WSTĘP
Ponieważ cele działalności antypartyzanckiej są jasno określone, należy realizować je w oparciu o lokalne warunki. Wszelkie udane przykłady takiej działalności powinny posłużyć jako wzór. Dowódca zwalczający partyzantów powinien doskonale zdawać sobie sprawę z własnych możliwości i uzyskać pomoc:
— oddanego tubylca, świetnie znającego miejscowe zwyczaje, warunki i języki,
— oficera wywiadu obdarzonego dużą wyobraźnią,
— i zdolnego adiutanta z jeszcze większą wyobraźnią, orientującego się w metodach walki stosowanych przez innych oficerów, umiejącego je ulepszyć, a także zastosować kilka nowych, wymyślonych przez siebie metod. Wojen nie wygrywa się przez stosowanie jakiś ogólnych, żelaznych zasad, a wojny partyzanckie nie są wyjątkiem od tej reguły.
Otto HEILBRUNN „Partisan Warfare”
Oceniając po ponad dwudziestu latach pierwszą militarną operację wojsk brytyjskich w Omanie, ma się wrażenie, że konflikt ten był mało znaczący w porównaniu z tym wszystkim, co nastąpiło później.
Książki Davida Smileya „Arabian Assignment” i P.S. Alfreeja „Warlords of Oman” zawierają dużo faktów i dobrą ocenę szturmu oddziałów SAS na rebe- lianckie punkty oporu leżące na płaskowyżu Dżabel Akdar. Jednak żadna z tych książek nie wspomina o
udziale w tej operacji majora Jeffa Deacona. Zastanówmy się trochę. Akta dotyczące wydarzeń mających miejsce przed, w trakcie i po ataku z dnia 26 stycznia 1959 roku przypuszczalnie leżą zamknięte w archiwum Withehalu i zwykli ludzie, a już zwłaszcza pisarze i reporterzy nie mają do nich dostępu. Jednak nieznaczne wzmianki w listach majora sugerowały, że podczas swego krótkiego pobytu w Arabii dokonał on .„czegoś ważnego”. Byłem tym na tyle zaintrygowany, że rozpocząłem niemal detektywistyczną robotę konstruując fakty i tropiąc żyjących wciąż członków grupy Deacona. Spodziewałem się, że misja w Omanie była kluczem do całej operacji i miała na celu dyskretne ukrycie przed ortodoksami arabskimi dyslokacji, oddziałów SAS.
Jednym z tych, którzy przeżyli, jest były komandos z SAS, major Maurice Harper, mieszkający obecnie w Nowej Zelandii.
List polecający przyniósł mi szybką i nieoczekiwaną odpowiedź. Maurice chętnie zgodził się opowiedzieć swoje przeżycia, lecz chciał rozmawiać wyłącznie osobiście, twarzą w twarz, na jego własnym podwórku. Tak się szczęśliwie złożyło, że kilka miesięcy później musiałem załatwiać pewne interesy w Singapurze i poleciałem stamtąd wprost do stolicy Zelandii, Hamiltonu.
Spodziewałem się, że będę przyjęty przez ponurego weterana, opryskliwego i małomównego, który chciałby każdym swym groźnym słowem przemienić, słuchacza w sopel lodu. Nic bardziej mylnego. Spędziłem przyjemny, tydzień z Mauricem i jego rodziną w ich domku na plaży niedaleko Coromandel, omywanego falami Pacyfiku. Podczas mojego pobytu Maurice snuł długie i szczegółowe wspomnienia o swych wojażach w
SAS i o przyjaźni z Jeffem Deaconem. Za jego zgodą nagrałem niektóre opowieści.- Pewnie Jeff Deacon nie pochwaliłby gadatliwości Harpera, bo sam utrzymał tajemnicę aż do śmierci. Jednak wyobrażam sobie, że mógł ubawić się stylem narracji Maurice’a. Wiele fragmentów spisałem wprost z nagranych taśm, skracając tylko część barwnych rozważań i opisów, a dla zachowania jasności wyrzuciłem wszystkie australijskie idiomy, często używane przez Maurice’a, zastępując je angielskimi odpowiednikami. A w niektórych częściach zrezygnowałem z jego narracji, pisząc po swojemu.
Jednak cały wątek książki bazuje na opowieści Dinga. Z moimi podziękowaniami dla niego
James ALBANY
I. WITAMY W OMANIE
O wschodzie słońca, 17 stycznia, z wojskowego lotniska na południu Anglii wystartował maleńki samolocik RAF, Heron. Kierował się na Bliski Wschód, zabierając tylko jednego pasażera. Major Jeffrey Alexander Deacon ubrany był w zwykły połowy mundur bez żadnych dystynkcji. Był to chudy, wysoki, posiwiały mężczyzna koło czterdziestki. Druciane, ciemne okulary chroniły jego jasnoniebieskie oczy przed jaskrawym światłem przenikającym do kabiny. Przespał prawie cały nudny lot, budząc się parę minut przed lądowaniem.
W dole rozciągał się Maskat, stolica Omanu, miasto zwane przez starożytnych greckich żeglarzy „sekretnym portem”. Deacon przyglądał mu się z zaciekawieniem, po raz pierwszy bowiem przybywał do tego kraju. Gliniane lepianki i szare meczety wciśnięte były w gardziel skalną, wielkie strome zbocza otaczały port, chroniony dodatkowo przez stare, portugalskie forty. Ongiś armaty odpędzały piratów i innych napastników chcących zawładnąć miastem, dziś działa leżały rdzewiejące i zagwożdżone, przyciągając jedynie turystów. Sułtan Said bin Taimur nie lubił przebywać w swej stolicy, preferując chłodniejsze okolice Salala, miejscowości położonej o 600 mil na południowy zachód. Major nie dziwił się temu. Słyszał, że z pięćdziesięciu żołnierzy brytyjskich wysłanych w ten rejon zeszłego czerwca, czterdziestu siedmiu dostało udaru cieplnego. Dwóch zmarło. Nawet teraz, w zimie, miasto przypominało bezę zbyt długo wypiekaną w piecu; lśniło szklistą bielą, która kontrastowała z ciemnobrązowym klifem.
Heron przeleciał nad pasmem wzgórz i zatoczył wielki łuk nad otwartym morzem. Deacon ujrzał granatowe wody i kilka tankowców wolno płynących do cieśniny Ormuz. Nagle samolot wpadł w powietrzną dziurę, zakolebało nim. Dec poczuł gwałtowny skurcz żołądka. Zacisnął pięść i wbił ją mocno w przeponę. Nieprzyjemne uczucie minęło. Pilot wyrównał kurs i ponownie przeleciał nad wybrzeżem.
— Tam, po prawej — zawołał.
— Że oo?
— Garnizon w Maskacie.
Plac ćwiczeń otaczały rzędy schludnych, białych baraków. Wartownie, kilkanaście domów, trochę drzew i podwójne ogrodzenie.
— Chyba tam masz się zameldować.
— Przypuszczalnie. Jak daleko jest z lotniska Bait al Faląj do Maskatu? — zapytał Deacón.
— Niedaleko. Pomiędzy nimi jest wygodna droga, biegnąca przez przełęcz. Bait jest wrotami do wnętrza kraju.
— Stąd te stare wartownie.
— I nowy garnizon — odpowiedział pilot. — Trzymaj się.
Samolot pikował, odbił się kilkakrotnie od piaszczystego podłoża i zahamował gwałtownie z piskiem opon.
Okay?
— Wspaniale — powiedział major, a w duchu dodał: — Masz szczęście, że nie jestem ze szkła. — Podziękował pilotowi, pozbierał swój bagaż, a raczej to, co z niego zostało i wysiadł z kabiny. Miał tylko skórzaną torbę z bielizną i małą, podłużną walizeczkę, o- krytą przeciwdeszczowym płaszczem. Wewnątrz znąj- 10
dowal się szybkostrzelny pistolet vaughan, Dec zabierał go w każ,dą misję. Jako talizman.
Heron podtoczył się pod stację z paliwem i zatrzymał naprzeciwko czołgów. Obyło się bez zbędnych formalności, kłopotliwych dla pilota czy majora. Tu nie Europa, gdzie facet w wojskowym mundurze musiał borykać się z kolosalnymi utrudnieniami za każdym razem, gdy przekraczał jakąś granicę. Sułtan Omanu rządził despotycznie, opierając się na tradycjach tak starych, jak-jałowe wzgórza wokoło. Szczęściem, do tradycji tych nie należała demokracja i jej zwyrodnienie — biurokracja.
— Major Deacon?
Nie spodziewał się kompanii honorowej i czerwonego dywanu na powitanie. Nie spodziewał się pułkownika Davida Smiley’a, dowódcy oddziałów sułtańskich, który cieszył się co prawda z przybycia majora-, ale miał zbyt wysoką rangę, aby witać go osobiście. Nie oczekiwał też podpułkownik^ Antoniego Deane-Drum- monda, niedawno mianowanego dowódcy 22-ego batalionu SAS, który przebywał w obozie kompanii „A” niedaleko Nizwy. Ale oczekiwał brytyjskiego oficera,' no, w najgorszym razie jakiegoś miłego sierżanta, ale nie samotnego Araba.
Słońce kryło się za wzgórzami, niebo przybrało kolor lazuru, wypełniło się gwiazdami. Arab był niewysoki, młody, przystojny, z czarną jak smoła brodą i maleńkimi wąsami filmowego amanta. Ubrany był w granatowy burnus, turban owinięty wokół jego głowy u- tkano z purpurowego jedwabiu przetykanego złotymi nićmi. Dreptał koło pick-upa zaparkowanego pośrodku drogi. Ukłopił się sztywno, oficjalnie, ale nie podał ręki.
— Tak, jestem major Jeffrey Deacon.
— Nazywam się Masud al Hasan.
Prawa ręka Araba cały czas spoczywała na ornamentowanej rękojeści kindżału ukrytego w fałdach szaty. Mówił po angielsku wyśmienicie, ze szczególnym akcentem nabytym przypuszczalnie w Harrow lub Sandhurst.
Deacon pomyślał, że Masud może pochodzić z arystokracji. Może był szejkiem? Siostrzeńcem sułtana? Albo płynęła w nim książęca krew? Z drugiej strony, mógł być tylko zwykłym dyplomatą, któremu zlecono powitanie angielskiego oficera.
Major służył już w muzułmańskich krajach, w Afryce Północnej i chociaż minęło od tej pory piętnaście lat, wciąż pozostawało w jego pamięci mnóstwo faktów dotyczących ludów arabskich.
— Masud al Hasan — powiedział powoli^ jest imieniem beduińskim?
Brwi Araba uniosły się w zdziwieniu.
— Rzeczywiście, zgadza się. — Poczekał chwilę, czy major zechce coś jeszcze powiedzieć, ale ponieważ Anglik milczał, dodał: r- Pochodzę z rodu al Hasan, ze szczepu Amair żyjącego na Beni Khalid. Mój dziad był jednym z wodzów sułtana Nedżdu. Miał wiele pięknych koni i wiele, wiele namiotów.
— A teraz służysz sułtanowi Omanu?
— Już mój ojciec służył sułtanowi.
Deacon nie zadał już pytań, które nasunęły mu się na myśl — dlaczego ojciec Masuda porzucił swobodne życie dumnych koczowników i dlaczego jego syn posłuje w służbie sułtana? Te pytania byłyby obrazą dla Araba.
Masud otworzył przed majorem pasażerskie drzwi samochodu. Gestem zaprosił go do środka. Deacon rzucił swą torbę do tyłu, ząś walizkę wziął ze sobą do 12
kabiny i położył ją na kolanach. Arab usiadł za kierownicą, zatrzasnął drzwi i zapalił silnik. Nim ruszyli, wyciągnął zza pasa swój sztylet, położył go na tablicy, gdzie drżał i klekotał przez całą drogę.
Opuścili lotnisko przez północno-zachodnią bramę patrolowaną przez Siły Porządkowe garnizonu w Ma- skacie, przez wysokich Omańczyków uzbrojonych w M-l. Nie kiwnęli nawet palcem, by sprawdzić pojazd i jego pasażerów. Zasalutowali tylko widząc Masuda i zatrzasnęli za nimi metalowe wrota. Po prawej stronie drogi wznosiły się czyste, otoczone ogródkami domki, za nimi zaś można było dojrzeć wojskowe baraki. Obok nich biegła brukowana droga prowadząca do miasta. Lecz samochód skręcił w lewo, oddalając się od lotniska. Major nie zadawał żadnych pytań, jego kierowca nie zamierzał udzielać wyjaśnień. Minęli kilka śmierdzących wielbłądów poganianych przez krzykliwych chłopców. Przez okno wleciał ostry, niepokojący zapach pustyni.
Major Deacon, młodszy syn dziewiątego barona Rathbone, jeszcze dwa dni temu strzygł trawnik w swojej posiadłości Rathbone Park w Shropshire, korzystając z suchego Nowego Roku i dwutygodniowej przepustki. A teraz był już w Arabii. Alicja, jego żona, była przekonana, że Jeff nadal przebywa w obozie SAS w Dolinie Gnomów w walijskich górach, ostro szkoląc kadetów. Powie jej prawdę dopierę po powrocie. Martwiłaby się bardzo, gdyby wiedziała, że przebywa w kraju ogarniętym wojną. Miała już dość jego nagłych, tajemniczych wyjazdów w służbie królowej i kraju. On zaś cieszył się tym wyjazdem jak uczniak uciekający ze szkoły, nie traktując misji zbyt poważnie, zwłaszcza, że ponury Masud wyglądał jak ktoś, kto uciekł z szopki noworocznej.
Niknąca w ciemnościach droga zagłębiła się w zakurzonej wadisie, jednej z tych szerokich dolin wypełniających się wodą podczas ulewnych deszczy. Doliny takie przecinały cały ten region, biegnąc z wnętrza kraju aż na wybrzeże. Deacon zagłębił się w mapach, które otrzymał z Instytutu Kartograficznego i Oddziału Geograficznego Wywiadu Morskiego. Doszedł do wniosku, że wjechali w jedną z wielkich wadis stanowiących zlewisko wzgórz Al Hadżar, które ograniczają od południowego wschodu wysoki na 10000 stóp płaskowyż Dżabel Akdar.
Major nie znał celu swej misji. Pułkownik Holms nie miał w zwyczaju udzielać zbyt wielu informacji swoim podwładnym. Ograniczał się przeważnie do podania miejsca akcji. Niemniej jednak Dec usiłował dowiedzieć się czegoś nieformalnymi kanałami. Niewiele z tego wyszło. Usłyszał jedynie o wielkim ożywieniu wśród politycznych szyszek, o przygotowywanej na kwiecień międzynarodowej konferencji ONZ, dotyczącej spraw Bliskiego Wschodu. Dowiedział się również, że Foreign Office, mając i tak dość kłopotów z Rosją i Egiptem, nie zamierza angażować się w żaden konflikt zbrojny. Wszystko to, powiedziane oczywiście w wielkiej tajemnicy, miało taką samą wartość jak wolność słowa w Moskwie. Jedynym rozsądnym powodem dla którego został tu przysłany mogła być jego umiejętność wspinania się po skałach. Major uchodził za najlepszego alpinistę w pułku. Z drugiej jednak strony, było wielu młodszych i silniejszych „tygrysów” w SAS, którzy także mogliby poskakać sobie po stokach Dżabel Akdar. Ale dlaczego wysłano go z kraju w ekspresowym tempie? Jednak Deacon lubił tajemnice. Stanowiły urok tych sekrętnych misji.
Przez okno rozjaśnione nieco poświatą zimowego
księżyca widać było nędzne lepianki otoczone daktylowcami, wokół których pięły się powoje. Ochłodziło się. Palmy kołysały się nieznacznie pod wpływem lekkiej bryzy.
— Obiad za dwie godziny. — Masud przełamał milczenie. — Jest pan głodny, majorze?
— Cholernie, zjadłbym konia, ale bez kopyt.
— Głód jest najlepszą przyprawą, jak powiadają u was w Anglii.
— Niewątpliwie — zgodził się major. Arab nie podtrzymywał dłużej rozmowy. Samochód z wysiłkiem pokonywał kamienistą drogę. Oficer, pilnie obserwując otoczenie zza swych ciemnych okularów, rozmyślał o ziemi, gdzie przyjdzie mu stoczyć walkę.
Religijne i terytorialne wojny między szczepami należały do tradycji szejków i wodzów plemiennych Arabii od najdawniejszych czasów. Nikt w zachodnim świecie nie przywiązywał większej wagi do tego regionu, aż nadszedł rok 1937, kiedy to po raz pierwszy Arabia Saudyjska wydała koncesję na wydobywanie ropy z dopiero co odkrytych terenów roponośnych. Od tej pory obszar wokół Zatoki Perskiej znalazł się w centrum uwagi inwestorów, bankierów, polityków. W ciągu ostatnich sześciu lat uwaga ta koncentrowała się w Omanie, państwie formalnie niepodległym, zwłaszcza na jego wnętrzu, na ogromnych, pustych obszarach, których od Arabii Saudyjskiej nie oddzielała żadna właściwie granica. O krainę tę przez wieki toczyli spory sułtanowie z imamami. W 1952 Saudyjczycy zaatakowali i zaanektowali strategiczną oazę Al-Buraimi. Rozwścieczony sułtan zamierzał wysłać swe wojska by przepędziły najeźdźców, jednak skorumpowany w większości przez Saudyjczyków Międzynarodowy Sąd Rozjemczy w Genewie nakazał rozwiązać konflikt dro
gą pokojpwą przy zastosowaniu tylko dyplomatycznych środków. Sułtan, uzależniony od Zachodu, musiał na to przystać, lecz ostatecznie odzyskał swe ziemie w 1956 nieoczekiwanym atakiem swej armii. Nie był to jednak koniec kryzysu. Przeszedł on w stan pozornego uśpienia.
Imamem, duchowym przywódcą Omanu, był w tym czasie Ghalib bin Ali, marionetka Saudyjczyków. .Cieszył się poparciem potężnych szejków, szczególnie swego brata Taliba, sprytnego i inteligentnego kapitana garnizonu w Ar-Rustak oraz Suleimana bin Himyar, będącego diabolicznym władcą Dżabel Akdar. Ci dwaj dżentelmeni byli najgroźniejszymi wrogami sułtana, a tym samym stanowili niebezpieczeństwo dla interesów rządu brytyjskiego, zwłaszcza dla naftowych interesów.
Pierwsza próba detronizacji sułtana przez Taliba nie powiodła się. Odparto ataki rebeliantów, ale ich nie rozbito. Powstańcy zgromadzili się na płaskowyżu Dżabel Akdar i uczynili z niego bazę wypadową do niespodziewanych napaści na oddziały sułtana, transporty kompanii naftowych i instalacje naftowe. Nawet z pomocą RAF-u trzy niewielkie armie legalistów nie mogły wyprzeć ani zniszczyć buntowników, bezpiecznych w swych niedostępnych kryjówkach. Oddziały omańskie były dziesiątkowane, śmiertelność wysokat straty duże. Said bin Taimur miał tego dość. Zwrócił się do rządu Jej Królewskiej Mości o bezpośrednią pomoc wojskową. Nadesłane oddziały, wspólnie z Omań- czykami, zablokowały rebeliantów w ich górskich twierdzach, zaś siły powietrzne nękały ich nieustannymi nalotami. To działalność lotnictwa sprawiła, że Ta- lib zaproponował rozmowy pokojowe. Chciał jednak tylko zawrzeć krótki rozejm, aby zyskać czas potrzebny dla zaczerpnięcia oddechu. Negocjacje zostały prze
rwane i .wkrótce walki rozgorzały na nowo. Do Omanu wysłano podpułkownika Deane-Drummonda, by po zapoznaniu się z sytuacją, znalazł jakiś sposób rozwiązania konfliktu. I znalazł. Wprowadził do akcji jednostki SAS.
Przybyli w paru rzutach. Wpierw dwie kompanie z Malajów. Sami sprawni, silni mężczyźni. Przebadali teren i zajęli pozycje na wzgórzach wokół Dżabel Akdar. Kompania „D” majora Johna Wattsa i oddział „A” majora Johna Coopera przybyły w listopadzie, zaś kompania „K” kapitana Christofera Pombfcrtona przyleciała z Malajów niecały tydzień przed pojawieniem się Deacona. Ich zadaniem było zdobyć płaskowyż i przegonić z niego rebeliantów.
Droga wciąż biegła środkiem wadisy, powietrze stało się jeszcze chłodniejsze. Pik-up trząsł się, gruchotał, jego silnik wył, protestując-przeciw trudnym warunkom jazdy. Deacon miał nadzieję, że wehikuł nie rozpadnie się przed przybyciem do celu. Nie był mechanikiem, nie znał się na motorach, a Arab też nie wyglądał na takiego, który łatwo odróżniał chłodnicę od akumulatora. Dec z najwyższą niechęcią myślał o możliwej perspektywie spędzania nocy pod gołym niebem, bez ciepłej kolacji i wygodnego łóżka. Wyglądając przez okno oficer usiłował odnaleźć zarys wzgórz, jednak nie mógł odróżnić ciemnych gór od czarnego nieba. Miał już na końcu języka pytanie, gdzie się znajdują; gdy usłyszał dziwny dźwięk i zobaczył przed sobą światełko. Nie wyglądało na ognisko koczowników, lecz na słabą poświatę neonówki.
Masud chrząknął.
— Zambat — powiedział. — Obiad.
Po chwili okazało się, że to co major brał za neon, było zwykłą żarówką pomalowaną białą emalią. Wisia
ła przywiązana do kija na dachu dziwacznej'budowli przypominającej pawilon do gry w krykieta. Obok wznosiły się dwie niedokończone wieże wiertnicze, za ogrodzeniem stały cztery jeepy Leylanda. Deacon orzekł, że to siedziba nafciarzy.
Masud przycisnął klakson. Trzy krótkie sygnały, jak kod. Natychmiast otworzyły się drzwi werandy dziwnego budynku. W płynącym spoza nich świetle ukazały się dwie postacie. Z pomieszczenia doleciał delikatny aromat gotowanych potraw. Nafciarze słyną z dobrej kuchni, jakiej nie powstydziłby się nawet Ritz. No, ale skoro ktoś dostaje taką forsę, to może sobie pozwolić na wszystko.
Samochód zwolnił i podjechał do trzech stalowych schodków wiodących na werandę, która również zbudowana była z metalowych płyt, używanych tu widocznie zamiast desek. To miejsce wyglądało jak dekoracje do filmu o Marsjanach.
— Zambat — powtórzył kierowca.
Była to więc nazwa miejscowości, a nie arabski odpowiednik słowa „obiad”, jak początkowo pomyślał Anglik. Według jego obliczeń, które zawsze były dość dokładne, przebyli około stu mil, mimo że najszybszą prędkością na jaką pozwalał kamienisty teren była pięćdziesiątka. Gdy ucichł silnik samochodowy, dało się słyszeć ciche buczenie generatorów.
— Zambat jest naszym przeznaczeniem, majorze — powiedział Masud. — Przybyliśmy.
Deacon wysiadł z samochodu. Natychmiast ze schodów zbiegł mały, okrągły Anglik, wyciągając obie ręce na powitanie.
— Deacon? — zawołał. — Zapraszamy, zapraszamy. Witamy w Zambacie. Nazywam się Bressol. William. Czyli Bill. Chłopaki nazywają mnie Bill Staru- 18
szek. Chodź pan dalej. Z pewnością marzy pan o prysznicu? Mamy, mamy, nie żałujemy sobie niczego. Masud przyniesie pański bagaż. Prawda, Masud?
Arab przytaknął z ponurą miną. Zanim wykonał polecenie, przystanął na parę chwil przy pick-upie.
Major William Bressol? To nazwisko DeaconoWi nic nie mówiło. Po raz pierwszy widział tego mniej więcej czterdziestoletniego faceta ubranego w schludny mundur. Tamten miął dystynkcje na pagonach, lecz na mundurze nie było żadnego znaku przynależności do określonej jednostki wojskowej. Na przegubie lśnił stalowy Rolex. Wokół postaci oficera roznosił się zapach drogiej wody kolońskiej. Podprowadził Deacona do drugiego mężczyzny stojącego w drzwiach.
— Mister Gore Major Deacon — przedstawił ich sobie.
Gore był od nich starszy, miał grubo po pięćdziesiątce, niezdrowy wygląd i rozczochrane włosy. Był niezwykle wysoki, kościsty. Miał ciągle wykrzywione usta, jakby kawał cytryny utkwił ma na stałe w przełyku. Paląc długie, cienkie, tureckie cygaro i trzymając ręce w kieszeniach, bacznie obserwował gościa. Wydawało się, że musi zebrać wszystkie siły, aby wyciągnąć dłoń na powitanie. Uścisk jego ręki był podobny — słaby i nieprzekonywający.
Gore i Bressol. Długi i mały, mogli śmiało zastępować w burleskach Flipa i Flapa. Sądząc po wyglądzie należało by ich uznać za skończone łamagi. Jednak Deacon nie sugerował się wyglądem innych. Pamiętał Toma Dalinarta, oficera SAS, o delikatnej skórze i dziecięcym wyglądzie, a twardszego niż żelazo.
Gore stał w przejściu oczekując aż Masud przyniesie torbę majora. Dopiero wtedy zamknął drzwi. Na dworze było całkiem zimno, lecz w środku wesoło buzował
piecyk i rozchodziło się od niego przyjemne ciepło. Długi stół przy ścianie zastawiony był paprociami i innymi roślinami doniczkowymi, które nadawały pomieszczeniu zielonkawy odcień ogrodów botanicznych. Meble były funkcjonalne i wygodne, w większości wiklinowe,’ podobne do spotykanych w oficerskich klubach. Był też bar z baterią butelek i lodówką.
— Drinka? — zaproponował Bressol.
— Wolałbym piwko.
Mały Anglik podał zamrożoną butelkę Galsberga. Deacon duszkiem wypił piwo wprost z butelki. Zauważył, że Masudowi nie zaoferowano nic do picia, lecz Arab sam wyciągnął dla siebie colę z zamrażarki. Bressol wskazał majorowi drzwi na korytarz, którym dochodziło się do trzech pokoi i łazienki. Woda ciekła słabo, ale Deacon z ulgą spłukał z siebie podróżny pył, ogolił się i zmienił bieliznę. Gdy powrócił, stół był nakryty do kolacji. Wypił jeszce jedno piwo, ale już ze szklanki. Bressol i Gore kończyli pić dżin z tonikiem. Masud, ściągnąwszy burnus i zaspokoiwszy pragnienie, siedział za stołem. Widać było, że nie jest tu łubiany. Wiadomo, był człowiekiem sułtana. Chociaż układy z Brytanią były mocne, sułtan był jedynym władcą tego kraju i nic nie mogło się dziać bez jego wiedzy i przyzwolenia.
Na kolację podano potrawy morskie. Jakieś zupy z ośmiornic, langusty, sałatki z wodorostów. Wszystko było tak świeże, że musiało być dostarczone zaraz po wyłowieniu, być może helikopterem. Cały czas Bressol prowadził z gościem ożywioną konwersację o krykie- cie. Major wiedział o tej grze tyle, co o drugiej stronie księżyca, lecz przytakiwał każdemu słowu Bressola. Potrawy serwowali na derwnianych tacach czarni służący, milczący jak niemowy. Po morskich daniach po-
20
dano pieczeń. Gore pokroił ją ze znawstwem, narzędziem podobnym do bagnetu. Jadł wolno, z namaszczeniem, jakby przed każdym kęsem odmawiał „Ojcze nasz”. Dla kontrastu Bressol wrzucał jedzenie do ust jakby szuflował węgiel, lub jakby nie jadł od tygodnia. Wina były znakomite. Niemiecki riesling i francuskie beaujolais.
Arab nie tknął alkoholu. Pił tylko zimną wodę. Jadł ze wzrokiem utkwionym w talerzu. Sztućcami posługiwał się tak wytwornie, jakby pochodził z angielskiej arystokracji. Bressol i Gore nie zamienili z nim ani słowa, lecz kiedy Gore skończył jeść i odłożył szutćce dokładnie po środku talerza, wzrok Araba podniósł się i spoczął na wargach Anglika, jakby oczekiwał jakiegoś polecenia.
Gore odezwał się. — Mamy mało miejsca, panie majorze, więc dostaniemy kawę przy tym stole.
— Bardzo proszę. Wcale mi to nie przeszkadza. Wielkie dzięki za wyśmienitą kolację — odparł Dea- con.
— Wie pan, gdzie jesteśmy? — zapytał Gore.
— W Zambacie.
— Ale czy domyśla się pan, co to za miejsce?
— Instalacje wydobywcze ropy?
' — Powiedziałbym, biuro nadzoru — sprecyzował Gore. — Jesteśmy gośćmi Felix Oil Company.
Przerwał na chwilę. Służący przynieśli daktyle, dzban z kawą i filiżanki. W wielu arabskich krajach podawanie i picie kawy jest ważną ceremonią. Na stole pojawił się też pięciogwiazdkowy Napoleon i konia- kówki. Na znak Bressola służący wyszli, zamykając za sobą drzwi.
— Tu już nie ma ropy. Ani kropli. Skończyła się.
Bogate złoża są bardziej na północ, w Fahud. Zapowiadają się obiecująco.
— Fahud — przerwał Bressol — jest obecnie magicznym słowem dla naftowych rekinów. Przyciąga ich jak magnes, jak eldorado.
— Jest to wyjątkowo odizolowane od reszty kraju miejsce — ciągnął Gore. — Otoczone wysokimi wzgórzami, z jednym, jedynym dogodnym przejściem między nimi.
— Co gorsze, za nimi jest strefa niczyja i Arabia Saudyjska — dodał mały Anglik.
— Kto włada Fahudem? — zapytał Deacon.
— Sułtan Said bin Taimur — odpowiedział Masud.
— Dobra, dobra — głos Gore’a brzmiał szyderczo.
— Wzgórza wokół Fahudu są zamieszkałe przez be- duińskie plemię Duru — wyjaśnił dalej Arab. — Ich wodzowie nie podpisali się pod układem rebeliantów w Sib i nadal są wierni sułtanowi.
— W porządku, stary, ale nie mąć już w głowie panu majorowi. Dla nas Fahud się nie liczy, zapomnijmy
o nim. Najważniejsze jest to, że góry i wzgórza Omanu należą do Suleimana bin Himyar.
— Władcy Dżabel Akdar?
— Właśnie.
— Wieśniacy w górskich rejonach wyjątkowo nie znoszą obcych. Jest im obojętne, czy ci obcy mają poparcie sułtana, czy też nie. Słuchają tylko Sulejmana.
— Gore nalał sobie koniaku. — Prawa sułtana do wydawania koncesji na wydobywanie ropy wyłącznie rządowi brytyjskiemu są kwestionowane i podważane — zaczął znów Masud. — Ale dla Omanu bardzo ważnym jest, aby ta ropa była wydobywana. No i dla waszego rządu także. Utraciliście już swe mocarstwowe znaczenie w tym regionie. Tylko z nami Anglia ma
trwałe układy, Saudyjczycy i Egipt dawno je odrzucili. Nasz rząd chce mieć udział w zyskach z Fahudu. To idealne miejsce, z rurociągiem biegnącym wprost do Oceanu Indyjskiego, gdzie można zbudować terminale wysyłkowe, omijając Zatokę Perską.
— Słyszałem, że ostatnio najwięcej pieniędzy w londyńskim City lokuje szejk Kuwejtu — powiedział Dea- con.
— Prawda — przytaknął Arab. — Jego dochód z wydobycia ropy wynosi milion dwieście pięćdziesiąt tysięcy funtów tygodniowo. I tak miesiąc w miesiąc, rok za rokiem.
— A wy też chcielibyście mieć podobny strumień pieniędzy, choćby i o połowę mniejszy?
— Podobne bogactwo byłoby zbawieniem dla biednego Omanu. Sułtan odziedziczył swój kraj po przodkach, a teraz inni dla pieniędzy chcą go podzielić.
— A my mamy temu zapobiec, staruszku — odezwał się Bressol.
— Cały problem do tego się sprowadza.
— Jak przypuszczam, zdobycie Dżabel Akdar i wywalenie stamtąd Imama wraz ze zwolennikami jest tylko częścią tego... „problemu”. — Deacon nalał sobie kawy i przez chwilę wdychał jej aromat. Bressol chciał nalać mu brandy, ale odmówił. Na chwilę zapadła cisza.
— Nigdy nie słyszałem o Felix Oil Company — odezwał się ponownie major, odstawiając filiżankę. Masud zaśmiał się drwiąco, zaś Gore trzymał jeszcze przez chwilę kieliszek przy ustach nim odpowiedział.
— To nie jest kompania taka jak inne.
— A jaka?
— Kaczka na wodzie — powiedział Masud. — Gumowa, bez piór.
— On miał na myśli wabik — wyjaśnił Bressol. — Arabowie mają swoiste poczucie humoru.
— Jaki jest cel uczynienia z Zambatu przynęty? Wywabienie rebeliantów z kryjówek?
— Mamy wystarczającą liczbę żołnierzy na wzgórzach wokół płaskowyżu, aby rozbić ich oddziały, obojętnie w jakim posuną się kierunku.
— Chcieliśmy też, aby pewni ludzie uwierzyli, że odkryliśmy nowe źródła ropy — uśmiechnął się Gore — ale przede wszystkim Zambat jest gniazdem wywiadu.
— Siedliskiem szpiegów? ;
— Agentów, majorze. Brzmi ładniej. Agentów wojskowego wywiadu. — Deacon wielokrotnie już w swej karierze współdziałał z pracownikami tajnych służb. Jego przełożony, płk Holms był w młodości super- szpiegiem. Podczas swej pierwszej misji przeciwko Af- rica Corps, Deacon działał w niemieckim mundurze. Zresztą jego obecna działalność też niewiele różniła się od pracy tajnych agentów.
— Pan jest oficerem wywiadu, majorze Bressol? — zgadywał Deacon.
— W pewnym sensie, staruszku.
— A pan, Gore, jest przypuszczalnie agentem rządowym?
— Zgadza się.
— A kim jest w takim razie Masud?
— Jestem Beduinem, sahib — odparł Arab z całkowitą obojętnością. — Jestem tylko waszym przewodnikiem w tym kraju.
— Gadanie — zirytował się major.
— Jestem synem sułtańskiego administratora. Wysłano mnie na pięć lat do Anglii, bym kształcił się na wezyra.
— W Londyńskim Uniwersytecie Ekonomicznym — pośpiesznie podpowiedział Bressol.
— W innych szkołach także — dokończył Gore.
— A czego wy oczekujecie ode mnie? — spytał Dea- con, decydując, że najwyższa już pora na poruszenie tego tematu.
Z kieszeni na piersi Gore wyciągnął brązową kaper? tę. Otworzył ją, wyjął jednokartkowy Ust i kartkę z odbitkowym tekstem. Odstawił filiżankę z niedopitą kawą i podał Ust Deaconowi. Oryginał po arabsku, pisany ręcznie, kopia była angielskim tłumaczeniem tekstu. Adresatem był Ghalib bin AU, Imam Omanu. List zaczynał się kwiecistymi frazesami, i długim wymienianiem tytułów honorowych oraz innych uprzejmości. Podpis pod Ustem od razu zwrócił uwagę majora.
— Wielki Boże! — zawołał. — To od Nassera.
— Kamal Abdul Nasser, budowniczy nowoczesnego Egiptu, Pogromca Smoka, Saladyn z uroczym uśmiechem — wyrecytował Bressol.
— Tak, to od tego właśnie Nassera. Niech pan przeczyta.
Major szybko przebiegł wzrokiem tekst przekładu. Teraz zrozumiał, dlaczego potrzebna była dyskretna baza wywiadu, położona z dala od ruchUwych miast i uczęszczanych szlaków.
Ghalib bin AU musiał zwracać się wcześniej o pozwolenie przyłączenia się do Ligi Państw Arabskich, występując jako niezależny suweren. Odpowiedź Nassera była przychylna i przyjacielska. Egipt i Arabia z chęcią poręczyłyby za Imama, gdyby tylko ten udowodnił swe zaangażowanie w sprawach arabskich, zwłaszcza w obronie interesów Arabów przed zachłannymi imperialistami. Na tym Ust się kończył. Wygląda-
ło na to, że stanowił tylko jedno ogniwo dłuższej korespondencji. Major podzielił się swym spostrzeżeniem.
- Tak, to tylko jeden z wielu — przytaknął Gore.
— Jak dostał się w wasze ręce?
— Kiedy zdobyliśmy fort w Nizwie, ktoś z naszych znalazł list ukryty w starym kapeluszu. Wiemy tylko, że Imam nie został jeszcze przyjęty do Ligi — odpowiedział Bressol.
— Ale w dalszym ciągu usiłuje się do niej dostać.
— Co jeszcze znaleźliście w Nizwie?
— Oczywiście masę broni. Tysiące magazynków i mnóstwo rzeczy, do których można je używać — Bressol nalał sobie jeszcze koniaku.
— Skąd pochodziło uzbrojenie? Z Czech?
— Nie, majorze — odparł Gore. — To nie była część tych sławnych zakupów, dokonanych przez Nas- sera u komunistów. Cała ta broń była amerykańska.
— Z pewnością wysłana do Saudyjczyków całkiem oficjalnie przez ARAMCO*? — Deacon zadał właściwie pytanie retoryczne.
— I tajnymi kanałami przerzucona do ludzi Imama
— uzupełnił Gore.
— Ghalib, Talib i Suleiman nie są idiotami, znają wartość swojej armii — zaczął Bressol. — Uwierz mi, staruszku, oni są w pełni świadomi, że SAS rychło wy- kopsa ich z Zielonej Góry.
— Zielonej Góry?
— Dżabel Akdar to po naszemu Zielona Góra.
— Czy przepędzenie ich z płaskowyżu nie będzie końcem buntu?
— Do tego daleka droga. Talib jest fanatykiem. Nie
* ARAMCO — Arabian-American Oil Company — amerykański koncern naftowy działający w Arabii Saudyjskiej od 1933 (przyp. tłum.)
spocznie, dopóki cały kraj nie znajdzie się pod jego kontrolą.
— Finansowany i wspierany przez Saudyjczyków?
— upewnił się Deacon.
— I przez innych — dodał Bressol.
— Innych?
— Tak, innych. Facetów ukrytych w cieniu, którzy bardzo nas interesują.
— Agitatorzy?
— Agitatorzy bardzo specyficznego rodzaju — wyjaśnił Gore.
— Niebezpiecznie wpływowi. Za wszystkie krzywdy wyrządzone w Omanie przez Imama i jego bandę oni ponoszą największą odpowiedzialność.
— ■ Najgorsze, że musimy się obchodzić z nimi bardzo delikatnie. Ostrożnie. Po cichutku — wtrącił się mały Anglik.
— Więc ci faceci z cienia mają być moim celem?
— Zgadza się. — Gore raz jeszcze sięgnął do swojej kieszeni i wyjął dwa zdjęcia. Położył jedno na stole.
— To Nasir Salim Azzi, obywatel Egiptu. Kształcił się w Kijowie i, co dziwniejsze, w Instytucie Technologii Massachusetts.
Rysy twarzy Nasira były wyraźne, ostre. Miał na sobie dwurzędowy garnitur ze świecącego materiału i kwiecisty krawat. Zdjęcie przedstawiało go siedzącego przy kawiarnianym stoliku, w kraju, gdzie słońce mocno przygrzewało. Trudno było określić jego wiek. Był wielki, zdrowy, z łysiejącym czołem i małymi wąsikami. Gdyby majora nie poinformowano o narodowości Nasira, uznałby go za Włocha.
— Przebywa obecnie w Omanie — poinformował Bressol. — Jest celem numer dwa.
— A mój główny cel?
— Ten facet — Gore podał drugą fotografię. Była kiepskiej jakości, jak odbitka w gazecie. Pokazywała chudego, szerokoustnego mężczyznę po trzydziestce. Miał na sobie marynarski mundur, jego włosy były jasne. lub przedwcześnie posiwiałe. Twarz była bez wyrazu, nie odzwierciedlały się na niej żadne cechy charakteru.
— Kto to? — spytał major.
— Ma wiele przybranych nazwisk — odrzekł Bres- sol. — Nie wiemy, jak nazywała go jego matka. Znamy go jako Georga Sebacka.
— Narodowość?
— .Jankes.
— Wielki Boże, chcecie bym zabił Amerykanina?
— Tylko jeżeli będzie pan musiał — powiedział Gore. — Wolelibyśmy dostać go w nasze ręce żywego.
* * *
Dingo Harper
My, faceci z kompanii „K” zostaliśmy tak nagle wyrwani z głębokiej, malajskiej dżungli, że nawet pijawki nie zdążyły odczepić się od naszych kostek. Dwa tygodnie później rozmieszczono nas na wysokości paru tysięcy stóp gdzieś na peryferiach Omanu, gdzie na cztery godziny przed świtem jest tak zimno, że nawet morsowi zamarzłyby jaja. Podczas transportu żartowaliśmy sobie z operacji, traktując ją jako przyjemną wycieczkę autokarową. Ale gdy już tu przybyliśmy, przemarzliśmy kilka nocy i usłyszeliśmy to, co mieli nam do powiedzenia chłopaki z grupy „D”, opuściła nas ochota do śmiechu. Zwłaszcza, gdy cudem powróciłem z pierwszego swojego patrolu. A byłem taki głupi, że gdy usłyszałem o zwiadzie, sam się zgłosiłem na ochotnika.
— Gdzie mamy dokonać zwiadu? — zapytałem zwięźle.
— Tu, poruczniku, na tym zboczu poniżej wsi.
— Wieś? Co to za wieś, panie kapitanie?
— To mała wieś, jeszcze nie zaznaczona na mapach. Nazywa się Khahouris.
— Ale to jest ładnych parę mil w głąb gór.
— Udacie się do Kamah razem z częścią kompanii. Przenosimy tam nasz obóz. A dalej to już pójdziecie z waszą drużyną.
— Czego mam szukać, panie kapitanie?
— Najłatwiejszej drogi do Wsi.
— Ilu nas będzie?
— Wy, poruczniku, dwóch żołnierzy i tutejszy przewodnik.
Komandosi jakich wybrałem na to zadanie byli świetnymi fachowcami, ale przewodnik wydawał się na pierwszy rzut oka cholerną omyłką dowództwa. Nazywał się Mohamed. Zdawałoby się, że jako przewodnik naszego wojska powinien świetnie znać angielski, ale on chyba nie znał nawet arabskiego. Kiedy mówił, brzmiało to jakby koza przeżuwała stary materac. Żaden z nasi nie mógł zrozumieć ani jednego słowa. Musieliśmy porozumiewać się z nim na migi, jak głuchoniemi. Nie nazywałbym go staruszkiem. On był cholernym starociem, starszym nawet niż taszczona przez niego zardzewiała flinta Martini-Henry, która nawet w czasach Winnetou uchodziłaby za straszny rupieć. Najgorsze, że śmierdział jak mocz wielbłąda. Chyba tylko raz gó umyto, zaraz po narodzeniu. Jego odór mierzony w -decybelach brzmiałby głośniej niż marsze porannej orkiestry wojskowej. Miałem nadzieję, że buntownicy nie wywąchają go, gdy znajdziemy się w wąwozie.
