Teresa Madeiros Cisza


TERESA MEDEIROS

Cisza

Dla Irwyna Applebauma za niezachwianą wiarę

w pisarki i nieustanne upodobanie dla literatury

kobiecej.

Dla pań: Meriweather, Silvey, Truitt, Warren,

Brown, Sharon. Wadę Holder, panny Almy

Ferguson, panów Fieldem, Johnsona, Jenta,

pani Brendy Watson, pani Pat Mickel, pana

Darrisa Snodgrassa, pana Teda Parrisha, panny

Mary Hart Finley, pani Amandy White,

pana Roberta Adkinsa, pani Lisy DiPasąuale,

pani Becky Griffin, pana Davida Schuermera.

pani Patricii Ramsden, Melissy Bregenzer

i wszystkich nauczycieli, którzy potrafią zaszczepić

swoim uczniom zamiłowanie do nauki

i czytania, a zwłaszcza dla pana Erniego Davisa,

który niegdyś dal mi troję zamiast dwójki,

ponieważ, obiecałam, że nigdy więcej nie będę

się zajmować trygonometrią, i który wypowiedział

nieśmiertelne słowa: ,,Złe książki nie

istnieją. Niektóre są tylko lepsze od innych".

Dla Michaela. Bóg obdarował mnie w tym

życiu wieloma błogosławieństwami, ale nigdy

tak szczodrze jak w dniu, w którym mnie pokochałeś.

Prolog

Anglia, 1347 r.

Lady Willow z Bedlington czekała na tę chwilę przez całe życie. Mocno ściskała dłoń papy i przestępowała z jednej nóżki na drugą, tak przejęta, że nie była pewna, czy się nie zmoczy.

Wreszcie, po sześciu latach marzeń i modlitw, miała dostać zupełnie własną, prawdziwą mamusię.

Zerknęła ukradkiem na papę. Był przystojny jak sam król Edward; stał na dziedzińcu ich zamku, wysoki i smukły, ubrany w tunikę i spiętą pasem szkarłatną opończę. Opończa była wytarta, a pochwa miecza odrapana, ale przed chwilą, zanim rozległy się fanfary, obwieszczające przybycie panny młodej, Willow wdrapała się mu na kolana i starannie uczesała jego rudozłotą brodę.

- Papo... - wyszeptała, gdy czekali, aż powóz z orszakiem rycerzy wtoczy się na wzgórze.

- Tak, księżniczko? - spytał, pochylając się ku niej.

- Będziesz kochał lady Blanche tak jak mamusię?

- Żadnej kobiety nie pokocham tak, jak miłowałem twoją mamę.

Ścisnęła jego dłoń, poruszona słodko-gorzkim wyrazem jego twarzy. Odpowiedział mrugnięciem, które miało być żartobliwe.

- Ale król będzie zadowolony, jeśli pojmę za żonę szlachetną wdowę, lady Blanche. Jej małżonek zginął w tej samej bitwie, w której okaleczono mi rękę. Ona potrzebuje dobrze urodzonego męża, ja szczodrego posagu, który da jej król. - Machnął ręką. - Pomyśl, jak cudownie będzie znowu cieszyć się łaskami króla. Już nigdy nie będzie ci burczeć w brzuszku. Na naszych stołach co wieczór znajdzie się świeża dziczyzna. Nie będziemy musieli wyprzedawać skarbów twojej matki. Dochody z lasów Blanche wystarczą, by nasza szkatuła znów się wypełniła!

Willow udała, że się cieszy, choć lasy ani szkatuła wcale jej nie obchodziły. Miała tylko nadzieję, że lady Blanche tęskni za córeczką tak samo. jak ona tęskniła za mamusią. Już nie będzie musiała się nudzić samiutka w zamku, jak wtedy, gdy papa wyjeżdżał na całe miesiące, by zalecać się do lady Blanche.

Ta tęsknota za matką była jedyną tajemnicą, jaką miała przed ojcem. Właściwie była zadowolona, że jest ukochaną córeczką papy. Lubiła cerować jego zniszczone stroje. Lubiła go ganić, kiedy wychodził na śnieżycę bez opończy, a kiedy wracał, całowała go w zlodowaciałą brodę. Lubiła, kiedy nazywał ją księżniczką i burzył jej ciemne loki. Nie przeszkadzało jej skromne jadło, jeśli tylko mogła zasypiać w jego ramionach, gdy czytał jej przypowieści z ręcznie spisanej Biblii, niegdyś należącej do mamy. Tylko tej księgi papa nie zgodził się sprzedać.

Ale dopiero gdy siadała przed kominkiem, a zamkowe psy układały się przy niej, przychodziło jej do głowy, że bardzo chciałaby mieć mamę, która głaskałaby ją po głowie i usypiała kołysanką.

Znowu pociągnęła ojca za rękę.

- Czy lady Blanche mnie pokocha?

- Oczywiście, maleńka. Jak mogłaby nie pokochać mojej małej księżniczki?

Ale tym razem nie spojrzał na nią. Ścisnął jej rączkę tak, że prawie zabolało.

Zaniepokojona Willow wygładziła wolną ręką wełnianą spódniczkę. Sama uszyła sobie kaftanik z resztek materiału z sukni matki. Pracowała przy płomyku świeczki tak długo, aż oczy zaczynały ją piec, a pokłute palce krwawiły. Miała nadzieję, że nowa mamusia doceni jej kunszt; wokół dekoltu wyhaftowała nawet różyczki. Choć wiatr wiejący z doliny pachniał już śniegiem, wolała dygotać z zimna, niż ukryć swoje dzieło pod wytartą peleryną.

Uniosła dumnie głowę, na przekór wszystkiemu. Papa miał oczywiście rację. Czy można jej nie kochać?

Ale gdy wspaniały biały powóz wtoczył się z turkotem na zwodzony most, a wraz z nim pojawił się zastęp zbrojnych rycerzy, panika ścisnęła jej serce. A jeśli lady Blanche nie zachwyci się jej sukienką? Jeśli nie zachwyci się nią?

Powóz zatrzymał się na dziedzińcu. Willow stała z otwartą buzią, chłonąc w zdumieniu widok wspaniałych zasłon z haftowanego adamaszku oraz złoconych kół. Sześć śnieżnobiałych rumaków stukało kopytami i potrząsało grzywami splecionymi w warkoczyki. Dzwoneczki przy uprzęży dźwięczały ostro i tryumfalnie.

Papa pochylił się ku niej.

- Lady Blanche ma dla ciebie cudowną niespodziankę.

Drzwi powozu otworzyły się ze skrzypnięciem. Willow wstrzymała oddech; z zachwytem patrzyła na wdzięczny ruch odsłoniętej kostki, mignięcie rękawa, obszytego sobolami, blask jasnych jak lód włosów, zebranych w siateczkę ze srebrnych nici.

Lady Blanche wyłoniła się z jedwabnego kokonu. Serce Willow zabiło mocniej. Nowa mamusia była jeszcze piękniejsza, niż się spodziewała.

W głowie aż jej się zakręciło na samą myśl o tym, co będą robić razem: śpiewać i recytować wiersze dla papy w długie zimowe wieczory, prząść na kołowrotku, który od śmierci mamy stał porzucony na strychu, zbierać do fartuszka pierwiosnki i kaczeńce, gdy łąki powloką się pierwszą zieloną mgiełką wiosennej roślinności.

A gdy piękna pani skłoniła głowę i powitała papę królewskim uśmiechem, Willow omal nie zemdlała z uniesienia, nie mogąc się już doczekać, kiedy przytuli się do tej słodko pachnącej piersi.

Nieświadomie zrobiła krok naprzód, ale znieruchomiała, gdyż w powozie wszczęło się jakieś zamieszanie. Myślała, że to piesek - taki kudłaty, z płaskim pyszczkiem, ulubione zwierzątko szlachetnych dam - ale postać wyprostowała się, odgarnęła z oczu grzywę jasnych włosów i spojrzała na nią wyzywająco.

Dziecko.

Willow pobladła. A więc lady Blanche jej nie potrzebuje. Już ma córeczkę. Szeroko otwartymi oczami przyglądała się, jak z powozu gramoli się druga pulchna postać - tym razem chłopiec, z rumianymi policzkami i nogami jak serdelki. A potem jeszcze jedno dziecko, i następne! Usiłowała je policzyć. Trzy. Cztery. Pięć. Wszystkie jasnowłose i energiczne, jak lady Blanche, ale pozbawione jej uroku. Skakały wokół matki jak stadko białych wilczków, piszcząc, jęcząc i potykając się o jej tren.

- Mamo, pić!

- Do łóziećka!

- Siusiu!

- Musieliśmy przyjechać do tej strasznej ruiny? Chcę do domu!

W zamieszaniu rozległ się krzyk, który zmroził serce Willow.

- Papa Rufus!

Najstarszy chłopiec puścił suknię matki i popędził ku jej ojcu. Pozostałe dzieci ruszyły za nim jak atakująca horda. Willow mocniej chwyciła papę za rękę, ale dzieci odepchnęły ją bezceremonialnie i otoczyły jej ojca, skacząc i wrzeszcząc.

- Papa Lufus! Papa Lufus!

Jej ojciec musiał wziąć na ręce troje maluchów. Najstarszy chłopiec i dziewczynka, która była chyba rówieśnicą Willow, chwycili go za szyję; pozostali przywarli do jego rąk i nóg.

Lady Blanche zbliżyła się z pobłażliwym uśmiechem. Trzymała w objęciach futrzane zawiniątko.

- Stęskniły się za tobą. Bardzo przypadłeś im do serca, gdy bawiłeś w mym zamku. Mnie także.

Miała słodki, jedwabisty głos, na dźwięk którego serce Willow ścisnęło się tęsknie. Wspięła się na palce i zerknęła na zawiniątko w ramionach swej macochy. Może to ta wspaniała niespodzianka?

Papa mocniej chwycił dzieci, by nie upuścić ich niechcący, i pocałował Blanche w policzek.

- Ufam, pani. że podróż była przyjemna.

- Nie aż tak, jak nadzieja na to, co mnie czeka u celu.

Willow czekała, aż nowa mamusia ją zauważy, ale ona jakby nie dostrzegała nic oprócz, papy. Wreszcie to on zwrócił na nią zbolałe spojrzenie.

- Willow, powiedziałem ci, że twoja nowa mama ma dla ciebie niespodziankę. Już nigdy nie będziesz musiała wymyślać sobie przyjaciół. Teraz masz prawdziwe rodzeństwo, z którym możesz się bawić.

Dzieci znieruchomiały i zamilkły; w nagle zapadłe] ciszy słychać było tylko żarłoczne cmoktanie dziecka ssącego kciuk. Pięć par lodowatych oczu spojrzało na nią. Dzieci lady Blanche nie nosiły kaftaników. Były ubrane w miniaturowe wersje strojów dorosłych, kremowe, ze szlakiem ze złotego brokatu. Najstarszy chłopiec miał nawet przy pasie mały mieczyk w pochwie wysadzanej rubinami i szmaragdami. Jedwabiste jasne włosy przybyłych były zupełnie proste, bez śladu tych kłopotliwych kędziorków, które dręczyły Willow.

Serce jej się ścisnęło, gdy zdała sobie sprawę, jak wygląda w ich oczach: brzydkie dziecko w starych szmatach. Nawet haft wydał jej się bardziej podobny do pokrzyw niż do róż.

Najstarsza dziewczynka oparła głowę na piersi jej papy i zatrzepotała jasnozłotymi rzęsami.

- Jeszcze nigdy nie widziałam takich czarnych włosów! Mamo, czy ona pobrudziła się sadzą?

Jej brat parsknął pogardliwie.

- A może końskim łajnem? To dlatego ma taką ciemną skórę.

Papa spojrzał na niego surowo.

- Słuchaj, chłopcze, nie pozwalaj sobie...

- Stefanie, nie żartuj z przyrodniej siostrzyczki - wpadła mu w słowo Blanche. - To biedne dziecko nie jest winne, że tak wygląda.

- Willow? To chyba nie jest chrześcijańskie imię - powiedziała dziewczynka, nadal przyglądając się jej podejrzliwie. - To poganka?

Zanim Willow zdołała wyjaśnić, że naprawdę nazywa się Wilhelmina, lady Blanche roześmiała się cicho i gardłowo.

- Nie. Reanno, to nie poganka. Jej matka była Francuzką.

Jej uśmiech się nie zmienił, ale lekko zmrużone oczy dodały mu złośliwości. Willow poczuła, że w środku robi się jej bardzo zimno.

- Francuzi zabili naszego papę - powoli wycedził Stefan i położył dłoń na gardzie małego mieczyka.

Willow przytuliła się do nogi ojca i znów spróbowała wziąć go za rękę.

- Nie teraz - warknął, boleśnie skrzywiony, gdyż jedno z dzieci chwyciło go zębami za ucho, a okaleczone ramię zaczęło słabnąć pod ciężarem Stefana. - Mam tylko dwie ręce.

Willow cofnęła się gwałtownie, zaczerwieniona ze wstydu. Ojciec nigdy dotąd nie karcił jej tak ostrym tonem.

- Nie dąsaj się, kochanie, bo zrobisz się bardzo brzydka - szepnęła macocha. - Masz, zajmij się czymś.

Wcisnęła jej w ręce futrzane zawiniątko. Willow nawet na nie nie spojrzała. Nie spuszczała oczu z Blanche, która wzięła papę pod rękę i pociągnęła go za sobą w stronę zamku. Dzieci pobiegły za nimi. Reanna odwróciła się, oparta o ramię papy, i pokazała Willow język. Papa rzucił jej jedno przelotne, bezradne spojrzenie. Potem wszyscy zniknęli w mrocznym wnętrzu zamku.

Willow stała jak wrośnięta w ziemię i mogłaby tak stać jeszcze długo, gdyby nagle nie zdała sobie sprawy z dziwnego ciepła, rozprzestrzeniającego się na jej sukience. Węzełek się poruszył. Willow ujrzała ze zgrozą, że spomiędzy futer wyłania się różowa głowa i purpurowy pyszczek gremlina, skrzywiony w płaczliwym grymasie. Bezzębne usta otwarły się szeroko i wydały rozdzierający wrzask.

Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że trzyma kolejne dziecko swojej macochy. I dopiero teraz usłyszała złośliwe chichoty rycerzy Blanche. Dopiero teraz zrozumiała też, co to za ciepło czuje na sukience, którą szyła z takim poświęceniem.

Opanowała chęć, by ryknąć równie głośno jak niemowlak, uniosła głowę i przeszyła rechoczących mężczyzn wyniosłym spojrzeniem.

- Na co się gapicie? Nie widzieliście obsiusianej damy?

Rycerze zamilkli. Willow uniosła rąbek przemoczonej sukni i ruszyła w stronę zamku, starając się nie chwiać pod ciężarem swego wrzeszczącego brzemienia.

Oto synowie są darem Pana,

a owoc łona nagrodą.

Jak strzały w ręku wojownika.

tak synowie za młodu zrodzeni.

Szczęśliwy mąż,

który napełnił nimi swój kołczan

Psalm 127

Biblia Święta

1

Anglia, 1360 r.

Sir Bannor Śmiały pędził ciemnymi kamiennymi korytarzami zamku z czołem opływającym potem i sercem bijącym jak bęben wzywający do boju. Wypadł zza rogu i skrył się w niszy okna. Stłumił na chwilę ochrypły oddech, by sprawdzić, czy słyszy odgłosy pogoni.

Przez jedną błogosławioną chwilę w zamku panowała cisza. Potem rozległ się tupot stóp i dzikie krzyki. Sięgnął drżącą dłonią do pasa, lecz przypomniał sobie, że to na nic. Był bezbronny.

Gdyby żołnierze, którzy od czternastu lat walczyli wraz z nim przeciwko Francuzom, ujrzeli ten dreszcz przerażenia, wstrząsający jego potężnym ciałem, z pewnością nie uwierzyliby własnym oczom. Przecież widzieli go, gdy wspinał się po murze zamku, unikając strug wrzącego oleju, który lał się na nich jak ogień piekielny. Widzieli, jak wskakuje na rumaka i pędzi wśród gradu strzał, by podnieść rannego i przywieźć go w bezpieczne miejsce. Widzieli, jak nie mrugnąwszy okiem, wyrwał sobie z nogi francuski miecz, po czym zabił nim człowieka, który go zranił. Król Edward radował się na wieść, że wrogowie rzucali broń i poddawali się na samo wspomnienie Bannora Śmiałego.

Ale jeszcze nigdy nie spotkał wroga tak potężnego, całkowicie wyzutego z litości i chrześcijańskich uczuć. Kiedy pogoń minęła jego kryjówkę, przywarł do ściany, bezgłośnie odmawiając modlitwę do Boga, który zawsze brał go pod swoją obronę.

Ale od czasu podpisania pokoju z Francuzami nawet Bóg go opuścił. Tryumfalny wrzask, który rozległ się w chwilę potem, mógł wydrzeć się z gardła samego Lucyfera.

Znaleźli go! Zbyt przerażony, by myśleć o konsekwencjach, rzucił się w kierunku przeciwnym niż ten, z którego przybył. Diabły następowały mu na pięty; były tak blisko, że czuł ich oddech na plecach.

Wbiegł po schodach prowadzących do północnej wieży; modlił się, by dotrzeć na miejsce, zanim go dopadną i rozedrą na strzępy jak zgraja głodnych kundli. Widział przed sobą drewniane drzwi. Rzucił się do zasuwy, pociągnął - oby tylko nie wymknęła się mu ze spoconych dłoni! Coś chwyciło go za kostkę. Przez jedną mrożącą krew w żyłach chwilę przeraził się, że wszystko stracone. Potem drzwi się otworzyły. Runął przez próg, wydarł się drapieżnym dłoniom, zatrzasnął drzwi. Dopiero gdy zasuwa znalazła się na miejscu, odważył się oprzeć o drzwi i nabrał głęboki haust powietrza.

Ryki wściekłości wybuchły głośniej, po czym raptem zamilkły. Zapanowała złowieszcza cisza.

- Błagam, Boże - wymamrotał. - Tylko nie to! Wszystko, tylko nie to.

Niegdyś przecierpiał cztery miesiące w lochach Calais, przykuty do kamiennej ściany, mając za całe towarzystwo wszy i szczury. Przełykał każdy kęs spleśniałego pożywienia, które mu rzucano, i prosił o dokładkę. Kiedy położono go na łożu tortur, zadziwił swych prześladowców, ucinając sobie drzemkę. Gdy przypalali go żelazem, zdławił bolesne wycie i roześmiał się im w twarz. Ale nawet najbardziej okrutny wróg nie znalazł tortury tak diabolicznej, mogącej złamać wolę każdego człowieka...

- Papo!

Bannor jęknął.

I znowu ten słodki, sepleniący głosik aniołka.

- Papo! Nie pobawis się z nami?

Zaklął pod nosem. Ten chytrus Desmond wysłał swoją sześcioletnią siostrę, by wynegocjowała rozejm. Mała Mary Margaret była najpiękniejszym i najsłodszym z jego dzieci.

A może Margaret Mary? Usiłował sobie przypomnieć, jak wygląda jego córka, ale przed oczami stanęła mu tylko mglista wizja niebieskich oczu i złocistych kędziorków.

Ojciec Humphries, zamkowy duchowny, twierdził, że jest podobna do matki. Bannor zdał sobie sprawę ze wstydem, że za czasów drugiego małżeństwa tak często pozostawał poza zamkiem, że nie pamiętał także twarzy żony.

- Idź sobie, malutka - szepnął. - Tatuś nie chce się już bawić. - Ze wstrętem usłyszał we własnym głosie błagalną nutę, ale nie potrafił się jej pozbyć.

- Bądź tylko nasym konikiem! Juz nigdy cię nie zwiążemy!

- I nie nasypiemy ci pieprzu do hełmu - dodał drugi głos, w którym brzmiały już nutki nadziei.

- I nie podpalimy ci wąsów - włączył się trzeci.

Bannor dotknął nędznych resztek swojego zarostu. Głosy zza drzwi narastały, zwieńczone błagalnym „Plosę, tatusiu!" Mary Margaret.

Uzbroił się w odwagę i zagrzmiał:

- Zmykać mi stąd! Tatuś ma ważne sprawy na głowie!

- Ważniejsze od nas, to pewne. Pewnie chce siąść na nocniku.

Bannor zacisnął usta; to ostatnie zdanie padło z ust jego najstarszego syna i dziedzica. Trzynastoletni Desmond miał niewyparzoną gębę. Bannor miał wielką ochotę dobrze mu natrzeć tych brudnych uszu... ale w tym celu musiałby

otworzyć drzwi.

- Wiem! - zawołał Desmond, nagle rozpogodzony. - Nalejemy oleju do płonącego puddingu!

Zbolałe jęki w ułamku sekundy zmieniły się w radosny wrzask; Desmond i jego lojalni giermkowie pogalopowali w dół jak horda przybyła z piekła. Gdy ich kroki ucichły, Bannor oparł się bezwładnie o drzwi, do głębi upokorzony sytuacją, w jakiej się znalazł.

On, lord Bannor Śmiały, pan na Elsynorze, duma Anglii i postrach Francji, był więźniem we własnym zamku, opanowanym przez bandę dzieciaków.

Jego dzieciaków.

Pokręcił głową; ruch rozpylił w powietrzu chmurę pieprzu z jego włosów. Kiedy przestał kichać, wyprostował się i położył dłoń na gardzie miecza. Wyraz jego twarzy wystarczyłby, by ściąć krew przeciwnika lodem. Nie przywykł poddawać się bez walki. Musiał udowodnić swoim niesfornym dzieciom, że nie wolno z nim zaczynać. Umocniony w tym postanowieniu pomaszerował do okna, uchylił drewnianą okiennicę i ryknął na swego rządcę.

Zasapany sir Hollis dotarł na górę, ponaglany grzmiącymi nawoływaniami swego pana. Z zaskoczeniem przekonał się, że drzwi są zaryglowane na głucho.

Zaniepokojony martwą ciszą w komnacie, pochylił się i zawołał:

- Panie, jesteś tam?!

- Przyszedłeś sam? - odezwał się ochrypły szept.

Sir Hollis na wszelki wypadek obejrzał się przez ramię.

- Tak.

Drzwi uchyliły się ze skrzypieniem. Ze szpary wystrzeliło muskularne ramię, chwyciło go i wciągnęło do środka. Po chwili zasuwa znów znalazła się na miejscu.

Hollis nie zdążył ochłonąć, gdy jego spojrzenie padło na pana zamku. Bannor stał spięty jak do skoku, zdyszany, z zaciśniętymi pięściami. Ciemne włosy wisiały mu wokół twarzy w dzikim nieładzie, oczy były zaczerwienione i rzucały mordercze błyski. Ale najdziwniej wyglądała jego piękna czarna broda. A raczej to, co z niej zostało. Hollis przysunął się i pociągnął nosem. Nie, nie zdawało mu się. Jego pan cuchnął spalenizną.

- Dobry Boże! Panie, kto cię zaatakował? - Hollis rozejrzał się gwałtownie. - Czy w zamku jest wróg?

- Jest - warknął Bannor. - Dziesięciu. Wszyscy uzbrojeni tylko w diabelski koncept i jęk, zdolny wzruszyć kamień.

- Co? - Na twarzy Hollisa powoli pojawiło się zrozumienie. - A, dzieci.

- Dzieci?! - parsknął Bannor. - To zbyt piękne słowo dla tego czarciego pomiotu. Gdybym sam nie policzył Desmondowi palców u rąk i nóg, przysiągłbym, że ma kopyta i ogon!

Rządca rozważnie powściągnął uśmiech.

- Tak, są nieco... rozbrykane. To chyba naturalny animusz młodych.

- Animusz? Złośliwość! - Bannor opadł na krzesło i zmiótł ze stołu parę pergaminów oraz chmurę kurzu. - Niech piekło pochłonie ten przeklęty pokój! Chciałbym, by wojna z Francją trwała sto lat!

Hollis westchnął tęsknie. On życzył sobie tego samego. Gdyby król Edward nie podpisał traktatu w Bretigny, obaj siedzieliby w tej chwili w namiocie na jakimś odległym polu bitwy i świętowaliby zwycięstwo. Po latach wspólnej wojaczki, gdy walczyli jak równi sobie towarzysze broni, los rzucił ich w niezręczną rolę pana i jego wasala. Hollis czuł się równie kiepskim rządcą wielkiego zamczyska w Elsynorze, jak kiepskim tatusiem był jego pan dla swoich dzieci z piekła rodem.

Hollis zdmuchnął kurz z kielicha i nalał Bannorowi mocnego piwa z glinianej flaszy, by nieco złagodzić jego wściekłość. Na wypadek, gdyby to nie poskutkowało, nalał także sobie.

- Byłeś niewiele starszy od Desmonda, gdyś zaczął tułaczkę po polach bitwy. Być może dzieciom trzeba tylko silnej ręki.

- Nie rozumiesz. - Bannor oparł się o stół i zniżył głos do ochrypłego szeptu, jakby wyznawał jakiś straszliwy grzech. - One się mnie nie boją.

Hollis musiał przełknąć solidny łyk piwa, by pogodzić się z tą wstrząsającą rewelacją. Od ponad trzynastu lat walczył u boku Bannora i jeszcze nie spotkał człowieka, który nie zbladłby z przerażenia na widok jego pana. Nie dalej jak dziś rano pewien paź uciekł we łzach z komnaty, gdy Bannor wyszczerzył do niego zęby i życzył mu miłego dnia.

- No... nie możesz siedzieć w tej wieży do końca życia - powiedział z namysłem. - Musisz nauczyć je moresu.

- Proszę bardzo, tylko jak? Mam je zamknąć w lochu? Poobcinać im główki? - Bannor poderwał się z miejsca i wielkimi krokami podszedł do okna, rozlewając po drodze piwo. Hollis podążył za nim, zaintrygowany radosnym wrzaskiem z zewnątrz.

W dole, na podwórcu, panował chaos. Mała Mary Margaret, śliczny aniołek, z przejęciem wtłaczała olej do puddingu, jej dwie starsze siostry zaś zabawiały się ćwiartowaniem swoich lalek. Desmond wraz z trzema braćmi pochwycił młodego pazia i trzymał go nad studnią, wiszącego głową w dół.

- Desmond! - krzyknął wychylony z okna Bannor. - Natychmiast puść tego chłopca!

Niefortunny dobór słów dotarł do niego równocześnie z pluskiem i głuchym krzykiem.

Jeden z rycerzy pospieszył na ratunek wrzeszczącemu paziowi. Tymczasem Desmond skłonił się ojcu i krzyknął:

- Zawsze do usług!

Bannor zgrzytnął zębami.

- To klątwa Elsynoru. Mój ojciec, łajdak bez serca spłodził siedemnaścioro dzieci z prawego łoża i trzydzieścioro sześcioro bastardów, w tym dwoje na łożu śmierci. Można by pomyśleć, że nasza rodzina wzięła sobie na motto nie „Podbijaj lub giń", lecz „Kochajcie się i rozmnażajcie".

Jednym z tych bastardów był zaś sam Bannor. Gdyby nie zasłużył się królowi, walcząc dla niego mężnie i lojalnie, nadal byłby biedakiem bez grosza i nie mógłby nawet marzyć o zamieszkaniu w jednym z najwspanialszych zamków swego ojca. Zamku, który wydarł najstarszemu prawowitemu dziedzicowi z gorącym błogosławieństwem króla.

Na wieść, iż Bannor Śmiały, najodważniejszy i najbardziej zaufany młody rycerz ze świty króla Edwarda, zbiera wojsko i przygotowuje się do szturmu na Elsynor, jego brat uciekł wraz z resztą przyrodniego rodzeństwa do zamku ojca na południu.

Bannor spojrzał z rozpaczą na Hollisa.

- Bóg mnie chyba karze za rozwiązłość. To mój jedyny grzech. Nigdy nie miałem upodobania do napitków, nieopanowania w gniewie czy wzywania imienia bożego nadaremno.

- Nie możesz brać na siebie wyłącznej winy za narodziny twych dzieci. Obie twe żony cię uwielbiały. Nawet gdyś je chciał uwolnić od swych amorów, co noc zakradały się do twego łoża i nalegały, byś wypełnił małżeński obowiązek.

Hollis rzucił swemu panu spojrzenie zarazem współczujące i nieco zazdrosne. Bannor pokręcił głową z westchnieniem.

- Czemuż się nie urodziłem brzydki jak ty?

Hollis, który uważał się za nieprzeciętnie przystojnego - z zadzierżystym wąsem i gęstwiną kasztanowych włosów - rzucił przyjacielowi obrażone spojrzenie. Dopiero wtedy dostrzegł łobuzerskie iskierki w jego oczach.

- Skoroś taki piękny, mój panie, tylko patrzeć, a sypną ci się nowe pociechy. Ledwie ci stuknął trzydziesty drugi rok życia. Słyszałem, że niektórzy płodzili dzieci jeszcze jako siedemdziesięciolatkowie!

Bannor wzdrygnął się mimowolnie.

- Niech Bóg broni. Prędzej sam się wytrzebię.

Ktoś zapukał do drzwi. Przez twarz Bannora przemknął wyraz paniki.

- Dowiedz się, kto to, zanim otworzysz. Desmond jest przebieglejszy od Czarnego Księcia. - W ten sposób nazywano syna króla Edwarda, który podstępem pojmał w Poitiers francuskiego króla. - Może to pułapka?

Hollis spełnił jego życzenie.

- To Fiona.

Bannor skinął głową, zezwalając na otwarcie drzwi. Na progu stanęła stara irlandzka niańka z zawiniątkiem w objęciach.

Bannor wychylił resztę piwa, oparł głowę na ręce i wymamrotał pod nosem:

- Boże wszechmogący, znowu?

- Niestety - odparła Fiona, wkraczając do komnaty. - To już drugie w tym tygodniu. Znalazłam ją w koszyku za stróżówką.

- Jest list?

- Nie. Tylko kocyk.

Bannor pozostał na swoim miejscu, ale Hollis nie mógł się oprzeć ciekawości; odchylił wytarty do osnowy materiał i spojrzał z zaciekawieniem. Dziecko miało twarzyczkę równie pomarszczoną jak stara piastunka.

- Przecież to dziecko ma ledwie parę tygodni. Czy nie byłeś w Gaskonii z Edwardem, gdy...

Bannor wpadł mu w słowo, jakby go nie słyszał.

- Poślij do wioski po mamkę. I powiedz księdzu, by ochrzcił dziewczynkę i dał jej imię. Biedactwu należy się choć tyle. - Wycelował palec w rozpromienioną piastunkę.

- Ale nie Margaret. Ani Mary. Mamy już trzy Margaret, jedną Mary i jedną Mary Margaret. Wystarczy, żeby się pogubić.

- Tak, mój panie. - Fiona dygnęła niezgrabnie i ruszyła do wyjścia. Dziecko przebudziło się i zaczęło wierzgać.

Piastunka zakołysała je w objęciach, szepcząc do niego celtyckie słowa. Dziecko uspokoiło się, jakby padł na nie jakiś słodki czar.

Bannor przyglądał się temu z bardzo dziwną miną.

- Może moim dzieciom nie trzeba silnej męskiej ręki - odezwał się w zamyśleniu - lecz łagodnej kobiecej pieszczoty.

- Fiona jest kobietą - przypomniał mu Hollis.

- Tak, lecz już posuniętą w latach. - Przez twarz pana zamku przemknął tęskny cień. - I nie ma to jak czuła dłoń matki.

Ale gdy odwrócił się do Hollisa i przeszył go palącym spojrzeniem, wszelki ślad tęsknoty zniknął, jakby go nigdy nie było. Jego surowe rysy przybrały ten bezlitosny wyraz, który zawsze miewał przy planowaniu ataku... lub zasadzki.

Hollis cofnął się instynktownie o krok, nie wiedząc, czy to nie on jest jej obiektem.

Jego obawy okazały się uzasadnione, gdyż Bannor ruszył ku niemu z drapieżnym uśmiechem.

- Ha, coś mi mówi, że mam przed sobą właściwego człowieka, który znajdzie matkę dla moich dzieci.

- Ja? - Hollis cofnął się, wpadł na stół i omal nie strącił flaszy. - A..a...ale, panie, czy rozsądek nie nakazuje, byś to ty wybrał sobie małżonkę?

Bannor lekceważąco machnął ręką.

- W sprawach kobiet nie wiem, co to rozsądek. Gdybym polegał na sobie, znalazłbym kolejną słodko pachnącą ślicznotkę, jak Mary lub Margaret. Zanimbym zdołał oprzytomnieć, już bym miał nowy miot szczeniaków, które by mi weszły na głowę.

Energicznie podszedł do stołu i dopóty grzebał pomiędzy zwojami pergaminu, dopóki nie znalazł czystego. Zanurzył pióro w kałamarzu i zaczął coś gorączkowo gryzmolić.

- Ponoć król jest w Windsorze, dogląda odbudowy zamku. Jeśli przychylnie przyjmie mą prośbę, uczynię cię moim przedstawicielem i dziewosłębem. Wybierz mi narzeczoną, dogadaj się z jej rodziną i stań z nią przed ołtarzem.

Panika Hollisa sięgnęła szczytu.

- Mam poślubić twą żonę?

Bannor rzucił mu zniecierpliwione spojrzenie.

- Skąd! Bądź moim przedstawicielem przed obliczem Boga. - Zapieczętował pismo woskiem i wstał. - Gdy wrócisz do Elsynoru z moją wybranką, będzie już po wszystkim. Stanę się mężem tej kobiety w oczach Boga i króla. - Klepnął przyjaciela po ramieniu; Hollis z trudem utrzymał równowagę. - Składam moją przyszłość w twe ręce. Znajdź mi jakąś dobrą, poczciwą istotę, która nie skusi mych żądz.

Hollis zatknął pergamin za pas i westchnął z rezygnacją. Wiedział lepiej od innych, że kiedy Bannor coś postanowi, nie można z nim dyskutować.

- Słyniesz w całej Anglii jako ulubieniec króla Edwarda. Nie będzie trudno znaleźć ci narzeczoną.

Bannor uniósł ciemną brew.

- Może będzie trudniej, niż się spodziewasz. To przeze mnie zginęły moje poprzednie żony.

- Nie z twojej winy!

Bannor podszedł do okna z rękami założonymi na plecach i wyjrzał na dziedziniec. Słyszał dziecięcy śmiech - niewinny i słodki. Jego rysy złagodniały; spod opryskliwości wyłonił się smutek.

- Znajdź mi ją, Hollis. Znajdź mi kobietę, która pokocha

moje dzieci jak własne.

Hollis spojrzał na zatroskanego przyjaciela, najlepszego, jakiego kiedykolwiek miał, i serce wezbrało mu oddaniem.

- Znajdę, mój panie. - Przyklęknął na jedno kolano, położył dłoń na rękojeści miecza. - Przysięgam na własne życie.

2

Bannor go zabije.

Hollis wlókł się przez omszały las, prowadząc zmęczonego wierzchowca i ponuro przewidując najokropniejsze sposoby, w jakie przyjaciel może pozbawić go życia. Zwykły cios mieczem byłby zbyt miłosierny. Zasługiwał na to, by powoli go zanurzyć w kadzi wrzącego oleju, rzucić na pożarcie szczurom w lochach, posłać na nocne spotkanie z katem... Być może w ostatnich słowach powinien poprosić, by Bannor przybił jego głowę nad zwodzonym mostem jako ostrzeżenie dla innych rycerzy, jeśli okażą się na tyle głupi, by się podjąć równie niemożliwej misji.

- Panie - odezwał się któryś z żołnierzy. - Ten dąb minęliśmy już cztery razy.

- Może zgubiłeś drogę? - dodał drugi.

- Zgubiłem - wymamrotał pogrążony w zamyśleniu Hollis. - Zgubiłem siebie.

Samo poruszanie nogami wydawało mu się wyczerpującym wysiłkiem. Wraz ze swymi ludźmi przeczesywał angielskie ziemie już od dwóch miesięcy. Odwiedził wszystkie szlacheckie dwory od Windsoru po Walię, ale jeszcze nie znalazł odpowiedniej wybranki dla swego pana.

Mimo czarnych proroctw Bannora, wszyscy ojcowie byli gotowi wepchnąć swe córki w ramiona pana na Elsynorze. Ale kiedy najstarsza z ich pociech była zbyt słodka i piękna, najmłodsza okazywała się zbyt ponura i brzydka. Jedne wyznawały, że nie lubią dzieci, podczas gdy inne klepały się po brzuchu i obiecywały, że dadzą jego panu wielu krzepkich synów. Na jakiś czas na duchu podniósł go widok córki lorda, dziewczyny o bujnej kibici i wąsie gęstszym od jego zarostu, lecz radość minęła, gdy panna złapała go za kolano pod stołem, zatrzepotała rzęsami i powiedziała, że taki przystojny zdrowy mężczyzna sam powinien znaleźć sobie żonę. Przerażony wizją Bannora zmiażdżonego w uścisku jej potężnych ud, uciekł z zamku pod osłoną nocy.

