Albany James OSTATNI BASTION SERIA SAS

JAMES ALBANY

OSTATNI BASTION

WSTĘP

Ponieważ cele działalności antypartyzanckiej są jasno określone, należy realizować je w oparciu o lokalne warunki. Wszelkie udane przykłady takiej działalności powinny posłużyć jako wzór. Dowódca zwalczający partyzantów powinien doskonale zdawać sobie sprawę z własnych możliwości i uzyskać pomoc:

oddanego tubylca, świetnie znającego miejscowe zwyczaje, warunki i języki,

oficera wywiadu obdarzonego dużą wyobraźnią,

i zdolnego adiutanta z jeszcze większą wyobraźnią, orientującego się w metodach walki stosowanych przez innych oficerów, umiejącego je ulepszyć, a także zasto­sować kilka nowych, wymyślonych przez siebie metod. Wojen nie wygrywa się przez stosowanie jakiś ogól­nych, żelaznych zasad, a wojny partyzanckie nie są wy­jątkiem od tej reguły.

Otto HEILBRUNN „Partisan Warfare”

Oceniając po ponad dwudziestu latach pierwszą mili­tarną operację wojsk brytyjskich w Omanie, ma się wrażenie, że konflikt ten był mało znaczący w porów­naniu z tym wszystkim, co nastąpiło później.

Książki Davida Smileya „Arabian Assignment” i P.S. Alfreeja „Warlords of Oman” zawierają dużo fak­tów i dobrą ocenę szturmu oddziałów SAS na rebe- lianckie punkty oporu leżące na płaskowyżu Dżabel Akdar. Jednak żadna z tych książek nie wspomina o

udziale w tej operacji majora Jeffa Deacona. Zasta­nówmy się trochę. Akta dotyczące wydarzeń mających miejsce przed, w trakcie i po ataku z dnia 26 stycznia 1959 roku przypuszczalnie leżą zamknięte w archiwum Withehalu i zwykli ludzie, a już zwłaszcza pisarze i re­porterzy nie mają do nich dostępu. Jednak nieznaczne wzmianki w listach majora sugerowały, że podczas swego krótkiego pobytu w Arabii dokonał on .„czegoś ważnego”. Byłem tym na tyle zaintrygowany, że roz­począłem niemal detektywistyczną robotę konstruując fakty i tropiąc żyjących wciąż członków grupy Deaco­na. Spodziewałem się, że misja w Omanie była kluczem do całej operacji i miała na celu dyskretne ukrycie przed ortodoksami arabskimi dyslokacji, oddziałów SAS.

Jednym z tych, którzy przeżyli, jest były komandos z SAS, major Maurice Harper, mieszkający obecnie w Nowej Zelandii.

List polecający przyniósł mi szybką i nieoczekiwaną odpowiedź. Maurice chętnie zgodził się opowiedzieć swoje przeżycia, lecz chciał rozmawiać wyłącznie osobiś­cie, twarzą w twarz, na jego własnym podwórku. Tak się szczęśliwie złożyło, że kilka miesięcy później musia­łem załatwiać pewne interesy w Singapurze i poleciałem stamtąd wprost do stolicy Zelandii, Hamiltonu.

Spodziewałem się, że będę przyjęty przez ponurego weterana, opryskliwego i małomównego, który chciał­by każdym swym groźnym słowem przemienić, słucha­cza w sopel lodu. Nic bardziej mylnego. Spędziłem przyjemny, tydzień z Mauricem i jego rodziną w ich domku na plaży niedaleko Coromandel, omywanego falami Pacyfiku. Podczas mojego pobytu Maurice snuł długie i szczegółowe wspomnienia o swych wojażach w

SAS i o przyjaźni z Jeffem Deaconem. Za jego zgodą nagrałem niektóre opowieści.- Pewnie Jeff Deacon nie pochwaliłby gadatliwości Harpera, bo sam utrzymał tajemnicę aż do śmierci. Jednak wyobrażam sobie, że mógł ubawić się stylem narracji Maurice’a. Wiele fragmentów spisałem wprost z nagranych taśm, skracając tylko część barwnych roz­ważań i opisów, a dla zachowania jasności wyrzuciłem wszystkie australijskie idiomy, często używane przez Maurice’a, zastępując je angielskimi odpowiednikami. A w niektórych częściach zrezygnowałem z jego narra­cji, pisząc po swojemu.

Jednak cały wątek książki bazuje na opowieści Dinga. Z moimi podziękowaniami dla niego

James ALBANY

I. WITAMY W OMANIE

O wschodzie słońca, 17 stycznia, z wojskowego lot­niska na południu Anglii wystartował maleńki samolo­cik RAF, Heron. Kierował się na Bliski Wschód, za­bierając tylko jednego pasażera. Major Jeffrey Alexan­der Deacon ubrany był w zwykły połowy mundur bez żadnych dystynkcji. Był to chudy, wysoki, posiwiały mężczyzna koło czterdziestki. Druciane, ciemne okula­ry chroniły jego jasnoniebieskie oczy przed jaskrawym światłem przenikającym do kabiny. Przespał prawie ca­ły nudny lot, budząc się parę minut przed lądowaniem.

W dole rozciągał się Maskat, stolica Omanu, miasto zwane przez starożytnych greckich żeglarzy „sekret­nym portem”. Deacon przyglądał mu się z zaciekawie­niem, po raz pierwszy bowiem przybywał do tego kra­ju. Gliniane lepianki i szare meczety wciśnięte były w gardziel skalną, wielkie strome zbocza otaczały port, chroniony dodatkowo przez stare, portugalskie forty. Ongiś armaty odpędzały piratów i innych napastników chcących zawładnąć miastem, dziś działa leżały rdze­wiejące i zagwożdżone, przyciągając jedynie turystów. Sułtan Said bin Taimur nie lubił przebywać w swej stolicy, preferując chłodniejsze okolice Salala, miejsco­wości położonej o 600 mil na południowy zachód. Ma­jor nie dziwił się temu. Słyszał, że z pięćdziesięciu żoł­nierzy brytyjskich wysłanych w ten rejon zeszłego czerwca, czterdziestu siedmiu dostało udaru cieplnego. Dwóch zmarło. Nawet teraz, w zimie, miasto przypo­minało bezę zbyt długo wypiekaną w piecu; lśniło szklistą bielą, która kontrastowała z ciemnobrązowym klifem.

Heron przeleciał nad pasmem wzgórz i zatoczył wielki łuk nad otwartym morzem. Deacon ujrzał gra­natowe wody i kilka tankowców wolno płynących do cieśniny Ormuz. Nagle samolot wpadł w powietrzną dziurę, zakolebało nim. Dec poczuł gwałtowny skurcz żołądka. Zacisnął pięść i wbił ją mocno w przeponę. Nieprzyjemne uczucie minęło. Pilot wyrównał kurs i ponownie przeleciał nad wybrzeżem.

Tam, po prawej — zawołał.

Że oo?

Garnizon w Maskacie.

Plac ćwiczeń otaczały rzędy schludnych, białych ba­raków. Wartownie, kilkanaście domów, trochę drzew i podwójne ogrodzenie.

Chyba tam masz się zameldować.

Przypuszczalnie. Jak daleko jest z lotniska Bait al Faląj do Maskatu? — zapytał Deacón.

Niedaleko. Pomiędzy nimi jest wygodna droga, biegnąca przez przełęcz. Bait jest wrotami do wnętrza kraju.

Stąd te stare wartownie.

I nowy garnizon — odpowiedział pilot. — Trzy­maj się.

Samolot pikował, odbił się kilkakrotnie od piaszczy­stego podłoża i zahamował gwałtownie z piskiem opon.

Okay?

Wspaniale — powiedział major, a w duchu do­dał: — Masz szczęście, że nie jestem ze szkła. — Po­dziękował pilotowi, pozbierał swój bagaż, a raczej to, co z niego zostało i wysiadł z kabiny. Miał tylko skó­rzaną torbę z bielizną i małą, podłużną walizeczkę, o- krytą przeciwdeszczowym płaszczem. Wewnątrz znąj- 10

dowal się szybkostrzelny pistolet vaughan, Dec zabie­rał go w każ,dą misję. Jako talizman.

Heron podtoczył się pod stację z paliwem i zatrzy­mał naprzeciwko czołgów. Obyło się bez zbędnych for­malności, kłopotliwych dla pilota czy majora. Tu nie Europa, gdzie facet w wojskowym mundurze musiał borykać się z kolosalnymi utrudnieniami za każdym razem, gdy przekraczał jakąś granicę. Sułtan Omanu rządził despotycznie, opierając się na tradycjach tak starych, jak-jałowe wzgórza wokoło. Szczęściem, do tradycji tych nie należała demokracja i jej zwyrodnie­nie — biurokracja.

Major Deacon?

Nie spodziewał się kompanii honorowej i czerwone­go dywanu na powitanie. Nie spodziewał się pułkowni­ka Davida Smiley’a, dowódcy oddziałów sułtańskich, który cieszył się co prawda z przybycia majora-, ale miał zbyt wysoką rangę, aby witać go osobiście. Nie oczekiwał też podpułkownik^ Antoniego Deane-Drum- monda, niedawno mianowanego dowódcy 22-ego bata­lionu SAS, który przebywał w obozie kompanii „A” niedaleko Nizwy. Ale oczekiwał brytyjskiego oficera,' no, w najgorszym razie jakiegoś miłego sierżanta, ale nie samotnego Araba.

Słońce kryło się za wzgórzami, niebo przybrało ko­lor lazuru, wypełniło się gwiazdami. Arab był niewyso­ki, młody, przystojny, z czarną jak smoła brodą i ma­leńkimi wąsami filmowego amanta. Ubrany był w gra­natowy burnus, turban owinięty wokół jego głowy u- tkano z purpurowego jedwabiu przetykanego złotymi nićmi. Dreptał koło pick-upa zaparkowanego pośrod­ku drogi. Ukłopił się sztywno, oficjalnie, ale nie podał ręki.

Tak, jestem major Jeffrey Deacon.

Nazywam się Masud al Hasan.

Prawa ręka Araba cały czas spoczywała na orna­mentowanej rękojeści kindżału ukrytego w fałdach sza­ty. Mówił po angielsku wyśmienicie, ze szczególnym akcentem nabytym przypuszczalnie w Harrow lub Sandhurst.

Deacon pomyślał, że Masud może pochodzić z ary­stokracji. Może był szejkiem? Siostrzeńcem sułtana? Albo płynęła w nim książęca krew? Z drugiej strony, mógł być tylko zwykłym dyplomatą, któremu zlecono powitanie angielskiego oficera.

Major służył już w muzułmańskich krajach, w Afry­ce Północnej i chociaż minęło od tej pory piętnaście lat, wciąż pozostawało w jego pamięci mnóstwo fak­tów dotyczących ludów arabskich.

Masud al Hasan — powiedział powoli^ jest imieniem beduińskim?

Brwi Araba uniosły się w zdziwieniu.

Rzeczywiście, zgadza się. — Poczekał chwilę, czy major zechce coś jeszcze powiedzieć, ale ponieważ Anglik milczał, dodał: r- Pochodzę z rodu al Hasan, ze szczepu Amair żyjącego na Beni Khalid. Mój dziad był jednym z wodzów sułtana Nedżdu. Miał wiele pię­knych koni i wiele, wiele namiotów.

A teraz służysz sułtanowi Omanu?

Już mój ojciec służył sułtanowi.

Deacon nie zadał już pytań, które nasunęły mu się na myśl — dlaczego ojciec Masuda porzucił swobodne życie dumnych koczowników i dlaczego jego syn pos­łuje w służbie sułtana? Te pytania byłyby obrazą dla Araba.

Masud otworzył przed majorem pasażerskie drzwi samochodu. Gestem zaprosił go do środka. Deacon rzucił swą torbę do tyłu, ząś walizkę wziął ze sobą do 12

kabiny i położył ją na kolanach. Arab usiadł za kie­rownicą, zatrzasnął drzwi i zapalił silnik. Nim ruszyli, wyciągnął zza pasa swój sztylet, położył go na tablicy, gdzie drżał i klekotał przez całą drogę.

Opuścili lotnisko przez północno-zachodnią bramę patrolowaną przez Siły Porządkowe garnizonu w Ma- skacie, przez wysokich Omańczyków uzbrojonych w M-l. Nie kiwnęli nawet palcem, by sprawdzić pojazd i jego pasażerów. Zasalutowali tylko widząc Masuda i zatrzasnęli za nimi metalowe wrota. Po prawej stronie drogi wznosiły się czyste, otoczone ogródkami domki, za nimi zaś można było dojrzeć wojskowe baraki. Obok nich biegła brukowana droga prowadząca do miasta. Lecz samochód skręcił w lewo, oddalając się od lotniska. Major nie zadawał żadnych pytań, jego kierowca nie zamierzał udzielać wyjaśnień. Minęli kil­ka śmierdzących wielbłądów poganianych przez krzy­kliwych chłopców. Przez okno wleciał ostry, niepoko­jący zapach pustyni.

Major Deacon, młodszy syn dziewiątego barona Rathbone, jeszcze dwa dni temu strzygł trawnik w swojej posiadłości Rathbone Park w Shropshire, ko­rzystając z suchego Nowego Roku i dwutygodniowej przepustki. A teraz był już w Arabii. Alicja, jego żona, była przekonana, że Jeff nadal przebywa w obozie SAS w Dolinie Gnomów w walijskich górach, ostro szkoląc kadetów. Powie jej prawdę dopierę po powro­cie. Martwiłaby się bardzo, gdyby wiedziała, że prze­bywa w kraju ogarniętym wojną. Miała już dość jego nagłych, tajemniczych wyjazdów w służbie królowej i kraju. On zaś cieszył się tym wyjazdem jak uczniak uciekający ze szkoły, nie traktując misji zbyt poważnie, zwłaszcza, że ponury Masud wyglądał jak ktoś, kto uciekł z szopki noworocznej.

Niknąca w ciemnościach droga zagłębiła się w zaku­rzonej wadisie, jednej z tych szerokich dolin wypełnia­jących się wodą podczas ulewnych deszczy. Doliny ta­kie przecinały cały ten region, biegnąc z wnętrza kraju aż na wybrzeże. Deacon zagłębił się w mapach, które otrzymał z Instytutu Kartograficznego i Oddziału Geo­graficznego Wywiadu Morskiego. Doszedł do wniosku, że wjechali w jedną z wielkich wadis stanowiących zle­wisko wzgórz Al Hadżar, które ograniczają od połud­niowego wschodu wysoki na 10000 stóp płaskowyż Dżabel Akdar.

Major nie znał celu swej misji. Pułkownik Holms nie miał w zwyczaju udzielać zbyt wielu informacji swoim podwładnym. Ograniczał się przeważnie do podania miejsca akcji. Niemniej jednak Dec usiłował dowie­dzieć się czegoś nieformalnymi kanałami. Niewiele z tego wyszło. Usłyszał jedynie o wielkim ożywieniu wśród politycznych szyszek, o przygotowywanej na kwiecień międzynarodowej konferencji ONZ, dotyczą­cej spraw Bliskiego Wschodu. Dowiedział się również, że Foreign Office, mając i tak dość kłopotów z Rosją i Egiptem, nie zamierza angażować się w żaden konflikt zbrojny. Wszystko to, powiedziane oczywiście w wiel­kiej tajemnicy, miało taką samą wartość jak wolność słowa w Moskwie. Jedynym rozsądnym powodem dla którego został tu przysłany mogła być jego umiejęt­ność wspinania się po skałach. Major uchodził za naj­lepszego alpinistę w pułku. Z drugiej jednak strony, było wielu młodszych i silniejszych „tygrysów” w SAS, którzy także mogliby poskakać sobie po stokach Dża­bel Akdar. Ale dlaczego wysłano go z kraju w ekspre­sowym tempie? Jednak Deacon lubił tajemnice. Stano­wiły urok tych sekrętnych misji.

Przez okno rozjaśnione nieco poświatą zimowego

księżyca widać było nędzne lepianki otoczone dakty­lowcami, wokół których pięły się powoje. Ochłodziło się. Palmy kołysały się nieznacznie pod wpływem lek­kiej bryzy.

Obiad za dwie godziny. — Masud przełamał mil­czenie. — Jest pan głodny, majorze?

Cholernie, zjadłbym konia, ale bez kopyt.

Głód jest najlepszą przyprawą, jak powiadają u was w Anglii.

Niewątpliwie — zgodził się major. Arab nie pod­trzymywał dłużej rozmowy. Samochód z wysiłkiem po­konywał kamienistą drogę. Oficer, pilnie obserwując otoczenie zza swych ciemnych okularów, rozmyślał o ziemi, gdzie przyjdzie mu stoczyć walkę.

Religijne i terytorialne wojny między szczepami nale­żały do tradycji szejków i wodzów plemiennych Arabii od najdawniejszych czasów. Nikt w zachodnim świecie nie przywiązywał większej wagi do tego regionu, aż nad­szedł rok 1937, kiedy to po raz pierwszy Arabia Sau­dyjska wydała koncesję na wydobywanie ropy z dopie­ro co odkrytych terenów roponośnych. Od tej pory obszar wokół Zatoki Perskiej znalazł się w centrum uwagi inwestorów, bankierów, polityków. W ciągu ostatnich sześciu lat uwaga ta koncentrowała się w Omanie, państwie formalnie niepodległym, zwłaszcza na jego wnętrzu, na ogromnych, pustych obszarach, których od Arabii Saudyjskiej nie oddzielała żadna właściwie granica. O krainę tę przez wieki toczyli spo­ry sułtanowie z imamami. W 1952 Saudyjczycy zaata­kowali i zaanektowali strategiczną oazę Al-Buraimi. Rozwścieczony sułtan zamierzał wysłać swe wojska by przepędziły najeźdźców, jednak skorumpowany w większości przez Saudyjczyków Międzynarodowy Sąd Rozjemczy w Genewie nakazał rozwiązać konflikt dro­

gą pokojpwą przy zastosowaniu tylko dyplomatycz­nych środków. Sułtan, uzależniony od Zachodu, mu­siał na to przystać, lecz ostatecznie odzyskał swe zie­mie w 1956 nieoczekiwanym atakiem swej armii. Nie był to jednak koniec kryzysu. Przeszedł on w stan po­zornego uśpienia.

Imamem, duchowym przywódcą Omanu, był w tym czasie Ghalib bin Ali, marionetka Saudyjczyków. .Cie­szył się poparciem potężnych szejków, szczególnie swe­go brata Taliba, sprytnego i inteligentnego kapitana garnizonu w Ar-Rustak oraz Suleimana bin Himyar, będącego diabolicznym władcą Dżabel Akdar. Ci dwaj dżentelmeni byli najgroźniejszymi wrogami sułtana, a tym samym stanowili niebezpieczeństwo dla interesów rządu brytyjskiego, zwłaszcza dla naftowych interesów.

Pierwsza próba detronizacji sułtana przez Taliba nie powiodła się. Odparto ataki rebeliantów, ale ich nie rozbito. Powstańcy zgromadzili się na płaskowyżu Dżabel Akdar i uczynili z niego bazę wypadową do niespodziewanych napaści na oddziały sułtana, trans­porty kompanii naftowych i instalacje naftowe. Nawet z pomocą RAF-u trzy niewielkie armie legalistów nie mogły wyprzeć ani zniszczyć buntowników, bezpiecz­nych w swych niedostępnych kryjówkach. Oddziały omańskie były dziesiątkowane, śmiertelność wysokat straty duże. Said bin Taimur miał tego dość. Zwrócił się do rządu Jej Królewskiej Mości o bezpośrednią po­moc wojskową. Nadesłane oddziały, wspólnie z Omań- czykami, zablokowały rebeliantów w ich górskich twierdzach, zaś siły powietrzne nękały ich nieustanny­mi nalotami. To działalność lotnictwa sprawiła, że Ta- lib zaproponował rozmowy pokojowe. Chciał jednak tylko zawrzeć krótki rozejm, aby zyskać czas potrzeb­ny dla zaczerpnięcia oddechu. Negocjacje zostały prze­

rwane i .wkrótce walki rozgorzały na nowo. Do Oma­nu wysłano podpułkownika Deane-Drummonda, by po zapoznaniu się z sytuacją, znalazł jakiś sposób roz­wiązania konfliktu. I znalazł. Wprowadził do akcji jed­nostki SAS.

Przybyli w paru rzutach. Wpierw dwie kompanie z Malajów. Sami sprawni, silni mężczyźni. Przebadali te­ren i zajęli pozycje na wzgórzach wokół Dżabel Akdar. Kompania „D” majora Johna Wattsa i oddział „A” majora Johna Coopera przybyły w listopadzie, zaś kompania „K” kapitana Christofera Pombfcrtona przy­leciała z Malajów niecały tydzień przed pojawieniem się Deacona. Ich zadaniem było zdobyć płaskowyż i przegonić z niego rebeliantów.

Droga wciąż biegła środkiem wadisy, powietrze stało się jeszcze chłodniejsze. Pik-up trząsł się, gruchotał, je­go silnik wył, protestując-przeciw trudnym warunkom jazdy. Deacon miał nadzieję, że wehikuł nie rozpadnie się przed przybyciem do celu. Nie był mechanikiem, nie znał się na motorach, a Arab też nie wyglądał na takiego, który łatwo odróżniał chłodnicę od akumula­tora. Dec z najwyższą niechęcią myślał o możliwej perspektywie spędzania nocy pod gołym niebem, bez ciepłej kolacji i wygodnego łóżka. Wyglądając przez okno oficer usiłował odnaleźć zarys wzgórz, jednak nie mógł odróżnić ciemnych gór od czarnego nieba. Miał już na końcu języka pytanie, gdzie się znajdują; gdy usłyszał dziwny dźwięk i zobaczył przed sobą świateł­ko. Nie wyglądało na ognisko koczowników, lecz na słabą poświatę neonówki.

Masud chrząknął.

Zambat — powiedział. — Obiad.

Po chwili okazało się, że to co major brał za neon, było zwykłą żarówką pomalowaną białą emalią. Wisia­

ła przywiązana do kija na dachu dziwacznej'budowli przypominającej pawilon do gry w krykieta. Obok wznosiły się dwie niedokończone wieże wiertnicze, za ogrodzeniem stały cztery jeepy Leylanda. Deacon orzekł, że to siedziba nafciarzy.

Masud przycisnął klakson. Trzy krótkie sygnały, jak kod. Natychmiast otworzyły się drzwi werandy dziw­nego budynku. W płynącym spoza nich świetle ukazały się dwie postacie. Z pomieszczenia doleciał delikatny aromat gotowanych potraw. Nafciarze słyną z dobrej kuchni, jakiej nie powstydziłby się nawet Ritz. No, ale skoro ktoś dostaje taką forsę, to może sobie pozwolić na wszystko.

Samochód zwolnił i podjechał do trzech stalowych schodków wiodących na werandę, która również zbu­dowana była z metalowych płyt, używanych tu widocz­nie zamiast desek. To miejsce wyglądało jak dekoracje do filmu o Marsjanach.

Zambat — powtórzył kierowca.

Była to więc nazwa miejscowości, a nie arabski od­powiednik słowa „obiad”, jak początkowo pomyślał Anglik. Według jego obliczeń, które zawsze były dość dokładne, przebyli około stu mil, mimo że najszybszą prędkością na jaką pozwalał kamienisty teren była pięćdziesiątka. Gdy ucichł silnik samochodowy, dało się słyszeć ciche buczenie generatorów.

Zambat jest naszym przeznaczeniem, majorze — powiedział Masud. — Przybyliśmy.

Deacon wysiadł z samochodu. Natychmiast ze scho­dów zbiegł mały, okrągły Anglik, wyciągając obie ręce na powitanie.

Deacon? — zawołał. — Zapraszamy, zaprasza­my. Witamy w Zambacie. Nazywam się Bressol. Wil­liam. Czyli Bill. Chłopaki nazywają mnie Bill Staru- 18

szek. Chodź pan dalej. Z pewnością marzy pan o prysznicu? Mamy, mamy, nie żałujemy sobie niczego. Masud przyniesie pański bagaż. Prawda, Masud?

Arab przytaknął z ponurą miną. Zanim wykonał po­lecenie, przystanął na parę chwil przy pick-upie.

Major William Bressol? To nazwisko DeaconoWi nic nie mówiło. Po raz pierwszy widział tego mniej więcej czterdziestoletniego faceta ubranego w schludny mun­dur. Tamten miął dystynkcje na pagonach, lecz na mundurze nie było żadnego znaku przynależności do określonej jednostki wojskowej. Na przegubie lśnił sta­lowy Rolex. Wokół postaci oficera roznosił się zapach drogiej wody kolońskiej. Podprowadził Deacona do drugiego mężczyzny stojącego w drzwiach.

Mister Gore Major Deacon — przedstawił ich sobie.

Gore był od nich starszy, miał grubo po pięćdzie­siątce, niezdrowy wygląd i rozczochrane włosy. Był niezwykle wysoki, kościsty. Miał ciągle wykrzywione usta, jakby kawał cytryny utkwił ma na stałe w przeły­ku. Paląc długie, cienkie, tureckie cygaro i trzymając ręce w kieszeniach, bacznie obserwował gościa. Wyda­wało się, że musi zebrać wszystkie siły, aby wyciągnąć dłoń na powitanie. Uścisk jego ręki był podobny — słaby i nieprzekonywający.

Gore i Bressol. Długi i mały, mogli śmiało zastępo­wać w burleskach Flipa i Flapa. Sądząc po wyglądzie należało by ich uznać za skończone łamagi. Jednak Deacon nie sugerował się wyglądem innych. Pamiętał Toma Dalinarta, oficera SAS, o delikatnej skórze i dziecięcym wyglądzie, a twardszego niż żelazo.

Gore stał w przejściu oczekując aż Masud przyniesie torbę majora. Dopiero wtedy zamknął drzwi. Na dwo­rze było całkiem zimno, lecz w środku wesoło buzował

piecyk i rozchodziło się od niego przyjemne ciepło. Długi stół przy ścianie zastawiony był paprociami i in­nymi roślinami doniczkowymi, które nadawały pomie­szczeniu zielonkawy odcień ogrodów botanicznych. Meble były funkcjonalne i wygodne, w większości wi­klinowe,’ podobne do spotykanych w oficerskich klu­bach. Był też bar z baterią butelek i lodówką.

Drinka? — zaproponował Bressol.

Wolałbym piwko.

Mały Anglik podał zamrożoną butelkę Galsberga. Deacon duszkiem wypił piwo wprost z butelki. Zauwa­żył, że Masudowi nie zaoferowano nic do picia, lecz Arab sam wyciągnął dla siebie colę z zamrażarki. Bres­sol wskazał majorowi drzwi na korytarz, którym do­chodziło się do trzech pokoi i łazienki. Woda ciekła słabo, ale Deacon z ulgą spłukał z siebie podróżny pył, ogolił się i zmienił bieliznę. Gdy powrócił, stół był na­kryty do kolacji. Wypił jeszce jedno piwo, ale już ze szklanki. Bressol i Gore kończyli pić dżin z tonikiem. Masud, ściągnąwszy burnus i zaspokoiwszy pragnienie, siedział za stołem. Widać było, że nie jest tu łubiany. Wiadomo, był człowiekiem sułtana. Chociaż układy z Brytanią były mocne, sułtan był jedynym władcą tego kraju i nic nie mogło się dziać bez jego wiedzy i przyz­wolenia.

Na kolację podano potrawy morskie. Jakieś zupy z ośmiornic, langusty, sałatki z wodorostów. Wszystko było tak świeże, że musiało być dostarczone zaraz po wyłowieniu, być może helikopterem. Cały czas Bressol prowadził z gościem ożywioną konwersację o krykie- cie. Major wiedział o tej grze tyle, co o drugiej stronie księżyca, lecz przytakiwał każdemu słowu Bressola. Potrawy serwowali na derwnianych tacach czarni słu­żący, milczący jak niemowy. Po morskich daniach po-

20

dano pieczeń. Gore pokroił ją ze znawstwem, narzę­dziem podobnym do bagnetu. Jadł wolno, z nama­szczeniem, jakby przed każdym kęsem odmawiał „Oj­cze nasz”. Dla kontrastu Bressol wrzucał jedzenie do ust jakby szuflował węgiel, lub jakby nie jadł od ty­godnia. Wina były znakomite. Niemiecki riesling i francuskie beaujolais.

Arab nie tknął alkoholu. Pił tylko zimną wodę. Jadł ze wzrokiem utkwionym w talerzu. Sztućcami posługi­wał się tak wytwornie, jakby pochodził z angielskiej arystokracji. Bressol i Gore nie zamienili z nim ani sło­wa, lecz kiedy Gore skończył jeść i odłożył szutćce do­kładnie po środku talerza, wzrok Araba podniósł się i spoczął na wargach Anglika, jakby oczekiwał jakiegoś polecenia.

Gore odezwał się. — Mamy mało miejsca, panie majorze, więc dostaniemy kawę przy tym stole.

Bardzo proszę. Wcale mi to nie przeszkadza. Wielkie dzięki za wyśmienitą kolację — odparł Dea- con.

Wie pan, gdzie jesteśmy? — zapytał Gore.

W Zambacie.

Ale czy domyśla się pan, co to za miejsce?

Instalacje wydobywcze ropy?

' — Powiedziałbym, biuro nadzoru — sprecyzował Gore. — Jesteśmy gośćmi Felix Oil Company.

Przerwał na chwilę. Służący przynieśli daktyle, dzban z kawą i filiżanki. W wielu arabskich krajach podawanie i picie kawy jest ważną ceremonią. Na stole pojawił się też pięciogwiazdkowy Napoleon i konia- kówki. Na znak Bressola służący wyszli, zamykając za sobą drzwi.

Tu już nie ma ropy. Ani kropli. Skończyła się.

Bogate złoża są bardziej na północ, w Fahud. Zapo­wiadają się obiecująco.

Fahud — przerwał Bressol — jest obecnie ma­gicznym słowem dla naftowych rekinów. Przyciąga ich jak magnes, jak eldorado.

Jest to wyjątkowo odizolowane od reszty kraju miejsce — ciągnął Gore. — Otoczone wysokimi wzgó­rzami, z jednym, jedynym dogodnym przejściem mię­dzy nimi.

Co gorsze, za nimi jest strefa niczyja i Arabia Saudyjska — dodał mały Anglik.

Kto włada Fahudem? — zapytał Deacon.

Sułtan Said bin Taimur — odpowiedział Masud.

Dobra, dobra — głos Gore’a brzmiał szyderczo.

Wzgórza wokół Fahudu są zamieszkałe przez be- duińskie plemię Duru — wyjaśnił dalej Arab. — Ich wodzowie nie podpisali się pod układem rebeliantów w Sib i nadal są wierni sułtanowi.

W porządku, stary, ale nie mąć już w głowie pa­nu majorowi. Dla nas Fahud się nie liczy, zapomnijmy

o nim. Najważniejsze jest to, że góry i wzgórza Omanu należą do Suleimana bin Himyar.

Władcy Dżabel Akdar?

Właśnie.

Wieśniacy w górskich rejonach wyjątkowo nie znoszą obcych. Jest im obojętne, czy ci obcy mają po­parcie sułtana, czy też nie. Słuchają tylko Sulejmana.

Gore nalał sobie koniaku. — Prawa sułtana do wy­dawania koncesji na wydobywanie ropy wyłącznie rzą­dowi brytyjskiemu są kwestionowane i podważane — zaczął znów Masud. — Ale dla Omanu bardzo waż­nym jest, aby ta ropa była wydobywana. No i dla wa­szego rządu także. Utraciliście już swe mocarstwowe znaczenie w tym regionie. Tylko z nami Anglia ma

trwałe układy, Saudyjczycy i Egipt dawno je odrzucili. Nasz rząd chce mieć udział w zyskach z Fahudu. To idealne miejsce, z rurociągiem biegnącym wprost do Oceanu Indyjskiego, gdzie można zbudować terminale wysyłkowe, omijając Zatokę Perską.

Słyszałem, że ostatnio najwięcej pieniędzy w lon­dyńskim City lokuje szejk Kuwejtu — powiedział Dea- con.

Prawda — przytaknął Arab. — Jego dochód z wydobycia ropy wynosi milion dwieście pięćdziesiąt ty­sięcy funtów tygodniowo. I tak miesiąc w miesiąc, rok za rokiem.

A wy też chcielibyście mieć podobny strumień pieniędzy, choćby i o połowę mniejszy?

Podobne bogactwo byłoby zbawieniem dla bied­nego Omanu. Sułtan odziedziczył swój kraj po przod­kach, a teraz inni dla pieniędzy chcą go podzielić.

A my mamy temu zapobiec, staruszku — ode­zwał się Bressol.

Cały problem do tego się sprowadza.

Jak przypuszczam, zdobycie Dżabel Akdar i wy­walenie stamtąd Imama wraz ze zwolennikami jest tyl­ko częścią tego... „problemu”. — Deacon nalał sobie kawy i przez chwilę wdychał jej aromat. Bressol chciał nalać mu brandy, ale odmówił. Na chwilę zapadła cisza.

Nigdy nie słyszałem o Felix Oil Company — odezwał się ponownie major, odstawiając filiżankę. Masud zaśmiał się drwiąco, zaś Gore trzymał jeszcze przez chwilę kieliszek przy ustach nim odpowiedział.

To nie jest kompania taka jak inne.

A jaka?

Kaczka na wodzie — powiedział Masud. — Gu­mowa, bez piór.

On miał na myśli wabik — wyjaśnił Bressol. — Arabowie mają swoiste poczucie humoru.

Jaki jest cel uczynienia z Zambatu przynęty? Wy­wabienie rebeliantów z kryjówek?

Mamy wystarczającą liczbę żołnierzy na wzgó­rzach wokół płaskowyżu, aby rozbić ich oddziały, obo­jętnie w jakim posuną się kierunku.

Chcieliśmy też, aby pewni ludzie uwierzyli, że od­kryliśmy nowe źródła ropy — uśmiechnął się Gore — ale przede wszystkim Zambat jest gniazdem wywiadu.

Siedliskiem szpiegów? ;

Agentów, majorze. Brzmi ładniej. Agentów woj­skowego wywiadu. — Deacon wielokrotnie już w swej karierze współdziałał z pracownikami tajnych służb. Jego przełożony, płk Holms był w młodości super- szpiegiem. Podczas swej pierwszej misji przeciwko Af- rica Corps, Deacon działał w niemieckim mundurze. Zresztą jego obecna działalność też niewiele różniła się od pracy tajnych agentów.

Pan jest oficerem wywiadu, majorze Bressol? — zgadywał Deacon.

W pewnym sensie, staruszku.

A pan, Gore, jest przypuszczalnie agentem rzą­dowym?

Zgadza się.

A kim jest w takim razie Masud?

Jestem Beduinem, sahib — odparł Arab z całko­witą obojętnością. — Jestem tylko waszym przewodni­kiem w tym kraju.

Gadanie — zirytował się major.

Jestem synem sułtańskiego administratora. Wy­słano mnie na pięć lat do Anglii, bym kształcił się na wezyra.

W Londyńskim Uniwersytecie Ekonomicznym — pośpiesznie podpowiedział Bressol.

W innych szkołach także — dokończył Gore.

A czego wy oczekujecie ode mnie? — spytał Dea- con, decydując, że najwyższa już pora na poruszenie tego tematu.

Z kieszeni na piersi Gore wyciągnął brązową kaper? tę. Otworzył ją, wyjął jednokartkowy Ust i kartkę z od­bitkowym tekstem. Odstawił filiżankę z niedopitą ka­wą i podał Ust Deaconowi. Oryginał po arabsku, pisa­ny ręcznie, kopia była angielskim tłumaczeniem tekstu. Adresatem był Ghalib bin AU, Imam Omanu. List za­czynał się kwiecistymi frazesami, i długim wymienia­niem tytułów honorowych oraz innych uprzejmości. Podpis pod Ustem od razu zwrócił uwagę majora.

Wielki Boże! — zawołał. — To od Nassera.

Kamal Abdul Nasser, budowniczy nowoczesnego Egiptu, Pogromca Smoka, Saladyn z uroczym uśmie­chem — wyrecytował Bressol.

Tak, to od tego właśnie Nassera. Niech pan przeczyta.

Major szybko przebiegł wzrokiem tekst przekładu. Teraz zrozumiał, dlaczego potrzebna była dyskretna baza wywiadu, położona z dala od ruchUwych miast i uczęszczanych szlaków.

Ghalib bin AU musiał zwracać się wcześniej o poz­wolenie przyłączenia się do Ligi Państw Arabskich, występując jako niezależny suweren. Odpowiedź Na­ssera była przychylna i przyjacielska. Egipt i Arabia z chęcią poręczyłyby za Imama, gdyby tylko ten udo­wodnił swe zaangażowanie w sprawach arabskich, zwłaszcza w obronie interesów Arabów przed zachłan­nymi imperialistami. Na tym Ust się kończył. Wygląda-

ło na to, że stanowił tylko jedno ogniwo dłuższej ko­respondencji. Major podzielił się swym spostrzeżeniem.

- Tak, to tylko jeden z wielu — przytaknął Gore.

Jak dostał się w wasze ręce?

Kiedy zdobyliśmy fort w Nizwie, ktoś z naszych znalazł list ukryty w starym kapeluszu. Wiemy tylko, że Imam nie został jeszcze przyjęty do Ligi — odpo­wiedział Bressol.

Ale w dalszym ciągu usiłuje się do niej dostać.

Co jeszcze znaleźliście w Nizwie?

Oczywiście masę broni. Tysiące magazynków i mnóstwo rzeczy, do których można je używać — Bres­sol nalał sobie jeszcze koniaku.

Skąd pochodziło uzbrojenie? Z Czech?

Nie, majorze — odparł Gore. — To nie była część tych sławnych zakupów, dokonanych przez Nas- sera u komunistów. Cała ta broń była amerykańska.

Z pewnością wysłana do Saudyjczyków całkiem oficjalnie przez ARAMCO*? — Deacon zadał właści­wie pytanie retoryczne.

I tajnymi kanałami przerzucona do ludzi Imama

uzupełnił Gore.

Ghalib, Talib i Suleiman nie są idiotami, znają wartość swojej armii — zaczął Bressol. — Uwierz mi, staruszku, oni są w pełni świadomi, że SAS rychło wy- kopsa ich z Zielonej Góry.

Zielonej Góry?

Dżabel Akdar to po naszemu Zielona Góra.

Czy przepędzenie ich z płaskowyżu nie będzie końcem buntu?

Do tego daleka droga. Talib jest fanatykiem. Nie

* ARAMCO — Arabian-American Oil Company — amery­kański koncern naftowy działający w Arabii Saudyjskiej od 1933 (przyp. tłum.)

spocznie, dopóki cały kraj nie znajdzie się pod jego kontrolą.

Finansowany i wspierany przez Saudyjczyków?

upewnił się Deacon.

I przez innych — dodał Bressol.

Innych?

Tak, innych. Facetów ukrytych w cieniu, którzy bardzo nas interesują.

Agitatorzy?

Agitatorzy bardzo specyficznego rodzaju — wy­jaśnił Gore.

Niebezpiecznie wpływowi. Za wszystkie krzywdy wyrządzone w Omanie przez Imama i jego bandę oni ponoszą największą odpowiedzialność.

■ Najgorsze, że musimy się obchodzić z nimi bar­dzo delikatnie. Ostrożnie. Po cichutku — wtrącił się mały Anglik.

Więc ci faceci z cienia mają być moim celem?

Zgadza się. — Gore raz jeszcze sięgnął do swojej kieszeni i wyjął dwa zdjęcia. Położył jedno na stole.

To Nasir Salim Azzi, obywatel Egiptu. Kształcił się w Kijowie i, co dziwniejsze, w Instytucie Technolo­gii Massachusetts.

Rysy twarzy Nasira były wyraźne, ostre. Miał na so­bie dwurzędowy garnitur ze świecącego materiału i kwiecisty krawat. Zdjęcie przedstawiało go siedzącego przy kawiarnianym stoliku, w kraju, gdzie słońce moc­no przygrzewało. Trudno było określić jego wiek. Był wielki, zdrowy, z łysiejącym czołem i małymi wąsika­mi. Gdyby majora nie poinformowano o narodowości Nasira, uznałby go za Włocha.

Przebywa obecnie w Omanie — poinformował Bressol. — Jest celem numer dwa.

A mój główny cel?

Ten facet — Gore podał drugą fotografię. Była kiepskiej jakości, jak odbitka w gazecie. Pokazywała chudego, szerokoustnego mężczyznę po trzydziestce. Miał na sobie marynarski mundur, jego włosy były jas­ne. lub przedwcześnie posiwiałe. Twarz była bez wyra­zu, nie odzwierciedlały się na niej żadne cechy charak­teru.

Kto to? — spytał major.

Ma wiele przybranych nazwisk — odrzekł Bres- sol. — Nie wiemy, jak nazywała go jego matka. Zna­my go jako Georga Sebacka.

Narodowość?

.Jankes.

Wielki Boże, chcecie bym zabił Amerykanina?

Tylko jeżeli będzie pan musiał — powiedział Go­re. — Wolelibyśmy dostać go w nasze ręce żywego.

* * *

Dingo Harper

My, faceci z kompanii „K” zostaliśmy tak nagle wyrwani z głębokiej, malajskiej dżungli, że nawet pi­jawki nie zdążyły odczepić się od naszych kostek. Dwa tygodnie później rozmieszczono nas na wysokości paru tysięcy stóp gdzieś na peryferiach Omanu, gdzie na cztery godziny przed świtem jest tak zimno, że nawet morsowi zamarzłyby jaja. Podczas transportu żartowa­liśmy sobie z operacji, traktując ją jako przyjemną wy­cieczkę autokarową. Ale gdy już tu przybyliśmy, prze­marzliśmy kilka nocy i usłyszeliśmy to, co mieli nam do powiedzenia chłopaki z grupy „D”, opuściła nas ochota do śmiechu. Zwłaszcza, gdy cudem powróciłem z pierwszego swojego patrolu. A byłem taki głupi, że gdy usłyszałem o zwiadzie, sam się zgłosiłem na ochot­nika.

BFHTBraHramUWM*

Gdzie mamy dokonać zwiadu? — zapytałem zwięźle.

Tu, poruczniku, na tym zboczu poniżej wsi.

Wieś? Co to za wieś, panie kapitanie?

To mała wieś, jeszcze nie zaznaczona na mapach. Nazywa się Khahouris.

Ale to jest ładnych parę mil w głąb gór.

Udacie się do Kamah razem z częścią kompanii. Przenosimy tam nasz obóz. A dalej to już pójdziecie z waszą drużyną.

Czego mam szukać, panie kapitanie?

Najłatwiejszej drogi do Wsi.

Ilu nas będzie?

Wy, poruczniku, dwóch żołnierzy i tutejszy prze­wodnik.

Komandosi jakich wybrałem na to zadanie byli świetnymi fachowcami, ale przewodnik wydawał się na pierwszy rzut oka cholerną omyłką dowództwa. Nazy­wał się Mohamed. Zdawałoby się, że jako przewodnik naszego wojska powinien świetnie znać angielski, ale on chyba nie znał nawet arabskiego. Kiedy mówił, brzmiało to jakby koza przeżuwała stary materac. Ża­den z nasi nie mógł zrozumieć ani jednego słowa. Mu­sieliśmy porozumiewać się z nim na migi, jak głucho­niemi. Nie nazywałbym go staruszkiem. On był choler­nym starociem, starszym nawet niż taszczona przez niego zardzewiała flinta Martini-Henry, która nawet w czasach Winnetou uchodziłaby za straszny rupieć. Naj­gorsze, że śmierdział jak mocz wielbłąda. Chyba tylko raz gó umyto, zaraz po narodzeniu. Jego odór mierzo­ny w -decybelach brzmiałby głośniej niż marsze poran­nej orkiestry wojskowej. Miałem nadzieję, że buntow­nicy nie wywąchają go, gdy znajdziemy się w wąwozie.