Mieliśmy być w terenie przez noc, dzień i większą
część następnej nocy. Nie zabraliśmy radiostacji, chociaż łatwo przyszłoby nam nawiązać kontakt — patrole kompanii „A” miały działać niecałe 15 mil od nas. Naszym zadaniem było zbadanie wapiennej ściany, wysokiej na 12000 stóp, na szczycie której zbudowano wioskę. Mieliśmy znaleźć dogodną drogę, którą trzech facetów mogłoby się dostać nocą na górę. Miałem nadzieję, że dokonamy rekonesansu, nie napotykając rebeliantów, którzy jak cholerne sępy rozsiedli się na szczycie kanionu.
Kapitan Christopfer Pemberton „Korky” pokazał mi album ze zdjęciami wykonanymi przez naszych błękitnych chłopców latających na Yenomach. Przyznając sprawiedliwie, odwalili dobrą robotę. Zdjęcia wykonano podczas wolnych lotów na niskim pułapie. Stok ujęto pod różnymi kątami. Jednak zdjęcia nie były trójwymiarowe, nie dawały dobrej perspektywy, spłaszczały obraz. Nikt nie poszedłby na ścianę, korzystając tylko z tych informacji. Trzeba było się zorientować w terenie, na miejscu, zrobić odpowiednie szkice. Sprawdzić, w których jaskiniach można się skryć w razie potrzeby itd.
Dwadzieścia minut przed świtem nakazałem postój. Byliśmy już pod stokiem, tysiąc stóp poniżej Khahou- ris. Słyszałem jak Mohamed szczęka z zimna zębami. Macgregor grzebał w swoim plecaku, sierżantowi Wal- rondowi świstało w piersiach z zimna. Z tymi dwoma żołnierzami odbyłem już wiele patroli w dżungli i dlatego zabrałem ich na ten rekonesans. Żaden nie miał więcej niż 23 lata, ale uchodzili już za zaprawionych w bojach, doświadczonych weteranów.
Na dnie wąwozu było tak ciemno, że z trudem wi- 30
działem cokolwiek. Jednak Rob Roy* miał oczy jak kot, jemu nie przeszkadzał największy nawet mrok. Poczułem, że dotyka mojej dłoni. Włożył w nią mały kubek. Podniosłem go do ust 1 przechyliłem. Smakowało jak brandy. Matka Macgregora była właścicielką magazynu spożywczego w Edynburgu i często przesyłała mu w paczkach rozmaite smakołyki. Dwa rozgrzewające łyki sprawiły, że poczułem się o niebo lepiej. Mo siorbał swoją porcję, zaś sapanie Walronda ustało. Pragnąłem jeszcze tylko papierosa. Ale było to niemożliwe, przynajmniej na tak długo, póki ktoś nie wymyśli papierosa, który się nie żarzy. Dość już nasłuchałem się od chłopaków z „A” opowieści o tym, jak to rebelianci potrafili zestrzelić płomień świecy z odległości 1000 jardów.
Boże, jak było zimno. Jak w grobowcu. Nic nie zwiastowało zbliżającego się dnia. Nie było najmniejszej nawet mgiełki. Jednak słońce miało wstać już za parę minut i ze strachem pomyślałem, że w czystym, górskim powietrzu widoczność będzie na ponad trzydzieści mil. Należało znaleźć jakieś schronienie, przyczaić się, potem, przy najlepszej widoczności, zrobić mały rekonesans, znów przycupnąć w kryjówce, a gdy zapadną ciemności, odnaleźć powrotną drogę do wadi- sy, a stamtąd ruszyć wprost do Kamah. Rozległo się mamrotanie. To Mo zaczął swą poranną modlitwę. Zaczynało dnieć. Nachyliłem się w stronę żołnierzy i szepnąłem: — Jaskinia.
Wystarczyło raz powiedzieć. Moi podwładni zniknęli bezszelestnie, jak cienie. Z cierpkim smakiem brandy w
ustach czekałem na ich powrót, rozmyślając, co nam przyniesie zbliżający się dzień. Arab wykonywał serie tradycyjnych ukłonów. Przy kolanach położył swą strzelbę i wyglądało to tak, jakby modlił się do niej, a nie do Alłaha. Po obu stronach wznosiły się strome zbocza, a jasnoniebieskie niebo wyglądało jak jasne pęknięcie w stropie skał. Jakiś kamyk oderwał się od stoku i zagrzechotał na dnie. Wyciągnąłem lornetkę i przejrzałem okolicę. Na dnie wąwozu nie dostrzegłem niczego niepokojącego. W kieszeni na piersi spoczywały cztery kolorowe kredki, potrzebne mi do wykonania szkicu. Kapitan Korky chciał mi dać aparat fotograficzny, ale bardziej ufałem swoim nieporadnym rysunkom, niż najlepszym nawet zdjęciom. Interpretacja fotografii mogła okazać się całkiem mylna i tam, gdzie utrwaliła się na kliszy łatwa droga, w rzeczywistości mogła być cholernie niebezpieczna trasa.
Zabawne, ale po raz pierwszy od naszego przybycia do tego kraju nie było wiatru. Każdy cichutki odgłos rozbrzmiewał echem w skalistym kanionie i mógł dotrzeć do uszu rebelianckich czujek, wartujących gdzieś, tam w górze.
Powrócił Macgregor..
— Mamy jaskinię. Niezbyt głęboka, ale starczy w niej miejsca dla naszej.czwórki.
Było już na tyle jasno, że wyraźnie widziałem rysy twarzy Rob Roya. Miał bystre spojrzenie, ciągle uniesione w zdziwieniu brwi, wąskie usta i strasznie dużo piegów. Lubił robić to, co innym wydawałoby się nieprawdopodobne lub dziwaczne. Nawet teraz ubrał się w narodowy strój Szkotów — wełnianą szarfę wokół szyi i czerwono-zieloną, kraciastą pelerynę. Nazywał ją tartanem, ale wiedzieliśmy, że jego matka wypiekała w niej ciastka. Wyglądał zaledwie na 16 lat.
— Okay, schowajcie się tam.
— Weźmiesz nas na poszukiwania, szefie?
— Szanuj swoje zdrowie, Roy.
— A zobaczyłeś, szefie, coś przez tę swoją lornetę?
Potrząsnąłem głową. Powrócił Wally i usiadł obok
nas. Zabawiał się splataniem linek między palcami. Miał strasznie ciemną cerę i ostry wzrok. Nie był gadułą.
Naradziliśmy się szeptem, cichym jak brzmienie konika polnego i ruszyliśmy. Przebrnęliśmy przez dno wąwozu i podeszliśmy pod stok. Do jaskini było zaledwie kilkanaście jardów. Była to zwykła, nie osłonięta skałami dziura w ziemi. Jej główną wadą było to, że cała tonęła w cieniu i nie mogłem z tego miejsca wykonać szkicu. Stok Khahouris wisiał nad nami jak szara kurtyna. Odwróciłem głowę, zezując na zbocze naprzeciwko nas. Było lepsze jako punkt obserwacyjny.
— Do środka — nakazałem. — Wally, Roy, osłaniajcie mnie.
— Gdzie idziesz, szefie?
— Naprzeciwko — wskazałem palcem. Zabrałem butlę z wodą, karabin M-l, lornetę, parę paczek amunicji i wyruszyłem nie zwlekając. Szybko przebiegłem przez całą szerokość wąwozu, kryjąc się pomiędzy głazami leżącymi u stóp przeciwległego zbocza. Wyglądały trochę jak kamienne lwy z Trafalgar Square. Wspiąłem się kilka stóp po stoku. Znalazłem wygodną półkę skalną i rozsiadłem się na niej. Miałem wspaniały widok na całe zbocze pod. wsią. Wsi oczywiście nie mogłem dojrzeć pod tak ostrym kątem, ale widziałem smugi dymu na niebie, świadczące o tym, że buntownicy gotują sobie śniadanko.
Pokazałem Wally’emu uniesiony kciuk. Widziałem żołnierzy wysuniętych do połowy z jaskini. Zabrałem
się do pracy. Wyjąłem szkicownik i wkrótce tak szybko machałem swoimi mazakami, że musiałem wyglądać jak Gene Krupa walący swe solo na bębnach. Wypatrywałem miejsc najlepiej nadających się na uchwyty i stacje. Te punkty zaznaczałem na kartce. Pomyślałem, że nie chciałbym prowadzić tej nocnej wyprawy, bowiem nie będzie można używać klasycznego sprzętu. Stukanie młotka w kołki z pewnością zaalarmowałoby warty na górze. Trzeba będzie szukać naturalnych u- chwytów i zaufać wytrzymałości własnych rąk. Co chwilę spoglądałem przez lornetę, by przyjrzeć się szczegółom. Słońce świeciło mocniej, chłód zelżał. W dolinę schodził długi cień, fragmenty ściany zaczęły pojawiać się w świetle jak na kliszy fotograficznej zanurzonej w wywoływaczu. Za trzy, cztery godziny cały stok będzie oświetlony. Do tej pory powinno zrobić się ciepło, nawet pomimo panującej zimy i wysokości 8 000 stóp, na jakiej się znajdowaliśmy. Spojrzałem ponownie przez lornetę. Obok mnie leżało moje zaopatrzenie. I Wtedy jakiś cholerny strzał strzaskał moją butelkę.
Chryste. Skoczyłem 10 stóp w dół. Następna kula zaświstała za moim karkiem. Upadłem na ziemię i od- turlałem się pomiędzy głazy. Wally krzyczał coś do mnie. Oń i Roy wychynęli z jamy, trzymając broń w pogotowiu, lecz nie mogli oddać żadnego strzału. Nie widzieli celu. Zaś grad kul żłobił ziemię wokół mnie. Szczęściem kamienie stanowiły niezłą osłonę. Ja także nie mogłem dostrzec snajperów. Nie mogli znajdować się ria zboczu nade mną, jego krzywizna uniemożliwiała oddanie strzałów pod takim kątem. Byli albo po bokach, albo naprzeciwko, gdzieś u stóp wioski. Czułem się jak kaczka w lisich łapach. Skierowałem lornetę na krawędź kanionu. Rzeczywiście, dostrzegłem trzy lub
cztery strzelby w iiiszy skalnej, stanowiącej najniższy punkt wsi. Gdybym pozostał z innymi w jaskini, tamci nic'by nie zauważyli.
Pięćdziesiąt jardów otwartej przestrzeni dzieliło mnie od" bezpiecznego schronienia i od' towarzyszy. Gdy wpatrywałem się w niszę pod Khahouris, chcąc dostrzec chociaż kawałek głowy jakiegoś gnojka, by posłać mu kulkę, inny ruch przyciągnął moje spojrzenie. Zwróciłem szkła lornety w tamtą stronę i zobaczyłem drugi oddział rebeliantów. Byli po tej samej stronie wąwozu co i ja, powyżej mnie, z prawej strony. Przybliżali się, by zająć dogodną pozycję do oddania strzału. Siedmiu wysokich i zręcznych obszarpańców. Łazili po skałach diabelnie szybko. Talib bin Ali, czy ktokolwiek, kto władał wioską, wymusztrował swych żołnierzy na tip-top. Porażki widać nauczyły ich rozumu, bo obstawili siedliska czujkami ze wszystkich stron.
Zastanawiałem się, co oni-robią ze schwytanymi jeńcami. Oberżną nosy albo wyrwą języki? Może nic tak drastycznego. Tu był Oman, nie Jemen. Takie krańcowe barbarzyństwo nie było powszechne w tym kraju.
— Co robimy, szefie? — dobiegło mnie wołanie Walronda. Dobre pytanie, sam chciałbym wiedzieć.
Mieliśmy .dwie możliwości. Albo siedzieć w norze przez-cały dzień, trzymając rebeliantów na odległość i spróbować wymknąć się im nocą, albo wykonać kontr- uderzenie. Snajperzy mieli pozycje po obu stronach kanionu. Gdybyśmy nawet wyrwali się z otoczenia, oni nadal pozostaną panami gór i będą mogli powystrzelać nas jak kaczki w innej, dogodnej dla nich chwili. Mieli dość dalekosiężnych, nowoczesnych amerykańskich karabinów. Jednak zawsze lepiej walczyć niż tkwić dalej w tej szczurzej dziurze. Wystarczyłby jeden pocisk albo pęk granatów abyśmy powędrowali wprost do Bozi.
Pomyślałem o prostym manewrze żabich skoków. Jeden osłaniałby trzech pozostałych, ci, po przebiegnięciu stu jardów daliby wsparcie ogniowe tylnej straży, później pozostaje następny człowiek i tak aż do wyjścia. Był to powolny sposób wydostania się z matni, ale w miarę skuteczny. Dobrze to przemyślałem. Tylko że ja wciąż tkwiłem po niewłaściwej stronie wąwozu.
Wyciągnąłem z plecaka granat i podniosłem w górę, aby Wally go zobaczył. — Widzicie, sierżancie? — zawołałem.
— Chyba rozumiem -- odkrzyknął.
Wyrwałem zawleczkę i rzuciłem granat za siebie, mknąc po stoku jak diabelski płomień. Rozległ się wybuch, kamienie wyrzucone w powietrze zaświstały koło mojej głowy, lecz ja byłem już na dnie kanionu. Żołnierze otworzyli krzyżowy ogień, co było zwykłą dywersją odwracającą uwagę. Chmura pyłu wzniecona przez wybuch zmyliła nieco buntowników, wszystko to razem podarowało mi kilka bezcennych chwil. Wskoczyłem prosto do jaskini. Cholernie wielki kamień upadł niecałe dziesięć jardów od naszej dziury. Po chwili posypały się z góry następne głazy. Widocznie wojownicy z Khahouris, nie mogąc nas powystrzelać z nowoczesnej broni, powrócili do starych, wypróbowanych średniowiecznych metod!
— Chryste — jęknąłem, gdy kamień wielkości pięści minął mój nos o parę cali. — Wyciągnij nas stąd.
— Odwrót? — spytał sierżant. — Kto jest tylną strażą? - •
— Ty, Wally. Może być? :
— Okay.
Wyskoczyliśmy z kryjówki. Mohamed wylazł na końcu. Nie wyglądał na przestraszonego, czy zaniepokojonego. Trzymał swój karabin balansując nim w jed
nej ręce. Miał czerwone oczy. Czerwone jak rubiny, przysięgam. Opierając strzelbę o biodro, zaczął strzelać, choć nie widziałem żadnego celu, dla którego przeznaczył kule. Po każdym strzale śmiał się maniakalnie. Nie mogłem w to uwierzyć. Jakiś łachmaniarż spadł ze skały jakąś milę po naszej lewej. Jego śmiertelny krzyk długo odbijał się echem po skałach. Poklepałem Mo po ramieniu.
— Niezła robota, tatuśku.
Nie zrozumiał, co powiedziałem, ale uśmiechnął się, ukazując spróchniałe zęby.
— A teraz pędem do wyjścia z tej.matni.
Pchnąłem go w stronę wyjścia z wąwozu. Uśmiech
znikł z jego twarzy. Może myślał, że urządzimy tu sobie małe strzelanko, jak na strzelnicy. Taki konkurs, kto zabije więcej rebeliantów, oczywiście z nagrodami na koniec. A może naczytał się Kliplinga i chciał zostać przed śmiercią bohaterem. Takim arabskim Gurkhą.
— Biegnij — nakazałem.
Jakoś przyjął rozkaz. Mknąc jak chart wydostał się z dna rozpadliny, mając za plecami naszą dwójkę, Roya i mnie. Wally, przyczajony za skałą, strzelał pojedynczymi strzałami w krawędź kanionu.
Wąwóz ciągnął się ćwierć mili, później robił ostry skręt przy wapiennej stalli, tafii rozszerzał się znacznie i, mając po bokach tylko niewielkie wzgórza, prowadził wprost do Wadi Halfin, dnem której wił się wielbłądzi szlak wiodący do Kamah.
Obejrzałem się za siebie. Sierżant, leżąc za kamieniem,, wciąż słał kule w górę.' Nie dostrzegałem rebeliantów w ich kryjówkach, nawet przez lornetę. Wydawało się, że zniknęli. Jednak, gdzieś na szczycie wąwozu, zadudniły końskie kopyta. Pomyślałem, że jadą zająć dogodniejsze stanowiska do przygwożdżenia nas w
dole. Oblał mnie zimny pot na myśl, że za chwilę posypią się w dół granaty. Minuta goniła minutę, a nic podobnego się nie działo. Odetchnąłem z ulgą. Stary Mo, biegnąc wytrwale, znikł za wysoką stallą. Miałem nadzieję, że tam na nas poczeka. Zaś Macgregor zatrzymał się i przygotował karabin do strzału. Zagwizdałem na Walronda. Wystrzelił jeszcze dwa razy i szybkim sprintem dołączył do nas. Roy krył go ogniem ze wszystkich stron, lecz nikt na niego nie odpowiadał. Trwała cisza. Cholerna, nagła cisza.
— Gdzie się oni podziali? — zastanawiał się Roy.
— Są na szczycie — odpowiedział zasapany sierżant.
— Po obu stronach?
— Myślę, że tak.
— Dobra robota, Wally — podziękowałem. Puściłem go za Mohamedem. Roy miął iść ostatni. Tworzyliśmy teraz rozciągniętą linię. Z przodu Arab, później Wąlly, sto jardów za nim ja, na końcu nasz mały Szkot. Niebo rozpalało się coraz bardziej. Zapowiadał się upalny dzień. Ale ja urodziłem się w okolicach Sydney. Zjechałem z ojcem całe Północne Terytorium odwiedzając hodowlę bydła, gdzie wynajmowaliśmy się do pracy. Spędziłem tam niejedno gorące lato. Upałów się nie obawiałem. W przeciwieństwie do kul. Kula jest kulą, jej jest obojętne jaka panuje temperatura. Sucho czy mokro, zimno czy skwar, wbija się w ciało zawsze z takim samym impetem. Ale nikt'nie strzelał.
To mnie zastanowiło. Przecież nie poszli wszyscy na zabawę, ani nie zrobili sobie przerwy na obiąd. Koczownicy słynęli ż wojowniczości. .Mieli co prawda pochrząnioną organizację, nie znali się na planowaniu i strategii, ale wojnę partyzancką, toczyli już od czasów kamiennych toporów. Jeżeli pozostawili nas teraz w
spokoju, to musieli być cholernie pewni, że dostaną nas w innym miejscu. Jak się później okazało, miałem całkowitą rację. Tak te gnojki myślały.
Dotarliśmy do zakrętu. Przewodnik jednak czekał. Odpoczęliśmy chwilę i znów rozciągnęliśmy się w pięć- dziesięciojardowych odstępach, schodząc powoli ku wadisie. Mo szedł z przodu. Musiał mieć oczy jak sokół, aby wypatrzeć cokolwiek w otaczających nas wzgórzach. Ja nie widziałem nic niepokojącego, nawet przez lornetę. Zaufałem jednak jego ostrzeżeniom.
Pozostawiłem żołnierzy pośród iglic skalnych, wyglą- diających jak Wielkie termitiery, sam Zaś, z Arabem, ruszyłem do przodu. Dolina rozszerzała się na ponad 800 jardów, otaczające ją wzgórza były porośnięte bujną roślinnością, wśród której mogłoby się schować z tysiąc osób. I nagle zagrzechotał karabin maszynowy.
Rzuciliśmy się na ziemię. Kule kąsały nasze otocze- nie, cudem jednak wszystkie chybiły. Nie mieliśmy żadnej osłony, leżeliśmy na twardych, wapiennych płytach. Mo dotknął mojego nadgarstka. Spojrzałem we wskazywanym przez niego kierunku. Było to gniazdo karabinu maszynowego, położone na łagodnym pagórku po naszej lewej stronie. Zajęli kluczową pozycję, mieli stamtąd drogę pod ostrzałem 240 stopni. Ubrani byli w ochronne kombinezony koloru piasku. Mogłem ich dostrzec tylko wtedy, gdy się poruszali. Lecz nie tylko oni strzelali do nas. Po przeciwległej stronie, w siodle skalnym ukryci byli inni strzelcy. Nie znaliśmy żadnej innej drogi, którą moglibyśmy obejść ich pozycje. Przyjazna wadisa wydała' się nam tak odległa jak Tamiza, czy Sydney.
— Walymy przód — wymamrotał przewodnik.
Miał na myśli „walimy naprzód”. Potrząsnąłem głową i nakazałem mu się wycofać. Westchnął, rozczaro
wany moją niewiarą w dobrą wolę i protekcję Allaha. Jednak wolałem racjonalne działanie. Wolno pełzliśmy do bezpiecznych skał.
— Karabin maszynowy na wzgórzu po lewej — powiedziałem Walrondowi i Royowi, gdy wreszcie do nich dotarliśmy.
— Nie powiem, aby mi się to podobało — stwierdził Macgregor. — Jeżeli jeszcze paru śmierdzieli zejdzie kanionem...
— Albo przyjdzie od strony wadisy — dodał Wally.
— Przerwijcie te rozważania — odezwałem się. — Za chwilę na horyzoncie może pojawić się eskadra RAF-u.
— I najprawdopodobniej zbombardowaliby nas — posępnie powiedział Roy. Podał mi swój baniak z jp- dą i skręta. Zapaliłem. Rozsiedliśmy się na ziemi, trzymając pod ręką broń gotową do strzału. Nie oszczędzaliśmy wody. To mogły być nasze ostatnie godziny, zanim rebelianci zdecydują się na atak. Było ich w okolicy najmniej tuzin, a swobodnie poruszając się po górach, mogli wezwać z pobliskich wiosek parę setek zbrojnych. Ale nie w ich stylu było ściąganie wszystkich sił do zniszczenia czterech facetów, takich jak my. Mogli nas dostać w dwudziestu. Z łatwością.
Minęło pół godziny. Nie działo się nic ciekawego. Zjedliśmy trochę zapasów Roya przysłanych mu przez matkę, wypiliśmy wodę, wypaliliśmy po jeszcze jednym papierosie. Nie mieliśmy właściwie na co liczyć. Na cud boski? Byliśmy starymi weteranami walk w dżung
li i wiedzieliśmy, że Bóg nie interesuje się patrolami wpuszczonymi w maliny przez głupkowate dowództwo. Jemu jest obojętne, czy jesteś chrześcijaninem, anem, muzułmaninem czy biednym Australijczykiem. Wcześ- 40
niej czy później, chłopcy Imama zacisną pętlę, a my będziemy w środku.
Było gorąco, lecz wiała przyjemna, chłodna bryza. Po pustkowiu wirowały obłoki kurzu, rozbijając się o skały. Minął kolejny kwadrans, a ja nie wymyśliłem żadnego sposobu ratunku. Usiłowałem oszukać sam siebie nadzieją, że może uratują nas lotnicy. W głębi serca wiedziałem, że to nieprawda. Powietrzny atak nie mógł być skierowany w okolice Khahouris. Szefowie nie chcieli, aby buntownicy opuścili wieś przed nocnym sżturmem. Byłem wściekły. Patrol był źle zaplanowany, źle przeprowadzony, bezcelowy. Prawdopodobnie nikt się nie dowie, co udało się nam odkryć. Dopiero jutrzejszego ranka ktoś zacznie się o nas martwić, ale wtedy będzie za późno na jakikolwiek ratunek.
Upływała kolejna godzina. Spomiędzy wzgórz wyłonił się samotny jeździec, wlokąc się wolno na osiołku. Zaniepokoił nas jego widok. Sądziliśmy, że to przednia straż bandy taszczącej moździerz, którym chcieli nas zbombardować. W każym razie, gdybym był po ich stronie, kazałbym posłać po jakieś działo. Wtedy rozgnietliby nas jak muchę.
— Wyobraźcie sobie, że zauważyłem ża nami interesujące typki w kanionie — powiedział Wally.
— Więc nie mamy powrótu — skwitował ten fakt Roy: — I dobrze.
Podzielałem jego zdanie. Gdyby przyszło nam walczyć i polec, to nie chciałbym umrzeć w tamtej kamiennej trumnie. Tu, na otwartym terenie, mieliśmy cień szansy.
— Rebeliant? — zapytał sierżant.
Spójrzałem przez szkła. - Tak. Solo. Na ośle.
— Ma flagę?
Wśród wojowników omańskich panował zwyczaj no
szenia na ramieniu flag informacyjnych; Każdy kolor odpowiadał innej randze, oznaczał, czy to szejk, czy zwykły żołnierz. Rebelianci upodobali sobie czerwone proporce. Jeździec miał na sobie ciemny burnus z kapturem zarzuconym na głowę. Czoło obwiązał sobie różową szarfą, za plecami łopotała na wietrze poszarpana szmata. Broń wisiała na temblaku przewieszonym przez ramię. Zwierzę było jednym z czarnych somalij- czyków, które importowano ze Wschodniej Afryki, ale okazały się całkowicie bezużyteczne jako zwierzęta pociągowe w górskich regionach. Część z nich zdechła, część skradziono, a spóro uciekło. Nic więc dziwnego, że jeden z nich posłużył za wierzchowca rebelianckie- mu zwiadowcy. Regulując ostrość soczewek, ze zdumieniem spostrzegłem, że on także ma lornetkę i spogląda przez nią w moim kierunku. Pośpiesznie cofnąłem się za skały.
— Jaka flaga, szefie? — dopominał się Wally.
— Czerwona.
— Cholera, pieprzony rebeliant:
— Właśnie — odparłem.
Wyjrzałem ponownie i zmieniłem ogniskową, by dostrzec gdzieś dalej oddział holujący moździerz, łub jakąś inną, śmiercionośną machinę. Ale w głębi doliny nic się nie ruszało. Tymczasem jeździec zbliżał się- ze stoickim spokojem, osiołek człapał smętnie, plącząc się w połach ciemnego burnusa, czerwona szmata powiewała dumnie;
— Szefie, spójrz tam — wskazał Roy.
Na wzgórzu po prawej ukazało się na chwilę kilku oberwańców. Byli za daleko, aby można było oddać celny strzał. Woleliśmy zachować nasze kule na ostateczną rozprawę. Bandyci wywijali strzelbami, Usiłując zwrócić na, siebie uwagę jeźdźca, ale ten ich ignorował. 42
Podjechał jeszcze kawałek, zatrzymał osła i uniósł się na siodle, jakby czekając na coś.
— Szefie — szarpnął mną Wally.
Teraz i ja zauważyłem siedmiu czy ośmiu koczowników na dnie wąwozu. Byliśmy otoczeni, rebelianci nie zamierzali dać. nam żadnej szansy. Jak wspomniałem, nie mieli .zielonego pojęcia o strategii. Wyłożyli wszystkie swoje cztery asy w pierwszym rozdaniu. Najbardziej niepokoił mnie'karabin maszynowy i tajemniczy jeździec. Znów ruszył ku nam. Widzieliśmy go już wyraźnie gołym okiem. Albo nie wiedział o naszej obecności, albo uważał nas za przyjaciół. Zatrzymał się ponownie, uniósł w górę flagę i zaczął nią machać, sygnalizując coś komuś za wzgórzami.
Wtedy usłyszeliśmy szum silnika. Na drodze pokazał się obłoczek kurzu, jakieś czterysta jardów od jeźdźca, który z kolei, stał oddalony od nas o niecałe pięćset jardów. Spojrzałem na gniazdo karabinu maszynowego. Musieli mieć doskonały widok na samochód. Gdyby to był angielski jeep, otworzyliby ogień w każdej chwili. Lecz rebelianci z Khahouris byli dziwnie pasywni.
— Myślicie, że przybywają po nas z Kamah? — spytał Roy.
— Jeśli po nas, to sądzą, że jesteśmy już sztywni.
Czemu?
— Bo to ambulans Czerwonego Krzyża — odparłem.
— Przecież w Khahouris nie ma Czerwonego Krzyża... — zdziwił się Wally.
— Ciekawe, ile czasu zajmie chłopcom Taliba wyeliminowanie tego samochodu.
— A mnie martwią ci faceci w wąwozie — odezwał się Macgregor. — Podeszli już tak blisko, że niedługo
K ł
dobiorą się nam bagnetami do dupy. Chyba że przedtem pobiegamy co nieco.
Samochód był dwutonowym dodge’em pick-upem. Skrzynia pokryta była czarnym brezentem, na którym wymalowano czerwony krzyż na białym polu. Widok tego znaku wprowadził zamieszanie w szeregi buntowników. Łamali sobie głowy, co to, u diabła, ma znaczyć. Podobnie jak i my. W tym regionie nie było żadnych epidemii, trzęsień ziemi, ani nawet żadnych walk. Jeszcze nie było. Dodge przybliżył się i zatrzymał raptownie nie opodal samotnego rebelianta, jeździec zeskoczył z osła, Wołając coś, lecz nie rozróżniałem słów. Mo przytknął rękę do ucha i nasłuchiwał uważnie.
— Ocer — poinformował mnie. — Egleski ocer.
Nie zrozumiałem tej mamrotaniny. Może znaczyło to „angielski oficer”? Jednak nie miałem zamiaru opuszczać lekkomyślnie bezpiecznego schronienia. Zwłaszcza, że drogi między nami a ambulansem pilnował ciężki karabin maszynowy, nie wspominając o tych paru strzelbach po lewej. Jednak kanonada z głębi kanionu zmieniła moje nastawienie. — Biegnijcie, jakby się paliło — rozkazałem.
Wally i Roy pobiegli tak szybko, jakby startowali na olimpiadzie. Oddałem parę serii z mojego M-l do Arabów za naszymi plecami. To wszystko, co mogłem zrobić. Pchnąłem Mo lufą karabinu.' Wyleciał na otwartą przestrzeń wymachując flintą wokół głowy, jakby brał udżiał w polowaniu na lisy, a nie walczył o życie. Nastąpiły cztery minuty szaleńczego biegu. Całe zbocze zajazgotało palbą, jakby wyroiły się na nim ty-: siące szerszeni. Powinniśmy już na początku być skoszeni celną serią z ciężkiej broni, ale karabin maszynowy milczał. W końcu odezwał się, ale zamiast w nas, zaczął walić pociskami w pozycje rebeliantów. Nie by-> 44
łem pewien, co się właściwie stało. Widocznie któryś z naszych opanował gniazdo, a teraz próbuje nas osłaniać. Karabin maszynowy US browning kaliber 30 bił równymi seriami po wzgórzach, źe aż koczownicy przycichli, nie ważąc się wytknąć nosa z kryjówek. Nie tylko browning pracował na najwyższych obrotach. Nieznajomy zrzucił kaptur z głowy i także osłaniał nas, strzelając z pistoletu maszynowego thompsona. Zobaczyłem jego białe włosy rozwiewane przez wiatr i słoneczne błyski odbijające się od ciemnych okularów. Był cholernie spokojny, jakby demonstrował działanie broni, a nie strzelał dó żywych ludzi.
Osiołek był już daleko, odbiegając w wesołych podskokach. Jasnowłosy nie martwił się o zwierzę. Nie potrzebował go już. Zakamuflowany dodge był najlepszym środkiem transportu przez Wadi Halfin. Jak się mogłem zorientować, w ambulansie nie było żołnierzy. Całą ekipę ratunkową stanowił jeździec, kierowca i ci, którzy zajęli się karabinem maszynowym.
Moja drużyna nie wyszła z tego bez szwanku. Jakiś rykoszet zadrasnął Mohameda lekko w ramię, zaś Roy otrzymał postrzał w nogę. Widziałem jak upadł z twarzą wykrzywioną bólem. Rebelianckie kule dziurawiły ziemię koło niego, lecz wtedy to właśnie odezwał się US browning i buntownicy przycichli. Przerzuciłem M-kę do lewej ręki, zaś prawą złapałem Macgregora pod ramię. Był cholernie ciężki. Jakoś jednak opanował ból, postawił zdrową nogę na ziemi i traktując mnie jako swoiste szczudła, zaczął nieporadnie skakać. Przebyliśmy w ten sposób kilkanaście jardów i wreszcie zobaczyłem, czemu dodge zatrzymał się tak nagle. Nie mógł podjechać bliżej, bowiem drogę przecinała niewielka rozpadlina, jakby mała wadisa, głęboka na
12 stóp.
— Ja go wezmę, szefie — powiedział Wally, który razem z Arabem osłaniał nas ogniem. Położyłam Roya na ziemi. Jęknął, usiłując obrócić to w żart.
— Ach, nie zostawiaj mnie, szefie, umieram.
— Zamknij tę swoją wstrętną gębę — uciszył go Walrond. Wziąłem od niego karabin. Z drugiej strony rozpadliny znajomy głos zawołał:
— Z twoim chłopakiem w porządku?
— Czuję się świetnie, doprawdy, świetnie — odpowiedział za mnie Roy, jednak jego zapewnienia zamieniły się w płacz bólu, gdy Wally zarzucił go sobie na plecy. Teraz już wiedziałem, kim był „egleski ocer”. Poczułem się spokojniejszy. Ratowanie innych było typową cechą tego człowieka.
Przy mojej pomocy sierżant zszedł ostrożnie na dno zagłębienia i zwinnie wspiął się na kamienne zbocze, taszcząc rannego na plecach. Zabawne, jak takie rzeczy pozostają w pamięci, a wiele ważnych szczegółów ulatuje bezpowrotnie. Wystarczy, że zamknę oczy, a już widzę obraz Wally’ego balansującego na stoku pewnie i szybko, jak cholerny koczkodan z młodym na karku. Wydostali się z wadisy i już byli przy ambulansie.;
Major Jeffrey Alexander Deacon strzelał w dalszym ciągu, chociaż nikt już mu nie odpowiadał. Mo i ja przebrnęliśmy przez zagłębienie. Arab od razu" wskoczył pod plandekę. Nie miał co prawda piątej klepki, ale nie był tak całkiem szalony. Wiedział, że nie ma ćo marnować czasu, bo jak tylko rebelianci się przegrupują, uderzą na nas ponownie. Zatrzymałem się obok majora. Zdawało się, że mnie nie zauważył. Powiedziałem: — Sądziłem, że jesteś w Walii.
— Bo jestem — odparł i mocno pchnął mnie do transportera.
W naturze Deacona nie leżało nawiązywanie trwalszych przyjaźni. Ludzi, z którymi współpracował, trzymał na dystans. Co nie znaczyło, że jako oficer szkoleniowy nie przywiązywał się do niektórych ze swoich wychowanków. Jednym z nich był Maurice Harper. Dinga uważano za marzyciela bujającego w obłokach, który bezsensownie taszczy ze sobą grube tomy poezji. Dec nie podzielał tych opinii. Twierdził, że Harper jest wyśmienitym tworzywem na doskonałego dowódcę. Nie mogło ujść jego uwadze, że Australijczyk charak- .terem bardzo przypomina jego samego z młodszych lat. Z wyjątkiem oczywiście skłonności do poezji i gadulstwa. Dingo dyskutował na każdy temat, z entuzjazmem, który przewyższał swadę Churchilla.
Major nie mógł zrozumieć pośpiechu Bressola. Było idiotyzmem wysyłanie patrolów przed przybyciem Deca. Źle je planowano. Była to prawdziwa improwizacja, działanie typowe dla oficerów wywiadu, którzy oczekiwali od oddziałów SAS spełnienia wszelkich nawet niemożliwych poleceń. Pod koniec spotkania w Zambacie major oświadczył, że nie będzie ściśle współpracował z ludźmi, którzy bezsensownie wyznaczają innym niebezpieczne zadania. Określił, jakiego sprzętu będzie potrzebował do akcji, jakie warunki misji możliwe będą do wykonania i powiedział, że całą resztą zajmie się sam, według własnych zasad.
Opuścił Zambat następnego ranka. Jako kierowca towarzyszył mu Masud al Hasan. Z dała od wpływu angielskich agentów, Arab okazał się błyskotliwym i doskonałym kompanem. Podczas podróży major wydobył od Masuda wszelkie informacje dotyczące konfliktu.' I te zupełnie nieistotne, i te, które agenci pragnę
li pozostawić wyłącznie do własnej wiadomości Osiągnęli obóz kompanii „K” krótko po jedenastej. Namioty skryto w gaju daktylowym, nie opodal wioski Mun- nier. Nad wioską górowało wzniesienie Dżabel Akdar. Szczęście uśmiechnęło się do Deacona, bo okazało się, że kompanią dowodził kapitan Pemberton, stary znajomy z Malajów. Inni dowódcy, których nie znał osobiście, nie byliby tak pomocni. Od Pembertona dowiedział się wszystkich szczegółów dotyczących niefortunnej wyprawy Harpera.
— To nie był mój pomysł ^tłumaczył kapitan. — Dostałem takie rozkazy z góry.
— Od Deane-Drummonda?
— Nie przypuszczam, aby to był jego pomysł. Ale on to podpisał.
— Pokaż mi jeszcze raz mapę tego kanionu. Dasz mi doświadczonego kierowcę?
— A na cholerę ci on?
— Wyjadę naprzeciw Harperowi.
— Dobra, Dec, jak chcesz. Ale prawie cała droga jest pod kontrolą buntowników.
— Kiedy patrol miał wrócić?
— Dzisiejszej nocy.
— Okay. Wyjedziemy od razu.
— Kierowca...? — zamyślił się Pemberton. — Może być sierżant Edwards?
— Biorę go.
— Potrzebujesz czegoś jeszcze, stary?
Deacon zastanowił się. — Tak. Brezentu i farb. I konia.
— Konia? .... * „
— Wiesz, takie zwierzę z czterema kopytami, ogonem, które żre siano.
— Do czego, na Boga, przyda ci się koń?
— Dla kamuflażu — odpowiedział major, a stojący za jego plecami młody Arab roześmiał się cicho.
♦ * *
Dingo Harper.
Sierżanta Edwardsa nie trzeba było poganiać, od razu wprawił silnik na najwyższe obroty. Nim odwiesiłem kapelusz na kołek, gnaliśmy z szybkością 70 mil. Ambulans okazał się partacko wykonanym kamuflażem, ale widocznie do tej okolicy zsyłano najgłupszych koczowników, bo mimo )vszystko dali się nabrać. Brezent był tak niedbale pomazany farbą, że gdyby zaczęło padać, wyglądalibyśmy jak roztopione lody truskawkowe na kółkach. Z tyłu, pod plandeką, walały się snopki słomy, ośle jabłka i unosił się smród moczu. Była to mała, przewoźna stajenka. Gdy zabrakło osła, znalazło się tam dość miejsca dla Mo, Wally’ego i naszego zranionego Macgregora. Walrond wyciągnął pakiet opatrunkowy i dokładnie zabandażował postrzeloną nogę. Zastanawiając się nad naszym nieoczekiwanym ocaleniem doszedłem do wniosku, że major musiał przywieźć z sobą jeszcze trzech ludzi, którzy opanowali gniazdo karabinu maszynowego. Myliłem się jednak. Ze wzgórza, na którym mieściły się pozycje rebeliantów, zbiegał w naszym kierunku tylko jeden człowiek. Sierżant Edwards, gdy go tylko zobaczył, skręcił i zajechał mu drogę. Zwolniliśmy na chwilkę, potrzebną mężczyźnie do wdrapania się na tył wozu, i szybko ruszyliśmy.
Był to najbardziej cholerny asasyn, jakiego kiedykolwiek widziałem na oczy. Wyglądał tak, jakby uciekł prosto z „Pieśni Pustyni”,
Ubrany był w długi, luźny burnus, przedtem biały, teraz szary jak piach pustyni. Na nogach miał skórza
ne buty do kostek, jakie swobodnie można by nosić w pałacach sułtana. Miał czarną brodę i ponury wyraz twarzy, zaś nad lewym okiem widniała niewielka, świeża blizna. W lewej dłoni kurczowo trzymał sztylet. Ostrze splamione było krwią. Od razu poznałem, że nie zadrasnął się przy goleniu. Zastanowiłem się, jak szybko musiał działać, aby wykorzystać efekt zaskoczenia i ilu buntowników zadźgał.
— Kto to, u diabła, jest? — miałem na myśli Araba.
— Masud — lakonicznie odpowiedział Deacon.
— Skąd wiedziałeś, że będziemy w kłopotach?
— Zgadłem.
— Nie chrzań, szefie, że masz aż taką intuicję, bo byś już wygrał parę milionów na loterii..
— Usłyszeliśmy o waszym patrolu, zaś Masud świetnie zna ten teren i nie był zachwycony waszym położeniem. .
— Tak. Ten kanion to cholerna pułapka.
— Mogło być gorzej.
— Byłoby, gdybyś nie przybył w samą porę.
Musieliśmy przekrzykiwać ryk silnika.
— Od jak dawna jesteś w Omanie?
— Od niedawna.
— Weźmiesz udział w szturmie na Dżabel Akdar?
— To zabawa dla młodszych. Dosyć się już w swojej karierze nastrzelałem.
— Nocna wspinaczka?
—. Hmmm
— Mogłem się spodziewać Dec, że nie opuścisz takiej frajdy. ..
Przez chwilę milczeliśmy. Telepało nas na wszystkie strony. Wyboje były tak wielkie, że przy podskokach prawie stukałem głową w dach.
— Jak za dawnych dni — krzyknął radośnie Red 50
Edwards. Pochodził z rocznika Deacona. W wojsku służył od siedemnastego roku życia. Należał do jednej i tych słynnych Pustynnych Grup Dalekiego Zwiadu przy British Army; które działały podczas II wojny .światowej, najpierw w Północnej Afryce, a później we Francji i Niemczech. On i Dec należeli do tego gatunku mężczyzn, którzy najlepiej czuli się w trudnych warunkach bojowych, gdy nad głową eksplodowały pociski a wróg czyhał na każdym kroku. Czasem wydaje mi się, że nasi wspaniali politycy i dowódcy tylko po to rozpoczynają wojny, aby sprawić przyjemność takim ludziom.
, Już od dłuższego czasu pędziliśmy kamiennym dnem wadisy. Opadła mnie senność, przysypiałem co chwilę, lecz budził mnie klakson, którym sierżant rozpędzał dzieciaki gromadzące się na drodze. Rozbiegały się z piskiem i krzykiem, by po naszym przejeździe ponownie zbić się w gromadkę. Czasami któreś rzuciło w dodge’a kamykiem, lecz nie z nienawiści, a dla zabawy lub ze strachu. Wadisa była kamienista, wysuszona, nie płynęła nią woda. Pora deszczów jeszcze nie nadeszła. Lecz gdzieniegdzie tkwiły w niej oczka wodne, małe oazy, w których więcej było wilgotnego błota niż samej wody. Każde otaczał wianuszek palm, a gdzie już była woda i palmy, tam stały rozstawione namioty koczowników. Nie zwalnialiśmy w takich miejscach; sierżant dodawał nawet gazu. Niebezpiecznie byłoby zetknąć się z rebeliantami, a w tej części kraju większość koczowników tylko nominalnie uznawała sułtana, całym sercem stając za Imamem i Suleimanem, prawdziwymi władcami tej ziemi.
