Medeiros Teresa Mistyfikacja

Prolog


Sterling Harlow przysunął sobie otomanę i wdrapał się na nią, by wyjrzeć przez okno salonu. Sporym utrudnieniem okazała się gruba ruda kotka, który beztrosko spała mu na ramieniu. Westchnął, a jego ciepły oddech na chwilę zatrzymał się na zamarzniętej szybie, tworząc idealne kółko. Kiedy wycierał parę rękawem, na podjeździe przed domem zatrzymał się elegancki powóz, ze stopnia zeskoczył odziany w liberię i perukę lokaj i błyskawicznie otworzył drzwi powozu. Zafas­cynowany Sterling oparł nos o zimną szybę.

- Wiesz, Nellie, nigdy dotąd nie spotkałem prawdziwego księcia - wyszeptał, ściskając z przejęciem swoją pręgowaną towarzyszkę.

Od kiedy rodzice powiadomili go, że wuj zaszczyci ich wizytą, Sterling każdą wolną chwilę poświęcał na wertowanie książek z domowej biblioteki, szukając obrazka przedstawia­jącego księcia. Ostatecznie uznał, że wuj musi być czymś między Odyseuszem a królem Arturem, uprzejmym, odważnym i szlachetnym mężem w purpurowej aksamitnej pelerynie na szerokich ramionach, być może nawet z lśniącym mieczem u pasa.

Promienie słońca odbijały się od imponującego herbu rodowego gasząc uśmiech na twarzy kobiety. - Muszę natychmiast wracać do Londynu. Chyba rozumiecie, że człowiek na moim stanowis­ku ma ważniejsze sprawy na głowie niż to.

Książę zbliżył się do Sterlinga i tym razem to nos chłopca zaczął drgać. Zapach, jaki roztaczał starszy pan, był jeszcze straszniejszy niż jego wygląd i przypominał stare nadgryzione przez mole ineksprymable, które całe wieki przeleżały na strychu.

- To ten chłopiec? - warknął.

Ojciec Sterlinga podszedł do matki i dyskretnie objął ją w pasie.

- Tak, to właśnie jest nasz mały Sterling.

Chłopiec cofnął się, kiedy książę pochylił się nad nim i zaczął mu się przyglądać. Grymas na książęcej twarzy wyraźnie świadczył o tym, że nie jest zadowolony z lego, co widzi.

- Mały jak na swój wiek, nieprawdaż? Śmiech papy był tylko odrobinę zbyt serdeczny.

- Ma dopiero siedem lat, milordzie. Ja sam też dość późno podrosłem.

Książę pociągnął Sterlinga za ucho. Chłopiec na szczęście pamiętał, żeby rano dokładnie się umyć, nawet za uszami. Zanim otrząsnął się z upokorzenia, książę wsunął mu do ust kościsty palec i odchylił dolną wargę, by obejrzeć zęby.

Sterling odskoczył jak oparzony i spojrzał na księcia osłu­piały. Mało brakowało, a byłby mu ugryzł palec, choć pode­jrzewał, że starzec smakuje jeszcze gorzej, niż pachnie.

Szturchnięta przez ojca matka zrobił krok do przodu.

- To dobry chłopiec, milordzie. Jest posłuszny i ma takie czułe serduszko. Nazywam go moim małym aniołkiem.

Parsknięcie księcia oznaczało, że akurat nie na tych przy­miotach mu najbardziej zależy.

Matka nerwowo skubała falbankę sukni.

- Jest też niezwykle utalentowany. Jeszcze nigdy nie widziałam dziecka obdarzonego takimi zdolnościami matema­tycznymi.

Książę zaczął krążyć wokół Sterlinga, który nagle poczuł się jak kawałek padliny, wypatrzony przez głodnego sępa. Po chwili męczącej ciszy staruszek zatrzymał się.

- Zmarnowałem już dość mojego cennego czasu. Trudno, niech będzie.

Matka zasłoniła dłońmi usta. Na twarzy ojca widać było ulgę. Oszołomiony Sterling odzyskał wreszcie mowę.

- Niech będzie? Mamo? Tato? O czym on mówi? Ja nic nie rozumiem.

Ojciec uśmiechnął się do niego.

- Synu, mamy dla ciebie cudowną niespodziankę. Twój wuj, lord Granville, wielkodusznie zgodził się uczynić cię swym dziedzicem. Od tej chwili będziesz jego małym anioł­kiem.

Sterling patrzył przerażonymi oczyma to na ojca, to na matkę.

- Ale ja nie chcę być jego aniołkiem. Chcę być waszym aniołkiem.

Wuj odsłonił żółte zęby w złośliwym uśmiechu.

- Nie będzie niczyim aniołkiem. Nigdy nie pochwalałem rozpieszczania dzieci. Pod moim okiem chłopak szybko stanie się prawdziwym mężczyzną.

Ojciec Sterlinga potrząsnął smutno głową.

- Synku, kochanie, czcigodna żona lorda Devonbrooke'a przeniosła się na łono Abrahama.

- Uciekła od niego? - Sterling wyzywająco patrzył na wuja. Oczy ojca zwęziły się ostrzegawczo.

- Poszła do nieba, bo była chora. Niestety, zmarła, nie pozostawiwszy syna. Książę nie miał takiego szczęścia jak ja, żona nie dała mu takiego małego aniołka.

- Ta złośliwa kobieta zostawiła mi dziewczynkę - burknął książę. - Córkę. Nie ma z niej żadnego pożytku, ale może ci dotrzymywać towarzystwa.



- Sterling, słyszałeś? - Matka ściskała dłoń ojca tak mocno, że jej kostki stały się zupełnie białe. - Będziesz miał siost­rzyczkę! Czyż to nie wspaniała wiadomość? Zamieszkasz w pięknym domu w Londynie, będziesz miał mnóstwo zabawek i prawdziwego kucyka. Otrzymasz najlepsze wykształcenie, a kiedy dorośniesz, wuj wyśle cię na wycieczkę po Europie. Już nigdy niczego ci nie zabraknie. - Po policzkach zaczęły jej spływać łzy. - A któregoś dnia... oczywiście za dobrych kilka lat - dodała, zerkając niepewnie na starca - ty zostaniesz księciem Devonbrooke.

- Nie chcę być żadnym księciem - wybuchnął Sterling. Jego ramiona coraz bardziej drżały. - I nie będę. Nie zmusicie mnie do tego!

Myśląc tylko o ucieczce, Sterling ominął księcia i rzucił się ku drzwiom. Niestety, zapomniał o lokaju. Mężczyzna chwycił go w pasie, bez wysiłku podniósł i włożył sobie pod pachę, jako że Sterling nie ważył więcej niż bożonarodzeniowa szynka.

Ogarnięty ślepą paniką chłopiec zaczął wierzgać nogami i wściekle krzyczeć.

I wtedy usłyszał brzęk monet.

Zamilkł, a kiedy otarł łzy, zauważył, że ojciec trzyma w ręce pokaźnych rozmiarów sakiewkę, którą przed chwilą rzucił mu książę.

W oczach starca błysnął triumf.

- A więc tak jak się umawialiśmy, siostrzeńcze, spłaciłem hipotekę Arden. Bez względu na to, czy dopisze ci szczęście w kartach, od dziś nie musisz się obawiać wierzycieli. Nikt nie wyrzuci was na ulicę.

Sterling znieruchomiał, kiedy dotarł do niego sens słów. Sprzedali go. Rodzice sprzedali go temu wstrętnemu staru­chowi o zimnych oczach i żółtych zębach.

- Puść mnie!

Jego słowa odbiły się echem w ciszy salonu. Sterling odezwał się z taką pewnością siebie, że nawet olbrzymi lokaj nie odważył się mu sprzeciwić. Chłopiec stanął sztywno na włas­nych nogach. Na twarzy nie było już śladu łez. Jego oczy były suche. Płonął w nich gniew.

Usta Granville'a Harlowa wykrzywiły się w ledwo dostrzegal­nym podziwie.

- Nie mam nic przeciwko temu, żeby chłopiec okazywał odwagę. A teraz, jeśli zakończyłeś już pokaz egzaltacji, pożegnaj się z rodzicami.

Ojciec i matka zbliżyli się tak nieśmiało, jak gdyby byli parą zupełnie obcych ludzi. Matka uklękła przy drzwiach i wyciąg­nęła do niego ręce. Ojciec stał za nią, trzymając dłoń na jej ramieniu.

Sterling wiedział, że to ostatnia okazja, żeby ją objąć i wtulić twarz w jej miękkie piersi. Ostatnia szansa, by zamknąć oczy i poczuć słodki zapach pomarańczowych perfum, którymi skrapiała swe kasztanowe włosy. Choć jej stłumione łkanie rozdzierało mu serce, Sterling, wyprostowany dumnie, jak gdyby już był księciem Devonbrooke, minął ją bez słowa.

- Synu, któregoś dnia zrozumiesz! -zawołał za nim ojciec. -Któregoś dnia zrozumiesz, że zrobiliśmy to, co dla ciebie najlepsze.

Sadowiąc się w kąciku powozu, Sterling nie słyszał już oddechu matki. Ruszyli natychmiast, kiedy wsiadł wuj. Ostatnią rzeczą, jaką Sterling zauważył przez małe okienko, była Nellie, matka, siedząca na parapecie okiennym na zewnątrz salonu, odprowadziła go tęsknym wzrokiem.


CZĘŚĆI


Ukochany Synu, ręce mi drżą, kiedy piszę te słowa...

W Devonbrooke Hali zamieszkał diabeł. Nie przyjechał powozem zaprzężonym w cztery czarne konie, nie towarzyszył mu ogień piekielny ani zapach siarki. Diabeł miał miodowozłote włosy i anielską postać Sterlinga Harlowa, siódmego księcia Devonbrooke. W towarzystwie pary wspaniałych mastiffów przechadzał się marmurowymi korytarzami imponującej rezydencji, która od dwudziestu jeden lat była jego domem. Wierne psy z gracją podążały krok w krok za swym panem.

Powściągliwym gestem dłoni nakazał psom, żeby usiadły, następnie otworzył drzwi do gabinetu i oparł się o framugę, zauważając, jak długo jeszcze kuzynka będzie udawać, że nie zauważyła jego obecności.

Przez kilka minut pisała coś w dzienniku. W pewnym momencie tak gwałtownie postawiła kreseczkę w „t", że na kartce pojawił się paskudny kleks. Westchnęła z niezadowolona i zerknęła na Sterlinga znad drucianych okularów.

- Skoro wróciłeś do Londynu, może powinnam pójść w jego ślady i do niego dołączyć.

Kiedy Sterling wszedł do salonu, kuzynka zesztywniała, niczym krawiecki manekin. Dziwne, ale Diana była pra­wdopodobnie jedyną kobietą w Londynie, która wyglądała naturalnie przy imponującym mahoniowym biurku. Jak zwy­kle, zamiast delikatnych pasteli i dziewiczej bieli, tak uwiel­bianych przez modne damy z towarzystwa, wybrała ma­jestatyczną świerkową zieleń w połączeniu z czerwienią wina. Ciemne włosy spięła w surowy kok, nadający jej wdowi wygląd.

- Przestań się dąsać, droga kuzynko - szepnął, pochylając się, by ją pocałować w policzek. - Nie dbam o to, co mówi o mnie świat, ale twoja, jakże niepochlebna opinia na mój temat, rani me serce.

- Czyżbyś ty w ogóle miał serce? - Nadstawiła twarz, a jej surowe usta przybrały nieco łagodniejszy wyraz. - Podobno wróciłeś jeszcze w ubiegłym tygodniu. Przypuszczam, że zatrzymałeś się u tego łajdaka Thane'a?

Ignorując skórzane krzesło stojące obok, Sterling usadowił się na biurku, tuż przy niej.

- Wyobraź sobie, ciągle jeszcze ci nie wybaczył, że zerwałaś zaręczyny. Twierdzi, że złamałaś mu serce i rzu­casz na niego haniebne oszczerstwa, oskarżając go o zły charakter.

Choć Diana bardzo się starała, by jej głos brzmiał obojętnie, policzki nabrały żywego koloru.

- Zły charakter? Problem w tym, że on w ogóle nie ma charakteru.

- Po tylu latach żadne z was nie zdecydowało się na małżeństwo. Zawsze uważałem, że to nieco.... dziwne.

Diana zdjęła okulary i spojrzała na niego chłodno.

- Wolę żyć bez mężczyzny, niż związać się z chłopcem. -Nagle, jak gdyby uświadomiwszy sobie, że za dużo powiedziała, nasunęła okulary na nos i zajęła się czyszczeniem pióra. -Jestem przekonana, że wybryki Thane'a bledną w porównaniu z twoimi. Słyszałam, że w ciągu tych kilku dni pobytu w Lon­dynie zdążyłeś odbyć cztery pojedynki, wygrać majątki rodzinne trzech bogatych pechowców i złamać kilka niewinnych dam­skich serc.

Sterling spojrzał na nią z wyrzutem.

- Nie powinnaś dawać wiary złośliwym plotkom. Ledwo drasnąłem dwóch młodzieńców, wygrałem tylko jedną rodową posiadłość i jedynie lekko nadłamałem serce pewnej damy, która, jak się okazało, wcale nie była taka niewinna, za jaką chciała uchodzić.

Diana pokręciła głową.

- Każda kobieta, która będzie na tyle głupia, by ci oddać swe serce, zapłaci za to drożej, niż się spodziewa.

- Możesz sobie kpić, ile chcesz. Teraz, kiedy wojna się skończyła, zamierzam poważnie zająć się szukaniem żony.

- Och, taka wiadomość poruszy wszystkie swatki i panny na wydaniu w całym Londynie. Powiedz mi, proszę, dlaczegóż nagle zatęskniłeś za ciepłem rodzinnym?

- Wkrótce będę potrzebował dziedzica. W przeciwieństwie do starego wuja Granville'a, Panie świeć nad jego grzeszną duszą, nie zamierzam go sobie kupować. Jak gdyby na samą wzmiankę o wuju, w salonie rozległo się przyjazne mruczenie. Sterling odchylił się w tył i zauważył, że jego mastiffy w nerwowym skupieniu wpatrują się

w coś znajdującego się pod biurkiem.

Diana powoli odsunęła się na krześle. Na jej kolanach siedział ogromny biały kot.

Sterling wykrzywił się.

- Czy to przypadkiem nie powinno mieszkać w stajniach?

Wiesz jak nie znoszę tych stworzeń. Uśmiechając się do niego, Diana podrapała kota za uchem.

- Tak, wiem.

Sterling westchnął.

- Leżeć! Caliban, Cerberus, leżeć! -Psy posłusznie położyły się na miękkim dywanie. - Nie wiem, po co w ogóle jechałem na tę francuską wojnę, skoro mogłem zostać w domu i walczyć z tobą.

Prawdę mówiąc, oboje dobrze wiedzieli, dlaczego wyjechał.

Długo trwało, nim Sterling zrozumiał, dlaczego wujowi nie przeszkadzał jego brak pokory. Stary łajdak odnajdywał brutalną przyjemność w poskramianiu buntowniczej natury młodzieńca za pomocą laski. Sterling ze stoickim spokojem poddawał się zabiegom, mającym uczynić z niego godnego następcę księcia, do dnia, w którym skończył siedemnaście lat. W ciągu kilku miesięcy, podobnie jak ojciec, wyrósł na prawie dwumetrowego mężczyznę.

W jego pamięci na zawsze miała pozostać pewna zimna noc, kiedy to dumnie się wyprostował i wyrwał laskę z kościstej dłoni wuja. Książę zadrżał, spodziewając się ciosu.

Sterling nadal nie był pewien, czy powodowała nim pogarda wobec starca czy samego siebie, kiedy jednym ruchem złamał laskę, rzucił ją pod nogi wuja i odszedł bez słowa. Od tej pory książę nigdy już nie podniósł na niego ręki. Kilka miesięcy później Sterling porzucił Devonbrooke, odmawiając udziału w wielkiej podróży, którą od dawna planował wuj, i przez dziesięć lat pozostawał w służbie u Napoleona, gdzie zrobił oszałamiającą karierę jako wojskowy. W tym okresie często odwiedzał Londyn, by bawić się z takim samym zapamiętaniem, z jakim walczył.

- Może wrócisz teraz do domu - zaproponowała Diana. -Mój ojciec nie żyje od ponad sześciu lat.

Sterling uśmiechnął się smutno i pokiwał głową.

- Niektóre duchy nigdy nie zaznają spokoju.

- Wiem coś o tym - odparła w zamyśleniu.

Wuj nigdy jej nie uderzył. Jako kobieta, niewarta była nawet tego.

Sterling wyciągnął do niej rękę, ale ona pochyliła się nad stosem papeterii, skąd wydobyła kremową kopertę.

- Przyszedł ponad pięć miesięcy temu. Chciałam go odesłać do twojego pułku, ale... - Sposób, w jaki wzruszyła ramionami, wszystko tłumaczył.

Dla potwierdzenia, że postąpiła słusznie, odsunął szufladę, by jak zwykle rzucić list na stertę identycznych, nie ot­wieranych kopert, zaadresowanych do Sterlinga Harlowa, lorda Devonbrooke. W ostatniej chwili coś go powstrzyma­ło. Choć list nadal delikatnie pachniał kwiatami pomarańczy, charakter pisma nie był taki, jakiego się spodziewał. Ogar­nęło go dziwne przeczucie, tak ulotne jak kobiece westchnienie.

- Otwórz - powiedział, podając list Dianie. Przełknęła ślinę.

- Jesteś pewien? Kiwnął głową.

Jej ręce drżały, kiedy wsuwała nożyk z kości słoniowej podkową pieczęć. Ostrożnie otworzyła list.

- „Drogi Lordzie Devonbrooke" –zaczęła cicho. - „Z żalem informuję, że Pańska matka odeszła z tego świata". – Diana zawahała się, jednak po chwili z ociąganiem przeczytała resztę. - „Mimo iż przez lata z uporem odrzucał Pan jej prośby o pojednanie, zmarła z Pańskim imieniem na ustach. Mam nadzieję, że ta wiadomość nie sprawiła Panu nadmiernej przykrości. Pozostająca pokornie do Pańskich usług, panna

Laura Fairleigh".

Diana powoli odłożyła list na biurko i zdjęła okulary. - Sterling, tak mi przykro.

Mięśnie jego twarzy drgnęły, lecz natychmiast się opanował, bez słowa wziął od Diany list, wrzucił go między pozostałe i zasunął szufladę. W powietrzu wciąż unosił się subtelny zapach pomarańczy. Usta wykrzywiły mu się w uśmiechu, pogłębiając dołeczek

w prawym policzku, który zawsze wzbudzał postrach wśród przeciwników, czy to karcianych, czy wojennych.

- Panna Fairleigh nie wydaje się zbyt pokorna. Kim jest ta bezczelna dziewczyna, że ośmiela się czynić wyrzuty potężnemu księciu Devonbrooke?

Przez chwilę czekał, aż Diana znajdzie odpowiedź w opra­wionej w skórę księdze. Skrupulatna kuzynka prowadziła zapiski dotyczące majątku niegdyś należącego do jej ojca, który teraz był w posiadaniu Sterlinga.

- Jest córką miejscowego pastora. To sierota. Twoja matka przygarnęła ją i jej młodsze rodzeństwo siedem lat temu, po tragicznej śmierci ich rodziców. Zginęli w pożarze, jaki do­szczętnie zniszczył probostwo.

- To ładnie z jej strony. - Sterling drwiąco potrząsnął głową. - Córka pastora. Mogłem się domyślić. Nic nie może się równać świętemu oburzeniu głupiutkiej gęsi, której wydaje się, że Bóg jest po jej stronie. - Podał Dianie papier listowy. -Odpisz natychmiast. Powiadom naszą pannę Fairleigh, że książę Devonbrooke przyjedzie za miesiąc do Hertfordshire, by przejąć majątek.

Diana zatrzasnęła księgę i spojrzała na Sterlinga.

- Chyba nie mówisz poważnie?

- Dlaczego tak uważasz? Moi rodzice nie żyją, a to znaczy, że posiadłość w Arden należy teraz do mnie, nie­prawdaż?

- A co zamierzasz zrobić z sierotami? Wyrzucisz je na ulicę?

Podrapał się po brodzie.

- Mój prawnik się tym zajmie. Jeszcze będą mi wdzięczni za szczodrość. W końcu dzieci, które zbyt długo pozostawiono bez opieki, mogą zejść na złą drogę.

- Panna Fairleigh nie jest już dzieckiem - przypomniała mu Diana. - To dorosła kobieta.

Sterling wzruszył ramionami.

- Wobec tego znajdę jej męża. Jakiegoś żołnierza albo urzędnika, który chętnie odda mi przysługę i poślubi tę bezczelną pannicę.

Diana złożyła dłonie na piersi.

- Och, jesteś szalenie romantyczny. Wzruszyłeś mnie swoją dobrocią.

- A ty jesteś niepoprawną zrzędą - odgryzł się Sterling, szczypiąc ją w nos.

Kiedy wstał, jego czujne mastiffy poderwały się na nogi. Diana zaczekała, aż podejdzie z psami do drzwi.

- Sterling, nadal nie rozumiem - odezwała się cicho. -Arden to skromna wiejska posiadłość, niewiele większa od zwyczajnego domostwa. Dlaczego chcesz się domagać zwrotu, skoro jesteś właścicielem co najmniej tuzina wspaniałych majątków, których nigdy nawet na oczy nie widziałeś? Zawahał się, a jego oczy na chwilę zaszły mgłą.

- Rodzice sprzedali moją duszę, by zatrzymać ten dom. Może chcę się sam przekonać, czy wart był swej ceny. Ukłonił się dwornie i zamknął za sobą drzwi. Diana została sama z mruczącym kotem, zwiniętym na jej kolanach.

Bezduszny potwór! Wstrętny gad!

George i Lottie ze zdumieniem przyglądali się Laurze, która przechadzała się po salonie. Jeszcze nigdy nie widzieli, by ich dzielna i opanowana siostra była tak rozgniewana. Nawet jej kasztanowe włosy, spięte w kok na czubku głowy, drżały z wrażenia.

Laura nie wypuszczała z rąk listu. Elegancka koperta, którą wniesiono w porannej poczcie, była niemiłosiernie wygnie­ciona. Nie miał nawet na tyle przyzwoitości, by własnoręcznie napisać list. Kazał to zrobić kuzynce! Dopiero teraz widzę, jaki to potwór. Pewnie zaciera swoje tłuste chciwe łapska na samą myśl o tym, jak to lada dzień pozbawi nas dachu nad głową. Nie dziwię się, że nazywają go Diabłem z Devonbrooke.

- Ale przecież lady Eleonora zmarła ponad pięć miesięcy temu - zauważył George. - Dlaczego dopiero teraz się odezwał?

- Z listu wynika, że przez kilka ostatnich miesięcy przebywał za granicą - wyjaśniła Laura. - Pewnie podróżował po kon­tynencie i bez opamiętania oddawał się libertyńskim przyjem­nościom.

- Założę się, że jest karłem - wtrąciła Lottie.

- Albo garbatym, bezzębnym trollem, który na śniadanie pożera dziesięcioletnie dziewczynki. - George wyszczerzył zęby i udał, że wbija pazury w szyję Lottie. Dziewczynka zaczęła piszczeć tak przeraźliwie, że kocięta drzemiące w kie­szeni jej fartuszka w panice powyskakiwały na wytarty dywan. Lottie nigdzie się nie ruszała bez swoich małych ulubieńców. Czasami Laura odnosiła wrażenie, że kocięta są do małej przywiązane niewidzialną linką.

Laura zatrzymała się w pół kroku, by nie potknąć się o jedno z nich. Rudy pręgowany malec, zamiast ratować skórę, usiadł ze spokojem i najzwyczajniej w świecie zaczął się myć, jak gdyby to Laura była winna kolizji, której cudem uniknęli.

- Nie bądź taki pewny siebie - upomniała go Laura. - Jeśli nas wyrzucą, zamiast pysznych ryb, będziesz łapał w stodole myszy.

George spoważniał. Usiadł na sofie obok młodszej siostry.

- Czy on naprawdę nas wyrzuci? Co z nami będzie? W śmiechu Laury nie było wesołości.

- Och, nie musisz się o nic martwić. Posłuchaj: „Lord Devonbrooke prosi o wybaczenie" - przeczytała z pogardą w głosie. - „Jest mu przykro, że tak długo zaniedbywał obowiązki. Jako nowy właściciel posiadłości Arden, czuje się zobo­wiązany do zapewnienia Wam przyszłości". - Jeszcze raz zgniotła list. - Przyszłości! Już to widzę. Na pewno wyśle nas do pracy.

- Ja nie chcę do pracy. Już wolę, żeby nas wyrzucił na ulicę - stwierdziła w zamyśleniu Lottie. - Byłaby ze mnie niezła żebraczka, prawda? Tylko sobie wyobraźcie, jak stoję na zaśnieżonej ulicy, a w zmarzniętych palcach ściskam blaszany kubeczek - westchnęła żałośnie. - Z dnia na dzień bladłabym i chudła, nabawiłabym się suchot, a w końcu zemdlałabym, osuwając się prosto w ramiona jakiegoś przystojnego przechodnia. - Dla lepszego zilustrowania swoich słów dotknęła czoła pulchną ręką i opadła na oparcie, udając, że traci przytomność.

- Zemdleć to ty możesz, ale z przejedzenia babeczkami - mruknął George.

Cudem ożywiona Lottie pokazała mu język. Nagle George poderwał się na nogi.

- Już wiem! Wyzwę go na pojedynek! Nie ośmieli się mi wmówić. W grudniu kończę trzynaście lat, będę prawdziwym mężczyzną.

- Nie sądzę, żeby brak dachu nad głową i tragiczna śmierć młodszego brata poprawiły mi hum o r - powiedziała ponuro

Laura, popychając go lekko, by usiadł.

- W takim razie go zamordujmy - zaproponowała zadowolona z siebie Lottie. Jako wielbicielka powieści grozy, odkąd skończyła lekturę „Tajemnic Udolpho" pióra pani Radcliffe,

Marzyła o tym, by kogoś zamordować. Laura parsknęła.

- Zważywszy na to, że przez tyle lat w tak nieludzki sposób traktował listy od matki, żeby go zgładzić, zapewne potrzebna jest srebrna kula albo osikowy kołek w serce.

- Nie rozumiem - powiedział George. - Jak on może wyrzucić nas na zbity pysk - odchrząknął, widząc ostrzegawcze spojrzenie Laury - ...na bruk, skoro lady Eleonora przyrzekła, że Arden zawsze będzie naszym domem?

Laura podeszła do okna i odsunęła zasłonę, próbując schować się przed przenikliwym wzrokiem brata.

- Nigdy wam o tym nie mówiłam, bo nie chciałam, żebyście się niepotrzebnie martwili, ale lady Eleonora postawiła pewien... warunek.

George i Lottie wymienili niepewne spojrzenia.

- To znaczy? - zapytali równocześnie.

Laura odwróciła się do nich i pospiesznie wyrzuciła z siebie prawdę.

- Żeby odziedziczyć Arden, muszę wyjść za mąż, zanim skończę dwadzieścia jeden lat.

Lottie westchnęła, a George jęknął i ukrył twarz w dłoniach.

- Nie róbcie takich przerażonych min - powiedziała z wy­rzutem Laura. - Poczułam się dotknięta.

- Ale przecież odrzuciłaś wszystkich kawalerów z całej okolicy - zauważył George. - Lady Eleonora nigdy nie po­chwalała tego, że byłaś taka wybredna. Po prostu w ten sposób chciała cię zmusić do zamążpójścia.

- Tooley Grantham za dużo je - odezwała się Lottie, wy­liczając na palcach konkurentów do ręki Laury. - Wesley Trumble jest zbyt zarośnięty. Huey Kleef mlaska, a Tom Dillmore zawsze ma brudną szyję i uszy.

- A więc chcecie, żebym resztę życia spędziła z jakimś niedźwiedziem, który nie potrafi się zachować przy stole i ma wstręt do wody? - wzdrygnęła się Laura.

- To lepsze niż czekanie na kogoś, kto w ogóle nie istnieje -odparł posępnie George.

- Wiecie, że zawsze marzyłam, że poślubię mężczyznę, który kontynuowałby dzieło papy. Większość kawalerów z wioski nie potrafi nawet czytać. Co gorsza, nie chcą się nauczyć.

Lottie bawiła się kosmykiem złotych włosów.

- Szkoda, że to nie ja jestem starszą siostrą. Oczywiście, byłoby to wielkie poświęcenie, ale chętnie wyszłabym za mąż dla pieniędzy, zamiast z miłości. Wtedy do końca życia troszczyłabym się o ciebie i George'a. I na pewno nie miała­bym żadnych problemów ze znalezieniem bogatego męża. Wiem, że jak urosnę, będę oszałamiająco piękna. Wszyscy mi to mówią.

- Chyba oszałamiająco nudna - wycedził George i spojrzał oskarżycielsko na Laurę. - Mogłaś wcześniej pomyśleć o mężu. Mieliśmy tyle czasu, żeby ci znaleźć kogoś, kto spełni twoje wygórowane wymagania.

Laura usiadła ciężko na skrzypiącej otomanie.

- Skąd mogłam wiedzieć, że ktoś oprócz nas zechce mieszkać w tej ruinie? Myślałam, że po prostu będziemy tu sobie żyć nie martwiąc się o przyszłość.

Jej oczy zaszły łzami. Oświetlony łagodnymi promieniami słońca, wpadającymi przez wschodnie okno, salon prezen­tował się dość nędznie. Leżące na sofach poduszki, haftowane w maleńkie różyczki, już dawno temu wyblakły, przybierając odcień wodnistego różu. Gipsowe fryzy, niegdyś zdobiące framugę drzwi, pokryła pleśń, a stos oprawionych w skórę książek zastępował zbutwiałą nogę od fortepianu. Choć wiej­ska posiadłość od dłuższego czasu była jedynie wspomnie­niem swej dawnej świetności, dla nich pozostała prawdziwym domem.

Jedynym, jaki znali, odkąd siedem lat temu stracili rodziców. Laura, uświadomiwszy sobie, że przygnębione twarze brata i siostry są niczym lustrzane odbicie jej pochmurnej miny, zmusiła się do uśmiechu.

- Nie martwcie się- powiedziała, wstając. - Mamy cały miesiąc zanim przybędzie lord Diabeł.

- Ale do twoich urodzin pozostało niecałe trzy tygodnie -przypomniał jej George.

Laura kiwnęła głową.

- Wiem, nasza sytuacja wydaje się beznadziejna, ale nie zapominajcie, czego nauczył nas papa: Módlcie się i nie traćcie wiary, a Bóg będzie was miał w opiece.

- To o co mamy się modlić? - zapytała z zapałem Lottie, zrywając się na nogi.

Laura przez chwilę zastanawiała się nad odpowiedzią, a jej pobożna mina dziwnie kontrastowała z błyskiem w oczach.

- O mężczyznę.

Wydaje się, że wiek upłynął, odkąd widziałam Cię po raz ostatni....

Sterling Harlow wracał do domu. Tego ranka, kiedy wezwał stajennego Thane'a i rozkazał,

by przygotowano mu wierzchowca, gotów był przysiąc, że jak zwykle uda się na przejażdżkę do Hyde Parku. Był szczerze przekonany, że spędzi ten dzień, unosząc kapelusz i leniwie uśmiechając się do atrakcyjnych dam, które przyciągną jego wzrok, może nawet odda się niewinnemu flirtowi. Poza tym spodziewał się, że jak co dzień, zje obfity lunch, utnie sobie popołudniową drzemkę, a wieczorem zagra w karty. Zastanawiał się czy tym razem wraz z Thane'em udadzą się do White'a, czy może do Watiera.

W żaden sposób nie potrafił wytłumaczyć faktu, że pędził na koniu jak oszalały. Oddalał się od zatłoczonych ulic Londynu, Aby jak najszybciej dotrzeć na szlak.

Mijał kamienne ogrodzenia, żywopłoty i soczyście zielone łąki. Po błękitnym letnim niebie leniwie przepływały puszyste chmury. Świeże powietrze, wypełniające mu płuca, odurzało niczym mocny trunek.

Po godzinie szaleńczej jazdy uświadomił sobie uczucie, jakie nim powodowało.

To wściekłość. Rosnąca, przepełniająca go wściekłość. Zaskoczony tym odkryciem przeszedł w kłus. Choć przez dwadzieścia jeden lat zdążył opanować pozę chłodnej obojęt­ności do perfekcji, tej świętoszkowatej wiejskiej pannie wy­starczyły dwie minuty, by wyprowadzić go z równowagi.

Trzy dni temu wrzucił jej list do szuflady biurka Diany w nadziei, że nigdy więcej go już nie ujrzy, ale w głowie ciągle brzmiały mu usłyszane zdania. Zawarta w nim wystudiowana afektowana złośliwość ukłuła jego zobojętniałe sumienie.

Mimo iż przez lata z uporem odrzucał Pan jej prośby o pojednanie, zmarła z Pańskim imieniem na ustach. Mam nadzieję, że ta wiadomość nie sprawiła Panu nadmiernej przykrości".

Sterling żachnął się. Jakim prawem panna Laura Fairleigh mianowała się orędowniczką spraw jego matki? W końcu matka jedynie przyjęła ją pod swój dach. Ale wcześniej pozbyła się jego.

Oczami wyobraźni widział zadufaną w sobie, wyniosłą wiejską pannicę zadomowioną w przytulnym saloniku w Arden. Pisząc ów oskarżycielski list, prawdopodobnie siedziała przy biurku z różanego drzewa. Szukając w myśli odpowiednio jadowitej frazy, pewnie zagryzała pióro i wydymała usta. Nad nią stało jej zadowolone z siebie rodzeństwo, błagając, by przeczytała im list na głos, tak by mogli z niego drwić.

Skończywszy, zapieczętowała kopertę, po czym wszyscy usadowili się przy ukochanym fortepianie matki i przy migot­liwym świetle lampy śpiewali hymny, dziękując Bogu za moralną wyższość nad Sterlingiem Harlowem.

W tym momencie uświadomił sobie coś jeszcze bardziej zadziwiającego.

Był zazdrosny. Wściekle, żałośnie, śmiesznie zazdrosny. Aż do tej chwili uczucie to było mu całkowicie obce. Wprawdzie nieraz pożądał pięknych kobiet czy koni należących do kogoś innego, nigdy jednak nie cierpiał, kiedy okazywało się, że nie może mieć tego, czego pragnął.

Teraz zazdrościł dzieciom, mieszkającym w posiadłości, która kiedyś była jego rodzinnym domem. Przez te wszystkie lata starał się wykreślić z pamięci nawet nazwę Arden, a nagle dziś wyraźnie ujrzał krzew róży pnący się po białej kamiennej ścianie domu, poczuł bolesne ukłucie cierni i cierpki zapach ziół rosnących w ogrodzie. Zobaczył grubego rudego kota drzemiącego na skąpanej w słońcu ławce.

Nagle poczuł dziwny ścisk w okolicy niebezpiecznie bliskiej serca.

Sterling spiął ostrogi, zmuszając klacz do galopu. Znów wiele kilometrów pokonał w szalonym pędzie, nim ochłonął na tyle, by dać zwierzęciu odsapnąć w kłusie. Nie zamierzał przez tę kobietę zmarnować doskonałego wierzchowca. Zacisnął usta.

Nie, na pewno nie przez kogoś takiego jak panna Laura Fairleigh.

Wstąpił na chwilę do przydrożnej karczmy, by nieco odpocząć i napoić konia. Słońce zbliżało się do linii horyzontu, kiedy krajobraz zaczął wydawać mu się znajomy. Na rozstajach dróg gwałtownie się zatrzymał. O ile go pamięć nie myliła, wioska leżała tuż za wzgórzem, a sama posiadłość nieco dalej. Przejeżdżając przez wieś w leniwe czwartkowe popołudnie, wzbudziłby niezdrową sensację, której w tej chwili nie po­trzebował. Nie chciał też, by ktoś z mieszkańców pobiegł zawiadomić pannę Fairleigh o jego przybyciu. Spodziewano się go nie wcześniej niż za miesiąc. Lata służby pod rozkazami ileona nauczyły go, jak w pełni wykorzystać element zaskoczenia.

Zjechał więc z drogi na wąską, zalaną słońcem ścieżkę. Żeby przybyć na miejsce, nie będąc przez nikogo zauważonym, wystarczyło po prostu przeciąć dębowy las, rosnący wzdłuż wschodniej granicy jego posiadłości.

Zbliżając się do dąbrowy, czuł, że ogarnia go dziwna nos­talgia. Przypomniał sobie, że jako chłopiec myślał, że las jest nawiedzony. Był przekonany, że zamieszkują go straszliwe leśne istoty, które tylko czekają na okazję, by spłatać mu jakiegoś złośliwego figla. Matka nie wyprowadzała go z błędu w nadziei, że strach powstrzyma go przed zagłębianiem się w las, przez który przepływał niebezpieczny rwący potok. Uśmiech zniknął nagle z twarzy Sterlinga. Co za ironia, matka oddała go w łapy potwora stokroć gorszego niż te, zamieszkujące jego wyobraźnię.

Las był gęstszy i ciemniejszy, niż pamiętał.

Splątane gałęzie tworzyły nad jego głową baldachim, chro­niący przed promieniami słońca. Oczy Sterlinga powoli przy­wykły do tajemniczego półmroku. Choć starał się koncentrować na tym, by nie zgubić wąskiej ścieżki, kątem oka dostrzegał dziwne błyski, jak gdyby coś się w oddali poruszało. Kiedy odwracał głowę, ruch zamierał. Powietrze stawało się ciężkie jak przed burzą.

Nagle siedzący na krzaku głogu ptak poderwał się do lotu, płosząc klacz, która omal nie zrzuciła Sterlinga z grzbietu.

- Spokojnie, maleńka - mruknął, pochylając się, by pogłas­kać jej kark.

Przez dziesięć lat zaglądał śmierci w oczy. To śmieszne, że teraz las wzbudził w nim taki niepokój. Nie powinien był wracać w to przeklęte miejsce, pomyślał gorzko. Trzeba było zostawić posiadłość cnotliwej pannie Fairleigh.

Zatrzymał spłoszoną klacz. Wracał do domu swego dzieciń­stwa, ale nie był już dzieckiem. Sterling Harlow był siódmym księciem Devonbrooke, który wkrótce miał zostać panem posiadłości Arden.

Ścisnął konia łydkami i uderzył lekko lejcami. Klacz natych­miast zareagowała i ruszyła przed siebie w labirynt drzew.

Pochylił się, by nie rozbić sobie głowy o gałęzie, i pędził, chcąc jak najszybciej wydostać się z lasu. Wkrótce drzewa zaczęły się przerzedzać. Przez koronkową zasłonę liści prze­dzierały się słabe promienie słońca, zapowiadając wolność.

Niestety, na przeszkodzie stanął stromy wąwóz, który ni stąd, ni zowąd pojawił się na drodze, grożąc, że pochłonie jeźdźca wraz z jego koniem.

Sterling starał się nie wpadać w panikę. Jego klacz nieraz przeskakiwała większe i głębsze przeszkody, choćby podczas polowań na lisa w letniej posiadłości Thane'a. Postanowił zdać się na instynkt zwierzęcia.

Cóż, klacz miała inny plan. Wbiła przednie kopyta w trawę i zarżała, pomagając jeźdźcowi przeskoczyć wąwóz o własnych siłach. Sterling łagodnym łukiem przeleciał nad jej głową, Wypuszczając z dłoni lejce. Miał nie więcej niż ułamek sekundy, by podziękować losowi za grubą warstwę liści, która przykrywała ziemię, kiedy tuż przed sobą zauważył ogromny dąb. Ostatnim dźwiękiem, jaki usłyszał, było tępe uderzenie głowy o pień.

Laura zawsze lubiła spacery po starej dąbrowie. Uwielbiała jej ponury mrok i pogańską dzikość. Choć od dziecka znała tam każdą ścieżynę, każdy kamień, wyobrażała sobie, że mimo wszystko może się zgubić w cienistym labiryncie i przeżyć jakąś niebezpieczną przygodę, której tak bardzo brakowało w ej życiu.

Jako mała dziewczynka wierzyła, że kiedyś spotka pomarszczonego elfa siedzącego na muchomorze lub wróżkę fruwającą nad paprocią. W wyobraźni słyszała tętent kopyt, a kiedy się odwracała, widziała dzielnego rycerza galopującego między drzewami na białym rumaku.

Las był tym magicznym miejscem, w którym nawet osierocona córka pastora mogła oddawać się marzeniom. Laura uklękła na miękkich liściach pod swoim ukochanym. rozłożystym dębem. Tym razem nie przyszła marzyć. Chciała prosić starego przyjaciela o przysługę.

Zamknęła oczy, pochyliła głowę i złożyła ręce tak, jak nauczyli ją rodzice.

- Panie Boże, wybacz mi, proszę, że zawracam Ci głowę, zwłaszcza po tych wszystkich głupstwach, jakie wygadywałam na lorda Diabła - uśmiechnęła się - to znaczy, lorda Devonbrooke. Zdaje się, że ja i dzieci wpadliśmy w niemałe tarapaty.

Nawet gdy George straci już wszystkie zęby, a Lottie będzie podpierać się laską, dla Laury nadal pozostaną dziećmi. Tak bardzo chciała oszczędzić im tej nowiny. Oddałaby wszystko, byle nigdy nie dowiedziały się, jak dramatyczna była ich sytuacja.

- Boże, tak mi przykro, że przychodzę do ciebie z prośbą, choć wiem, że nie zachowywałam się tak, jak powinnam -mówiła dalej. - Cóż, w ubiegłym tygodniu przez dwa dni z rzędu nie zmówiłam psalmów, raz zasnęłam w trakcie modlitwy, sama zjadłam ostatnią babeczkę, choć wiedziałam, że Lottie ma na nią ochotę, zrobiłam awanturę Cookie, bo przypaliła owsiankę, a kiedy oparzyłam się lokówką... - ro­zejrzała się dookoła, by upewnić się, że nikt nie podsłucha jej szokującego wyznania - ...powiedziałam bardzo brzydkie słowo.

Liście szeleszczące na wietrze zdawały się wyrażać swe niezadowolenie. Laura pomyślała, że może niepotrzebnie za­częła od wyznania grzechów. Zagryzła dolną wargę.

- Panie Boże, nigdy nie ośmieliłabym się zajmować Ci czasu, ale jak wiesz, czeka mnie spotkanie z lordem Diabłem -znowu się uśmiechnęła - to znaczy, lordem Devonbrooke. On chce nas pozbawić dachu nad głową, a ja muszę bronić dzieci. Wygląda na to, że jedyne, co mogę teraz dla nich zrobić, to wyjść za mąż, zanim skończę dwadzieścia jeden lat. Panie Boże, brakuje mi tylko jednego: dżentelmena, którego mogła­bym poślubić.

Laura, pochylając niżej głowę, coraz szybciej wyrzucała z siebie słowa. - Tak więc mam do Ciebie prośbę, Boże. Ześlij mi dobrego, łagodnego mężczyznę, przyzwoitego człowieka, który będzie mnie kochał do końca naszych wspólnych dni. Chciałabym, żeby miał dobre serce, wierną duszę i żeby lubił regularnie brać kąpiel. Nie musi być bardzo przystojny, ale byłoby miło, gdyby miał niezbyt bujny zarost, raczej prosty nos i wszystkie zęby. - Skrzywiła się. - No, przynajmniej niech ma większość zębów. Wolałabym, żeby mnie nie bił, nawet kiedy na to zasłużę. Niech kocha George'a i Lottie tak jak ja. I jeszcze jedno: żeby tolerował koty. To bardzo ułatwiłoby sprawę. Po chwili namysłu Laura doszła do wniosku, że nie zaszkodzi złożyć kilku obietnic.

- Ześlij mi kogoś, kto umie czytać, a ja dopilnuję, by przejął to co zostawił papa. -To miało sens. Jeśli Bóg w swej hojności obdarzy ją mężem, Laura będzie równie hojna i podzieli się z Panem Bogiem. - Dziękuję Ci, Panie, za to, że nam co dzień błogosławisz - postanowiła zakończyć modlitwę, oba­wiając się, że i tak postawiła za duże wymagania. - Przekaż mamie, papie i lady Eleonorze wyrazy naszej miłości. Amen. Ostrożnie otworzyła oczy, jak gdyby spodziewała się, że Wszechmogący uczyni natychmiast jakiś cud. Ześle piorun ? A może usłyszy chór anielski?

Wbiła wzrok w koronę ogromnego dębu, próbując cokolwiek zeń dojrzeć, jednak błękitne niebo wydawało się jej tak blade jak eleganckie londyńskie sale balowe. Podniosła się z kolan i otrzepała ze spódnicy suche liście. Od razu pożałowała pochopnej modlitwy. Powinna była do­kładniej sprecyzować swoje oczekiwania. Przecież Bóg już zesłał jej kilku kandydatów. Miłych, uczciwych wiejskich chłopów, którzy byliby szczęśliwi, gdyby zgodziła się ich poślubić i uczynić gospodarzami Arden. Chłopców o lojalnych sercach i twardych plecach, którzy bez mrugnięcia okiem pracowaliby od świtu do zmroku, by zapewnić całej rodzinie godziwe warunki życia.

Nawet łagodna i wyrozumiała lady Eleonora beształa ją, kiedy odrzucała ich niezdarne, ale szczere oświadczyny. Wie­działa, że przyszłość samotnej kobiety, mającej na utrzymaniu rodzeństwo, nie będzie łatwa.

A jeśli Bóg zechce ją teraz ukarać za pychę? A więc spędzi resztę życia, goląc plecy Wesleya Trumble'a albo szorując uszy Toma Dillmore'a. Nie ma lepszego sposobu, by nauczyć ją pokory. Laura zadrżała. Czuła, że ogarnia ją panika. O ile Bóg do dnia jej urodzin nie ześle jej dżentelmena, będzie musiała zapomnieć o dumie i poślubić któregoś kawalera z wioski.

Uświadomiwszy sobie, że w odpowiedzi na jej modlitwy Bóg mógłby jej zesłać kogoś jeszcze grubszego niż Tooley Grantham, Laura odwróciła się i ruszyła głębiej w las. Odkąd stan zdrowia lady Eleonory znacznie się pogorszył, nie miała czasu na spacery po dąbrowie. Po śmierci gospodyni sama musiała zajmować się domem. Brakowało jej czasu nawet na marzenia.

Łagodne cienie drzew zdawały się kiwać na nią zapraszająco. Choć była na tyle dorosła, by wiedzieć, że nie natknie się na nic groźniejszego niż jeż lub kępka trujących muchomorów, ciągle jeszcze nie potrafiła się oprzeć tajemniczości lasu. Zagłębiając się coraz dalej, zauważała, że gałęzie są bardziej splątane i przepuszczają coraz mniej światła, a powietrze staje się chłodniejsze.

Idąc, nie przestawała zastanawiać się nad dylematem. Jak zniesie życie z jakimś Tomem, Hueyem czy Tooleyem? Przecież zawsze marzyła, że poślubi młodzieńca o imieniu Gabriel, Etienne, może Nicholas. Gdyby wyszła za mąż za Nicholasa, mogłaby, kiedy się pokłócą, nazywać go Nick, a w chwilach miłosnego uniesienia mówiłaby do niego Nicky.

Oczywiście, takich chwil nigdy nie zazna, ale mimo to na­bawiona była optymistycznie. On nazywałby ją jakimś piesz­czotliwym imieniem, jak choćby... Pet. Zajęta rozmyślaniem o urokach nieznanego, idealnego kandydata na męża, omal nie wpadła do kamienistego wąwozu.

Rozejrzała się w poszukiwaniu zwalonego pnia, który po­służy łby jej za mostek, i wtedy zauważyła jego. Zastygła, mrugając z niedowierzaniem. Nie pierwszy raz zdarzyło jej się zobaczyć w lesie zjawę, wziętą żywcem z wyobraźni. Kiedy była mała, często przystawała i w zdu­mieniu mrugała, zamieniając jakąś straszliwą twarz w krzak a pomarszczonego ze starości krasnoludka w przysadzis­ty głaz.

Tym razem mruganie na nic się zdało. Zamknęła oczy, policzyła do dziesięciu i znowu spojrzała. Nadal tam był. Spał w wąwozie, na łożu z mchu, pod baldachimem gałęzi najstarszego dębu w lesie.

Laura, jak zaczarowana, podeszła bliżej. Gdyby nie promienie słońca, które cudem przecinały mrok i oświetlały leżącą postać, w ogóle by go nie zauważyła.

Uklękła obok niego. Był blady i nieruchomy. Drżącymi rękami odpięła dwa górne guziku jego kamizelki i wsunęła dłoń. Delikatnie dotknęła koszuli. Poczuła, że jego klatka piersiowa równomiernie unosi się i opada.

Nie zdawała sobie sprawy, że przez cały czas wstrzymywała oddech. Dopiero kiedy wyczuła silne bicie jego serca, odetchnęła go. Żył.

Skąd się tu wziął? Laura niecierpliwie rozglądała się po lesie. Nigdzie nie widać było wierzchowca czy charak­terystycznych śladów potyczki. Czyżby padł ofiarą przestęp­stwa. Ktoś próbował go porwać, a może napadli na niego rozbójnicy? Takie rzeczy prawie się nie zdarzały ani w sennym ani w równie spokojnej okolicy, ale tak samo rzadko widywano tu przystojnych nieznajomych w tak eleganckim ubraniu. Laura pospiesznie przetrząsnęła kieszenie jego surduta. Portfel był na miejscu w nienaruszonym stanie. Wyglądało na to, że spadł z nieba.

Laura przysiadła na piętach i otworzyła szeroko oczy ze zdumienia.

Bez wątpienia, miał twarz anioła. Nie był jednym z tych pulchnych, rumianych cherubinów, tak chętnie rysowanych przez Lottie. Ten przypominał raczej wysokiego serafina, który z ognistym mieczem strzegł bram niebiańskich. Z mocno zarysowaną szczęką i ciemnymi brwiami uosabiał męskie piękno. Wyraziste kości policzkowe nadawały jego twarzy nieco słowiański wygląd.

Laura pochyliła się, by dokładniej mu się przyjrzeć. Choć na wierzchu dłoni dostrzegła złoty puszek, jego jasne, lekko kręcone włosy rosły wyłącznie na głowie, zamiast w nosie czy uszach. Z wielkim zainteresowaniem przybliżyła do niego twarz. Skóra nieznajomego wyraźnie pachniała męskim mydłem. Zaniknęła oczy i jeszcze raz dokładnie go obwąchała. Dziwne, ale lekki zapach jego potu wydał jej się szalenie intrygujący.

Otworzyła oczy. Jej nos był tuż przy jego nosie. Maleńki, prawie niezauważalny guz szpecił ten niemal doskonale prosty narząd, dodając twarzy uroku.

Nagle Laura wyprostowała się, uświadomiwszy sobie, jak śmiesznie się zachowuje. Nie była mądrzejsza od małej Lottie. Przez ułamek sekundy wierzyła nawet, że ten oto mężczyzna jest odpowiedzią na jej modlitwy. Niestety, narzeczonych nie znajduje się w lesie. Takich cudów nie ma. Nie będzie mogła go sobie zatrzymać. Zwłaszcza kogoś takiego. Westchnęła ciężko, zerkając z rozmarzeniem na doskonale skrojone spodnie do konnej jazdy i blond loki opadające wokół idealnie sztywnego kołnierzyka. Z pewnością będą go szukać, a osoba, która go zgubiła, może mówić o prawdziwym nieszczęściu.

Wzrok Laury zatrzymał się na jego dłoniach. Nie miał obrączki, co wskazywało, że prawdopodobnie w domu nie czeka na niego niecierpliwa żona. Nie zauważyła też rodowego sygnetu, który pomógłby w identyfikacji. Nieświadomie dotknęła jego długich, zadbanych palców, ale szybko cofnęła dłoń. Potrzebne mu miękkie posłanie i ciepły okład, a nie jej ciekawość. Jeśli się szybko nie opanuje, będzie musiała się tłumaczyć miejscowym władzom i opowiadać, jak zmarł, kiedy ona podziwiała jego kształtne usta. Chciała już wstać, ale się zawahała. Ociągała się dość długo, więc chyba kilka sekund nikomu nie zrobi większej różnicy. Jeszcze raz się nad nim pochyliła, by zerknąć na jego uzębienie. Kiedy tak leżał w promieniach słońca, wyglądał jak książę z bajki, który od tysiąca lat czekał, aż pojawi się ktoś, kto zdejmie z niego urok i obudzi z zaklętego snu. Drobinki kurzu, unoszące się nad ich głowami, przypominały gwiezdny pył. Później będzie się zasłaniać urokiem, jaki rzuciła na nią krowa. Bo jak inaczej mogłaby wytłumaczyć szokujący fakt, że ona, Laura Fairleigh, pobożna córka pastora, która swym adoratorom nie pozwalała trzymać się za rękę, nachyliła się nad nieznajomym mężczyzną i pocałowała go w usta.

Były bardziej miękkie i gładsze, niż przypuszczała. Jej oddech stał się szybszy, niespokojny. Ponieważ nigdy wcześniej nie całowała żadnego mężczyzny, dopiero po chwili uświado­miła sobie, że odwzajemniał jej pocałunek. Rozchylił lekko usta ulegając jej delikatnej pieszczocie. Kiedy poczuła na swojej wardze dotknięcie jego języka, przeszedł ją dreszcz. Wiedziała, że wreszcie znalazła się w obliczu niebezpieczeń­stwa, o którym przez całe życie marzyła.

Zaskoczyło ją jego westchnienie. Powoli podniosła głowę. Jeszcze bardziej zdziwiła się, kiedy okazało się, że wzdychał nie z bólu, ale z zadowolenia.

- Kin... ? - szepnął, patrząc na nią niepewnie bursztynowymi jasnymi oczyma.

Laura była przerażona. Nawet największe senne koszmary, choćby ten, w którym biegnie przez Arden ubrana jedynie w pończochy i odświętny kapelusz, nie wzbudzały w niej takiego popłochu.

Odsunęła się gwałtownie.

- Nazywam się Laura Fairleigh, sir - wymamrotała w zde­nerwowaniu. - Zapewniam pana, że wbrew temu, co zaszło, nie mam zwyczaju całować nieznajomych. Pewnie myśli pan, że jestem bezwstydną dziewką. Sama nie wiem, jak to się stało, że zachowałam się w tak oburzający sposób, ale przyrzekam, że to się więcej nie powtórzy.

Zanim zdołała się podnieść, złapał ją za rękę.

- Kim...? - powtórzył łamiącym się głosem. Wpatrywał się w nią, mrużąc oczy. - Kim...? Kim jestem?

Patrzył na nią z błaganiem w oczach. Żądał odpowiedzi, której nie potrafiła mu udzielić.

Choć wiedziała, że popełnia największy grzech w życiu, Laura nie mogła oprzeć się pokusie. Uśmiechnęła się łagodnie.

- Jesteś mój.

Czasami wydajesz mi się zupełnie obcym człowiekiem... .Laura od lat wyobrażała sobie ten moment. Czasami jej narzeczony przybywał do Arden na czarnym wierzchowcu z białą gwiazdą na czole, innym razem wysiadał z eleganckiego powozu, na drzwiach którego widniał herb szlachetnego rodu. Nigdy jednak nie przyszło jej do głowy, że będzie przywiązany do grzbietu osła, którego prowadził, złorzecząc na cały świat, Dower. Staruszek, oderwany od pracy, klął pod nosem tak siarczyście, że uszy Laury zrobiły się czerwone. Na szczęście, choć od ponad czterdziestu lat mieszkał na wsi, z czego dwadzieścia spędził w służbie u lady Eleonory, nigdy nie przestał posługiwać się cockneyem, którego Laura prawie zupełnie nie rozumiała.

Kiedy osioł zatrzymał się przed domem, z kuchni, na po^ witanie męża, wybiegła Cookie.

- Dobry Boże! - zawołała, wycierając ręce w fartuch. -A co za nieszczęście spotkało tego biednego chłopca?

- Biedny, faktycznie! - parsknął Dower. - Pewnie to zbieg, i uciekł spod szubienicy, a teraz nas wszystkich wymorduje. zobaczy panienka, podusi nas w nocy jak kaczki.

- On nie jest zbiegiem - po raz kolejny próbowała wyjaśnić Laura. - To dżentelmen.

Dower kiwnął z powątpiewaniem głową.

- Znałem kiedyś jednego eleganta. Dżentelmena. Zwali go Arry. Zwodził ludzi tymi swoimi manierami i miastową mową, aż kiedyś obudzili się z poobcinanymi nosami i bez portfeli.

Cookie, niedowierzając, chwyciła nieprzytomnego mężczyz­nę za włosy i podniosła mu głowę.

- Twarz ma szczerą. Wygląda naprawdę na dżentelmena. Mężczyzna jęknął. Najwyraźniej protestował przeciwko traktowaniu go w taki sposób. Laura delikatnie uwolniła go od uścisku Cookie i przygładziła mu włosy.

- Jeśli natychmiast nie wniesiemy go do środka i nie opa­trzymy ran, może nie doczekać nocy, żeby nam obciąć nosy.

Ze stodoły wybiegł George, a za nim Lottie w towarzystwie kociąt. Laura miała nadzieję, że zdąży ich powiadomić o przy­byszu, zanim zasypią ją gradem pytań.

- Kto to?

- Jak się nazywa?

- Czy spadł z konia?

- Wpadł na drzewo?

- Napadli go zbójcy?

- Czy zemdlał?

- Czy on nie żyje? - zapytała Lottie, nieśmiało spoglądając na nogawkę jego spodni.

- W ten sposób się nie dowiesz - stwierdził George, doty­kając surduta nieznajomego.

- To dżentelmen - obwieściła z dumą Cookie. Dower potrząsnął głową.

- To zbieg. Bandyta. Wszystkich nas zarżnie, jak tylko się położymy spać.

Błękitne oczy Lottie błysnęły z zachwytem.

- Morderca, powiadasz? Cudownie!

Laura zacisnęła zęby, zastanawiając się, dlaczego Bóg pokarał ją taką rodziną. Czyżby chciał ją czegoś nauczyć?

- On nie jest ani zbiegiem, ani mordercą. To zwyczajny podróżny, który miał pecha i teraz potrzebuje chrześcijańskiej pomocy. - Wyrwała rąbek surduta z dłoni George'a. - Powiem wam, co z nim zrobimy - mówiła coraz bardziej podniesionym głosem. - Udzielimy mu pomocy. Na Boga, i to natychmiast. Zanim nam tu umrze!

Patrzyli na nią z otwartymi ustami. Nawet zwykle wygada­nemu Dowerowi odebrało mowę.

Laura, starając się opanować wzburzenie, poprawiła włosy.

- Dower, będę ci wdzięczna, jeśli niezwłocznie przeniesiesz naszego gościa do domu.

Nie przestając mamrotać pod nosem o uciekinierach spod szubienicy i podrzynaniu gardeł, Dower wykonał polecenie i przerzucił nieprzytomnego mężczyznę przez ramię. Choć staruszek miał krzywe nogi, a twarz pomarszczoną i czerwoną niczym plaster suszonej wołowiny, był silny i umięśniony, bo od lat mocował się z owcami rasy Hertfordshire, jeszcze bardziej upartymi niż on.

Idąc do drzwi, nie przestawał złorzeczyć.

- Tylko niech panienka nie mówi, że nie ostrzegałem. Zapamiętajcie moje słowa, ten diabeł nas zniszczy. Jeszcze zobaczycie.

Laurze pozostało jedynie modlić się, by staruszek się mylił.

Promienie księżyca oświetlały twarz nieznajomego.

Laura siedziała na krześle obok łóżka i zastanawiała się, czy on w ogóle się kiedyś obudzi. Wprawdzie nie wyglądał na chorego, ale od siedmiu godzin, odkąd Dower rzucił go na perkalową kapę na łóżku, nawet nie drgnął. Sprawdziła, czy okład, jaki zaaplikowała mu Cookie, był jeszcze ciepły, na­stępnie dotknęła jego czoła, żeby się upewnić, czy przypadkiem nie ma gorączki. Zaczynała się obawiać, czy to, co go spotkało, nie spowodowało większych obrażeń niż tylko utrata pamięci.

Zaskoczyła wszystkich, upierając się, by zaniesiono go do pokoju lady Eleonory. Choć od jej śmierci Cookie utrzymywała sypialnię w czystości i regularnie wietrzyki pościel, ani Laura, ani dzieci nie miały odwagi przekroczyć progu sank­tuarium. Zbyt dużo wspomnień wiązało się ze słodko gorz­kim zapachem kwiatów pomarańczy, unoszącym się w po­wietrzu.

Laura nalegała jednak, by położyć gościa w ogromnym łożu, które było najwygodniejszym posłaniem w całym domu. Przynajmniej tyle mogła dla niego zrobić. Początkowo Cookie nie chciała pozwolić, by Laura została z nim sama. Uważała, że się „nie godzi", by młoda panna przebywała w sypialni dżentelmena. Ustąpiła dopiero, kiedy Laura zaproponowała, by Dower, uzbrojony w antyczny musz­kiet, drzemał na krześle za drzwiami. Nim mrucząc z nieza­dowolenia wróciła do kuchni, jej mąż chrapał już przed wejściem do pokoju, aż drzwi drżały.

Nieznajomy leżał na plecach, przykryty kapą. którą Laura przyniosła z własnego łóżka. Dower zdjął mu surdut i kamizelkę, ale to Laura odwiązała mu fular i rozpięła kołnierzyk koszuli. Jego złote włosy rozsypały się na poduszce. O ton ciemniejsze rzęsy ocieniające twarz nadawały mu chłopięcy wygląd. Złotawy meszek, który zaczął pojawiać się na szczęce, był dla Laury ostrzeżeniem, że jego niewinność to tylko złudzenie.

Uparcie wpatrywała się w jego twarz, szukając oznak życia. Gdyby jego skóra nie była tak ciepła, mogłaby przysiąc, że wykuto go z marmuru. Wyglądał jak posąg na grobie bohatera, który zmarł zbyt młodo. Nie zdradziła słowem swego planu przed dziećmi i służbą. Jeśli jednak nieznajomy nie odzyska przytomności, lepiej, żeby nikt się nie dowiedział, co leż jej przyszło do głowy. Teraz, kiedy nie wypadało dłużej tłumaczyć swego szaleństwa wpływem lasu, Laura zaczęła myśleć prak­tycznie. Tylko jak go przekonać, że są zaręczeni? I jak dowieść, że nie jest związany z żadną inną kobietą?

Pochyliła się nad nim. Oddychał głęboko i równo, a jego usta lekko się rozchylały.

Jej pocałunek już raz go ożywił. Może powinna znowu spróbować?

Wyglądał tak bezradnie, jak tylko może wyglądać prawdziwy mężczyzna zdany na łaskę kobiety. Gdyby nie ona, praw­dopodobnie umarłby tam, pod dębem. To ona go znalazła, a mimo to dręczyły ją wyrzuty sumienia. Czuła się tak, jak gdyby to ona go skrzywdziła.

Poprawiając mu kapę, pochyliła się i delikatnie pocałowała go w czoło.

To musi być sen.

Jak inaczej wytłumaczyć ledwo uchwytny zapach pomarań­czy i czułe muśnięcie kobiecych ust? Na samym dnie jego duszy budziły się jakieś odległe wspomnienia, wracały dawno zapomniane marzenia. Zanim zdołał je uchwycić, odpłynęły. W oddali słyszał głos, ktoś wołał go po imieniu. Ale czy to jego imię? Głos był bardzo niewyraźny, nie potrafił sobie przypomnieć, do kogo należał.

Chciał za nim biec, ale jego serce nagle zaczęło ciążyć tak, że nie mógł się poruszyć. Otworzył oczy. Na jego piersi siedziała gruba ruda kotka i wpatrywała się w niego bur­sztynowymi oczyma.

- Nellie - szepnął. Dziwne, pamiętał jej imię, a nie potrafił sobie przypomnieć własnego.

Wyciągnął do niej drżącą rękę. Był przekonany, że zniknie, tak jak te wszystkie tajemnicze postacie, tymczasem kotka nadal tkwiła na miejscu. Jej futerko było miękkie i czyste. Kiedy jej dotknął, zaczęła z zadowoleniem mruczeć. Zamknął oczy.

Jeśli to sen, niech śni się jak najdłużej.

Rankiem, pogwizdując radosną melodię, Cooku- stanęła w drzwiach sypialni lady Eleonory z miednicą pełną myjek i ręczników. Jej wesołość minęła, kiedy zobaczyła łóżko.

- A niech mnie...- szepnęła, kręcąc z niedowierzaniem głową.

Gdzieś w środku nocy, kiedy jej czujność wyraźnie osłabia, Laura przysunęła się z krzesłem do łóżka, oparła głowę na piersi nieznajomego i natychmiast zasnęła. Sen miała wyjątkowo twardy. Nie przeszkadzało jej nawet, że ramię zwisało jej pod bardzo niewygodnym kątem. Mężczyzna także spał. Rękę trzymał na głowie Laury, a palce wplótł w jej włosy

Cookie jęknęła. Jeśli ten nędznik skompromitował panienkę. Cookie bez namysłu zdzieliłaby go miednicą przez głowę i uśpiła na dobre.

Obawy rozwiały się, kiedy podeszła bliżej. Oboje mieli zamknięte oczy i rozchylone usta, a wyglądali przy tym tak niewinnie jak para niemowląt.

Cookie delikatnie potrząsnęła ramieniem Laury Dziewczyna natychmiast się wyprostowała. Kiedy usiadła, splątane włosy opadły jej na oczy.

- O Boże, nie powinnam była zasypiać. Zmarł, prawda?

- Niech panienka nie będzie niemądra. Oczywiście, że żyje! Pod panienki opieką nasz młodzieniec odzyskał nawet rumieńce.

Laura zerknęła w stronę leżącego. Cookie miała rację. Oddychał równo i spokojnie, a jego policzki nie były już tak przerażająco blade.

Cookie pokiwała głową.

- Tak, a teraz trzeba go porządnie wyszorować

- Ja to zrobię - ofiarowała się bez namysłu Laura, sięgając po miednicę.

Oburzona Cookie odsunęła miskę z zasięgu jej rąk.

- Nie sądzę, panienko. Wystarczy, że panienka pielęgnowała go przez noc. Gdybym jeszcze teraz pozwoliła, by go panienka myła, lady Eleonora przekręciłaby się w grobie. Wskazała palcem łóżko. - Od czterdziestu lat jestem żonąjurnego kozła i powiadam panience, ten młody koziołek nie ma niczego, czym mógłby zaskoczyć taką starą kobietę jak ja. Widziałam to wszystko ze sto razy.

Na dowód tego zasłoniła widok przed Laurą i podniosła kołdrę. Wciąż miał na sobie obcisłe spodnie do konnej jazdy, więc Laura zupełnie nie potrafiła sobie wyobrazić, dlaczego służąca się zarumieniła.

Cookie przełknęła głośno ślinę i nakryła go kołdrą.

- Stara Cookie czasami paple bez namysłu. Pozwól, moje dziecko - powiedziała, biorąc Laurę za ramię. Wyprowadziła ją z sypialni. - W kuchni czeka gorąca kąpiel. Niech się panienka doprowadzi do porządku, a ja zajmę się naszym dżentelmenem.

Zanim senna Laura zdążyła zaprotestować, Cookie delikatnie, ale zdecydowanie zatrzasnęła jej przed nosem drzwi.

A więc jednak nie żył.

No bo jak inaczej wytłumaczyć to wrażenie? Jakieś obojętne kobiece dłonie energicznie masowały jego ciało. Może i nie pamiętał, jak się nazywa, ale nie zapomniał, że kobiece dłonie stworzono po to, by sprawiały mężczyźnie przyjemność, by podniecająco dotykały jego skóry, by wprawiały jego ciało w stan upojnej rozkoszy, by wypielęgnowane paznokcie wbijały się w jego plecy w rytmie zgodnym z ruchami bioder, podczas gdy on doprowadzał leżącą pod nim kobietę do ekstazy.

W życiu zaznał przyjemności z niejedną kobietą. Jego kochanki dotykały go na wiele różnych sposobów, ale żadna z nich nie robiła tego z takim lekceważeniem. Dłonie, które go rozebrały i myły, nie były ani czułe, ani brutalne. Po prostu wypełniały swoje zadanie.

Wniosek był tylko jeden. Przygotowywano go do pochówku.

Chciał krzyczeć, ale jego język, podobnie jak pozostałe członki ciała, zamienił się w kołek. Jednak największe upoko­rzenie było jeszcze przed nim. Kiedy te obojętne dłonie rozpięły i zsunęły mu spodnie, ich właścicielka gwizdnęła z podziwem, zachowując się jak wiejski pastuch.

- Mama zawsze powtarzała, że bogaczom Bóg błogosławi. Toć ja przez całe życie myślałam, że mówiła o złocie -zarechotała mu prosto do ucha, po czym poklepała go po głowie, jak gdyby był jej psem. - No, chłopcze, możeś ty i uciekł spod szubienicy, ale to i dobrze. Nie godzi się marnować takich skarbów.

Kilka nieskończenie długich minut później, kiedy mycie dobiegło końca, kobieta otuliła go czymś miękkim i ciepłym. Zadrżał w duszy, przeczuwając, że to całun. Jego dręczycielka, pogwizdując pod nosem, kręciła się wokół łóżka, zbierając swoje rzeczy. Po chwili drzwi zamknęły się, a gwizd ucichł. Został sam. Sekundy zdawały się ciągnąć w nieskończoność. Wtedy usłyszał ciche skrzypienie drzwi. Przebiegł go dreszcz. Tym razem to na pewno diabeł przyszedł po jego duszę. Ich spotkanie powinno było odbyć się dużo wcześniej. Zawsze wyobrażał sobie, że stanie z nim twarzą w twarz, na którymś z zasnutych dymem pól bitewnych. Nigdy nie przypusz­czał, że będzie czekał w jakimś obcym łóżku. Ale cóż to? Czyżby stary rogacz nie miał na tyle przyzwoitości, by osobiście po niego przyjść, że przysłał legion demonów, by tłoczyły się wokół jego bezbronnej cielesnej powłoki?

Jeden z nich chwycił go za duży palec u stopy i wyszczerzył kły, próbując wystraszyć go szczeliną między zębami, podczas gdy drugi, w radosnym szale, skakał mu po nogach. Może i zniósłby te tortury, gdyby nie trzeci demon, który usadowił mu się między nogami i zaczął wbijać szpony w najwrażliwszą część jego ciała.

Otworzył oczy. Z wysiłkiem uniósł głowę, próbując dojrzeć coś we mgle. Wyglądało na to, że to nie demony go otoczyły, ale szczury. To odkrycie przyniosło wielką ulgę jego skołatanym nerwom, ale tak naprawdę uspokoił się dopiero, kiedy okazało się, że diabeł nie był wcale dżentelmenem o czerwonej skórze, wyposażonym w rogi i ogon. Na łóżku siedział mały jasnowłosy, niebieskooki diabełek i z uśmiechem na ustach wpatrywał się w jego twarz.

Nie zastanawiając się nad ceną, jaką przyjdzie mu później zapłacić za ten wysiłek, usiadł i zaczął z całych sił krzyczeć.

Laura, ukryta za kotarą w rogu kuchni, wygrzewała się w balii z gorącą wodą, kiedy rozpętało się piekło.