Mieliśmy być w terenie przez noc, dzień i większą

część następnej nocy. Nie zabraliśmy radiostacji, cho­ciaż łatwo przyszłoby nam nawiązać kontakt — patro­le kompanii „A” miały działać niecałe 15 mil od nas. Naszym zadaniem było zbadanie wapiennej ściany, wy­sokiej na 12000 stóp, na szczycie której zbudowano wioskę. Mieliśmy znaleźć dogodną drogę, którą trzech facetów mogłoby się dostać nocą na górę. Miałem na­dzieję, że dokonamy rekonesansu, nie napotykając re­beliantów, którzy jak cholerne sępy rozsiedli się na szczycie kanionu.

Kapitan Christopfer Pemberton „Korky” pokazał mi album ze zdjęciami wykonanymi przez naszych błę­kitnych chłopców latających na Yenomach. Przyznając sprawiedliwie, odwalili dobrą robotę. Zdjęcia wykona­no podczas wolnych lotów na niskim pułapie. Stok ujęto pod różnymi kątami. Jednak zdjęcia nie były trójwymiarowe, nie dawały dobrej perspektywy, spła­szczały obraz. Nikt nie poszedłby na ścianę, korzysta­jąc tylko z tych informacji. Trzeba było się zoriento­wać w terenie, na miejscu, zrobić odpowiednie szkice. Sprawdzić, w których jaskiniach można się skryć w ra­zie potrzeby itd.

Dwadzieścia minut przed świtem nakazałem postój. Byliśmy już pod stokiem, tysiąc stóp poniżej Khahou- ris. Słyszałem jak Mohamed szczęka z zimna zębami. Macgregor grzebał w swoim plecaku, sierżantowi Wal- rondowi świstało w piersiach z zimna. Z tymi dwoma żołnierzami odbyłem już wiele patroli w dżungli i dla­tego zabrałem ich na ten rekonesans. Żaden nie miał więcej niż 23 lata, ale uchodzili już za zaprawionych w bojach, doświadczonych weteranów.

Na dnie wąwozu było tak ciemno, że z trudem wi- 30

działem cokolwiek. Jednak Rob Roy* miał oczy jak kot, jemu nie przeszkadzał największy nawet mrok. Poczułem, że dotyka mojej dłoni. Włożył w nią mały kubek. Podniosłem go do ust 1 przechyliłem. Smako­wało jak brandy. Matka Macgregora była właścicielką magazynu spożywczego w Edynburgu i często przesy­łała mu w paczkach rozmaite smakołyki. Dwa rozgrze­wające łyki sprawiły, że poczułem się o niebo lepiej. Mo siorbał swoją porcję, zaś sapanie Walronda ustało. Pragnąłem jeszcze tylko papierosa. Ale było to nie­możliwe, przynajmniej na tak długo, póki ktoś nie wy­myśli papierosa, który się nie żarzy. Dość już nasłu­chałem się od chłopaków z „A” opowieści o tym, jak to rebelianci potrafili zestrzelić płomień świecy z odleg­łości 1000 jardów.

Boże, jak było zimno. Jak w grobowcu. Nic nie zwiastowało zbliżającego się dnia. Nie było najmniej­szej nawet mgiełki. Jednak słońce miało wstać już za parę minut i ze strachem pomyślałem, że w czystym, górskim powietrzu widoczność będzie na ponad trzy­dzieści mil. Należało znaleźć jakieś schronienie, przy­czaić się, potem, przy najlepszej widoczności, zrobić mały rekonesans, znów przycupnąć w kryjówce, a gdy zapadną ciemności, odnaleźć powrotną drogę do wadi- sy, a stamtąd ruszyć wprost do Kamah. Rozległo się mamrotanie. To Mo zaczął swą poranną modlitwę. Zaczynało dnieć. Nachyliłem się w stronę żołnierzy i szepnąłem: — Jaskinia.

Wystarczyło raz powiedzieć. Moi podwładni zniknęli bezszelestnie, jak cienie. Z cierpkim smakiem brandy w

ustach czekałem na ich powrót, rozmyślając, co nam przyniesie zbliżający się dzień. Arab wykonywał serie tradycyjnych ukłonów. Przy kolanach położył swą strzelbę i wyglądało to tak, jakby modlił się do niej, a nie do Alłaha. Po obu stronach wznosiły się strome zbocza, a jasnoniebieskie niebo wyglądało jak jasne pę­knięcie w stropie skał. Jakiś kamyk oderwał się od sto­ku i zagrzechotał na dnie. Wyciągnąłem lornetkę i przejrzałem okolicę. Na dnie wąwozu nie dostrzegłem niczego niepokojącego. W kieszeni na piersi spoczywa­ły cztery kolorowe kredki, potrzebne mi do wykonania szkicu. Kapitan Korky chciał mi dać aparat fotogra­ficzny, ale bardziej ufałem swoim nieporadnym rysun­kom, niż najlepszym nawet zdjęciom. Interpretacja fo­tografii mogła okazać się całkiem mylna i tam, gdzie utrwaliła się na kliszy łatwa droga, w rzeczywistości mogła być cholernie niebezpieczna trasa.

Zabawne, ale po raz pierwszy od naszego przybycia do tego kraju nie było wiatru. Każdy cichutki odgłos rozbrzmiewał echem w skalistym kanionie i mógł do­trzeć do uszu rebelianckich czujek, wartujących gdzieś, tam w górze.

Powrócił Macgregor..

Mamy jaskinię. Niezbyt głęboka, ale starczy w niej miejsca dla naszej.czwórki.

Było już na tyle jasno, że wyraźnie widziałem rysy twarzy Rob Roya. Miał bystre spojrzenie, ciągle unie­sione w zdziwieniu brwi, wąskie usta i strasznie dużo piegów. Lubił robić to, co innym wydawałoby się nie­prawdopodobne lub dziwaczne. Nawet teraz ubrał się w narodowy strój Szkotów — wełnianą szarfę wokół szyi i czerwono-zieloną, kraciastą pelerynę. Nazywał ją tartanem, ale wiedzieliśmy, że jego matka wypiekała w niej ciastka. Wyglądał zaledwie na 16 lat.

Okay, schowajcie się tam.

Weźmiesz nas na poszukiwania, szefie?

Szanuj swoje zdrowie, Roy.

A zobaczyłeś, szefie, coś przez tę swoją lornetę?

Potrząsnąłem głową. Powrócił Wally i usiadł obok

nas. Zabawiał się splataniem linek między palcami. Miał strasznie ciemną cerę i ostry wzrok. Nie był ga­dułą.

Naradziliśmy się szeptem, cichym jak brzmienie ko­nika polnego i ruszyliśmy. Przebrnęliśmy przez dno wąwozu i podeszliśmy pod stok. Do jaskini było zaled­wie kilkanaście jardów. Była to zwykła, nie osłonięta skałami dziura w ziemi. Jej główną wadą było to, że cała tonęła w cieniu i nie mogłem z tego miejsca wyko­nać szkicu. Stok Khahouris wisiał nad nami jak szara kurtyna. Odwróciłem głowę, zezując na zbocze naprze­ciwko nas. Było lepsze jako punkt obserwacyjny.

Do środka — nakazałem. — Wally, Roy, osła­niajcie mnie.

Gdzie idziesz, szefie?

Naprzeciwko — wskazałem palcem. Zabrałem butlę z wodą, karabin M-l, lornetę, parę paczek amu­nicji i wyruszyłem nie zwlekając. Szybko przebiegłem przez całą szerokość wąwozu, kryjąc się pomiędzy gła­zami leżącymi u stóp przeciwległego zbocza. Wygląda­ły trochę jak kamienne lwy z Trafalgar Square. Wspią­łem się kilka stóp po stoku. Znalazłem wygodną półkę skalną i rozsiadłem się na niej. Miałem wspaniały wi­dok na całe zbocze pod. wsią. Wsi oczywiście nie mog­łem dojrzeć pod tak ostrym kątem, ale widziałem smu­gi dymu na niebie, świadczące o tym, że buntownicy gotują sobie śniadanko.

Pokazałem Wally’emu uniesiony kciuk. Widziałem żołnierzy wysuniętych do połowy z jaskini. Zabrałem

się do pracy. Wyjąłem szkicownik i wkrótce tak szyb­ko machałem swoimi mazakami, że musiałem wyglą­dać jak Gene Krupa walący swe solo na bębnach. Wy­patrywałem miejsc najlepiej nadających się na uchwyty i stacje. Te punkty zaznaczałem na kartce. Pomyśla­łem, że nie chciałbym prowadzić tej nocnej wyprawy, bowiem nie będzie można używać klasycznego sprzętu. Stukanie młotka w kołki z pewnością zaalarmowałoby warty na górze. Trzeba będzie szukać naturalnych u- chwytów i zaufać wytrzymałości własnych rąk. Co chwilę spoglądałem przez lornetę, by przyjrzeć się szczegółom. Słońce świeciło mocniej, chłód zelżał. W dolinę schodził długi cień, fragmenty ściany zaczęły pojawiać się w świetle jak na kliszy fotograficznej za­nurzonej w wywoływaczu. Za trzy, cztery godziny cały stok będzie oświetlony. Do tej pory powinno zrobić się ciepło, nawet pomimo panującej zimy i wysokości 8 000 stóp, na jakiej się znajdowaliśmy. Spojrzałem po­nownie przez lornetę. Obok mnie leżało moje zaopa­trzenie. I Wtedy jakiś cholerny strzał strzaskał moją butelkę.

Chryste. Skoczyłem 10 stóp w dół. Następna kula zaświstała za moim karkiem. Upadłem na ziemię i od- turlałem się pomiędzy głazy. Wally krzyczał coś do mnie. Oń i Roy wychynęli z jamy, trzymając broń w pogotowiu, lecz nie mogli oddać żadnego strzału. Nie widzieli celu. Zaś grad kul żłobił ziemię wokół mnie. Szczęściem kamienie stanowiły niezłą osłonę. Ja także nie mogłem dostrzec snajperów. Nie mogli znajdować się ria zboczu nade mną, jego krzywizna uniemożliwia­ła oddanie strzałów pod takim kątem. Byli albo po bo­kach, albo naprzeciwko, gdzieś u stóp wioski. Czułem się jak kaczka w lisich łapach. Skierowałem lornetę na krawędź kanionu. Rzeczywiście, dostrzegłem trzy lub

cztery strzelby w iiiszy skalnej, stanowiącej najniższy punkt wsi. Gdybym pozostał z innymi w jaskini, tamci nic'by nie zauważyli.

Pięćdziesiąt jardów otwartej przestrzeni dzieliło mnie od" bezpiecznego schronienia i od' towarzyszy. Gdy wpatrywałem się w niszę pod Khahouris, chcąc do­strzec chociaż kawałek głowy jakiegoś gnojka, by po­słać mu kulkę, inny ruch przyciągnął moje spojrzenie. Zwróciłem szkła lornety w tamtą stronę i zobaczyłem drugi oddział rebeliantów. Byli po tej samej stronie wąwozu co i ja, powyżej mnie, z prawej strony. Przy­bliżali się, by zająć dogodną pozycję do oddania strza­łu. Siedmiu wysokich i zręcznych obszarpańców. Łazili po skałach diabelnie szybko. Talib bin Ali, czy ktokol­wiek, kto władał wioską, wymusztrował swych żołnie­rzy na tip-top. Porażki widać nauczyły ich rozumu, bo obstawili siedliska czujkami ze wszystkich stron.

Zastanawiałem się, co oni-robią ze schwytanymi jeń­cami. Oberżną nosy albo wyrwą języki? Może nic tak drastycznego. Tu był Oman, nie Jemen. Takie krańco­we barbarzyństwo nie było powszechne w tym kraju.

Co robimy, szefie? — dobiegło mnie wołanie Walronda. Dobre pytanie, sam chciałbym wiedzieć.

Mieliśmy .dwie możliwości. Albo siedzieć w norze przez-cały dzień, trzymając rebeliantów na odległość i spróbować wymknąć się im nocą, albo wykonać kontr- uderzenie. Snajperzy mieli pozycje po obu stronach ka­nionu. Gdybyśmy nawet wyrwali się z otoczenia, oni nadal pozostaną panami gór i będą mogli powystrzelać nas jak kaczki w innej, dogodnej dla nich chwili. Mieli dość dalekosiężnych, nowoczesnych amerykańskich ka­rabinów. Jednak zawsze lepiej walczyć niż tkwić dalej w tej szczurzej dziurze. Wystarczyłby jeden pocisk albo pęk granatów abyśmy powędrowali wprost do Bozi.

Pomyślałem o prostym manewrze żabich skoków. Jeden osłaniałby trzech pozostałych, ci, po przebiegnię­ciu stu jardów daliby wsparcie ogniowe tylnej straży, później pozostaje następny człowiek i tak aż do wyjś­cia. Był to powolny sposób wydostania się z matni, ale w miarę skuteczny. Dobrze to przemyślałem. Tylko że ja wciąż tkwiłem po niewłaściwej stronie wąwozu.

Wyciągnąłem z plecaka granat i podniosłem w górę, aby Wally go zobaczył. — Widzicie, sierżancie? — za­wołałem.

Chyba rozumiem -- odkrzyknął.

Wyrwałem zawleczkę i rzuciłem granat za siebie, mknąc po stoku jak diabelski płomień. Rozległ się wy­buch, kamienie wyrzucone w powietrze zaświstały koło mojej głowy, lecz ja byłem już na dnie kanionu. Żoł­nierze otworzyli krzyżowy ogień, co było zwykłą dy­wersją odwracającą uwagę. Chmura pyłu wzniecona przez wybuch zmyliła nieco buntowników, wszystko to razem podarowało mi kilka bezcennych chwil. Wsko­czyłem prosto do jaskini. Cholernie wielki kamień upadł niecałe dziesięć jardów od naszej dziury. Po chwili posypały się z góry następne głazy. Widocznie wojownicy z Khahouris, nie mogąc nas powystrzelać z nowoczesnej broni, powrócili do starych, wypróbowa­nych średniowiecznych metod!

Chryste — jęknąłem, gdy kamień wielkości pięści minął mój nos o parę cali. — Wyciągnij nas stąd.

Odwrót? — spytał sierżant. — Kto jest tylną strażą? - •

Ty, Wally. Może być? :

Okay.

Wyskoczyliśmy z kryjówki. Mohamed wylazł na końcu. Nie wyglądał na przestraszonego, czy zaniepo­kojonego. Trzymał swój karabin balansując nim w jed­

nej ręce. Miał czerwone oczy. Czerwone jak rubiny, przysięgam. Opierając strzelbę o biodro, zaczął strze­lać, choć nie widziałem żadnego celu, dla którego prze­znaczył kule. Po każdym strzale śmiał się maniakalnie. Nie mogłem w to uwierzyć. Jakiś łachmaniarż spadł ze skały jakąś milę po naszej lewej. Jego śmiertelny krzyk długo odbijał się echem po skałach. Poklepałem Mo po ramieniu.

Niezła robota, tatuśku.

Nie zrozumiał, co powiedziałem, ale uśmiechnął się, ukazując spróchniałe zęby.

A teraz pędem do wyjścia z tej.matni.

Pchnąłem go w stronę wyjścia z wąwozu. Uśmiech

znikł z jego twarzy. Może myślał, że urządzimy tu sobie małe strzelanko, jak na strzelnicy. Taki konkurs, kto zabije więcej rebeliantów, oczywiście z nagrodami na koniec. A może naczytał się Kliplinga i chciał zostać przed śmiercią bohaterem. Takim arabskim Gurkhą.

Biegnij — nakazałem.

Jakoś przyjął rozkaz. Mknąc jak chart wydostał się z dna rozpadliny, mając za plecami naszą dwójkę, Roya i mnie. Wally, przyczajony za skałą, strzelał po­jedynczymi strzałami w krawędź kanionu.

Wąwóz ciągnął się ćwierć mili, później robił ostry skręt przy wapiennej stalli, tafii rozszerzał się znacznie i, mając po bokach tylko niewielkie wzgórza, prowa­dził wprost do Wadi Halfin, dnem której wił się wielb­łądzi szlak wiodący do Kamah.

Obejrzałem się za siebie. Sierżant, leżąc za kamie­niem,, wciąż słał kule w górę.' Nie dostrzegałem rebe­liantów w ich kryjówkach, nawet przez lornetę. Wyda­wało się, że zniknęli. Jednak, gdzieś na szczycie wąwo­zu, zadudniły końskie kopyta. Pomyślałem, że jadą za­jąć dogodniejsze stanowiska do przygwożdżenia nas w

dole. Oblał mnie zimny pot na myśl, że za chwilę po­sypią się w dół granaty. Minuta goniła minutę, a nic podobnego się nie działo. Odetchnąłem z ulgą. Stary Mo, biegnąc wytrwale, znikł za wysoką stallą. Miałem nadzieję, że tam na nas poczeka. Zaś Macgregor za­trzymał się i przygotował karabin do strzału. Zagwiz­dałem na Walronda. Wystrzelił jeszcze dwa razy i szybkim sprintem dołączył do nas. Roy krył go ogniem ze wszystkich stron, lecz nikt na niego nie odpowiadał. Trwała cisza. Cholerna, nagła cisza.

Gdzie się oni podziali? — zastanawiał się Roy.

Są na szczycie — odpowiedział zasapany sie­rżant.

Po obu stronach?

Myślę, że tak.

Dobra robota, Wally — podziękowałem. Puści­łem go za Mohamedem. Roy miął iść ostatni. Tworzy­liśmy teraz rozciągniętą linię. Z przodu Arab, później Wąlly, sto jardów za nim ja, na końcu nasz mały Szkot. Niebo rozpalało się coraz bardziej. Zapowiadał się upalny dzień. Ale ja urodziłem się w okolicach Syd­ney. Zjechałem z ojcem całe Północne Terytorium od­wiedzając hodowlę bydła, gdzie wynajmowaliśmy się do pracy. Spędziłem tam niejedno gorące lato. Upałów się nie obawiałem. W przeciwieństwie do kul. Kula jest kulą, jej jest obojętne jaka panuje temperatura. Sucho czy mokro, zimno czy skwar, wbija się w ciało zawsze z takim samym impetem. Ale nikt'nie strzelał.

To mnie zastanowiło. Przecież nie poszli wszyscy na zabawę, ani nie zrobili sobie przerwy na obiąd. Ko­czownicy słynęli ż wojowniczości. .Mieli co prawda pochrząnioną organizację, nie znali się na planowaniu i strategii, ale wojnę partyzancką, toczyli już od czasów kamiennych toporów. Jeżeli pozostawili nas teraz w

spokoju, to musieli być cholernie pewni, że dostaną nas w innym miejscu. Jak się później okazało, miałem całkowitą rację. Tak te gnojki myślały.

Dotarliśmy do zakrętu. Przewodnik jednak czekał. Odpoczęliśmy chwilę i znów rozciągnęliśmy się w pięć- dziesięciojardowych odstępach, schodząc powoli ku wadisie. Mo szedł z przodu. Musiał mieć oczy jak so­kół, aby wypatrzeć cokolwiek w otaczających nas wzgórzach. Ja nie widziałem nic niepokojącego, nawet przez lornetę. Zaufałem jednak jego ostrzeżeniom.

Pozostawiłem żołnierzy pośród iglic skalnych, wyglą- diających jak Wielkie termitiery, sam Zaś, z Arabem, ru­szyłem do przodu. Dolina rozszerzała się na ponad 800 jardów, otaczające ją wzgórza były porośnięte bujną roślinnością, wśród której mogłoby się schować z ty­siąc osób. I nagle zagrzechotał karabin maszynowy.

Rzuciliśmy się na ziemię. Kule kąsały nasze otocze- nie, cudem jednak wszystkie chybiły. Nie mieliśmy ża­dnej osłony, leżeliśmy na twardych, wapiennych pły­tach. Mo dotknął mojego nadgarstka. Spojrzałem we wskazywanym przez niego kierunku. Było to gniazdo karabinu maszynowego, położone na łagodnym pagór­ku po naszej lewej stronie. Zajęli kluczową pozycję, mieli stamtąd drogę pod ostrzałem 240 stopni. Ubrani byli w ochronne kombinezony koloru piasku. Mogłem ich dostrzec tylko wtedy, gdy się poruszali. Lecz nie tylko oni strzelali do nas. Po przeciwległej stronie, w siodle skalnym ukryci byli inni strzelcy. Nie znaliśmy żadnej innej drogi, którą moglibyśmy obejść ich pozy­cje. Przyjazna wadisa wydała' się nam tak odległa jak Tamiza, czy Sydney.

Walymy przód — wymamrotał przewodnik.

Miał na myśli „walimy naprzód”. Potrząsnąłem gło­wą i nakazałem mu się wycofać. Westchnął, rozczaro­

wany moją niewiarą w dobrą wolę i protekcję Allaha. Jednak wolałem racjonalne działanie. Wolno pełzliśmy do bezpiecznych skał.

Karabin maszynowy na wzgórzu po lewej — po­wiedziałem Walrondowi i Royowi, gdy wreszcie do nich dotarliśmy.

Nie powiem, aby mi się to podobało — stwier­dził Macgregor. — Jeżeli jeszcze paru śmierdzieli zej­dzie kanionem...

Albo przyjdzie od strony wadisy — dodał Wally.

Przerwijcie te rozważania — odezwałem się. — Za chwilę na horyzoncie może pojawić się eskadra RAF-u.

I najprawdopodobniej zbombardowaliby nas — posępnie powiedział Roy. Podał mi swój baniak z jp- dą i skręta. Zapaliłem. Rozsiedliśmy się na ziemi, trzy­mając pod ręką broń gotową do strzału. Nie oszczę­dzaliśmy wody. To mogły być nasze ostatnie godziny, zanim rebelianci zdecydują się na atak. Było ich w okolicy najmniej tuzin, a swobodnie poruszając się po górach, mogli wezwać z pobliskich wiosek parę setek zbrojnych. Ale nie w ich stylu było ściąganie wszyst­kich sił do zniszczenia czterech facetów, takich jak my. Mogli nas dostać w dwudziestu. Z łatwością.

Minęło pół godziny. Nie działo się nic ciekawego. Zjedliśmy trochę zapasów Roya przysłanych mu przez matkę, wypiliśmy wodę, wypaliliśmy po jeszcze jednym papierosie. Nie mieliśmy właściwie na co liczyć. Na cud boski? Byliśmy starymi weteranami walk w dżung­

li i wiedzieliśmy, że Bóg nie interesuje się patrolami wpuszczonymi w maliny przez głupkowate dowództwo. Jemu jest obojętne, czy jesteś chrześcijaninem, anem, muzułmaninem czy biednym Australijczykiem. Wcześ- 40

niej czy później, chłopcy Imama zacisną pętlę, a my będziemy w środku.

Było gorąco, lecz wiała przyjemna, chłodna bryza. Po pustkowiu wirowały obłoki kurzu, rozbijając się o skały. Minął kolejny kwadrans, a ja nie wymyśliłem żadnego sposobu ratunku. Usiłowałem oszukać sam siebie nadzieją, że może uratują nas lotnicy. W głębi serca wiedziałem, że to nieprawda. Powietrzny atak nie mógł być skierowany w okolice Khahouris. Szefowie nie chcieli, aby buntownicy opuścili wieś przed nocnym sżturmem. Byłem wściekły. Patrol był źle zaplanowa­ny, źle przeprowadzony, bezcelowy. Prawdopodobnie nikt się nie dowie, co udało się nam odkryć. Dopiero jutrzejszego ranka ktoś zacznie się o nas martwić, ale wtedy będzie za późno na jakikolwiek ratunek.

Upływała kolejna godzina. Spomiędzy wzgórz wyło­nił się samotny jeździec, wlokąc się wolno na osiołku. Zaniepokoił nas jego widok. Sądziliśmy, że to przednia straż bandy taszczącej moździerz, którym chcieli nas zbombardować. W każym razie, gdybym był po ich stronie, kazałbym posłać po jakieś działo. Wtedy roz­gnietliby nas jak muchę.

Wyobraźcie sobie, że zauważyłem ża nami intere­sujące typki w kanionie — powiedział Wally.

Więc nie mamy powrótu — skwitował ten fakt Roy: — I dobrze.

Podzielałem jego zdanie. Gdyby przyszło nam wal­czyć i polec, to nie chciałbym umrzeć w tamtej ka­miennej trumnie. Tu, na otwartym terenie, mieliśmy cień szansy.

Rebeliant? — zapytał sierżant.

Spójrzałem przez szkła. - Tak. Solo. Na ośle.

Ma flagę?

Wśród wojowników omańskich panował zwyczaj no­

szenia na ramieniu flag informacyjnych; Każdy kolor odpowiadał innej randze, oznaczał, czy to szejk, czy zwykły żołnierz. Rebelianci upodobali sobie czerwone proporce. Jeździec miał na sobie ciemny burnus z kap­turem zarzuconym na głowę. Czoło obwiązał sobie ró­żową szarfą, za plecami łopotała na wietrze poszarpa­na szmata. Broń wisiała na temblaku przewieszonym przez ramię. Zwierzę było jednym z czarnych somalij- czyków, które importowano ze Wschodniej Afryki, ale okazały się całkowicie bezużyteczne jako zwierzęta po­ciągowe w górskich regionach. Część z nich zdechła, część skradziono, a spóro uciekło. Nic więc dziwnego, że jeden z nich posłużył za wierzchowca rebelianckie- mu zwiadowcy. Regulując ostrość soczewek, ze zdu­mieniem spostrzegłem, że on także ma lornetkę i spog­ląda przez nią w moim kierunku. Pośpiesznie cofnąłem się za skały.

Jaka flaga, szefie? — dopominał się Wally.

Czerwona.

Cholera, pieprzony rebeliant:

Właśnie — odparłem.

Wyjrzałem ponownie i zmieniłem ogniskową, by do­strzec gdzieś dalej oddział holujący moździerz, łub ja­kąś inną, śmiercionośną machinę. Ale w głębi doliny nic się nie ruszało. Tymczasem jeździec zbliżał się- ze stoickim spokojem, osiołek człapał smętnie, plącząc się w połach ciemnego burnusa, czerwona szmata powie­wała dumnie;

Szefie, spójrz tam — wskazał Roy.

Na wzgórzu po prawej ukazało się na chwilę kilku oberwańców. Byli za daleko, aby można było oddać celny strzał. Woleliśmy zachować nasze kule na osta­teczną rozprawę. Bandyci wywijali strzelbami, Usiłując zwrócić na, siebie uwagę jeźdźca, ale ten ich ignorował. 42

Podjechał jeszcze kawałek, zatrzymał osła i uniósł się na siodle, jakby czekając na coś.

Szefie — szarpnął mną Wally.

Teraz i ja zauważyłem siedmiu czy ośmiu koczowni­ków na dnie wąwozu. Byliśmy otoczeni, rebelianci nie zamierzali dać. nam żadnej szansy. Jak wspomniałem, nie mieli .zielonego pojęcia o strategii. Wyłożyli wszyst­kie swoje cztery asy w pierwszym rozdaniu. Najbar­dziej niepokoił mnie'karabin maszynowy i tajemniczy jeździec. Znów ruszył ku nam. Widzieliśmy go już wy­raźnie gołym okiem. Albo nie wiedział o naszej obec­ności, albo uważał nas za przyjaciół. Zatrzymał się po­nownie, uniósł w górę flagę i zaczął nią machać, syg­nalizując coś komuś za wzgórzami.

Wtedy usłyszeliśmy szum silnika. Na drodze pokazał się obłoczek kurzu, jakieś czterysta jardów od jeźdźca, który z kolei, stał oddalony od nas o niecałe pięćset jardów. Spojrzałem na gniazdo karabinu maszynowe­go. Musieli mieć doskonały widok na samochód. Gdy­by to był angielski jeep, otworzyliby ogień w każdej chwili. Lecz rebelianci z Khahouris byli dziwnie pa­sywni.

Myślicie, że przybywają po nas z Kamah? — spytał Roy.

Jeśli po nas, to sądzą, że jesteśmy już sztywni.

Czemu?

Bo to ambulans Czerwonego Krzyża — odpar­łem.

Przecież w Khahouris nie ma Czerwonego Krzy­ża... — zdziwił się Wally.

Ciekawe, ile czasu zajmie chłopcom Taliba wyeli­minowanie tego samochodu.

A mnie martwią ci faceci w wąwozie — odezwał się Macgregor. — Podeszli już tak blisko, że niedługo

K ł

dobiorą się nam bagnetami do dupy. Chyba że przed­tem pobiegamy co nieco.

Samochód był dwutonowym dodge’em pick-upem. Skrzynia pokryta była czarnym brezentem, na którym wymalowano czerwony krzyż na białym polu. Widok tego znaku wprowadził zamieszanie w szeregi buntowni­ków. Łamali sobie głowy, co to, u diabła, ma znaczyć. Podobnie jak i my. W tym regionie nie było żadnych epidemii, trzęsień ziemi, ani nawet żadnych walk. Je­szcze nie było. Dodge przybliżył się i zatrzymał raptow­nie nie opodal samotnego rebelianta, jeździec zeskoczył z osła, Wołając coś, lecz nie rozróżniałem słów. Mo przytknął rękę do ucha i nasłuchiwał uważnie.

Ocer — poinformował mnie. — Egleski ocer.

Nie zrozumiałem tej mamrotaniny. Może znaczyło to „angielski oficer”? Jednak nie miałem zamiaru opu­szczać lekkomyślnie bezpiecznego schronienia. Zwła­szcza, że drogi między nami a ambulansem pilnował ciężki karabin maszynowy, nie wspominając o tych pa­ru strzelbach po lewej. Jednak kanonada z głębi kanio­nu zmieniła moje nastawienie. — Biegnijcie, jakby się paliło — rozkazałem.

Wally i Roy pobiegli tak szybko, jakby startowali na olimpiadzie. Oddałem parę serii z mojego M-l do Arabów za naszymi plecami. To wszystko, co mogłem zrobić. Pchnąłem Mo lufą karabinu.' Wyleciał na otwartą przestrzeń wymachując flintą wokół głowy, jakby brał udżiał w polowaniu na lisy, a nie walczył o życie. Nastąpiły cztery minuty szaleńczego biegu. Całe zbocze zajazgotało palbą, jakby wyroiły się na nim ty-: siące szerszeni. Powinniśmy już na początku być sko­szeni celną serią z ciężkiej broni, ale karabin maszyno­wy milczał. W końcu odezwał się, ale zamiast w nas, zaczął walić pociskami w pozycje rebeliantów. Nie by-> 44

łem pewien, co się właściwie stało. Widocznie któryś z naszych opanował gniazdo, a teraz próbuje nas osła­niać. Karabin maszynowy US browning kaliber 30 bił równymi seriami po wzgórzach, źe aż koczownicy przycichli, nie ważąc się wytknąć nosa z kryjówek. Nie tylko browning pracował na najwyższych obrotach. Nieznajomy zrzucił kaptur z głowy i także osłaniał nas, strzelając z pistoletu maszynowego thompsona. Zobaczyłem jego białe włosy rozwiewane przez wiatr i słoneczne błyski odbijające się od ciemnych okularów. Był cholernie spokojny, jakby demonstrował działanie broni, a nie strzelał dó żywych ludzi.

Osiołek był już daleko, odbiegając w wesołych pod­skokach. Jasnowłosy nie martwił się o zwierzę. Nie po­trzebował go już. Zakamuflowany dodge był najlep­szym środkiem transportu przez Wadi Halfin. Jak się mogłem zorientować, w ambulansie nie było żołnierzy. Całą ekipę ratunkową stanowił jeździec, kierowca i ci, którzy zajęli się karabinem maszynowym.

Moja drużyna nie wyszła z tego bez szwanku. Jakiś rykoszet zadrasnął Mohameda lekko w ramię, zaś Roy otrzymał postrzał w nogę. Widziałem jak upadł z twa­rzą wykrzywioną bólem. Rebelianckie kule dziurawiły ziemię koło niego, lecz wtedy to właśnie odezwał się US browning i buntownicy przycichli. Przerzuciłem M-kę do lewej ręki, zaś prawą złapałem Macgregora pod ramię. Był cholernie ciężki. Jakoś jednak opano­wał ból, postawił zdrową nogę na ziemi i traktując mnie jako swoiste szczudła, zaczął nieporadnie skakać. Przebyliśmy w ten sposób kilkanaście jardów i wresz­cie zobaczyłem, czemu dodge zatrzymał się tak nagle. Nie mógł podjechać bliżej, bowiem drogę przecinała niewielka rozpadlina, jakby mała wadisa, głęboka na

12 stóp.

Ja go wezmę, szefie — powiedział Wally, który razem z Arabem osłaniał nas ogniem. Położyłam Roya na ziemi. Jęknął, usiłując obrócić to w żart.

Ach, nie zostawiaj mnie, szefie, umieram.

Zamknij tę swoją wstrętną gębę — uciszył go Walrond. Wziąłem od niego karabin. Z drugiej strony rozpadliny znajomy głos zawołał:

Z twoim chłopakiem w porządku?

Czuję się świetnie, doprawdy, świetnie — odpo­wiedział za mnie Roy, jednak jego zapewnienia zamie­niły się w płacz bólu, gdy Wally zarzucił go sobie na plecy. Teraz już wiedziałem, kim był „egleski ocer”. Poczułem się spokojniejszy. Ratowanie innych było ty­pową cechą tego człowieka.

Przy mojej pomocy sierżant zszedł ostrożnie na dno zagłębienia i zwinnie wspiął się na kamienne zbocze, ta­szcząc rannego na plecach. Zabawne, jak takie rzeczy pozostają w pamięci, a wiele ważnych szczegółów ulatu­je bezpowrotnie. Wystarczy, że zamknę oczy, a już wi­dzę obraz Wally’ego balansującego na stoku pewnie i szybko, jak cholerny koczkodan z młodym na karku. Wydostali się z wadisy i już byli przy ambulansie.;

Major Jeffrey Alexander Deacon strzelał w dalszym ciągu, chociaż nikt już mu nie odpowiadał. Mo i ja przebrnęliśmy przez zagłębienie. Arab od razu" wsko­czył pod plandekę. Nie miał co prawda piątej klepki, ale nie był tak całkiem szalony. Wiedział, że nie ma ćo marnować czasu, bo jak tylko rebelianci się przegrupu­ją, uderzą na nas ponownie. Zatrzymałem się obok majora. Zdawało się, że mnie nie zauważył. Powiedzia­łem: — Sądziłem, że jesteś w Walii.

Bo jestem — odparł i mocno pchnął mnie do transportera.

W naturze Deacona nie leżało nawiązywanie trwal­szych przyjaźni. Ludzi, z którymi współpracował, trzy­mał na dystans. Co nie znaczyło, że jako oficer szkole­niowy nie przywiązywał się do niektórych ze swoich wychowanków. Jednym z nich był Maurice Harper. Dinga uważano za marzyciela bujającego w obłokach, który bezsensownie taszczy ze sobą grube tomy poezji. Dec nie podzielał tych opinii. Twierdził, że Harper jest wyśmienitym tworzywem na doskonałego dowódcę. Nie mogło ujść jego uwadze, że Australijczyk charak- .terem bardzo przypomina jego samego z młodszych lat. Z wyjątkiem oczywiście skłonności do poezji i ga­dulstwa. Dingo dyskutował na każdy temat, z entuz­jazmem, który przewyższał swadę Churchilla.

Major nie mógł zrozumieć pośpiechu Bressola. Było idiotyzmem wysyłanie patrolów przed przybyciem De­ca. Źle je planowano. Była to prawdziwa improwiza­cja, działanie typowe dla oficerów wywiadu, którzy oczekiwali od oddziałów SAS spełnienia wszelkich na­wet niemożliwych poleceń. Pod koniec spotkania w Zambacie major oświadczył, że nie będzie ściśle współpracował z ludźmi, którzy bezsensownie wyzna­czają innym niebezpieczne zadania. Określił, jakiego sprzętu będzie potrzebował do akcji, jakie warunki misji możliwe będą do wykonania i powiedział, że całą resztą zajmie się sam, według własnych zasad.

Opuścił Zambat następnego ranka. Jako kierowca towarzyszył mu Masud al Hasan. Z dała od wpływu angielskich agentów, Arab okazał się błyskotliwym i doskonałym kompanem. Podczas podróży major wy­dobył od Masuda wszelkie informacje dotyczące konf­liktu.' I te zupełnie nieistotne, i te, które agenci pragnę­

li pozostawić wyłącznie do własnej wiadomości Osiąg­nęli obóz kompanii „K” krótko po jedenastej. Namio­ty skryto w gaju daktylowym, nie opodal wioski Mun- nier. Nad wioską górowało wzniesienie Dżabel Akdar. Szczęście uśmiechnęło się do Deacona, bo okazało się, że kompanią dowodził kapitan Pemberton, stary zna­jomy z Malajów. Inni dowódcy, których nie znał oso­biście, nie byliby tak pomocni. Od Pembertona dowie­dział się wszystkich szczegółów dotyczących niefortun­nej wyprawy Harpera.

To nie był mój pomysł ^tłumaczył kapitan. — Dostałem takie rozkazy z góry.

Od Deane-Drummonda?

Nie przypuszczam, aby to był jego pomysł. Ale on to podpisał.

Pokaż mi jeszcze raz mapę tego kanionu. Dasz mi doświadczonego kierowcę?

A na cholerę ci on?

Wyjadę naprzeciw Harperowi.

Dobra, Dec, jak chcesz. Ale prawie cała droga jest pod kontrolą buntowników.

Kiedy patrol miał wrócić?

Dzisiejszej nocy.

Okay. Wyjedziemy od razu.

Kierowca...? — zamyślił się Pemberton. — Może być sierżant Edwards?

Biorę go.

Potrzebujesz czegoś jeszcze, stary?

Deacon zastanowił się. — Tak. Brezentu i farb. I konia.

Konia? .... * „

Wiesz, takie zwierzę z czterema kopytami, ogo­nem, które żre siano.

Do czego, na Boga, przyda ci się koń?

Dla kamuflażu — odpowiedział major, a stojący za jego plecami młody Arab roześmiał się cicho.

* *

Dingo Harper.

Sierżanta Edwardsa nie trzeba było poganiać, od ra­zu wprawił silnik na najwyższe obroty. Nim odwiesi­łem kapelusz na kołek, gnaliśmy z szybkością 70 mil. Ambulans okazał się partacko wykonanym kamufla­żem, ale widocznie do tej okolicy zsyłano najgłupszych koczowników, bo mimo )vszystko dali się nabrać. Bre­zent był tak niedbale pomazany farbą, że gdyby zaczę­ło padać, wyglądalibyśmy jak roztopione lody tru­skawkowe na kółkach. Z tyłu, pod plandeką, walały się snopki słomy, ośle jabłka i unosił się smród moczu. Była to mała, przewoźna stajenka. Gdy zabrakło osła, znalazło się tam dość miejsca dla Mo, Wally’ego i na­szego zranionego Macgregora. Walrond wyciągnął pa­kiet opatrunkowy i dokładnie zabandażował postrzelo­ną nogę. Zastanawiając się nad naszym nieoczekiwa­nym ocaleniem doszedłem do wniosku, że major mu­siał przywieźć z sobą jeszcze trzech ludzi, którzy opa­nowali gniazdo karabinu maszynowego. Myliłem się jednak. Ze wzgórza, na którym mieściły się pozycje re­beliantów, zbiegał w naszym kierunku tylko jeden człowiek. Sierżant Edwards, gdy go tylko zobaczył, skręcił i zajechał mu drogę. Zwolniliśmy na chwilkę, potrzebną mężczyźnie do wdrapania się na tył wozu, i szybko ruszyliśmy.

Był to najbardziej cholerny asasyn, jakiego kiedykol­wiek widziałem na oczy. Wyglądał tak, jakby uciekł prosto z „Pieśni Pustyni”,

Ubrany był w długi, luźny burnus, przedtem biały, teraz szary jak piach pustyni. Na nogach miał skórza­

ne buty do kostek, jakie swobodnie można by nosić w pałacach sułtana. Miał czarną brodę i ponury wyraz twarzy, zaś nad lewym okiem widniała niewielka, świe­ża blizna. W lewej dłoni kurczowo trzymał sztylet. Ostrze splamione było krwią. Od razu poznałem, że nie zadrasnął się przy goleniu. Zastanowiłem się, jak szybko musiał działać, aby wykorzystać efekt zasko­czenia i ilu buntowników zadźgał.

Kto to, u diabła, jest? — miałem na myśli Araba.

Masud — lakonicznie odpowiedział Deacon.

Skąd wiedziałeś, że będziemy w kłopotach?

Zgadłem.

Nie chrzań, szefie, że masz aż taką intuicję, bo byś już wygrał parę milionów na loterii..

Usłyszeliśmy o waszym patrolu, zaś Masud świetnie zna ten teren i nie był zachwycony waszym położeniem. .

Tak. Ten kanion to cholerna pułapka.

Mogło być gorzej.

Byłoby, gdybyś nie przybył w samą porę.

Musieliśmy przekrzykiwać ryk silnika.

Od jak dawna jesteś w Omanie?

Od niedawna.

Weźmiesz udział w szturmie na Dżabel Akdar?

To zabawa dla młodszych. Dosyć się już w swo­jej karierze nastrzelałem.

Nocna wspinaczka?

. Hmmm

Mogłem się spodziewać Dec, że nie opuścisz ta­kiej frajdy. ..

Przez chwilę milczeliśmy. Telepało nas na wszystkie strony. Wyboje były tak wielkie, że przy podskokach prawie stukałem głową w dach.

Jak za dawnych dni — krzyknął radośnie Red 50

Edwards. Pochodził z rocznika Deacona. W wojsku służył od siedemnastego roku życia. Należał do jednej i tych słynnych Pustynnych Grup Dalekiego Zwiadu przy British Army; które działały podczas II wojny .światowej, najpierw w Północnej Afryce, a później we Francji i Niemczech. On i Dec należeli do tego gatun­ku mężczyzn, którzy najlepiej czuli się w trudnych wa­runkach bojowych, gdy nad głową eksplodowały poci­ski a wróg czyhał na każdym kroku. Czasem wydaje mi się, że nasi wspaniali politycy i dowódcy tylko po to rozpoczynają wojny, aby sprawić przyjemność ta­kim ludziom.

, Już od dłuższego czasu pędziliśmy kamiennym dnem wadisy. Opadła mnie senność, przysypiałem co chwilę, lecz budził mnie klakson, którym sierżant rozpędzał dzieciaki gromadzące się na drodze. Rozbiegały się z piskiem i krzykiem, by po naszym przejeździe ponow­nie zbić się w gromadkę. Czasami któreś rzuciło w dodge’a kamykiem, lecz nie z nienawiści, a dla zabawy lub ze strachu. Wadisa była kamienista, wysuszona, nie płynęła nią woda. Pora deszczów jeszcze nie na­deszła. Lecz gdzieniegdzie tkwiły w niej oczka wodne, małe oazy, w których więcej było wilgotnego błota niż samej wody. Każde otaczał wianuszek palm, a gdzie już była woda i palmy, tam stały rozstawione namioty koczowników. Nie zwalnialiśmy w takich miejscach; sierżant dodawał nawet gazu. Niebezpiecznie byłoby zetknąć się z rebeliantami, a w tej części kraju więk­szość koczowników tylko nominalnie uznawała sułta­na, całym sercem stając za Imamem i Suleimanem, prawdziwymi władcami tej ziemi.

Major dotknął mojego ramienia. — Znalazłeś, Din­go?'