Major dotknął mojego ramienia. — Znalazłeś, Dingo?'
— Co? — odpowiedziałem nieprzytomnie, wyrwany z drzemki.
— Drogę na Khahouris.
— Te gnojki nie dały mi dość czasu na skompletowanie szczegółów.
—. Ale chyba ogólnie zorientowałeś się w trasie?
— Tak.
Podałem mu szkicownik. Wziął kartkę, pełną różnokolorowych linii i znaków. Wpatrywał się w nią pilnie, trzymając do góry nogami. Odwróciłem szkic na właściwą stronę.
— Co cię interesuje, majorze? Postaram się powiedzieć wszystko, co ci się może przydać.
— Mnie? — zdziwił się Deacon. — Myślałem, że to ty będziesz prowadził tę nocną wyprawę.
— Chcesz powiedzieć, że mam tam wrócić?
— Właśnie to ci mówię.
— Jezu! Ilu nas będzie?
— Trzech.
— Włączając w to ciebie?
— Znalazłeś w końcu tę drogę na szczyt zbocza? Spojrzałem na niego. Siedzieliśmy nos w nos. Wciąż
miał na sobie ubiór Araba. Kaptur na jego plecach wyglądał jak gruby szal. Było gorąco. Zjechaliśmy w dół parę tysięcy stóp i z każdą milą robiło się coraz cieplej. Po twarzy Edwardsa i mojej spływały wielkie krople potu, lecz skóra majora była sucha. Zabrałem szkicownik i zadumałem się. Przywołałem w pamięci obraz stoku. Nie wydawał się diabelnie trudny. W biały dzień mógłbym na nim tańczyć bez żadnego zabezpieczenia. Ale w ciemnościach, bez profesjonalnego sprzętu? A miałem jeszcze prowadzić Deacona. Słynął w SAS jako znakomity alpinista, w młodych latach należał do czołówki wspinaczy w Europie. Ale młodość
dawno już minęła, prawdopodobnie stracił sporo ze swych umiejętności, siły mogły go opuścić w połowie drogi. Miałem dla niego ogromny szacunek, nie znając jednak jego akutalnych możliwości nie wiedziałem, jak wysoko zdoła zajść.
— Kiedy ma to nastąpić? — spytałem.
— Przed głównym atakiem, dwudziestego szóstego.
— To mniej niż za tydzień.
— Wiem, ale czas nie jest nam do niczego potrzebny. Zamówiłem już sprzęt.
— Sprzęt? Myślę, że będziemy musieli obejść się bez niego.
— Wiem o tym. Miałem na myśli trochę lin, kilka dobrych pukawek i parę innych rzeczy.
— Nie boisz się wspinaczki bez sprzętu? — zapytałem ostrożne.
— Widzę, że zastanawiasz się nad moim zdrowiem.
— Mówiąc szczerze, majorze, tak.
— Jestem w świetnej formie. Mogę pokazać ci zaświadczenie lekarskie. Gdyby było coś ze mną nie w porządku, ci z góry nie przysłaliby mnie tutaj.
— Skoro tak, to doprowadzę nas do wsi.
— Dobra — przybił moją rękę major.
Jak to się dziwnie układa. Dopiero co powróciłem z tego cholernego wąwozu, gdzie o mało me odstrzelono mi głowy, a już byłem gotów tam wrócić. Przyznaję, pochlebiało mi, że Deacon, ta żyjąca legenda SAS, wybrał mnie na przewodnika. Gdybym jednak wiedział, kto będzie naszym trzecim kompanem, nie zgodziłbym się tak od razu. Pomyślałbym raz, późnięj drugi... Zaś kiedy w obozie poznałem nazwisko tej osoby, było już mi głupio wycofać się z akcji. Pomyślałem sobie, że skoro major go bierze, to tamten musi mieć jakieś doświadczenie w łażeniu po skałach i że nie będzie wcale
źle. Dzisiaj, gdyby zgłosił się do mnie z zaświadczeniem. że samotnie zdobył Mount Everest, nie wybrałbym się z nim nawet na skałki w Chelsy...
Trzecią osobą, mającą wziąć udział w nocnej wspinaczce, był Masud, cholerny asasyn.
II. SZTURM NA ZIELONĄ GÓRĘ
Kiedy człowiek wykona pierwszy krok i zdecyduje się zostać szpiegiem sułtana Omanu, nie ma już odwrotu.
Największym problemem było jednak to, że Masud nie był wcale pewien, czy chce uczynić ten pierwszy krok. Dziwnym trafem całe jego życie przebiegało wbrew prawom Allaha, w które zresztą nie wierzył. Jako potomek wolnych Beduinów służył obecnemu władcy, zamiast prowadzić swobodne, koczownicze życie. Będąc wnukiem i synem niepiśmiennych wodzów plemiennych, pobierał nauki w Anglii, będąc Arabem trzymał się z Europejczykami, pracował dla nich, ratował im życie, zamiast ze swoimi wojowniczymi braćmi przeganiać obcych w pustyni.
Wszystko dlatego, że Habis al Hasan zrezygnował z pustynnego życia, jakie jego przodkowie wiedli przez tysiące lat.
Dlaczego wódz Beduinów wywędrował z serca Nedżdu do Omanu?
Było to tajemnicą, której Masud nigdy nie rozwikłał. Jego ojciec zapewniał, że to wola Allaha pchnęła dziada do wędrówki przez Ar-Rab all Chali w poszukiwaniu lepszego życia. Jednak Masud cynicznie przypuszczał, że staruszek — uciekając przed napadem szejków — zagubił się w pustkowiach, i nie mogąc odnaleźć drogi do domu wędrował, gdzie go nogi niosły, aż osiadł w Jartak. Zdarzyło się to bardzo dawno temu, skoro Hasan al Hasan był najmłodszym z wielu synów Habisa, zaś Masud był ostatnim, dziewiątym potomkiem Hasana. Często nad tym rozmyślał, leżąc samot
nie w łóżku wynajętego mieszkania w Shoreditch, na swym poddaszu w Barthorpe lub w domu ojca, stojącym na wzgórzach Salala, owianym zapachem kwiatów
i drzew rosnących w rozległym ogrodzie. I tu i tam czuł się strasznie obco. Nie był ani nomadem, ani kupcem, ani dworakiem, jak jego bracia, ani prostaczkiem jak jego kuzyni; nie był też inżynierem, jak brat Salem, kolejny protegowany Gore’a. Czuł się strasznie samotny nie mogąc odnaleźć własnego miejsca na ziemi. Gore, który ładnych parę lat mieszkał w Omanie, znał wyśmienicie kraj i jego mieszkańców, nazywał Masuda mieszańcem.
W Londynie Masud uczył się polityki, ekonomii i prawa, ale w snach nawiedzały go wizje bezkresnej pustyni, swobodnego życia. Na przykład Salem marzył tylko o zbudowaniu autostrady biegnącej przez Ar-Rub al-Chali i okrążającej wybrzeże, po której swobodnie mogłyby jeździć setki stalowych, nierdzewnych i klimatyzowanych limuzyn, należących do bogatych Arabów. Takie wizje miały teoretycznie szansę realizacji, choćby w odległej przyszłości, natomiast jego brat czuł ciągły smutek swoich marzeń, mogących pozostać tylko pięknym snem.
Masud, kształcony w niezłej szkole intrygi, w Barthorpe, widział jak Oman staje się gniazdem węży, kłębiących i zagryzających się wzajemnie. Amerykanie, Egipcjanie, Rosjanie i Brytyjczycy wykorzystywali swe wpływy, aby zawładnąć bogactwem tego kraju, lekceważąc jego mieszkańców, traktując ich jak pionki w grze. Jednego pionka przebić drugim, obalić figurę, zabrać puste pole, jak w szachach. Tylko że to nie były szachy, tu płynęła prawdziwa krew, Omańczycy zabijali się wzajemnie, popychani rękami zachodnich imperialistów. Oman był małą beczką prochu i nastał czas,
kiedy Masud poczuł, że to oił, a nie sułtan Said bin Taimur, musi żgasić tlący się lont, aby z wizji brata nie pozostała tylko garść popiołów.
Kiedy Gore i prosiakowaty Bressol opowiadali Dea- conowi, jak rozszyfrowali intrygi Amerykanów, *byli tak dalecy od prawdy jak księżyc od ziemi. To Masud był w istocie tym, który zrobił zdjęcia Nasirowi i Jankesowi, on wykrył istnienie korespondencji między Imamem a Nasserem, a później — w celu zdobycia dowodu — udał się w przebraniu do Nizwy i innych fortów, znajdujących się we władaniu rebeliantów. To jemu udało się odszukać jedyny list i on go przetłumaczył. Gore i Bressol niezbyt wysoko cenili jego starania, skoro nie wspomnieli o nich temu angielskiemu majorowi. Dotknęło go pozbawienie należnych zaszczytów, ale nie raczył wyrzec w tej sprawie ani jednego słowa. Zatracił swą rodzinną wiarę, ale nie ubyła mu ani odrobina rodowej dumy.
Gnębiło go to wszystko. Uważał się za odsuniętego od gry. Denerwowały go nowo przybyłe jednostki SAS. Uważał je za zbieraninę wyrośniętych dzieciaków, nadużywających wulgarnych słów i chełpliwych obietnic. Nie sądził, aby im w czymś ustępował, i bolało go, że takie chłoptysie rozprawią się z buntownikami, podczas gdy on będzie przynosić papierki Gore’e- mu. Z drugiej strony czuł podziw dla ich wspaniałego wyszkolenia i hartu ducha. Nie miał wątpliwości, że cała akcja powiedzie się. Zazdrościł im, zazdroszcząc także koczownikom. Wolałby być na ich pozycji, walczyć, robić to, co przystoi prawdziwemu mężczyźnie. Ten podły nastrój opuścił Masuda z chwilą pojawienia się majora SAS, tak jak mgła opuszcza szczyty górskie po pojawieniu się słońca.
Deacon nie wiedział, czego oczekuje Arab. Przypu-
szczał, że szuka on niebezpieczeństwa aby mieć poczucie pełni życia. Postarał się spełnić te oczekiwania. Major różnił się od innych brytyjskich oficerów, jakich młody Arab spotykał dotychczas. Deacon działał niezwykle pewnie, trafnie oceniał sytuację, potrafił zaradzić każdemu nieszczęściu. Posiadał także swoiste poczucie humoru, o czym świadczył pomysł z ambulansem. '• &|y Po raz pierwszy Masud brał udział w misji tego rodzaju. Zatrzymali się przy odnodze zbocza Khahouris, sięgającej daleko w głąb pustyni. Wysiedlij a major wyjaśnił szczegóły swego planu i zapytał:
— Gdybyś był przywódcą rebeliantów, gdzie umieściłbyś gniazdo karabinu maszynowego?
Masud rozejrzał się po okolicy. Jego wzrok przyciągnęło niezbyt strome wzgórze, częściowo porośnięte roślinnością. Z niego otwierała się najlepsza perspektywa na drogę wiodącą w stronę wąwozu. Wskazał na. wzniesienie czubkiem noża. r* Tam.
— Proszę, zajmij się tym — powiedział Deacon.
Tego dnia Masud ąl Hasan odnalazł swoją drogę życia. Po raz pierwszy wykorzystał umiejętności, których nauczono go w pewnej dyskretnej rezydencji ukrytej w lasach Oxfordshire. Zrobił to, czego jeszcze nigdy w swym życiu nie uczynił — zabił człowieka. Podkradł się cichcem na szczyt wzgórza. Od razu wypatrzył pozycję buntowników. Nie zadali sobie trudu, aby zamaskować to miejsce. Byli zbyt pewni swej dominującej, strategicznej pozycji. Mieli trochę racji, bo nim jakiś oddział zdobyłby szturmem wzgórze, zostałby wystrzelany. Ale nikt nie wziął pod uwagę zręcznego asasyna, działającego skrycie, w pojedynkę.
Trzech koczowników znajdowało się w. gnieździe ka-
rabinu maszynowego. Jeden stał przy broni, zagłębiony po pas .w płytkim okopie, pilnie obserwując dolinę, dwaj pozostali siedzieli, w głębi, w cieniu ogromnego głazu, rozmawiając o czymś z ożywieniem. Nie słyszeli, jak Masud podkradł się do nich z przeciwnej strony skały. Gdy jeden z rozmawiających oddalił się w stronę okopu, okrążył głaz i chwytając koczownika za szyję, poderżnął mu gardło. Ofiara nie wydobyła z siebie żadnego dźwięku. Masud nie miał wyrzutów sumienia ani skrupułów. Tamten na jego miejscu zrobiłby to samo. Rzucił się na dwu pozostałych jak wściekły szakal na uśpionę gazelę. Obaj umarli błyskawicznie, nie stawiając prawie oporu. Sam nie wiedział, skąd mogła wziąć się ta ranka na czole. Może zadrasnął się podczas skradania? To nieistotne. Oto stał się prawdziwym żołnierzem, a nie licytującym się w kłamstwach parszywym szpiegiem. Gdy ujmował kolbę US browninga, w duszy grzmiała mu pieśń triumfalna.
Majorowi Deaconowi zawdzięczał przemianę w wojownika. Teraz mógłby zrobić wszystko dla tego angielskiego oficera.
* * *
Używając bagnetu, uważanego za uniwersalne narzędzie, Dingo Harper podważył wieko ogromnej skrzyni. Odskoczyło od razu. Australijczyk pochylił się, włożył głowę do środka i cierpliwie grzebał w leżących na wierzchu zwojach lin. Deacon, trzymając na kolanach notes, siedział w nogach łóżka, skryty pod moskitierą oblepioną owadami. Obaj ubrani byli w mundury z grubego, szarego płótna, na nogach mieli hokejowe buty, które uznali ża najodpowiedniejsze do chodzenia w terenie, na którym mieli działać.
— Pojedynczy sznur? — zapytał Dingo. — Wolisz pojedynczy czy podwójnie splatany?
— Jestem tradycjonalistą.
— Będziemy na długim podejściu.
— Spodziewam się tego.
— To co jest grane? — Dingo zważył sznur w ręku.
— Czemu nie weźmiemy tego lżejszego? Na pojedynczym też się dobrze wspina.
— To zależy od trzeciego faceta. Nie miał żadnej wprawy w chodzeniu po skałach.
Dingo uniósł brwi w zdziwieniu. — Nic a nic?
— Obawiam się, że nic, To Masud.
— Na rany Chrystusa! Mamy taszczyć nowicjusza na tysiącstopową skałę i to w dodatku nocą?
— Nie mamy innego wyjścia.
— Jakoś muszę was przeprowadzić. Będziemy P°_ trzebować podwójnego sznura.
— Jeśli pokopiesz głębiej, Dingo...
Harper rozgarnął zwoje lin i odnalazł splot dwu sznurów jedno i ćwierćcalowych. Jedna z lin pofarbo- wana była na czerwono. - *
Dingo przeczytał metkę.
— Trzysta stóp. Miło z ich strony, że to zaznaczyli.
— Interesuje mnie bardziej to, Czy są oznakowane na każdej trzydziestce — powiedział Deacon.
Australijczyk odwinął parę zwojów i odnalazł czarną plamę z atramentu. — Tak, są.
Major wykreślił kolejną pozycję ze swego spisu. Namiot, w któryih się znajdowali, stał pośrodku obozu kompanii „D”, odizolowany od reszty, jakby jego mieszkańcy podlegali kwarantannie. Deacon poznał już wielu żołnierzy, których szkolił bądź to w górach Walii, bądź to na Malajach. Nie szukał z nimi kontak
tu, lecz ci, którzy go pamiętali, sami przychodzili odwiedzić słynnego majora.
Walrond pojechał z Macgregorem do polowego szpitala w Nizwie. Rana Roya okazała się poważna, chociaż kość nie uległa uszkodzeniu. Masud także gdzieś wyparował. Dec nie wiedział gdzie, lecz przypuszczał, że pojechał złożyć sprawozdanie swym omańskim przełożonym. Major był bardzo zapracowany. Od paru godzin sprawdzał ekwipunek, przygotowany na nocną wyprawę. Chciał mieć stuprocentową pewność, że nie zawiedzie w chwili próby.
Dingo wydobył ze skrzyni parę lekkich butów wysokogórskich, używanych do wspinaczek.
— Popatrz, kletty.
— Jakiej firmy? '
Porucznik przestudiował ręcznie napisaną informację na sznurowadle. — „Kletterschuhe”. To ten model dla mieszczuchów. Mają też dla nas buty z gwoździami. Lubisz gwoździe, szefie?
—. Nie na suchym wapieniu.
— Ja także nie. Nigdy nie wspinałem się w gwoździach.
— A wspinałeś się już na wapienne skały?
— Pewnie — odparł Dingo. — W Dolomitach. Na zejściu w Chamoni* spotkałem Charlesa Cuvinot, zwanego przeze mnie Żabą. Był wspaniałym wspinaczem, bił mnie w tym na głowę. Nauczył mnie prawidłowego rytmu przy balansowaniu na skale. On sunął po stromych zboczach jak po maśle. Mawiał, że dla niego góra jest jak kobieta, żadna mu się nie oprze. Znakomicie się zrozumieliśmy, chociaż ja nie znałem jego języka, a on mojego.
— Dlaczego wspinałeś się w Dolomitach?
— Cholera wie. Było już po sezonie, góry opusto-
szały, a pogoda wciąż była wyśmienita. Chcieliśmy to wykorzystać, powspinać się trochę w samotności, bez tłoku. Spędziliśmy tam pięć tygodni, nieco wyczerpujących, bo nie napotkaliśmy żadnej chaty. Musieliśmy żywić się orzeszkami i żołędziami. Schudłem dwadzieścia funtów, wyglądałem jak owłosiona ciupaga. Gdy wróciłem do domu moja mama pomyślała, że przez ten czas musiałem strasznie chorować.
— Hm! Ale jakie trasy...
— Masz moje słowo, szefie, że jestem z dobrej gliny
— Dingo uśmiechnął się i mrugnął. — Nie chcesz chyba, abym się przechwalał. Uczciwie przyznam, że większą część tras prowadził Francuz. Weszliśmy na Sella Towers, później na Civettę, zaliczyliśmy wszystkie wejścia na Grade Fours.
— Mam nadzieję, że wyszukałeś chociaż parę dróg?
— Pewnie — Dingo powrócił do skrzyni ze „skarbami”. — Nie byłem tylko „ogonem”.
— He miałeś wtedy lat?
— Siedemnaście.
— Prawdziwy tygrys — pochwalił Deacon.
Harper chrząknął, wyciągnął pęk karabinów owiniętych w natłuszczone szmaty i rozwiązał je.
— Cudeńka. Czy ci chłopcy zawsze taszczą je ze sobą, ozy przywieziono je specjalnie dla nas?
— Przyleciały samolotem prosto z fabryki na rozkaz Dęane-Drummonda. Oczywiście,'nie z naszego powodu. W końcu to one będą stanowić uzbrojenie oddziałów szturmujących Dżabel Akdar. My dostaliśmy kilka w prezencie.
Na zewnątrz namiotu panował upał, lecz gruby materiał zatrzymywał gorące promienie słoneczne i wewnątrz było całkiem znośnie. Obok dwu polowych łóżek stal karciany stolik, walało1 się kilka otwartych skrzyń,.
część ich zawartości piętrzyła się przy łóżku majora. Torba Deacona leżała pod jego posłaniem razem z małą walizką, zawierającą pistolet. Plecak z rzeczami Har- pera spoczywał bezpiecznie w obozie kompanii „K”, kilka mil stąd, i Australijczyk musiał zadowolić się nowymi ubraniami, dostarczonymi z intendentury.
W obozie panował gwar i ożywienie. Liczne patrole powracały spomiędzy wzgórz, posilały się i wyruszały ponownie. Żołnierze byk podekscytowani zbliżającym się szturmem. Przed wieczorem Dingo zagotował herbatę na kuchence olejowej, umieszczonej w metalowym pudle przed namiotem. Woda była słodka, herbata odświeżała znakomicie. Dingo wydobył skądś czekoladowe herbatniki, i oficerowie przez pół godziny chrupali słodkie przysmaki. Później zerwał się mroźny wiatr — mimo upałów' panujących w dzień nadal była jednak zima. Załopotały płachty namiotu, nieprzyjemnie zaskrzypiały tyczki, a przez otwór wejściowy wtargnął zapach żyznych pastwisk, przemieszany niestety ze smrodem żołnierskich latryn.
Porucznik oblizał poplamione czekoladą palce i wytarł je o siedzenie, zaś Deacon starannie czyścił swe okulary.
— Myślę — powiedział cicho — że chciałbyś wiedzieć, co nas czeka.
— Możesz mi powiedzieć albo nie. Ja i tak mam zamiar dostać się na górę, nawet nie wiedząc po co..
— To nie będzie zwykła akcja wojskowa.
— Spodziewałem się tego.
— Będzie to w pewnym sensie działalność szpiegowska.
— Mamy sporządzić plan Khahouris?
— Khahouris? — powiedział Deacon. — Nie. Ta wioska nie ma militarnego znaczenia. Ważniejsze jest,
abyśmy dostali się tam, zanim pewni dżentelmeni, których powinniśmy spotkać, nie dostali stracha i nie zniknęli w mroku.
— Dżentelmeni? Masz na myśli Imama i jego wodzów? -
— Imam, Suleiman i Talib nie są naszym celem. Chociaż, jeśli ich napotkamy, to z pewnością nie pozwolimy im odejść.
— To co nas czeka?
— Inne ptaszki. Jeden Arab o nazwisku Nasir i Amerykanin.
— Jankes? — oczy Dinga zwęziły się. — Na płaskowyżu? Niezła żaba do przełknięcia.
— To nie nasza sprawa. Tę żabę zje ktoś inny. Jeżeli naszego amerykańskiego przyjaciela nie będzie na płaskowyżu, to powinien być gdzieś niedaleko. Musimy odszukać jego ślad w papierach, które znajdziemy w Khahouris, o Se nie zostaną wcześniej zniszczone lub wywiezione. Albo wycisnąć to z tych,' których tam zastaniemy. A później pojedziemy po Jankesa zanim da nogę do Saudyjczyków.
— Jeżeli ma samolot albo śmigłowiec, to uda mu się zwiać przed naszym przybyciem. w,
— Według lokalnych źródeł, to jest właściwie dzięki Masudówi, dowiedziałem, się, że rebelianci planują w najbliższych dniach jakąś spektakularną akcję sabotażową, i mają wyruszyć ze swego tajnego arsenału, położonego gdzieś na pustyni.
— Gdzie?
— Dobre pytanie — odparł major. — Tego Masud się nie dowiedział.
— Jak słyszałem, w tym kraju wszystko można kupić.
— Możliwe, ale tego rodzaju informacje nie są na sprzedaż.
— Może to wszystko śniło się naszemu Arabowi? Może ma manię prześladowczą i wszędzie wietrzy rebeliantów, szpiegów i dywersantów?
— Ja mu ufamr
— Wobec tego nie mam więcej do niego zastrzeżeń
— powiedział Dingo.
Deacön zapalił Gold Flake’a. — Musimy działać szybko, aby Venomy zdążyły zniszczyć arsenał, zanim ta broń zostanie użyta. '
— Co może być celem ich ataku? — zastanawiał się Harper. — Naftowe instalacje w Fahud?
— Można by to obstawiać jako pewnik. Buntownicy mają dość rezerw, aby napaść na dowolnie obrany cel, nawet jeśli rozbijemy ich na stokach Zielonej Góry. Dlatego stworzyliśmy dla nich bardziej, odpowiedni obiekt. Oni nie cierpią nas, a Fahud należy do brytyjskich kompanii tylko w części. Natomiast nasz „wa- bik” w całości należy do rządu.
— Masz na myśli siedzibę Felix Company?
— Słyszałeś o tym? — major wydawał się zdziwiony.
— Tylko plotki. Ci faceci od nafty kręcą się wszędzie, a że są gadatliwi, to i dowiedzieć się można dużo. Jakie właściwie dostałeś rozkazy, szefie?
— Szybko uderzyć, odnaleźć trop tych dwóch facetów, przygwoździć ich i dostarczyć w odpowiednie ręce.
— Po czym Jankes będzie przypiekany w celu wydobycia informacji, sfotografowany i upchnięty w rejestrze z napisem „Ściśle tajne”. A niewiadomym sposobem kopie tych dokumentów dostaną się w ręce dyplo-
matów, biorących udział w debacie ONZ o Bliskim Wschodzie. Kiedy ona ma się odbyć?
— W kwietniu.
Dingo zachichotał i powiedział.
— Czytałeś Pounda?
— Źe jak?
— Ezrę Pounda, poetę?
— Nie przypuszczam.
— Lubię starego Ezrę. Jest taki świetny fragment Setnej Pieśni, to brzmi jakoś tak:
„ich języki kłamliwe, rozdwojone przeciw nam się obracając, nic nie dają ze sporów...”
— Jeśli chodzi o mnie, to nie zrozumiałem — ziewnął major.
— Amerykanie nigdy się nie przyznają, że mieli kogoś zamieszanego w dokładanie drewna pod omań- skim, wrzącym kotłem. Po prostu złapiemy człowieka, którego formalnie nie ma. Nabijemy go w butelkę, jak dżina, nakleimy odpowiednią etykietkę i pojedziemy z tym do Amerykanów.
— Wal dalej, Dingo.;
— Zapytamy ich: „Macie agenta w Omanie?”, a oni odpowiedzą: „Co, my? Ależ proszę pana, skądże. Nie mamy nikogo, proszę pana”. Wtedy my na to: „Wobec tego nic nie mamy w naszej butelce i nie powinniście się martwić, czy zabierzemy ją z sobą na debatę ONZ, czy wrzucimy do morza”. Żadnych zysków ze sporu.'
— Pułkownik Holms mówi, że mam oryginalne poczucie humoru. Ciekawe, co by stwierdził po rozmowie z tobą. Wolałbym, abyśmy mówili o naszej nocnej wyprawie.
— Tylko Masud może rozpoznać tych facetów? To 66
dlatego nie może wpaść na party później, tylko idzie z nami?
— Właśnie. Mam ich zdjęcia, ale mogli się przecież przebrać. Masud zna ich dobrze.
— Ten Arab mnie niepokoi.
— I mnie także — odparł major. — Ale potrzebujemy go.
— Na zboczu, szefie, przyda nam się tak, jak dziura w moście.
* * ♦
Dingo Harper
Zanim położyłem palce na skale i nim nie uniosłem klettów, by poszukać właściwego oparcia, nie miałem ochoty się wspinać. Byłem spięty, nerwowy. Nic dziwnego, ten kanion o mały włos nie został moim grobowcem. Była noc, dwudziestego szóstego stycznia. Rzadko byłem przewodnikiem nocnych wspinaczek, może kilka razy w Alpach, ale najczęściej wyruszaliśmy krótko przed świtem. Teraz ośmiogodzinna wspinaczka w całkowitych ciemnościach miała być nowym doświadczeniem. Gdyby nie noc, nie byłaby to niebezpieczna misja, lecz zwykła górska wycieczka. Stok nie wydawał się zbyt trudny.
Przed wyjazdem w obozie panowało straszliwe zamieszanie. Część chłopaków wyruszała już, by zająć wyznaczone pozycje wokół szczytów Dżabel Akdar, skąd o świcie mieli ruszyć do ataku na kryjówki rebeliantów. Opuściliśmy obóz małym jeepem, za kierownicą siedział nasz malutki Masud, przebrany za Robin Hooda. Nie przyjął ofiarowanego przez nas zwykłego, Solidnego umundurowania żołnierzy SAS, tylko przywdział skrojone na miarę eleganckie wdzianko koloru purpury, wyglądające bardziej na ekstrawagancki gar;
nitur niż na odzież komandosa. Nie wziął także naszej broni. Przy taszczył z sobą, w przewieszonym przez ramię skórzanym ołstrze, wielką armatę, colta model 45, robionego wyłącznie na zamówienie Biura Ochrony Rządu. W zdobionej pochwie przymocowanej do pasa miał nóż, który wyglądał jak miniaturowy obrzynacz głów. Zarzucił na plecy wielki plecak, jaki dla niego- przygotowaliśmy, nie sprawdzając, co jest W środku, ani nawet o to nie pytając. Dec dał inu kilka podstawowych instrukcji dotyczących posługiwania się liną, pokazał mu jak ją wiązać, jak przekładać przez karabinki. Masud okazał się dość pojętny, sprawnie wiązał węzły i zakładał bloczki, ale nie okazywał większego zainteresowania wysokogórskim sprzętem. Dla niego wspinaczka była naszym interesem, on był tylko pasażerem, mającym dostać się do wioski.
Przejechaliśmy przez ' obóz kompanii „K”, mojej kompanii. Wydawano tam właśnie ciepłe jedzenie. Wyglądało to na wielki piknik. Dołączył do nich garnizon z Maskatu. Ich zadaniem była dywersja, mieli pozorować atak na drogę wiodącą z Awabi w góry. Miało to odwrócić uwagę rebeliantów od głównego uderzenia. Gdyby major nie wybrał mnie do swej misji, poszedłbym z nimi. Prawdziwe przygotowania toczyły się w obozach kompanii „A” i „D”. Do szturmu na Dżabel szykowały się też jednostki gwardii sułtańskiej oraz piloci Venomów na lotnisku w stolicy. Przyszykowano także dziesiątki helikopterów. Miały służyć później jako powietrzne ambulanse. Przypuszczalnie one będą mieć najwięcej roboty.
Dzięki Bogu księżyc był w pełni, a niebo jasne. Było to dla nas wystarczające oświetlenie, dzięki niemu mogliśmy dojść do wąwozu i wspiąć się na stok.
Patrząc na położenie Khahouris, łatwo można było
zrozumieć powody, dzięki którym ta samotna wioska stała się kryjówką liderów buntu. Znajdowała się na południowym krańcu płaskowyżu, z dala od uczęszczanych dróg Dżabel Akdar. Żeby tam wejść, trzeba by najpierw dostać się na górę po drodze strzeżonej przez uzbrojone oddziały, a później przejść przez cały płaskowyż, także kontrolowany przez rebelianckie patrole. Z wioski zaś, w razie potrzeby, można było szybko spuścić się na linach i zniknąć wśród licznych wzgórz i dolin. Ta okolica u stóp Khahouris miała więcej nazw, niż królowa Wiktoria tytułów honorowych, lecz my nazywaliśmy ją Zambatem, od nazwy nowo zainstalowanej siedziby kompanii naftowej.
Samochód zostawiliśmy w małej wiosce Alhdamar, Uczącej zaledwie dwadzieścia chat, a oddalonej od naszego celu o jakieś cztery mile. Dalej szliśmy pieszo. Prowadził nas Masud. Świetnie orientował się w terenie. Znał położenie każdej, najmniejszej nawet wioski w Omanie, i to położenie faktyczne, a nie zaznaczone na mapach, które były równie wiarygodne jak goebel- sowska propaganda. Księżyc stał wprost nad Dżabel. Nasz przewodnik, z ogromnym pakunkiem sterczącym nad głową wyglądał nieco dziwnie. Może jako szpieg używany był do szperania w zakamarkach kairskich hoteli, ale trzeba przyznać, że był silny jak byk. Od chwili zapadnięcia zmroku nie wypowiedział ani jednego słowa. Szliśmy na skróty, lawirując między wzgórzami, aż zobaczyliśmy na niebie cienkie smużki białych dymów nad Khahouris. Przebyliśmy całą drogę w cztery godziny, o dwie szybciej, niż gdybyśmy szli wa- disą. Nie dotarliśmy jednak do wrót wąwozu, lecz na jego niższy, południowy brzeg. Do jego dna było zaledwie niecałe sto stóp. O wpół do dziesiątej byliśmy gotowi do zejścia. O tej porze oddziały SAS powinny
się już znajdować na wyjściowych pozycjach. Żaden odgłos nie dolatywał zza wzgórz, jasne niebo było spokojne, nie widniała na nim żadna łuna.
Zrzuciliśmy pakunki. W świetle mocnej, księżycowej poświaty, bez wątpienia byliśmy doskonale widoczni. Rzuciłem długie, niespokojne spojrzenie po otaczających nas wierzchołkach skał, lecz nie mogłem wypatrzeć miejsc, gdzie ewentualnie mogły być ukryte warty. Talib bin Ali miał opinię wielkiego cwaniaka i naturalne było przypuszczenie, że, zaalarmowany naszym niefortunnym patrolem w zeszłym tygodniu, kazał podwoić straże wokół Khahouris, wystawiając je także po przeciwnej stronie kanionu. A może pomyślał, że nasz mały rajd do tego miejsca, zapomnianego przez Boga i nie mającego większego znaczenia dla żadnej ze stron, był zwykłą pomyłką brytyjskich dowódców? Może uwierzył szerzonym przez ludzi Deane-Drum- monda fałszywym pogłoskom, dotyczących kierunków ataku SAS, a teraz osobiście przygotowywał rebeliantów do obrony drogi z Awabi?
Leżeliśmy w trójkę bez ruchu, bacznie nasłuchując. Nie dotarło do naszych uszu nic, co świadczyłoby o obecności jakichkolwiek strażników. Mogliśmy zabrać się do roboty. Zszedłem w dół jakieś dziesięć metrów, szukając solidnego zaczepu. Szukałem dość długo. Zbocze było zwietrzałe i każdy mniejszy wypust skalny odłamywał się przy mocniejszym naciśnięciu. Wreszcie znalazłem odpowiedni, solidny, wielkości butli od piwa. Przywiązałem do niego sznur asekuracyjny, drugim końcem obwiązując się w pasie. W razie upadku stanowiło to dla mnie jakieś zabezpieczenie. Zszedłem niżej, gdzie zaczynała się stromizna, i przesuwając ostrożnie linę w bloczkach opuściłem się parę stóp w dół. Kletty z łatwością znajdowały oparcie w suchym sto
ku. Zawisłem w powietrzu. Major rzucił mi koniec podwójnej liny. Obwiązałem się nią także i lekko szarpnąłem. Dec zrozumiał. Sprawnie przywiązał do niej pakunki, owijając sznur Wokół jakiegoś głazu, po czym zepchnął cały ten majdan ze zbocza. Poczułem, jak lina: wrzyna się w moje ciało, niezbyt jednak mocno. Major z. Arabem opuszczali pakunki w dół, ja zaś starałem się asekurować tę operację. Poszło wyśmienicie, żaden kamień nie oderwał się ze stoku i nie zagrzechotał na dnie. Po chwili nasze bagaże spoczęły bezpiecznie u stóp skały.
Następny szedł Masud. I mieliśmy przedsmak tego, co miało nas czekać na Wielkiej ścianie.
Wystrzelił w dół jak wskazówka windy szybkobieżnej. Tłumaczyliśmy mu, jak ma przekładać linę przez karabinki, ale widocznie nie zastopował bloczku. Wsparłem się moch©' nogami o stok i złapałem furkoczący przed nosem sznur. O mało co ’nie oderwało mnie od zbocza. Dobrze, że miałem na dłoniach rękawice, inaczej obtarłoby mi skórę do kości. Szybko okręciłem się jego liną, hamując upadek. Krzyknąłem ostrzegawczo, lecz Deacon już wcześniej wyczuł, co się święci, i robił na górze wszystko, aby Masud nie pokaleczył swej buzi na twardych skałach. Czułem się tak, jakbym spuszczał w dół trumnę. On mógł już zresztą nie żyć, wcale się nie poruszał. Lina zaskrzypiała i kołysała się, obijając bezwładnym ciałem o ścianę, podczas gdy my z majorem usiłowaliśmy ograniczyć jej wahania. W końcu złożyliśmy Masuda na ziemi.
Jezu! On wyglądał jak brązowy pająk. Jak martwy pająk. Z kolanami podwiniętymi pod brzuch, z rozrzuconymi łokciami, mając nadgarstki całkowicie oplątane sznurem. Widocznie na początku czynił jakieś starania, aby uniknąć upadku. Gdy znalazł już się na ziemi, nie
zrobił żadnego ruchu. Pozostał tak, jak wylądował, na kolanach i łokciach. Odbezpieczyłem .bloczek i szybko opuściłem się na dno. Nawet gdy przy nim lądowałem, ten syn wielbłądzicy nie poruszył się. Miał zamknięte oczy. Potrząsnąłem jego głową. Masud był w szoku. Nagle jego zaciśnięte dłonie otworzyły się, uniósł powieki, a nogi zaczęły pracować. Wygramolił się spomiędzy głazów jak mechaniczny niedźwiadek. Poszedłby w dół cholernej wadisy, gdybym nie złapał go za ramiona i nie przewrócił na plecy. Na ustach pokazała mu się piana. Chciałem go zastrzelić, lecz gdy już wyciągnąłem pistolet, zabrakło mi sił. Rozplątałem sznury. Masud leżał i dyszał. Nie miałem pojęcia jak go ocucić.
Dałem znak swoją liną. Po niecałych trzeGh minutach major stał przy mnie. Zjechał w dół spokojnie, jak rtęć w termometrze. Odciągnął wszystkie bloki i szarpnął mocno za sznur. Usłyszeliśmy, jak opadając szeleści. Deacon nie czekał, aż całkiem spadnie, chwycił jego koniec i zaczął zwijać. Masud cały czas leżał u naszych stóp. Major nie zadawał pytań. Kiedy lina była już zwinięta, złapałem./ Araba pod ramiona i postawiłem na nogi. Chwiał się. Dec zarzucił mu plecak na grzbiet, a on przyjął to bez słowa. Wciąż dyszał jak ryba bez wody. Hiperwentylacja. Sznur, którym był związany, musiał mu tak ścisnąć klatkę piersiową, że uszło z niej całe powietrze. Teraz nasza ofiara instynktownie usuwała z płuc dwutlenek węgla. Umieściliśmy go między nami i ruszyliśmy przez dno kanionu. Skręciliśmy w lewo, wprost pod stok Khahouris.
Teraz czekała nas już wyłącznie droga pod górę. I to pod bardzo stromą. Zastanawiałem się, czy z miejsca, w którym stoimy, dotrzemy prosto pod wioskę, czy też będziemy musieli zrobić duży zakręt na skale. Ta dru
ga możliwość była znacznie gorsza. Przywołałem w pamięci obraz stoku. Powinniśmy znajdować się prościut- ko pod prawym końcem muru, odgradzającego Kha- houris od przepaści. Jeżeli tam dotrzemy, będziemy prawie w domu. Oszacowałem, że -przejdziemy ścianę w pięciu etapach. Największym zmartwieniem było wyszukanie naturalnych uchwytów, bo jak wspomniałem, nie mogliśmy używać sprzętu górskiego. U góry z pewnością musiały być czujki. Myślałem, że na wspinaczkę każdy z nas zabierze pistolet i być może bagnet, lecz major się nie zgodził. Powiedział, że gdy osiągniemy szczyt, będziemy musieli walczyć i że nie ma nic przeciwko ciężkiemu sprzętowi. Trzymał się tego stanowczo i nie chciał ustąpić. Nie nalegałem dłużej. Wciąganie pakunków po skale nie było dla mnie nowością, ale nie holowanie sparaliżowanego Araba.
Napiłem się wody z butelki owiniętej gazą, która chroniła płyn przed * zamarznięciem. Nie było jednak zimno. Wapień nagrzał się podczas upalnego dnia i utrzymywał ciepło. Temperatura nie była niższa niż jesiennym wieczorem w Llanbeiis.
— W porządku, Masud? — spytał major.
— Okay,' okay, okay — zakrakał Arab;
— Dingo?
— Gotów do działania.
— Okay, okay...
— Proszę, zamknij się, Masud — powiedział Dea- con.
— Przepraszam. Przykro mi. Tak mi przykro.
— Jezu! —■ pomyślałem o tym, co nas czeka. Podniosłem nogę, znalazłem wygodne zagłębienie w skale, położyłem dłonie na zboczu i ruszyłem w górę. Opuściło mnie zdenerwowanie. Nie myślałem już o wartownikach, strzelaninie i o tym arabskim wariacie. Skoncen
trowałem się wyłącznie na wspinaczce. Wyczułem rytm w ruchach mego ciała, piąłem się jak nawiedzony. Mając 26 lat, człowiek czuje się jak młody bóg. Wiedziałem, że w górach byłem rzeczywiście dobry. Tak, taką miałem naturę, że z najgorszych sytuacji starałem się wydobyć coś dobrego. Teraz tym czymś była radość, że tak świetnie mi idzie.
Badając teren palcami wspinałem się coraz wyżej. Ta część ściany była mocno zniszczona, popękana, miała wiele miejsc do oparcia. Nie było na niej miejsc gładkich jak lita skała, jak granit. Zbocze było porowate, niczym skamieniała rafa koralowa. Doskonale przyczepne. Bez zatrzymywania wspiąłem się na 60 stóp. Charlie Cuvinot, francuski alpinista, opowiadał, że nauczył się tak świetnie wspinać chodząc po ścianach i zawiązanymi oczami. Myślałem wtedy, że to zwykły bajer, że mówił tak w przenośni. Lecz teraz zrozumiałem, co miał na myśli. Musiałem drogę wyszukiwać na dotyk, ponieważ widziałem na odległość dwóch, trzech stóp. Nie przystanąłem, póki nie wspiąłem się na długość liny. Długo musiałem poszukiwać odpowiedniego wypustu. Wreszcie znalazłem dwa obok siebie. Przywiązałem się do jednego, przez drugi przerzucając linę. Szarpnąłem nią, dając majorowi znak, by wysłał bagaże.
Taki sposób wspinaczki zabiera mnóstwo czasu i zużywa wiele energii, nie czułem się jednak zmęczony. Wręcz przeciwnie. Pragnąłem odczepić się od wypustu i pójść prosto na górę. Widziałem siebie czołgającego się pomiędzy chatami, z bagnetem w zębach i rewolwerem w dłoni, zdobywającego Khahouris własnymi rękami. Jednak nie zachowałem się jak Kapitan Ameryka i nie pozbawiłem moich kumpli ich kawałka chwały.
Wciągnąłem pakunki i przywiązałem je do występu. Sprzęt był strasznie ciężki i sporo się nagimnastykowa-
łem, nim umocowałem go na dobre. Gdyby przypadkiem zerwał się, to z tych dwóch facetów na dole zostałoby tylko wspomnienie. Dałem znak, by przysłać do mnie Araba.
Wydawało mi się, że upłynęły wieki, nim ponownie poczułem jak napręża się lina. Zobaczyłem, że wspinają się po ścianie razem. To jest, Masud bezwładnie wisi na sznurze, major zaś, idąc tuż za nim, popycha jego stopy, wynajdując dla nich oparcie. To było całkowite kre- tyóstwo. Powinniśmy iść do Khahouris tylko we dwójkę, zaś Arab mógłby zostać zrzucony na spadochronie. W tego rodzaju operacjach nie powinni brać udziału amatorzy. Takie akcje muszą być przeprowadzane rutynowo, bez tych wszystkich improwizacji.