Westchnął, zgnębiony. Pod stopami szeleścił im gruby dywan zeschłych liści. Wkrótce pokryje go pierwszy śnieg. Nie miał wyboru; musiał wrócić do Elsynoru i przyznać się Bannorowi do porażki. Być może bez głowy będzie mu do twarzy.

Zatrzymał się i spojrzał w mrok; dopiero teraz zdał sobie sprawę, co żołnierze usiłowali mu powiedzieć. Zabłądzili. w dodatku już jakiś czas temu. Stare drzewa wznosiły się nad nimi, ponure i dostojne. Złoto szkarłatne korony rozpraszały słoneczny blask.

Tuż przed sobą dostrzegł lukę w zaroślach. Pewnie nie zwróciłby na nią uwagi, gdyby z daleka nie dobiegło go echo cienkiego chichotu.

Żołnierze cofnęli się nieco i wymienili niepewne spojrzenia.

- Może byście, panie, dobyli miecza - odezwał się jeden z nich. - To może być drzewny duszek.

- Albo elf - dodał drugi, kreśląc krzyż na piersiach.

- Właśnie. Ich kobiety porywają śmiertelników do podziemnego świata, by skraść im nasienie.

Hollis parsknął pogardliwie.

- Nas by wyrzuciły i posłały po naszego pana. Bannor mógłby sam jeden zaludnić całe królestwo elfów.

Przykląkł i rozgarnął lśniące listowie. Przed nimi pojawiła się dolina zdobna w cienie chmur i promienie słońca. Jej mieszkańcy pędzili i tarzali się w zbrązowiałej trawie, radośni, jasnowłosi i szybcy. Początkowo Hollis sądził, iż rzeczywiście odkrył królestwo elfów - lecz wkrótce potem jedna z małych istot potknęła się o korzeń i przewróciła. Ryk wściekłości dowodził niezbicie, że istotka należy do grona śmiertelników.

Ledwie Hollis zdążył pomyśleć, że należałoby ratować chłopca, od brykającego stadka dzieci odłączyła się ich pasterka, która pobiegła ku zbłąkanej owieczce. Przygarnęła do siebie ryczące dziecko. Hollis obserwował ją z coraz większą ciekawością. Światło raziło go w oczy, więc nie dostrzegał jej rysów. Choć ruchy pasterki miały w sobie dziewczęcą grację i płynność, jej strój nie zdradzał wieku.

Włosy miała schowane pod wełnianym czepkiem, a brzydki kaftanik i fartuch były strojem zapewne służącej lub chłopki. Ale to nie jej wygląd go zaintrygował, lecz opiekuńcze pochylenie ramion nad dzieckiem, które tuliła do piersi. Byli za daleko, by mógł usłyszeć jej głos, lecz potrafił sobie wyobrazić łagodne słowa, którymi usiłowała uspokoić chłopca.

Hollis przysiadł na ziemi. Być może podszedł do sprawy nie z tej strony, co trzeba. Bannor nigdy nie twierdził, że jego nowa żona ma pochodzić ze szlachetnego rodu. Może przedstawić mu młodą Fionę - jakąś nieśmiałą, krzepką wieśniaczkę, która zajmie się jego rozdokazywaną gromadką i nie będzie niczego wymagać od swego męża i pana?

Powoli jego twarz rozjaśniła się w uśmiechu. Żołnierze podkradli się bliżej, z niepokojem spoglądając w dół. Jeden przesunął mu dłonią przed oczami. Hollis nawet nie mrugnął.

- Panie, co się stało? Miałeś wizję?

- Jakbyś zgadł. Oto odpowiedź na moje modły. - A gdy mężczyźni wymienili zaniepokojone spojrzenia, dodał z błogim uśmiechem: - Madonna.

Miał ochotę zjechać po stromym zboczu prosto w dolinę, ale bał się, że spłoszy dziewczynę i jej podopiecznych. Najprościej będzie znaleźć najbliższą wioskę lub zamek. Ktoś na pewno powie mu, kim jest owo dziewczę i gdzie mieszka.

Znów rozgarnął zarośla, nie mogąc pohamować ciekawości. Jeszcze tylko jedno spojrzenie.

W tej samej chwili chłopczyk wyrwał się z objęć dziewczyny i wdrapał się po sękatym pniu jabłoni. Dziewczyna podniosła się i stanęła pod drzewem z wyciągniętymi rękami, jakby po to, by go złapać, gdyby się pośliznął lub stracił oparcie dla stóp. Szerokie biodra nadawały jej sylwetce ociężały wygląd.

Hollis westchnął ze szczęścia i sięgnął po cugle. Już sobie wyobrażał jej słodki, melodyjny głos.

- Jeśli w tej chwili nie zejdziesz, ty mały podły trollu, wejdę za tobą i cię ściągnę.

- Nieprawda.

- Prawda.

- Nieprawda! - Nadgniłe jabłko spadło spomiędzy liści i trafiło Willow w głowę z głośnym łupnięciem. Pozostałe dzieci wybuchnęły urągliwym śmiechem.

Willow zagryzła wargi i oparła stopę o pień, gotowa zrealizować swoje groźby. Dziesięcioletni Harold ześliznął się w dół z miauknięciem. Prawie stał już na ziemi, gdy stopa zaplątała mu się w spódnicę Willow. Po raz drugi tego dnia upadł na twarz. Powietrzem wstrząsnął świdrujący pisk. Willow zakryła uszy rękami; zanim zdecydowała, co robić - udusić smarkacza czy pomóc mu wstać - mały przetoczył się na plecy i usiadł.

- Podstawiła mi noooooogę! - ryknął. Nabrał powietrza, a jego pyzate policzki poczerwieniały bardziej niż jabłka, które zbierała do kieszeni fartucha. - Willow podstawiła mi noooooogę! Powiem papie!

Ośmioletnia Gerta z powiewającymi lnianymi warkoczami galopem ruszyła mu na pomoc.

- Widziałam, wszystko widziałam! Brzydka, podła dziewczyna, wszystko powiem papie!

- I mamie! - pisnęły unisono dziewięcioletnie bliźniaczki.

- Powiemy mamie! Znowu pośle ją do łóżka bez kolacji.

Willow nie przestraszyła się dobrze znanych pogróżek. Oparła się tylko o pień drzewa, splotła ręce na piersi i zmrużyła oczy. Na widok jej złowróżbnego uśmiechu dzieci zamilkły. Nawet Harold przestał wyć.

- Mam nadzieję, że poślą mnie do łóżka bez kolacji - powiedziała cicho. - Bo wtedy bardzo zgłodnieję... A gdy zgłodnieję, w środku nocy wyjdę z łóżka i zacznę szukać czegoś do zjedzenia. - Powoli opuściła spojrzenie na biały brzuszek, wystający spod rąbka koszuli Harolda, przesunęła językiem po lśniących zębach. - Czegoś pulchnego, mięciutkiego i soczystego...

Zdanie zakończyło się niskim warknięciem. Harold z wrzaskiem przerażenia zerwał się na równe nogi. Bracia i siostry runęli za nim, krzycząc na całe gardło, i co sił popędzili przez dolinę, ku bezpiecznemu zamkowi.

Willow osunęła się na ziemię, zanosząc się śmiechem. Gdy atak wesołości minął, usiadła i wyjęła z fartucha jabłko. Chwile samotności zdarzały się jej rzadko i były błogosławieństwem. Nie ma sensu prosić, grozić, tłumaczyć i przekonywać, kiedy wszystkie jej wysiłki, by wychować przyrodnie rodzeństwo, spełzają na niczym z powodu pobłażliwości macochy.

Wbiła zęby w chrupkie jabłko. Przypomniała sobie, z jaką niecierpliwością oczekiwała narodzin Harolda. Po trzech latach służenia za niańkę swoim wypieszczonym przyrodnim braciom i siostrom wreszcie miała mieć rodzeństwo z jej własnej krwi. Ale Blanche nawet w tym wielkim dniu sączyła truciznę do ucha swego męża. Przypomniała mu. że to ona, nie matka Willow, dopełniła swojego świętego obowiązku i dała mu syna.

Willow odgryzła kolejny kęs jabłka. Początkowo Harold był dobrym dzieckiem, podobnie jak trójka młodszego rodzeństwa, ale starsze dzieci wkrótce nauczyły go pogardy do niej. Przepaść między nimi była zbyt wielka na małe nóżki dziecka.

Oni byli krępi, ona smukła. Oni mieli jasne włosy, ona ciemne. Oni byli niebieskoocy, kolor jej oczu zaś przypominał burzliwą szarość morza. W ich żyłach płynęła lodowata saksońska krew, natomiast w jej pulsowała ciepła, namiętna krew Francuzów. Oni mieli miłość. Ona...

Odrzuciła niedojedzone jabłko, raptem tracąc apetyt. Już od dawna nie była małą księżniczką swego ojca. Od chwili swego przybycia do Bedlington Blanche z bezlitosną konsekwencją odsunęła Willow od ojca, by osadzić na tronie własnych dziedziców.

Początkowo Willow była zbyt zdziwiona, by pogodzić się z klęską. Usiłowała szukać schronienia na kolanach ojca, lecz zawsze znajdowała na nich Reannę lub szyderczo uśmiechniętego Stefana. Stawała pomiędzy innymi dziećmi wokół ojca, gdy opowiadał im baśnie. Ale w chwili, gdy papa wyciągał do niej rękę, dłoń Blanche spadała na jej ramię niczym biały pająk.

- Jesteś już za duża na te bzdury, kochanie - szeptała macocha, a jadowita słodycz jej głosu paraliżowała Willow o wiele skuteczniej niż boleśnie mocny chwyt. - Biegnij na górę, sprawdź, czy nie trzeba zmienić pieluszki Beatrix.

Willow odchodziła, rzucając ojcu tęskne spojrzenie. Bardzo często widziała w jego oczach odbicie własnej paniki. Papa otwierał usta, ale zanim zdążył ją zawołać, dzieci Blanche obsiadały go ze wszystkich stron i natarczywie domagały się jego uwagi. Wreszcie słowa, których nigdy nie wypowiedział, zmieniły się w ciszę tak głuchą, że nie dawała się już rozproszyć.

Czasem myślała, że wolałaby nie pamiętać czasów, gdy papa ją kochał. Być może wtedy nie spędzałaby tylu godzin na marzeniach o kimś, kto mógłby dać jej miłość. Oparła się o pień drzewa, ukołysana słodko-gorzkimi myślami. Zamykając oczy, widziała nie ojca, lecz twarz innego, mężczyzny. Nazwała go swoim księciem - wtedy była jeszcze mała i na tyle głupia, że wierzyła w takie mrzonki.

Miał włosy ciemne i lśniące jak brokat, a rysy mocne i silne. Nieważne, w jakim kolorze miałby oczy, byleby tylko malowała się w nich miłość do niej. Tylko do niej. Nie kochałby jej przez chwilę, przez jeden rok, lecz na wieki.

Nie wiedziała, jak długo została na łące, wsłuchana w szept traw, w których rozbrzmiewał jego głos, poddając się jego pieszczotom w podmuchu wiatru. Nie wiedziała nawet, że wysunęła wargi do pocałunku, dopóki nie spadła

na nie pierwsza kropla deszczu. Marzenie o księciu rozwiało się jak tęcza.

Willow wstała pospiesznie, zaniepokojona. Była zbyt dorosła, by można ją było posłać do łóżka bez kolacji, ale nie wątpiła, że Blanche znajdzie dla niej subtelniejszą karę.

Wsunęła pod czepek niesforne pasmo włosów. Ostatnio, gdy odważyła się sprzeciwić swej macosze, Blanche zagroziła, że ogoli jej te rozczochrane kędziory.

Podkasała fartuszek, by nie zgubić jabłek, i puściła się pędem przez łąkę ku zamkowi, który kiedyś był jej domem. Wpadła w stęchły mrok kuchni w chwili, gdy deszczyk zmienił się w prawdziwą ulewę. Obeszła miejsce, w którym z sufitu lała się woda, i wzdrygnęła się z zimna: ogień na kominku znów wygasł. Widząc zimne palenisko i pusty rożen, można się było domyślać, że nie tylko Willow może dziś nie dostać kolacji. Być może powinna zachować jabłka na czarną godzinę.

Wydatki Blanche rujnowały szkatułę jej męża. Pękate kufry, o których niegdyś marzył, pokazały dno. Dopóki Blanche mogła się stroić w klejnoty i futra, swoje rozpieszczone maleństwa zaś ubierać w brokat i wełnę, nie dbała o gnijącą palisadę zamku, nie chciała słyszeć, że rycerze i żołnierze opuszczają jej męża, szukając lepszego i majętniejszego pana. Gniew króla spadłby na nich już dawno, gdyby nie wydała dwóch swoich najstarszych córek, Reanny i Edwiny, za bogatych baronów. Ci, nie wytrzymując nieustannych jęków swoich małżonek, zgodzili się spłacić podatki zamku. Przed przybyciem nowej pani Willow i jej ojciec byli biedni, lecz mieli siebie. Teraz łączyła ich już tylko uraza i napięte milczenie.

Willow ruszyła po schodach; chciała niepostrzeżenie obejść wychodzący na wielki hall krużganek i schronić się w komnacie, którą dzieliła z siostrami, zanim macocha ją zauważy. Nie miała wątpliwości, że Harold wypaplał wszystkie jej przewinienia. Ale nie spodziewała się usłyszeć surowego dźwięku męskich głosów.

Podkradła się do balustrady balkonu i wyjrzała w zadymioną przestrzeń. Dziwne, ale na dole nie było żadnego dziecka. Trzej obcy przybysze stali przed podestem, na którym papa za namową Blanche przyjmował wszystkich gości. Jej ojciec siedział zgarbiony pod baldachimem; złoto-rude włosy posiwiały mu i straciły blask, niegdyś dumnie wyprostowane ramiona opadły pod ciężarem długów i trosk. Blanche spoczywała wyciągnięta na złoconej ławeczce niczym legendarna saksońska królowa.

Mężczyzna, który przemawiał, nosił złote ostrogi rycerza.

- Jeśli nie pora wspominać o posagu, mój pan jest gotów zaproponować hojny wykup za pannę młodą.

- To barbarzyństwo! Nie chcę o tym słyszeć! - krzyknął papa i uderzył pięścią w oparcie fotela.

- Jak hojny? - spytała Blanche, kładąc mu dłoń na ramieniu.

Obcy przyjrzał się jej bacznie; jego sumiaste wąsy poruszyły się z rozbawieniem.

- Wystarczająco. Mój pan już uzyskał błogosławieństwo króla. Bardzo mu spieszno do zawarcia tego związku.

- Tak, lecz dla nas jest ona cenniejsza od złota - odparła Blanche, nie dając dojść do słowa papie.

Willow zacisnęła dłonie na balustradzie. Z pewnością chodzi o zaręczyny najmłodszej córki Blanche z poprzedniego małżeństwa. Ale Beatrix ma dopiero czternaście lat! Blanche musi być zdesperowana, skoro postanowiła sprzedać swoje dziecko temu, który oferował jej najwięcej. Willow pomyślała z ulgą, że chętnie pożegna się ze swoją przyrodnią siostrą. Od czasu, gdy mała obsiusiała ją na oczach rycerzy, wyrządziła jej wiele innych nieprzyjemności. Willow przyłożyła dłoń do brzucha. Być może to bolesne ukłucie, które tam poczuła, to zwyczajna zazdrość o szczęście Beatrix. Na pewno nie będzie tęsknić za tą małą piekielnicą.

Papa strząsnął z siebie dłoń Blanche i zmierzył rycerza podejrzliwym spojrzeniem.

- Dlaczego wasz pan tak bardzo spieszy się do żeniaczki?

Willow wytężyła słuch, ciekawa odpowiedzi, lecz w tej samej chwili po jej karku przesunęło się coś mokrego. Jęknęła z odrazą, poznając dotyk języka.

Odwróciła się i stanęła oko w oko ze swoim prześladowcą.

- Lepiej schowaj tę żmiję, zanim ci ją wyrwę.

Przyrodni brat zachichotał i uniósł brew z uśmieszkiem zadowolenia.

- Chętnie, lecz schowam ją w twoich ustach, bo są słodsze od moich.

Na widok lśniącego bogactwa gęstych jasnych włosów Stefana i jego potężnych mięśni, służącym kręciło się w głowie, lecz w oczach Willow pozostał tym samym niedobrym chłopcem, który od pierwszego spotkania bezlitośnie ją wyśmiewał. Z tą różnicą, że teraz nosił o wiele większy miecz.

- Nawet najsłodsza jagoda może być trująca - warknęła, podparłszy się pod boki.

Stefan zmarszczył jasne brwi.

- A niektóre jagody z czasem robią się zbyt cierpkie. - Skinął głową w stronę hallu. - Zanim pozwolisz sobie na więcej, pozwól mi powiedzieć, że ten oto tajemniczy pan chce cię kupić sobie na nałożnicę, jak zwykłą wioskową dziwkę.

Willow zamarła, zbyt wstrząśnięta, by zareagować na obelgę.

- Mnie? - Uniosła dłoń do piersi, nie mogąc powściągnąć zachwytu. - Ten pan prosi mnie o rękę?

Z twarzy Stefana zniknął złośliwy uśmiech, a na jego miejsce pojawił się grymas.

- Tylko się tak nie ciesz! Mama cię nie puści.

Rzeczywiście, tak właśnie mogło się stać. Radość Willow rozwiała się jak dym.

- Tak, nie puści. Musiałaby znaleźć inną piastunkę dla swoich dzieci.

Ruszyła do komnaty. Nie chciała słyszeć, jak ojciec odmawia dzielnemu młodemu rycerzowi. Stefan stanął jej na drodze.

- Mama nie da cię żadnemu, bo wie, że cię pragnę.

Cofnęła się ze wstrętem. Stefan jeszcze nigdy nie pozwolił sobie na taką śmiałość. Z najwyższym wysiłkiem zmusiła się, by spojrzeć mu w oczy.

- Ale mnie nie dostaniesz. Nie ma między nami więzów krwi, lecz i tak jesteś moim bratem. Król nie zezwoli na to małżeństwo.

Stefan chwycił ją mocno za ramiona, tak mocno, że aż ją to zabolało.

- Kto powiedział, że chcę się z tobą ożenić?

Oblizał wydatną dolną wargę, jakby za chwilę miał zjeść szczególnie soczysty kąsek. Prawie pożałowała, że żartowała z Harolda. Odczekała, aż lśniący koniuszek języka znalazł się o parę centymetrów od jej rozchylonych warg i dopiero wtedy szepnęła:

- Ostrzegałam, żebyś trzymał tego węża z dala ode mnie.

Wyszarpnęła się z jego objęć i wbiła mu kolano w krocze. Stefan zgiął się wpół, nieprzytomny z bólu, i zdławił przekleństwo.

Nie czekała, aż dojdzie do siebie. Rzuciła się na lewo, potem na prawo, posłuszna ślepemu instynktowi, który nakazywał jej uciekać. Komnata sypialna wydawała jej się teraz pułapką. Bez zastanowienia skoczyła ku schodom prowadzącym do hallu na dole i zatrzymała się w cieniu pod balkonem.

- To wspaniała suma, Rufusie - powiedziała Blanche; jej świdrujące oczy powlekły się mgiełką rozmarzenia. - Wystarczy na podatki za całe dwa lata.

- Nie chcę o tym słyszeć, kobieto! Nie sprzedam mojej córki!

Willow wystąpiła z cienia. Czuła, że musi się ratować przed przyszłością równie odrażającą jak uśmiech przyrodniego brata.

- Dlaczego, papo? - odezwała się głośno i donośnie, - Już raz to zrobiłeś.

Hollis mimo woli otworzył usta, widząc łagodną madonnę, która wkroczyła pomiędzy nich dumnie wyprostowana i gotowa do walki. Zmrużył oczy, w mroku hallu i dymie pochodni trudno było coś dostrzec. Brzydki czepek zsunął się dziewczynie na jedno oko, rzucając cień na rysy. Jeszcze nie mógł uwierzyć własnemu szczęściu. Tajemniczy anioł okazał się nie prostą wieśniaczką, lecz podstarzałą córką zubożałego barona. Prawdopodobnie już dawno temu postanowiła zrezygnować z własnego szczęścia i resztę życia przeżyć na garnuszku rodziny. Na pewno zachwyci ją ten nieoczekiwany a łaskawy obrót losu i ze wszystkich sił będzie się starała zadowolić Bannora. Zwłaszcza że Bannor będzie wychwalał jej brzydotę, tę samą, która dotąd tylko odstraszała mężczyzn.

Hollis zerknął na sufit, gdzie na miejscu kolorowych proporców, które niegdyś tam wisiały, powiewały pajęczyny. Dziewczyna na pewno będzie także szczęśliwa, mogąc opuścić tę ruderę. Zbliżając się do zaniku, nie mógł nie poczuć odrażającego smrodu zachwaszczonej fosy. Deszcz przeciekał przez popękany sufit, spływał strużkami po kruszących się kamiennych ścianach. Musieli bardzo uważać, by co chwila nie nadeptywać na obgryzione kości i psie odchody, świeże i wyschnięte.

Gdy dziewczyna ruszyła ku podestowi, Hollis uprzejmie ustąpił jej z drogi i dał swoim ludziom znak, by uczynili to samo. Spodziewał się. że pan zamku wybuchnie gniewem, ale starzec raptem zajął się nadjedzoną przez mole opończą, wyraźnie unikając oczu córki.

- Co tu robisz, dziecko?

- Nie jestem już dzieckiem, papo. Gdybym była nie rozmawiałbyś o moim zamążpójściu.

Pogroził jej palcem.

- Nie tobie się o to martwić.

- Przeciwnie, to moje zmartwienie. Nie mogłam nie powiedzieć, gdyś mnie sprzedał w niewolę za cenę królewskiej przychylności i posagu Blanche. Być może właśnie dlatego teraz powinnam mieć prawo wyboru nowego pana.

Odwróciła się od mamroczącego coś ojca, zrobiła parę kroków w stronę Hollisa i zawahała się. Choć w mroku zamku trudno było dostrzec wyraz jej twarzy, Hollis nie mógł nie zauważyć bijącej od niej godności. Zacisnęła pięści, dumnie podniosła głowę.

- Czy mówisz prawdę, panie? Czy twój lord chce mnie na żonę? Czy naprawdę mnie chce?

Hollis skinął głową, przypomniawszy sobie tęsknotę, której mgnienie ujrzał na twarzy Bannora, gdy wspomniał mu o znalezieniu matki dla jego dzieci.

- Tak, pani - powiedział cicho. - Pragnie cię bardziej, niż sobie wyobrażasz.

Uniosła głowę jeszcze wyżej.

- Więc mnie dostanie.

Hollis uśmiechnął się szeroko, nie zważając na jęk jej ojca, tryumfalny śmiech macochy, zdławiony okrzyk wściekłości z balkonu nad ich głowami. Dziewczyna sięgnęła za plecy i rozwiązała troki fartucha. Gdy rzuciła zmiętą szmatę na podłogę, po posadzce potoczył się grad szkarłatnych jabłek. Jedno z nich dotknęło czubka buta Hollisa, ale on tego nawet nie zauważył.

Zlodowaciały, z uśmiechem przymarzniętym do twarzy, przyglądał się, jak dziewczyna pozbywa się fałdzistego fartucha. Powoli powiódł spojrzeniem po smukłej postaci o wyniosłych piersiach, spojrzał na pełne wdzięku ruchy, gdy sięgnęła ku brzydkiemu czepkowi. Zdarła go z głowy, uwalniając lśniącą chmurę kruczoczarnych kędziorów. Dopiero teraz odpowiedziała uśmiechem, w którym błysnęły jej zęby, białe niczym najpiękniejsze perły. Hollis zmartwiał.

Z ust wydarł mu się głośny jęk.

Bannor go zabije!

3

- Może baraniny, pani?

Willow oderwała spojrzenie od krajobrazu za oknem powozu i zerknęła na ogromny kawał mięsa, który podsuwał jej sir Hollis.

- Dziękuję, nie - mruknęła.

Na pełnej nadziei twarzy rycerza odbiło się rozczarowanie, na widok którego niemal zmieniła zdanie. Jednak ręce ciągle jej lekko drżały, a żołądek się burzył. Nie chciała pobrudzić ślicznego nowego kaftanika choćby kroplą tłuszczu. Sir Hollis sięgnął do koszyka, który zdawał się nie mieć dna (nabył go w wiosce, którą ostatnio mijali). Tymczasem Willow wygładziła zielone fałdy aksamitnej spódnicy, jeszcze zdziwiona, że nie widzi na niej brudnych odcisków

małych rączek. Dobrze wiedziała, że nie jest pięknością jak Reanna i Beatrix, ale w tak wspaniałej szacie mogła niemal udawać, że jest ładna. Nie czuła się tak szczęśliwa od dnia, w którym Blanche przybyła do Bedlington, by poślubić ojca.

Cóż za ironia losu, pomyślała z uśmiechem. Dziś to ona jedzie w kołyszącym się powozie, zaprzęgniętym w sześć pięknych rumaków. To za nią ciągnie się zbrojny orszak z trzepoczącymi proporcami, ozdobionymi godłem jej męża - wspaniałym czerwonym jeleniem, stojącym dęba na złotym polu. To ona podąża prosto w ramiona mężczyzny, który nazwie ją swoją żoną. Serce biło jej w rytmie końskich kopyt, gdy wychyliła się z okna, by poczuć na twarzy rześki jesienny wiatr.

W miarę jak zmierzali na północ, niebosiężne drzewa lasu Bedlington ustąpiły miejsca falistym pagórkom i ostrym szczytom Northumberlandii. Na odległej górze ujrzała czapę śniegu.

- Może ligę w cukrze? - Sir Hollis machnął jej przed nosem smakołykiem, jakby chciał ją skusić mocnym zapachem gałki muszkatołowej.

Pokręciła głową i uśmiechnęła się, by złagodzić odmowę. Sir Hollis pochylił się nad koszykiem, mrucząc coś. co dziwnie przypominało słowa: „Powiesi moją głowę, na ścianie"'.

Gdy powóz zaczął sunąć stromą ścieżką pod górę, świat zakołysał się jej przed oczami. Oparła się, osłoniła głowę kapturem podbitym futrem. Drżała z uniesienia i niepokoju.

O tajemniczym panu, który był jej mężem, wiedziała tylko tyle, że jest hojny. Gdy go powiadomiono, że Willow zgodziła się oddać mu rękę, wysłał nie tylko powóz i orszak rycerzy, lecz i dwa ogromne kufry pełne cudnych sukni z aksamitu, jedwabiu i adamaszku, pół tuzina par butów z najdelikatniejszej koźlej skórki i kilka buteleczek cennych perfum, a także rzadkich przypraw.

Na widok tego bogactwa Blanche pozieleniała z żalu. Stefan z zazdrości, a Beatrix z zawiści. Blanche nie mogła sobie darować, że nie zażądała za Willow wyższego okupu, Stefan spochmurniał, a Beatrix uciekła na górę, wołając z płaczem, że Willow ukradła jej mężczyznę, który powinien był ją poprosić o rękę.

Willow pogładziła futrzane wyłogi rękawów i uśmiechnęła się gorzko. Gdyby nie hojność męża, przybyłaby do jego zamku z całym swym dobytkiem w jednym węzełku. Uważał ją za kobietę, którą trzeba kusić pieszczotą jedwabiu lub boskim zapachem mirry. Być może ucieszy się, wiedząc, że jej uczucie można kupić znacznie taniej - wystarczy zwykłe oddanie.

- Może konfitury?

- Nie! - rzuciła ostro, jeszcze bardziej rozdrażniona natarczywością rycerza. - Zupełnie nie jestem głodna.

Po tej niegrzecznej odmowie jego sumiaste wąsy opadły w wyrazie desperacji. Po raz pierwszy Willow dostrzegła jego baczne spojrzenie. Zerknęła na siebie. Kaftanik sukni wisiał na niej luźno, jakby był skrojony na kobietę o znacznie bardziej obfitych kształtach. Przy swoim krzepkim rodzeństwie zawsze czuła się niewydarzona. Stefan często z niej drwił, mówiąc, że jest chuda jak wierzbowa witka, ale hardziej sękata. Być może lord Bannor wolał krągłe dziewczęta o bujnych biodrach i piersiach równie pulchnych, jak biust małej Beatrix.

To biedne dziecko nie jest winne, że tak wygląda, powiedziała niegdyś Blanche z litością. Willow usłyszała jej głos tak wyraźnie, że nie zdziwiłaby się, gdyby ujrzała macochę na dachu powozu, niczym złośliwą harpię.

Z gniewnie roziskrzonym spojrzeniem wyszarpnęła przysmak z dłoni rycerza i połknęła go jednym kęsem. Sir Hollis jak się ucieszył, że zjadła także figę, którą nieśmiało jej podał. Ale kiedy wyciągnął z koszyka udziec barani i wyciągnął go w jej stronę, raptem straciła apetyt.

Niepokojona wątpliwościami, znów poczuła się jak dziecko, które niegdyś trzymało swego ojca za rękę.

Czy lady Blanche mnie pokocha?

Oczywiście, maleńka. Jak mogłaby nie pokochać mojej malej księżniczki?

Kiedyś była naiwna. Kiedyś w to wierzyła. Jeśli znowu się pomyliła, będzie za to pokutować przez całe życie.

- Opowiedz mi, panie, więcej o lordzie Bannorze - odezwała się. - Powiedziałeś, że jest dzielny w walce, oddany królowi i krajowi, lecz nadal nie wiem, czemu sam nie wyruszył na poszukiwanie żony.

Sir Hollis w zamyśleniu ugryzł barani udziec.

- Bo jest roztropny.

Po plecach przebiegł jej dreszcz. Może to nie ona będzie brzydszą połową tego związku.

- Czy... - pochyliła się ku rycerzowi, nie śmiąc głośno wypowiedzieć strasznych słów. - Czy jest... brzydki?

Sir Hollis omal nie udławił się baraniną.

- Tego bym nie powiedział.

Jego reakcja jeszcze bardziej zaniepokoiła Willow.

- Czy na wojnie odniósł srogie rany? Czy stracił nogę? Oko? - Powściągnęła drżenie. - Nos?

Wąsy rycerza zadrgały jak przed zbliżającym się kichnięciem.

- Mogę cię zapewnić, pani, że lord Bannor wrócił z Francji ze wszystkimi istotnymi częściami ciała.

Willow zastanowiła się, które części ciała mężczyźni uważają za najistotniejsze.

- A jego usposobienie? Czy jest dobry? Uczciwy? Może ma skłonności do melancholii i porywów gniewu?

Sir Hollis puścił do niej oko.

- Mój pan sam cię zapewni, że nie ma upodobania do mocnych trunków, ataków gniewu czy bluźnierstwa.

Willow wyprostowała się, złożyła ręce na kolanach.

- Zaprawdę żadna kobieta nie może więcej wymagać od swego męża.

Mimo to pragnęła czegoś więcej. O wiele więcej. Przed oczami przeniknęła jej ulotna wizja jej księcia, na widok którego poczuła słodko-gorzkie ukłucie tęsknoty. Już nigdy nie usłyszy głębokiego echa jego śmiechu. Nigdy nie poczuje słodyczy jego wyimaginowanego pocałunku. Nadeszła pora, by zamienić dziewczęce marzenia na mężczyznę z krwi i kości. Zamknęła oczy i pożegnała księcia tęsknym westchnieniem.

Postanowiła, że będzie dla lorda Bannora dobrą żoną. Nieważne, czy jest stary, brzydki, ma zajęczą wargę, czy odniósł rany dla króla i ojczyzny. Jeśli przysięgnie jej, że będzie kochał ją i tylko ją, ona odpłaci mu tym samym.

Uniosła powieki, umocniona w tym postanowieniu. A przynajmniej tak jej się wydawało - lecz widok obramowany framugą okna przekonał ją, że musiała zapaść w sen.

Wyniosły zamek jakby unosił się nad skalną półką wychodzącą na migoczące wody rzeki. W niczym nie przypominał rozpadającego się domostwa jej ojca. Wdzięczne krągłe wieżyczki sterczały ku chmurom, zwieńczone spiczastymi dachami z szarych dachówek. Wokół zamku biegł zakończony blankami mur z piaskowca.

Szeroko otworzyła oczy. To musi być sen; kto mógłby mieszkać w tak wspaniałej posiadłości, jeśli nie książę? Nie zdawała sobie sprawy, że wymówiła to pytanie na głos. Ocknęła się z zapatrzenia dopiero wtedy, gdy sir Hollis odparł:

- Ty, pani.

Przeniosła na niego osłupiałe spojrzenie. W jego uśmiechu ujrzała coś dziwnego, od czego po plecach przebiegi jej dreszcz.

- Ta wspaniała posiadłość zwie się bowiem Elsynorem, a ty, moja droga, jesteś od dziś jego panią.

Powóz! Powóz!

Krzyk strażnika z wieżyczki rozbrzmiał tuż po rozdzierającym ryku rogu myśliwskiego. Bannor ziewnął i rozprostował długie nogi, niewzruszony. W tym tygodniu Desmond już dwa razy wywabił go z wieży podobnym okrzykiem. Za pierwszym razem wyłonił się z komnaty,

natychmiast pośliznął się na wysmarowanych masłem deskach podłogi i runął po schodach. Gdyby nie wpadł na ścianę, z pewnością skręciłby sobie kark. Za drugim razem zachował większą ostrożność; szedł na palcach i ostrożnie wyglądał zza rogów, aż wreszcie świnia, którą Mary Margaret zwabiła do hallu garścią żołędzi, śmignęła mu między nogami, przewracając go na ziemię.

Podczas obrony królewskich majątków w Guienne i Poitou wyszedł z wielu zasadzek, lecz żadna nie trwała tak długo i nie była tak uciążliwa. Od wyjazdu Hollisa Bannor zarządzał zamkiem z wieży, ośmielając się opuścić schronienie tylko pod osłoną nocy, gdy dzieci spały.

Pewnego dnia nad ranem wkradł się do połączonych ze sobą komnat dzieci i znalazł je umoszczone jak miot szczeniąt w ogromnym łożu z baldachimem. Mary Margaret spała, złożywszy złotą główkę na piersi Desmonda, z kciukiem w różowych usteczkach. Z rozchylonych warg Desmonda dobiegało ciche pochrapywanie. Przyglądając się piegowatym policzkom i perkatemu nosowi syna, Bannor nie mógł się nadziwić, że ten aniołek jest zdolny do równie szatańskich podstępów.

Ta prześladująca go bezradność była całkowicie obca jego naturze. Umiał być wojownikiem, ale nie ojcem. Jak to możliwe, że człowiek, który dowodził tysiącem dwustu najdzielniejszych i najbardziej niebezpiecznych królewskich rycerzy, nie potrafił skłonić jednego chudego chłopca do najzwyklejszego posłuszeństwa?

Kiedy wyciągnął rękę, by odgarnąć jeden niesforny kasztanowy lok z czoła syna, Mary Margaret uniosła powieki, ukazując zamglone błękitne oczy.

- Papa? - szepnęła. - Jesteś duchem?

- Nie, kochanie - wymruczał. - Ja ci się śnię.

Zamknęła oczy i z westchnieniem zadowolenia zasnęła. Bannor bezgłośnie wymknął się z komnaty.

Okrzyk strażnika już się nie powtórzył. Bannor umościł się wygodniej w fotelu i oparł brodę o pierś. Miał nadzieję, że uda mu się zdrzemnąć. Odkąd nabrał zwyczaju snucia się nocami jak duch własnego zamku, sen stał się dla niego rzadkim luksusem.

Ktoś załomotał do drzwi; Bannor zerwał się na równe nogi, instynktownie chwytając miecz.

- Panie, panie! - krzyknęła Fiona zza masywnych drzwi. - Twoje sztandary zbliżają się z południa, ledwie kilometr od zamku! To twoja małżonka!

Bannor powoli opuścił miecz. Jego pani. Od śmierci Margaret, od sześciu lat żadnej kobiety nie nazwał swoją. Odstawiając ciężką ławę. którą zastawił drzwi, i odciągając rygiel, słyszał niecierpliwe cmokanie starej piastunki. Stała na podeście przed drzwiami, mnąc fartuch w węźlastych rękach.

- Twoja pani! Wreszcie przybyła!

Bannor zerwał z oparcia krzesła purpurowy kubrak i narzucił go na koszulę. Niezdarnie siłując się z guzikami z kości słoniowej, które wymykały się z jego wielkich palców, myślał tęsknie o zbroi, hełmie i tarczy. Wolałby teraz gotować się do walki niż do spotkania z nową żoną. Rzucił żałosne spojrzenie na miecz. Bez jego znajomego ciężaru przy boku będzie się czuć bardzo bezbronnie.