Co? — odpowiedziałem nieprzytomnie, wyrwany z drzemki.

Drogę na Khahouris.

Te gnojki nie dały mi dość czasu na skompleto­wanie szczegółów.

. Ale chyba ogólnie zorientowałeś się w trasie?

Tak.

Podałem mu szkicownik. Wziął kartkę, pełną różno­kolorowych linii i znaków. Wpatrywał się w nią pilnie, trzymając do góry nogami. Odwróciłem szkic na właś­ciwą stronę.

Co cię interesuje, majorze? Postaram się powie­dzieć wszystko, co ci się może przydać.

Mnie? — zdziwił się Deacon. — Myślałem, że to ty będziesz prowadził tę nocną wyprawę.

Chcesz powiedzieć, że mam tam wrócić?

Właśnie to ci mówię.

Jezu! Ilu nas będzie?

Trzech.

Włączając w to ciebie?

Znalazłeś w końcu tę drogę na szczyt zbocza? Spojrzałem na niego. Siedzieliśmy nos w nos. Wciąż

miał na sobie ubiór Araba. Kaptur na jego plecach wyglądał jak gruby szal. Było gorąco. Zjechaliśmy w dół parę tysięcy stóp i z każdą milą robiło się coraz cieplej. Po twarzy Edwardsa i mojej spływały wielkie krople potu, lecz skóra majora była sucha. Zabrałem szkicownik i zadumałem się. Przywołałem w pamięci obraz stoku. Nie wydawał się diabelnie trudny. W bia­ły dzień mógłbym na nim tańczyć bez żadnego zabez­pieczenia. Ale w ciemnościach, bez profesjonalnego sprzętu? A miałem jeszcze prowadzić Deacona. Słynął w SAS jako znakomity alpinista, w młodych latach na­leżał do czołówki wspinaczy w Europie. Ale młodość

dawno już minęła, prawdopodobnie stracił sporo ze swych umiejętności, siły mogły go opuścić w połowie drogi. Miałem dla niego ogromny szacunek, nie znając jednak jego akutalnych możliwości nie wiedziałem, jak wysoko zdoła zajść.

Kiedy ma to nastąpić? — spytałem.

Przed głównym atakiem, dwudziestego szóstego.

To mniej niż za tydzień.

Wiem, ale czas nie jest nam do niczego potrzeb­ny. Zamówiłem już sprzęt.

Sprzęt? Myślę, że będziemy musieli obejść się bez niego.

Wiem o tym. Miałem na myśli trochę lin, kilka dobrych pukawek i parę innych rzeczy.

Nie boisz się wspinaczki bez sprzętu? — zapyta­łem ostrożne.

Widzę, że zastanawiasz się nad moim zdrowiem.

Mówiąc szczerze, majorze, tak.

Jestem w świetnej formie. Mogę pokazać ci za­świadczenie lekarskie. Gdyby było coś ze mną nie w porządku, ci z góry nie przysłaliby mnie tutaj.

Skoro tak, to doprowadzę nas do wsi.

Dobra — przybił moją rękę major.

Jak to się dziwnie układa. Dopiero co powróciłem z tego cholernego wąwozu, gdzie o mało me odstrzelono mi głowy, a już byłem gotów tam wrócić. Przyznaję, pochlebiało mi, że Deacon, ta żyjąca legenda SAS, wy­brał mnie na przewodnika. Gdybym jednak wiedział, kto będzie naszym trzecim kompanem, nie zgodziłbym się tak od razu. Pomyślałbym raz, późnięj drugi... Zaś kiedy w obozie poznałem nazwisko tej osoby, było już mi głupio wycofać się z akcji. Pomyślałem sobie, że skoro major go bierze, to tamten musi mieć jakieś do­świadczenie w łażeniu po skałach i że nie będzie wcale

źle. Dzisiaj, gdyby zgłosił się do mnie z zaświadcze­niem. że samotnie zdobył Mount Everest, nie wybrał­bym się z nim nawet na skałki w Chelsy...

Trzecią osobą, mającą wziąć udział w nocnej wspi­naczce, był Masud, cholerny asasyn.

II. SZTURM NA ZIELONĄ GÓRĘ

Kiedy człowiek wykona pierwszy krok i zdecyduje się zostać szpiegiem sułtana Omanu, nie ma już od­wrotu.

Największym problemem było jednak to, że Masud nie był wcale pewien, czy chce uczynić ten pierwszy krok. Dziwnym trafem całe jego życie przebiegało wbrew prawom Allaha, w które zresztą nie wierzył. Ja­ko potomek wolnych Beduinów służył obecnemu wład­cy, zamiast prowadzić swobodne, koczownicze życie. Będąc wnukiem i synem niepiśmiennych wodzów ple­miennych, pobierał nauki w Anglii, będąc Arabem trzymał się z Europejczykami, pracował dla nich, rato­wał im życie, zamiast ze swoimi wojowniczymi braćmi przeganiać obcych w pustyni.

Wszystko dlatego, że Habis al Hasan zrezygnował z pustynnego życia, jakie jego przodkowie wiedli przez tysiące lat.

Dlaczego wódz Beduinów wywędrował z serca Nedżdu do Omanu?

Było to tajemnicą, której Masud nigdy nie rozwikłał. Jego ojciec zapewniał, że to wola Allaha pchnęła dzia­da do wędrówki przez Ar-Rab all Chali w poszukiwa­niu lepszego życia. Jednak Masud cynicznie przypu­szczał, że staruszek — uciekając przed napadem szej­ków — zagubił się w pustkowiach, i nie mogąc odna­leźć drogi do domu wędrował, gdzie go nogi niosły, aż osiadł w Jartak. Zdarzyło się to bardzo dawno temu, skoro Hasan al Hasan był najmłodszym z wielu synów Habisa, zaś Masud był ostatnim, dziewiątym potom­kiem Hasana. Często nad tym rozmyślał, leżąc samot­

nie w łóżku wynajętego mieszkania w Shoreditch, na swym poddaszu w Barthorpe lub w domu ojca, stoją­cym na wzgórzach Salala, owianym zapachem kwiatów

i drzew rosnących w rozległym ogrodzie. I tu i tam czuł się strasznie obco. Nie był ani nomadem, ani kup­cem, ani dworakiem, jak jego bracia, ani prostaczkiem jak jego kuzyni; nie był też inżynierem, jak brat Salem, kolejny protegowany Gore’a. Czuł się strasznie samot­ny nie mogąc odnaleźć własnego miejsca na ziemi. Go­re, który ładnych parę lat mieszkał w Omanie, znał wyśmienicie kraj i jego mieszkańców, nazywał Masuda mieszańcem.

W Londynie Masud uczył się polityki, ekonomii i prawa, ale w snach nawiedzały go wizje bezkresnej pu­styni, swobodnego życia. Na przykład Salem marzył tylko o zbudowaniu autostrady biegnącej przez Ar-Rub al-Chali i okrążającej wybrzeże, po której swobodnie mogłyby jeździć setki stalowych, nierdzew­nych i klimatyzowanych limuzyn, należących do boga­tych Arabów. Takie wizje miały teoretycznie szansę realizacji, choćby w odległej przyszłości, natomiast jego brat czuł ciągły smutek swoich marzeń, mogących po­zostać tylko pięknym snem.

Masud, kształcony w niezłej szkole intrygi, w Bart­horpe, widział jak Oman staje się gniazdem węży, kłę­biących i zagryzających się wzajemnie. Amerykanie, Egipcjanie, Rosjanie i Brytyjczycy wykorzystywali swe wpływy, aby zawładnąć bogactwem tego kraju, lekce­ważąc jego mieszkańców, traktując ich jak pionki w grze. Jednego pionka przebić drugim, obalić figurę, za­brać puste pole, jak w szachach. Tylko że to nie były szachy, tu płynęła prawdziwa krew, Omańczycy zabija­li się wzajemnie, popychani rękami zachodnich impe­rialistów. Oman był małą beczką prochu i nastał czas,

kiedy Masud poczuł, że to oił, a nie sułtan Said bin Taimur, musi żgasić tlący się lont, aby z wizji brata nie pozostała tylko garść popiołów.

Kiedy Gore i prosiakowaty Bressol opowiadali Dea- conowi, jak rozszyfrowali intrygi Amerykanów, *byli tak dalecy od prawdy jak księżyc od ziemi. To Masud był w istocie tym, który zrobił zdjęcia Nasirowi i Jan­kesowi, on wykrył istnienie korespondencji między Imamem a Nasserem, a później — w celu zdobycia do­wodu — udał się w przebraniu do Nizwy i innych for­tów, znajdujących się we władaniu rebeliantów. To je­mu udało się odszukać jedyny list i on go przetłuma­czył. Gore i Bressol niezbyt wysoko cenili jego stara­nia, skoro nie wspomnieli o nich temu angielskiemu majorowi. Dotknęło go pozbawienie należnych za­szczytów, ale nie raczył wyrzec w tej sprawie ani jedne­go słowa. Zatracił swą rodzinną wiarę, ale nie ubyła mu ani odrobina rodowej dumy.

Gnębiło go to wszystko. Uważał się za odsuniętego od gry. Denerwowały go nowo przybyłe jednostki SAS. Uważał je za zbieraninę wyrośniętych dziecia­ków, nadużywających wulgarnych słów i chełpliwych obietnic. Nie sądził, aby im w czymś ustępował, i bola­ło go, że takie chłoptysie rozprawią się z buntownika­mi, podczas gdy on będzie przynosić papierki Gore’e- mu. Z drugiej strony czuł podziw dla ich wspaniałego wyszkolenia i hartu ducha. Nie miał wątpliwości, że cała akcja powiedzie się. Zazdrościł im, zazdroszcząc także koczownikom. Wolałby być na ich pozycji, wal­czyć, robić to, co przystoi prawdziwemu mężczyźnie. Ten podły nastrój opuścił Masuda z chwilą pojawienia się majora SAS, tak jak mgła opuszcza szczyty górskie po pojawieniu się słońca.

Deacon nie wiedział, czego oczekuje Arab. Przypu-

szczał, że szuka on niebezpieczeństwa aby mieć poczu­cie pełni życia. Postarał się spełnić te oczekiwania. Ma­jor różnił się od innych brytyjskich oficerów, jakich młody Arab spotykał dotychczas. Deacon działał nie­zwykle pewnie, trafnie oceniał sytuację, potrafił zara­dzić każdemu nieszczęściu. Posiadał także swoiste po­czucie humoru, o czym świadczył pomysł z ambulan­sem. '• &|y Po raz pierwszy Masud brał udział w misji tego ro­dzaju. Zatrzymali się przy odnodze zbocza Khahouris, sięgającej daleko w głąb pustyni. Wysiedlij a major wyjaśnił szczegóły swego planu i zapytał:

Gdybyś był przywódcą rebeliantów, gdzie umieś­ciłbyś gniazdo karabinu maszynowego?

Masud rozejrzał się po okolicy. Jego wzrok przy­ciągnęło niezbyt strome wzgórze, częściowo porośnięte roślinnością. Z niego otwierała się najlepsza perspekty­wa na drogę wiodącą w stronę wąwozu. Wskazał na. wzniesienie czubkiem noża. r* Tam.

Proszę, zajmij się tym — powiedział Deacon.

Tego dnia Masud ąl Hasan odnalazł swoją drogę ży­cia. Po raz pierwszy wykorzystał umiejętności, których nauczono go w pewnej dyskretnej rezydencji ukrytej w lasach Oxfordshire. Zrobił to, czego jeszcze nigdy w swym życiu nie uczynił — zabił człowieka. Podkradł się cichcem na szczyt wzgórza. Od razu wypatrzył po­zycję buntowników. Nie zadali sobie trudu, aby zama­skować to miejsce. Byli zbyt pewni swej dominującej, strategicznej pozycji. Mieli trochę racji, bo nim jakiś oddział zdobyłby szturmem wzgórze, zostałby wystrze­lany. Ale nikt nie wziął pod uwagę zręcznego asasyna, działającego skrycie, w pojedynkę.

Trzech koczowników znajdowało się w. gnieździe ka-

rabinu maszynowego. Jeden stał przy broni, zagłębiony po pas .w płytkim okopie, pilnie obserwując dolinę, dwaj pozostali siedzieli, w głębi, w cieniu ogromnego głazu, rozmawiając o czymś z ożywieniem. Nie słyszeli, jak Masud podkradł się do nich z przeciwnej strony skały. Gdy jeden z rozmawiających oddalił się w stro­nę okopu, okrążył głaz i chwytając koczownika za szy­ję, poderżnął mu gardło. Ofiara nie wydobyła z siebie żadnego dźwięku. Masud nie miał wyrzutów sumienia ani skrupułów. Tamten na jego miejscu zrobiłby to sa­mo. Rzucił się na dwu pozostałych jak wściekły szakal na uśpionę gazelę. Obaj umarli błyskawicznie, nie sta­wiając prawie oporu. Sam nie wiedział, skąd mogła wziąć się ta ranka na czole. Może zadrasnął się pod­czas skradania? To nieistotne. Oto stał się prawdziwym żołnierzem, a nie licytującym się w kłamstwach parszy­wym szpiegiem. Gdy ujmował kolbę US browninga, w duszy grzmiała mu pieśń triumfalna.

Majorowi Deaconowi zawdzięczał przemianę w wo­jownika. Teraz mógłby zrobić wszystko dla tego an­gielskiego oficera.

* * *

Używając bagnetu, uważanego za uniwersalne narzę­dzie, Dingo Harper podważył wieko ogromnej skrzyni. Odskoczyło od razu. Australijczyk pochylił się, włożył głowę do środka i cierpliwie grzebał w leżących na wierzchu zwojach lin. Deacon, trzymając na kolanach notes, siedział w nogach łóżka, skryty pod moskitierą oblepioną owadami. Obaj ubrani byli w mundury z grubego, szarego płótna, na nogach mieli hokejowe buty, które uznali ża najodpowiedniejsze do chodzenia w terenie, na którym mieli działać.

Pojedynczy sznur? — zapytał Dingo. — Wolisz pojedynczy czy podwójnie splatany?

Jestem tradycjonalistą.

Będziemy na długim podejściu.

Spodziewam się tego.

To co jest grane? — Dingo zważył sznur w ręku.

Czemu nie weźmiemy tego lżejszego? Na pojedyn­czym też się dobrze wspina.

To zależy od trzeciego faceta. Nie miał żadnej wprawy w chodzeniu po skałach.

Dingo uniósł brwi w zdziwieniu. — Nic a nic?

Obawiam się, że nic, To Masud.

Na rany Chrystusa! Mamy taszczyć nowicjusza na tysiącstopową skałę i to w dodatku nocą?

Nie mamy innego wyjścia.

Jakoś muszę was przeprowadzić. Będziemy P°_ trzebować podwójnego sznura.

Jeśli pokopiesz głębiej, Dingo...

Harper rozgarnął zwoje lin i odnalazł splot dwu sznurów jedno i ćwierćcalowych. Jedna z lin pofarbo- wana była na czerwono. - *

Dingo przeczytał metkę.

Trzysta stóp. Miło z ich strony, że to zaznaczyli.

Interesuje mnie bardziej to, Czy są oznakowane na każdej trzydziestce — powiedział Deacon.

Australijczyk odwinął parę zwojów i odnalazł czarną plamę z atramentu. — Tak, są.

Major wykreślił kolejną pozycję ze swego spisu. Namiot, w któryih się znajdowali, stał pośrodku obozu kompanii „D”, odizolowany od reszty, jakby je­go mieszkańcy podlegali kwarantannie. Deacon poznał już wielu żołnierzy, których szkolił bądź to w górach Walii, bądź to na Malajach. Nie szukał z nimi kontak­

tu, lecz ci, którzy go pamiętali, sami przychodzili od­wiedzić słynnego majora.

Walrond pojechał z Macgregorem do polowego szpi­tala w Nizwie. Rana Roya okazała się poważna, cho­ciaż kość nie uległa uszkodzeniu. Masud także gdzieś wyparował. Dec nie wiedział gdzie, lecz przypuszczał, że pojechał złożyć sprawozdanie swym omańskim prze­łożonym. Major był bardzo zapracowany. Od paru go­dzin sprawdzał ekwipunek, przygotowany na nocną wyprawę. Chciał mieć stuprocentową pewność, że nie zawiedzie w chwili próby.

Dingo wydobył ze skrzyni parę lekkich butów wyso­kogórskich, używanych do wspinaczek.

Popatrz, kletty.

Jakiej firmy? '

Porucznik przestudiował ręcznie napisaną informację na sznurowadle. — „Kletterschuhe”. To ten model dla mieszczuchów. Mają też dla nas buty z gwoździami. Lubisz gwoździe, szefie?

. Nie na suchym wapieniu.

Ja także nie. Nigdy nie wspinałem się w gwoź­dziach.

A wspinałeś się już na wapienne skały?

Pewnie — odparł Dingo. — W Dolomitach. Na zejściu w Chamoni* spotkałem Charlesa Cuvinot, zwa­nego przeze mnie Żabą. Był wspaniałym wspinaczem, bił mnie w tym na głowę. Nauczył mnie prawidłowego rytmu przy balansowaniu na skale. On sunął po stro­mych zboczach jak po maśle. Mawiał, że dla niego gó­ra jest jak kobieta, żadna mu się nie oprze. Znakomi­cie się zrozumieliśmy, chociaż ja nie znałem jego języ­ka, a on mojego.

Dlaczego wspinałeś się w Dolomitach?

Cholera wie. Było już po sezonie, góry opusto-

szały, a pogoda wciąż była wyśmienita. Chcieliśmy to wykorzystać, powspinać się trochę w samotności, bez tłoku. Spędziliśmy tam pięć tygodni, nieco wyczerpują­cych, bo nie napotkaliśmy żadnej chaty. Musieliśmy żywić się orzeszkami i żołędziami. Schudłem dwadzieś­cia funtów, wyglądałem jak owłosiona ciupaga. Gdy wróciłem do domu moja mama pomyślała, że przez ten czas musiałem strasznie chorować.

Hm! Ale jakie trasy...

Masz moje słowo, szefie, że jestem z dobrej gliny

Dingo uśmiechnął się i mrugnął. — Nie chcesz chy­ba, abym się przechwalał. Uczciwie przyznam, że więk­szą część tras prowadził Francuz. Weszliśmy na Sella Towers, później na Civettę, zaliczyliśmy wszystkie wejścia na Grade Fours.

Mam nadzieję, że wyszukałeś chociaż parę dróg?

Pewnie — Dingo powrócił do skrzyni ze „skar­bami”. — Nie byłem tylko „ogonem”.

He miałeś wtedy lat?

Siedemnaście.

Prawdziwy tygrys — pochwalił Deacon.

Harper chrząknął, wyciągnął pęk karabinów owinię­tych w natłuszczone szmaty i rozwiązał je.

Cudeńka. Czy ci chłopcy zawsze taszczą je ze so­bą, ozy przywieziono je specjalnie dla nas?

Przyleciały samolotem prosto z fabryki na rozkaz Dęane-Drummonda. Oczywiście,'nie z naszego powo­du. W końcu to one będą stanowić uzbrojenie oddzia­łów szturmujących Dżabel Akdar. My dostaliśmy kilka w prezencie.

Na zewnątrz namiotu panował upał, lecz gruby ma­teriał zatrzymywał gorące promienie słoneczne i wew­nątrz było całkiem znośnie. Obok dwu polowych łóżek stal karciany stolik, walało1 się kilka otwartych skrzyń,.

część ich zawartości piętrzyła się przy łóżku majora. Torba Deacona leżała pod jego posłaniem razem z ma­łą walizką, zawierającą pistolet. Plecak z rzeczami Har- pera spoczywał bezpiecznie w obozie kompanii „K”, kilka mil stąd, i Australijczyk musiał zadowolić się no­wymi ubraniami, dostarczonymi z intendentury.

W obozie panował gwar i ożywienie. Liczne patrole powracały spomiędzy wzgórz, posilały się i wyruszały ponownie. Żołnierze byk podekscytowani zbliżającym się szturmem. Przed wieczorem Dingo zagotował her­batę na kuchence olejowej, umieszczonej w metalowym pudle przed namiotem. Woda była słodka, herbata od­świeżała znakomicie. Dingo wydobył skądś czekolado­we herbatniki, i oficerowie przez pół godziny chrupali słodkie przysmaki. Później zerwał się mroźny wiatr — mimo upałów' panujących w dzień nadal była jednak zima. Załopotały płachty namiotu, nieprzyjemnie za­skrzypiały tyczki, a przez otwór wejściowy wtargnął zapach żyznych pastwisk, przemieszany niestety ze smrodem żołnierskich latryn.

Porucznik oblizał poplamione czekoladą palce i wy­tarł je o siedzenie, zaś Deacon starannie czyścił swe okulary.

Myślę — powiedział cicho — że chciałbyś wie­dzieć, co nas czeka.

Możesz mi powiedzieć albo nie. Ja i tak mam za­miar dostać się na górę, nawet nie wiedząc po co..

To nie będzie zwykła akcja wojskowa.

Spodziewałem się tego.

Będzie to w pewnym sensie działalność szpiegow­ska.

Mamy sporządzić plan Khahouris?

Khahouris? — powiedział Deacon. — Nie. Ta wioska nie ma militarnego znaczenia. Ważniejsze jest,

abyśmy dostali się tam, zanim pewni dżentelmeni, któ­rych powinniśmy spotkać, nie dostali stracha i nie zni­knęli w mroku.

Dżentelmeni? Masz na myśli Imama i jego wo­dzów? -

Imam, Suleiman i Talib nie są naszym celem. Chociaż, jeśli ich napotkamy, to z pewnością nie poz­wolimy im odejść.

To co nas czeka?

Inne ptaszki. Jeden Arab o nazwisku Nasir i Amerykanin.

Jankes? — oczy Dinga zwęziły się. — Na płasko­wyżu? Niezła żaba do przełknięcia.

To nie nasza sprawa. Tę żabę zje ktoś inny. Jeże­li naszego amerykańskiego przyjaciela nie będzie na płaskowyżu, to powinien być gdzieś niedaleko. Musi­my odszukać jego ślad w papierach, które znajdziemy w Khahouris, o Se nie zostaną wcześniej zniszczone lub wywiezione. Albo wycisnąć to z tych,' których tam zastaniemy. A później pojedziemy po Jankesa zanim da nogę do Saudyjczyków.

Jeżeli ma samolot albo śmigłowiec, to uda mu się zwiać przed naszym przybyciem. w,

Według lokalnych źródeł, to jest właściwie dzięki Masudówi, dowiedziałem, się, że rebelianci planują w najbliższych dniach jakąś spektakularną akcję sabota­żową, i mają wyruszyć ze swego tajnego arsenału, po­łożonego gdzieś na pustyni.

Gdzie?

Dobre pytanie — odparł major. — Tego Masud się nie dowiedział.

Jak słyszałem, w tym kraju wszystko można ku­pić.

Możliwe, ale tego rodzaju informacje nie są na sprzedaż.

Może to wszystko śniło się naszemu Arabowi? Może ma manię prześladowczą i wszędzie wietrzy rebe­liantów, szpiegów i dywersantów?

Ja mu ufamr

Wobec tego nie mam więcej do niego zastrzeżeń

powiedział Dingo.

Deacön zapalił Gold Flake’a. — Musimy działać szybko, aby Venomy zdążyły zniszczyć arsenał, zanim ta broń zostanie użyta. '

Co może być celem ich ataku? — zastanawiał się Harper. — Naftowe instalacje w Fahud?

Można by to obstawiać jako pewnik. Buntowni­cy mają dość rezerw, aby napaść na dowolnie obrany cel, nawet jeśli rozbijemy ich na stokach Zielonej Gó­ry. Dlatego stworzyliśmy dla nich bardziej, odpowiedni obiekt. Oni nie cierpią nas, a Fahud należy do brytyj­skich kompanii tylko w części. Natomiast nasz „wa- bik” w całości należy do rządu.

Masz na myśli siedzibę Felix Company?

Słyszałeś o tym? — major wydawał się zdziwio­ny.

Tylko plotki. Ci faceci od nafty kręcą się wszę­dzie, a że są gadatliwi, to i dowiedzieć się można dużo. Jakie właściwie dostałeś rozkazy, szefie?

Szybko uderzyć, odnaleźć trop tych dwóch face­tów, przygwoździć ich i dostarczyć w odpowiednie rę­ce.

Po czym Jankes będzie przypiekany w celu wy­dobycia informacji, sfotografowany i upchnięty w reje­strze z napisem „Ściśle tajne”. A niewiadomym sposo­bem kopie tych dokumentów dostaną się w ręce dyplo-

kjłf- t

matów, biorących udział w debacie ONZ o Bliskim Wschodzie. Kiedy ona ma się odbyć?

W kwietniu.

Dingo zachichotał i powiedział.

Czytałeś Pounda?

Źe jak?

Ezrę Pounda, poetę?

Nie przypuszczam.

Lubię starego Ezrę. Jest taki świetny fragment Setnej Pieśni, to brzmi jakoś tak:

ich języki kłamliwe, rozdwojone przeciw nam się obracając, nic nie dają ze sporów...”

Jeśli chodzi o mnie, to nie zrozumiałem — ziew­nął major.

Amerykanie nigdy się nie przyznają, że mieli ko­goś zamieszanego w dokładanie drewna pod omań- skim, wrzącym kotłem. Po prostu złapiemy człowieka, którego formalnie nie ma. Nabijemy go w butelkę, jak dżina, nakleimy odpowiednią etykietkę i pojedziemy z tym do Amerykanów.

Wal dalej, Dingo.;

Zapytamy ich: „Macie agenta w Omanie?”, a oni odpowiedzą: „Co, my? Ależ proszę pana, skądże. Nie mamy nikogo, proszę pana”. Wtedy my na to: „Wo­bec tego nic nie mamy w naszej butelce i nie powinniś­cie się martwić, czy zabierzemy ją z sobą na debatę ONZ, czy wrzucimy do morza”. Żadnych zysków ze sporu.'

Pułkownik Holms mówi, że mam oryginalne po­czucie humoru. Ciekawe, co by stwierdził po rozmowie z tobą. Wolałbym, abyśmy mówili o naszej nocnej wyprawie.

Tylko Masud może rozpoznać tych facetów? To 66

dlatego nie może wpaść na party później, tylko idzie z nami?

Właśnie. Mam ich zdjęcia, ale mogli się przecież przebrać. Masud zna ich dobrze.

Ten Arab mnie niepokoi.

I mnie także — odparł major. — Ale potrzebuje­my go.

Na zboczu, szefie, przyda nam się tak, jak dziura w moście.

* * ♦

Dingo Harper

Zanim położyłem palce na skale i nim nie uniosłem klettów, by poszukać właściwego oparcia, nie miałem ochoty się wspinać. Byłem spięty, nerwowy. Nic dziw­nego, ten kanion o mały włos nie został moim grobow­cem. Była noc, dwudziestego szóstego stycznia. Rzad­ko byłem przewodnikiem nocnych wspinaczek, może kilka razy w Alpach, ale najczęściej wyruszaliśmy krót­ko przed świtem. Teraz ośmiogodzinna wspinaczka w całkowitych ciemnościach miała być nowym doświad­czeniem. Gdyby nie noc, nie byłaby to niebezpieczna misja, lecz zwykła górska wycieczka. Stok nie wydawał się zbyt trudny.

Przed wyjazdem w obozie panowało straszliwe za­mieszanie. Część chłopaków wyruszała już, by zająć wyznaczone pozycje wokół szczytów Dżabel Akdar, skąd o świcie mieli ruszyć do ataku na kryjówki rebe­liantów. Opuściliśmy obóz małym jeepem, za kierowni­cą siedział nasz malutki Masud, przebrany za Robin Hooda. Nie przyjął ofiarowanego przez nas zwykłego, Solidnego umundurowania żołnierzy SAS, tylko przyw­dział skrojone na miarę eleganckie wdzianko koloru purpury, wyglądające bardziej na ekstrawagancki gar;

nitur niż na odzież komandosa. Nie wziął także naszej broni. Przy taszczył z sobą, w przewieszonym przez ra­mię skórzanym ołstrze, wielką armatę, colta model 45, robionego wyłącznie na zamówienie Biura Ochrony Rządu. W zdobionej pochwie przymocowanej do pasa miał nóż, który wyglądał jak miniaturowy obrzynacz głów. Zarzucił na plecy wielki plecak, jaki dla niego- przygotowaliśmy, nie sprawdzając, co jest W środku, ani nawet o to nie pytając. Dec dał inu kilka podsta­wowych instrukcji dotyczących posługiwania się liną, pokazał mu jak ją wiązać, jak przekładać przez kara­binki. Masud okazał się dość pojętny, sprawnie wiązał węzły i zakładał bloczki, ale nie okazywał większego zainteresowania wysokogórskim sprzętem. Dla niego wspinaczka była naszym interesem, on był tylko pasa­żerem, mającym dostać się do wioski.

Przejechaliśmy przez ' obóz kompanii „K”, mojej kompanii. Wydawano tam właśnie ciepłe jedzenie. Wyglądało to na wielki piknik. Dołączył do nich gar­nizon z Maskatu. Ich zadaniem była dywersja, mieli pozorować atak na drogę wiodącą z Awabi w góry. Miało to odwrócić uwagę rebeliantów od głównego uderzenia. Gdyby major nie wybrał mnie do swej misji, poszedłbym z nimi. Prawdziwe przygotowania toczyły się w obozach kompanii „A” i „D”. Do szturmu na Dżabel szykowały się też jednostki gwardii sułtańskiej oraz piloci Venomów na lotnisku w stolicy. Przyszyko­wano także dziesiątki helikopterów. Miały służyć póź­niej jako powietrzne ambulanse. Przypuszczalnie one będą mieć najwięcej roboty.

Dzięki Bogu księżyc był w pełni, a niebo jasne. Było to dla nas wystarczające oświetlenie, dzięki niemu mogliśmy dojść do wąwozu i wspiąć się na stok.

Patrząc na położenie Khahouris, łatwo można było

zrozumieć powody, dzięki którym ta samotna wioska stała się kryjówką liderów buntu. Znajdowała się na południowym krańcu płaskowyżu, z dala od uczęszcza­nych dróg Dżabel Akdar. Żeby tam wejść, trzeba by najpierw dostać się na górę po drodze strzeżonej przez uzbrojone oddziały, a później przejść przez cały pła­skowyż, także kontrolowany przez rebelianckie patro­le. Z wioski zaś, w razie potrzeby, można było szybko spuścić się na linach i zniknąć wśród licznych wzgórz i dolin. Ta okolica u stóp Khahouris miała więcej nazw, niż królowa Wiktoria tytułów honorowych, lecz my nazywaliśmy ją Zambatem, od nazwy nowo zainstalo­wanej siedziby kompanii naftowej.

Samochód zostawiliśmy w małej wiosce Alhdamar, Uczącej zaledwie dwadzieścia chat, a oddalonej od na­szego celu o jakieś cztery mile. Dalej szliśmy pieszo. Prowadził nas Masud. Świetnie orientował się w tere­nie. Znał położenie każdej, najmniejszej nawet wioski w Omanie, i to położenie faktyczne, a nie zaznaczone na mapach, które były równie wiarygodne jak goebel- sowska propaganda. Księżyc stał wprost nad Dżabel. Nasz przewodnik, z ogromnym pakunkiem sterczącym nad głową wyglądał nieco dziwnie. Może jako szpieg używany był do szperania w zakamarkach kairskich hoteli, ale trzeba przyznać, że był silny jak byk. Od chwili zapadnięcia zmroku nie wypowiedział ani jedne­go słowa. Szliśmy na skróty, lawirując między wzgó­rzami, aż zobaczyliśmy na niebie cienkie smużki bia­łych dymów nad Khahouris. Przebyliśmy całą drogę w cztery godziny, o dwie szybciej, niż gdybyśmy szli wa- disą. Nie dotarliśmy jednak do wrót wąwozu, lecz na jego niższy, południowy brzeg. Do jego dna było za­ledwie niecałe sto stóp. O wpół do dziesiątej byliśmy gotowi do zejścia. O tej porze oddziały SAS powinny

się już znajdować na wyjściowych pozycjach. Żaden odgłos nie dolatywał zza wzgórz, jasne niebo było spo­kojne, nie widniała na nim żadna łuna.

Zrzuciliśmy pakunki. W świetle mocnej, księżycowej poświaty, bez wątpienia byliśmy doskonale widoczni. Rzuciłem długie, niespokojne spojrzenie po otaczają­cych nas wierzchołkach skał, lecz nie mogłem wypa­trzeć miejsc, gdzie ewentualnie mogły być ukryte war­ty. Talib bin Ali miał opinię wielkiego cwaniaka i na­turalne było przypuszczenie, że, zaalarmowany naszym niefortunnym patrolem w zeszłym tygodniu, kazał podwoić straże wokół Khahouris, wystawiając je także po przeciwnej stronie kanionu. A może pomyślał, że nasz mały rajd do tego miejsca, zapomnianego przez Boga i nie mającego większego znaczenia dla żadnej ze stron, był zwykłą pomyłką brytyjskich dowódców? Może uwierzył szerzonym przez ludzi Deane-Drum- monda fałszywym pogłoskom, dotyczących kierunków ataku SAS, a teraz osobiście przygotowywał rebelian­tów do obrony drogi z Awabi?

Leżeliśmy w trójkę bez ruchu, bacznie nasłuchując. Nie dotarło do naszych uszu nic, co świadczyłoby o obecności jakichkolwiek strażników. Mogliśmy zabrać się do roboty. Zszedłem w dół jakieś dziesięć metrów, szukając solidnego zaczepu. Szukałem dość długo. Zbocze było zwietrzałe i każdy mniejszy wypust skalny odłamywał się przy mocniejszym naciśnięciu. Wreszcie znalazłem odpowiedni, solidny, wielkości butli od pi­wa. Przywiązałem do niego sznur asekuracyjny, dru­gim końcem obwiązując się w pasie. W razie upadku stanowiło to dla mnie jakieś zabezpieczenie. Zszedłem niżej, gdzie zaczynała się stromizna, i przesuwając os­trożnie linę w bloczkach opuściłem się parę stóp w dół. Kletty z łatwością znajdowały oparcie w suchym sto­

ku. Zawisłem w powietrzu. Major rzucił mi koniec podwójnej liny. Obwiązałem się nią także i lekko szarpnąłem. Dec zrozumiał. Sprawnie przywiązał do niej pakunki, owijając sznur Wokół jakiegoś głazu, po czym zepchnął cały ten majdan ze zbocza. Poczułem, jak lina: wrzyna się w moje ciało, niezbyt jednak moc­no. Major z. Arabem opuszczali pakunki w dół, ja zaś starałem się asekurować tę operację. Poszło wyśmieni­cie, żaden kamień nie oderwał się ze stoku i nie zagrze­chotał na dnie. Po chwili nasze bagaże spoczęły bez­piecznie u stóp skały.

Następny szedł Masud. I mieliśmy przedsmak tego, co miało nas czekać na Wielkiej ścianie.

Wystrzelił w dół jak wskazówka windy szybkobież­nej. Tłumaczyliśmy mu, jak ma przekładać linę przez karabinki, ale widocznie nie zastopował bloczku. Wsparłem się moch©' nogami o stok i złapałem furko­czący przed nosem sznur. O mało co ’nie oderwało mnie od zbocza. Dobrze, że miałem na dłoniach ręka­wice, inaczej obtarłoby mi skórę do kości. Szybko ok­ręciłem się jego liną, hamując upadek. Krzyknąłem ostrzegawczo, lecz Deacon już wcześniej wyczuł, co się święci, i robił na górze wszystko, aby Masud nie poka­leczył swej buzi na twardych skałach. Czułem się tak, jakbym spuszczał w dół trumnę. On mógł już zresztą nie żyć, wcale się nie poruszał. Lina zaskrzypiała i ko­łysała się, obijając bezwładnym ciałem o ścianę, pod­czas gdy my z majorem usiłowaliśmy ograniczyć jej wahania. W końcu złożyliśmy Masuda na ziemi.

Jezu! On wyglądał jak brązowy pająk. Jak martwy pająk. Z kolanami podwiniętymi pod brzuch, z rozrzu­conymi łokciami, mając nadgarstki całkowicie oplątane sznurem. Widocznie na początku czynił jakieś starania, aby uniknąć upadku. Gdy znalazł już się na ziemi, nie

zrobił żadnego ruchu. Pozostał tak, jak wylądował, na kolanach i łokciach. Odbezpieczyłem .bloczek i szybko opuściłem się na dno. Nawet gdy przy nim lądowałem, ten syn wielbłądzicy nie poruszył się. Miał zamknięte oczy. Potrząsnąłem jego głową. Masud był w szoku. Nagle jego zaciśnięte dłonie otworzyły się, uniósł po­wieki, a nogi zaczęły pracować. Wygramolił się spo­między głazów jak mechaniczny niedźwiadek. Poszedł­by w dół cholernej wadisy, gdybym nie złapał go za ra­miona i nie przewrócił na plecy. Na ustach pokazała mu się piana. Chciałem go zastrzelić, lecz gdy już wy­ciągnąłem pistolet, zabrakło mi sił. Rozplątałem sznu­ry. Masud leżał i dyszał. Nie miałem pojęcia jak go ocucić.

Dałem znak swoją liną. Po niecałych trzeGh minu­tach major stał przy mnie. Zjechał w dół spokojnie, jak rtęć w termometrze. Odciągnął wszystkie bloki i szarpnął mocno za sznur. Usłyszeliśmy, jak opadając szeleści. Deacon nie czekał, aż całkiem spadnie, chwy­cił jego koniec i zaczął zwijać. Masud cały czas leżał u naszych stóp. Major nie zadawał pytań. Kiedy lina by­ła już zwinięta, złapałem./ Araba pod ramiona i posta­wiłem na nogi. Chwiał się. Dec zarzucił mu plecak na grzbiet, a on przyjął to bez słowa. Wciąż dyszał jak ry­ba bez wody. Hiperwentylacja. Sznur, którym był związany, musiał mu tak ścisnąć klatkę piersiową, że uszło z niej całe powietrze. Teraz nasza ofiara instynk­townie usuwała z płuc dwutlenek węgla. Umieściliśmy go między nami i ruszyliśmy przez dno kanionu. Skrę­ciliśmy w lewo, wprost pod stok Khahouris.

Teraz czekała nas już wyłącznie droga pod górę. I to pod bardzo stromą. Zastanawiałem się, czy z miejsca, w którym stoimy, dotrzemy prosto pod wioskę, czy też będziemy musieli zrobić duży zakręt na skale. Ta dru­

ga możliwość była znacznie gorsza. Przywołałem w pa­mięci obraz stoku. Powinniśmy znajdować się prościut- ko pod prawym końcem muru, odgradzającego Kha- houris od przepaści. Jeżeli tam dotrzemy, będziemy prawie w domu. Oszacowałem, że -przejdziemy ścianę w pięciu etapach. Największym zmartwieniem było wy­szukanie naturalnych uchwytów, bo jak wspomniałem, nie mogliśmy używać sprzętu górskiego. U góry z pew­nością musiały być czujki. Myślałem, że na wspinaczkę każdy z nas zabierze pistolet i być może bagnet, lecz major się nie zgodził. Powiedział, że gdy osiągniemy szczyt, będziemy musieli walczyć i że nie ma nic przeciwko ciężkiemu sprzętowi. Trzymał się tego sta­nowczo i nie chciał ustąpić. Nie nalegałem dłużej. Wciąganie pakunków po skale nie było dla mnie no­wością, ale nie holowanie sparaliżowanego Araba.

Napiłem się wody z butelki owiniętej gazą, która chroniła płyn przed * zamarznięciem. Nie było jednak zi­mno. Wapień nagrzał się podczas upalnego dnia i utrzymywał ciepło. Temperatura nie była niższa niż je­siennym wieczorem w Llanbeiis.

W porządku, Masud? — spytał major.

Okay,' okay, okay — zakrakał Arab;

Dingo?

Gotów do działania.

Okay, okay...

Proszę, zamknij się, Masud — powiedział Dea- con.

Przepraszam. Przykro mi. Tak mi przykro.

Jezu! —■ pomyślałem o tym, co nas czeka. Pod­niosłem nogę, znalazłem wygodne zagłębienie w skale, położyłem dłonie na zboczu i ruszyłem w górę. Opuści­ło mnie zdenerwowanie. Nie myślałem już o wartowni­kach, strzelaninie i o tym arabskim wariacie. Skoncen­

trowałem się wyłącznie na wspinaczce. Wyczułem rytm w ruchach mego ciała, piąłem się jak nawiedzony. Ma­jąc 26 lat, człowiek czuje się jak młody bóg. Wiedzia­łem, że w górach byłem rzeczywiście dobry. Tak, taką miałem naturę, że z najgorszych sytuacji starałem się wydobyć coś dobrego. Teraz tym czymś była radość, że tak świetnie mi idzie.

Badając teren palcami wspinałem się coraz wyżej. Ta część ściany była mocno zniszczona, popękana, miała wiele miejsc do oparcia. Nie było na niej miejsc gład­kich jak lita skała, jak granit. Zbocze było porowate, niczym skamieniała rafa koralowa. Doskonale przy­czepne. Bez zatrzymywania wspiąłem się na 60 stóp. Charlie Cuvinot, francuski alpinista, opowiadał, że na­uczył się tak świetnie wspinać chodząc po ścianach i zawiązanymi oczami. Myślałem wtedy, że to zwykły bajer, że mówił tak w przenośni. Lecz teraz zrozumia­łem, co miał na myśli. Musiałem drogę wyszukiwać na dotyk, ponieważ widziałem na odległość dwóch, trzech stóp. Nie przystanąłem, póki nie wspiąłem się na dłu­gość liny. Długo musiałem poszukiwać odpowiedniego wypustu. Wreszcie znalazłem dwa obok siebie. Przywią­załem się do jednego, przez drugi przerzucając linę. Szarpnąłem nią, dając majorowi znak, by wysłał bagaże.

Taki sposób wspinaczki zabiera mnóstwo czasu i zu­żywa wiele energii, nie czułem się jednak zmęczony. Wręcz przeciwnie. Pragnąłem odczepić się od wypustu i pójść prosto na górę. Widziałem siebie czołgającego się pomiędzy chatami, z bagnetem w zębach i rewolwerem w dłoni, zdobywającego Khahouris własnymi rękami. Jednak nie zachowałem się jak Kapitan Ameryka i nie pozbawiłem moich kumpli ich kawałka chwały.

Wciągnąłem pakunki i przywiązałem je do występu. Sprzęt był strasznie ciężki i sporo się nagimnastykowa-

łem, nim umocowałem go na dobre. Gdyby przypad­kiem zerwał się, to z tych dwóch facetów na dole zo­stałoby tylko wspomnienie. Dałem znak, by przysłać do mnie Araba.

Wydawało mi się, że upłynęły wieki, nim ponownie poczułem jak napręża się lina. Zobaczyłem, że wspinają się po ścianie razem. To jest, Masud bezwładnie wisi na sznurze, major zaś, idąc tuż za nim, popycha jego sto­py, wynajdując dla nich oparcie. To było całkowite kre- tyóstwo. Powinniśmy iść do Khahouris tylko we dwój­kę, zaś Arab mógłby zostać zrzucony na spadochronie. W tego rodzaju operacjach nie powinni brać udziału amatorzy. Takie akcje muszą być przeprowadzane ruty­nowo, bez tych wszystkich improwizacji.