Choć jeszcze przez chwilą na wpół śpiąca wypoczywała z głową opartą o brzeg, teraz gwałtownie się zerwała i nago stanęła w balii.

Męski krzyk, który rozdarł poranną ciszę, był zupełnie obcy jej uszom, ale przeszywający dziecięcy pisk rozpoznała natych­miast.

- Lottie! - szepnęła, otwierając szeroko oczy.

A jeśli Dower miał rację i teraz nieznajomy wszystkich ich wymorduje? Musiał obciąć Lottie nos, przecież inaczej nie piszczałaby tak przerażająco głośno. Do krzyczących dołączył jeszcze jeden głos. Laura wyjrzała zza kotary. Przez kuchnię przebiegł Dower, miotając najbardziej krwawe przekleństwa. W ręce trzymał widły.

Laura wpadła w panikę. Jeśli natychmiast nie pobiegnie na górę, to ich gość popełni następne morderstwo.

Wyskoczyła z kąpieli, uderzając przy tym boleśnie głową miedziany czajnik podwieszony u powały. Nie tracąc czasu na wycieranie się i przywdziewanie leżącej obok balii bielizny, złapała sukienkę i pośpiesznie wciągnęła przez głowę. Różowy muślin przylgnął do jej mokrego ciała. Sprawdziwszy, czy sukienka zakrywa wszystko to, co należy, wybiegła zza kotary boso, zostawiając mokre ślady, ruszyła najpierw korytarzem, potem po schodach w górę.

Była już na półpiętrze, kiedy piekielna kakofonia ucichła równie niespodziewanie, jak się zaczęła. Laura zamarła. Chwy­ciła się poręczy.

Na Boga, pomyślała, Lottie nie żyje! Jak inaczej wyjaśnić śmiertelną ciszę, która nagle zapadła w domu? Laura niepewnie postawiła następny krok i z trudem dotarła przed sypialnię lady Eleonory. Przygotowana na najgorsze, uchyliła drzwi. Spo­dziewała się, że na wyblakłym dywanie zobaczy martwe ciało i złote loki w kałuży krwi.

Tymczasem ujrzała coś zupełnie innego. Lottie stała na środku łóżka, ściskając w ramionach swoje kocięta. Dolna warga drżała jej żałośnie, oczy miała pełne łez. Laura nie była zaskoczona. Przywykła już do widoku płaczącej siostry. Mała potrafiła wpaść w histerię choćby dlatego, że George zjadł ostatnią babeczkę podczas popołudniowej herbaty.

Zaskoczył ją natomiast Dower, który klnąc siarczyście, prawie przygwoździł mężczyznę widłami do ściany przy oknie. Serce stanęło jej w gardle. Wyglądało na to, że śpiący królewicz w końcu się obudził.

Choć nie miał broni i stał w kącie, zdawał się groźniejszy od Dowera. Włosy miał zmierzwione, a w oczach gniewny błysk. W pasie obwiązał się kołdrą, którą trzymał pobielałą dłonią, poza tym był nagi jak Laura jeszcze chwilę temu. Nie zdając sobie z tego sprawy, Laura wbiła w niego wzrok. Widok jego szerokich barów zupełnie wytrącił ją z równowagi. Jak urzeczona patrzyła na delikatny złotawy meszek na jego piersi i napięte mięśnie brzucha.

Skurczył się w sobie, kiedy Dower jeszcze bardziej przybliżył widły. Ostrze niemal dotykało jego ciała. Z jego gardła wy­dobyło się głuche warczenie. Choć próbował demonstrować siłę, jego bezbronność poruszyła Laurę.

- Odłóż widły i odsuń się od niego, Dower - rozkazała.

- Żeby ten diabeł z piekła rodem poderżnął mi gardło? Nic z tego, panienko!

Laura wiedziała, że nie przekona Dowera, postanowiła więc skoncentrować się na nieznajomym. Podeszła bliżej, modląc się, by nie potraktował jej wyciągniętej dłoni jako zagrożenia.

- Proszę się nie bać - odezwała się łagodnie, próbując się uspokajająco uśmiechnąć. - Nikt pana nie skrzywdzi.

Jej słowa może by go przekonały, gdyby w tym momencie do sypialni nie wkroczyła Cookie uzbrojona w zakrwawioną kuchenną siekierę. Tuż za nią pojawił się George.

Chłopiec pochylił się i oparł dłonie na kolanach, próbując odzyskać oddech.

- Usłyszeliśmy straszliwe wrzaski, jak gdyby zarzynano prosiaka. Przybiegliśmy z ogrodu co sił w nogach.

- Na miłość boską, co się tu dzieje? - zapytała Cookie, gorączkowo rozglądając się po pokoju.

- Powinnaś zapytać o to moją siostrę - poradziła Laura, posyłając Lottie chłodne spojrzenie.

- Ja nie zamierzałam nikogo krzywdzić! - wyła Lottie. -Chciałam go tylko obejrzeć. A on zaczął ryczeć jak lew i śmiertelnie mnie wystraszył, więc wskoczyłam na łóżko i też zaczęłam krzyczeć i...

- Ta mała diablicą wrzuciła mi do łóżka szczury. Wszyscy spojrzeli zaskoczeni na nieznajomego. Dower powoli opuścił widły, kiedy mężczyzna wskazał wzrokiem siostrę Laury.

Lottie pierwsza odzyskała mowę. W ramionach trzymała jedną ze wspomnianych bestii.

- To nie szczury, sir. To koty.

- Jeśli o mnie idzie, to bez różnicy - parsknął. Lottie westchnęła.

Cookie odciągnęła Dowera na bok, jak najdalej od nie­znajomego.

- No już, wszystko w porządku. Jestem pewna, że nasza mała Lottie nie chciała pana przestraszyć. - Ta matczyna uwaga przyniosłaby spodziewany efekt, gdyby Cookie nie trzymała w dłoni siekiery. Zauważywszy przerażony wzrok mężczyzny, ukryła broń za plecami. - Niech pan wybaczy starej Cookie. Właśnie uśmiercałam piękną, tłuściutką kurę na obiad dla pana.

- Pewnie wolałby gulasz z kota - zasugerowała chłodno

Lottie, zadzierając nosek.

- Liczyłem raczej na rosół z jakiegoś wścibskiego dziecia­ka - odciął się mężczyzna.

Laura sama już nie wiedziała, czy ma się śmiać, czy płakać.

- Powinien się pan oszczędzać, sir. Doznał pan szoku i teraz nie jest pan sobą.

Spojrzał na nią tak, jakby nikogo innego nie było w pokoju.

- To może mi powiesz, kim, do cholery, jestem?

Ciągle jednak czują, że nadal jesteś moim małym chłopcem...

W złotym spojrzeniu mężczyzny dostrzegła wściekłość, ale i błaganie, podszyte paniką. Laura wiedziała, że jeśli nie zareaguje, i to szybko, ktoś z obecnych w sypialni gotów zrujnować jej plan.

- Och, mój skarbie - szepnęła, obdarzając go jednym ze swoich najsłodszych uśmiechów. Podeszła do niego i wzięła go za rękę. - Po tym, co pan przeszedł, nie dziwię się, że od rana ma pan taki nastrój.

Spojrzał na nią podejrzliwie.

- Dlaczego nazwała mnie pani skarbem?

- Właśnie. Dlaczego nazywa go panienka skarbem? - po­wtórzyła pytanie Cookie, wyciągając zza pleców siekierę.

Laura zignorowała ich oboje. Odwróciła się i stanęła do­kładnie między gościem a resztą towarzystwa.

- Skończmy z tym zamieszaniem. Chory potrzebuje teraz spokoju i ciszy.

Mężczyzna parsknął.

- Nie uważam, żeby obecność kotów i tej harpii z siekierą można było nazwać zamieszaniem.

Dower, wyrwawszy się z uścisku Cookie, która próbowała go zatrzymać, ruszył w jego kierunku.

- Tylko spróbuj jeszcze raz obrazić moją panią, a przekłuję cię widłami!

- Nie chciał być niegrzeczny- uspokoiła Dowera Laura, kładąc mu rękę na ramieniu. - Jest wyczerpany i skonfun­dowany. Dlatego proszę, żebyście wszyscy zechcieli opuścić sypialnię i zostawili nas samych.

Dower znowu się zaperzył.

- Panience chyba rozum odebrało! Za nic nie zostawię panienki sam na sam z tym dzikusem!

- Ten dzikus jest na dodatek półnagi. - Cookie nerwowo spojrzała na kołdrę, zasłaniającą dolną część jego ciała.

- Nie bądźcie śmieszni. Dobrze wiecie, że mnie nie skrzyw­dzi. - Laura zerknęła ukradkiem przez ramię na wzburzonego nieznajomego. Miała nadzieję, że się nie pomyliła. Kiedy leżał nieprzytomny, wydawał się jej niższy i mniej groźny.

- Jak panienki dotknie, niech panienka od razu krzyczy. Zaraz przybiegnę na pomoc - obiecał Dower, grożąc mężczyź­nie widłami.

- Jeśli wasza panienka krzyczy tak jak jej siostra, to raczej ja będę potrzebował pomocy - zapewnił go chłodno przybysz.

Kiedy mamrocząc pod nosem, Dower i Cookie z ociąganiem wyszli z sypialni, Laura pomogła siostrze i jej kociętom zejść z łóżka. Lottie, żałośnie pochlipując, powlokła się do drzwi, aż Laura pochyliła się nad nią i syknęła jej do ucha:

- Marsz do siebie, moja panno, bo zaraz ci dani praw­dziwy powód do płaczu - ostrzegła, wyprowadzając Lottie na korytarz.

George stał oparty o framugę drzwi i z troską obserwował całe zajście. Brat znał ją lepiej niż ktokolwiek inny. Najwyraź­niej domyślił się, że snuje jakąś intrygę. Kiedy Laura na niego spojrzała, nie powiedział słowa, jednakjego uśmiech wyraźnie sugerował, że współpraca będzie ją drogo kosztować.

- Słodkich snów! - zawołał do gościa, zanim Laura zatrzas­nęła mu przed nosem drzwi.

Powoli przekręciła klucz w zamku, po czym odwróciła się twarzą do nieznajomego. Zaczęła się zastanawiać, czy przypad­kiem się nie przeliczyła. Ogarnęły ją wątpliwości. Choć okryty był jedynie kołdrą, i tak wyglądał na równie bezbronnego jak wygłodniały lew.

- Dlaczego nazwała mnie pani skarbem? - ponowił pytanie, jak gdyby ta kwestia była ważniejsza niż choćby to, skąd wziął się nagi w łóżku lady Eleonory.

- Z przyzwyczajenia - odparła Laura, uśmiechając się z wy­studiowaną niewinnością. - Woli pan, żebym pana nazywała inaczej ?

- Może po imieniu? - Oschły ton świadczył, że nadużywa jego cierpliwości.

- Po imieniu? - Roześmiała się głośno. - Cóż, wprawdzie nigdy dotąd tego nie robiłam, ale skoro pan nalega... - Laura zawsze uważała się za szczerą i uczciwą osobę. Dopiero wyobraziwszy sobie, jak w noc poślubną czyści brudne paz­nokcie Toma Dillmore'a, zdobyła się na odwagę i dodała miękko - ...Nicholas.

Wykrzywił się jeszcze bardziej.

- Nicholas? Mam na imię Nicholas?

- Ależ naturalnie! Pan Nicholas... Radcliffe - uzupełniła, zapożyczając nazwisko od ulubionej autorki Lottie.

- Nicholas Radcliffe. Nicholas Radcliffe - mruczał do sie­bie. - Niech to diabli. Nie widzę w tym żadnego sensu. - Nagle opadł z sił. Oparł się o ścianę i zasłonił twarz dłońmi. - Żeby jeszcze ucichł ten hałas w głowie...

Laura, w odruchu współczucia, podeszła do niego.

- Nie! - Zasłonił się dłonią i patrzył na nią spod zmierz­wionych włosów, jak gdyby stanowiła większe zagrożenie niż szalony staruszek z widłami.

Dziewczyna kątem oka dostrzegła swoje odbicie w lustrze nad toaletką lady Eleonory. Dopiero wtedy uświadomiła sobie, jak dziwaczny przedstawiała widok. Stopy miała bose. na policzkach rumieńce, a włosy niedbałe upięte na czubku głowy. Wilgotne kosmyki opadały jej na twarz. Mokry muślin sukienki przylegał do jej ciała, podkreślając delikatną wypukłość biustu. Nie wiedząc, czy powinna poprawić włosy, czy raczej obciągnąć sukienkę, tak by zasłoniła białe kostki i łydki, zdecydowała się zapleść ręce na piersiach.

- Zdaje się, że już ustaliliśmy, kim jestem, ale ja nadal nie mam pojęcia, kim pani może być. - Nie spuszczał z niej wzroku, sprawiając, że poczuła się zupełnie naga. I dlaczego zwraca się pani do mnie w tak pieszczotliwy sposób.

Najwyraźniej nie przypominał sobie ich pierwszego spotkania w lesie. Ani pierwszego pocałunku.

Ponieważ skrzyżowane ramiona nie dawały jej dostatecz­nej osłony przed jego dociekliwym wzrokiem. Laura po­stanowiła okryć się szalem, wiszącym na krześle lady Ele­onory.

- Chłodno tu, nieprawdaż?

- Wprost przeciwnie. Uważam, że jest raczej gorąco Właś­ciwie to nie potrzebuję już tej kołdry.

Laura otworzyła szeroko oczy, widząc, że zamierza pozbyć się okrycia.

- Ależ z całą pewnością jej pan potrzebuje! Przynajmniej do czasu, aż Cookie upierze pana spodnie.

Dołeczek, jaki na chwilę pojawił się na jego prawym policzku, oznaczał, że sobie z niej zażartował.

- Cookie? Czy to przypadkiem nie ten potwór z siekierą?

- Och, nie musi się pan jej obawiać. Cookie nie skrzyw­dziłaby nawet muchy. - Laura wykrzywiła twarz. Kurczaka, owszem, lub jakieś inne zwierzę, które nadaje się do zjedzenia, ale nie muchę.

- Zdaje się, że nie można powiedzieć tego samego o tym człowieku, który próbował mnie przedziurawić widiami.

Laura rozwiała jego obawy.

- Nim też się proszę nie przejmować. Dower już jest taki surowy.

- Czyżby?

- Dokładniej, nazywa się Jeremiasz Dower. Jest mężem Cookie. To nasza złota rączka. Cookie twierdzi, że jest taki oschły, bo w dzieciństwie matka poiła go sokiem z cytryny. Zapewniam, że nie chciał zrobić nic złego. Prawdopodobnie uznał, że wpadł pan w szał. Odkąd pan do nas wrócił, co jakiś czas traci pan przytomność.

- Wróciłem? Skąd?

- Więc rzeczywiście niczego pan nie pamięta? - Laura westchnęła żałośnie. Próbując uniknąć jego wzroku, bawiła się jedwabnymi różyczkami zdobiącymi górę jej sukienki. -Doktor nas ostrzegał, że tak będzie.

- A jakiż to doktor?

- Cóż... doktor... doktor Drayton z Londynu. Widzi pan, w Arden nie ma prawdziwego lekarza. W razie konieczności Tooley Grantham, nasz kowal, nacina czyraki i wyrywa zę­by. Doktor Drayton powiedział, że czasami osoby, które do­znały tak poważnych obrażeń na wojnie, cierpią na zaniki pamięci. - Laura bardzo uważała, żeby nie wspomnieć sło­wem o wąwozie.

- Wojna? - powtórzył cicho. - Pamiętam wojnę.

- Naprawdę? - Laura zapomniała, że powinna ukryć za­skoczenie.

Oczy zaszły mu mgłą, oparł się o ścianę, jak gdyby przy­tłoczony ciężarem wspomnień z pól bitewnych.

- Pamiętam zapach prochu, krzyki... huk wystrzałów.

- Służył pan w... piechocie. Doszły nas słuchy, że zachował się pan jak prawdziwy bohater. W bitwie pod Waterloo wbiegł pan na wzgórze i próbował zniszczyć działo, w którym odpalono ładunek.

Wyprostował się.

~ Jest pani pewna, że uznano mnie za bohatera ? Wygląda mi to raczej na wyczyn szaleńca.

- Och, był pan bardzo dzielny! Odrzut był tak potężny, że gdyby pan stał trochę bliżej, rozszarpałoby pana na strzępy. Na szczęście uniknął pan poważniejszych obrażeń. Być może nawet wyszedłby pan z tego cało, gdyby nie... nie... upadł i nie uderzył się w głowę - dokończyła szybko. Z bólem zauważyła, że talentem łgarskim przewyższa nawet Lottie.

W zamyśleniu masował czoło długimi, smukłymi palcami.

- Zdaje się, że to tłumaczy ten piekielny ból. Laura ochoczo pokiwała głową.

- Z całą pewnością. Zaczynaliśmy się już martwić, że nigdy nie odzyska pan całkowitej przytomności.

- Ale odzyskałem. - Opuścił dłoń.

- O tak - zgodziła się, próbując zignorować fakt, że choć głos miał łagodny, groźnie na nią spoglądał.

- Podobnie jak panią.

- Tak, Nicholas -potwierdziła, niepewnie cofając się w stro­nę trójnogiego stolika. Jakim cudem zdołał tak ją zaniepokoić, nie robiąc nawet kroku w jej stronę?

- Kimkolwiek, do cholery, pani jest! - wybuchnął niespo­dziewanie.

Stolik za jej plecami drżał razem z nią. Odwróciła się i w ostatniej chwili go złapała. Mało brakowało, a stolik przewróciłby się. Trzeba grać na zwłokę. Sporo ją kosztowało kłamstwo dotyczące jego nazwiska, ale dlaczego nie potrafi powiedzieć prawdy o sobie? Poprawiając leżące na stoliku przedmioty, bawiła się satynową poduszeczką na igły i cyno­wym naparstkiem. Kiedy jej palce przypadkiem dotknęły oprawionej w skórę Biblii lady Eleonory, zawstydzona Laura już chciała oderwać dłoń od świętej księgi, ale w ostatniej chwili się zbuntowała. Prosiła Boga, żeby zesłał jej mężczyznę. Bóg ją wysłuchał, więc to, co zamierzyła, nie może być grzechem.

Ignorując resztkę złego przeczucia, Laura odwróciła się i spojrzała mu w oczy.

- Kochany Nicholas, nie poznaje mnie pan? To ja, Laura Fairleigh. Pańska narzeczona.

Jego ostro zarysowana szczęka i wyraziste kości policzkowe były chyba wykute z granitu. Nieznajomy nawet nie mrugnął okiem.

- Jesteśmy zaręczeni? Laura pokiwała głową.

- Będzie ślub?

Jeszcze raz kiwnęła, tym razem obdarzając go promiennym uśmiechem.

Zamknął oczy i zaczął osuwać się po ścianie w dół.

Laura westchnęła z konsternacją. Nie przypuszczała, że jej małe kłamstewko go zabije. Jego złota skóra była blada jak papier. Ta rozmowa kosztowała go sporo wysiłku. Tym razem nie zaprotestował, kiedy podeszła, by mu pomóc, ale wykrzesał z siebie resztki sił i patrzył na nią spod wpółprzymkniętych powiek.

Laura złapała go przed upadkiem dosłownie w ostatniej chwili, co było nie lada wyczynem, zważywszy na to, że był od niej dużo cięższy. Objęła go jedną ręką w pasie, zarzucając sobie na szyję jego ramię. Objęci w tym kłopotliwym uścisku powoli podeszli do łóżka. Zamierzała położyć go na materacu, niestety, był tak bezwładny, że upadła na łóżko razem z nim.

Przygniótł jej ramię swoim ciężarem tak, że nie mogła się poruszyć i przez chwilę leżała obok niego, ciężko oddychając. Nie była pewna, czy przyspieszony oddech spowodowany był wysiłkiem fizycznym, czy może bliskością ciepłego, nagiego męskiego ciała.

- Całe szczęście, że jesteśmy zaręczeni - powiedział oschle. Jego ciepły oddech muskał jej ucho. - Gdyby twój służący zobaczył nas w tym dość kłopotliwym położeniu, zmusiłby mnie do ślubu widłami.



Laura uwolniła się i usiadła na łóżku. Poprawiła zmierzwione włosy, próbując ukryć rumieniec.

- Ależ niech pan nie będzie głuptasem! Dower wie równie dobrze jak ja, że nigdy nie zhańbiłby pan narzeczonej.

- Naprawdę? - Skrzywił się z niedowierzaniem Jest pani tego pewna?

- Oczywiście, żejestem - zapewniła. - Zawsze zachowywał się pan z należnym szacunkiem.

Jęknął, dotykając dłonią czoła.

- Nic dziwnego, że rzuciłem się na armatę. Najwyraźniej nie miałem powodu, żeby żyć.

Przestał przeszywać ją wzrokiem, więc Laura wykorzys­tała okazję, by dokładniej przyjrzeć się jego ustom. Roz­marzyła się na wspomnienie tamtego oszałamiającego poca­łunku w lesie.

- Ależ miał pan powód - odezwała się łagodnie. Przeżył pan, żeby do mnie wrócić.

Opuścił rękę. W jego oczach czaił się jeszcze większy niepokój.

- Jak długo mnie nie było?

- Prawie rok. - Laura, w przypływie nieśmiałości i za­wstydzenia, pochyliła głowę. - Ale zdaje mi się, jak gdyby całe życie.

- Czekała pani na mnie. Spojrzała mu w oczy.

- Czekałabym nawet i całą wieczność.

Na jego twarzy pojawiła się konsternacja, zdaje się. że ziarenko prawdy sprawiło mu większy ból niż wszystkie jej dotychczasowe kłamstwa. Kiedy wyciągnął rękę. by pogłaskać ją po policzku, zrozumiała, że powinna była odsunąć się od niego, dopóki miała szansę. Teraz nie ruszyłaby się z miejsca, nawet gdyby sypialnia stanęła w płomieniach.

Jego palce były tuż przy jej twarzy, gdy nagle coś go przestraszyło. Krzyknął, cofając dłoń.

Po jego prawym udzie wdrapywał się mały rudy kotek, ześlizgując się przy każdym ruchu i wbijając pazurki w kołdrę. Laura, wdzięczna za to, że im przerwano, wzięła maleństwo na ręce i podrapała je po puchatym brzuszku.

- Jest taki malutki, że moja siostra nie zauważyła jego zniknięcia.

- Proszę, niech pani to stąd zabierze - syknął przez zaciśnięte zęby. - Nie znoszę tych stworzeń.

Przytulając kociaka do twarzy, uśmiechnęła się promiennie.

- Obawiam się, że znów zawodzi pana pamięć. Zawsze uwielbiał pan koty.

- Naprawdę? - zapytał, otwierając szeroko oczy. Kiwnęła głową. Z przerażeniem patrzył, jak kładzie mu na

piersi rozbrykane kocię. Przez chwilę mężczyzna i zwierzak nieufnie patrzyli sobie w oczy, w końcu kot ziewnął, przeciąg­nął się, obrócił wokół własnego ogona i mrucząc, ułożył się do snu.

Nieznajomy pokręcił głową.

- Ale chyba nie powie mi pani, że uwielbiam tego nieznoś­nego bachora, który go tu przyniósł.

Laura ostrożnie dobierała słowa.

- Mimo drobnych nieporozumień, pan i Lottie zawsze byliście przyjaciółmi.

Zamknął oczy i odwrócił od niej twarz, jak gdyby nie był w stanie pogodzić się z tą ostatnią rewelacją. Laura, nie budząc śpiącego kota, delikatnie poprawiła kołdrę.

- Za dużo emocji, jak najeden dzień. Niech pan odpocznie, powinien pan oszczędzać siły.

Już miała odejść, kiedy chwycił ją za rękę. Jego kciuk muskał wnętrze jej dłoni w geście, który niebezpiecznie przy­pominał pieszczotę.

- Lauro?

- Tak? - Jej głos drżał.

- Czy panią też uwielbiam?

Jedyną obroną przed paląca tęsknotą, jaką wzbudziły w niej jego słowa, było obrócenie ich w żart. Przywołała na twarz figlarny uśmiech.

- Ależ oczywiście. Czy potrafiłby pan mi się oprzeć?

Uwolniła się z jego uścisku i uciekła. Miała nadzieję, że nie za wcześnie gratulowała sobie sprytu.

Kłamie w żywe oczy.

Ponieważ nie było w pobliżu nikogo, z kim mogiln podzielić się cynicznymi uwagami, mężczyzna był zmuszony zwrócić się do puszystej rudej kuli, leżącej mu na piersiach. Kociak niechętnie przerwał drzemkę i bez większego zaintresowania patrzył na niego jednym okiem.

Dotknął miękkiego trójkąta między uszami stworzonka. Mimo początkowej niechęci, gest ten wydal mu się dziwnie znajomy. Jak gdyby kiedyś robił to setki razy.

- Wiem, że kłamie, ale nie potrafię tego udowodnić. Przecież nie pamiętam, jaka jest prawda.

Kot zamknął oczy i szeroko ziewnął, ukazując różowe wnętrze mordki.

- Nie obchodzi cię to, co mówię, prawda? Tylko udajesz zainteresowanie. - Ignorując miauczenie urażonego kota, podniósł rudzielca w górę i obejrzał podbrzusze. Kotka -mruknął, kręcąc ze wstrętem głową. - Powinienem był się domyślić.

Postawił zwierzaka, a sam usiadł i opuścił nogi na podłogę. Pokój wirował mu przed oczami. Pochylił się i podparł czoło. Ból byłby z całą pewnością o niebo mniejszy, gdyby kula armatnia rozwaliła mu czaszkę.

Kiedy pulsowanie zaczęło ustępować, rozejrzał się po pokoju. No tak, świetność tego miejsca minęła, ale generalnie wrażenie było raczej przyjemne. Ściany, zamiast jedwabiem, oklejono papierem w wyblakłe różyczki, które niegdyś zapewne były soczyście różowe. Drewnianą podłogę zakrywał wytarty dywan. Pokój umeblowano krzesłem, mahoniową komodą, toaletką i stołem, prawdopodobnie przyniesionym tu z salonu. W kącie, na stojaku, czekała porcelanowa misa i dzbanek. Drewno dawno temu straciło kolor od ciągłego polerowania i nawet gruba warstwa wosku nie zdołała tego ukryć.

Wziął głęboki wdech. W powietrzu czuć było subtelny zapach pomarańczy. Znowu zakręciło mu się w głowie. Zamknął oczy, czekając, aż zawroty miną. Laura nie kłamała co do jednego: znał ten dom. Znał żłobione biało-złote kolumny przy łóżku i kamienny kominek. Znał mroczne kąty pokoju, natężenie światła wpadającego rankiem przez wyso­kie okna. Wszystko w sypialni wydawało mu się dziwnie znajome.

Wszystko, z wyjątkiem jego samego.

Owinął się starannie kołdrą i powoli wstał. Lustro przy toaletce i niewielki taboret wydawały się oddalone o setki metrów, a on nie chciał, by kolejny niezapowiedziany gość przyłapał go w negliżu. Każdy krok wywoływał przeszywa­jący ból w czaszce. Nim dotarł przed lustro i ciężko opadł na krzesło, cały był zlany potem, a ręce trzęsły mu się z wysiłku.

Zacisnął je na brzegu stołu, próbując w ten sposób opanować drżenie. Nie był jeszcze gotowy, by spojrzeć na swoje odbicie w lustrze. Przez chwilę przyglądał się blatowi toaletki. Panował na niej uroczy nieład. Miał wrażenie, że właścicielka wyszła stąd w pośpiechu i zaraz może wrócić do swojego pokoju. Obok otwartego pudełka, pełnego szpilek z perłowymi głów­kami, leżał ryżowy puder. Na czarnej włosianej szczotce wciąż widać było kilka kasztanowych i siwych włosów. Odetkał flakonik perfum. Intensywny zapach pomarańczy wypełnił go dziwną, niewypowiedzianą tęsknotą.

W lakierowanym pudełku znalazł owalny złoty medalion ozdobiony masą perłową. Ostrożnie wziął go do ręki. W środku znajdował się kosmyk jasnych dziecięcych włosów. Ciekawe, czy i jego ktoś kiedyś tak kochał, by zachować tak wzruszającą pamiątkę. W zamyśleniu zamknął medalion i schował z po­wrotem do pudełka.

Cóż, nie sposób było w nieskończoność unikać spotkania z mężczyzną w lustrze. Wziął głęboki wdech i pochylił się do przodu, niecierpliwie wypatrując jakiegokolwiek znajomego szczegółu.

Patrzył na niego zupełnie obcy człowiek.

Chciał oderwać wzrok, ale nie był w stanie. Zafascynował go rozczochrany satyr o nieufnym spojrzeniu, który pojawił się w lustrze. Jego twarz w towarzystwie mogłaby uchodzić za niezwykle przystojną, gdyby nie zbyt dumnie uniesione czoło i drobne zmarszczki, świadczące o skłonności do sar­donicznego uśmiechu. Była to twarz człowieka, który zwykł dostawać to, czego chciał, i który mógłby zdobyć władzę nad tym światem nie dzięki dobremu charakterowi, ale dlatego że natura obdarzyła go odpowiednimi cechami fizycznymi. Musiał przyznać, że miał interesujące rysy.

Nie był tylko przekonany, czy ta twarz na pewno należała do niego.

Bez względu na to, co mówiła Laura Fairleigh, nie wyglądał na człowieka, który potrafiłby szanować narzeczoną.

- Jak się pan miewa? - zagadnął mężczyznę w lustrze. -Nazywam się Nicholas. Nicholas... Radcliffe. - Skrzywił się. Nazwisko brzmiało zupełnie obco. Jak gdyby było w ja­kimś nieznanym języku. - Jestem Nicholas Radcliffe - po­wtórzył z naciskiem. - A to moja narzeczona, panna Laura Fairleigh.

Tak, jej nazwisko brzmiało dużo lepiej, prawie jak ulubiona piosenka. Wymówił je z naturalną lekkością.

Dotknął dłonią jasnego zarostu, jaki pojawił się na jego szczęce. Co za tępa służba! Jak tych dwoje mogło zostawić niewinną panienkę w towarzystwie kogoś takiego jak on?

O ile panienka w ogóle jest niewinna.

Z tym perkatym noskiem, który tak śmiesznie się marszczył, kiedy się uśmiechała, i z drobniutkimi piegami na delikatnie opalonych policzkach wyglądała pociągająco. Gęste ciemne włosy upinała na czubku głowy i było to wyjątkowo twarzowe uczesanie. Ładnie zarysowane brwi miały kolor gorącej cze­kolady.

Nie była pięknością, ale z pewnością w życiu nie widział ładniejszej dziewczyny.

- Jasna cholera - warknął, patrząc na swoje odbicie. -Przecież ty nie pamiętasz innych kobiet. - Nie licząc tej strasznej baby z siekierą i najprawdziwszym wąsikiem nad górną wargą. Ten typ urody zupełnie mu nie odpowiadał.

Niewątpliwie, nieznajomy z lustra miał cyniczne spojrzenie. Gdyby był kobietą, nigdy nie zaufałby komuś takiemu.

Dlaczego więc Laura Fairleigh postanowiła tak ryzykować? Nie potrafił sobie wytłumaczyć, skąd u niego ta pewność, że dziewczyna go okłamuje. Może nie tyle kłamała, co nie mówiła całej prawdy? Może ich związek zaaranżowano? Może nie było między nimi prawdziwego uczucia? A jeśli się pokłócili i dlatego poszedł na wojnę? Ogarnął go dziwny chłód.

Być może nie była mu wierna podczas jego nieobecności. Zmęczyło ją czekanie, więc postanowiła poszukać pocieszenia w ramionach innego.

Jąkała się i unikała jego wzroku, bo miała poczucie winy. Tak, to tłumaczyłoby przyspieszony puls, kiedy dotknął jed­wabistej skóry jej nadgarstka.

Ale równie dobrze powodem mogła być zwykła nieśmiałość. Jeśli rzeczywiście nie było go tak długo, jak twierdziła, jego bliskość wręcz powinna ją onieśmielać. Pewnie, jak każda panna, czekała, aż porwie ją w ramiona i uwiedzie czułymi słówkami i pocałunkami.

Przypomniawszy sobie jej gładkie ciało osnute mgiełką różowego muślinu, uznał, że wypełnienie takiego zadania mogłoby okazać się całkiem przyjemne. Wprawdzie jego narzeczona była wiotka jak źrebak, ale tu i ówdzie widać było apetyczne kobiece krągłosci. Zauważył je, kiedy razem upadli na łóżko. Wyczuł jej jędrne piersi. Poprawiając kołdrę, z nie­pokojem stwierdził, że pulsuje mu nie tylko obolała głowa.

- No, Nicholas - zagadnął swoje smutne odbicie. - Dopóki nie odzyskasz pamięci, nie masz innego wyjścia, jak próbować poznać samego siebie i swoją młodą narzeczoną.

Choć dziewczyna może liczy na to, że zdoła go złapać w pajęczynę kłamstw, jedno było pewne - uwielbianie Laury Fairleigh nie będzie trudne.

Jestem bliska obłędu z tęsknoty za Tobą...

Czy panienka już całkiem rozum postradała?! - wrzasnęła Cookie i opadła na snopek siana. - Nie można tak po prostu wychodzić za obcego człowieka!

George uderzył pięścią w drewnianą ławkę, na której siedział.

- Nie ma mowy! Do diabła, jestem głową tej rodziny i nigdy a to nie pozwolę!

George, nie przeklinaj - zareagowała odruchowo Laura. Dower pochylił się i lekko pociągnął chłopca za ucho.

- Chłopcze, słyszałeś, co powiedziała siostra. Nie klnij. To nie po chrześcijańsku. A poza tym, jeśli ktoś w tym domu może tego łajdaka powstrzymać, to właśnie ja.

Laura ciężko westchnęła. Wziąwszy pod uwagę skłonność

George'a do nadopiekuńczości, zupełny brak wyczucia Lottie barwne słownictwo Dowera, postanowiła zwołać naradę rodzinnąw stodole. Lepiej, żeby obiekt dyskusji nie słyszał, czym rozmawiają. Kiedy przedstawiła swój plan, który wydawał jej się idealnym połączeniem genialnej pomysłowości niepodważalną logiką, wszyscy zareagowali niedowierzaniem, mocno podszytym oburzeniem, potwierdzając jej przeczucie, nawet stara krowa, rezydująca w stodole, odwróciła łeb w ich stronę, mrugnęła wilgotnymi brązowymi oczyma i zaryczała z wyrzutem prosto do ucha stojącego przy niej Dowera.

Lottie, usadowiwszy się razem z kociętami na stercie siana, pociągnęła głośno nosem, co zwykle było wstępem do głośnego szlochu.

- Co z nami będzie, jeśli dowie się, że go okłamaliśmy? Wezwie władze i każe nas powiesić?

- A niby jak on wezwie władze? - parsknął Dower. -Pewnie sam się przed nimi ukrywa. Ten łotr jest zbiegiem, ja wam to mówię. Nie wygląda na takiego, co to chciałby zawisnąć.

- Nigdy nam nie uwierzy - stwierdził ponuro George.

- Ależ oczywiście, że uwierzy - przekonywała Laura. -Pamiętacie bożonarodzeniowe jasełka, które dla dzieci ze wsi organizowała lady Eleonora? Nasze przedstawienie nie będzie się niczym różnić. Lottie tak przekonująco odgrywała Dzieciąt­ko, że nawet najzatwardzialsi grzesznicy na widowni mieli łzy w oczach.

- Ja tam zawsze płakałem - potwierdził Dower. - Zwłasz­cza kiedy musiałem na własnych rękach zanieść do żłobu bachora, co ważył dobrze ponad trzydzieści kilogramów -zaczął masować się po krzyżu. - Od tamtej pory cierpię na lumbago.

- Ciesz się, że nie musiałeś przekonywać całej wsi. że jesteś dziewicą - odparła Cookie. - Kiedy wygłaszałam płomienną mowę o tym, jak to nigdy jeszcze nie byłam z żadnym męż­czyzną, Abel Grantham zaczął się tak śmiać, że spadł z osiołka, i to prosto do żłobu. O mały włos nie przygniótł wtedy biednego Jezuska.

Laura dokładnie pamiętała całe zajście. To ona rzuciła się małej Lottie na ratunek i próbowała wyciągnąć ją spod trzę­sącego się ze śmiechu Abla. Trzej Królowie tak strasznie śmierdzieli whisky, że nawet całe kadzidło i mirra świata nie zdołałyby zabić tego odoru.

Laura nie chciała przypominać im porażek, poniesionych przez ich teatrzyk amatorski. Kiedyś od fajki Dowera zajął się turban George'a, innym razem owce uciekły pastuszkom i nie­miłosiernie becząc, snuły się między kościelnymi ławami.

- Proszę, żebyście tak potraktowali nasze przedsięwzięcie -powiedziała z uspokajającym uśmiechem. - Niech to będzie niewinna sztuka teatralna.

Cookie smutno pokiwała głową.

- To, co panienka proponuje, to nie żadna sztuka, tylko zwyczajne kłamstwo. Jeszcze nigdy nic dobrego z kłamstwa nie wynikło. - Zerknęła niepewnie w stronę wrót od stodoły. -Zwłaszcza że mamy okłamywać kogoś takiego.

- Może i masz rację, Cookie. - Z twarzy Laury zniknął uśmiech. - Jestem jednak przekonana, że w tym przypadku wyjawienie prawdy nie przyniesie nam nic dobrego.

Spojrzeli na nią, zaniepokojeni chłodnym tonem jej głosu. Laura przez chwilę krążyła między boksami z sianem. W stodole panowała cisza, od czasu do czasu słychać było trzepot skrzydeł jaskółek mieszkających pod powałą. - Posłuchajcie, nie mamy wyboru. Nie zamierzam wychodzić za mąż za żadnego z sąsiadów i do końca życia tego żałować. Jedynym wyjściem jest oddanie naszego losu w ręce Sterlinga Harlowa. Pamiętajcie, że nazywają go Diabłem z Devonbrooke. Na taki przydomek trzeba sobie zasłużyć. Nie chcę was straszyć, ale sami pomyślcie, jaką przyszłość może nam zgotować ktoś taki? Laura oparła dłonie na słupie podpierającym strop i spojrzała w górę. Jej wzrok napotkał błyszczące oczy Lottie, która obserwowała ją ze sterty siana.

- Lottie, dziewczynki w twoim wieku często są zmuszane do ciężkiej pracy. Od świtu do zmroku. I nie wolno im się buntować ani płakać.

- To nic - zapewniła ją Lottie. - Byłeś tylko nie musiała wychodzić za tego troglodytę.

- A twoje delikatne dłonie? Pomyśl, co się z nimi stanie. A twoje piękne miękkie włosy?

Lottie drżącymi paluszkami dotknęła loków. Wszyscy wie­dzieli, że jej jedyne wspomnienie związane z ojcem to to. że nazywał ją Złotym Loczkiem.

- Mogłabym je splatać w warkocze.

Laura pokręciła głową. W tym momencie nienawidziła samej siebie prawie tak mocno jak Sterlinga Harlowa.

- Obawiam się, że nic by to nie pomogło. Kiedy raz nabawisz się wszy, trzeba będzie je obciąć. George poderwał się na równe nogi.

- Nie ośmieli się mnie wysłać w takie miejsce! Jestem wystarczająco duży, żeby zaciągnąć się do marynarki!

- George, choć uważasz się za mężczyznę, niestety na marynarza jesteś jeszcze za młody - powiedziała Laura, od­wracając się w jego stronę.

Chłopiec opadł ciężko na ławę i opuścił głowę, by nie patrzeć na siostrę.

Laura uklękła przed Cookie i spojrzała jej w oczy.

- A wy? Cookie, jak myślisz, czy książę zechce zatrzymać na służbie parę takich staruszków? Lady Eleonora już dawno by was odesłała, gdyby nie uważała was za członków rodziny.

- Stary kozioł ciągle jeszcze ma w sobie życie - bronił się Dower.

Laura ścisnęła jego spracowaną dłoń.

- Może latem. Ale w mroźne zimowe noce puchną ci ręce, a kostki pękają i krwawią tak, że prawie nie możesz poruszyć palcami. Cookie chyba wie, o czym mówię? Nieraz słyszała, jak nocami krążysz po całym domu, bo ból nie pozwala ci zasnąć.

Cookie odwróciła twarz, unikając jej spojrzenia. Dower podniósł Laurę z kolan.

- Możemy harować jak dwa byki, urobimy sobie ręce do krwi. Nie sprzedamy panienki na służbę jakiemuś obcemu, żeby ratować własną skórę. Za bardzo panienkę szanujemy, żeby się na to zgodzić.

Laura uwolniła się z jego uścisku.

- Właśnie o tym mówię! - zawołała z rozpaczą. - Pomyślcie o mnie. Czy któreś z was choć przez chwilę zastanowiło się, jaki los czeka mnie, kiedy książę odbierze nam Arden?

Dower podrapał się po głowie.

- Panienka jest kształcona. Może zrobi z panienki guwer­nantkę? Mogłaby panienka uczyć jego dzieci.

Laura westchnęła.

- To, co powiem, może was zdziwić, a zwłaszcza Lottie, która zawsze uważała się za największą piękność w rodzinie. Mężczyźni z wioski nie bez powodu starają się o moją rękę.

Patrzyli na nią, nie rozumiejąc.

- Jestem ładna. - Laura obwieściła tę nowinę tak grobowym fonem, jak gdyby uroda stanowiła jej największą wadę. - Za ładna na guwernantkę. Nawet jeśli nowa pani zgodzi się, żebym została, w co wątpię, nie będzie trzeba długo czekać, aż któryś z mężczyzn, jej brat, syn, a może nawet mąż, zacznie mnie napastować w ciemnym korytarzu. Wtedy stracę nie tylko posadę, ale i dobrą reputację. Sami wiecie, że na tym świecie kobieta pozbawiona dobrego imienia zdana jest na łaskę i niełaskę różnych łobuzów i oszustów. Patrzyła na nich ponuro.

- Ale nie to jest najgorsze. Istnieje jeszcze jedna możliwość, którą należy rozważyć. Załóżmy, że tak spodobam się księciu, że ten zechce uczynić mnie swoją kochanką?

Dower zaklął pod nosem, a Cookie przeżegnała się, by odpędzić złe moce, jak gdyby Laura zasugerowała, że zostanie nałożnicą samego diabła.

- Kto powstrzyma tak zamożnego i wpływowego człowieka przed upokorzeniem ubogiej wiejskiej dziewczyny? Co więcej, ludzie we wsi będą mówić, że powinnam być mu wdzięczna za opiekę. - Laura, nie zważając na rumieńce na policzkach, podniosła głowę. - Może i sprzedaję się obcemu mężczyźnie, ale przynajmniej będzie to obcy, którego sama wybrałam.

Zawstydzili się, słysząc jej dumne słowa. Dower kiwnął ze zrozumieniem.

- Skoro panienka chce tego młodego kozła, to nie mam wyboru. Pomogę panience doprowadzić go do zagrody.

Laura zarzuciła ramiona na szyję staruszka i ucałowała go w zarośnięty policzek.

- Dower, niech cię Bóg błogosławi! Bez ciebie bym sobie nie poradziła. Jutro z samego rana pojedziesz do Londynu i odszukasz swoich dawnych przyjaciół. Chcę, żebyś się do­wiedział, czy ostatnio w mieście nie zaginął jakiś młody dżentelmen.

- Albo skazaniec z lochu - dodał pod nosem Dower.

- Mam nadzieję, że okaże się osieroconym drugim synem drugiego syna, nie posiadającym żadnego majątku i bez prawa do dziedziczenia. - Laura znów zaczęła krążyć po stodole. Tym razem była bardziej pewna zwycięstwa. - Jeśli ślub ma się odbyć przed moimi urodzinami, musimy się postarać, żeby począwszy od pojutrza, przez trzy kolejne niedziele w kościele wyczytywano nasze zapowiedzi. To znaczy, że mamy niecałe trzy tygodnie, by się upewnić, że on nie ma żony. - Biorąc pod uwagę długość i naturę ich znajomości, Laura, ku własnemu zaskoczeniu, zauważyła, że ta myśl sprawiła jej przykrość.

- Cieszę się, że masz moralne opory przed popełnieniem przez niego bigamii - stwierdził George. - A co zamierzasz zrobić, jeśli Dower odnajdzie jego rodzinę lub... żonę?

- Cóż - westchnęła Laura. - Nie pozostanie mi nic innego, jak zwrócić go prawowitym właścicielom.

- Eee, mnie on wygląda na bezpańską owieczkę - pocieszył ją Dower.

- Albo zagubioną świnię - dodała złośliwie Lottie.

- Jeszcze jedno - nie ustępował George. - Załóżmy, że wyjdziesz za niego, a za jakiś czas pojawi się u nas ktoś z Londynu, kto go rozpozna. Co wtedy?

- A kiedyż to ostatnio nasze skromne progi odwiedził gość z Londynu? - jej pytanie zamknęło mu usta. Rzeczywiście, nikt nie mógł sobie przypomnieć takiego wydarzenia.

George jednak uparcie próbował udowodnić, że potrafi być równie bezwzględny jak siostra.

- Twój przyszły mąż podpisze akt ślubu fałszywym na­zwiskiem. Czy według prawa na pewno będziecie małżeń­stwem?

Laura przystanęła. Istotnie, nie wzięła tego faktu pod uwagę. Odkładając na bok zasady, jakimi całe życie się kierowała, spojrzała bratu w oczy.

- Będziemy małżeństwem przed Bogiem - powiedziała z przekonaniem. - Jeśli o mnie idzie, tylko to ma znaczenie.

Cookie w milczeniu wstała i ruszyła w stronę wyjścia.

Laura, która w końcu poradziła sobie z narzekaniami Dowera i sceptycyzmem George'a, czuła, że jeśli potępi ją dobroduszna Cookie, nie zdoła opanować łez.

- A ty dokąd idziesz?

Cookie odwróciła się. Na jej twarzy pojawił się łagodny uśmiech.

- Jeśli chce panienka przed urodzinami brać ślub, to nie ma co tak siedzieć w stodole i gadać. Trzeba się brać za szycie sukni. Zdaje się, że lady Eleonora zostawiła w kufrze na poddaszu trochę białej krepy specjalnie na taką okazję. -Kobieta otarła wilgotne oczy rąbkiem fartucha. - Szkoda, że nasza pani nie zobaczy panienki przy ołtarzu z tym przystojnym panem. To było jej największe marzenie.

Oczy Laury także zaszły łzami. Lady Eleonora miałajeszcze jedno marzenie. Bardziej niż zamążpójścia Laury pragnęła, by któregoś dnia wrócił jej ukochany syn, by choć raz mogła wziąć go w ramiona. Laura uścisnęła dłonie Cookie.

- Czy myślisz, że miałaby coś przeciwko temu, gdybyśmy odpruły od firanek w salonie trochę koronki, żeby ozdobić rękawy?

Kiedy rozprawiając na temat bukietu i weselnych ciast, wyszły ze stodoły, Dower ruszył za nimi.

- Obie powinny zamieszkać w stajni, bo tam jest ich miejsce - mruknął, kręcąc głową. - Nic tak nie przewraca dziewczynie w głowie jak wesele. Patrzcie no, jakie ma cielęce oczy.

Jo ich wyjściu w stodole przez chwilę panowała cisza, w końcu George nie wytrzymał. Poderwał się na nogi i z całej siły kopnął ciężkie cynowe wiadro, wysypując złociste ziarno. Wiadro z hukiem upadło na podłogę.

- Mówi, że robi to dla siebie, ale to nieprawda! - krzyczał. -To dla nas. Robi to, bo jestem za młody, żeby zatroszczyć się o własną rodzinę. - Przywarł do słupa z dłońmi bezradnie zaciśniętymi w pięści. - Gdybym tylko był choć trochę star­szy. ..

Lottie bez ruchu siedziała na sianie. Wbrew temu, czego się spodziewał, dziewczynka była dziwnie opanowana. Twarz miała bladą, a głos spokojny.

- Po prostu jej nie pozwolimy. Nie może poświęcać dla nas swojej cnoty. Zasłużyła na lepszy los niż życie u boku jakiegoś oszusta.

- Nie widziałaś, jak ona na niego patrzy - powiedział ponuro George. - Wyglądała tak, jakby nawet śmierć z jego ręki mogła sprawić jej przyjemność.

- Łatwo ci mówić. Nie jesteś kobietą.

- Ty też nie jesteś - przypomniał. Lottie podparła ręką brodę.

- Jeśli Laura wyjdzie za mąż przed dwudziestymi pierw­szymi urodzinami, odziedziczy dom.

- Nie wydaje mi się, żeby to był powód tego szaleństwa -stwierdził George, dostrzegając w słowach siostry wyracho­wanie.

- Ale w testamencie lady Eleonory nie ma ani słowa o tym, że ma pozostać zamężna.

- Wiesz równie dobrze jak ja, że Laura nie przeżyłaby takiego upokorzenia i dlatego nigdy nie zgodzi się na rozwód.

- A kto mówi o rozwodzie? - Lottie głaskała puszyste szare futerko drzemiące na jej kolanach. - W powieściach pani Radcliffe złoczyńca, czyhający na cnotę bohaterki, zawsze niespodziewanie ginie, zanim osiągnie cel.

George położył ręce na biodrach i groźnie na nią spojrzał.

- Carlotto Anno Fairleigh, chyba nie myślisz o zamor­dowaniu tego biedaka! Bez względu na to, o czym piszą w tych głupich powieściach, nie możesz ot tak, po prostu zamordować człowieka tylko dlatego, że nie lubi kotów. Albo ciebie.

- A niby dlaczego nie? - nie dawała za wygraną Lottie. -Tylko pomyśl. Jako wdowa, Laura odniesie same korzyści z małżeństwa, nie ponosząc przy tym żadnych strat. A jeśli na dodatek pana młodego spotka jakiś nieprzewidziany wy­padek po ślubie, ale przed nocą poślubną, nasza siostra nie będzie nawet musiała znosić dotyku jego paskudnych, śmier­dzących rąk.

Słysząc ostatni argument, George poczuł, że opada z sił. Podszedł do wrót w nadziei, że świeże powietrze przywróci mu przytomność umysłu i pomoże opanować zdenerwowanie.

Wydało mu się, że znów czuje w ustach gorzki smak pyłu, a jego nozdrza drażni gryzący zapach dymu.

- Gdyby nasi rodzice żyli, wiedzieliby, co jest dobre dla Laury - powiedział, zwracając twarz ku porannemu słońcu. -Wiedzieliby, co jest dobre dla nas wszystkich. - Ale ich tu nie ma. Jesteśmy tylko my. Westchnął.

- A tak nam było dobrze. Myślałem, że już zawsze tak będzie.

- Jeszcze nic straconego - powiedziała cicho Lottie. - Musisz tylko mi pomóc.

George zamknął oczy, ale nadal prześladował go obraz siostry w ramionach nieznajomego mężczyzny. Przez chwilę wydawało się, że nawet wiatr wstrzymał oddech, czekając na jego odpowiedź.

Kiedy w końcu odwrócił się do Lottie, jego usta wykrzywiły się w ponurym uśmiechu.

- Laurze zawsze było do twarzy w czerni. Lottie błysnęła białymi zębami.

- Właśnie.

Zawsze byłeś moim kochanym aniołkiem...

Nicholas Radcliffe miał wybuchowy temperament.

Przekonał się o tym już nazajutrz, w porze popołudniowej herbaty, kiedy skrzypiące drzwi sypialni otworzyły się po raz bodajże setny tego dnia i ukazała się w nich postać, która i tym razem nie była jego narzeczoną.

Wyglądało na to, że urocza panna Fairleigh uznała, iż najlepiej, jeśli do chorego co chwilę będą zaglądać w przypad­kowej kolejności wszyscy mieszkańcy. Tego ranka odwiedził go nawet Dower. Śmierdział jak stado owiec, ale patrzył na niego wilkiem. Poinformował Nicholasa, że wybiera się na targ do Londynu. Nerwowo gniotąc w dłoniach kapelusz o szerokim rondzie, przeprosił za incydent z widłami. Przeszywał go przy tym wzrokiem tak surowym, że Nicholas miał wrażenie, iż staruch szacuje jego wymiary przed zbiciem dla niego trumny.

Po nim z wizytą zjawił się brat Laury. Podając mu talerz siedzi i jajka, miał wyjątkowo ponurą minę. Zapytany o siostrę, chłopak wymamrotał coś niewyraźnie i pospiesznie opuścił sypialnię.

Kiedy chwilę później drzwi znowu się otworzyły, Nicholas, ignorując uporczywe zawroty głowy, siedział na łóżku. Miał całą masę pytań, a na większość z nich mogła odpowiedzieć tylko Laura. Tymczasem, ku jego niezadowoleniu, biały czepek krzywo przypięty do zmierzwionej czupryny należał do Cookie. Nie miał ochoty, by dotykały go te same spierzchnięte i szorstkie dłonie co wczoraj, dlatego zażądał, by gospodyni oddała mu miednicę, myjkę, mydło i brzytwę, upierając się, że sam się ogoli i umyje.

Cookie zrobiła, o co prosił, i ruszyła do wyjścia. Nie mógł się oprzeć, by jej na koniec nie zagadnąć.

- Nie musisz się tak spieszyć, Cookie - mrugnął do niej niewinnie. - Kobieta taka jak ty z pewnością widziała to wszystko ze sto razy. - Uśmiechnął się ironicznie i zerknął pod kołdrę. - No, a już na pewno przynajmniej raz.

Cookie zaczerwieniła się i zakryła roześmiane usta fartuchem.

- No co też pan wygaduje, sir? Świntuch z pana.

- Twoja pani tak nie uważa - mruknął, kiedy wyszła.

Z jego twarzy szybko zniknął uśmiech. Zmarszczył czoło, widząc, że rudy kociak, drzemiący do tej pory w nogach \ika, przygląda mu się z niezadowoleniem. Mimo że od rana próbował pozbyć się nachalnego zwierzaka, kocię za nic nie chciało opuścić swojego legowiska na dłużej niż kilka minut.

Godziny dłużyły się w nieskończoność. Zaczynał powoli tracić cierpliwość. Pozostawiony w sypialni, odnosił wrażenie, że traktuje się go nie jak pacjenta, ale jak więźnia. Gdyby chociaż miał spodnie, mógłby przynajmniej wstać i trochę pospacerować. Pulsowanie w głowie nie było już tak dokucz­liwe, odczuwał je jako tępy ból, irytujący, ale do zniesienia.

Na krótko przed popołudniową herbatą postanowił się zdrzem­nąć. Kiedy drzwi znowu skrzypnęły i także tym razem nie pokazała się w nich Laura, w pierwszym odruchu chciał rzucić w gościa jakimś ciężkim przedmiotem. Leżąc w łóżku, widział jedynie burzę złotych loków, ozdobioną różową wstążką. Czyżby tym razem gość czołgał się na kolanach?

Nagle na kołdrze zauważył małą rączkę o pulchnych paluszkach, która zaczęła obmacywać pościel niebezpiecznie blisko jego biodra. Kiedy rączka nie znalazła tego, czego szukała, loki uniosły się w górę niczym pozłacana fontanna. Przy łóżku ukazała się Lottie Fairleigh. Nicholas przymknął oczy i obser­wował ją spod rzęs.

- Mam cię, tu jesteś, wstręciuchu - syknęła, sięgając po kociaka drzemiącego u jego boku.

- Nieładnie się tak odnosić do przyszłego szwagra - odezwał się Nicholas, opierając się na łokciu.

Lottie z wrażenia aż usiadła na wytartym dywanie i otworzyła szeroko usta.

- Ostrzegam, że jeśli zaczniesz krzyczeć, zrobię to samo. Zamknęła buzię.

- Tak lepiej - powiedział. - Kiedy się nie wydzierasz, jesteś całkiem do zniesienia.

- Chciałabym móc to samo powiedzieć o panu - odcięła się, niechcący sprawiając, że się uśmiechnął. Wstała i otrzepała pomięty biały fartuszek, z doskonałym wyczuciem odgrywając urażoną dumę. - Proszę mi wybaczyć, że panu przeszkadzam, sir. Przyszłam po mojego kota.

- I pomyśleć, że niesłusznie posądzałem cię o zamiar udu­szenia mnie poduszką.

Lottie, potrząsając lokami, podniosła głowę. Spojrzała na niego z takim poczuciem winy, że przez chwilę było mu wstyd, że jej dokuczał. Dziewczynka szybko odzyskała dobry humor i uśmiechnęła się do niego słodko.

- To dość okrutny, choć skuteczny sposób pozbywania się niechcianych gości. Osobiście wolę truciznę. Wybór jest spory. Ja sama podczas spacerów po lesie odkryłam siedemnaście różnych trujących odmian muchomora.

Nicholas usiadł na łóżku i spojrzał z ukosa na leżące na tacy resztki lanczu.

- A teraz, jeśli pan pozwoli... - Lottie wyciągnęła ręce po kotka.



Zwierzak otworzył oczy i niespodziewanie drapnął ją małymi ostrymi pazurkami. Na jej dłoni pojawiła się krew.

- Au! Co jej pan zrobił?- Lottie, trzymając przy ustach skaleczony palec, patrzyła, jak kocię układa się z powrotem do snu u boku Nicholasa.

Wzruszył ramionami.

- Wbrew temu, w co chciałabyś wierzyć, nie jestem tak zupełnie pozbawiony uroku - powiedział, głaskając jedwabiste futerko.

- Podobnie jak Napoleon. Tak słyszałam. - Machnęła wy­niośle dłonią, jak gdyby to ona odrzucała towarzystwo maleń­stwa. -Jeśli pan chce, może pan zatrzymać tego zdrajcę. Mam dużo innych. - Zadarła dumnie nosek i ruszyła w stronę drzwi, najwyraźniej licząc, że jej wyjście zrobi lepsze wrażenie niż wejście.

- Carlotto? - Kiedy się bez wahania odwróciła, Nicholas wiedział, że odgadł jej imię. Przez chwilę przyglądał się jej małej buzi, w nadziei, że rozpozna jakiś znajomy rys. - Chociaż oboje jesteśmy silnymi indywidualnościami, twoja siostra zapewniła mnie, że bardzo się lubimy.

Patrzyła na niego nieruchomymi oczami.

- Więc chyba tak jest.

Dygnęła jak mała królowa, a kiedy wyszła, wyczerpany Nicholas opadł ciężko na poduszkę.

Nim miedziane promienie wschodzącego księżyca zaczęły się sączyć przez okno sypialni, Nicholas tęsknił już za towarzys­twem małej Lottie. Nie mógł znieść myśli, że jest skazany na łóżko niczym inwalida. Opuścił go nawet kociak, który wyraźnie wolał spędzić noc na dachu, polując na świerszcze.

Położył się na brzuchu i z rozpaczą uderzył pięścią w po­duszkę. Może leżenie w łóżku nie byłoby takie straszne, gdyby miał kogoś, z kim mógłby je dzielić. Nie musiał bardzo wysilać wyobraźni, by ujrzeć gęste włosy Laury Fairleigh rozsypane na poduszce, podczas gdy on całowałby piegi na jej policzkach i własnym ciężarem przygniatał jej miękkie ciało do materaca.

Choć narzeczona zapewniała go o szlachetności jego charak­teru i wysokim poczuciu moralności, ten frywolny obraz sprawił mu dziwną przyjemność.

Stary skrzypiący dom ułożył się w końcu do snu, potęgując jego rozdrażnienie, wywołane przez bezsenność. Usiadł, od­rzucił kołdrę na bok i opuścił nogi na podłogę. Ku własnemu zaskoczeniu, zauważył, że pokój przestał wirować, a ból głowy prawie całkiem ustąpił.

Na pokrytym brokatem siedzeniu krzesła leżał jego bilet do wolności.

Spodnie.

Ktoś musiał je tu przynieść, kiedy drzemał.

Potrząsnął głową, próbując ostatecznie uwolnić się od za­wrotów, i pewnym krokiem ruszył przed siebie. Włożył spodnie. Pasowały jak dawniej. Jeszcze większą radość sprawił mu widok równie starannie przewieszonej przez oparcie koszuli. Przesunął palcami po kołnierzyku. Było w tym coś zastana­wiającego. To dziwne, żeby zwyczajnego piechura było stać na tak ekstrawagancki strój. Wciągając koszulę na plecy, zauważył, że ktoś wyjątkowo starannie zeszył pęknięcia. Po rozdarciach prawie nie było śladu. A może koszulę podarował mu jakiś życzliwy oficer?

Doprowadziwszy swój wygląd do ładu, oparł ręce na biodrach i wreszcie poczuł się sobą.

Cokolwiek by to miało oznaczać.

Poprawiając włosy, skrzywił się, kiedy pod palcami na czubku głowy wyczuł guz wielkości gęsiego jaja. Tego dnia dowiedział się o sobie jeszcze jednej rzeczy: bardzo nie lubił być zdanym na kobiece kaprysy. Laura nie miała prawa infor­mować go o tym, że jest jej narzeczonym, i zostawiać go samego z tą szokująca wiadomością.

Wraz z siłą odzyskał zdecydowanie. Po cichu wymknął się na tonący w mroku korytarz, nie mając pewności, czy wyrusza na poszukiwania narzeczonej, czy samego siebie.

Laura krążyła po salonie niczym duch. Nie zapalała światła. Wolała, by w rozmyślaniach towarzyszył jej ponury księżyc. Miała wrażenie, że jest o krok od załamania białych rąk, niczym bohaterka gotyckich powieści, w których zaczytywała się Lottie.

Perspektywa spędzenia życia z zupełnie obcym człowie­kiem wydawała jej się zdecydowanie mało radosna, ale nie była nawet w połowie tak przerażająca, jak myśl o tym, że będzie musiała dzielić z nim łoże. Od dziecka marzyła właś­nie o takim mężczyźnie, ale wtedy w wyobrażeniach poprze­stawała na miłosnych deklaracjach i niewinnych pocałun­kach. Nie było mowy o rosłym i całkiem obcym mężczyźnie w łóżku.

Przejęta własnymi myślami, głośno westchnęła. Może i na­rzeczony stracił pamięć, ale ona z całą pewnością straciła rozum, żeby uknuć tak ryzykowny plan.

Przez cały dzień unikała jego towarzystwa, w kółko po­wtarzając historię o ich związku, jaką wymyśliła. Nie miała odwagi nawet o tym wspomnieć w swoim pamiętniku, w obawie, że on mógłby to kiedyś przypadkiem przeczytać.

Bądź pewna, że kiedyś zapłacisz za wszystkie swoje grze­chy", usłyszała w wyobraźni łagodny głos ojca. Często po­wtarzał to zdanie. Oczywiście, ojciec nigdy by nie uwierzył, że jego niewinna córka jest zdolna popełnić grzech cięższy niż zaniedbanie porannej modlitwy czy wykradanie cukru z cukierniczki, kiedy matka nie patrzy. Rodzicom pewnie nigdy przez myśl nawet nie przeszło, że mogłaby wykraść człowieka.

Laura przygarbiła się. Za późno, by wyznać, co zrobiła, i błagać go o wybaczenie. Za późno, żeby zdzielić go świecznikiem i odnieść z powrotem do lasu, w miejsce, gdzie go znalazła. Należał do niej, na dobre i na złe.

- Przedstawił nas sobie kuzyn - mamrotała pod nosem, omijając zręcznie otomanę. - Syn siostry męża ciotki ze strony ojca. A może lepiej, żeby to był wnuk siostry żony stryja? -Czubkami palców masowała skronie, zastanawiając się, czy nie powinna była zostać w łóżku i słuchać posapywania Lottie.

Zatrzymała się przy sekretarzyku z różanego drewna, oświet­lonym przez promienie księżyca. Na biurku leżał zmięty list, porzucony, ale nie zapomniany. Wiadomość od lojalnej krewnej Sterlinga Harlowa. Laura coraz bardziej nie lubiła księcia. To przez niego wkroczyła na drogę, która z całą pewnością wiodła do zguby.

Odsunęła szufladę i namacała pudełko zapałek. Podpaliła róg listu i z rosnącym zadowoleniem patrzyła, jak znika w ogniu.

- I co ty na to? - zapytała, podrzucając płonący papier w górę. - Wracaj do piekieł, gdzie twoje miejsce.

- Niebo nie zna gniewu, równego miłości, co w nienawiść przemieniona - odezwał się ktoś za jej plecami. - Ani piekło furii, podobnej do tej, jaka przepełnia wzgardzoną kobietę.

Choć pozwoliłam, by mi Cię odebrano, zawsze byłeś blisko, w moim sercu...

Wystraszona Laura odwróciła się, spodziewając się naj­gorszego. Oto bluźniąc, przywołała samego diabła. Na szczęście okazało się, że o framugę drzwi opierał się nic Książę Ciem­ności, ale jej narzeczony. Przez ułamek sekundy w jego złotych oczach odbijały się płomienie, ostrzegając, że być może Laura igra z czymś dużo bardziej niebezpiecznym niż ogień.

Okryty jedynie kołdrą przypominał pięknego dzikusa, który niedawno wyszedł z madagaskarskiej dżungli. W koszuli i spod­niach wyglądał nie mniej dziko. Bez surduta i fularu, mas­kujących jego zgrabne ciało, wydawał się ucieleśnieniem męskości. Jasne, spłowiałe od słońca włosy, nieco dłuższe, niż nakazywała moda, opadały mu luźno na szerokie ramiona. Laura zauważyła, że nie dopiął pod szyją koszuli. Spojrzała niżej i od razu tego pożałowała. Eleganckie obcisłe spodnie dopasowane do jego sylwetki podkreślały umięśnione uda i idealnie wyrzeźbione łydki. Z pewnością nie był chuderlawy i nie musiał wypychać nogawek trocinami.

Poczuła nagły ból. Krzyknęła, upuszczając na podłogę nie­dopałek listu, który natychmiast zadeptała.

- Rachunek od rzeźnika - wyjaśniła bez zająknienia, unosząc lekko koszulę nocną, by nie zajęła się od iskier. - Wyjątkowo nieustępliwy człowiek. Zawsze przed pierwszym domaga się uregulowania płatności.

Narzeczony przyglądał się jej z zainteresowaniem.

- Lauro, proszę powiedzieć, czy wszystkich wierzycieli odsyła pani do diabła, czy tylko tych, którzy domagają się swoich pieniędzy?

Próbując uniknąć odpowiedzi, Laura włożyła poparzony palec do ust.

- Pozwoli pani, że na to spojrzę. - Kiedy szedł w jej stronę, wydał jej się jeszcze wyższy i groźniejszy niż w sypialni lady Eleonory.

Serce podeszło jej do gardła. A jeśli Dower miał rację? Co będzie, jeśli okaże się, że wpuściła do domu mordercę albo złodzieja? A może wcale nikt na niego nie napadł, ale on sam był rozbójnikiem? Przecież każdy łotr, który ma choć odrobinę sprytu, potrafiłby zdobyć ubiór dżentelmena. Prawdopodobnie przejrzał jej niecne zamiary i przyszedł ją udusić.

Nieświadomie zaczęła się od niego odsuwać.

Zatrzymał się w pół kroku.

- Dlaczego zachowuje się pani, jak gdyby się mnie bała? Przecież jest pani moją narzeczoną. - Podszedł bliżej. Wyglądał na szczerze dotkniętego. Laura poczuła się winna, choć to przecież nie ona go skrzywdziła. - Czy zrobiłem pani coś złego? Czy uważa pani, że byłbym do tego zdolny?

- Na razie nie. - Cofając się, wpadła na kominek, lekko trącając porcelanowy wazon, który zaczął się kołysać. Błys­kawicznie sięgnął po niego, odcinając jej drogę ucieczki. - To znaczy, nie.

Kiedy dotknął jej policzka, natychmiast zapomniała o po­parzonych palcach. Jego kciuk delikatnie głaskał jej skórę. Zamiast umykać przed jego pieszczotą, marzyła o tym, by się mu poddać.

- Jeśli jestem aż takim grubianinem - odezwał się zmysłowo zachrypniętym głosem - by podnosić rękę na kobietę byłoby lepiej, gdybym zginął od francuskiej kuli. Nie byłby to gorszy los niż ten, na jaki zasługuję.

Laura schyliła się i czmychnęła pod jego ramieniem szukając schronienia na sofie pod oknem. Usiadła wśród poduszek i złożyła ręce na kolanach.

- Nie boję się pana- skłamała.- Pomyślałam tylko, że lepiej unikać niestosownego zachowania.

- Za późno, zwłaszcza że mamy za sobą rozmowy w czasie których nie byliśmy w pełnym stroju.

Laura zerknęła na swoje ubranie. Skromna koszula nocna z marszczonym karczkiem, zapięta pod samą szyję, zdradzała dużo mniej szczegółów niż mokra sukienka, w której widział ją poprzednio. Tym razem to rozpuszczone włosy sprawiały, że czuła się prawie naga. Z całą pewnością tylko mąż miał prawo oglądać kobietę w tak niezobowiązującym stroju.

- Mimo stanu pańskiego zdrowia, wciąż jeszcze musimy przestrzegać pewnych zasad - powiedziała.

Uśmiech zniknął z jego twarzy.

- Czy to dlatego przez cały dzień mnie pani unikała? Przez wzgląd na te zasady?

- Tyle pan wycierpiał. Pomyślałam, że odpoczynek dobrze panu zrobi.

- Ileż można odpoczywać? Wspomniała pani że cierpię na zaniki pamięci od... - Wyprostował rękę i zaczął bębnić palcami w gzyms kominka. - Od jak dawna?

Choć ze zmierzwionymi włosami i bez butów robił w rażenie dość swobodnego, w rzeczywistości uważnie się jej przyglądał. Zastanawiała się, czy szukał prawdy. A może wyczuwał jej nieuczciwość?

Zmusiła się, by spojrzeć mu w oczy.

- Przywieźli tu pana dwaj podoficerowie, prawie tydzień temu. Ze względu na ciężki stan zdrowia obawiali się, czy w ogóle odzyska pan przytomność.

- Teraz, skoro jednak ją odzyskałem, powinienem chyba wracać na front.

- Och, nie - pospieszyła z zapewnieniem. - Napoleon abdykował, a na francuskim tronie znów zasiadł Ludwik. Zapew­niono mnie, że nie ma potrzeby, żeby pan tam wracał.

- Przynajmniej nie zawisnę za dezercję - skrzywił się. -A moja rodzina? Czy wiedzą, że wróciłem?

Laura z nadzwyczajnym skupieniem zaczęła poprawiać koszulę nocną.

- Obawiam się, że nigdy nie wspominał pan o swojej rodzinie. Domyśliłam się, że porzucił pan dom, jeszcze zanim się poznaliśmy. Zawsze wydawał mi się pan szczęśliwy, pro­wadząc samodzielne życie.

Na chwilę na jego twarzy pojawił się cień, który nie miał nic wspólnego z księżycem.

- Dziwne - szepnął.

- Co takiego? - zapytała Laura, wystraszona, że niechcący powiedziała coś, co mogło ożywić jego pamięć.

Kącik jego ust uniósł się w melancholijnym uśmiechu.

- Mówiła mi pani różne rzeczy, ale z nich wszystkich to pierwsza informacja, która ma sens.