Masud wydawał odgłosy podobne do świńskiego kwiku. Pewnie dlatego, że jego przepona zesztywniała ze strachu, a oddech wylatywał ze szczytu żołądka. Mógłby umrzeć z przerażenia, zanim wciągnęlibyśmy go do połowy drogi. Deacon zmuszał go do poruszania nogami i rękami. Trzymałem linę na tyle mocno, aby wygodnie sunął w górę, nie na tyle jednak, aby go zadusić. Cal za calem przybliżali się do mnie. Chwilami wyglądali jak szczepione ze sobą nietoperze. Nie mogłem ich rozróżnić. Deszcz kamyczków zagrzechotał w wąwozie. Drgnąłem. Podmuch wiatru przyniósł znad szczytu jakby odgłos oceanu, daleki huk fal. W poprzek tarczy księżyca przeleciała różowa flara. A może to tylko moja wyobraźnia?
Chrząk, chrząk. Masud, bękart pustyni, dotarł wreszcie do mnie, używając więcej łokci i kolan niż dłoni i stóp. Nie wyciągnąłem do niego ramion, bałem się, że jak tonący pociągnie mnie za sobą w otchłań. Złapał mnie za biodro i przywarł do niego kurczowo. Zaraz za nim pojawił się Deacon.
Arab mamrotał coś, śliniąc się bardzo. Zdziwiło mnie, że ma jeszcze tyle śliny. Modlił się, albo usprawiedliwiał. Nie obchodziło mnie to wcale. Powiedziałem cicho, aby otworzył te swoje cholerne oczy. Posłuchał. Czułem wściekłość i litość jednocześnie. Pozwoliłem mu wisieć na sobie dopóty, dopóki major nie dotarł do sąsiedniego wypustu, nie zwinął lin i nie podtrzymał tego chodzącego nieszczęścia. Nachyliłem się ku niemu.
— Ten dupek nie da rady, szefie.
— Co sugerujesz?
— Spuścimy go na Unie na dół i niech tam sobie poleży.
— Ty masz prowadzić, Harper. Ja zajmę się Masu- dem.
— A kto zwinie moją linę?
— Prowadź.
— Czy to rozkaz?
— Nie. Prośba — odparł Deacon bez wahania. Wiatr hulał po zboczu. Połowa drogi była już
oświetlona przez wciąż wznoszący się księżyc. Zamarłem na chwilę, bacznie studiując dalszą drogę. Powyżej nas ciemniały niewyraźne owale, jak głowy rebelian- ckich snajperów. Lecz raczej były to skalne wypusty o oryginalnym, zaokrąglonym kształcie.
— Naprzód, Dingo — wyszeptał major. — Przeskocz to.
— Słuchaj — powiedziałem — to wchodzenie na raty zajmie nam czas aż do Wielkanocy. Wezmę podwójną linę Masuda i zrobię długie podejście.
— Co będzie, jak się pośliznie Masud?
— Będziesz prosto pod nim. Powinieneś go przytrzymać.
Wokół panowała cisza, przerywana tylko chrząka- . 76
niem Araba i długimi, spokojnymi podmuchami wiatru. Deacon, trzymający Masuda za ramiona, zmienił uchwyt i złapał go za kołnierz. Powiedział: — Idziemy dalej. Będę z tobą, Masud. Trzymaj się mnie mocno.
Otwarcie ust musiało być cholernym wysiłkiem dla tego biednego faceta. Powiedział jedno słowo: — Tak.
— Bierz tę linę, Dingo, i na górę.
Jak obliczyłem, długa lina pozwalała mi dotrzeć do połowy wysokości ściany. Drogę oświetlał mi teraz księżyc, nie musiałem wyszukiwać jej po omacku. Może Masud polubiłby ten sport, gdyby mógł zobaczyć, jak wysoko zaszedł. A może wręcz przeciwnie? Przestałem myśleć o przypadłościach innych i skoncentrowałem się na drodze.
Kletty spisywały się świetnie na wapiennej skale. Gdybym dysponował medalami za jakość, jeden przyznałbym ich producentom. Skończyła się nieprzerwanie pionowa ściana. Teraz krótkie, dwudziestoparostopo- we odcinki stromizny poprzedzielane były nieco łagodniejszymi pochyłościami, zaś wszędzie, gdzie przyłożyłem rękę, trafiałem na uchwyty. Mógłbym na tej części skały najzwyczajniej tańczyć. Mój stary przyjaciel, Cu- vinot, wbiegłby na Khahouris w godzinkę. Tylko że my ciągnęliśmy za sobą jeden wielki „kłopot”, zaś .wciąganie go na linie tej długości było szalenie niebezpieczne. Gdyby Masud odpadł od ściany, mógłby rozhuśtać się jak . wahadło i rozbić sobie o coś czaszkę. Ufałem, -że major jakoś utrzyma Araba. Dotarłszy do skalnej półki podciągnąłem się na rękach i oparłem o jej brzeg łokciami. Była zawalona gruzem. Ostrożnie usadowiłem się na tych śmieciach, uważając, aby nic nie poleciało na dół. Gdyby Masud pomyślał, że wali się świat, mógłby zrobić jakieś głupstwo. Półka była dosyć wygodna, miała trzy stopy szerokości i osiem
długości. lecz na jednym końcu zwężała się znacznie, tak. że żaden z nas by się tam nie zmieścił. Znalazłem też solidny wypust i znów przywiązałem do niego linę asekuracyjną. Dałem nią znać majorowi, przygotowując się do kolejnego wciągania ciężkich plecaków.
Pakunki przybyły szybko i sprawnie. Jak się później dowiedziałem, Dec mógł mi je wysłać od razu, bowiem przywiązał Masuda do jednego z wypustów, i ten wisiał tam jak gwiazdkowa szynka w spiżami. Nim go jednak odwiązał i wysłał do mnie, upłynęło sporo czasu.
Powietrze było zimne i nieprzyjemne, za to szybko wysuszyło pot z mego ciała. Siedziałem bez ruchu, lecz nie usłyszałem żadnych odgłosów, które zdradzałyby obecność rebelianckich patroli. Znów się spociłem, asekurując tego dupka, gdy nieporadnie właził po skale. Pod nim znów był Deacon, pomagając mu, ile się dało. Pomyślałem, że za to poświęcenie należy, mu się medal ze szczerego złota.
Przebycie połowy trasy zabrało nam kilka wyczerpujących godzin, chociaż sziiśmy po łatwej ścianie. Major musiał być strasznie zmęczony. Jego stawy nie były już tak młode i sprężyste jak dawniej, nie trenował ostatnio ostrej wspinaczki, pomijając występy w roli instruktora wysokogórskiego, ale co to za góry w tej Walii? Nie narzekał jednak, nie skarżył się. Za to Masud. robił tyle zgiełku, ile cały pluton wspinaczy. Chrząka- jąc i kaszląc posuwał się w górę denerwującymi szarpnięciami, jakby próbował płynąć kraulem w powietrzu. Byłem cholernie zadowolony, że znalazłem tę półkę. Usadowiony na niej, wygodnie mogłem ciągnąć tę ofiarę.
Gdy ukazał się mym oczom, był w opłakanym stanie. Ślicznie skrojony gamiturek był porozrywany i poprzecinany, zwłaszcza na kolanach i łokciach, którymi 78
często musiał się obijać o zbocze. Był cholernie wystraszony. Z trudem wdrapał się na półkę i legł na niej, dysząc ciężko. Na skalnym występie zrobiło się ciasno.
Major wypił już wodę ze swojej manierki, ale miał jeszcze butelkę z dżinem. Masud nawet w ciężkim stresie nie tknął alkoholu, odpychając ze wstrętem butelkę od ust. Nie trzymał się ściśle Jedynej Prawdziwej Wiary, ale tradycje tego kraju w dalszym ciągu były mocno zakorzenione w jego duszy. Za to ja nie miałem żadnych obiekcji. Pociągnąłem solidny łyk dżinu zmieszanego nieco z wodą. Poczułem się jak nowonarodzony. I pragnąłem opuścić już to zbocze, zanim nerwy Araba nie puszczą całkowicie. Była już północ, a my nie wykonaliśmy naszych zamierzeń.
Bez zbędnych słów ruszyłem w górę, tym razem na pojedynczej dwustopowęj linie. Po kilkunastu jardach skęciłem w lewo, bo zdawało mi się, że przez poszukiwania dogodnych wypustów, uchwytów i przejść za bardzo zboczyłem z prostego kursu. Powyżej, nadzwyczaj wyraźnie, widziałem ciemniejącą w ścianie szczelinę, którą zaznaczyłem w swym szkicowniku.
Osiągnąłem jej dno. Była tam maleńka półka skalna, zbyt jednak mała dla nas trzech. Szczęściem wokół pełno było miejsc odpowiednich do przywiązania liny. I znów nastąpiła powtarzająca się tej nocy procedura. Bagaże, Masud, Deacon. Umieściliśmy Araba na półce. Stał na niej, kurczowo trzymając się liny, którą dla bezpieczeństwa przywiązaliśmy go do wypustu. Wyciągnąłem z bagaży butlę z wodą i piłem łapczywie, aż kapało mi po brodzie. W ustach miałem- pełno orzeźwiających daktyli. Do szczytu było już niedaleko. Osłoniwszy usta dłonią, wyszeptałem do majora:
— Myślisz, że da radę?
— A jakie inne wyjście mu pozostało?
Racja. Pytanie bez odpowiedzi. Lecz jakie cholerne wyjście my mieliśmy?
— Świetnie się wspinasz, Dingo — usłyszałem.
— Dzięki, szefie. Ale to nie mnie zbzikowany dupek deptał po palcach.
Roześmieliśmy się.
— Jak daleko zaszliśmy? — zapytał.
— Jakieś dwie trzecie drogi. Może więcej. Wyplątałem się z lin, ściągnąłem na chwilę rękawice.
Były to właściwie już tylko strzępy rękawic, ale w dalszym ciągu skutecznie chroniły moje dłonie przed obtarciem. Wypiłem jeszcze wodę, major dał mi trochę dżinu. Masud walczył przez parę minut ze strachem, wreszcie otworzył oczy i gapił się w niebo. -
— Teraz będzie łatwiej — skłamałem. — Kiedy już dostałeś się do szczeliny, to w żaden sposób nie możesz z niej wylecieć.
Powiedziałem to spokojnym, łagodnym tonem, lecz nie sądzę, aby mnie usłyszał. A jeżeli moje słowa dotarły do niego, nie wywarły żadnego wrażenia. Żadnej reakcji. Cały czas patrzył w górę, jakby oczekiwał, że Allah zrzuci mu drabinę, albo jeszcze lepiej — ześle windę, którą mógłby wygodnie zajechać na szczyt.
Obszedłem gzyms, na którym stał, i wlazłem do szczeliny tuż nad jego głową. Była dość szeroka, by można wdrapywać się opierając jedną nogę o jedną jej krawędź, drugą zaś o przeciwną. Ten sposób poruszania się był wygodny, w miarę bezpieczny (spadając złamałbym najwyżej kark Arabowi, co mu się zresztą już dawno należało) i szybki.
Przebyłem sto trzydzieści stóp i dotarłem do właściwego komina. Było w nim dosyć miejsca, aby na dnie swobodnie poleżało sobie paru ludzi, nie wspominając
o bagażach. Zasygnalizowałem to majorowi, i po
osiągnięciu przez nich komina, ruszyłem dalej. Stwierdziłem, że nie byliśmy na właściwej drodze. Przez kolejne pół godziny wspinałem się, cały czas kierując się w lewo, aby dotrźeć do granic wioski.
Gdy byłem niecałe 50 jardów poniżej szczytu ściany, w górę poszybowała czerwona, błyszcząca intensywnym ogniem rakieta. Zamarłem, gdy świsnęła nad moją głową, oświetlając, wielkie połacie bezchmurnego nieba i rzucając na stoki kanionu kaskady różowego światła. Chryste! Czemu oni zmarnowali flarę? Przy tej poświacie księżycowej z łatwością mogli policzyć moje zęby bez dodatkowego oświetlenia.
Tak więc dopadli mnie nieuzbrojonego, bo pistolet pozostał w bagażach, zawieszonych na stromym zboczu. Nic pode mną, prócz tysiącstopowej przepaści, nic nade mną, z wyjątkiem wrogich strzelców. Instynktownie uniosłem ręce do góry, poddając się. Na szczęście byłem na jednym z łagodniejszych stoków między stromiznami i nie odpadłem od skały. Tkwiłem jak sparaliżowany. Zaczęli strzelać. Jedynym ich celem mogłem być tylko ja.
— Deacon — wrzasnąłem z całych ąił. — Deacon, siedź cicho.
Łudziłeirrsię, że żaden z rebeliantów nie zna angielskiego. Nie mając innego wyboru ruszyłem w stronę wioski. Kule gwizdały wokół mojej głowy.
* * *
Major był pokaleczony i obolały. Czuł pulsujący ból w prawym kolanie, nadwyrężonym podczas wspinaczki. Nie była tak trudna, jak się. obawiał, ale mimo wszystko zmęczył-się tak, jakby przebywał na tej skale parę dni* a nie kilka godzin. Masud był jakby spokojniejszy, pomógł nawet Anglikowi przy zwijaniu lin,
zmusił się do wypowiedzenia zrozumiałych przeprosin za swe niewybaczalne tchórzostwo. Deacon rozumiał tą nagłą odmianę. Arab nie był tchórzem, ale cierpiał na silny, niemożliwy do opanowania lęk wysokości. Kiedy znajdował się na stromej ścianie, mając u- stóp groźną przepaść, jego nerwy odmawiały posłuszeństwa, zahartowane mięśnie zamieniały się w kawałki drżącej waty, a każde spojrzenie w dół powodowało straszne zawroty głowy. Miał wrażenie jakby cały świat wirował wokół niego, a on leciał w przepaść. Teraz, siedząc w głębokim kanionie, nie widział tego, co było poniżaj, a otaczające go z trzech stron ściany dawały poczucie bezpieczeństwa. Opuściły go lęki, powrócił spokój. Major mógł uścisnąć mu rękę albo powiedzieć, by dał spokój z tymi przeprosinami, lecz nie mógł okłamać go, powiedzieć, że już po wszystkim, że nie ma się czym martwić. Wiedział, że wyższe partie stoku mogą okazać się trudniejsze do przebycia niż dolne.
Gdy na niebie zapłonęła flara, Deacon nie marnował ani chwili. Obwiązał się liną i oparł nogami o dwie przeciwległe ściany komina.
— Oni się nas spodziewali — doleciał do niego głos Araba, gdy żwawo piął się w górę. — Nie zostawiaj mnie, majorze, nie zostawiaj mnie. Błagam.
Oficer zignorował Masuda. Dotarł do miejsca, gdzie Harper umocował bagaże, i wyszukał w swoim plecaku małą walizkę. Balansując z wysiłkiem na skale wydobył ją na wierzch, otworzył i zatknął vaughana za pas. Miał nadzieję, że nie -wypadnie. Na ramieniu zawiesił chlebak naładowany po brzegi granatami i amunicją. Wtedy usłyszał strzelaninę. Zdawało mu się, że dobiega go głos porucznika, ale nie był tego pewien. Wiatr zagłuszał dźwięki, nie pozwalał na rozróżnienie słów. Nagle kanonada ustała. Nie znaczyło to, że Dińgo leży
gdzieś w dole martwy, ale powodów do nadziei też nie było. Major nie rozważał, co mogło się stać. Nie dopuszczał do siebie żadnych złych myśli.
— Masud — powiedział cicho do mężczyzny siedzącego piętnaście stóp niżej — zostań tam. Nie rusz nawet palcem.
— Majorze, proszę...
— Wrócę po ciebie, obiecuję.
— Jeżeli nie, majorze, to...
W Angliku zagotowało się ze złości. Już miał na końcu języka słowa: — To wtedy skocz sobie na łeb
— ale zamiast nich powiedział: — Ktoś na pewno przyjdzie po dębię. Bez obaw. Trzymaj się tego miejsca. Jesteś w nim bezpieczny. Nie spadniesz, nikt cię z góry nie wypatrzy.
Masud otwierał i zamykał usta kilkakrotnie, lecz protesty utknęły mu w gardle. W końcu jęknął i zamknął oc2y.
Deacon nie myślał o Arabie. Minęły zaledwie dwie minuty od wystrzelenia rakiety, a on wdrapywał się tak szybko, jak to tylko było możliwe. Nie kierował się wprost do wioski, lecz skręcał nieco w lewo, aby dotrzeć do skarpy otaczającej osadę z północno-zachodniej strony. Po pewnym czasie zatrzymał się, nasłuchując, czy ci z góry nie strzelają-. Usłyszał pojedyncze strzały, które brzmiały tak, jakby strzelec starannie mierzył. Czyżby Australijczykowi udało się ukryć między skałami? Major był pewien, że Dingo nie zabrał ze sobą broni.
Doszedłszy do miejsca, w którym zbocze łączyło się ze skarpą, Deacon wcisnął swój pakunek w skalną szczelinę, sam zaś wspiął się jeszcze wyżej, aby móc spojrzeć na wioskę.
Leżała w zagłębieniu góry, oflankowana z obu stron
stromymi skarpami. Pomiędzy nimi ciągnął się ceglany mur. oddzielający domostwa od przepaści. Od muru aż do krawędzi kanionu schodził łagodny stok, szeroki na kilkanaście stóp, po którym swobodnie można by chodzić nie używając rąk do podparcia. Nad murem widniały głowy kilku koczowników. Byli czymś zaaferowani, rozgadani, prawie się kłócili. Dwóch z nich przelaz- ło przez szczyt ściany i zeskoczyło na stok. Zaczęli szukać między skałami. Nagle major dostrzegł coś, co z początku uszło jego uwadze. U podstawy muru leżało nieruchome ciało. Jeden z rebeliantów, myszkujących przy krawędzi wąwozu, zbliżył się do niego i przewrócił na plecy. Potoczyło się w dół i zatrzymało dwie stopy przed przepaścią. Usta Deacona. zaczęły drżeć.
Koczownicy wyglądali na zdenerwowanych. Ich niepewne okrzyki budziły nadzieję. Przyglądając się zboczu, major odszukał wzrokiem poplątaną linę,.ginącą w ciemnościach kanionu. Harper musiał się od niej odczepić i wydostać na łagodny stok. Oczywiście, że go zauważono i strzelano do niego, ale czy został zabity?
Dwaj Arabowie spuszczali się w dół pochyłości. Niczym nie zabezpieczeni, nie przywiązani nawet zwykłym sznurkiem, ślizgali się na tyłkach jak niesforne dzieciaki. Dotarli do krawędzi i ostrożnie zaglądali w przepaść. Oficerowi przyszło na myśl, że rebelianci spodziewali się ataku od strony wąwozu. Widocznie nie mieli żadnych straży na skraju przepaści. Możliwe, że było ich tylko tylu, aby obsadzić mur, zaś całą resztę wysłano do wsparcia innych oddziałów blokujących Awabi. Władcy Khahouris nie przejęli się zbytnio nieudanym rajdem Harpera z zeszłego tygodnia. Zbagatelizowali go.
Ale te rozmyślania nie mogły pomóc Deaconowi. Nie przychodził mu do głowy żaden pomysł wybmię-
cia z tej skomplikowanej sytuacji. Balansował jak małpa nad przepaścią, obok niego czaił się kilkuosobowy oddział nieprzyjaciół, ze swojej pozycji nijak nie mógł oddać w ich stronę celnych strzałów. Masud tkwił gdzieś w połowie tej cholernej ściany, jęcząc i mdlejąc ze strachu, zaś Maurice Harper rozpłynął się w powietrzu, bo jak już zauważył, zwłoki leżące na stoku nie były ciałem Australijczyka.
* * ’*
Dingo Harper
Co za cholerny splot okoliczności! Myślałem wtedy, że rajd na Khahouris w przyszłości nie będzie należał do ulubionych opowieści Deacona. Jeżeli Nasir czy Amerykanin byli w wiosce, to słysząc strzelaninę z pewnością spakowali już swoje bagaże i wiali jak najdalej od tego miejsca.-Nie było szans na ich pochwycenie. Ale powodzenie misji mniej mnie już -kłopotało, bardziej myślałem o własnej skórze. Starając się trzymać ręce cały czas powyżej głowy, wspinałem się w stronę wioski. Wyszukiwanie drogi w tej pozycji było niesłychanie trudne, ale gdybym je opuścił, tamci na górze mogliby pomyśleć, że sięgam za pazuchę po broń, i nie namyślając się się posłaliby mi śmiertelny pocisk. Jak narazie strzelano na postrach, kule były wyłącznie ostrzeżeniem. Tak właśnie musiało być, bó nawet najgorszy strzelec już dawno wywierciłby mi dziurę w czaszce.
Dostrzegłem mur i rebeliantów stojących za nim. Wydawało się, że było ich najwyżej ośmiu. Ale biorąc pod uWagę obronność tego miejsca, ich liczba była zupełnie "wystarczająca, aby odeprzeć niespodziewany atak. Mur miał osiem stóp wysokości, kilka strzelniczych dziur, i był dodatkowo obłożony wapiennymi
płytkami. Za takim umocnieniem czterech facetów z SAS plus bazooka i pies mołgoby się bronić całymi tygodniami.
Koczownicy krzyczeli coś do mnie. Nie rozumiałem ani słowa. Modliłem się do Boga, aby major mnie posłuchał, nie opuścił Masuda i nie przyszedł za mną. Jego pojawienie się wywołałoby panikę wśród rebeliantów. To, że byłem sam, mogło działać na strzelców deprymująco. Musieli strasznie łamać sobie głowy rozmyślając, co może oznaczać pojawienie się mojej osoby. Wylazłem wreszcie z cholernego kanionu i ruszyłem w stronę muru, cały czas unosząc ręce nad głową.
— Kamerad — krzyczałem. — Kamerad.
Miałem maleńką szansę, że dadzą się nabrać i wezmą mnie za małego Niemca.
Dotarłem do ściany, zatrzymałem się i spojrzałem w górę.
Ponad murem pochylały się brodate głowy rebeliantów. Gapili się na mnie w zdumieniu, mamrocząc szybko do siebie. Ich brody i wąsy były podobne jak krople wody. Wydawało się, że to ośmiu bliźniaków z baśni braci Grimm.
— Gdzie jest przywódca? — zapytałem. — Chcę rozmawiać z waszym przywódcą.
| Szwargot rozległ sią ze zdwojoną siłą. Konsultowali się zażarcie między sobą.
— Dajcie spokój, chłopcy. Powiedzcie tylko, którędy dojść do szefa, a sam trafię.
Olśniło mnie. Oni nie mieli żadnego przywódcy. Stanowili całą potęgę militarną Khahouris. Reszta musiała odejść.
Jeden z rebeliantów przeskoczył mur. W prawej dłoni trzymał pistolet maszynowy Thompsona. Przystanął
przy ścianie. Zrobiłem kilka kroków w jego kierunku, przywołując na twarz najbardziej uroczy uśmiech.
— Kto ty, przyjacielu? — zapytał, straszliwie kalecząc angielski.
— Zakład oczyszczania miasta.
— Co, jak? — zdziwił się matoł i obejrzał na pozostałych.
Nabrałem powietrza w płuca i skoczyłem na niego. Złapałem jego głowę w obie ręce. Palce wbiłem w zagłębienie kręgosłupa, i gdy padałem na plecy, szarpnąłem mocno. Usłyszałem jakieś trzaśnięcie. Upadł na mnie, thompson zagrzechotał na skałach. Odrzuciłem Araba w bok. Potoczył się po stoku i spadłby w przepaść, gdyby jego ubranie nie. zaplątało się w jakieś występy. A ja w tej chwili miałem już pistolet maszynowy w rękach; odbezpieczywszy go posłałem serię w zamarłych koczowników. Zniknęli w oka mgnieniu. Moje położenie było o niebo lepsze niż przed minutą. Miałem wreszcie broń, mogłem się swobodnie poruszać i doskonałe widzieć wszystko, co dzieje się na murze, sam zaś schowany nieco byłem wśród ciemnych skał. Lecz mimo tego wciąż balansowałem na skraju przepaści.
Oddałem jeszcze dwie serie na postrach i pognałem jak najszybciej w stronę skarpy, flankującej wieś od zachodu. W pierwszej minucie nikt nie próbował odpowiadać na moje strzały. Dopiero później zaczęli strze-' lać na oślep, wystawiając zza krawędzi muru tylko lufy karabinów, ale byłem już blisko schronienia. Wpadłem W bezpieczny cień skał, gdzie nie można było mnie wypatrzeć. Myślałem, że wystrzelą następną flarę, ale nie uczynili tego. Dyszałem niczym lokomotywa. Ruszyłem w górę skarpy, chcąc znaleźć się powyżej dachów wioski i zobaczyć, co dzieje się za murem. Na ramieniu
wisiał zdobyty pistolet maszynowy, nie przeszkadzając jednak we wspinaczce. Ściana była łagodnie nachylona, ani razu nie musiałem balansować czy wisieć na rękach. Nawet gdybym przylgnął do skarpy całym ciałem, nie obsunąłbym się w dół. Gdzieś na wysokości 70 stóp znalazłem półkę skalną, na tyle dużą, że mogłem się na niej wygodnie rozłożyć. Przygotowałem się do obrony.
Czekałem dosyć długo, spoglądając w dół i marznąc, lecz żaden z rebeliantów nie próbował mnie ścigać. Może nawet nie zauważyli, gdzie przepadłem? Majora dostrzegłem od razu, jak tylko znalazł się na widoku. Nie zdziwiło mnie zbytnio jego nagłe pojawienie się, zastanawiałem się tylko, jak uwolnił się od Masuda. Może zepchnął go w przepaść, a może wpakował kulkę w łeb?
Na murze pełno było hałaśliwych facetów, paru myszkowało po stoku, lecz ciemność chroniła go wystarczająco. Nie musiałem ostrzegać Deacóna, przemknął chyłkiem najniższe partię stoku i schronił się u podnóża skarpy, prawie pode mną. Gdyby to leżało w moim stylu, rzuciłbym mu kamyk na kapelusz i Zawołał: „A kuku”. Ale nie zrobiłem tego. Podobnie jak ja, major przyczaił się i czekał na coś. Arabowie krzątali się przy facecie, któremu przyłożyłem. Chyba był martwy, bo dosłyszałem głośny lament Deacon ruszył w górę, jakby szukając mnie. Gdyby tych dwóch rebeliantów nie było na zewnątrz muru, zawołałbym do niego, że żyję i mam się dobrze. Chciałem już zejść niżej, aby spotkać się z majorem, gdy nastąpiła rzecz, jakiej nigdy bym nie oczekiwał. Znad krawędzi wąwozu wychyliła się głowa Masuda.
Nigdy nie zrozumiem, co ten facet wyprawiał przez całą noc. Przez większą jej część był sparaliżowany ze
strachu, ledwie się ruszał, dotarł do kanionu wyłącznie dzięki heroicznemu wysiłkowi Deacona i mojej nieznacznej pomocy. Gadał bez sensu, nie chciał otworzyć oczu i był zupełnie do niczego. Aż tu nagle ten mały szczur, podpuszczony przez własne myśli, wykrzesał z siebie dość woli i sił, aby dotrzeć samotnie aż na górę, i to w tempie nie ustępującym ani majorowi, ani mnie. Może pognał go strach? Obawiał się, że zostanie na zawsze zawieszony między niebem a ziemią na wysokości 70 stóp.
Jego głowa wyglądała jak piłka futbolowa, czekająca aż ktoś kopnie ją w przestrzeń. Od razu jeden z rebeliantów dostrzegł pusty kokos Masuda i zaczął do niego strzelać. Gdy rozległy się strzały, ci-na stoku przestraszeni, padli na ziemię. Masud miał już łokcie na krawędzi i usiłował wciągnąć się na nią. Wyglądał niezgrabnie niczym niedźwiedź na lodowej- tafli.
— Szefie, tu jestem — zawołałem, i otworzyłem ogień do ludzi leżących przed murem. Nie postrzelałem
- sobie długo, bo nie miałem zapasowego magazynka, ale dostałem ich obu. Jeden przewrócił się na plecy i znieruchomiał, drugi zaś uniósł się na kolanach, stracił równowagę i runął w przepaść, mijając Masuda o cale. Nasz Arab zniknął z pola widzenia. Uznałem, że skorzystał z liny, którą zostawiłem uwiązaną do krawędzi, i teraz wisi, zaplątany w jej zwoje. Nieźle się urządził, w ten sposób nie musiał brać udziału w walce.
— Dec, jesteś uzbrojony?
— Po zęby — usłyszałem w odpowiedzi.
— Mam jeszcze ćwierć magazynka, postaram się cię osłaniać.
Wspaniale.
Wtedy straciłem go z oczu. Nie miałem okazji przyjrzeć się, co robi. Paru rebeliantów zrozumiało nas i
skierowali karabiny na skarpę. Posypały się kule, nału- pali skały, narobili hałasu, ale nie wydawało się, by strzelali do określonego celu. Oddałem w ich stronę parę strzałów, nim nie wyczerpał się magazynek. Odrzuciłem thompsona i wzrokiem odszukałem majora.
Był na stoku i biegł w stronę narożnika muru, trzymając w dłoni tylko swojego ulubionego vaughana. To znaczy, ja tak myślałem, bo nie mogłem widzieć czterech granatów, które rozpychały mu kieszenie bluzy. Widocznie major ocenił sytuację podobnie jak ja. Widział, że mamy przeciwko sobie tylko mały oddziałek buntowniczej gwardii. Wyglądało to tak, jakby jakiś jasnowidz przewidział nasz atak i zarządził ewakuację Khahouris. Wypatrywałem oczy aż do bólu, ale w dole widziałem tylko kilku koczowników na murze. Pomiędzy chatami panowała pustka, wieś była opuszczona. |Bum! Odruchowo przymknąłem oczy, oślepiony nagłym wybuchem granatów.
Pierwszy przeleciał wysokim lukiem ponad murem i I wybuchł białym światłem za plecami rebeliantów. Ogień karabinów stał się chaotyczny. Zaryzykowałem zejście w dół. Wydawało mi się, że nieliczne strzały koncentrują się na majorze, lecz on, nie zwracając na to uwagi, biegł w kierunku wyrwy. Co chwilę pistolet w jego dłoni posyłał kulę broniącym się w panice rebeliantom. Kiedy zeskakiwałem ze skarpy na stok, w wiosce detonował następny granat. Kolejna niesamowita eksplozja światła, krzak gorejący wśród chat, wydłużony cień majora na tle muru. Słyszałem szczekot vaughana, lecz nim dotarłem do Deacona, umilkły wszelkie odgłosy walki.
— Co się dzieje?
— Koniec roboty — odpowiedział.
— Mogłeś poczekać na mnie, poszłoby sprawniej.
Na pewno.
Znalazłem dogodne oparcie w na pół zrujnowanym murze i podciągnąłem się na jego szczyt. Czuć tam było gorący smród eksplozji, krwi i potu. Na górze leżało jedno ciało, u stóp wyrwy, od strony wioski, zobaczyłem następne. Porozrywane, przywalone osmolonymi kamieniami i popękanymi cegłami.
— Nie wmówisz mi szefie, że dostałeś ich wszystkich od jednego uderzenia?
— Ilu ich mogło być, Dingo? Jak sądzisz?
Zastanowiłem się. Podmuch wiatru zachwiał mną
nieco i musiałem przykucnąć, aby nie spaść na ziemię.
— Najwyżej ośmiu.
— Trzech na stoku. Ilu tam? — zapytał, mając na myśli jatkę urządzoną przy pomocy granatu. Policzyłem ciała.
— s Czterech.
— To jeden gdzieś się zagubił. Chyba trzeba go odszukać?
— W tych zakamarkach? Trochę to potrwa.
Dniało już i widziałem wioskę w całej okazałości. Liczyła około trzydziestu domów uszeregowanych na czterech tarasach, wybudowanych nie z cegły, a z kamienia. Przypominały mi budowle, jakie widziałem na wyspach u północnych wybrzeży Szkocji. Tarasy ciągnęły, się od skarpy do skarpy, na najwyższej rosły palmy daktylowe. Odwiedziłem w życiu kilka strasznych dziur, ale to miejsce było najgorsze ze wszystkich.
— A może — zastanowił się Dec — powinniśmy w pierwszej kolejności uratować naszego arabskiego przyjaciela?
— Do diabła. Zostawmy go tam, gdzie jest.
— To nie jego wina, że ma słabe nerwy. Chęci miał dobre.
— Chyba nie chcesz, abyśmy odwrócili się plecami do tego muru, za którym, być może, czyha ostatni rebeliant z karabinem gotowym do strzału?
— Nie marudź, Dingo. Jak długo chciałbyś wisieć na linie?
— Moja mama mówi, że to moje przeznaczenie.
— Dobra, ja pójdę po niego. — Major podał mi pistolet. — Osłaniaj mnie.
— Muszę najpierw dostać się na stok. Stamtąd widać cały mur.
— W porządku — zgodził się Deacon.
Rozumiałem, czemu tak naglił. Oprócz ludzkiego
odruchu pomocy, poganiała go także odpowiedzialność za Masuda. Nie byłoby dyplomatycznie, gdybyśmy powracając do sułtana stwierdzili', że straciliśmy jego agenta przed wejściem do Khahouriś. Zresztą potrzebowaliśmy tego połamańca. Miał nam pomóc w zdobyciu informacji o tajnych powiązaniach między Imamem a Amerykanami. I nie przypuszczałem, abyśmy mieli jakiekolwiek kłopoty z brakującym buntownikiem.
Masud trzymał się oburącz splątanego sznura. Miał szczęście, natrafił bowiem na małą półeczkę skalną i mógł oprzeć się o nią kolanami. Przypominał średniowiecznego gargulca, przypadkowo wmontowanego w dach odwrotną stroną. Najdziwniejsze jednak, że nie był w nastroju gorszym niż w chwili wymarszu z obozu. Przypuszczam, że przetrawił już całą swoją adrenalinę i „chemicznie” pozbył się strachu.'Jego nerki musiały być twarde jak piłeczki golfowe. Kiedy wyciągnęliśmy go na stok, to nawet na tej. łagodnej pochyłości nie mógł iść prosto. Lazł na czworakach, jakby bawił się w niemowlaka albo urżnął do nieprzytomności. W jego oczach widziałem gorączkę. Gorączkę wściekłości.
92
Siütî
Nasz Arab cierpiał z powodu zranionej dumy. Wściekłość była kolejną, po lęku wysokości, jego słabością, jaką poznaliśmy, ale nad nią jakoś potrafił panować. Przerywany oddech nie był już oznaką hiperwentylacji, jak uprzednio, lecz furii. Spodziewałem się, że rzuci się na zwłoki leżące na stoku i rozerwie je pazurami na strzępy. Pozbawił mnie jednak frajdy oglądania tego, minął ciała spokojnie.
Było już jasno, zimno i mgliście. Wioska wyglądała przygnębiająco szaro. Nie próbowaliśmy postawić Ma- suda na nogi, lecz podążaliśmy za nim aż do muru, jakbyśmy wyszli na spacer z pieskiem. Pozostawiliśmy go w bezpiecznym miejscu, wewnątrz wioski, a sami- udaliśmy się po resztę bagaży, które wciąż wisiały na skalnej ścianie. Przyniesienie i rozpakowanie plecaków zabrało nam pół godziny. Śpieszyliśmy się, bo Deacon wciąż miał nadzieję, że odnajdziemy jakiś trop, który doprowadzi nas do Nasira lub jego przyjaciela, Sebac- ka. Ja w to nie wierzyłem. Według mnie spieprzyliśmy operację.
Sądząc po wrzawie dobiegającej znad płaskowyżu, oddziały sprzymierzone parły naprzód, łamiąc opór rebeliantów. Za trży, cztery godziny do Khahouris powinien dotrzeć samolot lub śmigłowiec, by zabrać nas na poszukiwania obcych prowokatorów. A my im powiemy uprzejmie, że możemy wracać do domu, bo nic ciekawego w tej wiosce nie ma, zaś Nasir z Jankesem mogą być Bóg wie gdzie. Wyglądało na to, że straciliśmy tylko siły, wspinając się na tę cholerną skałę i narażając własne życie nadaremno.
Prócz cichych, wojennych grzmotów usłyszeliśmy świergot ptaków. Były to jedyne żywe stworzenia, jakie zastaliśmy w opuszczonej wsi..
Masud stracił resztki rozumu, pozostał w nim wyłącznie wstyd. Nie mógł pozbyć się swej udręki, stracił twarz w oczach oficerów, a co więcej, także we własnych. Ze wstydu narodziła się wściekłość, a z wściekłości pragnienie. Język przywarł do podniebienia, skóra wydawała się sucha jak pergamin. Podniósł się i ruszył przed siebie, mijając porozrywane ciała rebeliantów. Major przestrzegał, że gdzieś we wsi może kryć się jeszcze jeden uzbrojony mężczyzna, lecz zrozpaczony Arab zlekceważył to ostrzeżenie. Miał nawet nadzieję, że napotka tamtego i poniesie z jego ręki honorową śmierć.
Doszedł do niewielkiego stawu: Woda wypełniała regularne zagłębienie w podłożu, świadczące o tym, że zbiornik był dziełem mieszkańców wioski. Lecz stało się to niesłychanie dawno. Omywane przez wodę od wielu wieków brzegi stawu, były teraz gładkie. Masud przykucnął, oparł dłonie o krawędź zagłębienia i zanurzył głowę W wodzie. Była zimna, wręcz lodowata. Nie wyciągając głowy wypił bez oddechu parę łyków, wynurzył H| otrzepał krople wody ściekające po brodzie i położył się na boku, długo przypatrując się figowcom porastającym najwyższą platformę. Westchnął ciężko i wyjął kindżał, schowany w kieszeni na udzie. Wciąż nie mógł pozbyć się wstydu ża swe karygodne zachowanie. Znalazł jednak, sposób na odpokutowanie i odzyskanie twarzy. Napił się'jeszcze wody, tym razem podnosząc ją do ust w złączonych dłoniach, wstał i ruszył w kierunku najbliższej chaty.
Staw leżał pośrodku skweru, na którym odbywały
się targi, sądy wioskowe, zabawy i zebrania. Masud przeszedł przez placyk, zbliżył się do kamiennego domu i kopniakiem otworzył drzwi. Spłoszone kury zagdakały głośno i zatrzepotały skrzydłami, podlatując niemal pod sam sufit. Prócz drobiu nie było jednak nikogo W jednopokojowym mieszkaniu. Na palenisku żarzył się jeszcze ogień, oświetlając nieco wnętrze. Z otwartego garnka dolatywał słodkawy zapach „aiszu”, kaszy z miażdżonej pszenicy. Na ziemi walały się szyte ręcznie ubrania. Wyczuwało się obecność kobiet, które zniknęły jednak tej nocy jak sen., Widać było, że mieszkańcy tej chaty byli biedakami. Masud opuścił pomieszczenie i przeszukał następne domostwo, także opuszczone w pośpiechu. Sprawdził w. ten sposób dolną część wsi, wszystkie domy położone na pierwszej i drugiej terasie, gdy niespodziewanie odnalazł ślady krwi.
Znalazł je na kamiennych schodkach, prowadzących do wyżej położonych chat, potem do zagajnika figowego, docierających w końcu aż na płaskowyż. Jedna z plam była wielkości figi. Arab koniuszkami palców wyczuł, że krew była wciąż lepka, jeszcze nie zakrzepła. Górna warga Masuda uniosła się w dzikim grymasie, z ust wyrwał mu się triumfalny krzyk. Nie miał zamiaru powiadamiać o tym majora» chciał sam doprowadzić sprawę do końca. Do tego wystarczył mu nóż, chytrość i ślady krwi prowadzące wprost do zdobyczy. Ruszył w górę starożytnych schodów.
♦ * *
Nie miał nazwiska. Musiał je ukraść. Nie należał do żadnego odłamu nobliwego rodu Raszidów, lecz do cichego, nieznanego obcym plemienia z Kwara, nazywającego się Hakli. Hakli znacznie różnili się wyglądem i
charakterem od prawdziwych Arabów, ale byli zaliczani do tej rasy, jako mieszkańcy Półwyspu Arabskiego. Wyglądem przypominali mieszkańców starożytnego Egiptu i możliwe, że byli potomkami żołnierzy faraona, którzy przybyli w te strony w czasach, gdy jego władza sięgała aż po Eufrat. Raszid urodził się w rozpadającej się stajni, pomiędzy wygłodzonym bydłem, w mrocznej jaskini koło Dirbatu, pewnej nieprzyjemnej, zimowej nocy około dwudziestu lat temu. Zrozumiał teraz, że jego przeznaczeniem była śmierć na równie brudnej podłodze domostwa obcych ludzi na zboczach Dżabel Akdar.
Śmierć osaczyła go, postępując za szalonym Anglikiem, który w pojedynkę zaatakował ich pozycje i pokonał wszystkich, chyba tylko dzięki pomocy szatana. Uniósł kikut lewej ręki do światła, wpadającego przez niewielkie okienko, i obejrzał go uważnie. Ciekawe, czy Julnar nim nie pogardzi, gdy powróci do wioski bez kilku palców? Czy Nasir Salim Azzi wyrzuci go ze służby? Przecież tylko trzy palce były rozerwane wybuchem granatu.
Hakli usiłował kciukiem i wskazującym palcem prawej dłoni odszukać końce tętnic na poszarpanej ręce, z których chlustała krew jak woda z. rozbitego dzbana. Nie szło mu to sprawnie, owinął więc brudną szmatę wokół nadgarstka, ale nie miał już na tyle siły, by mocno zacisnąć węzeł. Krwotok zmniejszył się nieco, lecz nie ustał zupełnie. Pomiędzy jego kolanami, na brudnej podłodze, rozlewała się ciemnobrunatna kałuża.
Mógłby się poddać napastnikom, lecz nie wiedział, jak długo trwałaby niewola. A na niego czekała dziewczyna z Nadabi, której dziewicze uda pojawiały się uparcie w jego snach. Julnar była mu obiecana. Mieli 96
się pobrać, kiedy tylko będzie mógł złożyć solidny posag w rialach lub dolarach. Z drugiej strony, buntowany przez swą porywczą naturę, Hakli rozważał możliwość ucieczki. Miał przecież broń, wspaniały amerykański sztucer kalibru 30, który otrzymał z rąk Nasira daleko stąd, w forcie Ashfra. Nauczyli go tam, jak go czyścić, używać, strzelać, składać i oliwić. Sztucer był jego jedynym, prawdziwym przyjacielem. Ale teraz, nawet ta wspaniała broń nie’ mogła go uratować. Był zbyt słaby, aby uciec na płaskowyż, do ukrytych na nim wieśniaków. Mógł jedynie dzielnie umrzeć, próbując bronić się w tej chacie.