Masud wydawał odgłosy podobne do świńskiego kwiku. Pewnie dlatego, że jego przepona zesztywniała ze strachu, a oddech wylatywał ze szczytu żołądka. Mógłby umrzeć z przerażenia, zanim wciągnęlibyśmy go do połowy drogi. Deacon zmuszał go do porusza­nia nogami i rękami. Trzymałem linę na tyle mocno, aby wygodnie sunął w górę, nie na tyle jednak, aby go zadusić. Cal za calem przybliżali się do mnie. Chwila­mi wyglądali jak szczepione ze sobą nietoperze. Nie mogłem ich rozróżnić. Deszcz kamyczków zagrzechotał w wąwozie. Drgnąłem. Podmuch wiatru przyniósł znad szczytu jakby odgłos oceanu, daleki huk fal. W po­przek tarczy księżyca przeleciała różowa flara. A może to tylko moja wyobraźnia?

Chrząk, chrząk. Masud, bękart pustyni, dotarł wreszcie do mnie, używając więcej łokci i kolan niż dłoni i stóp. Nie wyciągnąłem do niego ramion, bałem się, że jak tonący pociągnie mnie za sobą w otchłań. Złapał mnie za biodro i przywarł do niego kurczowo. Zaraz za nim pojawił się Deacon.

Arab mamrotał coś, śliniąc się bardzo. Zdziwiło mnie, że ma jeszcze tyle śliny. Modlił się, albo uspra­wiedliwiał. Nie obchodziło mnie to wcale. Powiedzia­łem cicho, aby otworzył te swoje cholerne oczy. Posłu­chał. Czułem wściekłość i litość jednocześnie. Pozwoli­łem mu wisieć na sobie dopóty, dopóki major nie do­tarł do sąsiedniego wypustu, nie zwinął lin i nie pod­trzymał tego chodzącego nieszczęścia. Nachyliłem się ku niemu.

Ten dupek nie da rady, szefie.

Co sugerujesz?

Spuścimy go na Unie na dół i niech tam sobie poleży.

Ty masz prowadzić, Harper. Ja zajmę się Masu- dem.

A kto zwinie moją linę?

Prowadź.

Czy to rozkaz?

Nie. Prośba — odparł Deacon bez wahania. Wiatr hulał po zboczu. Połowa drogi była już

oświetlona przez wciąż wznoszący się księżyc. Zamar­łem na chwilę, bacznie studiując dalszą drogę. Powyżej nas ciemniały niewyraźne owale, jak głowy rebelian- ckich snajperów. Lecz raczej były to skalne wypusty o oryginalnym, zaokrąglonym kształcie.

Naprzód, Dingo — wyszeptał major. — Prze­skocz to.

Słuchaj — powiedziałem — to wchodzenie na ra­ty zajmie nam czas aż do Wielkanocy. Wezmę podwój­ną linę Masuda i zrobię długie podejście.

Co będzie, jak się pośliznie Masud?

Będziesz prosto pod nim. Powinieneś go przy­trzymać.

Wokół panowała cisza, przerywana tylko chrząka- . 76

niem Araba i długimi, spokojnymi podmuchami wia­tru. Deacon, trzymający Masuda za ramiona, zmienił uchwyt i złapał go za kołnierz. Powiedział: — Idziemy dalej. Będę z tobą, Masud. Trzymaj się mnie mocno.

Otwarcie ust musiało być cholernym wysiłkiem dla tego biednego faceta. Powiedział jedno słowo: — Tak.

Bierz tę linę, Dingo, i na górę.

Jak obliczyłem, długa lina pozwalała mi dotrzeć do połowy wysokości ściany. Drogę oświetlał mi teraz księżyc, nie musiałem wyszukiwać jej po omacku. Mo­że Masud polubiłby ten sport, gdyby mógł zobaczyć, jak wysoko zaszedł. A może wręcz przeciwnie? Przesta­łem myśleć o przypadłościach innych i skoncentrowa­łem się na drodze.

Kletty spisywały się świetnie na wapiennej skale. Gdybym dysponował medalami za jakość, jeden przyz­nałbym ich producentom. Skończyła się nieprzerwanie pionowa ściana. Teraz krótkie, dwudziestoparostopo- we odcinki stromizny poprzedzielane były nieco łagod­niejszymi pochyłościami, zaś wszędzie, gdzie przyłoży­łem rękę, trafiałem na uchwyty. Mógłbym na tej części skały najzwyczajniej tańczyć. Mój stary przyjaciel, Cu- vinot, wbiegłby na Khahouris w godzinkę. Tylko że my ciągnęliśmy za sobą jeden wielki „kłopot”, zaś .wciąganie go na linie tej długości było szalenie niebez­pieczne. Gdyby Masud odpadł od ściany, mógłby roz­huśtać się jak . wahadło i rozbić sobie o coś czaszkę. Ufałem, -że major jakoś utrzyma Araba. Dotarłszy do skalnej półki podciągnąłem się na rękach i oparłem o jej brzeg łokciami. Była zawalona gruzem. Ostrożnie usadowiłem się na tych śmieciach, uważając, aby nic nie poleciało na dół. Gdyby Masud pomyślał, że wali się świat, mógłby zrobić jakieś głupstwo. Półka była dosyć wygodna, miała trzy stopy szerokości i osiem

długości. lecz na jednym końcu zwężała się znacznie, tak. że żaden z nas by się tam nie zmieścił. Znalazłem też solidny wypust i znów przywiązałem do niego linę asekuracyjną. Dałem nią znać majorowi, przygotowu­jąc się do kolejnego wciągania ciężkich plecaków.

Pakunki przybyły szybko i sprawnie. Jak się później dowiedziałem, Dec mógł mi je wysłać od razu, bowiem przywiązał Masuda do jednego z wypustów, i ten wisiał tam jak gwiazdkowa szynka w spiżami. Nim go jednak odwiązał i wysłał do mnie, upłynęło sporo czasu.

Powietrze było zimne i nieprzyjemne, za to szybko wysuszyło pot z mego ciała. Siedziałem bez ruchu, lecz nie usłyszałem żadnych odgłosów, które zdradzałyby obecność rebelianckich patroli. Znów się spociłem, ase­kurując tego dupka, gdy nieporadnie właził po skale. Pod nim znów był Deacon, pomagając mu, ile się da­ło. Pomyślałem, że za to poświęcenie należy, mu się medal ze szczerego złota.

Przebycie połowy trasy zabrało nam kilka wyczerpu­jących godzin, chociaż sziiśmy po łatwej ścianie. Major musiał być strasznie zmęczony. Jego stawy nie były już tak młode i sprężyste jak dawniej, nie trenował ostat­nio ostrej wspinaczki, pomijając występy w roli ins­truktora wysokogórskiego, ale co to za góry w tej Wa­lii? Nie narzekał jednak, nie skarżył się. Za to Masud. robił tyle zgiełku, ile cały pluton wspinaczy. Chrząka- jąc i kaszląc posuwał się w górę denerwującymi szarp­nięciami, jakby próbował płynąć kraulem w powietrzu. Byłem cholernie zadowolony, że znalazłem tę półkę. Usadowiony na niej, wygodnie mogłem ciągnąć tę ofiarę.

Gdy ukazał się mym oczom, był w opłakanym sta­nie. Ślicznie skrojony gamiturek był porozrywany i po­przecinany, zwłaszcza na kolanach i łokciach, którymi 78

często musiał się obijać o zbocze. Był cholernie wystra­szony. Z trudem wdrapał się na półkę i legł na niej, dysząc ciężko. Na skalnym występie zrobiło się ciasno.

Major wypił już wodę ze swojej manierki, ale miał jeszcze butelkę z dżinem. Masud nawet w ciężkim stre­sie nie tknął alkoholu, odpychając ze wstrętem butelkę od ust. Nie trzymał się ściśle Jedynej Prawdziwej Wia­ry, ale tradycje tego kraju w dalszym ciągu były moc­no zakorzenione w jego duszy. Za to ja nie miałem ża­dnych obiekcji. Pociągnąłem solidny łyk dżinu zmie­szanego nieco z wodą. Poczułem się jak nowonarodzo­ny. I pragnąłem opuścić już to zbocze, zanim nerwy Araba nie puszczą całkowicie. Była już północ, a my nie wykonaliśmy naszych zamierzeń.

Bez zbędnych słów ruszyłem w górę, tym razem na pojedynczej dwustopowęj linie. Po kilkunastu jardach skęciłem w lewo, bo zdawało mi się, że przez poszuki­wania dogodnych wypustów, uchwytów i przejść za bardzo zboczyłem z prostego kursu. Powyżej, nadzwy­czaj wyraźnie, widziałem ciemniejącą w ścianie szczeli­nę, którą zaznaczyłem w swym szkicowniku.

Osiągnąłem jej dno. Była tam maleńka półka skalna, zbyt jednak mała dla nas trzech. Szczęściem wokół peł­no było miejsc odpowiednich do przywiązania liny. I znów nastąpiła powtarzająca się tej nocy procedura. Bagaże, Masud, Deacon. Umieściliśmy Araba na pół­ce. Stał na niej, kurczowo trzymając się liny, którą dla bezpieczeństwa przywiązaliśmy go do wypustu. Wy­ciągnąłem z bagaży butlę z wodą i piłem łapczywie, aż kapało mi po brodzie. W ustach miałem- pełno orzeź­wiających daktyli. Do szczytu było już niedaleko. Os­łoniwszy usta dłonią, wyszeptałem do majora:

Myślisz, że da radę?

A jakie inne wyjście mu pozostało?

Racja. Pytanie bez odpowiedzi. Lecz jakie cholerne wyjście my mieliśmy?

Świetnie się wspinasz, Dingo — usłyszałem.

Dzięki, szefie. Ale to nie mnie zbzikowany dupek deptał po palcach.

Roześmieliśmy się.

Jak daleko zaszliśmy? — zapytał.

Jakieś dwie trzecie drogi. Może więcej. Wyplątałem się z lin, ściągnąłem na chwilę rękawice.

Były to właściwie już tylko strzępy rękawic, ale w dal­szym ciągu skutecznie chroniły moje dłonie przed ob­tarciem. Wypiłem jeszcze wodę, major dał mi trochę dżinu. Masud walczył przez parę minut ze strachem, wreszcie otworzył oczy i gapił się w niebo. -

Teraz będzie łatwiej — skłamałem. — Kiedy już dostałeś się do szczeliny, to w żaden sposób nie mo­żesz z niej wylecieć.

Powiedziałem to spokojnym, łagodnym tonem, lecz nie sądzę, aby mnie usłyszał. A jeżeli moje słowa do­tarły do niego, nie wywarły żadnego wrażenia. Żadnej reakcji. Cały czas patrzył w górę, jakby oczekiwał, że Allah zrzuci mu drabinę, albo jeszcze lepiej — ześle windę, którą mógłby wygodnie zajechać na szczyt.

Obszedłem gzyms, na którym stał, i wlazłem do szczeliny tuż nad jego głową. Była dość szeroka, by można wdrapywać się opierając jedną nogę o jedną jej krawędź, drugą zaś o przeciwną. Ten sposób porusza­nia się był wygodny, w miarę bezpieczny (spadając zła­małbym najwyżej kark Arabowi, co mu się zresztą już dawno należało) i szybki.

Przebyłem sto trzydzieści stóp i dotarłem do właści­wego komina. Było w nim dosyć miejsca, aby na dnie swobodnie poleżało sobie paru ludzi, nie wspominając

o bagażach. Zasygnalizowałem to majorowi, i po

osiągnięciu przez nich komina, ruszyłem dalej. Stwier­dziłem, że nie byliśmy na właściwej drodze. Przez ko­lejne pół godziny wspinałem się, cały czas kierując się w lewo, aby dotrźeć do granic wioski.

Gdy byłem niecałe 50 jardów poniżej szczytu ściany, w górę poszybowała czerwona, błyszcząca intensyw­nym ogniem rakieta. Zamarłem, gdy świsnęła nad mo­ją głową, oświetlając, wielkie połacie bezchmurnego nieba i rzucając na stoki kanionu kaskady różowego światła. Chryste! Czemu oni zmarnowali flarę? Przy tej poświacie księżycowej z łatwością mogli policzyć moje zęby bez dodatkowego oświetlenia.

Tak więc dopadli mnie nieuzbrojonego, bo pistolet pozostał w bagażach, zawieszonych na stromym zbo­czu. Nic pode mną, prócz tysiącstopowej przepaści, nic nade mną, z wyjątkiem wrogich strzelców. Instynktow­nie uniosłem ręce do góry, poddając się. Na szczęście byłem na jednym z łagodniejszych stoków między stro­miznami i nie odpadłem od skały. Tkwiłem jak sparali­żowany. Zaczęli strzelać. Jedynym ich celem mogłem być tylko ja.

Deacon — wrzasnąłem z całych ąił. — Deacon, siedź cicho.

Łudziłeirrsię, że żaden z rebeliantów nie zna angiel­skiego. Nie mając innego wyboru ruszyłem w stronę wioski. Kule gwizdały wokół mojej głowy.

* * *

Major był pokaleczony i obolały. Czuł pulsujący ból w prawym kolanie, nadwyrężonym podczas wspinacz­ki. Nie była tak trudna, jak się. obawiał, ale mimo wszystko zmęczył-się tak, jakby przebywał na tej skale parę dni* a nie kilka godzin. Masud był jakby spokoj­niejszy, pomógł nawet Anglikowi przy zwijaniu lin,

zmusił się do wypowiedzenia zrozumiałych przeprosin za swe niewybaczalne tchórzostwo. Deacon rozumiał tą nagłą odmianę. Arab nie był tchórzem, ale cierpiał na silny, niemożliwy do opanowania lęk wysokości. Kiedy znajdował się na stromej ścianie, mając u- stóp groźną przepaść, jego nerwy odmawiały posłuszeństwa, zahartowane mięśnie zamieniały się w kawałki drżącej waty, a każde spojrzenie w dół powodowało straszne zawroty głowy. Miał wrażenie jakby cały świat wiro­wał wokół niego, a on leciał w przepaść. Teraz, siedząc w głębokim kanionie, nie widział tego, co było poniżaj, a otaczające go z trzech stron ściany dawały poczucie bezpieczeństwa. Opuściły go lęki, powrócił spokój. Major mógł uścisnąć mu rękę albo powiedzieć, by dał spokój z tymi przeprosinami, lecz nie mógł okłamać go, powiedzieć, że już po wszystkim, że nie ma się czym martwić. Wiedział, że wyższe partie stoku mogą okazać się trudniejsze do przebycia niż dolne.

Gdy na niebie zapłonęła flara, Deacon nie marnował ani chwili. Obwiązał się liną i oparł nogami o dwie przeciwległe ściany komina.

Oni się nas spodziewali — doleciał do niego głos Araba, gdy żwawo piął się w górę. — Nie zostawiaj mnie, majorze, nie zostawiaj mnie. Błagam.

Oficer zignorował Masuda. Dotarł do miejsca, gdzie Harper umocował bagaże, i wyszukał w swoim plecaku małą walizkę. Balansując z wysiłkiem na skale wydo­był ją na wierzch, otworzył i zatknął vaughana za pas. Miał nadzieję, że nie -wypadnie. Na ramieniu zawiesił chlebak naładowany po brzegi granatami i amunicją. Wtedy usłyszał strzelaninę. Zdawało mu się, że dobie­ga go głos porucznika, ale nie był tego pewien. Wiatr zagłuszał dźwięki, nie pozwalał na rozróżnienie słów. Nagle kanonada ustała. Nie znaczyło to, że Dińgo leży

gdzieś w dole martwy, ale powodów do nadziei też nie było. Major nie rozważał, co mogło się stać. Nie dopu­szczał do siebie żadnych złych myśli.

Masud — powiedział cicho do mężczyzny siedzą­cego piętnaście stóp niżej — zostań tam. Nie rusz na­wet palcem.

Majorze, proszę...

Wrócę po ciebie, obiecuję.

Jeżeli nie, majorze, to...

W Angliku zagotowało się ze złości. Już miał na końcu języka słowa: — To wtedy skocz sobie na łeb

ale zamiast nich powiedział: — Ktoś na pewno przyjdzie po dębię. Bez obaw. Trzymaj się tego miej­sca. Jesteś w nim bezpieczny. Nie spadniesz, nikt cię z góry nie wypatrzy.

Masud otwierał i zamykał usta kilkakrotnie, lecz protesty utknęły mu w gardle. W końcu jęknął i zam­knął oc2y.

Deacon nie myślał o Arabie. Minęły zaledwie dwie minuty od wystrzelenia rakiety, a on wdrapywał się tak szybko, jak to tylko było możliwe. Nie kierował się wprost do wioski, lecz skręcał nieco w lewo, aby dotrzeć do skarpy otaczającej osadę z północno-za­chodniej strony. Po pewnym czasie zatrzymał się, na­słuchując, czy ci z góry nie strzelają-. Usłyszał pojedyn­cze strzały, które brzmiały tak, jakby strzelec starannie mierzył. Czyżby Australijczykowi udało się ukryć mię­dzy skałami? Major był pewien, że Dingo nie zabrał ze sobą broni.

Doszedłszy do miejsca, w którym zbocze łączyło się ze skarpą, Deacon wcisnął swój pakunek w skalną szczelinę, sam zaś wspiął się jeszcze wyżej, aby móc spojrzeć na wioskę.

Leżała w zagłębieniu góry, oflankowana z obu stron

stromymi skarpami. Pomiędzy nimi ciągnął się ceglany mur. oddzielający domostwa od przepaści. Od muru aż do krawędzi kanionu schodził łagodny stok, szeroki na kilkanaście stóp, po którym swobodnie można by cho­dzić nie używając rąk do podparcia. Nad murem wid­niały głowy kilku koczowników. Byli czymś zaaferowa­ni, rozgadani, prawie się kłócili. Dwóch z nich przelaz- ło przez szczyt ściany i zeskoczyło na stok. Zaczęli szu­kać między skałami. Nagle major dostrzegł coś, co z początku uszło jego uwadze. U podstawy muru leżało nieruchome ciało. Jeden z rebeliantów, myszkujących przy krawędzi wąwozu, zbliżył się do niego i przewró­cił na plecy. Potoczyło się w dół i zatrzymało dwie sto­py przed przepaścią. Usta Deacona. zaczęły drżeć.

Koczownicy wyglądali na zdenerwowanych. Ich nie­pewne okrzyki budziły nadzieję. Przyglądając się zbo­czu, major odszukał wzrokiem poplątaną linę,.ginącą w ciemnościach kanionu. Harper musiał się od niej od­czepić i wydostać na łagodny stok. Oczywiście, że go zauważono i strzelano do niego, ale czy został zabity?

Dwaj Arabowie spuszczali się w dół pochyłości. Ni­czym nie zabezpieczeni, nie przywiązani nawet zwy­kłym sznurkiem, ślizgali się na tyłkach jak niesforne dzieciaki. Dotarli do krawędzi i ostrożnie zaglądali w przepaść. Oficerowi przyszło na myśl, że rebelianci spodziewali się ataku od strony wąwozu. Widocznie nie mieli żadnych straży na skraju przepaści. Możliwe, że było ich tylko tylu, aby obsadzić mur, zaś całą resz­tę wysłano do wsparcia innych oddziałów blokujących Awabi. Władcy Khahouris nie przejęli się zbytnio nie­udanym rajdem Harpera z zeszłego tygodnia. Zbagate­lizowali go.

Ale te rozmyślania nie mogły pomóc Deaconowi. Nie przychodził mu do głowy żaden pomysł wybmię-

cia z tej skomplikowanej sytuacji. Balansował jak mał­pa nad przepaścią, obok niego czaił się kilkuosobowy oddział nieprzyjaciół, ze swojej pozycji nijak nie mógł oddać w ich stronę celnych strzałów. Masud tkwił gdzieś w połowie tej cholernej ściany, jęcząc i mdlejąc ze strachu, zaś Maurice Harper rozpłynął się w powie­trzu, bo jak już zauważył, zwłoki leżące na stoku nie były ciałem Australijczyka.

* * ’*

Dingo Harper

Co za cholerny splot okoliczności! Myślałem wtedy, że rajd na Khahouris w przyszłości nie będzie należał do ulubionych opowieści Deacona. Jeżeli Nasir czy Amerykanin byli w wiosce, to słysząc strzelaninę z pewnością spakowali już swoje bagaże i wiali jak naj­dalej od tego miejsca.-Nie było szans na ich pochwyce­nie. Ale powodzenie misji mniej mnie już -kłopotało, bardziej myślałem o własnej skórze. Starając się trzy­mać ręce cały czas powyżej głowy, wspinałem się w stronę wioski. Wyszukiwanie drogi w tej pozycji było niesłychanie trudne, ale gdybym je opuścił, tamci na górze mogliby pomyśleć, że sięgam za pazuchę po broń, i nie namyślając się się posłaliby mi śmiertelny pocisk. Jak narazie strzelano na postrach, kule były wyłącznie ostrzeżeniem. Tak właśnie musiało być, bó nawet najgorszy strzelec już dawno wywierciłby mi dziurę w czaszce.

Dostrzegłem mur i rebeliantów stojących za nim. Wydawało się, że było ich najwyżej ośmiu. Ale biorąc pod uWagę obronność tego miejsca, ich liczba była zu­pełnie "wystarczająca, aby odeprzeć niespodziewany atak. Mur miał osiem stóp wysokości, kilka strzelni­czych dziur, i był dodatkowo obłożony wapiennymi

płytkami. Za takim umocnieniem czterech facetów z SAS plus bazooka i pies mołgoby się bronić całymi ty­godniami.

Koczownicy krzyczeli coś do mnie. Nie rozumiałem ani słowa. Modliłem się do Boga, aby major mnie pos­łuchał, nie opuścił Masuda i nie przyszedł za mną. Je­go pojawienie się wywołałoby panikę wśród rebelian­tów. To, że byłem sam, mogło działać na strzelców deprymująco. Musieli strasznie łamać sobie głowy roz­myślając, co może oznaczać pojawienie się mojej oso­by. Wylazłem wreszcie z cholernego kanionu i ruszy­łem w stronę muru, cały czas unosząc ręce nad głową.

Kamerad — krzyczałem. — Kamerad.

Miałem maleńką szansę, że dadzą się nabrać i wez­mą mnie za małego Niemca.

Dotarłem do ściany, zatrzymałem się i spojrzałem w górę.

Ponad murem pochylały się brodate głowy rebelian­tów. Gapili się na mnie w zdumieniu, mamrocząc szyb­ko do siebie. Ich brody i wąsy były podobne jak krop­le wody. Wydawało się, że to ośmiu bliźniaków z baśni braci Grimm.

Gdzie jest przywódca? — zapytałem. — Chcę rozmawiać z waszym przywódcą.

| Szwargot rozległ sią ze zdwojoną siłą. Konsultowali się zażarcie między sobą.

Dajcie spokój, chłopcy. Powiedzcie tylko, którę­dy dojść do szefa, a sam trafię.

Olśniło mnie. Oni nie mieli żadnego przywódcy. Sta­nowili całą potęgę militarną Khahouris. Reszta musia­ła odejść.

Jeden z rebeliantów przeskoczył mur. W prawej dło­ni trzymał pistolet maszynowy Thompsona. Przystanął

przy ścianie. Zrobiłem kilka kroków w jego kierunku, przywołując na twarz najbardziej uroczy uśmiech.

Kto ty, przyjacielu? — zapytał, straszliwie kale­cząc angielski.

Zakład oczyszczania miasta.

Co, jak? — zdziwił się matoł i obejrzał na pozo­stałych.

Nabrałem powietrza w płuca i skoczyłem na niego. Złapałem jego głowę w obie ręce. Palce wbiłem w za­głębienie kręgosłupa, i gdy padałem na plecy, szarpną­łem mocno. Usłyszałem jakieś trzaśnięcie. Upadł na mnie, thompson zagrzechotał na skałach. Odrzuciłem Araba w bok. Potoczył się po stoku i spadłby w prze­paść, gdyby jego ubranie nie. zaplątało się w jakieś wy­stępy. A ja w tej chwili miałem już pistolet maszynowy w rękach; odbezpieczywszy go posłałem serię w zamar­łych koczowników. Zniknęli w oka mgnieniu. Moje położenie było o niebo lepsze niż przed minutą. Mia­łem wreszcie broń, mogłem się swobodnie poruszać i doskonałe widzieć wszystko, co dzieje się na murze, sam zaś schowany nieco byłem wśród ciemnych skał. Lecz mimo tego wciąż balansowałem na skraju prze­paści.

Oddałem jeszcze dwie serie na postrach i pognałem jak najszybciej w stronę skarpy, flankującej wieś od za­chodu. W pierwszej minucie nikt nie próbował odpo­wiadać na moje strzały. Dopiero później zaczęli strze-' lać na oślep, wystawiając zza krawędzi muru tylko lufy karabinów, ale byłem już blisko schronienia. Wpadłem W bezpieczny cień skał, gdzie nie można było mnie wy­patrzeć. Myślałem, że wystrzelą następną flarę, ale nie uczynili tego. Dyszałem niczym lokomotywa. Ruszy­łem w górę skarpy, chcąc znaleźć się powyżej dachów wioski i zobaczyć, co dzieje się za murem. Na ramieniu

wisiał zdobyty pistolet maszynowy, nie przeszkadzając jednak we wspinaczce. Ściana była łagodnie nachylona, ani razu nie musiałem balansować czy wisieć na rę­kach. Nawet gdybym przylgnął do skarpy całym cia­łem, nie obsunąłbym się w dół. Gdzieś na wysokości 70 stóp znalazłem półkę skalną, na tyle dużą, że mog­łem się na niej wygodnie rozłożyć. Przygotowałem się do obrony.

Czekałem dosyć długo, spoglądając w dół i marznąc, lecz żaden z rebeliantów nie próbował mnie ścigać. Może nawet nie zauważyli, gdzie przepadłem? Majora dostrzegłem od razu, jak tylko znalazł się na widoku. Nie zdziwiło mnie zbytnio jego nagłe pojawienie się, zastanawiałem się tylko, jak uwolnił się od Masuda. Może zepchnął go w przepaść, a może wpakował kul­kę w łeb?

Na murze pełno było hałaśliwych facetów, paru myszkowało po stoku, lecz ciemność chroniła go wy­starczająco. Nie musiałem ostrzegać Deacóna, prze­mknął chyłkiem najniższe partię stoku i schronił się u podnóża skarpy, prawie pode mną. Gdyby to leżało w moim stylu, rzuciłbym mu kamyk na kapelusz i Zawo­łał: „A kuku”. Ale nie zrobiłem tego. Podobnie jak ja, major przyczaił się i czekał na coś. Arabowie krzątali się przy facecie, któremu przyłożyłem. Chyba był mar­twy, bo dosłyszałem głośny lament Deacon ruszył w górę, jakby szukając mnie. Gdyby tych dwóch rebe­liantów nie było na zewnątrz muru, zawołałbym do niego, że żyję i mam się dobrze. Chciałem już zejść ni­żej, aby spotkać się z majorem, gdy nastąpiła rzecz, ja­kiej nigdy bym nie oczekiwał. Znad krawędzi wąwozu wychyliła się głowa Masuda.

Nigdy nie zrozumiem, co ten facet wyprawiał przez całą noc. Przez większą jej część był sparaliżowany ze

strachu, ledwie się ruszał, dotarł do kanionu wyłącznie dzięki heroicznemu wysiłkowi Deacona i mojej nie­znacznej pomocy. Gadał bez sensu, nie chciał otworzyć oczu i był zupełnie do niczego. Aż tu nagle ten mały szczur, podpuszczony przez własne myśli, wykrzesał z siebie dość woli i sił, aby dotrzeć samotnie aż na górę, i to w tempie nie ustępującym ani majorowi, ani mnie. Może pognał go strach? Obawiał się, że zostanie na za­wsze zawieszony między niebem a ziemią na wysokości 70 stóp.

Jego głowa wyglądała jak piłka futbolowa, czekająca aż ktoś kopnie ją w przestrzeń. Od razu jeden z rebe­liantów dostrzegł pusty kokos Masuda i zaczął do nie­go strzelać. Gdy rozległy się strzały, ci-na stoku prze­straszeni, padli na ziemię. Masud miał już łokcie na krawędzi i usiłował wciągnąć się na nią. Wyglądał nie­zgrabnie niczym niedźwiedź na lodowej- tafli.

Szefie, tu jestem — zawołałem, i otworzyłem ogień do ludzi leżących przed murem. Nie postrzelałem

- sobie długo, bo nie miałem zapasowego magazynka, ale dostałem ich obu. Jeden przewrócił się na plecy i znieruchomiał, drugi zaś uniósł się na kolanach, stracił równowagę i runął w przepaść, mijając Masuda o cale. Nasz Arab zniknął z pola widzenia. Uznałem, że sko­rzystał z liny, którą zostawiłem uwiązaną do krawędzi, i teraz wisi, zaplątany w jej zwoje. Nieźle się urządził, w ten sposób nie musiał brać udziału w walce.

Dec, jesteś uzbrojony?

Po zęby — usłyszałem w odpowiedzi.

Mam jeszcze ćwierć magazynka, postaram się cię osłaniać.

Wspaniale.

Wtedy straciłem go z oczu. Nie miałem okazji przyj­rzeć się, co robi. Paru rebeliantów zrozumiało nas i

skierowali karabiny na skarpę. Posypały się kule, nału- pali skały, narobili hałasu, ale nie wydawało się, by strzelali do określonego celu. Oddałem w ich stronę parę strzałów, nim nie wyczerpał się magazynek. Od­rzuciłem thompsona i wzrokiem odszukałem majora.

Był na stoku i biegł w stronę narożnika muru, trzy­mając w dłoni tylko swojego ulubionego vaughana. To znaczy, ja tak myślałem, bo nie mogłem widzieć czte­rech granatów, które rozpychały mu kieszenie bluzy. Widocznie major ocenił sytuację podobnie jak ja. Wi­dział, że mamy przeciwko sobie tylko mały oddziałek buntowniczej gwardii. Wyglądało to tak, jakby jakiś jasnowidz przewidział nasz atak i zarządził ewakuację Khahouris. Wypatrywałem oczy aż do bólu, ale w dole widziałem tylko kilku koczowników na murze. Pomię­dzy chatami panowała pustka, wieś była opuszczona. |Bum! Odruchowo przymknąłem oczy, oślepiony na­głym wybuchem granatów.

Pierwszy przeleciał wysokim lukiem ponad murem i I wybuchł białym światłem za plecami rebeliantów. Ogień karabinów stał się chaotyczny. Zaryzykowałem zejście w dół. Wydawało mi się, że nieliczne strzały koncentrują się na majorze, lecz on, nie zwracając na to uwagi, biegł w kierunku wyrwy. Co chwilę pistolet w jego dłoni posyłał kulę broniącym się w panice rebe­liantom. Kiedy zeskakiwałem ze skarpy na stok, w wiosce detonował następny granat. Kolejna niesamo­wita eksplozja światła, krzak gorejący wśród chat, wydłużony cień majora na tle muru. Słyszałem szcze­kot vaughana, lecz nim dotarłem do Deacona, umilkły wszelkie odgłosy walki.

Co się dzieje?

Koniec roboty — odpowiedział.

Mogłeś poczekać na mnie, poszłoby sprawniej.

Na pewno.

Znalazłem dogodne oparcie w na pół zrujnowanym murze i podciągnąłem się na jego szczyt. Czuć tam by­ło gorący smród eksplozji, krwi i potu. Na górze leżało jedno ciało, u stóp wyrwy, od strony wioski, zobaczy­łem następne. Porozrywane, przywalone osmolonymi kamieniami i popękanymi cegłami.

Nie wmówisz mi szefie, że dostałeś ich wszyst­kich od jednego uderzenia?

Ilu ich mogło być, Dingo? Jak sądzisz?

Zastanowiłem się. Podmuch wiatru zachwiał mną

nieco i musiałem przykucnąć, aby nie spaść na ziemię.

Najwyżej ośmiu.

Trzech na stoku. Ilu tam? — zapytał, mając na myśli jatkę urządzoną przy pomocy granatu. Policzy­łem ciała.

s Czterech.

To jeden gdzieś się zagubił. Chyba trzeba go od­szukać?

W tych zakamarkach? Trochę to potrwa.

Dniało już i widziałem wioskę w całej okazałości. Li­czyła około trzydziestu domów uszeregowanych na czterech tarasach, wybudowanych nie z cegły, a z ka­mienia. Przypominały mi budowle, jakie widziałem na wyspach u północnych wybrzeży Szkocji. Tarasy ciąg­nęły, się od skarpy do skarpy, na najwyższej rosły pal­my daktylowe. Odwiedziłem w życiu kilka strasznych dziur, ale to miejsce było najgorsze ze wszystkich.

A może — zastanowił się Dec — powinniśmy w pierwszej kolejności uratować naszego arabskiego przyjaciela?

Do diabła. Zostawmy go tam, gdzie jest.

To nie jego wina, że ma słabe nerwy. Chęci miał dobre.

Chyba nie chcesz, abyśmy odwrócili się plecami do tego muru, za którym, być może, czyha ostatni re­beliant z karabinem gotowym do strzału?

Nie marudź, Dingo. Jak długo chciałbyś wisieć na linie?

Moja mama mówi, że to moje przeznaczenie.

Dobra, ja pójdę po niego. — Major podał mi pi­stolet. — Osłaniaj mnie.

Muszę najpierw dostać się na stok. Stamtąd wi­dać cały mur.

W porządku — zgodził się Deacon.

Rozumiałem, czemu tak naglił. Oprócz ludzkiego

odruchu pomocy, poganiała go także odpowiedzial­ność za Masuda. Nie byłoby dyplomatycznie, gdybyś­my powracając do sułtana stwierdzili', że straciliśmy je­go agenta przed wejściem do Khahouriś. Zresztą po­trzebowaliśmy tego połamańca. Miał nam pomóc w zdobyciu informacji o tajnych powiązaniach między Imamem a Amerykanami. I nie przypuszczałem, abyś­my mieli jakiekolwiek kłopoty z brakującym buntow­nikiem.

Masud trzymał się oburącz splątanego sznura. Miał szczęście, natrafił bowiem na małą półeczkę skalną i mógł oprzeć się o nią kolanami. Przypominał średnio­wiecznego gargulca, przypadkowo wmontowanego w dach odwrotną stroną. Najdziwniejsze jednak, że nie był w nastroju gorszym niż w chwili wymarszu z obo­zu. Przypuszczam, że przetrawił już całą swoją adrena­linę i „chemicznie” pozbył się strachu.'Jego nerki mu­siały być twarde jak piłeczki golfowe. Kiedy wyciągnę­liśmy go na stok, to nawet na tej. łagodnej pochyłości nie mógł iść prosto. Lazł na czworakach, jakby bawił się w niemowlaka albo urżnął do nieprzytomności. W jego oczach widziałem gorączkę. Gorączkę wściekłości.

92

«I ::ï *

Siütî

Nasz Arab cierpiał z powodu zranionej dumy. Wście­kłość była kolejną, po lęku wysokości, jego słabością, jaką poznaliśmy, ale nad nią jakoś potrafił panować. Przerywany oddech nie był już oznaką hiperwentylacji, jak uprzednio, lecz furii. Spodziewałem się, że rzuci się na zwłoki leżące na stoku i rozerwie je pazurami na strzępy. Pozbawił mnie jednak frajdy oglądania tego, minął ciała spokojnie.

Było już jasno, zimno i mgliście. Wioska wyglądała przygnębiająco szaro. Nie próbowaliśmy postawić Ma- suda na nogi, lecz podążaliśmy za nim aż do muru, jakbyśmy wyszli na spacer z pieskiem. Pozostawiliśmy go w bezpiecznym miejscu, wewnątrz wioski, a sami- udaliśmy się po resztę bagaży, które wciąż wisiały na skalnej ścianie. Przyniesienie i rozpakowanie plecaków zabrało nam pół godziny. Śpieszyliśmy się, bo Deacon wciąż miał nadzieję, że odnajdziemy jakiś trop, który doprowadzi nas do Nasira lub jego przyjaciela, Sebac- ka. Ja w to nie wierzyłem. Według mnie spieprzyliśmy operację.

Sądząc po wrzawie dobiegającej znad płaskowyżu, oddziały sprzymierzone parły naprzód, łamiąc opór re­beliantów. Za trży, cztery godziny do Khahouris powi­nien dotrzeć samolot lub śmigłowiec, by zabrać nas na poszukiwania obcych prowokatorów. A my im powie­my uprzejmie, że możemy wracać do domu, bo nic cie­kawego w tej wiosce nie ma, zaś Nasir z Jankesem mo­gą być Bóg wie gdzie. Wyglądało na to, że straciliśmy tylko siły, wspinając się na tę cholerną skałę i naraża­jąc własne życie nadaremno.

Prócz cichych, wojennych grzmotów usłyszeliśmy świergot ptaków. Były to jedyne żywe stworzenia, jakie zastaliśmy w opuszczonej wsi..

III. PTASZEK W GARŚCI

Masud stracił resztki rozumu, pozostał w nim wy­łącznie wstyd. Nie mógł pozbyć się swej udręki, stracił twarz w oczach oficerów, a co więcej, także we włas­nych. Ze wstydu narodziła się wściekłość, a z wście­kłości pragnienie. Język przywarł do podniebienia, skóra wydawała się sucha jak pergamin. Podniósł się i ruszył przed siebie, mijając porozrywane ciała rebelian­tów. Major przestrzegał, że gdzieś we wsi może kryć się jeszcze jeden uzbrojony mężczyzna, lecz zrozpaczo­ny Arab zlekceważył to ostrzeżenie. Miał nawet na­dzieję, że napotka tamtego i poniesie z jego ręki hono­rową śmierć.

Doszedł do niewielkiego stawu: Woda wypełniała re­gularne zagłębienie w podłożu, świadczące o tym, że zbiornik był dziełem mieszkańców wioski. Lecz stało się to niesłychanie dawno. Omywane przez wodę od wielu wieków brzegi stawu, były teraz gładkie. Masud przykucnął, oparł dłonie o krawędź zagłębienia i zanu­rzył głowę W wodzie. Była zimna, wręcz lodowata. Nie wyciągając głowy wypił bez oddechu parę łyków, wy­nurzył H| otrzepał krople wody ściekające po brodzie i położył się na boku, długo przypatrując się figowcom porastającym najwyższą platformę. Westchnął ciężko i wyjął kindżał, schowany w kieszeni na udzie. Wciąż nie mógł pozbyć się wstydu ża swe karygodne zacho­wanie. Znalazł jednak, sposób na odpokutowanie i od­zyskanie twarzy. Napił się'jeszcze wody, tym razem podnosząc ją do ust w złączonych dłoniach, wstał i ru­szył w kierunku najbliższej chaty.

Staw leżał pośrodku skweru, na którym odbywały

się targi, sądy wioskowe, zabawy i zebrania. Masud przeszedł przez placyk, zbliżył się do kamiennego do­mu i kopniakiem otworzył drzwi. Spłoszone kury za­gdakały głośno i zatrzepotały skrzydłami, podlatując niemal pod sam sufit. Prócz drobiu nie było jednak ni­kogo W jednopokojowym mieszkaniu. Na palenisku żarzył się jeszcze ogień, oświetlając nieco wnętrze. Z otwartego garnka dolatywał słodkawy zapach „aiszu”, kaszy z miażdżonej pszenicy. Na ziemi walały się szyte ręcznie ubrania. Wyczuwało się obecność kobiet, które zniknęły jednak tej nocy jak sen., Widać było, że mie­szkańcy tej chaty byli biedakami. Masud opuścił po­mieszczenie i przeszukał następne domostwo, także opuszczone w pośpiechu. Sprawdził w. ten sposób dol­ną część wsi, wszystkie domy położone na pierwszej i drugiej terasie, gdy niespodziewanie odnalazł ślady krwi.

Znalazł je na kamiennych schodkach, prowadzących do wyżej położonych chat, potem do zagajnika figowe­go, docierających w końcu aż na płaskowyż. Jedna z plam była wielkości figi. Arab koniuszkami palców wyczuł, że krew była wciąż lepka, jeszcze nie zakrzep­ła. Górna warga Masuda uniosła się w dzikim gryma­sie, z ust wyrwał mu się triumfalny krzyk. Nie miał za­miaru powiadamiać o tym majora» chciał sam dopro­wadzić sprawę do końca. Do tego wystarczył mu nóż, chytrość i ślady krwi prowadzące wprost do zdobyczy. Ruszył w górę starożytnych schodów.

* *

Nie miał nazwiska. Musiał je ukraść. Nie należał do żadnego odłamu nobliwego rodu Raszidów, lecz do ci­chego, nieznanego obcym plemienia z Kwara, nazywa­jącego się Hakli. Hakli znacznie różnili się wyglądem i

charakterem od prawdziwych Arabów, ale byli zalicza­ni do tej rasy, jako mieszkańcy Półwyspu Arabskiego. Wyglądem przypominali mieszkańców starożytnego Egiptu i możliwe, że byli potomkami żołnierzy farao­na, którzy przybyli w te strony w czasach, gdy jego władza sięgała aż po Eufrat. Raszid urodził się w roz­padającej się stajni, pomiędzy wygłodzonym bydłem, w mrocznej jaskini koło Dirbatu, pewnej nieprzyjemnej, zimowej nocy około dwudziestu lat temu. Zrozumiał teraz, że jego przeznaczeniem była śmierć na równie brudnej podłodze domostwa obcych ludzi na zboczach Dżabel Akdar.

Śmierć osaczyła go, postępując za szalonym Angli­kiem, który w pojedynkę zaatakował ich pozycje i po­konał wszystkich, chyba tylko dzięki pomocy szatana. Uniósł kikut lewej ręki do światła, wpadającego przez niewielkie okienko, i obejrzał go uważnie. Ciekawe, czy Julnar nim nie pogardzi, gdy powróci do wioski bez kilku palców? Czy Nasir Salim Azzi wyrzuci go ze służby? Przecież tylko trzy palce były rozerwane wybu­chem granatu.

Hakli usiłował kciukiem i wskazującym palcem pra­wej dłoni odszukać końce tętnic na poszarpanej ręce, z których chlustała krew jak woda z. rozbitego dzbana. Nie szło mu to sprawnie, owinął więc brudną szmatę wokół nadgarstka, ale nie miał już na tyle siły, by mocno zacisnąć węzeł. Krwotok zmniejszył się nieco, lecz nie ustał zupełnie. Pomiędzy jego kolanami, na brudnej podłodze, rozlewała się ciemnobrunatna kału­ża.

Mógłby się poddać napastnikom, lecz nie wiedział, jak długo trwałaby niewola. A na niego czekała dzie­wczyna z Nadabi, której dziewicze uda pojawiały się uparcie w jego snach. Julnar była mu obiecana. Mieli 96

się pobrać, kiedy tylko będzie mógł złożyć solidny po­sag w rialach lub dolarach. Z drugiej strony, buntowa­ny przez swą porywczą naturę, Hakli rozważał możli­wość ucieczki. Miał przecież broń, wspaniały amery­kański sztucer kalibru 30, który otrzymał z rąk Nasira daleko stąd, w forcie Ashfra. Nauczyli go tam, jak go czyścić, używać, strzelać, składać i oliwić. Sztucer był jego jedynym, prawdziwym przyjacielem. Ale teraz, na­wet ta wspaniała broń nie’ mogła go uratować. Był zbyt słaby, aby uciec na płaskowyż, do ukrytych na nim wieśniaków. Mógł jedynie dzielnie umrzeć, próbu­jąc bronić się w tej chacie.