- Moi rodzice zginęli w pożarze, kiedy miałam trzynaście lat. Widzi pan, oboje jesteśmy sami. To dlatego kuzyn Ebenezer uznał, że do siebie pasujemy. To on nasze sobą poznał. Przywiózł pana do nas na Boże Narodzenie dwa lata temu. Kochany Ebenezer Flockhart... kuzyn ze strony ojca - dodała z uśmie­chem, uświadomiwszy sobie, jak dziwacznie to zabrzmiało.

- Lauro, niech mi pani przypomni, że powinienem mu podziękować, kiedy następnym razem go spotkam.

- Obawiam się, że to niemożliwe. On... on...

- Zginął na wojnie? - zaryzykował.

Laura już chciała w szlachetny i patriotyczny sposób uśmier­cić fikcyjnego kuzyna, ale w ostatniej chwili sprzeciwiło się temu i tak już nieczyste sumienie.

- Popłynął do Ameryki. Zawsze o tym marzył, a ponie­waż wojna się skończyła, postanowił osiedlić się tam na stałe.

- Może któregoś dnia go odwiedzimy. Skoro to on nas sobie przedstawił, z pewnością ucieszy się na widok roześmianych twarzyczek naszych dzieci.

- Dzieci? - powtórzyła jak echo Laura. - A ile by ich miało być?

Wzruszył ramionami.

- No nie wiem. Powiedzmy, pół tuzina. Powinno wystar­czyć. - Wyciągnął szyję i zrobił zawstydzoną minę. która zupełnie nie pasowała do łobuzerskiego błysku w oczach. -Na początek.

Zakręciło jej się w głowie. Ledwie dwa dni temu pocałowała nieznajomego, a dziś on domaga się, by urodziła mu pół tuzina dzieci.

I to na początek.

Z zamyślenia wyrwał ją jego głośny śmiech.

- Kochanie, pani zbladła. Chyba wie pani. że tylko się z panią droczę. A może zapomniała mnie pani poinformować, że nie mam poczucia humoru?

- Wiedziałam, że się pan ze mną droczy zapewniła, uśmiechając się nerwowo. - Zawsze mówił pan. że chciałby mieć dwoje dzieci: chłopca i dziewczynkę.

- To ładnie z mojej strony. - Podszedł do okna i usiadł obok niej, swobodnie wyciągając przed siebie długie nogi. Laura gwałtownie odsunęła się, byle dalej od niego. Gdyby nie chwycił jej za lodowato zimną rękę, spadłaby na podłogę. -Skarbie, pani zachowanie trochę mnie niepokoi. Powiada pani, że bardzo długo się nie widzieliśmy, a mimo to odnoszę wrażenie, że nie ma pani ochoty na... odświeżenie naszej znajomości.

- Proszę wybaczyć moją nieśmiałość. Jesteśmy zaręczeni od prawie dwóch lat, ale ze względu na pana karierę wojskową rzadko się widywaliśmy. Nasza znajomość rozwijała się poprzez korespondencję.

Przyciągnął ją do siebie. Ironiczne błyski w jego oczach ustąpiły miejsca prawdziwej fascynacji.

- Ma pani moje listy? Może dzięki ich lekturze odzyskam pamięć, a przynajmniej dowiem się czegoś o sobie.

Laura nie spodziewała się takiej prośby.

- Obawiam się, że to niemożliwe. Niestety, wszystkie listy zostały zniszczone.

Puścił jej dłoń, wyraźnie urażony jej odpowiedzią.

- Z pewnością nie można pani zarzucić taniego sentymen­talizmu.

- Och, nie, nie, źle mnie pan zrozumiał! - Nieświadomie położyła dłoń na jego ramieniu. - Noszę w sercu każde słowo, które pan do mnie napisał. Nie rozstawałam się z listami, sypiałam z nimi pod poduszką... i dlatego wydarzył się ten wypadek. Cookie ugotowała je podczas prania. Tak mi przykro!

- Mnie również - powiedział wyraźnie rozczarowany. Oparł się o poduszkę i przesunął palcami po włosach. - Jakim cudem pamiętam każdy zakątek tego domu, a nie mogę sobie przy­pomnieć ani jednej chwili, jaką w nim spędziłem?

- Nie mam pojęcia - odparła Laura, jeszcze bardziej zdzi­wiona niż on.

- Doprowadza mnie to do szału. Lauro, zupełnie pani nie pamiętam. Ani nas. - Znów się do niej przysunął i spojrzał jej w oczy. - Czy my się już całowaliśmy?

Zastanawiała się, czy i tym razem się z nią droczy, ale poważny wyraz jego twarzy przekonał ją, że tak nie jest. Odwróciła głowę, rozmyślając nad ironią losu. Oto okłamuje go bez mrugnięcia okiem, a kiedy ma okazję powiedzieć prawdę, oblewa się rumieńcem.

- Tak, raz.

Delikatnie ujął jej podbródek i przybliżył jej twarz do swojej.

- Dziwne. Mógłbym przysiąc, że nigdy nie zadowoliłbym się tylko jednym pocałunkiem tak słodkich ust. Po plecach dziewczyny przebiegł dreszcz, kiedy jego kciuk musnął jej wargi. - Lauro, proszę się nie obawiać. Przecież sama mnie pani zapewniała, że nie skompromitowałbym swojej narze­czonej. Niech mi pani wierzy, że nie ma w tym niczego wyjątkowego, by nawet najbardziej godny zaufania pan mło­dy skradł przyszłej żonie przed ślubem jeden czy dwa poca­łunki.

Księżyc schował się za chmurami. Znikła dzieląca ich sztuczna uprzejmość. Byli dwojgiem nieznajomych ukrytych w mroku nocy. Pachniał świeżością i mydłem, wiedziała, że jego ogolone policzki są gładkie i delikatne, a oddech gorący, jeszcze zanim jego usta dotknęły jej warg.

Laura już kiedyś całowała, ale nigdy nie była całowana. Różnica, choć subtelna, miała dla niej ogromne znaczenie. Z początku wystarczało mu lekkie muśnięcie, jak gdyby delek­tował się jej pełnymi, aksamitnymi ustami. Nawet nie wiedziała, kiedy jego pieszczota sprawiła, że rozkwitły niczym pąki róż i zapraszająco się dla niego rozchyliły. Nie musiała go długo zachęcać.

Westchnęła, kiedy jego ciepły, zdecydowany na wszystko język wsunął się do jej ust. Objął dłońmi jej głowę i odchylił ją w tył, pogłębiając pocałunek.

Myliła się. Więc jednak się z nią droczył. Ani cięte od­powiedzi, ani kpiny nie wydały jej się tak okrutne, jak jego niewypowiedziana obietnica rozkoszy. Zaszokowana intym­nością tej sytuacji, nie potrafiła powstrzymać własnego języka przed zaskakująco śmiałą reakcją. Jak gdyby w brew sobie, wysunęła go i oddała mu we władanie.

Tam, w lesie, jej pocałunek obudził go z krótkiego snu Tym razem, w ciemnym salonie to on budził ją z uśpienia, które trwało przez całe jej życie. Krew odpłynęła z jej serca. W naj­bardziej tajemniczych zakamarkach ciała czuła przyspieszone, uporczywe pulsowanie.

Już myślała, że z wrażenia straci przytomność, kiedy nie­spodziewanie przestał ją całować. Ułamek sekundy później poczuła jego gorące usta na szyi. Pieścił miękką skórę tuż obok ucha.

- Lauro, niech pani powie do mnie „kochanie" - szepnął, chwytając lekko zębami płatek jej ucha.

- Hmmm? - nie była w stanie wydobyć z siebie słowa, kiedy jego język musnął wnętrze ucha.

- Powiedz do mnie „kochanie". Nie zwracałaś się tak do mnie przez cały dzień. Stęskniłem się za tym.

Odchyliła głowę w tył, bo jego usta znów szukały jej spragnionych warg. Wsunęła palce w jego miękkie włosy, szukając oparcia, kiedy ziemia niebezpiecznie zaczęła usuwać się jej spod nóg.

- Och... kochanie - westchnęła.

Wynagrodził jej uległość jeszcze bardziej namiętnym poca­łunkiem.

Niełatwo go było zaspokoić.

- A teraz wypowiedz moje imię - nalegał.

Nagle ogarnęła ją zupełna pustka. Była tak oszołomiona, że nie potrafiła sobie przypomnieć własnego imienia, a co dopiero tego, które dla niego wymyśliła.

- Mmm... Nicholas.

- Jeszcze raz - szepnął, nie odrywając od niej ust.

- Nicholas... Nicholas... Nicholas... - szeptała między po­całunkami. Jeśli to nie był poryw ogromnej namiętności, nie wiedziała, co innego mogłoby nim być. - Och, Nicky...

To gardłowe mruczenie omal go nie zgubiło. Gdyby Laura nie była oszustką, teraz mogła się nią okazać. Niewiele brakowało, a wbrew jej solennym zapewnieniom skompromi­towałby narzeczoną. Posadziłby ją sobie na kolanach i poca­łował z taką pasją, że nie odważyłaby się protestować. Szep­tałby przy tym obietnice, których z pewnością by nie do­trzymał.

Tyle że tym razem byłby zmuszony dotrzymywać ich do końca życia.

Ta świadomość pozwoliła mu zrobić coś prawic niemoż­liwego. Przestał ją całować.

Zanim się spostrzegła, wziął ją w ramiona, a jego dłoń zaczęła wędrować w górę, po jej żebrach, by zatrzymać się tuż przy nabrzmiewających piersiach. Jej serce łomotało jak oszalałe. Kiedy uświadomiła sobie, że już jej nie całuje, otworzyła oczy.

Wzrok miała zamglony, a różowe usta wilgotne od jego pocałunków. Smakowała niewinnością i namiętnością. Był prawie pewien, że tak oszałamiającej mieszanki nigdy dotąd nie kosztował.

- Czy za pierwszym razem też tak było? Oskarżycielski ton jego głosu wyrwał ją z rozmarzenia.

Zesztywniała w jego objęciach.

- Nie. Zawsze był pan wzorem powściągliwości - odparła, powoli odzyskując zmysły.

- Wygląda na to, że razem z pamięcią straciłem skrupuły. -Odgarniając kosmyki włosów opadające jej na policzek, ze zdumieniem zauważył, że drżą mu ręce. Lauro, lepiej niech pani wraca do łóżka, zanim sama straci pani coś dużo cenniej­szego.

Choć jego słowa brzmiały jak błaganie, zdecydowała, że potraktuje je jak ostrzeżenie. Uwolniła się z jego uścisku.

- Wobec tego życzę panu dobrej nocy, sir powiedziała z godnością.

Wyprostowała się i unosząc dumnie głowę, opuściła salon. Po chwili na korytarzu rozległ się tupot. Laura biegła po schodach, jak gdyby gonił ją diabeł.

Nicholas podrapał się po brodzie. Może nim był?

Chciał oczarować narzeczoną niewinnymi pocałunkami i pię­knymi słówkami, a nie uwodzić ją pod bokiem rodziny. Przy­pomniał sobie ten zatykający dech w piersiach widok: Laura usadowiona na poduszkach na sofie pod oknem, z koszulką uniesioną na wysokość ud. I te westchnienia, wywołane jego pieszczotą.

- Jasna cholera - zaklął, wstając.

Nie miał wątpliwości. Niewinne muśnięcie jej ust wywołało w nim dziką, pierwotną reakcję. Był zazdrosny. Twierdziła, że nie widzieli się od roku. Czyżby aż tak długo nie całował kobiety? A może nawet dłużej? W jego głowie zrodziła się dziwna myśl. Oto on, obsesyjnie dociekający, czy narzeczona była mu wierna, sam nie jest w stanie stwierdzić, czy podczas rozłąki dochował jej wierności. Pewnie tak jak wielu innych żołnierzy, marząc o przyszłej żonie, szukał zaspokojenia w ra­mionach rozpustnych markietanek, których zastępy zawsze ciągnęły za wojskiem.

Pokręcił głową, ciągle jeszcze zdumiony niespodziewanym wybuchem namiętności. Pocałunek upewnił go co do jednego: Laura należała tylko do niego. Nie miał żadnych wątpliwości.

Już miał wracać do swojego zimnego, pustego łóżka, kiedy przypomniał sobie zwęglone resztki listu, który paliła, kiedy ją znalazł. Uklęknął i zaczął grzebać w popiele.

Pod palcami wyczuł grudkę ciepłego i miękkiego wosku. Wyprostował się, ugniatając z niego kulkę. Wprawdzie nie mógł sobie przypomnieć niczego, co wydarzyło się do przed­wczorajszego poranka, ale dobrze pamiętał, że wiejscy rzeźnicy nieczęsto wystawiali rachunki opatrzone kosztownymi wosko­wymi pieczęciami.

Co noc modlę się za Ciebie...

Następnego ranka Nicholas obudził się z upiornym bólem głowy. Dzwonienie w czaszce sprawiało mu fizyczne cier­pienie. Jęcząc, nakrył twarz poduszką i próbował zagłuszyć ten dźwięk.

Wtedy uświadomił sobie, że hałas nic pochodzi z jego wnętrza, ale dobiega z podwórka. Chwycił wiszące na łóżku spodnie, szybko je na siebie włożył i podszedł do okna.

Otworzył je na oścież i wychylił się, by zaczerpnąć w płuca chłodnego świeżego powietrza. Rosa. pozostałość po chłodnej nocy, znikała pieszczona ciepłymi promieniami wschodzącego słońca. Nadal słychać było bicie dzwonów. Echo radosnej, a zarazem tęsknej pieśni niosło się po pa­górkach i łąkach. Pieśń, która ściskała za gardło. Nicho-lasowi zdawało się, że dzwony nawołują go do powrotu do domu.

Jeśli miał dom.

Delikatnie, ale zdecydowanie zamknął okno, ale nawet zaciągnięcie zasłon nie zagłuszyło melancholijnych dźwięków.

Kiedy usłyszał ciche skrzypnięcie drzwi, odwrócił się w du­chu dziękując, że zdążył włożyć spodnie.

- Czy w tym domu nikt nie puka?

Choć ręce miała zajęte złożonymi w kostkę ubraniami, Laura dygnęła i uśmiechnęła się do niego promiennie.

- Ja również życzę panu miłego dnia, sir.

W białej muślinowej sukience ozdobionej drobnymi błękit­nymi kwiatuszkami wyglądała uroczo. Jej stan podkreślała błękitna wstążka, zawiązana pod krągłym biustem. Pod haf­towanym brzegiem spódnicy widać było jej zgrabne kostki odziane w białe pończochy i jedwabne pantofle. Na głowie miała słomkowy kapelusz przewiązany pod brodą różową wstążką. Brakowało jedynie owieczki na sznurku, a mogłaby pozować mistrzowi pędzla do portretu.

Nicholas skrzywił się. Po ostatniej nocy nie miał najmniej­szego zamiaru pozwolić, by zrobiła z niego barana. Ani kozła ofiarnego.

Położyła ubrania na krześle przed toaletką.

- Przyniosłam ubrania odświętne. Cookie znalazła je na strychu. Pewnie nie są najmodniejsze, ale zapewniam, że w kościele w Arden nikt tego nie zauważy.

Założył ręce na piersi i spojrzał na nią podejrzliwie.

- A po co mi odświętne ubranie? Będziemy brać dziś ślub? Roześmiała się.

- Nie, jeszcze nie dziś.

- A zatem po co idziemy do kościoła?

- Dziś jest niedziela.

Patrzył na nią, nadal nic nie rozumiejąc.

- W niedzielę rano zawsze chodzimy do kościoła.

- Naprawdę?

- Ja zawsze. Z pańskich listów wynikało, że i pan stara się nie opuszczać mszy. - Wjej oczach malowało się uwielbienie. -Jest pan wyjątkowo pobożny.

Nicholas podrapał się po zaroście.

- Niech to licho! Kto by pomyślał, że żyję z Najwyższym w takiej zgodzie? - Nagle się zbuntował. - Niech pani nie myśli, że będę Go błagał o przebaczenie za to, co stało się ostatniej nocy. Nie żałuję, że panią pocałowałem. Zarumieniła się, ale śmiało popatrzyła mu w oczy.

- Myślę, że powinniśmy Go prosić nie o przebaczenie, ale o powściągliwość.

- Chyba pani z tym przesadza. Przecież pocałunek to tylko niewinna forma wyrażania uczuć, nieprawdaż?

Laura nie była biegła w sztuce miłości, ale wiedziała, że ich wczorajszy pocałunek nie był wcale taki niewinny.

- Możliwe - zgodziła się z ociąganiem.

- A czy to nie pani zapewniała mnie, że kiedy całowa­liśmy się za pierwszym razem, byłem wzorem powściąg­liwości?

Przeczuwała, że kiedyś będzie musiała mu to wyjaśnić. Zaczęła żałować, że okłamuje go częściej, niż to naprawdę konieczne.

- Jest coś, czego panu nie powiedziałam. Czekał w milczeniu.

Wzięła głęboki wdech.

- Kiedy całowaliśmy się po raz pierwszy, był pan nie­przytomny.

Uniósł brwi.

- To było zaraz po pana powrocie. Zdaje się, że chciałam przekonać samą siebie, że nie jest pan ranny, tylko śpi. Nicholas, wyglądał pan tak rozczulająco, jak książę z bajki, na którego okrutna wiedźma rzuciła zaklęcie. Wiem, że to dziecinne, ale wtedy szczerze wierzyłam, że mój pocałunek wyrwie pana ze snu.

- Ależ, panno Fairleigh, jestem zdumiony! Jak to możliwe, żeby taki wzór przyzwoitości jak pani próbował wykorzystać do własnych celów nieprzytomnego mężczyznę?

Nie namyślając się długo, podeszła do niego i położyła mu rękę na ramieniu.

- Och, proszę nie myśleć o mnie źle! Nigdy wcześniej nie zrobiłam czegoś tak niegodziwego. Sama nie wiem, co mnie napadło. Cóż, ja tylko...

Zamilkła, słysząc jego głośny śmiech. Dołeczek w policzku sprawiał, że wyglądał nie jak dojrzały mężczyzna, ale raczej jak rówieśnik George'a.

Zesztywniała i cofnęła się o krok.

- Niech pan ze mnie nie kpi, sir. To była tylko chwilowa słabość. Zapewniam, że nigdy więcej się nie powtórzy.

Jego śmiech złagodniał.

- Szkoda. Pociągnęła nosem.

- Widzę, że dość lekko traktuje pan nasze narzeczeństwo. Zdaje się, że sama będę musiała dopilnować, by nasze usta pod żadnym pozorem nie zbliżały się do siebie, dopóki nie staniemy przed ołtarzem w kościele Świętego Michała, by złożyć przysięgę. Do tego czasu postaram się, byśmy nigdy nie pozostawali sami.

- Droga Lauro, przecież właśnie jesteśmy sami - zauważył z uśmiechem.

Rozejrzała się po sypialni. Przytulne łóżko ciągle jeszcze pozostawało nie zaścielone, a pościel zapewne nadal była ciepła.

- To prawda, ale przecież nie ośmieliłby się pan całować mnie, kiedy Lottie i Cookie są w pobliżu.

- Czyżby? - zapytał, mrużąc oczy.

Kiedy wziął ją pod ramię i przyciągnął do siebie, ze zgrozą uświadomiła sobie, że właśnie na to liczyła. Spojrzał jej prosto w oczy i nagle spoważniał.

- Lauro, czy byłem dla pani dobry? Czy troszczyłem się o panią? Czy była pani szczęśliwa?

Westchnęła, oszołomiona intensywnością jego uczuć.

- Był pan bardzo troskliwy. Co tydzień pisał pan list, a dodatkowy w dniu urodzin. Ponieważ nie mógł pan osobiście przynosić mi kwiatów, zawsze na marginesie szkicował pan mały bukiecik. A kiedy nas pan odwiedzał, przywoził pan upominki dla Lottie i George'a.

Laura łgała jak z nut. Uświadomiła sobie, że opisuje mężczyznę swoich marzeń. Oto teraz jej marzenia się zi­ściły.

- W listach pisał pan o naszym szczęściu i o życiu po ślubie. O tym, że co rano będziemy pić w łóżku gorącą czekoladę, a o zachodzie słońca spacerować w ogrodzie. Wieczory bę­dziemy spędzać w salonie z rodziną, grając w karty lub śpiewając przy akompaniamencie fortepianu. Później pan będzie czytał nam przy kominku, aż zrobimy się senni. - Spuściła skromnie oczy. - A potem udamy się do sypialni.

Oczy Nicholasa zaszły mgłą, jak gdyby wyobrażanie sobie tej idylli sprawiało mu przykrość.

- I nigdy nie dałem powodu, by żałowała pani, że jest zaręczona?

Laura zdecydowanie pokręciła głową.

- Nie, nigdy.

Przyciągnął jąjeszcze bliżej, pochylił się i dotknął wargami jej ust. Rozpłynęła się w słodyczy jego pocałunku. Nie zdążyła mu się poddać, bo odsunął się od niej i spojrzał zagadkowo w jej oczy.

- A zatem pozostaje mi tylko modlić się. by nigdy do tego nie doszło.

Siedząc w kościele w rodzinnej ławie, tuż obok Laury i jej rodzeństwa, Nicholas stwierdził, że mieszkańcy Aiden musieli oślepnąć, skoro nikt nie zwrócił uwagi na jego niemodny strój. Choć nie przypominał sobie właściwie niczego, co wiązałoby się z jego wcześniejszym życiem, był przekonany, że jeszcze nigdy nie czuł się tak ośmieszony. Choć bryczesy do kolan były wystarczającym poniżeniem, Laura ubrała go w pasiaste jedwabne pończochy, buty z wielką sprzączką, haftowaną kamizelkę i purpurowy surdut z lśniącymi miedzianymi guzikami. W tym ubraniu pasował raczej do salonu jako model dla mistrza pędzla, i to poprzedniego pokolenia. Gdyby jeszcze do kompletu zdobył pudrowaną perukę, mógł­by się ubiegać o posadę lokaja w porządnym arystokratycz­nym domu.

Podrapał się po swędzącym nosie, zadowolony, że wiekowy kamienny kościółek zalatywał stęchlizną dużo intensywniej niż on sam.

George siedział na samym skraju wąskiej ławy, starając się odsunąć jak najdalej od rodziny. Na drugim końcu usadowiła się słodka jak aniołek Lottie i ciągle się wierciła, upuszczając przy tym maleńką torebkę.

Nicholas spojrzał na spokojny profil Laury. Jego cierpienie zdawało się jej równie obojętne, jak bliskość jego ciepłego uda, przyciśniętego do jej boku. W dłoniach ukrytych w białych rękawiczkach ściskała książeczkę do nabożeństwa. Głowę zwróciła w kierunku mahoniowej ambony, zawieszonej w prez­biterium, i czekała, aż pastor udzieli im błogosławieństwa. Kiedy rozległy się pierwsze nuty „Panie, Tyś naszym źródłem", trąciła Nicholasa, przypominając, że należy wstać. Poczuł dreszcz pożądania, gdy okazało się, że Laura nie śpiewała delikatnym sopranem, jak się spodziewał, ale mocnym altem. Spojrzał smutno w górę, jak gdyby przewidywał, że Bóg od razu zemści się za to, że zbezcześcił Jego dom tak niecnymi myślami.

Po chwili uświadomił sobie, że od jakiegoś czasu odczuwa dokuczliwe swędzenie w okolicy karku. Poprawił kołnierz, zastanawiając się, czy przypadkiem nie gnieździła się tam rodzina moli, jednak denerwujące swędzenie nie ustępowało. Kątem oka zauważył, że mężczyzna o krzaczastych brwiach i z zaczesaną na bok grzywką przypatruje mu się tak, jakby chciał mu wbić sztylet w plecy. Nicholas obejrzał się za siebie i ku swojemu zdumieniu napotkał spojrzenie jeszcze jednego parafianina. Twarz miał usianą bliznami po ospie i sprawiał wrażenie kogoś, kto dawno nie widział mydła. Mężczyzna popatrzył na niego z wyraźną niechęcią, po czym spuścił wzrok.

Zakłopotany Nicholas odwrócił się do ołtarza. Prawdopodob­nie ze względu na ten błazeński strój był nieco przewrażliwiony i ciekawość tubylców odczytał jako wrogość.

Wierni usiedli w ławach, a siwowłosy pastor rozpoczął kazanie. Głos miał tak jednostajny, że Nicholas bał się, iż lada chwila zaśnie i z hukiem osunie się na posadzkę.

Ożywił się, słysząc, że pastor niespodziewanie zmienił intonację i z przejęciem coś obwieszczał.

- ...zaszczyt ogłosić, że pan Nicholas Radcliffe i panna Laura Jane Fairleigh mają zamiar wstąpić w związek małżeń­ski. Jeśli ktoś zna powód, dla którego małżeństwo to nie powinno zostać zawarte, powinien go zgłosić. Zapowiedź pierwsza.

Nie tylko Nicholas był zaskoczony słowami pastora. Zwy­kle zapowiedziom towarzyszy głucha cisza, tym razem było inaczej. W nawie podniósł się szmer. Nicholas ukradkiem zerkał na lewo i prawo. Kilku mężczyzn patrzyło na niego, nie kryjąc swego niezadowolenia. Ciekawe, czy któryś z nich mógł być na tyle wykształcony, by napisać list, na paleniu którego przyłapał ostatniej nocy swoją narze­czoną.

Laura z wypiekami na policzkach patrzyła prosto przed siebie. Jej ciało było sztywne, całkowicie pozbawione miękkości i ciepła, którymi wczoraj tak go oczarowała. Nicholas ujął jej dłoń.

- Lauro, dlaczego mnie pani nie ostrzegła? szepnął jej do ucha.

Jej nosek drgnął nerwowo.

- To dopiero pierwsze zapowiedzi - powiedziała cicho, siląc się na lekki ton. - Ma pan jeszcze dwie niedziele, by się wycofać.

Jego kciuk przyciskał kostki jej dłoni.

- A dlaczegóż miałbym to zrobić? Najwyraźniej jestem obiektem zazdrości wszystkich kawalerów we wsi. Sądząc po ich minach, nie ja jeden się pani oświadczyłem.

- Ale tylko pańskie oświadczyny przyjęłam - przypomniała.

- Nasze zaręczyny były tajemnicą czy może wszyscy sta­rający się stracili pamięć razem ze mną?

- Ciii - szepnęła, cofając dłoń. - Teraz prośmy Boga, by nam wybaczył nasze grzechy.

Kiedy wstali razem z wszystkimi wiernymi, Nicholas pochylił się nad nią i szepnął jej do ucha:

- Czyżby osoba tak niewinna jak pani w ogóle miała jakieś grzechy?

Znów ogarnął ją ten sam niepokój, strach, którego nie powinna była nigdy poznać.

- Widzę, że i słów Biblii pan zapomniał, sir. Wszak nikt z nas nie jest bez grzechu. Nikt. - Laura uklękła, chowając twarz pod kapeluszem.

Zanim podążył w jej ślady, przez chwilę stał zapatrzony w jej kremowy kark. Dziwne uczucie. Mógłby przysiąc, że nigdy przed nikim nie klęczał. Nawet przed Bogiem. Wprawdzie zamknął oczy, tak jak narzeczona, ale tylko udawał, że się modli. Słowa, które zdawały się bez wysiłku płynąć z różowych ust Laury, były mu całkowicie obce. Nie był też przekonany, czy ktokolwiek w ogóle ich słucha.

Piękna z nich para, co? - zrzędził George, odganiając motyla, który próbował usiąść mu na nosie.

- Moim zdaniem, zupełnie do siebie nie pasują. – Lottie podniosła głowę znad zniszczonej kopii „Morderstwa w klasz­torze", którą włożyła w okładkę książeczki do nabożeństwa. -Jest dla niej za wysoki.

Rodzeństwo usiadło na kamiennych stopniach przy wejściu do kościoła i bez entuzjazmu przyglądało się zamieszaniu, jakie wywołało pojawienie się Laury i Nicholasa na zalanym słońcem dziedzińcu. Tłum parafian szczelnie ich otoczył, by złożyć życzenia i gratulacje. Mężczyźni, którzy kiedyś sami starali się o rękę Laury, trzymali się na uboczu, ale pozostali miesz­kańcy podeszli bliżej, by dowiedzieć się czegoś więcej o zbli­żającym się ślubie i by dokładniej przyjrzeć się i ocenić nieznajomego szczęściarza. Lottie mogła się przekonać, że urok, którym przechwalał się Nicholas, nie był próżną gada­niną. Żonaci mężczyźni po chwili rozmowy zaczęli serdecz­nie poklepywać przyszłego pana młodego po plecach, pod­czas gdy ich żony słodko się do niego uśmiechały. Nawet wiecznie niezadowolona wdowa Witherspoon obdarzyła go promiennym uśmiechem, kiedy z szacunkiem cmoknął ją w rękę.

- Prosiłaś Boga, żeby ci wybaczył, że planowałaś morder­stwo? - zapytał George.

Lottie zamknęła książkę.

- Wolę nie myśleć o tym jak o morderstwie. Wypadek. To będzie niefortunny wypadek.

- O niefortunnym wypadku można mówić wtedy, gdy zgu­bisz okulary albo zapomnisz zawiązać buty. ale nie kiedy w godzinę po ślubie padasz trupem. Wiesz już, jak zamierzasz tego dokonać? - George przez cały czas obserwował roz­promienioną twarz Laury, która uśmiechała się do Nicholasa. -Ja bym najchętniej wsadził tę jego piękną buźkę w weselny tort, niechby się udusił.

Lottie pokręciła głową, upychając z powrotem małą wąsatą mordkę, która wysunęła się z jej torebki.

- Obawiam się, że to zbyt proste. W jednej z powieści pana Walpole'a bohater ginie przygnieciony ogromnym hełmem z pióropuszem. Osobiście jestem za trucizną.

- Całe szczęście. Wątpię, żeby gdzieś tu w okolicy można było znaleźć ogromny hełm z pióropuszem.

- Oczywiście nie wykluczam przypadkowego utonięcia lub postrzelenia się z własnej broni. W najbliższym czasie zamie­rzam przeprowadzić serię eksperymentów. Postaram się znaleźć jakąś budzącą zaufanie metodę na pozbycie się niechcianego pana młodego.

- A co zrobisz, jeśli żaden z twoich eksperymentów nie przyniesie rezultatu?

George podążył za wzrokiem Lottie, która zadarła głowę w górę. Tuż nad nimi, na dzwonnicy rozpościerał swe skrzydła podniszczony kamienny anioł. Miejscowa legenda głosiła, że figura chroniła mieszkańców przed złymi mocami. Kamienny posąg o okrągłych policzkach i sterczącym podbródku dziwnie przypominał małą Lottie.

- Wtedy poszukam natchnienia w niebie.

Laura zastanawiała się, czy stojąc u wejścia na kościelny cmentarz i marząc o pocałunkach, popełnia świętokradztwo. Z trudem zdobyła się na wysiłek, by kiwać z wdzięcznością głową, odwzajemniać uśmiechy i ściskać dłonie mieszkańcom wioski, którzy otoczyli ją, by złożyć gratulacje. Wszyscy życzyli im szczęścia, a ona myślała jedynie o promieniach księżyca wdzierających się do salonu i upojnych pocałunkach nieznajomego.

Ten nieznajomy stał teraz u jej boku. Każde przypadkowe dotknięcie jego ramienia wywoływało u niej dreszcz. Podczas kazania tylko udawała, że słucha słów pastora. Bliskość Nicholasa zupełnie rozpraszała jej uwagę. Kiedy mowa była tym, jak piękną cechą jest umiejętność panowania nad własnymi emocjami, Laura z rozmarzeniem wspominała tamten cudowny moment, gdy omal jej nie straciła.

Betsy Bogworth, córka grabarza, której wystające zęby

skłonność do marszczenia nosa sprawiały, że wyglądała jak wyrośnięty zając, szarpała Laurę za rękaw.

- Jak ci nie wstyd, żeby trzymać w tajemnicy taką wiado­mość! Dlaczego nam nie powiedziałaś, że jesteś zaręczona?

- Pan Radcliffe nalegał, żeby nie wspominać o naszych zaręczynach, dopóki nie zakończy służby wojskowej - wyjaśniła Laura.

- Naprawdę? - Niewinna mina nie pasowała do łobuzer­skiego błysku w oczach Nicholasa.

- Ależ naturalnie, kochanie.

Bladolica siostra Betsy, Alice, nie mogła wyjść ze zdumienia.

- Potajemne zaręczyny! Jakie to ekscytujące i romantyczne! Jak ty musiałaś czekać na jego powrót!

- O, tak - Laura zerknęła ukradkiem na Nicholasa. Jej wzrok na sekundę zatrzymał się na jego ustach. - Nawet sobie nie wyobrażacie, jak go wycałowałam.

Alice otworzyła szeroko oczy ze zdumienia. Tłum nagle zamilkł, a zmieszany Nicholas chrząknął i zaczął czubkiem buta przesuwać leżący w trawie kamyk.

Laura czuła, że oblewa się rumieńcem.

- Chciałam powiedzieć, że go „wypatrywałam". Betsy zmarszczyła nos.

- Każdy kawaler w Arden próbował zdobyć serce i rękę Laury, niestety, bez powodzenia. Jak pan tego dokonał, mimo że nigdy wcześniej tu pana nie widzieliśmy?

Nicholas uśmiechnął się zagadkowo.

- Proszę zapytać moją narzeczoną.

Choć nie miała odwagi się o tym przekonać, wiedziała, że Nicholas patrzy na nią wyczekująco.

- W pierwszym roku naszego narzeczeństwa wizyty pana Radcliffe'a były zbyt krótkie i nieregularne, by bywać w wiosce, a w ubiegłym roku prawie w ogóle się nie widywaliśmy. Korespondowaliśmy tylko ze sobą. Jego listy podbiły moje serce. Pan Radcliffe zdobył mnie ustami. - Laura zagryzła wargi. - Chciałam powiedzieć „słowami".

Ratunek przybył z najmniej spodziewanej strony. Halford Tombob, pomagając sobie laską, przedarł się przez tłum. Staruszek, który z uporem bronił się przed używaniem oku­larów, wyjął z kieszeni kamizelki ogromne szkło powięk­szające.

Zapadła cisza jak makiem zasiał, kiedy drżącą dłonią przy­bliżył szkło do twarzy Nicholasa i mrużąc jedno oko, dokładnie mu się przyjrzał. Po upiornie długiej chwili opuścił szkło.

- Znam tę twarz - obwieścił z przekonaniem.

Czasami zastanawiam się, czy mnie jeszcze pamiętasz...

Serce Laury zamarło, po czym zaczęło bić w przyspieszo­nym tempie. Staruszek musiał się pomylić. Z tego, co wiedziała, Halford Tombob nie opuszczał Arden, odkąd na tronie zasiadł Jerzy II.

- Z całym szacunkiem, panie Tombob, ale to niemożliwe -powiedziała, wsuwając dłoń pod ramię Nicholasa. - Mój na­rzeczony jest we wsi po raz pierwszy.

Tombob zmarszczył czoło.

- Jest pani pewna? Dziwne, ale mógłbym przysiąc, że... -Potrząsał siwą głową. - W takim razie, chyba się pomyliłem. Wzrok już nie ten, a i pamięć mi szwankuje. Wciąż kręcąc głową, zaczął się oddalać.

- Sir, proszę zaczekać - odezwał się Nicholas głosem grzecz­nym, ale nie znoszącym sprzeciwu. Kiedy staruszek się odwrócił, obrzucił uważnym spojrzeniem jego pomarszczoną twarz. - Niech mi pan powie, dlaczego myślał pan, że mnie zna?

Tombob wbił czubek laski w kępkę trawy.

- Przypomina pan chłopca, którego niegdyś znałem. Nie pamiętam, jak się nazywał. To było szczere, szlachetne dziecko, skromne i dobre.

Nicholas uśmiechnął się krzywo.

- Wobec tego ma pani rację, Lauro. To nie ja.

Dowcip rozbawił Tomboba i wszystkich zebranych. Laura, przekonana, że dłużej nie wytrzyma tej nerwowej sytuacji, szarpnęła Nicholasa za ramię.

- Panie Radcliffe, pora wracać do domu. Cookie czeka z lanczem.

Kilka chwil później wysłużona kolaska wtoczyła się na brukowany podjazd przed domem. Zamiast Cookie, powraca­jących z kościoła powitał Dower, który właśnie przybył z Lon­dynu. Ponieważ staruszek jak zwykle miał dość ponurą minę, nie sposób było się domyślić, czy przywiózł dobre czy złe wieści.

Nie czekając, aż Nicholas poda jej rękę i pomoże wysiąść, Laura w pośpiechu wyskoczyła z kolaski, omal nie rozrywając sobie sukienki.

- Witaj, Dower. Dowiedziałeś się czegoś o baranie, którego chcemy dokupić do naszego stada?

- Możliwe - odparł zagadkowo.

- Niepotrzebny nam nowy baran. - George rzucił Nicholasowi ponure spojrzenie. - Dotychczas jakoś sobie radziliśmy i bez tego.

- Chyba że pozwolisz go upiec na rożnie - dodała słodko Lottie.

- Chodźmy, Dower - powiedziała przez zaciśnięte zęby Laura. - Skoro będziemy mówić o zwierzętach, przejdźmy do stodoły.

Nie czekając, aż dzieci wzbudzą w Nicholasie podejrzenia, ruszyła w stronę stodoły, ciągnąc za sobą zmęczonego Dowera. Ledwo zamknęła za nimi drzwi, zasypała staruszka pytaniami.

- Mów prędko. Czego się dowiedziałeś w Londynie? Sły­szałeś, czy nie zaginął tam jakiś dżentelmen?

- Niech mnie panienka tak nie pogania. Muszę złapać oddech.

Choć umierała z niecierpliwości, Laura wiedziała, że gdy Dower się uprze, nie ma sensu go pospieszać. Kiedyś Cookie ponaglała go, by zaniósł sąsiadom świeżo upieczone bożo­narodzeniowe ciasto. Owszem, przesyłka dotarła na miejsce, ale z tygodniowym opóźnieniem, bez kruszonki i bakalii.

Laura w milczeniu czekała, aż nabije fajkę, znajdzie zapałki, zapali i spokojnie się zaciągnie. Kiedy myślała, że zaraz zacznie wyrywać włosy z głowy swojej albo, co gorsza, staruszka, Dower wypuścił kłęby dymu.

- Zaginął jeden dżentelmen, panienko.

Laura poczuła, że uginają się pod nią nogi. Opadła ciężko na snopek siana.

- To koniec. Wszyscy pójdziemy do więzienia. Dower znowu zaciągnął się fajką.

- Zniknął niecały tydzień temu. Wyszedł do jednego z tych piekielnych domów gry i nie wrócił. Od tej pory jego żona odchodzi od zmysłów.

- Och! - Laura chwyciła się za brzuch, jak gdyby kopnęła ją krowa. A więc wszystko wskazywało na to, że Nicholas nie potrzebuje żony, bo już jedną ma.

Na wąskich ustach Dowera pojawił się złośliwy uśmiech.

- Ludzie powiadają, że uciekł z kochanką do Francji. Laura podniosła głowę.

- Ma żonę i kochankę?

Dower z podziwem pokręcił głową i wypuścił nosem dym.

- Twarda z niego sztuka. Bóg mi świadkiem, ja sobie z jedną kobietą nie mogę poradzić, a co dopiero z dwiema.

Przypomniały jej się czułe słówka, które Nicholas szeptał jej do ucha, jego ciepły oddech, dotyk warg.

- Jestem pewna, że wie, jak uszczęśliwić kobietę - powie­działa, nie kryjąc goryczy. - Niektórzy mężczyźni po prostu mają do tego talent.

Wstała z siana i zaczęła krążyć między przegrodami. Nie mogła potępiać Nicholasa za słabość charakteru, gdy sama zachowywała się tak niemoralnie. Zamiast złamanego serca powinna mieć wyrzuty sumienia.

- Biedna kobieta, ta jego żona. Ależ ona musi cierpieć, nie wiedząc, jaki okrutny los spotkał męża!

Dower zgodnie kiwał głową.

- Panienko, a jeszcze te jej wrzeszczące bachory! Żadnej pociechy, jedno z nimi utrapienie.

Laura zamarła.

- Bachory?

- Ano. Co najmniej piątka, a cojedno to głośniej wrzeszczy. Laura, przytrzymując się słupa, usiadła z powrotem na sianie. Dower sięgnął do kieszeni i wydobył pomięty kawałek papieru.

- Rozprowadzali to po mieście, w nadziei, że może ktoś wie, co się z nim stało - powiedział, podając jej kartkę.

Drżącymi dłońmi wzięła zwitek. Rysownik z pewnością nie oddał modelowi sprawiedliwości. Cóż, nawet tacy mistrzowie jak Reynolds czy Gainsborough nie potrafiliby uchwycić subtelności uśmiechu jej narzeczonego, a tym bardziej błysku wjego oczach.

Kiedy rozłożyła kartkę na kolanie, okazało się, że portret przedstawia mężczyznę w średnim wieku, o małych, głęboko osadzonych świńskich oczkach. Krzaczaste bokobrody nie były w stanie zasłonić pulchnych policzków. Gęste, kręcone czarne włosy mogłyby być dumą niejednej kobiety.

Laura oderwała wzrok od rysunku. Żaden artysta, nawet ślepy, nie mógł być aż tak nieporadny.

Poderwała się na równe nogi.

- To nie on! - zawołała, potrząsając kartką przed nosem Dowera. - To nie jest mój Nicholas!

Zdziwiony Dower podrapał się po brodzie.

- A czyja mówię, że to on? Panienka pytała, czy w Londynie nie zaginął jakiś dżentelmen.

Laura nie wiedziała, czy ma go kopnąć, czy ucałować. Zdecydowała, że najlepiej rzuci mu się na szyję.

- Ty wstrętny, kochany staruszku! Co ja bym bez ciebie zrobiła?

- Spokojnie, panienko. Bo mnie panienka udusi. - Uwol­niwszy się z jej uścisku, Dower zaczął czyścić fajkę. - Ale to jeszcze nie dowodzi, że dziś w nocy nie podusi nas nasz młodzieniec.

Przeszedł ją dreszcz. Może i nie znała prawdziwego nazwiska Nicholasa, ale wiedziała, że jeśli przyjdzie do niej w nocy, to na pewno nie po to, żeby ją udusić.

Jednak słowa Dowera zasiały w jej sercu niepokój. Wiado­mość, że to nie jej Nicholas jest wiarołomnym mężem i ojcem pięciorga dzieci, sprawiła jej taką radość! Na moment zapom­niała, że ciągle nic o nim nie wiedzą.

- Masz rację, Dower. Za kilka dni wrócisz do Londynu i jeszcze raz spróbujesz się czegoś dowiedzieć. Nie mamy zbyt dużo czasu, jeśli ślub ma się odbyć się w środę przed moimi urodzinami. - Otworzyła wrota, wpuszczając do stodoły światło słoneczne, i z rozmarzeniem zapatrzyła się na okna sypialni lady Eleonory. - Nie rozumiem, dlaczego nikt go nie szuka. Gdyby był mój, szukałabym go tak długo, aż powróciłby bezpiecznie do domu.

Pani kuzyn zniknął.

Diana Harlow przez jedenaście lat bała się, że usłyszy te słowa. Wyobrażała sobie, jak ktoś wchodzi do salonu, w którym akurat w danej chwili przebywa, i przekazuje jej tę wiadomość. Obmyślała tysiące sposobów reakcji, nie przewidziała jednak, że kiedy w końcu ten moment nadejdzie, nie będzie w stanie się poruszyć. Ogarnęła ją paraliżująca niemoc. Siedziała z wzro­kiem wbitym w leżącą na stole księgę rachunkową, aż rzędy i kolumny cyfr zaczęły się zlewać w jedną plamę.

- Pani kuzyn zniknął - powtórzył jej gość, zatrzymując się przy biurku. - Czy domyśla się pani miejsca jego pobytu?

Diana powoli podniosła głowę i spojrzała w zielone oczy Thane'a DeMille'a, markiza Gillingham i najbliższego przy­jaciela Sterlinga. Choć czas i skłonność do rozrywek charak­teryzująca większość młodzieńców jego pokroju odbiły swe piętno na jego chłopięcej twarzy, włosy miał bujne jak dawniej. Ramiona i nogi nabrały bardziej męskiego kształtu. W szarym surducie, grafitowo-burgundowej kamizelce i płowych spod­niach wyglądał zgrabnie i elegancko. W rękach trzymał cylinder i laskę.

Diana znów zapatrzyła się w księgę. Widziała, że z koka wymknął się jej niesforny kosmyk włosów, a palce poplamiła atramentem.

- Mój kuzyn nigdy nie mówi, dokąd się wybiera. Dowia­dywał się pan w miejscach, w których zwykle bywa? U Al^ macka? U White'a? W Newmarket? - Zanurzyła pióro w ka­łamarzu i starannym pismem zanotowała kolejny rząd liczb. -Jeśli tam go nie ma, niech pan odwiedzi siostry Wilson.

Siostry Wilson, jak wszystkim było wiadomo, trudniły się nierządem, miały słabość do bogatych dżentelmenów i jak nikt inny wiedziały, jak dostarczyć im przyjemności.

Thane zdziwił się, słysząc z jej ust to nazwisko, ale nie dał tego po sobie poznać.

- Tak się składa, że nie dalej jak wczoraj miałem przy­jemność rozmawiać z panną Hariettą Wilson - powiedział z. ironicznym uśmiechem. - Nie widziała Sterlinga, odkąd wrócił z Francji.

Dłoń Diany zadrżała, niechcący przerabiając zero na dziewiąt­kę. Powoli zamknęła księgę i spojrzała na Thane'a.

- Szczerze wątpię, by był to powód do niepokoju. Podobnie jak pan, mój kuzyn jest człowiekiem o szerokich zaintereso­waniach. Nigdy nie znosił nudy. Prawdopodobnie próbując zaspokoić swoje żądze, oddaje się gdzieś rozrywkom.

Thane zacisnął wargi.

- Byłbym skłonny zgodzić się z panią, gdyby nie to. Podchodząc do drzwi, wsunął do ust dwa palce i nie zważając na zasady dobrego wychowania, zagwizdał.

Do salonu wbiegły mastiffy Sterlinga. Łby miały smętnie opuszczone, a w ich oczach widać było przygnębienie. W ni­czym nie przypominały tych wspaniałych, zdrowych stworzeń, które jeszcze kilka dni temu przebywały w tym salonie w to­warzystwie swego pana. Snuły się po pokoju, jakby nie wie­działy, co z sobą począć. Nawet mały biały kot drzemiący przy kominku nie przyciągnął ich uwagi.

- Caliban, Cerberus, leżeć! - rozkazał Thane.

Psy spojrzały na niego bez zainteresowania, po czym podeszły do okna. Obwąchały parapet, usiadły na zadach, przykleiły nosy do szyby i zapatrzyły się na zamgloną ulicę.

- Nie rozumiem. - Diana zmarszczyła czoło.

Thane opadł ciężko na skórzany fotel przy biurku, naprzeciw­ko niej.

Zapomniała o tym jego zwyczaju. Nigdy nie siadał jak wszyscy, ale rzucał się na fotel, jak gdyby resztką sił.

- Zachowują się tak od jego zniknięcia. Są apatyczne, nie chcą jeść, nie śpią. Przez całe noce skomlą i wyją. -Krzywiąc się, zdjął z klapy niewidzialny włos. - I potwornie gubią sierść.

Diana nie zdołała ukryć uśmiechu.

- W takim razie potrzebny panu jeszcze jeden służący, a nie książę.

Thane pochylił się do przodu i spojrzał jej w oczy.

- Czy przypomina sobie pani, żeby Sterling wyjechał kiedy na tak długo i nie zabrał ze sobą tych bestii? Nawet Francuzi nazywali je chiens de diable, „psy diabła". Żołnierze powiadali, że kiedy polegnie, psy odprowadzą jego duszę do piekła.

Zastanawiając się nad jego słowami, poczuła mrowienie w palcach. Próbując ukryć drżenie dłoni, zaczęła przekładać papiery leżące na biurku.

- Kiedy widział się z nim pan po raz ostatni?

- Prawie tydzień temu. W czwartek rano, około dziesiątej, poinformował stajennego, że zamierza udać się na przejażdżkę do Hyde Parku. Od tej pory nikt nie wie, co się z nim stało.

- Chyba nie podejrzewa pan, że padł ofiarą jakiegoś prze­stępstwa?

- Obawiam się, że nie mogę wykluczyć takiej możliwości. Diana z trudem panowała nad ogarniającą ją paniką. Choć wiecznie się sprzeczali, oboje przepadali za swoim towarzyst­wem. Wprawdzie przed całym światem odgrywał rolę diabła z piekła rodem, ale dla niej zawsze był aniołem stróżem, który sam dzielnie znosił humory jej ojca, byle zaoszczędzić jej cierpień.

- Ale chyba nie musimy obawiać się najgorszego, prawda? -zapytała. - Może został porwany?

- Tak, też o tym pomyślałem. Sterling nigdy nie wspominał, by mu grożono i na razie nikt nie żądał okupu. Poza tym ktoś, kto byłby na tyle nierozsądny, by uprowadzić pani kuzyna, z pewnością sam zaproponowałby nam pieniądze, byle tylko się go pozbyć. Ten jego cięty język! Sterling potrafiłby złamać nawet najtwardszego bandytę.

Diana była zbyt przerażona, by docenić czarny humor Thane'a.

- Ale kto chciałby go skrzywdzić? Czy Sterling ma jakichś wrogów?

Thane zmarszczył czoło, dając jej do zrozumienia, że to pytanie nie miało sensu.

- Niech pomyślę - powiedział, bębniąc palcami w poręcz fotela. - Po pierwsze, ci dwaj młodzieńcy, których postrzelił w pojedynku, zanim zdążyli wymierzyć z pistoletów. Po drugie, lord Reginald Danforth, były właściciel uroczej wiejskiej posiadłości w Derbyshire, którą przegrał do pani kuzyna. Och, byłbym zapomniał o jego namiętnym związku ze śliczną lady Elizabeth Hewitt. Na szczęście dla Sterlinga, owa dama okazała się mężatką, co wyszło na jaw po ich zerwaniu. Obawiam się, że jej mąż nie był zadowolony z takiego przebiegu spraw. Wyzwałby Sterlinga, ale dowiedziawszy się o wynikach wcześ­niejszych pojedynków, wolał uniknąć podobnego doświad­czenia.

Wzdychając, Diana zdjęła okulary i potarła wgniecenie na nosie.

- Czy wobec tego jest w Londynie ktoś, kto nie żywi do niego niechęci?

- Pani i ja.

Zabolały ją ciche słowa Thane'a. Przez jedenaście lat łączyły ją z nim jedynie złe ludzkie języki. Najbardziej wytrwali plotkarze ciągle jeszcze pamiętali tamtą noc, kiedy to ich związek legł w gruzach, a jej serce zostało nieuleczalnie złamane. Patrząc na niego bez okularów, miała wrażenie, że Thane dostrzegł w jej oczach wszystkie bolesne wspomnienia.

Szybko włożyła okulary i zaczęła notować coś na czystej kartce papieru listowego.

- A zatem to my będziemy musieli go odnaleźć. Ja wynajmę detektywa, a pan niech odwiedzi wszystkich znajomych Ster­linga. Proponuję zachować dyskrecję, przynajmniej do czasu, aż natrafimy na jakieś ślady. Lepiej nie wywoływać paniki. -Podniosła wzrok i spojrzała na niego. - Czy zgadza się pan na mój plan?

- Jestem zaszczycony, że zechciała pani zasięgnąć mojej opinii. Ostatnio nieczęsto miewam tę przyjemność.

Zarumieniła się, słysząc ten zarzut, ale świadoma, że nie wygra, postanowiła nie wdawać się w dyskusję na ten temat.

- Jeśli mamy razem szukać Sterlinga, lepiej zapomnijmy o przeszłości i skoncentrujmy się na przyszłości, a dokładniej mówiąc, na jego przyszłości.

- Jak pani sobie życzy. -Wstał i włożył cylinder. –Pozwolę sobie odwiedzić panią jutro w południe. Wymienimy informa­cje.

Kiedy ruszył w stronę drzwi, jeden z mastiffów odwrócił się od okna i zaczął skomleć. Diana skrzywiła się, widząc, że pies ślini się na bezcenny turecki dywan jej ojca.

- Milordzie, czy pan o czymś nie zapomniał?

- Hmmm? Ach, oczywiście. - Thane z niewinną miną podszedł do fotela i wsunął pod pachę swoją laskę.

- Miałam na myśli psy - powiedziała chłodno.

Jego ironiczny uśmiech zdenerwował ją tak samo jak kiedyś.

- Ależ te psy należą teraz do pani. Gdyby chciała pani, by zaopiekował się nimi kompetentny służący, z przyjemnością kogoś polecę.

To powiedziawszy, ukłonił się i wyszedł. Sam.


- Choć na to nie zasłużyłam, Bóg obdarzył mnie nową rodziną...

Laura Fairleigh zawsze dotrzymywała słowa. Nicholas nie przypuszczał, że będzie mu z tego powodu przykro, ale kiedy w ciągu następnych kilku dni rzeczywiście starała się nie zostawać z nim sam na sam, zaczął się za­stanawiać, czy jeszcze kiedyś przydarzy jej się jakaś chwilowa słabość. Kiedy bóle głowy prawie całkiem już ustąpiły, a po ogromnym guzie na niej nie pozostał żaden ślad, Nicholas zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem nie symulować poważ­niejszej choroby, licząc, że Laura, być może, spróbuje go uzdrowić pocałunkiem.

Najwyraźniej zwerbowała do pomocy całą rodzinę. Nawet jeśli jakimś zrządzeniem losu natykał się na nią w salonie, to zanim jeszcze zdążył otworzyć usta, żeby ją przywitać, ni stąd, ni zowąd wpadała Cookie, prosząc, by panienka raczyła spojrzeć na białą krepę lub skosztować eksperymentalnej migdałowej polewy do weselnego tortu. Kiedy przypadkiem mijali się na półpiętrze, natychmiast niczym mały duszek pojawiała się Lottie, plotąc coś o opowiadaniu lub wierszu, jaki właśnie napisała. A gdy odnajdywał ją w kuchni przy stole, pijącą herbatę, zawsze w tej samej chwili w drzwi walił George, który akurat przyniósł drew na opał. Jego radosne pogwizdywanie tak denerwowało Nicholasa, że czasami miał ochotę chłopca udusić.

Powoli zaczynał się obawiać, że jeśli ta sytuacja potrwa dłużej, skończy się na tym, że mijając ją na schodach, będzie zmuszony skraść jej kosmyk włosów.

Od tamtego dnia, kiedy udała się z Dowerem na naradę do stodoły, zachowanie Laury nie wzbudzało jego najmniejszych podejrzeń. Ponieważ rozsądek podpowiadał mu, że narzeczona nie zdradza go ze starym, Nicholas był przekonany, że po prostu z natury jest nieufny i zazdrosny, i postanowił nad sobą popracować.

Szło mu całkiem nieźle, dopóki w czwartkowe popołudnie nie zauważył jej biegnącej dróżką z jakimś podejrzanym pakunkiem ukrytym pod płaszczem.

Rozdarty między instynktem a honorem, obserwował ją przez firankę w salonie.

Dower od rana doglądał owiec na pastwisku, Cookie, śpie­wając pod nosem, jak zwykle kręciła się po kuchni. Lottie i George grali w gabinecie w kardynały, głośno się przy tym kłócąc.

Kiedy George oskarżył Lottie o to, że gdy nie patrzył, dmuchnęła w drewienka, które ułożyły się w niemożliwą do poruszenia konstrukcję, Nicholas bezszelestnie wymknął się głównym wejściem i ruszył w ślad za Laurą. Szedł dość szybko, próbując nie stracić z oczu jej szczupłej postaci, a jednocześnie starając się, by go nie zauważyła. Dzień był wietrzny, a powie­trze bardziej jesienne niż letnie.

Laura nie zwalniała kroku, co wydało mu się zupełnie oczywiste. W ciągu kilku ostatnich dni zauważył, że jego narzeczona wcale nie jest delikatnym kwiatuszkiem, spędza­jącym czas na haftach i malowaniu romantycznych widoków. Lubiła grywać na pianinie, ale równie często można było spotkać ją na rozchybotanej drabinie, czyszczącą sztukaterie.

W kuchni niepodzielnie rządziła Cookie, jako insygnium władzy trzymając w dłoni wałek do ciasta, podczas gdy Laura z en­tuzjazmem zajmowała się ogrodem kwiatowym i warzywnym. Często wracała do domu zupełnie wyczerpana i z noskiem uroczo przybrudzonym ziemią.

Na skraju wsi nagle skręciła do kościoła. Nicholas przystanął i szybko ukrył się za pniem starego dębu, by ją obserwować. Czuł sięjak ostatni łajdak, ale nie miał siły zawrócić. Nie teraz, kiedy, być może, miał szansę odkryć, jakaż to tajemnica sprawiała, że w brązowych oczach jego narzeczonej pojawiał się czasem cień strachu.

Miał nadzieję, że nie ziszczą się jego najgorsze obawy. Czyżby jakiś inny mężczyzna zdobył jej uczucia? Jeśli tak, to czy ośmieliłaby się spotykać z nim w kościele?

Tymczasem Laura minęła kamienne schodki wiodące do kościoła i przez wysoką bramę weszła prosto na przykościelny cmentarz. Nicholas ruszył za nią, ale tuż przed bramą się zawahał. Choć Laura zapewniała go, że zawsze był pobożny, wciąż miał dziwne przeczucie, że na poświęconej ziemi nie jest mile widziany.

Kiedy znikła za trawiastym pagórkiem, wśliznął się na cmentarz. Chłodny wiatr zasypywał mogiły pierwszymi mart­wymi liśćmi. Nagrobki ze starości chyliły się ku ziemi pod przedziwnymi kątami. Niektóre porosły mchem, inne wypłukał deszcz lub nadgryzł ząb czasu.

Laura klęczała między dwoma omszałymi kamieniami w naj­dalszym zakątku cmentarza. Nicholas przystanął i w milczeniu patrzył, jak spod płaszcza wyjęła tajemniczy pakunek.

Było to naręcze świeżych kwiatów. Wiedział, że te ostróżki, chryzantemy, irysy, lilie i nagietki posadziła i pielęgnowała własnymi rękami.

Widząc, z jaką czułością kładzie na mogiłach dwa kolorowe bukiety, Nicholas przysiadł na najbliższym nagrobku. Czuł się podle. Laura przyszła tu odwiedzić zmarłych rodziców, a on śledził ją, jakby była jakimś przestępcą. Gdyby miał choć odrobinę przyzwoitości, dyskretnie wróciłby do domu, po­zwalając jej modlić się w samotności.

Pragnienie bycia blisko niej okazało się silniejsze od wstydu. Czekał więc, obserwując, jak zebrawszy pozostałe kwiaty, wyprostowała się i skierowała swe kroki ku innej parze kamien­nych nagrobków. Nie stała zbyt długo przy pierwszym z nich, przeżegnała się i uklękła przy drugim. Kamień był nowy, nie zdążył porosnąć mchem. Trawa nie przykryła jeszcze gołej ziemi. Nad grobem czuwał mały, modlący się, alabastrowy aniołek.

Nicholas poczuł dreszcz. To nie świeża mogiła zrobiła na nim wrażenie, ale właśnie ten biały posążek. Samotny anioł stróż tak go zafascynował, że nie namyślając się, ruszył w jego stronę.

Laura zdjęła rękawiczki i zaczęła wyrywać chwasty. To zajęcie tak ją pochłonęło, że nie usłyszała jego kroków.

Zatrzymał się dopiero przed nagrobkiem i głośno przeczytał wykuty w kamieniu napis. Surowy, ale elegancki w swej prostocie.

Eleonora Harlow. Ukochana Matka.

Kim była?

Laura wypuściła z rąk chwasty i obejrzała się za siebie. Nie potrafiła ukryć zdziwienia, kiedy okazało się, że stoi za nią Nicholas. Jego piękna, spokojna twarz była tak blisko!

- Nicholas, ależ mnie pan wystraszył! Myślałam, że to duch - powiedziała, kładąc dłoń na rozkołatanym sercu. Wie­działa, że przyczyną jej nadmiernego zdenerwowania jest nieczyste sumienie.

- A spodziewała się pani ducha? - zapytał, wskazując głową nagrobek.

Dopiero po chwili zrozumiała, co miał na myśli.

- Ależ nie! Kto jak kto, ale lady Eleonora na pewno nikogo nie prześladuje - odparła, kręcąc głową.

Nicholas pochylił się i pomógł jej wstać. Kolana zesztyw-niały jej od klęczenia, więc przez ułamek sekundy zmuszona była się na nim oprzeć. Nie był duchem, ale mężczyzną z krwi i kości, a w jego ciepłym pachnącym ciele pulsowało życie.

- Kim była? - powtórzył pytanie, patrząc jej prosto w oczy. Oderwała od niego ręce i spuściła wzrok. Zmieszana, po­chyliła się, by pozbierać rozsypane kwiaty.

- Ludzie nazywali ją naszą opiekunką. Ja wolę myśleć, że była naszym aniołem stróżem. To ona zaproponowała mojemu ojcu objęcie posady pastora w Arden. - Kładąc na nagrobku białą lilię, Laura uśmiechnęła się smutno. - Po śmierci rodziców zaopiekowała się nami. Stworzyła nam dom.

Nicholas przykucnął.

- Czternasty października tysiąc siedemset sześćdziesiąt osiem, drugi lutego tysiąc osiemset piętnaście - przeczytał, wiodąc palcami po napisie, po czym zmarszczył brwi i spojrzał na Laurę. - Te rzeczy w moim pokoju należały do niej, prawda? Przybory do szycia? Biblia? Szczotka do włosów? -Już miał dodać coś jeszcze, ale w ostatniej chwili się po­wstrzymał.

Laura oparła dłoń na jego ramieniu.

- Mam nadzieję, że nie jest pan przesądny. Ulokowałam pana w jej sypialni, bo to najwygodniejszy pokój w domu. Chciałam, żeby jak najszybciej wrócił pan do zdrowia. Niech się pan nie obawia, że w środku nocy usłyszy szczęk łańcuchów czy wycie. Lady Eleonorze nawet przez myśl by nie przeszło, by zakłócać panu sen, a tym bardziej spokój duszy.

- Nie wierzę w duchy - powiedział, patrząc na stary, zanie­dbany i porośnięty mchem kamień, leżący tuż obok nagrobka lady Eleonory. Nie było na nim żadnego napisu, od dawna nikt nie przynosił tu kwiatów.

- Mąż lady Eleonory - wyjaśniła oschle Laura, nie czekając na pytanie. - Zawsze powtarzała, że powinien był spocząć w niepoświęconej ziemi.

- Popełnił samobójstwo?

- Można tak powiedzieć. Zapił się na śmierć. A przedtem złamał żonie serce - dodała cicho.

Nicholas zamyślił się.

- Znałem ją?

Laura bez pośpiechu układała wiązankę z małych nagietków i wysokich chryzantem. Cookie często jej powtarzała, że lady Eleonora zawsze marzyła, żeby Laura poślubiłajakiegoś miłego i przystojnego dżentelmena. Zerknęła ukradkiem na surowy profil Nicholasa. Choć przyrzekała sobie, że nie będzie go okłamywać bardziej niż to naprawdę konieczne, uznała, że tym razem małe łgarstwo nie zaszkodzi. Przecież w końcu to mogło się zdarzyć.

- Oczywiście, że pan ją znał - odparła zdecydowanym głosem. - Bardzo pana ceniła, wprost przepadała za pańskim towarzystwem. Zawsze powtarzała, że traktuje pana jak syna.

Ku jej rozczarowaniu, twarz Nicholasa wcale się nie roz­pogodziła.

- Na kamieniu widnieje napis „Ukochana Matka" - zauwa­żył. - Co się stało z jej dziećmi? Dlaczego to nie one przynoszą tu kwiaty?

Laura przestała się uśmiechać. W obawie, że powie więcej, niżby chciała, przyklękła i zaczęła układać kwiaty wokół nagrobka.

- Miała jednego syna. Niestety, ten potwór nigdy się nią nie interesował. To nikczemnik i wstrętny egoista dbający tylko o siebie.

Spojrzał na nią ze zdziwieniem.

- Panno Fairleigh, w pani słowach jest tyle niechęci wobec tego człowieka. Czyżby go pani nie lubiła?

Zacisnęła palce, odrywając kwiat od łodygi.

- Och nie, nie czuję do niego niechęci. Ja go wręcz nie cierpię!

Nicholas uwolnił lilie zjej morderczego uścisku, nie czekając, aż wzburzona Laura je wszystkie zniszczy.

- Niech mi pani powie, czym ten nieszczęśnik zasłużył sobie na nienawiść ze strony tak łagodnej duszyczki? Kopnął pani kota? Systematycznie opuszczał niedzielną mszę? A może straszył, że spuści Lottie lanie, które z całą pewnością jej się należało?

- Nigdy go nie spotkałam. Może to i lepiej, bo powiedziała­bym mu, co o nim myślę. I nie żałowałabym języka.

- Boże, miej go w opiece - mruknął Nicholas, wpatrując się w jej usta.

Była zbyt zdenerwowana, by to zauważyć.

- Nie chodzi mi o to, że jest rozpustny. Moją niechęć wzbudziłajego obojętność wobec kobiety, która dała mu życie. Przez całe lata lady Eleonora regularnie co tydzień pisała do niego listy, a on nawet raz nie odpisał. O jego wybrykach dowiadywała się z plotkarskich gazet. - Laura wyszarpnęła spod kamienia gęstą kępę chwastów i rzuciła na bok. -Osobiście uważam go za mściwego, okrutnego, pozbawionego serca łotra.

- Czy to znaczy, że nie zaprosi go pani na nasz ślub?

- Nie ma mowy! Prędzej zaproszę samego Belzebuba! Na widok dołeczków w jego policzkach jej zdenerwowanie ustąpiło.

- Nicholas, nie powinien pan tak ze mnie kpić - skarciła go, z trudem powstrzymując się od uśmiechu. - To nie­ładnie.

Udał, że się wzdryga.

- Z pewnością w przyszłości będę robił wszystko, byle uniknąć pani gniewu. Coś mi się zdaje, że ten biedak bardziej zasługuje na moje współczucie niż potępienie. Pozostawanie w pani niełasce jest wystarczająco ciężką karą.

Kiedy wyciągnął rękę, by odgarnąć jej z policzka kosmyk włosów, Laura sama już nie wiedziała, czy z niej kpi, czy mówi poważnie. Nie pamiętała, jak to się stało, że oboje znaleźli się na kolanach, tak blisko siebie, że gdyby nagle zapragnął ją pocałować, wystarczyło, by odchylił jej słom­kowy kapelusz i dotknął wargami jej spragnionych pieszczot ust.

Poderwała się na równe nogi.

- Panie Radcliffe, proszę mi wybaczyć. Muszę rozmówić się z wielebnym Tilsburym w bardzo ważnej sprawie. Niech pan powie Cookie, że wrócę na popołudniową herbatę. -Podniosła rękawiczki i ruszyła w stronę bramy.

- Skoro nie wierzy pani w duchy, kogo się pani tak boi? -zawołał za nią, wstając z klęczek.

Ciebie".

Wybiegając z cmentarza, Laura miała dziwne wrażenie, że wymówiła to słowo na głos. Nicholas stał między zapadającymi się w ziemię nagrobkami. Jego jedynym towarzyszem był teraz mały alabastrowy aniołek, strzegący grobu lady Eleonory.

Gdy rankiem kościelne dzwony zaczęły wygrywać swoje melodyjne zaproszenie na mszę, Nicholas nie tracił czasu na przykrywanie głowy poduszką. Nie zważając na pomruki niezadowolonego rudego kota, śpiącego obok, wyskoczył raźno z łóżka i od razu umył twarz w lodowatej wodzie.

Zasiadając w kościelnej ławie, między Laurą, która weszła zaraz po George'u, a Lottie, czuł ogarniające go zniechęcenie. Miał nadzieję, że jakimś cudem przetrwa ciągnące się w nie­skończoność kazanie, a później drugie zapowiedzi. Tym razem nie oczekiwał żadnych niespodzianek, które mogłyby zakłócić mu drzemkę. Kiedy pastor stanął na mahoniowej ambonie, Nicholas wygodniej usadowił się w ławce.

- Dziś - zaczął siwowłosy staruszek, poprawiając okulary - rozważymy słowa króla Salomona z Księgi Przysłów, rozdział dziewiętnasty. „Więcej wart biedak, co żyje uczciwie, niż głupiec o ustach kłamliwych".

Stopa George'a kopnęła łydkę Laury.

Laura syknęła i szybko zasłoniła usta dłonią w ręka­wiczce. Kilku zgorszonych parafian spojrzało na nich kar­cąco. Marszcząc czoło, Nicholas spiorunował wzrokiem George'a, zastanawiając się, co też dziś mogło wstąpić w chłopca.

Zanim zdążył zapytać Laurę, czy wszystko w porządku, torebka Lottie wskoczyła mu nagle na kolana i strąciła jego książeczkę do nabożeństwa.

- Przepraszam - szepnęła dziewczynka i z anielskim uśmie­chem zabrała torebkę.

Czując, że od słuchania monotonnego głosu pastora jego powieki stają się coraz cięższe, Nicholas wyciągnął przed siebie nogi i podparł ręką brodę. Ciepłe promienie słońca wpadały do wnętrza przez wielodzietne okna, a mały siwy człowieczek plótł coś o kłamcach, którzy wpadli w szpony szatana.

Nicholas zapadł w półsen. Zdawało mu się, że całuje piegi na kremowej skórze Laury, kiedy usłyszał słowa pa­stora.

- Opuszczę was, kiedy tylko zostanie wyświęcony nowy pastor.

dobrze, pomyślał, nie otwierając oczu Nicholas. Szkoda, że pastor nie może wyjechać natychmiast.

- Jak wiecie, odkąd siedem lat temu wielebny Fairleigh odszedł do domu Pana w niebie, dzielę mój czas między trzy parafie. Choć polubiłem Arden, przyznam się wam, że z niejaką ulgą za kilka miesięcy złożę moje obowiązki na ręce następcy. A teraz wszyscy razem pomódlmy się za człowieka, który wkrótce zostanie waszym nowym duszpasterzem, za pana Nicholasa Radcliffe'a!

Nicholas otrząsnął się, zastawiając się, czy nie śni. Tym­czasem jedyne, co łączyło jego słodki sen z tym koszmarem, była obecność siedzącej przy nim kobiety.

Dumnie patrzyła przed siebie, jej profil wydawał się kruchy jak z porcelany. Gdyby nie równomiernie podnosząca się pierś, Nicholas mógłby przysiąc, że nawet nie oddychała.

Wbił w nią wzrok i nie odrywał go tak długo, aż nie miała innego wyboru, jak tylko odwrócić się do niego. Uśmiechając się, podała mu dłoń.

- Witamy w parafii, panie Radcliffe.

Uwielbiam dwoje małych, ale to najstarsza skradła moje serce...

Powiadam wam, kłócą się. To ich pierwsza kłótnia. O, moje stare serce! - szeptała Cookie, wycierając oczy rąbkiem fartucha.

- Jeśli doprowadzi ją do łez, to może Laura zerwie zarę­czyny - powiedziała z nadzieją Lottie.

- Jeśli doprowadzi ją do łez, rozwalę mu łeb – warknął George.

Dower skrzywił się.