- Czy dzieci już się zebrały, by przywitać matkę, jak rozkazałem?

- Tak, panie. Wszystkie, nawet niemowlęta. - Fiona rozpromieniła się w uśmiechu na myśl o nowej pani zamku. Uwielbiała dwie pierwsze i rozpaczała na równi z Bannorem. gdy zmarły tak młodo i tragicznie.

Opasał biodra srebrnym pasem z metalowych ogniw, przygładził potargane włosy.

- Powinienem zrobić inspekcję przez jej przyjazdem. Nie można wysyłać żołnierzy do boju, nie dawszy im na drogę paru słów rady i zachęty.

- Tak jest. A oni na pewno już na to czekają - zapewniła go Fiona.

Mniej podejrzliwy człowiek pewnie by jej uwierzył, pomyślał Bannor, idąc wzdłuż wewnętrznych murów obronnych, pod którymi zgromadziły się dzieci. Stały w szyku, który nasuwał odległe skojarzenia z szeregiem. Fiona ustawiła je według starszeństwa; dwoje najnowszych mieszkańców zamku trzymała na rękach. Dzieci, uszeregowane od największego do najmniejszego, wpatrywały się przed siebie bez śladu uśmiechu. Na widok ich niewinnych twarzyczek Bannor poczuł się bardzo niepewnie.

Desmond wyglądał równie niewinnie, jak jego rodzeństwo lecz siedząca mu na ramieniu wrona ze złamanym skrzydłem spoglądała gniewnie na Bannora, a wyglądający przez rozcięcie chłopięcej tuniki puchaty ogon drgał z rozdrażnieniem.

Bannor uznał roztropnie, że lepiej nie badać głębiej tej sprawy, splótł dłonie z tyłu i pochylił się nad brudną szyją smukłego, jasnowłosego chłopca.

- A kiedyż to ostatnio się kąpałeś, Hammishu?

Chłopiec policzył na palcach.

- Niespełna dwie niedziele temu. Ale nie nazywam się Hammish, panie. - Szturchnął łokciem małego krępego chłopczyka, który stęknął głucho. - Hammish to ten.

- Hmmm... - Bannor nie zdradził swego smutku; zamaskował go surowym grymasem, z którym zwrócił się do prawdziwego Hammisha. Chłopiec miał krzepkie nogi i gęste, proste włosy o barwie cynamonu, które wyglądały jak włożona na głowę gliniana miska. - Więc to ty jesteś Hammish?

- Tak, panie.

- Nie ma potrzeby tak do mnie mówić. Jestem waszym papą.

- Tak, panie.

Bannor westchnął. W głowie odezwał mu się ból. Nie zdoła przedstawić dzieci nowej matce, jeśli nie pamięta nawet ich imion. Wybrnął z sytuacji, wymyślając na poczekaniu przekonujące kłamstwo.

- Jest powszechnym zwyczajem, że przed wymarszem na pole bitwy wszyscy ludzie walczący pod moim sztandarem wykrzykują swoje imiona. Zechcecie spróbować?

Dzieci pochyliły się i spojrzały na prawo, na swojego przywódcę. Ten z niechęcią wzruszył ramionami, ale posłusznie krzyknął:

- Desmond!

Inni podążyli za jego przykładem.

- Ennis!

- Mary!

- Hammish!

- Edward!

- Kell!

- Mary Margaret!

- Meg!

- Margery!

- Colm!

Dwa bobasy dodały do tego szczebioty we własnym języku. Fiona uśmiechnęła się ustami równie bezzębnymi, jak u niemowlęcia.

- A te słodkie aniołki nazywamy Peg i Mags.

Bannor ścisnął palcami grzbiet nosa. Ból narastał i zaczynał pulsować, a on nadal by nie odróżnił własnych dzieci od obcych. Niech to piekło pochłonie, to oni byli dla niego obcy. Uśmiechnął się z wysiłkiem.

- Pięknieście się spisali. Chcecie spróbować jeszcze raz?

- Półgłówek - mruknął Desmond.

Bannor spojrzał na niego z ukosa.

- Co powiedziałeś, chłopcze?

Syn posłał mu anielski uśmiech.

- Powiedziałem: jak sobie życzysz.

Zanim Bannor zdołał powiedzieć coś więcej, podwórcem wstrząsnął ryk rogu. Rozległ się szczęk łańcuchów i skrzypienie zwodzonego mostu. Wreszcie do ich uszu dobiegł dźwięczny brzęk ostróg i rytmiczne stukanie końskich kopyt, ostateczny zwiastun nadjeżdżającego powozu.

Bannor stanął pomiędzy Hammishem i Mary: wolał znaleźć się pomiędzy swymi żołnierzami. Gdy oddział rycerzy rozdzielił się, a powóz stanął, wygładził kubrak i sięgnął do brody, której już nie miał. Dotąd nie zdołał się przyzwyczaić do wygolonych policzków, ale postanowił że tak będzie się nosić, gdyż jego zarost nabrał niepokojącej tendencji do stawania w płomieniach za każdym razem, gdy w pobliżu znalazły się jego pociechy.

Nie był przyzwyczajony do bezradnego czekania. Fiona zauważyła jego niepokój, zbliżyła się i podała mu najmłodszą córeczkę. Spojrzał na nią z takim przerażeniem, jakby dostał do potrzymania odciętą głowę. Usiłował odsunąć od siebie gaworzące stworzenie, ale kiedy zaczęło się niespokojnie ruszać, wsadził je sobie pod pachę, tak jak te wysuszone świńskie pęcherze, które jego paziowie godzinami kopali i rzucali na dziedzińcu.

Fiona w ostatniej chwili uratowała zawiniątko i umieściła je zgrabnie w zgięciu jego ramienia.

- Nie bój się, panie - powiedziała łagodnie, wspięła się na palce i pogłaskała go po policzku. - Jeszcze nie spotkałam dziewczyny, co by się oparła takiemu dryblasowi z niemowlęciem w ramionach.

Bannor otworzył usta, by wyjaśnić, że nie zależy mu na dziewczynie, która nie mogłaby mu się oprzeć, ale było za późno.

Jakiś młody niecierpliwy pazik już podbiegł do powozu i otworzył drzwiczki, zza których ukazała się smukła nóżka w buciku z koźlej skórki.

4

Drzwi stanęły otworem. Willow zawahała się, spojrzała niepewnie na sir Hollisa. Rycerz siedział w najdalszym kącie powozu z bardzo dziwną miną.

- Niepotrzebnie zjadłem cały udziec... Nie czuję się dobrze. Idź pierwsza, moja droga. Zaraz do ciebie dołączę.

Willow nabrała powietrza w płuca i niepewnie wysunęła nogę z powozu, modląc się, by się nie potknąć. Nie zrobi dobrego wrażenia na swoim przyszłym mężu, jeśli upadnie mu do stóp jak worek owsa. Dziękowała Bogu za kaptur, w którym mogła ukryć twarz. Wysiadła, nie odrywając wzroku od bruku. Przysięgła sobie, że nawet nie drgnie, spojrzawszy mu w twarz, choćby była nie wiedzieć jak zdeformowana czy szpetna. Dopiero gdy stanęła pewnie na obu nogach, ośmieliła się podnieść wzrok. Powoli. Powoli.

Prosto na twarz swego księcia.

Jęknęła cicho, po raz drugi tego dnia nie mogąc uwierzyć, że nie śpi. To musi być sen, sen o wiele słodszy i bardziej uroczy niż jakikolwiek dotąd. Nawet we snach nie marzyła o mężczyźnie takim jak ten, który przed nią stał. Nigdy nie wpadłaby na pomysł, by dodać mu te płytkie zmarszczki, ujmujące jego usta w surowy nawias, by zrzucić na jego podbródek słaby cień zarostu. Słońce wyżłobiło mu na czole cienkie linie, a skórze nadało ciepły odcieni miodu. Jego włosy nie przypominały lśniącego brokatu, lecz pasma surowego jedwabiu, przycięte równo nad ramionami i przeplecione rzadkimi srebrnymi nićmi. W ciemnogranatowych oczach lśniła mądrość i humor, a jeden, ledwie widoczny dołeczek po prawej stronie ust tylko podkreślał naburmuszoną słodycz ust.

Nie był tak smukły, jak sobie wyobrażała, lecz muskularny i grubokościsty. Zdecydowanie zarysowana szczęka ostrzegała, że to nie chłopiec, gotów zadowolić się skradzionym całusem, lecz prawdziwy mężczyzna, który nie spocznie, póki nie posiądzie wszystkiego, co mogłaby mu dać.

Jej mężczyzna.

Spuściła oczy, zarumieniona ze wstydu. Dopiero wtedy zauważyła, że jej małżonek coś trzyma - być: może kolejny dar dla niej. Jakiś skarb, po którym nastąpi czuła przysięga wiecznej miłości.

Zdjęła kaptur, wyprostowała się i uśmiechnięta.

Bannor wpatrywał się w zakapturzoną piękność, swoją żonę, i przez mgłę pożądania docierała do niego tylko jedna myśl:

Musi zabić Hollisa.

Gdyby nie miał już zajętych rąk, wyminąłby swą żonę jednym skokiem, złapał tego tchórza za gardło i wywlókł go z powozu. Na razie mógł tylko przyglądać się jej ze zgrozą.

Jej czoło przecinała cienka wstążka, delikatne pasemko złota, dzielnie, lecz bezskutecznie usiłujące utrzymać na uwięzi obłok ciemnych kędziorów. Jego wybranka miała małe usta, z górną wargą nieco wydatniejszą od dolnej - idealny kształt, by delikatnie uszczypnąć je zębami na chwilę przed pocałunkiem. Oczy w oprawie ciemnych rzęs były wielkie i szare, lecz to nie ich piękno tak go poruszyło, lecz spojrzenie. Widywał już kobiety wpatrzone w niego z zachwytem, tak przejęte rozkoszą, że z trudem wymawiały jego imię, lecz jeszcze żadna nie patrzyła na niego tak, jakby był darem niebios, ziszczeniem wszystkich jej marzeń. Było to zarazem pociągające i niepokojące.

Otworzył usta, by powitać ją w Elsynorze.

- Jesteś moją mamą?

Zamknął usta. Mała Mary Margaret wyszła z szeregu i stała tuż obok, szeroko otwartymi oczętami wpatrując się w nowo przybyłą.

- Jesteś moją mamą? - powtórzyła. Złote kędziorki poruszyły się jej wokół głowy.

Willow powoli powiodła wzrokiem ku dziecku. Zamrugała, jakby nie pojmowała, co widzi. Zanim zdołała znaleźć właściwą odpowiedź, Desmond rzucił urągliwie:

- Nie, skąd! Twoja mama nie żyje.

W niebieskich oczach Mary Margaret wezbrały łzy. Pięcioletnia Meg pogłaskała ją po ramieniu; różane usteczka zaczęły jej drżeć.

- Nie płacz, przynajmniej miałaś mamę. Ja, Margery i Colm w ogóle nie mieliśmy mamusi.

- Bo jesteście bastardami - wyjaśnił wesoło Edward. - Jak Peg i Mags.

Kell łypnął na niego wrogo, zacisnąwszy piąstki.

- Nie mów tak do mojej siostry, ty prostaku!

- Bastard to nic złego - powiedział Hammish poważnie i pociągnął Bannora za wolną rękę. - Ty też jesteś bastardem, prawda, panie?

- Tak, synu - wymamrotał Bannor, patrząc, jak na twarzy jego młodej żony powoli pojawia się zdumienie, niedowierzanie i wreszcie przerażenie. Patrzyła na rządek paplających dzieci, kręcąc głową, jakby budziła się ze snu lub zapadała w koszmar.

Mimo iż Meg starała się pocieszać siostrę, Mary Margaret rozszlochała się na dobre. Czteroletnie bliźniaki, Margery i Colm, rozpłakały się do towarzystwa. Razem stworzyły żałobny chór, bardziej pasujący do greckiej tragedii niż do farsy, którą w szybkim tempie stawało się niegdyś uporządkowane życie Bannora. Kell popchnął Edwarda.

- Widzisz, co narobiłeś, ty gnomie! To przez ciebie wszyscy płaczą.

- Nie przeze mnie! - zaprotestował Edward i także go popchnął. - Przez Mary Margaret!

Chudy Ennis rzucił się pomiędzy nich: rozgorzała bijatyka. kruk Desmonda wzbił się w powietrze, bijąc złamanym skrzydłem i dziko kracząc. Coś małego i puszystego zbiegło po nodze chłopca i wskoczyło na sukienkę Meg, która pisnęła ogłuszająco. Hammish oberwał parę razy tak mocno, że prawie stracił równowagę, ale nadal stał na baczność, jedyne ogniwo rozsypanego łańcucha. Jego stoicyzm w dziwny sposób przypomniał Bannorowi, jak wygląda on sam.

Dziecko w ramionach Fiony włączyło się do zabawy, wrzeszcząc na całe gardło i wymachując piąstkami w powietrzu. Tylko maleństwo w ramionach Bannora pozostało rozkosznie obojętne na ogłuszające wrzaski i wycia.

- Milczeć! - ryknął Bannor.

Po raz pierwszy od czasu powrotu ojca z wojny dzieci posłuchały jego rozkazu. Na dziedzińcu zapadła cisza tak martwa, że słychać było szelest piór kruka, sadowiącego się na ramieniu Desmonda, i cichy szmer oddechu nowej pani zamku. Bannor wyczuł, że jego żona jest o krok od ucieczki. Przypomniał sobie, co powiedziała mu Fiona: „Jeszcze nie spotkałam dziewczyny, co by się oparła takiemu dryblasowi z niemowlęciem w ramionach". A zatem, by zetrzeć z jej twarzy tę przerażoną minę, wcisnął jej w ramiona swoje brzemię.

- Wraz z mymi dziećmi witam cię w Elsynorze, pani.

Jego małżonka odchyliła kocyk i znieruchomiała, wpatrzona w meszek na czubku głowy niemowlęcia. Kiedy podniosła głowę, oczy miała zimne jak popioły wygasłego paleniska.

- Dziękuję - odezwała się wreszcie, oddając mu dziecko. - Już jadłam.

Sięgnęła po obszyty futrem tren opończy, odwróciła się i wsiadła do powozu. Zatrzasnęła drzwi przed samym nosem męża.

Bannor spojrzał w osłupieniu na rzeźbę jelenia, zdobiącą drzwi powozu. Dopiero na dźwięk dziecięcych chichotów zdał sobie sprawę, że ciepło rozchodzące mu się po lędźwiach nie ma nic wspólnego z iskierką pożądania, którą roznieciła w nim nowa żona, za to bardzo wiele z bezzębnym niemowlęciem, uśmiechającym się do niego z kocyka.

5

Willow siedziała sztywno w powozie, z rękami zaciśniętymi na podołku, wpatrując się przed siebie niewidzącym spojrzeniem. Trwała w bezruchu przez długi czas. Nie poruszyła się nawet wtedy, gdy drzwi się otwarły, a muskularna ręka chwyciła sir Hollisa za tunikę i wyciągnęła go z powozu. Spodziewała się podobnego potraktowania, ale mąż najwyraźniej z ulgą zostawił ją samej sobie.

Pozostawiona. Samotna. Chyba takie jest jej przeznaczenie życie pomiędzy ludźmi, lecz w samotności. W uszach rozlegało się jej głuche, powolne dudnienie serca, tego samego serca, które przed chwilą tak radośnie i beztrosko chciała oddać obcemu człowiekowi. Ale on go nie potrzebował, tak samo jak jej macocha. Głosy na zewnątrz ucichły już dawno temu, lecz ona nadal słyszała ich echo.

Jesteś moją mamusią?

Nie, skąd. Twoja mama nie żyje.

Przynajmniej miałaś mamę. My nigdy nie mieliśmy mamusi.

Bo jesteście bastardami.

Potrząsnęła głową, by uciszyć głosy. Wychwalając cnoty swego pana. sir Hollis zapomniał wspomnieć, że niektóre podboje lorda Bannora były natury sercowej.

Ileż on spłodził tych dzieci, na litość boską? Dziesięcioro? Dwanaścioro? Dwadzieścioro? Ze zgrozy ocknęła się dopiero w chwili, gdy z szerokim uśmiechem wręczył jej najmłodsze, jakby się spodziewał, że natychmiast przytuli je do piersi i rozpłynie się w zachwytach. Nigdy się nie dowie, że to nie na widok dziecka nogi się pod nią ugięły, że sprawił to jego uśmiech. Uśmiech, który obiecywał i nie dotrzymywał obietnic w tej samej zdradzieckiej chwili.

Ty też jesteś bastardem, prawiła, panie?

Tak, synu.

Powinna była się domyślić. Nie był szlachetnym księciem, który chciał jej ofiarować własne serce, lecz złym olbrzymem, dowodzącym armią gnomów. Dotknęła swoich kruczoczarnych kędziorów. Przypomniała sobie jego przerażone spojrzenie, gdy zdjęła kaptur. Być może on także przeżywa rozczarowanie, równie gorzkie jak ona.

- Pani...

Wzdrygnęła się, ale głos nie należał do mężczyzny ani dziecka.

- Już przygotowałam twoją komnatę.

Willow rozchyliła zasłony i wyjrzała na zewnątrz. W zmroku majaczyła przygarbiona sylwetka. Nie mogę siedzieć w tym powozie przez całą noc, pomyślała z rozpaczą. Nie mogła też wrócić do domu. gdzie nikt na nią nie czekał. Ojciec nigdy nie sprzeciwi się lady Blanche, a macocha nie zwróci złota lordowi Bannorowi.

Gdyby uciekła do Bedlington, Blanche kazałaby ją na pewno związać, wrzucić na koński grzbiet i odstawić prosto w ramiona męża. Myśl o związku z tym człowiekiem przejęła ją dreszczem.

- Chodźże, dziewczyno - powiedziała łagodnie kobieta. - Nie musisz się lękać naszego pana.

Willow otworzyła drzwiczki powozu i opuściła schronienie, choć w głębi duszy wiedziała, że kobieta się myli. Zgarbiona staruszka prowadziła Willow przez szerokie kamienne korytarze zamku, co chwila oglądając się na nią z uśmiechem.

- Nie ma potrzeby wstydzić się tej nieśmiałości, dziecko. Gdym wyszła za mego kochanego Liama, niech spoczywa w pokoju, trzeba było dwóch dni i trzech flasz piwa, by wywabić mnie spod łoża. A wtedy byłam już tak pijana, że tylko leżałam z zadartą spódnicą. - Mrugnęła łobuzersko do Willow. - Choć Liamowi to nie przeszkadzało.

Przed oczami dziewczyny stanął mroczny obraz lorda Bannora, znęcającego się nad jej nieprzytomnym ciałem.

- Nie możesz winić mężczyzny, że chce czym prędzej skosztować wdzięków swej żonki. Nie lękaj się go, dziewczyno Nasz Bannor jest łagodny jak baranek, choć powiadają że potrafi jedną ręką ukręcić głowę człowiekowi.

Willow z trudem przełknęła ślinę, wyobrażając sobie lorda Bannora znęcającego się nad jej nieprzytomnym. bezgłowym ciałem.

- Ano właśnie, a poza tym jak nikt umie sprawić rozkosz kobiecie.

- Najwyraźniej ma w tym spore doświadczenie -powiedziała sucho Willow.

Fiona zatrzymała się na podeście i przyciągnęła ją ku sobie kościstą, podobną szponom dłonią, jak młode dziewczę, które chce się zwierzyć z jakiegoś nieprzystojnego sekretu.

- Powiadają, że potrafi sprawić samym spojrzeniem, by kobieta była przy nadziei. Wystarczy, że spojrzy jej głęboko w oczy.

Willow wzdrygnęła się mimo woli.

- Więc będę odwracać wzrok, gdy znajdę się w pobliżu niego.

Starucha zachichotała swawolnie, wykrzywiając twarz pomarszczoną jak zimowe jabłko.

- Trudno dotrzymać takiej przysięgi, gdy ma się pod ręką przystojnego chłopca.

Willow nie znalazła na to odpowiedzi. Z ciężkim sercem ruszyła dalej po schodach. A zatem jej cela znajdowała się w wieży. Spodziewała się ujrzeć spartańską izbę lub może posłanie ze słomy u stóp rzędu kołysek, takie samo jak w Bedlington. Gdy drzwi u szczytu schodów wreszcie stanęły otworem, prawie krzyknęła z zaskoczenia.

Tuż po przybyciu do Bedlington Blanche zażądała dla siebie wszystkich drogocenności, których papa nie zdążył sprzedać. Zdjęła ze ścian wielkiego hallu pozostałe arrasy i zawiesiła je nad własnym łożem. Popijała miód ze srebrnych kielichów, niegdyś stojących w zamkowej kaplicy. Spała w koszuli naszywanej perłami, kiedyś należącej do matki Willow. Z czasem Willow zapomniała, jak pociągający potrafi być luksus.

Ściany komnaty były obite purpurowym jedwabiem. Na podłodze z najprzedniejszych norweskich świerków leżały wonne gałązki mięty i rozmarynu. W czeluściach kominka, zwieńczonego kamiennym okapem, wesoło trzaskał ogień. Jej posłaniem była nie wiązka słomy, lecz wspaniałe łoże z baldachimem z haftowanego lnu. A najwspanialsze ze wszystkiego było strzeliste okno, osadzone w grubym kamiennym murze. Nie zasłaniały go zwykłe dębowe okiennice, lecz witraż - rzecz tak rzadka i luksusowa, że Willow nawet nie marzyła, że ją kiedyś zobaczy. Komnata wyglądała, jakby czekała na wypieszczoną księżniczkę... lub pannę młodą.

Willow dostrzegła własne odbicie w oknie i powściągnęła dziecinną chęć klaśnięcia w ręce z radości.

- Mam nadzieję, że komnata ci się spodoba, pani - odezwała się Fiona z szerokim uśmiechem. - Mieszkała tu lady Margaret, a przed nią lady Mary. - Przeżegnała się. - Niech Bóg ma w opiece ich dusze.

Radość Willow rozproszyła się w mgnieniu oka.

- Kto?

- Ano... dwie pierwsze żony naszego pana. Słodkie urocze jak anioły, o tak. - Pokręciła głową i cmoknęła ze współczuciem.- Biedny chłopiec zawsze się obwiniał za ich przedwczesny zgon.

- I słusznie - mruknęła Willow pod nosem. Bez wątpienia nieszczęsne umarły w tym oto łożu, podczas kolejnego porodu.

Piękna komnata nagle wydała się jej ponura. Kiedyś Beatrix i jej zamężne siostry opowiadały sobie szeptem o mężczyznach, którzy mierzą swą męskość liczbą spłodzonych dzieci. Tacy mężczyźni widzą w swych żonach jedynie liczne pola, które należy starannie i codziennie orać, dopóki ziarno nie zakiełkuje. Być może lord Bannor był właśnie taki. Może sprowadził ją nie jako niańkę dla swoich dzieci, tylko jako niewolnicę swej nieustającej pożądliwości. Jej mina musiała chyba zdradzić, co ją dręczy, gdyż Fiona objęła ją i mocno uścisnęła.

- Jeśli zechcesz ukryć się pod łóżkiem, tak jak ja, pamiętaj, że lord Bannor nie musi się uciekać do pomocy lwa, by zwabić cię w swe ramiona. Podobno jego urokowi nie może się oprzeć żadna dziewica.

- Tego się właśnie obawiam - szepnęła Willow.

Ale staruszka już zniknęła.

- Więc powiedz, dlaczego miałbym cię nie udusić? - spytał Bannor po raz dziesiąty, krążąc po komnacie w pół nocnej wieży. Czuł się jak zaszczuty zwierz.

- Tylko ja dorównuję ci w grze w szachy - podsunął Hollis z nadzieją.

Bannor przeszył go lodowatym spojrzeniem.

- Pokonałem cię jedenaście razy z rzędu.

- Tak, ale musiałeś zrobić więcej niż pięć ruchów.

- Bo się nad tobą zlitowałem! To słabość.

- Może raczej współczucie - mruknął ponuro Hollis, skulony pokornie na krześle, jakby się spodziewał, że widok jego skruchy zmiękczy serce Bannora.

- Miałeś mi przywieźć poczciwą brzydulę na matkę dla moich dzieci, a znalazłeś... znalazłeś... - Bannor zamilkł, jakby nie mógł dobrać właściwych słów na opisanie istoty, której twarz, wyłoniła się z głębin podbitego futrem kaptura. Glos mu złagodniał, gdy przed oczami zatańczyła mu jej niezwykła twarz, otoczona chmurą czarnych loków. - Boginię!

- Nie boginię, madonnę - zaprotestował Hollis. - Powinieneś ją zobaczyć w otoczeniu braci i sióstr. Była wcieleniem czułości i oddania. Od pierwszej chwili wiedziałem, że przyjmie twoje dzieci z otwartymi ramionami.

- I przyjęła. - Bannor uderzył się w pierś, okrytą tylko cienką koszulą. -To dlatego muszę chodzić w samej koszuli i spodniach i dlatego służące biedzą się teraz nad zasikaną opończą, zresztą moją najlepszą!

Hollis westchnął z rezygnacją.

- Kiedy ją zobaczyłem, miała czepek. I jabłka.

Bannor obejrzał się na niego, podejrzliwie szukając innych symptomów szaleństwa.

- A gdy się jej dobrze przyjrzałem, już było za późno. Zawarłem umowę. A ona sprzeciwiła się własnemu ojcu, by się z tobą związać.

- Ty zaś sprzeciwiłeś się mojemu życzeniu.

Było to stwierdzenie, nie pytanie, więc Hollis roztropnie nie odpowiedział. Dopiero po chwili mruknął pod nosem:

- Ty byś zrobił to samo.

Bannor zerknął spode łba, lecz przyjaciel nie spuścił wzroku.

- Gdybyś widział, jak nią tam pomiatali, postąpiłbyś tak samo. Ojciec nie dbał o jej los, macocha jej nie znosiła, rodzeństwo traktowało ją jak niewolnicę, a najstarszy brat... - Hollis pokręcił głową, ponuro zaciskając usta. - Nie podobał

mi się wyraz jego oczu, gdy na nią patrzył.

Myśl o smutnym losie tak subtelnego stworzenia obudziła w Bannorze wściekłość. Miał ochotę ruszyć z wojskami na zamek Rufusa z Bedlington i spalić jego domostwo do fundamentów. I bić tego rozpustnego smarkacza, przyrodniego brata jego żony, bić go tak długo, aż zacznie błagać o litość.

- Bili ją?

- Nie sądzę. To jej dusza jest obolała od braku dobroci, nie ciało. Obolała, lecz nie złamana.

Bannor zauważył tę jej nieulękłą duszę, gdy oddała mu małą Mags i zatrzasnęła mu przed nosem drzwiczki powozu. Na wojnie tak przywykł do posłuszeństwa podwładnych, że dziś jej bunt całkowicie go zaskoczył. I - dziwne, dziwne - nawet mu się spodobał.

Powinien jednak posłuchać podszeptów instynktu i włożyć na to pierwsze spotkanie zbroję - hełm, by osłonić oczy przed blaskiem jej urody, i pancerz do ochrony serca. Przeczesał włosy palcami.

- Zaufałem ci! Sądziłem, że znajdziesz mi żonę, przy której nie doznam pokusy. Tymczasem przywiozłeś mi kobietę, na widok której myślę tylko o jednym. Jak ci się zdaje, ile czasu minie, zanim uczynię ją brzemienną? Dwa tygodnie? Tydzień? Dzień?

Hollis wyraźnie się rozpogodził.

- Może złożysz ślub czystości? Będzie to o wiele większe poświęcenie, o wiele milsze Bogu niż unikanie jakiegoś wielkiego wąsatego babiszona.

Bannor oparł się obiema rękami o stół i pochylił się nad swym rządcą.

- Lepiej uważaj, co mówisz, bo będziesz musiał złożyć ślub milczenia!

Hollis zamknął usta. Jego przyjaciel wyprostował się, kręcąc głową.

- Lękam się, że została mi tylko jedna droga ucieczki z tej kabały, w którą mnie wpakowałeś. - Podszedł do drzwi, ale zanim je otworzył, wyjrzał przez okno i sprawdził, czy wszystkie dzieci leżą w łóżkach.

- A ty dokąd?

- Muszę powiedzieć mej żonie, że zaszło straszne nieporozumienie. Zwrócę się do Edwarda z prośbą o anulowanie naszego związku.

Hollis zerwał się z miejsca.

- Nie pozwolę! Ona nie może wrócić do tej nędzy i smutku! Jeśli jej nie chcesz, sam wezmę ją za żonę.

Bannor wyobraził sobie Hollisa, dotykającego kremowej skóry jego małżonki, jej kruczoczarnych loków, tej rozkosznej górnej wargi... Nie wiedział, co się odmalowało na jego twarzy, lecz rządca cofnął się odruchowo.

- Dziękuję ci za tę szlachetną propozycję, lecz nigdy bym się nie ośmielił prosić o takie poświęcenie. Jeśli lady Willow nie zechce wrócić do ojca, sam ją odwiozę do klasztoru w Wayborne. To najlepsze schronienie dla takiej kobiety.

Myśl o oddaniu w służbę bożą kobiety tak pociągającej jak Willow wydała mu się nieznośna, lecz wolał to, niż powierzyć ją innemu mężczyźnie.

- Czy to nie ty powiedziałeś - odezwał się cicho Hollis - że kobieta, z którą wrócę do Elsynoru, będzie w oczach Boga twoją żoną?

Bannor zawahał się; słowa przyjaciela ukłuły go jak sztylet.

- Więc mogę się tylko modlić, by mi wybaczył to, co zamierzam zrobić.

Willow nigdy nie sądziła, że zatęskni za rykami Harolda i wyniosłymi rozkazami Beatrix, ale gdy rozejrzała się po komnacie, panująca w niej niezwykła cisza zaczęła działać jej na nerwy. Niegdyś pragnęła ciszy i samotności, kilka bezcennych chwil, by mogła spokojnie myśleć i marzyć. Teraz, gdy wreszcie jej marzenie się spełniło, nie czuła się szczęśliwa.

To, co zobaczyła za zasłonami łoża, nie uspokoiło jej obaw. Spod sobolowych futer wyłaniały się prześcieradła, posypane płatkami róż. Ten widok potwierdzał jej najgorsze obawy; lord Bannor nie zamierzał zwlekać z obdarzeniem ją swym potomkiem.

Zdjęła płaszcz i uniosła lnianą serwetę na stole. Na srebrnym talerzu pyszniło się ciasto z kandyzowanymi owocami, jeszcze ciepłe. Skubnęła jego kruchy rożek i zajrzała do zasłoniętej alkowy, gdzie znalazła nie zwykły nocnik, lecz prawdziwy luksusowy prywet. Tron godny królowej był zaopatrzony w drewniane siedzenie i otoczony świeżą słomą. Z trudem powstrzymała się, by nie zawołać „hop, hop" w ciemną czeluść miski. Koło łóżka stał bogato rzeźbiony kredens. Przełknęła jeszcze jeden kęs ciasta i podeszła, by obejrzeć go z bliska.

Jeleń na drzwiach spoglądał na nią szyderczo, grożąc potężnymi rogami dziewczętom chcącym poznać tajemnice, których strzegł.

- Dziwne, że lord Bannor nie wybrał sobie na herb ogiera - mruknęła pod nosem.

Drzwi kredensu uchyliły się z piskiem. Wstrzymała dech, spodziewając się, że ujrzy spróchniałe kości ostatniej żony lorda Bannora. Ale w wykładanym jedwabiem wnętrzu znajdował się jedynie srebrny grzebień i koszula z jedwabiu tak cienkiego, że widziała przezeń palce swej dłoni.

Podniosła strój, przyłożyła go do piersi, sprawdzając długość; usłużna wyobraźnia podsunęła jej obraz dłoni przesuwających się po jedwabiu cienkim jak pajęcza nić.

Dużych, silnych dłoni. Dłoni jej męża.

Upuściła koszulę i cofnęła się jak oparzona. Obcas uwiązł jej w nierównej desce; straciła równowagę i runęła na łoże, pomiędzy zasłony. Prawie utonęła w głębinie puchowego materaca. Skórzane pasy pod łóżkiem zaskrzypiały, gdy gorączkowo usiłowała wydobyć się z tej wonnej pułapki, zanim w komnacie pojawi się lord Bannor.

Bannor nie zwolnił kroku, dopóki nie znalazł się u stóp kamiennych schodów prowadzących na południową wieżę. Przerażenie, które budziły w nim własne dzieci, nie mogło się równać z targającą nim paniką. Bez strachu rzucał wyzwanie śmierci, lecz na myśl o stawieniu czoła tej smukłej pannie dłonie robiły się mu mokre od lodowatego potu a serce biło na alarm.

Bał się nie jej, lecz samego siebie. Za każdym razem, gdy wracał z wojny i wchodził po tych samych schodach, by odwiedzić w łożnicy swą żonę, dziewięć miesięcy później na świat przychodziło dziecko. Przyznawał to niechętnie, lecz pod tym względem nie różnił się od swego ojca. Żaden z panów na Elsynorze nie potrafił zbliżyć się do kobiety, nie obdarzając jej potomkiem. A on się obawiał, że jeśli raz odwiedzi w łożnicy swoją nową żonę, będzie chciał to robić co noc.

Ruszył po schodach. Powie tej lady Willow, że jego rządca popełnił straszny błąd. Ale ledwie stanął na podeście, drzwi komnaty otworzyły się z trzaskiem i na korytarz wypadła jego żona. Chwycił ją odruchowo, ratując ją i siebie przed upadkiem ze schodów. Gdy jej dotknął, gwałtownie podniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy.

Spodziewał się. że zobaczy w nich obawę. Na pewno nie oczekiwał, że jego nowo poślubiona żona wyda z siebie krzyk, który zmroził mu krew w żyłach i wydarł z gardła bardzo niemęski pisk przerażenia.

6

Willow wyrwała się z objęć obcego mężczyzny, który był jej mężem. Echo własnego krzyku nadal dzwoniło jej w uszach.

Odwróciła oczy i osłoniła brzuch ręką, choć przez cały czas wiedziała, że zachowuje się idiotycznie. Miała dziesięcioro rodzeństwa. Nie była tak głupia, żeby wierzyć, iż mężczyzna może uczynić kobietę brzemienną samym spojrzeniem. Jednak jak miała wytłumaczyć tę błyskawicę, która ją przeszyła w chwili, gdy ich spojrzenia się spotkały?

Zerknęła na Bannora z ukosa. Miał na sobie tylko kremową lnianą koszulę, wpuszczoną w spodnie, i sięgające do łydek buty z miękkiej cielęcej skóry. Przez wycięcie pod szyją wyglądały mu ciemne włosy na piersi. Kiedy tak stał z rękami na biodrach, można było niemal uwierzyć, że opowieści o złowieszczej mocy jego spojrzenia są prawdziwe. Zawsze sądziła, że niebieskie oczy są zimne i bezduszne, lecz oczy tego mężczyzny skrzyły się namiętnością, zwłaszcza gdy czarne łuki brwi wznosiły się nad nimi niczym groźne burzowe chmury.

- Kobieto, na Boga! - zagrzmiał. - Chcesz skręcić kark sobie czy mnie?

Pospiesznie zdjęła dłoń z brzucha i uniosła ją do piersi, unoszącej się w przyspieszonym oddechu. Nadal unikała jego spojrzenia.

- Wybacz, panie. Przestraszyłeś mnie.

Przejechał dłonią po włosach.

- A ty mnie! Dokąd to się wybierasz w takim pośpiechu? Czy wieża się pali? - Spojrzał na nią z nowym niepokojem. - A może mój nieznośny syn wrzucił kolejną bombę do kanału prywetu?

Willow pokręciła głową. Nie mogła się przyznać, że taką panikę obudził w niej puchowy materac i płatki róż.

- Mam w zwyczaju wieczorami wychodzić na spacer. Chciałam... przejść się wzdłuż murów obronnych.

Uniósł brew.

- Bez płaszcza?

- A, prawda... - mruknęła, dostrzegając otwierającą się przed nią możliwość ucieczki. - Już po niego idę.

Cofnęła się do komnaty, lecz Bannor poszedł za nią; jego spojrzenie świadczyło wyraźnie, że tym razem nie zdoła mu zatrzasnąć drzwi przed nosem.

Za progiem oboje musieli się zatrzymać przed porzuconym na podłodze sobolowym futrem. Jedna zasłona leżała obok łóżka, zdarta z baldachimu. Bannor usiadł na zmiętym posłaniu i podniósł z niemiłosiernie sponiewieranego materaca gęsie piórko. Uniósł je i obejrzał w skupieniu.

- Gdybym był bardziej zazdrosny, z pewnością zajrzałbym pod łóżko, by sprawdzić, czy nie kryje się tam któryś z moich rycerzy.

- Zdrzemnęłam się - skłamała. - Bardzo lubię spać.