Do rebelii Imama przystał jedynie dla pieniędzy. By­ło mu obojętne, kto panuje nad ludami Omanu, sułtan czy Imam. Nie znał przyczyn wojny, a słuszność w tym sporze nie interesowała go. Był też na. tyle realistą, by nie wierzyć, że Coś skapnie mu z naftowego bogactwa,

0 które W istocie walczyli. Ten chytry Egipcjanin, Na- sir, wiedział o tym dobrze, i nie próbował wciskać mu żadnych mrżonek, tak jak to czynił z innymi kondotie­rami, o ile można tą dumną nazwą obdarzyć koczow­ników, którzy garnęli się pod sztandar Nasira zwabieni obietnicami dobrobytu. Tworzyli zbieraninę wielu nacji

1 plemion, lecz żaden prawdziwy Omańczyk, walczący z przekonania za swoich rodowitych panów feudal­nych, nie służył pod komendą Egipcjanina. Nasir miał złote usta. Wiedział, jak przemawiać do tych prosta­ków. Nigdy nie prawił o skomplikowanej polityce, o istocie władzy, o podstawach konfliktu, bo tego nawet Raszid by nie zrozumiał. Mówił prostymi słowami, po­równując potęgę polityczną z siłą ognia, a Brytyjczy­ków z demonami. Wtedy dla jego ludzi wszystko sta­wało się jasne. Raszida te wykłady interesowały tyle co zdechły wielbłąd. Najpierw chciał uzbierać na posag, a

$1

&Ss!sn

L_

później, jeśli rebelia się powiedzie, zamierzał służyć w armii Nasira, rządzącej krajem żelazną ręką. Już wyo­brażał sobie siebie pilotującego Venoma czy dowodzą­cego jakimś większym garnizonem, a tu, jak na złość, musiał iść na śmierć z powodu niezrozumiałych idei.

Spróbował mocniej przewiązać szarfę dookoła łokcia i na kolanach wpełzł w małą niszę w ścianie pokoju. Ten dom wybrał na chybił trafił. Usiłował wpierw ujść na płaskowyż, dołączyć do kobiet, starców i dzieci, którzy opuścili dzisiejszej nocy wioskę, szukając schro­nienia pomiędzy płaskimi skałami, niecałą godzinę po przybyciu ich wodza. Dotarł na trzecią terasę, lecz tu poczuł się tak słaby z powodu utraty krwi, że musiał chwilę odpocząć. Wpadł do tego domku i usiadł na podłodze, a potem nie był już w stanie ruszyć się. Cze­kając na przybycie Anglików, usiłował przypomnieć sobie wydarzenia ostatnich godzin.

Nasir przyjechał konno, w towarzystwie trzech nie­znanych facetów. Wierzchowce były bardzo zmęczone, musieli ich nie oszczędzać gnając do Khahouris. Roz­kazał oczyścić wioskę. Prawie wszyscy mężczyźni wy- maszerowali do Awabi, gdzie miała rozegrać się jakaś bitwa. Reszta uciekła na pustkowie. Do ochrony muru Nasir pozostawił ośmiu ludzi; zaraz potem odjechał. Przedtem rozmawiał jeszcze z Ghanim, przywódcą ko­czowników i przyjacielem Raszida, zostawiając mu po­lecenia: muszą utrzymać wioskę do godziny po świcie, a później opuścić Dżabel i zejść do Wadi Halfin. Bę­dzie tam czekać transport, który zawiezie ich na kolej­ną akcję zbrojną.

Ghanim uważał, że te wszystkie środki ostrożności są niepotrzebne, a zlecenia wodza zbyteczne. Jak po­wiedział później Hakli, mieli jeść, pić i bawić się dopó­ty, dopóki słońce nie wyjrzy zza wzgórz. I tak by się z

pewnością stało, gdyby Raszidowi nie zachciało się pil­nować miara Były na nim dwa miejsca, z których wi­dać było aż do połowy Zbocze pod wsią. Z jednego z "tych punktów Raszid zauważył wspinającą się postać i zaalarmował pozostałych, wystrzeliwując rakietę. Wte­dy to zniknął z ich grona Julanda.

Julanda był starym naczelnikiem Khahouris. Do żoł­nierzy się nie wtrącał, ale swoim ludziom rozkazywał. Był tak stary, że z pewnością pamiętał jeszcze złote la­ta omańskiego piractwa, lecz udziału w nim nie brał, niechętnie bowiem opuszczał swą wioskę. Twierdził, że jest ostatnim potomkiem pierwszego Imama Omanu, wielkiego świętego, %ale tylko głupiec by w to wierzył. Wieśniacy jednak wierzyli. Trzej faceci, którzy przyje­chali z Nasirem, byli jego synamir. Przywieźli z sobą dwa metalowe pudła, jakby wielkie kasetki, pełne ja­kichś papierów dotyczących tej i innych wojen, a sta­nowiących własność Imama. Raszid nie rozumiał, co może być ważnego w tych skrzynkach, ale jako Arab sądził, że W nich właśnie musi kryć się wielkie źródło władzy. Te papiery nie mogą być wywiezione z Dżabel Akdar, ostatniego bastionu władzy Imama. Zniszczenie ich wyraźnie osłabiłoby jego moc! Chcąc je jeszcze wy­korzystać w przyszłości, Imam zalecił ich ukrycie. Sy­nowie Julandy pod przewodnictwem ojca wynieśli je ze wsi. Ghanim przypuszczał, że ukryli je w jakiejś jaski­ni, najprawdopodobniej w którymś zagłębieniu na zbo­czach skały Młodego Jelenia.

Hakli nie przypuszczał, że stał się dysponentem ży­ciowej informacji. Był jednym z sześciu mężczyzn, któ­rzy znali miejsce ukrycia dossier Imama. Jeden z nich, Ghanim, leżał martwy na stoku przed muręm. Zaś Ju­landa i jego podobni do niedźwiedzi synowie kryli się wśród pasących się kóz na szczycie wielkiej skarpy,

otaczającej Khahouris od lewej strony. Raszid nie są­dził, by angielscy żołnierze zainteresowani byli zwykły­mi papierami. Wyobrażał sobie, że raczej woleliby zna­leźć świeżą wodę i coś do jedzenia lub dopaść którąś z uciekających kobiet.

Z trwogą w sercu oczekiwał nadejścia obcych. W końcu, w chwili gdy wychylał się przez okno, wróg do­strzegł go. Lecz nie był to energiczny brytyjski żoł­nierz, ale spragniony krwi Beduin.

* * *

Masud wypatrzył wystającą z okna lufę sztucera przed dotarciem do trzeciego rzędu domostw. Ale na­wet bez tego znaku odnalazłby swoją ofiarę. Trop z plamek krwi był wyraźny i biegł nieprzerwanie do tego właśnie domu. Zdziwił go fakt, że z takim ubytkiem krwi rebeliant, zaszedł tak daleko. Masud był pewien, że inne chaty są opuszczone i nikt w nich nie czai się z bronią. Wątpił, by na terasach byli snajperzy, ale gdy­by nawet byli, nie przejmowałby się nimi. W pogoni za łupem rzuciłby wyzwanie kulom. Rannego się nie oba­wiał, mimo że tamten miał karabin. Ranny mężczyzna jest słabym mężczyzną. A właśnie słabości kogoś inne­go potrzebował, aby zmazać własny wstyd.

Chata 'wyglądała jak inne, tyle że drzwi były nieco uchylone. Ostrożnie, lecz bez niepotrzebnych przerw, Arab przeczołgał się pod oknem, mijając front domku, i znalazł się przy drzwiach. Nasłuchiwał. Słyszał jęki i

ciężki oddech człowieka trawionego bólem. Uśmiechał się szyderczo, otworzył usta i włożył nóż między zęby. W ten sposób będąc uzbrojonym, miał jednocześnie wolne ręce. Spojrzał do tyłu, w dół terasów, ponad da­chami domów. Widział część muru i kawałek stoku aż po przepaść, lecz nie dostrzegł żadnego z oficerów.

Przystąpił do działania. Uderzył przedramieniem w drzwi, wpadł do środka, i rzucając się na podłogę, przetoczył się aż pod okno. Dokładnie tak, jak uczono w Barthorpe.

Wewnątrz było mroczno, ale dostrzegł cień przy ścianie. Młody mężczyzna, kryjąc jedną rękę za pleca­mi, drugą usiłował wycelować długim sztucerem w na­pastnika. Masud kopnął nogą w lufę i broń, wyleciaw­szy z ręki rebelianta, wypadła przez okno na kamienną drogę. Rebeliant miał długie, ciemne włosy i ogorzałą twarz. Przez pierś biegły krzyżujące się dwa pasy amu­nicji, trzecim obwiązany był w talii. Wyglądał' tak, jak­by samotnie chciał wygrać tę wojnę. Ale teraz nawet dziecko bez broni mogłoby go z łatwością pojmać. Masud wbił mu stopę w brzuch, aż Hakli poleciał na ścianę i przewrócił się na podłogę.

Nie jęknął nawet, ale gdy Masud wykręcił mu zra­nioną rękę, zapłakał bezgłośnie.

Jesteś sam?

Jestem — odpowiedź wyrwała się z gardła rebe­lianta z ciężkim oddechem.

Kim jesteś?

Jestem Raszid.

Z plemienia Hakli?

Ranny nie odpowiedział. Zadał własne pytanie.

Czy są żołnierze? są Anglicy?

Są. Niedługo tu będą.

' — Ja... Ja chciałbym się poddać.

Już się poddałeś. Jesteś moim więźniem, Raszi- dzie Hakli — oznajmił MasUd.

Kiedy oni tu będą?

Za dwie godziny.

-r Potrzebuję lekarstw...

Masud delikatnie podniósł ranne ramię, i obracając

je, ponuro oglądał zgruchotane palce, z których wciąż ciekła krew.

Lekarstwa cię nie uratują — oświadczył. — Za­nim przybędzie lekarz, będzie już za późno. Będziesz martwy.

W plecakach oficerów były pakiety opatrunkowe, o czym doskonale wiedział. Każdy z żołnierzy mógłby opatrzyć ranę i zatamować krwotok, ratując życie Ha- kli. Lecz nie wiadomo, czy byli na stoku. Może wciąż jeszcze wspinali się po ścianie, taszcząc resztę bagaży. Mogło się zdarzyć, że zanim przyszliby, rebeliant mógł umrzeć z upływu krwi. Z drugiej strony Masud nie chciał zbyt pospiesznie wzywać Brytyjczyków. Mógł przecież wykorzystać nadarzającą się sposobność i zdo­być jakieś informacje o poszukiwanych agitatorach. Zresztą sam znał metody leczenia podobnych obrażeń i nie wątpił, że ranny je zaakceptuje. Były to tradycyjne sposoby, znane mieszkańcom tego obszaru od-tysięcy lat. Usiadł koło rebelianta na podłodze, cały czas trzy­mając jego rękę w górze, tak że z ran wypływało mniej krwi.

Dlaczego nie przypaliłeś rany? — zapytał.

Przypalić? — Nie miałem ognia.

A gdybyś miał...

Raszid przełknął ślinę. Jabłko Adama zadrgało mu nerwowo. Pomyślał, że gdyby nie opuszczał swej pu­styni i nadal chronił karawany przed złodziejami, to gdyby przytrafiło mu się coś podobnego, jego towarzy­sze nie pytaUby o nic, tylko przytrzymali go mocno i przypalili kikut. Ten Beduin był w porządku, zapropo­nował właśnie to, i czekał na zgodę. Więc rana winna być wypalona. v

Zrób to — powiedział Hakli.

Nie mogę marnować z tobą czasu. Mam zadanie do spełnienia.

Rebeliant złapał Masuda za poszarpane ubranie, prosząc i skamląc:

Daj mi ogień. Zrób to, proszę cię w imię Allaha i jego wszystkich proroków.

Kropelki krwi wciąż rytmicznie kapały na podłogę. Ciemna plama powiększała się. Na jej brzegach roz­siedli się biesiadnicy: kilkanaście tłustych much! Raszid pomyślał, że niedługo i jego obsiądą. Gapił się na wy­pływającą krew wiedząc, że z każdą sekundą umyka z nieg® życie. Nie miał już sił, by samemu zatamować krwotok. Widział, że w rogu chaty leży kilka palmo­wych bierwion, lecz nie był w stanie rozniecić ognia. To drewno było wyśmienite, białe, okorowane, paliło­by się . mocno, dając gorący płomień. Wzrok Masuda podążył za spojrzeniem rannego.

Ogień — powiedział Raszid. — Proszę cię tylko

o ogień.

Możesz iść, mężczyzno Hakli?

Ja... Ja nie... mogę.

Czołgać się?

A gdzie, do diabła, miałbym się czołgać?

Tak — powiedział ze smutkiem Masud. — Nie możesz, robić żadnych ruchów. Mówić możesz?

Przecież mówię.

Więc dobrze słyszysz moje słowa?

Tak.

Ja będę gadać, ty też będziesz, i jak będziemy obaj szybko mówić, to może znajdzie się jeszcze chwila czasu, aby zatamować ten krwotok i uratować ci życie, abyś mógł później ponieść właściwą karę. Za bunt.

Karę?

Walczyłeś z prawowitym władcą, złamałeś prawa.

Nie wiem, co z tobą zrobią, to nie moja sprawa. Suł­tan i Brytyjczycy zadecydują, co stanie się z takimi jak ty.

Będę rozstrzelany?

Nie przypuszczam.

Ścięty?

Czas zabije cię wcześniej, niż jakikolwiek topór.

Topór? — niedorzecznie zdziwił się Raszid, zasy­piając. ‘

Kiedy Beduin odszedł, ranne ramię, całe zesztywnia­łe, pozostało zawieszone w powietrzu. Hakli czuł, jak­by odpływało od niego. Zastanawiał się, czy już’ całe opróżnione jest z krwi, jak pusta rynna. Dopadły go majaki senne. Widział sWą wymarzoną dziewczynę i stada wielbłądów pośrodku morza piasków. Gdy znów powróciła świadomość, zobaczył obcego, krzątającego się przy palenisku. Instynkt podpowiadał mu, że ma najwyżej piętnaście minut, nim nie zapadnie na stałe w długi sen. Jego powieki opadły. Pod każdą wirowało złote słońce.

Beduin potrząsnął nim szorstko..

Czas na rozmowę. Będziesz mówić?

Raszid przytaknąć

Ilu żołnierzy , było tu zeszłej nocy?

Trzydziestu.

Wszyscy uzbrojeni w karabiny?

Ranny ponownie skinął' głową. Znów zapadł w sen.

Masud potrząsnął nim niecierpliwie.

Kiedy odeszli?

Wieczorem, po zachodzie słońca.

Jakie mieli instrukcje?

Nasir... przyjechał... konno...

Był tu Nasir? Kiedy stąd zwiał?

Głowa Hakli zachwiała się niczym ciężki kwiat na wątlej łodydze.

Słuchaj, Raszid, kiedy odszedł Nasir?

Wieśniacy... poszli się ukryć... Nasir... odszedł. My mieliśmy... chronić... mur.

Ilu was zostdło?

Ośmiu. Ghanim zginął.

Wiesz coś o jakichś papierach? Ważnych, ukry­tych w pudle albo szkatule?

Rebeliant westchnął i przymknął oczy, jakby był już bardzo zmęczony. Nie czuł bólu. Rwanie w końców­kach poszarpanych nerwów zmalało do ledwo wyczu­walnego pulsu. Jego podbrzusze było mokre od krwi. Od jego krwi.

Raszid! Raszid! — dobiegało go jak z oddali.

Do... Zabrano do... jaskini.

Gdzie?

Tutaj,

Gdzie ta jaskinia? '

Nie ma jelenia. Nie widzę żadnego... jelenia...

Wargi Masuda wykrzywiła niecierpliwość, a zaciś­nięte pięści nerwowo uderzały o uda. Pochylił się do przodu, opierając się na łokciach jak ten dewot Moha- med w czasie modlitwy, i wsłuchał się w oddech ranne­go. Czyżby przybył za późno?

A może zbyt długo bawił się w kotka i myszkę? Czyżby rebeliant wyślizgiwał się z jego mocy? Szczęś­ciem usłyszał nieznaczny oddech. Wlał nieco wody do ust leżącego.

Co to za gadanina o jeleniu?

Ghanim mówił... Jeleń... Skała Młodego Jelenia. Powyżej jaskinia...

Która...

Jaskinia. Jedna jaskinia... tylko jedna. Ghanim mi... mówił.

Masud przysunął się bliżej. Za jego plecami na pale­nisku, paliły się palmowe polana. Ogień oświetlał całe pomieszczenie. Wyraźnie widać było wykrzywioną cier­pieniem twarz młodego rebelianta.

Czy wciąż słuchasz? — zapytał Masud.

Raszid zamamrotał coś, lecz kwarański akcent zniekształcił słowa. Masud potrząsnął nim energicznie, polewając jego twarz wodą.

Zobacz, Raszid. Ognisko już płonie.

Więc zrób to. Zrób to, proszę.

Już wkrótce — obiecał Masud. — Tylko jeszcze parę pytań. Kto płacił ochotnikom talom jak ty, by wałczyli za sprawę Imama?

Mężczyzna, Egipcjanin... Miał skórę Egipcjanina.

Nasir Salim Azzi?.

Ranny przytaknął, przymykając oczy.

Skąd miał broń, aby rozdać ją tobie i twoim to­warzyszom?

■ Zbrojownia... ..

Gdzie ona jest?

Ashfra... Ashfra...

Masud wiedział, że ma coraz mniej czasu. Nie prag­nął już, aby rebeliant umarł. Nie czuł do niego niena­wiści jak. do innych buntowników. Nie chciał już dłużej zwlekać. Powiedział przynaglająco:

Umocnienia w Ashfrze zostały opuszczone wiele lat temu. Chcesz mnie okłamać?

Nie kłamię. Ashfra... Tam szkoli się żołnierzy;.. Pełno... broni i amunicji.

Szkolił was Nasir?:

Inni też...

Był tam jakiś Amerykanin? Widziałeś Ameryka­nina?

H Tak...

To było już wszystko, czego mógł się dowiedzieć. Te wiadomości były warte całego lęku podczas wspinacz­ki. Słyszał o forcie w Ashfra, miejscowości położonej 80 mil na północ do Khahouris. Nigdy nie widział te­go miejsca, ale wiedział z opowieści, jak wygląda. Fort leżał na obszarze należącym do kilku małych szejków, blisko Strefy Neutralnej z Arabią Saudyjską, z dala od miejsc patroli i tras rozpoznania powietrznego.

Młody rebeliant wymamrotał:

Ciężarówki... dla nas... Wadi Halfin. Weźcie nas... z powrotem...

Z tej wadisy stary, pustynny szlak wielbłądzi wiódł na północ. Mając liczne rozgałęzienia, prowadzące do siedzib różnych plemion, mógł także docierać do Ashf- ry, pomyślał Masud. Jeśli Nasir opuścił Khahouris o zmierzchu, powinien być już w forcie. Było jeszcze kil­ka pytań, które chętnie by zadał, lecz wątpił, czy Ra- szid zna na nie odpowiedzi i czy w ogóle jest w .stanie odpowiadać. Jeśli opatrzy mu ranę i zatrzyma krwo­tok, może utrzyma się przy życiu do czasu nadejścia oficerów. Dadzą mu coś na wzmocnienie, a później przylecą helikoptery, przybędzie kapitan Pemberton, może też ta Świnia Bressol, i zabiorą rannego do szpi­tala. Będzie potrzebował z pewnością transfuzji, lecz najpierw...

Masud ostrożnie uniósł głowę leżącego, złapał go pod ramiona i podciągnął do palącego się ogniska. Przewrócił na brzuch i, siadając mu na plecach, włożył skrwawiony kikut w płomienie. Ciało Raszida wyprę­żyło się konwulsyjnie, lecz ranny pozostał nieprzyto­mny. Smród smażonego ciała rozszedł się po domo-

stwie, wylatując przez małe okienko razem z kłębami czarnego, tłustego dymu.

* * *

Dingo wciągnął w płuca czyste powietrze chłodnego poranka. Powiedział:

Sądząc po zapachu, ten mały gnojek znalazł so­bie coś do jedzenia i właśnie to smaży.

Mam nadzieję, że wystarczy i dla nas — odparł Deacon.

Tak. Jestem okropnie głodny.

Obładowani plecakami i bronią oficerowie, szli o- strożnie przez wieś. Obejrzeli już każde ciało pod mu- rem, sprawdzając, czy czasem w którymś z mężczyzn nie tlą się jakieś iskierki życia. Wszyscy koczownicy byli jednak martwi. Oficerowie zatrzymali się pośrod­ku skweru, przy niewielkim stawie. Dingo pił łapczy­wie, zaś major bystro przeglądał okolicę w poszukiwa­niu zaginionego Araba.

Jest tam — wskazał. — Co on, u diabła, taszczy na plecach?

Czy to nie plaster boczku? — spytał żartobliwie Harper.

Raczej zagubiony strzelec.

Więzień?

Żołnierze weszli na schody. W ich kierunku schodził Masud. Wydawało się, że ciało zwisające w poprzek je­go ramion musi ważyć strasznie mało, gdyż Arab szedł prosto» jakby nie dźwigał człowieka lecz małą owiecz­kę. Po dwóch minutach dotarł do majora. Nie złożył swego więźnia u stóp oficera, lecz troskliwie trzymał go nadal na plecach. Rebeliant był nieprzytomny., jego zwisająca bezwładnie lewa ręka była sczerniała, osmo­lona, pokryta zwęglonymi strupami Dingo spojrzał na ■ L08

majora ze złością i niemym pytaniem w oczach. Obaj myśleli o tym samym. Po charakterze Masuda nie można było spodziewać się niczego innego. Tortury.

Widzę, że odzyskałeś już swe opanowanie — po­wiedział Deacon ironicznie.

To członek plemienia Hakli — Masud zignoro­wał ton majora. — Jest najemnikiem, który walczył dla Nasira Salim Azzi.

Byłeś strasznie zapracowany,' gnojku, niepraw­daż? — spytał Dingo. — Jest żywy czy martwy?

Żyje. Uratowałem go.

Nie wygląda na to — odparł Dec. — Kto włożył jego dłoń w ogień?

Miał strasznie krwawiące rany. Ogień je zaskle­pił.

No pewnie — odezwał się Harper. — Może po­nownie włożysz jego rękę do ognia? Zrobi mu się je­szcze lepiej.

Poczekaj Dingo — Deacon uspokoił porucznika

Masud” proszę połóż chłopaka na ziemi.

Arab posłusznie wykonał polecenie. Major klęknął przy Raszidzie i zbadał go.

To było faktycznie zatamowanie krwotoku. Ok­rutne, lecz skuteczne. On jest bardzo chory. Chyba stracił wiele krwi.

Musiałem to zrobić, inaczej mógłby umrzeć — usprawiedliwił się Masud.

Major otworzył swój plecak i wyjął opatrunki. Sprawnie opudrował ranę, założył gazę i zabandażował dokładnie całą zranioną rękę. Później powrócił do za­dawania pytań.

Masud, skąd wiesz, że ten chłopak walczył dla Nasira?

Z jego ust. Powiedział mi o tym.

Rozumiem. Czego jeszcze się dowiedziałeś?

Jakieś bardzo ważne dokumenty ukryto w jaski­ni, niedaleko stąd.

Co z naszymi przyjaciółmi?

Nasir był w Khahouris zeszłej nocy.

Ciekawe jak opuścił wieś? - wtrącił się Dingo.

- Na latającym dywanie?

Dingo, przymknij się — nakazał major.

Konno — odpowiedział Arab.

Jezu! — zdziwił się Australijczyk. — Konno? W dzisiejszych czasach?

Na żołnierzy z Khahouris miał czekać w wadisie transport, którym mieli dostać się na miejsce zbiórki. Przechowują też w tym miejscu broń.

Arsenał? — zapytał ciekawie Deacon. — Chcesz powiedzieć, że ten chłopaczek wiedział, gdzie Nasir ma arsenał? ^

Szkolili go tam. To stare fortyfikacje w Ashfrze.

Jak daleko stąd?

Ponad osiemdziesiąt mil.

Z pewnością ten fort leży blisko granicy z Sau­dyjczykami.

Tak, panie majorze, prawie w strefie niczyjej. Deacon wyciągnął plaster samoprzylepny i mocniej

docisnął bandaż. Młody Hakli był w dalszym ciągu nieprzytomny. Twarz miał śmiertelnie bladą, ale puls bił mu regularnie, choć słabo. Tak to bywa, pomyślał Deacon. Chciwość przyniosła temu chłopakowi więcej szkód niż pożytku. Delikatnie przyłożył zabandażowa­ną rękę do boku leżącego.

- Mocno go uderzyłeś, Masud? — zapytał.

- Nie umiera się od takiego ciosu.

Dingo, jesteś zmęczony?

Nie, tylko burczy mi w brzuchm

Masud, czy odnalazłbyś jaskinię, gdzie schowano te papiery?

Mogę to zrobić, majorze.

Nie myślisz, że może być strzeżona?

Nie przypuszczam. Wieśniacy uciekli na płasko­wyż, by ukryć się tam wraz ze swym dobytkiem i sta­dami.

Deacon podniósł się z klęczek. Kolana pulsowały bólem. Spojrzał ńa zegarek.

Jest szósta trzydzieści pięć. Nie spodziewam się, aby przednie straże kompanii „A” czy „D” dotarły do nas przed dziewiątą lub nawet przed dziewiątą trzy­dzieści. Mamy sporo czasu i możliwe, że nasza opera­cja okaże się w końcu niezwykle owocna.

Cóż więc? — zapytał Harper.

Wyruszamy w drogę najpóźniej o siódmej pię­tnaście. Do tej pory musicie powrócić tu ze skrzyn­kami.

W drogę? Jaką drogę? Dokąd? — zdziwił się Dingo.

Oczywiście, że do Ashfry.

Ten fort jest osiemdziesiąt mil stąd. Czeka nas niezły spacerek. Trzydniowy.

Spacerek? — powiedział major. — Czy ktoś wspomniał coś o jakiejś przechadzce?

Nie rozumiem tego — Harper rozłożył ręce.

Później wam wyjaśnię.

Dobra i taka wiadomość — stwierdził Dingo.

Och, w istocie.

Major uśmiechnął się szczerze i promiennie.

M

ni

mmmm

* * *

Prototyp wojskowego śmigłowca Fairey Ultra został po raz pierwszy zaprezentowany podczas powietrznej rewii w Famborough 55. Bressol był na pokazie i zain­teresowała go ta latająca machina. Rozczarowała go decyzja rządu o odłożeniu masowej produkcji na po­trzeby wojska o rok lub dwa, dopóki nie znajdą się re­zerwy budżetowe. Major dobrze wiedział, że takich re­zerw nie znajdzie się nigdy, nawet na inne cele. Uwa­żał, że ten typ śmigłowców doskonale nadawałby się do niewielkich operacji militarnych, jakie przeprowa­dzano podczas rebelii Imama. Dzięki znajomościom uzyskał na potrzeby swej tajnej misji jeden śmigłówiec. Był to model cywilny, używany do inspekcji lasów przez Królewską Kanadyjską Policję Górską. Wysłano go z Kanady do Bahranu ogromnym transportowcem RAF, a stamtąd czterema skokami przyleciał do Zam- batu, pilotowany przez Hectora McKellara.

Helikopter był świetnym sprzętem. Miał piętnaście stóp długości, kabinę dla dwóch osób, zaś w bakach zapas paliwa wystarczający do przebycia dwunastu mil. Pilot McKellar był rudym, gburowato wyglądają­cym Szkotem. Musiał odejść z RAF tylko dlatego, że ukończył 43 lata. Siedem lat później wciąż jeszcze latał do różnych cholernych dziur Bliskiego Wschodu na maszynach tak starych i zdezelowanych, że w Europie nie nadawałyby się nawet do muzeum. Było mu obo­jętne czy prowadzi myśliwiec, transportowiec czy śmig­łowiec. McKellar potrafił latać na wszystkim, nawet gdyby to była machina braci Wright. Stosował specjal­ną dietę, złożoną prawie wyłącznie z whisky, kremo­wych ciastek i tabletek antacidowych. Ale dwudzieste­go siódmego stycznia, prowadząc śmigłowiec Ultra, 112

był trzeźwy jak Świnia (to zwierzę nigdy nie pije). U je­go boku, na siedzeniu dla pasażera, siedział major Bressol.

Szukamy wioski Khahouris — krzyknął Bressol.

Tak, doskonale wiem, czego szukamy — warknął Hector.

Powinna być gdzieś na tym stoku.

Hej, kto prowadzi tę puszkę, ty czy ja?

Ty, staruszku, jasne że ty,

Też mi się tak wydaje.

Tylko uważaj na snajperów.

Chryste!

Przepraszam, staruszku. Przepraszam.

Hector McKellar przelatywał już nad tym zboczem, wioząc fotografa Bressola i jakiegoś dzieciaka z eskadr RAF-u stacjonujących w Adenie. Chłystek szczebiotał bez przerwy jak kompletny idiota. Zachowywał się zresztą tak, jakby robił zdjęcia dla „Magazynu Szkoc­kiego” czy '.Wiadomości Geograficznych”.

Co to jest? — mały Anglik poderwał się nagle z fotela.

Dym.

To chyba sygnał?

Wiem, że to sygnał.

Leć tam, staruszku. Leć.

Ale pilot nie był tak raptowny i niedoświadczony jak jego szef. Obniżył nieco lot maszyny, ostrożnie o- krążając smugę dymu z daleka. Równie dobrze mógł to być wabik rebeliantów, którzy pragnęli, aby śmigło­wiec zbliżył się na odległość karabinowego strzału. McKellar słyszał, że wśród nich przebywał wojowniczy Egipcjanin i Jankes, a ci faceci z pewnością wiedzieli, jak strącić latającą maszynę na ziemię.

Leć tam. Bliżej, bliżej, staruszku.

Nie na twoje widzimisię — pomyślał Hector.

Obniżył pułap lotu i przeleciał wzdłuż brzegów ka­nionu. Strzelcy mogli być ukryci w jaskiniach. Nie za­uważył ludzi, tylko dwa niewielkie stada pasących się owiec. Nigdzie nie było niczego podejrzanego i chyba Bressol miał rację, mówiąc, że dym był sygnałem a nie przynętą. Teraz Hector skierował maszynę prosto do wioski. Major siedział z nosem przy szybie, próbując zrozumieć cokolwiek z tego, co zobaczył.

Ciała — zawołał Hector.

Właśnie! Widzę je.

Może to twoi?

Nie sądzę. Byli inaczej ubrani.

Lina — wskazał pilot.

Pojedyncza lina wciąż zwisała z krawędzi wąwozu. Wyglądała jak kreska narysowana ołówkiem na ścia­nie. Ciągnęła się aż do podstaw zbocza. Bressol zauwa­żył ją dopiero po chwili, gdy podlecieli bliżej. Łamał sobie głowę, co może oznaczać, wiedział bowiem, że Deacon nie zabrał ze sobą tak długiego sznura. Mogli powiązać kilka lin razem, ale po co? Jeszcze bardziej niepokoił się brakiem oficerów i Araba. Nigdzie nie mógł ich zauważyć. Śmigłowiec krążył na tyle blisko, że hałas motoru musiał być doskonale słyszalny w wiosce i z pewnością wywabiłby na otwarty teren żoł­nierzy, gdyby byli w Khahouris. A oprócz słupa dymu nie było żadnego innego znaku świadczącego o tym, że trzyosobowy oddział zdobył zbocze i teren jest bez­pieczny.

W dół? — zapytał McKellar.

Jasne, staruszku.

Widzieli już wyraźnie płonące ognisko. Obok niego leżał wielki krzyż ułożony z kawałków drewna. Kiedy lądowali, Bressol dostrzegł jeszcze leżącego na kamien­

nych schodkach obandażowanego mężczyznę, a przy nim dwa metalowe pudła. Śmigłowiec usiadł łagodnie na skraju skweru, wzbijając chmurę pyłu i marszcząc wodę pobliskiego stawu. Major wyskoczył z kabiny i, nim wirnik się zatrzymał, podszedł do leżącego męż­czyzny. Tamten był Arabem, jego pierś ledwo unosiła się w oddechu. Był strasznie blady i zimny. Wyglądał na bliskiego śmierci. Oczy miał półotwarte.

Bressol zadał pytanie po angielsku. Nie otrzymał od­powiedzi. Spróbował ułożyć pytanie prostymi zdaniami po arabsku, znał bowiem nieco ten język.

Czy to angielscy żołnierze położyli cię w tym miejscu?

Ranny przytaknął, na jego twarzy pojawił się lekki uśmiech.

Dok... doktor? — wyszeptał.

Nie jestem lekarzem — odparł Bressol, przecho­dząc na angielski.

McKellar wyjrzał z kabiny.

Gdzie oni są?

Major odwrócił się w jego stronę.

Skąd, u diabła, mam to wiedzieć?

To przeczytaj list spod krzyża.

Co? '

Czy to umarlak? — pilot wyskoczył z helikoptera i zbliżył się do nich.

* — Jeszcze nie — odparł Bressol i spojrzał na krzyż ułożony przez Deacona. Spod jednego z bierwion wy­stawała kartka papieru; Gdyby nie uwaga Hectora, pewnie by jej nie zauważył. Wiadomość była napisana miękkim ołówkiem na kartce ze szkicownika. Pismo było pochyłe, pisane jakby trzęsącą się ręką. Oficer przeczytał wiadomość, ruszając przy tym wargami.

...07.19.27.01. Przeznaczone dla majora Bressola.

Tajne. Wszystko w porządku, jedzięmy dalej. Celem fort Ashfra. Mogą tam być przyjaciele. Wyślijcie posił­ki. Nie atakujcie przed świtem 28. Powtarzam. Wstrzy­mać atak. Przyjaciele mogą być w Ashfrze. Ewidencja Imama w skrzynkach. Dostarczyć ją majorowi Bresso- lowi. Ważne. Proszę otoczyć więźnia natychmiastową opieką lekarską. Powtarzam, natychmiastową. Major J.A.. Deacon...”

Bressol z satysfakcją pokiwał głową. Więc poszuki­wani agitatorzy byli prawdopodobnie w Ashfrze. Ashf­ra była jednym z na wpół zburzonych fortów na o- brzeżach Ar-Rub al Chali. Jakieś osiemdziesiąt czy sto mil stąd. Najlepiej byłoby zaatakować broniących się w forcie rebeliantów z powietrza. Ale dopiero po świ­cie, jak radził Deacon. Bressol spojrzał na zegarek. Za cztery dziesiąta. Oddział Deacona wyruszył dwie i pół godziny temu. Z pewnością byli już daleko. Ale jak zamierzali dostać się do Ashfry? Jakim środkiem transportu? Bressol nie znalazł odpowiedzi na te pyta­nia. Jedyne, co dla niego było jasne, to to, że koman­dosi opuścili się na dno kanionu na tej długiej linie, którą zauważył ze śmigłowca. Ale po co? Z chęcią po­rozmawiałby sobie z Deaconem, lecz teraz było to niemożliwe.

Oficer włożył kartkę do kieszeni i zbliżył się do me­talowych skrzyń. Były solidnie wykonane, należały za­pewne do wyposażenia US Navy. Wodoszczelne, na skoble. Otworzył wieko lufą pistoletu. Pudło było cał­kowicie wypełnione listami, dokumentami, kopiami umów. Bressol nie mógł się nadziwić głupocie Imama i jego stronników. Jak mogli przechowywać tak niebez­pieczne dowody? Nie w pełni rozumiał mentalność Arabów. Szejkowie i wodzowie plemienni nie ufali so­bie wzajemnie, wszystkie układy i obietnice zawierali

na piśmie, aby można je było wykorzystać w przyszłoś­ci, Przy odrobinie szczęścia znajdzie się w tych papie­rach. konkretne dowody amerykańskiej interwencji na rzecz rebelii.

Słońce świeciło jasno. Około południa powinny do­trzeć tu oddziały SAS. Nocny szturm na umocnienia koczowników wokół Wadi Kamah powiódł się całko­wicie. Bressol siedział w tym czasie w punkcie dowo­dzenia i brał bezpośredni udział w kierowaniu opera­cją. Annię Imama otoczono na płaskowyżu niedaleko Szaraidza, zaś Venomy dokończyły dzieła. Zwycięstwo było ostateczne. Straty sprzymierzonych niewielkie. W interesie Bressola leżało jednak odniesienie zwycięstwa innego rodzaju. Do tego, oprócz kompletnej ewidencji, jaka już znajdowała się w jego posiadaniu, potrzebo­wał obu podżegaczy, zwłaszcza Amerykanina, Georga Sebacka. Żywego. Nie należało bowiem do dobrego tonu pokazywanie dyplomatom trupa. Nawet gdyby był w dobrym stanie.

Ranny rebeliant jęknął. McKellar zawołał:

Co z nim?

Oficer zawahał się. Nie musiał badać jeńca, aby stwierdzić zły stan jego zdrowia. Ranny wymagał na­tychmiastowej pomocy lekarskiej. Śmigłowiec dostar­czyłby go do polowego szpitala w Nizwie w niecałą go­dzinę, lecz tylko od woli Boga zależało, aby ten facet nie wykitował podczas podróży. Z drugiej strony, dla powodzenia ich tajnej operacji bardzo ważne było, aby Bressol jak najszybciej powrócił do Zambatu i skon­taktował się z Gorem. Był też niezwykle ciekaw czy papiery znajdujące się w skrzyniach są rzeczywiście tak ważne. Ultra nie mogła jednak unieść trzech ludzi, w dodatku z dwoma ciężkimi pudłami. McKellar mógł zabrać rebelianta do Nizwy, zatankować i powrócić tu

za dwie godziny. Pilot, jakby czytając w myślach majo­ra, wybawił go z rozterki.

Powiedział: — Chyba nie jest ranny w brzuch?

Nie, nie sądzę.

Skoro może siedzieć, to posadź go na siedzeniu. Później wrócę po ciebie.

Ja...

Jezus, Maria! — ponaglił Hector.

No dobra, staruszku. Już idę.

Raszid poczuł, jak ramiona angielskiego oficera unoszą go w górę. Zacisnął z bólu zęby. Major nie był tak silny jak Masud, nie położył go sobie na ramio­nach, lecz wlókł nogami po ziemi. Dotarli do śmigłow­ca i ranny został z pomocą pilota wepchnięty na fotel. Zamknął oczy, gdy tylko zatrzasnęły się za nim drzwi,

i ułożył się jak najwygodniej na siedzeniu.

W porządku? — zawołał McKellar do Bressola, przekrzykując huk silnika.

Możesz lecieć, McKellar. Tylko bez zbędnych przystanków.

Ach! — Hector wskazał ręką na zadrzewioną te­rasę. — Będzie ci tu cudownie zanim wrócę. Pięknie jak w uzdrowisku.

Śmigłowiec drgnął, poderwał się z ziemi i poszybo­wał w przestworza. Bressol cofnął się, przyciskając oburącz beret, by nie odfrunął. Nagle rzucił się w stro­nę startującej maszyny, machając rękoma. Pęd obraca­jących się wirników zerwał mu beret, który wpadł do stawu.

McKellar, powiedz pułkownikowi o Deaconie. Deacon jest w AsbTrze. Ashfra, staruszku, czy to sły­szysz? — wołał.

Nawet jeśli pilot usłyszał jego słowa, nie dał po so­bie poznać. Fairey Ultra skierował się wpierw na pół­

noc, zatoczył wielki łuk nad kanionem, i zmieniwszy kierunek o 180 stopni, ponownie przeleciał nad wio­ską. Major spokojnie obserwował jego lot, gdy niespo­dziewanie śmigłowiec zakoziołkował w powietrzu i, kręcąc się wokół własnej osi, spadł wprost do wąwozu, rozbijając się o skały. Miejsce katastrofy pokrył gęsty dym. Ulatując w górę zabierał ze sobą prochy pewne­go rudzielca ze Szkocji i biednego Hakli, który nie wie­dział nawet, co im się przydarzyło.

* * *

Szejk Julanda był bardzo zadowolony ze swego no­wego, lśniącego, sportowego karabinu remington mag­num. Po raz pierwszy użył go w walce; dotychczas słu­żył mu jedynie do polowań na króliki i strzelania do celu. Ale te rozrywki nie mogły się równać z tym jedy­nym, wspaniałym strzałem, którym strącił angielską maszynę latającą.

To był pomysł jego synów. Najpierw sami chcieli strzelać, ale im zabronił. To był jego przywilej. Arabo­wie leżeli na szczycie skalnej skarpy i wiedzieli wszyst­ko, co wydarzyło się tego dnia. Obserwowali napaść Anglików na ich wioskę, śmierć wojowników Imama, Araba, który przyszedł z żołnierzami, myszkującego po chatach. Synowie namawiali go, aby wszyscy razem ze­szli na dół i zabili napastników, zwłaszcza, że było ich tylko trzech, lecz Julanda nie zgodził się. Byli zwykły­mi wieśniakami, broni używali jedynie do polowań, na wojnie się nie znali.

Do tej pory stary człowiek uważał, że stracił twarz. Pudła z listami, które polecono mu ukryć w bezpiecz­nym miejscu, zostały odkryte i wyciągnięte przez dwóch ludzi. Później Anglicy zniknęli z pola widzenia, jedynie na rynku pozostał ułożony przez nich krzyż i

rozpalone ognisko. Wydawało się, że napastnicy sobie poszli, lecz ludzie z Khahouris z obawą obserwowali swe domostwa. Nie chcieli opuścić kryjówki i powró­cić, bowiem angielscy żołnierze mogli skryć się w do­mach albo przyjść ponownie, w większej już sile, by zniszczyć wieś. Przez dwie godziny Julanda siedział na krawędzi skarpy, zaś za jego plecami trźej synowie kłó­cili się zażarcie. Wtedy usłyszeli śmigłowiec. Wszyscy ukryli się wśród skał, tylko szejk wyglądał ostrożnie z kryjówki, obserwując co dzieje się w dole.

Powrócił najstarszy syn szejka, Amair. Przyniósł ze sobą amerykański karabin, który dotychczas ukrywały wśród siebie kobiety. Chciał go użyć, lecz stary nie pozwolił. Karabin nie był własnością Amaira. Nasir Salim Azzi przekazał go osobiście w ręce Julandy w imieniu Imama i tylko od woli Julandy zależało Czy należy z niego strzelać, czy nie.

Machina nie była podobna do wielkich samolotów, które ostatnio często przelatywały nad płaskowyżem, strasząc bydło. Julanda pełen był optymizmu, jednak uważał, że za pomocą remingtona można dokonywać cudów. Odczekał kilkanaście minut i dał znak Amairo- wi, by ten podał mu karabin. Gdy śmigłowiec wzbił się w powietrze, stary człowiek wciąż jeszcze regulował os­trość lunety. Jego synowie popędzali go niecierpliwie. Julanda spojrzał na nich ponuro i splunął. Od razu ucichli. Szejk zamarł, oczekując odpowiedniej okazji od oddania strzału. Kiedy latająca machina zawróciła nad wzgórzami i poleciała w ich stronę, Wszyscy wokół upadli na ziemię, szukając schronienia. Wszyscy z wy­jątkiem starego, który wolno uniósł broń do oka. Swym starym zmęczonym wzrokiem odszukał cel i wolno nacisnął spust.

Z szeroko otwartymi ze zdumienia oczami, Julanda, je­

go synowie i reszta plemienia oglądali upadek śmigłowca. Starego przepełniała duma z niezwykle celnego strzału. Poczuł się wojownikiem. Lecz gdy synowie chcieli powró­cić do wioski i zabić Anglika, który tam pozostał, zaka­zał im tego. Odwrócił się i odszedł, by poszukać na pła­skowyżu takiego miejsca dla swoich ludzi, w którym nie odnalazłyby ich patrole Brytyjczyków. Gdyby Bressol znał pokojowe usposobienie starego szejka Khahouris, spędziłby ten dzień, o wiele znośniej.