- Nie kłócą się. Przecież nie słychać żadnych wrzasków ani przekleństw. Co to za kłótnia bez rozbijania zastawy stołowej?

Na szczęście różnili się wzrostem, a Lottie nie przejmowała się tym, że ma na nogach niedzielne pończochy, bo wszyscy czworo mogli równocześnie przyłożyć uszy do drzwi salonu.

- Jest jeszcze dziurka od klucza - przypomniał Dower. Lottie, manewrując między nogami George'a, zmrużyła oko i zerknęła przez mosiężną dziurkę.

- Eee, widać tylko klucz. Moim zdaniem, on ją więzi.

Dower zakasał rękawy.

- No dobra. George, wyważ drzwi, a ja skoczę po widły.

- Staruszku, nie bądź głupi - upomniała go Cookie. -Młodzi kochankowie powinni sami rozwiązywać swoje problemy. Możesz nie pamiętać, jak na początku narzeczeństwa stra­sznie się sprzeczaliśmy o jedną dziwkę z Fleet Street, ale założę się, że nigdy nie zapomnisz, jak się potem godzi­liśmy.

- No pewnie, że to pamiętam. Myślisz, że dlaczego idę po widły?

- Ciii - syknęła Lottie, przyciskając ucho do drzwi. - Coś słyszę.

Lottie myliła się. Laura w milczeniu siedziała na sofie, zastanawiając się, jak można wpaść w taką wściekłość, by stracić mowę. Jej ojciec, człowiek niezwykle łagodny, zawsze uważał, że okazywanie gniewu czy bólu jest czymś wulgarnym i niestosownym. Kiedyś widziała, jak upuścił sobie na nogę bardzo ciężką Biblię, łamiąc przy tym dwa palce. Jego jedyną reakcją było zwrócenie oczu ku niebu i błaganie Boga, by wybaczył mu niezręczność. Nigdy nie podniósł na matkę i dzieci głosu, a co dopiero mówić o ręce.

Zafascynowana Laura obserwowała, jak Nicholas krąży po salonie, tak jak obserwuje się wygłodniałego lwa miotające­go się po klatce w zoo. Różnica polegała na tym, że w ogro­dzie zoologicznym od dzikiej bestii oddzielałyby ją żelazne kraty, a tu była zamknięta z nim w jednej klatce. Rudy kociak, leżący przy kominku, przyglądał się Nicholasowi z zainteresowaniem, jak gdyby próbował odgadnąć, kto kogo pożre.

Nicholas szybko zamienił odświętne ubranie na swoje wygod­ne pogańskie wąskie spodnie i koszulę. Co jakiś czas spoglądał na Laurę i otwierał usta, by coś powiedzieć, po czym zamykał je i znów zaczynał krążyć. Powtórzywszy ten rytuał jeszcze kilka razy, ograniczył się do potrząsania z niedowierzaniem głową i mierzwienia włosów. Już po chwili wyglądał jak dzikus, za jakiego wciąż uważał go Dower.

W końcu zatrzymał się i odwracając się do niej plecami, oparł zaciśnięte dłonie na kominku.

- Przypuszczam, że nie mam zwyczaju przeklinać, praw­da? - odezwał się cicho.

Laura pokręciła głową.

- Tylko w wyjątkowych okolicznościach.

- A co uważa pani za wyjątkowe okoliczności? - zapytał, odwracając głowę, by spojrzeć na nią. - Czy w tej kategorii mieści się przebudzenie w obcym łóżku, i to nago? A utrata pamięci? A fakt, że nagle człowiek dowiaduje się, że ma zostać mężem kobiety, która przysięga, że nigdy nie miał na tyle zdrowego rozsądku, by ją pocałować? Czy za wy­jątkową okoliczność można uznać chwilę, w której okazuje się, że ma objąć posadę pastora we wsi, o czym nie wiedział nikt z jej mieszkańców? - jego głos coraz bardziej się podnosił. - Nie sądzi pani, że należało ten szczegół prze­dyskutować ze mną, zanim ogłosiła to pani przed całą wioską?

- Tłumaczyłam panu, że musiałam rozmówić się z wieleb­nym Tilsburym w bardzo ważnej sprawie. A co mogłoby być ważniejsze od naszej przyszłości? - Laura położyła skromnie dłonie na kolanach. - Myślałam, że się pan ucieszy, kiedy się dowie, że znalazłam mu posadę. Arden to mała parafia, ale kiedy dodać pieniądze, jakie pan zarobi, do dochodów, jakie przynoszą owce, wyjdzie całkiem przyzwoita sumka. Może nie będziemy bardzo bogaci, ale na pewno nie braknie nam środków do życia.

Nicholas westchnął ze zniecierpliwieniem.

- Doceniam pani zmysł praktyczny, ale czy nie wzięła pani pod uwagę, że może ja nie chcę być duchownym? Czy nie przyszło to pani do głowy?

- A dlaczego miałby pan nie chcieć? Praca nie jest ciężka: śluby, pogrzeby i od czasu do czasu chrzest. Mój ojciec całymi miesiącami się przygotowywał, a potem był rozczarowany, kiedy egzamin okazał się banalnie prosty. Biskup po prostu zapytał go, czy jest Edmundem Fairleigh, synem starego Aureliusza Fairleigh z Flamstead, po czym poklepał go po plecach i zabrał do teatru na sprośne przedstawienie.

- Przynajmniej jest na co czekać - mruknął ironicznie Nicholas, nieświadomie mierzwiąc włosy.

- Mogę panu pomóc w studiach - zaproponowała Laura. -Znam biegle grekę i hebrajski.

- Och, to porywające. Dlaczego pani nie zostanie nowym pastorem? - zapytał złowieszczo cichym głosem.

Podszedł do sekretarzyka, otworzył drzwiczki i jednym ruchem ręki wyrzucił na podłogę kilka oprawionych w skórę ksiąg rachunkowych i stos pożółkłych kopert. Wtedy oczom Laury ukazała się kryształowa karafka, o której istnieniu nigdy nie wiedziała.

Wyprostowała się, widząc, że ją wyjmuje. To dziwne, skąd wiedział, gdzie jej szukać? Sądząc po warstwie kurzu po­krywającej szkło, brandy musiała leżakować ładnych kilka lat.

Postawił ją na stole, a kiedy zaczął szukać czystej szklanki, Laura chrząknęła. Miała nadzieję, że była dość delikatna.

Nicholas odkorkował karafkę.

- Pan wybaczy, że o tym wspominam... - zaczęła niepewnie. Napełnił szklankę do połowy.

- Szczególnie w tak niefortunnym momencie... Uniósł szklankę do ust, patrząc na nią z wściekłością.

- ...ale nigdy pan nie pił alkoholu.

- Niech to jasna cholera! - Nicholas trzasnął szklanką w stół, rozlewając połowę brandy.

Przekleństwo zawisło między nimi w powietrzu niczym ostrzeżenie przed burzą z piorunami. Laura nie wiedziała, czy się chować, czy lepiej od razu uciekać. Na szczęście na jego ustach pojawił się cień uśmiechu. Był tak zmysłowy, że palce u stóp Laury podwinęły się w ciasnych bucikach.

- Spodobało mi się to - ogłosił. - Cholernie mi się spo­dobało!

Jej oczy otworzyły się szeroko ze zdziwienia, kiedy wypił resztkę brandy. Z błogim zadowoleniem przymknął powieki i oblizał usta, by nie zmarnowała się nawet kropelka cudownego nektaru. Kiedy po chwili otworzył oczy, dostrzegła w nich determinację. Powtórnie napełnił szklankę i bez słowa ją opróżnił.

A potem nalał trzeci raz, wziął szklankę do ręki i podszedł do Laury.

- Proszę - powiedział, podając jej alkohol. - Niech pani wypije. Dobrze to pani zrobi.

- Ale ja nigdy jeszcze...

Zmarszczył ostrzegawczo czoło. Laura przestała protes­tować, wzięła szklankę i posłusznie wypiła łyk. Choć czuła, że brandy zaraz przepali jej przełyk, wrażenie było raczej przyjemne.

Nicholas znalazł jeszcze jedną szklankę, nalał sobie brandy i trzymając ją od niechcenia w długich palcach, oparł się o kominek.

- Panno Fairleigh, zauważyłem, że ilekroć się spotykamy, pani mówi mi, co lubię, a czego nie. Nicholas, niech pan skosztuje babeczek Cookie - naśladował głos Laury. - Zawsze pan za nimi przepadał. Proszę posłuchać nowego wiersza Lottie. Pan zawsze potrafił docenić jej sonety. Może zagra pan z George'em w kardynały? On tak lubi pana towarzystwo.

Jego głos znów się unosił.

- Droga Lauro, to, co powiem, może być szokiem dla pani wrażliwej duszy, ale brat pani z trudem znosi przebywanie ze mnąwtym samym pomieszczeniu, Lottie to mały, rozpuszczony bachor, który nie potrafiłby napisać przyzwoitego kupletu, nawet gdyby sam poczciwy Will Szekspir wstał z grobu i przyszedł jej z pomocą, a babeczki Cookie są wstrętne i tak suche, że wielbłąd by się nimi udławił!

Laura zachłysnęła się ze zdumienia, a zza drzwi salonu dobiegły trzy jeszcze głośniejsze pomruki.

Nicholas postawił szklankę na kominku, podszedł do drzwi i gwałtownie je otworzył. Na korytarzu nie było nikogo, ale cały dom aż drżał od przyspieszonego tupotu kilku par butów. Spojrzał na Laurę z wyrzutem, po czym zamknął drzwi i prze­kręcił klucz w zamku.

Przełknęła łyk brandy, tym razem większy niż poprzednio.

Oparł się o drzwi, założył ręce na piersi i wrócił do prze­rwanego wywodu.

- Z prawdziwą przykrością muszę zburzyć pani wyideali­zowane wyobrażenie na temat mojej osoby, ale proszę przyjąć do wiadomości, że malowanie akwarelek w towarzystwie Lottie śmiertelnie mnie nudzi. A poza tym nie znoszę tych idiotycznych gier, w które grywa George.

Laura otworzyła usta, by mu przerwać, zanim stwierdzi, że i za nią nie przepada, ale powstrzymał ją, podnosząc rękę.

- Jako człowiek obdarzony zdrowym rozsądkiem, nie prze­czę, że uczestniczenie w niedzielnej mszy może przynieść moralną korzyść i wpłynąć na rozwój duchowy. - Jego twarz złagodniała. Przez chwilę przyglądał się siedzącej przy ko­minku kotce, która z gracją czyściła sobie wąsy. - Jestem nawet gotów zgodzić się, że niektóre koty obdarzone są niezwykłym urokiem.

Podszedł do Laury, przyklęknął przy sofie i spojrzał jej prosto w oczy.

- Proszę mi jednak nie wmawiać, że nie byłbym w stanie pani zhańbić, Lauro, zapewniam, że odkąd panią ujrzałem, nie myślę o niczym innym.

Dziewczyna, oszołomiona, wypiła resztę brandy. Nicholas delikatnie wziął od niej pustą szklankę i postawił ją na dywanie.

- Ale pan zawsze...

Nie dokończyła, bo położył dwa palce na jej miękkich ustach.

- Przez cały tydzień mówiła mi pani, czego powinienem chcieć. Teraz ja pokażę pani, czego naprawdę pragnę.

Kiedy jego duże silne dłonie objęły jej twarz, myślała, że pocałuje jej usta. Nie spodziewała się, że zacznie całować jej oczy, skronie, piegowaty nos. Na twarzy czuła jego ciepły oddech, tak zakazany i odurzający jak słodycz porto. Jego wargi dotknęły w końcu jej ust. Wiedziała, że gorączka, która ją w tym momencie ogarnęła, nie miała nic wspólnego z al­koholem. Wywołała ją umiejętna pieszczota jego języka.

Zanim się zorientowała, ściskała kurczowo zapięcie jego koszuli, zachęcając do coraz głębszego wsuwania języka do jej wygłodniałych ust. Sama siebie nie poznawała. Gdzieś znikła skromna, opanowana córka pastora, a jej miejsce zajęła rozwiązła i pozbawiona wstydu dziewczyna.

Czyżby tak właśnie objawiała się podstępna natura grzechu, przed którym zawsze ostrzegał ją papa? Najpierw człowiek zapomina o czytaniu porannych psalmów, zaczyna kłamać, potem porywa nieznajomego, całuje się z nim, odczuwa żądzę, by w końcu... cóż, nie była pewna, dokąd wiedzie żądza, ale gdyby Nicholas nie przestał pieścić jej ucha, wkrótce sama by się przekonała.

Z rozmarzenia wyrwał ją namiętny szept.

- Ucieknij ze mną, Lauro.

- Co pan powiedział? - Wciąż nie puszczając jego koszuli, odsunęła się, by spojrzeć mu w twarz.

Chwycił ją mocno w ramiona. Jego oczy były równie gorące jak dłonie.

- Lauro, ucieknijmy stąd! Natychmiast. Po co czekać na ślub aż do przyszłego tygodnia? Ucieknijmy do Gretna Green, a jeszcze dziś po południu będziemy dzielić łoże.

Jego słowa wywołały u niej dreszcz podniecenia, ale i strachu.

Roześmiała się nerwowo.

- Nie wspomniał pan ani słowem o naszym ślubie.

- Och, zapewniam panią, że to zwykłe niedopatrzenie. -

Patrzył na nią z desperacją. - Lauro, niech pani nie każe mi dłużej czekać. Zmarnowaliśmy już i tak zbyt dużo czasu.

- Nawet pan nie wie, jak dużo - westchnęła do siebie Laura, kładąc głowę na jego ramieniu.

Nie przypuszczała, że propozycja wyda jej się tak kusząca. Gdyby pod wpływem chwilowej namiętności uciekła z nim do Szkocji, gdzie nie obowiązują przepisy angielskiego prawa, i wzięła z nim szybki ślub, nie musiałaby się więcej zadręczać, że w księdze parafialnej widnieją fałszywe dane. Mogłaby spokojnie sypiać, nie martwiąc się, czy przypadkiem następnego dnia nie odzyska pamięci i nie ucieknie przed złożeniem przysięgi.

Z drugiej strony, Dower nie zdążyłby pojechać do Londynu. Nie dowiedziałaby się, czy przypadkiem serce jej narzeczonego nie należy do innej kobiety.

A mimo to wciąż czuła pokusę. Chciała paść mu w ramiona i uciec z nim do Gretna Green, tak jak przed nią zrobiły to setki panien młodych.

Dzieliliby łoże, nim tydzień dobiegłby końca.

Jej serce zaczęło bić szybciej, gdy wyobraziła sobie przy­tulną izdebkę w jakiejś przydrożnej gospodzie. W Gretna Green takie izdebki urządza się tylko w jednym celu -by uwodzić. Na stole wino i ser, ogień w kominku, chro­niący przed wilgotnym, chłodnym szkockim powietrzem, drewniane łoże z miękką kołdrą. I Nicholas, gotów zrobić wszystko, by ich pierwsza miłosna noc przyniosła jej upo^ jenie.

Ale przecież on jej nie kochał. To ona wykorzystała okazję, by wmówić mu, że darzy ją uczuciem. Ta świadomość dodała jej sił i pozwoliła wyrwać się zjego objęć. Wstała i zawstydzona, odwróciła się do niego plecami.

Nicholas stanął za nią i delikatnie ją objął.

- Lauro, chciałem, żeby uciekła pani ze mną, nie ode mnie -odezwał się łagodnie.

- Nie zamierzałam uciekać - odparła, dziękując w duchu, że nie widzi jej twarzy. - Wyprawa do Szkocji zrujnowałaby moją reputację.

- Mnie to nie przeszkadza - szepnął, wtulając twarz w jej włosy. - Pod warunkiem, że to ja bym ją rujnował.

- Nie możemy myśleć tylko o sobie. Powoli wycofał dłonie.

- Właśnie tego się obawiałem.

Spłoszona jego powściągliwością Laura odwróciła się do niego.

- Nicholas, nie rozumie pan? Jeśli uciekniemy, złamiemy im serca. Cookie całymi dniami i nocami pracuje na zmianę to nad suknią ślubną, to nad lukrem do weselnego tortu. Dower, który od własnego ślubu nie był w kościele, obiecał, że poprowadzi mnie do ołtarza. Lottie całym swoim małym serduszkiem marzy, że będzie niosła mój bukiet, a George... -zmusiła się do uśmiechu - cóż, jeśli ucieknie pan z jego siostrą, George będzie zmuszony wyzwać pana na pojedynek. Nie pozwolę, żeby zastrzelił pan mojego jedynego brata.

Nicholas uśmiechnął się, ale jego oczy pozostały chłodne.

- Pewnie ma pani rację. Pani czekała na mnie dwa lata, więc i ja mogę zrobić tę grzeczność i zaczekać dwa tygodnie. Wiem, postąpiłem nieładnie, próbując namówić panią, żeby dla mojego kaprysu zrezygnowała pani ze ślubu, o jakim marzy każda kobieta. - Przyciągnął ją do siebie i delikatnie pogłaskał jej miękkie włosy. - Lauro, niech mi pani da szansę, a wszystko pani wynagrodzę. Obiecuję, że dostanie pani to, na co zasługuje.

Laura zamarła w jego gorących objęciach. Nie chciała mu mówić, że właśnie tego się obawiała.

Następnego ranka Nicholas udał się na spacer po wzgórzach otaczających posiadłość Arden. Ciepłe promienie słońca węd­rującego po czystym błękitnym niebie pieściły jego głowę i ramiona, a rześki wiatr rozwiewał mu włosy. Co więcej, nie musiał się martwić ciągłymi utyskiwaniami Dowera, który potrafił zepsuć najładniejszy dzień. Staruszek z polecenia Laury udał się na targ do Londynu w poszukiwaniu jeszcze jednego barana.

W taki poranek jak ten człowiek nie powinien rozmyślać o przeszłości ani martwić się o przyszłość. W taki dzień liczy się tylko teraźniejszość. Tymczasem Nicholas nie mógł uwolnić się od wspomnień o wczorajszej rozmowie z Laurą. Ciągle miał przed oczami ten moment, kiedy wyrwała się z jego objęć drżąca, odsunęła się od niego.

Przez całą noc tłumaczył sobie, że wszystko to jego wina. Jak mógł mieć do niej żal, że nie chciała pozostawać z nim sam na sam, skoro za każdym razem, gdy tylko nadarzała się okazja, rzucał się na nią niczym stary rozpustnik. Nie miał prawa obwiniać jej, że nie uległa jego głupiemu, romantycz­nemu kaprysowi, by razem uciekli do Szkocji, tylko po to, by mógł iść z nią do łóżka kilka dni przed wyznaczonym ter­minem.

Nie zgodziła się na ucieczkę, ale przecież to jeszcze nie znaczyło, że był w jej życiu ktoś, z kim nie chciała się rozstać.

Nicholas próbował pozbyć się tej natrętnej myśli. Laura mogła udawać uczucie, ale z pewnością nie powinien jej podejrzewać, że symuluje te słodkie westchnienia, kiedy brał ją w ramiona. Drżał na samo wspomnienie uległości jej mięk­kich ust.

Chcąc się uwolnić od rozpustnych myśli, sięgnął do kieszeni surduta, wyjął oprawione w skórę greckie wydanie Nowego Testamentu, otworzył na ewangelii według świętego Marka i nie zatrzymując się, zaczął czytać. Wypożyczył dzieło z domo­wej biblioteki bez wiedzy Laury i ku własnemu zaskoczeniu odkrył, że zna grekę równie biegle jak angielski. Wciąż jeszcze nie wyraził zgody na objęcie posady wiejskiego duszpasterza, ale też ostatecznie nie odrzucił pomysłu Laury. W końcu jakoś będzie musiał zarobić na utrzymanie rodziny. Stracił pamięć, ale nie dumę.

Pochłonięty lekturą nie zauważył, jak tuż pod nosem ze świstem przeleciał mu jakiś przedmiot. Ocknął się dopiero, gdy usłyszał dziwny dźwięk.

Przystanął i powoli odwrócił głowę. W cienkim pniu bzu wciąż jeszcze wibrowała strzała. Wyszarpnął ją, rozglądając się wokół siebie. Poza rozśpiewanym skowronkiem, na łące nie dostrzegł żywego ducha.

A przynajmniej tak mu się wydawało do momentu, gdy kątem oka zauważył jakiś ruch.

Coś drgnęło za niewielkim wzniesieniem. Zza kępki trawy wystawał kształt, przypominający czubek głowy ozdobiony kucykiem jasnych loków.

Wsunął książkę do kieszeni i ruszył w stronę pagórka. Postawiwszy stopę na kępie trawy, pochylił się i zajrzał do dziury.

- Czy to przypadkiem nie należy do ciebie? - zapytał, wskazując na strzałę.

Lottie, ociągając się, wstała. We włosach miała koniczynę, w dłoni dzierżyła łuk.

- Możliwe. Postanowiłam zająć się łucznictwem - wyjaśniła chłodno. - Wie pan, wydaje mi się, że dużo lepiej spełniam się w sporcie niż w poezji.

Nicholas wykrzywił usta w uśmiechu.

- Tyle że to bardziej niebezpieczne dla twojej publiczności.

- Aleja dopiero zaczynam - zaprotestowała. - Na razie nie idzie mi najlepiej.

- Gdzie masz cel?

- O, tam - machnęła od niechcenia dłonią w stronę kępki drzew, w kierunku zupełnie przeciwnym niż ścieżka, którą spacerował.

Nicholas uniósł brwi.

- No, moja panno, fatalnie mierzysz! - powiedział, biorąc od niej łuk. Jego dłonie znały to uczucie, broń leżała w nich zupełnie naturalnie. - Nie masz przypadkiem kredy?

Choć na jej małej twarzyczce nadal malowała się przekora, dziewczynka zaczęła szperać w kieszeniach fartuszka. Czekał cierpliwie, przyglądając się, jak wyjmuje kolejno tuzin wstążek do włosów, kolekcję kamyków i patyków, dwa czerstwe her­batniki, zasuszoną brązową ropuchę, by w końcu wydobyć maleńki kawałeczek kredy.

Z udawaną obojętnością obserwowała, jak Nicholas poma­szerował w stronę najbliższego drzewa i na pniu narysował cztery koncentryczne koła. Wrócił do Lottie, uklęknął za nią i umieścił łuk w jej dłoniach.

- Nie kręć się - mruknął, wsuwając strzałę i ostrożnie napinając cięciwę.

Wycelował i na jego znak wypuścili strzałę, która po­szybowała nad łąką i wbiła się w sam środek prowizorycznej tarczy.

Wstając, z czułością zmierzwił jej włosy i uśmiechnął się do niej.

- Złoty Loczku, znajdź jakiś cel, do którego będziesz mie­rzyć, a nigdy nie chybisz - poradził, odchodząc.

Wydobywszy z kieszeni książkę wrócił do lektury, nie uświadamiając sobie, że Lottie po raz pierwszy w jej krótkim życiu zaniemówiła.

Kiedy następnego popołudnia, strząsając z włosów krople deszczu, George wszedł do kuchni, nie zastał tam Cookie. Zamiast starej gospodyni, przy stole, na taborecie stała Lottie i z zacięciem ucierała migdałową masę. Na okrągłych policzkach miała ślady mąki. Obok ceramicznej misy, udając obojętność, siedział szary kot.

Widząc, zjakim zapałem dosypuje do piany kolejne składniki, George uniósł brew.

- Nie wiem, po co uganiasz się z łukiem, skoro mogłabyś zamordować człowieka tą łyżką.

Zaczekał, aż dosypie szczyptę cynamonu, po czym zanurzył palec w masie.

Już miał go oblizać, kiedy Lottie odwróciła się i krzyknęła:

- George, nie!

Chłopiec zamarł w bezruchu. Czując, że krew odpływa mu z twarzy, spojrzał najpierw na siostrę, a następnie na miskę. Wziął ścierkę, którą mu podała, i dokładnie wytarł z palca masę.

- Co ty, u diabła, wyprawiasz? - szepnął, zerkając nerwowo w stronę drzwi do jadalni. - Myślałem, że zamordujemy go dopiero po ślubie.

- Nie zamierzam go na razie mordować - odparła cicho. -Chcę tylko, żeby sobie trochę pochorował. Nie ma innego sposobu, żeby sprawdzić, jak to działa.

- Ale jeśli rozchoruje się po zjedzeniu twojego ciasta, domyśli się, że chciałaś go otruć.

- Nie sądzę. Przecież on nie wie, że coś planujemy. Pomyśli, że nie umiem gotować. - W skupieniu dodała do masy jeszcze odrobinę substancji, którą George wziął za cynamon. - Cukier i migdały zamaskują gorycz muchomora.

George głośno przełknął ślinę. Czuł, że uginają się pod nim kolana.

- Jesteś pewna, że chcesz to zrobić?

Lottie odłożyła łyżkę na stół z takim impetem, że aż wy­płoszyła kota.

- Nie pozostawił mi wyboru! Czy ty nie widzisz, jak on się zachowuje? Jest podły i wstrętny, a udaje dobrego i miłego. Przecież żadna dziewczyna nie oprze sięjego słodkim słówkom i uwodzicielskim uśmiechom!

Jej pasja zaskoczyła George'a.

- Masz na myśli Laurę, prawda?

Lottie wsadziła łyżkę do misy i znów zaczęła ucierać.

- Oczywiście, że tak. Chcesz, żeby wszystko było tak jak dawniej, zanim się u nas pojawił, czy wolisz, żeby ukradł nam Laurę, tak jak ukradł mojego kota? Wierz mi, jeśli mu się to uda, już nigdy jej nie odzyskamy.

George miał ochotę dalej się z nią sprzeczać, ale zmienił zdanie, kiedy po policzku Lottie spłynęła wielka jak groch łza i kapnęła prosto do misy. Migdały może i zabiją gorycz muchomora, ale żaden cukier świata nie mógł zamaskować słonego smaku łez jego małej siostrzyczki.

Lottie, wahając się, stała w drzwiach do salonu. Nicho-las siedział w skórzanym fotelu, ze stopami opartymi o sofę. W kominku wesoło trzaskał ogień, wtórując kroplom desz­czu dzwoniącym o szyby i parapet. Rozproszone światło lampy oświetlało jego klasycznie piękny i szalenie męski profil.

Czytał. Na jego kolanach leżał oprawiony w skórę otwarty atlas Ziemi Świętej, wypożyczony z domowej biblioteczki. Od czasu do czasu lekturę przerywała mu ruda kotka, która wskakiwała na jego kolana za każdym razem, gdy przewracał kartkę, i próbowała wypłoszyć uzurpatora zajmującego jej tron. Lottie patrzyła, jak po raz trzeci delikatnie stawia kotkę na dywanie.

W obawie, że straci odwagę, Lottie weszła do salonu, niosąc przed sobą srebrną tacę, a na niej lukrowane ciasto.

Nicholas podniósł wzrok znad książki.

- O, nie! Tylko nie mów, że to babeczki - udawał przera­żenie. - Za każdym razem, kiedy otwieram usta, Cookie wpycha we mnie swoje wypieki i szczypiąc mnie po policzkach, powtarza: „Panie Nicky, niech pan skosztuje, upiekłam je specjalnie dla pana. Wiem, jak pan lubi moje babeczki, a ostatnio wyszły mi takie malutkie".

Lottie zmusiła się do uśmiechu.

- Niestety, to nie są wypieki Cookie. Ona poszła na targ, więc pomyślałam, że sama spróbuję coś upiec.

Nicholas, podejrzliwie przyglądając się niekształtnym kawał­kom ciasta, wziął od Lottie tacę.

- Wiesz co, chyba najbezpieczniej będzie, jeśli wrócisz do pisania wierszy.

- Obawiam się, że tym razem może pan mieć rację -odparła, przestając się uśmiechać.

Zostawiła go ze smakołykami i wyszła, nie zauważywszy, że kociak znowu wskoczył mu na kolana.

Lottie w towarzystwie George'a przez jakiś czas ner­wowo kręciła się po kuchni. W końcu nie mogąc już dłużej czekać, cicho podkradła się pod drzwi salonu. Zamknęła oczy i przez chwilę wyobrażała sobie, jaki widok zastanie, kiedy zajrzy do środka. Po chwili namysłu odważyła się wejść.

Nicholas zajęty lekturą, nadal siedział w fotelu. Lottie uważnie przyjrzała się jego twarzy, szukając jakichkolwiek oznak zatrucia. Wzrok miał bystry, a oczy mu błyszczały. Jego skóra nie straciła złotawego odcienia.

Może jeszcze nie skosztował ciasta, zastanawiała się Lottie, zaniepokojona jego doskonałym samopoczuciem. Wtedy na dywanie, obok fotela zauważyła pustą tacę.

A przy kominku nieruchomego kota.

Lottie zakryła dłonią usta, ale było już za późno. Nicholas usłyszał jej szloch.

Podniósł głowę znad książki. Widząc w jej oczach łzy, odłożył lekturę na bok i wstał.

- Lottie, o co chodzi? Czy coś się stało?

- Kot - wydusiła z siebie, wyciągając drżącą dłoń w kierunku kominka. - Nie dał pan mojego ciasta kotu, prawda?

- Nie - usłyszała słaby głos, dobiegający z sofy przy oknie. -Pan Radcliffe dał je mnie.

Kot zaintrygowany hałasem podniósł głowę, kiedy Laura, chwiejąc się jak wierzba na wietrze, wstała z sofy. Krew odpłynęła jej z twarzy, tak że widać było wszystkie piegi. Nicholas w trzech susach był już przy niej. W ostatniej chwili zdążył ją podtrzymać, by nie upadła na podłogę.


Jest delikatnego usposobienia, ale to marzycielka...

Po powrocie z targu Cookie zastała dom pogrążony w cał­kowitym chaosie. Lottie siedziała skulona na schodach i szlo­chała z twarzą ukrytą w dłoniach, z piętra dobiegały męskie pokrzykiwania.

- Co, u diabła? - mruknęła Cookie, stawiając kosz z zaku­pami na podłodze. Zdjęła przemoczoną pelerynę i rozwiązała troczki czepka. - Co się stało, dziecino? Dlaczego wszyscy tak krzyczą?

Lottie podniosła zapłakane oczy.

- Ja nie chciałam! Przysięgam, nie chciałam! To wszystko jego wina! Ja tylko zamierzałam ją przed nim obronić! -zanosząc się płaczem, Lottie zerwała się ze stopnia, minęła zdziwioną Cookie i wybiegła z domu na tonące w deszczu podwórko.

Cookie w najwyższym stopniu zaniepokojona sytuacją ruszyła schodami w górę. Od dwudziestu lat, czyli od dnia, kiedy pojawiła się w tym domu, jeszcze się tak nie spieszyła.

Przed drzwiami do sypialni lady Eleonory stali Nicholas i George. Nicholas trzymał George'a za ramiona.

- Mów prawdę! - krzyczał, potrząsając chłopcem. -Musisz mi powiedzieć, czego Lottie dosypała do ciasta! Wiem, że próbujesz osłaniać siostrę, ale jeśli mi nie powiesz, Laura może umrzeć!

George pokręcił głową. Dolna warga mu drżała, i był równie wzburzony jak Nicholas.

- Lottie nigdy by Laury nie skrzywdziła! Nie wiem, o czym pan mówi! - oświadczył podniesionym głosem.

Dopiero wtedy Cookie zauważyła Laurę. Leżała na łóżku, blada i nieruchoma, jak gdyby nie żyła.

- Co się stało? - zapytała, podbiegając do łóżka. Położyła rękę na mokrym czole dziewczyny. - Co się stało mojej słodkiej owieczce?

Nicholas i George podeszli bliżej.

- Nie jestem pewien - powiedział Nicholas, rzucając chłopcu ponure spojrzenie. - Podejrzewam, że padła ofiarą złośliwego psikusa, którego celem miałem być ja.

Cookie przypomniała sobie słowa przerażonej Lottie.

- Biegnij do kuchni, chłopcze - warknęła do George'a. -Przynieś no mi czajnik z wrzątkiem i kawałek tego suszonego czarnego korzenia z mojego kosza z ziołami. Pospiesz się!

Chłopiec oddalił się z wyraźną ulgą.

Podczas gdy Cookie krzątała się po sypialni, przygotowując miednicę, ręczniki i dzban z czystą wodą, Nicholas usiadł na brzegu łóżka. Uścisnął bezwładną dłoń Laury i nie spuszczając wzroku z jej twarzy, pochylił się i pocałował jej chłodne palce.

- Długo się nie budzi? Może powinniśmy posłać do Londynu po lekarza?

- Panie Nick, niech się pan nie martwi - pocieszała go Cookie. - Nie będziemy wzywać żadnego mądrali z Londynu. Nie pozwolę, żeby ktoś przystawiał pijawki do ślicznych ramion panienki Laury. Zajmuję się nią od dziecka. Sama ją wyleczyłam z wyjątkowo złośliwej szkarlatyny. To było zaraz po śmierci jej rodziców - tłumaczyła, wycierając wilgotne czoło dziewczyny. - Od dziecka o siebie nie dbała. Zawsze była zbyt zajęta troszczeniem się o rodzeństwo. - Cookie poluzowała wiązania przy dekolcie i zaczęła rozsznurowywać sukienkę Laury, jednak zawahała się i kiwnęła głową na Nicholasa. - Z większości mężczyzn nie ma pożytku przy chorobie. Niech pan zaczeka na dole.

- Nie - odparł, patrząc bezradnie w oczy Cookie. - Zostanę.

Chwilę później Cookie dziękowała, że postanowił zostać. Żołądek Laury szybko zareagował na przeczyszczającą herbat­kę, którą ostrożnie, łyżeczką, wlała jej do ust. Nicholas ofiarował się trzymać jej głowę nad miednicą. Kiedy wyczerpana i drżąca opadła na poduszkę, to on odgarniał jej z czoła wilgotne od potu kosmyki włosów i co chwilę poprawiał perkalową kołdrę, a gdy w końcu niebezpieczeństwo minęło i odzyskała przytom­ność, to jego zobaczyła, wyciągniętego w fotelu tuż obok łóżka. Uzmysłowienie sobie, że nie znajduje się we własnej sypialni, zajęło jej dłuższą chwilę. Rozglądając się po pokoju, wdychała mocny męski zapach unoszący się w powietrzu. Powoli od­wróciła głowę i zauważyła drzemiącego w fotelu Nicholasa.

Choć włosy w nieładzie opadały mu na czoło, a na twarzy widać było ślady zmęczenia, wciąż wyglądał jak prawdziwy książę. Dopiero teraz zrozumiała, że pociągał ją dużo bardziej niż tego dnia, kiedy znalazła go w lesie. Wtedy był jedynie pięknym nieznajomym. Teraz podziwiała nie tylko jego urodę, ale i inteligencję, poczucie humoru i te czarujące napady na przemian to gniewu, to znów czułości.

Otworzył oczy, jakby wyczuł na sobie jej wzrok.

- Co się ze mną działo? - zapytała ochrypłym głosem. Wyprostował się i pochylił nad łóżkiem.

- Powiedzmy, że umiejętności kulinarne pani siostry pozo­stawiają wiele do życzenia - odparł, trzymając ją za rękę.

- Powinnam była pana ostrzec - westchnęła Laura. - Czy już panu opowiadałam, jak upiekła dwanaście robaków w błocie i podała wielebnemu Tilsbury'emu do herbaty?

- Nie - powiedział, uśmiechając się krzywo. - Gdybym o tym wiedział, nie przyjąłbym od niej ciasta.

Laura jęknęła, przypomniawszy sobie, co zaszło.

- Och, żałuję, że tego nie zrobiłam.

- Ja również. Lauro, następnym razem, kiedy poprosi mnie pani o kawałek ciasta, będę musiał z całą stanowczością odmówić. - Odgarnął z jej twarzy kosmyk. - Przyznam się jednak, że w tej chwili nie wiem, czy potrafiłbym pani czegokol­wiek odmówić.

Laura dotknęła palcami jego policzka, zastanawiając się, jak to możliwe, by w tak krótkim czasie jego twarz stała się jej tak bliska. Oto ofiarował jej cały świat, podczas gdy ona odbierała mu najbardziej podstawową rzecz: prawo do poznania własnej tożsamości. Wiedziała, co powinna zrobić. Powinna powiedzieć mu całą prawdę, nawet gdyby miało to oznaczać przyznanie się do oszustwa. Ale wtedy już nigdy nie spojrzy na nią z tym czułym rozbawieniem. Nigdy nie weźmie jej w ramiona i nie uwiedzie namiętnymi pocałunkami.

Laura odwróciła twarz do poduszki, próbując ukryć łzy. Biorąc jej żal za zmęczenie, Nicholas zdmuchnął płomień świecy i delikatnie pocałował ją w czoło.

- Śpij, kochanie. Powiem wszystkim, że już z panią lepiej.

- Chciałabym, żeby tak było - szepnęła, kiedy wyszedł.

W pierwszej chwili po wejściu do stodoły Nicholasowi wydawało się, że nikogo tam nie ma. Dopiero później usłyszał na stryszku szelest, jak gdyby małe wystraszone zwierzątko zakopywało się głębiej w sianie.

Wdrapał się po drabinie na górę. Z początku w ciemnościach nie mógł niczego dostrzec, ale kiedy oczy przywykły do mroku, pod okapem dojrzał złote loki. Lottie, z rękoma obejmującymi kolana, siedziała zagrzebana w sianie. Splątane włosy opadały jej smutno na twarz. Patrzyła przed siebie, nie dostrzegając jego obecności, na policzkach widać było wyschnięte ślady łez.

- Laura nie żyje, prawda? - zapytała, zanim zdążył cokol­wiek powiedzieć. - Dlatego pan przyszedł. Żeby mi powiedzieć, że umarła.

Nicholas oparł się o słup.

- Przyszedłem ci powiedzieć, że twoja siostra się obudziła. Lottie spojrzała na niego z niedowierzaniem.

Pokiwał głową.

- Już jej lepiej. Może nawet jutro wstanie. Oczy Lottie zaszły łzami, ale szybko je wytarła.

- Jak ja jej spojrzę w twarz? Nigdy mi nie wybaczy tego, co zrobiłam. Na pewno mi nie wybaczy.

- Laura o niczym nie wie. Myśli, że po prostu nie umiesz gotować. Nic jej nie powiedziałem.

Przestała płakać równie nagle, jak zaczęła.

- Dlaczego? Dlaczego pan to zrobił? Wzruszył ramionami.

- Choć tego nie pamiętam, podejrzewam, że sam też miałem kiedyś dziesięć lat. Ale uważaj - dodał, mrużąc ostrzegawczo oczy. - Chciałaś mi zrobić wyjątkowo wstrętny żart. Nie radzę próbować drugi raz.

Lottie podniosła się i ponuro pociągnęła nosem.

- Moje ciasto panu by nie zaszkodziło.

Ruszyła w stronę drabiny. Kiedy go mijała, chwycił ją za ramię i odwrócił twarzą do siebie.

- Wiem, że mnie nie lubisz, Lottie, i chyba domyślam się dlaczego.

Wyczuł, że lekko zadrżała.

- Naprawdę? Kiwnął głową.

- Bez względu na to, co o tym myślisz - odezwał się łagodnie - nie mam zamiaru rozdzielać waszej rodziny i roz­łączać was z Laurą.

Przez chwilę wyglądała na zagubioną, jak gdyby miała ochotę rzucić mu się na szyję i go wycałować. Zamiast tego, wyrwała się z jego uścisku i bez słowa zeszła po drabinie.

Odnalezienie George'a zajęło Nicholasowi dużo więcej czasu. Nim dotarł do zarośniętego trawą pogorzeliska na obrzeżu posiadłości Arden, deszcz przestał już zupełnie padać, a nad ziemią, niczym dym, unosiła się mgła. Zajrzał pod złamaną belkę i znalazł George'a dokładnie tam, gdzie prze­widziała Cookie. Chłopiec siedział na gruzach komina, w miej­scu, gdzie niegdyś musiał znajdować się salon skromnego probostwa, i patrzył na niebo przez wielką dziurę, która wiele lat temu była sufitem.

Nicholas nie czekał, aż chłopak zacznie podejrzewać naj­gorsze.

- Twoja siostra odzyskała przytomność. Będzie żyła.

- Wiem. - George rzucił mu chłodne, pogardliwe spojrze­nie. - Gdybym tego nie wiedział, nie zostawiłbym jej samej z panem.

Nicholas ostrożnie podszedł do niego, omijając co bardziej spróchniałe deski w podłodze.

- Niebezpieczne miejsce. Dziwne, że domu jeszcze nie rozebrano.

- Lady Eleonora i Laura chciały go rozebrać, ale się nie zgodziłem. Zawsze, gdy o tym wspominały, wpadałem w szał, a wtedy Lottie wyglądała przy mnie jak mały aniołek. - George wciąż wpatrywał się w niebo, jak gdyby za chmurami szukał jej jednej, jedynej gwiazdy. - Wie pan, tamtej nocy to ja zostawiłem zapaloną lampę. Przez te wszystkie lata Laura nigdy o tym nie wspomniała.

Nicholas skrzywił się.

- George, byłeś wtedy małym dzieckiem. Wydarzył się wypadek, nieszczęśliwy wypadek.

Chłopiec podniósł kawałek zwęglonego drewna i rzucił przed siebie.

- Pamiętam ich. Rodziców.

- Masz zatem wielkie szczęście - powiedział cicho Nicholas, czując, że ogarnia go wewnętrzna pustka. George potrząsnął głową.

- Czasami nie jestem tego pewien. - Wytarł ręce i wstał. Jego wąskie ramiona skuliły się jeszcze bardziej niż zwykle. -Jeśli przyszedł pan po mnie, by mi sprawić lanie, pójdę bez ociągania.

Nicholas podniósł dłoń, dając znak, by został.

- Nie wiem, czy miałeś coś wspólnego z wybrykiem Lottie i nie chcę tego wiedzieć. Nie dlatego cię szukałem.

- A dlaczego? - zapytał wojowniczo George.

- Wszystko wskazuje na to, że twoja siostra dożyje środo­wego poranka, kiedy to ma odbyć się nasz ślub. Chodzi o to, że potrzebny mi drużba i miałem nadzieję, że jako przyszły szwagier, uczynisz mi ten honor.

Na taką propozycję George zaniemówił przez chwilę.

- Nie mogę być drużbą na waszym ślubie - powiedział wreszcie z rozgoryczeniem. - Nie słyszał pan? Jestem jeszcze dzieckiem.

Nicholas pokręcił głową.

- Prawdziwą miarą dorosłości jest nie wiek mężczyzny, ale to, czy potrafi opiekować się najbliższymi. Widzę, jak pomagasz w prowadzeniu gospodarstwa, jak rąbiesz drewno i razem z Dowerem zajmujesz się stadem, a co najważ­niejsze, jak troszczysz się o siostry. Laura zapewniła mnie, że kandydat na drużbę musi spełniać tylko dwa warunki: powinien być kawalerem i moim przyjacielem. - Nicholas wyciągnął rękę. - Mam nadzieję, że tak jest w twoim przy­padku.

George zrobił taką minę, jak gdyby nigdy dotąd nie widział wyciągniętej dłoni. Choć spojrzenie miał nadal nieufne, w końcu wyprostował się, podniósł wysoko czoło i odwzajemnił gest Nicholasa. Jego uścisk był silny i szczery.

- Skoro potrzebuje pan drużby, chętnie panu pomogę. Kiedy opuszczali ruiny, Nicholas delikatnie przygarnął ra­mieniem chłopca.

- Zdaje się, że nie jadłeś jeszcze kolacji, prawda? Ja umieram z głodu. Może poprosimy Lottie, żeby nam przyrządziła coś słodkiego?

George z wyraźnym trudem powstrzymał się od uśmiechu.

- To nie będzie konieczne, sir - odparł poważnie. - Jestem pewien, że Cookie upiekła dla pana świeże bułeczki.

Minęło kilka dni, a Dower jeszcze nie wrócił. Laura stawała się coraz bardziej nerwowa. Wprawdzie staruszek nigdy nie nauczył się pisać, ale Laura dała mu dodatkowe pieniądze i poleciła, by wynajął jakiegoś piśmiennego czło­wieka, który sporządzi list, gdy tylko Dower dowie się czegoś na temat zaginionego dżentelmena. Jednak gdzieś w najdal­szym kąciku jej bezwstydnego serca cały czas tliła się na­dzieja, że stary Dower nie zdąży wrócić przed ślubem, że zostanie w Londynie wystarczająco długo, by Nicholas na zawsze się do niej przywiązał. Albo przynajmniej do końca ich życia.

W całym domu trwały gorączkowe przygotowania do zbli­żającego się ślubu. Za każdym razem, kiedy Laura się odwracała, Cookie tylko czekała, by udrapować jej na ramionach jeszcze jedną długą koronkę lub wbić jej w biodro kolejną szpilkę. Choć usta staruszki prawie się nie zamykały, a paplała szcze­gólnie dużo, kiedy Nicholas był w pobliżu, Laura wiedziała, że Cookie martwi się o Dowera, który nie dawał znaku życia. Nawet Lottie straciła entuzjazm i apatycznie zamiatała dom lub znikała gdzieś na długie godziny.

W niedzielę pastor po raz trzeci przeczytał ich zapowiedzi.

Kiedy wielebny Tilsbury jak zwykle zapytał, czy ktoś z ze­branych w kościele wiernych zna powody, dla których to małżeństwo nie powinno być zawarte, Laura w napięciu siedziała obok Nicholasa. Bała się, by w przypływie uczciwo­ści nie wyrwało się jej coś niestosownego, jak choćby, że panna młoda jest oszustką i łgarzem. Jedyne, co ją powstrzy­mało przed podjęciem tego pochopnego kroku, było wyob­rażenie sobie miny Nicholasa, który z pewnością spojrzałby na nią z odrazą. Ten grymas prześladował ją co noc w kosz­marach.

Wieczorem, podczas kolacji, gdy wszyscy siedzieli w salonie przy stole, nagle rozległ się dźwięk dzwoneczków przy uprzęży, przerywając męczącą ciszę. Laurze z wrażenia wypadła z ręki łyżka. Dziewczyna poderwała się na równe nogi i podbiegła do okna. Widząc, że z nadzieją wyglądała, kto też ukaże się na zasnutym mgłą podjeździe, George chrząknął znacząco.

Powoli odwróciła głowę. Dopiero teraz zauważyła czarno^ -białe kocię. Zwierzak ciągnął po podłodze dzwonek, przy­czepiony do czerwonej wstążki, którą miał na szyi. Laura wróciła na swoje miejsce i ciężko opadła na krzesło, a Lottie uwolniła kota od niewygodnej ozdoby.

Kiedy Cookie w milczeniu przyniosła z kuchni kolejne danie, Nicholas rozejrzał się po twarzach biesiadników.

- Wiem, że wszyscy próbują to ukryć, ale widzę, że niepokoi was zniknięcie Dowera. Czy mam udać się Londynu na po­szukiwania?

- Nie! - wykrzyknęli zgodnym chórem. Spojrzał na nich z konsternacją.

Laura wytarła serwetką usta, mając nadzieję, że nie dostrzegł, jak drżą jej ręce.

- Kochany Nicholas, doceniam pańską troskę, ale nie sądzę, żeby moje nerwy pozwoliły mi znieść takie napięcie. Do ślubu zostało tylko trzy dni. Uroczystość może się obejść bez Dowera, ale nie bez pana młodego.

- Niech się pan nie martwi - powiedziała Cookie, poklepując go po ramieniu, ale jednocześnie patrząc na Laurę. - Ten stary łajdak pewnie znów zasiedział się wjakiejś tawernie. Przywlecze się nad ranem w dzień ślubu i cuchnący alkoholem będzie błagał o przebaczenie. Już ja go znam!

Jeremiasz Dower siedział przy brudnym stole w mrocz­nym kącie tawerny „Pod Ryczącym Niedźwiedziem" i sączył trzecią szklaneczkę dżinu. Knajpa cieszyła się najgorszą reputacją w mieście. W Tamizie co jakiś czas znajdowano zwłoki śmiałków, którzy odważyli się zakosztować wąt­pliwych przyjemności, jakie tu serwowano. Plotka głosiła, że jeśli człowieka nie zamordował któryś ze stałych by­walców lokalu, z pewnością zrobi to podłej jakości dżin. Ewentualnie można spróbować doczołgać się na pięterko, gdzie tanie dziwki umilają czas pijanym marynarzom i, naraziwszy się kiłą lub syfilisem, umierać powolną i pie­kielnie bolesną śmiercią. Niejeden zuch stracił niewinność, portfel, a często i życie, szukając szczęścia między ich pulchnymi udami.

Matka Dowera pracowała w podobnym miejscu. Spędził dzieciństwo, czyszcząc plamy po tabace i wylewając pomyje do przydrożnego rowu. Kiedy matka zmarła, uduszona przez jednego z klientów, Dower bez żalu zamienił zadymioną, pełną wrzeszczących pijaków norę na słodkie i czyste powietrze Hertfordshire i uśmiech Cookie.

To za tym uśmiechem najbardziej tęsknił, siedząc na skrzy­piącym krześle i przyglądając się przygodnej klienteli tawerny. Przez cały tydzień kręcił się po ulicach i dokach, rozpytując o zaginionego dżentelmena. Odwiedził nawet Newgate i Bed^

lam, licząc, że może dowie się czegoś o zbiegach. Niestety, czas nieubłaganie mijał, a on nie natrafił na żaden ślad.

Jeśli do wtorku wieczorem nie znajdzie dowodu na to, że tajemniczy wybranek panienki Laury jest związany z inną kobietą, małżeństwo zostanie zawarte. Panienka zawsze miała łagodną naturę, ale kiedy już wbiła sobie coś do głowy, nie było sposobu, żeby ją od tego odwieść. A teraz uparła się wyjść za tego jej przystojnego młodego kozła.

Dower zmarszczył czoło. Nieznajomy może i nie był zbieg­łym więźniem ani wariatem, który wymknął się spod kontroli lekarzy, ale to wcale nie oznaczało, że jest mniej niebezpieczny dla niewinnej dziewczyny.

Właśnie zamierzał zbierać się do wyjścia, kiedy zauważył, że przez tłum przedziera się rudowłosy chłopak o spróch­niałych, żółtych zębach. Podszedł bliżej i pochylił się nad stołem Dowera.

- Tam, na ulicy, czeka pewien gość - powiedział, wskazując kciukiem drzwi. - Chce z panem pogadać. Powiada, że ma dla pana wiadomości.

Dower kiwnął głową i dał chłopcu jedną z monet, które panna Laura przeznaczyła specjalnie na taki cel. Nie chcąc pokazywać, jak bardzo zależy mu na wszelkich informacjach, niespiesznie dokończył dżin i wytarł dłonią usta. Wstając, podciągnął rękawy koszuli. Reakcja, jaką wywołały jego tatuaże, sprawiła mu niemałą przyjemność. Brodacz, siedzący przy stole obok, i dziwka, podskakująca najego kolanach, wytrzesz­czyli z podziwem oczy. Dower dobrze wiedział, że jego tatuaże i imponujące umięśnienie odstraszą każdego złodziejaszka.

Noc była mglista. Kiedy zamknęły się za nim drzwi tawerny, z mroku wyłonił się mężczyzna. Dower spodziewał się zobaczyć potarganego i trzęsącego się żebraka, jednego z tych, którzy korzystają z każdej okazji, by zarobić łatwe pieniądze. Ten z całą pewnością nie należał do tej grupy i nie potrzebował szylingów Dowera.

Mężczyzna miał na głowie cylinder, w dłoni laskę z alabas­trową główką. Jego okrągła twarz była zupełnie pozbawiona wyrazu.

- Mam nadzieję, że wybaczy mi pan, iż ośmieliłem się przerwać panu wieczorny odpoczynek, panie...?

Dower założył ręce na piersi.

- Dower, nie jestem żadnym panem.

- Oczywiście, Dower. Nie fatygowałbym pana bez powodu, ale doniesiono mi, że prowadzi pan w mieście poszukiwania.

- Niczego nie prowadzę - zaprotestował Dower. - Zadałem tylko kilka pytań.

Na twarzy mężczyzny pojawił się krokodyli uśmiech.

- Moi ludzie twierdzą, że rozpytuje pan o dobrze ubranego, kulturalnego, wysokiego mężczyznę o jasnych włosach, który zaginął jakieś dwa tygodnie temu.

Dower poczuł łaskotanie w okolicy karku, jak zwykle, kiedy ogarniały go złe przeczucia. Miał uratować panienkę Laurę przed związkiem z dziwnym nieznajomym, a nie wsadzać ją do więzienia za porwanie.

- A może pańskim ludziom tylko się wydaje, że coś wiedzą.

- Och, zapewniam pana, że są bardzo skrupulatni. Dlatego uznałem, że prawdopodobnie szukamy tego samego człowieka.

Dower ledwo opanował ciekawość. Puste, brązowe oczy mężczyzny wzbudziły jego nieufność.

- Oj, coś mi się zdaje, że rozmawia pan z niewłaściwym gościem - powiedział. - Jeśli o mnie idzie, to szukam butelki dżinu i jakiejś chętnej spódniczki, która ogrzałaby mi dziś łóżko.

- Moi zleceniodawcy proponują takie wynagrodzenie, że kupi pan sobie tyle dżinu i dziwek, ile tylko pan będzie chciał.

Mimo wieczornego chłodu, Dower czuł, że po czole spływa mu pot.

- A czemuż to człowiek, którego pan szuka, jest taki cenny? Mężczyzna przerzucił laskę do drugiej ręki.

- Jeśli pójdzie pan ze mną, sam się pan przekona. Dower nie lubił ulegać szantażom, zwłaszcza takim, które przybierały formę kulturalnej rozmowy. Uśmiechnął się, wy­szczerzając żółte zęby.

- Niestety, muszę odmówić. Dostałem już ciekawsze za­proszenie od jednej rudowłosej lali, która tu pracuje.

Odwrócił się i sięgnął do klamki.

- Wielka szkoda, panie Dower. Niestety, jestem zmuszony nalegać.

Zanim Dower zdążył cokolwiek powiedzieć, dostał alabast­rowym trzonkiem po głowie. Upadł na ziemię. Nie zdążył dokładniej przyjrzeć się drogim skórzanym butom napastnika, bo po silnym kopniaku w twarz stracił przytomność.

Czasami postępuje nieroztropnie, nie licząc się z konsek­wencjami...

Ta noc miała być najszczęśliwsza w życiu Laury.

Jutro, o dziesiątej rano, stanie przed ołtarzem w kościele Świętego Marka i odda swe życie i serce mężczyźnie, którego pragnęła, jeszcze zanim dowiedziała się o jego istnieniu. On delikatnie weźmie jej dłoń, spojrzy jej głęboko w oczy i przy­rzeknie, że do końca życia będą zawsze razem.

Tymczasem zamiast otulić się kołdrą, objąć poduszkę i ma­rzyć o nadchodzącej wspanialej przyszłości, Laura niespokojnie krążyła po sypialni. Zatrzymała się przy żelaznym łóżku Lottie i odgarnęła niesforne złote loki z jej policzka, zazdroszcząc siostrzyczce spokojnego, niewinnego snu.

Laura nie zaznała tego luksusu od dnia, w którym znalazła w lesie Nicholasa. A jeśli - o czym nie pomyślała – sumienie będzie ją dręczyć do końca życia i już nigdy więcej spokojnie nie zaśnie? W skrytości liczyła na to, że Bóg natchnie ją do czynu. Spodziewała się, że w końcu przyśle Dowera z informacjami o narzeczonej Nicholasa, niecierpliwie czekającej na jego powrót do Londynu.

Nawet gdyby Dower nie zdążył wrócić na ślub, Laura wiedziała, że jeszcze nie jest za późno, by uratować własną duszę. Jedyne, co należy zrobić, to pomaszerować ciemnym korytarzem prosto do sypialni lady Eleonory i wyznać całą prawdę. Zdać się na łaskę i niełaskę mężczyzny, który nagle na powrót stałby się kimś zupełnie jej obcym.

Ale to oznaczało, że nie będzie słonecznego poranka, białej krepowej sukni ozdobionej koronkami ani piętrowego luk­rowanego tortu weselnego. Cookie nie uśmiechnie się do niej, wpinając jej we włosy różyczki, Lottie nie poniesie do ołtarza pachnącego bukietu, a George nie złoży wymuszonych gratulacji i nie przyzna, że jej plan jednak okazał się genialny.

A przede wszystkim nie będzie Nicholasa, który czule pocałuje jej usta, by w ten sposób przypieczętować przysięgę małżeńską.

Laura czuła, że w jej sercu rodzi się pokusa, równie niebez­pieczna i grzeszna, jak wąż w rajskim ogrodzie. Otworzyła okno i oparła się o szeroki drewniany parapet. Noc była ciepła i wietrzna, w powietrzu unosił się słodki zapach róż, a bez­chmurne niebo rozświetlał wyraźny, jasny półksiężyc.

Taka noc pełna jest pogańskiego uroku, w taką noc krew w żyłach Laury zawsze krążyła szybciej, sprawiając, że za­czynała marzyć o porzuceniu spokojnego i bezpiecznego życia. Teraz znała cenę, jaką musiałaby zapłacić, gdyby uległa pokusie. Och, gdyby tylko mogła cofnąć czas i jeszcze raz znaleźć w lesie śpiącego Nicholasa! Niewykluczone, że by się w niej zakochał. Ale tego Laura nigdy się nie dowie, bo przecież nie dała mu szansy.

Westchnęła żałośnie i oparła czoło o chłodną szybę. Okła­mywanie samej siebie było takim samym grzechem jak okła­mywanie jego. Dobrze wiedziała, że mężczyzna taki jak Ni-cholas nawet by nie spojrzał na skromną wiejską dziewczynę. Jej policzki obsypane były piegami, bo wiecznie zapominała o noszeniu kapelusza, a połamane paznokcie nigdy nie zaznały luksusu, jakim jest manikiur, za to ręce dobrze wiedziały, co to praca w ogrodzie. Zdobycie miłości Nicholasa było zupełnie nieprawdopodobne. Prędzej Apollo zstąpiłby z Olimpu, by uwieść zwyczajną śmiertelniczkę. Potraktowałby ją jak miłą rozrywkę na upalne letnie popołudnie, ale nigdyjak towarzyszkę na całe życie.

Laura spojrzała na rozciągający się za oknem trawnik i spo­wity w mroku skraj lasu. Od początku uwierzyła w to, że Bóg zesłał jej Nicholasa w odpowiedzi na modlitwy, i dlatego nie szukała żadnego logicznego wyjaśnienia jego zagadkowej obecności w Arden. W lesie, przy starym dębie, nie było śladów końskich kopyt, ale przecież ktoś mógł go przerzucić nad wąwozem. Koń bez jeźdźca w obcym lesie pewnie się wy­straszył, zawrócił i pobiegł z powrotem do domu.

Laura zesztywniała. Wiedziała, co powinna zrobić. Wpraw­dzie nie zdoła cofnąć czasu do momentu, w którym go znalazła, ale przecież może wrócić na to miejsce. Postanowiła sprawdzić, czy przypadkiem nie pozostały jakieś ślady, może tym razem natknie się na coś, co pomoże jej ustalić jego tożsamość, a czego wcześniej nie zauważyła - tabakiera z inicjałami, zegarek z dewizką, z kieszeni mogły wypaść jakieś papiery. Nie miała innego wyboru, jak tylko iść tam i sprawdzić. Przynajmniej tyle była mu winna. Wiedziała, że jeśli jednak oś znajdzie, utraci go na zawsze.

Laura nie traciła czasu na ubieranie się. Obawiała się, że jeśli będzie zbyt długo zwlekać, to w końcu wycofa się z postanowienia. Włożyła buty, a na ramiona zarzuciła pelerynę. Kiedy wymykała się z sypialni, zegar stojący w holu zaczął wybijać północ.

Ta noc powinna była być jedną z najszczęśliwszych w życiu Nicholasa.

Tą jedyną, najszczęśliwszą miała być następna, kiedy to boskim i królewskim błogosławieństwem weźmie swą młodą żonę do sypialni. Dopiero jutro będzie miał prawo wyjąć z jej włosów wszystkie szpilki i patrzeć, jak loki rozsypują się jej na plecach i opadają na twarz. Rozwiąże troczki podtrzymujące jej nocną koszulę i zsunie śliską satynę z jej kremowych ramion. Potem położy ją na puchowym łożu i nasyci swe twarde wygłodniałe ciało, pieszcząc jej miękką skórę.

Powinien był spać, oszczędzać siły na noc poślubną, a nie miotać się po sypialni niczym dziki zwierz po klatce. Po­wrócił ból głowy, który wwiercał mu się w czaszkę i męczył jak dobrze znana piosenka. Potarł dłonią czoło, zastanawia­jąc się, czy nie zakraść się do salonu i nie odszukać karafki z brandy.

Wiedział jednak, że otępiając zmysły, zagłuszy instynkt. W sumie to nie byłoby takie złe, pomyślał, uśmiechając się ponuro. Może wtedy potrafiłby przekonać samego siebie, że jego przyszła żona nie ukrywa przed nim jakiejś straszliwej i niebezpiecznej tajemnicy, która sprawiała, że nerwowo się jąkała, rumieniła i w ogóle była niespokojna za każdym razem, kiedy wchodził do pokoju.

Oparł dłonie na toaletce, pochylił się i z uwagą zaczął przyglądać się swojemu odbiciu w lustrze. Cóż, nie powinien się dziwić, że Laura się go bała. Włosy miał potargane, a usta zaciśnięte. Gdzieś zniknął dołeczek, który zwykle pojawiał się na jego policzku. Twarz nabrała ostrych rysów. Nie wyglądał na kogoś, kto za kilka godzin miał złożyć ukochanej kobiecie przysięgę małżeńską. Przypominał raczej człowieka planującego morderstwo.

Zegar stojący gdzieś w głębi domu wybił północ. Z każdym uderzeniem coraz bardziej przybliżała się ta chwila, w której śmiało przekroczy korytarz, kopniakiem otworzy drzwi do sypialni Laury i zażąda, by jej piękne kłamliwe usta powiedziały całą prawdę.

Zdenerwowany do granic wytrzymałości, Nicholas uderzył pięścią w blat toaletki. Buteleczka perfum stojąca na brzegu spadła na podłogę. W sypialni zapachniało kwiatami pomarańczy. Pulsujący ból głowy stawał się nie do zniesienia. Zaklął pod nosem i otworzył na oścież okno.

Ciepły wiatr pachniał tak subtelnie i oszałamiająco jak kobieca skóra. Nicholas oparł się o parapet, zamknął oczy i delikatnie, czubkami palców masował głowę, próbując od­pędzić upiorny ból i rodzące się podejrzenia.

Kiedy otworzył oczy, zobaczył biegnącą przez trawnik smukłą postać w pelerynie i z rozpuszczonymi włosami.

Krew przestała na chwilę krążyć w jego żyłach. Nicholas zamarł w bezruchu. Znał tylko jeden powód, dla którego kobieta zdolna jest porzucić ciepłe łóżko i nie baczyć na niebezpieczeństwa czyhające w mroku przedślubnej nocy. Patrząc, jak znika w czarnym lesie, dziękował za to nagłe otępienie, które uśmierzyło zarówno ból głowy, jak i serca.

Wielkie stare drzewa wyłaniały się z ciemności niczym wrota do innego świata. Ich splątane gałęzie kołysały się na wietrze, kiwając zapraszająco na Nicholasa. Stał na skraju lasu, w miejscu, gdzie znikła jego ukochana, i wiedział, że nie pozostawiła mu wyboru. Musiał za nią pójść.

Srebrzysty księżyc opromieniał korony drzew, ale wąska, porośnięta mchem ścieżka tonęła w mroku. Im bardziej zagłębiał się w las, tym mniej światła przedzierało się przez gałęzie. Ciemność gęstniała, zdawała się grozić, że wchłonie intruza. Szum liści na wietrze co jakiś czas prze­rywały dziwne odgłosy jakichś maleńkich bezbronnych stworzeń, których los właśnie się dokonywał. Choć piski i szelesty wzbudzały w nim przerażenie, Nicholas nie zwal­niał kroku. W głębi duszy wiedział, że nie ma się czego obawiać.

Tej nocy to on był najgroźniejszym drapieżnikiem w lesie.

Laura nigdy dotąd nie odważyła się wejść nocą do lasu.

Przedzierając się przez labirynt drzew, z niepokojem zauwa­żyła, że jej słoneczne królestwo zamieniło się w ponurą fortecę. Jeszcze wczoraj gotowa była przysiąc, że zna tu każdy kamień, każdą kępkę mchu, teraz krajobraz złożony z chaotycznej plątaniny cieni i księżycowej poświaty wydawał jej się czymś zupełnie obcym i nieprzyjaznym.

Las przestał być domem zwiewnych wróżek i roześmianych chochlików, a stał się ponurą krainą zamieszkaną przez gobliny polujące na dziewicę, która nadałaby się na żonę dla ich króla. Szła przed siebie, nie zatrzymując się i nie pozwalając, by dziecinne fantazje odwiodły ją od powziętego postanowienia. Nocą niebezpieczeństwo nie miało już dla niej takiego uroku jak niegdyś.

Laura trzy razy minęła tę samą cienką brzózkę, nim zorien­towała się, że od jakiegoś czasu krąży w kółko. Przystanęła i oparła się o pień, próbując złapać oddech i zastanawiając się, co robić. Jej misja zdawała się daremną stratą czasu. Ale nawet jeśli nie znajdzie żadnej wskazówki dotyczącej tożsamości Nicholasa, przynajmniej będzie miała spokojne sumienie, kiedy jutro rano stanie z nim na ślubnym kobiercu. Zrobiła wszystko, co w jej mocy.

Wyplątała z włosów gałązkę i ruszyła przed siebie, zdecy­dowana odszukać stary dąb, pod którym znalazła Nicholasa. Już miała przeskoczyć strumyk, gdy nagle, gdzieś niedaleko niej rozległ się przeraźliwy głos, który szybko się urwał, jak gdyby zagłuszyło go inne, większe i groźniejsze stworzenie. Laura poślizgnęła się i jej stopa zanurzyła się w lodowatym strumyku. Wystraszona dziewczyna obejrzała się. Nie mogła pozbyć się wrażenia, że ktoś lub coś ją śledzi.

Jej czujne uszy wyłowiły cichy trzask leśnej ściółki. Laura zaczęła biec, pochylając się, by nie rozbić sobie głowy o gałęzie, i przeskakując nad wystającymi korzeniami, których kościste palce próbowały schwytać jej pelerynę. Biegłaby tak w nieskończoność, gdyby nagle nie znalazła się dokładnie w tym prześwicie, którego szukała.

Stary dąb stał jak zawsze nad wąwozem, zachęcając zmę­czonego podróżą wędrowca do odpoczynku. Promienie księżyca igrały z listowiem tak samo jak promienie słońca tamtego dnia, kiedy znalazła Nicholasa. Czar sędziwego drzewa był ponad­czasowy.

Laura zamknęła oczy i znów je otworzyła, bo dla tego, co ujrzała, było tylko jedno wytłumaczenie. Musiała na chwilę zasnąć, stojąc przy oknie swojej sypialni, a ta szalona wyprawa do lasu to tylko sen.

Pod rozłożystym dębem stał bowiem Nicholas, oparty o gruby pień, z jedną nogą na sękatym korzeniu. Księżyc srebrzył mu włosy i podkreślał jego wystające kości policzkowe.

Podeszła do niego. Był równie pociągający jak w tamto mgliste letnie popołudnie.

- Kochanie, nie musisz ukrywać swego rozczarowania -powiedział z goryczą. - Rozumiem, że spodziewałaś się zastać tu kogoś innego.

Jego słowa wyrwały ją z oszołomienia. Nagle uświadomiła sobie, że woda nieprzyjemnie chlupie jej w bucie, podrapane ramiona zaczynają piec, a wilgotna od rosy peleryna wlecze się za nią po ziemi.

- Nicholas, nie wiem, o czym pan mówi - odezwała się, pilnując, by ze zdenerwowania nie wyrzucić z siebie całej prawdy. - Jest środek nocy. Nikogo się tu nie spodziewałam.

Jego twarz zastygła, sprawiając, że wydał się jej równie obcy |ak pierwszego dnia.

- Lauro, proszę, oszczędź mi kłamstw. Wiem o wszystkim.

Martwią się, że jej porywcza natura kiedyś ściągnie na jej głową nieszczęście...

To nie był sen. To był koszmar.

- O wszystkim? Wie pan o wszystkim? - powtarzała Laura, uśmiechając się nieswojo.

- O wszystkim - potwierdził, robiąc ostrożnie krok w jej kierunku. - Chyba nie myślała pani, że może mnie oszukiwać w nieskończoność?

- Cóż, miałam nadzieję, że... - Cofnęła się ze strachem.

- Muszę przyznać, że była pani bardzo przekonująca. Niezła z pani aktorka. Nie myślała pani o karierze scenicz­nej?

- Och, nie - potrząsnęła głową. - W naszej rodzinie tylko Lottie została obdarzona talentem dramatycznym. Choć lady Eleonora nigdy nie skrytykowała moich umiejętności, a właś­ciwie ich braku, ale zawsze podczas bożonarodzeniowych przedstawień obsadzała mnie w roli tylnej części osła, która nie wymaga mówienia. - Laura westchnęła. - Teraz, kiedy tak o tym myślę, czuję się zupełnie jak tylna część osła.

- Pewnie zastanawia się pani, wjaki sposób się domyśliłem, prawda? Cóż, może się pani zdziwi, ale od początku coś podejrzewałem.

Laura na chwilę oniemiała.

- Nigdy nie wspomniał pan nawet słowem!

Podszedł tak blisko, że mógł jej dotknąć, ale tego nie uczynił.

- Miałem nadzieję, że może się mylę. - Uśmiechnął się gorzko. - Moja droga Lauro, naprawdę nie musi się pani obwiniać. W końcu to ja ponoszę całą odpowiedzialność.

- Dlaczego... dlaczego pan tak mówi?

- Bo byłem skończonym głupcem, żeby panią opuścić. To nie fair wymagać od kobiety z pani temperamentem, by tak długo czekała na powrót narzeczonego. Powinienem był po­ślubić panią jeszcze tego samego dnia, kiedy panią pierwszy raz ujrzałem. - Te słowa były równie zaskakujące jak delikatna pieszczota jego palców, głaskających jej policzki, i zachrypnięty głos, w którym pobrzmiewała nuta żalu. - Proszę tylko, by odpowiedziała mi pani na jedno pytanie. Uważam, że należy mi się ta odpowiedź.

- Oczywiście - szepnęła, oszołomiona cieniem bólu, jaki pojawił się w jego bursztynowych oczach.

- Czy przyszła tu pani, żeby pożegnać się ze swoim ko­chankiem, czy też po ślubie zamierzała pani nadal się z nim spotykać?

Laura wpatrywała się w niego, nie rozumiejąc, o czym mówi.

- Ależ ja... ja...

Nicholas zamknął jej usta kciukiem i delikatnie muskał jej drżące wargi.

- Szkoda, że te piękne usteczka tak kłamią. Może powinie­nem był zapytać, czy to o nim pani myślała, kiedy brałem panią w ramiona. - Objął ją jedną ręką i przyciągnął do siebie. - Czy kiedy zamykała pani oczy, widziała pani jego twarz? - Laura zamknęła oczy, a wtedy usta Nicholasa czule dotknęłyjej powiek, następnie policzka, by w końcu pocałować kącik jej ust. - Czy wzdycha pani i drży z pożądania, kiedy jego usta dotykają pani warg?