- Widzę. - Pochylił się i podniósł płatek róży. - Fiona znowu zaczyna. Kiedy nie bawi się w kwokę z kurczętami, uwielbia swatać ze sobą ludzi. Uwielbia romanse.

- W przeciwieństwie do ciebie?

Wyprostował się; zmięty płatek wyfrunął mu spomiędzy palców.

- Jestem rycerzem, pani, nie sentymentalną starą Irlandką.

Znów poczuła ten dziwny dreszcz na widok jego spojrzenia. Jakby chmara motylków trzepotała skrzydłami w jej sercu... a może w żołądku... Zarumieniła się i pochyliła nad łóżkiem.

- Jestem pewna, że zostawiłam płaszcz tutaj...

Bannor zmarszczył brwi. Nie mógł nie zauważyć, że Willow unika jego spojrzenia. Wcześniej nie wydawała się tak płochliwa. Być może żałowała swego wybuchu i bała się jego gniewu.

Kiedy znów odważyła się na niego zerknąć, opierał się o jeden ze słupów baldachimu. Posłał jej chłopięcy uśmiech, który - wiedział to z doświadczenia - koił lęk nawet najbardziej nieśmiałych panien.

Z nią było inaczej. Pobladła, jakby ją uderzył, i wbiła wzrok w podłogę. Bannor ujął ją pod brodę i podniósł jej twarz ku sobie. Gdyby nie zamknęła oczu, pewnie oparłby się pokusie i nie pogładziłby palcem jej wargi, różowej jak płatek róży.

- Czemu drżysz, pani? - szepnął. -Czy jestem tak straszny, że musisz unikać mego spojrzenia?

Otworzyła oczy. Z ulgą ujrzał w nich nie strach, lecz bunt.

- Być może boję się poddać twemu urokowi. Twoja służąca powiedziała mi, że masz dość przykry nawyk ukręcania ludziom głów jedną ręką, lecz zaraz potem dodała, iż możesz mnie uczynić brzemienną samym spojrzeniem w oczy.

Uniósł brew.

- I uwierzyłaś jej?

Willow wyprostowała się dumnie.

- Raczej nie. Być może tego nie widać, lecz nie jestem zupełną gąską.

- To dobrze. Bo muszę cię zapewnić, że ukręcam ludziom głowy obiema rękami. - A gdy na jej wydętych ustach pojawił się nieśmiały uśmiech, dodał: - A co do obdarzenia mojej pani dzieckiem, nigdy nie sądziłem, żebym mógł tego dokonać samym spojrzeniem. Musiałbym dodać jeszcze mrugnięcie lub... - jego spojrzenie mimo woli uciekło ku jej ustom - może nawet pocałunek.

- Kpisz ze mnie, panie?

- Nie - zapewnił ledwie dosłyszalnym szeptem.

Zdał sobie sprawę, że znów dotyka kciukiem jej wargi, jakby chciał na nią przywołać uśmiech, skoro żarty nie zdołały dokonać tej sztuki. Puścił ją i cofnął się pod ścianę, Jak ma to powiedzieć, by jej nie zranić? Jak ma ją poinformować, że nie stanie się jego żoną, lecz oblubienicą Chrystusa? Odwrócił się gwałtownie.

- Fiona nazbyt się pospieszyła, pani. Wcale nie mogę dać ci dziecka.

Jej wargi wygięły się w przelotnym, lecz olśniewającym uśmiechu.

- Więc jednak ucierpiałeś na polu bitwy? Sir Hollis zapewnił, że wróciłeś z wojny ze wszystkimi częściami ciała. To znaczy tymi, które są naprawdę ważne. - Mimo woli zerknęła nieśmiało w dół. Bannor poczuł, że jego ciało reaguje tak, jakby dotknęła go nie tylko wzrokiem. - Oczywiście, być może sir Hollis nie miał na myśli...

Bannor uniósł rękę, by ją uciszyć, zanim podsunie mu kolejny powód do zamordowania swego rządcy.

- Zapewniam cię, pani, że wszystkie części mojego ciała są nie tylko nietknięte, lecz pełne wigoru. - I to bardziej, niżby sobie życzył.

Przez twarz Willow przemknął wyraźny cień zawodu. Bannor podszedł bliżej i zajrzał jej w twarz.

- Zdumiewająca z ciebie istota, pani. Jeszcze nie spotkałem kobiety, która by ze zgrozą myślała o urodzeniu mi dziecka.

- Najwyraźniej - mruknęła z niechętnym uśmiechem.

- Czy powinienem się czuć urażony, czy tylko zaciekawiony? Czy kobiety nie sądzą, tak jak naucza Kościół, że Bóg chce, by związki nie pozostawały jałowe?

- Skoro tak, musisz być bardzo pobożny, panie.

Bannor znieruchomiał. Nie spodziewał się, że jego żona będzie równie dowcipna, co piękna.

- Sądzę, że dzieci często bywają błogosławieństwem - dodała - lecz są kobiety, które wychodzą za mąż z innych powodów. Dla bezpieczeństwa. Zaszczytów. Bogactwa. - Spuściła głowę i zerknęła na niego nieśmiało. - Z miłości.

Bannor parsknął pogardliwie.

- Nie znam się na miłości, tylko na wojnie.

- Niegdyś zapewne kochałeś lady Mary i lady Margaret.

Zmarszczył brwi.

- Miałem wiele czułego uczucia dla obu moich żon. Wybrałem je dla cnót, które mężczyzna podziwia w kobiecie, i starałem się być im najbardziej oddanym małżonkiem. Ale miłość? Miłość to choroba, na którą zapadają tylko głupcy i młodzieńcy.

- Kiedyś byłeś młodzieńcem.

- I głupcem.

Odwróciła głowę, by nie widzieć jego cynicznego uśmiechu. Wyciągnęła dłonie ku płomieniom na palenisku.

- Mówimy o powodach, dla których kobieta może oddać swą rękę. A mężczyzna? - Znów na niego spojrzała. - Co powiesz o sobie, panie?

Teraz to on nie mógł znieść jej spojrzenia. Podszedł do okna, wrócił, pocierając delikatny zarost na brodzie.

- Właściwie nie o żonę mi chodziło.

Willow splotła ramiona na piersi.

- Tak się wydaje, gdy mężczyzna wysyła swego rządcę, by w jego imieniu pojął kobietę za żonę.

- Dobrze o tym wiem, lecz... bardzo potrzebuję matki. Nie dla dziecka, które się dopiero narodzi, jak mogła ci powiedzieć Fiona, lecz dla tych, które już mam. Ktoś musi o nie dbać.

W głosie Willow zachowała się tylko słabiutka nuta goryczy.

- Więc wybrałeś właściwą kobietę. To ja wychowałam dziesięcioro moich braci i sióstr.

- Tak zapewnił mnie mój rządca. Jednak wyznam, że kiedy go wysłałem na poszukiwanie narzeczonej, spodziewałem się kogoś bardziej... to znaczy mniej... - Nigdy nie miał kłopotów z wydawaniem rozkazów na polu bitwy, lecz pod nieruchomym spojrzeniem Willow swada jakoś go opuściła. - Kogoś, kto nie wyglądałby... jak...

- Ja? - podsunęła.

- Właśnie! - wykrzyknął i uśmiechnął się z ulgą. - Więc twierdzisz, że do siebie nie pasujemy.

Jej twarz nie wyrażała niczego, lecz w oczach kryło się coś, co zbiło go z tropu. Wziął ją za ręce, by zatuszować niestosowność własnych słów.

I zamarł.

Gdyby nie widział subtelnej twarzy swojej młodej żony, przysiągłby, że jej ręce należą do wieśniaczki. Stwardniałe i szorstkie, były pokryte odciskami niemal tak samo, jak jego dłonie. Prawdopodobnie nie zdołał powstrzymać szybkiego zerknięcia w dół lub cienia litości, gdyż Willow cofnęła ręce, choć nadal patrzyła na niego równie wyzywająco, jak żołnierz na polu bitwy.

Poczuł, że nie może złamać tej dumy. Nie odeśle jej do rodziny wbrew jej woli, nie uwięzi za klasztorną kratą. Przez chwilę zastanowił się. czy nie oddać jej za żonę Hollisowi, ale jego umysł odrzucił tę myśl, zanim zdążyła się do końca skrystalizować.

Nie na darmo zyskał sławę wspaniałego stratega na polu bitwy i mistrza szachów. Być może istnieje sposób, by ją przekonać, że jest panią własnego losu. Gdyby w jakiś sposób zdołał ją skłonić do wzgardzenia nim, opuściłaby Elsynor bez uszczerbku na dumie i cnocie.

W jednej chwili, nie tracąc niewinnej miny, zaplanował nową kampanię. Jeśli ma usunąć z szachownicy królową, musi zaatakować ją swoimi pionkami.

Dwa tygodnie w towarzystwie dzieci wystarczą, by Willow zjawiła się w jego komnacie, żądając uwolnienia od przysięgi. On odegra rolę zranionego męża, pochlebi jej namiętnymi sprzeciwami, po czym niechętnie zgodzi się zwrócić do króla o anulowanie małżeństwa. Znów chwycił jej dłonie w uścisk tak czuły, że trudno mu się było oprzeć.

- Przeciwnie, pani. Chcę jedynie powiedzieć, że pragnę ci dać czas, byś lepiej poznała moje dzieci.

- Dzieci? - powtórzyła słabo.

- I oczywiście mnie - dodał pospiesznie. Nie mógł opanować przejmującego żalu. Nigdy nie będzie mógł jej poznać w sensie, na którym mu najbardziej zależało - biblijnym. Uniósł jej poznaczoną odciskami dłoń do ust i ucałował z galanterią. - A teraz wybacz, że tak długo cię dręczyłem. Jest późno, a ty pewnie się zmęczyłaś podróżą. Śnij słodko.

Odpowiedź Willow nadeszła w chwili, gdy zamykał za sobą drzwi, i była tak cicha, że nie wiedział, czy nie jest wytworem jego wyobraźni.

- Na to już za późno, panie.

7

Willow spodziewała się, że krzyk głodnego niemowlęcia zbudzi ją przed świtem. Myślała, że będzie musiała zwlec się z łóżka i pójść do kuchni, by nakarmić dzieci lorda Bannora ciepłą owsianką. Sądziła, że przez cały dzień będzie znosić ich krzyki i unikać kopniaków, kiedy sprzeciwi się im w najdrobniejszej sprawie. Spodziewała się także, że jej sen będzie pozbawiony marzeń tak samo jak serce, lecz nawiedziła ją wizja mrocznego nieznajomego, innego niż jej książę, który musnął jej wargi pocałunkiem i zniknął.

Przewróciła się na bok i głębiej zatonęła w różanej chmurze. Jej policzki musnęła ciepła złocistość; widać chmura za bardzo zbliżyła się do słońca. Otworzyła oczy. Przez oszklone okno wpadały ukośne promienie słońca, zwiastujące późny ranek. Na stole stała gliniana miednica, a obok niej dzbanek, z którego unosiły się smużki pary.

Uklękła na ogromnym łożu i strzepnęła różany płatek, który przywarł jej do czubka nosa. Być może obudził ją nie krzyk niemowlęcia, lecz ryk lorda Bannora, który odkrył właśnie, że jego żona jest bezwstydnym leniem, przy którym jego dzieci umrą z głodu.

W tej samej chwili drzwi komnaty otwarły się gwałtownie i weszli do niej dwaj paziowie z wielką skrzynią. Willow podciągnęła sobolowe futro pod brodę, szeroko otwartymi oczami przyglądając się, jak starszy chłopiec z hukiem upuszcza swój koniec skrzyni.

- Uważaj - jęknął drugi, bardzo zdyszany. - Mam tylko dziesięć palców!

Pierwszy, chudy dryblas, otarł spocone czoło.

- Wybacz, pani, że zakłócamy twój wypoczynek, lecz właśnie przywieziono bagaże z Bedlington i lord Bannor uznał. że stroje będą ci potrzebne już teraz. No szybciej, Rob! - rzucił. - Trzeba przynieść pozostałe.

Rob jęknął i roztarł krzyż.

- Może przyprowadzimy osła, żeby je wciągnął po tych schodach?

Willow odczekała, aż obaj wyjdą, wygrzebała się z łóżka podeszła do skrzyni. Nie rozumiała, skąd jej ciężar.

Macocha miała dość czasu, by zabrać najcenniejsze skarby. Dziwne, że w ogóle coś zostawiła. Sięgnęła ku zamkowi i zamarła, gdyż w kufrze rozległy się dziwne szelesty. Przez chwilę nasłuchiwała, wytężając słuch, ale słyszała jedynie szmer własnego oddechu. Otrząsnęła się i znów sięgnęła do zamka. Tym razem szuranie było tak głośne, że nie mogła to złożyć na karb własnej wybujałej wyobraźni. Cofnęła się gwałtownie; przeszedł ją dreszcz. A jeśli to jeden z tych wielkich szczurów, od których roiło się w fosie Bedlington?

Rozejrzała się w poszukiwaniu jakiejkolwiek broni. Po chwili zdecydowała się na niedopalone polano z kominka. Podkradła się do skrzyni i drżącymi rękami sięgnęła do zamka.

Szmery ucichły. Willow już miała odetchnąć z ulgą, gdy wieko otworzyło się samo. Krzyknęła przeraźliwie, lecz nie uciekła. Uniosła nad głowę zaimprowizowaną broń.

W świetle dnia pojawiła się rozczochrana grzywa jasnych włosów. Willow wzdrygnęła się ze zgrozy większej niż na widok nawet największego szczura.

- Beatrix! - Powoli opuściła polano. Szkoda. Powinna je spuścić z rozmachem na głowę swej przyrodniej siostry, póki jeszcze mogła to zrobić z czystym sumieniem.

Beatrix kichnęła dwa razy i przerzuciła zgrabną nogę przez ścianę skrzyni.

- Skąd, na litość boską, lord Bannor wytrzasnął tych cherlaków? Stękali, jakby nieśli wieprza!

Może nieśli - mruknęła Willow, nie bez zazdrości przyglądając się obfitym kształtom swej przyrodniej siostry. Odrzuciła polano na palenisko i położyła dłonie na szczupłych biodrach. - Skąd się wzięłaś w moim kufrze? Wpadłaś do niego, podziwiając własne odbicie'?

Beatrix zachichotała i chwiejnie wydostała się z kryjówki.

- Nie bądź niemądra. Stefan mnie wsadził.

- Stefan? - Willow poczuła pierwsze ukłucie lęku.

- Owszem. I muszę powiedzieć, że powinien zrobić w kufrze o wiele większą dziurę do oddychania.

- Albo wcale nie zrobić - dodała Willow pod nosem, gdy Beatrix przegięła wdzięcznie bladą, łabędzią szyję.

Odruchowo sięgnęła po lustro i podała je siostrze. Doskonale pamiętała, jak bardzo dba ona o swoje sięgające pośladków warkocze. Co noc przed pójściem spać Willow musiała je szczotkować, dokładnie pięćset pociągnięć, ani jednego mniej.

Beatrix poprawiła jasne sploty i przyjrzała się sobie z uznaniem. Willow niecierpliwie tupnęła nogą.

- Nie wydaje ci się, że matka odrobinę się zmartwi, kiedy cię nie znajdzie?

Beatrix opuściła lustro niżej, podziwiając obfity dekolt.

- Kiedy Stefan przedstawi jej nasz. plan, z pewnością tak się zachwyci naszą roztropnością, że przestanie tęsknić.

- Może zdradzisz wasz plan także mnie, żebym i ja mogła się zachwycić?

- Doprawdy, jest bardzo prosty. Muszę się zaprezentować temu twojemu bogatemu lordowi. Kiedy mnie ujrzy, od razu zda sobie sprawę, że pojął za żonę niewłaściwą siostrę. Wtedy ty wrócisz do Stefana, a ja zajmę przynależne mi miejsce w łożu lorda Bannora. - Oderwała się od swego odbicia w lustrze i spojrzała na nią bardzo dorosłym wzrokiem. - Chyba że ty już je zajęłaś.

Willow, ubrana jedynie w cieniutką koszulkę, którą znalazła w kredensie, czuła się jak naga pod bacznym spojrzeniem przyrodniej siostry. Beatrix podeszła zdecydowanym krokiem do łóżka i odrzuciła futra, ukazując śnieżnobiałe prześcieradło.

- Dziw nad dziwy - oznajmiła. - Tej nocy miałaś po raz pierwszy znaleźć się w objęciach swego męża, lecz nie widzę ani kropli dziewiczej krwi.

Podeszła do niej, przeciągnęła koralowym paznokietkiem po jej policzku. Willow zniosła to, nawet nie drgnąwszy.

- A to co? Ślady łez? Biedna Willow. Czyżbyś płakała w swą noc poślubną?

Willow odtrąciła jej rękę.

- Dlaczego ci się zdaje, że lord chciałby znaleźć w swym łóżku dziecko?

- Dziecko jest lepsze niż stara wysuszona jędza. Gdyby mama wiedziała wcześniej, jak bogaty jest ten twój piękny lord, nie marnowałaby go na ciebie.

Willow nie poczułaby się tak dotknięta, gdyby w słowach Beatrix nie usłyszała prawdy. Przez jakiś czas wpatrywała się bez słowa w swoją siostrę. Potem odezwała się cicho:

- Zapominasz się, siostrzyczko. Twoja matka nie jest tu panią.

Znalazła w kufrze kaftanik, włożyła go na koszulę i zaciągnęła sznurówki. Odwróciła się i ruszyła do drzwi.

- A ty dokąd?

- Prosić o spotkanie z moim mężem. Poinformować go, że uciekłaś z domu, i poprosić, by odesłał cię bez zwłoki do Bedlington. Możesz wybrać, czy wolisz pojechać tam w kufrze, czy na koniu. - Otworzyła drzwi.

- Willow, poczekaj!

Drżąca nuta w glosie siostry powinna być dla niej wystarczającym ostrzeżeniem. Willow odwróciła się i omal nie jęknęła, gdy ujrzała łzy w wielkich niebieskich oczach Beatrix. Ten widok wzruszał jej serce od niepamiętnych czasów, gdy Beatrix była małym jasnowłosym cherubinkiem. Siostra opuściła wieko skrzyni i usiadła na niej, westchnąwszy z desperacją.

- Zgodziłam się na ten szalony plan, bo wiem, że miałam zająć twoje miejsce. Mama zawsze faworyzowała dzieci twego ojca, nie nas, a skoro odeszłaś, tylko ja mogłabym się nimi zajmować. - Jej rozpaczliwe spojrzenie mogłoby roztopić nawet bryłę lodu. - Proszę, nie każ mi tam wracać. Jeśli zmarnuję młodość na doglądaniu dzieci mamy, który mężczyzna mnie zechce?

Willow nie mogła się z nią nie zgodzić. Nie potrafiła jej skazać na ten sam los, przed którym zdołała uciec. I, prawdę mówiąc, w otoczeniu obcych czuła się nieswojo. Przynajmniej Beatrix była jej znana, choć nie bliska.

- Doskonale, zostań. Ale pod warunkiem - dodała surowo - że obiecasz dobrze się zachowywać i być mi posłuszna.

Beatrix rzuciła się jej w ramiona, śmiejąc się przez łzy.

- Willow, jakaś ty dobra! Oczywiście, że będę ci posłuszna. Przepraszam, że powiedziałam tyle złych słów. Zazdrościłam ci, bo zdołałaś złapać jakiegoś starego bogacza, który nie ma co robić ze złotem i wydaje je na ciebie. Jeśli

szczęście nam dopisze, dziadyga wkrótce umrze i wszystko to będzie nasze!

Za drzwiami rozległy się kroki. Willow uwolniła się z wysiłkiem z zaborczego uścisku siostry.

- Został nam tylko jeden problem. Jak mam wyjaśnić twoją obecność lordowi Bannorowi?

Zrobiła krok w jej stronę, gnana nieuświadomioną chęcią zagnania jej z powrotem do kufra i zatrzaśnięcia wieka.

- Nie powinnam ci zazdrościć - oznajmiła wesoło Beatrix. - To było małostkowe. Powiedziałam Stefanowi, że mężczyzna, gotów poślubić kobietę, której nigdy nie widział, jest z pewnością brzydki jak troll. Powinnaś się cieszyć, że wczoraj nie odwiedził cię w sypialni. - Wzdrygnęła się. - Wyobrażasz sobie ten jego cuchnący oddech na twojej twarzy? Te zęby, które mu zostały, są z pewnością spiczaste i żółte, a na pewno jest o wiele za stary i skurczony, by...

Zanim zdążyła dokończyć szczegółowy opis, jego przedmiot wkroczył do komnaty, niosąc drugą skrzynię na muskularnym ramieniu, jakby ważyła nie więcej niż gęsie piórko.

8

- Wybacz, że zakłócam twój spokój, pani - odezwał się głębokim barytonem - ale przechodząc pod murami natknąłem się na dwóch wyrostków, kłócących się o to, któremu przypadnie zaszczyt przyniesienia ci tego drobiazgu.

Willow wreszcie zdołała na dobre wyzwolić się z objęć Beatrix. Ręce jej siostry opadły równie bezwładnie jak szczęka. Mała powoli powiodła spojrzeniem wzdłuż całego ciała Bannora, od czubków stóp, przez muskularne łydki aż po iskrzący się błękit oczu i wzburzony jedwab czarnych włosów.

- Bardzo jesteś u... uprzejmy, panie - odparła Willow niepewnie, z przerażeniem oczekując chwili, gdy oczy Bannora zabłysną na widok Beatrix. Wtedy i on otworzy usta i zda sobie sprawę, że istotnie poślubił nie tę siostrę, którą powinien.

Tymczasem, ku jej zdumieniu, Bannor minął Beatrix, jakby była powietrzem. Postawił skrzynię na podłodze; pod jadeitową zielenią brokatowego surduta zagrały potężne mięśnie.

- A to kto, do diabła? - Słowa te padły nie z ust pana zamku, jak spodziewała się Willow, lecz Fiony, która pojawiła się w drzwiach z dwoma śpiącymi dziećmi w nosidle na plecach.

- To moja... moja... - zawahała się Willow i dokończyła w nagłym wybuchu złośliwego natchnienia: - Moja służąca!

Beatrix otwarła usta jeszcze bardziej, ale Willow ścisnęła ją mocno za rękę, by przypomnieć o umowie.

- Nazywa się Bea - dodała jadowicie- gdyż doskonale pamiętała, że jej przyrodnia siostra nie znosi tego imienia.

Fiona przyczłapała do kufra i zaczęła go rozpakowywać.

- Bardzo dziwne - powiedziała podejrzliwie. - Wczoraj jej nie widziałam.

- Bo podróżowała w... - Willow odchrząknęła - Z bagażem. Jest prawdziwym skarbem, bardzo poważnie traktuje pracę. Prawda, kochanie?

Beatrix skinęła głową w oszołomieniu- Bannor obrzucił ją obojętnym spojrzeniem.

- Co się dzieje z tym dzieckiem? Jest niema.

Willow parsknęła "śmiechem, przypomniawszy sobie, jak pragnęła niegdyś zdławić poduszką nieustanną paplaninę siostry.

- Raczej nie.

Beatrix nie była przyzwyczajona do obojętnego traktowania. Do tej pory wystarczyło jej zatrzepotać jasnymi rzęsami, a wszyscy mężczyźni w zasięgu wzroku tracili zmysły. Zanim Willow zorientowała się, co zamierza jej przyrodnia siostra, ta podeszła do Bannora i dygnęła tak głęboko, że jej oczy znalazły się na jednym poziomie z jego kroczem.

- Służenie ci, panie, jest dla mnie wielkim przywilejem szepnęła zmysłowo. - Wystarczy tylko powiedzieć, jak mogę cię zadowolić.

Bannor odchrząknął, odwrócił oczy od jej falującego biustu i rzucił Willow rozbawione spojrzenie.

- Twoje poświęcenie jest godne podziwu, drogie dziecko, ale zadowolisz mnie, służąc swojej pani.

Willow złapała ją za łokieć i popchnęła w stronę drugiej skrzyni.

- Słyszałaś, co powiedział lord Bannor? Bądź grzeczna i przynieś mi pantofle.

Beatrix spiorunowała ją wzrokiem.

- Mam je przynieść w rękach czy w zębach, wasza wysokość?

- Jak ci będzie wygodniej - odparowała Willow.

Beatrix nachyliła się nad kufrem, z premedytacją kręcąc pulchnym tyłeczkiem w stronę Bannora. Jeśli ta wymiana zdań wydała mu się dziwna, ukrył to za niewzruszonym uśmiechem.

- Dzień jest niezwykle ciepły, pani, więc dzieci postanowiły zjeść śniadanie na łące tuż za murami zamku. Z pewnością ucieszą się, jeśli zechcesz im towarzyszyć.

- A ty dołączysz do nas? - spytała Willow i natychmiast pożałowała tych tęsknych słów.

Cień, który przemknął mu przez twarz, mógł wyrażać żal.

- Niestety nie. Muszę zająć się wraz z rządcą sprawami zamku.- Bez dalszych tłumaczeń skłonił się i wyszedł z komnaty.

Beatrix wyprostowała się, tuląc pantofle do piersi i w rozmarzeniu spoglądając na puste drzwi.

- Nic dziwnego, że wczoraj płakałaś. Kobieta nie powinna spać sama, skoro pod tym samym dachem śpi taki mężczyzna

Fiona mruknęła coś pod nosem, kręcąc głową Willow rozróżniła tylko słowa „bezczelna" i „nauczka". Wyszarpnęła pantofle z dłoni siostry.

- Masz rację. Fiono. Bea jest jeszcze dzieckiem, lecz ma temperament i kiedy się ją zostawia samą, ciągnie ją do niegodziwych psot. Kiedy obie rozpakujecie skrzynię, dopilnuj, żeby... -Willow zastanowiła się, patrząc na paznokietki Beatrix, które osobiście wypolerowała parę dni temu - ...wyszorowała prywet.

Lekko zbiegła po schodach, zostawiając za plecami rozkoszny dźwięk - wrzask oburzenia przyrodniej siostry.

Bannor z okna północnej wieży przyglądał się Willow, idącej przez podwórzec, z głową wysoko uniesioną i cieniem uśmiechu na wargach. Willow - to wierzba, to imię dobrze do niej pasuje, pomyślał, podziwiając łagodne i wdzięczne ruchy jej smukłych bioder. Wydawała się tak delikatna, że można by się obawiać, czy nie uleci pod niebo przy silniejszym podmuchu wiatru.

Gdy przeszła pod łukiem strażnicy i ruszyła po zwodzonym moście, musiał zacisnąć zęby, by nie krzyknąć do niej ostrzeżenia. Wysłanie jej na spotkanie z dziećmi bez zbroi czy broni było takim samym okrucieństwem, jak rzucenie kotka zgrai wściekłych psów.

Lepsze wściekłe psy od podstępnego wilka, pomyślał, by uspokoić sumienie. Już teraz żałował, że wtargnął tego ranka do jej komnaty, lecz obawiał się, że Willow zacznie coś podejrzewać, jeśli nie zobaczy go choć raz poza wieżą. Ale nawet obecność jej impertynenckiej służącej i pełnej dezaprobaty Fiony nie wybiła mu z głowy marzeń o rzuceniu jej na to wzburzone, zasłane płatkami róż łoże.

Zdławił jęk i zatrzasnął okiennicę. W komnacie zapadły ponure ciemności. Jego wieża zaczęła coraz bardziej przypominać lochy Calais. Nie miał wyjścia: musiał się wyrzec wolności, dopóki Willow nie zażąda, by ją uwolnił. Nie miał już odwagi włóczyć się przed świtem w mrocznym labiryncie zamku. Nie teraz, gdy Willow spoczywa w tym wspaniałym łożu, z chmurą loków rozsypaną na poduszkach i skórą pachnącą słodkim jaśminem. Takiej pokusie nie oparłby się nawet mnich,

A on, choć zamknął się w celi, nie był mnichem. Pierwsze siedmioro dzieci począł właśnie w tym łożu. Desmond urodził się po nocy poślubnej, jedynej, jaką mógł podarować Mary przed wyruszeniem na wojnę we Francji. Wrócił po dziesięciu miesiącach i zastał swą piękną, promieniejącą szczęściem żonę na dziedzińcu z piegowatym amorkiem w objęciach. Bannor, dumny i zdumiony, ledwie zdążył policzyć paluszki swego syna, gdy Mary oddała malutkiego Fionie, a jego wzięła za rękę i zaprowadziła po schodach do tego samego łoża. Następnego ranka wyjechał, zostawiając Desmonda w kołysce i Ennisa w łonie Mary.

Osunął się na krzesło, zarzucił nogę na oparcie. Niegdyś z radością myślałby, że wojna się skończyła. Z radością stałby się prawdziwym małżonkiem kobiety takiej jak Willow. Ale pięć lat temu wszystko się zmieniło, gdy grzechy ojca wreszcie odcisnęły piętno na synu.

Wyprostował się, przejęty gorzko-słodkim smakiem wspomnienia, które utwierdziło go w jego postanowieniu. Dopóki Willow pozostaje w Elsynorze, musi trzymać się z dala od niej.

Willow szła przez łąkę, wznosząc twarz ku niebu i rozkoszując się ciepłem słońca i lekką pieszczotą wiatru. A gdy tak szła, czuła, jak budzi się w niej uczucie jakiego nie doznawała od dawna: nadzieja. Nie miało to nie wspólnego z pogodną obojętnością, jaką Bannor okazywał jej pięknej przyrodniej siostrze. Na pewno nie. To przez ten piękny jesienny dzień, który dla zabawy udawał powrót lata. zamiast przygotowywać świat do lodowatego uścisku zimy.

Stopniowo coraz bardziej przyspieszała kroku, a zanim zdołała się zorientować, uniosła wysoko spódnicę i zaczęła biec. W Bedlington nie pozwalano jej biegać, chyba że za dzieckiem lub do macochy, by jak najszybciej wypełnić jej rozkazy. Od tej czystej, słodkiej swobody ruchu serce rozśpiewało się jej ze szczęścia.

Stanęła dopiero na szczycie, gdy ujrzała dziesięć niechętnych twarzy, na widok których przypomniała sobie, że ta swoboda jest niczym więcej jak złudzeniem.

Dzieci Bannora czekały na nią w płytkiej kotlince - niektóre siedziały po turecku, inne leżały na brzuchach, z brodą opartą na rękach. Pomiędzy nimi stał wiklinowy kosz pełen placków, orzechów, daktyli i jabłek, które wysypywały się na gruby dywan opadłych liści. Najwyraźniej dzieci nie ucierpiały przez jej zaniedbanie. Były pulchne i dobrze odżywione, a ciemne smugi na ich różowych buziach wyglądały na brud, który nie zejdzie po pierwszym szorowaniu, choćby nie wiadomo jak energicznym.

- I cóż my tu mamy?! - zawołała, starając się wykrzesać z siebie wesołość. - Dziwnie mi przypominacie gromadę elfów.

Jej żart padł w martwe milczenie i zgasł. Dzieci przyglądały się jej jak robakowi, który wypełzł z jabłka. Najbardziej zawzięta twarz należała do piegowatego chłopca na gałęzi starego rosochatego dębu. Na ramieniu siedziała mu wrona ze złamanym skrzydłem, a na kolanach drzemał wielki płowy kocur z urwanym uchem i jednym złośliwym złocistym okiem.

- Ty, panie, musisz być ich królem - ciągnęła Willow, kłaniając się mu z przesadnym namaszczeniem. - Wiadomo, że w obecności osoby królewskiej krwi należy dygnąć.

Chłopiec i jego kot przyglądali się jej z identyczną odrazą. Kocur leniwie poruszał ogonem. Wrona przekrzywiła smukłą głowę, przeszywając Willow żarłocznym spojrzeniem oczu jak paciorki, jakby uważała ją za wyjątkowo smaczny kąsek.

Dziewczyna zniżyła głos do scenicznego szeptu, na tyle donośnego, by słyszały go inne dzieci.

- Jeśli nie okażę mu stosownego szacunku, może mnie wtrącić do lochu albo nawet ściąć mi głowę.

W zielonych oczach chłopca zamigotała złośliwa iskierka; najwyraźniej pomysł bardzo mu się spodobał. Ale jego usta nadal były zaciśnięte w buntowniczą linię. Willow odwróciła się z westchnieniem do błękitnookiej dziewczynki o złotych włosach, siedzącej po turecku pod drzewem.

- Jeśli ten przystojny młodzieniec jest królem, ty musisz być księżniczką elfów. Ale gdzie twoje skrzydła? - Zajrzała jej za plecy i zmarszczyła brwi z udanym zdumieniem. - Zostawiłaś je pod łóżkiem?

Dziewczynka zasłoniła usta dłonią, ale i tak nie zdołała powstrzymać chichotu.

- Mary Margaret! - warknął chłopiec na drzewie.

Jego siostra wzdrygnęła się, schowała głowę w ramionach i wymamrotała ze skruchą:

- Przepraszam...

- Można by pomyśleć, że król jest tyranem - zauważyła Willow, gdy Desmond spędził z siebie kocura i wronę, po czym zeskoczył lekko na ziemię. Natychmiast tego pożałował, ponieważ musiał zadrzeć głowę, by spojrzeć jej w oczy. Jednak podszedł bliżej, mimo woli naśladując krok ojca.

- Jego królewska mość jest niezadowolony. - Willow założyła ręce na piersi, naśladując jego postawę. - Może będzie na tyle łaskawy, by wyjaśnić, czym go obraziłam?

- Wyszłaś za naszego ojca - odparł chłopiec zwięźle. - Od dawna nie mamy matki i jej nie potrzebujemy. Ja się zajmuję moim rodzeństwem. Nie potrzebujemy żadnej matki - powtórzył ze wzgardą, jakby to słowo było przekleństwem,

- I nikt się nie będzie wtrącać w nasze sprawy.

- Tak!

- Mówi prawdę!

- Nie potrzebujemy mamy!

Dzieci poparły go jednogłośnie. Ostatni odezwał się mały krępy chłopiec, mniej więcej dziewięcioletni, o ciemnorudych włosach i nieśmiałych piwnych oczach. Ale Willow nie dała się zniechęcić.

- Wasz ojciec sądzi, że potrzebujecie.

Desmond parsknął pogardliwie.

- Skąd niby ma wiedzieć, czego nam potrzeba? Nie pamięta nawet naszych imion. Wolałby być gdzieś we Francji, ścinać głowy żołnierzom i podlizywać się królowi, niż spędzić z nami choć jeden dzień.

Willow nie zaniepokoiła się hardością chłopca, lecz ledwie zauważalne drżenie jego brody wydało jej się wyjątkowo alarmujące.

- Nie powinieneś tak mówić o swoim ojcu - powiedziała łagodnie. - Gdyby o was nie dbał, nigdy by mnie nie poślubił.

Słowa te przyszły jej z trudem, ale zdobyła się na nie w nadziei, że ukoi zranioną dumę chłopca. Desmond uśmiechnął się niegodziwie.

- Podobno cię kupił, tak jak jego żołnierze kupują sobie starą Nettę z wioski.

Dzieci zachichotały - wszystkie z wyjątkiem chłopca o trwożliwych oczach. Willow zdobyła się na cierpliwość, choć wyraźnie czuła, że lada chwila poniesie ją gniew.

- Mój papa nie mógł sobie pozwolić na posag dla mnie. więc twój ojciec zapłacił za mnie wykup. To zwyczaj godny szacunku, choć nieco starożytny.

Desmond wzruszył ramionami.

- Dlaczego miałby płacić za coś, co dostanie za darmo, kiedy tylko zechce? Meg i bliźniaki to najlepszy dowód na to, że w wiosce nie ma kobiety, która by mu się oparła. Świadomość, iż Bannor uważa każdą kobietę za godną ! pożądania - każdą z wyjątkiem jej - nie podniosła Willow na duchu. Jej uśmiech zbladł; dzieci zbiły się w przestraszone stadko, jakby się spodziewały, że rzuci się na nie w gniewie.

Tymczasem ona pochyliła się ku Desmondowi, tak nisko, że omal dotknęła jego piegowatego nosa, i powiedziała cicho:

- Być może masz rację. Być może nie potrzebujecie matki, ale kogoś, kto was nauczy dobrych manier.

Odwróciła się gwałtownie w furkocie spódnic i ruszyła w drogę powrotną. Była już prawie na szczycie wzgórza, gdy głos Desmonda kazał jej zatrzymać się w pół ruchu.

- Nie wiem, ile za ciebie dal, ale na pewno przepłacił.

Być może odpowiedziałaby, gdyby w głębi serca nie zgadzała się z tymi okrutnymi słowami. Nie zostało jej nic innego, jak tylko iść dalej z wysoko uniesioną głową, aż wreszcie przestała słyszeć nawet echo drwiącego śmiechu chłopca.