* * *

Bressol przez dłuższą chwilę stał bez ruchu, zapa­trzony w płonący wrak. Nie myślał w tym momencie o biednym Hectorze, który odbył swój ostatni lot, ani tym bardziej o nieznanym mu rebeliancie. Myślał o .tym, że jest sam na wrogim terytorium, a gdzieś w pobliżu czają się snajperzy, którzy zestrzelili maszynę. Oddziały SAS pojawią się w Khahouris dopiero za pa­rę godzin, ponieważ ich głównym celem była siedziba Imama Szaradża, a. nie ta zapadła wioska. Jego wzrok przemknął po terasach i stromych skałach. Bressol nie miał pojęcia z jakiego kierunku padł strzał. Całe to górskie otoczenie mogło być pełne uzbrojonych i dzi­kich tubylców, stanowiących część zbrojnych sił Ima­ma. Stary Bill wyciągnął pistolet i odbezpieczył go. Był gotów bronić się, Czekał na atak. Nic się jednak nie działo. Po trzech ęzy czterech minutach bezsensownego stania na-otwartej przestrzeni. Bressol wpadł wreszcie na mądry pomysł: odwrócił się i pobiegł by schronić się w najbliższym domu. Wyglądając przez okno wi­dział, jak wiatr rozwiewa dym; jak gaśnie ognisko.

Po kwadransie zaczęła drążyć go ciekawość. Widok metalowych skrzynek, zawierających tajne dossier re­beliantów, był bardzo kuszący.

Po chwili major ostrożnie wyczołgał się z ukrycia, przebył skwer, dotarł do pudeł, a później po jednym dotaszczył do bezpiecznego miejsca. Trzecią rundę zro­bił po gliniany dzban, który dojrzał przy murze. Za­czerpnął wody z sadzawki i zabarykadował się w wy­branym domostwie*

Przez następną godzinę stał na czatach, penetrując okolicę najpierw z okna, a później z dziury, którą wydrążył w ścianie. W końcu wdrapał się na dach, by mieć lepszą perspektywę. Zaczynał się zastanawiać, czy rzeczywiście usłyszał ten strzał. Może to McKellar źle obliczył kurs i stracił panowanie nad maszyną? Bressol nie był już pewien, czy ktokolwiek strzelał. Napił się wody, zjadł trochę zimnego jedzenia z garnka stojące­go przy wygasłym palenisku i zapalił fajkę.

Koło południa wyjrzał z ukrycia i zrobił mały reko­nesans po wiosce. Udał się najpierw pod mur obroś­nięty gęstą roślinnością. Schowany w niej zerknął w dół kanionu. Na stoku, zaraz za murem, dostrzegł cia­ła poległych, a przy nich czarne ptaki, podobne do kruków. Po śmigłowcu nie pozostał żaden ślad, tylko u podnóża zbocza wciąż jeszcze płonęła benzyna. W miej­scu, w którym Ultra zderzył się ze skałami, widniały dwie głębokie wyrwy. Wąwóz był zbyt głęboki i stro­my, aby można było zobaczyć jego dno.

Wtedy Bill zdecydował, że nie było żadnego strzału. Śmigłowiec po prostu uległ wypadkowi. Nie poniechał jednak ostrożności. Wrócił do budynku, wypalił jeszcze jedną fajkę i wpadł na pomysł, aby wyruszyć przez płaskowyż naprzeciw patrolom SAS. Odrzucił go jed­nak tak szybko, jak go powziął. Na Dżabel Akdar wciąż znajdowali się rebelianci, którzy nie chcieli się poddać. Bressol mógł po prostu zniknąć bez śladu na

tym pustkowiu, a nie uśmiechało mu się być pogrzeba­nym pod skałami w obcym kraju,

W końcu postanowił, że będzie czekać na żołnierzy. Ufał, że chłopcy Deane-Drummonda osiągną Khahou- ris przed zapadnięciem zmroku. Będzie jeszcze sporo czasu, aby przygotować oddziały szturmowe, mające zniszczyć arsenał Nasira. A jeżeli oddziały SAS nie do­trą tu przed jutrzejszym świtem? Co wtedy stanie się z Deaconem? Jeff powinien być blisko fortu w Ashfrze. Bressol nie miał pojęcia, jak major, bez środków trans­portu, mógłby przebyć te osiemdziesiąt mil, lecz jeśli tam dotarł, powinien poradzić sobie jakoś i bez pomo­cy. A gdyby akcja się nie udała, niepowodzenie przypi- sarioby raczej niesprzyjającym okolicznościom, a nie niekompetencji szefów i złemu zaplanowaniu operacji. W końcu Bressol miał dwa pudła, których zawartość powinna usatysfakcjonować jego przełożonych w Lon­dynie.

Tak, zdecydował major Bressol, Deacon sam musi zatroszczyć się o siebie.

IV. MIECZE ISLAMU

Dingo Harper

Kiedy się tego słucha, brzmi to prosto i pięknie. Lecz w rzeczywistości plan majora nie był dla skautów

i tchórzy. Wymagał sprytu, siły, odwagi i hartu ducha, czyli był w sam raz dla takich twardzieli jak my.

Prawie cały wspinaczkowy sprzęt pozostawiliśmy w Khahouris. Zabraliśmy tylko jedną linę. Przepakowa­liśmy nasze plecaki. Wzięliśmy ze sobą broń, część amunicji, trochę żywności i wody oraz ciepłe ubrania. Masud świetnie orientował się w mapach, a znając te­ren, wytyczył na mapie Deacona najkrótszą trasę do Ashfry.

Po maleńkim śniadaniu, jakie przyrządził nasz Arab, wyruszyliśmy po dokumentację Imama. Masud znalazł wejście do jaskini, chociaż było świetnie zamaskowane. Znajdowało się tylko jakieś osiem jardów nad ziemią, a zbocze było łagodne, toteż nie miałem żadnych kło­potów ze swym towarzyszem. Grota była ciasna i dość długa, ale sprawnie wydobyliśmy z niej skrzynki i prze­transportowaliśmy je do wioski. Major Zbudował w tym czasie krzyż i rozpalił na placu ognisko. Dał też rannemu środki uśmierzające ból, dzięki którym bied­ny facet znów stracił przytomność. Wyraźnie słyszeliś­my palbę karabinową, dobiegającą zza wzgórz, i mog­liśmy dostrzec. kilka Venomów, przecinających niebo daleko od nas. Major nie zamierzał zaglądać do pudeł z papierami. Nie był to nasz interes. Naszym celem by­ło odszukanie Nasira i Jankesa oraz sprawdzenie, czy . Ashfra rzeczywiście pełni rolę arsenału rebeliantów. W końcu Deacon wyjaśnił nam, na czym polegał jego

plan. Uważał, że Nasir pozostawił tylko jedną cięża­rówkę, mającą przetransportować ludzi pilnujących muru. Pojazd ten nie powinien znajdować się zbyt da­leko od szlaku wychodzącego z wąwozu Khahouris. Naszym podstawowym zadaniem było odszukanie go.

Spodziewaliśmy się, że będzie to jakiś pogruchotany dodge pick-up, znaleźliśmy jednak dobrego, starego, brytyjskiego landrovera. Z pewnością był kradziony. Nikt go nie pilnował. Zastaliśmy tylko kierowcę, w do­datku Murzyna. Skąd on się tu wziął? Na to pytanie nigdy nie uzyskaliśmy odpowiedzi. Murzyn siedział so­bie wygodnie w kabinie, na małym ogniu gotowało się jedzenie. Nie spodziewał się kłopotów. Trochę to dziw­ne, powinien usłyszeć naszą poranną strzelaninę i mieć się choć trochę na baczności. Przypuszczalnie spał wte­dy w najlepsze.

Landrover stał w pobliżu małej ścieżki, wijącej się między wzgórzami, skryty wśród niewielkich drzew, chroniących przed wykryciem go z powietrza. Deacon obserwował pojazd przez lornetę.

Zdobędę go dla pana, majorze — powiedział Masud.

Dec zgodził się. Arab najwyraźniej chciał się zreha­bilitować za nędzny show, jaki pokazał nocą. Było mi obojętne, kto załatwi brudnego kierowcę. Sam zrobił­bym to bez skrupułów, chociaż nie nienawidziłem rebe­liantów omańskich tak, jak znienawidziłem malajskich komunistów.

Masud pognał jak strzała. Unieśliśmy się na łok­ciach, by lepiej obejrzeć całą scenę. Widzieliśmy Ara­ba, śmigającego w dół ścieżki przez kilkanaście sekund. Murzyn wyszedł z kabiny ciężarówki, zdjął garnek z ognia, zadeptał płomienie i rozejrzał się dookoła, jakby coś przeczuwając. Przylgnęliśmy do brudnego podłoża,

wbijając nosy w piach. Po trzech minutach major os­trożnie podniósł głowę. Klepnął mnie w ramię i wstał. Podniosłem się także. Kierowca był martwy, Masud machał do nas.

O mój Boże! — powiedziałem. — Gdzie on się tego nauczył?

Nie my go nauczyliśmy.

Kto? SAS?

Nie, na Boga, nie my. Ml5, M16 albo inna ko­mórka z ich wydziału. Jest podopiecznym Gore’a, a ten jest rządowym agentem fi wyćwiczył Masuda na szpiega.

Jaja ze mnie robisz? — obruszyłem się, sądząc, że Dec żartuje.

To szczera prawda. Nie znam szczegółów, to tyl­ko przypuszczenia. Prawdopodobnie był on na szkole­niu w jednym z tych tajemniczych domów, o których każdy słyszał, lecz mało kto wie, gdzie się znajdują.

Uczono go zabijać?

Łącznie z innymi pożytecznymi umiejętnościami.

Szkoda, że zapomniano o wspinaczce.

Widocznie wypadła im z programu.

Nim zeszliśmy ze wzgórza, Masud oczyścił kabinę. Na piasku widniały ślady krwi, ciągnące się aż do gę­stych krzaków. Przypuszczam/ że Arab naskoczył na Murzyna od tyłu i poderżnął mu gardło nożem. Sztylet był już oczyszczony i schowany. Dla nas nie pozostało nic do roboty. Mogliśmy Wsiąść.do samochodu, zapuś­cić silnik i ruszyć wprost do fortu.

Deacon zasiadł za kierownicą. Przekręcił kluczyk i sprawdził wszystkie kontrolki. Bak był wypełniony w połowie, olej w normie. Wlazłem pod plandekę i zna­lazłem pod nią kilka dodatkowych kanistrów z benzy­ną. Skrzynia wozu pomalowana byia w czerwono-białe

pasy. Widocznie był to rozpoznawczy znak rebelian­tów, aby przypadkiem nie ostrzelali własnego pojazdu. Z tyłu znajdował się metalowy pojemnik z wodą.

Gdy tylko wspiąłem się na siedzenie, ruszyliśmy peł­nym gazem w dół wyboistej ścieżki, wiodącej do wiel­błądziego szlaku.

Jak daleko jest ten fort? — spytałem.

Około osiemdziesięciu mil — odparł Masud.

Wystarczy nam picia?

Powinno — powiedział Deacon. — Ale musimy oszczędzać, bo nie pojedziemy przez oazę w Ifram, tyl­ko wprost przez pustynię.

Czy to wszystko — machnąłem ręką przez okno

stanowi wrogie terytorium?

Tym obszarem władają nieliczne plemiona. Wielu nienawidzi każdego obcego. Mogą zabić nas tylko dla­tego, że różnimy się od nich wyglądem.

Ciebie także?

Tak. Jestem Beduinem, a Beduin to dla nich tak­że obcy. Niektóre plemiona służą wiernie sułtanowi, zaś innym jest obojętne, kto włada Omanem. Nie słu­chają ani sułtana, ani Imama.

Pakujemy się w wesołe towarzystwo, no nie sze­fie? Może powinniśmy przebrać się za Arabów?

- -r. Może później — odparł Dec.

Nie rozmawialiśmy więcej. Po dwudziestu minutach, ukołysany łagodnym drżeniem samochodu, przymkną­łem oczy i zapadłem w sen. Kiedy po czterech godzi­nach obudziłem się byliśmy już prawie na miejscu.

* * *

Masud także zasnął. Jego głowa odchyliła się bez­władnie i spoczywała na ramieniu majora. Dec nie bu­dził go. Oparty o niego Masud nie przeszkadzał mu w

kierowaniu. Major nie potrzebował teraz nawigatora. Uznał, że mogła to być ostatnia okazja do małej drzem­ki. Deacon sam nie był senny, mimo że doskwierały mu stłuczone kolana i zadrapania. Wojskowa mapa, jaką otrzymał w sztabie, nie okazała się zbyt pomocna. Ma­jor zignorował zawarte w niej dane. Masud określił mu współrzędne Ashfry w przybliżeniu, i Dec kierował się wyłącznie wskazaniami kompasu. Nie można się dziwić bezużytecznośd map sztabowych. Nawet sułtan nie miał dokładnego atlasu swego królestwa. Co prawda mało było w Omanie rzeczy nadających się do zazna­czenia na papierze, ale nawet to co było, pozaznaczano niedokładnie lub wręcz błędnie. Masud wskazał na mapach majora kilka wiosek, które w rzeczywistości nie istniały. Jedynie linię wybrzeża przedstawiono wia­rygodnie.

Mijana okolica nie była zupełną pustynią, jak suge­rowała mapa. Samochód przecinał liczne wielbłądzie szlaki. Deacon widział dwie majaczące w oddali kara­wany, kilka melancholijnych zagajników daktylowych, jakiś obóz, dwie samotne skały, wyglądające niczym zrujnowane wrota. Gdzieniegdzie piętrzyły się piaszczy­ste wydmy, lecz na ogół podłoże było dość twarde. Można było jechać po nim wygodnie i szybko.

Kiedy Dingo i Masud obudzili się, dojeżdżali do ce­lu. Major zwolnił i prowadził samochód ostrożniej. Po pierwsze, z uwagi na bandy rebeliantów mogące patro­lować tę okolicę, po drugie, pustynia stała się bardziej piaszczysta. Koła grzęzły w sypkich piaskach i samo­chód z trudem brnął przed siebie. W końcu, gdy wje­chał pomiędzy pasmo wydm, utknął na dobre.

Deacon spojrzał na mapę. Znajdowali się w połowie drogi między Nizwą a Ibri. Gdzieś na południu rozcią­gały się naftowe instalacje w Fahud. Rozespany Dingo

wydał odgłos przypominający gulgotanie pustego kra­nu i sięgnął po butelkę wody, stojącą między jego sto­pami.

Zostaniesz tu, Harper — nakazał Deacon. — I nie pozwól nikomu zbliżyć się do landrovera. Masud, chodź ze mną.

Major wysiadł z kabiny, taszcząc ze sobą mapy, -kompas, lornetę i karabin. Razem z Arabem udali się na szczyt piaszczystego pagórka. Zbliżało się południe, dzień był upalny. Na twarzy oficera ukazały się kro­pelki potu, ból w kolanach wzrósł, pod prawym okiem pulsowały żyły. Dotarł do szczytu i położył się na brzuchu. Masud przykucnął obok.

Czy to Ashfra? — szepnął major.

Major ściszył głos, z przyzwyczajenia, gdyż w tej od­ległości od fortu nie powinno być jeszcze strażników. Daleko przed nimi widniała wśród piachów ciemnozie­lona plama. Wierzę, że to Ashfra. Jeżeli kompas do­kładnie wskazywał kierunek, to nie może być żadne in­ne miejsce.

Jak daleko jest od nas?

-- Nie tak daleko, jak się zdaje.

Sześć mil? Siedem?

Siedem, majorze.

Deacon spojrzał przez lornetę. Zobaczy) podniszczo­ny fort, otóczony kilkoma rozpadającymi się domami. Fort był okrągły, przypominał średniowieczny barba­kan z jedną wieżą. Deacon w Nizwie widział wiele po­dobnych umocnień, tyle że większych. Na murach wa­rowni nie powiewały flagi, nie było żadnych oznak okupacji. Fort nie był więc zajęty przez Saudyjczyków. Zielony odcień pochodził z rozległej plantacji palmo­wej. Major podał lornetę Arabowi, a sam obrócił się

129

L

ca

na plecy i nasunął na oczy beret, chroniąc je przed os­trym światłem.

Jestem teraz pewien, że to Ashfra — oznajmił Masud, gdy dokładnie obejrzał obiekt. — Znajdziemy tam arsenał.

Skoro zaszliśmy tak daleko, to nie zamierzam wracać bez odbycia małego rekonesansu — powiedział Dec.

Masud, siedząc z ramionami oplecionymi wokół ko­lan, uważnie oglądał swoje buty.

Tam nie możesz pojechać na osiołku, majorze.

Nie mam takiego zamiaru. Gdybyśmy podjechali bliżej, to rebelianci z pewnością dostrzegliby landrove- ra i Nasir wysłałby ich na zwiady.

W ich kierunku gramolił się Dingo. Kilka jardów przed wierzchołkiem padł na ziemię i resztę odległości pokonał na brzuchu. Omiótł wzrokiem horyzont.

O kurczę! Czy to to?

Jeśli dobrze myślimy, to tak.

Nieźle ukryli swój arsenał.

Mam nadzieję, Dingo, że się nie mylisz.

Pewnie, szefie, że się nie mylę. Założę się z tobą

o funta, że znajdziemy tam masę broni.

Idziemy? — spytał Deacon.

Jasne, że idziemy — odparł porucznik.

Dingo Harper

Major wzmocnił nas jakimiś cholernymi tabletkami, napiliśmy się herbaty i zjedliśmy sporo herbatników z wojskowej racji. Zapytałem go, kiedy spodziewa się posiłków.

Jutro rano.

Jesteś pewien, szefie, że przybędą?

Nie ma powodów, aby nie przybyli.

Chyba ze nikt nie znajdzie twojej wiadomości.

Nie martw się, ktoś ją znajdzie i dostarczy pod właściwy adres.

Najwyżej któryś z powracających wieśniaków użyje papieru na skręta.

^ Podziwiam twój optymizm, Dingo.

Przypadki chodzą po ludziach. Wiele mogło się zdarzyć.

W tej sytuaqi...

W tej sytuacji, co? — dociekałem.

Major wypalił papierosa, zastanawiając się nad od­powiedzią. V

Jesteśmy tylko na zwiadzie — odparł po chwili.

A jeśli nasi wrogowie są wewnątrz? — zapytał Masud.

Tym lepiej. Dostaną ich oddziały szturmowe.

A jeśli nie przybędą? — molestowałem go nadal.

To będziemy musieli przejąć fort na własność.

Chyba żartujesz, szefie?

Oczywiście, że żartuję — powiedział Deacon.

Lecz ja wiedziałem, że mówi serio. Taki facet jak on

najczęściej wymyśla najgłupsze rozwiązania. Zbliżyłem się do samochodu i wybrałem broń. Miałem wrażenie, że waży tonę.

Gotowy, Dingo? — usłyszałem głos majora.

Pewnie.

Przeszliśmy przez wydmy. Dalej ruszyłem sam. Bieg­łem między niewielkimi pagórkami, używając ich jako osłony. Nikt mnie nie dostrzegł, nikt nie strzelał. Prze­byłem piętnaście jardów. Jeszcze tylko 12440 następ­nych i już będę przy bramie fortu, gotowy poprosić je­go mieszkańców o szklankę wody. Zapytam ich też, o której odchodzi najbliższy autobus do Buraimi. Jeżeli

będą mili, to mi odpowiedzą. Bo, niestety, nie wymyś­liłem innej możliwości dostania się do środka.

W pewnej odległości za mną posuwali się major z Masudem. Po kilku godzinach przedzierania się przez niebezpieczny teren ukryłem się za niewielką skałę i czekałem, aby tamci dołączyli do mnie. Byliśmy nieca­łą milę od Ashfry i widzieliśmy fort nieuzbrojonym okiem. Odpoczęliśmy chwilę. Miałem już się podnieść i pognać dalej, gdy naszą uwagę zwrócił obłok kurzu, zbliżający się do budynków. Major zerknął przez lor­netę.

Landrovery — oznajmił. — Bez oznakowań.

Mają czerwone paski na skrzyniach? — spyta­łem.

Tak.

To ludzie Nasira. Ile jest pojazdów?

Trzy. Wyglądają tak, jakby przebyły daleką dro­gę. Bóg raczy wiedzieć, skąd oni skradli Cztery wielkie ciężarówki.

Założę się, że wyjaśnienie znajdziesz w tych skrzynkach, które odkryliśmy w Khahouris.

Możliwe, że otrzymali je całkiem legalnie od Amerykanów. Rząd nie wprowadził embarga na sprze­daż landroverów. Może je kupować każdy, kto ma czym płacić.

Słyszeliśmy wyraźnie warczenie silników. Obserwo­waliśmy, jak trzy pojazdy przybliżają się do bramy .i znikają wewnątrz umocnień. Przez chwilę na murach ukazały się dwie lub trzy głowy. Major podał mi szkła. Przez nie mogłem przekonać się, jak bardzo Ashfra jest zdewastowana. Główny plac był rozkopany, stoją­ce przy nim domy zburzone, ściany zapleśniałe, porosłe trawą. Jedynie fort trzymał się jako tako, choć i na je­go murach widniały liczne pęknięcia, zaś wiele blan-

ków było wyłamanych. Nikt by nie przypuszczał, że w tych ruinach mogą kryć się jeszcze jacyś ludzie, toteż nasze patrole omijały to miejsce.

Skąd mają wodę? Jakieś studnie artezyjskie?

Dowiemy się, majorze — odpowiedział Masud.

Arab zaczął objaśniać, jak stare jest to miejsce. Wy­budowane zostało-przed wiekami przez lokalne, wo­jownicze, nieposkromione plemię Beni Szaweka, które dążyło do opanowania sąsiednich obszarów. Szczep ten przez setki lat toczył wojny z sułtanami Maskatu i innymi szejkami, najeżdżającymi te ziemie z południa. Masud opowiadał historię, jakby klepał litanię, słowo za słowem bez przerwy.

Odkąd ciężarówki skryły się za drewnianymi wrota­mi, nic ciekawego się nie wydarzyło, Ashfra nadal wyglądała jak opuszczone miasto, ghost town, jak ma­wiają w Ameryce. Wiedzieliśmy jednak, że wewnątrz siedzą chłopcy Nasira. Cienie na piasku wydłużyły się, było późne popołudnie. Żar bijący z nieba zelżał nieco, lecz ziemia nadal trzymała ciepło.

|§ Dobra — zaczął Deacon. — Jeszcze nie mamy dość danych, aby powrócić do sztabu. Trzy landrovery

i paru facetów na murach to marne informacje. Gdy­byśmy znaleźli się w forcie, moglibyśmy mieć później nieco kłopotów z opuszczeniem go. Z drugiej strony, lepiej wydostać naszych przyjaciół z Ashfry, zanim za­cznie się nalot.

A Jankes, którego nawet nie znamy...

Wszystko we właściwym czasie.

Przepraszam, szefie — powiedziałem.

Wyruszymy za kwadrans. Pójdę pierwszy i wy­szukam w pobliżu domów miejsce sposobne do ukry­cia się. Dołączycie do mnie, a po zmierzchu spróbuje­my dostać się do fortu.

Odniosłem wrażenie, że Nasir szykuje na dzisiaj dywersyjne uderzenie. Pewnie na instalacje naftowe' — wtrąciłem.

To nie będzie zwykła dywersja, lecz poważny atak — odezwał się ponuro Maśud.

Czy możemy się spodziewać, że ludzie Nasira wyruszą przed przybyciem naszych oddziałów?

Skończ z tym, Dingo — przerwał mi Dec. — Tamci dostali już dzisiaj w skórę.

Właśnie to pragnąłem usłyszeć. Dostali już w skórę i z pewnością będą siedzieć cicho.

Deacon rzucił mi miażdżące spojrzenie zza swych przyciemnionych okularów. Nie cierpiał mojego narze­kania. Ale miałem już taką naturę, że wolałem zawcza­su rozpatrzeć wszelkie możliwości i przygotować się na kłopoty. Zastanawiałem się, co powinienem zrobić, jeś­li natknę się na rebelianta. Czy miałem odstrzelić Nasi- rowi jego cholerne jaja, gdybym spotkał go w ciemnoś­ciach? Major nie dał żadnych instrukcji, ponieważ sam nie wiedział, co nas może czekać. Powiedział tylko:

Za mną.

Ostrożnie podkradliśmy się do fortu. Przeczołgaliś- my się jakieś 150 jardów i znaleźliśmy schronienie za małym pagórkiem, porośniętym drzewami. Ściany for­tu były rdzawego koloru, mur. otaczający wieżę mierzył jakieś czterdzieści stóp i ukoronowany był zębatymi blankami. Wysoko ponad ziemią widniało w nim kil­kanaście otworów strzelniczych. Nie docierały do nas żadne odgłosy. Nie było słychać ani rozmów ludzkich, ani głosów domowych zwierząt. Rebelianci musieli za­chowywać się cholernie cicho.

Co teraz, szefie? — szepnąłem.

Czekamy i patrzymy.

Czekaliśmy przez godzinę. Powietrze ochłodziło się,

słaba bryza poruszała drzewami. Do zmroku brakowa­ło pół godziny. Słońce niesłychanie wolno kryło się za widnokręgiem. Masud, który siedział ukryty w koronie najwyższego drzewa, syknął ostrzegawczo. Spojrzeliś­my w kierunku, w którym wskazywał. Jasne, maleńkie światło wyglądało na .gwiażdę wieczorną. Lecz to światło przybliżało się w naszym kierunku. Wojskowy śmigłowiec Sikorsky H-19, odmiana starego S 55? le­ciał na wysokości 3000 stóp. Zawisł nad fortem i opuś­cił się na ziemię. Jego silnik robił tyle hałasu, że zanim maszyna nie zniknęła wewnątrz murów, pozwoliliśmy sobie, z majorem na małą pogawędkę.

O Chryste, jaki wielki!

Deacon określił jego nazwę i typ.

Na ogół stanowi wyposażenie armii Stanów Zjednoczonych, choć spotyka się go i w innych kra­jach. Może zabrać na pokład tuzin żołnierzy.

Jaki ma zasięg?

Około czterystą mil.

Ciekawe — żastanawiałem się — czy ktoś nim przybył, czy też ktoś chce Wydostać się?

Przypuszczalnie obydwie możliwości — wtrącił Masud:.

Bóg jeden wiedział, jak mieliśmy przedostać się przez tę wielką ścianę. Przybycie śmigłowca pociągało za sobą wiele nowych, niepożądanych okoliczności. Nikt nie musiał mi tego tłumaczyć. Słyszałem, jak wy­korzystywano te maszyny w Korei. Służyły do błyska­wicznych, niespodziewanych ataków z powietrza. Nie spodziewaliśmy się, że znajdziemy taką w Omanie. Z pewnością był to prezent od Amerykanów, albo od Saudyjczyków. Jak słyszeliśmy, ich armia także używa­ła tych śmigłowców. Nastała cisza.

Wylądował — szepnął Dec.

Masud wyglądał na chorego. Domyślał się już, co nas czeka, i na samą myśl o tym dostawał ataków swej miłej choroby. Musieliśmy teraz dostać się do środka i unieruchomić śmigłowiec. Bo gdyby nam się nie udało

i maszyna by poleciała, to pracownicy naftowi w Zam- bacie lub w Fahudzie nie zjedliby steku na śniadanie, zaś zdobycie Dżabel Akdar przez SAS zostałoby przyćmione spektakularnym triumfem rebeliantów-nad ..imperialistycznymi krwiopijcami” z Zachodu, którzy byli w tak świetnej komitywie z sułtanem. Nie trzeba było być studentem nauk politycznych lub propagan­dowych, aby zrozumieć, jak ten fakt zachwiałby powa­gą rządu brytyjskiego. Major wydostał z walizy swój ulubiony pistolet. Ja miałem starego i dobrego stena.

* * *

Sierżant Buz Campbell zapisał vaughana w spadku Deaconowi w nagryzmolonym, lecz czytelnym testa­mencie. Kartkę z ostatnią wolą wraz z pistoletem zna­leziono przy zwłokach sierżanta, podziurawionych ku­lami malajskich komunistów. Buz był jedynym praw­dziwym przyjacielem Deca. Znali się jeszcze z Afryki Północnej, gdzie ramię w ramię walczyli z żołnierzami Rommla. Z półautomatycznej broni można było oddać pięć strzałów. Prócz niego major zabrał na nocny wy­pad sześć granatów, które włożył do chlebaka. Mauri­ce Harper miał stena mark VI, cichostrzelną, dziewię- ciomilimetrową broń. Ten typ pistoletów maszyno­wych odegrał ważną folę w historii SAS, lecz wciąż je­szcze znajdował się na wyposażeniu jednostek bojo­wych. Masud za paskiem miał także stena, lecz innego typu, nieco mniejszego od pistoletu Harpera.

Znów największym problemem był Arab. Krótka wspinaczka po stromej ścianie nie powinna sprawić

kłopotu Brytyjczykom, lecz dla Masuda byłaby to mordęga. A nie mógł być holowany na górę, tak jak pod Khahouris. Nie było teraz czasu na tego rodzaju zabawę. Masud wyraźnie trapił się tą wspinaczką. Ma­jor pochylił się ku niemu i powiedział:

Chciałbym, abyś tu pozostał.

Wejdę, panie majorze.

Nie, Masud. Zostaniesz.

Wszystko będzie w porządku. Ma pan na to mo­je słowo.

Ale ja potrzebuję człowieka na zewnątrz. Co bę­dzie, jeśli coś pójdzie źle i złapią nas w forcie? Jak u- słyszysz strzelaninę, to spieprzaj.

Ucieczką...

Trafisz do landrovera, zapalisz silnik i pojedziesz...

- Arab uśmiechnął się chytrze. — W samochodzie nie mą benzyny.

Deacon powstrzymywał wybuch złości.

Do Wadi Halfin wystarczy. Idź już, Masud, nie bądź dzieckiem. Wiesz, że musimy złożyć raport. Jak już będziesz w wadisie i landrover stanie, to go podpa­lisz. Nad Dżabel Akdar powinny być loty patrolowe. A jeśli nawet me będzie samolotów,, to ktoś z płasko­wyżu powinien zauważyć ogień.

A jeśli nie zauważą?

To pójdziesz dalej na piechotę, do cholery.

Będę tu na was czekać. Znajdzie pan jakieś inne wejście do fortu i wpuści mnie do środka, majorze. Mam interes do tych, którzy są wewnątrz.

Dobra, dobra. Ale jak będzie strzelanina...

Wtedy posłucham pana rozkazu i pojadę cięża­rówką po pomoc.

Załatwione; szefie? - dopytywał się Dingo, do

którego nic nie docierało z rozmowy prowadzonej szeptem.

' — Definitywnie.

Zrobiło się ciemno, mrok rozjaśniały tylko nieliczne gwiazdy. W niektórych oknach fortu paliły się światła. Nadal jednak nie dobiegał stamtąd żaden dźwięk. Mo­że była to pora wieczornych modłów? Pewnie Masud miałby wiele do powiedzenia na ten temat, lecz major nie miał ochoty go słuchać. Cały czas zastanawiał się, czy powziął właściwą decyzję. Wreszcie stuknął Aus-* tralijczyka w ramię. Dingo nie odwrócił nawet głowy. Ściskając stena w obu rękach, pognał w stronę muru. Za nim major.

Pół minuty później obaj żołnierze siedzieli razem, wciśnięci w załom ściany. Nie marnowali czasu. Har- per wsunął broń pod ramię i ruszył w górę. Major od­czekał, aż tamten podejdzie na dwadzieścia stóp, i tak­że zaczął się wspinać. Droga była łatwiejsza od tej na Khahouris, bowiem zaprawa spajająca kamienie była wykruszona i wszędzie można było znaleźć uchwyt dla rąk. Dingo błyskawicznie znalazł się na górze, przesko­czył przez blanki i zniknął za nimi. Deacon stracił nie­co więcej czasu, wspinał się ostrożniej i wolniej, a o- prócz tego strasznie rwały go nogi.

Po drugiej stronie muru był dach jakiegoś budynku, szeroki na dziesięć stóp. Ponad nim widniała wieża wysoka na jakieś dwadzieścia stóp. Komandosi nigdzie nie mogli dostrzec żadnego włazu ani drabiny, po któ­rej można by dostać się do niżej położonych miejsc. Ostrożnie podczołgali się do przeciwległej krawędzi da­chu i spojrzeli na dziedziniec. Na samym jego środku tkwił Sikorsky. Wydawało się, że zajmuje całą wolną przestrzeń. Przy murach stały rozbite namioty, a kilku­dziesięciu rebeliantów krzątało się wokół rozpalonych

ognisk, przygotowując sobie jedzenie. Nigdzie nie było widać landroverów, musiano ukryć je pod namiotami. Nasir był mistrzem kamuflażu. Całą tę scenę, z wyją­tkiem helikoptera, wyjętą jakby z ubiegłego stulecia, oświetlały ogniska i liczne pochodnie umocowane na murach. Na dziedzińcu nie było żadnych zwierząt, na­wet drobiu. W powietrzu unosił się zapach pieczonej baraniny. Deacon zerknął znad krawędzi na budynek, na którego szczycie się znajdowali. Wprost pod nimi . piętrzyły się beczki z paliwem i olejami.

Dla majora było jasne, że Naśir i jego amerykańscy przyjaciele spodziewali się upadku Dżabel Akdar, i dlatego zawczasu przygotowali nową bazę wypadową. Trzy ciężarówki pełne uzbrojonych koczowników i śmigłowiec z tuzinem terrorystów świadczyły, że szyku­ją zamach na instalacje naftowe. Nie musieli wybierać pomiędzy Fahudem a Zambatem. Z tą liczbą ludzi i przy pomocy takich środków transportu Nasir mógł zdobyć obydwie te miejscowości. Deacona nurtowało pytanie, czy Seback jest w forcie. Jeśli tak, to przeby­wał wewnątrz budynku. Ale możliwe też, że wykonał już wszystkie zadania zlecone -mu przez szefów, i sie­dział bezpiecznie w Ar-Rijadzie.

Z budynku, na którym leżeli, wyszły dwie osoby. Z obu emanowała pewność siebie, niemalże buta. Geo- rgea Sebacka łatwo można było rozpoznać. Ubrany był w szykowny garnitur, na głowie miał kowbojskiego stetsona. Wyglądał jak typowy Jankes. Był wysoki, chodził marynarskim, kołyszącym się krokiem. W ten sposób poruszali się inni Teksańczycy, których Dec poznał podczas swych podróży. O tym, że drugi męż­czyzna był Nasirem, świadczył jego potężny wzrost, wielkie muskuły i typowy, egipski wąsik. Nasir miał na sobie maskującą panterkę i czarne oficerki. Chodził

sztywno i dostojnie, jakby ćwiczono go w SS. W pew­nej odległości za Nasirem szło dwóch rebeliantów z thompsonami na ramionach. Major zostanowił się, przed kim Egipcjanin był chroniony wewnątrz fortu, ale doszedł do wniosku, że uzbrojona eskorta potrzeb­na była dla splendoru, po to, aby podnieść znaczenie szefa w oczach Amerykanina.

Dwaj przywódcy zniknęli w przepastnym brzuchu Sikorsky’ego. Przez kilkanaście pełnych niepokoju se­kund Anglik obawiał się, że mają zamiar odlecieć. Po­dobnie pomyślał Dingo i przytomnie wyciągnął granat. Gdyby maszyna wystartowała, zamierzał ich po­wstrzymać za wszelką cenę. Obaj z uwagą i niepoko­jem wpatrywali się w śmigłowiec. W kabinie pilota nie zapalono światła, zaś z części transportowej dobiegała rozmowa. Niestety, jej treść była nieuchwytna, jedynie dwa, trzy wyraźne słowa świadczyły o tym, że tamci rozmawiają po angielsku. Może dyskutowali o wybo­rze trasy przelotu, liczbie żołnierzy, pierwszym celu.

Po kwadransie Amerykanin opuścił maszynę i z powrotem schronił się w budynku. Nasir przez chwilę rozmawiał ze swoim adiutantem, potem podążył za Jankesem. Deacon odciągnął Harpera od krawędzi da­chu. Ucięli sobie małą pogawędkę.

Czy to ten, szefie, którego tak* szukaliśmy?

Na pewno.

A co z innymi, z Talibem i Imamem? Myślisz, że też się tu pokażą?

Wątpliwe — zamruczał major. — Zwiewają pew­nie teraz własnymi drogami, szukając bezpiecznych miejsc do ukrycia. Rajd, .projektowany przez Nasira, ich nie dotyczy. Oni nie zajmują się krwawą robotą. Ich specjalnością są knowania, przemowy, układy.

Co nie zmienia faktu, że ta wyprawa wyjdzie im na korzyść.

Dec przytaknął. - Pachnie mi tu dwiema wyprawa­mi. Na jedną udadzą się landrovery, na drugą helikop­ter.

GdzieT

— No, nie zamierzają zaatakować naszych oddzia­łów. Na to są za słabi i za mądrzy. Mam stuprocento­wą pewność, że chodzi o miejsca związane z ropą.

Zambat i Fahud. Które bliżej? — zapytał Dingo.

if Zambat.

Tam uderzą samochody. Atak powietrzny na Fa­hud. Boże, ale będzie rżeź.

Nie sądzę.

li Zapomniałeś, że jeszcze my tu jesteśmy. Zapo­biegniemy temu. Z całą pewnością.

Dobrze jest mieć poczucie humoru. Może wtedy jest nie lepiej, ale za to weselej — skwitował Australij­czyk wypowiedź majora.

Łatwo unieszkodliwimy śmigłowiec. Wystarczy zniszczyć wirnik.

A ciężarówki?

Jeżeli nie będziemy mogli ich odszukać, to wysa­dzimy magazyn z amunicją i zapasy paliwa pod nami. Bez benzyny i broni nie pojadą.

Mamy rozkaz pojmać Nasira lub Jankesa, a naj- lepiejobu.

Teraz ważniejsze jest powstrzymanie napadów.

Pewnie, łatwo możemy zdemolować to miejsce, tylko że posiekają nas na kawałki, nim Wybuchnie pierwszy granat. Nie chciałbym rozstawać się z tym światem, skoro jeszcze nie nadeszła moja pora. Lepiej

by było, gdyby zajął się nimi RAF pięć minut po na­szym odejściu.

I ja bym tak wolał — powiedział Deacon. — Mam nadzieję, że Nasir nie wyśle śmigłowca przed świtem.

Możliwe, ale landrovery mogą wyruszyć w nocy.

Przez minutę major siedział przy murze, trąc oczy

palcami. Beret zjechał mu na tył głowy. Po dłuższej przerwie zamruczał:

Miecze Islamu. Wszystko w imię Boga i Imama. Wesoła, bogobojna wojenka.

Dzięki Bogu, ja aż taki religijny nie jestem.

Okay, Dingo. Powiem ci, co zrobimy. Pójdziemy na kompromis.

Dec tłumaczył swój plan przez trzy, cztery minuty. Kiedy skończył, Dingo powiedział: •

I ty to nazywasz kompromisem?

Co sądzisz o pomyśle?

Sądzę, że jesteś zupełnie szalony, szefie.

Ale wykonasz to? r

Powinienem. .

Musimy teraz znaleźć wygodną drogę na dziedzi­niec i jakieś miejsce, gdzie przeczekalibyśmy nadcho­dzące godziny.

Co myślisz o wieży?

No, no — Deacon pokręcił głową z zadowole­niem i przyjrzał się ciemnemu kształtowi, widniejącemu na tle rozgwieżdżonego nieba.

* * *

Dwa małe skorpiony walczyły zaciekle, łażąc po bez­władnie leżącym ciele. Bressol otworzył oczy, wzdryg­nął się i strząsnął je ze swej nogi. Usłyszał szelest. To z ręki wysypały się papiery. Musiał zasnąć, przeglądając

dokumenty. Wstał wolno i przeciągnął się. Docierały do niego odgłosy nocy, jakie zazwyczaj można usłyszeć w opuszczonych, domach. Krzyki nocnych ptaków, pi­ski szczurów lub myszy, chrobotanie wielkich żuków, żerujących na resztkach pożywienia. Major spojrzał na zegarek. Za osiem pół do dziewiątej. Spał ładnych pięć godzin. Zapalił papierosa i pozbierał rozrzucone kart­ki. Były niezwykle ważne. Pakty, umowy, dostawy, kontrakty, wykazy uzbrojenia. Wiele dokumentów do­tyczyło kontaktów z Amerykanami.

Skończywszy porządki Bressol napił się wody i wy­szedł przed chatę. Była zimna, górska noc. Żaden od­głos nie dobiegał od strony zabudowań. Khahouris by­ło opuszczone jak uzdrowisko w Trafford po sezonie. Przyjrzał się wzgórzom i terasom z nadzieją, że dojrzy jakieś znaki pochodzące od brytyjskich patroli. Ale wszędzie panowały grobowe ciemności. Bressol zasta­nowił się, .czy wtedy, gdy on smacznie spał, jakiś patrol mógł przejść obok nie przeszukując wsi. Wydawało się to niemożliwe. Przede wszystkim dlatego, że Khahou­ris leżała na skraju płaskowyżu, i nie można było prze­jść przez nią ot tak sobie, bez kontroli i przystanku. Widocznie jakieś ważne przyczyny uniemożliwiły woj­sku dotarcie do tego miejsca.

Bressol pomyślał o oczekującym pomocy Deaconie. Nie miał już szans, aby ją otrzymać. Nawet gdyby za minutę dotarł tu jakiś oddział SAS, to przybyłby na piechotę lub co najwyżej jeepem. Zanim Bressol do­stałby się do sztabu i zorganizował wyjście grup sztur­mowych, w Ashfrze mógłby być najszybciej przed ju­trzejszym porankiem. Co gorsze, prawdopodobnie nikt Bressola nie szukał. Gore pewnie przypuszczał, że mały Anglik postanowił spędzić noc w sztabie, zaś oficero­wie sztabowi nie troszczyli się zbytnio o starego Billa,

wiedząc, że często znika, prowadząc tę swoją tajną ro­botę. Dobrze chociaż, że Gore nakazał ewakuację Zambatu. Jeżełi Nasir napadnie na stację, zdziwi się zastając puste budynki. Inaczej było z Fahudem. Gore nie przypuszczał, aby rebelianci mieli dość środków, by zaatakować tę miejscowość.

Major jeszcze raz rozejrzał się wokoło. Może powi­nien zapalić ogień, jako sygnał, tak jak Deacoń? Od­rzucił ten projekt. Obawiał się, że zwróci na siebie uwagę wojowniczych plemion. Nie miał pojęcia, jak daleko mogą być oddziały SAS. Żaden inny pomysł nie przychodził mu do głowy. Mógł jedynie siedzieć ci­cho. Westchnął. Było zimno, temperatura opadała. Przed- świtem mógł nawet chwycić mróz. Bressol po­wrócił do budynku, wyszukał parę starych kocy, i przygotowawszy sobie wygodne legowisko, ułożył się do snu. Nie myślał już więcej o osamotnionym majorze Deaconie.

* * *

Masud nie należał do takich stoików jak Bressol. Nie potrafił zachować zimnej krwi i filozoficznego spo­koju. Wściekał się, że, wykluczono go z wyprawy. Uważał, że miał wszelkie prawa do zniszczenia gniazda rebeliantów wspólnie z brytyjskimi oficerami. Był też swego rodzaju żołnierzem i umiał zabijać. Lecz mury, choć niewysokie, napawały go lękiem, a nie widział in­nego sposobu dostania się do środka. W końcu, w go­dzinę po odejściu żołnierzy!, pozbył się: skrupułów, i opuścił schronienie wśród drzew, ruszając na własny rekonesans.