Do rebelii Imama przystał jedynie dla pieniędzy. Było mu obojętne, kto panuje nad ludami Omanu, sułtan czy Imam. Nie znał przyczyn wojny, a słuszność w tym sporze nie interesowała go. Był też na. tyle realistą, by nie wierzyć, że Coś skapnie mu z naftowego bogactwa,
0 które W istocie walczyli. Ten chytry Egipcjanin, Na- sir, wiedział o tym dobrze, i nie próbował wciskać mu żadnych mrżonek, tak jak to czynił z innymi kondotierami, o ile można tą dumną nazwą obdarzyć koczowników, którzy garnęli się pod sztandar Nasira zwabieni obietnicami dobrobytu. Tworzyli zbieraninę wielu nacji
1 plemion, lecz żaden prawdziwy Omańczyk, walczący z przekonania za swoich rodowitych panów feudalnych, nie służył pod komendą Egipcjanina. Nasir miał złote usta. Wiedział, jak przemawiać do tych prostaków. Nigdy nie prawił o skomplikowanej polityce, o istocie władzy, o podstawach konfliktu, bo tego nawet Raszid by nie zrozumiał. Mówił prostymi słowami, porównując potęgę polityczną z siłą ognia, a Brytyjczyków z demonami. Wtedy dla jego ludzi wszystko stawało się jasne. Raszida te wykłady interesowały tyle co zdechły wielbłąd. Najpierw chciał uzbierać na posag, a
$1
&Ss!sn
później, jeśli rebelia się powiedzie, zamierzał służyć w armii Nasira, rządzącej krajem żelazną ręką. Już wyobrażał sobie siebie pilotującego Venoma czy dowodzącego jakimś większym garnizonem, a tu, jak na złość, musiał iść na śmierć z powodu niezrozumiałych idei.
Spróbował mocniej przewiązać szarfę dookoła łokcia i na kolanach wpełzł w małą niszę w ścianie pokoju. Ten dom wybrał na chybił trafił. Usiłował wpierw ujść na płaskowyż, dołączyć do kobiet, starców i dzieci, którzy opuścili dzisiejszej nocy wioskę, szukając schronienia pomiędzy płaskimi skałami, niecałą godzinę po przybyciu ich wodza. Dotarł na trzecią terasę, lecz tu poczuł się tak słaby z powodu utraty krwi, że musiał chwilę odpocząć. Wpadł do tego domku i usiadł na podłodze, a potem nie był już w stanie ruszyć się. Czekając na przybycie Anglików, usiłował przypomnieć sobie wydarzenia ostatnich godzin.
Nasir przyjechał konno, w towarzystwie trzech nieznanych facetów. Wierzchowce były bardzo zmęczone, musieli ich nie oszczędzać gnając do Khahouris. Rozkazał oczyścić wioskę. Prawie wszyscy mężczyźni wy- maszerowali do Awabi, gdzie miała rozegrać się jakaś bitwa. Reszta uciekła na pustkowie. Do ochrony muru Nasir pozostawił ośmiu ludzi; zaraz potem odjechał. Przedtem rozmawiał jeszcze z Ghanim, przywódcą koczowników i przyjacielem Raszida, zostawiając mu polecenia: muszą utrzymać wioskę do godziny po świcie, a później opuścić Dżabel i zejść do Wadi Halfin. Będzie tam czekać transport, który zawiezie ich na kolejną akcję zbrojną.
Ghanim uważał, że te wszystkie środki ostrożności są niepotrzebne, a zlecenia wodza zbyteczne. Jak powiedział później Hakli, mieli jeść, pić i bawić się dopóty, dopóki słońce nie wyjrzy zza wzgórz. I tak by się z
pewnością stało, gdyby Raszidowi nie zachciało się pilnować miara Były na nim dwa miejsca, z których widać było aż do połowy Zbocze pod wsią. Z jednego z "tych punktów Raszid zauważył wspinającą się postać i zaalarmował pozostałych, wystrzeliwując rakietę. Wtedy to zniknął z ich grona Julanda.
Julanda był starym naczelnikiem Khahouris. Do żołnierzy się nie wtrącał, ale swoim ludziom rozkazywał. Był tak stary, że z pewnością pamiętał jeszcze złote lata omańskiego piractwa, lecz udziału w nim nie brał, niechętnie bowiem opuszczał swą wioskę. Twierdził, że jest ostatnim potomkiem pierwszego Imama Omanu, wielkiego świętego, %ale tylko głupiec by w to wierzył. Wieśniacy jednak wierzyli. Trzej faceci, którzy przyjechali z Nasirem, byli jego synamir. Przywieźli z sobą dwa metalowe pudła, jakby wielkie kasetki, pełne jakichś papierów dotyczących tej i innych wojen, a stanowiących własność Imama. Raszid nie rozumiał, co może być ważnego w tych skrzynkach, ale jako Arab sądził, że W nich właśnie musi kryć się wielkie źródło władzy. Te papiery nie mogą być wywiezione z Dżabel Akdar, ostatniego bastionu władzy Imama. Zniszczenie ich wyraźnie osłabiłoby jego moc! Chcąc je jeszcze wykorzystać w przyszłości, Imam zalecił ich ukrycie. Synowie Julandy pod przewodnictwem ojca wynieśli je ze wsi. Ghanim przypuszczał, że ukryli je w jakiejś jaskini, najprawdopodobniej w którymś zagłębieniu na zboczach skały Młodego Jelenia.
Hakli nie przypuszczał, że stał się dysponentem życiowej informacji. Był jednym z sześciu mężczyzn, którzy znali miejsce ukrycia dossier Imama. Jeden z nich, Ghanim, leżał martwy na stoku przed muręm. Zaś Julanda i jego podobni do niedźwiedzi synowie kryli się wśród pasących się kóz na szczycie wielkiej skarpy,
otaczającej Khahouris od lewej strony. Raszid nie sądził, by angielscy żołnierze zainteresowani byli zwykłymi papierami. Wyobrażał sobie, że raczej woleliby znaleźć świeżą wodę i coś do jedzenia lub dopaść którąś z uciekających kobiet.
Z trwogą w sercu oczekiwał nadejścia obcych. W końcu, w chwili gdy wychylał się przez okno, wróg dostrzegł go. Lecz nie był to energiczny brytyjski żołnierz, ale spragniony krwi Beduin.
* * *
Masud wypatrzył wystającą z okna lufę sztucera przed dotarciem do trzeciego rzędu domostw. Ale nawet bez tego znaku odnalazłby swoją ofiarę. Trop z plamek krwi był wyraźny i biegł nieprzerwanie do tego właśnie domu. Zdziwił go fakt, że z takim ubytkiem krwi rebeliant, zaszedł tak daleko. Masud był pewien, że inne chaty są opuszczone i nikt w nich nie czai się z bronią. Wątpił, by na terasach byli snajperzy, ale gdyby nawet byli, nie przejmowałby się nimi. W pogoni za łupem rzuciłby wyzwanie kulom. Rannego się nie obawiał, mimo że tamten miał karabin. Ranny mężczyzna jest słabym mężczyzną. A właśnie słabości kogoś innego potrzebował, aby zmazać własny wstyd.
Chata 'wyglądała jak inne, tyle że drzwi były nieco uchylone. Ostrożnie, lecz bez niepotrzebnych przerw, Arab przeczołgał się pod oknem, mijając front domku, i znalazł się przy drzwiach. Nasłuchiwał. Słyszał jęki i
• ciężki oddech człowieka trawionego bólem. Uśmiechał się szyderczo, otworzył usta i włożył nóż między zęby. W ten sposób będąc uzbrojonym, miał jednocześnie wolne ręce. Spojrzał do tyłu, w dół terasów, ponad dachami domów. Widział część muru i kawałek stoku aż po przepaść, lecz nie dostrzegł żadnego z oficerów.
Przystąpił do działania. Uderzył przedramieniem w drzwi, wpadł do środka, i rzucając się na podłogę, przetoczył się aż pod okno. Dokładnie tak, jak uczono w Barthorpe.
Wewnątrz było mroczno, ale dostrzegł cień przy ścianie. Młody mężczyzna, kryjąc jedną rękę za plecami, drugą usiłował wycelować długim sztucerem w napastnika. Masud kopnął nogą w lufę i broń, wyleciawszy z ręki rebelianta, wypadła przez okno na kamienną drogę. Rebeliant miał długie, ciemne włosy i ogorzałą twarz. Przez pierś biegły krzyżujące się dwa pasy amunicji, trzecim obwiązany był w talii. Wyglądał' tak, jakby samotnie chciał wygrać tę wojnę. Ale teraz nawet dziecko bez broni mogłoby go z łatwością pojmać. Masud wbił mu stopę w brzuch, aż Hakli poleciał na ścianę i przewrócił się na podłogę.
Nie jęknął nawet, ale gdy Masud wykręcił mu zranioną rękę, zapłakał bezgłośnie.
— Jesteś sam?
— Jestem — odpowiedź wyrwała się z gardła rebelianta z ciężkim oddechem.
— Kim jesteś?
— Jestem Raszid.
— Z plemienia Hakli?
Ranny nie odpowiedział. Zadał własne pytanie.
— Czy są żołnierze? są Anglicy?
— Są. Niedługo tu będą.
' — Ja... Ja chciałbym się poddać.
— Już się poddałeś. Jesteś moim więźniem, Raszi- dzie Hakli — oznajmił MasUd.
— Kiedy oni tu będą?
— Za dwie godziny.
-r Potrzebuję lekarstw...
Masud delikatnie podniósł ranne ramię, i obracając
je, ponuro oglądał zgruchotane palce, z których wciąż ciekła krew.
— Lekarstwa cię nie uratują — oświadczył. — Zanim przybędzie lekarz, będzie już za późno. Będziesz martwy.
W plecakach oficerów były pakiety opatrunkowe, o czym doskonale wiedział. Każdy z żołnierzy mógłby opatrzyć ranę i zatamować krwotok, ratując życie Ha- kli. Lecz nie wiadomo, czy byli na stoku. Może wciąż jeszcze wspinali się po ścianie, taszcząc resztę bagaży. Mogło się zdarzyć, że zanim przyszliby, rebeliant mógł umrzeć z upływu krwi. Z drugiej strony Masud nie chciał zbyt pospiesznie wzywać Brytyjczyków. Mógł przecież wykorzystać nadarzającą się sposobność i zdobyć jakieś informacje o poszukiwanych agitatorach. Zresztą sam znał metody leczenia podobnych obrażeń i nie wątpił, że ranny je zaakceptuje. Były to tradycyjne sposoby, znane mieszkańcom tego obszaru od-tysięcy lat. Usiadł koło rebelianta na podłodze, cały czas trzymając jego rękę w górze, tak że z ran wypływało mniej krwi.
— Dlaczego nie przypaliłeś rany? — zapytał.
— Przypalić? — Nie miałem ognia.
— A gdybyś miał...
Raszid przełknął ślinę. Jabłko Adama zadrgało mu nerwowo. Pomyślał, że gdyby nie opuszczał swej pustyni i nadal chronił karawany przed złodziejami, to gdyby przytrafiło mu się coś podobnego, jego towarzysze nie pytaUby o nic, tylko przytrzymali go mocno i przypalili kikut. Ten Beduin był w porządku, zaproponował właśnie to, i czekał na zgodę. Więc rana winna być wypalona. v
— Zrób to — powiedział Hakli.
— Nie mogę marnować z tobą czasu. Mam zadanie do spełnienia.
Rebeliant złapał Masuda za poszarpane ubranie, prosząc i skamląc:
— Daj mi ogień. Zrób to, proszę cię w imię Allaha i jego wszystkich proroków.
Kropelki krwi wciąż rytmicznie kapały na podłogę. Ciemna plama powiększała się. Na jej brzegach rozsiedli się biesiadnicy: kilkanaście tłustych much! Raszid pomyślał, że niedługo i jego obsiądą. Gapił się na wypływającą krew wiedząc, że z każdą sekundą umyka z nieg® życie. Nie miał już sił, by samemu zatamować krwotok. Widział, że w rogu chaty leży kilka palmowych bierwion, lecz nie był w stanie rozniecić ognia. To drewno było wyśmienite, białe, okorowane, paliłoby się . mocno, dając gorący płomień. Wzrok Masuda podążył za spojrzeniem rannego.
— Ogień — powiedział Raszid. — Proszę cię tylko
o ogień.
— Możesz iść, mężczyzno Hakli?
— Ja... Ja nie... mogę.
— Czołgać się?
— A gdzie, do diabła, miałbym się czołgać?
— Tak — powiedział ze smutkiem Masud. — Nie możesz, robić żadnych ruchów. Mówić możesz?
— Przecież mówię.
— Więc dobrze słyszysz moje słowa?
— Tak.
— Ja będę gadać, ty też będziesz, i jak będziemy obaj szybko mówić, to może znajdzie się jeszcze chwila czasu, aby zatamować ten krwotok i uratować ci życie, abyś mógł później ponieść właściwą karę. Za bunt.
— Karę?
— Walczyłeś z prawowitym władcą, złamałeś prawa.
Nie wiem, co z tobą zrobią, to nie moja sprawa. Sułtan i Brytyjczycy zadecydują, co stanie się z takimi jak ty.
— Będę rozstrzelany?
— Nie przypuszczam.
— Ścięty?
— Czas zabije cię wcześniej, niż jakikolwiek topór.
— Topór? — niedorzecznie zdziwił się Raszid, zasypiając. ‘
Kiedy Beduin odszedł, ranne ramię, całe zesztywniałe, pozostało zawieszone w powietrzu. Hakli czuł, jakby odpływało od niego. Zastanawiał się, czy już’ całe opróżnione jest z krwi, jak pusta rynna. Dopadły go majaki senne. Widział sWą wymarzoną dziewczynę i stada wielbłądów pośrodku morza piasków. Gdy znów powróciła świadomość, zobaczył obcego, krzątającego się przy palenisku. Instynkt podpowiadał mu, że ma najwyżej piętnaście minut, nim nie zapadnie na stałe w długi sen. Jego powieki opadły. Pod każdą wirowało złote słońce.
Beduin potrząsnął nim szorstko..
— Czas na rozmowę. Będziesz mówić?
Raszid przytaknąć
— Ilu żołnierzy , było tu zeszłej nocy?
— Trzydziestu.
— Wszyscy uzbrojeni w karabiny?
Ranny ponownie skinął' głową. Znów zapadł w sen.
Masud potrząsnął nim niecierpliwie.
— Kiedy odeszli?
— Wieczorem, po zachodzie słońca.
— Jakie mieli instrukcje?
— Nasir... przyjechał... konno...
— Był tu Nasir? Kiedy stąd zwiał?
Głowa Hakli zachwiała się niczym ciężki kwiat na wątlej łodydze.
— Słuchaj, Raszid, kiedy odszedł Nasir?
— Wieśniacy... poszli się ukryć... Nasir... odszedł. My mieliśmy... chronić... mur.
— Ilu was zostdło?
— Ośmiu. Ghanim zginął.
— Wiesz coś o jakichś papierach? Ważnych, ukrytych w pudle albo szkatule?
Rebeliant westchnął i przymknął oczy, jakby był już bardzo zmęczony. Nie czuł bólu. Rwanie w końcówkach poszarpanych nerwów zmalało do ledwo wyczuwalnego pulsu. Jego podbrzusze było mokre od krwi. Od jego krwi.
— Raszid! Raszid! — dobiegało go jak z oddali.
— Do... Zabrano do... jaskini.
— Gdzie?
— Tutaj,
— Gdzie ta jaskinia? '
— Nie ma jelenia. Nie widzę żadnego... jelenia...
Wargi Masuda wykrzywiła niecierpliwość, a zaciśnięte pięści nerwowo uderzały o uda. Pochylił się do przodu, opierając się na łokciach jak ten dewot Moha- med w czasie modlitwy, i wsłuchał się w oddech rannego. Czyżby przybył za późno?
A może zbyt długo bawił się w kotka i myszkę? Czyżby rebeliant wyślizgiwał się z jego mocy? Szczęściem usłyszał nieznaczny oddech. Wlał nieco wody do ust leżącego.
— Co to za gadanina o jeleniu?
— Ghanim mówił... Jeleń... Skała Młodego Jelenia. Powyżej jaskinia...
— Która...
— Jaskinia. Jedna jaskinia... tylko jedna. Ghanim mi... mówił.
Masud przysunął się bliżej. Za jego plecami na palenisku, paliły się palmowe polana. Ogień oświetlał całe pomieszczenie. Wyraźnie widać było wykrzywioną cierpieniem twarz młodego rebelianta.
— Czy wciąż słuchasz? — zapytał Masud.
Raszid zamamrotał coś, lecz kwarański akcent zniekształcił słowa. Masud potrząsnął nim energicznie, polewając jego twarz wodą.
— Zobacz, Raszid. Ognisko już płonie.
— Więc zrób to. Zrób to, proszę.
— Już wkrótce — obiecał Masud. — Tylko jeszcze parę pytań. Kto płacił ochotnikom talom jak ty, by wałczyli za sprawę Imama?
— Mężczyzna, Egipcjanin... Miał skórę Egipcjanina.
— Nasir Salim Azzi?.
Ranny przytaknął, przymykając oczy.
— Skąd miał broń, aby rozdać ją tobie i twoim towarzyszom?
— ■ Zbrojownia... ..
— Gdzie ona jest?
— Ashfra... Ashfra...
Masud wiedział, że ma coraz mniej czasu. Nie pragnął już, aby rebeliant umarł. Nie czuł do niego nienawiści jak. do innych buntowników. Nie chciał już dłużej zwlekać. Powiedział przynaglająco:
— Umocnienia w Ashfrze zostały opuszczone wiele lat temu. Chcesz mnie okłamać?
— Nie kłamię. Ashfra... Tam szkoli się żołnierzy;.. Pełno... broni i amunicji.
— Szkolił was Nasir?:
— Inni też...
— Był tam jakiś Amerykanin? Widziałeś Amerykanina?
H Tak...
To było już wszystko, czego mógł się dowiedzieć. Te wiadomości były warte całego lęku podczas wspinaczki. Słyszał o forcie w Ashfra, miejscowości położonej 80 mil na północ do Khahouris. Nigdy nie widział tego miejsca, ale wiedział z opowieści, jak wygląda. Fort leżał na obszarze należącym do kilku małych szejków, blisko Strefy Neutralnej z Arabią Saudyjską, z dala od miejsc patroli i tras rozpoznania powietrznego.
Młody rebeliant wymamrotał:
— Ciężarówki... dla nas... Wadi Halfin. Weźcie nas... z powrotem...
Z tej wadisy stary, pustynny szlak wielbłądzi wiódł na północ. Mając liczne rozgałęzienia, prowadzące do siedzib różnych plemion, mógł także docierać do Ashf- ry, pomyślał Masud. Jeśli Nasir opuścił Khahouris o zmierzchu, powinien być już w forcie. Było jeszcze kilka pytań, które chętnie by zadał, lecz wątpił, czy Ra- szid zna na nie odpowiedzi i czy w ogóle jest w .stanie odpowiadać. Jeśli opatrzy mu ranę i zatrzyma krwotok, może utrzyma się przy życiu do czasu nadejścia oficerów. Dadzą mu coś na wzmocnienie, a później przylecą helikoptery, przybędzie kapitan Pemberton, może też ta Świnia Bressol, i zabiorą rannego do szpitala. Będzie potrzebował z pewnością transfuzji, lecz najpierw...
Masud ostrożnie uniósł głowę leżącego, złapał go pod ramiona i podciągnął do palącego się ogniska. Przewrócił na brzuch i, siadając mu na plecach, włożył skrwawiony kikut w płomienie. Ciało Raszida wyprężyło się konwulsyjnie, lecz ranny pozostał nieprzytomny. Smród smażonego ciała rozszedł się po domo-
stwie, wylatując przez małe okienko razem z kłębami czarnego, tłustego dymu.
* * *
Dingo wciągnął w płuca czyste powietrze chłodnego poranka. Powiedział:
— Sądząc po zapachu, ten mały gnojek znalazł sobie coś do jedzenia i właśnie to smaży.
— Mam nadzieję, że wystarczy i dla nas — odparł Deacon.
— Tak. Jestem okropnie głodny.
Obładowani plecakami i bronią oficerowie, szli o- strożnie przez wieś. Obejrzeli już każde ciało pod mu- rem, sprawdzając, czy czasem w którymś z mężczyzn nie tlą się jakieś iskierki życia. Wszyscy koczownicy byli jednak martwi. Oficerowie zatrzymali się pośrodku skweru, przy niewielkim stawie. Dingo pił łapczywie, zaś major bystro przeglądał okolicę w poszukiwaniu zaginionego Araba.
— Jest tam — wskazał. — Co on, u diabła, taszczy na plecach?
— Czy to nie plaster boczku? — spytał żartobliwie Harper.
— Raczej zagubiony strzelec.
— Więzień?
Żołnierze weszli na schody. W ich kierunku schodził Masud. Wydawało się, że ciało zwisające w poprzek jego ramion musi ważyć strasznie mało, gdyż Arab szedł prosto» jakby nie dźwigał człowieka lecz małą owieczkę. Po dwóch minutach dotarł do majora. Nie złożył swego więźnia u stóp oficera, lecz troskliwie trzymał go nadal na plecach. Rebeliant był nieprzytomny., jego zwisająca bezwładnie lewa ręka była sczerniała, osmolona, pokryta zwęglonymi strupami Dingo spojrzał na ■ L08
majora ze złością i niemym pytaniem w oczach. Obaj myśleli o tym samym. Po charakterze Masuda nie można było spodziewać się niczego innego. Tortury.
— Widzę, że odzyskałeś już swe opanowanie — powiedział Deacon ironicznie.
— To członek plemienia Hakli — Masud zignorował ton majora. — Jest najemnikiem, który walczył dla Nasira Salim Azzi.
— Byłeś strasznie zapracowany,' gnojku, nieprawdaż? — spytał Dingo. — Jest żywy czy martwy?
— Żyje. Uratowałem go.
— Nie wygląda na to — odparł Dec. — Kto włożył jego dłoń w ogień?
— Miał strasznie krwawiące rany. Ogień je zasklepił.
— No pewnie — odezwał się Harper. — Może ponownie włożysz jego rękę do ognia? Zrobi mu się jeszcze lepiej.
— Poczekaj Dingo — Deacon uspokoił porucznika
— Masud” proszę połóż chłopaka na ziemi.
Arab posłusznie wykonał polecenie. Major klęknął przy Raszidzie i zbadał go.
— To było faktycznie zatamowanie krwotoku. Okrutne, lecz skuteczne. On jest bardzo chory. Chyba stracił wiele krwi.
— Musiałem to zrobić, inaczej mógłby umrzeć — usprawiedliwił się Masud.
Major otworzył swój plecak i wyjął opatrunki. Sprawnie opudrował ranę, założył gazę i zabandażował dokładnie całą zranioną rękę. Później powrócił do zadawania pytań.
— Masud, skąd wiesz, że ten chłopak walczył dla Nasira?
— Z jego ust. Powiedział mi o tym.
— Rozumiem. Czego jeszcze się dowiedziałeś?
— Jakieś bardzo ważne dokumenty ukryto w jaskini, niedaleko stąd.
— Co z naszymi przyjaciółmi?
— Nasir był w Khahouris zeszłej nocy.
— Ciekawe jak opuścił wieś? - wtrącił się Dingo.
- Na latającym dywanie?
— Dingo, przymknij się — nakazał major.
— Konno — odpowiedział Arab.
— Jezu! — zdziwił się Australijczyk. — Konno? W dzisiejszych czasach?
— Na żołnierzy z Khahouris miał czekać w wadisie transport, którym mieli dostać się na miejsce zbiórki. Przechowują też w tym miejscu broń.
— Arsenał? — zapytał ciekawie Deacon. — Chcesz powiedzieć, że ten chłopaczek wiedział, gdzie Nasir ma arsenał? ^
— Szkolili go tam. To stare fortyfikacje w Ashfrze.
— Jak daleko stąd?
— Ponad osiemdziesiąt mil.
— Z pewnością ten fort leży blisko granicy z Saudyjczykami.
— Tak, panie majorze, prawie w strefie niczyjej. Deacon wyciągnął plaster samoprzylepny i mocniej
docisnął bandaż. Młody Hakli był w dalszym ciągu nieprzytomny. Twarz miał śmiertelnie bladą, ale puls bił mu regularnie, choć słabo. Tak to bywa, pomyślał Deacon. Chciwość przyniosła temu chłopakowi więcej szkód niż pożytku. Delikatnie przyłożył zabandażowaną rękę do boku leżącego.
- Mocno go uderzyłeś, Masud? — zapytał.
- Nie umiera się od takiego ciosu.
— Dingo, jesteś zmęczony?
— Nie, tylko burczy mi w brzuchm
— Masud, czy odnalazłbyś jaskinię, gdzie schowano te papiery?
— Nie myślisz, że może być strzeżona?
— Nie przypuszczam. Wieśniacy uciekli na płaskowyż, by ukryć się tam wraz ze swym dobytkiem i stadami.
Deacon podniósł się z klęczek. Kolana pulsowały bólem. Spojrzał ńa zegarek.
— Jest szósta trzydzieści pięć. Nie spodziewam się, aby przednie straże kompanii „A” czy „D” dotarły do nas przed dziewiątą lub nawet przed dziewiątą trzydzieści. Mamy sporo czasu i możliwe, że nasza operacja okaże się w końcu niezwykle owocna.
— Cóż więc? — zapytał Harper.
— Wyruszamy w drogę najpóźniej o siódmej piętnaście. Do tej pory musicie powrócić tu ze skrzynkami.
— W drogę? Jaką drogę? Dokąd? — zdziwił się Dingo.
— Oczywiście, że do Ashfry.
— Ten fort jest osiemdziesiąt mil stąd. Czeka nas niezły spacerek. Trzydniowy.
— Spacerek? — powiedział major. — Czy ktoś wspomniał coś o jakiejś przechadzce?
— Nie rozumiem tego — Harper rozłożył ręce.
— Później wam wyjaśnię.
— Dobra i taka wiadomość — stwierdził Dingo.
— Och, w istocie.
Major uśmiechnął się szczerze i promiennie.
M
mmmm
* * *
Prototyp wojskowego śmigłowca Fairey Ultra został po raz pierwszy zaprezentowany podczas powietrznej rewii w Famborough 55. Bressol był na pokazie i zainteresowała go ta latająca machina. Rozczarowała go decyzja rządu o odłożeniu masowej produkcji na potrzeby wojska o rok lub dwa, dopóki nie znajdą się rezerwy budżetowe. Major dobrze wiedział, że takich rezerw nie znajdzie się nigdy, nawet na inne cele. Uważał, że ten typ śmigłowców doskonale nadawałby się do niewielkich operacji militarnych, jakie przeprowadzano podczas rebelii Imama. Dzięki znajomościom uzyskał na potrzeby swej tajnej misji jeden śmigłówiec. Był to model cywilny, używany do inspekcji lasów przez Królewską Kanadyjską Policję Górską. Wysłano go z Kanady do Bahranu ogromnym transportowcem RAF, a stamtąd czterema skokami przyleciał do Zam- batu, pilotowany przez Hectora McKellara.
Helikopter był świetnym sprzętem. Miał piętnaście stóp długości, kabinę dla dwóch osób, zaś w bakach zapas paliwa wystarczający do przebycia dwunastu mil. Pilot McKellar był rudym, gburowato wyglądającym Szkotem. Musiał odejść z RAF tylko dlatego, że ukończył 43 lata. Siedem lat później wciąż jeszcze latał do różnych cholernych dziur Bliskiego Wschodu na maszynach tak starych i zdezelowanych, że w Europie nie nadawałyby się nawet do muzeum. Było mu obojętne czy prowadzi myśliwiec, transportowiec czy śmigłowiec. McKellar potrafił latać na wszystkim, nawet gdyby to była machina braci Wright. Stosował specjalną dietę, złożoną prawie wyłącznie z whisky, kremowych ciastek i tabletek antacidowych. Ale dwudziestego siódmego stycznia, prowadząc śmigłowiec Ultra, 112
był trzeźwy jak Świnia (to zwierzę nigdy nie pije). U jego boku, na siedzeniu dla pasażera, siedział major Bressol.
— Szukamy wioski Khahouris — krzyknął Bressol.
— Tak, doskonale wiem, czego szukamy — warknął Hector.
— Powinna być gdzieś na tym stoku.
— Hej, kto prowadzi tę puszkę, ty czy ja?
— Ty, staruszku, jasne że ty,
— Też mi się tak wydaje.
— Tylko uważaj na snajperów.
— Chryste!
— Przepraszam, staruszku. Przepraszam.
Hector McKellar przelatywał już nad tym zboczem, wioząc fotografa Bressola i jakiegoś dzieciaka z eskadr RAF-u stacjonujących w Adenie. Chłystek szczebiotał bez przerwy jak kompletny idiota. Zachowywał się zresztą tak, jakby robił zdjęcia dla „Magazynu Szkockiego” czy '.Wiadomości Geograficznych”.
— Co to jest? — mały Anglik poderwał się nagle z fotela.
— Dym.
— To chyba sygnał?
— Wiem, że to sygnał.
— Leć tam, staruszku. Leć.
Ale pilot nie był tak raptowny i niedoświadczony jak jego szef. Obniżył nieco lot maszyny, ostrożnie o- krążając smugę dymu z daleka. Równie dobrze mógł to być wabik rebeliantów, którzy pragnęli, aby śmigłowiec zbliżył się na odległość karabinowego strzału. McKellar słyszał, że wśród nich przebywał wojowniczy Egipcjanin i Jankes, a ci faceci z pewnością wiedzieli, jak strącić latającą maszynę na ziemię.
— Leć tam. Bliżej, bliżej, staruszku.
Nie na twoje widzimisię — pomyślał Hector.
Obniżył pułap lotu i przeleciał wzdłuż brzegów kanionu. Strzelcy mogli być ukryci w jaskiniach. Nie zauważył ludzi, tylko dwa niewielkie stada pasących się owiec. Nigdzie nie było niczego podejrzanego i chyba Bressol miał rację, mówiąc, że dym był sygnałem a nie przynętą. Teraz Hector skierował maszynę prosto do wioski. Major siedział z nosem przy szybie, próbując zrozumieć cokolwiek z tego, co zobaczył.
— Ciała — zawołał Hector.
— Właśnie! Widzę je.
— Może to twoi?
— Nie sądzę. Byli inaczej ubrani.
— Lina — wskazał pilot.
Pojedyncza lina wciąż zwisała z krawędzi wąwozu. Wyglądała jak kreska narysowana ołówkiem na ścianie. Ciągnęła się aż do podstaw zbocza. Bressol zauważył ją dopiero po chwili, gdy podlecieli bliżej. Łamał sobie głowę, co może oznaczać, wiedział bowiem, że Deacon nie zabrał ze sobą tak długiego sznura. Mogli powiązać kilka lin razem, ale po co? Jeszcze bardziej niepokoił się brakiem oficerów i Araba. Nigdzie nie mógł ich zauważyć. Śmigłowiec krążył na tyle blisko, że hałas motoru musiał być doskonale słyszalny w wiosce i z pewnością wywabiłby na otwarty teren żołnierzy, gdyby byli w Khahouris. A oprócz słupa dymu nie było żadnego innego znaku świadczącego o tym, że trzyosobowy oddział zdobył zbocze i teren jest bezpieczny.
— W dół? — zapytał McKellar.
— Jasne, staruszku.
Widzieli już wyraźnie płonące ognisko. Obok niego leżał wielki krzyż ułożony z kawałków drewna. Kiedy lądowali, Bressol dostrzegł jeszcze leżącego na kamien
nych schodkach obandażowanego mężczyznę, a przy nim dwa metalowe pudła. Śmigłowiec usiadł łagodnie na skraju skweru, wzbijając chmurę pyłu i marszcząc wodę pobliskiego stawu. Major wyskoczył z kabiny i, nim wirnik się zatrzymał, podszedł do leżącego mężczyzny. Tamten był Arabem, jego pierś ledwo unosiła się w oddechu. Był strasznie blady i zimny. Wyglądał na bliskiego śmierci. Oczy miał półotwarte.
Bressol zadał pytanie po angielsku. Nie otrzymał odpowiedzi. Spróbował ułożyć pytanie prostymi zdaniami po arabsku, znał bowiem nieco ten język.
— Czy to angielscy żołnierze położyli cię w tym miejscu?
Ranny przytaknął, na jego twarzy pojawił się lekki uśmiech.
— Dok... doktor? — wyszeptał.
— Nie jestem lekarzem — odparł Bressol, przechodząc na angielski.
McKellar wyjrzał z kabiny.
— Gdzie oni są?
Major odwrócił się w jego stronę.
— Skąd, u diabła, mam to wiedzieć?
— To przeczytaj list spod krzyża.
— Co? '
— Czy to umarlak? — pilot wyskoczył z helikoptera i zbliżył się do nich.
* — Jeszcze nie — odparł Bressol i spojrzał na krzyż ułożony przez Deacona. Spod jednego z bierwion wystawała kartka papieru; Gdyby nie uwaga Hectora, pewnie by jej nie zauważył. Wiadomość była napisana miękkim ołówkiem na kartce ze szkicownika. Pismo było pochyłe, pisane jakby trzęsącą się ręką. Oficer przeczytał wiadomość, ruszając przy tym wargami.
„...07.19.27.01. Przeznaczone dla majora Bressola.
Tajne. Wszystko w porządku, jedzięmy dalej. Celem fort Ashfra. Mogą tam być przyjaciele. Wyślijcie posiłki. Nie atakujcie przed świtem 28. Powtarzam. Wstrzymać atak. Przyjaciele mogą być w Ashfrze. Ewidencja Imama w skrzynkach. Dostarczyć ją majorowi Bresso- lowi. Ważne. Proszę otoczyć więźnia natychmiastową opieką lekarską. Powtarzam, natychmiastową. Major J.A.. Deacon...”
Bressol z satysfakcją pokiwał głową. Więc poszukiwani agitatorzy byli prawdopodobnie w Ashfrze. Ashfra była jednym z na wpół zburzonych fortów na o- brzeżach Ar-Rub al Chali. Jakieś osiemdziesiąt czy sto mil stąd. Najlepiej byłoby zaatakować broniących się w forcie rebeliantów z powietrza. Ale dopiero po świcie, jak radził Deacon. Bressol spojrzał na zegarek. Za cztery dziesiąta. Oddział Deacona wyruszył dwie i pół godziny temu. Z pewnością byli już daleko. Ale jak zamierzali dostać się do Ashfry? Jakim środkiem transportu? Bressol nie znalazł odpowiedzi na te pytania. Jedyne, co dla niego było jasne, to to, że komandosi opuścili się na dno kanionu na tej długiej linie, którą zauważył ze śmigłowca. Ale po co? Z chęcią porozmawiałby sobie z Deaconem, lecz teraz było to niemożliwe.
Oficer włożył kartkę do kieszeni i zbliżył się do metalowych skrzyń. Były solidnie wykonane, należały zapewne do wyposażenia US Navy. Wodoszczelne, na skoble. Otworzył wieko lufą pistoletu. Pudło było całkowicie wypełnione listami, dokumentami, kopiami umów. Bressol nie mógł się nadziwić głupocie Imama i jego stronników. Jak mogli przechowywać tak niebezpieczne dowody? Nie w pełni rozumiał mentalność Arabów. Szejkowie i wodzowie plemienni nie ufali sobie wzajemnie, wszystkie układy i obietnice zawierali
na piśmie, aby można je było wykorzystać w przyszłości, Przy odrobinie szczęścia znajdzie się w tych papierach. konkretne dowody amerykańskiej interwencji na rzecz rebelii.
Słońce świeciło jasno. Około południa powinny dotrzeć tu oddziały SAS. Nocny szturm na umocnienia koczowników wokół Wadi Kamah powiódł się całkowicie. Bressol siedział w tym czasie w punkcie dowodzenia i brał bezpośredni udział w kierowaniu operacją. Annię Imama otoczono na płaskowyżu niedaleko Szaraidza, zaś Venomy dokończyły dzieła. Zwycięstwo było ostateczne. Straty sprzymierzonych niewielkie. W interesie Bressola leżało jednak odniesienie zwycięstwa innego rodzaju. Do tego, oprócz kompletnej ewidencji, jaka już znajdowała się w jego posiadaniu, potrzebował obu podżegaczy, zwłaszcza Amerykanina, Georga Sebacka. Żywego. Nie należało bowiem do dobrego tonu pokazywanie dyplomatom trupa. Nawet gdyby był w dobrym stanie.
Ranny rebeliant jęknął. McKellar zawołał:
— Co z nim?
Oficer zawahał się. Nie musiał badać jeńca, aby stwierdzić zły stan jego zdrowia. Ranny wymagał natychmiastowej pomocy lekarskiej. Śmigłowiec dostarczyłby go do polowego szpitala w Nizwie w niecałą godzinę, lecz tylko od woli Boga zależało, aby ten facet nie wykitował podczas podróży. Z drugiej strony, dla powodzenia ich tajnej operacji bardzo ważne było, aby Bressol jak najszybciej powrócił do Zambatu i skontaktował się z Gorem. Był też niezwykle ciekaw czy papiery znajdujące się w skrzyniach są rzeczywiście tak ważne. Ultra nie mogła jednak unieść trzech ludzi, w dodatku z dwoma ciężkimi pudłami. McKellar mógł zabrać rebelianta do Nizwy, zatankować i powrócić tu
za dwie godziny. Pilot, jakby czytając w myślach majora, wybawił go z rozterki.
Powiedział: — Chyba nie jest ranny w brzuch?
— Nie, nie sądzę.
— Skoro może siedzieć, to posadź go na siedzeniu. Później wrócę po ciebie.
— Ja...
— Jezus, Maria! — ponaglił Hector.
— No dobra, staruszku. Już idę.
Raszid poczuł, jak ramiona angielskiego oficera unoszą go w górę. Zacisnął z bólu zęby. Major nie był tak silny jak Masud, nie położył go sobie na ramionach, lecz wlókł nogami po ziemi. Dotarli do śmigłowca i ranny został z pomocą pilota wepchnięty na fotel. Zamknął oczy, gdy tylko zatrzasnęły się za nim drzwi,
i ułożył się jak najwygodniej na siedzeniu.
— W porządku? — zawołał McKellar do Bressola, przekrzykując huk silnika.
— Możesz lecieć, McKellar. Tylko bez zbędnych przystanków.
— Ach! — Hector wskazał ręką na zadrzewioną terasę. — Będzie ci tu cudownie zanim wrócę. Pięknie jak w uzdrowisku.
Śmigłowiec drgnął, poderwał się z ziemi i poszybował w przestworza. Bressol cofnął się, przyciskając oburącz beret, by nie odfrunął. Nagle rzucił się w stronę startującej maszyny, machając rękoma. Pęd obracających się wirników zerwał mu beret, który wpadł do stawu.
— McKellar, powiedz pułkownikowi o Deaconie. Deacon jest w AsbTrze. Ashfra, staruszku, czy to słyszysz? — wołał.
Nawet jeśli pilot usłyszał jego słowa, nie dał po sobie poznać. Fairey Ultra skierował się wpierw na pół
noc, zatoczył wielki łuk nad kanionem, i zmieniwszy kierunek o 180 stopni, ponownie przeleciał nad wioską. Major spokojnie obserwował jego lot, gdy niespodziewanie śmigłowiec zakoziołkował w powietrzu i, kręcąc się wokół własnej osi, spadł wprost do wąwozu, rozbijając się o skały. Miejsce katastrofy pokrył gęsty dym. Ulatując w górę zabierał ze sobą prochy pewnego rudzielca ze Szkocji i biednego Hakli, który nie wiedział nawet, co im się przydarzyło.
* * *
Szejk Julanda był bardzo zadowolony ze swego nowego, lśniącego, sportowego karabinu remington magnum. Po raz pierwszy użył go w walce; dotychczas służył mu jedynie do polowań na króliki i strzelania do celu. Ale te rozrywki nie mogły się równać z tym jedynym, wspaniałym strzałem, którym strącił angielską maszynę latającą.
To był pomysł jego synów. Najpierw sami chcieli strzelać, ale im zabronił. To był jego przywilej. Arabowie leżeli na szczycie skalnej skarpy i wiedzieli wszystko, co wydarzyło się tego dnia. Obserwowali napaść Anglików na ich wioskę, śmierć wojowników Imama, Araba, który przyszedł z żołnierzami, myszkującego po chatach. Synowie namawiali go, aby wszyscy razem zeszli na dół i zabili napastników, zwłaszcza, że było ich tylko trzech, lecz Julanda nie zgodził się. Byli zwykłymi wieśniakami, broni używali jedynie do polowań, na wojnie się nie znali.
Do tej pory stary człowiek uważał, że stracił twarz. Pudła z listami, które polecono mu ukryć w bezpiecznym miejscu, zostały odkryte i wyciągnięte przez dwóch ludzi. Później Anglicy zniknęli z pola widzenia, jedynie na rynku pozostał ułożony przez nich krzyż i
rozpalone ognisko. Wydawało się, że napastnicy sobie poszli, lecz ludzie z Khahouris z obawą obserwowali swe domostwa. Nie chcieli opuścić kryjówki i powrócić, bowiem angielscy żołnierze mogli skryć się w domach albo przyjść ponownie, w większej już sile, by zniszczyć wieś. Przez dwie godziny Julanda siedział na krawędzi skarpy, zaś za jego plecami trźej synowie kłócili się zażarcie. Wtedy usłyszeli śmigłowiec. Wszyscy ukryli się wśród skał, tylko szejk wyglądał ostrożnie z kryjówki, obserwując co dzieje się w dole.
Powrócił najstarszy syn szejka, Amair. Przyniósł ze sobą amerykański karabin, który dotychczas ukrywały wśród siebie kobiety. Chciał go użyć, lecz stary nie pozwolił. Karabin nie był własnością Amaira. Nasir Salim Azzi przekazał go osobiście w ręce Julandy w imieniu Imama i tylko od woli Julandy zależało Czy należy z niego strzelać, czy nie.
Machina nie była podobna do wielkich samolotów, które ostatnio często przelatywały nad płaskowyżem, strasząc bydło. Julanda pełen był optymizmu, jednak uważał, że za pomocą remingtona można dokonywać cudów. Odczekał kilkanaście minut i dał znak Amairo- wi, by ten podał mu karabin. Gdy śmigłowiec wzbił się w powietrze, stary człowiek wciąż jeszcze regulował ostrość lunety. Jego synowie popędzali go niecierpliwie. Julanda spojrzał na nich ponuro i splunął. Od razu ucichli. Szejk zamarł, oczekując odpowiedniej okazji od oddania strzału. Kiedy latająca machina zawróciła nad wzgórzami i poleciała w ich stronę, Wszyscy wokół upadli na ziemię, szukając schronienia. Wszyscy z wyjątkiem starego, który wolno uniósł broń do oka. Swym starym zmęczonym wzrokiem odszukał cel i wolno nacisnął spust.
Z szeroko otwartymi ze zdumienia oczami, Julanda, je
go synowie i reszta plemienia oglądali upadek śmigłowca. Starego przepełniała duma z niezwykle celnego strzału. Poczuł się wojownikiem. Lecz gdy synowie chcieli powrócić do wioski i zabić Anglika, który tam pozostał, zakazał im tego. Odwrócił się i odszedł, by poszukać na płaskowyżu takiego miejsca dla swoich ludzi, w którym nie odnalazłyby ich patrole Brytyjczyków. Gdyby Bressol znał pokojowe usposobienie starego szejka Khahouris, spędziłby ten dzień, o wiele znośniej.