Późnym wieczorem dotarła do swej komnaty, gdzie zastała Beatrix zanurzoną aż po czubek perkatego nosa w balii z wodą pachnącą mirrą. Dziewczyna zaczęła gadać w chwili, gdy ujrzała otwierające się drzwi.

- Och, dzięki Bogu, że to ty! Przez chwilę sądziłam, że to znowu ta mała złośliwa jędza. Uwierzysz, że kazała mi nanieść wody na tę kąpiel? Poskąpiłaby mi jej, gdybym nie powiedziała, że to kąpiel dla ciebie.

- Biedactwo. Jakże mi przykro, że tak cierpisz - mruknęła Willow sucho, wspominając czasy, gdy na polecenie Beatrix musiała taszczyć wiadra gorącej wody po schodach w Bedlington. Podeszła do komody, bez sprzeciwu zgadzając się odłożyć kąpiel do rana. Chciała już tylko paść na łóżko, naciągnąć futra na głowę i udawać, że ten dzień w ogóle się nie zdarzył.

- Spójrz tylko, co się stało z moimi paznokciami! - Beatrix wyciągnęła ku niej rozcapierzone palce. - Zniszczone! Oczywiście to przez ciebie, bo powiedziałaś tej jędzy, że mam wyszorować prywet. Za każdym razem, gdy słyszała trzask łamiącego się paznokcia, rechotała z radości, słowo daję! Ta złośliwość była doprawdy zbędna - dodała z dezaprobatą. - Skoro mam odgrywać rolę twojej służącej, było całkiem na miejscu, że oddałam cześć twemu mężowi.

- Sądząc po twoim zachowaniu, zamierzałaś mu oddać siebie - warknęła Willow, wyjmując z szuflady nocną koszulę. Beatrix westchnęła z. głębi serca.

- Byłabym w siódmym niebie, nawet gdybym mogła z nim spędzić tylko parę cudownych chwil.

Willow szarpnięciem wciągnęła koszulę przez głowę.

- To więcej, niż przypadło mnie. Lord Bannor spędził cały dzień z sir Hollisem, podczas gdy ja snułam się samotnie po ogrodzie, samotnie modliłam się w kaplicy i samotnie zjadłam wieczerzę.

A jeszcze bardziej niepokojąca była świadomość, iż tak naprawdę nie jest sama, choć, co prawda, od czasu katastrofalnego spotkania w kotlince nie zdołała zauważyć choćby przelotnie żadnego z dzieci Bannora. W tym ciągnącym się w nieskończoność dniu często odwracała się znienacka, przekonana, że widziała kątem oka mgnienie ruchu lub słyszała echo chichotu. Jakby chodziła po nawiedzonym zamku, ścigana przez bandę niewidzialnych duchów.

Beatrix wstała bez cienia wstydu, ociekająca wodą niczym wyłaniająca się z morza pogańska bogini. Willow, ugodzona do żywego widokiem tej różanej doskonałości, wyszarpnęła ręcznik z szuflady i rzuciła go siostrze na głowę. Beatrix wytarła nim ociekające płowe sploty.

- Mogę cię zapewnić, że samotna wieczerza w wielkiej jadalni to coś o wiele lepszego niż miska zimnego rosołu i pajda czerstwego chleba na stojąco w kuchni. - Owinęła się ręcznikiem, wyszła z balii i rzuciła Willow nieśmiałe spojrzenie. - Czy to prawda, co powiadają o lordzie Bannorze? Czy naprawdę spłodził dwanaścioro dzieci?

Willow wykonała skomplikowane obliczenia na palcach obu dłoni, przy czym kilkakrotnie traciła rachubę i musiała zaczynać od początku.

- Chyba tak.

- Powiedzieć ci coś wybornego? Niektóre dzieci lorda są niskiego pochodzenia. Zdaje się, że tuż po śmierci lady Margaret pod zamkiem zaczęło znajdować koszyki z noworodkami. Podobno są to owoce miłostek lorda z wioskowymi dziewczynami. Na razie było ich pięć

Willow zdołała zachować kamienny wyraz twarzy.

- Lord Bannor traktuje swoje dzieci jednakowo i nie wyróżnia żadnego. To nadzwyczaj godna podziwu umiejętność. Wielu mężczyzn nie chce nawet przyznawać się do swoich bękartów, a cóż dopiero mówić o przyjmowaniu ich pod swój dach.

- Być może ich nie odrzuca, ponieważ sam jest bękartem. - Beatrix zasłoniła usta ręką. - Powiedział ci, prawda?

- Oczywiście - warknęła Willow. Ostentacyjna litość przyrodniej siostry była nie do zniesienia.

Beatrix podeszła do łoża.

- Służba już teraz się zakłada, kiedy znajdziesz się w stanie błogosławionym. - Zerknęła chytrze na brzuch Willow. - A skoro lord złożył ci wczoraj wizytę w łożnicy, niektórzy szepczą, że już jesteś brzemienna.

Willow zamierzała roześmiać się z goryczą, lecz raptem jej uwagę przyciągnęły małe ciemne kształty, wyraźnie widoczne pod prześcieradłem.

- Fiona! - mruknęła, kręcąc głową. - Ta stara niepoprawna romantyczka wkrótce się przekona, że trzeba czegoś więcej niż płatków róż, by zwabić jej pana do mojego łóżka.

Odgarnęła pierzynę, zmęczona i znękana. Zdążyła się jeszcze zdziwić, dlaczego płatki róż nagle zaczęły cykać, gdy pierwszy świerszcz wzbił się w powietrze i uderzył Beatrix prosto w nos.

Wysoko nad zamkiem, w bezpiecznym wnętrzu wieży. sir Hollis rozpaczliwie zastanawiał się nad manewrem, który mógłby ocalić jego królową z bezlitosnej zasadzki Bannora, gdy przyjemną ciszą komnaty wstrząsnął mrożący w żyłach wrzask.

- Dobry Boże! - zawołał i zerwał się na równe nogi. - Czy tam kogoś mordują?

Gdy hałasy - przenikliwe damskie wołania, zaakcentowane osobliwym odgłosem tupania - stały się coraz donośniejsze, spojrzał na swojego przyjaciela, niemal pewien, że ten chwyci miecz i rzuci się na pomoc. Ale Bannor tylko lekko poruszył brwiami.

- Twój ruch.

Hollis powoli osunął się na krzesło i drżącą ręką sięgnął po wieżę. Przesunął ją na sąsiednie pole, jeszcze zanim Bannor mruknął „szach i mat", zdążył się zorientować, że oddał królową białemu królowi, a własnego odsłonił na cios pionka.

Bannor bez wahania wziął swój lup, delikatnie musnął jego subtelnie rzeźbione kształty, lecz jakoś nie mógł znów poczuć satysfakcji, jaką zawsze dawało mu zwycięstwo. Ponieważ, tak jak Hollis, dobrze wiedział, że gra się nie skończyła.

Dopiero się zaczęła.

9

Bannor mógł wreszcie robić, co mu się podobało. Mógł ćwiczyć szermierkę, wraz ze swymi rycerzami. w jesiennym słońcu, którego ostry blask raził go w oczy. Mógł musztrować żołnierzy pod puszystymi chmurami na jaskrawym błękicie nieba. Mógł galopować na białym koniu przez ścierniska i chwalić uśmiechniętych chłopów za tak wspaniałe żniwa. Mógł codziennie jadać wieczerzę u szczytu długiego stołu w jadalni, otoczony anielskimi twarzyczkami

swych dzieci.

I nigdy nie czuł się tak podle.

Wolność smakowałaby mu o wiele lepiej, gdyby Willow nie musiała za nią zapłacić. Teraz, gdy jego dzieci znalazły sobie o wiele bardziej wdzięczny obiekt swych złośliwości, bez słowa sprzeciwu wypełniały wszystkie jego rozkazy, pokorne jak mali święci. A jednocześnie nieustannie faszerowały kredens, łóżko i balię Willow robactwem, myszami i żabami w ilościach, które po raz ostatni widziano w czasach egipskich plag.

Z najwyższym wysiłkiem udawał, że nie dostrzega ich diabelskich wyczynów, i powtarzał sobie, że wszystkie upokorzenia, które musi wycierpieć Willow, mają na celu oszczędzenie jej dumy, gdy wreszcie da się przekonać, żeby go odrzucić. Kiedy dzieci dodały do jej gulaszu tyle pieprzu, że kichnęła dwanaście razy z rzędu, on tylko zauważył, iż potrawa jest bardzo smaczna, i podał jej chusteczkę do otarcia łzawiących oczu. Gdy ulubiona świnia Mary Margaret wpadła do sypialni Willow, on jakby nie słyszał hałasów, a nawet obojętnie minął Willow i jej małą wściekłą służącą, pędzące zwierzę korytarzem. Gdy dzieci wrzuciły cuchnący ładunek do komina w jej komnacie, nie zwrócił uwagi na odór siarki, który na wiele dni przylgnął do jej jedwabistych włosów.

Po tamtej pierwszej nocy krzyki już się nie powtórzyły. Bannor, nie mogąc znieść napiętego milczenia, nabrał zwyczaju przestawania na podwórcu i czekania na chwilę, gdy Willow otworzy okno i wyrzuci zgniłe jajka, które Desmond wsunął jej do butów. Parę razy dałby głowę, że wyczuła jego obecność.

Jednak po dwóch tygodniach od przybycia żony zaczął się niepokoić. Czas mijał, a ona nikomu się nie pożaliła. Wkrótce miała nadejść zima. Jeśli będzie musiał spędzić w jej towarzystwie te długie ciemne wieczory, z całą pewnością będzie się spodziewać następnego maleństwa.

Zła passa skończyła się pewnego chłodnego słonecznego poranka, gdy siedział przy stole w otoczeniu nieskazitelnie grzecznych dzieci. Fiona wtargnęła do jadalni i postawiła z trzaskiem tacę z chlebem.

- Nie ma miodu, panie. Będziesz musiał zjeść sam chleb. - Łypnęła na niego spod rosochatych brwi. - I oby ci nie stanął w gardle.

Bannor spojrzał z ukosa na Hollisa. Musiał mu wyjawić swój plan; inni mieszkańcy zamku zdumiewali się jego obojętnością na los młodej żony. Nawet rycerze i zbrojni, nauczeni ślepego posłuszeństwa, zaczęli szemrać i rzucać mu potępiające spojrzenia. Czuł, że jeśli Willow wkrótce go nie odrzuci, być może stanie w obliczu buntu.

Ledwie zdążył ugryźć solidny kęs chleba, gdy u szczytu szerokich kamiennych schodów, prowadzących bezpośrednio do jadalni, ukazała się Willow. Przez chwilę obawiał się, że naprawdę się nim udławi. W oszołomionym milczeniu dał się słyszeć odgłos wysilonego przełykania. Wszyscy rycerze, giermkowie i paziowie, którzy zechcieli śniadać w jadalni, zwrócili się ku schodom.

Tajemnica zaginionego miodu właśnie się wyjaśniła. Z włosów Willow skapywały złociste krople; padały na jej szyję i ramiona, powlekły jej alabastrową skórę olśniewającą bursztynową glazurą. Przy każdym jej kroku słychać było mlaskanie nasiąkłych miodem pantofli. Fiona pojawiła się w drzwiach kuchni i zasłoniła twarz obiema rękami.

Gliniana miska, którą niosła, roztrzaskała się na posadzce.

- Jezusie, Maryjo! Dziewczyno, wyglądasz jak upiór!

Desmond rzucił ukradkowe spojrzenie Kellowi i Edwardowi; tryumfujący uśmieszek nie pozostawiał wątpliwości, kto zawiesił garnek z miodem nad drzwiami komnaty Willow. Bannor musiał mocno chwycić krawędź stołu, by nie zanurzyć twarzy syna w misce owsianki.

Willow podeszła do stołu w kompletniej ciszy i stanęła bez słowa.

Bannor, doskonale świadomy faktu, iż wszyscy obecni, od najpotężniejszego rycerza po najmniejszego pazia, wstrzymują dech w oczekiwaniu na jego reakcję, spokojnie włożył do ust kolejny kawałek chleba.

- Dzień dobry, Willow. Ufam, że miałaś spokojną noc.

Nie odpowiedziała. Spojrzała tylko na niego, a wyraz jej szarych oczu wyraźnie świadczył, że wreszcie się stało: znienawidziła go. Dziwne, lecz gdy odwróciła się do niego plecami i z dumnie uniesioną głową ruszyła z wysiłkiem po schodach, nie poczuł radości zwycięstwa.

Willow odcięła kolejny lepki lok i potrząsnęła palcami, do których się przykleił. Zanim się go pozbyła, przez jakiś czas powiewał w powietrzu niczym bojowy sztandar. Miód pewnie dałoby się zmyć, ale jej prześladowcy wykazali się diabelską przemyślnością i dodali do niego żywicy.

- Lord Bannor Śmiały, rzeczywiście! Nigdy dotąd nie spotkałam kogoś tak obrzydliwego, nikczemnego, tchórzliwego, bojaźliwego...

- Podłego - dorzuciła pomocnie Beatrix.

- Podłego, małodusznego...

Straciła dech i zamilkła. Beatrix wykorzystała chwilę spokoju, wyjęła siostrze sztylet z ręki i łagodnie popchnęła ją w stronę zydla.

- Może pozwolisz, że skończę? W przeciwnym razie zyskasz sobie przydomek lady Łysej Willow.

Willow rzuciła się na stołek, zaciskając w pięściach lepkie fałdy spódnicy.

- Nie zostanę żoną tego nikczemnika, nawet gdyby był jedynym mężczyzną na świecie, a przetrwanie całego rodzaju ludzkiego zależało ode mnie. Nic z tego!

- Całkowicie cię rozumiem - zgodziła się Beatrix, pozbawiając siostrę kolejnego sztywnego od miodu i żywicy loka. - Nie rozumiem tylko, dlaczego tak długo to znosiłaś. Na twoim miejscu już po pierwszym wiadrze sadzy wrzuconym do naszego komina zażądałabym, żeby zamknął je w lochach.

- Miałabym im dać tę satysfakcję i się poskarżyć? Nigdy! Poza tym znacznie więcej wycierpiałam z rąk Stefana i Reanny. Pamiętasz, jak przybili moje buty do podłogi? Buty, które miałam na nogach? - Westchnęła z żalem, gdy kolejne lepkie pasmo spadło na rosnącą stertę na podłodze. - Sądziłam, że z czasem Bannor przyjdzie mi z pomocą, jak rycerz albo... albo...

Beatrix pochyliła się nad nią z figlarnym uśmieszkiem.

- Książę?

Willow odwróciła się i spojrzała na siostrę.

- Słyszałam, jak rozmawiasz ze swoim wymarzonym kochankiem, gdy ci się wydawało, że śpię - wyjaśniła Beatrix. - Raz widziałam nawet, jak całowałaś własną dłoń i udawałaś, że to on cię całuje.

- Ty mała, wredna...!

Willow skoczyła ku niej, Beatrix cofnęła się błyskawicznie, usuwając sztylet spoza jej zasięgu. Dopiero po chwili Willow zdała sobie sprawę, że ma dziwnie lekką głowę.

Z obawą dotknęła ściętych loków.

- Bardzo dziwne uczucie. Od zawsze włosy sprawiały mi same kłopoty. Nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo jestem do nich przywiązana.

Beatrix oceniła z dumą swoje dzieło i włożyła zwierciadło w dłoń siostry. Willow podniosła je ku sobie i spojrzała w twarz obcej osoby. Osoby, której włosy jeżyły się wokół głowy niczym sierść przestraszonego dzika, a ogromne oczy przypominały ślepia tresowanej fretki, jednej z tych, które za dobrych czasów w Bedlington śmigały przez salę jadalną Beatrix owinęła na palcu długi lok swych jasnych włosów i pochyliła się nad Willow, by także się przejrzeć.

- Wyglądasz doprawdy ponętnie. Byłby z ciebie bardzo ładny chłopiec.

Oczy Willow zogromniały tak, że wyglądały jak dwa czarne stawy w pobladłej twarzy. Odłożyła lustro z rozmachem i zerwała się na równe nogi. Beatrix odskoczyła jej z drogi.

- A ty dokąd'?

- Rozprawić się z moim prywatnym smokiem. - Willow ruszyła zdecydowanym krokiem do drzwi, z twarzą bladą, lecz zaciętą. Beatrix podreptała za nią, wysoko unosząc spódnicę, by nie pobrudzić jej w kałużach miodu na podłodze.

- Skoro nie chcesz już lorda Bannora, czy mogę go sobie wziąć?

Willow odwróciła się w progu i spiorunowała ją wzrokiem pełnym furii.

- Z moim błogosławieństwem!

Echo jej kroków jeszcze nie ucichło, gdy Beatrix podbiegła do kredensu i wyciągnęła z niego kremowy arkusz pergaminu, pióro i butelkę inkaustu.

Drogi Stefanie, napisała. Zapewne ucieszy Cię wieść, że Willow pobłogosławiła mojemu związkowi z lordem Bannorem. A zatem już wkrótce spodziewaj się wezwania do Elsynoru.

Na dole nakreśliła fantazyjny zawijas podpisu. Teraz musiała jedynie namówić któregoś z paziów, od dawna w niej zakochanych, by zawiózł list do Bedlington. Trzymając wosk do pieczętowania nad płomieniem świeczki, usiłowała zlekceważyć ukłucie sumienia. Nie zdradzała swojej przyrodniej siostry. Po prostu musiała dbać o dobre układy z bratem.

Przechyliła dłoń i szkarłatny wosk rozlał się na pergaminie, kładąc pieczęć na kryjące się w nim tajemnice.

Miecz trzasnął płazem w głowę Bannora, który runął na ziemię jak długi. Z trudem się z niej pozbierał i odsunął przyłbicę tylko po to, by z niedowierzaniem ujrzeć stojącego nad nim Hollisa. Pokręcił głową, usiłując się pozbyć dzwonienia w uszach, po czym niechętnie przyjął dłoń swojego rządcy i z jego pomocą stanął na nogi.

Tuzin rycerzy i zbrojnych, którzy stanęli w szrankach na ćwiczebnym turnieju, gapił się na niego z takim samym zdumieniem jak Hollis. Jeszcze nigdy nikt nie przewyższył ich pana umiejętnościami lub siłą i chyba nie wiedzieli, czy powinni uczcić wiwatami zwycięstwo rządcy, czy też rzucić się na niego z wyciągniętymi mieczami.

- Wspaniały manewr - wychrypiał Bannor, serdecznie klepiąc Hollisa po plecach. - Godny pochwały.

Rycerze wymienili powątpiewające spojrzenia, a dopiero potem z ociąganiem zakrzyknęli na wiwat.

- Dzięki, panie - wymamrotał Hollis z taką miną, jakby żałował, że nie siedzi w zamku nad podatkami. Następni dwaj przeciwnicy stanęli naprzeciwko siebie z dobytymi mieczami. Bannor oparł się o płot otaczający wysypane piaskiem pole. Hollis stanął obok niego.

- Mam nadzieję, że mi wybaczysz - szepnął z zakłopotaniem, głosem ledwie słyszalnym przez szczęk mieczy i chrapliwe okrzyki zachęty. - Nie chciałem cię zhańbić.

- Całkiem dobrze potrafię hańbić sam siebie. Dowiodłem tego dziś rano. - Bannor otarł ramieniem spocone czoło. - Powinieneś mi ściąć głowę, w pełni na to zasługuję. Później mógłbyś ją zanurzyć w miodzie i oddać Fionie, żeby przyniosła ją mojej żonie na tacy. Taka zemsta pewnie wydałaby się jej słodka.

Hollis otarł czoło chusteczką.

- Z ulgą przekonuję się, że gniewasz się na siebie, nie na mnie.

- Mój gniew jest tylko cieniem jej furii mruknął Bannor, przypomniawszy sobie wyraz oczu Willow.

- Ach, lecz ona nie wie, że za twoim zachowaniem stoją najczystsze pobudki.

- I nigdy się nie dowie. Wyjedzie z Elsynoru, wierząc, że jestem najpodlejszym okrutnikiem, tak nieczułym i obojętnym, że nie raczyłem jej bronić przed bandą niesfornych bachorów.

Jeszcze dwa tygodnie temu pogarda Willow nie wydawałaby mu się przykra, lecz dziś, gdy spojrzał na szranki, w których wspomniane dzieci toczyły własny turniej, jego oczy były chmurne.

Ennis i Kell galopowali ku sobie z Mary Margaret i Margery na ramionach. Dziewczynki ściskały w pulchnych piąstkach zaimprowizowane lance. Hammish, który za żadne skarby nie chciał się zgodzić na rolę jeźdźca ani

rumaka, otrzymał funkcję herolda i każde strącenie z siodła obwieszczał dęciem w niemiłosiernie fałszujący róg myśliwski z kości słoniowej. Wreszcie, gdy zabawa im się znudziła, Desmond włożył stary hełm Bannora i zaczął walczyć ze wszystkimi dziećmi po kolei, co nie zasługiwało na specjalny podziw, ponieważ przewyższał je wszystkie co najmniej o półtorej głowy. Bannor pewnie w końcu sam by stanął przeciwko małemu arogantowi, by dać mu nauczkę, gdy nagle w szrankach zerwał się pomruk podniecenia.

Nie musiał się nawet oglądać, żeby wiedzieć, że to na tę chwilę czekał. Na chwilę, kiedy wreszcie dokona się jego zwycięstwo.

Ale gdy ujrzał Willow, poczuł tylko strach.

Już wcześniej postanowił, że spokojnie przyjmie jej gniewne słowa, lecz zobaczywszy jej bestialsko oszpecone włosy, zrozumiał, że nie pisnąłby nawet słowem, gdyby wyszarpnęła mu miecz i zatopiła go w jego sercu. W brudnej sukni i z obciętymi włosami powinna wyglądać śmiesznie.

Tymczasem przypominała pojmaną do niewoli królową, odartą z insygniów, lecz nie z godności. A gdy się zbliżyła, pojął, że jej oczy, które dotąd uważał za szare jak wygasłe popioły, zawsze kryły w sobie iskry. Teraz rozgorzał w nich pożar gniewu. Rycerze odruchowo ustąpili jej z drogi; Bannor wyprostował się i stanął nieruchomo z rękami na biodrach, gotując się na cios, który przybyła mu zadać.

Tymczasem ona minęła go, nawet nie zwalniając kroku. Rzuciła mu tylko pogardliwe spojrzenie. Odwrócił się z zaskoczeniem i ujrzał, iż zbliżyła się do dzieci. Na jej widok rozpierzchły się na wszystkie strony jak stadko wróbli. Został tylko Desmond, który grubym konarem podciął Edwardowi nogi. Młodszy chłopiec uciekł w popłochu; Desmond wybuchnął tryumfalnym śmiechem, dziwnie brzmiącym w złowrogiej ciszy, jaka zapadła po nadejściu Willow.

- Kto następny?! - krzyknął. Zbyt duży hełm Bannora przekrzywił mu się na głowie. - Który z was, prostaków, da radę Desmondowi Niepokonanemu?

- Chyba ja - odezwała się łagodnie Willow i wyjęła mu gałąź z ręki. Zanim zdołał poprawić hełm, spuściła na niego silny cios, od którego ugięły się pod nim nogi. Bannor, sam niedawno ogłuszony podobnym uderzeniem, powinien skrzywić się ze współczuciem; tymczasem musiał z wielkim wysiłkiem opanować wybuch śmiechu.

- Hej! - zawołał Desmond. Jego głos brzmiał głucho, jakby dochodził z pustej beczki. - Nie możesz mnie bić, kiedy nic nie widzę. To niesprawiedliwe!

Zerwał hełm z głowy. Grymas spełzł mu z twarzy na widok anioła zemsty z aureolą słonecznego blasku wokół sterczących kosmyków na głowie. Wyraz oczu Willow musiał go zaniepokoić, bo przekonawszy się, że rodzeństwo porzuciło go na pastwę losu, zaczął się wycofywać.

- Niesprawiedliwe? - powtórzyła Willow urągliwie. - A cóż ty możesz wiedzieć o sprawiedliwości? Wiem, jaki jesteś, znam takich jak ty. Lubisz się znęcać nad słabszymi, ale kiedy przychodzi do uczciwej walki, robi się z ciebie mały płaczliwy tchórz!

Chwyciła przerażonego chłopca za ucho i poderwała go na równe nogi. Bannor przyglądał się temu w osłupieniu, nie mogąc pojąć, jak to możliwe, że wydała mu się delikatna.

- Mary Margaret! Ennis! Kell! Pomocy! - ryczał Desmond, ciągnięty w stronę zamku. Ale jego rodzeństwo stało bez ruchu pod krzakiem głogu. Nawet wrona, której skrzydło niedawno się zrosło, wzbiła się pod niebo, zanosząc się niespokojnym krakaniem. Głos chłopca zmienił się w ryk oburzenia. Twarz poczerwieniała mu tak bardzo, że prawie nie widać było na niej piegów. Willow szła nieubłaganie naprzód, nie zważając na jego jęki i płacz. Nie miał wyboru, musiał za nią podążyć, jeśli nie chciał stracić ucha.

W pobliżu Bannora wrzask chłopca zmienił się w żałosne popiskiwanie, obliczone na zmiękczenie nawet najtwardszego serca.

- Papo, papo, ratuj! Będę już grzeczny, przysięgam!

Willow zatrzymała się dokładnie na wprost Bannora, wyzywająco patrząc mu w oczy. Nie wiedziała, bo i skąd, że w tej chwili nie mógł jej odmówić niczego.

- Czy mogę zamienić słówko z twoim synem, panie?

Desmond chwycił pikowaną kurtę, którą Bannor nosił pod zbroją.

- Nie pozwalaj jej, ojcze! To wariatka!

Bannor pochylił się i szepnął synowi wprost do ucha:

- Na przyszłość radzę Desmondowi Niezwyciężonemu, by uważniej dobierał sobie przeciwników. - A do Willow dodał z największą galanterią. - Czyń, pani, czego zapragniesz.

Willow powlokła zdumionego Desmonda ku murom obronnym. Młodsi paziowie, którzy najczęściej padali ofiarą okrutnych figli Desmonda, ocknęli się pierwsi, przerywając milczenie. Ruszyli radośnie za nim, wznosząc wesołe okrzyki. Za nimi poszli zbrojni, dodając własne wiwaty do narastającego hałasu. Hollis dotknął ramienia Bannora.

- Cóż ona wyprawia, do diaska?

- Coś, co powinienem był zrobić już dawno - odmruknął Bannor. Ruszył za gęstniejącym tłumem, zaciekawiony tak samo, jak inni, jaki los wybrała Willow dla jego syna. Na podwórcu zamieszanie ściągnęło służbę, ciekawą nowej atrakcji.

Pszczelarz, którego pożądliły pszczoły wypędzone z uli przez Desmonda, zaczął bić brawo, podobnie jak świeczkarz, który wpadł do kotła z płynnym łojem, gdy Desmond po cichutku stanął mu za plecami i przeraził go nagłym wrzaskiem. Służące, które musiały po raz drugi prać pościel, gdy Desmond wrzucił do kosza z praniem pecyny błota, zaczęły piszczeć z radości. Cały podwórzec zatrząsł się od oklasków.

Willow ciągnęła za sobą ryczącego wniebogłosy chłopca po schodach prowadzących na drewnianą platformę z szubienicą. Bannor przepchnął się przez tłum, przestraszony, że Willow postanowiła powiesić jego syna. Ale ona minęła szubienicę i pręgierz, a zatrzymała się przy małych dybach, w których zamykano nieszkodliwych pijaków, drobnych złodziejaszków i niesforne wiejskie dzieci. Zmusiła Desmonda, by ukląkł, włożyła mu palce w wyżłobione dziury, przykryła je drugim kawałkiem drewna i z niezaprzeczalnym wdziękiem zamknęła je na zamek.

Bannor przyglądał się jej z uśmiechem. Doskonale wybrała karę; choć była bezbolesna, Desmond w żaden sposób nie mógł uwolnić się z dybów.

Willow wyprostowała się i spojrzała na wiwatujący tłum. Bannor dotknął czoła dłonią, oddając jej cześć. Odpowiedziała kpiącym ukłonem, pełna godności tak w chwili tryumfu, jak i porażki. Z trudem oderwał od niej wzrok i na oślep ruszył do północnej wieży. Musiał się wycofać, zanim ta dziewczyna pokona go w jego własnej grze.

10

Willow zatopiła zęby w jabłku, które skonfiskowała paziowi, zamierzającemu się nim w głowę Desmonda. Chłopak i jego towarzysze szybko znikli z jej pola widzenia, naburmuszeni i pełni urazy, ponieważ pozbawiła ich przyjemności ciskania w więźnia zgniłymi jabłkami.

Kiedy słońce skryło się za zachodnią wieżą, a powietrze znacznie się ochłodziło, reszta tłumu także się rozeszła, nieco już znudzona widokiem Desmonda, wpatrującego się wściekle w Willow, i Willow, pogodnie go ignorującej.

Wkrótce obydwoje zostali zupełnie sami. Ciszę podwórca mąciły tylko odległe dźwięki muzyki i wesołych głosów z jadalni.

Wrona Desmonda przysiadła na złowrogiej poprzeczce szubienicy. Zanosiło się na to, że za chwilę schowa głowę pod skrzydło i utnie sobie drzemkę, zamiast rzucić się na Willow. Tymczasem dziewczyna usiadła oparta o pręgierz, ze spódnicą pomiędzy kolanami. Kątem oka widziała, że Desmond spogląda łakomie na sok spływający jej po brodzie.

- Chcesz kawałek? - spytała, podstawiając mu jabłko pod usta.

Obnażył groźnie zęby. Wzruszyła ramionami.

- W tej chwili twoje rodzeństwo pałaszuje dorodne granaty i rodzynki w różanym cukrze. Jeśli chcesz do nich dołączyć, wystarczy, że mnie przeprosisz.

- Prędzej zgniję!

Willow odrzuciła ogryzek, kryjąc uśmiech satysfakcji.

Były to pierwsze słowa, jakie z siebie wydusił od zamknięcia w dybach.

- To się da zrobić. Choć podejrzewam, że twój ojciec się nie zgodzi, żeby sępy zjadły cię żywcem.

- Ha! Będzie się cieszył, że się mnie pozbędzie.

- Dlaczego tak mówisz? - spytała łagodnie.

Desmond nie piorunował jej już wściekłym spojrzeniem, lecz wpatrywał się przed siebie, zaciskając zęby tak mocno, że sam widok mógł sprawić ból.

- Bo to prawda. Nie obchodzę go ani ja, ani inni. Myśli tylko o wojnie i królu. - Tamy puściły. Chłopiec najwyraźniej nie mógł pohamować potoku słów, które od dawna w nim dojrzewały. - Za czasów wojny cieszyliśmy się, kiedy przyjeżdżał co parę miesięcy do domu - dawał nam worki prezentów, głaskał nas po głowach, mówił, że jesteśmy dobrymi dziećmi, a matki byłyby z nas dumne, gdyby żyły. Kiedy wrócił na dobre, myślałem, że będzie inny. Wszyscy tak myśleliśmy. Ale on zamknął się w tej wieży i nie zwraca na nas uwagi, choćbyśmy robili nie wiadomo co. - Rzucił jej niechętne spojrzenie. - A potem przybyłaś ty.

Willow miała ochotę się oburzyć, ale w tej samej chwili ujrzała, że jego piegowata broda drży, jakby się miał rozpłakać.

- Ty, z tymi wielkimi oczami i włosami jak czarny jedwab. Widzieliśmy, jak na ciebie spojrzał! Wiedzieliśmy, że nigdy nas nie pokocha, skoro ma ciebie.

Po policzku chłopca potoczyła się jedna łza. Desmond wtulił twarz w drewno, ale nie zdołał zdławić szlochu, który szarpnął jego chudymi ramionami.

Willow patrzyła na niego z zapartym tchem. A więc nie byli złośliwi jak Stefan i Reanna, ale rozpaczliwie chcieli zwrócić na siebie uwagę ojca. Szukali jego zainteresowania i dowodu, że ich kocha. Dobrze wiedziała, że to poszukiwanie może być skazane na niepowodzenie.

Chwyciła żelazny skobel dybów, łamiąc sobie przy tym paznokieć. Unosząc górną belkę spodziewała się, że Desmond ucieknie, ale on osunął się na podest i schował twarz w zgięciu ramienia. Miała ochotę go przytulić i pocieszyć, tak jak często pragnęła przytulić Harolda lub Gertę. Powstrzymała to pragnienie, podciągając kolana pod brodę i oplatając je dłońmi. Siedziała w milczeniu ze wzrokiem wbitym w mroźny opal księżyca, który właśnie nieśmiało wyjrzał zza murów obronnych.

Odczekała, aż Desmond wytrze nos, wybrała najładniejsze jabłko ze sterty pocisków i podała mu. Łypnął na nią podejrzliwie.

- Może i jestem złą macochą, ale go nie zatrułam, jeśli tego się lękasz.

- Nie mógłbym cię winić - mruknął z zakłopotaniem. Wyrwał jej jabłko z ręki i odgryzł soczysty kęs. - Zwłaszcza po tym, co zrobiliśmy z twoimi włosami.

- Z czasem odrosną. Mam nadzieję. - Mocniej ścisnęła kolana. Pomyślała, że im prędzej zdobędzie się na wyznanie, tym mniej będzie ono bolesne. - Nie musisz się obawiać. że odbiorę ci uczucie twego ojca. Choć jest na tyle szlachetny, że dotrzymuje przysięgi, dał mi jednak wyraźnie do zrozumienia, że wybór sir Hollisa bardzo go rozczarował. - Spojrzała na księżyc. - Nigdy mnie nie pokocha.

- A, to już wiemy - oznajmił wesoło Desmond starannie ogryzając resztki jabłka. - To dzięki niemu wpadliśmy na pomysł, żeby cię stąd wypędzić.

Odwróciła się gwałtownie w jego stronę.

- Ach, tak?

- Tak. Początkowo chcieliśmy tylko spłatać ci parę psikusów. Potem Kell wdrapał się na dach. żeby wrzucić do komina śmierdzącą bombę i podsłuchał, jak ojciec mówi sir Hollisowi, że najlepszym sposobem, żeby cię wystraszyć, jest zostawienie cię w naszym towarzystwie.

Willow miała wrażenie, że coś ciężkiego spadło jej na głowę. Wiedziała, że Bannor żałuje, iż się z nią ożenił, ale nie podejrzewała, że tak mu spieszno się jej pozbyć.

- Nie musisz się tak gniewać - powiedział Desmond i wyrzucił ogryzek przez ramię. - Dla nas to także nie był komplement.

Zmarszczyła brwi.

- Pewnie nie.

- Ale dzięki temu zrozumieliśmy to, co podsłuchał Edward tego samego dnia, gdy przybyłaś do Elsynoru. Edward jest do niczego, jeśli chodzi o podsłuchiwanie, więc wtedy uważaliśmy, że to zmyślił.

- I cóż takiego podsłuchał Edward w dniu mego przybycia do Elsynoru? - spytała, czując z niemal całkowitą pewnością, że nie chce tego wiedzieć.

- Poszedł do dziury w północnej wieży..

- Do czego?

- Do takiej malej dziurki w murze między komnatą i tajemnym przejściem.- Desmond wzruszył ramionami, jakby zamek nafaszerowany tajnymi przejściami i dziurami do podglądania był najzwyczajniejszą rzeczą pod słońcem. - Są prawie we wszystkich komnatach. Fiona mówiła, że nasz dziadek kazał je zbudować, żeby mógł podglądać rozbierające się damy i by je przeprowadzać do swej sypialni, gdy jego żona już spała.

Pięknie, pomyślała Willow. To z pewnością tłumaczy, dlaczego ciągle się jej wydawało, że ktoś na nią patrzy. I już wiedziała, skąd dochodziły te cichutkie śmiechy, które słyszała, gdy była sama.

- Cóż za stary rozpustnik! Powinnam chyba ostrzec Beę, żeby zaczęła wkładać do łóżka koszulę.

- Musisz? - zaprotestował namiętnie Desmond. Zostało mu tyle przyzwoitości, że zarumienił się pod jej nieruchomym spojrzeniem. - No tak... - dodał, pochylając głowę. - Więc Edward poszedł do dziury i usłyszał, jak sir Hollis mówi, że ślub czystości będzie o wiele milszy niż związek z tobą lub jakimś wielkim wąsatym babiszonem. Ojciec nie mógł znieść myśli, iż będzie się musiał na dobre wyrzec kobiet, więc sir Hollis zaproponował, że sam cię weźmie. Ojciec powiedział, że nigdy by się nie ośmielił prosić o takie poświęcenie.

Willow jęknęła. Czy tym obelgom nigdy nie będzie końca?

- Potem ojciec wspomniał o klasztorze. Razem z sir Hollisem zgodzili się, że to jedyne odpowiednie miejsce dla kobiety takiej jak ty.