Masud szukał wejścia, które znajdowałoby się naj- . wyżej dwa metry ńad ziemią. Poruszał się ostrożnie i

cicho jak kot. Wolno obszedł umocnienia. Zabrało mu to czterdzieści minut. Nie znalazł jednak niczego god­nego uwagi z wyjątkiem wielkiej bramy w południo­wym murze. Lecz to wejście z pewnością było dobrze strzeżone. Nawet żmija czy szczur z trudem dostałyby się do środka. Trzeba przyznać, że dawni budowniczo­wie solidnie wykonali swą robotę. Nie pozostawili ża­dnych słabszych miejsc, które wykruszając się, z cza­sem utworzyłyby jakieś dziury wiodące do fortu.

Zrezygnowany Arab powrócił do zadrzewionego pa­górka. Napił się wody. Nasłuchiwał. Nie rozległy się żadne dźwięki, które mogłyby oznaczać, że major zo­stał wykryty przez rebeliantów. Masud położył się na brzuchu, -wpatrzony w oświetloną księżycowym bla­skiem bramę. Leżał tak przez dwadzieścia minut, gdy nagle poderwał się na nogi i popędził w stronę pia­szczystych wydm, gdzie ukryty był ich landrover.

* * *

Dingo Harper

Wspinaczka na wieżę zabrała nam najwyżej trzy mi­nuty. Na jej szczycie znaleźliśmy wreszcie wejście, drewnianą klapę w podłodze. Podważyłem ją bagne­tem: Była otwarta. Major stał za moimi plecami z od­bezpieczonym vaughanem.

Szefie, otwieramy?

Tak — szepnął Dec.

I Uniosłem klapę i zajrzeliśmy do Czarnej dziury. Po­łożyłem się na brzuchu i wsunąłem głowę w otwór. W środku, było nadzwyczaj ciemno. Wyczuliśmy przyje­mny zapach żywicy, świeżo ściętego drewna i smarów. Za mną zabłysnął wąski strumień światła latarki kie­szonkowej. W jej świetle dostrzegłem platformę obiega­jącą wewnętrzne mury wieży. Była kilka stóp poniżej.

Latarka była za słaba, abym mógł widzieć dno budow­li, zresztą Deacon szybko ją wyłączył.

Zamyśliłem się. Niewiele wiedziałem o dawnym bu­downictwie militarnym Arabów, ale było dla mnie .jas­ne. że taka wieża była ostatnim obronnym bastionem. Gdy zdobyto mury fortu, obrońcy chronili się na jej szczycie, wciągając za sobą drabiny lub sznury, po któ­rych dostawali się na wierzchołek. Właśnie! Drabiny lub sznury. .

Czy myślisz, szefie, o tym samym co ja?

Pewnie — odszepnął major.

Wyglądało na to, że okoliczności nam sprzyjały. Wykonanie ryzykownego planu Deacona stawało się coraz bardziej prawdopodobne. Musieliśmy teraz unieszkodliwić śmigłowiec i landrovery, wysadzić arse­nał i zapasy paliwa, porwać Amerykanina i dostać się z nim z powrotem na dach wieży. Nasir nie miał ża­dnych sposobów, aby dostać się do nas. Nie mógłby nas wysadzić, bowiem my mielibyśmy Sebacka. I spo­kojnie poczekalibyśmy na przybycie oddziałów SAS. To wszystko, co mieliśmy zrobić. Proste, nie?

Nie sądzisz, że ktoś może być na dole? — spytał major.

Aby się o tym przekonać, trzeba zejść tam i sprawdzić.

Dobra, bądź ostrożny.

Dec ponownie włączył latarkę. Zeskoczyłem na drewnianą galeryjkę. Musiałem cholernie uważać, by z niej nie spaść', bowiem nie miała żadnej barierki o- chronnej. Zacząłem macać rękami po ścianach. Pełno tam było pajęczyn i pająków, niektóre cholernie wiel­kie. Wreszcie natrafiłem na sznur i przyciągnąłem go do światła. Nie była to lina, lecz solidna drabinka sznurowa. Drewniane szczeble rozmieszczono w regu-

lamych, półtorastopowych odstępach. Postawiłem na niej nogę. Spojrzałem na majora, stojącego w tle jasne­go prostokąta. Skinął głową. Złapałem latarkę, którą mi rzucił i ruszyłem w dół.

Drabinka miała zaledwie dwadzieścia stóp długości'i nie sięgała dna. Miałem nieco kłopotów z utrzyma­niem się na jej końcu, gdyż chybotałem się jak małpa na gałęzi. Latarką, którą trzymałem w zębach jak pi­racki kordelas, usiłowałem poświecić po ścianach. Po­niżej zauważyłem klamry wbite w mur. Z trudem opar­łem nogę na pierwszej. Klamry były rozmieszczone co trzydzieści cali. Myślałem, że doprowadzą mnie na sa­mo dno, myliłem się jednak. Natrafiłem na następną platformę, przy której widniał ciemny zarys małych drzwiczek.

Całe szczęście, że nigdzie nie napotkałem nietoperzy. Spłoszone moim pojawieniem się mogłyby narobić pi­sku, alarmując chłopaków Nasira.

Stojąc na platformie pomachałem zapaloną latarką. Major powinien zrozumieć ten znak. Zrozumiał i za­czął schodzić. Droga w dół zabrała mu dwie minuty. Kiedy do' mnie dołączył, pokazałem mu drzwiczki. Nie wybudowano ich w mauretańskim stylu, z ostrymi lu­kami i finezyjnymi wykończeniami. Były proste, kwad­ratowe, o boku trzech stóp. Przypominały boczne wejście do grobowca. Oddałem Deaconowi latarkę i wsparłem się o ¿nie ramieniem. Siedziały w murze cho­lernie mocno. Pchnąłem silniej. Zaskrzypiały, lecz nie puściły. Wreszcie musiał pomóc major. Drzwiczki otworzyły się, wpuszczając do środka podmuch świeżer go powietrza. Zrozumiałem, czemu z takim trudem udało się je otworzyć. Nie były z twardego drewna, jak przypuszczałem, lecz z marmuru. Musiało to być tajne, ewakuacyjne wyjście, dawno zapomniane przez żyją­

cych. Z pewnością Masud dałby nam gruntowny wy­kład na temat innych, podobnych odstępstw od kla­sycznej, arabskiej architektury obronnej.

Światło zgasło. Ostrożnie wyjrzałem przez otwór. Przed nami, wzdłuż wieży i budynków, biegł drewnia­ny balkon. Pod nim można było dostać się do aparta­mentów mieszkalnych. Kamienne schody, widniejące w oddali, prowadziły na dziedziniec. Balkon znajdował się prawie na poziomie wirnika Sikorsky’ego. Gdybyś­my przechylili się przez barierkę, moglibyśmy dotknąć wielkiego śmigła. Ktokolwiek pilotował tę maszynę, musiał być wielkim mistrzem w swoim fachu, skoro udało mu się umieścić śmigłowiec pośrodku tego małe­go dziedzińca.

Zawahałem się. Nie wiedziałem, czy major, chce sprawdzać izby znajdujące się przy balkonie, czy też zejść na dół. Nagle usłyszałem rozmowę prowadzoną pod balkonem, bardzo blisko nas. Niestety, nic nie ro­zumiałem, nie znam arabskiego. Gdyby było nas tu kilku, rozwalilibyśmy ten fort z łatwością. Deacon zła­pał mnie za ramię i wciągnął do środka. Zatrzasnąłem za sobą drzwi. Balkon musiał poczekać.

Z platformy znów zwisła sznurowa drabinka. Gdy zeszliśmy nią na samo dno wieży, odkryliśmy w ścianie inne drzwi, zaś dookoła nas piętrzyły się skrzynie i wielkie paki, W powietrzu unosił się zapach drewna i naoliwionej broni. Znaleźliśmy wreszcie poszukiwany przez nas arsenał.

Paki były nie oznakowane, jednak na niektórych skrzyniach pozostały resztki zerwanych nalepek i ślady po zatartych numerach ewidencyjnych. Nie miałem z kim się zakładać, że sprzęt ten pochodzi z magazynów US Army, nikt jednak nie byłby tak głupi, aby w to wątpić. Przy drzwiach znaleźliśmy kilka rozbebeszo-

nych pakunków. Zawierały karabiny Springfielda M 1, pistolety maszynowe Thompsona, kartony naboi oraz granaty Dopiera HE. Już zawartość tych kilku otwar­tych skrzyń wystarczała, aby uzbroić po zęby pół setki koczowników. W Całym pomieszczeniu było dość bro­ni, aby Imam zafundował sobie następną armię. Bóg tylko wiedział, ile takich przesyłek przeszło przez to miejsce w ubiegłych miesiącach, ile karabinów używa­nych przez omańskich strzelców pochodziło z Ashfry. Ktoś musiał zbić niezłe pieniądze na transportach tego uzbrojenia. Jedynym mankamentem, jaki dostrzegłem, było to, że'arsenał leżał zbyt blisko składu paliwa, któ­ry, jeśli dobrze pamiętałem, był zaraz za ścianą. Jeżeli chcieliśmy pozostać na wieży, nie mogliśmy wysadzać magazynu. Chcąc zniszczyć benzynę musielibyśmy się cholernie starać, aby ogień nie dostał się do środka. Było to prawie niemożliwe.

Poczułem szarpnięcie. To major wskazywał coś przed sobą. Dałem znak, że nic nie rozumiem. Pochylił się- i wyszeptał:

Znajdź naszego Amerykanina.

Dostaliśmy się do tajnych drzwi w ścianie. Spraw­dziłem, czy na balkonie nikogo nie ma, i wyczołgaliś­my się przez otwór. Wolno skradaliśmy się w stronę oświetlonych okien. Pod nami siedzieli posilający się koczownicy. Gdyby któryś z nich uniósł wzrok, od ra­zu by nas zobaczył. Ale zbyt zajęci byli konsumpcją. Nie mieliśmy żadnych miejsc do ukrycia. Gdyby rebe­lianci wyszli na balkon, wpadlibyśmy w niezłe tarapa­ty. Ale nikt nie opuścił pomieszczeń, ani nie wszedł po schodkach.

Dotarliśmy do pierwszego okna. Było oszklone i za­słonięte moskitierą. Z wnętrza dobiegał głośny śmiech. Wypatrzyłem dziurę w zasłonach i zajrzałem przez nią.

W pokoju siedziało czterech żołnierzy w panterkach. Na stole stały dzbany z wodą, zaś na olejowej kuchen­ce bulgotał garnek z kawą. Minęliśmy to okno i po­deszliśmy do następnego. Nie miało moskitiery. Może Seback ją zdjął, by mieć swego Sikorsky’ego cały czas na oku? On i Nasir siedzieli przy stole, jedząc kolację. Używali sztućców, jedli z porcelanowych talerzy. Ame­rykanin pił whisky, a Egipcjanin colę z puszki. Mogliś­my zabić ich w każdej chwili, lecz później nie mielibyś­my szansy zniszczenia pojazdów. Natychmiast rebe­lianci z sąsiednich pomieszczeń podziurawiliby nas jak sito. A Deacon nie był kamikadzie. Nie lubił wysta­wiać się na pewną śmierć, skoro mógł zachować życie; Staliśmy tam ze cztery minuty.

Seback był młodszy, niż sobie wyobrażałem* Nasir zaś starszy. Miał niezdrowy wygląd, wielkie worki pod oczami i siwe włosy. Rozmawiali, lecz ściany były wy­starczająco grube, by nie przeniknął przez nie żaden dźwięk, a okno znajdowało się daleko od stołu. Dotar­ły do nas tylko poszczególne słowa: „Fahud” i „Bry­tyjczycy”. Później Seback tłumaczył coś gorączkowo Nasirowi.

Major stuknął mnie pistoletem i wróciliśmy do wie­ży. Kilka sekund później obaj przywódcy wyszli z po­mieszczenia, a Nasir wydał po arabsku kilka poleceń ludziom siedzącym na skwerze. Natychmiast ustąpiła z nich senność, zaczęli się żywo krzątać, zapominając o jedzeniu. Dec jak najciszej przymknął drzwiczki.

Skoro oni jedzą w tym pokoju, to z pewnością śpią tam także — powiedziałem.

Pewności nie mamy, ale jest to prawdopodobne.

Porwiemy teraz Sebacka? Arsenału i tak nie wy­sadzimy, moje życie jest zbyt drogie. Co robimy, sze­fie?

Opuścimy na pewien czas, to towarzystwo. Przyj­dziemy po nich później .

A co będziemy robić do tej pory?

. — Jeśli chodzi o mnie — odparł Dec — to zamie­rzam przespać się trochę.

Gdzie? — zdziwiłem się.

Na górze. .

Ja już spałem tego dnia, lecz szef był na nogach od czterdziestu godzin. Nie mogłem winić go za to, że po­czuł zmęczenie. Był ode mnie wiele lat starszy, zresztą nie mięliśmy nic do roboty przed świtem. Wspięliśmy się na. daoh. Było chłodno. Księżyc świecił mocno jak nocna lampka. Widoczność była znakomita, na czter­dzieści mil w każdym kierunku. Wszędzie jednak wi­działem to samo, pustkę i trochę piasku. Żadnych oz­nak zbliżającej się pomocy.

Major, nie marnując czasu, zawinął się w wełniany pled i po minucie twardo zasnął. Nie pytał mnie wcale, czy będę trzymał straż, ani nie powiedział, o której mam go zbudzić. Ale nie musiał, nie byłem żółtodzio­bem, sam wiedziałem, co robić w takich sytuacjach.

Po kilkunastu minutach zacząłem się nudzić. Nie miałem nic ciekawego do roboty przez następne cztery godziny. W końcu otworzyłem klapę i wpatrywałem się w czeluść otwierającą się pod nią. Przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Co chciałem zrobić? Uzbroić się, oczywiście. Mieliśmy własną broń i parę granatów, ale gdyby doszło do oblężenia, nie na długo by to star­czyło. Do ziemi miałem 60 stóp. Pomyślałem, że zejdę i powrócę w kwadrans. Niewiele się pomyliłem, lecz nie przypuszczałem, że będzie to najgorętszy kwadrans mojego życia.

Zlazłem na dół, wybrałem kilkanaście granatów Dopiera i dwa thompsony. Wtaszczyłem broń na

pierwszą platformę i udałem się po następną partię. Znów na każdym ramieniu zawiesiłem pistolet maszy­nowy, zaś do chlebaka napchałem tyle magazynków z amunicją, że ważył chyba z dziesięć kilo. Z całym tym ciężkim bagażem wspinałem się w górę, gdy niespo­dziewanie otworzyły się drzwi wiodące na dziedziniec.

Zostałem przyłapany dziesięć stóp ponad ziemią. Wisiałem na drabince jak smutny koczkodan, prawie przed nosem dwóch uzbrojonych facetów, którzy wesz­li do środka. Co gorsze, swojego stena zostawiłem na platformie, zaś do thompsonów zapomniałem włożyć magazynki. Pozostało mi tylko jedno. Błyskawicznie sięgnąłem do chlebaka, wyjąłem granat. Wyciągnąłem zawleczkę. Jeden z wchodzących coś zawołał. Rzuciłem dopiera wprost za ich plecy. Przeleciał przez strugę światła wpadającą drzwiami, podskoczył na ziemi i wy­buchł w przejściu. Na szczęście dla mnie.

Gdyby to świństwo eksplodowało w arsenale, przy­pominałbym rozgniecionego pająka na poszarpanej pa­jęczynie. Jeden z rebeliantów zdążył wystrzelić, riim odłamki nie pokiereszowały ich pleców. Nie widziałem broni w jego ręku, usłyszałem tylko .świst kuli koło ucha. Gdy tylko wypuściłem granat z ręki, zacząłem wspinać się jak szalony, poganiany krzykami Arabów. Byłem niedaleko platformy, gdy podmuch eksplozji za­trząsł drabinką. Zarzuciło mnie na ścianę. Poczułem się jak cyrkowiec na trapezie. Zaręczam, to nieżbyt przyjemne uczucie. Usłyszałem przytłumione „bum”. Jakiś odłamek stuknął o ścianę niedaleko mojej nogi. Pośpiesznie wciągnąłem się na platformę.

Z góry dobiegły mnie kroki schodzącego majora. Hałas musiał go obudzić i zaniepokojony moją nie­obecnością, chciał sprawdzać, co znów nabroiłem. Nie zastanawiając się zbytnio nad swoimi postępkami

otworzyłem drzwiczki i ściskając stena wypadłem na balkon. Wypełniało mnie tylko jedno pragnienie — jak najszybciej porwać tego cholernego Jankesa.

| * * *

George Robert Seback był martwy od czterech lat. Zginął- razem z siedmioma innymi żołnierzami US Ar- my, kiedy transportujący ich samolot rozbił się w gó­rach Newady. Nikt nie ocalał. Jednak z całej ósemki tylko Seback nie dostąpił honorów wojskowego po­chówku. Pogrzebano go dyskretnie na cmentarzu hrab­stwa Iny o, za zgodą jedynej jego krewnej, starej, zdzi­waczałej siostry. W ciągu miesiąca odesłano wszystkie papiery poległego z archiwów Pierwszej Dywizji Kawa­lerii Powietrznej do Waszyngtonu. Jak wynikało z dos­sier, Seback trafił do armii wprost z przytułku w Hou­ston. Oprócz siostry nie miał żadnych innych krew­nych, znajomych czy przyjaciół. Kiedy żył, jego los ni­kogo nie obchodził. Ale po śmierci bardzo zaintereso­wał pewną agencję, która lubiła przebieranki, kamufla­że i temu podobne żabawy.

Mężczyzfia niesłychanie podobny do zmarłego, był i pozostał nieznany.-Wywiad brytyjski wiedział o nim je­dynie to, że intensywnie działał na Bliskim Wschodzie, a zwłaszcza w Libanie. Często obracał się w kręgach wysokich polityków, lecz widziano go także z pospoli­tymi terrorystami. Jednak nie działał jako oficjalny wysłannik rządu USA. O nie, to byłoby nie do pomyś­lenia, aby pracownik jakiejś organizacji rządowej pod­ległej Waszyngtonowi współpracował z komunistami, zamachowcami i takimi ludźmi jak Nasir. Jednak robił swoje, najlepiej jak umiał. Jego zadaniem było zapo­biec brytyjskiemu monopolowi wydobycia ropy w Omanie.

Mężczyzna zwany Sebackiem jadł jeszcze obiad, gdy usłyszał wybuch pierwszego granatu. Nie zainteresował się tym. Wiedział, że koczownicy byli niedbali, nie­przyzwyczajeni do nowoczesnego sprzętu i bardzo nie-, ostrożni. Pomyślał, że przez nieuwagę zdetonowali po­cisk. Stał przed lustrem i wyciskał wągry, gdy z dworu dobiegły odgłosy strzelaniny. Szybko przebiegł- przez długość pokoju do stojącego przy drzwiach krzesła,' na którym wisiała jego koszula, bluza i kabura z coltem. Usłyszał kolejne strzały. Seback rozpoznał przytłumio­ny odgłos brytyjskiego pistoletu maszynowego, naj­prawdopodobniej stena starego typu. Wyciągnął broń, odbezpieczył. Wtedy ktoś kopniakiem wyważył drzwi i jakiś głos zawołał:

Rzuć ten cholerny pistolet, stary.

Zaskoczony Seback znieruchomiał.

, — Rzuć go.

Stojący u wejścia żołnierz mówił z australijskim ak­centem. Wyglądał dziko. Potargane włosy były białe od pyłu, pełne pajęczyn. Jego mundur był brudny i po- przecierany. Mężczyzna w jednej dłoni trzymał granat, w drugiej stena. Z zewnątrz słychać było pojedyncze strzały, wybuch kolejnej eksplozji, wrzaski na dziedziń­cu. Amerykanin posłusznie odrzucił colt. -

A teraz wyłaź.

Gdzie chcesz mnie zabrać?

Wyłaź.

Seback minął żołnierza, wyszedł na balkon. Spojrzał w lewo, na schody wiodące na dziedziniec. Nie nadcią­gała z tej strony żadna pomoc. Uniósł się na palcach, wyciągając szyję. Chciał dostrzec, co wydarzyło się na placu, ilu Brytyjczyków zaatakowało fort. Poczuł, jak lufa pistoletu wbija mu się w kręgosłup.

Zachowuj się, bez numerów.

Popychany przez żołnierza Seback odwrócił się w prawo i zaczął iść po balkonie. Dostrzegł w ścianie otwór, którego jeszcze nigdy nie widział.

Dingó, uważaj — zawołał ktoś.

Natychmiast Australijczyk upadł na jedno kolano i znad biodra oddał długą serię wprost w okno pokoju Nasira. Przez rozbitą szybę wypadł rebeliant. Kule po­dziurawiły mu pierś*i gardło. Nie był to Egipcjanin, lecź jego adiutant Abukir, przywieziony niedawno do Ashfry Z obozu szkoleniowego w Nedżdu. Jeniec wy­korzystał nadarzającą się okazję próbując uciekać. Chwycił rękoma za balustradę i przerzucił przez nią nogę. Wolał ryzykować skok w głąb dziedzińca niż do­stać się do brytyjskiej niewoli. Był szybki, ale żołnierz był jeszcze szybszy. Kolbą stena podciął stojącą jeszcze na balkonie nogę Amerykanina i ten upadł na deski. Australijczyk podniósł się z kolan i znów celował w jeńca. Seback zachował całkowity spokój.

Strzelanina z .pokoju Nasira trwała jakieś pół minu­ty, granat wrzucony przez okno skutecznie uciszył re­beliantów. Jeniec poczuł, jak ktoś łapie go za kołnierz i stawia za nogi, jakby ważył tyle, co torebka sucharów. Usłyszał koło ucha krzyk:

Biegnij, kurwa, biegnij — pobiegł.

Gdy dotarł do małych drzwi, ktoś,, wciągnął go do środka. Silnie pchnięty, uderzył się o ścianę.

. George Seback? — usłyszał. Milczał.

Wiem, że jesteś George Seback.

Amerykanin nie powiedział ani słowa. Spodziewał

się, że brytyjski oficer uderzy go, ale nic podobnego się nie wydarzyło. Anglik miał niski głos, białe włosy, zaś na oczach ciemne okulary, mimo że w wieży'panowały egipskie ciemności. Seback zobaczył linę. Jeden skok i

byłby na niej. Platforma nie miała balustrady i błyska­wicznie zjechałby na dół.

Nawet nie próbuj — powiedział oficer, jakby czytając w myślach więźnia.

Jasne — Amerykanin jeszcze bardziej przywarł plecami do ściany.

Nie będziemy tkwili tu długo.

Iłu ludzi liczy wasz oddział?

Wystarczająco wielu — odparł Anglik.

Seback nie miał powodów, by mu nie wierzyć.

* * #

Dingo Harper

W końcu dostaliśmy naszego Jankesa. Niestety, przez moją lekkomyślność wykonanie dalszej ęzęści planu wydawało się nierealne. Nie mieliśmy Nasira, landrovery były na chodzie, a rebelianci nadal liczni. Zginęło zaledwie paru. Najważniejszą myślą zaprząta­jącą mi głowę było: jak zniszczyć Sikorsky’ego? To do­syć trudne zadanie, uzbrojeni żołnierze znajdowali się niecałe dwadzieścia stóp poniżej nas. Złączyłem trzy granaty w pęk i rzuciłem w stronę śmigłowca. Nie do­leciały, lecz ich wybuch rozgonił koczowników, zmu­szając ich do szukania schronienia przy murach fortu. Wskoczyłem do wieży.

Ponury Dec wyglądał jak szatan witający mnie w piekle. Myślałem, że natychmiast zatrzaśnie drzwi, lecz on miał inne plany.

Uważaj na niego — pokazał mi Sebacka skulo­nego przy ścianie.

Dobra — odpowiedziałem i spojrzałem w dół bu­dowli, sprawdzając, czy nie ma tam rebeliantów. Nie było znaku życia. Może obawiali się, że zdobyliśmy ich 156

arsenał całym oddziałem SAS? Major wyskoczył na ze­wnątrz i pognał balkonem w stronę śmigłowca. Wi­działem go dokładnie z miejsca, w którym siedziałem.

Nigdy mu się nie uda — odezwał się Jankes.

Nie zakładaj się o to, stary.

Jednym okiem obserwowałem Deacona, drugim jeń­ca. Major sadził długimi susami, trzymając w dłoni od­bezpieczonego dopiera. Uznałem, że poszedł po Nasi- ra. Ale nie był aż tak ambitny. Nie zamierzał przeszu­kiwać wszystkich apartamentów. Zatrzymał się niespo­dziewanie, przechylił przez barierkę i rzucił swój gra­nat. Usłyszałem eksplozję, dźwięk dziwnie wibrujący, jakby młot uderzał w kowadło. Zaraz potem major cis­nął w. to samo miejsce następne doplery i biegiem po­wrócił do nas.’ Przypadł do balkonu, znów rzucił dwa granaty i wpadł do środka.

Zza jego pleców mogłem dostrzec potężny słup og­nia'. Ciężki kadłub Sikorsky’ego podskoczył w powie­trze, upadł, przełamując się w połowie. Pod balkonem zapaliła się benzyna. Niebieskie płomienie i kłęby czar­nego dymu przysłoniły widok. To było wszystko, co mogliśmy zrobić w tych warunkach. Potrzebowaliśmy jeszcze tylko chwili czasu na ucieczkę, lecz chaos spo­wodowany eksplozjami i paniką, jaka wkradła się w szeregi rebeliantów, podarowały nam kilka drogocen­nych minut.

Na górę, Dingo — usłyszałem głos Deacona.

Zarzuciłem na plecy stena i dwa thompsony, które

uprzednio przyniosłem na platformę, i wskoczyłem na klamry. Po paru sekundach byłem już na drabince sznurowej. Wspinałem się najszybciej jak potrafiłem. Za mną lazł poganiany przez majora Seback. On sta­nowił tylną straż. Arabowie mieli teraz najlepszą okaz­ję do zestrzelenia nas z dołu, lecz nadal bali się wpaść

do wieży. Dotarłem do włazu i wciągnąłem się na dach. Klęcząc, spojrzałem w głąb budowli. Przez otwarte u jej podstaw drzwi mogłem zobaczyć odblask palącej się benzyny. Seback wspinał się ze spokojem. Major wciąż był na dolnej platformie. Zastanawiałem się, ile karabinów i ile magazynków będzie w stanie za­brać. Nadchodziły takie godziny, w których przyda się każdy granat, każda kula.

Cofnąłem się trochę, dając Amerykaninowi dość miejsca, by przelazł przez otwór. Nie pomogłem mu ani trochę wygramolić się na dach. Jakoś mu się to udało, stanął na równe nogi i spojrzał w niebo pełne gwiazd. Na widnokręgu blask księżyca wyraźnie malo­wał zarys odległego płaskowyżu. Jankes westchnął parę razy, jakby miało mu to przynieść ulgę.

Co za romantyczna noc — powiedział. — Jeszcze nigdy nie byłem w tej części fortu.

Cofnij się — nakazałem.

Posłusznie odsunął się od otworu, podnosząc ręce do góry. Major był już na górnej platformie. Podał mi przez właz kolejne dwa thompsony i pudło naboi. Szybko wydostał się na górę. Pod nami rozległ się syk płomieni i doleciał do nas zapach jakby smażonego mięsa.

Damy im coś na sen? — spytałem.

Czemu nie.

Wrzuciłem dwa granaty do otworu i zatrzasnąłem klapę. Poczuliśmy drżenie pod nogami. Jakby małe tąpnięcie. Śmieszne, lecz dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że mogłem załatwić Nasira. Był przecież uprzed­nio w pokoju, który zdemolowałem granatem. Z dru­giej strony, pomyślałem, taki szczwany lis zawsze wyj­dzie cało z każdej opresji. Miałem przeczucie, że Egip­cjanin wciąż żyje i narobi nam jeszcze sporo kłopotów. 158

Najważniejsze, że mieliśmy w ręku Sebacka, to bra­kujące ogniwo kontaktów amerykańsko-rebelianckich. Wiedzieliśmy, że jego egipski przyjaciel będzie stawał na głowie, aby wydostać go z naszej niewoli, ale nie obawialiśmy się żadnych ataków. Chcieliśmy spokojnie doczekać świtu i nadchodzącej wraz z nim odsieczy. Bez problemów, no nie? Ha, ha,, ha!

V. WIĘZIEŃ 1 ESKORTA

Drabinka, którą Deacon przezornie wciągnął na dach, była cholernie ciężka. Największy ciężar stanowi­ły drewniane szczeble. Major zwijał ją powoli. Dingo nie pospieszył mu z pomocą. Nie zastanawiał się, co mogło się wydarzyć na dziedzińcu. Był pewien jednak, że śmigłowiec nigdzie już nie poleci. Nie spekulował także, jakie wrogie działanie poweźmie przeciwko nim Nasir. Zbyt wiele razy tkwił tak, otoczony przez wror ga, by miało to robić na nim jakiekolwiek wrażenie. Seback, siedzący przy blankach, przyglądał mu się uważnie.

Dlaczego to robisz? — zapytał wreszcie. Jednak nie miał na myśli zwijania drabinki.

To moja praca — odparł major.

Wysługiwanie się Bressolowi?

Właśnie.

Dlaczego mnie nie zabijecie?

Ponieważ nie jestem mordercą.

Z martwym jeńcem' nie miałbyś żadnych kłopo­tów.

Racja, stary — odparł Dec. — Zrobię to, jak bę­dę musiał.

Arabowie będą chcieli mnie odbić, wiesz o tym?

Doskonale.

No i co ty na to? / v -' f

Cieszy mnie to. Nasir nie wysadzi nas w powie­trze, skoro mamy ciebie żywego.

Seback uśmiechnął się drwiąco.

Nie powinieneś nigdy mówić, że Arab nie odwa­ży się czegoś zrobić.

Myślałem, że Nasir jest Egipcjaninem.

Tylko Bóg wie naprawdę, kim on jest. Zresztą Arab czy Egipcjanin, jeden pies.

Major nie dał żadnego znaku porucznikowi, lecz ten bez słowa podał mu swój bagnet. Deacon zaczął odci­nać szczeble od sznurów drabinki. Seback poruszył się. Dingo ostrzegawczo uniósł lufę thompsona, mierząc w pierś Amerykanina. Pistolet majora położony na mu­rze znajdował się niebezpiecznie blisko więźnia.

Spokojnie, stary — powiedział Harper.

Jankes rozluźnił się, położył dłonie pod głowę.

Musicie być cholernie pewni, że ktoś przyjdzie wam na pomoc. Na dole jest stu zbrojnych wojowni­ków.

' Odejmij zabitych — odezwał się Dingo.

Jak długo chcecie utrzymać tę pozycję?

Dwanaście godzin.

Śmieszne — Seback roześmiał się niefrasobliwie.

Major zakończył swą robotę. Związał razem kawałki

lin, zaś drewniane szczeble wyrzucił na dół.

Hej, szefie, myślę, że powinniśmy związać tego faceta. Nie chciałbym go mieć za plecami, jak zrobi się gorąco. Jeszcze zepchnąłby mnie z dachu.

Ja miałbym to zrobić? — oburzył się więzień.

Pewnie, cholera,, że byś to zrobił.

Dingo związał mu ręce i nogi.

To powinno cię powstrzymać.

Ostrożnie się przekręcając, Seback usiłował ułożyć się możliwie najwygodniej. Na jego twarzy pojawił się wyraz rezygnacji. Powiedział:

Czego ci faceci chcą ode mnie...

Nasi zwierzchnicy chcieliby ci zadać kilka pytań.

Jestem prywatnym biznesmenem. Obywatelem amerykańskim.^

Interesujące. Kiedy przylatywałeś tu śmigłowcem, to myślałeś, że wpadasz tylko na obiad? — zapytał Australijczyk.

Prowadziłem sprawy mojej kompanii.

Co to za kompania? — zaciekawił się major.

Bayfield Oil.

Bayfield Oil? — odezwał się porucznik z sarkaz­mem. — Jejku.

Możecie mieć legalne interesy u Saudyjczyków — zaczął Dec.

Ale tu jest Oman. To nie jest obszar waszych wpływów.

Jeszcze nie.

Dingo powstał, nasłuchując i spoglądając w dół.

O kurcze. Czyżby coś szykowali?

Gdzie?

Tam.

Major spojrzał w kierunku wskazywanym przez Harpera. Wyciągnął pistolet maszynowy, za pas we­tknął swego vaughana.

Atakują? — upewnił się Dingo.

Tak, atakują.

W cieniu wewnętrznych murów skradali się żołnierze Nasira. Dziesięciu było na dachu budynku. Zbliżali się do wieży. Deacon przyznał, że byli dobrze wyćwiczo­nymi partyzantami. Wyszeptał:

Sprawdź właz, Dingo.

Harper odryglował i podniósł ciężką klapę. Ze ste­nem gotowym do strzału zajrzał w mroczną czeluść. Rój kul zagrzechotał o drewno. Spłoszony porucznik odskoczył, opuszczając klapę. Seback chrząknął tryum­falnie.

Jesteś otoczony, majorze. Jeśli mnie puścicie, to gwarantuję wam bezpieczne opuszczenie fortu.

Zamknij mordę — uciszył go Australijczyk.

Major nie odwrócił się nawet, słysząc strzelaninę

wewnątrz wieży. Z uwagą obserwował ludzi poruszają­cych się po dachu. Księżyc stał dokładnie nad nimi i było dość jasno, aby zauważyć każdy ruch wroga. Ko­lejne pociski uderzały w belki stanowiące dach wieży. Ale drewno było grube, jeszcze nie spróchniałe i nawet pociski karabinowe wielkiego kalibru nie przebiłyby belek. Deacon uznał, że Arabowie strzelają tylko po to, aby odwrócić ich uwagę od tego, co dzieje się na zewnątrz budowli.

Harper stanął na północnej stronie muru okalające­go .wierzchołek wieży i nieznacznie się wychylił. Na dziedzińcu dostrzegł koczowników z karabinami. Stali nieruchomo, gapiąc się w górę. Odwracając się Harper zameldował:

Wszystko w porządku. Po mojej stronie też dam sobie radę. Tylko nie marnuj kul.

Deacon przechylił się przez blanki, oddał pięć strza­łów z pistoletu, odskoczył, przebiegł parę stóp dalej, naładował broń i znów wystrzelił z niej cały magazy­nek. W odwecie rebelianci otworzyli ogień, ale ich po­ciski trafiały tylko panu Bogu w okno. Jedynie co cel­niejsze kąsały z wściekłością kamienną budowlę. Dingo zajął miejsce majora i wystrzelił pół magazynku. Ko­czownicy Nasira wyglądali z góry jak plastykowe fi­gurki na' muzealnej makiecie historycznej. Niektórzy klęczeli, inni leżeli, .jeden stoczył się z dachu i wisiał uczepiony jego krawędzi. Harper opróżnił magazynek stena do końca i upadł na podłogę. Kolana Deacona przygniotły mu plecy, gdy ten zajął strzelecką pozycję. Po raz trzeci postrzelał sobie z vaughana. Gdy zszedł z porucznika, siadając obok, Dingo zauważył, że ściąg­

nął z twarzy ciemne okulary, jakby chciał pokazać się nieprzyjacielowi z odkrytą przyłbicą.

Jak nam poszło, szefie?

Chyba się cofają.

Myślisz, że ten facet powiedział prawdę o liczeb­ności załogi fortu? — wyszeptał Harper.

Wcale by mnie nie zdziwiło, gdyby rzeczywiście była ich setka.

Co, czy okłamałem was? — zawołał Seback.

Kończy się moja cierpliwość, szefie. Może go za­knebluję?

Może później.

Wody — zawył Jankes. — Chcę pić. Zgodnie z konwencją genewską należy mi się...

Odpierdol się — odpowiedział mu Dingo. Seback zaśmiał się złośliwie.

Major odłożył pistolet i zrobił przegląd uzbrojenia. Pistolety maszynowe Thompsona wciąż nadawały się do użytku. Poza tym mieli jedenaście amerykańskich doplerów i sześć własnych granatów.

Dingo, ile pozostało ci magazynków do stena?

Trzy.

Celuj uważnie.

Nie obrażaj mnie szefie, zawsze tak robię.

Mimo wszystko., świt nadejdzie dopiero za sie­dem godzin.

Hej, przyjaciele, nie zaśpiewacie mi kołysanki do snu?

Jak cię kopnę w czaszkę, to Zaśniesz bez koły­sanki. -

Daj mu trochę wody, Dingo — spokojnie ode­zwał się Dec.

Bez słowa sprzeciwu Australijczyk przyniósł więźnio­wi manierkę i przytknął mu do ust. Seback pił łapczy-

wie, wielkimi haustami. Dingo uznał, że i tak wypił więcej niż potrzebował i odjął mu butlę.

Pilnuj naszych przyjaciół z dołu, dobra? — po­wiedział major.

Chciałbym uciąć sobie pogawędkę z panem Ame­rykaninem, korzystając z chwili ciszy.

Jankes z twarzą wykrzywioną szyderczym uśmie­chem przymknął oczy i zachrapał.

Jaki rodzaj broni macie w magazynie? — zapytał Deacon.

Więzień zachrapał głośniej^

Przypuszczam, że to ty jesteś odpowiedzialny za zgromadzenie tego arsenału?

Wargi związanego mężczyzny załopotały jeszcze gwałtowniej.

Radzę ci współpracować.

Gadasz jak glina.

Jaki rodzaj broni? Moździerze?

Seback przymknął ponownie oczy. Milczał.

Nie rozumiesz, że jeżeli chcesz wynieść stąd cało głowę, to musisz mi pomóc?

Więzień spojrzał na Anglika złym wzrokiem.

Jesteś zasranym kolonialistą. Wam wydaje się, że jak sto lat temu byliście Imperium i zawitaliście tutaj, to macie niepisane prawo od Boga, by siedzieć tu po wszystkie czasy. A to nie jest twój kraj, nie bardziej niż mój. Może należeć'do każdego, kto potrafi go zdo­być.

Mają moździerze? — Deacon pominął milcze­niem wykład Jankesa.

W końcu tu zapanujemy.

My?

Ameryka. My jesteśmy przyszłością.

Wielka mi przyszłość, jeść obiad z komunistą.

b ' HTk -ii“

Nasir jest nacjonalistą.

Ćwiczonym w Moskwie.

Gwiżdżę na to.

Twoje bezpieczeństwo zależy...

Nie rozumiesz jednej, pieprzonej rzeczy? — za­wołał wściekle Seback.

W tej chwili jestem już Amerykaninem spisanym na straty. Jeśli Nasir mnie nie odbije koniec ze mną.

Obawiam się, że twój przyjaciel cię nie odbije. Już wkrótce zostaniesz dostarczony brytyjskiemu wy­wiadowi.

Pieprzonemu Bressolowi.

Możliwe. I co z tego. Przesłuchają cię, przehan- dlują za innego szpiega, albo zwyczajnie odeślą do do­mu. Żadna krzywda ci nie grozi.

Jeśli Nasir mnie nie uwolni, to za nic nie dopuś­ci, bym odszedł z wami żywy.

Jak długo mogę, pozostaniesz więźniem. Żywym więźniem.

Tylko, że jesteś zwykłym żołnierzem, no nie?

Nie takim zwykłym — odparł Deacon.

Nieoczekiwanie Seback'zdecydował się odpowiedzieć

na uprzednie pytanie.

Nie mamy żadnych moździerzy, żadnych bazook. Nasir nie będzie miał czym nas wysadzić. Ale, jak chcesz, to powiem d, co zrobi, aby mieć pewność, że się żywi stąd nie wydostaniemy. -

No, co takiego?

Spali-nas.

& Czyżby? ^

Właśnie tak zrobi.

Ciebie także?

Mnie też. Już ci mówiłem, że jestem Amerykani­nem spisanym na straty.

Szefie — zawołał Dingo. — Znów nadchodzą.

Dingo Harper

Była to długa noc, lecz nie nudna. Nasir ze swymi ludźmi nękali nas nieustannymi atakami. Po czwartym ataku, odpartym równie gładko jak poprzednie, zapad­ła cisza na ponad dwie godziny. Oczywiście, słyszałem, co Jankes powiedział majorowi, lecz nie wierzyłem zbytnio w jego słowa. Nie chciał tylko powiedzieć jak Nasir zaplanował swe ataki na stacje naftowe, ale teraz było to nieważne.

Koło drugiej w nocy ktoś próbował uruchomić sil­nik Sikorsky’ego. Piłował go niemiłosiernie, lecz roz­rusznik nie chciał zaskoczyć. Nawet gdyby się to uda­ło, to i tak nie polecieliby z popękanym kadłubem. Był to nasz maleńki sukces. Za to landrovery były na cho­dzie. Nie widzieliśmy ich w dole, lecz mogliśmy słyszeć ich motory. Chodziły znakomicie, jak to brytyjskie, wojskowe ciężarówki.

To dziwne uczucie — siedzieć uwięzionym na szczy­cie wysokiej -wieży, wśród bezkresnych piachów. Byliś­my zabezpieczeni przed atakami, strzelanina nam nie szkodziła. Tylko nadzwyczaj szczęśliwy strzał mógłby dosięgnąć któregoś z nas, lecz byliśmy dość ostrożni, aby nie wystawiać się snajperom na cel. Co pewien czas podnosiłem klapę, sprawdzając, co się dzieje w środku. Słyszałem krzątaninę dobiegającą z dołu, ale na niższej platformie nic się nie działo. Poniżej była nieprzenikniona ciemność. Gdybyśmy mieli więcej wo­dy i żywności, moglibyśmy wylegiwać się na tym da­chu cały tydzień, kpiąc sobie z oblegających, a chro­niąc się jedynie przed słońcem. Ale nie zamierzaliśmy zabawię tu-tak długo. W ten czy inny sposób, całe to przedstawienie powinno zakończyć się do południa.

Nasir mógł zwiać ze swymi ludźmi do Arabii Saudyj­skiej, pozostawiając nam Sebacka. Albo — pozosta­wiając część koczowników w forcie — wyruszyć z resz­tą na planowaną akcję, by odnieść spektakularne zwy­cięstwo, skupiając pod sztandarami Imama rzesze nie­zdecydowanych dotąd Omańczyków.

Księżyc zachodził. Powietrze było zimne, ale nie ta­kie jak na szczytach Dżabel Akdar. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje na dziedzińcu. Może Nasir przegrupował swe oddziały, wybierając najlepszych na wyprawę. Sa­mochody mogły zabrać trzydziestu ludzi, a jeśli SAS nie dostała wiadomości lub nie przybędzie na czas, to ktoś, gdzieś tam, może być cholernie nieprzyjemnie za­skoczony. Nie mogliśmy temu zapobiec. Przedyskuto­waliśmy to z majorem. Doszliśmy do wniosku, że za­atakują Zambat. Leżał bliżej Ashfry niż Fahud i za­mieszkiwali go samr Brytyjczycy. Ich rzeź stałaby się hitem światowych wiadomości i zostałaby przyjęta z radością na ulicach Rijadu czy Kairu. Bez względu na to, że Zambat był tylko makietą stacji naftowej, zwy­kłym wabikiem, to co stanie się tam rankiem 27 stycz­nia, nie będzie zbyt przyjemne. Może nawet ten atak zaćmiłby zdobycie przez SAS Dżabel Akdar? Dener­wowało mnie, że nie mogliśmy nic zrobić.

Jeśli Jankes domyślał się, co zamierza Nasir, nie po­dzielił się z nami swymi myślami. Znów zaczął wyga­dywać głupoty. To dziwne, lecz całkiem serio przygo­towywał się na śmierć. .