* * *
Bressol przez dłuższą chwilę stał bez ruchu, zapatrzony w płonący wrak. Nie myślał w tym momencie o biednym Hectorze, który odbył swój ostatni lot, ani tym bardziej o nieznanym mu rebeliancie. Myślał o .tym, że jest sam na wrogim terytorium, a gdzieś w pobliżu czają się snajperzy, którzy zestrzelili maszynę. Oddziały SAS pojawią się w Khahouris dopiero za parę godzin, ponieważ ich głównym celem była siedziba Imama Szaradża, a. nie ta zapadła wioska. Jego wzrok przemknął po terasach i stromych skałach. Bressol nie miał pojęcia z jakiego kierunku padł strzał. Całe to górskie otoczenie mogło być pełne uzbrojonych i dzikich tubylców, stanowiących część zbrojnych sił Imama. Stary Bill wyciągnął pistolet i odbezpieczył go. Był gotów bronić się, Czekał na atak. Nic się jednak nie działo. Po trzech ęzy czterech minutach bezsensownego stania na-otwartej przestrzeni. Bressol wpadł wreszcie na mądry pomysł: odwrócił się i pobiegł by schronić się w najbliższym domu. Wyglądając przez okno widział, jak wiatr rozwiewa dym; jak gaśnie ognisko.
Po kwadransie zaczęła drążyć go ciekawość. Widok metalowych skrzynek, zawierających tajne dossier rebeliantów, był bardzo kuszący.
Po chwili major ostrożnie wyczołgał się z ukrycia, przebył skwer, dotarł do pudeł, a później po jednym dotaszczył do bezpiecznego miejsca. Trzecią rundę zrobił po gliniany dzban, który dojrzał przy murze. Zaczerpnął wody z sadzawki i zabarykadował się w wybranym domostwie*
Przez następną godzinę stał na czatach, penetrując okolicę najpierw z okna, a później z dziury, którą wydrążył w ścianie. W końcu wdrapał się na dach, by mieć lepszą perspektywę. Zaczynał się zastanawiać, czy rzeczywiście usłyszał ten strzał. Może to McKellar źle obliczył kurs i stracił panowanie nad maszyną? Bressol nie był już pewien, czy ktokolwiek strzelał. Napił się wody, zjadł trochę zimnego jedzenia z garnka stojącego przy wygasłym palenisku i zapalił fajkę.
Koło południa wyjrzał z ukrycia i zrobił mały rekonesans po wiosce. Udał się najpierw pod mur obrośnięty gęstą roślinnością. Schowany w niej zerknął w dół kanionu. Na stoku, zaraz za murem, dostrzegł ciała poległych, a przy nich czarne ptaki, podobne do kruków. Po śmigłowcu nie pozostał żaden ślad, tylko u podnóża zbocza wciąż jeszcze płonęła benzyna. W miejscu, w którym Ultra zderzył się ze skałami, widniały dwie głębokie wyrwy. Wąwóz był zbyt głęboki i stromy, aby można było zobaczyć jego dno.
Wtedy Bill zdecydował, że nie było żadnego strzału. Śmigłowiec po prostu uległ wypadkowi. Nie poniechał jednak ostrożności. Wrócił do budynku, wypalił jeszcze jedną fajkę i wpadł na pomysł, aby wyruszyć przez płaskowyż naprzeciw patrolom SAS. Odrzucił go jednak tak szybko, jak go powziął. Na Dżabel Akdar wciąż znajdowali się rebelianci, którzy nie chcieli się poddać. Bressol mógł po prostu zniknąć bez śladu na
tym pustkowiu, a nie uśmiechało mu się być pogrzebanym pod skałami w obcym kraju,
W końcu postanowił, że będzie czekać na żołnierzy. Ufał, że chłopcy Deane-Drummonda osiągną Khahou- ris przed zapadnięciem zmroku. Będzie jeszcze sporo czasu, aby przygotować oddziały szturmowe, mające zniszczyć arsenał Nasira. A jeżeli oddziały SAS nie dotrą tu przed jutrzejszym świtem? Co wtedy stanie się z Deaconem? Jeff powinien być blisko fortu w Ashfrze. Bressol nie miał pojęcia, jak major, bez środków transportu, mógłby przebyć te osiemdziesiąt mil, lecz jeśli tam dotarł, powinien poradzić sobie jakoś i bez pomocy. A gdyby akcja się nie udała, niepowodzenie przypi- sarioby raczej niesprzyjającym okolicznościom, a nie niekompetencji szefów i złemu zaplanowaniu operacji. W końcu Bressol miał dwa pudła, których zawartość powinna usatysfakcjonować jego przełożonych w Londynie.
Tak, zdecydował major Bressol, Deacon sam musi zatroszczyć się o siebie.
IV. MIECZE ISLAMU
Dingo Harper
Kiedy się tego słucha, brzmi to prosto i pięknie. Lecz w rzeczywistości plan majora nie był dla skautów
i tchórzy. Wymagał sprytu, siły, odwagi i hartu ducha, czyli był w sam raz dla takich twardzieli jak my.
Prawie cały wspinaczkowy sprzęt pozostawiliśmy w Khahouris. Zabraliśmy tylko jedną linę. Przepakowaliśmy nasze plecaki. Wzięliśmy ze sobą broń, część amunicji, trochę żywności i wody oraz ciepłe ubrania. Masud świetnie orientował się w mapach, a znając teren, wytyczył na mapie Deacona najkrótszą trasę do Ashfry.
Po maleńkim śniadaniu, jakie przyrządził nasz Arab, wyruszyliśmy po dokumentację Imama. Masud znalazł wejście do jaskini, chociaż było świetnie zamaskowane. Znajdowało się tylko jakieś osiem jardów nad ziemią, a zbocze było łagodne, toteż nie miałem żadnych kłopotów ze swym towarzyszem. Grota była ciasna i dość długa, ale sprawnie wydobyliśmy z niej skrzynki i przetransportowaliśmy je do wioski. Major Zbudował w tym czasie krzyż i rozpalił na placu ognisko. Dał też rannemu środki uśmierzające ból, dzięki którym biedny facet znów stracił przytomność. Wyraźnie słyszeliśmy palbę karabinową, dobiegającą zza wzgórz, i mogliśmy dostrzec. kilka Venomów, przecinających niebo daleko od nas. Major nie zamierzał zaglądać do pudeł z papierami. Nie był to nasz interes. Naszym celem było odszukanie Nasira i Jankesa oraz sprawdzenie, czy . Ashfra rzeczywiście pełni rolę arsenału rebeliantów. W końcu Deacon wyjaśnił nam, na czym polegał jego
plan. Uważał, że Nasir pozostawił tylko jedną ciężarówkę, mającą przetransportować ludzi pilnujących muru. Pojazd ten nie powinien znajdować się zbyt daleko od szlaku wychodzącego z wąwozu Khahouris. Naszym podstawowym zadaniem było odszukanie go.
Spodziewaliśmy się, że będzie to jakiś pogruchotany dodge pick-up, znaleźliśmy jednak dobrego, starego, brytyjskiego landrovera. Z pewnością był kradziony. Nikt go nie pilnował. Zastaliśmy tylko kierowcę, w dodatku Murzyna. Skąd on się tu wziął? Na to pytanie nigdy nie uzyskaliśmy odpowiedzi. Murzyn siedział sobie wygodnie w kabinie, na małym ogniu gotowało się jedzenie. Nie spodziewał się kłopotów. Trochę to dziwne, powinien usłyszeć naszą poranną strzelaninę i mieć się choć trochę na baczności. Przypuszczalnie spał wtedy w najlepsze.
Landrover stał w pobliżu małej ścieżki, wijącej się między wzgórzami, skryty wśród niewielkich drzew, chroniących przed wykryciem go z powietrza. Deacon obserwował pojazd przez lornetę.
— Zdobędę go dla pana, majorze — powiedział Masud.
Dec zgodził się. Arab najwyraźniej chciał się zrehabilitować za nędzny show, jaki pokazał nocą. Było mi obojętne, kto załatwi brudnego kierowcę. Sam zrobiłbym to bez skrupułów, chociaż nie nienawidziłem rebeliantów omańskich tak, jak znienawidziłem malajskich komunistów.
Masud pognał jak strzała. Unieśliśmy się na łokciach, by lepiej obejrzeć całą scenę. Widzieliśmy Araba, śmigającego w dół ścieżki przez kilkanaście sekund. Murzyn wyszedł z kabiny ciężarówki, zdjął garnek z ognia, zadeptał płomienie i rozejrzał się dookoła, jakby coś przeczuwając. Przylgnęliśmy do brudnego podłoża,
wbijając nosy w piach. Po trzech minutach major ostrożnie podniósł głowę. Klepnął mnie w ramię i wstał. Podniosłem się także. Kierowca był martwy, Masud machał do nas.
— O mój Boże! — powiedziałem. — Gdzie on się tego nauczył?
— Nie my go nauczyliśmy.
— Kto? SAS?
— Nie, na Boga, nie my. Ml5, M16 albo inna komórka z ich wydziału. Jest podopiecznym Gore’a, a ten jest rządowym agentem fi wyćwiczył Masuda na szpiega.
— Jaja ze mnie robisz? — obruszyłem się, sądząc, że Dec żartuje.
— To szczera prawda. Nie znam szczegółów, to tylko przypuszczenia. Prawdopodobnie był on na szkoleniu w jednym z tych tajemniczych domów, o których każdy słyszał, lecz mało kto wie, gdzie się znajdują.
— Uczono go zabijać?
— Łącznie z innymi pożytecznymi umiejętnościami.
— Szkoda, że zapomniano o wspinaczce.
— Widocznie wypadła im z programu.
Nim zeszliśmy ze wzgórza, Masud oczyścił kabinę. Na piasku widniały ślady krwi, ciągnące się aż do gęstych krzaków. Przypuszczam/ że Arab naskoczył na Murzyna od tyłu i poderżnął mu gardło nożem. Sztylet był już oczyszczony i schowany. Dla nas nie pozostało nic do roboty. Mogliśmy Wsiąść.do samochodu, zapuścić silnik i ruszyć wprost do fortu.
Deacon zasiadł za kierownicą. Przekręcił kluczyk i sprawdził wszystkie kontrolki. Bak był wypełniony w połowie, olej w normie. Wlazłem pod plandekę i znalazłem pod nią kilka dodatkowych kanistrów z benzyną. Skrzynia wozu pomalowana byia w czerwono-białe
pasy. Widocznie był to rozpoznawczy znak rebeliantów, aby przypadkiem nie ostrzelali własnego pojazdu. Z tyłu znajdował się metalowy pojemnik z wodą.
Gdy tylko wspiąłem się na siedzenie, ruszyliśmy pełnym gazem w dół wyboistej ścieżki, wiodącej do wielbłądziego szlaku.
— Jak daleko jest ten fort? — spytałem.
— Około osiemdziesięciu mil — odparł Masud.
— Wystarczy nam picia?
— Powinno — powiedział Deacon. — Ale musimy oszczędzać, bo nie pojedziemy przez oazę w Ifram, tylko wprost przez pustynię.
— Czy to wszystko — machnąłem ręką przez okno
— stanowi wrogie terytorium?
— Tym obszarem władają nieliczne plemiona. Wielu nienawidzi każdego obcego. Mogą zabić nas tylko dlatego, że różnimy się od nich wyglądem.
— Ciebie także?
— Tak. Jestem Beduinem, a Beduin to dla nich także obcy. Niektóre plemiona służą wiernie sułtanowi, zaś innym jest obojętne, kto włada Omanem. Nie słuchają ani sułtana, ani Imama.
— Pakujemy się w wesołe towarzystwo, no nie szefie? Może powinniśmy przebrać się za Arabów?
- -r. Może później — odparł Dec.
Nie rozmawialiśmy więcej. Po dwudziestu minutach, ukołysany łagodnym drżeniem samochodu, przymknąłem oczy i zapadłem w sen. Kiedy po czterech godzinach obudziłem się byliśmy już prawie na miejscu.
* * *
Masud także zasnął. Jego głowa odchyliła się bezwładnie i spoczywała na ramieniu majora. Dec nie budził go. Oparty o niego Masud nie przeszkadzał mu w
kierowaniu. Major nie potrzebował teraz nawigatora. Uznał, że mogła to być ostatnia okazja do małej drzemki. Deacon sam nie był senny, mimo że doskwierały mu stłuczone kolana i zadrapania. Wojskowa mapa, jaką otrzymał w sztabie, nie okazała się zbyt pomocna. Major zignorował zawarte w niej dane. Masud określił mu współrzędne Ashfry w przybliżeniu, i Dec kierował się wyłącznie wskazaniami kompasu. Nie można się dziwić bezużytecznośd map sztabowych. Nawet sułtan nie miał dokładnego atlasu swego królestwa. Co prawda mało było w Omanie rzeczy nadających się do zaznaczenia na papierze, ale nawet to co było, pozaznaczano niedokładnie lub wręcz błędnie. Masud wskazał na mapach majora kilka wiosek, które w rzeczywistości nie istniały. Jedynie linię wybrzeża przedstawiono wiarygodnie.
Mijana okolica nie była zupełną pustynią, jak sugerowała mapa. Samochód przecinał liczne wielbłądzie szlaki. Deacon widział dwie majaczące w oddali karawany, kilka melancholijnych zagajników daktylowych, jakiś obóz, dwie samotne skały, wyglądające niczym zrujnowane wrota. Gdzieniegdzie piętrzyły się piaszczyste wydmy, lecz na ogół podłoże było dość twarde. Można było jechać po nim wygodnie i szybko.
Kiedy Dingo i Masud obudzili się, dojeżdżali do celu. Major zwolnił i prowadził samochód ostrożniej. Po pierwsze, z uwagi na bandy rebeliantów mogące patrolować tę okolicę, po drugie, pustynia stała się bardziej piaszczysta. Koła grzęzły w sypkich piaskach i samochód z trudem brnął przed siebie. W końcu, gdy wjechał pomiędzy pasmo wydm, utknął na dobre.
Deacon spojrzał na mapę. Znajdowali się w połowie drogi między Nizwą a Ibri. Gdzieś na południu rozciągały się naftowe instalacje w Fahud. Rozespany Dingo
wydał odgłos przypominający gulgotanie pustego kranu i sięgnął po butelkę wody, stojącą między jego stopami.
— Zostaniesz tu, Harper — nakazał Deacon. — I nie pozwól nikomu zbliżyć się do landrovera. Masud, chodź ze mną.
Major wysiadł z kabiny, taszcząc ze sobą mapy, -kompas, lornetę i karabin. Razem z Arabem udali się na szczyt piaszczystego pagórka. Zbliżało się południe, dzień był upalny. Na twarzy oficera ukazały się kropelki potu, ból w kolanach wzrósł, pod prawym okiem pulsowały żyły. Dotarł do szczytu i położył się na brzuchu. Masud przykucnął obok.
— Czy to Ashfra? — szepnął major.
Major ściszył głos, z przyzwyczajenia, gdyż w tej odległości od fortu nie powinno być jeszcze strażników. Daleko przed nimi widniała wśród piachów ciemnozielona plama. Wierzę, że to Ashfra. Jeżeli kompas dokładnie wskazywał kierunek, to nie może być żadne inne miejsce.
— Jak daleko jest od nas?
-- Nie tak daleko, jak się zdaje.
— Sześć mil? Siedem?
— Siedem, majorze.
Deacon spojrzał przez lornetę. Zobaczy) podniszczony fort, otóczony kilkoma rozpadającymi się domami. Fort był okrągły, przypominał średniowieczny barbakan z jedną wieżą. Deacon w Nizwie widział wiele podobnych umocnień, tyle że większych. Na murach warowni nie powiewały flagi, nie było żadnych oznak okupacji. Fort nie był więc zajęty przez Saudyjczyków. Zielony odcień pochodził z rozległej plantacji palmowej. Major podał lornetę Arabowi, a sam obrócił się
ca
na plecy i nasunął na oczy beret, chroniąc je przed ostrym światłem.
— Jestem teraz pewien, że to Ashfra — oznajmił Masud, gdy dokładnie obejrzał obiekt. — Znajdziemy tam arsenał.
— Skoro zaszliśmy tak daleko, to nie zamierzam wracać bez odbycia małego rekonesansu — powiedział Dec.
Masud, siedząc z ramionami oplecionymi wokół kolan, uważnie oglądał swoje buty.
— Tam nie możesz pojechać na osiołku, majorze.
— Nie mam takiego zamiaru. Gdybyśmy podjechali bliżej, to rebelianci z pewnością dostrzegliby landrove- ra i Nasir wysłałby ich na zwiady.
W ich kierunku gramolił się Dingo. Kilka jardów przed wierzchołkiem padł na ziemię i resztę odległości pokonał na brzuchu. Omiótł wzrokiem horyzont.
— O kurczę! Czy to to?
— Jeśli dobrze myślimy, to tak.
— Nieźle ukryli swój arsenał.
— Mam nadzieję, Dingo, że się nie mylisz.
— Pewnie, szefie, że się nie mylę. Założę się z tobą
o funta, że znajdziemy tam masę broni.
— Idziemy? — spytał Deacon.
— Jasne, że idziemy — odparł porucznik.
Dingo Harper
Major wzmocnił nas jakimiś cholernymi tabletkami, napiliśmy się herbaty i zjedliśmy sporo herbatników z wojskowej racji. Zapytałem go, kiedy spodziewa się posiłków.
— Jutro rano.
Jesteś pewien, szefie, że przybędą?
— Nie ma powodów, aby nie przybyli.
— Chyba ze nikt nie znajdzie twojej wiadomości.
— Nie martw się, ktoś ją znajdzie i dostarczy pod właściwy adres.
— Najwyżej któryś z powracających wieśniaków użyje papieru na skręta.
^ Podziwiam twój optymizm, Dingo.
— Przypadki chodzą po ludziach. Wiele mogło się zdarzyć.
— W tej sytuaqi...
— W tej sytuacji, co? — dociekałem.
Major wypalił papierosa, zastanawiając się nad odpowiedzią. V
— Jesteśmy tylko na zwiadzie — odparł po chwili.
— A jeśli nasi wrogowie są wewnątrz? — zapytał Masud.
— Tym lepiej. Dostaną ich oddziały szturmowe.
— A jeśli nie przybędą? — molestowałem go nadal.
— To będziemy musieli przejąć fort na własność.
— Chyba żartujesz, szefie?
— Oczywiście, że żartuję — powiedział Deacon.
Lecz ja wiedziałem, że mówi serio. Taki facet jak on
najczęściej wymyśla najgłupsze rozwiązania. Zbliżyłem się do samochodu i wybrałem broń. Miałem wrażenie, że waży tonę.
— Gotowy, Dingo? — usłyszałem głos majora.
— Pewnie.
Przeszliśmy przez wydmy. Dalej ruszyłem sam. Biegłem między niewielkimi pagórkami, używając ich jako osłony. Nikt mnie nie dostrzegł, nikt nie strzelał. Przebyłem piętnaście jardów. Jeszcze tylko 12440 następnych i już będę przy bramie fortu, gotowy poprosić jego mieszkańców o szklankę wody. Zapytam ich też, o której odchodzi najbliższy autobus do Buraimi. Jeżeli
będą mili, to mi odpowiedzą. Bo, niestety, nie wymyśliłem innej możliwości dostania się do środka.
W pewnej odległości za mną posuwali się major z Masudem. Po kilku godzinach przedzierania się przez niebezpieczny teren ukryłem się za niewielką skałę i czekałem, aby tamci dołączyli do mnie. Byliśmy niecałą milę od Ashfry i widzieliśmy fort nieuzbrojonym okiem. Odpoczęliśmy chwilę. Miałem już się podnieść i pognać dalej, gdy naszą uwagę zwrócił obłok kurzu, zbliżający się do budynków. Major zerknął przez lornetę.
— Landrovery — oznajmił. — Bez oznakowań.
— Mają czerwone paski na skrzyniach? — spytałem.
— Tak.
— To ludzie Nasira. Ile jest pojazdów?
— Trzy. Wyglądają tak, jakby przebyły daleką drogę. Bóg raczy wiedzieć, skąd oni skradli Cztery wielkie ciężarówki.
— Założę się, że wyjaśnienie znajdziesz w tych skrzynkach, które odkryliśmy w Khahouris.
— Możliwe, że otrzymali je całkiem legalnie od Amerykanów. Rząd nie wprowadził embarga na sprzedaż landroverów. Może je kupować każdy, kto ma czym płacić.
Słyszeliśmy wyraźnie warczenie silników. Obserwowaliśmy, jak trzy pojazdy przybliżają się do bramy .i znikają wewnątrz umocnień. Przez chwilę na murach ukazały się dwie lub trzy głowy. Major podał mi szkła. Przez nie mogłem przekonać się, jak bardzo Ashfra jest zdewastowana. Główny plac był rozkopany, stojące przy nim domy zburzone, ściany zapleśniałe, porosłe trawą. Jedynie fort trzymał się jako tako, choć i na jego murach widniały liczne pęknięcia, zaś wiele blan-
ków było wyłamanych. Nikt by nie przypuszczał, że w tych ruinach mogą kryć się jeszcze jacyś ludzie, toteż nasze patrole omijały to miejsce.
— Skąd mają wodę? Jakieś studnie artezyjskie?
— Dowiemy się, majorze — odpowiedział Masud.
Arab zaczął objaśniać, jak stare jest to miejsce. Wybudowane zostało-przed wiekami przez lokalne, wojownicze, nieposkromione plemię Beni Szaweka, które dążyło do opanowania sąsiednich obszarów. Szczep ten przez setki lat toczył wojny z sułtanami Maskatu i innymi szejkami, najeżdżającymi te ziemie z południa. Masud opowiadał historię, jakby klepał litanię, słowo za słowem bez przerwy.
Odkąd ciężarówki skryły się za drewnianymi wrotami, nic ciekawego się nie wydarzyło, Ashfra nadal wyglądała jak opuszczone miasto, ghost town, jak mawiają w Ameryce. Wiedzieliśmy jednak, że wewnątrz siedzą chłopcy Nasira. Cienie na piasku wydłużyły się, było późne popołudnie. Żar bijący z nieba zelżał nieco, lecz ziemia nadal trzymała ciepło.
|§ Dobra — zaczął Deacon. — Jeszcze nie mamy dość danych, aby powrócić do sztabu. Trzy landrovery
i paru facetów na murach to marne informacje. Gdybyśmy znaleźli się w forcie, moglibyśmy mieć później nieco kłopotów z opuszczeniem go. Z drugiej strony, lepiej wydostać naszych przyjaciół z Ashfry, zanim zacznie się nalot.
— A Jankes, którego nawet nie znamy...
— Wszystko we właściwym czasie.
— Przepraszam, szefie — powiedziałem.
— Wyruszymy za kwadrans. Pójdę pierwszy i wyszukam w pobliżu domów miejsce sposobne do ukrycia się. Dołączycie do mnie, a po zmierzchu spróbujemy dostać się do fortu.
— Odniosłem wrażenie, że Nasir szykuje na dzisiaj dywersyjne uderzenie. Pewnie na instalacje naftowe' — wtrąciłem.
— To nie będzie zwykła dywersja, lecz poważny atak — odezwał się ponuro Maśud.
— Czy możemy się spodziewać, że ludzie Nasira wyruszą przed przybyciem naszych oddziałów?
— Skończ z tym, Dingo — przerwał mi Dec. — Tamci dostali już dzisiaj w skórę.
— Właśnie to pragnąłem usłyszeć. Dostali już w skórę i z pewnością będą siedzieć cicho.
Deacon rzucił mi miażdżące spojrzenie zza swych przyciemnionych okularów. Nie cierpiał mojego narzekania. Ale miałem już taką naturę, że wolałem zawczasu rozpatrzeć wszelkie możliwości i przygotować się na kłopoty. Zastanawiałem się, co powinienem zrobić, jeśli natknę się na rebelianta. Czy miałem odstrzelić Nasi- rowi jego cholerne jaja, gdybym spotkał go w ciemnościach? Major nie dał żadnych instrukcji, ponieważ sam nie wiedział, co nas może czekać. Powiedział tylko:
— Za mną.
Ostrożnie podkradliśmy się do fortu. Przeczołgaliś- my się jakieś 150 jardów i znaleźliśmy schronienie za małym pagórkiem, porośniętym drzewami. Ściany fortu były rdzawego koloru, mur. otaczający wieżę mierzył jakieś czterdzieści stóp i ukoronowany był zębatymi blankami. Wysoko ponad ziemią widniało w nim kilkanaście otworów strzelniczych. Nie docierały do nas żadne odgłosy. Nie było słychać ani rozmów ludzkich, ani głosów domowych zwierząt. Rebelianci musieli zachowywać się cholernie cicho.
— Co teraz, szefie? — szepnąłem.
— Czekamy i patrzymy.
Czekaliśmy przez godzinę. Powietrze ochłodziło się,
słaba bryza poruszała drzewami. Do zmroku brakowało pół godziny. Słońce niesłychanie wolno kryło się za widnokręgiem. Masud, który siedział ukryty w koronie najwyższego drzewa, syknął ostrzegawczo. Spojrzeliśmy w kierunku, w którym wskazywał. Jasne, maleńkie światło wyglądało na .gwiażdę wieczorną. Lecz to światło przybliżało się w naszym kierunku. Wojskowy śmigłowiec Sikorsky H-19, odmiana starego S 55? leciał na wysokości 3000 stóp. Zawisł nad fortem i opuścił się na ziemię. Jego silnik robił tyle hałasu, że zanim maszyna nie zniknęła wewnątrz murów, pozwoliliśmy sobie, z majorem na małą pogawędkę.
— O Chryste, jaki wielki!
Deacon określił jego nazwę i typ.
— Na ogół stanowi wyposażenie armii Stanów Zjednoczonych, choć spotyka się go i w innych krajach. Może zabrać na pokład tuzin żołnierzy.
— Jaki ma zasięg?
— Około czterystą mil.
— Ciekawe — żastanawiałem się — czy ktoś nim przybył, czy też ktoś chce Wydostać się?
— Przypuszczalnie obydwie możliwości — wtrącił Masud:.
Bóg jeden wiedział, jak mieliśmy przedostać się przez tę wielką ścianę. Przybycie śmigłowca pociągało za sobą wiele nowych, niepożądanych okoliczności. Nikt nie musiał mi tego tłumaczyć. Słyszałem, jak wykorzystywano te maszyny w Korei. Służyły do błyskawicznych, niespodziewanych ataków z powietrza. Nie spodziewaliśmy się, że znajdziemy taką w Omanie. Z pewnością był to prezent od Amerykanów, albo od Saudyjczyków. Jak słyszeliśmy, ich armia także używała tych śmigłowców. Nastała cisza.
— Wylądował — szepnął Dec.
Masud wyglądał na chorego. Domyślał się już, co nas czeka, i na samą myśl o tym dostawał ataków swej miłej choroby. Musieliśmy teraz dostać się do środka i unieruchomić śmigłowiec. Bo gdyby nam się nie udało
i maszyna by poleciała, to pracownicy naftowi w Zam- bacie lub w Fahudzie nie zjedliby steku na śniadanie, zaś zdobycie Dżabel Akdar przez SAS zostałoby przyćmione spektakularnym triumfem rebeliantów-nad ..imperialistycznymi krwiopijcami” z Zachodu, którzy byli w tak świetnej komitywie z sułtanem. Nie trzeba było być studentem nauk politycznych lub propagandowych, aby zrozumieć, jak ten fakt zachwiałby powagą rządu brytyjskiego. Major wydostał z walizy swój ulubiony pistolet. Ja miałem starego i dobrego stena.
* * *
Sierżant Buz Campbell zapisał vaughana w spadku Deaconowi w nagryzmolonym, lecz czytelnym testamencie. Kartkę z ostatnią wolą wraz z pistoletem znaleziono przy zwłokach sierżanta, podziurawionych kulami malajskich komunistów. Buz był jedynym prawdziwym przyjacielem Deca. Znali się jeszcze z Afryki Północnej, gdzie ramię w ramię walczyli z żołnierzami Rommla. Z półautomatycznej broni można było oddać pięć strzałów. Prócz niego major zabrał na nocny wypad sześć granatów, które włożył do chlebaka. Maurice Harper miał stena mark VI, cichostrzelną, dziewię- ciomilimetrową broń. Ten typ pistoletów maszynowych odegrał ważną folę w historii SAS, lecz wciąż jeszcze znajdował się na wyposażeniu jednostek bojowych. Masud za paskiem miał także stena, lecz innego typu, nieco mniejszego od pistoletu Harpera.
Znów największym problemem był Arab. Krótka wspinaczka po stromej ścianie nie powinna sprawić
kłopotu Brytyjczykom, lecz dla Masuda byłaby to mordęga. A nie mógł być holowany na górę, tak jak pod Khahouris. Nie było teraz czasu na tego rodzaju zabawę. Masud wyraźnie trapił się tą wspinaczką. Major pochylił się ku niemu i powiedział:
— Chciałbym, abyś tu pozostał.
— Wejdę, panie majorze.
— Nie, Masud. Zostaniesz.
— Wszystko będzie w porządku. Ma pan na to moje słowo.
— Ale ja potrzebuję człowieka na zewnątrz. Co będzie, jeśli coś pójdzie źle i złapią nas w forcie? Jak u- słyszysz strzelaninę, to spieprzaj.
— Ucieczką...
— Trafisz do landrovera, zapalisz silnik i pojedziesz...
- Arab uśmiechnął się chytrze. — W samochodzie nie mą benzyny.
Deacon powstrzymywał wybuch złości.
— Do Wadi Halfin wystarczy. Idź już, Masud, nie bądź dzieckiem. Wiesz, że musimy złożyć raport. Jak już będziesz w wadisie i landrover stanie, to go podpalisz. Nad Dżabel Akdar powinny być loty patrolowe. A jeśli nawet me będzie samolotów,, to ktoś z płaskowyżu powinien zauważyć ogień.
— A jeśli nie zauważą?
— To pójdziesz dalej na piechotę, do cholery.
— Będę tu na was czekać. Znajdzie pan jakieś inne wejście do fortu i wpuści mnie do środka, majorze. Mam interes do tych, którzy są wewnątrz.
— Dobra, dobra. Ale jak będzie strzelanina...
— Wtedy posłucham pana rozkazu i pojadę ciężarówką po pomoc.
— Załatwione; szefie? - dopytywał się Dingo, do
którego nic nie docierało z rozmowy prowadzonej szeptem.
' — Definitywnie.
Zrobiło się ciemno, mrok rozjaśniały tylko nieliczne gwiazdy. W niektórych oknach fortu paliły się światła. Nadal jednak nie dobiegał stamtąd żaden dźwięk. Może była to pora wieczornych modłów? Pewnie Masud miałby wiele do powiedzenia na ten temat, lecz major nie miał ochoty go słuchać. Cały czas zastanawiał się, czy powziął właściwą decyzję. Wreszcie stuknął Aus-* tralijczyka w ramię. Dingo nie odwrócił nawet głowy. Ściskając stena w obu rękach, pognał w stronę muru. Za nim major.
Pół minuty później obaj żołnierze siedzieli razem, wciśnięci w załom ściany. Nie marnowali czasu. Har- per wsunął broń pod ramię i ruszył w górę. Major odczekał, aż tamten podejdzie na dwadzieścia stóp, i także zaczął się wspinać. Droga była łatwiejsza od tej na Khahouris, bowiem zaprawa spajająca kamienie była wykruszona i wszędzie można było znaleźć uchwyt dla rąk. Dingo błyskawicznie znalazł się na górze, przeskoczył przez blanki i zniknął za nimi. Deacon stracił nieco więcej czasu, wspinał się ostrożniej i wolniej, a o- prócz tego strasznie rwały go nogi.
Po drugiej stronie muru był dach jakiegoś budynku, szeroki na dziesięć stóp. Ponad nim widniała wieża wysoka na jakieś dwadzieścia stóp. Komandosi nigdzie nie mogli dostrzec żadnego włazu ani drabiny, po której można by dostać się do niżej położonych miejsc. Ostrożnie podczołgali się do przeciwległej krawędzi dachu i spojrzeli na dziedziniec. Na samym jego środku tkwił Sikorsky. Wydawało się, że zajmuje całą wolną przestrzeń. Przy murach stały rozbite namioty, a kilkudziesięciu rebeliantów krzątało się wokół rozpalonych
ognisk, przygotowując sobie jedzenie. Nigdzie nie było widać landroverów, musiano ukryć je pod namiotami. Nasir był mistrzem kamuflażu. Całą tę scenę, z wyjątkiem helikoptera, wyjętą jakby z ubiegłego stulecia, oświetlały ogniska i liczne pochodnie umocowane na murach. Na dziedzińcu nie było żadnych zwierząt, nawet drobiu. W powietrzu unosił się zapach pieczonej baraniny. Deacon zerknął znad krawędzi na budynek, na którego szczycie się znajdowali. Wprost pod nimi . piętrzyły się beczki z paliwem i olejami.
Dla majora było jasne, że Naśir i jego amerykańscy przyjaciele spodziewali się upadku Dżabel Akdar, i dlatego zawczasu przygotowali nową bazę wypadową. Trzy ciężarówki pełne uzbrojonych koczowników i śmigłowiec z tuzinem terrorystów świadczyły, że szykują zamach na instalacje naftowe. Nie musieli wybierać pomiędzy Fahudem a Zambatem. Z tą liczbą ludzi i przy pomocy takich środków transportu Nasir mógł zdobyć obydwie te miejscowości. Deacona nurtowało pytanie, czy Seback jest w forcie. Jeśli tak, to przebywał wewnątrz budynku. Ale możliwe też, że wykonał już wszystkie zadania zlecone -mu przez szefów, i siedział bezpiecznie w Ar-Rijadzie.
Z budynku, na którym leżeli, wyszły dwie osoby. Z obu emanowała pewność siebie, niemalże buta. Geo- rgea Sebacka łatwo można było rozpoznać. Ubrany był w szykowny garnitur, na głowie miał kowbojskiego stetsona. Wyglądał jak typowy Jankes. Był wysoki, chodził marynarskim, kołyszącym się krokiem. W ten sposób poruszali się inni Teksańczycy, których Dec poznał podczas swych podróży. O tym, że drugi mężczyzna był Nasirem, świadczył jego potężny wzrost, wielkie muskuły i typowy, egipski wąsik. Nasir miał na sobie maskującą panterkę i czarne oficerki. Chodził
sztywno i dostojnie, jakby ćwiczono go w SS. W pewnej odległości za Nasirem szło dwóch rebeliantów z thompsonami na ramionach. Major zostanowił się, przed kim Egipcjanin był chroniony wewnątrz fortu, ale doszedł do wniosku, że uzbrojona eskorta potrzebna była dla splendoru, po to, aby podnieść znaczenie szefa w oczach Amerykanina.
Dwaj przywódcy zniknęli w przepastnym brzuchu Sikorsky’ego. Przez kilkanaście pełnych niepokoju sekund Anglik obawiał się, że mają zamiar odlecieć. Podobnie pomyślał Dingo i przytomnie wyciągnął granat. Gdyby maszyna wystartowała, zamierzał ich powstrzymać za wszelką cenę. Obaj z uwagą i niepokojem wpatrywali się w śmigłowiec. W kabinie pilota nie zapalono światła, zaś z części transportowej dobiegała rozmowa. Niestety, jej treść była nieuchwytna, jedynie dwa, trzy wyraźne słowa świadczyły o tym, że tamci rozmawiają po angielsku. Może dyskutowali o wyborze trasy przelotu, liczbie żołnierzy, pierwszym celu.
Po kwadransie Amerykanin opuścił maszynę i z powrotem schronił się w budynku. Nasir przez chwilę rozmawiał ze swoim adiutantem, potem podążył za Jankesem. Deacon odciągnął Harpera od krawędzi dachu. Ucięli sobie małą pogawędkę.
— Czy to ten, szefie, którego tak* szukaliśmy?
— Na pewno.
— A co z innymi, z Talibem i Imamem? Myślisz, że też się tu pokażą?
— Wątpliwe — zamruczał major. — Zwiewają pewnie teraz własnymi drogami, szukając bezpiecznych miejsc do ukrycia. Rajd, .projektowany przez Nasira, ich nie dotyczy. Oni nie zajmują się krwawą robotą. Ich specjalnością są knowania, przemowy, układy.
— Co nie zmienia faktu, że ta wyprawa wyjdzie im na korzyść.
Dec przytaknął. - Pachnie mi tu dwiema wyprawami. Na jedną udadzą się landrovery, na drugą helikopter.
— GdzieT
• — No, nie zamierzają zaatakować naszych oddziałów. Na to są za słabi i za mądrzy. Mam stuprocentową pewność, że chodzi o miejsca związane z ropą.
— Zambat i Fahud. Które bliżej? — zapytał Dingo.
if Zambat.
— Tam uderzą samochody. Atak powietrzny na Fahud. Boże, ale będzie rżeź.
— Nie sądzę.
li Zapomniałeś, że jeszcze my tu jesteśmy. Zapobiegniemy temu. Z całą pewnością.
— Dobrze jest mieć poczucie humoru. Może wtedy jest nie lepiej, ale za to weselej — skwitował Australijczyk wypowiedź majora.
— Łatwo unieszkodliwimy śmigłowiec. Wystarczy zniszczyć wirnik.
— A ciężarówki?
— Jeżeli nie będziemy mogli ich odszukać, to wysadzimy magazyn z amunicją i zapasy paliwa pod nami. Bez benzyny i broni nie pojadą.
— Mamy rozkaz pojmać Nasira lub Jankesa, a naj- lepiejobu.
— Teraz ważniejsze jest powstrzymanie napadów.
— Pewnie, łatwo możemy zdemolować to miejsce, tylko że posiekają nas na kawałki, nim Wybuchnie pierwszy granat. Nie chciałbym rozstawać się z tym światem, skoro jeszcze nie nadeszła moja pora. Lepiej
by było, gdyby zajął się nimi RAF pięć minut po naszym odejściu.
— I ja bym tak wolał — powiedział Deacon. — Mam nadzieję, że Nasir nie wyśle śmigłowca przed świtem.
— Możliwe, ale landrovery mogą wyruszyć w nocy.
Przez minutę major siedział przy murze, trąc oczy
palcami. Beret zjechał mu na tył głowy. Po dłuższej przerwie zamruczał:
— Miecze Islamu. Wszystko w imię Boga i Imama. Wesoła, bogobojna wojenka.
— Dzięki Bogu, ja aż taki religijny nie jestem.
— Okay, Dingo. Powiem ci, co zrobimy. Pójdziemy na kompromis.
Dec tłumaczył swój plan przez trzy, cztery minuty. Kiedy skończył, Dingo powiedział: •
— I ty to nazywasz kompromisem?
— Co sądzisz o pomyśle?
— Sądzę, że jesteś zupełnie szalony, szefie.
— Ale wykonasz to? r
— Powinienem. .
— Musimy teraz znaleźć wygodną drogę na dziedziniec i jakieś miejsce, gdzie przeczekalibyśmy nadchodzące godziny.
— Co myślisz o wieży?
— No, no — Deacon pokręcił głową z zadowoleniem i przyjrzał się ciemnemu kształtowi, widniejącemu na tle rozgwieżdżonego nieba.
* * *
Dwa małe skorpiony walczyły zaciekle, łażąc po bezwładnie leżącym ciele. Bressol otworzył oczy, wzdrygnął się i strząsnął je ze swej nogi. Usłyszał szelest. To z ręki wysypały się papiery. Musiał zasnąć, przeglądając
dokumenty. Wstał wolno i przeciągnął się. Docierały do niego odgłosy nocy, jakie zazwyczaj można usłyszeć w opuszczonych, domach. Krzyki nocnych ptaków, piski szczurów lub myszy, chrobotanie wielkich żuków, żerujących na resztkach pożywienia. Major spojrzał na zegarek. Za osiem pół do dziewiątej. Spał ładnych pięć godzin. Zapalił papierosa i pozbierał rozrzucone kartki. Były niezwykle ważne. Pakty, umowy, dostawy, kontrakty, wykazy uzbrojenia. Wiele dokumentów dotyczyło kontaktów z Amerykanami.
Skończywszy porządki Bressol napił się wody i wyszedł przed chatę. Była zimna, górska noc. Żaden odgłos nie dobiegał od strony zabudowań. Khahouris było opuszczone jak uzdrowisko w Trafford po sezonie. Przyjrzał się wzgórzom i terasom z nadzieją, że dojrzy jakieś znaki pochodzące od brytyjskich patroli. Ale wszędzie panowały grobowe ciemności. Bressol zastanowił się, .czy wtedy, gdy on smacznie spał, jakiś patrol mógł przejść obok nie przeszukując wsi. Wydawało się to niemożliwe. Przede wszystkim dlatego, że Khahouris leżała na skraju płaskowyżu, i nie można było przejść przez nią ot tak sobie, bez kontroli i przystanku. Widocznie jakieś ważne przyczyny uniemożliwiły wojsku dotarcie do tego miejsca.
Bressol pomyślał o oczekującym pomocy Deaconie. Nie miał już szans, aby ją otrzymać. Nawet gdyby za minutę dotarł tu jakiś oddział SAS, to przybyłby na piechotę lub co najwyżej jeepem. Zanim Bressol dostałby się do sztabu i zorganizował wyjście grup szturmowych, w Ashfrze mógłby być najszybciej przed jutrzejszym porankiem. Co gorsze, prawdopodobnie nikt Bressola nie szukał. Gore pewnie przypuszczał, że mały Anglik postanowił spędzić noc w sztabie, zaś oficerowie sztabowi nie troszczyli się zbytnio o starego Billa,
wiedząc, że często znika, prowadząc tę swoją tajną robotę. Dobrze chociaż, że Gore nakazał ewakuację Zambatu. Jeżełi Nasir napadnie na stację, zdziwi się zastając puste budynki. Inaczej było z Fahudem. Gore nie przypuszczał, aby rebelianci mieli dość środków, by zaatakować tę miejscowość.
Major jeszcze raz rozejrzał się wokoło. Może powinien zapalić ogień, jako sygnał, tak jak Deacoń? Odrzucił ten projekt. Obawiał się, że zwróci na siebie uwagę wojowniczych plemion. Nie miał pojęcia, jak daleko mogą być oddziały SAS. Żaden inny pomysł nie przychodził mu do głowy. Mógł jedynie siedzieć cicho. Westchnął. Było zimno, temperatura opadała. Przed- świtem mógł nawet chwycić mróz. Bressol powrócił do budynku, wyszukał parę starych kocy, i przygotowawszy sobie wygodne legowisko, ułożył się do snu. Nie myślał już więcej o osamotnionym majorze Deaconie.