Willow jęknęłaby znowu, gdyby nie straciła tchu. Klasztor. Bannor uważał ją za tak szkaradną, że chciał ją zamknąć w klasztorze! Skaże ją na życie w pokorze i celibacie. Przez niego nigdy nie zazna pocałunków swego księcia czy jakiegokolwiek innego mężczyzny. Nigdy nie zazna jego pocałunków...

Desmond zajrzał w jej bladą, zmartwiałą twarz. W zielonych łobuzerskich oczach mignęła panika.

- Chyba się nie rozpłaczesz? Nie lubię, gdy dziewczyny płaczą. Wolę, żebyś mnie znów uderzyła.

- Nie - odparła spokojnie i wstała. - Nic uderzę cię. I nie będę płakać.

Nie zamierzała zmarnować ani jednej łzy na jego zdradzieckiego ojca. Nie miała także zamiaru marnować czasu na zdobywanie miłości mężczyzny tak ubogiego w uczucia, że skąpił ich nawet własnym dzieciom. Wylała zbyt wiele łez z żalu za miłością, której nie można zdobyć ani wyjednać, jeśli nie zostanie dana z własnej woli.

Krew szybciej zaczęła krążyć w jej żyłach; gniew sprawił, że nowe rany przestały krwawić, a stare zabliźniły się i powlekły pancerzem, przydatnym w czekającej ją walce.

- Zresztą... jeśli chcesz płakać, to płacz - wyjąkał Desmond, zbity z tropu jej lodowatym spokojem. - Płacz, jeśli od tego poczujesz się lepiej. Zatkam uszy.

- Właśnie przypomniałam sobie, co powiedział kiedyś mój ojciec.

- Co takiego?

Wzięła go za rękę i podniosła z ziemi. Potulnie poszedł za nią, najwyraźniej nie śmiąc sprzeciwić się furii, która zabłysła w jej oczach. A ona ścisnęła jego piegowatą dłoń i szepnęła:

- Powiedział, że wspólny wróg wystarczy, żeby ludzie stali się sobie sprzymierzeńcami.

11

Następnego ranka Bannor wyłonił się z wieży, dziwnie ożywiony i radosny. Czuł się niemal tak, jakby poprzedniego dnia odniósł miażdżące zwycięstwo nad Francuzami.

Bardzo dziwne. Gdyby wygrał wczorajszy pojedynek, jego prośba o anulowanie małżeństwa byłaby już w drodze do Edwarda, a Willow jechałaby do opactwa Wayborne.

Wyprostował się i zbiegł po schodach, pogwizdując pierwsze majestatyczne takty „Mocy tryumfującej nad złem". Wchodząc do jadalni, spodziewał się ujrzeć tryumfującą Willow, doglądającą skruszonego Desmonda i reszty potulnych i posłusznych dzieci, przestraszonych losem starszego brata. Ale duży stół stał pusty, a na jego dębowym blacie nie pozostało nic prócz rozsypanych okruszków chleba.

Gwizd zamarł Bannorowi w gardle. A jeśli Willow jednak wyjechała? Jeśli uciekła, by go ukarać za obojętność? Obrzucił salę niespokojnym spojrzeniem, nie zauważając zaciekawionych spojrzeń rycerzy i giermków. W drzwiach kuchni pojawiła się Fiona z dzieckiem na ramieniu. Bannor zerknął na nie z ukosa, ale ciągle nie potrafił rozpoznać, czy jest to mała Peg, czy też mała Mags.

- A gdzie lady Willow? - spytał, niby od niechcenia. Fiona wzruszyła ramionami, wyzwalając w ten sposób wesołe beknięcie niemowlęcia.

- Poszła gdzieś z małymi, panie. Spałaszowali owsiankę i uciekli tak szybko, że tylko mi mignęli.

- Willow także pałaszowała?

- Najszybciej ze wszystkich. To ona ich ponaglała, żeby się pospieszyli.

Zmarszczył brwi. Człowiek honoru byłby zadowolony, że jego żona porozumiała się z pasierbami, lecz słowa Fiony obudziły w nim niepokój. Otrząsnął się i zganił za głupie zachowanie. Powinien myśleć tylko o walce i turniejach. Willow położyła raz na zawsze kres psikusom Desmonda. więc on mógł się znów zabrać za musztrowanie swych rycerzy.

Wziął z półmiska pajdę razowego chleba i ruszył do drzwi. Omal się nie przewrócił na ogromnej stercie dóbr na środku podłogi.

- Fiono! Co to ma znaczyć?

Staruszka podbiegła, rozpromieniona w bezzębnym uśmiechu.

- Dary dla twej małżonki, panie. Dary dla młodej pani za to, że ukróciła wybryki panicza Desmonda. - Wskazała kolejno na każdy z podarunków. - Pszczelarz przysłał dwanaście garnczków miodu. Świeczkarz dał buszel woskowych świec. Rzeźnik podarował soloną szynkę. Tkacz...

Bannor uciszył ją gestem ręki.

- Doskonale, już rozumiem.

Spojrzał niechętnie na stertę. Ani razu nie dostał od nikogo takich darów, z wyjątkiem tych, które jego ludzie byli mu winni jako swemu panu. Nie wiedział, co sądzić o takim hołdzie dla własnej żony. Zwłaszcza że to on powinien ją obsypywać wspaniałymi darami - jedwabny welon do przykrycia obciętych loków, delikatny srebrny łańcuszek, by otoczył jej alabastrową szyję, płonącą łzę rubinu, by spoczęła pomiędzy jej obfitymi, soczystymi...

- Ga.

- Hmm? - mruknął, jeszcze zatopiony w zadumie.

- Ga! - powtórzyło dziecko w ramionach Fiony, wyciągnęło rączkę i palnęło go w nos malutką różową piąstką. Wzdrygnął się. Niemowlę zaszczebiotało radośnie. Bannor pokręcił głową ponuro; jeśli nie przestanie snuć tych głupich rozważań, te obfite, soczyste piersi Willow będą karmić następne maleństwo. I następne. I następne... Zadrżał.

- Wybacz, panie - odezwała się Fiona, z wysiłkiem przekładając dziecko z ręki na rękę. - Ten mały diablik potrafi mi się wyśliznąć z rąk.

- Nic się nie stało - odparł i połaskotał dziecko po nosku. - Chciała mnie tylko ostrzec przed niebezpieczeństwem, o którym powinienem pamiętać dla własnego dobra.

Bannor odzyskał animusz w połowie drogi do szranków. Sama perspektywa walki, prawdziwej czy udawanej, przyspieszała mu bicie serca. W jego nozdrza uderzył aromat skóry i końskiego potu. Tylko na polu walki zasady gry są jasne. Tylko tam trzeba używać umysłu i siły, by pokonać wroga. Nie trzeba się martwić, że żołnierz wybuchnie płaczem, jeśli się na niego ryknie, albo że źle wymierzona cios urazi uczucia przeciwnika.

Piaszczysty plac był już pełen mężczyzn, bez przekonania walczących na miecze lub siłujących się ze sobą. Na jego widok szczęk metalu ucichł, a walczący rozstąpili się na boki. Przeszedł obok nich, dziękując za ukłony skinieniem głowy lub uśmiechem. Nadal brakowało mu niewymuszonej bliskości czasów wojny, kiedy cel i desperacja czyniła z nich braci - lorda, wasala i najpodlejszego sługę.

Na jego widok od strony stajni nadbiegł kościsty giermek.

- Co przynieść, panie? Miecz czy lancę?

Bannor rzucił okiem na szranki.

- Co powiecie? - zawołał. - Turniej?

Rycerze wznieśli okrzyk radości. Nikt nie mógł się oprzeć pokusie wysadzenia z siodła przeciwnika. Paru ośmieliło się nawet rzucić swemu panu szacujące spojrzenie. Bez wątpienia nie zapomnieli, z jaką łatwością pokonał go wczoraj Hollis. Bannor powściągnął uśmiech. Dziś nie będzie tak dobrze.

Giermek nadbiegł, dźwigając lancę, tarczę i hełm.

- Zwolnij, chłopcze, bo się tym przebijesz. - Bannor wyciągnął rękę i powstrzymał jego ślepy pęd. - Albo mnie.

Skłonił głowę, by chłopiec mógł mu włożyć hełm. Niespodziewanie poczuł, że otacza go chmura bieli. Na oślep sięgnął po hełm, zerwał go i potrząsnął głową. W powietrzu wirowały tumany mąki.

Giermek omal nie zemdlał ze zgrozy.

- Och... panie! To nie ja, przysięgam!

Bannor otarł oczy i usta, dziękując Bogu. ze to nie pieprz. Albo miód. Ktoś zachichotał.

- Cisza! - warknął Bannor, wyrwał chłopcu z ręki lancę i uderzył nią o ziemię. Broń powoli złożyła się na pół.

- Może to dlatego jego żona jeszcze nie jest przy nadziei - mruknął któryś z rycerzy. - Lanca mu opada

W szeregach zerwał się śmiech. Bannor rzucił na ziemię złamaną lancę i powiódł po swoich podwładnych morderczym spojrzeniem. Natychmiast spoważnieli i pozbyli się uśmiechów. Zdał sobie sprawę, że od jakiegoś czasu czuje mrowienie w karku. Odwrócił się i spojrzał na porośniętą drzewami łąkę tuż za ogrodzeniem szranków. Nie mógł się pozbyć wrażenia, że ktoś go obserwuje.

Czy to kobiecy śmiech, czy tylko echo wiatru?

- Mam przy...przynieść nowy hełm i lancę? - wyjąkał giermek.

Bannor spojrzał na niego i zdał sobie sprawę, że chłopak jest o krok od zmoczenia spodni ze strachu. Dlatego powściągnął pierwszy poryw gniewu i powiedział tylko przez zaciśnięte zęby:

- Przyprowadź, synu, mego konia.

Stracił już ochotę na turniej. Chciał tylko uniknąć współczujących spojrzeń żołnierzy i ciętych uwag. Czekając na powrót giermka, stał sztywno, z rękami na plecach. Żołnierze wymieniali nerwowe spojrzenia, ale tylko jeden ośmielił się odchrząknąć. Po chwili w niezręcznym milczeniu dało się słyszeć dobiegające z oddali dzwonienie, tak subtelne i ulotne, że Bannor jeszcze raz zerknął na łąkę, jakby się spodziewał, że pomiędzy muchomorami dostrzeże grupki rozbawionych elfów.

Dzwonienie narastało i dobiegało najwyraźniej od strony stajni. W jej drzwiach ukazał się giermek z koniem, który niósł Bannora na swoim grzbiecie podczas niezliczonych potyczek. Francuzi nazywali go galopującą śmiercią. Siwy, potężny rumak budził panikę w nieprzyjacielskich zastępach, nawet w najczarniejszą noc przypominając promień księżycowego blasku.

Ale jeszcze nigdy w jego jedwabistym ogonie i grzywie nie widziano wplecionych różowych wstążek ani srebrnych dzwoneczków wokół jego szyi. Wesoły dźwięk towarzyszył każdemu krokowi. Koń zwiesił głowę jakby ze wstydu, ale wszyscy i tak doskonale widzieli wieńczący ją wieniec z chryzantem. Wierzchowiec spojrzał na Bannora z wyrzutem.

- Przysięgam, zostawiłem go tylko na chwilę wybełkotał giermek, bliski szaleństwa z przerażenia. Nie wiem. kto mógłby się odważyć na takie okrucieństwo ..

- Ani ja. - Bannor, rozdrażniony nieustannym brzękiem dzwoneczków, wyszarpnął cugle z drżących rąk chłopaka i wskoczył na konia. - Ale się dowiem.

Spiął konia i ruszył cwałem przed siebie. Zaledwie po paru krokach siodło ześliznęło się na bok, a on wylądował siedzeniem na ziemi z takim rozmachem, że usłyszał dzwonienie własnych zębów. Z włosów uniosły mu się tumany mąki.

Bardzo długo siedział nieruchomo. Tak długo, że koń obiegł szranki, wrócił do niego i trącił go chrapami w ramię. Bannor dotknął rzemieni siodła. Nie zostały przecięte. Ktoś przetarł je tak bardzo, że musiały się przerwać pod ciężarem jeźdźca - zwłaszcza jeźdźca o jego posturze.

Dźwignął się z ziemi z taką miną, że wszyscy odruchowo cofnęli się o krok. Z gardła giermka wyrwał się cichy jęk. Bannor przeszedł przed swymi żołnierzami, z dłońmi znów założonymi na plecach.

- Dzisiaj - ryknął, uciszając wszelkie szepty - nauczę was najtrudniejszej sztuki, którą każdy wojownik, choćby najbardziej śmiały i odważny, musi poznać przed wyruszeniem do boju!

Zbrojni wymienili zaciekawione spojrzenia

- Sztuki godnego odwrotu - dodał Bannor skłonił się im i ruszył do zamku, po drodze otrzepując siedzenie z piasku i trawy.

Bannor krążył niezmordowanie po północnej wieży, rozdygotany niemal tak samo jak w dniu, gdy Hollis przywiózł mu żonę. Wtedy pragnął tylko się jej pozbyć. Teraz pragnął tylko ją odnaleźć. Zatrzymał się przy oknie; zrobił to niemal wbrew własnej woli, przyciągany upiornym blaskiem bijącym z podwórca.

Ogromne ognisko sypało iskrami prosto w nocne niebo. Wokół niego skakała horda skrzatów, ciągnących za sobą złowrogie cienie. Święto Samhain minęło dwa tygodnie temu, ale on mógłby przysiąc, że jego pociechy postanowiły odprawić własną pogańską uroczystość - hołd składany bogu niegrzecznych dzieci.

Ktoś załomotał do drzwi.

- Szybciej, panie! Tu Hollis!

Bannor musiał odsunąć trzy krzesła, stół i ławę, zanim dotarł do zaryglowanych drzwi i wpuścił rządcę do środka. Sir Hollis wpadł do komnaty i utorował sobie drogę przez zaimprowizowaną barykadę. Jego przystojna twarz była pobrudzona sadzą, a wąs z prawej strony tlił się powoli.

- No i gdzie ona jest, do pioruna? - rzucił niecierpliwie Bannor, podając mu kielich z wodą. - Czemu jej nie przyprowadziłeś?

Hollis chwycił naczynie i osuszył je jednym haustem.

- Nigdzie jej nie ma - wydyszał. - Szukałem wszędzie. Nawet między... nimi. - Dodał i wzdrygnął się mimo woli. Bannor nalał mu wody do kielicha, lecz tym razem wskazał na jego tlący się wąs. Hollis krzyknął ze zgrozą i oblał twarz wodą.

- Może uciekła? - Serce Bannora ścisnęło się w sposób, który nie miał nic wspólnego z tyranią dzieci. - Czy to dlatego tak się cieszą?

Hollis pokręcił głową.

- Przez cały dzień widywano ją w różnych miejscach, ale znikała, gdy wysyłałem służącego, by ją sprowadził. Bardzo dziwne.

Bannor wrócił do okna. Spojrzał na ognisko, coraz bardziej zdesperowany.

- Widziałeś, jak sobie poradziła z Desmondem. Muszę ją poprosić, by mi udzieliła lekcji. Tylko ona może położyć kres jego obmierzłym psotom, jestem tego pewny.

Dokładnie w tej samej chwili przez okno wieży wpadła strzała. Utkwiła w drewnianej okiennicy.

- Atakują! - krzyknął Hollis, rzucając się na czworaki i ratując się ucieczką w stronę drzwi. - Mam wezwać straże?

- Jeszcze... nie - mruknął Bannor, wyrywając strzęp pergaminu spod grotu drżącej strzały. Hollis podniósł się z zakłopotaniem.

- Może powinieneś odejść od okna, panie? - Gdy nie otrzymał odpowiedzi, wspiął się na palce i wyciągnął szyję, lecz to nie wystarczyło, by mógł zajrzeć Bannorowi przez ramię. - Co to?

- Lista żądań.

- Żądań? Dobry Boże, twoi wrogowie pojmali lady Willow? Pewnie trzymają ją jako zakładniczkę. Czego chcą? Złota? Klejnotów? Broni? Całego zamku?

Bannor podał mu pergamin. Miał bardzo dziwną minę. Wrócił do okna i zmrużonymi oczami spojrzał w mrok nocy. Tymczasem Hollis przestudiował list przy świetle pochodni.

- Nadzwyczaj dziwne - powiedział, marszcząc brwi. - Granaty w miodzie i pudding z figami na śniadanie, obiad i kolację. Kąpiele nie częściej niż raz w miesiącu. Pora spoczynku nie wcześniej niż o północy. Przecież to majaczenia szaleńca! Albo... -uniósł głowę i spojrzał na Bannora z nowym zrozumieniem - ...marzenia dziecka.

Bannor nie odpowiedział. Najwyraźniej znalazł to, czego szukał. Uśmiechnął się enigmatycznie.

- Jeśli to tylko dziecięcy figiel, aczkolwiek ryzykowny, nie rozumiem ostatniego żądania - mówił dalej Hollis. - Tego, w którym mowa o twojej bezwarunkowej kapitulacji.

- Wkrótce zrozumiesz - mruknął Bannor i przyciągnął go do okna.

Hollis spojrzał na dziedziniec, ledwie widoczny przez grubą zasłonę dymu z ogniska. Początkowo wydawało mu się, że smukła postać, czerniejąca na tle płomieni, to Desmond. Ale gdy ogień buchnął mocniej, w rozbłysku światła dostrzegł delikatne okrągłości rysujące się pod spodniami i tuniką, a także czarne loki. Lady Willow spojrzała śmiało w okno, nie starając się schować łuku i nie zmieniając wyzywającej miny.

Hollis pokręcił głową, wstrząśnięty i rozbawiony jednocześnie.

- Pora pomyśleć o nowej strategii, panie, gdyż twoja małżonka właśnie przystąpiła do gry.

Bannor oparł muskularne ręce na parapecie.

- To nie gra, przyjacielu. - Odwrócił się gwałtownie. Oczy lśniły mu podnieceniem, jakiego Hollis nie widział u niego od czasu, gdy król Edward zawarł pokój z Francuzami. - To jest coś, na czym się znam. To wojna!

12

Drugiego dnia oblężenia Bannor stanął przed szeregami swych zbrojnych. Żołnierze stali wyprostowani, wpatrując się przed siebie ze śmiertelną powagą. Z pewnością uwierzyli w powagę sytuacji. Pionki Bannora przeszły na stronę czarnej królowej, zmuszając go do wykorzystania innych figur.

- Nie dajcie się zwieść powiedział, wodząc po nich ponurym spojrzeniem. - Zaatakował nas wróg bardziej przebiegły i okrutny niż którykolwiek z poprzednich. Nie możecie go nie docenić. Jest całkowicie pozbawiony honoru i litości.

Zbrojni, których poprzedniego dnia posłał pod południową wieżę, a których drabiny odepchnął od murów złotowłosy skrzat z rozwidlonym kijem, pokiwali smutno głowami. Jeszcze dziś dokuczały im obolałe siedzenia i urażona duma.

- Nie prosiłbym was o takie poświęcenie, gdybym nie sądził, że należy położyć szybki i zdecydowany kres temu terrorowi.

Strażnicy, którym ukradziono sprzed nosa katapultę, a potem ostrzelano z niej świeżym krowim łajnem przytaknęli z przekonaniem. Od tamtego dnia wszyscy unikali ich jak morowej zarazy.

- Musimy myśleć tak jak oni. Wykorzystać ich słabości. Musimy rozłożyć ich na łopatki i... - Bannor urwał, obezwładniony widokiem leżącej na łopatkach Willow. Kiedy znów się odezwał, jego głos brzmiał ochryple. — Musimy wykorzystać każdą dostępną, nam broń. by znaleźć ich najmroczniejsze, najtajniejsze, najbardziej chronione... - Znów urwał, owładnięty myślą o najtajniejszych zakątkach ciała Willow.

Hollis znacząco odchrząknął, wyrywając go z zadumy. Przed szereg wystąpił człowiek, który służył u Bannora od ponad jedenastu lat.

- Czy mam rozumieć, panie, że celem naszej kampanii jest zdobycie pionków?

- Nie, sir Darrinie. Waszym celem jest pojmanie królowej.

Rycerze spojrzeli na siebie niepewnie. Sir Darrin zmarszczył brwi.

- A jeśli nam się uda?

Wszyscy spojrzeli na Bannora, który odwrócił się w stronę południowej wieży. Nad murami Elsynoru powiewał dumnie czerwono-złoty sztandar. Wisiał tam od trzynastu lat, od dnia, gdy Bannor wydarł ten zamek swemu przyrodniemu bratu. Jednak dziś sztandar wisiał do góry nogami, czerwony jeleń stał na głowie, a przez jego potężną pierś przebiegała smukła wierzbowa witka.

Usta Bannora wykrzywił uśmiech tak okrutny, że na jego widok nawet najdzielniejsi porzucali myśl o dalszej walce i błagali o łaskę.

- Przyprowadźcie ją do mnie.

Willow cofnęła się w cień wieży. Drżała, choć przez okno wpadały promienie słońca. Właściwie dobrze by było móc schronić się za okiennicą. Szklane płytki wydawały się o wiele za kruche jako ochrona przez palącym spojrzeniem Bannora.

Nie słyszała rozkazów, jakie wydawał żołnierzom na dziedzińcu, lecz bez trudu odgadła ich treść. Determinacja promieniowała z każdego jego ruchu, była wypisana równie wyraźnie, jak jego motto na sztandarze - „Zwycięstwo albo

śmierć". Dumnie uniosła brodę. Jeśli nie zwyciężył jej swoją obojętnością, z pewnością nie uda mu się tego osiągnąć przemocą. Odwróciła się, podparła pod boki i spojrzała na własnych wojowników. W przeciwieństwie do rycerzy Bannora, nie stali w równych szeregach, wpatrzeni przed siebie.

Biegali po komnacie, całkowicie pochłonięci zadaniami, jakie im zleciła. Od czasu do czasu skupioną ciszę mąciły chichoty lub przepychanki, gdy nie zgadzali się co do metody postępowania. Do południa było jeszcze daleko, a Willow już przerwała dwie bójki i otarła strumień łez rozpaczy. Te ostatnie zostały wylane przez Beatrix, która za nic nie chciała niszczyć pięknych rąk przy rąbaniu nóg mebli na strzały.

Willow zerknęła w niebo. Mary i Margaret, szlachetne damy, z pewnością przewróciłyby się w grobie, gdyby wiedziały, co Willow zrobiła z ich elegancką sypialnią.

Kell i Edward zerwali purpurowy jedwab ze ścian i zrobili z nich szarfy, które wszyscy nosili na tunikach. Piękna podłoga z norweskiego świerku była teraz zryta głębokimi koleinami po zbędnych meblach, które Ennis i Hammish wywlekli z komnaty i zostawili na schodach jako barykadę. Mary i Mary Margaret zdjęły zasłony z łoża i pocięły je na bandaże. Choć nikt nie odniósł ran bardziej i dotkliwych niż otarte kolano, Willow sądziła, że należy się przygotować na wszystko.

Najmłodsze dzieci całymi garściami wyjmowały pierze z piernatu, by użyć go zgodnie z diabolicznym planem Desmonda, którego zasadniczymi elementami była również kadź smoły i śpiący żołnierze. Pociechy Bannora nie chciały spać na łóżku. Wolały spędzić noc na podłodze, tak jak żołnierze, w których się bawiły.

Zeszłej nocy ona także położyła się razem z nimi. Czuła się dziwnie ukojona w towarzystwie tych małych przytulnych ciałek. I gdy tak leżała w ciemnościach, nasłuchując rozmaitych szmerów i szelestów, zdała sobie sprawę, że czuje coś, czego skąpiono jej od dawna - radość.

Kell i Edward niespodziewanie zaczęli się szarpać nad szarfą. Willow zerwała się z miejsca i właśnie zamierzała ich rozdzielić, gdy z kredensu wypadł Desmond. Jak się okazało, w jej prywatnym kredensie znajdowało się wejście do tajemnego korytarza, jednego z wielu w zamku. To dzięki tym korytarzom dzieci mogły poruszać się po komnatach, nie wpadając w ręce rycerzy ojca. Bannor może i był genialnym strategiem, ale jeszcze się nie domyślił, że Willow i dzieci poznają jego plany niemal równocześnie z nim.

Willow uśmiechnęła się z przymusem. Być może, gdyby Bannor więcej czasu poświęcał dzieciom, a mniej namiętności do wojny i kobiet, także znałby tajemne korytarze, którymi jego pociechy poruszały się niemal od kołyski.

Buzia Desmonda straciła dawny nadąsany, zacięty wyraz. Wrona na jego ramieniu zaskrzeczała tryumfalnie, gdy złożył godny ukłon przed Willow.

- Kapitan gwardii melduje się na rozkaz.

Dziesięcioletnia Mary oderwała się na chwilę od darcia zasłon łóżka i rzuciła mu urażone spojrzenie.

- Dlaczego to ty jesteś zawsze kapitanem gwardii?

- Bo jestem najstarszy.

- Nieprawda! Ja jestem najstarsza! - Beatrix wstała, jeszcze czerwona i zapuchnięta po ataku płaczu. Była rówieśnicą Desmonda, ale górowała nad nim niczym Amazonka. Chłopiec usiłował zmiażdżyć ją spojrzeniem, które jednak zatrzymało się na wysokości jej biustu i nie chciało się przesunąć wyżej. Na piegowate policzki wypłynął rumieniec.

- Nie możesz być kapitanem! Jesteś tylko służącą. I dziewczyną.

Willow odchrząknęła znacząco. Desmond oderwał oczy od biustu Beatrix i zaczerwienił się jeszcze bardziej.

- Wybacz, Willow, lecz ty nie jesteś dziewczyną, tylko naszym dowódcą. - Wypiął kościstą pierś. - A ja przynoszę ci wieści wielkiej wagi.

Beatrix przewróciła oczami; reszta dzieci podeszła bliżej.

- Zatem mów - przyzwoliła łaskawie Willow.

Desmond obejrzał się nerwowo przez ramię, jakby się obawiał, że w ślad za nim z kredensu wyskoczy szpieg ojca.

- Czekałem w korytarzu za paleniskiem w kuchni, żeby ukraść zająca z rożna, gdy usłyszałem jedną z dziewek kuchennych. Mówiła, że ojcie... Jego twarz spochmurniała. - Ze wróg wydał rozkaz, by wszystkie zapasy żywności przenieść do piwnicy, gdzie będą trzymano pod kluczem. - Zrobił dramatyczną pauzę. - Chce nas zagłodzić!

Wszystkie dzieci jęknęły, ale to żałosny pisk Hammisha poruszył czułą strunę w sercu Willow . Ten nieśmiały chłopczyk potrafił znieść dzielnie wszystkie fizyczne ciosy, lecz na myśl o pozbawieniu jedzenia zbladł ze strachu.

Willow objęła go, przejęta do głębi jego lękiem. Gerta lub Harold wyrwaliby się z jej uścisku, ale Hammish tylko się do niej przytulił. Co za potwór, chce głodzić własne dzieci! - pomyślała z oburzeniem. Jej mąż jednak okazał się księciem. Księciem Ciemności.

- Nie lękaj się, kochanie - powiedziała głośno, gładząc cynamonowe włosy Hammisha. - Znajdziemy ci coś do jedzenia. Przysięgam.

Chłopiec zerknął z nadzieją na wronę. Desmond pogładził lśniące pióra swej ulubienicy i rzucił bratu groźne spojrzenie.

- A może zjemy ciebie? Przynajmniej byłoby się czym dzielić.

Zanim Willow zdążyła zaprotestować, odezwał się Edward:

- Nie będziemy musieli jeść nikogo. Zaczaję się na gołębie, które w nocy śpią na blankach. Kiedy tylko zasną, podkradnę się i trzasnę je kijem. - Odegrał całą scenę. Kell zachwiał się pod ciosem wyimaginowanej maczugi i upadł na plecy, zakrzywiając palce jak szpony.

Beatrix jęknęła.

- Nie będę jadła brudnych gołębi! Jestem na to zbyt delikatna.

- Wczoraj nie byłaś taka delikatna, kiedy pożarłaś pół pasztetu ze skowronków - wypomniał jej Desmond, za co dostało mu się pogardliwe spojrzenie.

Willow zdołała powściągnąć grymas niesmaku.

- Świetny pomysł! Upieczemy gołębie na palenisku! Margery i Colm będą obracać rożen.

Czteroletnie bliźnięta rozpromieniły się w uśmiechu, zachwycone, że mogą uczestniczyć w przygodzie. Z twarzy Desmonda zniknął psotny uśmiech. Chłopiec miał dziwnie poważne spojrzenie.

- Jest coś jeszcze, Willow.

Dzieci zapomniały o figlach i zamilkły. Willow poczuła dreszcz złego przeczucia.

- Mów.

- Ojciec powiedział swym rycerzom, że jeśli nas dopadną, chce tylko jednego.

- Czego?

- Ciebie.

To jedno słowo przejęło Willow dreszczem do szpiku kości. Dzieci wymieniły spojrzenia pełne zgrozy.

- Słyszeliśmy, co papa robi z jeńcami - szepnęła Mary.

- Właśnie - przyświadczył z powagą Ennis. - Podobno ścina im głowy, nawleka na sznur i wozi przy siodle.

- Albo rzuca ich do głębokiej, ciemnej dziury i zasypuje ziemią - dodał Kell. - Żywcem!

- Słyszałem, że gotuje ich w wielkiej kadzi - oznajmił radośnie Edward. - A potem wysysa ich szpik. - Podniósł do ust niewidzialną kość i zaczął ją oblizywać.

Mary Margaret podbiegła do Willow i schowała twarz na jej kolanach.

- Och, Willow! - załkała. - Cy tatuś cię zje?

Willow pogłaskała jej kędziorki, by uspokoić ją i siebie. Nie chciała mówić dziewczynce, że istnieją o wiele okrutniejsze sposoby, jakimi można ukarać kobietę.

- Jeśli weźmie cię do niewoli - powiadomiła ją Beatrix, przybierając godną pozę, lecz nie mogąc ukryć łakomego mgnienia różowego języczka za pełnymi, dojrzałymi wargami - zaofiaruję siebie na twoje miejsce.

Desmond parsknął pogardliwie.

- Wtedy nam zapłaci, bylebyśmy cię tylko zabrali.

Beatrix zamierzyła się na niego, ale Willow zdołała szybko wtrącić:

- Bardzo jesteś szlachetna, lecz to poświęcenie nie będzie konieczne. Lord Bannor musiałby mnie najpierw schwytać. A ja nie mam zamiaru mu na to pozwolić. - Zdobyła się na beztroski uśmiech. - Wasz papa musi się poddać. To tylko kwestia czasu.

- A kiedy już się podda - spytał Desmond z ożywieniem - co z nim zrobisz?

Dopiero wtedy, spojrzawszy na spragnione zemsty małe buzie, zdała sobie sprawę, że nie zna odpowiedzi na to pytanie.

Czwartego dnia oblężenia Willow i Desmond zakradli się do tajnego przejścia za ścianą północnej wieży. Aby oboje mogli spojrzeć w wywierconą w kamieniu dziurkę, musieli uklęknąć i przytulić się policzkami. W przeciwieństwie do luksusowego i przytulnego apartamentu, który Bannor przygotował dla Willow, jego komnata była pozbawiona najprostszych udogodnień. Nagich ścian nie zasłaniały barwne arrasy, obecne w innych pomieszczeniach. Okien broniły zwykłe okiennice, klekoczące przy każdym powiewie wichru. Na stole i krzesłach leżały sterty pergaminów i pokaźny arsenał - zardzewiały topór, potężna kusza, którą naciągać musieli dwaj żołnierze, maczugi, tarcze i co najmniej pół tuzina mieczy z ostrzami wypolerowanymi niczym zwierciadła.

Bannor nie pozwolił sobie nawet na luksus łoża. Spał na materacu pod oknem. Mógłby go przynajmniej przysunąć do ognia, pomyślała Willow z irytacją. Noce są już bardzo zimne. Oczywiście Bannor przeważnie zapominał nawet rozpalić w kominku, a spał pod cienkim kocem. Całkiem jakby wygoda równała się dla niego ze słabością.

- Idzie - syknął Desmond, kuksając Willow łokciem.

Drzwi komnaty otworzyły się. Willow roztarła żebra.

- Oby przyszedł razem z sir Hollisem. Dowiedzielibyśmy się, co planuje na jutro.

Mimo woli musiała się zastanowić, co by poczuła, gdyby Bannor przyprowadził ze sobą kobietę. Jedną z tych, które już gościły go w swym łożu i rodziły mu dzieci. Ale drzwi się zamknęły i okazało się, że Bannor przyszedł sam.

Zaryglował drzwi i podszedł do okna. W jego ruchach nie było zwykłej energii. Rzucił niechętne spojrzenie na rozrzucone na stole pergaminy, roztarł ze znużeniem kark.

Otworzył okiennicę i spojrzał w gwiazdy. Obłoczek pary, który uleciał z jego ust przy westchnieniu, zawisł w mroźnym nocnym powietrzu. Za czym tak wzdychał pan zamku? Za którąś ze swych zmarłych żon czy za kobietą, która nauczyła niewinnego chłopca, że miłość jest słabością godną szyderstw i pogardy?

Bannor zamknął okiennicę i zaczął ze znużeniem rozpinać kaftan. Desmond z rozczarowaniem odsunął się od dziury.

- Możemy wracać. Nie zobaczymy już nic ciekawego.

Willow nie mogła się z nim zgodzić. Na widok ruchu potężnych muskułów Bannora poczuła dziwnie błogą słabość, która zupełnie pozbawiła ją siły woli.

- Idź - mruknęła, nie odrywając się od dziury. - Rozsądek nakazuje, bym go jeszcze trochę poobserwowała. Przekonam się, jakie są jego słabości.

Ale gdy Bannor ściągnął koszulę przez głowę i rzucił ją niedbale na ziemię, a potem przystąpił do ściągania nogawic, musiała przyznać, że na razie nie dostrzega żadnych braków. Nawet w mdłym świetle świecy wyraźnie było widać potężne mięśnie klatki piersiowej, mocne uda i takież łydki, oproszone ciemnymi włosami.

Desmond wzruszył ramionami.

- Rób, jak uważasz. Tylko nie daj się złapać.

Chłopiec oddalił się korytarzem na czworakach. A Willow pomyślała ze smutkiem, że już się stało. Dała się złapać w pułapkę. W pułapkę brązowego lśnienia skóry Bannora, ciemnych włosów na jego piersi, słodkiej melancholii jego spojrzenia.

Tak się zamyśliła nad tym śladem wrażliwości wśród takiej siły, że dopiero po chwili zdała sobie sprawę, iż Bannor jest niemal zupełnie nagi, wyjąwszy skrawek płótna na biodrach, niewiele szerszy od bandaży, które Mary Margaret robiła z zasłon łoża. Otworzyła szeroko oczy.

W tej samej chwili Bannor pozbył się i tej ostatniej osłony, odwrócił się do niej tyłem i podszedł do materaca, przeciągając się z naturalnym wdziękiem wspaniałego drapieżnika.

Dopiero gdy położył się plecami do niej i osłonił biodra kocem, zdołała oderwać się od dziury w ścianie. Przez jakiś czas łapała powietrze. W ustach jej wyschło, a serce łomotało tak, jakby przed chwilą uniknęła wielkiego niebezpieczeństwa.

Powoli odzyskała oddech i zdołała się podnieść. Zdała sobie sprawę, wstrząśnięta do szpiku kości, że chcąc się doszukać słabości Bannora, odkryła własną.

13

Piątego dnia oblężenia Bannor zaczaił się w mrokach spiżarni i z oburzeniem usłyszał szuranie szczura, który zbiegi do piwnicy na chwilę przed jego przybyciem. Nie mógł dłużej zamykać oczu na prawdę. W zamku był zdrajca. Jego podejrzenia potwierdziły się tego wieczoru, gdy w wieży zjawił się skruszony sir Darrin.

- Jest tak, jak podejrzewałeś, parne - wyznał. - Brakuje nam dwóch kręgów sera, sześciu połci bekonu, pięciu bochenków chleba, beczułki solonych śledzi i jednej wędzonej szynki.

- Wiedziałem! - wykrzyknął Bannor i grzmotnął pięścią w stół. - Te rozpuszczone bachory powinny wywiesić białą flagę, ledwie pozbawiłem je puddingu z fig, W żaden sposób nie zdołałyby się nam opierać przez trzy dni, gdyby nie miały dostępu do żywności, Albo - rzucił rycerzowi płonące spojrzenie - gdyby ktoś im nie pomagał.

Sir Danin cofnął się mimo woli.

- Piwnica była zamknięta przez cały czas, tak jak rozkazałeś, panie. Nikt nie mógł do niej wejść, z wyjątkiem tych, którzy mają klucze. Czy mam postawić strażnika pod drzwiami?

Bannor pogładził się po brodzie.

- Nie, to nie będzie konieczne. Sam się tym zajmę.