Zamiast wzdychać, Laura jęknęła, gdy Nicholas zaczął ją namiętnie całować. Już nie drżała, ale cała się trzęsła. Gdy­by nie objął jej drugą ręką i całym ciałem do niej nie przywarł, byłaby osunęła się na ziemię. To nie był poca­łunek uwodziciela, próbującego zdobyć wybrankę serca. Tak całował pirat, który nie zamierzał brać jeńców ani targować się o okup. Ten pocałunek oznaczał, że mężczyzna gotów jest wziąć siłą to, czego nie dostał po dobroci. Jego gorący język wdarł się do jej ust, rozpalając w jej żyłach krew. Laura nie była już w stanie się opierać. Myśląc je­dynie o zaspokojeniu głodu, jaki obudziła jego namiętność, położyła mu dłoń na karku, zachęcając go, by nie prze­stawał.

- Niech cię diabli, kobieto! - mruczał, wtulając twarz w jej włosy. Choć słowa zabrzmiały bardzo ostro, przytulił ją tak mocno, że poczuła bicie jego serca. - Lauro, jak może pani tak całować, kiedy pani serce należy do innego?

W końcu dotarło do niej, o czym mówił. Z ulgą oparła czoło na jego piersi, by po chwili odsunąć się od niego. Zasłoniła dłonią usta, ale nie zdążyła ukryć uśmiechu.

Nicholas patrzył na nią z ponurą miną.

- Najpierw wzgardziła pani moim uczuciem, a teraz jeszcze pani ze mnie szydzi. Moje gratulacje, panno Fairleigh. Jest pani jeszcze okrutniejsza, niż myślałem.

Choć się starała, Laura nie potrafiła przestać się uśmiechać ani ukryć rozbawienia i podziwu, jaki dla niego żywiła.

- Nicholas, jest pan głupcem! Czyżby rzeczywiście pan w to wierzył? Że przyszłam tu na spotkanie z tajemniczym kochankiem?

- A nie jest tak? - zapytał oschle. W świetle księżyca wyglądał niebezpiecznie, a zarazem bezbronnie.

Laura, kręcąc bezradnie głową, zrobiła krok wjego kierunku.

- Ależ oczywiście, że nie. Przecież to niemożliwe i pan powinien o tym wiedzieć.

- Czyżby? Dlaczego?

Nie drgnął, kiedy wyciągnęła dłoń, by dotknąćjego policzka. Jej palce zatrzymały się tam, gdzie zwykle pojawiały się dołeczki.

- Bo to pan jest jedynym mężczyzną, jakiego pragnę. Wspięła się na palce i zaczęła całować jego usta. Zrobiła to, na co nie odważyła się pierwszego dnia, kiedy znalazła go w lesie. Dotykała jego warg z tak niewinną namiętnością, że nie był w stanie dłużej się bronić. Wziąłjąw ramiona i zamknął w gwałtownym uścisku.

Gładził jej włosy, po czym odchylił w tyłjej głowę i spojrzał głęboko w rozpromienione oczy.

- Lauro, skoro nie zamierzała pani spotykać się tu z kochan­kiem, zatem po co pani przyszła? - zapytał zachrypniętym głosem.

- Po to - szepnęła, nie chcąc bezcześcić tej wyjątkowej chwili kolejnym kłamstwem. - Przyszłam wyłącznie po to. -Zanim zdążył zadać następne pytanie, chwyciła go za koszulę i przyciągnęła do siebie. Kiedy jego usta znów połączyły się z jej ustami, zrozumiał, że to jedyna odpowiedź, jaka była mu potrzebna.

Laura wiedziała, że to nie las ani księżycowa poświata rzuciły na nią urok, ale ten mężczyzna. Od pierwszej chwili, kiedy ich usta się spotkały, była pod wrażeniem jego nieodpar­tego czaru. Jego pocałunki przyprawiały ją o dreszcz, a jego dłonie wyczyniały prawdziwe czary. Odpiął haftkę pod jej szyją i rozsunął poły peleryny.

Odchylił głowę, by dokładniej jej się przyjrzeć i zamarł z wrażenia. Z pewnością nie spodziewał się, że pod peleryną zobaczy tylko nocną koszulę.

- Głuptasie - szepnął czule. - Chce się pani teraz przeziębić?

- Och, bez obawy - zapewniła go Laura, drżąc pod jego władczym spojrzeniem. - Wręcz przeciwnie, mam wrażenie, że trawi mnie wysoka gorączka.

Jego gorące usta muskały gładką skórę jej szyi.

- Więc powinna się pani położyć.

Gdyby znajdowali się w salonie, może by i próbowała protestować, ale tu, na łonie dzikiej natury, wydawało jej się naturalne, że peleryna zsuwa jej się z ramion i układa ni­czym posłanie na łożu z liści. Równie oczywiste było to, co nastąpiło później. Nicholas delikatnie położył ją na miękkim materiale. Kiedy ujrzała nad sobą jego piękne ciało, a jego twarz zasłoniła księżyc, wiedziała, że już nie igra z niebez­pieczeństwem, ale z otwartymi ramionami je zaprasza. Czy to książę, czy król goblinów, poszłaby za nim nawet na koniec świata.

Powiódł ją w mrok słodkim labiryntem pożądania, gdzie on był jej jedynym światłem. Ku własnemu zdziwieniu nie czuła się przygnieciona ciężarem jego ciała. Ich pocałunki stawały się coraz śmielsze i bardziej namiętne. Jego dłoń wędrowała wzdłuż jej boku, a kiedy dotarła na wysokość biodra, zawróciła i ruszyła z powrotem ku górze. Jego dotyk stawał się coraz delikatniejszy, w końcu palce musnęły jej nabrzmiałe piersi i przez cienką, tkaninę zaczęły pieścić jej twarde sutki.

Laura westchnęła, nie odrywając od niego ust. Zbudził w niej tysiące zmysłów, o których istnieniu nigdy nie wiedziała. Kiedy z takim znawstwem dotykałjej piersi, całe ciało poddało się narastającej rozkoszy. Czuła, że między udami dojrzewa soczysty owoc namiętności. Chciała zewrzeć uda, ale prze­szkodziło jej kolano, które tam wsunął.

Wplątując palce w jego jedwabiste włosy, instynktownie wyprężyła ciało, próbując rozładować słodkie napięcie, jakie w niej narastało. Potraktował ten gest jako zaproszenie i wsunął biodra między jej nogi. Był gorący, twardy i ciężki. Zdawało się, że ledwo mieści się w wąskich spodniach. Poruszał się rytmicznie niczym w kołysce, zasypując ją pocałunkami, które zamiast zaspokajać, tylko podsycały jej pożądanie. Jęczała, a on spijał westchnienia wprost z jej ust, jak gdyby były najsłodszym nektarem.

Między jednym pocałunkiem a drugim świat Laury nagle eksplodował. Echo niosło po lesie jej krzyk, urywane pulsujące jęki, które zdawały się nie mieć końca.

Nicholas, zafascynowany jej miłosną pieśnią, odrzucił w tył głowę. Choć pamięć go zawodziła, był gotów postawić w za­kład swoje życie, że nigdy wcześniej nie spotkał tak czarującej i słodkiej kobiety jak Laura. Zamknęła oczy, a jej rzęsy rzucały cień na zarumienione policzki. Rozchyliła wilgotne usta i dyszała z podniecenia. Koszula nocna przestała za­słaniać jej drżące uda. Wsunął dłoń i aż jęknął z zachwytu, kiedy jego palce natrafiły na wilgotne, jedwabiste włoski i kryjącą się pod nimi słodycz. Pod jego dotykiem zakwitła niczym kwiat.

Laura otworzyła zamglone oczy i spojrzała na niego ze zdziwieniem. Nie miał już żadnych wątpliwości. Jej drżące ciało doświadczało tej rozkoszy po raz pierwszy. A więc nie kłamała. Była niewinna. Należała tylko do niego.

A właściwie będzie jego za kilka godzin, kiedy pastor pobłogosławi ich związek. Już wkrótce będą mieć święte prawo do swoich ciał. Ale Nicholas nie chciał tak długo czekać. Pragnął jej teraz.

I ona pragnęła jego. Wjej oczach dostrzegł strach, a jednocześnie pełne oddanie. Wiedział, że nie powstrzymywałaby go, gdyby postanowił zdradzić jej zaufanie.

Czuł, że rozpiera go radość. Roześmiał się głośno, objął Laurę i odwrócił się na plecy, usadawiając ją na sobie.

Oparła dłonie na jego piersi i spojrzała na niego z roz­czarowaniem.

- Cieszę się, że mój brak doświadczenia tak pana bawi.

- Lauro, aniele, ależ ja nie śmieję się z pani! Śmieję się z siebie. - Pogładził jej włosy, odgarniając z twarzy niesforne kosmyki. Jego dłoń wciąż drżała z podniecenia. - Widzę, że od początku miała pani rację. Rzeczywiście nie potrafiłbym zhańbić narzeczonej. Przynajmniej nie w noc przed ślubem. Laura przez chwilę zastanawiała się nad jego wyznaniem.

- A w noc poślubną? Nicholas uśmiechnął się.

- Wtedy z przyjemnością pozwolę, by to pani zhańbiła mnie.

Powóz toczył się po zasnutych mgłą ulicach Londynu. Woźnica, opatulony w wełniany płaszcz i w cylindrze na głowie, nie żałował bata. Choć przez całą drogę pojazdowi towarzyszyły ciekawskie spojrzenia sennych pijaków i znu­dzonych kobiet, snujących się po okolicy, bordowe firany chroniły podróżnych przed ich wścibskim wzrokiem. Na drzwiach nie umieszczono rodowego znaku, nie sposób zatem było zorientować się, kto jest właścicielem powozu.

Gdyby ktoś zauważył, że Diana podróżuje nocą jedynie w towarzystwie markiza Gillingham, jej reputacja nieodwołalnie ległaby w gruzach. Myśl ta sprawiała jej perwersyjną przyjem­ność, zwłaszcza kiedy wyobraziła sobie współczujące spojrzenia zaszokowanych miejskich plotkarek. A niech sobie paplą zza wachlarzy na jej temat, ile chcą!

Poprawiając włosy, zerknęła ukradkiem na mężczyznę za­jmującego miejsce naprzeciwko niej na miękkiej aksamitnej ławie. Siedział swobodnie, jak zwykle zadbany i elegancki. Nikt by się nie domyślił, że jego również wyciągnięto w środku nocy z ciepłego łóżka. W powietrzu unosił się słodkawy zapach wody kolońskiej, przyprawiający ją o lekki, ale przyjemny zawrót głowy.

- Wystraszył pan służbę, łomocząc nocą w drzwi - odezwała się. - Pozostaje jedynie mieć nadzieję, że dla pańskiego odkrycia warto było wstawać w środku nocy z łóżka.

Thane skrzyżował długie nogi. Choć w przestronnym po­wozie było dość miejsca i nie musieli się obawiać przy­padkowych dotknięć, Diana cofnęła stopy głębiej pod spód­nicę.

- Jeszcze raz panią przepraszam - odparł, przeciągając słowa. - Detektyw, którego pani najęła, i mnie zastał w łóżku. Tyle że ja jeszcze nie spałem.

- Cóż, wcale mnie to nie dziwi - mruknęła do siebie. Jej twarz nie zmieniła wyrazu.

Thane spojrzał na nią, mrużąc oczy.

- Byłem sam.

Diana czuła, że się rumieni. Unikając jego wzroku, wło­żyła rękawiczki i poprawiła satynowe wstążki przy pele­rynie.

- Myśli pan, że Watkins tym razem trafił na prawdziwy ślad?

- Mam taką nadzieję. Jeśli nie, pozostanie pogodzić się z tym, że pani kuzyn i jego koń po prostu rozpłynęli się w powietrzu.

Powóz gwałtownie wszedł w ostry zakręt, sprawiając, że oboje zamilkli. Diana odsunęła firankę. Mijali właśnie szereg opuszczonych, walących się magazynów. W końcu pojazd zajechał przed jeden ze zrujnowanych budynków. Zabite des­kami okna sprawiały wyjątkowo ponure wrażenie.

Woźnica zeskoczył z kozła i otworzył drzwi powozu. Diana szybko się domyśliła, że znajdują się niedaleko nabrzeża. Duszący zapach gnijących ryb był nie do zniesienia.

- Zaczekaj na nas - zwrócił się do mężczyzny Thane, kiedy wysiedli.

- Jest pan pewien, że to tutaj, sir? - zapytał woźnica, niespokojnie rozglądając się po opustoszałej ulicy.

- Nie, ale takie otrzymałem instrukcje - odparł Thane. Kiedy pochłonął ich mrok panujący wokół olbrzymich ruin,

Diana, nie zdając sobie z tego sprawy, przysunęła się do Thane'a i nawet przez myśl jej nie przeszło, by protestować, gdy jego dłoń chwyciła ją za ramię. Minęli główne wejście i szli dalej wąską uliczką, biegnącą między dwoma zanie­dbanymi murowanymi gmaszyskami.

W końcu w ciemności odnaleźli niepozorne drzwi. Thane zapukał, ale nikt nie odpowiadał.

- Może to nie ten adres? - szepnęła z nadzieją Diana, rozglądając się wokół siebie.

Zanim zdążył odpowiedzieć, zardzewiałe skrzypiące drzwi otworzyły się i w progu stanął barczysty mężczyzna o wy­stających zębach i zatłuszczonych wąsach. W wielkiej dłoni trzymał kość, na której pozostało jeszcze sporo mięsa. Diana nie mogła się oprzeć wrażeniu, że była to kość udowa jakie­goś nieszczęśnika, który ośmielił się zakłócić olbrzymowi kolację.

Thane nawet nie mrugnął.

- Szukam pana Watkinsa. Przysłał po mnie.

- Tędy. - Kawałeczki mięsa oderwały się i spadły na posadz­kę, kiedy mężczyzna machnął kością w kierunku pogrążonego w mroku zakątka.

Wąskim korytarzem dotarli do przestronnej hali, gdzie echo wzmacniało każdy, najcichszy nawet szelest. Diana, wyzbywszy się resztek dumy, kurczowo ścisnęła połę sur­duta Thane'a, który wyczuwając jej panikę, odwrócił się i ujął jej dłoń.

Dwie latarnie stojące na odrapanych skrzyniach dawały bardzo słabe światło. Na jednej ze skrzyń leżał mężczyzna z rękami splecionymi na plecach. Diana myślała, że nie żyje, ale więzień drgnął, kiedy z jej ust niechcący wyrwał się okrzyk przerażenia.

Mężczyzna zerknął na nich jednym okiem, drugie było zbyt spuchnięte, by mógł je otworzyć. Choć z kącika zakneb­lowanych ust cały czas sączyła się strużka krwi, a na policzku pojawił się potężny siniec, więzień robił wrażenie nieustra­szonego.

- Lordzie Gillingham! - odezwał się przyjemny głos za ich plecami. - Dziękuję, że zechciał się pan tak szybko zjawić. -Z cienia wyłonił się pan Teofil Watkins. Na jego wytwornym surducie widać było zaschnięte ślady krwi, kontrastujące z nie­skazitelną bielą koszuli.

Thane odwrócił się do niego.

- Co to ma znaczyć, Watkins? Milady najęła cię, żebyś znalazł jej kuzyna, a nie znęcał się nad jakimś kościstym staruszkiem.

Kościsty staruszek warknął coś gardłowo, wywołując zdzi­wienie Diany.

Watkins uśmiechnął się szyderczo.

- Proszę wybaczyć, jeśli uraziłem pańskie delikatne zmysły, sir, ale ten drab wie, gdzie podziewa się kuzyn szanownej pani. I nie chce powiedzieć.

- A jak ma mówić z tą brudną ścierką w gardle? - zapytał Thane.

Watkins spojrzał ponuro na jeńca.

- Ma niemiły zwyczaj gadać, kiedy go nie pytają. Pomyś­lałem, że może pan, jako dżentelmen, zdoła przemówić mu do rozsądku. Wspomniałem o nagrodzie, ale nie zrobiło to na nim wrażenia.

- Rozwiązać go! - rzucił po krótkim namyśle Thane.

- Ależ, sir, nie sądzę, żeby to był najlepszy...

- Rozwiązać go! - powtórzył Thane. - Natychmiast!

Watkins niechętnie kiwnął na swojego olbrzymiego towa­rzysza. Mężczyzna wyjął zza paska groźnie wyglądający nóż i uklęknął za więźniem.

- Pan Watkins nie kłamał, sir - zaczął Thane, kiedy roz­wiązano i odkneblowano jeńca. - Suto pana wynagrodzę za informacje.

Masując zaczerwienione nadgarstki, staruszek spojrzał iro­nicznie na Thane'a.

- To ile pan zapłaci, milordzie? Trzydzieści srebrników?

Zanim Diana i Thane zdążyli zareagować, na jego twarzy wylądował ciężki but Watkinsa.

- Nie zaszkodziłoby okazać temu panu i jego damie trochę szacunku - warknął.

Przerażona brutalnością detektywa Diana minęła go i uklęk­ła przy staruszku. Podniosła mu głowę, pomagając złapać oddech, a gdy się trochę uspokoił, wzięła jego dłoń, nie bacząc na to, że miała na sobie kosztowne białe rękawiczki. Ze zdziwieniem poczuła, że oczy zaszły jej łzami, ale jeszcze bardziej zdumiał ją Thane, który podszedł i położył jej rękę na ramieniu.

- Sir, błagam - powiedziała. - Mój kuzyn zniknął prawie miesiąc temu, umieram z niepokoju. Jeśli pan coś wie, proszę, niech nam pan powie. - Z torebki wydobyła miniaturkę przed­stawiającą osiemnastoletniego Sterlinga i drżącą ręką podała mężczyźnie. - Teraz ma o dziesięć lat więcej, ale podobieństwo jest uderzające.

Kamienne oczy staruszka spojrzały na jej twarz.

- Panienko, kim jest ten kuzyn?

- To pan nie wie? - Wstając, Diana odwróciła się do ponurego Watkinsa. - Nie powiedział mu pan?

Detektyw chrząknął nerwowo.

- W przypadkach takich jak ten, o ile to nie jest ab­solutnie konieczne, staramy się nie zdradzać tożsamości klienta.

- No pewnie, inaczej moje zwłoki wyłowione z Tamizy mogłyby zdradzić nazwisko tego, kto mnie wrzucił do rzeki -powiedział z przesadną uprzejmością staruszek.

- Mężczyzna, którego szukamy - przerwała im Diana -zaginął we wtorek, dwunastego lipca. To Sterling Harlow, siódmy książę Devonbrooke.

Pochmurna twarz staruszka pobladła. W milczeniu zacisnął boleśnie palce na dłoni Diany.

- Thane! - krzyknęła, wystraszona jego reakcją.

Thane przyklęknął obok niej i położył rękę na ramieniu mężczyzny.

- Dobry Boże - szepnął staruszek, ściskając dłoń Diany, jak gdyby w niej pozostała jego ostatnia nadzieja. - Musicie mi pomóc! Nie możemy pozwolić, żeby dziewczyna sprzedała duszę samemu diabłu!

Marzę, by kiedyś znalazła kogoś takiego jak Ty...

Obudził go śpiew ptaków i bicie kościelnych dzwonów. Nicholas dziarsko wyskoczył z pościeli i otworzył na oścież okno. Na soczyście zielonej łące pasły się puchate owce, po błękitnym niebie z wolna przepływały bajkowe chmury. Tego ranka pieśń dzwonów brzmiała wyjątkowo radośnie, zapraszając do udziału w niecodziennej uroczystości. Oparł ręce na parapecie i wdychając świeże, ciepłe powietrze, odmówił w duchu dzięk­czynną modlitwę.

Zapowiadał się piękny letni dzień.

Dzień ślubu.

Przeciągnął się z uśmiechem, napinając zesztywniałe mięśnie. Nie był zmęczony, choć kiedy wrócili z Laurą z lasu, zaczynało już świtać. Na palcach przemknęli po uśpionym domu, próbując nie śmiać się zbyt głośno. W końcu przyznała się, co robiła w środku nocy na polanie. Otóż szukała płatków dzikiej róży, by Cookie mogła ozdobić nimi bułeczki, które chciała podać na uroczyste śniadanie. Pokręcił głową, zastanawiając się nad zawiłościami kobiecego sposobu rozumowania.

Odszedł od okna, usiadł na krześle i nie patrząc do lustra, włożył spodnie. Był głupcem, jeśli myślał, że w jego zimnej, wypolerowanej powierzchni zdoła odnaleźć siebie. Gdyby okazał się choć w połowie tym człowiekiem, którego ujrzał w zakochanych oczach Laury, mógłby uważać się za szczęś­ciarza. To, kim był, zanim stracił pamięć, przestało mieć dla niego jakiekolwiek znaczenie. Liczyło się tylko to, kim będzie od dziś - mężem Laury, ojcem jej dzieci.

Kiedy sięgał po koszulę, mały, kudłaty łepek trącił go w kostkę. Ruda kotka, mrucząc z zadowolenia, ocierała się o jego nogę.

Nicholas pochylił się i wziął ją na ręce.

- Wiesz, że nie potrafię ci się oprzeć, ty mała lisico. Niestety, muszę cię ostrzec, to ostatni ranek, kiedy masz mnie tylko dla siebie.

W tym momencie rozległo się głośne pukanie do drzwi.

- Wejdź, Cookie! - zawołał. - Śmiało, nie krępuj się, nie jestem ubrany.

W drzwiach ukazała się głowa Cookie.

- Panie Nick, jak panu nie wstyd tak kpić ze starej kobiety? Gdybym zobaczyła pana takiego, jakiego stworzyła natura, moje biedne serce mogłoby nie wytrzymać.

- Założę się, że twoje biedne serce wytrzyma więcej, niż ci się wydaje. A to co? - zapytał, przyglądając się starannie poskładanym ubraniom, które trzymała w rękach. - Liczyłem na porcję świeżych babeczek.

- Wie pan, ja przez ten czas zajmowałam się nie tylko suknią panienki Laury. - Podała mu prezent, pochylając nie­śmiało głowę.

Wziął od niej ubrania i ostrożnie je obejrzał. Był to stylowy frak z ciemnogranatowego sukna i para szarych spodni.

- Ooo, Cookie, moje gratulacje! - mruknął z podziwem, przesuwając dłoń po starannych szwach. - Jeszcze nigdy nie widziałem tak eleganckiego stroju ślubnego. Doskonałe wy­czucie koloru!

Machnęła ręką, jak gdyby opędzała się od jego pochwał.

- E tam, znalazłam płótno na strychu. Chciałam, żeby moja mała owieczka była dziś z pana dumna, kiedy staniecie razem przed ołtarzem i tymi wścibskimi wieśniakami. - Zerknęła z niepokojem na jego biodra. - Mam nadzieję że spodnie nie będą za ciasne. Nie znam pana rozmiaru.

Nicholas powoli podniósł głowę i spojrzał jej w oczy, mrugając niewinnie.

Cookie zarumieniła się i cofnęła w stronę drzwi.

- Pewnie, niech pan dalej flirtuje! - Pogroziła mu palcem. -Bezwstydny uwodziciel! Jeśli pan nie przestanie, pójdę prosto do panienki Laury i powiem, że nie może pana poślubić, bo pan się kocha we mnie.

Nicholas roześmiał się głośno.

- Wtedy Laura odbierze Dowerowi widły i wszystko zacznie się od początku. - Twarz Cookie spochmurniała. - Cookie, czy są jakieś wieści od niego? - zapytał, poważniejąc.

Uśmiechnęła się z wysiłkiem.

- Niech się pan nie martwi moim starym. Widzę, że jest gotów na wszystko, byle tylko nie iść do kościoła. Już ja go znam, znajdzie się, jak tylko poczuje zapach weselnej szynki.

Laura pochyliła głowę i wstrzymała oddech, kiedy Lottie wkładałajej na głowę wianek z różyczek, po czym wyprostowała się i przejrzała w wielkim stojącym lustrze przyniesionym specjalnie na tę okazję ze strychu. Włosy ułożyła w błyszczące loki za pomocą gorącej lokówki, a następnie spięła je na czubku głowy. Zabieg był bolesny, więc nie obyło się bez łez.

Cierpienia, jakie przez ostatnie dwa tygodnie zadawala jej Cookie, niemiłosiernie kłując ją szpilkami, okazały się warte efektu. Suknia z wysokim stanem leżała idealnie. Bufiaste rękawy zakończone koronką obnażały jej delikatne ramiona. Na nogach miała lekkie pantofelki związane kremowymi sa­tynowymi tasiemkami.

Laura czuła się w tym stroju nie jak panna młoda, ale jak księżniczka.

- Lottie, nałóż mi na policzki odrobinę różu, dobrze? Nie zapomnij zabrać ze sobą kropli walerianowych, na wypadek, gdybym zemdlała podczas ceremonii. - Laura położyła dłoń na ściśniętym żołądku. - Nie wiedziałam, że możnajednocześ-nie odczuwać tak wielkie szczęście i strach.

- Masz prawo być szczęśliwa - powiedziała Lottie, szczy­piąc Laurę po prawym policzku. - Za dwa dni skończysz dwadzieścia jeden lat i Arden na zawsze stanie się twoją własnością.

Laura spojrzała na młodszą siostrę ze zdumieniem. Nie tylko zapomniała o urodzinach, ale zupełnie przestała myśleć o tym, dlaczego w ogóle sprowadziła do domu Nicholasa. Od tamtej pory stawka wzrosła. Laura wiedziała, że bez niego żadna posiadłość, choćby i najukochańsza, nie będzie domem.

Zastanawiała się, jak to wytłumaczyć Lottie, kiedy w drzwiach ukazała się głowa George'a.

- Lauro! - zawołał, czerwony ze zdenerwowania. - Cookie za mocno wykrochmaliła kołnierzyk i teraz gniecie mnie w uszy!

- To nie kręć głową, George - poradziła mu Laura. - Chyba nie muszę ci tłumaczyć, dlaczego jestem taka szczęśliwa -zwróciła się do Lottie. - Któregoś dnia sama to zrozumiesz -dodała, czule ją ściskając.

- Ty też - szepnęła ponuro Lottie, patrząc, jak roześmiana Laura wyprowadza George'a z pokoju.

Cała wioska przyszła do kościoła zobaczyć ślub Laury.

Betsy i Alice Bogworth delikatnie wycierały łzy z oczu, a odrzuceni konkurenci do ręki Laury głośno smarkali w chus­teczki. Po wsi krążyła plotka, że Tom Dillmore specjalnie z tej okazji się wykąpał, choć siedząca obok niego stara wdowa przez cały czas zatykała nos chusteczką. Wszyscy parafianie westchnęli zgodnym chórem, kiedy do kościoła wszedł Wesley Trumble, czyściutki i ogolony, jedynie z uszu wystawały mu kępki włosów. Choć było dopiero pół do dziesiątej, Abel Grantham miał już nieźle w czubie. Usiadł w ławce i półgłosem zaczął opowiadać, jak to wiele lat temu ratował małą Laurę, kiedy podczas wystawiania jasełek bożonaro­dzeniowych wpadła do żłobu. Jego syn, Tooley, zdążył już zasnąć i chrapał z rękami założonymi na wielkim brzuchu. Bez wątpienia oszczędzał energię na uroczyste śniadanie, jakie miało się odbyć w posiadłości tuż po zakończeniu ceremonii.

Cookie siedziała samotnie w rodzinnej ławce. Szykowny kapelusik ozdobiła piórami koguta, którego ubiła tego ranka. Wyprostowany dumnie George stał u boku Nicholasa. W muszce i solidnie wykrochmalonym kołnierzu wyglądał, jakby miał co najmniej czternaście lat. Wiercąca się obok Laury Lottie ściskała w małej rączce bukiet z lilii i ostróżek.

Jednak Laura nie dostrzegała nikogo poza Nicholasem. Choć oboje stali zwróceni twarzami do ołtarza, Laura co chwilę zerkała spod spuszczonych rzęs na swojego ukochanego i za­uważała rzeczy, których wcześniej nie widziała - drobną sia­teczkę zmarszczek wokół ust, sposób, w jaki włosy układają mu się na karku, maleńki ślad po skaleczeniu na szyi - musiał mieć wypadek podczas golenia. Znała już smak jego skóry. Ostatniej nocy jej usta całowały to miejsce, a w tym czasie jego palce pieściły ją tam, gdzie sama nigdy nie ośmieliła się nawet dotykać.

Wielebny Tilsbury bez przerwy czytał coś z modlitewnika. Laura miała wrażenie, że jego monotonny głos szumiał gdzieś w oddali.

Dopiero po jakimś czasie dotarły do niej słowa modlitwy.

- Domagam się i zobowiązuję was, którzy w Dniu Sądu Ostatecznego staniecie przed obliczem Pana, by wyznać wszyst­kie tajemnice, jeśli wiecie, że na drodze do zawarcia tego świętego związku stoją jakieś przeszkody, musicie je teraz wyjawić.

Lottie wzięła głośny wdech, a George wsunął dwa palce za kołnierzyk.

Cisza zdawała się gęstnieć wokół Laury, której nagle zaczęło brakować powietrza. Spanikowana spojrzała na Nicholasa. Mrugnął do niej i uśmiechnął się ciepło. Znowu mogła swobod­nie oddychać.

Już nie był obcym człowiekiem. Był mężczyzną, którego pokochała całym sercem. Jeśli któregoś dnia, po wielu latach wspólnego życia, będzie musiała stanąć przed Bogiem i wyznać prawdę, zrobi to. Nicholas był jedyną tajemnicą, jaką kiedykol­wiek miała.

Laura milczała. Odezwała się dopiero wtedy, kiedy przyszedł czas złożyć małżeńską przysięgę. Mówiła pewnie i bez zająk-nienia. Czystym jak kryształ głosem ślubowała mu miłość i uczciwość oraz to, że go nie opuści w szczęściu i nieszczęściu, w biedzie i dostatku, chorobie i zdrowiu, dopóki śmierć ich nie rozdzieli.

Kiedy wielebny wyciągnął w ich stronę Biblię i znacząco chrząknął, Laura z niepokojeni uświadomiła sobie, że Nicholas nie ma dla niej obrączki. W tym momencie pan młody sięgnął do kieszonki kamizelki i wyjął mały złoty pierścionek, który położył na świętej księdze.

Pastor podał go Nicholasowi, a ten wsunął pierścionek na palec Laury.

- Znalazłem go w szkatułce z biżuterią lady Eleonory -szepnął. - Jeśli naprawdę była tak wspaniałą osobą, wierzę, że nie miałaby nic przeciwko temu.

Laura spojrzała na błyszczący pierścionek, który niegdyś należał do babki lady Eleonory, i uśmiechnęła się przez łzy.

- Tak, myślę, że byłaby szczęśliwa.

Wielebny Tilsbury połączył ich prawice i unosząc je w górę, ogłosił donośnym głosem:

- Co Bóg złączył, człowiek niech nie rozłącza.

- Amen! - wykrzyknęła wzruszona Cookie, a z nią wszyscy parafianie.

Kiedy Laura i Nicholas, po raz pierwszy jako małżeństwo, przyjmowali razem komunię świętą, George i Lottie wyszli z kościoła i wmieszali się w tłum parafian, czekających, by złożyć nowożeńcom gratulacje.

Idąc w kierunku starego dębu, gdzie zamierzali ukryć się w cieniu przed porannym słońcem, George otrzepał koronkę przy mankietach koszuli, dokładnie tak jak to zwykł robić jego nowy szwagier.

- Wiesz co, Lottie, myślę, że jednak myliliśmy się co do Nicholasa. W końcu nie jest taki zły.

Jego słowa przywitało milczenie. George westchnął.

- Wiem, że nie układa się między wami zbyt dobrze, ale gdybyś tylko przestała dąsać się choć na pięć minut, przeko­nałabyś się, że... - Odwrócił się, by stwierdzić, że mówi do powietrza. Jego siostra znikła.

- Lottie? - Szukał jej wzrokiem w tłumie przed kościołem, ale nigdzie nie było widać jej złotych loków.

W drzwiach świątyni pokazali się Laura i Nicholas. Oboje promienieli szczęściem. Ledwo postawili stopy na schodach, otoczyli ich hałaśliwi mieszkańcy wioski. George z trudem zdołał przecisnąć się przez napierający tłum. Kiedy w końcu dotarł do młodej pary, włosy miał potargane, a fular prze­krzywiony.

Szarpnął Laurę za rękaw.

- Lauro? Nie widziałaś Lottie?

Nie przestając ściskać ramienia Nicholasa, Laura pochyliła się i uśmiechnęła się do niego.

- Lottie? A, tak, oczywiście, że ją widziałam. Czyż nie wyglądała prześlicznie w tej nowej sukience? - zapytała, oszołomiona ze szczęścia.

Zanim zdążył cokolwiek wyjaśnić, Laura odwróciła się, by podziękować za życzenia. George zrozumiawszy, że nie ma co liczyć na pomoc z jej strony, wycofał się ze stopni kościoła. Cookie, w towarzystwie kilku wieśniaczek, które zgodziły się pomóc przy śniadaniu, wsiadała właśnie do otwartej bryczki.

Już miała ruszać, kiedy podbiegł George.

- Lottie znikła! Cookie, może ty ją gdzieś widziałaś? Cookie roześmiała się serdecznie.

- Mój drogi, myślisz, że ją znajdziesz, kiedy w domu jest tyle roboty? O ile znam naszą małą Lottie, nie pokaże się, dopóki wszystko nie będzie zapięte na ostatni guzik, a na stole nie pojawią się jej ulubione babeczki.

Cookie spięła lejce i konie ruszyły. George odwrócił się i z coraz większym niepokojem zaczął rozglądać się po dziedziń­cu. Choć Lottie nie było w pobliżu, wyraźnie słyszał jej głos, jak gdyby szeptała mu prosto do ucha.

W powieściach pani Radcliffe złoczyńca, czyhający na cnotę bohaterki, zawsze niespodziewanie ginie, zanim osiągnie cel".

Po nieudanej próbie z trucizną uznał, że Lottie porzuciła swój szalony pomysł. A jeśli się mylił?

Przez chwilę nerwowo szukał jej wzrokiem, w końcu do­strzegł lśniące złote loki siostry. Wdrapała się na dzwonnicę. Kamienny anioł stojący na gzymsie rozpościerał skrzydła, jak gdyby szykował się do lotu. Dokładnie pod nim nowożeńcy przyjmowali gratulacje od ostatnich gości.

A co zrobisz, jeśli żaden z twoich eksperymentów nie przyniesie rezultatu?" - zapytał kiedyś Lottie. Siedzieli wtedy właśnie w tym miejscu, gdzie teraz stali Laura i Nicholas.

Lottie spojrzała wówczas na anioła i uśmiechnęła się tajemni­czo.

Wtedy poszukam natchnienia w niebie".

- Nie - szepnął George, podnosząc przerażony wzrok ku górze, skąd spoglądała na niego słodka twarz cherubina. -Boże, tylko nie to!

Nikt się nie dowie. Żebym tylko zdążył złapać Lottie, zanim zrobi coś głupiego. Nikt nie musi o tym wiedzieć -mruczał pod nosem George, pędząc ku dzwonnicy i omal nie przewracając Halforda Tomboba.

- Za moich czasów dzieci były lepiej wychowane! - zawołał staruszek, wymachując laską.

Tym razem George nie miał czasu na grzeczności i prze­prosiny. Wpadł do środka i nie czekając, aż oczy przywykną do mroku, minął plątaninę sznurów i rzucił się pędem na górę po kamiennych schodach. Serce waliło mu jak młotem.

Ale kiedy zobaczył siostrę, jego serce na chwilę się za­trzymało.

Lottie siedziała na parapecie za aniołem i dłutkiem wy­dłubywała spod posągu zaprawę.

George zamarł i ze strachu nie mógł się ruszyć.

Niewinna twarzyczka Lottie była nienaturalnie spokojna.

- Nawet nie próbuj mnie powstrzymywać - powiedziała, nie odrywając się od pracy. - Włożyłam w to zbyt dużo wysiłku. Codziennie tu przychodziłam i wydłubywałam po kawałku tego przeklętego kamienia, podczas gdy ty wiązałeś pod szyją fular i mizdrzyłeś się do lustra, żeby w dniu ślubu nie przynieść wstydu Jego Lordowskiej Mości. Jeśli chcesz mi teraz pomóc, wróć na dół i postaraj się odciągnąć Laurę.

- Lottie, odłóż dłuto.

- A niby dlaczego? Sam przyznaj, że mój plan jest tak genialny, że mógłby pojawić się w najlepszej gotyckiej powieści. Ludzie pomyślą, że to tragiczny wypadek. Laura zatrzyma Arden, a my nie będziemy musieli dzielić się Laurą. Wszystko będzie tak jak dawniej, zanim on się pojawił.

George kręcił głową.

- Nie, Lottie, nic nie będzie jak dawniej. Wszystko się zmieni, bo złamiesz serce Laurze.

- Po jakimś czasie mi wybaczy - stwierdziła z przekona­niem Lottie, wciąż powiększając dłutkiem dziurę pod posą­giem. - Nigdy nie potrafiła się na mnie gniewać dłużej niż godzinę. Pamiętasz, jak pozwoliłam, by Kudłatka urodziła małe na jej ukochanym szalu? Powiedziała, że jestem małym samolubnym wstręciuchem, a kiedy się rozpłakałam i nie mogłam złapać oddechu, Laura zaczęła przepraszać, że mnie zdenerwowała.

- Tym razem twoje łzy niczego nie naprawią - powiedział cicho George, podchodząc do Lottie. - Ona go kocha.

Lottie zamilkła. Dłutko wysunęło jej z ręki i z brzękiem upadło na kamienny gzyms. Kiedy podniosła swoje duże błękitne oczy, George zauważył w nich łzy.

- Wiem. Ja też.

George ledwo zdążył do niej dobiec i chwycić ją, by nie spadła z wieży. Wtuliła się w niego i zaczęła płakać, nie jak elegancka dama, którą ciągle udawała, ale jak zwyczajna mała dziewczynka.

- Nazwał mnie Złotym Loczkiem! - zawodziła mu w ra­mię. - Pogłaskał mnie i nazwał Złotym Loczkiem zupełnie jak tatuś!

George niezgrabnie pogładził jej włosy. Zaczął ją pocie­szać, ale w tym momencie jego słowa zagłuszył potężny łomot.

Dzwony! George szybko się domyślił, co się działo. A więc nadszedł czas, by radosna nowina o ślubie Laury i Nicholasa obiegła całą okolicę! Bicie dzwonów wprawiło całą dzwonnicę w wibracje.

Lottie podniosła głowę i otworzyła usta w niemym krzyku. Tym razem George nie zdążył. Lottie zatkała dłońmi uszy i potoczyła się w tył, wpadając plecami na anioła.

Posąg zaczął się kiwać to przód, to w tył. Kiedy wykruszył się ostatni fragment zaprawy, anioł pochylił się do przodu. George rzucił się, by go łapać, ale było za późno. Oboje z przerażeniem ujrzeli, jak anioł z rozpostartymi skrzydłami spada prosto na schody.

- Żyją już, wystarczająco długo, by wiedzieć, że czasami ludzie popełniają bardzo złe uczynki...

- Lauro, słyszysz te dzwony?! - zawołał Nicholas, kiedy za ich plecami rozległa się ogłuszająca pieśń.

- To nie dzwony, najdroższy - odparła równie głośno Lau­ra. - To anioły śpiewają za każdym razem, kiedy patrzę w twoje oczy.

Uniósł brew i spojrzał na nią z miłością.

- Obiecuję, że dziś w nocy pokażę ci niebo - szepnął jej do ucha.

- Po co czekać tak długo? - odparła Laura. Czubkiem języka zwilżyła wargi i odwróciła głowę, szukając jego ust.

Już miał przyjąć jej zaproszenie, kiedy kątem oka dostrzegł, że z nieba pędzi się ku nim jakiś potężny cień. Laura stała z zamkniętymi oczami i rozchylonymi ustami, gdy nagle poczuła gwałtowne szarpnięcie i nim się zorientowała, zjechała na plecach ze schodów.

Nastąpił straszliwy huk, a w powietrze uniosła się oślepiająca chmura pyłu. Wśród krzyków i przerażonych nawoływań słychać było zduszony kaszel i jęki. Oszołomiona Laura przez kilka chwil leżała bez ruchu na trawie. Pocałunki Nicholasa zwykle wywoływały bardzo silne wrażenia, ale jeszcze nigdy nie skończyło się to upadkiem ze schodów.

Przetarła załzawione oczy i powoli wstała. Z wspaniałej sukni, która kosztowała Cookie tyle pracy, zostały pobrudzone trawą i ziemią strzępy. Wianek z róż zsunął jej się na oczy. Laura zdawała sobie sprawę z tego, że wśród weselnych gości wybuchła panika, słyszała krzyki i nieprzerwane bicie dzwonów, ale w jej sercu i myślach był tylko Nicholas. Chciała jak najszybciej go odnaleźć.

Zataczając się niczym pijany chochlik, zaczęła wdrapywać się na schody. Pod nogami miała warstwę gruzu. Ostrożnie stawiała stopy, próbując nie przewrócić się na pokruszonych kawałkach, kiedy usłyszała znajomy głos.

- Lauro!

Odwróciła się i zobaczyła biegnącą ku niej Lottie. Tuż za nią pędził George. Twarz Lottie rozświetliła się niczym koś­cielna świeca, kiedy mała ujrzała Laurę, po czym równie szybko spochmurniała. Oboje nagle się zatrzymali i próbowali dojrzeć coś za plecami siostry.

Parafianie stali w milczeniu. Dzwony przestały bić. Anioły już nie śpiewały swej radosnej pieśni. Zdawało się, że czas stanął w miejscu, kiedy Laura obejrzała się za siebie. Chmura kurzu powoli opadała, ukazując leżące przed kościelnymi drzwiami ciało mężczyzny.

- Nicholas? - szepnęła Laura.

Uklękła przy nim. Gdyby nie strużka krwi cieknącej z małej ranki nad brwią, można by pomyśleć, że Nicholas najspokojniej w świecie spał. Laura mrugnęła, nie mogąc uwierzyć, że ten tajemniczy przedmiot, leżący tuż za nim, to kamienne skrzydło. Podniosła głowę do góry, po raz pierwszy uświadomiwszy sobie, co zaszło.

Kiedy posąg anioła osunął się z gzymsu, Nicholas odepchnął ją w bezpieczniejsze miejsce. Niestety, sam nie zdążył się odsunąć i kamienne skrzydło uderzyło go w locie.

Kiedy wieśniacy otoczyli ją ciasnym kręgiem, Laura wsunęła dłoń pod jego kamizelkę. Serce biło mu mocno i pewnie, zupełnie jak tego dnia, gdy znalazła go w lesie.

Kiedy otworzył oczy, poczuła wypełniającą ją radość. Jego mętny wzrok na nowo ją zaniepokoił. Jeśli jedno uderzenie w głowę odebrało mu pamięć, czy możliwe jest, żeby drugie mu ją przywróciło?

Chwyciła go za kołnierz i delikatnie nim potrząsnęła.

- Nicky, czy mnie poznajesz? Wiesz, kim jestem? Zagryzając wargi, czekała, aż jego oczy odnajdą jej twarz.

Czuła, że wszyscy świadkowie wraz z nią wstrzymali od­dechy.

- Oczywiście, że tak. - Wyciągnął rękę, by poprawić jej wianek. - Jesteś moją żoną - powiedział z uśmiechem.

Objęła go i zaczęła ściskać, śmiejąc się przez łzy. Mieszkańcy Arden odetchnęli z ulgą.

Laura pomogła mu wstać i przytuliła się do niego tak, jakby chciała mu powiedzieć, że nigdy nie pozwoli mu odejść.

- Nicholas, ależ mnie wystraszyłeś! Myślałam, że to już koniec.

- Nie bądź głuptasem, kochanie. Mężczyzna, którego nie pokonała armatnia kula, nie musi się obawiać spadających z nieba posągów - powiedział, masując skroń. Skrzywił się, kiedy jego palce natrafiły na potężnego guza. - Oparłem się plecami o drzwi, ale trafiło mnie skrzydło. - Spojrzał z nie­pokojem na gzyms. - Ciekawe, dlaczego spadł. Czyżby przez te dzwony?

Zanim Laura zdążyła odpowiedzieć, wieśniacy prawie znieśli ich oboje ze schodów i postawili na trawie przed kościołem. Tooley Grantham klepnął Nicholasa po plecach tak mocno, że ten o mały włos się nie przewrócił. Ted Dillmore uśmiechał się do Laury.

- Panie, w samą porę! W samą porę odzyskał pan przytom­ność, bo już miałem składać młodej wdowie kondolencje.

Odrzuceni wielbiciele Laury poszli w ich ślady. Otoczyli Nicholasa, gratulując mu odwagi i refleksu. Radosne zamiesza­nie tak ich wszystkich pochłonęło, że nikt nie zauważył lśniące­go czarnego powozu, który właśnie zbliżał się do bram kościoła.

Wdowa Witherspoon dała Laurze żartobliwego kuksańca w bok.

- Z drogi, dziewczyno! Tyś już wycałowała pana młodego, teraz moja kolej!

Laura nie miała wyboru, musiała się odsunąć i pozwolić chichoczącej wdowie ucałować Nicholasa w policzek. Roze­śmiała się, widząc jego zaskoczenie, i wtedy zauważyła zbli­żający się pojazd. Wciąż była zbyt oszołomiona tym, co się stało, by zainteresować się odzianym w złotą liberię lokajem, który zeskoczył ze schodka i otworzył ozdobione rodowym herbem drzwi.

Laura oniemiała na widok pary monstrualnych stworzeń, jakie wyskoczyły z ciemnego wnętrza. Zwierzęta były zbyt duże jak na psy. To musiały być wilki.

- Mamo, popatrz! - zawołało jakieś dziecko. - Niedźwie­dzie!

Alice Bogworth zaczęła piszczeć, a mieszkańcy wioski niepewnie zbili się w gromadę, widząc, że bestie ruszyły prosto w ich kierunku. Laura stała sparaliżowana strachem. Nie była w stanie się poruszyć, nie potrafiła wydobyć z siebie głosu. Zwierzęta minęły ją, nawet na nią nie patrząc. Podbiegły do Nicholasa i radośnie skakały, opierając swe ogromne łapy na jego piersi, aż w końcu go przewróciły.

Miast rzucić się na niego i przegryźć mu gardło, czego obawiała się Laura, zaczęły lizać go po twarzy. Nicholas przez chwilę nie wiedział, co robić, więc po prostu oszołomiony leżał na trawie. Dopiero po kilku sekundach odsunął od siebie wielkie łby stworzeń.

- Dobry Boże, przestańcie się ślinić! Dziękuję bardzo, ale już się dziś myłem, na razie nie potrzebuję brać kąpieli.

Trzymając się za głowę, z trudem się podniósł. Psy nie przestawały wokół niego biegać, uniemożliwiając mu ucieczkę.

Kiedy jeden z psów wpatrzony w jego twarz zaczął prze^ stępować z nogi na nogę, Nicholas opuścił dłonie, podniósł głowę i zawołał:

- Caliban! Cerberus! Siad!

Wszyscy zgromadzeni przed kościołem wieśniacy wzdrygnęli się. Laura osłupiała. Psy natychmiast się uspokoiły i usiadły, niegroźne, niczym z książkowej ilustracji.

Wzrok Nicholasa spotkał się ze spojrzeniem Laury. W oczach miał przestrach i zdziwienie, Laura od razu domyśliła się, że był równie zaskoczony jak ona. Niestety, nie było czasu na wymianę wrażeń. Z powozu wyłoniła się elegancka dama i ruszyła biegiem w ich kierunku.

Zalewając się łzami, rzuciła się Nicholasowi na szyję i za­sypała go pocałunkami.

- Och, mój najdroższy, mój kochany! Ty żyjesz! Już traciłam nadzieję!

Początkowo Nicholas stał sztywno, nie poddając się uścis­kom. Po chwili i jego ręce zaczęły się podnosić.

- Diana? - Dłoń drżała mu, kiedy odgarniał jej z czoła kosmyk ciemnych włosów. - To ty? Czy to naprawdę ty?

Laura odwróciła twarz. Nie mogła dłużej patrzeć na ich czułe przywitanie. Ta kobieta, począwszy od satynowych pantofel­ków, aż po strusie pióra chwiejące się na kapeluszu, była tym, czym ona, Laura, nigdy nie będzie - piękną, elegancką, wy­rafinowaną damą. Co więcej, mężczyzna, którego trzymała w ramionach, najwyraźniej ją uwielbiał.

Nicholas obiecał jej niebo, ale zdaje się, że na tym się skończyło. Laura wiedziała, że niczego więcej już nie do­stanie.

Lottie wsunęła małą rączkę w dłoń Laury. Z powozu wysiadł mężczyzna z laską pod pachą i nie zwracając na siostry najmniejszej uwagi, podszedł do Nicholasa.

Nicholas patrzył na niego obojętnie. Dopiero po chwili w jego oczach pojawił się błysk.

- Thane? Thane! Co ty tu, u diabła, robisz? Mężczyzna poklepał go serdecznie po ramieniu i uśmiechnął

się szeroko.

- Przybywam na ratunek. Chciałem się odwdzięczyć za to, coś dla mnie zrobił na polu bitwy. Chyba nie myślałeś, że będę spokojnie siedział w Londynie i czekał, kiedy dowiedziałem się, że zamierzasz poślubić jakąś wiejską pannę.

Nicholas przetarł oczy, jak gdyby zbudził się z długiego i bardzo dziwnego snu.

- Nic nie rozumiem - chwycił się za głowę. - Gdyby tylko ustąpiło to potworne pulsowanie...

Kobieta objęła go ramieniem.

- Sterling, kochanie, nie musisz się o nic martwić. Wszystko będzie dobrze. Wyzdrowiejesz, gdy tylko wrócisz do domu, do Devonbrooke Hali.

Laura jeszcze do niedawna gotowa była przysiąc, że najgorszą chwilę w życiu miała już za sobą. Zrozumiała, że się pomyliła.

Ta chwila nadeszła właśnie teraz, kiedy mężczyzna, którego poślubiła niecałą godzinę temu, powoli odwrócił się i spojrzał na nią, mrużąc oczy. Widziała, jak jego ciepłe bursztynowe oczy zamieniają się w obojętne kawałki lodu. Uświadomiwszy sobie, że sprzedała siebie, swoją duszę i ciało Sterlingowi Harlowowi, samemu diabłu z Devonbrooke, Laurze pozostało tylko jedno wyjście.

Zemdlała.


CZĘSC II


...Z bardzo różnych powodów, często kierowani szlachet­nymi pobudkami.

Laura siedziała na brzegu łóżka. Nadal miała na sobie porwaną suknię ślubną, a na głowie przekrzywiony wianek. Była tak zajęta wpatrywaniem się w ścianę, że nawet nie mrugnęła, kiedy para różowych pończoch uderzyła ją w policzek.

Małej Lottie nie było prawie widać. Klęczała, wypinając swój okrągły tyłeczek, i szperała w szafie Laury. Cojakiś czas wyrzucała przez ramię jakąś część garderoby. George łapał to, co podawała mu Lottie, i upychał wszystko w otwartym sakwojażu, leżącym na łóżku.

- Nie wiem, po co się tak trudzicie - odezwała się w końcu Laura głosem tak obojętnym jak wyraz jej twarzy. - I tak w więzieniu nie pozwolą mi tego zatrzymać.

- O czym ty mówisz? W jakim więzieniu? - powiedziała z oburzeniem Lottie, rzucając George'owi nocną koszulę. -Przecież uciekniesz.

Laura westchnęła.

- Nie wiem, czy zauważyłaś, ale przy drzwiach stoi ten wysoki lokaj. Gdybym obok niego przemknęła, a tego nie zrobię, możesz być pewna, że Jego Lordowska Mość z przyjem­nością poszczuje mnie swoimi piekielnymi psami.

George otworzył okno i wychylił się, sprawdzając, jak szeroki jest parapet i gzyms.

- To może zwiążemy prześcieradła i spuścimy cię na ziemię'

- Świetny pomysł - rzuciła ironicznie Laura. - Po co czekać, aż on skręci mi kark? Sama to zrobię.

Lottie usiadła na piętach i spojrzała na brata z pochmurna miną.

- Przecież nie będzie cię tu w nieskończoność trzymał zamkniętej na klucz - zauważył George.

- A niby czemu nie? Jest bogaty i ma władzę. Może ze mną zrobić, co mu się żywnie podoba. - Laura nie zdołała ukryć drżenia. - A nawet gdybym uciekła, to dokąd mam się udać? Gdzie się schować, żeby mnie nie znalazł?

Lottie usiadła na łóżku obok Laury i zaczęła głaskać jej zimną dłoń.

- Wiem, że jeszcze nie jest za późno, żeby błagać go o litość. Jeśli się rozpłaczesz najbardziej żałośnie, jak tylko potrafisz, może znajdzie w sercu odrobinę współczucia i ci wybaczy.

Laura powoli odwróciła się i spojrzała na siostrę.

- Lady Eleonora błagała go o wybaczenie przez tyle lat. Nawet nie zliczę, ile razy przez niego płakała. A on nigdy nie poświęcił jej choćby jednej chwili. - Znów zapatrzyła się na wyblakłe fiołki na tapecie. - Nie będę błagać o litość człowieka, który jej nie ma.

- Spójrz na to z innej strony - powiedziała łagodnie Lottie, kładąc głowę na ramieniu Laury. — A może on zapomni o tym wszystkim, co wydarzyło się, odkąd utracił pamięć.

Laura patrzyła smutno na delikatny pierścionek, który wsunął jej na palec godzinę temu.

- Właśnie tego się najbardziej obawiam - wyszeptała, opie­rając policzek na złotej główce siostry.

Sterling Harlow, siódmy książę Devonbrooke, po raz pierw­szy od dwudziestu lat stał w salonie w posiadłości Arden. Już sam nie był pewien, czy to pamięć go oszukuje, czy może raczej czas. Wiedział tylko, że kiedyś ten pokój był większy i bardziej widny, róże wyhaftowane na satynowych poduszkach nie były różowe, a czerwone, a pianino matki miało wszystkie nogi. Nicholas Radcliffe nie zauważył tych drobiazgów, ale dla Sterlinga były one tak wyraźne jak ogromne paskudne zacieki na gipsowej sztukaterii.

Otworzył drzwi sekretarzyka i odsunął pożółkłe księgi rachunkowe. Karafka z brandy stała dokładnie tam, gdzie zwykł ukrywać ją ojciec. Matka nigdy nie przyznała się, że tym wie, nawet kiedy ojciec chwiejnym krokiem wdrapy­wał się na górę po schodach i tłumaczył, że jest zmęczony, bo całą noc „sprawdzał rachunki". A nie miał wiele do sprawdzania, bo pewnej nocy przegrał w karty cały majątek, zarówno dochody, jakie przynosiła posiadłość, jak i posag matki.

- Napijesz się? - zapytał Thane'a. - Wiem, że jeszcze wcześnie, ale przecież w dzień ślubu pan młody powinien wznieść toast.

- Z przyjemnością. - Thane przyjął szklaneczkę i rozsiadł się wygodnie na sofie przy oknie.

- Długo leżakowała. Należała jeszcze do mojego ojca -wyjaśnił Sterling. - Jego jedyną zaletą był doskonały smak, jeśli idzie o alkohole. W zasadzie preferował porto. Potrafił wypić trzy butelki w jedną noc.

Thane skosztował trunku.

- Teraz rozumiem, skąd u ciebie taka mocna głowa. „Nigdy nie pił pan alkoholu".

Echo tych łagodnych słów zabolało niczym nóż wbity w samo serce. Sterling zacisnął dłoń na szklance. Z trudem powstrzymał się przed rzuceniem jej w ogień. Po chwili podniósł ją do ust jednym łykiem wypił brandy.

Diana chrząknęła znacząco. Sterling zrozumiał, napełnił jeszcze jedną szklaneczkę i zaniósł jej na otomanę. Wyraźnie rozbawiony Thane uniósł brwi.

- Nie wiedziałem, że damy gustują w trunkach silniejszych od sherry. Może poczęstować panią cygarem?

Uśmiechnęła się do niego słodko znad szklaneczki.

- Nie, dziękuję. Wolę fajkę.

Kiedy Sterling nalał sobie brandy, Thane uniósł szklankę w toaście.

- Za wolność.

- Za wolność - powtórzył ponuro Sterling.

- Wolność - mruknęła Diana, nie spuszczając wzroku z ku­zyna.

Sterling, siadając ciężko w skórzanym fotelu, beztrosko strącił na podłogę zniszczoną księgę Nowego Testamentu. Czytanie o wybaczaniu i odkupieniu, zwłaszcza po grecku, przestało go nagle interesować.

Thane przechylił głowę i odczytał tytuł na grzbiecie grubego tomu.

- Ciągle nie mogę uwierzyć, że chciała zrobić z ciebie wiejskiego pastora. Zaczekaj, niech no tylko chłopcy z klubu dowiedzą się, że niesławny Diabeł z Devonbrooke zamierzał zamienić rogi na aureolę.

- Jesteś pewien, że nie wiedziała, kim jesteś? - zapytała Diana.

- Z tego, co mi wiadomo, nie miała o tym pojęcia - odparł chłodno Sterling.

Diana z zamyśloną miną obracała w palcach szklaneczkę z brandy.

- To mnie najbardziej zastanawia. Skoro nie chodziło jej ani o twoją fortunę, ani o tytuł, po co zaaranżowała to przed­stawienie?

- Ten mężczyzna, Dower, twierdzi, że matka Sterlinga obiecała dziewczynie, że jeśli wyjdzie za mąż przed dwudziestymi pierwszymi urodzinami, które przypadkiem wypadają pojutrze, posiadłość stanie się jej własnością - wyjaśnił Thane.

- Ależ to absurd - obruszył się Sterling. - Posiadłość nie należała do matki, więc nie mogła nią dysponować. Zgodnie z prawem dwie trzecie majątku po ojcu przypadły mnie. Nie miała prawa ofiarować go żadnej ambitnej znajdzie.

Thane wzruszył ramionami.

- Wiesz, jakie są kobiety. Wystarczy na chwilę zostawić je bez męskiej opieki, a zaraz popełnią jakieś romantyczne głupstwo.

Diana znowu chrząknęła, tym razem bardziej ostentacyjnie.

- To znaczy, niektóre kobiety - poprawił się Thane, usiłując ukryć uśmiech. - Moi drodzy, to nie Londyn. Tu twoja matka bez problemu mogłaby namówić jakiegoś wystarczająco waż­nego urzędnika, by za drobną opłatą wystawił oficjalny doku­ment zawierający odpowiednie dyspozycje. Może uznała, że ta sprawa cię nie zainteresuje. Od śmierci ojca nie upomniałeś się o swoją własność. Dopiero teraz, po ponad dziesięciu latach, przyszło ci to do głowy.

Diana patrzyła na Sterlinga, coraz mniej rozumiejąc.

- Tak, ale nadal nie wiemy, dlaczego dziewczyna wybrała akurat ciebie. To było bardzo niebezpieczne posunięcie.

- Dlaczego jej o to nie zapytamy? - zaproponował Thane, podrywając się z sofy. - Myślę, że miała wystarczająco dużo czasu, by dojść do siebie. Nawiasem mówiąc, podziwiam wyczucie chwili. Zemdlała w najbardziej odpowiednim momen­cie. Pójdę po nią.

- Nie! - wykrzyknął Sterling. Zaskoczony Thane powoli usiadł na miejscu.

- Nie chcę jej widzieć - dodał cicho Sterling. - Jeszcze nie teraz.

Thane i Diana spojrzeli na siebie z zakłopotaniem. Próbując uniknąć ich badawczego wzroku, Sterling podszedł do północnego okna i rozsunął firanki. Jego psy biegały po ogrodzie, poszczekując radośnie i merdając ogonami.

- Z unieważnieniem małżeństwa nie będzie problemu -powiedziała łagodnie Diana. - Ten związek nie ma mocy prawnej, bo podpisałeś się fałszywym nazwiskiem.

- Poza tym nawet w takiej dziurze jak ta powinien być jakiś posterunkowy - zauważył Thane. - Jeśli nie, zabierzemy tę małą oszustkę do Londynu. Sądy wymierzają teraz bardzo surowe kary za uprowadzenie szlachcica. Będzie miała szczęś­cie, jeśli jej nie powieszą.

Sterling w milczeniu patrzył na ogród.

- Mogę się wszystkim zająć. - Tym razem to Thane znacząco chrząknął. - Chyba że, oczywiście... zaszły... jakieś okoliczności łagodzące.

- On chce wiedzieć, czy ją skompromitowałeś - wyjaśniła z rozbawieniem Diana, wprawiając Thane'a w osłupienie.

Nigdy nie zhańbiłby pan narzeczonej".

Na wspomnienie tego, zdawałoby się, szczerego wyznania Sterling miał ochotę rozbić pięścią szybę w oknie. Do diabła, czemu jej nie zhańbił? Czemu wtedy, w świetle księżyca nie zerwał z niej koszuli nocnej i nie zaspokoił swych żądzy, niczym jakiś pogański satyr? Gdyby wiedział, że już nigdy nic będzie miał takiej szansy, zrobiłby to, a nawet więcej. Dużo więcej.

- Uważam, że w tej dyskusji nie powinny brać udziału damy - zaprotestował Thane.

- Och, na miłość boską, Thane - powiedziała Diana. Niech pan daruje sobie ten protekcjonalny ton. Nie jestem jedną z tych rumieniących się dzierlatek, z którymi tak chętnie się obaj zadajecie.

Pani zainteresowanie moimi zwyczajami bardzo mi po­chlebia - odparł ponuro. - Proszę powiedzieć, czy ma pani szpiegów we wszystkich londyńskich salonach, w których bywam, czy tylko w sypialniach?

- Ha! - parsknęła Diana. - Po cóż mi szpiedzy, kiedy pańskich romantycznych wyczynach nie tylko piszą w co­dziennej prasie brukowej, ale i mówią na każdym przyjęciu.

- Proszę o wybaczenie, milady - odezwał się cicho Thane. -Zapomniałem, że pani zawsze bardziej wierzyła złośliwym plotkom niż mnie.

Przez chwilę Diana w napięciu patrzyła na Thane'a, po czym zwróciła się do Sterlinga.

- To nie ma żadnego znaczenia, nawet jeśli ją skompromi­towałeś.

- Przynajmniej w tej kwestii się zgadzamy - powiedział sztywno Thane. - Ta głupia dziewka sama jest sobie winna. Teraz będzie musiała ponieść konsekwencje swojego oszust­wa. Nie zdziwiłbym się, gdyby okazało się, że nie jesteś pierwszym arystokratą, jakiego próbowała zwieść i nakłonić do małżeństwa.

Sterling zdawał się nie słyszeć ich dyskusji.

- Sterling, kochanie! - zawołała Diana. - Zawsze byłeś taki ostrożny. Chyba nie zrobiłeś jej dziecka?

Zawsze mówił pan, że chciałby mieć dwoje dzieci: chłopca i dziewczynkę".

Sterling zamknął oczy. Mógł odpędzić od siebie obraz tego pięknego letniego południa, ale nie był w stanie uwolnić się od wspomnień. Cały czas słyszał melodyjny głos Laury, a przed oczami miał piegowatą twarzyczkę brązowookiego chłopczyka i złote włosy dziewczynki, których już nigdy nie będą razem wychowywać.

Powoli odwrócił się plecami do okna.

- Doceniam waszą troskę, ale uważam, że powinniśmy odłożyć dyskusję nad tym problemem do jutra.

Thane zamierzał protestować, ale powstrzymała go Diana, która posłusznie wstała i poprawiła suknię.

- Oczywiście. Zrobimy tak, jak sobie życzysz.

Thane także usłuchał. Wstając, spojrzał ponuro za okno.

- Zastanawiam się, czy dostaniemy w tej dziurze jakiś przyzwoity posiłek.

Po raz pierwszy, odkąd odzyskał pamięć, Sterling zdobył się na uśmiech.

- Polecam babeczki, które piecze tutejsza kucharka. Ale od tortu weselnego lepiej trzymać się z daleka. Zostaje po nim tylko gorycz w ustach.

Nicholas Radcliffe powiedział kiedyś Laurze, że nie wierzy w duchy. Sterling Harlow był teraz tym bardziej zdziwiony, kiedy otoczyły go w salonie w to późne letnie popołudnie.

Pierwszy pojawił się ojciec. Przeszedł obok niego z butelką w jednej i cylindrem w drugiej ręce.

- Wyjeżdżam do Londynu, chłopcze. Jeśli chcesz budować ten swój głupi latawiec, poproś matkę. Ja nie mam czasu na takie bzdury.

Matka klęczała przy drzwiach, zalewając się łzami. Wyciąg­nęła do niego ręce, a kiedy duch chłopca, którym niegdyś był, minął ją z udawaną obojętnością, zjawa zaczęła znikać.

- Mamo - szepnął Sterling, ale było już za późno. Matka rozpłynęła się w powietrzu.

Sterling odwrócił się. Przy kominku stał stary Granville Harlow z wąskimi ustami wykrzywionymi w cynicznym uśmiechu.

- Nigdy nie pochwalałem rozpieszczania dzieci -powiedział książę, uderzając laską we wnętrze dłoni. - Pod moim okiem szybko stanie się prawdziwym mężczyzną.

Zdenerwowany Sterling rzucił w ogień szklaneczkę z nie^ dopitą brandy. Zjawa wróciła do piekieł, gdzie jej miejsce.

Niestety, spektakl jeszcze nie miał się skończyć. Tym razem nawiedziły go duchy Laury i Nicholasa Radcliffe'a. Nicholas, opierając się o gzyms kominka, uśmiechał się głupkowato do Laury, która właśnie robiła z niego głupca. Oboje usiedli na sofie przy oknie, trzymając się w delikatnym, a jednocześnie pełnym namiętności uścisku. Ukląkł przed dziewczyną, ujął w dłonie jej twarz i pocałował ją w usta. Osunęła się, a on chwycił ją na ręce, by nie upadła, i przycisnął do piersi.

Sterling usiadł ciężko w skórzanym fotelu i zamknął oczy. Wyglądało na to, że to nie Arden, ale jego samego prześladowały duchy.

Ciszę przerwało głośne mruczenie. Poczuł, że o jego kostki ociera się coś ciepłego i aksamitnego.

- Nellie - odezwał się półgłosem i nie otwierając oczu, pochylił się, by pogłaskać jej mięciutkie futerko. - Boże, Nellie, gdzieś ty się podziewała?

Kiedy otworzył oczy, okazało się, że to nie Nellie patrzyła na niego z uwielbieniem, ale bardzo do niej podobna mała ruda kotka. Sterling spojrzał w stronę drzwi. Były uchylone akurat na tyle, by maleństwo mogło się wśliznąć do środka.

Powoli cofnął rękę. Podobnie jak wszystko w Arden, kot też był po prostu złudzeniem, upiornym wspomnieniem życia, jakiego nigdy nie będzie miał.

- Odejdź - warknął oschle, odpychając kotkę butem. - Nie mam czasu na takie bzdury.

Kotka jednak się nie poddawała. Usiadła i zaczęła żałośnie miauczeć, próbując odzyskać miejsce na jego kolanach i w sercu. Sterling poderwał się na nogi, tracąc resztki opanowania.

- Już ci mówiłem, że nie znoszę kotów! - wrzasnął. - Do diabła, zostaw mnie w spokoju!

Kotka odwróciła się i wybiegła za drzwi. Sterling instynk­townie wiedział, że już do niego nie wróci.

Zaciskając pięści, podszedł do kominka, spodziewając się, że teraz usłyszy szyderczy śmiech wuja. Okazało się, że wszystkie duchy odeszły. Został sam, pogrążony w osamot­nieniu, jakiego nigdy dotąd nie czuł.

Laura położyła się na boku i spojrzała na puste łóżko siostry. Wszechmocny książę musiał zarządzić, że Lottie nie będzie mogła dotrzymywać jej towarzystwa w więzieniu. W południe pojawił się u niej wysoki lokaj o kamiennej twarzy, by wyprowadzić z sypialni jej brata i siostrę. Laura w samotności oczekiwała wezwania, które jakoś nie nadchodziło.

Spodziewała się, że na kolację dostanie chleb i wodę, ale Cookie przysłała jej soczyste mięsiwa i cały półmisek różnych smakołyków. Laura nałożyła, jedzenie na talerz, tak by nie niepokoić Cookie, ale zupełnie straciła apetyt i nie była w stanie przełknąć ani kęsa weselnego śniadania.

Przez cały czas wyobrażała sobie, co o niej myślą sąsie­dzi. Pewnie dzisiejsze przedstawienie rozbawiło ich bardziej niż jasełka lady Eleonory, nawet te, podczas których turban George'a stanął w płomieniach, budząc popłoch wśród owiec.

Wkrótce po zapadnięciu zmroku włożyła nocną koszulę i udając, że nic się nie stało, położyła się na łóżku. Jak gdyby nie było wczorajszej nocy, kiedy to traciła zmysły w ramionach ukochanego mężczyzny, całując się, śmiejąc i snując plany na wspólną przyszłość. Jak gdyby nie zakosztowała przedsmaku rozkoszy, którą w pełni miała poznać dzisiejszej nocy.

Laura zacisnęła powieki, broniąc się przed bólem, rozdzie­rającym jej serce. Jedyne ramiona, jakie ją dziś przytulą, to jej własne. To za mało, by ukoić drżenie i pocieszyć w strapieniu. Chciała płakać, ale nie potrafiła roztopić lodu, wjaki zamieniły się jej łzy. Każdy oddech sprawiał jej takie cierpienie, że zaczęła marzyć, by mogła przestać oddychać.

Przez cały dzień w domu panowała grobowa cisza, jak gdyby ktoś umarł. Nikt nie ośmielił się odezwać głośniej niż szeptem. Tym bardziej natarczywy wydał jej się odgłos końskich kopyt, dobiegający z brukowanego podjazdu tuż pod oknem jej sypialni.

Odrzuciła kołdrę, podbiegła do okna i odsunęła zasłony

Szykowny powóz, który tego ranka pojawił się przed kościołem, przywożąc jej zgubę, pędził drogą do wsi. Lub Londynu.

Marzenie Laury się spełniło. Nie mogła złapać oddechu.

Czyżby Sterling Harlow nie wezwał jej na rozmowę, bo doszedł do wniosku, że nie zasłużyła, by poświęcał jej czas i uwagę? Może postanowił udać, że ostatnich tygodni w ogóle nie było. i wrócić do dawnego, pełnego przepychu życia, jakie wiódł w Londynie. Gdyby jeszcze chwilę temu ktoś zapytał ją, co byłoby dla niej gorszą karą, rozmowa z nim czy jego wyjazd bez pożegnania, nie potrafiłaby odpowiedzieć. Teraz, patrząc, jak jego powóz się oddala, a światła rozpływają się w mroku nocy, była pewna swej odpowiedzi.

Zrozpaczona zasunęła zasłony i wróciła do łóżka. Ledwo nakryła się puchową kołdrą, drzwi do sypialni gwałtownie się otworzyły. Usiadła, z zaskoczenia nie mogąc złapać powietrza. Tym razem to nie lokaj ośmielił się burzyć jej spokój. Wizytę postanowił złożyć jej sam książę Devonbrooke.