* * *
Masud nie należał do takich stoików jak Bressol. Nie potrafił zachować zimnej krwi i filozoficznego spokoju. Wściekał się, że, wykluczono go z wyprawy. Uważał, że miał wszelkie prawa do zniszczenia gniazda rebeliantów wspólnie z brytyjskimi oficerami. Był też swego rodzaju żołnierzem i umiał zabijać. Lecz mury, choć niewysokie, napawały go lękiem, a nie widział innego sposobu dostania się do środka. W końcu, w godzinę po odejściu żołnierzy!, pozbył się: skrupułów, i opuścił schronienie wśród drzew, ruszając na własny rekonesans.
Masud szukał wejścia, które znajdowałoby się naj- . wyżej dwa metry ńad ziemią. Poruszał się ostrożnie i
cicho jak kot. Wolno obszedł umocnienia. Zabrało mu to czterdzieści minut. Nie znalazł jednak niczego godnego uwagi z wyjątkiem wielkiej bramy w południowym murze. Lecz to wejście z pewnością było dobrze strzeżone. Nawet żmija czy szczur z trudem dostałyby się do środka. Trzeba przyznać, że dawni budowniczowie solidnie wykonali swą robotę. Nie pozostawili żadnych słabszych miejsc, które wykruszając się, z czasem utworzyłyby jakieś dziury wiodące do fortu.
Zrezygnowany Arab powrócił do zadrzewionego pagórka. Napił się wody. Nasłuchiwał. Nie rozległy się żadne dźwięki, które mogłyby oznaczać, że major został wykryty przez rebeliantów. Masud położył się na brzuchu, -wpatrzony w oświetloną księżycowym blaskiem bramę. Leżał tak przez dwadzieścia minut, gdy nagle poderwał się na nogi i popędził w stronę piaszczystych wydm, gdzie ukryty był ich landrover.
* * *
Dingo Harper
Wspinaczka na wieżę zabrała nam najwyżej trzy minuty. Na jej szczycie znaleźliśmy wreszcie wejście, drewnianą klapę w podłodze. Podważyłem ją bagnetem: Była otwarta. Major stał za moimi plecami z odbezpieczonym vaughanem.
— Szefie, otwieramy?
— Tak — szepnął Dec.
I Uniosłem klapę i zajrzeliśmy do Czarnej dziury. Położyłem się na brzuchu i wsunąłem głowę w otwór. W środku, było nadzwyczaj ciemno. Wyczuliśmy przyjemny zapach żywicy, świeżo ściętego drewna i smarów. Za mną zabłysnął wąski strumień światła latarki kieszonkowej. W jej świetle dostrzegłem platformę obiegającą wewnętrzne mury wieży. Była kilka stóp poniżej.
Latarka była za słaba, abym mógł widzieć dno budowli, zresztą Deacon szybko ją wyłączył.
Zamyśliłem się. Niewiele wiedziałem o dawnym budownictwie militarnym Arabów, ale było dla mnie .jasne. że taka wieża była ostatnim obronnym bastionem. Gdy zdobyto mury fortu, obrońcy chronili się na jej szczycie, wciągając za sobą drabiny lub sznury, po których dostawali się na wierzchołek. Właśnie! Drabiny lub sznury. .
— Czy myślisz, szefie, o tym samym co ja?
— Pewnie — odszepnął major.
Wyglądało na to, że okoliczności nam sprzyjały. Wykonanie ryzykownego planu Deacona stawało się coraz bardziej prawdopodobne. Musieliśmy teraz unieszkodliwić śmigłowiec i landrovery, wysadzić arsenał i zapasy paliwa, porwać Amerykanina i dostać się z nim z powrotem na dach wieży. Nasir nie miał żadnych sposobów, aby dostać się do nas. Nie mógłby nas wysadzić, bowiem my mielibyśmy Sebacka. I spokojnie poczekalibyśmy na przybycie oddziałów SAS. To wszystko, co mieliśmy zrobić. Proste, nie?
— Nie sądzisz, że ktoś może być na dole? — spytał major.
— Aby się o tym przekonać, trzeba zejść tam i sprawdzić.
— Dobra, bądź ostrożny.
Dec ponownie włączył latarkę. Zeskoczyłem na drewnianą galeryjkę. Musiałem cholernie uważać, by z niej nie spaść', bowiem nie miała żadnej barierki o- chronnej. Zacząłem macać rękami po ścianach. Pełno tam było pajęczyn i pająków, niektóre cholernie wielkie. Wreszcie natrafiłem na sznur i przyciągnąłem go do światła. Nie była to lina, lecz solidna drabinka sznurowa. Drewniane szczeble rozmieszczono w regu-
lamych, półtorastopowych odstępach. Postawiłem na niej nogę. Spojrzałem na majora, stojącego w tle jasnego prostokąta. Skinął głową. Złapałem latarkę, którą mi rzucił i ruszyłem w dół.
Drabinka miała zaledwie dwadzieścia stóp długości'i nie sięgała dna. Miałem nieco kłopotów z utrzymaniem się na jej końcu, gdyż chybotałem się jak małpa na gałęzi. Latarką, którą trzymałem w zębach jak piracki kordelas, usiłowałem poświecić po ścianach. Poniżej zauważyłem klamry wbite w mur. Z trudem oparłem nogę na pierwszej. Klamry były rozmieszczone co trzydzieści cali. Myślałem, że doprowadzą mnie na samo dno, myliłem się jednak. Natrafiłem na następną platformę, przy której widniał ciemny zarys małych drzwiczek.
Całe szczęście, że nigdzie nie napotkałem nietoperzy. Spłoszone moim pojawieniem się mogłyby narobić pisku, alarmując chłopaków Nasira.
Stojąc na platformie pomachałem zapaloną latarką. Major powinien zrozumieć ten znak. Zrozumiał i zaczął schodzić. Droga w dół zabrała mu dwie minuty. Kiedy do' mnie dołączył, pokazałem mu drzwiczki. Nie wybudowano ich w mauretańskim stylu, z ostrymi lukami i finezyjnymi wykończeniami. Były proste, kwadratowe, o boku trzech stóp. Przypominały boczne wejście do grobowca. Oddałem Deaconowi latarkę i wsparłem się o ¿nie ramieniem. Siedziały w murze cholernie mocno. Pchnąłem silniej. Zaskrzypiały, lecz nie puściły. Wreszcie musiał pomóc major. Drzwiczki otworzyły się, wpuszczając do środka podmuch świeżer go powietrza. Zrozumiałem, czemu z takim trudem udało się je otworzyć. Nie były z twardego drewna, jak przypuszczałem, lecz z marmuru. Musiało to być tajne, ewakuacyjne wyjście, dawno zapomniane przez żyją
cych. Z pewnością Masud dałby nam gruntowny wykład na temat innych, podobnych odstępstw od klasycznej, arabskiej architektury obronnej.
Światło zgasło. Ostrożnie wyjrzałem przez otwór. Przed nami, wzdłuż wieży i budynków, biegł drewniany balkon. Pod nim można było dostać się do apartamentów mieszkalnych. Kamienne schody, widniejące w oddali, prowadziły na dziedziniec. Balkon znajdował się prawie na poziomie wirnika Sikorsky’ego. Gdybyśmy przechylili się przez barierkę, moglibyśmy dotknąć wielkiego śmigła. Ktokolwiek pilotował tę maszynę, musiał być wielkim mistrzem w swoim fachu, skoro udało mu się umieścić śmigłowiec pośrodku tego małego dziedzińca.
Zawahałem się. Nie wiedziałem, czy major, chce sprawdzać izby znajdujące się przy balkonie, czy też zejść na dół. Nagle usłyszałem rozmowę prowadzoną pod balkonem, bardzo blisko nas. Niestety, nic nie rozumiałem, nie znam arabskiego. Gdyby było nas tu kilku, rozwalilibyśmy ten fort z łatwością. Deacon złapał mnie za ramię i wciągnął do środka. Zatrzasnąłem za sobą drzwi. Balkon musiał poczekać.
Z platformy znów zwisła sznurowa drabinka. Gdy zeszliśmy nią na samo dno wieży, odkryliśmy w ścianie inne drzwi, zaś dookoła nas piętrzyły się skrzynie i wielkie paki, W powietrzu unosił się zapach drewna i naoliwionej broni. Znaleźliśmy wreszcie poszukiwany przez nas arsenał.
Paki były nie oznakowane, jednak na niektórych skrzyniach pozostały resztki zerwanych nalepek i ślady po zatartych numerach ewidencyjnych. Nie miałem z kim się zakładać, że sprzęt ten pochodzi z magazynów US Army, nikt jednak nie byłby tak głupi, aby w to wątpić. Przy drzwiach znaleźliśmy kilka rozbebeszo-
nych pakunków. Zawierały karabiny Springfielda M 1, pistolety maszynowe Thompsona, kartony naboi oraz granaty Dopiera HE. Już zawartość tych kilku otwartych skrzyń wystarczała, aby uzbroić po zęby pół setki koczowników. W Całym pomieszczeniu było dość broni, aby Imam zafundował sobie następną armię. Bóg tylko wiedział, ile takich przesyłek przeszło przez to miejsce w ubiegłych miesiącach, ile karabinów używanych przez omańskich strzelców pochodziło z Ashfry. Ktoś musiał zbić niezłe pieniądze na transportach tego uzbrojenia. Jedynym mankamentem, jaki dostrzegłem, było to, że'arsenał leżał zbyt blisko składu paliwa, który, jeśli dobrze pamiętałem, był zaraz za ścianą. Jeżeli chcieliśmy pozostać na wieży, nie mogliśmy wysadzać magazynu. Chcąc zniszczyć benzynę musielibyśmy się cholernie starać, aby ogień nie dostał się do środka. Było to prawie niemożliwe.
Poczułem szarpnięcie. To major wskazywał coś przed sobą. Dałem znak, że nic nie rozumiem. Pochylił się- i wyszeptał:
— Znajdź naszego Amerykanina.
Dostaliśmy się do tajnych drzwi w ścianie. Sprawdziłem, czy na balkonie nikogo nie ma, i wyczołgaliśmy się przez otwór. Wolno skradaliśmy się w stronę oświetlonych okien. Pod nami siedzieli posilający się koczownicy. Gdyby któryś z nich uniósł wzrok, od razu by nas zobaczył. Ale zbyt zajęci byli konsumpcją. Nie mieliśmy żadnych miejsc do ukrycia. Gdyby rebelianci wyszli na balkon, wpadlibyśmy w niezłe tarapaty. Ale nikt nie opuścił pomieszczeń, ani nie wszedł po schodkach.
Dotarliśmy do pierwszego okna. Było oszklone i zasłonięte moskitierą. Z wnętrza dobiegał głośny śmiech. Wypatrzyłem dziurę w zasłonach i zajrzałem przez nią.
W pokoju siedziało czterech żołnierzy w panterkach. Na stole stały dzbany z wodą, zaś na olejowej kuchence bulgotał garnek z kawą. Minęliśmy to okno i podeszliśmy do następnego. Nie miało moskitiery. Może Seback ją zdjął, by mieć swego Sikorsky’ego cały czas na oku? On i Nasir siedzieli przy stole, jedząc kolację. Używali sztućców, jedli z porcelanowych talerzy. Amerykanin pił whisky, a Egipcjanin colę z puszki. Mogliśmy zabić ich w każdej chwili, lecz później nie mielibyśmy szansy zniszczenia pojazdów. Natychmiast rebelianci z sąsiednich pomieszczeń podziurawiliby nas jak sito. A Deacon nie był kamikadzie. Nie lubił wystawiać się na pewną śmierć, skoro mógł zachować życie; Staliśmy tam ze cztery minuty.
Seback był młodszy, niż sobie wyobrażałem* Nasir zaś starszy. Miał niezdrowy wygląd, wielkie worki pod oczami i siwe włosy. Rozmawiali, lecz ściany były wystarczająco grube, by nie przeniknął przez nie żaden dźwięk, a okno znajdowało się daleko od stołu. Dotarły do nas tylko poszczególne słowa: „Fahud” i „Brytyjczycy”. Później Seback tłumaczył coś gorączkowo Nasirowi.
Major stuknął mnie pistoletem i wróciliśmy do wieży. Kilka sekund później obaj przywódcy wyszli z pomieszczenia, a Nasir wydał po arabsku kilka poleceń ludziom siedzącym na skwerze. Natychmiast ustąpiła z nich senność, zaczęli się żywo krzątać, zapominając o jedzeniu. Dec jak najciszej przymknął drzwiczki.
— Skoro oni jedzą w tym pokoju, to z pewnością śpią tam także — powiedziałem.
— Pewności nie mamy, ale jest to prawdopodobne.
— Porwiemy teraz Sebacka? Arsenału i tak nie wysadzimy, moje życie jest zbyt drogie. Co robimy, szefie?
— Opuścimy na pewien czas, to towarzystwo. Przyjdziemy po nich później .
— A co będziemy robić do tej pory?
. — Jeśli chodzi o mnie — odparł Dec — to zamierzam przespać się trochę.
— Gdzie? — zdziwiłem się.
— Na górze. .
Ja już spałem tego dnia, lecz szef był na nogach od czterdziestu godzin. Nie mogłem winić go za to, że poczuł zmęczenie. Był ode mnie wiele lat starszy, zresztą nie mięliśmy nic do roboty przed świtem. Wspięliśmy się na. daoh. Było chłodno. Księżyc świecił mocno jak nocna lampka. Widoczność była znakomita, na czterdzieści mil w każdym kierunku. Wszędzie jednak widziałem to samo, pustkę i trochę piasku. Żadnych oznak zbliżającej się pomocy.
Major, nie marnując czasu, zawinął się w wełniany pled i po minucie twardo zasnął. Nie pytał mnie wcale, czy będę trzymał straż, ani nie powiedział, o której mam go zbudzić. Ale nie musiał, nie byłem żółtodziobem, sam wiedziałem, co robić w takich sytuacjach.
Po kilkunastu minutach zacząłem się nudzić. Nie miałem nic ciekawego do roboty przez następne cztery godziny. W końcu otworzyłem klapę i wpatrywałem się w czeluść otwierającą się pod nią. Przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Co chciałem zrobić? Uzbroić się, oczywiście. Mieliśmy własną broń i parę granatów, ale gdyby doszło do oblężenia, nie na długo by to starczyło. Do ziemi miałem 60 stóp. Pomyślałem, że zejdę i powrócę w kwadrans. Niewiele się pomyliłem, lecz nie przypuszczałem, że będzie to najgorętszy kwadrans mojego życia.
Zlazłem na dół, wybrałem kilkanaście granatów Dopiera i dwa thompsony. Wtaszczyłem broń na
pierwszą platformę i udałem się po następną partię. Znów na każdym ramieniu zawiesiłem pistolet maszynowy, zaś do chlebaka napchałem tyle magazynków z amunicją, że ważył chyba z dziesięć kilo. Z całym tym ciężkim bagażem wspinałem się w górę, gdy niespodziewanie otworzyły się drzwi wiodące na dziedziniec.
Zostałem przyłapany dziesięć stóp ponad ziemią. Wisiałem na drabince jak smutny koczkodan, prawie przed nosem dwóch uzbrojonych facetów, którzy weszli do środka. Co gorsze, swojego stena zostawiłem na platformie, zaś do thompsonów zapomniałem włożyć magazynki. Pozostało mi tylko jedno. Błyskawicznie sięgnąłem do chlebaka, wyjąłem granat. Wyciągnąłem zawleczkę. Jeden z wchodzących coś zawołał. Rzuciłem dopiera wprost za ich plecy. Przeleciał przez strugę światła wpadającą drzwiami, podskoczył na ziemi i wybuchł w przejściu. Na szczęście dla mnie.
Gdyby to świństwo eksplodowało w arsenale, przypominałbym rozgniecionego pająka na poszarpanej pajęczynie. Jeden z rebeliantów zdążył wystrzelić, riim odłamki nie pokiereszowały ich pleców. Nie widziałem broni w jego ręku, usłyszałem tylko .świst kuli koło ucha. Gdy tylko wypuściłem granat z ręki, zacząłem wspinać się jak szalony, poganiany krzykami Arabów. Byłem niedaleko platformy, gdy podmuch eksplozji zatrząsł drabinką. Zarzuciło mnie na ścianę. Poczułem się jak cyrkowiec na trapezie. Zaręczam, to nieżbyt przyjemne uczucie. Usłyszałem przytłumione „bum”. Jakiś odłamek stuknął o ścianę niedaleko mojej nogi. Pośpiesznie wciągnąłem się na platformę.
Z góry dobiegły mnie kroki schodzącego majora. Hałas musiał go obudzić i zaniepokojony moją nieobecnością, chciał sprawdzać, co znów nabroiłem. Nie zastanawiając się zbytnio nad swoimi postępkami
otworzyłem drzwiczki i ściskając stena wypadłem na balkon. Wypełniało mnie tylko jedno pragnienie — jak najszybciej porwać tego cholernego Jankesa.
| * * *
George Robert Seback był martwy od czterech lat. Zginął- razem z siedmioma innymi żołnierzami US Ar- my, kiedy transportujący ich samolot rozbił się w górach Newady. Nikt nie ocalał. Jednak z całej ósemki tylko Seback nie dostąpił honorów wojskowego pochówku. Pogrzebano go dyskretnie na cmentarzu hrabstwa Iny o, za zgodą jedynej jego krewnej, starej, zdziwaczałej siostry. W ciągu miesiąca odesłano wszystkie papiery poległego z archiwów Pierwszej Dywizji Kawalerii Powietrznej do Waszyngtonu. Jak wynikało z dossier, Seback trafił do armii wprost z przytułku w Houston. Oprócz siostry nie miał żadnych innych krewnych, znajomych czy przyjaciół. Kiedy żył, jego los nikogo nie obchodził. Ale po śmierci bardzo zainteresował pewną agencję, która lubiła przebieranki, kamuflaże i temu podobne żabawy.
Mężczyzfia niesłychanie podobny do zmarłego, był i pozostał nieznany.-Wywiad brytyjski wiedział o nim jedynie to, że intensywnie działał na Bliskim Wschodzie, a zwłaszcza w Libanie. Często obracał się w kręgach wysokich polityków, lecz widziano go także z pospolitymi terrorystami. Jednak nie działał jako oficjalny wysłannik rządu USA. O nie, to byłoby nie do pomyślenia, aby pracownik jakiejś organizacji rządowej podległej Waszyngtonowi współpracował z komunistami, zamachowcami i takimi ludźmi jak Nasir. Jednak robił swoje, najlepiej jak umiał. Jego zadaniem było zapobiec brytyjskiemu monopolowi wydobycia ropy w Omanie.
Mężczyzna zwany Sebackiem jadł jeszcze obiad, gdy usłyszał wybuch pierwszego granatu. Nie zainteresował się tym. Wiedział, że koczownicy byli niedbali, nieprzyzwyczajeni do nowoczesnego sprzętu i bardzo nie-, ostrożni. Pomyślał, że przez nieuwagę zdetonowali pocisk. Stał przed lustrem i wyciskał wągry, gdy z dworu dobiegły odgłosy strzelaniny. Szybko przebiegł- przez długość pokoju do stojącego przy drzwiach krzesła,' na którym wisiała jego koszula, bluza i kabura z coltem. Usłyszał kolejne strzały. Seback rozpoznał przytłumiony odgłos brytyjskiego pistoletu maszynowego, najprawdopodobniej stena starego typu. Wyciągnął broń, odbezpieczył. Wtedy ktoś kopniakiem wyważył drzwi i jakiś głos zawołał:
— Rzuć ten cholerny pistolet, stary.
Zaskoczony Seback znieruchomiał.
■, — Rzuć go.
Stojący u wejścia żołnierz mówił z australijskim akcentem. Wyglądał dziko. Potargane włosy były białe od pyłu, pełne pajęczyn. Jego mundur był brudny i po- przecierany. Mężczyzna w jednej dłoni trzymał granat, w drugiej stena. Z zewnątrz słychać było pojedyncze strzały, wybuch kolejnej eksplozji, wrzaski na dziedzińcu. Amerykanin posłusznie odrzucił colt. -
— A teraz wyłaź.
— Gdzie chcesz mnie zabrać?
— Wyłaź.
Seback minął żołnierza, wyszedł na balkon. Spojrzał w lewo, na schody wiodące na dziedziniec. Nie nadciągała z tej strony żadna pomoc. Uniósł się na palcach, wyciągając szyję. Chciał dostrzec, co wydarzyło się na placu, ilu Brytyjczyków zaatakowało fort. Poczuł, jak lufa pistoletu wbija mu się w kręgosłup.
Popychany przez żołnierza Seback odwrócił się w prawo i zaczął iść po balkonie. Dostrzegł w ścianie otwór, którego jeszcze nigdy nie widział.
— Dingó, uważaj — zawołał ktoś.
Natychmiast Australijczyk upadł na jedno kolano i znad biodra oddał długą serię wprost w okno pokoju Nasira. Przez rozbitą szybę wypadł rebeliant. Kule podziurawiły mu pierś*i gardło. Nie był to Egipcjanin, lecź jego adiutant Abukir, przywieziony niedawno do Ashfry Z obozu szkoleniowego w Nedżdu. Jeniec wykorzystał nadarzającą się okazję próbując uciekać. Chwycił rękoma za balustradę i przerzucił przez nią nogę. Wolał ryzykować skok w głąb dziedzińca niż dostać się do brytyjskiej niewoli. Był szybki, ale żołnierz był jeszcze szybszy. Kolbą stena podciął stojącą jeszcze na balkonie nogę Amerykanina i ten upadł na deski. Australijczyk podniósł się z kolan i znów celował w jeńca. Seback zachował całkowity spokój.
Strzelanina z .pokoju Nasira trwała jakieś pół minuty, granat wrzucony przez okno skutecznie uciszył rebeliantów. Jeniec poczuł, jak ktoś łapie go za kołnierz i stawia za nogi, jakby ważył tyle, co torebka sucharów. Usłyszał koło ucha krzyk:
— Biegnij, kurwa, biegnij — pobiegł.
Gdy dotarł do małych drzwi, ktoś,, wciągnął go do środka. Silnie pchnięty, uderzył się o ścianę.
—. George Seback? — usłyszał. Milczał.
— Wiem, że jesteś George Seback.
Amerykanin nie powiedział ani słowa. Spodziewał
się, że brytyjski oficer uderzy go, ale nic podobnego się nie wydarzyło. Anglik miał niski głos, białe włosy, zaś na oczach ciemne okulary, mimo że w wieży'panowały egipskie ciemności. Seback zobaczył linę. Jeden skok i
byłby na niej. Platforma nie miała balustrady i błyskawicznie zjechałby na dół.
— Nawet nie próbuj — powiedział oficer, jakby czytając w myślach więźnia.
— Jasne — Amerykanin jeszcze bardziej przywarł plecami do ściany.
— Nie będziemy tkwili tu długo.
— Iłu ludzi liczy wasz oddział?
— Wystarczająco wielu — odparł Anglik.
Seback nie miał powodów, by mu nie wierzyć.
* * #
Dingo Harper
W końcu dostaliśmy naszego Jankesa. Niestety, przez moją lekkomyślność wykonanie dalszej ęzęści planu wydawało się nierealne. Nie mieliśmy Nasira, landrovery były na chodzie, a rebelianci nadal liczni. Zginęło zaledwie paru. Najważniejszą myślą zaprzątającą mi głowę było: jak zniszczyć Sikorsky’ego? To dosyć trudne zadanie, uzbrojeni żołnierze znajdowali się niecałe dwadzieścia stóp poniżej nas. Złączyłem trzy granaty w pęk i rzuciłem w stronę śmigłowca. Nie doleciały, lecz ich wybuch rozgonił koczowników, zmuszając ich do szukania schronienia przy murach fortu. Wskoczyłem do wieży.
Ponury Dec wyglądał jak szatan witający mnie w piekle. Myślałem, że natychmiast zatrzaśnie drzwi, lecz on miał inne plany.
— Uważaj na niego — pokazał mi Sebacka skulonego przy ścianie.
— Dobra — odpowiedziałem i spojrzałem w dół budowli, sprawdzając, czy nie ma tam rebeliantów. Nie było znaku życia. Może obawiali się, że zdobyliśmy ich 156
arsenał całym oddziałem SAS? Major wyskoczył na zewnątrz i pognał balkonem w stronę śmigłowca. Widziałem go dokładnie z miejsca, w którym siedziałem.
— Nigdy mu się nie uda — odezwał się Jankes.
— Nie zakładaj się o to, stary.
Jednym okiem obserwowałem Deacona, drugim jeńca. Major sadził długimi susami, trzymając w dłoni odbezpieczonego dopiera. Uznałem, że poszedł po Nasi- ra. Ale nie był aż tak ambitny. Nie zamierzał przeszukiwać wszystkich apartamentów. Zatrzymał się niespodziewanie, przechylił przez barierkę i rzucił swój granat. Usłyszałem eksplozję, dźwięk dziwnie wibrujący, jakby młot uderzał w kowadło. Zaraz potem major cisnął w. to samo miejsce następne doplery i biegiem powrócił do nas.’ Przypadł do balkonu, znów rzucił dwa granaty i wpadł do środka.
Zza jego pleców mogłem dostrzec potężny słup ognia'. Ciężki kadłub Sikorsky’ego podskoczył w powietrze, upadł, przełamując się w połowie. Pod balkonem zapaliła się benzyna. Niebieskie płomienie i kłęby czarnego dymu przysłoniły widok. To było wszystko, co mogliśmy zrobić w tych warunkach. Potrzebowaliśmy jeszcze tylko chwili czasu na ucieczkę, lecz chaos spowodowany eksplozjami i paniką, jaka wkradła się w szeregi rebeliantów, podarowały nam kilka drogocennych minut.
— Na górę, Dingo — usłyszałem głos Deacona.
Zarzuciłem na plecy stena i dwa thompsony, które
uprzednio przyniosłem na platformę, i wskoczyłem na klamry. Po paru sekundach byłem już na drabince sznurowej. Wspinałem się najszybciej jak potrafiłem. Za mną lazł poganiany przez majora Seback. On stanowił tylną straż. Arabowie mieli teraz najlepszą okazję do zestrzelenia nas z dołu, lecz nadal bali się wpaść
do wieży. Dotarłem do włazu i wciągnąłem się na dach. Klęcząc, spojrzałem w głąb budowli. Przez otwarte u jej podstaw drzwi mogłem zobaczyć odblask palącej się benzyny. Seback wspinał się ze spokojem. Major wciąż był na dolnej platformie. Zastanawiałem się, ile karabinów i ile magazynków będzie w stanie zabrać. Nadchodziły takie godziny, w których przyda się każdy granat, każda kula.
Cofnąłem się trochę, dając Amerykaninowi dość miejsca, by przelazł przez otwór. Nie pomogłem mu ani trochę wygramolić się na dach. Jakoś mu się to udało, stanął na równe nogi i spojrzał w niebo pełne gwiazd. Na widnokręgu blask księżyca wyraźnie malował zarys odległego płaskowyżu. Jankes westchnął parę razy, jakby miało mu to przynieść ulgę.
— Co za romantyczna noc — powiedział. — Jeszcze nigdy nie byłem w tej części fortu.
— Cofnij się — nakazałem.
Posłusznie odsunął się od otworu, podnosząc ręce do góry. Major był już na górnej platformie. Podał mi przez właz kolejne dwa thompsony i pudło naboi. Szybko wydostał się na górę. Pod nami rozległ się syk płomieni i doleciał do nas zapach jakby smażonego mięsa.
— Damy im coś na sen? — spytałem.
— Czemu nie.
Wrzuciłem dwa granaty do otworu i zatrzasnąłem klapę. Poczuliśmy drżenie pod nogami. Jakby małe tąpnięcie. Śmieszne, lecz dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że mogłem załatwić Nasira. Był przecież uprzednio w pokoju, który zdemolowałem granatem. Z drugiej strony, pomyślałem, taki szczwany lis zawsze wyjdzie cało z każdej opresji. Miałem przeczucie, że Egipcjanin wciąż żyje i narobi nam jeszcze sporo kłopotów. 158
Najważniejsze, że mieliśmy w ręku Sebacka, to brakujące ogniwo kontaktów amerykańsko-rebelianckich. Wiedzieliśmy, że jego egipski przyjaciel będzie stawał na głowie, aby wydostać go z naszej niewoli, ale nie obawialiśmy się żadnych ataków. Chcieliśmy spokojnie doczekać świtu i nadchodzącej wraz z nim odsieczy. Bez problemów, no nie? Ha, ha,, ha!
V. WIĘZIEŃ 1 ESKORTA
Drabinka, którą Deacon przezornie wciągnął na dach, była cholernie ciężka. Największy ciężar stanowiły drewniane szczeble. Major zwijał ją powoli. Dingo nie pospieszył mu z pomocą. Nie zastanawiał się, co mogło się wydarzyć na dziedzińcu. Był pewien jednak, że śmigłowiec nigdzie już nie poleci. Nie spekulował także, jakie wrogie działanie poweźmie przeciwko nim Nasir. Zbyt wiele razy tkwił tak, otoczony przez wror ga, by miało to robić na nim jakiekolwiek wrażenie. Seback, siedzący przy blankach, przyglądał mu się uważnie.
— Dlaczego to robisz? — zapytał wreszcie. Jednak nie miał na myśli zwijania drabinki.
— To moja praca — odparł major.
— Wysługiwanie się Bressolowi?
— Właśnie.
— Dlaczego mnie nie zabijecie?
— Ponieważ nie jestem mordercą.
— Z martwym jeńcem' nie miałbyś żadnych kłopotów.
— Racja, stary — odparł Dec. — Zrobię to, jak będę musiał.
— Arabowie będą chcieli mnie odbić, wiesz o tym?
— Doskonale.
— Cieszy mnie to. Nasir nie wysadzi nas w powietrze, skoro mamy ciebie żywego.
Seback uśmiechnął się drwiąco.
— Nie powinieneś nigdy mówić, że Arab nie odważy się czegoś zrobić.
— Myślałem, że Nasir jest Egipcjaninem.
— Tylko Bóg wie naprawdę, kim on jest. Zresztą Arab czy Egipcjanin, jeden pies.
Major nie dał żadnego znaku porucznikowi, lecz ten bez słowa podał mu swój bagnet. Deacon zaczął odcinać szczeble od sznurów drabinki. Seback poruszył się. Dingo ostrzegawczo uniósł lufę thompsona, mierząc w pierś Amerykanina. Pistolet majora położony na murze znajdował się niebezpiecznie blisko więźnia.
— Spokojnie, stary — powiedział Harper.
Jankes rozluźnił się, położył dłonie pod głowę.
— Musicie być cholernie pewni, że ktoś przyjdzie wam na pomoc. Na dole jest stu zbrojnych wojowników.
—' Odejmij zabitych — odezwał się Dingo.
— Jak długo chcecie utrzymać tę pozycję?
Dwanaście godzin.
— Śmieszne — Seback roześmiał się niefrasobliwie.
Major zakończył swą robotę. Związał razem kawałki
lin, zaś drewniane szczeble wyrzucił na dół.
— Hej, szefie, myślę, że powinniśmy związać tego faceta. Nie chciałbym go mieć za plecami, jak zrobi się gorąco. Jeszcze zepchnąłby mnie z dachu.
— Ja miałbym to zrobić? — oburzył się więzień.
— Pewnie, cholera,, że byś to zrobił.
Dingo związał mu ręce i nogi.
— To powinno cię powstrzymać.
Ostrożnie się przekręcając, Seback usiłował ułożyć się możliwie najwygodniej. Na jego twarzy pojawił się wyraz rezygnacji. Powiedział:
— Czego ci faceci chcą ode mnie...
— Nasi zwierzchnicy chcieliby ci zadać kilka pytań.
— Jestem prywatnym biznesmenem. Obywatelem amerykańskim.^
— Interesujące. Kiedy przylatywałeś tu śmigłowcem, to myślałeś, że wpadasz tylko na obiad? — zapytał Australijczyk.
— Prowadziłem sprawy mojej kompanii.
— Co to za kompania? — zaciekawił się major.
— Bayfield Oil.
— Bayfield Oil? — odezwał się porucznik z sarkazmem. — Jejku.
— Możecie mieć legalne interesy u Saudyjczyków — zaczął Dec.
— Ale tu jest Oman. To nie jest obszar waszych wpływów.
— Jeszcze nie.
Dingo powstał, nasłuchując i spoglądając w dół.
— O kurcze. Czyżby coś szykowali?
— Gdzie?
— Tam.
Major spojrzał w kierunku wskazywanym przez Harpera. Wyciągnął pistolet maszynowy, za pas wetknął swego vaughana.
— Atakują? — upewnił się Dingo.
— Tak, atakują.
W cieniu wewnętrznych murów skradali się żołnierze Nasira. Dziesięciu było na dachu budynku. Zbliżali się do wieży. Deacon przyznał, że byli dobrze wyćwiczonymi partyzantami. Wyszeptał:
— Sprawdź właz, Dingo.
Harper odryglował i podniósł ciężką klapę. Ze stenem gotowym do strzału zajrzał w mroczną czeluść. Rój kul zagrzechotał o drewno. Spłoszony porucznik odskoczył, opuszczając klapę. Seback chrząknął tryumfalnie.
— Jesteś otoczony, majorze. Jeśli mnie puścicie, to gwarantuję wam bezpieczne opuszczenie fortu.
— Zamknij mordę — uciszył go Australijczyk.
Major nie odwrócił się nawet, słysząc strzelaninę
wewnątrz wieży. Z uwagą obserwował ludzi poruszających się po dachu. Księżyc stał dokładnie nad nimi i było dość jasno, aby zauważyć każdy ruch wroga. Kolejne pociski uderzały w belki stanowiące dach wieży. Ale drewno było grube, jeszcze nie spróchniałe i nawet pociski karabinowe wielkiego kalibru nie przebiłyby belek. Deacon uznał, że Arabowie strzelają tylko po to, aby odwrócić ich uwagę od tego, co dzieje się na zewnątrz budowli.
Harper stanął na północnej stronie muru okalającego .wierzchołek wieży i nieznacznie się wychylił. Na dziedzińcu dostrzegł koczowników z karabinami. Stali nieruchomo, gapiąc się w górę. Odwracając się Harper zameldował:
— Wszystko w porządku. Po mojej stronie też dam sobie radę. Tylko nie marnuj kul.
Deacon przechylił się przez blanki, oddał pięć strzałów z pistoletu, odskoczył, przebiegł parę stóp dalej, naładował broń i znów wystrzelił z niej cały magazynek. W odwecie rebelianci otworzyli ogień, ale ich pociski trafiały tylko panu Bogu w okno. Jedynie co celniejsze kąsały z wściekłością kamienną budowlę. Dingo zajął miejsce majora i wystrzelił pół magazynku. Koczownicy Nasira wyglądali z góry jak plastykowe figurki na' muzealnej makiecie historycznej. Niektórzy klęczeli, inni leżeli, .jeden stoczył się z dachu i wisiał uczepiony jego krawędzi. Harper opróżnił magazynek stena do końca i upadł na podłogę. Kolana Deacona przygniotły mu plecy, gdy ten zajął strzelecką pozycję. Po raz trzeci postrzelał sobie z vaughana. Gdy zszedł z porucznika, siadając obok, Dingo zauważył, że ściąg
nął z twarzy ciemne okulary, jakby chciał pokazać się nieprzyjacielowi z odkrytą przyłbicą.
— Jak nam poszło, szefie?
— Chyba się cofają.
— Myślisz, że ten facet powiedział prawdę o liczebności załogi fortu? — wyszeptał Harper.
— Wcale by mnie nie zdziwiło, gdyby rzeczywiście była ich setka.
— Co, czy okłamałem was? — zawołał Seback.
— Kończy się moja cierpliwość, szefie. Może go zaknebluję?
— Może później.
— Wody — zawył Jankes. — Chcę pić. Zgodnie z konwencją genewską należy mi się...
— Odpierdol się — odpowiedział mu Dingo. Seback zaśmiał się złośliwie.
Major odłożył pistolet i zrobił przegląd uzbrojenia. Pistolety maszynowe Thompsona wciąż nadawały się do użytku. Poza tym mieli jedenaście amerykańskich doplerów i sześć własnych granatów.
— Dingo, ile pozostało ci magazynków do stena?
— Trzy.
— Celuj uważnie.
— Nie obrażaj mnie szefie, zawsze tak robię.
— Mimo wszystko., świt nadejdzie dopiero za siedem godzin.
— Hej, przyjaciele, nie zaśpiewacie mi kołysanki do snu?
— Jak cię kopnę w czaszkę, to Zaśniesz bez kołysanki. -
— Daj mu trochę wody, Dingo — spokojnie odezwał się Dec.
Bez słowa sprzeciwu Australijczyk przyniósł więźniowi manierkę i przytknął mu do ust. Seback pił łapczy-
wie, wielkimi haustami. Dingo uznał, że i tak wypił więcej niż potrzebował i odjął mu butlę.
Pilnuj naszych przyjaciół z dołu, dobra? — powiedział major.
— Chciałbym uciąć sobie pogawędkę z panem Amerykaninem, korzystając z chwili ciszy.
Jankes z twarzą wykrzywioną szyderczym uśmiechem przymknął oczy i zachrapał.
— Jaki rodzaj broni macie w magazynie? — zapytał Deacon.
Więzień zachrapał głośniej^
— Przypuszczam, że to ty jesteś odpowiedzialny za zgromadzenie tego arsenału?
Wargi związanego mężczyzny załopotały jeszcze gwałtowniej.
Radzę ci współpracować.
Gadasz jak glina.
— Jaki rodzaj broni? Moździerze?
Seback przymknął ponownie oczy. Milczał.
— Nie rozumiesz, że jeżeli chcesz wynieść stąd cało głowę, to musisz mi pomóc?
Więzień spojrzał na Anglika złym wzrokiem.
— Jesteś zasranym kolonialistą. Wam wydaje się, że jak sto lat temu byliście Imperium i zawitaliście tutaj, to macie niepisane prawo od Boga, by siedzieć tu po wszystkie czasy. A to nie jest twój kraj, nie bardziej niż mój. Może należeć'do każdego, kto potrafi go zdobyć.
— Mają moździerze? — Deacon pominął milczeniem wykład Jankesa.
— W końcu tu zapanujemy.
— My?
— Ameryka. My jesteśmy przyszłością.
— Wielka mi przyszłość, jeść obiad z komunistą.
— Nasir jest nacjonalistą.
— Ćwiczonym w Moskwie.
— Gwiżdżę na to.
— Twoje bezpieczeństwo zależy...
— Nie rozumiesz jednej, pieprzonej rzeczy? — zawołał wściekle Seback.
— W tej chwili jestem już Amerykaninem spisanym na straty. Jeśli Nasir mnie nie odbije koniec ze mną.
— Obawiam się, że twój przyjaciel cię nie odbije. Już wkrótce zostaniesz dostarczony brytyjskiemu wywiadowi.
— Pieprzonemu Bressolowi.
— Możliwe. I co z tego. Przesłuchają cię, przehan- dlują za innego szpiega, albo zwyczajnie odeślą do domu. Żadna krzywda ci nie grozi.
— Jeśli Nasir mnie nie uwolni, to za nic nie dopuści, bym odszedł z wami żywy.
— Jak długo mogę, pozostaniesz więźniem. Żywym więźniem.
— Tylko, że jesteś zwykłym żołnierzem, no nie?
— Nie takim zwykłym — odparł Deacon.
Nieoczekiwanie Seback'zdecydował się odpowiedzieć
na uprzednie pytanie.
— Nie mamy żadnych moździerzy, żadnych bazook. Nasir nie będzie miał czym nas wysadzić. Ale, jak chcesz, to powiem d, co zrobi, aby mieć pewność, że się żywi stąd nie wydostaniemy. -
— No, co takiego?
— Spali-nas.
& Czyżby? ^
— Właśnie tak zrobi.
— Ciebie także?
— Mnie też. Już ci mówiłem, że jestem Amerykaninem spisanym na straty.
— Szefie — zawołał Dingo. — Znów nadchodzą.
Dingo Harper
Była to długa noc, lecz nie nudna. Nasir ze swymi ludźmi nękali nas nieustannymi atakami. Po czwartym ataku, odpartym równie gładko jak poprzednie, zapadła cisza na ponad dwie godziny. Oczywiście, słyszałem, co Jankes powiedział majorowi, lecz nie wierzyłem zbytnio w jego słowa. Nie chciał tylko powiedzieć jak Nasir zaplanował swe ataki na stacje naftowe, ale teraz było to nieważne.
Koło drugiej w nocy ktoś próbował uruchomić silnik Sikorsky’ego. Piłował go niemiłosiernie, lecz rozrusznik nie chciał zaskoczyć. Nawet gdyby się to udało, to i tak nie polecieliby z popękanym kadłubem. Był to nasz maleńki sukces. Za to landrovery były na chodzie. Nie widzieliśmy ich w dole, lecz mogliśmy słyszeć ich motory. Chodziły znakomicie, jak to brytyjskie, wojskowe ciężarówki.
To dziwne uczucie — siedzieć uwięzionym na szczycie wysokiej -wieży, wśród bezkresnych piachów. Byliśmy zabezpieczeni przed atakami, strzelanina nam nie szkodziła. Tylko nadzwyczaj szczęśliwy strzał mógłby dosięgnąć któregoś z nas, lecz byliśmy dość ostrożni, aby nie wystawiać się snajperom na cel. Co pewien czas podnosiłem klapę, sprawdzając, co się dzieje w środku. Słyszałem krzątaninę dobiegającą z dołu, ale na niższej platformie nic się nie działo. Poniżej była nieprzenikniona ciemność. Gdybyśmy mieli więcej wody i żywności, moglibyśmy wylegiwać się na tym dachu cały tydzień, kpiąc sobie z oblegających, a chroniąc się jedynie przed słońcem. Ale nie zamierzaliśmy zabawię tu-tak długo. W ten czy inny sposób, całe to przedstawienie powinno zakończyć się do południa.
Nasir mógł zwiać ze swymi ludźmi do Arabii Saudyjskiej, pozostawiając nam Sebacka. Albo — pozostawiając część koczowników w forcie — wyruszyć z resztą na planowaną akcję, by odnieść spektakularne zwycięstwo, skupiając pod sztandarami Imama rzesze niezdecydowanych dotąd Omańczyków.
Księżyc zachodził. Powietrze było zimne, ale nie takie jak na szczytach Dżabel Akdar. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje na dziedzińcu. Może Nasir przegrupował swe oddziały, wybierając najlepszych na wyprawę. Samochody mogły zabrać trzydziestu ludzi, a jeśli SAS nie dostała wiadomości lub nie przybędzie na czas, to ktoś, gdzieś tam, może być cholernie nieprzyjemnie zaskoczony. Nie mogliśmy temu zapobiec. Przedyskutowaliśmy to z majorem. Doszliśmy do wniosku, że zaatakują Zambat. Leżał bliżej Ashfry niż Fahud i zamieszkiwali go samr Brytyjczycy. Ich rzeź stałaby się hitem światowych wiadomości i zostałaby przyjęta z radością na ulicach Rijadu czy Kairu. Bez względu na to, że Zambat był tylko makietą stacji naftowej, zwykłym wabikiem, to co stanie się tam rankiem 27 stycznia, nie będzie zbyt przyjemne. Może nawet ten atak zaćmiłby zdobycie przez SAS Dżabel Akdar? Denerwowało mnie, że nie mogliśmy nic zrobić.