Rycerz wycofał się z ulgą ku drzwiom, lecz w progu zatrzymało go podejrzliwe pytanie:

- Co tam masz we włosach?

- Gęsie piórko - wyznał sir Darrin. Przejechał dłonią po głowie, lecz puch dobrze się trzymał dzięki kleistej kropli smoły. - Strażnica została zaatakowana, gdy moi ludzie się zdrzemnęli.

Wyznanie starego dumnego rycerza utwierdziło Bannora w przekonaniu, że należy zdemaskować zdrajcę. Szuranie w piwnicy nagle ucichło. Rozległ się cichy stuk drzwi i ukradkowy chrobot klucza. Bannor przywarł do ściany z ręką na głowni miecza.

Na schodach dały się słyszeć kroki i dźwięki irlandzkiej piosenki, aż nazbyt dobrze znanej w tym zamku. Bannor zacisnął usta i pokręcił głową z niedowierzaniem. Zaczekał, aż kroki się zbliżą, po czym wyłonił się z cienia, groźnie zmarszczywszy brwi i założywszy ręce na piersi.

- Co, Fiono, zgłodniałaś?

Staruszka krzyknęła i drgnęła, wypuszczając naręcze produktów. Bannor trącił czubkiem buta rozbite jajko.

- Dzięki Bogu, że to nie niemowlę. - Spojrzał na rozsypane po podłodze połcie mięsa i jabłka. - Ależ ze mnie niezgraba! Pozbawiłem cię kolacji!

Starowina wydęła usta w grymasie godnym Mary Margaret.

- Mama zawsze mówiła, że Bóg pokarał mnie piekielną żarłocznością.

- Zaiste, jest piekielna. Mogłoby się zdawać, że nawet najbardziej nienasycony pasibrzuch zadowoliłby się dwoma kręgami sera, sześcioma połciami boczku, pięcioma bochenkami chleba, beczułką solonych śledzi - jego gros stopniowo narastał do ryku - i wędzoną szynką!

Fiona uniosła chude ręce w geście poddania.

- Proszę, proszę! Wołaj żołnierzy! Zakuj mnie w dyby, wrzuć do lochu! Nie będę się opierać. Nie zasługuję na nic lepszego, skoro noszę jedzenie wrogowi! - Wytarła nos rąbkiem fartucha. - Jestem stara. I tak już długo nie pożyję.

Bannor przewrócił oczami z desperacją.

- Nie bądź głupia, nie wrzucę cię do lochu za to, że karmisz moje dzieci. Prawdę mówiąc, nie mogę cię nawet winić, że wzięłaś ich stronę. To ty je wychowałaś, gdy walczyłem za króla i ojczyznę.

- Dzieci? - powtórzyła Fiona, w jednej chwili przechodząc od roli uciśnionej niewinności do wściekłej furii. - Nauczyłam je dbać o siebie! Mały Edward potrafiłby je wykarmić gołębiami przez wiele miesięcy! -Wyprostowała

się godnie - czubek jej koka sięgnął Bannorowi do piersi - i dziabnęła go palcem w brzuch. - Nie robię tego dla dzieci, tylko dla niej!

- Dla niej? - powtórzył Bannor słabym głosem.

- Dla niej! Dla twojej żony! To nad tą biedną dziewczyną się lituję, z nią trzymam, i mogę cię zapewnić, że nie tylko ja! Po tym, jak ją traktowałeś, wszystkie kobiety w zamku sprzyjają nieszczęsnej!

- A to pewnie dlatego moje kubraki wróciły z prania bez guzików?

Fiona przechyliła głowę na bok; jej małe czarne oczka błysnęły tak samo, jak oczy wrony Desmonda.

- Pamiętasz nasze pierwsze spotkanie?

- Trudno byłoby je zapomnieć. Grzmotnęłaś mnie w głowę żelaznym garnkiem.

Podczas zdobywania Elsynoru udało mu się bez strat przeprowadzić swych ludzi przez szeregi żołnierzy, bez przekonania broniących murów zamku. Jednak gdy wtargnął do zamkowej kuchni, pokonała go wrzeszcząca wiedźma. Upuścił miecz i usiadł ciężko na podłodze, trzymając się za głowę, w której niespodziewanie rozdzwoniły się dzwony.

Fiona pokiwała głową.

- Ci, którzy pamiętali jeszcze czyny twego ojca, spodziewali się, że zburzysz zamek i wyrżniesz nas w pień. Gdy cię zdzieliłam tym saganem, omal nie umarłam ze strachu. Wiedziałam, że lada chwila oprzytomniejesz i zetniesz mi głowę.

- O ile sobie przypominam, byłaś wtedy taką samą piekielnicą jak dziś. Tupnęłaś nogą i nawrzeszczałaś na mnie, że zepsułem taki dobry garnek. - Wtedy, pamiętał to dobrze, ryknął śmiechem. Dziś uśmiechnął się do tego wspomnienia. - Nigdy nie zapomnę, jak padłaś na kolana, przytuliłaś mnie do piersi i załkałaś „Biedaczyno! Przeze mnie pomieszało ci się w głowie, tak?"

- A kiedy ogłosiłeś się panem zamku, czy to nie ja opowiedziałam się za tobą? Owszem, jest z nieprawego łoża, powiedziałam, lecz prawy z niego człowiek, w przeciwieństwie do jego podłego brata.

Przyrodni brat Bannora był tyranem i okrutnikiem, podobnie jak jego ojciec. Prawdę mówiąc, mieszkańcy zamku pozbyli się go z prawdziwą ulgą.

- Nigdy by mnie nie powitali tak serdecznie, gdybyś mnie nie poparła.

Fiona przytaknęła z godnością.

- Zawsze modliłam się za ciebie, bo byłeś dobry i szlachetny dla twoich słodkich żon. I przez te wszystkie lata nigdy się żałowałam, że przysięgłam ci wierność. Nigdy się za ciebie nie wstydziłam. - Pogroziła mu kościstym, powykręcanym palcem. - Aż do dziś!

Bannor miał ochotę spuścić głowę jak skarcony paź. Wolałby stracić rycerskie ostrogi, niż wysłuchać kolejnego kazania. Ku swemu przerażeniu ujrzał, że wargi staruszki zaczęły drżeć.

- I jakże się wstydzę! Pozwoliłeś dzieciom szydzić z tej biednej dziewczyny, która tylko chciała być dobrą żoną. Gdy sobie przypomnę twarz tego nieszczęsnego biedactwa, gdy weszła do jadalni cała zlepiona miodem, a ty tylko ją obrzuciłeś tym aroganckim spojrzeniem... No, od razu przypomniał mi się twój ojciec! O tak!

Twarz Fiony skrzywiła się spazmatycznie. Staruszka narzuciła fartuch na głowę i uciekła korytarzem, zanosząc się rozpaczliwym szlochem.

Bannor oparł się o ścianę, wstrząśnięty do głębi. Zawsze myślał, że jest inny niż ojciec, ale staruch prześladował go na każdym kroku nawet po śmierci. Żałował, że ojciec nie dożył chwili, gdy jego syn zdobył Elsynor. Poczułby wtedy na gardle czubek jego miecza. Uniknął tego losu, umierając w ramionach hożej służącej. Później dziewka zauważyła, że stary nie zesztywniał po śmierci bardziej niż za życia. Jego legenda zyskała kolejną stronę, gdy dziewczyna urodziła ostatnie z jego licznych nieślubnych dzieci.

Jego potomkowie z nieprawego łoża zaludniali całą Anglię, jak długa i szeroka. Bannor nieustannie zastanawiał się, spoglądając na wieśniaków z okolicy, czy przypadkiem i oni nie są z nim związani więzami krwi. Przeczesał włosy palcami. Być może Fiona nie myślałaby o nim tak źle, gdyby wiedziała, jak bardzo się starał odkupić grzechy ojca i ile kosztowała go ta walka.

Zawsze szczycił się, że na polu bitwy nikt nie dorównuje mu szlachetnością, ale jeśli zamierzał położyć kres małżeństwu z Willow, nie mógł sobie pozwolić na uczciwą walkę.

Spojrzał z namysłem w mroczny korytarz, w którym zniknęła Fiona. A zatem Willow miała w zamku oddanych zwolenników. Być może jeszcze i on zdąży znaleźć sprzymierzeńca w jej obozie.

Szóstego dnia oblężenia Beatrix uniosła żelazną kratę w suficie prywetu, wychyliła się przez otwór i rozejrzała czujnie. Upewniwszy się, że nigdzie nie widać żołnierzy Bannora, podkasała spódnicę i wygramoliła się na zewnątrz. Łapczywie odetchnęła mroźnym wiatrem, hulającym nad blankami murów obronnych. Czuła, że nie wytrzyma ani chwili dłużej w towarzystwie tych nieznośnych bachorów. Gdyby została z nimi jeszcze choć minutę, wyrwałaby wszystkie włosy słodkiej Mary Margaret lub zakneblowała Edwarda pończochą, by zdławić jego niekończącą się paplaninę.

Pomaszerowała energicznie przed siebie. Desmond był najbardziej nieznośny z nich wszystkich. Rozkazywał jej, jakby miał się za pana zamku. Nie wiadomo dlaczego, na jej widok głos mu się zawsze załamywał i brzmiał jak skrzeczenie ropuchy akurat wtedy, gdy usiłował przemawiać jak najbardziej wyniośle. Wczoraj znowu przeciągnął strunę, więc była zmuszona go przewrócić i usiąść na nim. Siedziała tak długo, aż zaczął wrzeszczeć, wzywając Willow na pomoc. Cóż za słodka satysfakcja! Jakież upokorzenie dla bezczelnego łobuza!

I ta Willow! Kto ją zrozumie? Beatrix westchnęła i nieświadomie zwolniła kroku. Gdyby lord Bannor chciał ją zwyciężyć, bez słowa protestu wylądowałaby w jego ramionach, no i w łożu, oczywiście.

- Beo...

Niski szept załaskotał jej uszy i obudził w niej dreszcz, który nie miał nic wspólnego z lodowatymi podmuchami wiatru. Otuliła się płaszczem; zza kamiennego komina wyłonił się obiekt jej marzeń. Przedwcześnie obudzony kobiecy instynkt podszepnął jej natychmiast, że mroczną postacią nie jest żaden rycerz lorda Bannora, tylko on sam we własnej osobie. Ojciec tuzina dzieci i kochanek Bóg wie ilu kobiet. Mężczyzna, który podbijał urokiem równie bezlitośnie, jak mieczem.

Cofnęła się o krok, gotowa do ucieczki.

Uwodzicielski uśmiech Bannora i jego wyciągnięta ręka powstrzymały ją skuteczniej niż cały zastęp rycerzy. Ciemnoniebieskie oczy zaiskrzyły się śmiechem.

- Nie lękaj się, dziecko. Nie wiem, co ci powiedziała pani, lecz nie jestem wrogiem.

Beatrix spojrzała na niego z uwielbieniem. Miała ogromną ochotę wyznać mu całą prawdę. Powiedzieć, że nie jest służącą Willow, lecz jej przyrodnią siostrą. Siostrą, o której serce i rękę powinien był się ubiegać od samego początku. Powstrzymała ją tylko przeklęta lojalność wobec Willow. Skąd się jej to wzięło? Na szczęście lojalność nie przeszkodziła jej w zwilżeniu warg i zdjęciu kaptura, by srebrzyste pasma włosów mogły zatrzepotać na wietrze. W końcu, pomyślała, tłumiąc ukłucie sumienia, Willow sama jej go oddała.

- Jakże mogłabym się ciebie bać, panie, skoro okazujesz mi jedynie dobroć? - szepnęła słodko, specjalnie rozluźniając szal by odsłonić dekolt Rozbawione spojrzenie Bannora świadczyło, że zauważył jej wysiłki. Czy chcesz przekazać wiadomość mej pani?

- O, dla twojej pani mam nawet parę wiadomości. - Jego ponętne usta zacisnęły się złowrogo, Beatrix wzdrygnęła się mimo woli. - Ale jestem cierpliwy i mogę poczekać, aż przekażę jej to osobiście.

- Więc czemu na mnie czekałeś? - spytała bez tchu, rozkoszując się tymi słowami.

- Bo chciałbym zaproponować ci rozejm. - Pochylił się ku niej i mrugnął znacząco. - Pomiędzy nami dwojgiem.

- Nami? - powtórzyła w oszołomieniu. - Tobą i mną?

Skinął głową. Obejrzała się lękliwie. Tego tylko brakuje, żeby Kell lub Edward wyjrzeli przez okno prywetu i przyłapali ją na rozmowie z wrogiem. Bannor zauważył jej wahanie, wycofał się w cień komina i skinął na nią.

Zawahała się, rozdarta między lojalnością wobec kobiety, która ją wychowała, i nieodpartym urokiem dołeczka, który pojawił się w policzku lorda Bannora.

14

Siódmego i ostatniego dnia oblężenia Willow podpełzła na czworakach mrocznym tunelem na drugim piętrze zamku, by zebrać strzały, które jej przyrodnia siostra rozrzuciła po raz trzeci z rzędu.

- Co się dzisiaj z tobą dzieje? Podskakujesz przy każdym szeleście!

Beatrix obejrzała się trwożnie przez ramię i rozsypała już zebrane strzały. Zdesperowana Willow upchnęła je wszystkie w kołczanie, który wepchnęła swej siostrze w ręce.

- Mogłabym przysiąc, że to nie my zastawiamy pułapkę, ale same mamy w nią wpaść.

Kołczan wyśliznął się z dłoni Beatrix, strzały po raz kolejny rozsypały się na posadzce. Willow wzięła głęboki oddech.

- Przepraszam - szepnęła Beatrix z nietypową w jej przypadku skruchą.

Willow znów zaczęła zbierać strzały: dłonie drżały jej tak sarno jak siostrze. Napełniwszy kołczan, zarzuciła go na ramię obok łuku i ruszyła tunelem. Przez ostatni tydzień wiele razy wyruszały z podobną misją, choć nigdy nie była ona tak ważna. Dziś nie chodziło o bombardowanie żołnierzy pecynami ze smoły i pierza lub wrzucenie cuchnącej bomby do komina jadalni. Dziś miały uderzyć w samo serce oddziałów Bannora.

Ten człowiek nie ma innego serca, pomyślała ponuro Willow, podążając za Beatrix. Dziwne, ale tym razem pomysł ataku wyszedł od jej przyrodniej siostry. To ona zauważyła, że choć komnata Bannora jest bardziej obwarowana niż ich siedziba, choć nie można do niej dotrzeć przez tajne korytarze, to droga prowadząca do niej jest dla nich całkowicie dostępna. Jeśli zaczają się na niej, przyłapią Bannora podczas jego nocnej wędrówki. A gdy go pochwycą, jego żołnierze będą zmuszeni złożyć broń i się poddać.

Na myśl o Bannorze, zdanym na jej łaskę i niełaskę, Willow czuła dreszcz zgrozy i rozkoszy jednocześnie. Beatrix szła przy ścianie, dotykając jej w ciemnościach.

- Tutaj - oznajmiła, wyczuwszy pod opuszkami płytką bruzdę. - To tu.

- Na pewno? - szepnęła Willow.

Beatrix odsunęła drewniany panel boazerii i wyjrzała na oświetlony pochodnią korytarz. Willow poszła w jej ślady. Rozejrzały się. Wąskie przejście wydawało się idealnym miejscem na zasadzkę. Willow musiała tylko schować się w niszy okna, Beatrix zaś - ukryć się za dębowymi drzwiami na końcu korytarza. Kiedy Bannor wyjdzie, Willow skoczy na niego, przyłoży mu do gardła strzałę i zażąda, by się poddał. Prawdę mówiąc, wolałaby, żeby Desmond i Ennis zarzucili na niego w tej samej chwili sieć, lecz bała się, że mogą ucierpieć w bójce, która się niewątpliwie rozpęta. Nie łudziła się, że Bannor podda się bez walki. I właśnie dlatego Beatrix miała mu stanąć za plecami i grzmotnąć go w głowę workiem piasku, który tu przetransportowała w podołku.

Zanim zajęły pozycje, Beatrix chwyciła dłoń Willow i ścisnęła ją tak jak kiedyś, gdy była mała.

- Uważaj na siebie! Błagam cię, uważaj!

Willow, wzruszona jej troską, uścisnęła dłoń siostry i uśmiechnęła się, by dodać jej otuchy.

- To lord Bannor powinien dziś na siebie uważać.

Beatrix zaczaiła się za drzwiami, Willow zajęła miejsce na szerokim kamiennym parapecie. Wyjęła z kołczanu strzałę i założyła ją na cięciwę, modląc się, by nie postrzelić samej siebie. Księżyc za żelazną kratą w oknie krył się za mgłą. Teraz mogły już tylko czekać - z nerwami napiętymi tak samo, jak cięciwa łuku.

W oddali rozległy się kroki, ciężkie, lecz energiczne. Tak mógł iść tylko jeden człowiek. Willow wstrzymała oddech, choć i tak się bała, że Bannor usłyszy ogłuszające bicie jej serca. Z wysiłkiem odczekała, aż minie drzwi, stojącą za nimi Beatrix i wszelkie drogi ucieczki z pułapki. Dopiero wtedy skoczyła na równe nogi i stanęła twarzą w twarz ze swoim wrogiem - po raz pierwszy od chwili, gdy dowiedziała się o jego zdradzie.

- Stój! Poddaj się! - krzyknęła, ze zdumieniem przekonując się, że głos jej nie drży. - Nie pozwolę ci przejść.

Uśmiech Bannora podziałał jej na nerwy bardziej niż najgroźniejszy grymas. Łatwiej byłoby go nienawidzić, gdyby nie te błękitne oczy i dołeczek w policzku.

- I cóż mam ci oddać, pani? - spytał. - Miecz czy serce?

Willow parsknęła gniewnym śmiechem.

- Twoje serce, choć pewnie pożądane przez wiele dam, nie ma dla mnie wartości. Żądam twego miecza.

- Oto on. - Wyjął broń i rzucił ją na podłogę. Spojrzał na jej luk. - Chyba nie strzelisz do bezbronnego?

- Nie strzelę, jeśli nie dasz mi powodu. - Jego spokój wytrącił ją z równowagi, ale honor nakazywał odwrócić łuk.

- Muszę wyznać, że mnie zaciekawiłaś. Co zamierzasz ze mną zrobić? Zażądać okupu od moich żołnierzy? Wrzucić mnie do mego własnego lochu? - Uniósł brew, a w jego uwodzicielskich niebieskich oczach błysnęła szatańska iskierka. - A może zatrzymasz mnie dla własnej przyjemności?

Willow uniosła łuk i wymierzyła w jego pierś, co nie zrobiło na nim większego wrażenia. Ruszył ku niej powoli. Cofnęła się o krok, gnana pragnieniem ucieczki. Dopiero widok wyłaniającej się z kryjówki Beatrix dodał jej odwagi. Potrząsnęła głową - był to ruch, który od czasu obcięcia włosów zaczął jej sprawiać przyjemność.

- Istotnie, twoja kapitulacja sprawi mi wielką radość.

- Tak, lecz czasem kapitulacja może być równie słodka zarówno dla zwycięzcy, jak i pokonanego.

Zrobił ku niej następny krok, z uśmiechem tak czułym, że serce zatrzepotało jej z trwogi. Jeśli Beatrix czegoś nie zrobi, będzie musiała do niego strzelić... lub ulec.

Bannor zbliżył się na wyciągnięcie ręki, gdy Beatrix wreszcie zamachnęła się workiem piasku. Willow zdławiła idiotyczny impuls, nakazujący jej ostrzec swego nieprzyjaciela.

Wzdrygnęła się, gdy worek z głuchym łupnięciem trafił w jego głowę. Bannor runął ciężko na ziemię. Beatrix zbladła z przerażenia.

- Boże, chyba go zabiłam!

- Nie bądź głupia - warknęła Willow, odkładając łuk i klękając przy Bannorze. - Fiona mówiła, że jest całkowicie odporny na ból. Na pewno go tylko ogłuszyłaś. - Chwyciła go za kubrak i odwróciła twarzą do góry, sieknąwszy przy tym z wysiłku.

Bannor leżał niczym wcielenie bezbronności, z lekko rozchylonymi ustami i pobladłymi policzkami, na których kładły się długie czarne rzęsy. Serce Willow ścisnęło się boleśnie. Ileż razy marzyła o swym księciu, leżącym w takiej właśnie pozie? Ile razy wyobrażała sobie, że odgarnie mu z czoła pasmo włosów, a potem pochyli się i delikatnie dotknie wargami...

Pochyliła się i rozchyliła usta: dramatyczne pytanie Beatrix powstrzymało ją w pół ruchu:

- Nie żyje?

Wzdrygnęła się.

- Żyje. Tylko... jest nieprzytomny.

Beatrix zaczęła się wycofywać w stronę tajnego przejścia.

- Pójdę po Desmonda. On będzie wiedział, co robić.

Willow obejrzała się na nią.

- Przecież nie dalej jak dziś rano powiedziałaś, że Desmond jest gamoniem, który nie potrafiłby znaleźć nawet własnego zadka.

Beatrix\ wzruszyła ramionami. Jej niespokojne spojrzenie biegało od Bannora do wejścia w ścianie.

- Może od tego czasu zmądrzał.

- Czekaj! - krzyknęła Willow, gdy siostra odsunęła drewniany panel. - Nie odchodź! Nie zostawiaj mnie... samej - poprosiła.

Wejście zatrzasnęło się pospiesznie.

Oddech Bannora załaskotał ją w policzek, przypominając jej, że wcale nie jest sama. Przysiadła obok niego. Marzyła o chwili, kiedy on znajdzie się na jej łasce, ale teraz, gdy jej marzenie wreszcie się spełniło, okazało się, że nie potrafi go skrzywdzić. Leżący na plecach Bannor z rozchylonymi wargami i rozrzuconymi rękami wyglądał nieopisanie... szlachetnie.

Zerknęła ukradkiem przez ramię; jej oddech przyspieszył. Czy byłoby bardzo źle, gdyby przez chwilę udawała, że ma przed sobą księcia ze swych marzeń?

Drżącymi rękami odgarnęła mu z czoła lśniący lok. Pochyliła się i dotknęła wargami jego ust, by choć przelotnie poznać słodki smak jego pocałunku.

Ciepła, szorstka dłoń objęła jej kark. Przed chwilą to ona całowała jego - teraz on całował ją. Ale nie był to przelotny smak, którego się spodziewała. Usta Bannora otworzyły się i rozchyliły jej wargi, zmuszając ją do poddania się gorącej, jedwabistej pieszczocie języka. Nie marnował czasu na słowa. Pokonał ją bez żadnego wysiłku, jakby sięgnął po łupy, które od dawna mu się należały.

Całował ją tak długo, aż przestała się opierać i mogła tylko lec bezwładnie na jego piersi, poddając się wszystkiemu, przed czym pragnęła uciec. Gdy wreszcie się nad nią zlitował, zostało jej tylko tyle siły by podnieść głowę. Jego pierś podnosiła się w przyspieszonym oddechu, równie gorączkowym, jak jej.

Spojrzała na niego z oburzeniem. Odpowiedział tryumfalnym uśmiechem, odgarnął jej z czoła rozwichrzone kędziory i szepnął:

- Szach i mat.

15

Bannor powlókł Willow za sobą po schodach, ściskając jej przegub w chwycie równie nieustępliwym jak żelazne kajdany. Skakał po dwa schodki naraz, zmuszając ją do bardzo niedystyngowanego truchtu lub wręcz ciągnąc ją za sobą. Miała ochotę zaprzeć się w miejscu, ale wiedziała, że wtedy zarzuciłby ją sobie na ramię niczym worek owsa. Bardzo powoli docierała do niej świadomość, że to na nią zastawiono pułapkę. To ona padła ofiarą podstępu.

Beatrix pobladła nie ze strachu, lecz ze wstydu. Można było przewidzieć, że ta mała latawica ją zdradzi. Zwłaszcza gdy w grę wchodził mężczyzna taki jak Bannor.

W polu jej widzenia pojawiły się drzwi północnej wieży. Bannor wciągnął ją za próg i popchnął na środek pokoju. Zatrzasnął drzwi, zaryglował je i zastawił ciężką dębową ławą, podniósłszy ją od niechcenia, jakby ważyła nie więcej niż zydel. Po chwili zastanowienia przysunął też do drzwi stół.

Wszystko wydawało się jasne. Mogła zapomnieć o ucieczce.

I ratunku. I wszelkiej nadziei.

Bannor odwrócił się ku niej gwałtownie. Jego milczenie przerażało ją bardziej niż ryk wściekłości. Był jej małżonkiem. Jej panem. Gdyby zechciał ją zbić za nieposłuszeństwo, mógł to zrobić z błogosławieństwem króla i Kościoła. Mógł w majestacie prawa uwięzić ją do końca życiu, zamknąć w podziemiach zamku na długie lata. Gdyby uznał, ze i to jest zbyt wielkim kłopotem, mógłby doprowadzić do nieszczęśliwego wypadku. Willow mogłaby przypadkiem wypaść z okna lub utonąć w studni. Jednak wszystkie te tragiczne wydarzenia przerażały ją mniej niż to, czego się spodziewała.

Mógł ją znów pocałować.

Przeszedł ją nieznośnie słodki dreszcz przerażenia i pożądania. Przed tą karą nie umiała się obronić. Jeśli znowu weźmie ją w ramiona, nie tylko z radością zdradzi swych sprzymierzeńców, lecz również własne serce. Serce, którego przysięgła sobie bronić w chwili, gdy się przekonała, że Bannor jest człowiekiem bez serca.

Oczywiście, gdyby patrzył na nią tak groźnie, jak teraz, zdradziłaby wszystko. Położenie tajnych korytarzy i ukrytych otworów do podglądania. Przyznałaby, ze to ona wpadła na pomysł wplecenia różowych wstążek Mary Margaret w ogon jego rumaka. Przyznałaby się, że podglądała go, gdy się rozbierał, i że została za tę ciekawość ukarana - co noc widziała go we snach. Zagryzła wargę, modląc się, by zachować milczenie.

A on spytał ją o coś, czego spodziewała się najmniej.

- Dlaczego mnie pocałowałaś?

Jakby ze wszystkich psot to jej pocałunek uraził go najbardziej! A ponieważ na to właśnie pytanie nie odważyłaby się odpowiedzieć, musiała zrewanżować się tym samym:

- A dlaczego ty mnie pocałowałeś?

- Ponieważ, mimo swego zachowania, jesteś już za duża na lanie. - Powiódł po niej skupionym spojrzeniem. - Przynajmniej tak mi się wydawało,..

- Jeśli twój pocałunek jest karą, boję się myśleć, co czynisz z kobietami, które cię naprawdę obraziły.

Zrobił ku niej krok, w oczach błysnęły mu niebezpieczne ogniki.

- Chciałabyś się dowiedzieć?

Cofnęła się o krok.

- Czy pocałunkiem przekonałeś Beę, żeby mnie zdradziła?

Wzruszył ramionami.

- Nie wszystkie kobiety uważają mój pocałunek za torturę.

- Zabiję cię, jeśli jej dotknąłeś!

Uśmiechnął się kpiąco.

- Do twarzy ci z zazdrością, pani. Przywołuje rumieniec na twe policzki i zapala ogień w oczach.

Niespodziewany komplement tak zbił ją z tropu, że dopiero po chwili uświadomiła sobie, iż Bannor nie zaprzeczył.

- Nie jestem zazdrosna, lecz przejęta odrazą! Powinieneś się wstydzić!

Jego uśmiech zniknął.

- Wstydziłbym się, gdybym uwiódł twą służącą. Ale zapewniam cię, iż nie mam upodobania do przedwcześnie dojrzałych dzieci. - Obszedł ją w koło. - Ośmielasz się mnie ganić za grzechy, których nie popełniłem, lecz co powiesz o własnych przewinach? Ledwie przybyłaś do Elsynoru, podjudziłaś moje dzieci do buntu. Przez ciebie odwróciły się ode mnie.

- Nie przeze mnie! Sam tego dokonałeś! - krzyknęła. - Tak samo, jak ze mną - swoją obojętnością i chłodem! - Odwróciła głowę przed jego badawczym wzrokiem. Zdała sobie sprawę, że zdradziła więcej, niż zamierzała. Bannor wziął ją pod brodę i odwrócił ku sobie.

- Tych grzechów nie mogę się wyprzeć. Lecz zaczynam ich żałować.

Wydarła się z jego rąk, lecz tym razem spojrzała mu prosto w oczy.

- Tak, jak żałujesz, że mnie poślubiłeś?

- A czemuż to nie miałbym żałować? - odparł ochrypłym głosem, zaciskając dłoń w pięść. - Od chwili, gdy cię ujrzałem, nie miałem chwili spokoju.

Zesztywniała. Przynajmniej oszczędził jej kłamstw i wykrętów.

- Zatem teraz pozostaje już tylko zdecydować, co ze mną zrobisz. - Umknęła przed jego dłońmi i zaczęła krążyć po komnacie. - Skoro jestem dla ciebie równie szpetna, co jakiś wąsaty babiszon, być może jeszcze nie jest za późno, byś złożył ten ślub czystości, o którym myślałeś. - Rzuciła mu spojrzenie pełne fałszywego współczucia. - Ale wyrzeczenie się wszystkich miłostek byłoby już zbyt wielkim poświęceniem. - Pomaszerowała do paleniska i zawróciła. - Mógłbyś mnie oddać sir Hollisowi, lecz przecież nie możemy wymagać od tego biedaka aż tak straszliwego poświęcenia, prawda? - Odwróciła się jak fryga, strzeliła palcami. - Wiem! Może mnie po prostu zamkniesz w klasztorze, gdzie umrę w czystości? Oczywiście! To jedyne odpowiednie miejsce dla tak żałosnego stworzenia!

Bannor słuchał jej z otwartymi ustami.

- Nie zaprzeczaj! Twój rodzony syn usłyszał całą rozmowę.

Bannor odwrócił się od niej i oparł o gzyms kamiennego paleniska. Przynajmniej ma tyle przyzwoitości, że pochylił głowę ze wstydu, pomyślała gniewnie Willow.

- Czy musiałeś wyręczać się dziećmi, żeby mnie odtrącić? Jeśli chciałeś się mnie pozbyć, czemu mi tego po prostu nie powiedziałeś? Nie zatrzymywałabym cię. Dałabym ci wolność.

Bannor odwrócił się do niej. Coś podobnego! Ten podlec wcale się nie palił ze wstydu! Śmiał się! W jego oczach tańczyły wesołe błyski, a na policzku pojawił się ten paskudny dołeczek!

Willow ruszyła z furią do wyjścia. Na drodze stanęła jej prowizoryczna barykada przed drzwiami. Chwyciła stół i szarpnęła z całej siły, ale mebel ani drgnął. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że Bannor stanął naprzeciw niej i przytrzymuje blat jedną ręką.

Z jego twarzy zniknął wszelki ślad rozbawienia.

- Gdy powiedziałem Hollisowi, że nie mogę dopuścić do tak straszliwego poświęcenia, kpiłem z niego, nie z ciebie.

Podbiegła do okna i wyjrzała, oceniając odległość do brukowanego dziedzińca. Głos Bannora ścigał ją nieustępliwie, bardziej natarczywy niż dotyk, bardziej uwodzicielski niż pocałunek.

- Nic mógłbym złożyć przysięgi czystości, gdyż wiem, ze nie zdołam się oprzeć tak słodkiej pokusie.

Willow porzuciła myśl o ucieczce oknem i ruszyła wzdłuż ściany, szukając wejścia do tajnego korytarza.

- Omal nie zamknąłem cię w klasztorze, gdyż nie mogłem ścierpieć myśli, że ktoś oprócz mnie mógłby cię dotykać.

Stanęła nieruchomo, zapominając nawet o oddychaniu. Powoli odwróciła się w jego stronę. Miała wrażenie, że przypadkiem trafiła do świata własnych marzeń. Ale Bannor naprawdę stał tuż obok, oparty o stół, z rękami splecionymi na piersi. W jego oczach dostrzegła coś, co widziała bardzo dawno temu, gdy papa głaskał ją po włosach i nazywał swoją księżniczką - tęsknota i ból na myśl o jakiejś stracie, którą przewidywał, a której nie mógł zapobiec.

Zrobiła ku niemu jeden krok. Potem drugi. Raptem stanęła i wybuchnęła śmiechem. Bannor słuchał go z zaskoczeniem i oczarowaniem. Nie był to słodki melodyjny dźwięk, którego się spodziewał. Miał głębokie, szorstkie brzmienie i obudził w nim pożądanie tak wielkie, że aż bolesne.

- Wiem, że chcesz się na mnie zemścić - powiedziała - lecz kpiny tak okrutnej i małodusznej nie powstydziłby się nawet Desmond.

Pokręcił głową w oszołomieniu.

- Ofiarą kpiny muszę być chyba ja, gdyż całkowicie nie zdaję sobie z niej sprawy.

- Myślisz, że jestem głupia? W Bedlington nie żyliśmy w luksusie, lecz mieliśmy lustra. - Szarpnęła się boleśnie za krótkie, jedwabiste kędziory. - Moje włosy są czarne jak sadza! Skóra jest śniada i brzydka jak u trolla. Ręce i nogi mam chude jak gałęzie wierzby. A piersi! - Chwyciła omawianą część ciała w otwarte dłonie. - Tylko spójrz!

Bannor przełknął ślinę z pewnym trudem. Nie mógł odwrócić oczu od tych niewielkich, pulchnych pączków, podsuwanych mu tak uwodzicielskim gestem. Willow opuściła ręce i spojrzała z rozpaczą na swoją klatkę piersiową.

- O czym tu mówić? Bea ma dwa razy większe! - Jej twarz pojaśniała od dziwnego wyrazu bolesnej dumy. - Bo Bea jest piękna. Może nie? Ma wielkie niebieskie oczy, długie jasne włosy, a jej płeć jest niczym świeża śmietanka. Gdybyś mi powiedział, że nie zdołałbyś się oprzeć jej urokowi, mogłabym ci uwierzyć.

- To jeszcze dziecko! - zaprotestował. - I... nie chcę być niemiły, ale czy nie jest odrobinę zbyt... pulchna?

Willow przyglądała mu się przez długą chwilę.

- To najmilsza rzecz, jaką w życiu słyszałam - odezwała się cicho.

- Na razie - odparł Bannor, zbliżając się ku niej. Nie cofnęła się. Czekała nieufnie, lecz z zaciekawieniem.

Być może w Bedlington było nawet sto luster, lecz Willow nigdy naprawdę nie widziała w nich siebie. Dostrzegała jedynie swoje zniekształcone odbicie w oczach ludzi, którzy chcieli ją upokorzyć, pomyślał Bannor z gniewem. Może jednak powinien zmienić zdanie i spalić zamek jej ojca aż do fundamentów.

Palący gniew w oczach Bannora mógłby wydać się Willow przerażający, gdyby nie dostrzegła w nich także fascynującej czułości. Stała nieruchomo jak marmurowy posąg, czekający, aż ktoś obudzi go do życia dotknięciem. I tak się stało. Musnął jej włosy, owinął jeden kędzior wokół palca, pogłaskał ją po głowie, a ona musiała odwrócić twarz, by nie westchnąć z zachwytu.

- Twoje włosy - szepnął, łaskocząc jej ucho ciepłym i wonnym oddechem - są chmurą najprzedniejszego jedwabiu. Nie ma takiego mężczyzny, który nie chciałby w nich zanurzyć twarzy. Twoja skóra... - objął dłonią jej policzek - jest złota i słodka jak nektar ogrzany w słońcu. Twoje ręce... - przesunął dłonią po jej ramieniu, splótł palce z jej palcami - są delikatne, lecz tak mocne, że zdołałyby mnie przykuć do twego serca.

Teraz żałowała swojej szczerości. Nie odważy się, pomyślała bez tchu. Chyba się nie odważy...

Ale się odważył.

Sięgnął po jej piersi równie śmiało, jak po nią całą. Jęknęła, nie spodziewając się tego przeszywającego spazmu rozkoszy i mocnego, słodkiego przypływu gorąca między udami.

- A twoje piersi... - Jego ochrypły szept zamarł w jęku, bardziej wymownym od wszystkich poematów. Pochylił się i pocałował z czcią oba wzgórki. Willow wsunęła mu palce we włosy, łagodnie skłoniła do podniesienia głowy.

- Zawsze sądziłam, że moje usta są dość... pospolite - wyznała i odważyła się mu posłać prowokujące spojrzenie.

- A więc się myliłaś - odparł poważnie, dotykając jej warg koniuszkami palców. - Gdyż są przedziwnie piękne.