Zamknął za sobą drzwi i oparł się o framugę, zakładając ręce na piersi.

- Kochanie, skąd to zaskoczenie na twojej twarzy? - zapytał, spoglądając na skłębioną pościel. - Czyżbyś zapomniała, że to nasza noc poślubna?

Przysięgam na wszystkie świętości, nigdy nie chciałam Cię skrzywdzić...

Ojciec zawsze powtarzał, że jeśli człowiek zaprzeda duszę diabłu, ten prędzej czy później przyjdzie odebrać to, co do niego należy. Niestety, ojciec nigdy jej nie powiedział, że diabeł będzie tak przystojny, że sama zechce oddać mu swą duszę. Bez walki.

Z ustami wykrzywionymi w ironicznym uśmiechu i włosa­mi w nieładzie Sterling Harlow wyglądał jak upadły anioł. Podwinięte rękawy odsłaniały umięśnione ramiona, przy­prószone pyłem złotych włosków. Luźny, niezwiązany fular i do połowy rozpięta koszula podkreślały jego podejrzany nastrój.

- Jeśli chcesz, możesz krzyczeć - zaproponował grzecznie. -Kuzynka Diana mnie uwielbia, ale nie sądzę, żeby stanęła po mojej stronie, kiedy będę znęcał się nad bezbronną młodą damą w jej sypialni. A jeśli krzykniesz wystarczająco głośno, pojawi się i Dower ze swoimi widłami.

Laura nie zamierzała krzyczeć. Wiedziała, że to gra tylko dla nich dwojga.

- Wystarczająco się już poniżyłam, mdlejąc przed siostrami Bogworth. Nie mam zamiaru budzić całego domu i straszyć dzieci, niczym bladolica bohaterka powieści, które tak lubi Lottie.

Wzruszył ramionami.

- Jak chcesz. Tylko pamiętaj, że dałem ci szansę - rzucił, mierząc ją wzrokiem.

Kiedy Laura wystraszona wizytą niespodziewanego gościa poderwała się z łóżka, nocna koszula zsunęła jej się z ramion, odsłaniając kremową skórę. Z udawaną obojętnością sięgnęła po pled, wiszący w nogach, na ramie łóżka. Sterling był szybszy.

- Nie wiem, po co ci ta stara szmata - powiedział, rzucając pled na łóżko Lottie. - Zauważyłem, że najlepiej nam się rozmawia, kiedy jesteś w koszuli nocnej. - Choć w jego głosie wyczuwała chłód, w oczach płonął nieznany jej ogień.

- Piłeś - zauważyła, opierając się na poduszce i poprawiając kołdrę.

- Bez przerwy, od samego rana - wyznał. - Niestety, przed chwilą byłem zmuszony przerwać. Skończył się zapas dosko­nałej brandy mojego ojca. Wiedziałaś, że trzymał butelkę w fortepianie? - Sterling pokiwał głową. - Może i nie miał słuchu, ale sama przyznaj, był niezwykle pomysłowy.

- Z tego, co wiem, ten człowiek nie miał zbyt wielu zalet.

- Czy to lady Eleonora ci o tym powiedziała? - zapytał nieco podniesionym głosem. - Ach tak, kochana, święta lady Eleonora! Traktowała mnie jak syna, prawda?

Laura spuściła głowę, zawstydzona własnym niezamierzonym okrucieństwem. Gdyby tylko mogła odwołać te niefortunne słowa, chętnie odgryzłaby sobie język.

Sterling zmarszczył czoło.

- Kochanie, jestem rozczarowany. Miałem nadzieję, że będziesz błagać mnie o przebaczenie.

- A czy to by w czymś pomogło? - zapytała z nadzieją, patrząc na niego spod rzęs.

- Nie - odparł krótko. - Ale mogłoby być zabawnie. Oprócz popijania doskonałych trunków, sporo dziś czytałem. Słyszałaś o akcie lorda Hardwicka z roku? Na mocy tego aktu fałszowanie danych w księgach parafialnych jest przestępstwem

- Jeśli zamierzasz mnie skazać na śmierć, lepiej od razu wezwij kata, niech mnie czym prędzej powiesi. - Rozpacz sprawiła, że Laura przestała być ostrożna. - Na pewno będzie miał lepszy humor niż ty.

- Nie miałem na myśli kary śmierci, ale istotnie, może nie powinienem być dla ciebie aż tak surowy. W końcu przeżyłaś równie silny szok jak ja. Wyobrażam sobie, jak strasznym wstrząsem musi być świadomość, że właśnie poślubiłaś od­rażającego potwora i nikczemnika, mściwego i okrutnego łotra

- Opuściłeś „wstrętnego egoistę" - przypomniała ponuro.

- Co za ironia, nieprawdaż? I pomyśleć, że nie zamierzałaś zaprosić mnie na ślub, gdy tymczasem wyszłaś za mąż za samego Belzebuba.

Laura zamknęła oczy.

- Nie mam do ciebie żalu o to, że mnie nienawidzisz -odezwała się cicho.

- To ładnie z twojej strony - odparł chłodno.

- Pewnie mi nie uwierzysz, ale zrobiłam to, by chronić rodzinę. Kiedy napisałeś, że przyjedziesz odebrać nam Arden nie miałam wyboru.

- Czy naprawdę wierzyłaś, że wyrzuciłbym niewinne dzieci na ulicę?

- Nie. Byłam przekonana, że każesz im ciężko pracować.

- Nawet ja nie jestem takim potworem. Miałem zamiar znaleźć dla Lottie i George'a miejsca w przyzwoitych domach

Śmiało spojrzała mu w oczy.

- A ja? Jakie miałeś plany wobec mnie?

- Z tego, co pamiętam, chciałem wydać cię za jakiegoś głupca. - Sterling uśmiechnął się z goryczą, potrząsając głową. -Zdaje się, że mi się udało. - Powoli zbliżył się do jej łóżka. -Nie mam pretensji o to, że uważałaś mnie za diabła. Wiedziałaś, że kobieta, która dała mi życie, stała mi się zupełnie obojętna. słyszałaś o moich zwyczajach, o rozpuście... - urwał, nie wymawiając na głos tych niebezpiecznych słów.

Jeszcze zanim jej dotknął, poczuła słodkawy zapach brandy. Usiadł na brzegu łóżka, przyklękając na jednym kolanie i wsunął dłoń pod jej włosy. Patrzyła przed siebie, nie reagując na jego ciepły dotyk, ale też nie okazując mu niechęci.

Przybliżył usta do jej ucha.

- Pamiętasz, co mi obiecałaś? - wyszeptał.

- Babeczki Cookie? - zaryzykowała. Jego wargi muskały kącik jej ust.

- Obiecałaś, że nie będziesz żałować języka.

Gdyby zachował się wobec niej brutalnie, gdyby siłą wdarł się do jej ust, Laura może zaczęłaby się opierać, ale on miał wobec niej inne, zupełnie szatańskie zamiary. Czubkiem języka drażnił jej rozchylone wargi, by następnie delikatne je poca­łować. Był wcielonym diabłem, ale całował jak prawdziwy anioł. Nie była w stanie się oprzeć słodyczy jego pieszczot. Jej usta uległy jego namiętnym pocałunkom i rzeczywiście nie żałowała języka. Westchnął, a dzikość jego pocałunków od­słoniła przed nią ból i pożądanie, jakie skrywał pod maską żelaznej powściągliwości. Zanim uświadomiła sobie, co robi, uklękła i wtuliła się w jego twarde, napięte ciało.

Oderwał od niej usta. Dysząc, wsunął palce w jej włosy i odciągnąłjej głowę w tył, zmuszając, by mu spojrzała w oczy.

- Do diabła, Lauro, chcę znać prawdę! Jesteś mi to winna. Dlaczego? Dlaczego wybrałaś właśnie mnie? Nie wiedziałaś, kim jestem, więc nie mogło ci chodzić o pieniądze ani tytuł. Z pewnością nie narzekałaś na brak kandydatów na męża. Jeśli uwierzyłaś w to, co powiedziała ci moja matka, mogłaś poślubić kogoś z Arden i odziedziczyć tę przeklętą posiadłość. - Z jego twarzy zniknął ironiczny uśmiech. - Dlaczego ja?

Patrzyła na niego ze łzami w oczach.

- Bo tylko ciebie pragnęłam! Od chwili, gdy ujrzałam cię tam, w lesie, pragnęłam, byś należał tylko do mnie!

Zamarł, przestał na chwilę oddychać, po czym bezradnie pokręcił głową.

- Jak dotąd żadna dama nie zarzuciła mi, że nie dostała ode mnie tego, czego pragnęła.

Tym razem wraz z pocałunkiem poczuła na sobie ciężarjego ciała. Przewrócili się na łóżko, nie odrywając od siebie ust. Kiedy Sterling odrzucił na podłogę dzielącą ich kołdrę, Laura przylgnęła do niego całym ciałem. Nie byłjużjej Nicholasem, ale też przestał być tym obcym człowiekiem, którym wydawał się rano. Teraz był jej mężem. Miał święte prawo przyjść do niej, a ona miała święte prawo dzielić z nim łoże.

Laura myślała, że nadużyła jego cierpliwości i teraz da jej odczuć jedynie swoją niechęć i zdenerwowanie, ale nawet mimo rozgorączkowania i pośpiechu okazywał jej troskę i za­interesowanie. Podciągając jej nocną koszulę, nie przestawał namiętnie całować jej szyi. Nim zdążyła odetchnąć, już była naga. Nie wiedziała, co stało się z jej strojem, nie zauważyła też, co zrobił ze swoją koszulą. Czuła, że wreszcie jest wolna, że nic nie przeszkadza jej ustom w poznawaniu jego ciała. Jej gorący język posuwał się po jego owłosionej i doskonale umięśnionej klatce piersiowej.

Płomień świecy wystrzelił w górę, po czym zgasł, pogrążając ich w ciemności. Teraz całkowicie poddała się aksamitnemu dotykowi jego palców. Kiedy odnalazł jej usta, wyprężyła się, pragnąc całkowicie dopasować swe kształty do jego ciała.

Pocałunki stawały się coraz gwałtowniejsze. Jego kciuki odnalazły jej sutki i rozpoczęły grę, której Laura jeszcze nie znała. Czuła, jak nabrzmiewają jej piersi, a kiedy zdawało jej się, że już dłużej nie wytrzyma tych cudownych tortur, jego język dotknąłjej prawego sutka. Najpierw delikatnie go pieścił, następnie wziął do ust i zaczął z pasją ssać. Laura zacisnęła drżące uda, oszołomiona zupełnie nowymi wrażeniami. Napię­cie rosło, jak gdyby dotykał jej najbardziej intymnego miejsca.

W końcu to zrobił.

Jęknęła, kiedy jego palce wsunęły się między jej nogi i odnalazły kępkę wilgotnych włosków. Nie potrzebował roz­suwać jej ud kolanem, wystarczył jeden wyraźny nacisk dłoni, by pozwoliła mu zrobić to, czego chciał. Nagle straciła władzę nad własnym ciałem. Położył się na niej i zacisnął swe uda na jej nodze, tak by nie mogła ich zsunąć, nawet gdyby chciała.

Ale ona nie miała nawet takiego zamiaru.

Przytrzymując jej udo w pułapce, pozwolił, by pieszczota jego dłoni doprowadziła ją na skraj ślepej ekstazy.

Sterling przez większość swego życia doznawał przyjemno­ści, sam nigdy ich nie dając. Choć z pewnością zasługiwał na miano znakomitego kochanka, zawsze starał się, by za swe pieszczoty i pocałunki otrzymać godziwe wynagrodzenie. Tym razem było inaczej. Leżąc u boku Laury i patrząc, jak jej ciało poddaje się fali namiętności, nie pragnął niczego więcej, niż dotykać kremowej skóry jej krągłych piersi i słuchać, jak wzdycha, płonąc z pożądania.

- Błagam... - szepnęła urywanym głosem, sama nie wiedząc, o co chce go prosić. - Błagam...

Na szczęście Sterling wiedział.

Jedną ręką uwolnił się od ściskających go spodni. Nigdy nie miał powodu, by nie być zadowolonym ze swej wielkości, jednak tym razem, kiedy wsunął się między delikatne uda Laury, poczuł trwogę.

Podparł się na łokciach i ujął jej twarz.

- Teraz może zaboleć - ostrzegł. - Przysięgam, że nie robię tego, by cię ukarać. Jeśli mi nie wierzysz, mogę przestać.

Przez chwilę zastanawiała się nad jego słowami.

- Czy ciebie będzie boleć bardziej niż mnie? Jej pytanie wywołało uśmiech na jego twarzy.

- Obawiam się, że nie. Obiecuję, że zrobię wszystko, by było ci dobrze.

Powoli kiwnęła głową, zsN\\ża]afi językiem wargi. Choć uwierzyła mu na słowo, zaskoczyłyjąjego pieszczoty.

Kiedy zaczął sączyć się z niej nektar, wszedł w nią, twardy, gorący, doskonale wypełniając ten miękki, wilgotny kwiat, jaki zakwitł między jej udami. Wznosił się nad nią i opadał w ryt­micznym tańcu, aż jej ciało poczęło spazmatycznie dążyć do całkowitego z nim zespolenia.

Jednym ostrym pchnięciem doprowadził ją do upojenia. Niesiona falą rozkoszy, wyprężyła się, poddając się ekstatycz­nym skurczom, jakie ogarnęły jej łono. Jego biodra wpadły w szalony rytm, wchodził w nią coraz głębiej i głębiej.

Laura wbiła paznokcie w jego gładkie plecy, zaciskając usta, by nie wyrwał się z nich krzyk.

- Kochanie, jesteśmy dopiero w połowie drogi. Wpuść mnie - nalegał, scałowując łzy z jej policzków. - Pozwól mi dojść do końca.

Mimo bólu, jaki jej sprawiał, Laura nie potrafiła oprzeć się jego czułej prośbie. Objęła go nogami, wtuliła twarz w jego szyję i przylgnęła do niego całym ciałem. Naciskał tak długo, aż poczuła, że wszedł w nią całym sobą.

Sterling jeszcze raz stracił pamięć. Zapomniał o innych kobietach, z którymi się kochał. Ich twarze i ciała gdzieś znikły, pozostała tylko ona. Liczyła się tylko Laura, była pod nim. wokół niego, a on wypełnił sobąjej młode niewinne ciało.

Poruszał się powoli, wchodząc w nią głęboko, jak gdyby zamierzał robić to przez całą noc. Nie przestawał do chwili, kiedy zapomniał, że nie jest jej częścią, aż przestała się kontrolować, wbiła pięty wjego plecy i wydyszała mu do ucha.

- Och, Nicky...

Sterling zamarł w bezruchu. Laura otworzyła oczy. Patrzył na nią, a jego silne, umięśnione ciało drżało z niecierp­liwości.

- Wolałbym, żebyś mnie tak nie nazywała.

- Więc jak mam się do ciebie zwracać - zapytała, z trudem wydobywając głos. - Wasza Wysokość? Sir?

Przez chwilę Sterling obawiał się, że wybuchnie śmiechem.

- Biorąc pod uwagę okoliczności, niech będzie „mój panie". Zanim zdążyła odpowiedzieć, zaczął ją całować. Jego biodra znów podjęły przerwany taniec, dzięki któremu oboje zapom­nieli, jak się nazywają.

Laura zbyt późno uświadomiła sobie, że się myliła. Chciała krzyczeć. Gdyby Sterling nie zamknął jej ust pocałunkami, jej krzyki postawiłyby cały dom na równe nogi. A może nawet i całą parafię. W pewnej chwili z jego gardła wyrwał się jęk, całe ciało zesztywniało, tak jak ta część, która przez cały czas była w niej.

Ciałem Laury wstrząsnęły konwulsje.

- Och, mój... mój... - szeptała, dysząc ciężko. - Tak mi przykro. - Nie potrafiła powstrzymać wyznania płynącego prosto z serca. - Źle zrobiłam, tak cię oszukując. Powinnam była powiedzieć ci prawdę. Ale ja nie tylko cię pragnęłam. Ja cię kochałam...

Przerwał, kładąc na jej ustach dwa palce.

- Lauro, nie chcę słuchać twoich kłamstw. Nie teraz. Chciała protestować, ale powstrzymało ją coś, co zobaczyła

w jego twarzy. Objęła go i przyciągnęła do siebie, tłumacząc sobie, że jeszcze zdąży mu wszystko wyznać. Będzie miała na to całe życie.

Głośne pukanie wyrwało ją z kamiennego snu. Wysunęła głowę spod kołdry, próbując sobie przypomnieć, skąd się wzięła w nogach łóżka.

Uśmiechnęła się na wspomnienie tego, co zaszło ubiegłej nocy. Gdyby nie utrzymujące się nieznane jej dotąd napięcie między udami, ale i zmysłowy zapach, jakim przesiąknięta była pościel, mogłaby pomyśleć, że to wszystko było tylko erotycznym snem samotnej córki pastora.

Ktoś ponownie zapukał w drzwi, tym razem bardziej niecierp­liwie. Serce Laury zabiło szybciej. Pomyślała, że to Sterling postanowił zaskoczyć ją i przyniósł tacę ze śniadaniem przy­gotowanym przez Cookie. Żołądek aż się jej skurczył, kiedy uświadomiła sobie, że wczoraj nic prawie nie jadła.

Usiadła na łóżku i poprawiła pościel, zasłaniając kołdrą piersi.

- Proszę! - zawołała radośnie.

W drzwiach zamiast Sterlinga stała jego kuzynka. Lady Diana Harlow z dumnie podniesioną głową podeszła do łóżka i spojrzała na Laurę ze wstrętem, jak gdyby ta była jakimś paskudnym robakiem.

- Proszę wybaczyć, że przeszkadzam, ale Jego Lordowska Mość żąda, by pani czym prędzej stawiła się w gabinecie.

- Doprawdy? - Laura zaciągnęła kołdrę aż po samą brodę. Zbyt dokładnie dostrzegała różnicę między swoją nędzną koszulą nocną a wyszukaną elegancją tej damy. Nawet czarny kok Diany wyglądał jak wykrochmalony.

Diana podeszła do okna i rozsunęła zasłony. Światło było tak ostre, że Laura zasłoniła dłonią oczy.

- Może tu, na wsi, macie zwyczaj spać do południa, ale my w Londynie...

Diana urwała w pół zdania i zmrużyła oczy. Laura wiedziała, jaki przedstawia widok. Jej usta były spuchnięte od pocałunków Sterlinga, włosy rozsypały się w nieładzie na kark, a na szyi widniały czerwone ślady miłości. Nie miała wątpliwości: wyglądała jak kobieta, która spędziła noc w ramionach do­świadczonego mężczyzny.

Nie wypuszczając z rąk kołdry, Laura wyprostowała się i odważnie spojrzała Dianie w oczy. Miała na sumieniu niejeden grzech, ale za to, co wydarzyło się ostatniej nocy, nie musiała się wstydzić.

- Proszę nie patrzeć z takim zgorszeniem. To była moja noc poślubna.

Diana roześmiała się zimno.

- Przykro mi, że to ja muszę panią o tym poinformować, ale nie miała pani prawa do nocy poślubnej. Oszustwem nakłoniła pani mojego kuzyna, by wpisał się do księgi parafialnej pod fałszywym nazwiskiem. Książę nie ma wobec pani żadnych zobowiązań i nie zamierza honorować wczorajszej przysięgi, która była niczym więcej jak kpiną z sakramentu.

- Pani kłamie - powiedziała Laura, czując, że w jej sercu rodzi się zwątpienie.

- Och, w przeciwieństwie do pani, panno Fairleigh, ja nie mam takiego zwyczaju. Wiem, że mój kuzyn potrafi być niezwykle czarujący, ale tym razem winę ponosi wyłącznie pani. Skoro okazała się pani na tyle głupia, by po tym wszystkim jeszcze raz wpuszczać go do łoża...

Laura nie zdążyła wyjaśnić, że nigdy nie była kochanką Sterlinga, bo Diana spojrzała na łóżko i zamarła z wyrazem zaskoczenia na twarzy. Kołdra zsunęła się już do połowy na podłogę, odsłaniając rdzawe plamy na prześcieradle.

Diana z niedowierzaniem podniosła wzrok i popatrzyła na dziewczynę. To nie jej chłód, ale współczucie zawstydziło Laurę.

- Boże, miej ich w swojej opiece - westchnęła, potrząsając głową. - Nie wiem, które z was jest większym głupcem.

Gdyby nie odwróciła się gwałtownie i nie wyszła, Laura udzieliłaby jej odpowiedzi.

Laura, przemierzając schody, czuła się tak, jakby wchodziła na szubienicę.

Miała na sobie skromną szarą sukienkę pozbawioną wszelkich ozdób i wstążek. Dokładnie wyszorowała całe ciało, zmywając z siebie zapach Sterlinga. Włosy spięła w surowy kok, nie pozwalając wymknąć się ani jednemu kosmykowi. Zdjęła nawet pierścionek z palca. Nikt nie wiedział, że zawiesiła go na szyi na srebrnym łańcuszku i ukryła pod stanikiem.

Zdziwiła się, widząc, że w salonie nikogo nie ma. Spodzie­wała się, że Sterling zgromadził całą rodzinę, by wszyscy byli świadkami jej upokorzenia. W duszy była mu wdzięczna, że tego nie zrobił. Nie chciała, by Lottie i George dowiedzieli się, że ich ukochana siostra nie była już niewinna.

Sterling bez wątpienia uznał to za doskonałą zemstę. Ona zorganizowała mu fałszywy ślub, on odwdzięczył się fałszywą nocą poślubną. Teraz mógł ją oddać w ręce władz, bo wiedział, że wspomnienia tej nocy będąją prześladować do końca życia. Oczywiście, jeśli postanowił, że pozwoli, by ją powieszono, nie będzie się zbyt długo z nimi męczyła. Cóż, nic dziwnego, że nie chciał słuchać jej czułych miłosnych wyznań.

Zastukała pięścią w drzwi gabinetu.

- Proszę wejść.

Nawet teraz, kiedy wiedziała, do jakiego fałszu jest zdolny, jego głęboki, mocny głos wywołał u niej dreszcz. Ciągle słyszała sprośności, które szeptał jej do ucha jeszcze kilka godzin temu.

Laura opanowała zdenerwowanie i nacisnęła klamkę. Wszyst­kie koty gdzieś się poukrywały, bo w domu panoszyły się te jego piekielne psy. Teraz leżały przed kominkiem, z wielkimi ciężkimi łbami opartymi na ogromnych łapach. Kiedy Laura weszła do pokoju, jeden z nich podniósł się, wyszczerzył zęby i warknął na nią gardłowo. Czuła, że uspokoiłby się, gdyby mu rzucić plaster szynki. Albo jej rękę.

Oddana kuzynka księcia i jej elegancki przyjaciel siedzieli w zniszczonych skórzanych fotelach przy oknie. Wyglądali równie nieprzyjaźnie jak psy. Laura wcale by się nie zdziwiła, gdyby i Diana przywitała ją warczeniem. Tymczasem ta zdawała się unikać jej wzroku.

Książę Devonbrooke siedział przy biurku z drewna orzecho­wego i coś pisał. Kuzynka musiała przywieźć mu trochę ubrań z Londynu, bo miał na sobie świetnie skrojony bordowy surdut z doskonałego kaszmiru. Spod szarej kamizelki przetykanej srebrną nicią wystawał wykrochmalony żabot. Na serdeczny palec prawej dłoni ostentacyjnie założył sygnet rodowy z olbrzymim rubinem. Na jego jasnych włosach, rozsypanych w romantycznym nieładzie zgodnie z wymogami mody, sku­piały się wszystkie promienie słońca wpadające do pokoju. Choć wydawało się jej to prawie niemożliwe, serce Laury ścisnęło się jeszcze bardziej. Ten obcy arystokrata w niczym nie przypominał szalonego, namiętnego kochanka, z którym spędziła noc.

Zrozumiała, dlaczego na miejsce spotkania wybrał rzadko używany gabinet, a nie przytulny salon. Tu stało biurko, które mogło go bezpiecznie od niej odgrodzić. Podeszła bliżej i za­trzymała się na wytartym tureckim dywanie na wprost niego.

- Dzień dobry, panno Fairleigh. - Sterling popatrzył na okno.

Panno Fairleigh. Jego obojętne powitanie potwierdziło jej najgorsze przypuszczenia. A więc nie uważał jej za swoją żonę. Była kobieta upadłą. Pierwszy raz od pożaru cieszyła się, że rodzice nie żyli. Hańba, jaką się okryła, i tak by ich teraz zabiła.

- Dzień dobry, sir - odparła równie oficjalnie. - A może powinnam powiedzieć „mój panie"?

Pewnie jej się tylko zdawało, że jego policzek nerwowo drgnął, bo nie przestawał pisać. W końcu wskazał jej głową proste krzesło stojące z boku biurka.

- Proszę spocząć. Już kończę.

Posłusznie usiadła, nie przestając się zastanawiać, jak różny był wczoraj ton jego głosu, kiedy wydawał jej polecenia. „Połóż się na brzuchu, dobrze? Jeszcze raz, najdroższa! Nie bądź taka nieśmiała. Zrób to dla mnie jeszcze raz. Aniele, podnieś nogę trochę wyżej... no, jeszcze trochę... Boże, jak dobrze..."

- Zdaje się, że oboje znaleźliśmy się w dość krępującym położeniu.

Laura spłonęła rumieńcem, słysząc jego słowa. Czyżby czytał w jej myślach? Po chwili jednak uświadomiła sobie, że to śmieszne. Może i Sterling ma władzę, ale nie aż taką.

Pochylił się ku niej i przyglądał się jej badawczym wzrokiem.

- Zarówno moja kuzynka, jak i przyjaciel i doradca, markiz Gillingham, uważają, że powinienem oddać panią w ręce wymiaru sprawiedliwości.

- I ja tak uważam. Z tego, co o panu słyszałam, przypusz­czam, że prawo mogłoby okazać się dla mnie łaskawsze niż pan.

Thane i Diana wymienili rozbawione spojrzenia, najwyraźniej zaskoczeni jej śmiałością, ale Sterling nawet nie mrugnął okiem.

- Choć cenię sobie ich rady, myślę, że znalazłem bardziej... jak by to powiedzieć... satysfakcjonujące rozwiązanie. Jak pani wiadomo, jestem siódmym księciem Devonbrooke. Wraz z ty­tułem przyjąłem na siebie różne obowiązki, a jednym z nich jest spłodzenie potomka i przedłużenie rodu.

Laura była przerażona. A więc zamierzał zaproponować jej rolę opiekunki jego przyszłych dzieci. Okazało się, że był gorszy niż diabeł. Był wcielonym Belzebubem.

Sterling przez cały czas patrzył jej uważnie w twarz.

- Niestety, żeby mieć potomstwo, potrzebna jest żona. Mam nadzieję, że uczyni mi pani ten zaszczyt.

Zawsze chciałam tylko Twojego dobra...

Sterling nie miał zamiaru jej powiesić. Chciał ją poślubić.

Thane i Diana zerwali się z miejsc i podbiegli do biurka. Laura siedziała oszołomiona, próbując zrozumieć to, co przed chwilą usłyszała. Ona i Sterling wezmą ślub. Będą żyć tak, jak to sobie wymarzyła. Będą spacerować o zachodzie słońca, a rankiem pić w łóżku czekoladę.

Thane uderzył pięścią w biurko.

- Sterling, czyś ty rozum stracił? Chcesz w nagrodę za jej oszustwo nadać jej tytuł księżnej?

Książę wyprostował się na krześle.

- Zdaje się, że przeceniasz mój urok osobisty - powiedział z uśmiechem. - Niektórzy twierdzą, że ślub ze mną to wcale nie jest nagroda. Być może właśnie to małżeństwo będzie dla niej dostateczną karą.

Diana tak gwałtownie potrząsnęła głową, że aż na czoło opadł jej kosmyk sztywnych włosów.

- Nigdy cię nie rozumiałam. Chcesz się ożenić nie z miłości, ale z zemsty?

- A kto tu mówi o zemście? Postąpię równie praktycznie jak panna Fairleigh. - Sterling spojrzał chłodno na Laurę. -Potrzebuję potomka. Ona może mi go dać. Przecież jeszcze zanim wyjechałem z Devonbrooke, wspominałem wam, że zamierzam szukać żony. Tym sposobem nie będę tracił czasu na adorowanie panien i narzeczeństwo.

- Jeśli szukasz sposobności, by odpokutować za wczorajszą chwilę słabości, znam bardziej roztropne rozwiązanie - szepnęła Diana. Choć mówiła bardzo cicho, Laura wyraźnie usłyszała każde słowo.

- Jaką chwilę słabości? - zapytał głośno Thane. - Do diabła, czyżbym o czymś nie wiedział?

- Możesz wypłacić dziewczynie jakąś ładną sumkę - syknęła Diana, trącając Thane'a. - Albo nawet przyznać jej comiesięcz­ną rentę, jeśli to uspokoi twoje sumienie.

Sterling skarcił ją wzrokiem.

Diano, przecież wiesz, że ja nie mam sumienia.

- Robisz wszystko, żeby cały świat w to uwierzył, ale ja cię dobrze znam. Ubiegłej nocy popełniłeś błąd, ale to nie znaczy, że do końca życia musisz za to pokutować. Gdybyś chciał się żenić z każdą, którą uwiodłeś, w Devonbrooke zabrakłoby miejsca dla twoich żon.

- Niestety, muszę przyznać rację twojej kuzynce - powie­dział Thane. - A jeśli istotnie chcesz się żenić, możesz wybierać spośród najpiękniejszych panien w Londynie. Nie musisz się wiązać z tą małą oszustką...

- Thane - przerwał mu groźnie Sterling. - Ta dziewczyna zasługuje na moje nazwisko. A nawet na więcej.

- O nie, dziękuję - odezwała się w końcu Laura. Diana i Thane usiedli na swoich miejscach, kiedy wstała i podeszła do biurka z dumnie uniesioną głową. Obawiam się, że jestem zmuszona odrzucić hojną propozycję Waszej Wysokości. Niepo­trzebne mi pańskie nazwisko. Nie chcę rodzić dla pana potomka. Nie zależy mi na pańskim majątku, a tym bardziej na panu. Wolę, żeby mnie powieszono, niż żebym miała zostać żoną kogoś tak aroganckiego.

Diana i Thane aż się zachłysnęli. Najwyraźniej nigdy nie przyszło im do głowy, że prosta wiejska dziewczyna ośmieli się odrzucić oświadczyny księcia. Sterling uniósłjedynie brew.

- Będzie lepiej, jeśli zostawicie nas samych - powiedział, nie odrywając wzroku od Laury.

- Naprawdę, nie sądzę... - zaczęła Diana.

- ...że to rozsądne - dokończył Thane. Sterling zaczął się bawić nożykiem do papieru.

- Jeśli chcecie, możecie zaczekać za drzwiami. Od razu usłyszycie jej krzyki. Albo moje.

Spoglądając niespokojnie na siebie, Thane i Diana opuścili gabinet. Laura została sam na sam z księciem. Czubkiem noża wskazał krzesło.

- Proszę usiąść, panno Fairleigh.

Laura poczuła się tak, jakby była jednym z jego psów. Usiadła posłusznie, krzywiąc twarz, co nie uszło jego uwagi.

- Czy dobrze się pani czuje? - Spojrzał na nią tak, jak gdyby istotnie się o nią troszczył. - Obawiam się, że osta­tniej nocy zachowywałem się nieco zbyt... energicznie. Co za bezmyślność. Zazwyczaj po brandy jestem bardziej opa­nowany.

Nie dość, że ich noc poślubną zredukowano już do „chwi­li słabości" i „błędu", zdaje się, że zaraz powie jej, że w ogóle nie pamięta, co zaszło w jej sypialni. Czułe, intym­ne chwile, które wczoraj dzielili, rozpłynęły się w pijackiej malignie.

- Bezmyślnością jest zapomnienie o czyichś urodzinach, a nie przychodzenie nocą do sypialni i odgrywanie roli męża -powiedziała sztywno.

- Gdyby pani wiedziała, że nasze małżeństwo jest nieważne, odesłałaby mnie pani?

Laura spuściła wzrok. Pytanie było nieuczciwe i oboje o tym wiedzieli.

- To nie pani wina. Człowiek mojego stanu powinien pa­nować nad swoimi emocjami. Zapewniam, że coś takiego się więcej nie powtórzy. - Zamiast ulgi, Laura poczuła żal. Sterling położył na biurku nóż do papieru. - Wczoraj kazałem lokajowi udać się do kościoła we wsi.

Laura, zamieszana nagłą zmianą tematu, zmarszczyła czoło. Przypomniała sobie powóz, który widziała wieczorem przez okno, tuż przed wizytą Sterlinga.

- W jakim celu?

- Poruszony pojawieniem się kuzynki, prawie zapomniałem o posągu, który spadł z nieba zaraz po tym, jak złożyliśmy przysięgę.

Laura potrząsnęła głową. Nigdy nie zapomni tej przeraża­jącej chwili, kiedy ujrzała go leżącego przed drzwiami koś­cioła.

- To był nieszczęśliwy wypadek.

- Też chciałem w to wierzyć. Niestety, mój lokaj znalazł to u stóp dzwonnicy. - Sterling wyjął z szuflady metalowy przedmiot. Początkowo Laura myślała, że to kolejny nóż do papieru, dopiero po chwili uświadomiła sobie, że Sterling trzyma w ręce dłuto. - Okazuje się, że to nie wypadek, ale nieudana próba morderstwa. Proszę mi powiedzieć, panno Fairleigh, czy chciała pani mnie, czy mojej śmierci? - zapytał, opierając się wygodnie w fotelu.

Choć zdawało jej się, że od tamtej pory minęły całe wieki, Laura powoli zaczęła sobie wszystko przypominać. Pamiętała, jak stała wtulona w ramiona męża, kiedy nagle z nieba runął na nich anioł. Gdy próbowała się podnieść, słyszała krzyki, ktoś wołał jej imię, a zaraz potem zza rogu kościoła wybiegła Lottie, za nią George. Dokładnie pamiętała wyraz twarzy siostry, przytłaczające poczucie winy i strach, które znikły natychmiast, kiedy zobaczyła, że Laura jest cała. Teraz przy­pomniała sobie jeszcze wcześniejsze wydarzenia. Tamtego popołudnia siedziała z dziećmi w salonie. Przyniesiono list od Sterlinga Harlowa, z którego dowiedzieli się, że książę zamierza odebrać im posiadłość.

W takim razie go zamordujmy". Słowa Lottie dźwięczały echem w głowie Laury. „Potrzebna będzie srebrna kula albo osikowy kołek w serce". Tak jej wtedy odpowiedziała.

Tymczasem to jej serce zostało przebite. I to nie osikowym kołkiem, ale dłutem, które trzymał w dłoni Sterling.

Mogła sprawić, że książę uwierzy w jej niewinność. Wie­działa, że ciągle jeszcze ma nad nim tę władzę. Przecież gdyby wówczas jej nie odepchnął, to ona mogła zginąć przygnieciona posągiem. Tylko że broniąc siebie, pogrąży Lottie i George'a. Żaden, nawet najbardziej litościwy sąd nie spojrzy pobłażliwie na próbę zamordowania arystokraty. nic nie pomoże fakt, że przestępstwo popełniły dzieci. Laura nie wiedziała, co robić. Ma zostać księżną i pozwolić, by jej brat i siostra zawiśli na szubienicy albo gnili w lo­chach Newgate?

Wiedząc, że ryzykuje przyszłe szczęście, Laura spojrzała Sterlingowi prosto w oczy.

- Chciałam zatrzymać Arden - powiedziała zimno. - Byłam gotowa zrobić wszystko, byle zostać właścicielką posiadłości. Nawet pozbyć się niewygodnego męża.

Nic nie odpowiedział. Patrzył na nią z obojętnym wyrazem (warzy.

Choć czuła, że bez złotych loków efekt nie będzie tak imponujący, Laura potrząsnęła głową dokładnie tak, jak to robiła Lottie. Jedyną nadzieją było spróbować rozumować tak jak siostra.

- Wolą lady Eleonory było, żebym znalazła męża. W tes­tamencie nie ma ani słowa o tym, że mam z nim żyć. Wie­działam, że usuwając pana z drogi, będę mogła takjak dotych­czas sama zarządzać Arden. O rozwodzie nie mogło być mowy. Skandal zniszczyłby dobre imię rodziny. Doszłam więc do wniosku, że morderstwo rozwiąże nasz problem.

Sterling podrapał się po szczęce, zakrywając w ten sposób usta.

- Wystarczyło spuścić mi na głowę anioła. Laura zmusiła się do uśmiechu.

- Tak, tylko w ten sposób mogłam zdobyć wolność i Arden. Poza tym wszyscy wiedzą, że wdowy mają większe prawa niż żony.

Sterling wstał, w milczeniu podszedł do drzwi i je otworzył.

- Carlotto! - zawołał, po czym spokojnie powrócił na miejsce.

Kiedy w progu pojawiła się Lottie, Laura zaczęła szybko mówić.

- Zmusiłam Lottie, żeby mi pomogła. Kazałam jej... stra­szyłam ją... - zacięła się, nie mogąc wymyślić wystarczająco okrutnej kary. - Zagroziłam, że jeśli mi nie pomoże, utopię jej wszystkie kocięta. Błagała, żebym pana nie krzywdziła, ale nie pozostawiłam jej wyboru. Ja... - Laura urwała, zapatrzywszy się na siostrę.

Lottie miała na sobie czyściutki wykrochmalony biały far­tuszek. W kieszonkach nie było śladu kociąt. Nawet różowa wstążeczka, którą związała złote loki, była idealnie równa i wyprasowana.

Lottie podeszła do biurka i grzecznie się ukłoniła.

- Tak, sir?

Laura zasłoniła dłonią usta.

- Dobry Boże? Co on ci strasznego zrobił?

Sterling nie zwracał na nią uwagi. Skoncentrował się na małej.

- Lottie, kochanie - zaczął, uśmiechając się do niej przy­jaźnie. - Może zechcesz powtórzyć to, co powiedziałaś mi dziś rano?

Lottie odwróciła się i spojrzała na Laurę.

- To przeze mnie anioł omal was nie zabił. To ja sprawi­łam, że posąg się zachwiał. A kiedy zaczęły bić dzwony, straciłam równowagę i zepchnęłam go na głowę Nicholasa... -Przełknęła głośno ślinę, spoglądając z zawstydzeniem na Sterlinga.

- Już dobrze - uspokoił ją łagodnie. - Mów dalej.

- Chciałam powiedzieć na głowę Waszej Wysokości. W osta­tniej chwili zrozumiałam, że nie mogę tego zrobić. Zwłaszcza kiedy George wytłumaczył mi, jak kochasz...

- Dziękuję, Lottie -przerwałjej Sterling. -Doceniam twoją szczerość. Możesz odejść.

Laura zaczekała, aż siostra wyjdzie z gabinetu.

- Oszukał mnie pan! - zawołała z oburzeniem.

- Niezbyt przyjemne uczucie, prawda? - Wstał, podszedł do okna i stał tam przez chwilę odwrócony do niej pleca­mi. - Lauro, w pani sercu po prostu nie ma miejsca na prawdę. Pani jest taka sama jak wszystkie kobiety. Taka sama jak...

- Pańska matka? - podpowiedziała cicho. - Z tego, co mi wiadomo, pański ojciec nie dał jej wyboru, tak jak pan nie dał go mnie.

Sterling odwrócił się i spojrzał jej w twarz.

- Ma pani rację. Powinna mieć pani wybór. A zatem, chce pani zostać moją żoną czy kochanką? Jako kochanka zatrzyma pani posiadłość i co miesiąc będzie otrzymywać odpowiednią sumę, która z pewnością wystarczy na utrzymanie George'a i Lottie. Dostanie pani nowe stroje i klejnoty. Poza tym, choć w podejrzany sposób, awansuje pani społecznie. W zamian za to, spodziewam się, że będzie mnie pani przyjmować w swoim łożu, kiedy tylko poczuję na to ochotę. Oczywiście, jeśli się ożenię, będę wymagał dyskrecji. Ale przecież pani potrafi dochować tajemnicy, nieprawdaż? Wybór należy do pani, Lauro. Radzę jednak podjąć szybką decyzję. - Rozejrzał się z niesmakiem po gabinecie. - Zmarnowałem w tej dziurze wystarczająco dużo czasu.

Płonąc z gniewu, Laura wstała i ruszyła w stronę drzwi.

- Zanim odrzuci pani moją propozycję, przypominam, że być może nosi pani moje dziecko - powiedział, kiedy położyła dłoń na klamce.

Nagle poczuła, że nie może złapać powietrza. Chwyciła się za brzuch. Nie była pewna, czy to dziwne uczucie to złość czy tęsknota.

Powoli odwróciła się do niego.

- Jest pan gotowy na wszystko, byle postawić na swoim, prawda? - zapytała, potrząsając głową.

Sterling wzruszył od niechcenia ramionami.

- A czego się pani spodziewała po diable takim jak ja?

Codziennie modlą się, byś znalazł kobietą, z którą mógłbyś dzielić życie...


Drugi ślub Laury w niczym nie przypominał pierwszego.

Kiedy wjeżdżali do Londynu, rozpadał się zimny deszcz, sprawiając, że bezksiężycowa noc stała się zupełnie ciemna. Zamiast radośnie uśmiechniętego wielebnego Tilsbury'ego ceremonię prowadził ponury arcybiskup, którego w środku nocy wyrwano z łóżka. Na żądanie księcia duchowny pośpiesz­nie wystawił odpowiedni dokument. Uroczystość odbyła się w przestronnym salonie w pałacu arcybiskupa, a uczestniczyli w niej wyłącznie kuzynka Sterlinga i uśmiechający się z wyż­szością markiz. Choć Diana wyjęła z torebki koronkową chus­teczkę i otarła łzę, Laura wiedziała, że płakała nie ze szczęścia, ale z rozczarowania.

Nie było Lottie, która trzymałaby bukiet ślubny, ani dumnego George'a. Kiedy arcybiskup ogłosił ich mężem i żoną, nie było Cookie, która by zakrzyknęła radosne „Amen".

Laura po raz ostatni odłożyła na bok dumę i poprosiła Sterlinga, żeby pozwolił Lottie i George'owi dotrzymywać jej towarzystwa w Londynie. Książę stanowczo odmówił, twierdząc, że nie zamierza przez cały czas nerwowo się rozglądać i czekać, aż mu we własnym domu coś spadnie na głowę.

Tak więc Laura musiała pożegnać się z rodziną. Sterling z obojętną miną obserwował całą scenę.

W progu stał przygnębiony Dower, mnąc w dłoniach ka­pelusz.

- To wszystko przeze mnie. Nie zdążyłem panienki ostrzec i teraz panienka do końca życia będzie cierpieć z tym diabłem.

Laura, poruszona jego troskliwością, pogładziła go po po­siniaczonym policzku. Ciągle jeszcze miała wyrzuty sumienia, że naraziła go na tyle cierpień.

- Dower, to nie twoja wina. Sama ponoszę odpowiedzialność za to, co się stało.

Cookie czekała, by ostatni raz przytulić swoją panienkę. Jej przyprószony mąką fartuch pachniał cynamonem i gałką musz­katołową.

- Nie trać nadziei, mój aniele - szepnęła. - Mężczyzna, który potrafi zjeść całą tacę babeczek, byle nie zrobić przykrości staruszce, nie może być taki zły, jak mówią.

Laura podeszła do Lottie i George'a, stojących przed otwar­tymi drzwiami powozu. Wargi Lottie drżały, a mimo to dziew­czynka zdobyła się na słaby uśmiech.

- I kto by pomyślał? Choć jestem najpiękniejsza w rodzinie, to ty zdobyłaś bogatego męża.

- Lepiej niech o ciebie dba, bo będzie miał ze mną do czynienia -powiedział George. Wjego wzroku nie byłojednak groźby, ale raczej rozżalenie.

Laura, przełykając łzy, przyklękła i wyciągnęła do nich ramiona. Nie znała słów, które wyraziłyby, co w tym mo­mencie czuła. Dzięki dobroci lady Eleonory nigdy nie roz­stawała się z rodzeństwem, nawet na jeden dzień. Nie przy­puszczała, że kiedyś nadejdzie taka chwila. Już więcej nie pogłaska złotych loków Lottie ani nie zetrze pyłu z piegowa­tego nosa George'a.

Trwali w rozpaczliwym uścisku, aż w końcu Laura odważyła się odsunąć, zmuszając się do uśmiechu.

Twarz Sterlinga nawet nie drgnęła. Ani podając jej rękę, kiedy wsiadała do powozu, ani gdy mijali cmentarz, na którym spoczywała jego matka.

- ...a jeśli na drodze do zawarcia tego świętego związku stoją jakieś przeszkody, musicie je teraz wyjawić. - Laura ocknęła się z zamyślenia, usłyszawszy nosowy głos arcy­biskupa.

Na karku poczuła ciepły oddech Sterlinga, który pochylił się w jej stronę.

- Czy jest coś, czym chciałabyś się podzielić? - szepnął jej do ucha.

Laura pokręciła głową, zaciskając usta.

Kiedy arcybiskup wyciągnął ku nim modlitewnik, Sterling zdjął z palca sygnet. Duchowny podał mu pierścień z powrotem, a on wsunął go na palec Laury. W jego oczach nie było już tego uwielbienia, które widziała w zalanym słońcem kościele Świętego Michała. Sterling patrzył na nią ponuro. Laura zacis­nęła dłoń w pięść, by sygnet nie zsunął jej się z palca. Choć sam rubin musiał być wart fortunę, miała wrażenie, że zakuto ją w kajdany. Sterling nie wiedział, że na szyi, na tanim srebrnym łańcuszku, miała pierścionek jego matki.

Zanim do Laury dotarło, że właśnie po raz drugi w ciągu ostatnich dwóch dni wzięła ślub, wsadzono ją z powrotem do powozu, pędzącego do Devonbrooke. Kiedy dotarli na miejsce, padał ulewny deszcz. Pośpiesznie wbiegła do domu, ledwo zauważając wysokie półokrągłe okna i wieżyczki górujące nad najbogatszą okolicą na West Endzie.

Służba wiedziała o przyjeździe księcia i jego młodej żony. W przestronnym holu czekał na nich przygarbiony majordomus z kandelabrem w drżącej ręce. Słabe światło sprawiało, że dom wydawał się jeszcze bardziej ponury. Laura czuła chód bijący od marmurowej posadzki.

Nagle z cienia wyłonił się lokaj, by wziąć od niej mokry płaszcz i kapelusz.

- Dobry wieczór, milady - odezwał się majordomus. Laura nie drgnęła.

- Lauro, on mówi do ciebie - podpowiedziała jej Diana. Laura obejrzała się za siebie. Okazało się, że Sterlinga już dawno nie było. Oddalił się w towarzystwie markiza i swoich ukochanych psów.

- Och! Dobry wieczór panu, sir! - odparła i grzecznie się ukłoniła. Dopiero po chwili uprzytomniła sobie, że księżne prawdopodobnie nie okazują takich uprzejmości służbie.

Na szczęście służący był zbyt kulturalny lub po prostu zbyt dobrze znał swoje miejsce, by zareagować.

- Jeśli Wasza Wysokość pozwoli, proszę za mną. Wskażę pani apartament. Służba od rana krzątała się, by zapewnić pani wszelkie wygody.

- To uprzejmie z ich strony - odparła Laura. - Niepotrzebnie tak się kłopotali z mojego powodu.

Diana westchnęła i wyrwała świecznik z ręki majordomusa.

- Wybacz, Addison. Sama zaprowadzę księżnę do jej apar­tamentu.

- Oczywiście, milady.

Mężczyzna ukłonił się Dianie, ale Laura gotowa była przy­siąc, że przyjazny błysk w jego oczach skierowany był tylko do niej.

Diana szybkim krokiem przemierzała szeroki korytarz, prawie zmuszając Laurę do biegu.

- Nie dziękuj służbie za to, że ci służy. Za to im płacimy. Jeśli nie wykonają obowiązków w zadowalający nas sposób, wiedzą, że zostaną...

- Wychłostani? - zaryzykowała Laura. - Poćwiartowani? Powieszeni?

- Zwolnieni - dokończyła zdanie Diana, spoglądając na nią przez ramię. – Nie jestem aż takim potworem, za jakiego mnie uważasz.

- A ja nie jestem łowcą fortun. Sama słyszałaś, co rano powiedział twój kuzyn. Prawie zmusił mnie do tego mał­żeństwa.

Diana przyspieszyła kroku, nie czekając na Laurę, która ruszyła raźno za nią, bojąc się, że zginie w tajemniczym labiryncie korytarzy, galerii i schodów.

Apartament księżnej składał się z sypialni, salonu i garderoby. Wystrój wnętrza był równie luksusowy jak cała posiadłość. Pokoje urządzono z przepychem i dobrym smakiem. W sypialni, ze trzy razy większej od pokoju lady Eleonory, dominował czerwony aksamit.

Laura rozejrzała się w poszukiwaniu bocznych drzwi.

- A gdzie znajdę apartament księcia?

- W zachodnim skrzydle. Zawahała się przez chwilę.

- A to jest jakie skrzydło?

- Wschodnie.

- Ach, tak. - Laura spodziewała się, że będzie dzielić sypialnię ze Sterlingiem. Tak jak robili to jej rodzice. Ciągle pamiętała, że jako dziecko, nim zasnęła, zawsze przysłuchiwała się ich cichym wieczornym rozmowom, śpiewnemu głosowi matki i łagodnemu śmiechowi ojca.

Diana umieściła kandelabr na stojaku i wzięła jedną świecę dla siebie na drogę.

- Diano, a gdzie ty sypiasz? - zapytała nieśmiało Laura.

- W północnym skrzydle.

Dziwne, że przy tylu skrzydłach dom jeszcze nie odleciał, pomyślała Laura. Rozczarowanie musiało wyraźnie rysować się na jej twarzy, bo Diana tylko smutno westchnęła.

- Jutro namówię Sterlinga, by przydzielił ci pokojówkę. Będzie spała w twojej garderobie. Dziś przyślę ci moją. - Łagodnie odgarnęła kosmyk włosów z policzka Laury. - Dobrze czesze.

- To nie będzie konieczne - odparła Laura, próbując wy­krzesać z siebie resztki dumy. - Przywykłam sama się sobą zajmować.

Jeszcze raz w oczach Diany pojawił się ślad współczucia.

- Jako żona mojego kuzyna nieraz będziesz miała ku temu okazję.

Kiedy Diana zamknęła za sobą drzwi, Laura oparła się o nie i przez chwilę nasłuchiwała cichnącego odgłosu jej szybkich kroków.

Sterling spodziewał się duchów, ale nie przypuszczał, że będzie prześladował go Thane. Tymczasem markiz nie od­stępował go ani na krok. Szedł za nim marmurowym korytarzem prowadzącym do biblioteki. Jako dziecko Sterling właśnie tam znajdowałjedyne schronienie. Zagłębiając się w świat arturiań^ skiego romansu czy w porywające powieści Daniela Defoe, uciekał przed docinkami okrutnego wuja. Tylko tam przez kilka cudownych godzin nie dosięgał go zły humor starca. Tym razem wyglądało na to, że nie zdoła uciec przed pełnym dobrych intencji przyjacielem.

Jestem ci wdzięczny, że zechciałeś być moim drużbą, choć nie dałem ci czasu do namysłu - zaczął Sterling - ale w noc poślubną nie będę potrzebował twojej pomocy.

Ogień wesoło trzaskający w kominku z pewnością był pomysłem domyślnego Addisona. Psy od razu ułożyły się przed nim do snu, Thane zaś rozsiadł się wygodnie w skórzanym fotelu.

- Jesteś pewien? Odniosłem wrażenie, że ostatniej nocy byłeś mniej finezyjny niż zazwyczaj.

Sterling uśmiechnął się nerwowo.

- Biorąc pod uwagę reakcję mojej świeżo poślubionej żony, istotnie można by tak pomyśleć.

Thane pokiwał głową.

- Nigdy nie przypuszczałem, że spotkam kobietę tak od­ważną, by odrzucić twoje oświadczyny. to w tak dramatyczny sposób! „Wolę, żeby mnie powieszono!" Brakowało tylko, żeby tupnęła nóżką i zażądała, byś pozwolił jej odejść. Cóż, jeśli wasze małżeństwo się nie ułoży, wróżę jej znakomitą przyszłość na scenie. Wiesz, że zawsze miałem słabość do aktorek.

Sterling sięgnął po ozdobne pudełko i wyjął z niego cygaro, które w skupieniu zapalił. Oparł się o gzyms kominka i głęboko zaciągnął.

- Zapewniam cię, że nie grała. Jej pogarda wobec mnie była zupełnie autentyczna.

Thane uniósł brwi.

- Czyżby bardziej autentyczna niż twoja wobec niej? Unikając odpowiedzi, Sterling wypuścił nosem dym. Teraz, kiedy odzyskał pamięć, nie mógł nie zauważyć, jak dobrze znał go jego przyjaciel.

- Cóż, Dev, zdaje się, że wplątałeś się w kabałę - stwierdził cicho Thane.

Sterling wzruszył ramionami.

- Wiesz, co piszą brukowce. Nie zadzieraj z Diabłem z De-vonbrooke, bo dostaniesz piekielny rachunek do zapłacenia.

- Ale przecież tym razem i ciebie będzie to sporo kosztowało. Sterling z rosnącym niezadowoleniem rzucił cygaro do kominka.

- Nie sądzę, żebyś akurat ty miał prawo pouczać mnie, ile kosztuje duma.

Przez ułamek sekundy obawiał się, że pozwolił sobie na zbyt wiele, ale Thane tylko pokiwał głową i uśmiechnął się smutno.

- Dobraliśmy się jak w korcu maku, co? Jeden jest zbyt uparty, by utrzymać przy sobie kobietę, a drugi, by pozwolić jej odejść. - Wstał i ruszył ku drzwiom. - Jeśli jutro postanowisz jeszcze raz się żenić, wiesz, gdzie mnie szukać.

Wyszedł, zostawiając Sterlinga sam na sam ze swoimi duchami i dumą.

Służba zatroszczyła się, by młodej żonie księcia niczego nie brakowało. W kominku z białego marmuru rozpalono ogień. Na stole w salonie czekała srebrna taca. Laura zerknęła pod przykrywkę. Na talerzu leżał kawałek mięsa obficie polany sosem. Szybko go zjadła, choć miała ochotę wyłącznie na świeży chleb, taki prosto z pieca, w którym zwykle podgrzewała go dla niej Cookie.

Wróciła do sypialni. Przez dłuższą chwilę wahała się, czy powinna rozsunąć ciężkie kotary, jakimi zasłonięte było łoże. W duchu obawiała się, że zastanie tam pobielały szkie­let ostatniej księżnej, która zajmowała apartament. Kiedy w końcu się odważyła, znalazła pachnącą pościel przykrytą satynową kapą, komplet puchowych poduszek, zwiewną noc­ną koszulę i biały peniuar z lśniącego jedwabiu. Laura podniosła koszulę i zgorszona jej przezroczystością, po­deszła z nią bliżej kominka. Sakwojaże z jej rzeczami miały przyjechać z Arden dopiero nazajutrz, więc nie miała wyboru, musiała ją włożyć albo spać w tym, co miała na sobie.

Nie znajdując nic ciekawszego do roboty, Laura rozebrała się i nalała do porcelanowej misy pachnącej lawendą wody. Dokładnie się umyła, wyczyściła zęby, wypięła z włosów wszystkie spinki, po czym założyła nocną koszulę. Delikatna tkanina przyjemnie muskała skórę, ale zupełnie nie pozwalała się rozgrzać. Mimo płonącego w kominku ognia, w sypialni

panował chłód. Ponury nastrój potęgował dzwoniący o szyby deszcz. Pewnie zimą będzie tu chłodno jak w grobowcu. Drżąc, poskładała swoje ubrania i wślizgnęła się pod kołdrę.

Łoże było ogromne, a materac miękki. Jaka szkoda, że nie było przy niej Lottie, by dotrzymać jej towarzystwa w tej samotni. Przytuliłaby się do niej i obie chichotałyby do rana, komentując otaczający je przepych.

Przecież to nie Lottie powinna spędzić z nią tę noc, ale mąż.

Laura usiadła, podkurczając nogi pod brodę. Kolejna noc poślubna, a ona znowu nie wiedziała, gdzie podziewał się pan młody. Czy zabarykadował się gdzieś na dole i wzmacniał się brandy, by jakoś znieść jej widok?

Sięgnęła po pierścionek wiszący na szyi i spojrzała nań z rozmarzeniem. Przypomniała sobie, z jaką czułością patrzył na nią mąż, kiedy wsuwał jej go na palec. Wiedziała, że książę nigdy tak na nią nie spojrzy. Zdjęła z szyi łańcuszek i schowała pierścionek pod poduszkę. Po namyśle zdjęła z palca sygnet rodowy od męża, odchyliła kotarę i rzuciła go na stolik.

Położyła się na poduszkach i z melancholijnym westchnie­niem zamknęła oczy. Musiała na chwilę zasnąć, bo kiedy je znowu otworzyła, gdzieś w głębi domu zegar wybijał właśnie północ.

Kiedy Laura odliczyła dwunaste uderzenie, w domu zapa­nowała głęboka cisza. Miała wrażenie, że jest jedyną żywą istotą w całej rezydencji. A może nawet na świecie.

A więc pan młody nie przyjdzie. Te słowa rozbrzmiewały w jej głowie niczym krzyk.

Przekręciła się na bok, zastanawiając się, dlaczego nie odczuła ulgi. Przecież nie zagrozi jej już niebezpieczna czułość dotyku Sterlinga. Nie będzie musiała się zastanawiać, czy kpi z niej, szepcząc do ucha te wszystkie słodkie słówka. Nie utraci zmysłów od jego pocałunków.

Leżąc w łóżku, czuła rosnący gniew. Przypomniała sobie, jak przez lata ignorował listy od matki. Nigdy nie zapomni, z jakim wysiłkiem lady Eleonora co rano zmuszała się do uśmiechu, kiedy okazywało się, że znów nie było od niego wiadomości. Choć kochała i podziwiała swoją opiekunkę, Laura nigdy nie mogła zrozumieć uczuć, jakie targały tą wspaniałą kobietą. Sama szybko się przekonała, że mogła znosić pogardę Sterlinga, ale nigdy nie zniesie jego obo­jętności. Wolałaby, żeby na nią krzyczał, niż żeby ją ig­norował.

Laura znowu usiadła i odrzuciła kołdrę. Jego Egzaltowana Wysokość może się zdziwić, ale nie miała najmniejszego zamiaru spędzić reszty życia na kłótniach z jego wyniosłą kuzynką ani czekać samotnie w łóżku i zastanawiać się, czy jeszcze kiedyś raczy ją odwiedzić. Skoro nie chciał przyjść do niej w noc poślubną, ona pójdzie do niego.

Rozsunęła ciężkie zasłony i wydostała się z łoża. Zarzuciwszy na ramiona peniuar, wzięła srebrny świecznik i szybkim krokiem opuściła sypialnię, żałując tylko, że drzwi nie są wystarczająco ciężkie, by nimi porządnie trzasnąć.

X o pięciu minutach straciła jakąkolwiek orientację. Nie dość, że nie wiedziała, gdzie znajduje się apartament księcia, to zupełnie nie miała pojęcia, jak trafić z powrotem do własnej sypialni. Myślała, że jeśli będzie cały czas zmierzać w tym samym kierunku, w końcu dotrze do zachodniego skrzydła. Niestety, dom okazał się prawdziwym labiryntem korytarzy. Laura długo się błąkała, nie napotykając po drodze żadnych oznak życia. Wypatrywała choćby myszy, która byłaby dla niej jakąś pociechą.

Nie przyszło jej do głowy zapytać, na którym piętrze znajduje się apartament księcia, liczyła, że jego sypialnia będzie na tym samym co jej. Nadzieja okazała się płonna, bo korytarz nagle zakończył się schodami.

Postanowiła wrócić, skąd przyszła, ale ni stąd, ni zowąd znalazła się na balkonie w olbrzymiej mrocznej sali balowej. Pomieszczenie było tak przestronne, że zmieściłaby w nim się cała posiadłość Arden łącznie z ogrodem. Westchnęła, zastanawiając się, jak w jej sytuacji zachowałaby się Lottie. Pewnie usiadłaby na środku podłogi i zaczęła z całych sił krzyczeć. W końcu ktoś by przybiegł i ją uratował. Laura miała ochotę postąpić tak samo, ale obawiała się, że nikt by jej nie usłyszał albo nie miałby ochoty jej ra­tować.

Na balkonowej posadzce leżał czerwony turecki dywan, zagłuszający odgłos jej kroków. Tu, pod sufitem, mrok zdawał się z każdą chwilą gęstnieć. Świeca zadrżała jej w ręce. Podmuch powietrza igrał ze słabym płomieniem, więc Laura zatrzymała się i zasłoniła go dłonią.

Minęła jeszcze jeden zakręt i oto nagle znalazła się w galerii pełnej portretów. W dzień pomieszczenie to musiało wydawać się wrogie, ale dopiero w nocy stawało się naprawdę przera­żające.

- Nie bądź głupia, Lauro - upomniała samą siebie, dzwoniąc przy tym zębami. - To tylko kilkoro zmarłych, nie ma się czego obawiać.

Od razu żałując, że to powiedziała, zmusiła się do szyb­kiego marszu. Choć nie odrywała oczu od podwójnych rzeź­bionych drzwi, czuła na plecach podejrzliwy wzrok przod­ków Sterlinga.

Tak się cieszyła, kiedy już dotarła do wyjścia, że nie za­uważyła wiszącego nad drzwiami portretu o naturalnych roz­miarach. Gdy światło świecy oświetliło postać, Laura gwał­townie zaczerpnęła powietrza.

Patrzył na nią mężczyzna o haczykowatym nosie, zimnych oczach i pogardliwym spojrzeniu. Laura przeczytała podpis widniejący na brązowej tabliczce. Okazało się, że stoi przed samym ponurym Granville'em Harlowem. Ubrany był na czarno, w białej dłoni trzymał srebrną laskę.

Jakim cudem ktoś taki mógł w ogóle spłodzić małą dziew­czynkę? Laura nie wiedziała, komu bardziej współczuć, Dia­nie czy jej matce. Lady Eleonora rzadko wspominała księcia, który adoptował jej syna. Dopiero teraz Laura zrozumiała dlaczego.

Po raz pierwszy zaczęła się zastanawiać, jak musiał czuć się mały Sterling podczas pierwszej nocy w tym zimnym mauzoleum. Zdradzony przez ojca, oddzielony od ukochanej mamy, czy kulił się i drżał pod kołdrą w jakimś obcym łożu? A może błądził po korytarzach, samotny i zagubiony, nie znając nikogo, kto mógłby przyjść mu z pomocą, gdyby zawołał?

Obok księcia siedział dorodny mastiff, który równie dobrze mógł być przodkiem psów Sterlinga. Jeśli twórca portretu myślał, że towarzystwo zwierzęcia nada księciu bardziej ludzki wymiar, srodze się pomylił. Książę zaciskał długie kościste palce na obroży bestii, jak gdyby nie mógł się doczekać, by poszczuć psem jakiegoś butnego młodzieńca, który odważyłby mu się sprzeciwić.

Nagle za plecami usłyszała gardłowe warczenie. Włosy na karku stanęły jej dęba. Na śmierć zapomniała o psach Sterlinga. Powinna się była domyślić, że pozwala im biegać nocą po całym domu. No bo jakże inaczej mogły przegryźć gardło intruzowi? Albo bezbronnej pannie młodej, która była na tyle głupia, by porzucić swoją sypialnię?

Warczenie stawało się coraz groźniejsze. Laura krzyknęła i upuściła świecę. Galeria pogrążyła się w ciemności. Laura powoli odwróciła się i przylgnęła plecami do drzwi. W mroku widać było jedynie złowrogie błyski czerwonych oczu.



- Dobre pieski - szepnęła, próbując nie okazywać przera­żenia. - Dobre mądre pieski. Chyba nie jesteście głodne, co? Same zobaczcie, na mnie nie ma zbyt dużo mięsa. Cookie przez całe lata próbowała mnie podtuczyć, ale jakoś nigdy jej się nie udało.

Psy podeszły bliżej. Czuła na sobie ich gorące oddechy. Pojękując cicho, odwróciła twarz na bok.

Później tłumaczyła sobie, że nigdy, przenigdy nie zaczęłaby krzyczeć i z pokorą przyjęła swój los, gdyby jedna z bestii nie wsadziła swego wielkiego mokrego nosa między jej nogi.

W tym momencie z jej gardła wydobył się przeraźliwy wrzask. Kiedy drzwi niespodziewanie się otwarły, straciła podporę i zatoczyła się do tyłu. Wylądowawszy na podłodze, przestała krzyczeć. Powoli otworzyła oczy i ujrzała stojącego nad nią męża.

- Proszę, proszę - odezwał się, unosząc brew. - Kogo my tu mamy.


...kobietą, która będzie Cię kochać tak jak ja.

Laura ostrożnie podniosła głowę. Wściekłe bestie, które przed chwilą omal nie rozszarpały jej na strzępy, siedziały teraz spokojnie z jęzorami na wierzchu, niczym dwa przerośnięte szczeniaki, pragnące tylko jednego, by zadowolić swojego pana. A pan nie wyglądał w tym momencie na zbyt uszczęś­liwionego.

Sterling niechętnie podał jej rękę. Laura pozwoliła, by pomógł jej wstać, i udała, że nie zauważyła, jak szybko cofnął dłoń.

Strzepnęła z koszuli nocnej niewidzialny pyłek i dyskretnie dotknęła poobijanego siedzenia.

- Co za szczęście, że nie potknąłeś się na moich zwłokach, idąc na śniadanie. Oczywiście, jak powiada twój przyjaciel markiz, nie miałbyś żadnych problemów ze znalezieniem kogoś na moje miejsce.

- Och, ale gdzie szukać kobiety tak nieskończenie intrygu­jącej?

Sterling zdawał się z uporem budować między nimi niewi­dzialną barierę, nawet gdyby miały nią być jedynie skrzyżowane na jego nagiej piersi ramiona. Laura poczuła gwałtowną suchość w ustach, kiedy przypomniała sobie słonawy smak jego skóry.

Spuściła oczy i zaraz tego pożałowała. Dwa górne guziki spodni były rozpięte, odsłaniając fragment skóry o ton jaśniejszej niż brzuch.

Podążył za jej wzrokiem, po czym szybko się odwrócił i sięgnął po tacę z nietkniętą kolacją. Na talerzu pod po­krywą leżały dwa kawałki wołowiny. Oddał je psom, dra­piąc je przy tym za uszami. Mastiffy zabrały swoje nagrody i pobiegły w głąb galerii, pozwalając Sterlingowi zamknąć drzwi.

- A czym byś je nagrodził, gdyby przyniosły w zębach moje żebro? - zapytała Laura. - Pieczonym jagnięciem?

Oparł się o drzwi.

- One tylko groźnie wyglądają. Nie ma obawy, jeszcze nikogo nie skrzywdziły, więc i ciebie co najwyżej zalizałyby na śmierć. - Choć jego prowokacyjne słowa wywołały u niej dreszcz, wyraz jego twarzy nie zmienił się.

Unikając jego spojrzenia, Laura odwróciła się i rozejrzała po sypialni. Apartament księcia urządzono z jeszcze większym przepychem niż jej. Łoże było co najmniej dwa razy większe od tego, w który spała. Baldachim miał kolor granatowy, a ciężkie aksamitne zasłony podpięto na rogach złotymi sznu­rami. Choć Sterling miał zmierzwione włosy i ciężkie powieki, pościel nie była naruszona.

- A więc tak wygląda twój apartament - powiedziała cicho, spoglądając to na kominek z czarnego marmuru, w którym przyjemnie trzaskał ogień, to na gipsowe posągi i pozłacany szklany stolik stojący przy łożu.

- To apartament mojego wuja - odparł Sterling, a widząc jej zdziwione spojrzenie, dodał: - Od jego śmierci sześć lat temu Diana mieszkała w Devonbrooke Hali sama. Ja przez dziesięć lat służyłem w wojsku. Rzadko przyjeżdżałem do Londynu, a jeśli już, to zatrzymywałem się u Thane'a.

Uśmiechnęła się.

- Pewnie nie służyłeś w piechocie?

- Byłem oficerem - poinformował ją uprzejmie. Laura miała ochotę stanąć na baczność i zasalutować.

- Ach, więc to dlatego wymagasz, by wszyscy natychmiast wypełniali twoje rozkazy.

- Oczywiście, wszyscy, poza tobą. - Podszedł do stolika i nalał do szklanki jakiś bursztynowy napój.

Myliła się, sądząc, że przez cały wieczór pił. To był jego pierwszy drink. Pewnie tylko na jej widok musiał się wzmacniać alkoholem.

Oparł nogę na stylowym krześle i uniósł szklankę w toaście.

- Może zechcesz mi wyjaśnić, co robiłaś w środku nocy w tym zatęchłym grobowcu?

Laura usiadła na szezlongu naprzeciwko niego. Poduszka była jeszcze ciepła, jak gdyby ktoś na niej spał.

- Zgubiłam się.

- Wobec tego szczerze współczuję. - Wypił łyk. - Jako dziecko ciągle się w tym domu gubiłem. Pewnej nocy trafiłem do oranżerii, a tam zaplątałem się w winorośl. Myślałem już, że przyjdzie mi tam umrzeć. Diana znalazła mnie następnego ranka z pędami winorośli wokół szyi.

W jego słowach nie było śladu rozczulania się nad sobą, ale Laura wzruszyła się, wyobraziwszy sobie całe zdarzenie.

- Gdyby stary książę żył, nigdy nie odważyłabym się opuścić sypialni - powiedziała, wzdrygając się. - Mastiffy nie są nawet w połowie tak przerażające jak jego portret.

- O, podobieństwo jest wprost uderzające. Zastanawiałem się, czy artysta nie powinien dostać dodatkowego wynagro­dzenia za to, że nie namalował rogów i ogona, a zamiast wideł w jego dłoni umieścił laskę.

- Czuję, że nie byliście ze sobą w zbytniej zażyłości.

- Och, byliśmy w takiej zażyłości, jaka tylko może łączyć ze sobą dwóch ludzi uwikłanych w śmiertelną walkę.

- Ale teraz jego nie ma. A ty ciągle tu jesteś. Zwyciężyłeś. Sterling, patrząc gdzieś w dal, obracał w dłoni szklankę.

- Czasami nie jestem tego taki pewien. - Jego wzrok się wyostrzył i skupił na jej twarzy. - Nadal nie odpowiedziałaś na moje pytanie. Skąd się tu wzięłaś? Jak trafiłaś do mojej sypialni?

Co miała mu powiedzieć? Że tęskniła za domem? Że czuła się samotna? Wściekła na niego, bo zapomniał o niej w noc poślubną?

Przychylił głowę w bok.

- No, kochanie, dalej. Przecież widzę, jak w twojej przebieg­łej główce rodzi się kolejne urocze kłamstewko. Może jednak zechciałabyś choć raz powiedzieć prawdę? Zapewniam, że im więcej będziesz ćwiczyć, tym mniej będzie bolało.

Przez chwilę zbierała się w sobie.