Jeśli Jankes domyślał się, co zamierza Nasir, nie podzielił się z nami swymi myślami. Znów zaczął wygadywać głupoty. To dziwne, lecz całkiem serio przygotowywał się na śmierć. .
Około piątej czterdzieści tumult na dole zwiększył się. Bolały mnie kości, ścierpła szyja, szczypały oczy. Ale nie byłem śpiący. Minęło parę godzin Od, ostatniego ataku. Mieliśmy zbyt dobrą pozycję* aby można nas było wziąć z marszu, zresztą Nasir miał za mało ludzi na poważniejsze operacje oblężnicze. Nadal mie
liśmy sporo amunicji. Nabraliśmy otuchy, świt zbliżał się coraz bardziej, gdy Egipcjanin postanowił użyć starego,* wypróbowanego przez wieki sposobu. Zamierzał wykurzyć nas ogniem. Cholerny'Jankes miał jednak rację. Otwarto na oścież drzwi wiodące do magazynu pod nami i kilku koczowników przygotowywało palące się wózki.
Jezus Maria! — krzyknąłem z większą ekspresją niż zazwyczaj, patrząc, jak wtaczają je do wieży. Wózki znikły z pola widzenia. Otworzyłem klapę i cisnąłem do środka- dwa doplery. Wstrzeliłem w otwór włazu magazynek stena i w panice sięgnąłem po thompsona. Granaty uczyniły ^więcej złego niż dobrego. Powinienem to przewidzieć, lecz strach zmącił mój rozum. Wybuch,rozniósł palące się szczątki po całym pomieszczeniu: Zatrzasnąłem klapę równie szybko jak ją otworzyłem. Cofnąłem się i spojrzałem bezradnie na majora.
Deacon strzałami zmusił ludzi na dziedzińcu, by poszukali lepszego, ukrycia- Ale było za późno, zbyt późno, by zapobiec katastrofie. Poniżej żołnierze Nasira -wynosili z arsenału karabiny i paki z nabojami, całą zaś resztę wrzucając w rozprzestrzeniający się ogień. W płomienie trafiało wszystko, co mogło je podsycić. Granaty, drewno, flary, Bóg wie, co jeszcze. Zastanowiłem się,, co Seback może o tym myśleć. Zadał sobie sjporo trudu, by zgromadzić całe to uzbrojenie, a teraz Nasir w jedną noc rozchrzania to wszystko, nie wspominając o śmigłowcu. Ciekawe, w jakim towarzystwie asekuracyjnym był ubezpieczony i jaki poda się powód zniszczenia.
Przyskoczyłem do muru i. spojrzałem w dół. Chciałem spuścić z blanków linę i zjechać po niej na ziemię, nawet pod obstrzałem. W końcu na pustyni mielibyśmy większe szanse przeżycia, niż siedząc na czubku te-
Y
go komina. Nasir pomyślał i o tym. Od strony pustyni pilnowało nas sześciu ludzi. Nawet nie kryli się przed nami, pewni, że mała skarpa, za którą się położyli, zapewni im dostateczną osłonę przed naszymi kulami. Koczownicy wiedzieli, że byliśmy ugotowani. Sklepienie wieży było zrobione z drewna i już teraz stało się dość ciepłe. Z niektórych szczelin zaczął wydobywać się brązowy dym. Nie widzieliśmy, co się pod nami dzieje, lecz mieliśmy pewność, że rebelianci nadal podsycają ogień. Zobaczyłem, jak ci z dziedzińca wtaczają do wieży beczki z benzyną. Próbowałem ich powstrzymać, postrzeliłem nawet jednego, jednak pięć pełnych beczek znalazło się w ogniu. Słyszeliśmy, jak rozrywają się z hukiem. Podłoże stawało się coraz cieplejsze. Powietrze nad włazem drżało z gorąca, klapa wibrowała. Mogliśmy mieć tylko nadzieję, że płomienie strawią paliwo i wygasną, nim nie upieczemy się na śmierć lub nie zadusi nas dym.
— Pilnuj blanków — usłyszałem głos majora*'' — Mogą spróbować po raz ostatni.
Wychyliłem się przez mur, lecz grad kul wystrzelonych zza wraka Sikorsky’ego zmusił mnie do cofnięcia się. Ktoś usiłował wrzucić na wieżę granat. Eksplodował jakieś dwadzieścia stóp poniżej naą, nie wyrządzając żadnej szkody. Fort jaśniał światłem jak iluminowane zamki nad Loarą.
— Nie możemy tu zostać, Szefie — zawołałem. Musimy zwiewać.
— Tylko gdzie?
— Rozwiążcie mnie. — ząskomlał Seback.
Stopy spowite dymem wpełzającym spomiędzy szczelin, zaczynały mnie swędzie z gorąca. Major skierował lufę vaughana w gardło Amerykanina i. wbił mu ją w grdykę.
— Co on zrobi, jak myślisz? Powiedz, albo cię zadławię.
— Uwolnij mnie.
— Podaj mi nóż, Dingo.
Podałem mu bagnet. Kiedy go ode mnie odbierał, zatrzęsły nami kolejne eksplozje. Wieża drżała niczym mikser. To miny detonowały pod wpływem ciepła. Partyzanci przepadali za minami. Zakładali je wszędzie tam, gdzie spodziewali się przemarszu wojsk sułtana lub transportów kompanii naftowych.
Sądząc po wstrząsach, musieli mieć ich w magazynie najmniej kilkadziesiąt. Zimne powietrze, wpadające przez dolne drzwi, podnosiło płomienie ponad niższą platformę. Sześćdziesiąt stóp było zbyt małą odległością, aby nie odczuwać tego ogromnego żaru. Może ludzie Nasira nie dostaliby się do nas nigdy, ale ognia nie mogliśmy powstrzymać granatami i stenem. Major przeciął więzy Jankesowi. Cały czas trzymał- pistolet przy jego gardle:
— Mów.
— Pewnie wywiezie najlepiej wyszkolonych żołnierzy landroverami.
— I co jeszcze?
— Resztę rozstawi dokoła Ashfry.
—. Więc nie będziemy mogli się stąd wydostać?
— Głupi traf. Trzeba było weześniej o tym pomyśleć.
— Przestań się mądrzyć — uciszyłem Sebacka.
Nasir nie kwapił się do wyjazdu. Widział, jak wielkie
są płomienie i wiedział,' że ta zabawa nie potrwa już długo. Chciał się osobiście przekonać o naszej śmierci. Może myślał, że wpadniemy w panikę i skoczymy w dół muru, a wtedy on zdąży jeszcze Uratować Amerykanina?
Deski stały się gorące niemal jak rozżarzone węgle. Zahaczyłem thompsonem o klapę i uniosłem ją nieco. Miałem wrażenie, że ogień wypełnia całą wieżę. Zdążyłem zobaczyć pękające w dole metalowe pudła, nim odskoczyłem do tyłu. Flary zaczęły strzelać we wszystkich kierunkach. Stukotały o ściany i o sklepienie. Dym z brązowego stał się czarny, smrodliwy i duszący. Budowla ponownie się zatrzęsła i z przestrachem dostrzegłem, jak klapa zapada się w dół, pozostawiając w podłodze pulsującą czerwienią dziurę. W wieży zrobił się taki przewiew, że wiatr aż zawył wylatując z komina. Zapadły się kolejne belki.
— Musimy wiać, szefie. Lepsze kule niż to piekło.
Deacon stał na jednej nodze, jak czapla. Na nosie miał te swoje cholerne okulary. Stał przy murze od strony pustyni, gdzie żar był nieco znośniejszy. Przyciągnął do siebie Amerykanina. Jeśli nie strawi nas ogień, pomyślałem, to za kilka minut uwędzi nas dym. Rebelianci wciąż wpychali w ogień kolejne beczki z paliwem, które spalając się, dymiły tak okropnie, że wieża musiała wyglądać o wiele gorzej niż najstraszniej kopcące kominy Manchesteru. Do południa powinna być już tylko pustym okopconym kikutem.
Porwałem spod nóg linę i podbiegłem do muru. Niestety, nie było tam żadnych wypustów ani pierścieni, do których można by ją przywiązać. Problem rozwikłał major, wiążąc ze sobą dwa thompsony na krzyż. Przerzuciliśmy linę przez szczelinę między blankami. Karabiny oparły się o dwa sąsiednie zęby, tworząc jako takie zabezpieczenie. Ale ta cała aparatura nie wyglądała zbyt pewnie, chociaż powinna utrzymać ciężar jednego mężczyzny, nim dotrze bezpiecznie na ziemię. Lecz sześciu rebeliantów czuwających od strony pustyni będzie miało dość czasu, aby zestrzelić nas jak kaczki.
Przez chwilę dym tak zgęstniał, że łzawiącymi oczami nic nie widziałem. Po omacku usiłowałem znaleźć pozostawionego thompsona i choć jeszcze jeden magazynek. Nie udało mi się. Musieliśmy zadowolić się taką bronią, jaka nam pozostała.
Powiał wiatr, rozwiewając nieco ciemne kłęby i znów zobaczyłem majora. Stał przy klęczącym i krztuszącym się Sebacku.
— Idę pierwszy — powiedział do mnie. — Daj mi taką osłonę, jaką tylko dasz radę.
Wiedziałem doskonale, że największe ryzyko ponosi ten, kto pierwszy znajdzie się na linie. Był takim królikiem doświadczalnym, sprawdzaj4cym wytrzymałość sznura. Ale jakby już znalazł się na dole, mógłby ogniem ochraniać następnych. W końcu Nasir nie wysłał na pustynię połowy swej armii, tylko paru ludzi.
— On następny? — wskazałem na Jankesa.
— Oczywiście.
Deacon złapał linę, przełożył nogi przez krawędź muru i zniknął nam z oczu. Jeden z blokujących thompsonów obsunął się nieco ze zgrzytem. Poprawiłem go natychmiast. Nie słyszałem dobiegających z dołu strzałów, wszystkie dźwięki zagłuszał ryk ognia. Se- back uczepił się mojej nogi. Złapałem go za kołnierz i postawiłem na nogi.
— Przygotuj się, idziesz następny.
Bez oporu pozwolił wepchnąć się na blanki. Chwycił za sznur.
— Poczekaj, major nie jest jeszcze na dole — powstrzymałem go.
Drewniana podłoga pod stopami czerniała jak przypiekane frytki. W niektórych miejscach pojawiły się na niej małe płomyki. Na szczęście naprężenie liny zelżało i thompsony upadły na podłogę. Pchnąłem Sebacka.
Oparłem karabiny ponownie o blanki. Przylgnęły do nich mocno, szarpnięte ciężarem Amerykanina. Stojąc nachylony pod murem, usłyszałem odgłosy strzałów. Huk płomieni uniemożliwiał rozpoznanie kierunku, z którego padły. Mogli strzelać tamci na pustyni, albo ci na dziedzińcu. Nic nie widziałem. Nie mogłem nawet dać schodzącym żadnego wsparcia. Dym był zbyt gęsty. Pod podeszwą poczułem ogień. Wskoczyłem na krawędź muru. Miejsce, w którym stałem, lizały jasne płomienie. Zdawało mi się, że upływają wieki, nim poczułem szarpnięcie liną. Prawie cały dach stał w płomieniach. Jęzory ognia osmaliły moją twarz. Miałem nadzieję, że nie zwęglą sznura zanim nie dotrę na ziemię? Wiedziałem tylko, że tamci dwaj już byli na dole. Żywi łub martwi. Bardziej prawdopodobne było, że obaj leżeli na piachu podziurawieni kulami. Bo przecież nie mieU żadnych szans. Zapomniałem* że istnieje , na świecie Masud al Hasan.
* * *
Masud nie lubił słuchać komend wydawanych mu przez angielskich oficerów. Nawet jeśli tym oficerem był Deacon. Chociaż jczuł szacunek do majora, nie. leżało w jego naturze opuszczanie miejsca akqji przed jej zakończeniem. Wciąż miał nadzieję, że znajdzie jakiś sposób, aby dostać się dó fortu, nie wspinając się po murach. W dodatku obliczył, że paliwa w landroverze nie wystarczy nawet na dojazd do wadisy,.a uważał, że dotarcie do oddziałów SAS i wezwanie ich na pomoc, gdy cała operacja zostałaby dąwno zakończona, byłoby kolęjnym upokorzeniem. A on miał dość upokorzeń tego dnia. .
Gdy Masud obszedł umocnienia i przekonał się, że nie ma innego wyjścia prócz bramy, pomyślał, że majorowi przyda się szybki środek transportu do wydostania się z okolic Ashfry. Wrócił do ciężarówki. Wypił trochę wody, zjadł daktyle i zapalił silnik. Spróbował ruszyć do przodu, lecz koła obracały się w miejscu. Wylatywały spod nich strumienie sypkiego piasku. Wyszedł z kabiny i poszperał pod plandeką. Znalazł starą skrzynkę po granatach. Rozbił ją kolbą karabinu, a kawałki desek wcisnął pod opony. Wolno ruszył na wstecznym biegu i po kilku próbach udało mu się wydostać landrovera z grząskiego miejsca. Objechał wydmy od południa. Jechał na najwolniejszych obrotach.
Przebycie kilku mil zabrało mu dwie godziny, zwła-< szcza, że nie ryzykował włączenia reflektorów. Jechał w kompletnych ciemnościach i trafił do Ashfry tylko dzięki wyjątkowemu zmysłowi orientacji, dość często spotykanemu u Beduinów. Przez ostatnią milę wskazówką była ostra kanonada dobiegająca z fortu.
Masud zatrzymał samochód jakieś pięćset jardów od umocnień, kryjąc go za czterema niewielkimi palmami. Wyskoczył z kabiny i z karabinem w dłoniach poczoł- gał się naprzód. Przystanął po dwustu jardach,, za niewielką wydmą; Ze swego stanowiska widział wyraźnie podświetloną od' spodu wieżę i kłęby dymu na jej szczycie. Słyszał strzelaninę i wybuchy pocisków. Od razu dostrzegł sześciu wojowników ź plemienia Szawe- ka. Obsadzali pozypję niedaleko wieży i wyraźnie mieli ją na oku. Widocznie na górze musiał być major, pomyślał Arab. Zaczął skradać się w stronę rebeliantów. Radowała go myśl, że nikt, nawet Deacon, nie wie, że on tu jest. Musiał jednak być niesłychanie czujny i sprytny, bo nawet wykorzystując efekt zaskoczenia, nie
był pewien, czy załatwi wszystkich sześciu kulami. Dla pewności ściskał w zębach obnażony kindżał.
Był już o sześćdziesiąt jardów od wojowników i niecałe sto od bramy. Zrobiło się ciemniej, to kłęby dymu przysłoniły księżyc jak deszczowa chmura. Masud skoncentrował się na mierzeniu w głowę jednego z leżących'mężczyzn. Złapał go na muszkę, po czym odłożył broń z westchnieniem. Przyjemnie byłoby powystrzelać ich teraz, zwłaszcza że byli to ci głupi Szawe- ka, lecz wtedy zdemaskowałby swoje położenie, a na miejsce zabitych zjawiłby się nowy, liczniejszy oddział. Masud na razie nie musiał nic robić.
Leżał jakieś pół godziny, gdy zauważył jak ze szczytu płonącej budowli zrzucono linę. Strażnicy także ją dostrzegli. Co rusz zmieniali swe pozycje, gestykulowali z ożywieniem, zachowywali się nie jak żołnierze, ale dzieciaki, które nie mogą doczekać się cukierka. Nie zachowywali najmniejszych środków ostrożności. Ani jeden się nie obejrzał, by sprawdzić, czy teren za ich plecami jest czysty. Masud przeczesał brodę palcami prawej ręki. Było mu cholernie zimno, ale nie drżał. Spokojnym ruchem. uniósł broń do. oka. Jakiś mężczyzna wyłonił' się jz dymów. Sprawnie sunął po linie od węzła do węzła. W prawej dłoni trzymał pistolet, ale wykonując swoje ewolucje nawet nie myślał, by go użyć. Szaweka powstali, przygotowując broń. Dwóch biegło w stronę muru. Masud nacisnął spust. Trzy razy . rozległ się huk i trzech koczowników upadło na ziemię, wijąc się z bólu..; Arab nie strzelał, by zabijać. Chciał ich tylko unieszkpdliwić. Resztki uciekała w stronę bramy. Masud zdążył ustrzelić jeszcze dwóch zanim ostatni rebeliant nie schronił się w jakiejś dziurze. Masud nawet nie probował go szukać. Pognał do landrovera. Wrzucił karabin; do środka i wskoczył za kierownicę.
Przekręcił kluczyk, nacisnął gaz do dechy. Samochód wyskoczył spomiędzy drzew. Zabłysły światła. Już nie musiał się kryć.
Minął otwarte wrota fortu. Major był już na końcu liny. Nie sięgała do samej ziemi, jednak zeskok z ośmiu — dziewięciu stóp nie był dla nikogo groźny. Arab zakręcił kierownicą i skierował się wprost na oficera. Przed sobą, między wydmami, zobaczył szóstego wojownika. Zahamował ostro, otwierając pasażerskie drzwi. Major bez słowa wskoczył na siedzenie i wskazał na wydmy. Masud ruszył w tym kierunku. Złapał rebelianta w strugę świateł i nie pozwolił już mu ukryć się w ciemnościach. Szaweka usiłował się bronić, strzelał. Jego kule strzaskały jeden z reflektorów, przednią szybę i podziurawiły karoserię, ale wystarczyło, że przez sekundę znalazł się na linii strzału wychylonego z kabiny majora i już padł martwy na ziemię.
— Majorze, niech pan prowadzi, ja będę walczył.
Dobra myśl.
Zamienili się miejscami. Masud wyciągnął spod siedzenia karabin. Spojrzał przez okno i dostrzegł uwieszoną na linie postać, która na pewno nie była Harpe-. rem.
— Złapaliście go? — zawołał. — To Amerykanin, no nie?
— Tak.
— Co z Nasirem?
— Nic. Nadal ma się dobrze.
Seback zleciał na kolana, upadek oszołomił go na tyle, że nie spróbował ostatniej szansy wymknięcia się, chociaż niedaleko była otwarta brama, z której wyglądało paru Arabów. Major podjechał do niego i odciął mu drogę ucieczki. Kule uderzyły o metal. Masud energicznie zaczął się ostrzeliwać. Dołączył do niego Har-
per, który w błyskawicznym tempie zjechał po linie. Obaj wdrapali się na tył ciężarówki. Seback przyczołgał się do landrovera i wstał. Obejrzał się niezdecydowanie na wrota i kula przebiła mu gardło, przeszła przez krtań i wyszła tyłem szyi. Seback uniósł ręce do rany obficie tryskającej krwią i upadł, wydając chrapliwe dźwięki. Pod zakrwawioną koszulą jego pierś unosiła się w nieregularnym oddechu.
— Dingo — zawołał Deacon. — Wepchnij go na siedzenie.
Porucznik natychmiast pospieszył z pomocą. Złapał rannego i wepchnął go do kabiny. Jankes był w pełni świadomy, ale nie wyglądał na cierpiącego. Miał sżero- ko otwarte oczy i usta. Nie mógł wydać z siebie głosu. Charczał ciężko, z ust popłynęły mu strużki krwi. Har- per był pewien, że rana jest śmiertelna. Właściwie Seback był już martwy.
— Jak z nim jest? — zapytał major.
Dingo potrząsnął znacząco głową. Nie próbowah nawet odciągnąć rąk Amerykanina od jego szyi. Z zewnątrz doleciał krzyk Masuda:
— Majorze, nadchodzą!
— Zostaw go, Dingo.
— Wyrzucić go?
— Na Boga, nie! Zostaw go ze mną. Osłaniajcie z Masudem tyły. * 1
Harper znów znalazł się na skrzyni. Spojrzał na wrota. Wytoczył się z nich landroveF, dając osłonę pieszym rebeliantom. Z tyłu ukazała się następna ciężarówka. Wszystko spowite było dymem, choć nie tak gęstym jak na szczycie wieży. Deacon ostro ruszył i Australijczyk z Arabem stracili równowagę.
— Granaty? — zapytał Dingo, gramoląc się z podłogi.
— Żadnego — odparł Masud.
— Ja mam trzy.
— Damy radę im uciec?
— Może. Chociaż wątpię.
* * *
Dingó Harper
Jakiś cywil lub fajtłapa z innych jednostek wojskowych pognałby w głąb pustyni, uciekając jak najdalej od wielkiego komina w Ashfrze i od krwiożerczych, wyprowadzonych z równowagi koczowników. Oni uznali, że to, co zrobił Deacon, było szczytem głupoty, aktem szaleństwa. Ale nie znali tradycji naszej jednostki. My chłopcy ze Special Air Service, wykonywaliśmy robotę najlepiej jak było można, a czasem i jeszcze jepiej. To, co zrobiliśmy do tej pory w Omanie, nie wyglądało wcale na dobrą robotę. Uniemożliwienie zaatakowania urządzeń w Fahud nie było wcale sukcesem,, ani też zniszczenie arsenału Nasira. Do pełni szczęścia brakowało nam niewiele, ot, chcieliśmy tylko rozwalić ruszającą właśnie kolumnę landrove- rów. Major, zatoczywszy niewielki łuk, skierował ciężarówkę -wprost na rebeliantów, przyciskając pedał gazu do_ dechy. Gnaliśmy w ich stronę z rykiem silnika, jak wściekły, szarżujący bawół.
Nasz "manewr zaskoczył ich całkowicie. Kierowca, prowadzący pierwszy pojazd przechodził właśnie na większą szybkość, gdy tuż przed maską zobaczył naszego landrovera. Wpadł w panikę, ostro zakręcił kierownicą, staczając się z drogi aż pod mury fortu. Rzuciłem granat w stronę ciężarówki. Eksplodował pod tylną osią, wyrywając koła. Jeden pojazd wyeliminowany. Rebelianci siedzący na jego skrzyni rozsypali się po poboczu. Mogliśmy podziurawić ich bagnetami, nie
mszcząc wcale kul, bowiem byli tuż pod naszą skrzynią, ale nie uznaliśmy tego za dobry rodzaj sportu. Zresztą naszym celem było wykolejenie następnych samochodów. Bez środków transportu atak na Zambat spali na panewce.
Wpadliśmy na oddział rebeliantów maszerujących za ciężarówką. W takiej sytuacji nie mogliśmy chybić. Ich ciała wywracały się jak kręgle. W odpowiedzi oddali kilka niecelnych strzałów, bardziej zajęci ucieczką spod kół naszego landrovera. Żałowałem, że nie pożyczyłem od majora jego pistoletu. On, prowadząc, i tak nie mógł go używać, a dla mnie krótka broń byłaby odpowiedniejsza do walki w takim tłoku niż thompson. Ale jakoś sobie radziłem. Masud, wychylony nad kabiną, strzelał z biodra jak stary kowboj..
Z impetem uderzyliśmy w bok następnej ciężarówki. Przechyliła się. Major dodał gazu i udało się nam ją przewrócić. Ostatni pojazd rebeliantów wjechał na wstecznym do bramy. Jego kierowca, bardziej bystry niż ci pierwsi, widząc co się dzieje, wolał schronić się w środku. Wśród uciekających do fortu rebeliantów nie zauważyłem Nasira. Miałem nadzieję, że zginął, lecz Masud zapewniał nas później, że dostrzegł go za kierownicą pierwszego, zniszczonego przez nas samochodu. Niestety, nie zdechł i żył dalej, by podjąć walkę innego dnia, w mnym konflikcie. Musiał być chyba w czepku urodzony.
Wtedy nie myślałem o Egipcjaninie. Kłopotałem się, co zrobimy z ostatnim pojazdem. Gdybyśmy mieli pęk granatów, sprawa byłaby prosta, lecz mieliśmy tylko dwa doplery. Za mało, by zburzyć mury, a następnie wywrócić ciężarówkę. Przemknęliśmy koło bramy w nawrocie i pojechaliśmy w głąb pustyni. Za nami pozostało pół setki rebeliantów, lecz nawet nie strzelali.
Nie wiedzieli, co się dzieje, na jaki nowy pomysł wpadliśmy. Przejeżdżając obok wywróconej ciężarówki, cisnąłem jej na pożegnanie ostatnie granaty. Na wszelki wypadek, aby tamci nie mogli jej postawić i użyć do swych terrorystycznych celów. Wybuch rozerwał bak z paliwem i pojazd stanął w ogniu. Pomyślałem, że teraz pojedziemy prosto na zachód, do Zambatu. Nic bardziej'mylnego. Gdy tylko zniknęliśmy w ciemnościach, major zatrzymał landrovera i zawołał:
— Wszystko wyłączone, Dingo?
Wyszedł z kabiny, wspiął się do nas i podał mi vaughana. Wiedziałem, co to może znaczyć. Major wyszczerzył zęby w uśmiechu. Uwielbiał taką zabawę.
—. Jeszcze raz, szefie — powiedziałem.
Masud wołał coś po arabsku, śmiejąc się maniakalnie. Także wybuchnąłem śmiechem.
— Skoro nalegasz, Dingo — powiedział Dec i powrócił za kierownicę. Znów pomknęliśmy do Ashfry.
Koło rozbitego landrovera, stojącego przy murze, krzątało się z tuzin facetów, usiłując doprowadzić go do stanu używalności. Gęsty dym zasnuwał powietrze. Scena jak z tandetnego, amerykańskiego wodewilu. Pierwsze promienie wstającego słońca z trudem przedzierały się przez czarny smog. Widząc nas ponownie, Arabowie zamarli w zdumieniu, jakby dotknięci czarem przemieniającym w kamienie.
Masud wciąż się śmiał, lecz inaczej. Stał, opierając się o dach kabiny, wymachując trzymanym w ręce brytyjskim granatem, który wygrzebał w skrzyni landrovera. Ściągnąłem go na podłogę, chroniąc za drewnianymi bokami. Skierowaliśmy lufy karabinów w stronę rebeliantów. Miałem thompsona z połową magazynku i vaughana. U Araba zauważyłem karabin, rewolwer i śmiercionośne jajeczko. Pełnym pędem wpadliśmy mię-
dzy otwarte wrota. Uderzył w nas grad kul, lecz na mój gust odrobinę się spóźnili z otwarciem ognia. Ma- sud zdążył rzucić granat i natychmiast upadł. Leżąc, mogłem widzieć jedynie wierzchołki murów i sklepienie bramy. Rebelianci rzucili się na nas hurmem. Major włączył wsteczny, wypadliśmy z fortu i pognaliśmy jak najdalej od Ashfry. Nastąpiło trzydzieści cholernych sekund, których nigdy nie zapomnę. Dwóch koczowników przyczaiło się na dachu rozwalonej ciężarówki i gdy ją mijaliśmy, zeskoczyło do naszej skrzyni. Jeden z miejsca wycelował broń w moją stronę i już miał wystrzelić mi w głowie ogromną dziurę, gdy Masud wypchnął go z wozu kolbą karabinu. Ale nadchodził następny. Pomyślałem — jak dobrze jest mieć pistolet. Cofnąłem się nieco i pociągnąłem za spust. Głowa Araba eksplodowała jak czerwony melon. Wjechaliśmy między wydmy.
Jednak do krawędzi skrzyni została przyczepiona jeszcze jedna para dłoni. Zobaczyłem, jak na tył wozu wspina się koczownik, trzymający w zębach bagnet, i upadłem na plecy. Dec wziął za ostry zakręt. Pistolet wypadł mi z ręki. Za to Masud odniósł ostatnie w tym dniu zwycięstwo. Odrzucając bezużyteczny już, bo pusty, karabin, i łapiąc za bagnet koczownika, wcisnął go głęboko w usta biedaka. Rozerwał mu szczęki i tamten z krzykiem oderwał się od landrovera.
Oddalaliśmy się od Ashfry. Odgłos strzałów cichł wolno w tyle. Oglądając się, zobaczyłem leżące na naszej drodze ciało, a dalej fort i wielką kolumnę dymu, przecinającą jaśniejące niebo. Walczyliśmy wspólnie z Deaconem, jeszcze w dżungli na Borneo i w Adenie, ale tylko w Omanie poznałem smak wojny w dawnym, niezbyt dobrym stylu, gdy trzeba było walczyć często wręcz barbarzyńskimi metodami.
Zatrzymaliśmy się po przejechaniu jakichś ośmiu mil.
— Jakieś zniszczenia? — usłyszeliśmy głos majora.
— Nie u nas, szefie.
Deacon stał na stopniu kabiny i spoglądał w bezkres pustyni. W dalszym ciągu było widać dymiącą wieżę i zarysy murów Ashfry. Powstrzymaliśmy Nasira.
— Co z Jankesem? — zapytałem, zeskakując ze skrzyni.
— Nie żyje.
Masud jednym tchem opróżnił swoją manierkę, wszedł do kabiny i przypatrzył się Amerykaninowi.
— W końcu to nie my go załatwiliśmy — powiedział.
Deacon westchnął. Wydawał się strasznie zmęczony.
— Co z nim zrobimy? Pochowamy go na pustyni?
— Oczywiście, Dingo, że nie. Okryjemy jego ciało i zabierzemy ze sobą.
Spojrzałem na naszego landrovera. Wyglądał, jakby służył do efektów specjalnych w tuzinie wojennych filmów. Podziurawiony kulami, z powyginaną, podrapaną karoserią, wygiętym dachem i stłuczonymi światłami. Jedna opona była przebita.
— W tym wraku?
— Pojedziemy nim tak daleko, jak tylko będziemy mogli.
— A.później długi, pieszy spacerek?
— Myślę, że nas znajdą. O tej porze powinni nas szukać.
— Mam nadzieję, że się, szefie, nie mylisz, tak jak poprzednio. Nie spieszyło im się zbytnio do Ashfry.
Major nie odpowiedział. Długo wpatrywał się w niebo. Było czyste, nie pojawił się na nim żaden samolot RAF, a na horyzoncie żaden oddział nie spieszył nam z
pomocą. Wytaszczyliśmy trupa z kabiny i położyliśmy z tyłu. Owinąłem mu głowę moją kurtką. Masud zgłosił się do pilnowania ciała. Nie miałem nic przeciwko , te* mu, chociaż Seback i tak by nam nie uciekł. Ale przynajmniej w kabinie będzie więcej miejsca. Nie usiadłem, za kierownicą. Major wolał prowadzić osobiście. Nie napracował się zbytnio. Po czterdziestu minutach pracy, motor dostał zadyszki, kichnął parę razy i stanął. Byliś* my dość blisko Wadi Hąlfin, ale nie zamierzaliśmy wędrować w jej kierunku. Nie chciało nam się. Woleliśmy odpocząć, poleżeć, napić się wody. Nawet nie czuliśmy się głodni. Wyszliśmy z samochodu i w trójkę położyliśmy się w jego cieniu. Było ciepło, przyjemnie, rozłeni- wiająco. Major przespał cały dzień, my zaś z Masudem czuwaliśmy na zmianę. Ten dchy, pusty zakątek wydał mi się tak odlewy od wojen, w których; brałem udział, przywodził na myśl inny z moich ulubionych wierszy Ezry Pounda.
„O wschodzie do pracy się szykuj, po zachodzie na spoczynek, pracuj dobrze, wypij swą wodę, uprawiaj pole i jedz swój plon, czymże dla ciebie moce imperium?., czwartym wymiarem, niczym, milczeniem...”
Ten biedny gnojek, George Seback mógłby to teraz zrozumieć, gdyby ożył choć na chwilę. Ale nie mógł.
Około piętnastej trzy Yenomy przecięły zachodnią część nieba i zniżyły się nad Ashfrą. Zatoczyły nad fortem wielki łuk i ponownie przeleciały nad umocnieniami. Nie słyszeliśmy wybuchów ani odgłosów walki. Nasir miał dość czasu, by bezpiecznie wsiąknąć ze swą bandą w bezmiar piachów, jak krople deszczu wsiąkają w suchą glebę. Wszystko, co pozostało po tej fazie rozgrywki z Imamem, to pudło listów i ciało niezidentyfi
kowanego do końca amerykańskiego agenta, zwanego Sebackiem.
Krótko przed zmrokiem natknął się na nas zmechanizowany patrol z kompanii „K” i zawiózł do Zam- batu. Zdaliśmy tam relację, nie szczędząc nieprzyjemnych słów tym wszystkim, którzy mieli zorganizować nam pomoc, a nie zrobili nic. Nie sądzę, aby było to zaprotokołowane. Tak zakończyła się nasza misja w Omanie. Aha, jeszcze Bressol zafundował nam trzy wolne dni, które mile spędziliśmy poza państwem sułtana.
* * *
Miasto Dżudda, położone na północnej części zachodniego wybrzeża, było największym portem Arabii Saudyjskiej. Tysiące wiernych przybywało tu każdego dnia, bowiem wiodła stąd najkrótsza droga do położo- nej w głębi lądu Mekki.
Niewielki, dwunastotonowy stateczek cumował przy jednym z mniej uczęszczanych nabrzeży. Był wczesny ranek i nabrzeże było zupełnie puste, jeśli nie liczyć dyskretnie zaparkowanego na jego końcu kremowego ambulansu. Pojazd był dosyć podobny do tych, używanych przez zachodnich legatów handlowych i doradców polityczno-ekonomicznych. Za kierownicą siedział młody Arab w jasnym garniturze, bystro obserwując prace Wyładunkowe przy stateczku. Zaspany saudyjski wachman nie zwracał uwagi na to, co dzieje się na odcinku powierzonym jego kontroli. Na kei pojawiło się dwóch mężczyzn. Młodszy dał umówiony sygnał i ambulans ruszył' w ich kierunku. Kierowca zahamował, wyskoczył z wozu i pomógł tamtej dwójce włożyć ładunek na tył samochodu, a sam zajął miejsce obok ciężkiego, podłużnego pudła, które pokryło się lekką
mgiełką rosy. A za kierownicą usiadł jeden z białych mężczyzn.
Ambulans wolno potoczył się drogą wiodącą z portu. Przejechał koło koralowego muru, minął lepianki biedaków, wyjechał na stare miasto. Od morza wiał ostry wiatr i było zimno. Ambulans przejechał przez rynek, skręcił koło .strzelistego meczetu i pojechał wprost do dzielnicy zamieszkałej przez establishment krajowy i zagraniczny. Parę minut później przemierzył najdroższą ulicę miasta, przy której wybudowano niebieskie banki, aleję spacerową, obsadzoną po obu stronach wielkimi drzewami rzucającymi przyjemny cień, skręcił przy trzeciej przecznicy i wjechał na teren amerykańskiego przedstawicielstwa konsularnego. •
Na niewielkim trawniku rosły dwa drzewka i szumiała mała fontanna. Fasada budynku wyglądała jakby nie wybudowano go na Bliskim Wschodzie, tylko przeniesiono wprost z San Diego. Przy bramie nie czuwała żadna straż, wrota były otwarte na oścież. Ten kraj był bardzo przyjacielski dla Amerykanów.
Ambulans zatrzymał się cicho przed: frontowymi drzwiami. Arab wypchnął skrzynię na szpitalnych noszach i zablokował jej ciężar swym ciałem, dopóki dwaj mężczyźni siedzący w kabinie nie przejęli od niego pakunku. Wspólnie wytaszćzyli pudło z samochodu i złożyli na schodach wiodących do drzwi przedstawicielstwa. Wewnątrz budynku nie rozległy się żadne oznaki życia.
— Zapukaj. — powiedział jeden z mężczyzn.
Arab wspiął się na schody, nasłuchiwał przez chwilę i, ignorująp rączkę bostońskiego dzwonka wiszącego obok, załomotał pięścią w drzwi. W holu rozległo się donośne echo. Arab cofnął się i stanął za skrzynią między oficerami.
-Tego dnia miał dyżur młody facet z Nebraski, praktycznie nowicjusz w swym fachu. Przyleciał do Dżuddy niecałe pół roku temu. Nazywał się Tom Houghton. Przybył pod drzwi osobiście, ubierając się w pośpiechu. Machnął ręką na zbliżającego się arabskiego służącego, aby odszedł, i sam wyjrzał na dwór.
Było jasno, ale na niebie nie świeciło jeszcze słońce. Houghton zatrżymał się w progu i wbił wzrok w podłużną skrzynię, leżącą przed schodami, i na trzech facetów, stpjących za nią. Pośrodku stał uśmiechnięty Arab, dwaj inni byli niewątpliwie żołnierzami, chociaż ich mundury pozbawione były wszelkich dystynkcji. Starszy mężczyzna był wysoki, siwy, w ciemnych okularach. Młodszy miał arogancki uśmiech, niezłe mu- skuły i jasne włosy.
— Kim jesteście? Czego chcecie?
— Brytyjska armia — odpowiedział młodszy żołnierz. — Przywieźliśmy wam pamiątkę z Omanu.
— Pamiątkę? — zdziwił się Houghton, schodząc po schodach. — Co to jest?
— Otwórz i zobacz — odpowiedział ten sam facet.
— Nie jest zamknięta.
Skrzynia miała uchwyty takie, jakie Tom widział w kraju w tanich zakładach pogrzebowych. Dobrze wiedział, czym jest pudło i jaką pamiątkę zawiera. Obejrzał się na ciemniejący za plecami korytarz. Dobiegł go odgłos zbliżających się kroków. Pewnie służący pobudził przełożonych i schodzili na dół, sprawdzić, co się stało. Tom był zadowolony, że przybywają. To oni będą musieli grzecznie wysłuchać aroganckich słów Anglików, utrzymując na twarzy przyjemny uśmiech i zapominając o diunie.
Houghton zamknął usta i obiema rękami uniósł wieko trumny. Wewnątrz leżał obłożony lodem niebo-
187
szczyk. Lód zaczynał się nieco rozpuszczać, formując niewielkie krople, jakby potu, na czole trupa.
— Zdaje się. że to wasza zguba, — powiedział major Deacon, obracając się na pięcie i podchodząc do ambulansu. Za nim podążyli jego kompani i razem opuścili teren przedstawicielstwa, udając się do portu.
POSŁOWIE TŁUMACZA
Po ukończeniu tłumaczenia niniejszej pozycji uznałem, że wymaga ona paru słów komentarza. Rzeczywistość historyczna nie była tak prosta, jak przedstawia to autor. Nie był to konflikt pomiędzy wiernymi sułtanowi lojalistami i wspierającymi ich dzielnymi Brytyjczykami z jednej strony, a zbuntowanymi, uległymi Ri- jadowi arabskimi ortodoksami. Problem był o wiele bardziej skomplikowany.
W ubiegłym wieku Wybrzeże Piratów podzieliło się na kilka małych tworów państwowych. Należały do nich Sułtanat Maskatu, rządzony przez ród Faisalów, oraz Imamat Omanu, arabski odpowiednik Państwa Kościelnego. Przed I wojną światową Wielka Brytania skierowała swą ekspansję na te obszary. Z łatwością opanowała Sułtanat. Przejmując kontrolę nad tym państwem, udało się jej także podbić Oman i formalnie uzależnić go od Maskatu. Jednak walka o wyzwolenie narodowe doprowadziła do wypędzenia w 1919 roku wojsk okupacyjnych. Walką dowodził jeden z najwybitniejszych imamów, Salim ibn Raszid al Harithi, uważany przez wiernych za świętego (to od niego szejk Julanda wywodził swoje pochodzenie).
25 września 1920 r. w miejscowości as-Sib podpisano traktat pokojowy między zwaśnionymi stronami, o- kreślający granicę między nimi. Sułtanowi pozostał wąski pas wybrzeża, dochodzący na północy do oazy al-Buraimi. Uznawano także niezależność Imamatu.
Po drugiej wojnie światowej Brytyjczycy na nowo .zaczęli ingerować w sprawy Omanu. W 1950 roku wybuchły rozruchy ludności omańskiej przeciwko obcej
interwencji, trwające z nieznacznymi przerwami aż do roku 1970. W 1954 r. rząd w Nizwie zarządał ponownego uznania jego suwerenności, wycofania obcych wojsk z Imamatu, a także zgłosił swój akces do Ligi Państw Arabskich. W odpowiedzi sułtan ogłosił anek- sję Omanu.
Walki toczyły się ze zmiennym szczęściem, stolica Nizwa wielokrotnie przechodziła z ręki do ręki. Szali zwycięstwa na rzecz ibn Faisal nie potrafiły przechylić nawet dywanowe naloty RAF na miejscowości omań- skie. Od 1957 roku zaczęto wprowadzać do walki brytyjskie oddziały liniowe. Były to armie kolonialne przerzucone z Cypru i Kenii oraz oddziały specjalne z Singapuru. Udało im się odizolować partyzantów na wyżynie al-Hadżar (centralnym jej punktem jest sięgający do wysokości 3010 m n.p.m. płaskowyż Dżabel Ak- dar), ale w dalszym ciągu wódz powstania, Talib, odnosił zwycięstwa nad połączonymi siłami inwazyjnymi. W listopadzie rozbił znaczny oddział wojskowy pod Gamr Firka. Poległo tam ponad pół tysiąca Brytyjczyków.
Do przeprowadzenia operacji opisanej w książce Brytyjczycy zgromadzili dziesięciotysięczną armię, kilkadziesiąt czołgów, dwanaście eskadr lotniczych i całe siły zbrojne Maskatu. Szturm nie był aż tak udany, jak uważał major Bressol. Udało się wyprzeć partyzantów z prawie wszystkich punktów oporu na płaskowyżu, lecz Talib rozbił część oddziałów inwazyjnych w rejonie Nizwa-Izbi (na tym obszarze powinna leżeć Ash- fra).
Po 1959 roku walki tó przygasały, to wybuchały ze wzmożoną siłą. ONZ kilkakrotnie uchwalała rezolucje potępiające agresję w Omanie, ale wszystkie postanowienia w tej sprawie bojkotowała w Radzie Bezpie
czeństwa Wielka Brytania wespół ze Stanami Zjednoczonymi. Obaj rywale doszli już do porozumienia w sprawie podziału zysków z ropy omańskiej.
Od 1970 roku istnieje już w pełni niepodległe państwo Omanu ze stolicą w Maskacie, utworzone z połączenia dwóch wrogich sobie krajów. Koncesje na wydobywanie ropy są równomiernie rozdzielone pomiędzy brytyjskie i amerykańskie kompanie naftowe.
W tłumaczeniu pozostawiłem pewne nieścisłości dotyczące położenia niektórych miejscowości i określania odległości między nimi, które to dane za żadne skarby nie chcą zgodzić się z dość szczegółową mapą Omanu. Maurice Harper opowiadał swą historię po ponad dwudziestu pięciu latach i wiele faktów mógł zatrzeć czas. Z drugiej strony, gwoli uczciwości, należy przytoczyć słowa Masuda, że nawet sułtan nie posiadał w miarę dobrego atlasu swych ziem.