Około piątej czterdzieści tumult na dole zwiększył się. Bolały mnie kości, ścierpła szyja, szczypały oczy. Ale nie byłem śpiący. Minęło parę godzin Od, ostatnie­go ataku. Mieliśmy zbyt dobrą pozycję* aby można nas było wziąć z marszu, zresztą Nasir miał za mało ludzi na poważniejsze operacje oblężnicze. Nadal mie­

liśmy sporo amunicji. Nabraliśmy otuchy, świt zbliżał się coraz bardziej, gdy Egipcjanin postanowił użyć sta­rego,* wypróbowanego przez wieki sposobu. Zamierzał wykurzyć nas ogniem. Cholerny'Jankes miał jednak rację. Otwarto na oścież drzwi wiodące do magazynu pod nami i kilku koczowników przygotowywało palące się wózki.

Jezus Maria! — krzyknąłem z większą ekspresją niż zazwyczaj, patrząc, jak wtaczają je do wieży. Wózki znikły z pola widzenia. Otworzyłem klapę i cisnąłem do środka- dwa doplery. Wstrzeliłem w otwór włazu magazynek stena i w panice sięgnąłem po thompsona. Granaty uczyniły ^więcej złego niż dobrego. Powinie­nem to przewidzieć, lecz strach zmącił mój rozum. Wy­buch,rozniósł palące się szczątki po całym pomieszcze­niu: Zatrzasnąłem klapę równie szybko jak ją otworzy­łem. Cofnąłem się i spojrzałem bezradnie na majora.

Deacon strzałami zmusił ludzi na dziedzińcu, by po­szukali lepszego, ukrycia- Ale było za późno, zbyt póź­no, by zapobiec katastrofie. Poniżej żołnierze Nasira -wynosili z arsenału karabiny i paki z nabojami, całą zaś resztę wrzucając w rozprzestrzeniający się ogień. W płomienie trafiało wszystko, co mogło je podsycić. Granaty, drewno, flary, Bóg wie, co jeszcze. Zastano­wiłem się,, co Seback może o tym myśleć. Zadał sobie sjporo trudu, by zgromadzić całe to uzbrojenie, a teraz Nasir w jedną noc rozchrzania to wszystko, nie wspo­minając o śmigłowcu. Ciekawe, w jakim towarzystwie asekuracyjnym był ubezpieczony i jaki poda się powód zniszczenia.

Przyskoczyłem do muru i. spojrzałem w dół. Chcia­łem spuścić z blanków linę i zjechać po niej na ziemię, nawet pod obstrzałem. W końcu na pustyni mielibyś­my większe szanse przeżycia, niż siedząc na czubku te-

Y

go komina. Nasir pomyślał i o tym. Od strony pustyni pilnowało nas sześciu ludzi. Nawet nie kryli się przed nami, pewni, że mała skarpa, za którą się położyli, za­pewni im dostateczną osłonę przed naszymi kulami. Koczownicy wiedzieli, że byliśmy ugotowani. Sklepie­nie wieży było zrobione z drewna i już teraz stało się dość ciepłe. Z niektórych szczelin zaczął wydobywać się brązowy dym. Nie widzieliśmy, co się pod nami dzieje, lecz mieliśmy pewność, że rebelianci nadal pod­sycają ogień. Zobaczyłem, jak ci z dziedzińca wtaczają do wieży beczki z benzyną. Próbowałem ich powstrzy­mać, postrzeliłem nawet jednego, jednak pięć pełnych beczek znalazło się w ogniu. Słyszeliśmy, jak rozrywają się z hukiem. Podłoże stawało się coraz cieplejsze. Po­wietrze nad włazem drżało z gorąca, klapa wibrowała. Mogliśmy mieć tylko nadzieję, że płomienie strawią paliwo i wygasną, nim nie upieczemy się na śmierć lub nie zadusi nas dym.

Pilnuj blanków — usłyszałem głos majora*'' — Mogą spróbować po raz ostatni.

Wychyliłem się przez mur, lecz grad kul wystrzelo­nych zza wraka Sikorsky’ego zmusił mnie do cofnięcia się. Ktoś usiłował wrzucić na wieżę granat. Eksplodo­wał jakieś dwadzieścia stóp poniżej naą, nie wyrządza­jąc żadnej szkody. Fort jaśniał światłem jak ilumino­wane zamki nad Loarą.

Nie możemy tu zostać, Szefie — zawołałem. Musimy zwiewać.

Tylko gdzie?

Rozwiążcie mnie. — ząskomlał Seback.

Stopy spowite dymem wpełzającym spomiędzy szcze­lin, zaczynały mnie swędzie z gorąca. Major skierował lufę vaughana w gardło Amerykanina i. wbił mu ją w grdykę.

Co on zrobi, jak myślisz? Powiedz, albo cię za­dławię.

Uwolnij mnie.

Podaj mi nóż, Dingo.

Podałem mu bagnet. Kiedy go ode mnie odbierał, zatrzęsły nami kolejne eksplozje. Wieża drżała niczym mikser. To miny detonowały pod wpływem ciepła. Partyzanci przepadali za minami. Zakładali je wszędzie tam, gdzie spodziewali się przemarszu wojsk sułtana lub transportów kompanii naftowych.

Sądząc po wstrząsach, musieli mieć ich w magazynie najmniej kilkadziesiąt. Zimne powietrze, wpadające przez dolne drzwi, podnosiło płomienie ponad niższą platformę. Sześćdziesiąt stóp było zbyt małą odległoś­cią, aby nie odczuwać tego ogromnego żaru. Może lu­dzie Nasira nie dostaliby się do nas nigdy, ale ognia nie mogliśmy powstrzymać granatami i stenem. Major przeciął więzy Jankesowi. Cały czas trzymał- pistolet przy jego gardle:

Mów.

Pewnie wywiezie najlepiej wyszkolonych żołnie­rzy landroverami.

I co jeszcze?

Resztę rozstawi dokoła Ashfry.

. Więc nie będziemy mogli się stąd wydostać?

Głupi traf. Trzeba było weześniej o tym pomy­śleć.

Przestań się mądrzyć — uciszyłem Sebacka.

Nasir nie kwapił się do wyjazdu. Widział, jak wielkie

są płomienie i wiedział,' że ta zabawa nie potrwa już długo. Chciał się osobiście przekonać o naszej śmierci. Może myślał, że wpadniemy w panikę i skoczymy w dół muru, a wtedy on zdąży jeszcze Uratować Amery­kanina?

Deski stały się gorące niemal jak rozżarzone węgle. Zahaczyłem thompsonem o klapę i uniosłem ją nieco. Miałem wrażenie, że ogień wypełnia całą wieżę. Zdąży­łem zobaczyć pękające w dole metalowe pudła, nim odskoczyłem do tyłu. Flary zaczęły strzelać we wszyst­kich kierunkach. Stukotały o ściany i o sklepienie. Dym z brązowego stał się czarny, smrodliwy i duszący. Budowla ponownie się zatrzęsła i z przestrachem do­strzegłem, jak klapa zapada się w dół, pozostawiając w podłodze pulsującą czerwienią dziurę. W wieży zrobił się taki przewiew, że wiatr aż zawył wylatując z komi­na. Zapadły się kolejne belki.

Musimy wiać, szefie. Lepsze kule niż to piekło.

Deacon stał na jednej nodze, jak czapla. Na nosie miał te swoje cholerne okulary. Stał przy murze od strony pustyni, gdzie żar był nieco znośniejszy. Przy­ciągnął do siebie Amerykanina. Jeśli nie strawi nas ogień, pomyślałem, to za kilka minut uwędzi nas dym. Rebelianci wciąż wpychali w ogień kolejne beczki z pa­liwem, które spalając się, dymiły tak okropnie, że wie­ża musiała wyglądać o wiele gorzej niż najstraszniej kopcące kominy Manchesteru. Do południa powinna być już tylko pustym okopconym kikutem.

Porwałem spod nóg linę i podbiegłem do muru. Nie­stety, nie było tam żadnych wypustów ani pierścieni, do których można by ją przywiązać. Problem rozwikłał ma­jor, wiążąc ze sobą dwa thompsony na krzyż. Przerzuci­liśmy linę przez szczelinę między blankami. Karabiny oparły się o dwa sąsiednie zęby, tworząc jako takie za­bezpieczenie. Ale ta cała aparatura nie wyglądała zbyt pewnie, chociaż powinna utrzymać ciężar jednego męż­czyzny, nim dotrze bezpiecznie na ziemię. Lecz sześciu re­beliantów czuwających od strony pustyni będzie miało dość czasu, aby zestrzelić nas jak kaczki.

Przez chwilę dym tak zgęstniał, że łzawiącymi ocza­mi nic nie widziałem. Po omacku usiłowałem znaleźć pozostawionego thompsona i choć jeszcze jeden maga­zynek. Nie udało mi się. Musieliśmy zadowolić się taką bronią, jaka nam pozostała.

Powiał wiatr, rozwiewając nieco ciemne kłęby i znów zobaczyłem majora. Stał przy klęczącym i krztu­szącym się Sebacku.

Idę pierwszy — powiedział do mnie. — Daj mi taką osłonę, jaką tylko dasz radę.

Wiedziałem doskonale, że największe ryzyko ponosi ten, kto pierwszy znajdzie się na linie. Był takim króli­kiem doświadczalnym, sprawdzaj4cym wytrzymałość sznura. Ale jakby już znalazł się na dole, mógłby og­niem ochraniać następnych. W końcu Nasir nie wysłał na pustynię połowy swej armii, tylko paru ludzi.

On następny? — wskazałem na Jankesa.

Oczywiście.

Deacon złapał linę, przełożył nogi przez krawędź muru i zniknął nam z oczu. Jeden z blokujących thompsonów obsunął się nieco ze zgrzytem. Poprawi­łem go natychmiast. Nie słyszałem dobiegających z do­łu strzałów, wszystkie dźwięki zagłuszał ryk ognia. Se- back uczepił się mojej nogi. Złapałem go za kołnierz i postawiłem na nogi.

Przygotuj się, idziesz następny.

Bez oporu pozwolił wepchnąć się na blanki. Chwycił za sznur.

Poczekaj, major nie jest jeszcze na dole — po­wstrzymałem go.

Drewniana podłoga pod stopami czerniała jak przy­piekane frytki. W niektórych miejscach pojawiły się na niej małe płomyki. Na szczęście naprężenie liny zelżało i thompsony upadły na podłogę. Pchnąłem Sebacka.

Teraz ty.

Oparłem karabiny ponownie o blanki. Przylgnęły do nich mocno, szarpnięte ciężarem Amerykanina. Stojąc nachylony pod murem, usłyszałem odgłosy strzałów. Huk płomieni uniemożliwiał rozpoznanie kierunku, z którego padły. Mogli strzelać tamci na pustyni, albo ci na dziedzińcu. Nic nie widziałem. Nie mogłem nawet dać schodzącym żadnego wsparcia. Dym był zbyt gęsty. Pod podeszwą poczułem ogień. Wskoczyłem na krawędź muru. Miejsce, w którym stałem, lizały jasne płomienie. Zdawało mi się, że upływają wieki, nim poczułem szarpnięcie liną. Pra­wie cały dach stał w płomieniach. Jęzory ognia os­maliły moją twarz. Miałem nadzieję, że nie zwęglą sznura zanim nie dotrę na ziemię? Wiedziałem tylko, że tamci dwaj już byli na dole. Żywi łub martwi. Bardziej prawdopodobne było, że obaj leżeli na pia­chu podziurawieni kulami. Bo przecież nie mieU ża­dnych szans. Zapomniałem* że istnieje , na świecie Masud al Hasan.

* * *

Masud nie lubił słuchać komend wydawanych mu przez angielskich oficerów. Nawet jeśli tym oficerem był Deacon. Chociaż jczuł szacunek do majora, nie. le­żało w jego naturze opuszczanie miejsca akqji przed jej zakończeniem. Wciąż miał nadzieję, że znajdzie jakiś sposób, aby dostać się dó fortu, nie wspinając się po murach. W dodatku obliczył, że paliwa w landroverze nie wystarczy nawet na dojazd do wadisy,.a uważał, że dotarcie do oddziałów SAS i wezwanie ich na pomoc, gdy cała operacja zostałaby dąwno zakończona, było­by kolęjnym upokorzeniem. A on miał dość upokorzeń tego dnia. .

Gdy Masud obszedł umocnienia i przekonał się, że nie ma innego wyjścia prócz bramy, pomyślał, że ma­jorowi przyda się szybki środek transportu do wydo­stania się z okolic Ashfry. Wrócił do ciężarówki. Wypił trochę wody, zjadł daktyle i zapalił silnik. Spróbował ruszyć do przodu, lecz koła obracały się w miejscu. Wylatywały spod nich strumienie sypkiego piasku. Wyszedł z kabiny i poszperał pod plandeką. Znalazł starą skrzynkę po granatach. Rozbił ją kolbą karabi­nu, a kawałki desek wcisnął pod opony. Wolno ruszył na wstecznym biegu i po kilku próbach udało mu się wydostać landrovera z grząskiego miejsca. Objechał wydmy od południa. Jechał na najwolniejszych obro­tach.

Przebycie kilku mil zabrało mu dwie godziny, zwła-< szcza, że nie ryzykował włączenia reflektorów. Jechał w kompletnych ciemnościach i trafił do Ashfry tylko dzięki wyjątkowemu zmysłowi orientacji, dość często spotykanemu u Beduinów. Przez ostatnią milę wska­zówką była ostra kanonada dobiegająca z fortu.

Masud zatrzymał samochód jakieś pięćset jardów od umocnień, kryjąc go za czterema niewielkimi palmami. Wyskoczył z kabiny i z karabinem w dłoniach poczoł- gał się naprzód. Przystanął po dwustu jardach,, za nie­wielką wydmą; Ze swego stanowiska widział wyraźnie podświetloną od' spodu wieżę i kłęby dymu na jej szczycie. Słyszał strzelaninę i wybuchy pocisków. Od razu dostrzegł sześciu wojowników ź plemienia Szawe- ka. Obsadzali pozypję niedaleko wieży i wyraźnie mieli ją na oku. Widocznie na górze musiał być major, po­myślał Arab. Zaczął skradać się w stronę rebeliantów. Radowała go myśl, że nikt, nawet Deacon, nie wie, że on tu jest. Musiał jednak być niesłychanie czujny i sprytny, bo nawet wykorzystując efekt zaskoczenia, nie

był pewien, czy załatwi wszystkich sześciu kulami. Dla pewności ściskał w zębach obnażony kindżał.

Był już o sześćdziesiąt jardów od wojowników i nie­całe sto od bramy. Zrobiło się ciemniej, to kłęby dymu przysłoniły księżyc jak deszczowa chmura. Masud skoncentrował się na mierzeniu w głowę jednego z le­żących'mężczyzn. Złapał go na muszkę, po czym odło­żył broń z westchnieniem. Przyjemnie byłoby powy­strzelać ich teraz, zwłaszcza że byli to ci głupi Szawe- ka, lecz wtedy zdemaskowałby swoje położenie, a na miejsce zabitych zjawiłby się nowy, liczniejszy oddział. Masud na razie nie musiał nic robić.

Leżał jakieś pół godziny, gdy zauważył jak ze szczy­tu płonącej budowli zrzucono linę. Strażnicy także ją dostrzegli. Co rusz zmieniali swe pozycje, gestykulowa­li z ożywieniem, zachowywali się nie jak żołnierze, ale dzieciaki, które nie mogą doczekać się cukierka. Nie zachowywali najmniejszych środków ostrożności. Ani jeden się nie obejrzał, by sprawdzić, czy teren za ich plecami jest czysty. Masud przeczesał brodę palcami prawej ręki. Było mu cholernie zimno, ale nie drżał. Spokojnym ruchem. uniósł broń do. oka. Jakiś męż­czyzna wyłonił' się jz dymów. Sprawnie sunął po linie od węzła do węzła. W prawej dłoni trzymał pistolet, ale wykonując swoje ewolucje nawet nie myślał, by go użyć. Szaweka powstali, przygotowując broń. Dwóch biegło w stronę muru. Masud nacisnął spust. Trzy razy . rozległ się huk i trzech koczowników upadło na ziemię, wijąc się z bólu..; Arab nie strzelał, by zabijać. Chciał ich tylko unieszkpdliwić. Resztki uciekała w stronę bra­my. Masud zdążył ustrzelić jeszcze dwóch zanim osta­tni rebeliant nie schronił się w jakiejś dziurze. Masud nawet nie probował go szukać. Pognał do landrovera. Wrzucił karabin; do środka i wskoczył za kierownicę.

Przekręcił kluczyk, nacisnął gaz do dechy. Samochód wyskoczył spomiędzy drzew. Zabłysły światła. Już nie musiał się kryć.

Minął otwarte wrota fortu. Major był już na końcu liny. Nie sięgała do samej ziemi, jednak zeskok z oś­miu — dziewięciu stóp nie był dla nikogo groźny. Arab zakręcił kierownicą i skierował się wprost na ofi­cera. Przed sobą, między wydmami, zobaczył szóstego wojownika. Zahamował ostro, otwierając pasażerskie drzwi. Major bez słowa wskoczył na siedzenie i wska­zał na wydmy. Masud ruszył w tym kierunku. Złapał rebelianta w strugę świateł i nie pozwolił już mu ukryć się w ciemnościach. Szaweka usiłował się bronić, strze­lał. Jego kule strzaskały jeden z reflektorów, przednią szybę i podziurawiły karoserię, ale wystarczyło, że przez sekundę znalazł się na linii strzału wychylonego z kabiny majora i już padł martwy na ziemię.

Majorze, niech pan prowadzi, ja będę walczył.

Dobra myśl.

Zamienili się miejscami. Masud wyciągnął spod sie­dzenia karabin. Spojrzał przez okno i dostrzegł uwie­szoną na linie postać, która na pewno nie była Harpe-. rem.

Złapaliście go? — zawołał. — To Amerykanin, no nie?

Tak.

Co z Nasirem?

Nic. Nadal ma się dobrze.

Seback zleciał na kolana, upadek oszołomił go na ty­le, że nie spróbował ostatniej szansy wymknięcia się, chociaż niedaleko była otwarta brama, z której wyglą­dało paru Arabów. Major podjechał do niego i odciął mu drogę ucieczki. Kule uderzyły o metal. Masud ene­rgicznie zaczął się ostrzeliwać. Dołączył do niego Har-

per, który w błyskawicznym tempie zjechał po linie. Obaj wdrapali się na tył ciężarówki. Seback przyczołgał się do landrovera i wstał. Obejrzał się niezdecydowanie na wrota i kula przebiła mu gardło, przeszła przez krtań i wyszła tyłem szyi. Seback uniósł ręce do rany obficie tryskającej krwią i upadł, wydając chrapliwe dźwięki. Pod zakrwawioną koszulą jego pierś unosiła się w niere­gularnym oddechu.

Dingo — zawołał Deacon. — Wepchnij go na siedzenie.

Porucznik natychmiast pospieszył z pomocą. Złapał rannego i wepchnął go do kabiny. Jankes był w pełni świadomy, ale nie wyglądał na cierpiącego. Miał sżero- ko otwarte oczy i usta. Nie mógł wydać z siebie głosu. Charczał ciężko, z ust popłynęły mu strużki krwi. Har- per był pewien, że rana jest śmiertelna. Właściwie Se­back był już martwy.

Jak z nim jest? — zapytał major.

Dingo potrząsnął znacząco głową. Nie próbowah nawet odciągnąć rąk Amerykanina od jego szyi. Z ze­wnątrz doleciał krzyk Masuda:

Majorze, nadchodzą!

Zostaw go, Dingo.

Wyrzucić go?

Na Boga, nie! Zostaw go ze mną. Osłaniajcie z Masudem tyły. * 1

Harper znów znalazł się na skrzyni. Spojrzał na wrota. Wytoczył się z nich landroveF, dając osłonę pie­szym rebeliantom. Z tyłu ukazała się następna cięża­rówka. Wszystko spowite było dymem, choć nie tak gęstym jak na szczycie wieży. Deacon ostro ruszył i Australijczyk z Arabem stracili równowagę.

Granaty? — zapytał Dingo, gramoląc się z pod­łogi.

Żadnego — odparł Masud.

Ja mam trzy.

Damy radę im uciec?

Może. Chociaż wątpię.

* * *

Dingó Harper

Jakiś cywil lub fajtłapa z innych jednostek wojsko­wych pognałby w głąb pustyni, uciekając jak najdalej od wielkiego komina w Ashfrze i od krwiożerczych, wyprowadzonych z równowagi koczowników. Oni uz­nali, że to, co zrobił Deacon, było szczytem głupoty, aktem szaleństwa. Ale nie znali tradycji naszej jed­nostki. My chłopcy ze Special Air Service, wykony­waliśmy robotę najlepiej jak było można, a czasem i jeszcze jepiej. To, co zrobiliśmy do tej pory w Oma­nie, nie wyglądało wcale na dobrą robotę. Uniemożli­wienie zaatakowania urządzeń w Fahud nie było wca­le sukcesem,, ani też zniszczenie arsenału Nasira. Do pełni szczęścia brakowało nam niewiele, ot, chcieliśmy tylko rozwalić ruszającą właśnie kolumnę landrove- rów. Major, zatoczywszy niewielki łuk, skierował cię­żarówkę -wprost na rebeliantów, przyciskając pedał gazu do_ dechy. Gnaliśmy w ich stronę z rykiem silni­ka, jak wściekły, szarżujący bawół.

Nasz "manewr zaskoczył ich całkowicie. Kierowca, prowadzący pierwszy pojazd przechodził właśnie na większą szybkość, gdy tuż przed maską zobaczył na­szego landrovera. Wpadł w panikę, ostro zakręcił kie­rownicą, staczając się z drogi aż pod mury fortu. Rzu­ciłem granat w stronę ciężarówki. Eksplodował pod tylną osią, wyrywając koła. Jeden pojazd wyelimino­wany. Rebelianci siedzący na jego skrzyni rozsypali się po poboczu. Mogliśmy podziurawić ich bagnetami, nie

mszcząc wcale kul, bowiem byli tuż pod naszą skrzy­nią, ale nie uznaliśmy tego za dobry rodzaj sportu. Zresztą naszym celem było wykolejenie następnych sa­mochodów. Bez środków transportu atak na Zambat spali na panewce.

Wpadliśmy na oddział rebeliantów maszerujących za ciężarówką. W takiej sytuacji nie mogliśmy chybić. Ich ciała wywracały się jak kręgle. W odpowiedzi oddali kilka niecelnych strzałów, bardziej zajęci ucieczką spod kół naszego landrovera. Żałowałem, że nie pożyczyłem od majora jego pistoletu. On, prowadząc, i tak nie mógł go używać, a dla mnie krótka broń byłaby odpo­wiedniejsza do walki w takim tłoku niż thompson. Ale jakoś sobie radziłem. Masud, wychylony nad kabiną, strzelał z biodra jak stary kowboj..

Z impetem uderzyliśmy w bok następnej ciężarówki. Przechyliła się. Major dodał gazu i udało się nam ją przewrócić. Ostatni pojazd rebeliantów wjechał na wstecznym do bramy. Jego kierowca, bardziej bystry niż ci pierwsi, widząc co się dzieje, wolał schronić się w środku. Wśród uciekających do fortu rebeliantów nie zauważyłem Nasira. Miałem nadzieję, że zginął, lecz Masud zapewniał nas później, że dostrzegł go za kie­rownicą pierwszego, zniszczonego przez nas samocho­du. Niestety, nie zdechł i żył dalej, by podjąć walkę in­nego dnia, w mnym konflikcie. Musiał być chyba w czepku urodzony.

Wtedy nie myślałem o Egipcjaninie. Kłopotałem się, co zrobimy z ostatnim pojazdem. Gdybyśmy mieli pęk granatów, sprawa byłaby prosta, lecz mieliśmy tylko dwa doplery. Za mało, by zburzyć mury, a następnie wywrócić ciężarówkę. Przemknęliśmy koło bramy w nawrocie i pojechaliśmy w głąb pustyni. Za nami po­zostało pół setki rebeliantów, lecz nawet nie strzelali.

Nie wiedzieli, co się dzieje, na jaki nowy pomysł wpad­liśmy. Przejeżdżając obok wywróconej ciężarówki, cis­nąłem jej na pożegnanie ostatnie granaty. Na wszelki wypadek, aby tamci nie mogli jej postawić i użyć do swych terrorystycznych celów. Wybuch rozerwał bak z paliwem i pojazd stanął w ogniu. Pomyślałem, że teraz pojedziemy prosto na zachód, do Zambatu. Nic bar­dziej'mylnego. Gdy tylko zniknęliśmy w ciemnościach, major zatrzymał landrovera i zawołał:

Wszystko wyłączone, Dingo?

Wyszedł z kabiny, wspiął się do nas i podał mi vaughana. Wiedziałem, co to może znaczyć. Major wy­szczerzył zęby w uśmiechu. Uwielbiał taką zabawę.

. Jeszcze raz, szefie — powiedziałem.

Masud wołał coś po arabsku, śmiejąc się maniakal­nie. Także wybuchnąłem śmiechem.

Skoro nalegasz, Dingo — powiedział Dec i po­wrócił za kierownicę. Znów pomknęliśmy do Ashfry.

Koło rozbitego landrovera, stojącego przy murze, krzątało się z tuzin facetów, usiłując doprowadzić go do stanu używalności. Gęsty dym zasnuwał powietrze. Scena jak z tandetnego, amerykańskiego wodewilu. Pierwsze promienie wstającego słońca z trudem prze­dzierały się przez czarny smog. Widząc nas ponownie, Arabowie zamarli w zdumieniu, jakby dotknięci cza­rem przemieniającym w kamienie.

Masud wciąż się śmiał, lecz inaczej. Stał, opierając się o dach kabiny, wymachując trzymanym w ręce bry­tyjskim granatem, który wygrzebał w skrzyni landrove­ra. Ściągnąłem go na podłogę, chroniąc za drewniany­mi bokami. Skierowaliśmy lufy karabinów w stronę re­beliantów. Miałem thompsona z połową magazynku i vaughana. U Araba zauważyłem karabin, rewolwer i śmiercionośne jajeczko. Pełnym pędem wpadliśmy mię-

dzy otwarte wrota. Uderzył w nas grad kul, lecz na mój gust odrobinę się spóźnili z otwarciem ognia. Ma- sud zdążył rzucić granat i natychmiast upadł. Leżąc, mogłem widzieć jedynie wierzchołki murów i sklepienie bramy. Rebelianci rzucili się na nas hurmem. Major włączył wsteczny, wypadliśmy z fortu i pognaliśmy jak najdalej od Ashfry. Nastąpiło trzydzieści cholernych sekund, których nigdy nie zapomnę. Dwóch koczowni­ków przyczaiło się na dachu rozwalonej ciężarówki i gdy ją mijaliśmy, zeskoczyło do naszej skrzyni. Jeden z miejsca wycelował broń w moją stronę i już miał wy­strzelić mi w głowie ogromną dziurę, gdy Masud wypchnął go z wozu kolbą karabinu. Ale nadchodził następny. Pomyślałem — jak dobrze jest mieć pistolet. Cofnąłem się nieco i pociągnąłem za spust. Głowa Araba eksplodowała jak czerwony melon. Wjechaliśmy między wydmy.

Jednak do krawędzi skrzyni została przyczepiona je­szcze jedna para dłoni. Zobaczyłem, jak na tył wozu wspina się koczownik, trzymający w zębach bagnet, i upadłem na plecy. Dec wziął za ostry zakręt. Pistolet wypadł mi z ręki. Za to Masud odniósł ostatnie w tym dniu zwycięstwo. Odrzucając bezużyteczny już, bo pu­sty, karabin, i łapiąc za bagnet koczownika, wcisnął go głęboko w usta biedaka. Rozerwał mu szczęki i tamten z krzykiem oderwał się od landrovera.

Oddalaliśmy się od Ashfry. Odgłos strzałów cichł wolno w tyle. Oglądając się, zobaczyłem leżące na na­szej drodze ciało, a dalej fort i wielką kolumnę dymu, przecinającą jaśniejące niebo. Walczyliśmy wspólnie z Deaconem, jeszcze w dżungli na Borneo i w Adenie, ale tylko w Omanie poznałem smak wojny w daw­nym, niezbyt dobrym stylu, gdy trzeba było walczyć często wręcz barbarzyńskimi metodami.

Zatrzymaliśmy się po przejechaniu jakichś ośmiu mil.

Jakieś zniszczenia? — usłyszeliśmy głos majora.

Nie u nas, szefie.

Deacon stał na stopniu kabiny i spoglądał w bezkres pustyni. W dalszym ciągu było widać dymiącą wieżę i zarysy murów Ashfry. Powstrzymaliśmy Nasira.

Co z Jankesem? — zapytałem, zeskakując ze skrzyni.

Nie żyje.

Masud jednym tchem opróżnił swoją manierkę, wszedł do kabiny i przypatrzył się Amerykaninowi.

W końcu to nie my go załatwiliśmy — powie­dział.

Deacon westchnął. Wydawał się strasznie zmęczony.

Co z nim zrobimy? Pochowamy go na pustyni?

Oczywiście, Dingo, że nie. Okryjemy jego ciało i zabierzemy ze sobą.

Spojrzałem na naszego landrovera. Wyglądał, jakby służył do efektów specjalnych w tuzinie wojennych fil­mów. Podziurawiony kulami, z powyginaną, podrapa­ną karoserią, wygiętym dachem i stłuczonymi światła­mi. Jedna opona była przebita.

W tym wraku?

Pojedziemy nim tak daleko, jak tylko będziemy mogli.

A.później długi, pieszy spacerek?

Myślę, że nas znajdą. O tej porze powinni nas szukać.

Mam nadzieję, że się, szefie, nie mylisz, tak jak poprzednio. Nie spieszyło im się zbytnio do Ashfry.

Major nie odpowiedział. Długo wpatrywał się w nie­bo. Było czyste, nie pojawił się na nim żaden samolot RAF, a na horyzoncie żaden oddział nie spieszył nam z

pomocą. Wytaszczyliśmy trupa z kabiny i położyliśmy z tyłu. Owinąłem mu głowę moją kurtką. Masud zgłosił się do pilnowania ciała. Nie miałem nic przeciwko , te* mu, chociaż Seback i tak by nam nie uciekł. Ale przy­najmniej w kabinie będzie więcej miejsca. Nie usiadłem, za kierownicą. Major wolał prowadzić osobiście. Nie napracował się zbytnio. Po czterdziestu minutach pracy, motor dostał zadyszki, kichnął parę razy i stanął. Byliś* my dość blisko Wadi Hąlfin, ale nie zamierzaliśmy węd­rować w jej kierunku. Nie chciało nam się. Woleliśmy odpocząć, poleżeć, napić się wody. Nawet nie czuliśmy się głodni. Wyszliśmy z samochodu i w trójkę położyliś­my się w jego cieniu. Było ciepło, przyjemnie, rozłeni- wiająco. Major przespał cały dzień, my zaś z Masudem czuwaliśmy na zmianę. Ten dchy, pusty zakątek wydał mi się tak odlewy od wojen, w których; brałem udział, przywodził na myśl inny z moich ulubionych wierszy Ezry Pounda.

O wschodzie do pracy się szykuj, po zachodzie na spoczynek, pracuj dobrze, wypij swą wodę, uprawiaj pole i jedz swój plon, czymże dla ciebie moce imperium?., czwartym wymiarem, niczym, milczeniem...”

Ten biedny gnojek, George Seback mógłby to teraz zrozumieć, gdyby ożył choć na chwilę. Ale nie mógł.

Około piętnastej trzy Yenomy przecięły zachodnią część nieba i zniżyły się nad Ashfrą. Zatoczyły nad for­tem wielki łuk i ponownie przeleciały nad umocnienia­mi. Nie słyszeliśmy wybuchów ani odgłosów walki. Nasir miał dość czasu, by bezpiecznie wsiąknąć ze swą bandą w bezmiar piachów, jak krople deszczu wsiąkają w suchą glebę. Wszystko, co pozostało po tej fazie roz­grywki z Imamem, to pudło listów i ciało niezidentyfi­

kowanego do końca amerykańskiego agenta, zwanego Sebackiem.

Krótko przed zmrokiem natknął się na nas zmecha­nizowany patrol z kompanii „K” i zawiózł do Zam- batu. Zdaliśmy tam relację, nie szczędząc nieprzyje­mnych słów tym wszystkim, którzy mieli zorganizować nam pomoc, a nie zrobili nic. Nie sądzę, aby było to zaprotokołowane. Tak zakończyła się nasza misja w Omanie. Aha, jeszcze Bressol zafundował nam trzy wolne dni, które mile spędziliśmy poza państwem suł­tana.

* * *

Miasto Dżudda, położone na północnej części za­chodniego wybrzeża, było największym portem Arabii Saudyjskiej. Tysiące wiernych przybywało tu każdego dnia, bowiem wiodła stąd najkrótsza droga do położo- nej w głębi lądu Mekki.

Niewielki, dwunastotonowy stateczek cumował przy jednym z mniej uczęszczanych nabrzeży. Był wczesny ranek i nabrzeże było zupełnie puste, jeśli nie liczyć dy­skretnie zaparkowanego na jego końcu kremowego ambulansu. Pojazd był dosyć podobny do tych, uży­wanych przez zachodnich legatów handlowych i dorad­ców polityczno-ekonomicznych. Za kierownicą siedział młody Arab w jasnym garniturze, bystro obserwując prace Wyładunkowe przy stateczku. Zaspany saudyjski wachman nie zwracał uwagi na to, co dzieje się na od­cinku powierzonym jego kontroli. Na kei pojawiło się dwóch mężczyzn. Młodszy dał umówiony sygnał i am­bulans ruszył' w ich kierunku. Kierowca zahamował, wyskoczył z wozu i pomógł tamtej dwójce włożyć ła­dunek na tył samochodu, a sam zajął miejsce obok ciężkiego, podłużnego pudła, które pokryło się lekką

mgiełką rosy. A za kierownicą usiadł jeden z białych mężczyzn.

Ambulans wolno potoczył się drogą wiodącą z por­tu. Przejechał koło koralowego muru, minął lepianki biedaków, wyjechał na stare miasto. Od morza wiał ostry wiatr i było zimno. Ambulans przejechał przez rynek, skręcił koło .strzelistego meczetu i pojechał wprost do dzielnicy zamieszkałej przez establishment krajowy i zagraniczny. Parę minut później przemierzył najdroższą ulicę miasta, przy której wybudowano nie­bieskie banki, aleję spacerową, obsadzoną po obu stro­nach wielkimi drzewami rzucającymi przyjemny cień, skręcił przy trzeciej przecznicy i wjechał na teren ame­rykańskiego przedstawicielstwa konsularnego. •

Na niewielkim trawniku rosły dwa drzewka i szu­miała mała fontanna. Fasada budynku wyglądała jak­by nie wybudowano go na Bliskim Wschodzie, tylko przeniesiono wprost z San Diego. Przy bramie nie czu­wała żadna straż, wrota były otwarte na oścież. Ten kraj był bardzo przyjacielski dla Amerykanów.

Ambulans zatrzymał się cicho przed: frontowymi drzwiami. Arab wypchnął skrzynię na szpitalnych no­szach i zablokował jej ciężar swym ciałem, dopóki dwaj mężczyźni siedzący w kabinie nie przejęli od nie­go pakunku. Wspólnie wytaszćzyli pudło z samochodu i złożyli na schodach wiodących do drzwi przedstawi­cielstwa. Wewnątrz budynku nie rozległy się żadne oz­naki życia.

Zapukaj. — powiedział jeden z mężczyzn.

Arab wspiął się na schody, nasłuchiwał przez chwilę i, ignorująp rączkę bostońskiego dzwonka wiszącego obok, załomotał pięścią w drzwi. W holu rozległo się donośne echo. Arab cofnął się i stanął za skrzynią mię­dzy oficerami.

-Tego dnia miał dyżur młody facet z Nebraski, prak­tycznie nowicjusz w swym fachu. Przyleciał do Dżuddy niecałe pół roku temu. Nazywał się Tom Houghton. Przybył pod drzwi osobiście, ubierając się w pośpiechu. Machnął ręką na zbliżającego się arabskiego służącego, aby odszedł, i sam wyjrzał na dwór.

Było jasno, ale na niebie nie świeciło jeszcze słońce. Houghton zatrżymał się w progu i wbił wzrok w po­dłużną skrzynię, leżącą przed schodami, i na trzech fa­cetów, stpjących za nią. Pośrodku stał uśmiechnięty Arab, dwaj inni byli niewątpliwie żołnierzami, chociaż ich mundury pozbawione były wszelkich dystynkcji. Starszy mężczyzna był wysoki, siwy, w ciemnych oku­larach. Młodszy miał arogancki uśmiech, niezłe mu- skuły i jasne włosy.

Kim jesteście? Czego chcecie?

Brytyjska armia — odpowiedział młodszy żoł­nierz. — Przywieźliśmy wam pamiątkę z Omanu.

Pamiątkę? — zdziwił się Houghton, schodząc po schodach. — Co to jest?

Otwórz i zobacz — odpowiedział ten sam facet.

Nie jest zamknięta.

Skrzynia miała uchwyty takie, jakie Tom widział w kraju w tanich zakładach pogrzebowych. Dobrze wie­dział, czym jest pudło i jaką pamiątkę zawiera. Obej­rzał się na ciemniejący za plecami korytarz. Dobiegł go odgłos zbliżających się kroków. Pewnie służący pobu­dził przełożonych i schodzili na dół, sprawdzić, co się stało. Tom był zadowolony, że przybywają. To oni bę­dą musieli grzecznie wysłuchać aroganckich słów Ang­lików, utrzymując na twarzy przyjemny uśmiech i za­pominając o diunie.

Houghton zamknął usta i obiema rękami uniósł wie­ko trumny. Wewnątrz leżał obłożony lodem niebo-

187

szczyk. Lód zaczynał się nieco rozpuszczać, formując niewielkie krople, jakby potu, na czole trupa.

Zdaje się. że to wasza zguba, — powiedział major Deacon, obracając się na pięcie i podchodząc do am­bulansu. Za nim podążyli jego kompani i razem opuś­cili teren przedstawicielstwa, udając się do portu.

POSŁOWIE TŁUMACZA

Po ukończeniu tłumaczenia niniejszej pozycji uzna­łem, że wymaga ona paru słów komentarza. Rzeczywi­stość historyczna nie była tak prosta, jak przedstawia to autor. Nie był to konflikt pomiędzy wiernymi sułta­nowi lojalistami i wspierającymi ich dzielnymi Brytyj­czykami z jednej strony, a zbuntowanymi, uległymi Ri- jadowi arabskimi ortodoksami. Problem był o wiele bardziej skomplikowany.

W ubiegłym wieku Wybrzeże Piratów podzieliło się na kilka małych tworów państwowych. Należały do nich Sułtanat Maskatu, rządzony przez ród Faisalów, oraz Imamat Omanu, arabski odpowiednik Państwa Kościelnego. Przed I wojną światową Wielka Brytania skierowała swą ekspansję na te obszary. Z łatwością opanowała Sułtanat. Przejmując kontrolę nad tym państwem, udało się jej także podbić Oman i formalnie uzależnić go od Maskatu. Jednak walka o wyzwolenie narodowe doprowadziła do wypędzenia w 1919 roku wojsk okupacyjnych. Walką dowodził jeden z najwy­bitniejszych imamów, Salim ibn Raszid al Harithi, uważany przez wiernych za świętego (to od niego szejk Julanda wywodził swoje pochodzenie).

25 września 1920 r. w miejscowości as-Sib podpisano traktat pokojowy między zwaśnionymi stronami, o- kreślający granicę między nimi. Sułtanowi pozostał wą­ski pas wybrzeża, dochodzący na północy do oazy al-Buraimi. Uznawano także niezależność Imamatu.

Po drugiej wojnie światowej Brytyjczycy na nowo .zaczęli ingerować w sprawy Omanu. W 1950 roku wy­buchły rozruchy ludności omańskiej przeciwko obcej

interwencji, trwające z nieznacznymi przerwami aż do roku 1970. W 1954 r. rząd w Nizwie zarządał ponow­nego uznania jego suwerenności, wycofania obcych wojsk z Imamatu, a także zgłosił swój akces do Ligi Państw Arabskich. W odpowiedzi sułtan ogłosił anek- sję Omanu.

Walki toczyły się ze zmiennym szczęściem, stolica Nizwa wielokrotnie przechodziła z ręki do ręki. Szali zwycięstwa na rzecz ibn Faisal nie potrafiły przechylić nawet dywanowe naloty RAF na miejscowości omań- skie. Od 1957 roku zaczęto wprowadzać do walki bry­tyjskie oddziały liniowe. Były to armie kolonialne prze­rzucone z Cypru i Kenii oraz oddziały specjalne z Sin­gapuru. Udało im się odizolować partyzantów na wy­żynie al-Hadżar (centralnym jej punktem jest sięgający do wysokości 3010 m n.p.m. płaskowyż Dżabel Ak- dar), ale w dalszym ciągu wódz powstania, Talib, od­nosił zwycięstwa nad połączonymi siłami inwazyjnymi. W listopadzie rozbił znaczny oddział wojskowy pod Gamr Firka. Poległo tam ponad pół tysiąca Brytyjczy­ków.

Do przeprowadzenia operacji opisanej w książce Brytyjczycy zgromadzili dziesięciotysięczną armię, kil­kadziesiąt czołgów, dwanaście eskadr lotniczych i całe siły zbrojne Maskatu. Szturm nie był aż tak udany, jak uważał major Bressol. Udało się wyprzeć partyzantów z prawie wszystkich punktów oporu na płaskowyżu, lecz Talib rozbił część oddziałów inwazyjnych w rejo­nie Nizwa-Izbi (na tym obszarze powinna leżeć Ash- fra).

Po 1959 roku walki tó przygasały, to wybuchały ze wzmożoną siłą. ONZ kilkakrotnie uchwalała rezolucje potępiające agresję w Omanie, ale wszystkie postano­wienia w tej sprawie bojkotowała w Radzie Bezpie­

czeństwa Wielka Brytania wespół ze Stanami Zjedno­czonymi. Obaj rywale doszli już do porozumienia w sprawie podziału zysków z ropy omańskiej.

Od 1970 roku istnieje już w pełni niepodległe pań­stwo Omanu ze stolicą w Maskacie, utworzone z połą­czenia dwóch wrogich sobie krajów. Koncesje na wy­dobywanie ropy są równomiernie rozdzielone pomię­dzy brytyjskie i amerykańskie kompanie naftowe.

W tłumaczeniu pozostawiłem pewne nieścisłości do­tyczące położenia niektórych miejscowości i określania odległości między nimi, które to dane za żadne skarby nie chcą zgodzić się z dość szczegółową mapą Omanu. Maurice Harper opowiadał swą historię po ponad dwudziestu pięciu latach i wiele faktów mógł zatrzeć czas. Z drugiej strony, gwoli uczciwości, należy przyto­czyć słowa Masuda, że nawet sułtan nie posiadał w miarę dobrego atlasu swych ziem.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Sieć Ostatni bastion SS Bogusław Wołoszański ebook
Dominik Antonowicz Ostatni bastion antykonsumeryzmu [2010, PDF, 655 KB]
Ostatni bastion III Rzeszy
199801 ostatni bastion fermata
Cooper James Ostatni Mohikanin
Właśnie upada ostatni bastion wolności Dostęp do prywatności myśli
James Fenimore Cooper 02 Ostatni Mohikanin
Bohater wieków Seria Ostatnie imperium Brandon Sanderson ebook
Patterson James Maximum Ride 04 Globalne Ocieplenie, Ostatnie Ostrzeżenie (tłum nieof)
Cooper James Fenimore Ostatni Mohikanin
Brandon Sanderson Studnia wstąpienia Seria Ostatnie imperium darmowy e book
Brandon Sanderson Bohater wieków Seria Ostatnie imperium darmowy e book
Ballard James Graham Ostatnia Plaża
Chase James Hadley Ostatni cel Bensona

więcej podobnych podstron