- Więc dobrze. Znudziło mnie czekanie, aż przyjdziesz do mojej sypialni. Postanowiłam sama cię odnaleźć.

Na szczęście Sterling przed chwilą wypił łyk swojego alkoho­lu i teraz mogła z satysfakcją patrzeć, jak się krztusi. Odstawił szklankę na dywan i począł wycierać rękawem załzawione oczy.

- Mów dalej. Twoja szczerość jest dla mnie czymś nowym.

- Cóż, zgodnie z tradycją w noc poślubną pan młody powinien złożyć pannie młodej wizytę. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że w naszym przypadku to wszystko wygląda nieco inaczej. Biorąc pod uwagę dość niezwykłe... narzeczeń-stwo, chyba jednak nie mam prawa liczyć na konwencjonalne małżeństwo.

- Wręcz przeciwnie. Myślę, że nasze małżeństwo będzie całkiem konwencjonalne. Zwłaszcza w kręgach, w których będziemy się obracać.

Zmarszczyła brwi.

- Jak to?

- Małżeństwo w swej naturze polega na zaspokajaniu pod­stawowych potrzeb - odparł, wzruszając ramionami.

Laura uśmiechnęła się. A więc jednak. Nie potrafiła myśleć o żadnej innej potrzebie, jak tylko o tym, by ją objął.

Tymczasem on wygodnie rozsiadł się na krześle.

- Dżentelmen z tytułem, którego ojciec roztrwonił cały rodzinny majątek, żeni się z bogatą córką kupca, by w ten sposób spłacić długi. Młoda dama lubiąca hazard wychodzi za mąż za bogatego dżentelmena, by nadal móc oddawać się ulubionym rozrywkom. Drugi czy trzeci syn uwodzi dobrze urodzoną pannę, która przypadkiem wnosi mu spory posag.

Uśmiech Laury zniknął.

- A uczucie? Oddanie? A pożądanie? - zatrzymała się, nie wypowiadając tego jednego słowa, które aż cisnęło jej się na usta.

Sterling potrząsnął głową.

- Większość znanych mi dam i panów woli szukać tych przyjemności poza małżeństwem - powiedział łagodnie, prawie ze współczuciem.

Przez chwilę w milczeniu rozważała jego słowa, po czym wstała i podeszła do kominka. Obserwując hipnotyczny taniec płomieni, ostrożnie ważyła słowa.

- A więc poślubiłeś mnie, bo potrzebujesz potomka, a ja mogę ci go dać. Teraz, kiedy spełniłeś swoją powinność, należy przekonać się, czy i ja spełniłam moją.

- Myślę, że bardzo trafnie to ujęłaś.

Jeszcze zanim się odwróciła, Laura odwiązała troczek przy peniuarze. Kiedy przed nim stanęła, cienka tkanina zsunęła jej się z ramion na podłogę.

Sterling zesztywniał. Wjego oczach błysnął płomień. Laura prawie widziała w nich swoje odbicie. Ogień w kominku za jej plecami zamieniał delikatną jedwabną koszulkę w prze­zroczystą mgłę ledwo otulającą jej długie smukłe nogi, ciemne złączenie ud i różowe sutki.

Powoli podeszła do niego. Nie miała doświadczenia w uwo­dzeniu mężczyzn, ale postanowiła to zrobić.

- Milordzie...

Sterling poderwał się na równe nogi. Teraz jedyną dzielącą ich barierą był jego niepokój.

- Co ty wyprawiasz, Lauro?

- Wypełniam obowiązek - wyszeptała, zarzucając mu ręce na szyję i przyciągając go do siebie.

Przez chwilę ich oddechy mieszały się, w końcu Sterling westchnął ciężko. Nic już ich nie dzieliło. Istniał jedynie jego język szukający słodyczy jej ust, ramiona zaplecione wokół niej, jego ciało przylegające ściśle do jej ciała, jak gdyby chciał się nauczyć na pamięć wszystkich jej zagłębień i wypukłości. Czując, jak ociera się ojej brzuch, zrozumiała, dlaczego starał się trzymać od niej w bezpiecznej odległości i kazał ją umieścić w apartamencie na drugim końcu świata. Jego serce może nigdy nie wybaczy jej oszustwa, ale jego ciało było gotowe to uczynić.

Choć ona winna mu była pokutę, to Sterling padł przed nią na kolana. Laura odchyliła w tył głowę i poddała się gorącym ustom szukającym przez jedwab jej brzucha. Kiedy tak ją pieścił, czuła, że i ona traci władzę w nogach. Podtrzymał ją, by nie upadła. Jego silne dłonie objęły jej miękkie pośladki, a usta ześliznęły się niżej i niżej, aż zatrzymały się na ciemnym trójkącie prześwitującym przez gładki materiał. Jego język pieścił ją przez wilgotną tkaninę z takim wy­czuciem, że nawet sama nie wiedziała, kiedy wykrzyknęła jego imię.

Objęła go za szyję, kiedy wstał, wziął ją na ręce i zaniósł do łoża. Spodziewała się, że położy się obok niej, gdy tym­czasem on uniósł jej koszulę i przyciągnął ją na brzeg łoża. Była prawie naga, zupełnie bezbronna. Dziwne, ale zamiast zawstydzenia, czuła radość. Był jej mężem, a to, co robili, nie było grzeszne ani zakazane.

W niczym nie przypominał diabła. Wyglądał jak pogańskie bóstwo, kiedy tak stał między jej nogami, z powiekami na wpół przymkniętymi z pożądania. Pragnęła mu się oddać na ołtarzu rozkoszy. Gdy ukląkł przed nią, a jego cudowne usta przywarły do ciemnego wzgórka między jej udami, zrozumiała, że to ona była ołtarzem i na jej rozkoszy mu zależało.

Wyprężyła się w łuk, kiedy jego palący język przesuwał się wyżej i wyżej. Może i był diabłem, ale jego usta dawały jej przedsmak nieba. Wplotła palce w jego włosy i tak długo je mierzwiła, aż jednym szczególnie szatańskim ruchem ję­zyka doprowadził ją do bram raju. Zamiast uciszyć jej jęk, wsunął w nią dwa palce, tak że zaczęła wzdychać z roz­koszy.

Kiedy wstał, Laura spojrzała na niego ze zdziwieniem. Nie miała siły, by się poruszyć, przez chwilę tylko oddychała ciężko z pożądania. Zaskoczyła ich oboje, rozpinając mu spodnie. Nie kryła zdumienia, widząc jego gotowość.

- Wiem, że wczorajszej nocy było ciemno, ale chyba nie chcesz...? - Kręciła z niedowierzaniem głową. - To niemożliwe, żebym... ja nie mogłam...

- Ależ oczywiście, że możliwe. I to muszę dodać, że całkiem gładko. - Oddychał spazmatycznie przez zaciśnięte zęby, podczas gdy jej palce próbowały poznać jego długość. -Ale skoro mi nie wierzysz, jest tylko jeden sposób, żeby ci udowodnić.

I udowodnił. Wsunął dłonie pod jej pośladki i podniósł ją, tak by oboje mogli obserwować, jak w niej znika. Laura jęknęła, kiedy wypełnił ją do samego końca. Czuła w sobie każdy jego ruch. Ich serca zaczęły bić w tym samym pierwotnym rytmie, a połączone ciała nie przestawały pulsować. Skromność wymagała, by zamknęła oczy, ale Laura nie potrafiła sobie odmówić tej przyjemności, chciała przez cały czas patrzeć na jego piękną, lśniącą od potu twarz, na której teraz malowało się pożądanie.

Jego ciało drżało, ale zdawał się na coś czekać.

- Kim jestem? - zapytał, patrząc jej głęboko w oczy.

- Moim mężem - wyszeptała, wyciągając do niego dłoń.

Wyszedł z niej, po czym wbił się w nią jednym mocnym pchnięciem. Wiedziała, że odtąd już zawsze będzie jej. częścią.

- Kim jestem, Lauro? Komu się oddajesz? Kto cię bierze? Powiedz. - Domagał się odpowiedzi z takim napięciem, jak gdyby to, kim był i kim będzie, zależało wyłącznie od tego, co mu powie.

- Sterling -jęknęła, po raz pierwszy zwracając się do niego po imieniu. Odwróciła twarz. Po policzku płynęły jej łzy. -Och, Sterling...

Zacisnęła palce na kapie, kiedy zaczął równomiernie się w niej poruszać. Był dziki, nieokiełznany, prowadził ją w miej­sce, w które nikt inny nie mógłby jej zaprowadzić. Kiedy już tam dotarła, oboje byli bliscy utraty zmysłów. Jej ciałem wstrząsnęła fala rozkoszy. Sterling zesztywniał i odrzuciwszy w tył głowę, wypełnił jej łono gorącym nektarem.

Leżał na boku, podpierając głowę na ręce i przyglądał się śpiącej żonie. Zastanawiał się, jak to możliwe, by kobieta wyglądała tak niewinnie, a jednocześnie tak uwodzicielsko. Ułożyła się na brzuchu, na wygniecionej pościeli, policzek wtuliła w poduszkę, dłonie lekko zaciśnięte w pięści zakrywały głowę. Otulił ją kapą, by osłonić przed chłodem, ale śliska satyna zsunęła się odsłaniając jej ponętne plecy i miękki kremowy pośladek.

Nie dziwił się, że była tak wyczerpana. Przez ostatnie dwie noce prawie nie spała. I to za jego sprawą.

Wciąż nie mógł uwierzyć, że odważyła się go poszukać. Poza sypialnią może i była zwyczajną oszustką i kłamczucha, ale w łóżku zachowywała się szczerze i z całkowitym oddaniem. Co więcej, w przeciwieństwie do większości bardziej doświad­czonych kobiet, jakie znał, nie ukrywała, że tylko on wzbudzał jej namiętność.

Kimkolwiek by był.

Wstał z łoża i włożył spodnie. Napełnił szklaneczkę brandy, ale nawet alkohol nie zdołał wypłukać z jego ust smaku jej skóry.

Od pierwszego dnia, kiedy dwadzieścia jeden lat temu przekroczył próg tego domu, Sterling Harlow dokładnie wie­dział, kim był i czego od niego wymagano. Aż pojawiła się ona, Laura Fairleigh, z tymi jej kłamstewkami i półprawdami, pozbawiając go wszelkich złudzeń co do swojej osoby. Sprawiła, że teraz czuł się w Devonbrooke jeszcze bardziej wyobcowany niż tam, w Arden, gdzie zabrano mu wspomnienia.

Kiedy odkrył zdradę Laury, w pierwszej chwili myślał, że po prostu powinien wrócić do dawnego życia i znów zbudować wokół serca mur obojętności. Tylko że tamten człowiek nie był głupcem, nigdy więcej nie wziąłby jej w ramiona. A tym bardziej do łóżka.

Nie zmusiłby jej, by spała u jego boku tylko dlatego, że nie zniósłby jej nieobecności. Może Diana miała rację? A jeśli rzeczywiście nie powodowały nim względy praktyczne, a chęć zemsty? To jednak nie tłumaczyło, skąd brała się u niego ta delikatność, czułość, z jaką się nad nią pochylał i odgarniał z twarzy kosmyk włosów.

Niczego tak nie pragnął, jak wsunąć dłoń pod kapę i jeszcze raz usłyszeć jej rozkoszne jęki. Zamiast tego, dokładniej ją przykrył, wziął na ręce i ruszył w kierunku drzwi.

- Hmmm? - wymruczała, zarzucając mu ręce na szyję. -Dokąd mnie niesiesz? - zapytała, ledwo otwierając jedno oko.

- Do łóżka - wyszeptał, wtulając usta wjej pachnące lawen­dą włosy.

Ponieważ nie znalazła żadnego argumentu, oparła policzek na jego ramieniu i zamknęła oczy.

Tak jak poprzedniego ranka, Laura obudziła się samotna we własnym łóżku.

Usiadła i zasłoniła nagie piersi kołdrą, zastanawiając się, czy przypadkiem nie ogarnia jej szaleństwo. Po chwili namysłu rozsunęła zasłony i wystawiła głowę. Choć przez wysokie, wielodzielne okna przedzierały się promienie słońca, sypialnia księżnej nie wyglądała dużo przytulniej niż podczas deszczu.

Przysiadła na piętach. Czyżby nocne spotkanie z mężem było jedynie długim, przyjemnym snem? Przymknęła oczy i natychmiast w wyobraźni ujrzała siebie i Sterlinga klęczących w gniazdku z granatowej satyny. Objął ją od tyłu, odwrócił w stronę lustra i kazał jej patrzeć, jak jest piękna. Jedna dłoń delikatnie masowała jej piersi, druga pieściła płaski brzuch. Laura z zachwytem obserwowała, jak jego smukłe palce za­głębiają się między jej udami.

To nie ona była piękna. Piękni byli oni oboje, kiedy się tak do siebie tulili.

Całował jej kark, szyję, a potem wszedł w nią od tyłu...

Laura westchnęła i otworzyła oczy. Zawsze miała bujną wyobraźnię, ale nie do tego stopnia!

Zerknęła pod kołdrę. Oprócz tego, że nie miała na sobie koszuli nocnej, najej ciele widniały jeszcze inne znaki miłości. Jej mięśnie nadal były cudownie napięte, sutki zaróżowione, a we wnętrzu ud czuła lekkie pieczenie.

Wyobraźnia podsuwała jej jeszcze bardziej prowokacyjne obrazy. Jeśli do tej pory nie nosiła w sobie następcy księcia Devonbrooke, z pewnością wina nie leżała po jego stronie. Ale i ona zrobiła wszystko, co było można.

Może to i dobrze, że nie obudziła się w ramionach Sterlinga? Jeszcze zaczęłaby się jąkać i rumienić, a potem wyznałaby coś, czego mogłaby potem żałować. A tak, przynajmniej przed spotkaniem z nim zdąży przyjąć pozę dumnej księżnej.

Owinąwszy się kołdrą, Laura próbowała wstać z łoża, ale zaplątała się w nadmiar materiału i omal nie upadła. Dokład­nie w chwili, gdy odzyskała równowagę, rozległo się ciche pukanie.

Nim zdążyła odpowiedzieć, drzwi otworzyły się i do sypialni raźnym krokiem weszła pokojówka.

- Dzień dobry, Wasza Wysokość. Lady Diana przysyła mnie z wiadomością, że właśnie przybyły z Arden pani sak­wojaże. - Nagle zamarła, zauważywszy pozę Laury. Trzeba przyznać, że pokojówka miała refleks. Nawet okiem nie mrug­nęła na widok swojej nowej pani stojącej na jednej nodze i zaplątanej w kołdrę. - Zdaje się, że w samą porę.

Po kilku nieudanych próbach odnalezienia drogi, wskazanej przez pełne dobrych chęci służące, i dwudziestu minutach spędzonych na poszukiwaniu wyjścia z połączonych apar­tamentów Laura w końcu trafiła do jadalni. Jej mąż siedział na honorowym miejscu za co najmniej dziesięciometrowym stołem, dokładnie zasłonięty świeżym numerem „Morning Post". Mniej więcej pośrodku usadowiła się Diana, która właśnie popijała herbatę z eleganckiej porcelanowej filiżanki. Jedyne wolne nakrycie stało na drugim końcu stołu. Laura poważnie zastanawiała się, czy nie zignorować zwyczaju i nie przenieść się bliżej Sterlinga, kiedy niespodziewanie przy stole pojawił się lokaj, który bezszelestnie odsunął przed nią krzesło.

Usiadła, uśmiechając się do niego w podziękowaniu. Lokaj nie zareagował, podszedł do stołu pod ścianą, by nałożyć jej na talerz śniadanie. Laura patrzyła na mahoniowy blat i nagle poczuła się tak, jakby była niewidzialna.

- Dzień dobry - powiedziała głośno, choć miała ochotę pójść za przykładem George'a i zawołać radosne „Witajcie!"

Diana mruknęła pod nosem coś niezrozumiałego. Sterling przewrócił kartkę.

- Dzień dobry, Lauro - powiedział, nie podnosząc wzroku znad gazety. - Mam nadzieję, że dobrze spałaś?

A więc tak miało wyglądać teraz jej życie. Laura uśmiechnęła się słodko.

- Och, dziękuję, spałam doskonale. Prawdę mówiąc, już nie pamiętam, kiedy ostatnio miałam tak satysfakcjonującą noc.

Odziana w rękawiczkę dłoń lokaja zadrżała, kiedy ten stawiał przed nią talerz. Diana zakrztusiła się herbatą, po czym zasłoniła usta serwetką.

Zmieszany lokaj pośpiesznie wycofał się pod ścianę. Sterling powoli odłożył gazetę i spojrzał na Laurę wzrokiem, który powinien był stopić uroczą maślaną różyczkę na jej talerzu.

Poskładał gazetę, wsunął ją pod ramię i wstał.

- Cieszę się, że apartament odpowiada twoim upodobaniom. A teraz, moje drogie panie, proszę mi wybaczyć...

- Wybierasz się dziś z Thane'em na przejażdżkę po Hyde Parku? - zapytała Diana, w skupieniu smarując tost konfiturą.

Sterling pokręcił głową.

- Zamierzam przejrzeć rachunki i dokumenty dotyczące naszego majątku. Zbyt długo zajmowałaś się moimi sprawami. -Poklepał Dianę po ramieniu. - Teraz, kiedy na dobre wróciłem, nie będziesz musiała zamęczać się prowadzeniem tych nudnych ksiąg. Może weźmiesz Laurę na zakupy? Potrzebna jej od­powiednia garderoba.

Choć podsunęła mu policzek do pocałowania, Diana wcale nie wyglądała na zadowoloną z tego, że zwolnił ją z obo­wiązków.

Laura zaczekała, aż podejdzie do drzwi.

- Kochanie, czyżby żonie nie należał się pocałunek? -zapytała.

Odwrócił się, usta miał zaciśnięte. Podszedł do niej i pochylił się, by ją pocałować, ale ona zamiast policzka nadstawiła kącik ust.

Poczuła jego oddech, zauważyła, że rzęsy zasłoniły błysk w oczach, jednak kiedy się wyprostował, minę miał obojętną jak zwykle.

- Miłego dnia, milady - powiedział, wychodząc. Diana odstawiła filiżankę.

- Nie lubi, kiedy ktoś próbuje nim manipulować. Lauro, grasz w bardzo niebezpieczną grę.

Laura wbiła widelczyk w ciepłe ciasto śliwkowe. Ku włas­nemu zaskoczeniu odkryła, że jest straszliwie głodna.

- Wiem o tym. Mam nadzieję, że nagroda okaże się warta ryzyka.

Mam nadzieję, że będziesz ją rozpieszczał, tak jak ja zawsze chciałam rozpieszczać Ciebie...

Diabeł z Devonbrooke znalazł żonę. Wczesnym popołu­dniem, kiedy Diana i Laura robiły zakupy na Oxford Street i Bond Street, cały Londyn już huczał od plotek i domysłów. Nie sposób było powiedzieć, kto czuł się bardziej rozczarowany, zakochane w księciu panny czy ich ambitne matki, które liczyły na usidlenie jednego z najbogatszych i najznamienitszych kawalerów w mieście.

Diana zaciągnęła Laurę do ekskluzywnego salonu z bielizną i materiałami. W tonącym w jedwabiach i muślinach sklepie tłoczyły się zaaferowane zakupami klientki. Kiedy Diana z towarzyszką weszły do środka, gwar nagle zamarł. Laura czuła na sobie wrogie spojrzenia kobiet.

Ledwo przystanęły, natychmiast pojawił się przy nich kupiec, obrzucając krytycznym spojrzeniem jasnożółtą muślinową suknię Laury, która jeszcze rankiem wydawała jej się całkiem porządna. Zanim zdążyła powiedzieć słowo, niska, ciemnowłosa kobieta zaciągnęła ją za kotarę do przestronnej alkowy, gdzie przystąpiła do zdejmowania z niej miary.

Tam dwie zupełnie jej obce osoby, traktując ją jak manekin, z zapałem omówiły po włosku jej wymiary, po czym wyszły.

Kupiec również się oddalił w poszukiwaniu odpowiednich materiałów, zostawiając ją samą, stojącą na niskim taborecie. Po chwili do uszu Laury dobiegły strzępy rozmowy prowadzonej za kotarą. Niestety, tym razem kobiety rozmawiały po angielsku.

- Uwierzy pani? - mówił pierwszy, cichy, ale pełen zawiści głos. - Poślubił jakąś biedną, wiejską pannę! Bez posagu i bez tytułu. Słyszałam, że ta dziewczyna... - Laura nadstawiła ucha, próbując usłyszeć, o czym z takim przejęciem szeptały.

- Nie! Moja droga, chyba nie mówi pani poważnie! Córka pastora? - Kobieta parsknęła tak niedowierzającym śmiechem, jak gdyby Sterling poślubił sprzątaczkę. - Czyżby było to małżeństwo z miłości?

Pierwsza kobieta pociągnęła nosem.

- Wręcz przeciwnie. Słyszałam, że zostali przyłapani w kom­promitującej sytuacji. Zmuszono go do tego małżeństwa.

Laura zamknęła oczy. Słowa kobiety dotknęły ją do żywego.

- Moim zdaniem, nie ma na świecie takiego mężczyzny, którego można by zmusić do czegokolwiek, na co nie ma ochoty.

- Być może tak bywa w większości przypadków, ale kiedy w grę wchodzi honor, mężczyźni gotowi są na wszystko, nawet na małżeństwo, którego nie chcą.

- Może dziewczynie po prostu brakuje ogłady?

- Choćby ją gładził całe życie i tak z węgla nie zrobi diamentu. - Kobieta ściszyła głos. - Nigdy go nie zaspokoi. Jak pani wiadomo, mam informacje z pierwszej ręki i powiem pani, że on jest bardzo wymagający w łóżku. Szybko mu się znudzi taka pospolita wiejska dziewka. O ile już mu się nie znudziła. Zobaczy pani, wkrótce do mnie wróci. Zdobyła jego nazwisko, ale nigdy nie zdobędzie jego serca.

Laura dusiła się z wściekłości. Już miała wyjść zza kotary i pokazać tym zawistnym lisicom, jak pospolicie potrafi się zachować, kiedy w sąsiedniej alkowie rozległ się szum sukien.

- Och, lady Diana! - odezwała się jedna z kobiet, ta, która tak dobrze znała sypialniane obyczaje męża Laury. - Nie wiedziałam, że robi pani zakupy w tym sklepie. Jakże się cieszę, że panią spotykam! Pani kuzyn i ja jesteśmy serdecznymi przyjaciółmi.

- Czyżby? - Laura nie musiała sobie wyobrażać lodowatego spojrzenia, jakim obrzuciła dwie kobiety Diana. Nawet w jej alkowie zrobiło się zimniej. - Nigdy o pani nie wspominał. Chociaż nie, przypominam sobie, że mówił coś o pani mężu. Jak się miewa lord Hewitt? Mam nadzieję, że jest w pełni sił.

Kobieta nagle przestała nadskakiwać Dianie, a jej głos nabrał oficjalnego chłodu.

- Bertram ostatnio spędza więcej czasu w naszej posiadłości na wsi.

- Doskonale go rozumiem. - Kiedy druga kobieta wes­tchnęła, Diana dodała: -Te upały bywają doprawdy nieznośne. Proszę wybaczyć, ale jestem zajęta. Mój drogi kuzyn prosił mnie, bym pomogła jego młodej żonie w uzupełnieniu gardero­by. Tak mu wstyd, bo nalegał, by ślub odbył się w jak najszybszym terminie, ale stwierdził, że bez niej nie zniesie ani dnia dłużej. Nawet sobie panie nie wyobrażają, jak on ją uwielbia! Uparł się rozpieszczać ją, dopóki starczy mu życia.

Oczy Laury niespodziewanie zaszły łzami. Może w następ­nym życiu spełnią się słowa Diany.

Kiedy po chwili wyszła z alkowy, Diana siedziała w fotelu i przeglądała najnowszy numer „La Belle Assemblee".

- Słyszałam twoją rozmowę z tymi kobietami -powiedziała cicho Laura. - Chciałam ci podziękować.

Diana zamknęła pismo i wstała.

- Nie zrobiłam tego dla ciebie, ale dla siebie. Piękności o pustych głowach, pokroju Elizabeth Hewitt, od lat patrzą na mnie z pogardą, bo ominęło mnie nieszczęście i nie poślubiłam żadnego z tych starych pijaków i rozpustników, którzy bardziej troszczą się o swoje spaniele niż o własne żony.

- Jeśli mówisz o lordzie Hewitcie, podejrzewam, że jego spaniele są mu bardziej oddane niż żona.

Diana nie uśmiechnęła się, ale w jej oczach pojawiła się iskierka wesołości.

- Pewnie masz rację. Nie można obwiniać człowieka o to, że akurat woli czworonożne suki.

Popołudnie przemknęło Laurze w mgnieniu oka. Razem z Dianą bez wytchnienia biegały po brukowanych chodnikach Oxford Street. Od modystki popędziły do szewca, stamtąd zaś do perfumerii. Laura przez cały czas żałowała, że nie ma z nimi Lottie. Wyobrażała sobie, jak cieszyłyby ją zakupy w tych wszystkich wytwornych sklepach. Diana, która zdecydowała się jedynie na maleńką broszkę, nalegała, by Laura kupowała wszystko, na co tylko przyszła jej ochota, począwszy od kompletu eleganckich kapeluszy zdobionych owocami, kwia­tami i strusimi piórami, poprzez ręcznie malowane wachlarze, kryształowe flakoniki na perfumy, kaszmirowe szale, rękawicz­ki, jedwabne pończochy, parasolki z falbanami, perfumowane mydełka, nie jedną, ale dwie pary mięciutkich skórkowych pantofli, maleńkie srebrne grzebyki i diademy, perłowe spinki do włosów, aż po parę nieco szokujących swą długością majtek, które, jak z entuzjazmem zapewniał sprzedawca, były w tym sezonie bardzo modne. Zakupy obiecano dostarczyć do Devon-brooke Hali tak szybko, jak to tylko możliwe.

Kiedy wychodziły z przytulnego małego sklepiku, w którym handlowano wyłącznie koronkami, biedna Laura już sama nie wiedziała, co kupiła, a czego nie. Zjej wyliczeń wynikało, że w ciągu jednego dnia wydały więcej, niż wynosił roczny dochód całej posiadłości Arden.

Wracając do powozu, kupiły od ulicznego sprzedawcy po paczce pachnących ciepłych orzeszków pistacjowych. Nad miastem powoli zapadał zmierzch. Uliczne latarnie oświecały wystawy sklepowe, sprawiając, że towary wyglądały jeszcze bardziej zachęcająco.

Kiedy mijały bogato udekorowany sklep z zabawkami, Laura westchnęła cicho i zatrzymała się, by dokładniej obejrzeć wystawę.

Najbardziej przypadła jej do gustu wielka porcelanowa lalka w koronkowej sukience. Policzki miała pomalowane na różowo, złote loczki upięte na czubku głowy, a na nogach maleńkie pantofelki. Wypisz, wymaluj, Lottie.

Diana rzuciła okiem na wystawę.

- Co takiego?

- Och, zastanawiałam się właśnie, jak bardzo ta lalka spo­dobałaby się mojej siostrze - odparła Laura, odruchowo wska­zując zabawkę palcem.

- To ją dla niej kup - wzruszyła ramionami Diana. Laura cofnęła rękę, szybko chowając ją w nowej mufce.

- Nie chciałabym nadużywać hojności księcia. Był dla mnie zbyt dobry.

Diana spojrzała na nią ze zdziwieniem.

- Sterling nie jest sknerą. Może nigdy nie zechce ci wy­baczyć tego, co zrobiłaś, ale z pewnością nie będzie żałował portfela. Jeśli nie można mieć tego, czego się chce, trzeba się zadowolić czymś innym. - Diana nagle posmutniała i w za­myśleniu dotknęła palcem szyby. - To jedna z mądrości mo­jego ojca.

Godzinę później Laura wyszła ze sklepu z zabawkami z całym naręczem prezentów dla brata i siostry. Dla Lottie wybrała między innymi skakankę, a dla George'a trzy talie nowiutkich kolorowych kart. Nie zgodziła się, by zakupy dostarczono do domu. Postanowiła sama wszystko ze sobą zabrać. Diana cierpliwie czekała, aż w pasmanterii znajdzie odpowiednią parę miękkich skórzanych rękawiczek na zimę dla Dowera. Cookie miała otrzymać jeden z kapeluszy, który wybrała dla siebie.

Już miały wsiadać do powozu, gdy nagle Diana się za­trzymała, a Laura, która tego nie zauważyła, wpadła na jej plecy. Woźnica, widząc, co się dzieje, zeskoczył z kozła, by ratować rozsypujące się pakunki. Laura zerknęła przez ramię Diany i od razu zauważyła markiza Gillingham. Stał oparty latarnię, z cylindrem w jednej i laseczką w drugiej ręce. Ujrzawszyje, wyprostował się i pochylił głowę w powitalnym ukłonie.

- Lady Diana. Wracając od krawca, zauważyłem powóz pań. Pomyślałem, że zaczekam, by złożyć paniom uszanowanie.

- Dobry wieczór, milordzie. - Diana minęła go obojętnie, podając dłoń lokajowi, by ten pomógłjej wsiąść. -Teraz, kiedy mój drogi kuzyn się odnalazł po swej niefortunnej przygodzie, nie przypuszczam, abyśmy mieli powody zbyt często się widywać.

- Och, wprost przeciwnie - odparł przeciągle Thane, od­suwając lokaja i podając dłoń Laurze. - Skoro książę wrócił na dobre do Devonbrooke, zamierzam niepokoić państwa regularnymi wizytami.

- Ach, tak, w to nie wątpię. - Diana patrzyła wprost przed siebie. - Jestem pewna, że mój kuzyn będzie zachwycony -dodała, kiedy lokaj zamknął drzwi.

Thane patrzył na jej profil, obracając w dłoni cylinder.

- A pani, Diano? - zapytał łagodnie. - Czy pani będzie zachwycona?

Zanim zdążyła odpowiedzieć, powóz ruszył.

- Cóż za nieznośny człowiek - mruknęła Diana, zdejmując ze zdenerwowaniem rękawiczki.

Laura, zaintrygowana tym niecodziennym wybuchem i go­rączkowymi rumieńcami na policzkach Diany, wyjrzała przez okienko. Thane z cylindrem w dłoni ciągle stał pod latarnią

patrzył na oddalający się powóz.

W holu czekał na nie Addison.

- Jego Lordowska Mość życzy sobie widzieć się z panią w swoim gabinecie -poinformował, podając lokajowi pelerynę Laury i mufkę.

Serce Laury mocniej zabiło. Może w końcu Sterling po­stanowił przestać udawać, że ostatniej nocy nie było. Może przyzna, że to niemożliwe, by mężczyzna, który wziął kobietę tak całkowicie, nie chciał jej oddać ani cząstki siebie w zamian. Poprawiła włosy i pośpiesznie ruszyła korytarzem, mając nadzieję, że jej żałosne niecierpliwe oczekiwania nie rzucą się wszystkim w oczy.

Addison chrząknął.

- Tędy, milady - powiedział, wskazując korytarz po przeciw­nej stronie holu. - Siódme drzwi na lewo, zaraz za marmurową fontanną.

Odwróciła się, uśmiechając się z wdzięcznością.

Kiedy weszła do gabinetu, Sterling siedział za olbrzy­mim biurkiem, na którym piętrzyły się stosy ksiąg rachun­kowych i papierów. Na szczęście psów nie było nigdzie w pobliżu. Mimo jego zapewnień o ich łagodnym charak­terze, Laura wciąż podejrzewała, że tak naprawdę gdzieś w głębi psiej duszy bestie miały ochotę odgryźć jej stopę i zakopać w ogrodzie.

Surdut Sterlinga leżał niedbale rzucony na krześle, on sam siedział w kamizelce i koszuli z podwiniętymi rękawami. Laura przez chwilę obserwowała jego twarz, zastanawiając się, jak mało w istocie go znała. Nie był wymyśloną przez nią postacią, ale skomplikowanym człowiekiem, w którym okrucieństwo mieszało się z dobrocią. Jedyne, czego teraz pragnęła, to móc go tak straszliwie nie pożądać.

Wydawało jej się, że jej nie zauważył, jednak on nagle podniósł wzrok i przyłapał ją na tym, że go obserwowała. Jego twarz natychmiast przybrała ten przyjemny wyraz, który wkrótce miała znienawidzić.

- Widzę, że wróciłyście z zakupów? Mam nadzieję, że znalazłaś wszystko, czego potrzebowałaś.

- Nie, nie wszystko - odparła zagadkowo, podchodząc bliżej i siadając w skórzanym fotelu przy biurku, naprzeciw niego.

- Więc może to złagodzi jakoś twoje rozczarowanie. -Sterling pochylił się i podał jej zwinięty w rulon pergamin. -Wszystkiego najlepszego.

Laura mrugnęła, zaskoczona.

- Chyba nie myślałaś, że zapomniałem o twoich urodzi­nach?

- Szczerze mówiąc, to ja sama o nich nie pamiętałam. Nie liczyłam na to, że sobie przypomnisz. - Spuściła nieśmiało oczy. - A tym bardziej na prezent.

- Śmiało - powiedział, wskazując głową zwitek. - Otwórz.

Ostrożnie rozwinęła oficjalnie wyglądający dokument i prze­biegła wzrokiem po starannych literach, nie będąc do końca pewna, czy dobrze widzi.

- To akt własności Arden - wyjaśnił Sterling. - Znalazłem go wczoraj między papierami w gabinecie ojca. Kiedy byłyście na zakupach, wezwałem prawnika i poleciłem, by sporządził odpowiednią adnotację. Posiadłość wraz z gruntami należy od tej chwili do ciebie. Już nigdy nie będziesz musiała się martwić o los Lottie i George'a. Nikt nie odbierze wam Arden, nawet moi spadkobiercy.

Powiedział „moi" spadkobiercy. Laura nie podnosiła oczu, choć wcale nie patrzyła na dokument. Nie chciała, by zobaczył jej łzy.

- Myślałem, że się ucieszysz - powiedział łagodnie. - A mo­że wolałabyś parę kolczyków ze szmaragdami? Naszyjnik z brylantów?

Laura zacisnęła palce na pergaminie.

- Ależ nie, bardzo dziękuję. Jesteś dla mnie zbyt łaskawy. Wzruszył ramionami.

- Nonsens. Można powiedzieć, że na to zasłużyłaś.

Laura podniosła wzrok i spojrzała na niego z niedowierza­niem. Przypomniała sobie dwie ostatnie noce, spędzone w jego ramionach. W jego łożu.

- Oczywiście, swoją zaradnością - dodał. Błysk w jego oczach oznaczał, że dokładnie wiedział, co też jej przyszło na myśl. - W końcu utrzymanie tak zrujnowanej posiadłości to ogromne ryzyko.

- Zrujnowanej posiadłości, którą chciałeś nam odebrać. A może już zapomniałeś, po co w ogóle przyjechałeś do Arden? Z pewnością nie po to, by odwiedzić grób matki.

Sterling rozparł się w fotelu. Z twarzy znikła obojętna uprzejmość, a pojawiło się napięcie.

- Moje relacje z matką nie powinny cię interesować. Laura wstała, gniotąc w dłoni dokument.

- Domyślam się, że ciebie też nie interesowały. Gdyby tak nie było, nie pozwoliłbyś jej umrzeć, nie wybaczywszy tego, co uczyniła. Zdaje się, że mam podzielić jej los, więc to nawet logiczne, że odziedziczę po niej dom. Nawet gdybym do końca życia miała ci się zań odwdzięczać. - Ruszyła ku drzwiom. Zanim opuściła jego gabinet, jeszcze raz się do niego od­wróciła. - Ach, dziś rano spotkałam twoją serdeczną przyjaciół^ kę, lady Hewitt. Dała mi jasno do zrozumienia, że kiedy już się mną znudzisz, chętnie przyjmie cię z powrotem w swoim łóżku.

Wyszła, z całych sił trzaskając drzwiami.

- Nieprędko to nastąpi - mruknął do siebie Sterling, nad­słuchując jej oddalających się kroków.

Laura leżała na plecach w swoim łóżku i wpatrywała się w baldachim. Minionej nocy była niezadowolona, tej szalała z wściekłości. Jej mąż mógł odgrywać rolę dobroczyńcy, ale ona dobrze wiedziała, do czego zmierzał. Jego prezent był jeszcze jednym wyrzutem. Sterling chciał jej dać do zro­zumienia, że żadna zrujnowana posiadłość nie zrekompensuje szkód, na jakie naraziła ich swoimi kłamstwami.

Gdzieś w głębi domu zegar wybijał właśnie północ. Kończył się dzień jej urodzin.

Laura położyła się na boku. Nawet gdyby zegar uderzył po raz trzynasty, za nic by do niego nie poszła. Pewnie i tak drugi raz nie trafiłaby do zachodniego skrzydła. Sprawiłaby mu radość, gdyby potknęła się i spadając ze schodów, skręciła sobie kark. W wyobraźni widziała go, jak stoi nad jej grobem z wyrazem fałszywego żalu na tej swojej anielskiej twarzy i przyjmuje kondolencje od lady Hewitt.

Nie wiadomo, czy w ogóle zechce czekać na jej przedwczesną śmierć. A jeśli pójdzie teraz do jego sypialni i zastanie łoże puste i zimne? Może już udał się na spotkanie ze swoją byłą kochanką. Może spędzają wieczór, popijając szampana i śmiejąc się z tego nieszczęścia. Och, został tak oszukany! Zmuszono go do małżeństwa z biedną córką pastora, która przecież nigdy nie zaspokoi jego pragnień! Być może w tej chwili leżał w jedwabnej pościeli u tej kobiety i robił z nią te wszystkie lubieżne rzeczy, którymi jeszcze wczoraj oszołomił Laurę.

Westchnęła i naciągnęła kołdrę na głowę, próbując uwolnić się od nękających ją obrazów.

I w takiej pozycji zastał ją Sterling, który dokładnie w tym momencie rozchylił zasłony i usiadł obok niej na łóżku.

...i że ona będzie zasługiwać na Twoją miłość.

Co ty tu robisz? - zapytała Laura, siadając i odgarniając z oczu splątane włosy.

Sterling postawił swój świecznik na niewielkiej wystającej ze ściany półeczce. W sypialni zapanował przytulny półmrok.

- Nie chciałbym, aby mi zarzucano, że zaniedbuję małżeń­skie obowiązki. To by doszczętnie zrujnowało moją i tak już nadwerężoną reputację.

Wyglądała tak, jakby zastanawiała się nad jego słowami, po chwili jednak położyła się na plecach.

- Jeśli twym celem jest spłodzenie przy mojej pomocy potomka, równie dobrze możesz pominąć te wstępne drobiazgi i śmiało przystąpić do rzeczy.

- Drobiazgi? - powtórzył jak echo Sterling, zafascynowany jej nowym, nieznanym mu dotąd nastrojem.

- No wiesz, pocałunki... pieszczoty... - Machnęła niedbale ręką. - I te inne głupstwa.

- A więc nie chcesz, żebym cię całował?

- Nie widzę w tym żadnego sensu.

Twarz Sterlinga nadal pozostawała wzorem niewinności.

- W ogóle?

Był wystarczająco blisko, by zauważyć jej nierówny oddech i nerwowe przełykanie śliny. Odrzuciła na bok kołdrę i wbiła wzrok w baldachim.

- Proszę, przykryj mnie, jak skończysz. Ostatnio noce stają się coraz chłodniejsze.

Z całą pewnością tak było. I nie miało to nic wspólnego z ciągłymi uporczywymi przeciągami, szalejącymi w całym domu. Przyczyną niezadowolenia jego młodej żony było coś zupełnie innego. Wyglądała tak, jakby czekała, aż doktor wyrwie jej bolący ząb. Sterling zagryzł wargi, skrywając uśmiech.

- Będę musiał podciągnąć twoją nocną koszulę - ostrzegł. -Chyba ci to bardzo nie przeszkadza?

Westchnęła boleśnie i odwróciła od niego twarz.

- Zdaje się, że nie ma innego sposobu.

Przymknął oczy i przesunął ciepłe dłonie po jej gładkich udach, podnosząc jej koszulę na biodra. Jego oddech stawał się coraz szybszy. W łagodnym świetle jednej świecy była piękna jak anioł, z ledwo widocznymi piegami na jedwabistej skórze i ciemnym trójkątem włosów.

- Wiesz, obojgu nam będzie łatwiej, jeśli dotknę cię... o... tylko tutaj.

Rozchyliła usta, nie wydając z siebie żadnego dźwięku. Sterling również milczał. Choć niczym sobie na to nie za­służył, była równie gotowa jak on. Zrzucił z ramion satynowy szlafrok. Na szczęście nie przyszło mu do głowy, by włożyć spodnie.

- Czy będzie to dla ciebie zbyt duży kłopot, jeśli po­proszę, byś mnie objęła? Najlepiej sam potrzymam twoje dłonie. - Delikatnie dotknął jej palców i podniósł jej ręce ku głowie.

Ścisnęłajego dłonie, a on wszedł w niąjednym gwałtownym ruchem. Zmrużył oczy, poddając się nagłemu przypływowi pożądania. Nigdy żadna kobieta nie była tak słodka ijedwabiście gładka, tak rozpalona i napięta. Kiedy zaczął się w niej rytmicznie poruszać, czuł, że była stworzona wyłącznie dla niego. Pasowali do siebie jak dwie połówki jabłka.

Otworzył oczy i spojrzał na nią. Przyglądała mu się spod na wpół przymkniętych powiek, a jej usta rozkosznie się rozchylały.

- Jesteś pewna, że nie chcesz, żebym cię pocałował? -zapytał namiętnym szeptem.

Zwilżyła językiem usta.

- No... może ten jeden raz...

Sterling pocałował ją tylko raz. Jego pocałunek był długi, głęboki, pulsujący w tym samym pierwotnym rytmie, co jego biodra. Pragnął, by tenjedyny pocałunek nigdy się nie skończył. Tak jak miłość. Ale jego ciało nie mogło się powstrzymywać w nieskończoność. Chcąc pokazać Laurze, że potrafi osiągnąć swój cel i bez „tych drobiazgów", nachylił się nad nią pod takim kątem, że z każdym pchnięciem jej perlisty nektar sączył się z coraz większą intensywnością.

Czuł, że żona lada moment osiągnie szczyt rozkoszy, więc i jemu nie pozostawało nic innego, jak iść w jej ślady. Kiedy już było po wszystkim, opadł na nią, dysząc ciężko. Ciche słowa, jakie wyszeptała mu do ucha, były ostatnią rzeczą, jakiej się spodziewał.

- Jeśli skończyłeś, możesz wracać do siebie. Powoli podniósł głowę.

Laura patrzyła w jakiś punkt nad jego ramieniem, udając, że jej podniecone ciało wcale nie odczuło rozkoszy tak inten­sywnej jak trzęsienie ziemi.

- Odsyłasz mnie?

- Nie, zwalniam. Dobrze wykonałeś swój obowiązek. Cząstką duszy pragnął wziąć ją w ramiona i pieścić aż do świtu. Niestety, pozbawił się tego prawa, kiedy w tak bezduszny sposób wyłożył jej warunki ich małżeństwa. Przeklinając swój brak przezorności, opuścił jej nocną koszulę i naciągnął kołdrę, po czym włożył szlafrok i wziął do ręki świecznik.

Wyszedł z sypialni, policzył do dziesięciu i cicho wśliznął się z powrotem. Rozchylił zasłony przy łóżku. Laura leżała na plecach, oczy miała zamknięte, a na twarzy, zamiast niezado­wolenia, malował się niemy zachwyt.

Sterling chrząknął. Wystraszona Laura zerwała się tak gwał­townie, że aż uderzyła głową w ramę łóżka.

- Myślałam, że już poszedłeś - powiedziała, rozcierając bolące miejsce.

Pochylił się nad nią.

- Pomyślałem, że może niepotrzebnie zrezygnowaliśmy z „tych drobiazgów". W sumie, jak się zastanowić, są całkiem... przyjemne.

Laura bawiła się troczkiem przy koszuli.

- Skoro uważasz, że uczynią twój obowiązek bardziej znoś­nym...

- Och, myślę, że i twój obowiązek będzie bardziej znośny. Chcesz się przekonać?

Spojrzała na niego ze zdziwieniem, kiedy zsunął z ramion szlafrok i położył się obok niej w łóżku.

Sterling Harlow miał twarz anioła, ale nocą wyczyniał iście szatańskie sztuczki, dzięki którym skradł nie tylko duszę Laury, ale i jej serce. Co noc przychodził do sypialni i zabierał jej młode ponętne ciało w rozkosznie nieprzyzwoitą podróż.

Laura zwykle pozostawała w łóżku do dziesiątej, a nawet jedenastej rano, próbując oddalić ten moment, kiedy będzie musiała stanąć twarzą w twarz z chłodnym nieznajomym, który w niczym nie przypominał namiętnego, pełnego temperamentu kochanka, w jakiego Sterling zamieniał się każdej nocy, by doprowadzać ją do utraty zmysłów. Im gorętsze były ich spotkania w sypialni, tym zimniejszy i bardziej obojętny witał ją rankiem w jadalni. Nawet kuzynka zauważyła jego nienaturalną powściągliwość i lodowate zachowanie.

Kiedy któregoś wieczoru zaraz po kolacji zamknął się w swoim gabinecie, Diana nie wytrzymała.

- Jaki on był? - zapytała, odkładając na talerz serwetkę i spojrzała wyczekująco na Laurę.

Laura zamarła z widelcem przy ustach.

- Kto?

- Ten twój Nicholas. Jaki był? Jakim był człowiekiem? Laura położyła na stole widelec i uśmiechnęła się z roz­marzeniem.

- Był łagodny, czuły, dowcipny. Miał nieco zbyt pode­jrzliwą naturę, ale chyba nie powinnam się temu dziwić -dodała, wycierając usta serwetką. - Zdarzały mu się wybu­chy wściekłości. Szkoda, że go nie widziałaś, kiedy dowie­dział się, że ma objąć posadę pastora, co zaaranżowałam, nie pytając go wcześniej o zdanie. Był tak wściekły, że aż mu mowę odjęło. Potrząsał tylko głową i mierzwił włosy, a twarz mu tak poczerwieniała, że bałam się, by nie eks­plodował.

Diana przesiadła się najedno z pustych krzeseł obok Laury.

- Och, proszę, opowiedz. Naprawdę wpadł w złość? Zawsze chciałam, żeby okazał gniew, kiedy mój ojciec bił go laską, ale on był zbyt dumny. W milczeniu przyjmował razy, a ja płakałam.

Laura przez chwilę myślała, że i ona się rozpłacze. Zamiast tego, ścisnęła dłoń Diany.

- Szkoda, że cię z nami nie było, kiedy poznał moją siostrę. Wtedy zobaczyłabyś prawdziwy napad wściekłości. Lottie wpuściła mu na łóżko kocięta, a on wziął je za szczury.

- Wcale się nie dziwię. Odkąd wrócił, moja Śnieżynka pozostaje przez cały czas zamknięta w północnym skrzydle. Sterling nigdy nie znosił kotów. Pod tym względem jest podobny do mojego ojca.

- Ha! Zapytaj go o kota, z którym zaprzyjaźnił się w Arden.

Maleństwo nie odstępowało go na krok. Kiedyś zauważyłam, jak pocałował jego różowy nosek i schował go do kieszeni surduta. Nie wiedział, że go obserwuję. A żebyś widziała, jak słodko wyglądali, kiedy razem spali w... - Uświadomiwszy sobie, że ich rozmowie przysłuchuje się lokaj, Laura przysunęła się do Diany i dokończyła zdanie szeptem, po czym obie wybuchnęły radosnym śmiechem.

Niekończące się kolumny liczb zapisanych starannym pis­mem Diany zaczynały już wirować przemęczonemu Sterlin^ gowi przed oczyma, kiedy nagle dobiegły go dźwięki, jakich nigdy dotąd nie słyszał w Devonbrooke. Kobiecy śmiech. Powoli wstał, strącając przy tym ze stołu jedną z ksiąg rachunkowych.

Dźwięk był tak intrygujący, że Sterling natychmiast ruszył na poszukiwaniejego źm&ła,. Po chwili trafił pod drzwi jadalni. Jego żona i kuzynka siedziały blisko siebie, dotykając się prawie głowami. Śmiały się przy tym i szeptały niczym stare przyjaciółki.

Patrząc na piękny profil Laury, poczuł ukłucie w sercu. Nie słyszał jej śmiechu od tamtego słonecznego dnia, kiedy stali na schodach przed kościołem Świętego Michała. Wieki temu.

Mógłby tak przyglądać jej się w nieskończoność, gdyby nie lokaj, który chrząknął znacząco. Laura i Diana odwróciły głowy, uśmiechy powoli znikały z ich twarzy, a oczy nabierały ostrożnego wyrazu.

- Wybaczcie, że przeszkadzam - powiedział sztywno. -Zostawiłem tu gdzieś gazetę.

Zabrał ze stołu „Timesa" i pospiesznie opuścił jadalnię. Po raz pierwszy poczuł się we własnym domu jak nieproszony gość.

Kilka dni później, w chłodne deszczowe popołudnie Sterling kierował się do gabinetu, gdzie zamierzał spędzić długie godziny na przeglądaniu rachunków i uzupełnianiu ksiąg, kiedy uwagę jego zwróciła niepokojąca cisza.

Przystanął i rozejrzał się po korytarzu. Brakowało ziajania, skrobania pazurami w marmurową posadzkę i radosnego po­szczekiwania.

Brakowało psów!

Odkąd wrócił z Arden, Caliban i Cerberus nie opuszczały go ani na krok. Każdej nocy, kiedy przebywał w sypialni Laury, mastiffy cierpliwie czekały na niego przed jej drzwia­mi. Tylko one wiedziały, że ich pan nigdy nie wracał do swojego pustego, zimnego łóżka, ale zawsze udawał się do oranżerii, gdzie paląc cygaro, czekał na wschód słońca.

Sterling włożył do ust dwa palce i przeciągle zagwizdał. Psy zwykle reagowały na ten sygnał i natychmiast pojawiały się u jego boku. Tym razem odpowiedziało mu tylko echo.

Zmarszczył czoło. Pewnie Addison zapomniał go poin­formować, że któryś lokaj wyprowadził je na spacer po parku.

Mijając bibliotekę, zauważył niedomknięte drzwi. Zajrzał do środka i zaniemówił.

Na dywanie przed kominkiem siedziała Laura, obok niej wyciągnął się Cerberus, a Caliban zapatrzony w nią swymi pełnymi uwielbienia brązowymi oczyma, trzymał głowę na jej kolanach. Laura odruchowo drapała go za uchem, nie zwracając uwagi na to, że pies zaślinił jej błękitną jedwabną sukienkę. Ciekawe, co na ten widok powiedzieliby jego starzy francuscy wrogowie, zastanawiał się Sterling. Piekielne psy obłaskawione łagodną kobiecą rączką. Cóż, jego ciało dobrze już poznało moc tej delikatnej rączki.

Sterling smutno pokręcił głową. Najpierw kuzynka, teraz psy. Czy ona nic mu nie zostawi?

Już miał odwrócić się i odejść, kiedy usłyszał melancholijne westchnienie. Choć na jej kolanach leżała otwarta książka, Laura patrzyła na ogień. Sterling przyglądał jej się przez chwilę, obserwując zmiany, jakie zaszły na jej twarzy. Z policz­ków powoli znikała zdrowa opalenizna, a w oczach, za­miast wesołych błysków, od dawna zagościł smutek i samo­tność.

Zaryzykowała wszystko, co miała, nawet własne serce, byle uratować rodzinę i dom. On jej to odebrał, nie pozwalając nawet za siebie spojrzeć.

Wuj Sterlinga przez całe życie z zaangażowaniem próbował urządzić oranżerię. Ciągle sprowadzał coraz to inne egzotyczne rośliny, które prawie nigdy nie zakwitały. W zimnym i wietrz­nym domu brakowało im ciepła i jasnych promieni słońca. Tylko Sterling opłakiwał umierające kwiaty.

Musiał się poruszyć, bo nagle Cerberus podniósł łeb i spojrzał na niego obojętnie. Sterling położył palec na ustach, nakazując psu spokój, i bezszelestnie się wycofał.

Pośpieszył do swojego gabinetu. Po raz pierwszy od bardzo dawna czuł, że odnalazł w życiu cel. Napisawszy dość długą notatkę, zadzwonił na Addisona.

Służący pojawił się błyskawicznie.

- Pan mnie wzywał, milordzie? Sterling wręczył mu list.

- Natychmiast dostarczysz tę wiadomość markizowi Gillingham.

- Tak jest, sir. Czy coś jeszcze?

Sterling usiadł w fotelu i uśmiechnął się do swoich myśli. - Proszę dobrze zapłacić służbie. Niebawem zasłużą na hojną nagrodę.

N im minęły dwa tygodnie, odkąd zamieszkała w Devon-brooke, Laura tak bardzo tęskniła za towarzystwem, że ku własnemu zdziwieniu zaczęła zachodzić do galerii i dokładnie oglądać portrety, doszukując się podobieństwa między Sterlingiem a jego przodkami. Z braku rozrywek, najpierw wymyś­lała postaciom imiona, potem całe historie ich barwnego życia. Rudowłosy wojownik o czerwonej twarzy i gęstej brodzie został sir Borysem Krwawym, obrońcą fałszywie oskarżonych. Uśmiechniętego chudzielca w krezie i jasnej peruce mianowała Percivalem Zuchwałym, zaufanym powiernikiem pierwszej księżnej Devonbrooke. A ta zgrabna lisiczka o śmiałym spojrzeniu? Ach, to sama Szalona Mary Harlow, która zamor­dowała swego niewiernego męża, po tym, jak przyłapała go w łóżku z zamężną kochanką, wstrętną plotkarką o imieniu Elizabeth.

Laura westchnęła i jeszcze raz okrążyła galerię. Nawet portret Granville'a Harlowa stracił moc i przestał wzbudzać jej strach. Czasami myślała, że wolałaby spotkać gdzieś ducha poprzedniego księcia niż żywego obecnego.

Podeszła bliżej, zauważywszy jeszcze jeden niewielkich rozmiarów portret przedstawiający smutnego jasnowłosego dziesięciolatka. Chłopiec stał sztywno, zapatrzony gdzieś w dal.

Laura dotknęła palcem jego policzka, ale nie znalazła dołeczka, który tak uwielbiała. W tym przypadku nie musiała wysilać wyobraźni. Tę historię znała aż nazbyt dobrze. Zo­stał porzucony przez wszystkich, których kochał. Oddano go w ręce starego okrutnego despoty, by ten zrobił z niego swoją kopię. Ukochana kobieta zdradziła go, czyż więc Laura mogła się dziwić, że nie wierzył już w szczęśliwe zakończenia?

Opuściła dłoń i pochyliwszy głowę, chciała odejść, kiedy z głębi domu dobiegło ją ujadanie psów i jakieś krzyki, po których nastąpiła niezrozumiała wiązanka złorzeczeń w cockneyu.

Laura podniosła głowę. Zastanawiając się, czy przypadkiem nie zaczyna tracić rozumu, uniosła kraj spódnicy i ruszyła biegiem do wyjścia.

Dotarłajuż prawie do schodów, kiedy z północnego skrzydła wyłoniła się Diana. Jej zwykle starannie ułożone włosy tym razem były w nieładzie.

- Cóż to za przeraźliwy hałas? Czy ktoś tu torturuje koty?

Zamiast odpowiedzieć, Laura pośpiesznie zbiegła ze scho­dów. Nie czekała, aż lokaj otworzy drzwi, ale sama szarpnęła za klamkę.

- Lauro!

Addison aż poczerwieniał z wysiłku, próbując powstrzy­mać rozszalałe mastiffy, kiedy w ramiona Laury rzuciła się złotowłosa dziewczynka. Bawełniany koszyczek, przewie­szony przez jej ramię wyglądałby całkiem niewinnie, gdyby nie komplet kolorowych ogonków, które zesztywniały i ani drgnęły, najwyraźniej zamierzając przeczekać atak psiej furii.

- Lottie! Kochana Lottie! Czy to naprawdę ty? - Addison oddał psy pod opiekę dwóm rosłym lokajom, a Laura wtuliła twarz we włosy siostrzyczki i przez chwilę wdychała jej słodki dziecięcy zapach.

- Oczywiście, że to ona - odezwał się ktoś za plecami Lottie. - Czy znasz kogoś, kto narobiłby takiego zamieszania tylko dlatego, że te miłe pieski uznały jej koszyk z kociętami za drugie śniadanie?

Laura podniosła głowę. Obok szykownego powozu, opierając się o drzwi, stałjej brat w niedbale przewiązanym fularze na szyi.

- George! - wykrzyknęła Laura. - Ależ ty wydoroślałeś!

- Urosłem pół cala - pochwalił się George. Choć przewracał oczyma i krzywił się, pozwolił, by Laura go przytuliła i ser­decznie wycałowała. - Uważaj na wąsy - ostrzegł ją. - Na razie są trochę rzadkie, ale kłują.

- Jeśli chcecie znać moje zdanie, a nikt mnie o nie nigdy nie pyta - odezwał się jeszcze jeden przeciągły głos - to uważam, że powinniśmy zapakować tyłki do powozu i wracać do Arden. Wasza siostra jest teraz prawdziwą damą, nie wypada, żeby pokazywała się w naszym towarzystwie.

Laura obejrzała się. Tuż za nią stał Dower, marszcząc czoło i uśmiechając się ironicznie.

- Podejdź no tu bliżej, stary zrzędo - powiedziała. -Ucałuj damę, jak należy. - Kiedy Dower cmoknął ją w poli­czek, Laura ścisnęła jego ręce. Sińce i krwiaki prawie już znikły.

Cookie wysiadła z powozu z pomocą samego markiza Gillingham. Strusie pióra najej nowym kapeluszu majestatycz­nie powiewały na wietrze. Laura podbiegła, by się z nią przywitać. Wtuliła twarz w ramiona Cookie i milczała, bo wzruszenie nie pozwalało jej mówić. Ich uściski wyrażały więcej niż słowa.

- No już, moja mała owieczko - przemówiła w końcu Cookie, głaskając ją po głowie. - Cookie jest przy tobie. Wszystko będzie dobrze.

Choć Laura wiedziała, że to nieprawda, słowa starej opiekunki dodały jej otuchy. Przełknęła łzy i promieniejąc ze szczęścia, spojrzała na ich twarze.

- Nie rozumiem. Co robicie w Londynie? Dlaczego wszyscy wyjechaliście z Arden?

Cookie wskazała głową markiza.

- Jak to? Przecież twój mąż przysłał po nas tego przystojnego młodzieńca. Więc jesteśmy.

Thane pochylił się i pocałował dłoń Cookie.

- Cała przyjemność po mojej stronie. Nie co dzień mam okazję podróżować z niewiastą, która potrafi gołymi rękami ukręcić kurczakowi łeb.

Cookie zachichotała i uszczypnęła go lekko w policzek.

- Ech, gdybym była choć kilka lat młodsza, pokazałabym panu, że nie tylko to potrafię.

Dower przewrócił oczyma.

- Niech jej pan nie słucha. Bezwstydnie flirtuje.

- On też - wtrąciła prowokacyjnie Diana, ściągając na siebie chłodne spojrzenie Thane'a.

Laura ciągle jeszcze nie mogła uwierzyć własnym oczom.

- A więc to Sterling po was posłał? Ale dlaczego o niczym mi nie powiedział?

- Chciał zrobić ci niespodziankę. - Słysząc ciepły głos męża, Laura odwróciła się. Stał przy wejściu, oparty o kolum­nę. - Po twojej minie wnioskuję, że mu się udało.

W pierwszym odruchu Laura chciała rzucić mu się w ramiona, ale on stał nieruchomo, obojętny, nie wyciągając do niej ręki.

- Dziękuję, sir - powiedziała łagodnie. - Doceniam ten gest i nie mam słów, by wyrazić swoją wdzięczność.

Może i nie miała słów, ale z pewnością miała dla niego namiętne pocałunki, czułe pieszczoty, całkowite oddanie. Wszyst­ko to dostrzegł w jej żarliwym spojrzeniu.

Lottie niecierpliwie pociągnęła ją za rękaw.

- Musisz pokazać mi swoje łóżko, to, które wygląda jak namiot wezyra. W listach tak pięknie je opisałaś, że widzę je oczyma wyobraźni. Lauro, czy podczas naszego pobytu mogę z tobą spać? Mogę? Proszę, zgódź się.

Wszystkie oczy, z wyjątkiem Addisona, zwróciły się na księcia.

Zmieszany Sterling chrząknął, lekko się czerwieniąc.

- To nie będzie konieczne. Oboje z bratem dostaniecie własne apartamenty z łóżkami przypominającymi namiot wezyra.

Lottie nie zdążyła wybuchnąć żałosnym płaczem, bo Cookie, widząc, co się święci, szybko wyjęła z koszyka nieduże zawi­niątko i podała je Sterlingowi.

- Upiekłam je specjalnie dla pana, milordzie.

- Och, jak to uprzejmie z twojej strony, Cookie - odparł Sterling. W jego oczach znów pojawił się znajomy błysk.

- Ja też mam coś dla pana! - Lottie zaczęła szperać w swoim koszyczku.

- Tylko nie mów, że i ty upiekłaś dla mnie ciasto - mruknął pod nosem Sterling.

Spojrzała na niego z wyrzutem, po czym wyjęła swój prezent.

Był to mały rudy kotek, ten sam, który dotrzymywał mu towarzystwa w Arden.

Podała piszczące zwierzątko Sterlingowi, ale on nie okazał zainteresowania.

- Dziękuję, Carlotto - powiedział sztywno. -Jestem pewien, że Addison z rozkoszą znajdzie odpowiednie miejsce dla twoich maleństw.

Odwrócił się na pięcie i wszedł do domu. Po chwili wszyscy usłyszeli trzaśniecie drzwi gdzieś w głębi korytarza.

Strapiona Lottie włożyła kotka z powrotem do koszyka.

- Nie rozumiem. Myślałam, że się ucieszy.

Laura pogłaskała siostrę po ramieniu, zerkając z niepokojem na Dianę.

- To nie twoja wina, kochanie. Książę nie jest już taki pogodny jak niegdyś.

Nie chciała mówić małej, że obawia się, iż tak będzie już zawsze.

Kiedy Addison wprowadził ożywionych gości do holu, Diana i Thane zostali sami.

- To bardzo piękne, co pan zrobił dla mojego kuzyna -odezwała się. - Jest pan dla niego czymś więcej niż przyja­cielem. Prawie bratem.

- Pani także zawsze była dla niego jak siostra, a nie tylko kuzynka.

Diana roześmiała się niespokojnie.

- Och, wychodzi na to, że i my jesteśmy prawie rodzeń­stwem.

Ostatnią rzeczą, jakiej się spodziewała, było to, że Thane dotknie jej włosów. Zapomniała, jak śmiesznie musiała wy­glądać nie ubrana i nie uczesana. Zamiast odgarnąć opadające jej na twarz włosy, Thane delikatnie wyjął szpilki, które zdążyła wcześniej wpiąć. Ciemne proste włosy rozsypały się jej na ramiona.

Jego głos był tak poważny jak spojrzenie zielonych oczu.

- Przez jedenaście lat często o pani myślałem, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, by uważać panią za siostrę.

I nagle na oczach służby, woźnicy i samego Pana Boga, objął ją i pocałował tak namiętnie, że nikt nie mógłby uznać tego pocałunku za braterski.

Diana oniemiała. Oszołomiona patrzyła, jak markiz wsiada do swojego powozu. Kiedy pojazd ruszył, Thane wychylił się przez okienko i dotknął cylindra.

- Proszę mnie nie słuchać. Ja tylko bezwstydnie flirtuję -zawołał z szelmowskim błyskiem w oczach.

Często w snach widzę Twoją twarz.

Sterling słyszał głos matki.

Roztrzęsiony usiadł w łóżku i odrzucił na bok kołdrę. Po chwili postawił bose stopy na lodowato zimnej podłodze, wstał, podszedł do drzwi i otworzył je na oścież.

Wszędzie panowała ciemność. Zacisnął zęby, nie poddając się ogarniającemu go niepokojowi. Mrok zdawał się go po­chłaniać. Głos odezwał się jeszcze raz, spokojny i słodki. W sercu Sterlinga pojawiła się iskierka nadziei. Matka wołała go do domu.

Ruszył biegiem, podążając za tajemniczym głosem, ale kiedy korytarz zakręcił, Sterling uświadomił sobie, że głos dobiega z przeciwnego końca. Przerażony, przywarł całym ciałem do ściany.

Z początku słyszał jedynie swój ciężki urywany oddech. I wtedy znowu dobiegł go ten hałas. Słyszał go już tysiąc razy, a za każdym razem miał wrażenie, że po plecach pełznie mu wielki włochaty pająk.

Rytmiczne stukanie laski wuja.

Sterling oderwał się od ściany i zaczął biec. Im szybciej się poruszał, tym głośniejszy stawał się stukot. Był coraz bliżej, tuż za jego plecami, za chwilę zagłuszy wołanie matki. Och, gdyby miał dłuższe nogi, dobiegłby do niej, zanim wuj go złapie. Gdyby tylko ten korytarz nie wił się tak... gdyby...

Koścista dłoń chwyciła go za ramię i zacisnęła mu się na gardle.

Sterling, cały roztrzęsiony i zlany potem, usiadł na łóżku. Przez całe lata służby w wojsku ani raz nie przyśnił mu się koszmar związany z dzieciństwem. Tu, w Devonbrooke, sny i wspomnienia czaiły się w każdym kącie. Czekały na jego powrót.

Sterling ukrył twarz w dłoniach. Wciąż jeszcze nie mógł zasnąć w łożu wuja. Zbyt przypominało mu grobowiec. Bał się, że którejś nocy położy się na miękkim materacu i już nigdy nie będzie mógł się podnieść.

Spojrzał na stojący na kominku zegar. Chciał się tylko chwilkę zdrzemnąć przed wizytą u Laury, tymczasem okaza­ło się, że dochodziła pierwsza w nocy. Wstał i włożył szlaf­rok. Jeśli Laura już śpi, po prostu cicho wśliźnie się do jej łóżka i wtuli w jej pachnące włosy, postanowił, stojąc przed drzwiami jej sypialni. Nie pocałuje jej za uchem, a ona nie przylgnie do niego całym ciałem i nie zachęci, by dotknął jej piersi. Bezradnie potrząsnął głową. Wątpliwe, żeby mu się to udało.

Sterling otworzył drzwi. Caliban i Cerberus spali u stóp jej łóżka, niczym para aniołów stróżów.

- Zdrajcy - mruknął, pochylając się, by pogłaskać psy po łbach.

Mastiffy, wyczerpane całodzienną gonitwą za kociakami Lottie, nawet nie drgnęły. Wyglądało na to, że koty okazały się sprytniejsze, bo na nosie Calibana widać było zadrapania. Cały wieczór zawstydzone psy przesiedziały w kuchni, jęcząc i liżąc rany.

Serce Sterlinga zabiło szybciej, kiedy rozsuwał kotary, ale zaraz powróciło do zwykłego rytmu. Na poduszce obok Laury spoczywała mała złotowłosa główka.

Żona najwyraźniej na niego czekała, bo oczy miała otwarte i zupełnie przytomne.

- Lottie miała zły sen - wyszeptała przepraszająco. - Prze­cież nie mogłam jej odesłać, prawda?

Sterling z zazdrością spojrzał na śpiące w jej ramionach dziecko i pół tuzina kociąt drzemiących razem z nimi na kołdrze.

- Oczywiście - mruknął i wyciągnął dłoń, by pogłaskać Lottie. Zacisnął pięści i szybko wsunął je do kieszeni, z trudem powstrzymując się przed dotknięciem Laury.

- Jest w dobrych rękach. Wiem, że obronisz ją przed potworami.

W drodze do oranżerii wyjął z kieszeni cygaro. Jaka szkoda, że i jego nie mogła dziś obronić.

Do Devonbrooke Hali powróciło życie.

Zwierzęta doszły w końcu do porozumienia i teraz psy biegały po całym domu, nie dając wytchnienia kociętom. Lottie z piskiem zjeżdżała po poręczach, George zdjął buty i ślizgał się po marmurowych posadzkach. Uśmiechnięty promiennie Addison w kółko powtarzał, że podłogi jeszcze nigdy nie były tak doskonale wyfroterowane. W związku z tym kilka służących dostało wolny dzień.

Cookie szalała w kuchni, wymachując wałkiem nad głową wyniosłego francuskiego kucharza, który z uporem próbował przepędzić ją ze swego królestwa. Nie wytrzymał, kiedy jeden z jego doskonałych gęstych sosów dała do zjedzenia kotom. Oburzony zdjął fartuch, rzucił go na podłogę i trza­snąwszy drzwiami, wyszedł, klnąc i złorzecząc w swym galicyjskim narzeczu, czym zaimponował nawet Dowerowi.

Nie zrażona tym Cookie podniosła z ziemi fartuch, otrzepała go i sama włożyła, po czym przystąpiła do pieczenia pier­nika.

Jedynie pan domu pozostał obojętny na radosny chaos, jaki wokół niego zapanował. Sterling rzadko opuszczał swój mrocz­ny gabinet. Nawet posiłki jadał w samotności, pozwalając rodzinie Laury swobodnie rozmawiać i grać w karty przy stole w jadalni.

Pewnego wieczoru jak zwykle do późna pracował przy swoim biurku, kiedy do gabinetu bezceremonialnie weszła kuzynka.

- Ależ ze mnie gbur - powiedział ironicznie. - Nie od­powiedziałem na twoje pukanie.

Diana postanowiła nie bawić się w grzeczności.

- Jesteście już miesiąc po ślubie, a ty ciągle jeszcze nie zadałeś sobie trudu, by przedstawić żonę w towarzy­stwie.

Sterling machnął niedbale piórem, po czym wrócił do pisania listu do swojego zarządcy w Lancashire.

- Większość zaprzyjaźnionych rodzin spędza lato w wiej­skich rezydencjach. Może kiedy wrócą...

- Ona uważa, że się jej wstydzisz. Sterling podniósł wzrok.

- Wstydzę? Ależ to śmieszne. Skąd jej przyszło do głowy coś takiego?

- Po mieście krążą pogłoski na temat niezwykłych okolicz­ności waszego ślubu, których ty nie dementujesz.

- Elizabeth... - syknął przez zęby. - Niech diabli porwą tę przeklętą plotkarkę.

- Niestety, wkrótce po przyjeździe do Londynu Laura przypadkowo była świadkiem dość nieprzyjemnej rozmowy dotyczącej jej osoby. Musiała wysłuchać szczegółowej listy swych wad.

- Wad? - Sterling poderwał się na równe nogi. - Do cholery, ona nie ma żadnych wad! Jest urocza, lojalna, zabawna i zbyt dla mnie dobra. Każdy mężczyzna byłby szczęśliwy, mając za żonę taką kobietę.

Diana uniosła jedną brew.

Sterling usiadł, próbując uniknąć jej wzroku. Zapewne nie tylko oszczerstwa, jakie rozpuszczała Elizabeth, wywoływały niepokój Laury. W końcu on sam co noc wymykał się chyłkiem z jej sypialni, traktując ją bardziej jak nałożnicę niż żonę.

Zanurzył pióro w kałamarzu.

- Ile czasu potrzeba, żeby zaplanować bal?

- Z pomocą Addisona uporam się w półtora tygodnia -odparła Diana z takim przekonaniem, jak gdyby spodziewała się podobnego pytania.

- A zatem bierz się do pracy. - Kiedy była przy drzwiach, dodał: - Postaraj się, żeby lady Hewitt dostała zaproszenie.

Diana uśmiechnęła się.

- Z przyjemnością.

Rankiem, w dzień balu, Sterling przeglądał listę gości sporządzoną przed Dianę, kiedy do gabinetu zajrzał Addison.

- Sir, jakiś człowiek pragnie z panem mówić. Niejaki pan Teofil Watkins - powiedział, krzywiąc się, jak gdyby w powie­trzu unosił się jakiś nieprzyjemny zapach.

Służącyjuż dawno udowodnił, że świetnie zna się na ludzkich charakterach. Między innymi to dlatego Sterling ufał mu na tyle, by pod swoją nieobecność powierzyć Dianę jego opiece.

- Dobrze - powiedział ostrożnie. - Wprowadź go. Addison przyprowadził dobrze ubranego mężczyznę, ale zamiast zostawić ich samych, jak to zwykle czynił, stanął po prawej stronie za plecami Sterlinga.

Nieznajomy uprzejmie się ukłonił.

- Teofil Watkins, pokorny sługa Waszej Wysokości. Wbrew temu, co twierdził, w jego postawie nie było pokory. Sterling od razu zwrócił uwagę na laskę z alabast­rową główką, której mężczyzna nie wypuszczał z odzianej w rękawiczkę dłoni. Wyglądała jak broń, a nie modne ak­cesorium.

- W czym mogę panu pomóc, panie Watkins? Watkins, nie czekając na zaproszenie, usiadł na krześle.

- Pan może o tym nie wie, milordzie, ale to ja niedawno pomogłem panu. To właśnie dzięki mojemu profesjonalizmowi udało się uratować pana z rąk tych opryszków, którzy ośmielili się pana porwać. Gdyby nie mój detektywistyczny nos, być może nadal by pana więzili.

Sterling przyglądał mu się przez dłuższą chwilę nierucho­mym wzrokiem. Gdyby nie ten człowiek, byłby dziś szczęś­liwym mężem kobiety, którą uwielbiał. W błogiej nieświado­mości żyłby sobie w Arden, nie musiałby zajmować się tymi nudnymi rachunkami i księgami. Byłby zadowolony z siebie i życia.

Nagle poczuł, że ogarnia go wściekłość. Chciał chwycić Watkinsa za ubranie i rzucić nim o ścianę, przydusić go ramieniem i patrzeć, jak jego twarz robi się fioletowa.

Chrząknął i od niechcenia zaczął przekładać leżące na biurku papiery.

- Zdaje się, że moja kuzynka sowicie wynagrodziła pańskie wysiłki.

- Och, tak, naturalnie. Kwota była najzupełniej zadowala­jąca. Pomyślałem jednak, że może Wasza Wysokość zechce coś dorzucić. - Mówiąc to, przełożył laskę z jednej ręki do drugiej. - W końcu to pańską skórę uratowałem.

Sterling przez chwilę się namyślał.

- Wie pan co, chyba rzeczywiście należy się panu coś ekstra.

Kiwnął palcem na Addisona. Służący pochylił się i wysłuchał wydanego szeptem polecenia, otwierając przy tym oczy ze zdumienia. Kiedy wyszedł z gabinetu, Watkins rozsiadł się wygodnie na krześle i uderzając laską w dłoń, uśmiechnął się paskudnie. Najwyraźniej spodziewał się, że Sterling podaruje mu ciężką sakiewkę.

Mężczyźni dla zabicia czasu rozmawiali przez chwilę o po­godzie, w końcu na korytarzu rozległy się oczekiwane kroki.

- Panie Watkins, doceniam pański profesjonalizm. - Sterling pochylił się do przodu i uśmiechnął się przyjaźnie. - To pan prawie śmiertelnie pobił służącego mojej żony, nieprawdaż? A może najął pan jakiegoś zbira, żeby zrobił to za pana?

Uśmiech zniknął z twarzy Watkinsa. Addison otworzył drzwi i do gabinetu wszedł Dower.

- Dower, pan Watkins właśnie wychodził - powiedział chłodno Sterling. - Zechcesz wskazać mu drogę.

Dower podwinął rękawy, prezentując umięśnione i wytatu­owane ramiona.

- Z przyjemnością, milordzie.

- Najlepiej skorzystajcie z kuchennego wyjścia - poinstru­ował Sterling. - Nie chcemy przecież denerwować pań.

Dower kiwnął głową, po czym zepchnął Watkinsa z krze­sła, nie dając mu czasu na złapanie laski, która upadła na podłogę.

- Niech cię diabli, Devonbrooke! Nie masz prawa tak mnie traktować! Już ja was dobrze znam. Myślicie, że wam wszystko wolno, bo macie pieniądze, aleja słyszałem o tej twojej żonie -mamrotał, czerwieniejąc ze złości. - Pewnie nie jesteś pierw­szym, którego zaciągnęła do łóżka, ale jedynym, który był na tyle głupi, by się z tą dziwką ożenić.

Zanim się zorientował, co robi, Sterling wyskoczył zza biurka i z całej siły uderzył Watkinsa pięścią w twarz. Męż­czyzna osunął się w ramiona Dowera.

- No tak - Dower nie krył niezadowolenia. - Musiał mi pan zepsuć całą zabawę, co?

- Wybacz. - Sterling rozmasował obolałe kostki. Ani przez chwilę nie żałował tego, co zrobił. Podniósł laskę Watkinsa, przełamał ją na kolanie i rzucił mu pod nogi. - Zostaw go na ulicy, tam gdzie reszta śmieci, dobrze?

- Tak jest, sir. - Dower wziął mężczyznę pod pachę i nie zważając na to, że ten uderzył głową we framugę, wyciągnął go z gabinetu. - Ale i tak uważam, że los był dla niego zbyt łaskawy.

- Zgadzam się z tobą w zupełności - mruknął Sterling.


-Chciałabym, żeby te sny nigdy się nie skończyły... Lady Hewitt miała rację - rozpaczała Laura. - Z węgla nigdy nie będzie diamentu!

Odwróciła się od lustra i zrezygnowana opadła na łóżko Diany. Kiedy dramatycznym gestem zasłoniła dłonią oczy, Diana i jej pokojówka wymieniły pełne niepokoju spojrzenia.

- Nie bądź głuptasem, Lauro - odezwała się w końcu Dia­na. - To tylko nerwy. Przecież wiesz, że będziesz najpiękniejszą damą na balu.

Laura usiadła.

- Czyżbyś zapomniała zaprosić gości?

Nawet Diana musiała przyznać, że w tym momencie nikt nie uznałby młodej księżnej za diament. Na ramiona zarzuciła peniuar, na którym pełno było plam po herbacie. Głowa tonęła w papilotach, a na twarzy miała grubą warstwę kremu wybielającego marki Gowland. Producent tego cudownego kosmetyku zapewniał, że specyfik pomoże usunąć każdy, nawet najtrwalszy pieg.

Diana delikatnie wytarła krem z czubka nosa Laury.

- Teraz nie wyglądasz najlepiej, ale kiedy nasza, Celeste skończy zabiegi, będziesz najsmaczniejszym kąskiem w Lon­dynie.

Spojrzenie Laury nagle się wypogodziło.

- Kąskiem? Och, Diano umieram z głodu. Zjadłabym cały bochen chleba. Zadzwoń po Cookie, niech nam przyniesie jakąś przekąskę!

- Może później - obiecała Diana. - Teraz musimy cię ubrać.

- Po co? Żeby twój kuzyn mógł się pochwalić przed całym Londynem? Żeby wszyscy lordowie i ich żony mogli wreszcie zobaczyć tę ubogą wiejską pannę, która podstępem zmusiła go do małżeństwa? Wiem, że chciał się zemścić, ale to, co mi teraz robi, jest zbyt okrutne. Powinnam była poślubić Wesleya Trumble'a albo Toma Dillmore'a. Może i są włochaci, a także trochę śmierdzą, ale przynajmniej nigdy nie byliby zdolni do takiej złośliwości. - Znów opadła na łóżko. - Twój kuzyn to wcielony diabeł. Jak ja go niena­widzę!

- Oczywiście, masz rację - jęknęła Diana, dając Celeste znaki, by czym prędzej podała jedwabne pończochy.

Ledwo dziewczyna zaczęła wsuwać je na stopę księżnej, Laura jeszcze raz usiadła. Tym razem na jej twarzy zamiast pochmurnej miny pojawił się wyraz zupełnej beznadziejności.

- Wiem, nie powinnam go obwiniać. Bóg by mnie tak nie karał, gdybym sobie na to nie zasłużyła. To ja wmówiłam sobie, że to, co robię, jest zgodne z Jego wolą, a nie moją. To ja kłamałam, oszukiwałam...

Laura wyspowiadałaby się ze wszystkich swoich grzechów, gdyby nagle do sypialni nie zajrzała Lottie z całym talerzem słodkości.

Sprytna siostrzyczka Laury szybko zorientowała się, że północne skrzydło rezydencji pełne jest najskrytszych tajemnic. Diana stworzyła tu swój własny, przytulny świat w niczym nie przypominający marmurowego chłodu Devonbrooke. Ściany ozdobiono kwiatowymi wzorami, na podłogach leżały puszyste dywany. Przed kominkiem stała miękka otomana, na której niczym ukochana żona wezyra wylegiwała się gruba biała kotka.

Buzia Lottie jak zwykle nie zamykała się już od wejścia.

- Och, Lauro, żebyś tylko widziała te wszystkie smakoły­ki, które Cookie przygotowała na wieczór! Pierniczki, lody, winna galaretka przybrana takimi małymi lukrowymi kwia­tuszkami, a najwspanialsze z tego wszystkiego są francuskie ciasteczka w kształcie serduszek, nasączone rumem. Wszyst­kiego już spróbowałam. A Sterling powiedział, że choć jes­tem za mała, żeby tańczyć, mogę zostać tak długo, jak będę miała ochotę.

Laura nie odrywała wzroku od talerza Lottie.

- Umieram z głodu. Daj mi jedno. Lottie przycisnęła talerz do piersi.

- O, nie! Te są moje. Sama sobie przynieś z kuchni. Laura wstała z łóżka. Jej oczy niebezpiecznie się zwęziły.

- Dawaj te ciasteczka, ty wstrętny chytrusie, bo dostaniesz w tyłek. Zobaczysz.

Lottie otworzyła ze zdziwieniem usta.

- Na pewno mnie nie uderzysz! Nigdy jeszcze mnie nie zbiłaś. Nawet kiedy mi się należało lanie.

- Cóż, zawsze kiedyś musi być ten pierwszy raz. - Laura wyrwała jej z rąk talerz.

Warga Lottie zaczęła drżeć.

- Jesteś starą brzydką księżną, wiesz? Idę wszystko powie­dzieć Cookie! - zagroziła i wybiegła z sypialni, trzaskając za sobą drzwiami.

- Celeste, sprawdź, czy praczka wyprasowała już suknię księżnej - zasugerowała cicho Diana, nie mogąc się napatrzeć, jak Laura z dzikim apetytem wpycha sobie do ust kawałki ciasta.

Kiedy służąca wyszła, Diana zbliżyła się Laury.

- Mmm, Lottie miała rację - mruczała z pełnymi ustami Laura. - Te francuskie ciasteczka są wyborne. - Przełknęła ostatni kawałek i zlizała okruszki z ust, przy okazji połykając trochę kremu wybielającego.

- Dobry Boże! - Diana usiadła na otomanie, omal nie zgniatając przerażonej Śnieżynki. - Spodziewasz się dziecka, prawda?

Niezadowolona kotka schowała się pod łóżkiem, a Laura z powrotem położyła się na plecach. Usta zaczęły jej drżeć, jak gdyby miała się zaraz rozpłakać.

- Od jak dawna wiesz? - zapytała łagodnie Diana. Po policzku Laury spłynęła łza.

- Podejrzewałam od tygodnia, ale dopiero dziś nabrałam pewności. Rano zwróciłam całe śniadanie, a potem zrobiłam Addisonowi awanturę zupełnie bez powodu. Myślałam, że biedak się rozpłacze.

- Chyba nie byłaś zaskoczona? Przecież mój kuzyn co noc bywa w twojej sypialni.

Laura spojrzała na nią podejrzliwie.

- Skąd o tym wiesz?

- Kochanie, ten dom jest wprawdzie dość duży, ale ja nie jestem ślepa. Ani głucha.

Laura zarumieniła się po same uszy.

- Nie myśl sobie, że było w tym coś romantycznego. On po prostu wypełniał swój obowiązek.

- Zdaje się, że nie bez entuzjazmu - dodała chłodno Diana. -Powiedziałaś mu?

Laura pokręciła głową.

- A po co? Przecież kiedy już dam mu tego wymarzonego potomka, nie będę mu więcej potrzebna. Odeśle mnie do jednej ze swoich posiadłości w Walii albo Szkocji i zapomni o moim istnieniu.

Laura z rezerwą patrzyła, jak Diana kładzie się obok niej na łóżku.

- Kiedy mój kuzyn sprowadził się do Devonbrooke Hali, ojciec spełnił wszystko, co obiecał jego rodzicom. Pozbawił Sterlinga miłości, ale za to zapewnił mu wszelki luksus. -Nawet teraz Diana nie potrafiła opanować męczącej ją zazdro­ści. - W całym domu pełno było najróżniejszych zabawek.

Sterling dostał małego tłustego kucyka i najlepszych nauczycieli, a mimo to co wieczór siadał przy oknie w bawialni i wypatrywał czegoś w mroku. Nigdy się nie przyznał, aleja wiem, że czekał na matkę. Gdzieś w głębi duszy nadal wierzył, że może po niego przyjedzie.

Laura westchnęła ciężko.

- A kiedy przestał w to wierzyć?

- Nie mam pewności. Nie wiem, czy w ogóle przestał. -Diana wzięła chłodną rękę Laury. - Musisz być silniejsza od niej. Nie możesz przestać o niego walczyć.

- A jeśli przegram? - wyszeptała Laura. Diana ścisnęła jej dłoń.

- Wtedy pozbierasz kawałeczki swojego złamanego serca i będziesz żyć dalej. Tak jak ja.

Kiedy na szczycie marmurowych schodów wiodących z balkonu do sali balowej pojawiła się księżna Devonbrooke, goście powitali ją szmerem zachwytu.

Pod lśniącymi złoconymi kandelabrami zebrała się śmietanka londyńskiego towarzystwa, by obserwować jej debiut. Po otrzymaniu zaproszenia na bal większość rodzin pośpiesznie wróciła do miasta. W rezydencji Devonbrooke nie wyprawiano tak wielkiej uroczystości od śmierci poprzedniej księżnej. Wszyscy spragnieni byli widoku nie tylko bajkowej posiadłości, ale i młodej żony Diabła z Devonbrooke.

I nie zawiedli się.

Sala balowa była na tyle przestronna, by nie brakowało świeżego powietrza, co zwykle zdarza się na tego rodzaju przyjęciach. Idealnie wyfroterowana podłoga lśniła pod sto­pami, a subtelny zapach wosku mieszał się z bogatą wonią perfum.

Delikatne światło setek świec zbladło, kiedy na schodach pojawiła się ona.

Gęste ciemnokasztanowe włosy, podtrzymywane perłowym diademem, oplatały jej kształtną głowę niczym korona. Kilka loków opadało swobodnie wzdłuż twarzy, podkreślając błysz­czące oczy i ładnie zarysowane brwi. Piegi na policzkach przypominały płatki złotego śniegu. Już następnego wieczoru wszystkie londyńskie piękności z uporem próbowały osiągnąć podobny efekt, pudrując skórę złotym brokatem.

Krój tiulowej sukni na białym spodzie uwydatniał wiotkość jej figury. Koronkowe falbanki okalające wycięcie odsłaniały jej nagą, jakby toczoną z kości słoniowej szyję. Jedyną ozdobę stanowił cienki srebrny łańcuszek, który znikał za dekoltem sukni, zmuszając wszystkich do domysłów na temat tego, jakiż to klejnot próbowała ukryć.

Sterling stał przy oknie i popijając szampana, gawędził z Thane'em, kiedyjego uwagę zwrócił narastający szmer tłumu.

Odwrócił się. Na schodach stalą jego żona.

Kiedy zobaczył Laurę Fairleigh po raz pierwszy, uznał, że nie była zbyt urodziwa. Mylił się. Jej urok wykraczał poza ramy zwykłego piękna. Dumnie podniesione czoło i błysk buntu w oczach zrobiły na nim piorunujące wrażenie.

Thane trącił go w bok.

- Dev, co z tobą? Wyglądasz, jakby bolało cię serce.

- Nic mi nie jest. - Sterling wręczył przyjacielowi swój kieliszek z szampanem i zaczął przeciskać się przez tłum.

Choć nie było takiej potrzeby, bo wszyscy goście zdążyli już zauważyć pojawienie się Laury, obowiązkowy Addison zrobił krok do przodu i obwieścił:

- Jej Wysokość, księżna Devonbrooke.

Schodząc po zalanych światłem schodach, Laura czuła na sobie krytyczne spojrzenia gości. Myślała tylko o jednym, jak to dobrze, że treny wyszły już z mody. Inaczej z pewnością potknęłaby się i upadła.

Szła spokojnie, aż do chwili, kiedy zauważyła, że na dole przed schodami czeka na nią mąż. Jego miodowe włosy uroczo kontrastowały z czernią fraka. Choć wzrok miał posępny, na prawym policzku na sekundę pojawił się czarujący dołeczek.

- Tradycja nakazuje, by bal rozpoczął gość honorowy -szepnął, wyciągając do niej rękę.

Laura podała mu odzianą w rękawiczkę dłoń i pozwoliła zaprowadzić się na środek sali. Muzycy od razu rozpoznali sygnał i zaczęli grać skocznego menueta.

Laura nigdy nie przepadała za menuetem, ale teraz, za każdym razem, kiedy dotykali się czubkami palców i stawali twarzą w twarz, jej serce biło coraz szybciej. Tańczyli, tak jak powinni byli to zrobić podczas przyjęcia weselnego. Ich wy­studiowane ruchy przesycone były erotycznym napięciem i czułością, jaką okazywali sobie w łóżku jeszcze wczorajszej nocy. Zanim wybrzmiały ostatnie nuty, Laura była tak zady­szana, jak gdyby tańczyli jakiś szalony taniec.

Aplauz jeszcze nie ucichł, kiedy podeszła do niech ciemno­włosa piękność w sukni z takim dekoltem, że zdawało się, iż jej piersi lada chwila wyjdą z ukrycia.

- Wasza Wysokość - zamruczała, składając się w głębokim ukłonie, co jeszcze zwiększyło zagrożenie.

- Och, lady Hewitt! Mam nadzieje, że mąż pani dobrze się miewa? - Sterling rozglądał się wokół siebie, jak gdyby szukał kogoś w tłumie. Zauważył, że wszystkie spojrzenia zwrócone są na nich. Goście stojący bliżej wyciągali wręcz szyje, w na­dziei, że usłyszą choć strzępek ekscytującej rozmowy. - Czy towarzyszy dziś pani?

- Niestety, mój Bertie miał dziś wyjątkowo bolesny atak artretyzmu. - Skrzywiła się, udając żal. - Cóż, tojedno z niebez­pieczeństw, z jakimi należy się liczyć, poślubiając starszego mężczyznę. Sama muszę troszczyć się o siebie.

- Jaka szkoda. Miałem nadzieję, że wreszcie go poznam. A czy pani poznała już moją żonę?

Lady Hewitt spojrzała chłodno na Laurę.

- Wasza Wysokość. Jak się pani miewa? Sporo o pani słyszałam. W Londynie dużo się mówi o waszym burzliwym narzeczeństwie. - Cedziła słowa z wystudiowaną złośliwością.

- Och, wcale mnie to nie dziwi - Sterling patrzył jej w oczy z niechęcią. - To prawdziwy skandal, nieprawdaż?

Zaskoczył ją tym stwierdzeniem. Machnęła nerwowo białą dłonią.

- Jestem pewna, milordzie, że rozumie pan, skąd wzięły się takie pogłoski. W końcu odkąd pan powrócił, stał się pan prawdziwym odludkiem.

- To dlatego, że nie potrafię znieść rozłąki z moją ukochaną -Sterling władczo objął Laurę w pasie i uśmiechnął się do niej. -Od pierwszej chwili, kiedy ujrzałem Laurę, wiedziałem, że musi być moja. Czułem się tak, jakbym znał ją od lat.

- Cóż... - Laura zupełnie zapomniała, jak oszałamiająco i niebezpiecznie uroczy potrafi być jej mąż. Jąkałaby się w nieskończoność, gdyby lekko jej nie uszczypnął. - O, tak! To było zupełnie niezwykłe uczucie. Już podczas pierwszego spotkania snuliśmy plany co do naszej wspólnej przyszłości.

- Ajak państwo się poznali? Biorąc pod uwagę tak nieporów­nywalne... warunki... - Lady Hewitt poruszała niespokojnie arystokratycznym nosem. - Podejrzewam, że była to kwestia czystego przypadku.

Sterling zaśmiał się cicho.

- Niektórzy mogą to nazwać przypadkiem, ale ja uważam to za zrządzenie losu. A wszystko zawdzięczam płochliwości mojej klaczy. Zrzuciła mnie, ale na szczęście Laura mnie znalazła. Muszę wyznać, że przez jakiś czas byłem zdany całkowicie na jej łaskę.

Nie przestając promiennie się uśmiechać, Laura z rozmysłem nadepnęła Sterlingowi na nogę.

- Nie przypominam sobie, żebyś się uskarżał.

- Ależ wprost przeciwnie. Kiedy zgodziłaś się mnie poślubić, byłem najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem.

Laura zatrzepotała rzęsami.

- Jakże mogłabym odrzucić tak romantyczne oświadczyny? Sterling lekko zmrużył oczy.

- Kochanie, nic dziwnego, że krąży o nas tyle plotek. Kto by pomyślał, że nikczemny Diabeł z Devonbrooke ulegnie takiemu aniołowi? - mówiąc to, uniósł dłoń Laury i czule ją pocałował.

Kobiety, które w napięciu przysłuchiwały się konwersacji, nie kryły zazdrości, a kiedy jeden z mężczyzn ośmielił się znacząco chrząknąć, jego żona uderzyła go w ramię wachlarzem.

Usta lady Hewitt wykrzywiły się, jak gdyby połknęła coś gorzkiego.

- Proszę wybaczyć, ale obiecałam ten taniec markizowi Gillingham.

- Niech Bóg ma go w swej opiece - mruknął Sterling, patrząc, jak odchodzi.

Laura nie mogła już dłużej powstrzymywać śmiechu.

- Skąd też przyszły ci do głowy te wszystkie brednie? Sam lord Byron nie powstydziłby się takiej fantazji!

- Kochanie, lord Byron stał z boku i notował każde słowo.

- Niemożliwe! Lottie pęknie z zazdrości. - Laura rozejrzała się w poszukiwaniu małej poetki.

Sterling położył ciepłe dłonie na jej nagich ramionach.

- Zapewniam cię, że po dzisiejszej nocy nikt w Londynie, nawet lord Byron, nie będzie wątpił w to, że książę Devonbrooke uwielbia swoją żonę - wyszeptał jej do ucha.

Jego zagadkowe słowa wzbudziły tęsknotę w duszy Laury, ale zanim zdążyła zadać mu pytanie, orkiestra zaczęła grać skoczny taniec, uniemożliwiając prowadzenie rozmowy.

Thane niespokojnie rozglądał się wśród tańczących, chcąc umknąć jednej damie i odnaleźć drugą. Lady Elizabeth Hewitt od godziny niestrudzenie próbowała go podejść. Ponieważ Sterling najwyraźniej odrzucił jej względy, postanowiła szukać pocieszenia w łóżku jego najlepszego przyjaciela. Jeszcze kilka tygodni temu przespanie się z byłą kochanką Sterlinga wcale nie wydawało mu się tak niedorzeczne, dziś Thane aż cierpł, słysząc jej gardłowy śmiech.

Zdecydowanie bardziej podobały mu się wysokie szczupłe kobiety, które były na tyle świadome swej ponadczasowej elegancji, że nie musiały ulegać każdej nowej modzie. Thane westchnął. Choć przeszukał już każdy zakątek sali balowej, wciąż nie mógł znaleźć takiej kobiety.

Znalazł jedynie lady Hewitt, która właśnie go zauważyła i prężąc piersi, sunęła w jego kierunku niczym okręt parowy. Thane jęknął cicho i desperacko spróbował ukryć się za roznoszącym szampana lokajem. Poważnie rozważał możliwość wymknięcia się z balu przez wysokie okno, kiedy kątem oka dostrzegł na balkonie jakąś postać.

Lady Diana Harlow stała, opierając się o poręcz. Thane pokiwał głową. Pogardzała tak płytkimi rozrywkami jak bale, ale powinien był się domyślić, że zechce obserwować kuzyna i jego żonę.

Tylko że Diana nie przyglądała się Sterlingowi i Laurze. Patrzyła na niego.

Ich oczy spotkały się ponad głowami falującego tłumu tancerzy. Wyprostowała się, a na jej twarzy pojawił się niepokój. Kiedy odwróciła się, gotowa do ucieczki, Thane, nie namyślając się długo, rzucił się biegiem w jej kierunku, pokonując po dwa schody naraz.

Wbiegł na górę, kiedy już miała zniknąć za zakrętem kory­tarza wiodącego do północnego skrzydła.

- Czyżby uciekała pani z balu? Myślałem, że to rola dla Kopciuszka.

Niestety, nawet najpiękniejszy sen musi się kiedyś skończyć...

Diana zatrzymała się i powoli odwróciła, poprawiając bordową suknię.

- Zawsze uważałam, że to niesprawiedliwe, by dobra wróżka miała dużo mniej przywilejów niż jej protegowana.

Thane podszedł do niej.

- Diano, czy nie zmęczyło panią to ciągłe uciekanie? Bo mnie tak. Uciekałem przezjedenaście lat i nie znalazłem tego, czego szukałem.

Usta Diany drgnęły w ironicznym uśmiechu.

- A czegóż to pan szukał, milordzie?

- Pani serca. Pani ramion. - Na dole orkiestra zagrała pierwsze takty walca. Thane zrobił krok w jej stronę. -Pani łoża.

Diana odwróciła się od niego, ale on zdążył zauważyć, że jej surowa twarz nagle złagodniała.

- Jak pan śmie tak mnie obrażać? Wystarczy jedno moje słowo, a mój kuzyn jutro wyzwie pana na pojedynek.

- Niech tak będzie - odparł posępnie Thane. - Wolę zginąć w walce, niż dalej tak się męczyć. Bez pani moje życie nie ma sensu.

- W takim razie istotnie, ma pan pecha. - Diana patrzyła na niego z wściekłością. - To pan zmarnował nam jedenaście lat, nie ja.

- To nieprawda i pani dobrze o tym wie. Przecież pani sama zerwała zaręczyny, pani uwierzyła plotkom, zamiast mężczyź­nie, którego rzekomo pani kochała. - Potrząsał głową. - Wciąż nie pojmuję, jak mogła pani uwierzyć, że porzuciłbym panią dla tej słodkiej idiotki Cynthii Markham.

- Widziałam was! - zawołała. - Widziałam was wtedy, na przyjęciu u lady Oakley! Widziałam, jak trzymał ją pan w ra­mionach, jak ją pan całował! Równie namiętnie jak mnie.

Krew odpłynęła mu z twarzy.

- O Boże - szepnął. - Nie wiedziałem.

- A więc pan nie zaprzecza? Nie będzie mi pan wmawiał, że to ona pocałowała pana? Kto wie, minęło tyle lat, istnieje szansa, że może czuję się na tyle samotna i zdesperowana, by panu uwierzyć!

Thane pochylił głowę, nie wiedząc, jak poradzić sobie z nagłym powrotem wstydu, który przez tyle lat nie pozwalał mu się bronić. W jednej chwili przed oczami stanęło mu pół życia zmarnowanego na żal i zażenowanie, zobaczył czułe chwile, których nie zaznali, dzieci, które mogli mieć. Kiedy znów na nią spojrzał, zrozumiał, że liczy się tylko teraźniej­szość.

- Nie zamierzam pani okłamywać. Owszem, pocałowałem ją.

- Dlaczego? - wyszeptała Diana. Widok łez spływających po jej policzkach sprawił mu taki sam ból jak dawniej. Dlaczego zrobił pan coś takiego?

Thane podał jej chusteczkę.

- Bo byłem młody i głupi. Bo byłem sam ze ślicznym młodym dziewczęciem w ogrodzie w księżycową noc, a ona patrzyła na mnie tak, jakbym właśnie dał jej gwiazdkę z nieba. Bo za kilka dni miałem brać ślub. Bo odchodziłem od zmysłów z miłości do pani. Bo przerażała mnie głębia moich uczuć. - Bezradnie potrząsał głową. - W chwili, w której ją pocałowa­łem, wiedziałem, że popełniłem błąd. Diana mięła w dłoni chusteczkę.

- Nazajutrz odwiedziły mnie Georgiana i Blanche. Powie­działy, że zamierza się pan żenić z Cynthią, nie ze mną. Oczywiście im uwierzyłam. Dlaczego miałam nie wierzyć? Widziałam wszystko na własne oczy. Nie zostawił mi pan wyboru, jak tylko zerwać zaręczyny, zanim pan sam to uczyni. Jak inaczej miałam ratować dumę?

Thane wziął w dłonie twarz Diany i zmusił ją, by spojrzała mu w oczy.

- Tamtej nocy widziała pani, jak całowałem Cynthię Mark-ham, ale nie patrzyła pani wystarczająco długo, by zobaczyć, jak ją odpycham. Nie słyszała pani, jak jej mówiłem, że moje serce i życie należy do innej. - Dotknął kciukiem jej drżącej wargi. - Do pani.

Zacisnęła palce na jego ręce, dając mu do zrozumienia, jak bardzo pragnęła mu wierzyć.

- Ale dlaczego nie przyszedł pan do mnie? Gdyby wtedy mi pan wyjaśnił...

- Bóg jeden wie, że powinienem był tak zrobić. Rozbić kamieniem okno do pani sypialni, wyważyć drzwi, stanąć na najwyższym dachu w Londynie i krzyczeć, że tylko panią kocham. Cóż, byłem tylko młodym chłopcem, a pani brak wiary we mnie boleśnie mnie zranił. - Spuścił oczy. - Poza tym było mi wstyd, bo w tej podłej plotce tkwiło jednak maleńkie ziarenko prawdy.

Diana patrzyła na jego twarz, po policzkach ciągle spływały jej łzy.

- Duma i czas zrobiły z nas obojga głupców.

Thane objął ją i przytulił, tak jak tego pragnął przez te wszystkie lata.

- Jestem teraz starszy i mądrzejszy. Do diabła z dumą! A co do czasu, nie mam zamiaru marnować ani sekundy więcej.

Na dowód tego, że nie żartował, pochylił się nad nią i delikat­nie pocałował jej usta, by już nigdy nie miała powodu w niego wątpić.

Było już dobrze po północy, kiedy ostatni goście opuszczali Devonbrooke Hali. Zarówno uroczystą kolację, jak i bal uznano za towarzyski sukces. Jedyny mniej przyjemny wypadek przy­darzył się hrabinie Rockingham, która zajrzawszy pod pokrywę leżącej przed nią na stole tacy, znalazła grubego czarnego kociaka ze smakiem pałaszującego kurczaka. Zażywna niewiasta wzięła go za wielkiego szczura, narobiła wrzasku, po czym zemdlała.

Tak jak to miał w zwyczaju, pełen fantazji gospodarz znów stał się głównym tematem plotek. Tym razem nie chodziło kolejny flirt, pojedynek czy wygraną w karty. Książę ujął całe londyńskie towarzystwo swoją miłością i oddaniem pięknej młodej żonie.

Choć nie było to regułą, by małżonkowie tańczyli ze sobą przez cały bal, Sterling ani na chwilę nie wypuszczał jej z ramion, między tańcami przedstawiał ją kolejnym goś­ciom, chętnie powtarzając burzliwą historię ich poznania narzeczeństwa. Podczas kolacji wzniósł na jej cześć tak wzruszający i żarliwy toast, że nawet znudzony lord Byron miał łzy w oczach. Biedna lady Hewitt, nie mogąc poradzić sobie z nadmiarem emocji, zaniemówiła i wkrótce opuściła przyjęcie.

Kiedy muzycy pakowali instrumenty, a lokaj zaczął gasić świece, Laura ciągle spacerowała po sali balowej. Żałowała, że tańce nie mogły trwać do rana. Lub zawsze. Choć i to byłoby za krótko, by nacieszyć się ciepłem oczu Sterlinga, biciemjego serca, czułym dotykiem. Westchnęła z rozmarzeniem. Przez kilka cudownych godzin miała wrażenie, że odzyskała swojego dawnego Nicholasa.

Ktoś za jej plecami chrząknął. Laura odwróciła się i zauwa­żyła Sterlinga, trzymającego na rękach śpiącą Lottie.

- Znalazłem ją zwiniętą w kłębek pod stołem z deserami. Spała - wyjaśnił szeptem.

Laura podeszła do nich i poprawiła ramię siostry, które zwisało bezwładnie.

- Biedactwo, będzie załamana. Tak chciała doczekać końca balu - powiedziała cicho.

- Zdaje się, że przejadła się słodyczami. George mówi, że już po południu skarżyła się na bóle brzucha. Do rana na pewno wydobrzeje.

Kiedy się odwrócił i delikatnie przytulił do siebie Lottie, Laurę ogarnęło niezwykłe wzruszenie. Czy i ich dzieci będzie tak nosił? Czy będzie kładł je do łóżeczek i całował na dobranoc w rumiane policzki?

Laura nie miała pojęcia, ale wiedziała, że musi dać mu szansę. Jej dłoń dotknęła brzucha. Nie chodziło jej o samą siebie, nawet nie o niego, ale o ich nienarodzone dziecko.

- Sterling? - odezwała się, unosząc dumnie głowę.

- Tak? - zatrzymał się w drzwiach i odwrócił.

- Kiedy już ułożysz Lottie, chciałabym z tobą pomówić w gabinecie.

Po raz pierwszy tej nocy w jego oczach pojawił się niepokój. Laura natychmiast pożałowała, że to powiedziała. Nie mogła jednak się dłużej wahać. Gdyby zaczekała z tą nowiną, aż przyjdzie do jej sypialni, nie zdążyłaby powiedzieć ani słowa.

- Oczywiście. Zaraz przyjdę.

Laura weszła do jego gabinetu, nie była tu od tamtej sprzeczki w dniujej urodzin. Kominek był zimny i ciemny, więc zapaliła stojącą na biurku lampę. Usiadła w fotelu i po chwili zaczęła niecierpliwie poruszać stopą.

Czas dłużył się w nieskończoność. Laura wstała i ruszyła w obchód po pokoju. Lampa płonęła bardzo słabym płomieniem, nie rozpraszając ponurego mroku.

- Na pewno są tu gdzieś jakieś świeczki - mruknęła do siebie.

Rozejrzała się po półkach z książkami, ale znalazła jedynie dwa wypalone knoty i puste pudełko po zapałkach. Cóż, będzie musiała poszukać w tym przerażającym biurku męża. Chciała tylko przycupnąć na brzegu fotela, ale zanim się spostrzegła, zagłębiła się w wygodnej miękkiej skórze.

A więc tak to jest być księciem, pomyślała, przyglądając się gabinetowi z zupełnie nowej perspektywy.

Kiedy przyjdzie Sterling, powinna kazać mu usiąść po drugiej stronie biurka. Sama rozsiądzie się w fotelu i trzymając w ustach cygaro, wyjaśni mu, że ma dość jego izolowania się i że po prostu od tej pory będzie musiał się nią zajmować.

Rozśmieszył ją ten pomysł. Wciąż się uśmiechając, zaczęła przeglądać zawartość szuflad. Wkrótce została jej do spraw­dzenia tylko jedna, w lewym górnym rogu. Pociągnęła za mahoniowy uchwyt, ale szuflada nie drgnęła, jak gdyby od dawna nikt do niej nie zaglądał. Zacisnęła zęby i szarpnęła z całej siły.

Szuflada odsunęła się, a w powietrzu nagle zapachniało kwiatami pomarańczy.

Modlą się, byś któregoś dnia zechciał mi wybaczyć...

Kiedy Sterling wszedł do swojego gabinetu, zastał Laurę stojącą za biurkiem i przyciskającą do piersi stos kopert.

Podszedł do niej, zaalarmowany widokiem łez spływających jej po policzkach.

- Co się stało, Lauro? Czy ktoś powiedział ci coś przykrego? Jeśli tak, to przysięgam, że...

Nie zdążył jej objąć, bo uderzyła go listami.

- Nigdy ich nie otworzyłeś - powiedziała cicho, ale suro­wo. - Nigdy nie przeczytałeś ani jednego słowa!

Sterling spojrzał jej w oczy i nagle jego serce zaczęło zamieniać się w kawałek lodu. Nie musiał oglądać listów, by wiedzieć, kto był ich autorem. Poznawał po zapachu.

Delikatnie, ale zdecydowanie wyjął koperty z jej dłoni, wrzucił je z powrotem do biurka i zamknął szufladę kop­niakiem.

- Nie byłem ciekaw, co miała mi do powiedzenia.

- Skąd wiesz, skoro nigdy jej nie wysłuchałeś? - Laura szarpnęła za uchwyt, otworzyła szufladę i zaczęła wyrzucać całe stosy listów od jego matki. Kładła je wszystkie na biurku, a że było ich dość dużo, część spadła na podłogę.

- Tydzień po tygodniu, przez ostatnie sześć lat życia ta kobieta przelewała na papier swoje uczucia. Do ciebie. Mogłeś chociaż spróbować ją wysłuchać.

Sterling czuł, że ogarnia go wściekłość.

- Nie zamierzam z tobą o tym dyskutować, Lauro. Ani teraz, ani nigdy.

- A to szkoda! Bo ja nie zamierzam być jeszcze jednym niechcianym listem, jaki wepchniesz do szuflady. Ignorując mnie, nie zdołasz sprawić, żebym znikła. Gdybyś mógł, roz­płynęłabym się jeszcze tego samego dnia, kiedy postawiłam nogę w tym przeklętym domu. - Laura drżącymi rękoma rozerwała pierwszą z brzegu kopertę. - „Najdroższy Synku" -przeczytała.

- Lauro, przestań! Nie rób tego. Rzuciła mu gniewne spojrzenie.

- „Nadchodzi zima, dni stają się coraz krótsze, a ja nadal zaczynam i kończę je, myśląc o Tobie. Zastanawiam się, jak spędzasz chłodne jesienne popołudnia i czy jesteś szczęś­liwy".

Sterling oparł się brzeg biurka i założył ręce na piersi.

- Gdyby jej zależało na moim szczęściu, nie sądzę, żeby tak ochoczo mnie sprzedała.

Laura złamała następną pieczęć.

- „Kochany Sterlingu! Znowu śniłeś mi się ubiegłej nocy. Nie byłeś już małym chłopcem, jakim Cię pamiętam, ale przystojnym i szlachetnym mężczyzną. Byłam z Ciebie taka dumna".

- O Boże, ale sen - parsknął. - Cóż, rzeczywistość mogłaby ją rozczarować, co?

Ignorując jego uwagę, Laura otworzyła kolejną kopertę.

- „Ukochany Synu" - zaczęła. - „Wybacz, proszę, okropne gryzmoły. Laudanum, które zażywam, by złagodzić ból, zdaje się odbierać mi władzę w rękach i osłabiać sprawność umysłu".

Sterling wyprostował się.

- Lauro, przestań - poprosił łagodnie. - Ostrzegam, że...

Choć po policzkach znów spływały jej łzy, jej głos był pewny i nie drżał.

- „Nie żałuj mnie. To nic strasznego, że umieram. Boję się jedynie tego, że przed śmiercią mogę nie zobaczyć Twej kochanej twarzy".

- Niech cię diabli, kobieto! Nie masz prawa! - Sterling wyrwał list z jej dłoni, zmiął i wrzucił do kominka. - Nie była twoją matką, ale moją!

Laura roztrzęsioną ręką wskazała palenisko.

- To jej ostatnie słowa do ciebie. Chyba nie chcesz ich wyrzucić jak zwykłych śmieci?

- Dlaczego nie? Ona tak właśnie postąpiła ze mną, nie­prawdaż?

- A twój ojciec? Nigdy nie rozumiałam, dlaczego obwiniałeś tylko ją?

- Bo to ona miała mnie kochać! - ryknął Sterling.

Przez dłuższą chwilę patrzyli na siebie, ciężko oddychając. W końcu Sterling podszedł do okna i zapatrzył się w mrok, przerażony własnym wybuchem.

Kiedy się odezwał, jego głos był chłodny i opanowany.

- Ojciec ledwo tolerował moją obecność. Najchętniej sprzedałby mnie Cyganom za trzydzieści srebrników, gdyby wiedział, że kupi za to butelkę porto albo godzinę przy karcianym stole. - Sterling powoli odwrócił się do Laury. -On mnie sprzedał, ale to matka mu na to pozwoliła. Nie rozumiem tego. Nie potrafię wybaczyć jej czegoś, czego nie rozumiem.

Laura podniosła ze stołu kilka listów i z błaganiem w oczach wyciągnęła do niego rękę.

- Sterling, te listy mogą ci pomóc zrozumieć to, co się stało. Może kiedy je przeczytasz, pojmiesz, jak twój ojciec ją znie­wolił, jak bezradna przez niego się czuła. Przekonał ją, że wuj zapewni cię przyszłość, jakiej ona nigdy by ci nie dała. Kiedy już było po wszystkim, zrozumiała, że popełniła straszliwy błąd, ale twój ojciec nie pozwolił jej się z tobą kontaktować. Niszczył listy, które do ciebie pisała. Wmówiłjej, że bez niej będziesz dużo szczęśliwszy, że w twoim życiu nie ma już dla niej miejsca. Przez całe lata nie miała odwagi do ciebie znów napisać.

- Ojciec nie żyje od ponad dziesięciu lat, a ona przez ten czas ani razu nie próbowała się ze mną zobaczyć.

- A czybyś ją przyjął? - zapytała, podnosząc głowę.

- Nie wiem - przyznał.

- Ona też nie wiedziała. Myślę, że się bała twojego od­rzucenia. Mogłaby tego nie przeżyć. - Laura podeszła do niego. - Nawet gdyby próbowała powstrzymać twojego ojca przed oddaniem cię Granville'owi Harlowowi, to nie mogła. Nie miała ani takiej prawnej możliwości, ani moralnego wpływu. Była po prostu kobietą uwięzioną w świecie stworzonym przez mężczyzn, takich jak ty i twój ojciec.

- Nie jestem taki jak mój ojciec - uciął Sterling. Laura wzięła głęboki oddech.

- Może masz rację. Diana uważa, że z dnia na dzień coraz bardziej upodabniasz się do wuja.

Sterling usiadł ciężko na parapecie i gorzko się zaśmiał.

- I ty, Brutusie?

- Sterling, twoja matka popełniła błąd. Płaciła za niego przez całe życie.

- Czyżby? Chyba jednak to ja musiałem zapłacić za jej błąd. - Mierzwił w zamyśleniu włosy. - Nikomu o tym nie mówiłem, ale musisz wiedzieć, że jest jeszcze coś, czego nigdy nie zdołam wybaczyć.

Laura patrzyła na niego w milczeniu.

- Tamtego dnia, kiedy dotarło do mnie, co zamierzają zrobić, byłem gotowy wyjść z wujem. Matka uklękła i wyciąg­nęła do mnie ramiona. Wiedziałem, że już więcej jej nie zobaczę, a mimo to minąłem ją bez słowa. - Choć Laura stała o krok od niego, Sterling w napięciu wpatrywał się we wzór na dywanie. - Ten moment ciągle mi się śni i zawsze kończy się tak samo. Mijam jej otwarte ramiona, po czym budzę się i słyszę, jak mnie woła. - Podniósł głowę i w końcu spojrzał jej w oczy. - I tego nigdy nie wybaczę. Nigdy.

- Sterling, komu nie chcesz wybaczyć? Jej? - Laura wyciąg­nęła dłoń, by dotknąć jego policzka. - A może sobie?

Chwycił jej rękę i odsunął od swojej twarzy.

- A co za różnica?

Zostawił ją stojącą przy oknie, a sam usiadł za biurkiem i zaczął chować listy.

Laura patrzyła na niego zatroskana.

- Zastanawiałeś się kiedy, dlaczego przechowujesz listy od matki, skoro nie zamierzasz ich przeczytać?

Nie odpowiedział. Schylił się, by zebrać z podłogi rozsypane koperty, i niedbale upchnął je w pełnej szufladzie.

- Diabeł z Devonbrooke nigdy nie zdobędzie się na to, by jej wybaczyć, ale założę się, że Nicholas Radcliffe by to zrobił - powiedziała cicho.

- Nicholas Radcliffe nie istnieje. To wytwór twojej wy­obraźni.

- Jesteś tego pewien? Może właśnie byłbyś takim czło­wiekiem, gdybyś dorastał w Arden, pod opieką kochającej matki. Sterling, jeszcze nic straconego, wciąż możesz nim być, wystarczy, że odnajdziesz w swym sercu choć odro­binę litości. Dla niej i dla siebie. - Laura przełknęła łzy. -Dla mnie?

Choć instynkt podpowiadał mu, że Laura po raz ostatni odłożyła na bok dumę i błagała go o przebaczenie, ostatni raz nad nim płakała, stanowczym gestem zasunął szufladę.

Laura zamknęła oczy. Kiedyje znów otworzyła, były suche.

- Złamałeś matce serce - powiedziała cicho. - Nie pozwolę, byś złamał je i mnie.

Kiedy wyszła, Sterling odwrócił się w fotelu, nie mogąc znieść widoku drzwi, za którymi znikła. Jego wzrok zatrzymał się na kopercie, o której zapomniał, a która leżała teraz w kominku.

Powinienem rozpalić ogień, myślał z zaciekłością. Powinie­nem wszystkie je tu wrzucić i patrzeć, jak płoną. Zaklął pod nosem i wygrzebał list z zimnego popiołu.

Otworzył szufladę, zamierzając schować go tam wraz z pozostałymi, ale nagle coś go powstrzymało. Czy to ulotny zapach pomarańczy, czy zmieniony przez chorobę charakter pisma umierającej matki, nie wiedział.

Ręce drżały mu, kiedy powoli rozłożył pomiętą kartkę. List datowany był dwudziestego ósmego stycznia tysiąc osiemset piętnastego roku. Pięć dni przed jej śmiercią.

Ukochany Synu!

Wybacz, proszą, okropne gryzmoły. Laudanum, które zaży­wam, by złagodzić ból, zdaje się odbierać mi władzą w rękach i osłabiać sprawność umysłu. Nie żałuj mnie. To nic strasznego, Że umieram. Boję się jedynie tego, że przed śmiercią mogę nie zobaczyć Twej kochanej twarzy.

Już dawno temu pojednałam się ze Stwórcą i nie boję się przyszłości. Uważam się za błogosławioną, bo miałam szczęście być Twoją matką, choćby tylko przez kilka krótkich lat.

Głos matki był tak wyraźny, jak gdyby stała tuż za jego plecami. Sterling uszczypał się w policzek, wdzięczny, że laska wuja dawno temu wysuszyła wszystkie jego łzy.

Nigdy się nie pożegnaliśmy i nie zamierzam tego robić tym razem. Przez większą część życia cierpiałam pozbawiona Two­jego słodkiego towarzystwa, żywiąc nadzieję, że dane mi będzie oglądać Cię z nieba. Kiedy już Bóg mnie do siebie wezwie, będę wysyłać promienie słońca, by ogrzały Cię w chłodne zimowe dni i głaskać Twoje włosy niewidzialną ręką, gdy ogarną Cię przygnębienie i troski.

Synu, jakkolwiek ułoży się Twoje życie, wiedz, Że zawsze będę przy Tobie. A jeśli nie, to w moim imieniu będą Cię strzegły Boże anioły.

Sterling roześmiał się wbrew sobie.

- Dzięki, mamo, przysłałaś mi tu jednego. Anioła zemsty.

Jeśli to będzie kiedyś w mojej mocy, dopilnują, byś nie szedł przez Życie samotnie. Ani przez to, ani przez następne. Ręce mi drżą, ale moje serce jest stałe. Przysięgam Ci to, Synku, na moje stare serce.

Na zawsze kochająca Cię matka, Eleonora Harlow

Sterling nieśmiało dotknął podpisu. Był lekko rozmazany, jak gdyby spadła nań łza, którą szybko wytarto.

- Próbowałaś dotrzymać przysięgi, prawda? - wyszeptał. Laura nie miała racji. Nie złamał matce serca. Jej serce okazało się na tyle silne i szczere, by przetrwać mimo jego obojętności i okrutnego losu, jaki ją spotkał.

Ostrożnie złożył list i odłożył go na biurko. Oddychając niepewnie, odsunął szufladę i po chwili wahania wybrałjedną z kopert, złamał pieczęć, usiadł wygodnie w fotelu i zaczął czytać.

Wychodząc rankiem ze swojego gabinetu, książę Devon-brooke zderzył się ze sprzątającą korytarz pokojówką. Dziew­czyna tak się zlękła, że z piskiem upadła na plecy, wypuszczając z dłoni szczotkę.

- Och, Wasza Wysokość! Tak mi przykro, nie wiedziałam, że był pan w gabinecie.

Widząc, że nie może się pozbierać z podłogi, Sterling wyciągnął do niej rękę i pomógł wstać.

- Nie musisz przepraszać, moja droga. To ja jestem nie­zdarą - powiedział, po czym podał dziewczynie szczotkę i ruszył w swoją stronę. Kiedy zerknął na nią przez ramię, pokojówka wciąż jeszcze stała z otwartymi ustami i patrzyła na oddalającego się księcia.

Sterling wcale się nie zdziwił. Choć nadal miał na sobie strój z przyjęcia, nie wyglądał już tak efektownie. Nie zawią­zany fular zwisał mu na szyi, a o fraku zupełnie zapomniał i zostawił go na oparciu krzesła. Próbował doprowadzić do ładu zmierzwione włosy, ale tylko pogorszył sprawę. Jednak najbardziej niepokojący był jego uśmiech. Po prostu nie potrafił opanować wesołości. Całymi tygodniami milczał i z posępną miną przepadał w swym ciemnym gabinecie, nic dziwnego, że dziewczyna uznała, iż do reszty postradał rozum.

Dzień zaczął się na dobre, jednak w holu nie widać było żywego ducha, zupełnie jak za czasów wuja. Na korytarzach panowała nienaturalna cisza. Sterling dopiero teraz uświadomił sobie, jak bardzo przywykł już do wesołego szczebiotu dzieci, do ich kłótni i chaosu, jaki wywoływały w całym domu, do utyskiwań Dowera i śpiewu Cookie. Cóż, pewnie wszyscy są jeszcze w łóżkach i odsypiają wczorajsze ekscesy.

Był już na półpiętrze, kiedy usłyszał za sobą przyspieszone kroki.

- Wasza Wysokość! - W głosie Addisona wyczuł niepo­kój. - Proszę zaczekać. Chciałbym z panem mówić.

- Wybacz, Addison, ale jestem zajęty. Zmarnowałem już zbyt dużo czasu.

- Ale, milordzie, ja właśnie...

- Później - uciął Sterling i nie zatrzymując się, minął galerię i wszedł na korytarz wiodący do wschodniego skrzydła.

W głowie wciąż dźwięczały mu słowa z jednego z listów matki.

Mata Laura z dnia na dzień staje się coraz piękniejsza, a ja wciąż lękam się o jej przyszłość. Obawiam się, że nie zadowoli jej zwyczajne uczucie. Ona marzy o namiętnej miło­ści. Każda kobieta jej pragnie, a żadna przecież jej nie za­znała.

Zdziwił się na widok psów warujących przed sypialnią Laury. Kiedy podszedł bliżej, Caliban zaczął żałośnie wyć, Cerberus zaś podniósł masywną łapę i popchnął drzwi.

- Co z wami, chłopaki? - zapytał, zaniepokojony ich za­chowaniem. - Rozumiem, że zamknęła się przede mną na klucz, ale wy chyba nie zasłużyliście na tak okrutny los.

Sterling nacisnął klamkę. Okazało się, że drzwi wcale nie były zamknięte. Wszedł do środka, za nim wbiegły psy i od razu zaczęły krążyć po pokoju, obwąchując każdy zakątek.

Oniemiały Sterling rozejrzał się po sypialni. Zdaje się że i jemu nie pozostało nic innego. W pokoju nie było śladu po jego żonie, w powietrzu unosił się jedynie jej zapach. Zabrała wszystkie należące do niej rzeczy.

Z wyjątkiem leżącego na środku łóżka listu.

Pełen złych przeczuć otworzył kopertę. Znał charakter pisma Laury, to ona powiadomiła go o śmierci matki. Już wówczas, sądząc jedynie z tonu jej listu, wydała mu się niezwykle pociągająca.

Drogi Sterlingu!

Nie wiem, czy kiedykolwiek przeczytasz ten list. Może po prostu schowasz go w biurku, tam gdzie trzymasz swoje serce.

Nie zaprzeczam, wyrządziłam Ci ogromną krzywdę i choć gotowa jestem do końca moich dni płacić za grzechy, nie mogę się zgodzić na to, by i nasze nienarodzone dziecko za nie pokutowało.

Pokój nagle zaczął wirować. Sterling chciał usiąść na łóżku, ale nie trafił i osunął się na podłogę. Oparł głowę o brzeg łóżka i wziął głęboki wdech.

Wszystko wskazuje na to, że oboje dopełniliśmy małżeńskiego obowiązku. Twoje starania nie będą już potrzebne, dlatego postanowiłam przenieść się do Arden, by tam oczekiwać roz­wiązania. Rozumiem, że powodem, dla którego mnie poślubiłeś, była potrzeba spłodzenia potomka, i zakładam, że nie zechcesz zajmować się wychowywaniem córki.

Córeczka, pomyślał, nieświadomie zasłaniając usta dłonią. Ciemnowłose piegowate maleństwo, które będzie wskakiwać mu w ramiona, zarzucać rączki na szyję i tulić się do niego. Niewinna niarzycielka ojasnych oczach, czekająca na księcia z bajki, który pocałunkiem obudzi ją ze snu.

Ostrzegam, że jeśli urodzi nam się syn, nie pozwolę, by wychowywał się w tym zimnym mauzoleum pod opieką nie­czułego ojca. Zostanie tu, w Arden, otoczony rodziną, kotami, słońcem. Entuzjastyczna ciocia Lottie będzie go rozpieszczać, a wuj George pokaże, jak oszukiwać w wista. Cookie będzie dla niego piekła babeczki, a kiedy dorośnie, Dower nauczy go kląć jak prawdziwy mężczyzna.

Dam mu na imię Nicholas i wychowam na wspaniałego człowieka, jakim mogłeś być i Ty, gdyby wuj nie zatruł Twojej duszy.

I przysięgam, że nikt nigdy nie zdoła nas rozdzielić.

- Wspaniała dziewczyna - mruknął Sterling, ze zdziwieniem wyczuwając na policzku wilgotną kropelkę.

Proszę, nie wiń Diany ani służby o to, że nie powiadomili Cię o naszym wyjeździe. Jak Ci wiadomo, Dower potrafi być niezwykle zaradny, kiedy wymagają tego okoliczności. Mimo dzielących nas różnic, zawsze pozostanę wierną i szczerze Ci oddaną żoną. Laura

Sterling przycisnął list do ust.

- Wiem.

Poderwał się na nogi i wybiegł z pokoju, głośno wołając kuzynkę.

Nawet jeśli ten dzień nigdy nie nadejdzie, wiedz, Że Zawsze będę Cię kochać...

Zbliżając się do północnego skrzydła, Sterling usłyszał niezwykłe dźwięki. Zwolnił kroku. Kiedyjuż był przed drzwia­mi sypialni Diany, przystanął na chwilę, zastanawiając się, czy z braku snu przypadkiem nie ma omamów. Ale nie, po chwili dźwięk się powtórzył.

Diana się śmiała. Jego poważna, ustatkowana kuzynka, której uśmiech był czymś tak rzadkim jak kwitnąca zimą róża, naprawdę się śmiała. Tyle że oprócz jej śmiechu słychać było coś jeszcze bardziej szokującego - niski zachrypnięty męski szept.

Sterling był zbyt zdumiony, by myśleć. Jednym kopniakiem otworzył drzwi.

Diana leżała na łóżku, zasłaniając piersi kołdrą, jej rozpusz­czone ciemne włosy opadały na nagie ramiona.

- Ależ ze mnie gbur - powiedziała kwaśno. - Nie odpo­wiedziałam na twoje pukanie.

Obok niej, w łóżku, leżał Thane. Biedak był tak zaskoczony, że nie wiedział, co robić, schować się pod kołdrę czy wyskoczyć przez okno.

- Jesteś uzbrojony?

- W tej chwili nie - odparł Sterling. - Mogę zadzwonić na Addisona. Jeśli uważasz, że to konieczne, przyniesie pistolety.

Thane uniósł rękę, chcąc go powstrzymać.

- O, nie, nie ma pośpiechu. W ogóle nie ma potrzeby się pojedynkować. Zapewniam cię, że moje intencje co do twojej kuzynki są poważne.

Sterling spojrzał na porozrzucane po całej sypialni ubrania i zarumienione policzki Diany.

- Właśnie widzę.

- Próbowałam go namówić, żeby uciekł ze mną do Gretna Green - wtrąciła Diana z uwodzicielskim uśmiechem, siadając i opierając się na poduszkach.

- A ja absolutnie się na to nie zgadzam! - Thane był tak oburzony, że zupełnie zapomniał o obecności Sterlinga. - Tyle lat kazałaś mi na siebie czekać, teraz jesteś mi coś winna. Chcę, żeby każda londyńska plotkarka zobaczyła, jaką będziesz cudowną panną młodą.

- Aleja nie wiem, czy wytrzymam bez ciebie choćby dzień dłużej.

Kiedy zaczęli czule dotykać się nosami, Sterling chrząknął i rzekł:

- Laura odeszła. Zostawiła mnie.

Thane i Diana spojrzeli po sobie znacząco.

- Wcale się nie dziwię - powiedziała Diana. Thane wzruszył ramionami.

- To była tylko kwestia czasu.

Sterling zrozpaczony ich brakiem zainteresowania dla swo­jego nieszczęścia chwycił się ostatniej deski ratunku.

- Spodziewa się dziecka. Diana lekko przechyliła głowę.

- Czy dlatego chcesz, żeby do ciebie wróciła?

- Nie! - rzucił z bijącym sercem Sterling. Diana machnęła na niego ręką.

- To dlaczego tracisz tu z nami czas? Jedź po nią! No, ruszaj!

Sterling mrugnął do kuzynki, po czy rzucił przyjacielowi ostrzegawcze spojrzenie.

- Thane, lepiej czym prędzej skończcie to, co zaczęliście. Jeśli po powrocie nie zastanę was małżeństwem, będę musiał cię zastrzelić.

Wychodząc, zerknął na nich jeszcze raz. Diana uśmiechała się zwycięsko.

Sterling Harlow wracał do domu.

Mijał bujne żywopłoty i malownicze łąki, błyszczące liście drzew odbijały promienie zachodzącego słońca. Błękit nieba powoli znikał za szaroróżową zasłoną wieczoru.

Dzień odchodził, a wraz z nim lato. Sterling tak pędził na swoim wierzchowcu, że zupełnie nie czuł chłodu. Nie miał powodu, by bać się nadchodzącej jesieni. Zamierzał spędzić ją, wygrzewając stopy przed kominkiem w przytulnym salonie w posiadłości Arden, obserwując, jak z dnia na dzień coraz bardziej zaokrągla się brzuch jego pięknej młodej żony.

O ile pozwoli mu zostać.

Zanim miał się o tym przekonać, w drodze czekał gojeszcze jeden przystanek.

Kiedy dotarł na dziedziniec kościoła Świętego Michała, zapadł już zmrok. Uwiązał konia przy cmentarnej bramie, wszedł do środka i od razu skierował się do mogiły matki.

Choć Laura wróciła do domu nie dalej jak kilka godzin temu, przed kamiennym nagrobkiem leżał bukiet świeżych kwiatów pomarańczy. Sterling przyklęknął i powąchał kwiaty. Dobrze znał ten zapach.

Gipsowy aniołek strzegący grobu przyglądał mu się ze zrozumieniem. Sterling odłożył bukiet na miejsce i dotknął palcami napisu.

Eleonora Harlow, Ukochana Matka.

Pochylił głowę, by wreszcie opłakać nie lata, które stracili przez chciwość i obłudę ojca, ale te, które odebrała im jego duma. Przypomniał sobie, jak klęczał w kościele u boku Laury i udawał, że się modli, choć nigdy nie wierzył, by ktoś tego słuchał. Teraz czuł, że jednak istnieje ktoś, do kogo powinien się zwrócić. Wiedział, że ten ktoś go w tej chwili słucha, a jednak nie potrafił znaleźć słów, które w pełni wyraziłyby jego desperację. Po prostu klęczał, a jego niespokojna dusza szukała ukojenia.

I wtedy czyjaś niewidzialna ręka dotknęła jego czoła i po­gładziła go po włosach.

Sterling westchnął, czując, jak do jego serca powraca spokój, wypełniając czarną pustkę. Kiedy podniósł głowę, na własne oczy ujrzał cud. Kilka kroków od niego, pod starym dębem stała Laura.

Powoli podniósł się i wyprostował.

- Skąd wiedziałaś, że tu jestem?

- Nie wiedziałam - odparła. Wskazał głową nagrobek.

- Przeczytałem jej listy.

- Wszystkie?

- Tak, trzysta szesnaście.

- Była bardzo obowiązkową korespondentką.

- Istotnie. - Sterling wsunął ręce do kieszeni. - Wierzyła, że byłem na tyle dorosły, by zrozumieć tę lekcję. Aleja pojąłem ją dopiero teraz.

- A jaka to lekcja? - zapytała z niepokojem Laura.

- Czasami ludzie popełniają bardzo złe uczynki z bardzo różnych powodów, często kierowani szlachetnymi pobudkami.

- Czy to dlatego tu przyjechałeś? - Laura nie kryła roz­goryczenia. - Żeby mi powiedzieć, że w swej szlachetności postanowiłeś mi wybaczyć?

- Nie. Przyjechałem, żeby błagać cię o przebaczenie. Potrząsnęła z niedowierzaniem głową.

- Mnie? Za co?

Sterling podszedł do niej, nie mogąc już dłużej walczyć z samym sobą.

- Za to, że byłem taki dumny i taki głupi. Bo skłamałem, podając powody, dla których cię poślubiłem. Bo udawałem, że chodzi mi tylko o potomka, podczas gdy po prostu nic potrafiłem pozwolić ci odejść z mojego życia. Bo uczyniłem cię swoją żoną, ale traktowałem jak nałożnicę. - Widząc, że jej piękne brązowe oczy zaszły łzami, Sterling objął rękami jej twarz. - Bo za nic nie chciałem się przyznać, że ten twój śmieszny podstęp był najlepszą rzeczą, jaka mi się przytrafiła. Lauro, uratowałaś nie tylko moje życie, ale i duszę. - Kiedy jego usta musnęły jej wilgotny policzek, Sterling chciał scałować wszystkie łzy, które przez niego wypłakała. I te, które jeszcze wypłacze. - Ale przede wszystkim za to, że nie miałem odwagi powiedzieć ci, jak bardzo cię kocham.

Odsunęła się od niego, a wtedy Sterling z trudem powstrzymał się przed głośnym jękiem. Patrzył na jej nieustępliwą twarz i zaciskał dłonie w pięści.

- Nie będę cię obwiniał, jeśli nie znajdziesz w swoim sercu wybaczenia. Wiem, że nie zasłużyłem na twoją miłość.

Laura spojrzała mu głęboko w oczy.

- Kiedyś powiedziałeś, że jednej rzeczy nigdy nie wyba­czysz. - Zanim się zorientował, do czego zmierza, wyciągnęła do niego ramiona, tak jak przed laty uczyniła to jego matka.

Sterling nie wahał się ani chwili. Podszedł do niej i wtulił twarz w jej pachnące miękkie włosy.

- O Boże, Lauro, nie mogłem się już doczekać, by cię zobaczyć i dotknąć. Kiedy cię ujrzałem, myślałem, że to cud. -Potrząsał głową. - Gdybyś nie przyszła zostawić kwiatów...

- Kwiaty? Jakie kwiaty? - powtórzyła ze zdziwieniem. -Nie przyniosłam żadnych kwiatów. Przyszłam, by tu na ciebie czekać. Myślałam, że to ty je przywiozłeś.

Przez chwilę patrzyli na siebie, nie rozumiejąc, po czym spojrzeli na bukiet leżący na grobie jego matki. Lekki ciepły wiatr poruszał delikatnymi płatkami, które nagle zaczęły tańczyć w powietrzu.

Sterling roześmiał się w głos, porwał Laurę w ramiona i zawirował z nią w radosnym uniesieniu.

- Dotrzymała obietnicy, nieprawdaż? Przysięgła, że nie będę samotny.

Laura uśmiechnęła się do niego przez łzy.

- Nie będziesz, najdroższy. Bo ja zawsze będę przy tobie. Oczarowani niebiańskim zapachem kwiatów pomarańczy zbliżyli do siebie usta w pocałunku, którego nie zapomną do końca życia.


Epilog

Już jako czterolatek, Nicholas Harlow, przyszły książę Devonbrooke, potrafił pokazywać różki. Zwłaszcza kiedy wszczynał kłótnie z pięcioletnią siostrzyczką. Stali teraz przed domem, naprzeciw siebie i prawie dotykali się piegowatymi noskami.

- Masz robić, co ci każę - ogłosił, odgarniając z oczu wiecznie opadającą grzywkę. - Jestem spadkobiercą papy i pewnego dnia zostanę księciem.

Ellie oparła ręce na biodrach, dmuchając na złoty loczek łaskoczący ją po policzku.

- Papa jest księciem, a mama wcale nie robi tego, co on jej każe. A poza tym możesz sobie być spadkobiercą, ale to ja jestem najpiękniejsza w rodzinie. Tak mówi ciocia Lottie!

Kiedy wystawiła mały różowy język, chłopiec tupnął gniew­nie nogą i zaczął krzyczeć. Na szczęście nikt nie rozumiał, co mówi, bo kiedy się złościł, zaciągał cockneyem, którego razem z przekleństwami nauczył się od Dowera.

- Nicky! Eleonoro!

Słysząc głos matki, oboje równocześnie się odwrócili. Oka­zało się, że rodzice byli świadkami ich kłótni.

- Cookie upiekła dla was świeże babeczki - powiedział papa, puszczając niewinnie oko.

Dzieci spojrzały po sobie z przerażeniem i rzuciły się do ucieczki, byle jak najdalej od domu.

- To było okrutne! - zauważyła Laura, trącając Sterlinga w ramię. - Za karę sam będziesz musiał wszystko zjeść.

Przebiegły uśmiech zniknął z jego twarzy.

- Och, o tym nie pomyślałem.

Laura westchnęła, patrząc z rozmarzeniem, jak dzieci biegną po zalanej słońcem łące, a za nimi dwa pulchne sześcio­miesięczne mastiffy.

- Kochanie, czyż nie o tym zawsze marzyłeś? O chłopcu i dziewczynce.

- O ile mnie pamięć nie myli, o tym marzył Nicholas Radcliffe. Ja chciałem mieć ich pół tuzina. - Sterling patrzył na żonę z wymownym uśmiechem. - I to tylko na początek.

Laura poprawiła zalotnie włosy.

- Skoro tak, mój panie, lepiej przyłóż się do swoich obo­wiązków.

Przyciągnął ją do siebie i pieszczotliwie pocałował w szyję.

- Gdybym zaczął się choć trochę bardziej przykładać do obowiązków, do tej pory mielibyśmy z tuzin pociech.

Laura objęła go ramieniem.

- To byłoby coś, zważywszy na to, że jesteśmy dopiero sześć lat po ślubie. - Pokręciła głową. - Wiesz, ciągle nie mogę uwierzyć, że jesienią George zacznie pierwszy rok studiów w Cambridge. A Lottie, odkąd skończyła szesnaście lat, nie może się doczekać rozpoczęcia sezonu w Londynie. Pamiętasz, co jej obiecałeś?

Sterling wzruszył ramionami.

- Aż mnie ciarki przechodzą, kiedy pomyślę o tych wszyst­kich biednych kawalerach, których pozna. Nie byłoby w tym nic tak strasznego, gdyby nasza postrzelona Lottie nie wyrosła na tak oszałamiającą piękność.

- Musisz jak najszybciej znaleźć jej męża, to zaoszczędzi nam kłopotów.

- Nie martw się - zapewnił ją. - Pierwsza się dowiesz, jeśli gdzieś w lesie pod dębem zauważę jakiś nieprzytomny materiał na męża.

Laura, śmiejąc się, uwolniła się z jego uścisku.

- Ależ z ciebie diabeł!

- Tak mówią. - Sterling, gładzącjej policzek, nagle spoważ­niał. - Ale nadal nie pojmuję, dlaczego Bóg postanowił mnie pobłogosławić, zsyłając na ziemię prawdziwego anioła i po­zwalając mi zamieszkać w niebie, tu w Hertfordshire.

Kiedy jego usta znów dotknęły jej ust w czułym, ale pełnym namiętności pocałunku, ruda kotka, drzemiąca przy ich sple­cionych stopach, mruknęła z niezadowoleniem.

Laura oparła czoło na ramieniu Sterlinga.

- Twoja matka powiedziała kiedyś, że wszystkie kocięta Lottie wywodzą się od jednej matki. Wiedziałeś o tym?

- Tak - odparł ze wzruszeniem Sterling i pochylił się, by pogłaskać miękkie futerko kotki. - Chyba tak.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Medeiros Teresa Kochanka nocy 2
Medeiros Teresa Bracia Kane 02 Przed Świtem PL
Medeiros Teresa Cisza 01 Cisza
Medeiros Teresa Pamiętnik
Medeiros Teresa Bracia Kane 02 Przed Świtem
Medeiros Teresa Aniol
Medeiros Teresa Kochanka nocy
Medeiros Teresa Siostry Fairleigh 02 Skandal
Breath of Magic Teresa Medeiros
Teresa Medeiros Skandal
opinia naucz o dz w wieku przedszk, Kopia Teresa
odpowiedzi -zarządzanie, Studia - Mechatronika PWR, Podstawy zarządzania - wykład (Teresa Maszczak)
Mistyfikacja
Geografia ekonomiczna1-1, SGH - studia licencjackie - NOTATKI, Geografia ekonomiczna (Teresa Pakulsk
Frieske strukturalne mistyfikacje id 18
gazetka, Duralska- Macheta Teresa „Powitanie jesieni”
odpowiedzi test maszczak (14.01.2013), Studia - Mechatronika PWR, Podstawy zarządzania - wykład (Ter
Ogrodnictwo, Zdzisław Kawecki, Teresa Kawecka, Brygida Wierzbicka
od Jackiewicza, Pyt.Teresa wiosna 2007 II, 1

więcej podobnych podstron