Zamknęła oczy, a on musnął ustami jej wargi. Tym razem nie spieszył się, pił rozkosz małymi łykami, aż to ona zaczęła tęsknić za słodyczą jego języka. Nie musiała długo czekać. Jęknęła z zachwytem, gdy podbił ją gwałtownymi, słodkimi pieszczotami, które ośmieliły ją do podobnej odpowiedzi. Chwyciła go za kark, przyciągnęła do siebie. Bannor zareagował pomrukiem satysfakcji; przyparł ją do ściany. A dla niej nawet szok nowego odkrycia nie mógł się równać z pełną zdumienia świadomością, że ten zachwycający mężczyzna - ten książę wojowników - naprawdę jej pragnął.

Wziął ją w ramiona i uniósł lekko. Instynktownie rozchyliła uda, równie gorliwie i niezdarnie, jak całowała. Szarpnął jej spodnie, usiłując je ściągnąć z jej szczupłych bioder. Wkrótce przestaną być smukłe, gdy w jej łonie obudzi się do życia dziecko. Sama myśl o tym powinna go przerazić. Tymczasem poczuł tylko przypływ dumy.

Zdławił przekleństwo, oderwał się od niej, zostawiając ją bez sił na podłodze. Potykając się podbiegł do okna i zacisnął dłonie na kamiennym parapecie. Lodowate tchnienie nocy nie zdołało ochłodzić jego rozpalonego czoła. Wiedział, że jeśli się teraz odwróci, nie zdoła się oprzeć jej wilgotnym, rozchylonym wargom i olśniewającemu zaproszeniu mgliście szarych oczu. Może jeszcze nie jest za późno, by ją przekonać, że to, co się przed chwilą stało, należało do podstępnego planu zemsty. Ale już teraz wiedział, że Willow mu nie uwierzy. Jeśli nie zdradzi go własne ciało, zrobią to oczy. Fiona zawsze twierdziła, że jest marnym kłamcą.

Spojrzał w dalekie gwiazdy i nabrał powietrza w płuca.

- Nie chciałem cię wypędzić z Elsynoru dlatego, że cię nie pragnę, pani, lecz ponieważ bałem się, że nigdy nie przestanę cię pragnąć.

- To by było niedobrze? - spytała zduszonym głosem, nadal oszołomiona świadomością, że ktoś w ogóle mógłby jej pragnąć.

- To by było straszne - odparł, wpatrzony w zimowe niebo. - Ponieważ po każdym zbliżeniu stawałabyś się brzemienna.

Willow siedziała przez długą chwilę w milczeniu. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak bardzo się pomyliła w jego ocenie. Potem podeszła do Bannora, nie mogąc się oprzeć fali czułości. Położyła mu rękę na ramieniu.

- Nie wolno ci rezygnować ze szczęścia, które na ciebie czeka - odezwała się cicho. - Nie dziwię się, że ode mnie stronisz, skoro twoje żony straciły życie w połogu.

Bannor spojrzał na nią ze zdumieniem.

- Kto ci to powiedział?

- Nikt - szepnęła i ośmieliła się dotknąć jego policzka. - Fiona wyjawiła mi kiedyś, że zawsze się obwiniałeś za ich przedwczesną śmierć.

- I słusznie. Gdyby Mary nie czekała na mnie przed zamkiem, by mnie powitać, gdy wracałem po bitwie, nie stanęłaby na brzegu fosy w chwili, gdy pękły łańcuchy zwodzonego mostu. A gdybym był w domu z rodziną i nie wyrywał Poitiers z rąk Francuzów, nigdy bym nie pozwolił, by moja słodka, roztargniona Margaret zbierała kwiaty na łące, na której giermkowie uczyli się strzelać z łuku.

Dłoń Willow opadła bezsilnie.

- Więc nie umarły w połogu?

- Nie. Były zdrowe i pełne życia. Z radością urodziłyby mi jeszcze tuzin dzieci. - Wzdrygnął się, jakby zobaczył ducha, i zaczął krążyć po komnacie. Willow osunęła się na parapet, zapatrzona w pustkę.

- Na naszą rodzinę padła klątwa płodności - rzucił, przeczesując włosy palcami. - Mój ojciec spłodził pięćdziesięcioro troje dzieci. Dziadek -sześćdziesięcioro dziewięcioro. Więc musisz zrozumieć, że nie do tego cię potrzebuję. Nie chcę już ani jednego przeklętego dzieciaka! - Spojrzała na niego w oszołomieniu, bezradnie mrugając. Ukląkł obok niej, ujął jej dłonie i spojrzał w oczy z równą szczerością i przejęciem jak Hammish. - Nie mogę ci dać skarbu, o którym marzy każda kobieta - własnego dziecka.

Roześmiała się.

- Myślałeś, że tego od ciebie chcę? Dziecka? Ryczącego upiora, który by się czepiał mojego fartucha? Podstępnego demona, który będzie się dąsał i wrzeszczał, dopóki nie dopnie swego? Nie znoszę tych małych podłych potworów!

Bannor słuchał jej z całkowitym zaskoczeniem.

- Ale z moimi potworami dogadujesz się bardzo dobrze.

Zamilkła, z zaskoczeniem uświadamiając sobie, że tak właśnie jest.

- No, twoje dzieci mogę jakoś znieść - przyznała po chwili. - Ale ani jednego więcej. Są samolubne!

Pokiwał głową.

- I chciwe.

- Wrzaskliwe.

- I rozbiegane.

- Pożerają najlepsze kąski.

- Dąsają się.

- I są niegrzeczne - dorzuciła, podnosząc głos.

- I brudne.

- I wredne! - krzyknęła.

- I paskudne! - zagrzmiał.

Oboje zamilkli w tej samej chwili, blisko siebie, czując na twarzy swoje oddechy. Spojrzeli na siebie z urazą, po raz pierwszy zdając sobie sprawę, że są całkowicie ze sobą zgodni, a ta zgoda może być bardziej niebezpieczna niż otwarta wrogość.

- Dzięki Bogu, Fiona się myliła - mruknęła Willow, niezdolna oderwać spojrzenia od oczu Bannora. - Nie możesz mnie uczynić brzemienną samym wzrokiem.

- Nie mogę. Do tego trzeba by jeszcze mrugnięcia - potwierdził z powagą.

- Lub nawet pocałunku - szepnęła. Jej wargi rozchyliły się jakby wbrew jej woli.

Jęknęła cicho, gdy przyciągnął ją do siebie. Musnął pocałunkami jej czoło, powieki, nos. Przeszedł ją taki dreszcz zachwytu, że musiała się powstrzymać, by nie zażądać bezwstydnie, by całował ją we wszystkie miejsca, w które nikt jej jeszcze nie całował, Skubnął kącik jej ust, wydzierając jej westchnienie czystej rozkoszy.

Tylko takiego zaproszenia potrzebował. Przechylił ją w ramionach i zniewolił jej usta w pocałunku tak słodkim, że kolana same się pod nią ugięły. Jego rozpaczliwy jęk zdradził, że wbrew sobie położył ją na materacu, osunął się na nią, ułożył się w kolebce jej bioder.

Dlatego kiedy to zrobił, nie mogła go ganić. Mogła tylko wbić palce w jego ramiona i wygiąć się w łuk, odsłaniając gardło na wilgotne, parzące pieszczoty jego warg. Czy można się dziwić, że wzięła rytmiczne hałasy za namiętny tętent własnej krwi, a chrobot obracającego się w ścianie kamienia za dźwięk własnego serca, kruszącego się na pył pod czułym atakiem Bannora?

Jednak w żaden sposób nie mogła nie usłyszeć ogłuszającego łomotu, który rozległ się zaraz potem, ani przenikliwego krzyku Mary Margaret:

- On ją gryzie! Och, Desmond, powstsymaj go, bo ją zje!

16

Bannor zerwał się na równe nogi; instynkt wojownika ożył o sekundę za późno. Przez jedną chwilę oszołomienia Willow widziała tylko stopy - las pulchnych stópek o paluszkach jak małe paciorki. Jej oszołomiony wzrok utkwił w stopach najbliżej materaca. Były większe i brudniejszy ale nie aż tak brudne, żeby me można było dostrzec piegów, prześwitujących przez warstewkę szarości.

Powiodła spojrzeniem wyżej, do znajomego łuku - ściskały go piegowate palce o śmiertelnie białych kostkach - a potem jeszcze wyżej, do zmrużonych zielonych oczu, i znowu w dół, do ostrza strzały wymierzonej prosto w serce Bannora.

Instynktownie rzuciła się naprzód, osłoniła go sobą i krzyknęła:

- Wstrzymać ostrzał!

Dopiero teraz dostrzegła pełne niesmaku zdumienie na twarzy chłopca. Zdała sobie sprawę, że zdradziła nie tylko dzieci, lecz i samą siebie. Desmond powoli opuścił łuk - o wiele wolniej, niżby należało.

- Powinienem mu strzelić w plecy, kiedy był jeszcze tobą zajęty - wycedził.

- Przynajmniej umarłbym w chwili szczęścia - mruknął Bannor.

Oddział Desmonda był uzbrojony podobnie jak on. Ennis niósł sierp, Mary nożyce do strzyżenia owiec, Edward maczugę, Kell szydło, a Mary Margaret widły. Hammish ściskał coś, co podejrzanie przypominało kość od szynki, Meg i bliźniaki zaś dźwigały miniaturowy taran. Biorąc pod uwagę wirujące w powietrzu tumany pyłu, tym samym taranem przebili sobie wyjście w ścianie komnaty.

- Jak mnie znaleźliście? - spytała.

Desmond schował strzałę do kołczanu, zawiesił łuk na ramieniu, sięgnął za siebie i przyciągnął zarumienioną i rozczochraną Beatrix. Willow łudziła się, że jej przyrodnia siostra padła ofiarą własnych wyrzutów sumienia, lecz wkrótce stało się jasne, że dziewczyna ma związane ręce, a jej skruszone pomruki tłumi knebel w ustach.

- Gdy Bea wróciła z misji bez ciebie, wyczułem, że coś tu nie gra. - Desmond rzucił dziewczynie tryumfujące spojrzenie. - Nie trzeba było się długo starać, żeby ta mała zdrajczyni przyznała się do wszystkiego. Hammish na niej usiadł, a ja ją łaskotałem w stopy.

Hammish zwiesił głowę, natomiast Beatrix zadarła brodę jak najwyżej. Jej wyniosłe spojrzenie obiecywało Desmondowi szybką zemstę.

Ennis opuścił wzniesiony do ciosu sierp.

- Wyobrażasz sobie, jak się przeraziliśmy, gdy się okazało, że ojciec cię zniewolił?

- Chętnie bym to zrobił - szepnął Bannor. Od jego gorącego oddechu krew zatętniła jej w skroniach.

Edward uniósł maczugę, jakby chciał uderzyć niewidzialnego wroga.

- To ja cię znalazłem! Podglądałem was i usłyszałem, jak papa mówi, że twoje włosy są miękkie jak psia sierść, twoja skóra jest lepka jak coś, co się grzało na słońcu, a Bea jest tłusta jak świnia.

Zza knebla dał się słyszeć okrzyk oburzenia. Willow oblała się rumieńcem, głównie z powodu tego, co Edward mógł dostrzec przez szparę w ścianie.

- Gadatliwy z niego szpieg, nie sądzisz, mój ty babiszonku? - mruknął Bannor.

Mary Margaret stuknęła widłami o podłogę. Była bardzo zła.

- Jeśli papa cię nie gryzł, to co robił?

Willow wyrwała się ze słodkich objęć swego małżonka i wstała z możliwie największą godnością. Dobrze pamiętała o swojej zmiętej tunice, zmierzwionych włosach i lśniących, opuchniętych od pocałunków ustach. Zdawała sobie z tego wszystkiego sprawę tak samo, jak z podejrzliwego spojrzenia Desmonda.

- Wasz papa i ja... my...

Bannor stanął za jej plecami.

- Negocjowaliśmy zawieszenie broni.

- Co? - parsknął Desmond z urazą.

Reszta dzieci jęknęła z rozczarowaniem.

- Nie dziwię się - powiedziała Willow ze słodyczą - że wasz ojciec usiłuje ocalić swą dumę, lecz naprawdę negocjowaliśmy warunki jego kapitulacji.

- Co?! - rzucił z kolei Bannor.

Desmond nie dał się przekonać.

- Jeśli się poddał, to co tu negocjować?

- Warunki, oczywiście. - Zdobyła się na odwagę i po- klepała przyjaźnie pierś Bannora. - W końcu kompromis łączy się z kapitulacją, prawda, panie?

- Nie mam pojęcia, pani - wycedził przez zaciśnięte zęby. - Jeszcze nigdy nikomu się nie poddawałem.

- Tak mi się wydawało. To dlatego będziemy się starali uczynić ten proces najmniej bolesnym. - Posłała dzieciom radosny uśmiech. - Z pewnością ucieszy was wieść, że ojciec zgodził się na wszystkie wasze żądania.

- Właśnie że... - protest Bannora utonął w syknięciu, gdyż obcas Willow zmiażdżył mu palce u stóp.

- Lecz w zamian - dodała, zanim dzieci wybuchnęły radosną wrzawą - wysunął własne żądania. - Zarówno dzieci, jak i pan zamku wstrzymali oddech, czekając na jej dalsze słowa. - Chce spędzać więcej czasu w waszym towarzystwie.

- Naprawdę? - mruknął Desmond i roześmiał się kpiąco.

- Naprawdę? - powtórzył Bannor w panice.

Willow zignorowała ich obu.

- Będzie bardzo szczęśliwy, jeśli zechcecie jadać w jego towarzystwie, a także kłaść się przy nim do łóżka.

- O północy? - rzucił Kell, sprawdzając szczerość zobowiązania ojca.

- Właśnie. O północy - przyznała Willow.

Beatrix przewróciła oczami z politowaniem. Tymczasem dzieci zbiły się w gromadkę i odbyły cichą naradę, przerwaną jedynie na chwilę przepychanką pomiędzy Kellem i Edwardem.

Gdy się rozdzielili, do Bannora podeszła Mary Margaret.

- Chcemy jesce coś - oznajmiła, ściskając w pulchnej rączce widły niczym królewskie berło.

Bannor rzucił Willow niechętne spojrzenie, po czym kucnął przed córką.

- A mianowicie?

- Chcemy, żebyś się z nami bawił.

Bannor wzniósł oczy ku niebu, lecz po chwili kiwnął smętnie głową.

- Dobrze, księżniczko. Z radością spełnię twój rozkaz.

Na dźwięk znajomego słowa serce Willow ścisnęło się tęsknotą, której spodziewała się już nigdy nie poczuć. Gdy Bannor pogłaskał kędziorki córki, musiała się odwrócić. Desmond nie spuszczał z niej spojrzenia. Przyglądał się jej jak drapieżny ptak, a na jego twarzy znów pojawił się dawny grymas.

- Powiedz nam, ojcze - odezwał się, zakładając na piersi chude ręce. - Co Willow zyskała za swe wysiłki? To ona przekonała cię, byś się poddał.

Bannor wstał. Przez długą chwilę patrzył na Willow, dopiero potem odezwał się cicho:

- Willow zyskała wolność, jeśli jej zapragnie.

Mary Margaret rzuciła widły i objęła obiema rączkami nogę Willow.

- Nie zostawisz nas, prawda? Obiecałaś, ze mnie naucysz wplatać wstążki w ogon konia i stselać z łuku. Och, Willow, powiedz, ze nie odejdzies!

Przez jedną bolesną sekundę Willow w ogóle nie mogła wydobyć z siebie głosu. Wzięła dziecko w ramiona.

- Teraz odejdę tylko do sypialni. I wy także, bo już dawno po północy.

Nie zważając na jęki dziewczynki, podała ją ojcu. Bannor przez pewien czas trzymał naburmuszoną kruszynę na wyciągnięcie ręki. Dopiero potem przerzucił ją sobie przez ramię.

- Co mam zrobić z tym chochlikiem? - spytał gniewnie.

- Położyć ją do łóżka. - Willow uśmiechnęła się słodko i wskazała nowe drzwi w komnacie. - Jeśli pójdziesz tym korytarzem, przekonasz się, że prowadzi prosto do jej komnaty.

Desmond odczekał, aż ojciec z Mary Margaret przeciśnie się przez dziurę w murze, po czym wyjął z cholewy buta sztylet.

- Może i jesteś zdrajczynią - mruknął, przecinając więzy Beatrix - ale przynajmniej nie sypiasz z wrogiem. - Zniknął w korytarzu, rzuciwszy Willow złe spojrzenie. Westchnęła. Prawdopodobnie straciła cennego sprzymierzeńca. Być może na zawsze.

Hammish, jakby wyczuwając jej smutek, włożył pulchną łapkę w jej dłoń.

- Nie zważaj na Desmonda, pani. Byłaś okropnie dzielna, skoro napadłaś papę w jego kryjówce. Na pewno czułaś się strasznie, gdy cię pochwycił.

- Po prostu koszmarnie - szepnęła z tęsknotą, wspominając delikatny dotyk silnych dłoni Bannora, cudowny smak jego pocałunku i wyraz bezradnego pożądania na jego twarzy, gdy wyznał, że jej pragnie.

17

Następny ranek zastał Willow na zwodzonym moście, brnącą z wysiłkiem pod wiatr, którego lodowate podmuchy szarpały fałdami jej płaszcza. Dzień był zimny i słoneczny, lecz jasne promienie nie dawały ciepła. Minąwszy łuk strażnicy, włożyła kaptur i odwróciła twarz od ciekawskich spojrzeń żołnierzy. Pani zamku nie powinna dać się przyłapać na tak niestosownej wyprawie.

Skręciła w stronę wioski. Ciężki koszyk spowalniał jej ruchy, ale nie mogła się pojawić u celu swej wędrówki z pustymi rękami, zwłaszcza że to ona chciała o coś prosić.

Zabrała ze sobą kilka darów, które przysłali jej hojni mieszkańcy zamku - garnczki miodu, połcie solonego mięsa, świece z aromatyzowanego wosku, które z pewnością musiały wydawać się szczytem luksusu komuś przywykłemu do skisłego smrodu łoju.

Zapuściła się w labirynt wąskich piaszczystych uliczek. Zbyt późno zdała sobie sprawę, że nie ma pojęcia, dokąd zmierza. Grupka podrostków minęła ją, niemal wytrącając jej kosz z ręki. Wykorzystała ten dar losu i chwyciła najmniejszego z nich. Nie zważając na jego szarpaninę, pochyliła się i szepnęła mu coś do ucha. Zaczerwienił się jak burak i wskazał w stronę rzędu identycznych lepianek krytych strzechą. Potem wyrwał się jej i uciekł do swoich koleżków.

Kiedy stała i zastanawiała się, od której strony uliczki zacząć, drzwi jednej z lepianek otworzyły się i na zewnątrz wypadł mężczyzna z zaczerwienionymi policzkami i rozwiązanymi trokami spodni. Willow przyczaiła się w cieniu chaty, przejęta dziwnym dreszczem na myśl, że ktoś może sobie pozwalać na podobne bezeceństwa w chwili, gdy mieszkańcy zamku skrupulatnie odmawiają w kaplicy poranne modlitwy.

Mężczyzna zatoczył się i przytrzymał drzwi, żeby nie upaść.

- Boże, kobieto, tak mnie ogłupiłaś, że nie wiem, co robię.

- Nieważne, co robisz, bo wszystko robisz źle - odparł cierpki kobiecy głos. - Więc możesz już się zbierać.

Drzwi zamknęły mu się przed nosem.

- Gorąca suka - mruknął pijak. Przez parę długich chwil szarpał się z opornymi, plączącymi się sznurówkami spodni, po czym ruszył chwiejnie ulicą, nadal mamrocząc pod nosem przekleństwa.

Willow odczekała, aż zniknie za rogiem, i zakradła się pod drzwi. W odpowiedzi na jej nieśmiałe pukanie kobieta wrzasnęła:

- Jeśli nie chcesz kupić za tego szylinga paskudnej choroby, daj mi chwilę, muszę się umyć!

- Mhm - mruknęła Willow, wdzięczna losowi za to, że nikt nie widzi jej rumieńca. - Więc jednak dobrze trafiłam.

Trzy razy przekładała kosz z jednej obolałej ręki do drugiej, zanim drzwi wreszcie uchyliły się ze skrzypnięciem. Na progu stanęła wysoka, chuda kobieta. Pod jej badawczym spojrzeniem Willow straciła resztki animuszu. Nie mogąc wydusić z siebie ani słowa, wyciągnęła przykryty chusteczką kosz.

Nieufna mina kobiety natychmiast zmieniła się w pogardliwy grymas.

- Znam takie jak ty. Już mi tu przyłaziły. Owinięte w ciepłe płaszcze, dopiero co wyszły z ogrzewanych chat i zasłaniają twarz kapturem, żeby tylko Bóg wiedział, że się litują nad wioskową dziwką. Wiesz, co ci powiem? Możesz iść do diabła razem ze swoją zacną chrześcijańską dobroczynnością!

Zatrzasnęłaby drzwi, gdyby Willow nie zdążyła wepchnąć kosza do środka.

- Proszę, nie wyrzucaj mnie! Nie przyszłam tu, by się nad tobą użalać. To ja potrzebuję ciebie.

Jej słowa nie odniosły żadnego skutku. Zdesperowana Willow zdarła z głowy kaptur.

Kobieta znieruchomiała z szeroko otwartymi oczami, po czym niemal nieświadomie dotknęła palcem krótkiego kędziora Willow. Przez jej usta przemknął niewyraźny uśmiech. Odstąpiła na bok i skinęła głową w stronę ciemnego wnętrza chaty.

- Niech nikt nie mówi, że stara Netta odmówiła czegoś żonie swego pana.

Przy blasku padającym z osmolonego kominka okazało się, że „stara Netta" jest starsza od Willow najwyżej o dziesięć lat. Ze smukłą talią i burzą miodowo brązowych włosów byłaby pewnie uznana za kobietę niebrzydką, gdyby czas i rozczarowanie nie skrzywiły jej ust w wyrazie ciągłego szyderstwa, a policzki się nie zapadły.

Na zydlu przed kominkiem stała miednica z ręcznikiem, lecz nie można było nie poczuć wiszącego w powietrzu ciężkiego zapachu. Willow omijała wzrokiem wzburzone łóżko, usiłując nie myśleć o tym, ilu mężczyzn doznało tutaj rozkoszy. Było to zadanie trudne, tym bardziej że Netta położyła się na posłaniu i podparła się na łokciach.

Willow, boleśnie świadoma szacującego spojrzenia kobiety, zdjęła miednicę i usiadła na zydlu. Koszyk postawiła u swoich stóp.

- I jakże się żyje zacnym mieszkańcom zamku? -rzuciła lekko Netta. - Twój pan zdrowy? A jego dzieci?

Tego pytania Willow się nie spodziewała.

- Mój pan i jego dzieci mają się dobrze, dziękuję. I to właśnie ze względu na nie do ciebie przyszłam. - Zaczęła skubać rękaw kaftanika. -Powiedziano mi, że jesteś kobietą o pewnym... hm... doświadczeniu.

Netta uniosła wyskubaną brew.

- Dlatego liczyłam, że mnie nauczysz... - głos zamarł Willow w gardle.

- Jak zadowolić twego mężczyznę? - podsunęła Netta. - Nie ma potrzeby rumienić się i jąkać. Nie jesteś pierwszą młodą małżonką, która przychodzi do mnie po radę. Ani nie ostatnią.

- Och, nie sądzę, żeby mojego mężczyznę trudno było zadowolić - wyznała Willow, zarumieniona nawet bardziej niż przed chwilą. - Szukam sposobu, by go zadowolić, lecz ustrzec się dziecka.

Przez parę minut Netta przyglądała się jej z rozbawieniem. Potem odrzuciła głowę do tyłu i parsknęła skrzeczącym śmiechem.

- Dziecko, jestem dziwką, nie czarownicą. Nie mam mikstur czy zaklęć, które by nie pozwoliły nasieniu zakiełkować w kobiecym łonie. Zwłaszcza nasieniu twego mężczyzny.

- Nie szukam mikstur ani zaklęć - rzuciła Willow z desperacją - tylko rozsądnej rady. Z pewnością znasz takie sposoby. W przeciwnym razie w tej izbie roiłoby się od dzieci. Nieprawdaż?

Netta spoważniała. Spojrzała na palenisko, przekrzywiając głowę, jakby słyszała upiorny śmiech dzieci, które nigdy nie miały się tu pojawić.

- Tak, pewnie tak - szepnęła.

- Zapłacę. - Willow sięgnęła do atłasowej sakiewki, którą trzymała w rękawie. Netta wstała; jej twarz znowu zamknęła się w grymasie pogardy.

- Schowaj te pieniądze, pani. Nie zrobię tego. To zbyt niebezpieczna zabawa. Znałam mężczyzn, którzy kazali spalić swoje żony na stosie za znacznie mniejsze przewiny. Nie pomogę ci oszukiwać męża.

- Wcale nie zamierzam go oszukiwać! Przeciwnie, uważam, że lord Bannor ucieszy się, gdy mu powiem, że stosuję się do twoich rad. Powiem mu to jeszcze dziś!

Netta podparła się pod boki.

- To prawda, co o tobie mówią we wsi? Że wypowiedziałaś wojnę swemu panu i wzięłaś jego dzieci jako zakładników?

- Czy pomogłabyś mi, gdybym chciała oszukać kochanka? - spytała Willow, w desperacji zdobywszy się na śmiałość.

Netta parsknęła lekceważąco.

- Nigdy bym ci nie uwierzyła. Dlaczego jakakolwiek kobieta miałaby być niewierna lordowi Bannorowi?

Willow otworzyła usta. Nie mogła powstrzymać pytania, którego przysięgła sobie nie zadawać.

- Czy lord Bannor...? Czy wy...?

Netta długo zwlekała z odpowiedzią. Gdy wreszcie przemówiła, w jej ochrypłym śmiechu brzmiał żal.

- Mogę zaryzykować całość kości w objęciach pijanego żołnierza, lecz nie jestem tak głupia, żeby oddać komuś serce. Kości się zrastają, ale serce...

Willow spuściła oczy, nie chcąc się przyznać, że być może popełniła ten właśnie błąd. Netta wyciągnęła dłoń.

- Masz szylinga?

Willow podniosła głowę ze zdziwieniem.

- Podobno miałam schować te pieniądze?

- Owszem - potwierdziła Netta z psotnym uśmiechem, który całkowicie odmienił jej poszarzałą od trosk twarz. - I zaraz ci powiem, gdzie.

Czterysta dziewięćdziesiąt pięć. Czterysta dziewięćdziesiąt

siedem. Czterysta dziewięćdziesiąt...

- Beatrix, kochanie - odezwała się Willow ze słodyczą, przerywając swojej siostrze cierpiętnicze wyliczanie. - Pominęłaś jedno pociągnięcie. Może zacznij jeszcze raz?

Od czterystu.

Beatrix spiorunowała ją morderczym spojrzeniem. Willow odwróciła się od lustra i zerknęła na księżyc za witrażem. Przesuwał się po niebie okrutnie powoli. Beatrix zacisnęła perłowe ząbki i znów przeciągnęła szczotką o srebrnej rączce po włosach Willow. Jeden lok szarpnęła szczególnie mocno.

- Au! - Willow poderwała się ze stołka. - Nie masz prawa się dąsać! Szczotkowanie moich włosów nie jest zbyt surową karą za to, że wydałaś mnie Bannorowi.

- Zgodziłam się, bo przysiągł, że cię nie skrzywdzi. - Beatrix obrzuciła ją naburmuszonym spojrzeniem. - A jego okrutne tortury jakoś ci nie zaszkodziły.

Tu Willow musiała się z nią zgodzić. Patrząc na swoje odbicie w lustrze, z trudem rozpoznawała lśniące ciemne kędziory, roziskrzone oczy i zarumienione policzki spoglądającej na nią kobiety. Całkiem jakby widziała siebie w czułych oczach Bannora.

Beatrix wykorzystała roztargnienie swej przyrodniej siostry i wyrwała jej lustro z ręki. Nigdy nie miała zrozumienia dla niczyjej próżności - z wyjątkiem własnej. Obejrzała bacznie swoją twarz, piersi i bujne biodra, przekrzywiając zwierciadło pod najróżniejszymi kątami. Tym razem zwykły uśmiech satysfakcji był zmącony cieniem zwątpienia.

- Czy lord Bannor naprawdę powiedział, że jestem tłusta?

- Skąd! - zapewniła ją Willow. Bannor użył słowa „pulchna", więc miała nadzieję, że Bóg nie policzy jej tego za kłamstwo. - Przecież wiesz, że nie należy zwracać uwagi na gadanie Edwarda. Lord Bannor powiedział, że jesteś... piękna. Nadzwyczaj piękna. - A gdy Beatrix uśmiechnęła się z wielką pewnością siebie, dodała: - Lecz zbyt niedojrzała jak na jego gust.

Usiadła na zydlu, nie zwracając uwagi na syczącą z oburzenia siostrę.

- Przerwałaś przy czterystu. - Uśmiechnęła się anielsko. - A może przy trzystu pięćdziesięciu?

Beatrix niechętnie podjęła dalsze zabiegi, Willow zaś siedziała nieruchomo, usiłując się nie wiercić. Powinna umierać ze zmęczenia po wszystkim, czego dokonała tego wieczoru, lecz krew tętniła jej mocno w żyłach, odganiając od niej nawet myśl o śnie. Beatrix dotarła do czterysta dwudziestego drugiego pociągnięcia, gdy na zewnątrz rozległy się dzwony w kaplicy, jakże słodko brzmiące w nocnej ciszy.

Willow zerwała się na równe nogi i popędziła do drzwi.

Beatrix została z ręką zawieszoną w powietrzu.

- I dokąd to tak szybko? - mruknęła pod nosem. Dzwony zabrzmiały po raz dwunasty.

Bannor wchodził ciężko po schodach, bardziej zmęczony niż po dniu walki z Francuzami. W głowie mu dudniło, kolana pulsowały bólem i choć bardzo się starał, nie mógł rozmasować odgniecionego miejsca między łopatkami.

Ból kolan był pamiątką po dwugodzinnych harcach na czworakach po kamiennej posadzce jadalni z Meg. Margery i Colmem siedzących na jego plecach. Kochane dzieci szarpały go za włosy, kopały w żebra i wrzeszczały: „Szybciej, papo, szybciej!" Gdyby dzwon z kaplicy w porę nie wybił północy, Bannor zrzuciłby z siebie bezlitosne małe potworki i uciekłby pędem.

Bardzo szybko dotarło do niego, że popełnił wielki błąd, zgadzając się na życzenie Mary Margaret. Ta dziewczyna nie była księżniczką o złotych loczkach, tylko błękitnookim tyranem, przy którym Hun Attyla przypominał łagodnego baranka. Po całym dniu spędzonym na podawaniu, przynoszeniu i psuciu zrozumiał wreszcie, dlaczego lalkom jego córki brakuje głów i kończyn. W uszach nadal mu dzwoniło od nieustannej gadaniny Kella i Edwarda. Ennis i Mary przez prawie cały dzień chodzili z noskami w górze, by dowieść, że są już zbyt dorośli na zabawy. Tylko prostoduszny Hammish witał z entuzjazmem wszystkie rozpaczliwe wysiłki Bannora, usiłującego ich zabawić. Szczególnie spodobała mu się zabawa w wojnę z żołnierzami zrobionymi z jabłek i patyków. Wszystko szło wprost cudownie, dopóki Hammish nie postanowił pożreć całej francuskiej armii.

Bannor wzdrygnął się na to wspomnienie. Przez całą godzinę trzymał chłopcu głowę nad kanałem prywetu, a mały wymiotował i jęczał, jakby nadeszła jego ostatnia godzina. Dobrze, że przynajmniej uniknął jadowitych przytyków Desmonda, który wyszydził wszystkie jego wysiłki i zlekceważył zaproszenie do szaleńczych figli. Bannor spojrzał parę razy za okno; chłopiec siedział na blankach muru z wroną na ramieniu, zadumany jak naburmuszona chimera.

Willow zniknęła mu z pola widzenia. Przez cały ten ciągnący się w nieskończoność dzień dostrzegł ją tylko raz. Zaraz potem bliźniaki pociągnęły go za ręce, a Mary Margaret ryknęła kolejny rozkaz.

U szczytu schodów ziewnął rozdzierająco. Chciał już tylko paść na materac i zasnąć. Choć chłód komnaty nie przynosił ukojenia obolałym kościom, nie miał ochoty marnować czasu i sił na rozpalanie ognia. Zresztą dobrze znosił zimno. Wiele nocy przespał na zamarzniętej ziemi gdzieś w gęstych francuskich lasach, a często budził się przysypany grubą pierzyną śniegu.

Pociągnął za klamkę drzwi komnaty. Ten ostatni wysiłek pozbawił go resztki sił. W nozdrza połaskotał go wonny aromat dymu, równie niespodziewany, jak miłe trzaskanie ognia na kominku. Otuliła go niewidzialna opończa ciepła. Wiatr na próżno łomotał w okiennice, gdyż jego lodowate podmuchy nie mogły pokonać bordowych fałd mięsistych aksamitnych kotar. Przez kominkiem leżały wilcze skóry. Drewnianą podłogę pokrywały gałązki mięty i cząbru. Na dębowym stole leżała tylko plansza do gry w szachy z figurami ustawionymi w zdyscyplinowane szeregi oraz sterta pergaminów, schludnie przewiązanych wstążeczką. Dziurę w zachodniej ścianie zasłonił złoto-szkarłatny arras, na którym wyruszający na wojnę rycerz skłaniał głowę, by otrzymać czułe błogosławieństwo damy swego serca.

Bannor przetarł zaczerwienione oczy. Przez chwilę był niemal pewien, że ze zmęczenia pomylił drogę. Ale nie! To z całą pewnością jego ukochana kolekcja broni, ułożona z miłosną troską w niszy koło drzwi. Sięgnął po miecz,

który otrzymał od króla po tryumfalnym powrocie z więzienia w Calais i z roztargnieniem przesunął opuszkami palców po ostrzu.

Ciche skrzypnięcie ściągnęło jego uwagę na dębowe łoże, które pojawiło się na miejscu wąskiego materaca. Na puchowym piernacie spoczywało gniazdo rozkosznie miękkich kołder, a w tym gnieździe leżała kobieta w sukni z zielonego aksamitu przybranego norkami. Kobieta, której krótkie loki i nieśmiały uśmiech nadawały jej twarzy łobuzerskiego uroku, jakiemu nie mógł się oprzeć.

Gdy wstała i ruszyła z jego stronę, nie wahał się ani chwili. Chwycił ze ściany potężny miecz i wymierzył go w jej serce.

- Ani kroku dalej, pani, albo przetnę cię na pół!

18

Willow spojrzała na niego w osłupieniu, nie wiedząc, czy powinna się roześmiać, czy też chwycić którąś z jego tarczy, by bronić życia. Dziki błysk w oku męża przeraził ją bardziej niż ponury grymas.

Zrobiła niepewny krok naprzód. Bannor cofnął się, jakby nawet ten lodowaty metal w jego rękach nie był dostateczną bronią.

- Czy to już koniec zawieszenia broni, panie? - spytała cicho i zrobiła kolejny krok ku niemu.

- Tak, przez ciebie - zgrzytnął. - Ponieważ to ty zaplanowałaś ten diaboliczny podstęp.

Zrobiła jeszcze jeden krok i odważyła się lekko oprzeć palce na ostrzu miecza.

- Przeciwnie, przyszłam tu, by złożyć broń. Czy nie zechcesz zrobić tego samego?

Bannor łypnął na nią ponuro spod smolistych rzęs. Przesunęła palcami wzdłuż migoczącego ostrza aż do jego zaciśniętych pięści. Gdyby nie czuła gorącego tchnienia jego oddechu, mogłaby przysiąc, że jest wykuty z takiego samego nieustępliwego kruszcu. Mimo to pod jej dotykiem rozgiął sztywne palce i bez sprzeciwu pozwolił się rozbroić. Jednak kiedy miała rzucić ciężki oręż na ziemię, Bannor chwycił go drugą ręką i powiesił na kołku na ścianie.

- Mogłem się domyślić, że nie ulękniesz się miecza. Może powinienem posłać do kaplicy po krucyfiks i warkocz czosnku.

Patrzył na nią tak ponuro, że nie mogła się nie roześmiać.

- To nie będzie konieczne. Zapewniam, jestem zupełnie nieszkodliwa.

- Czy nie to samo powiedział wąż do Ewy, zanim namówił ją do skosztowania jabłka?

Podszedł do kredensu i otworzył drzwiczki. Przez kilka minut szperał w nim, klnąc pod nosem, dzięki czemu Willow miała dość czasu, by przynieść z kominka flaszę grzejącego się tam piwa, którego szukał. Gdy się odwrócił, trzaskając drzwiami kredensu, już wyciągała do niego kielich bursztynowego napitku. Z wahaniem wyciągnął rękę - ich palce się musnęły - i pociągnął łapczywy łyk.

- Przecież oddałem ci wolność. Czemu ciągle tu jesteś?

- Dałeś mi wolność, jeśli jej pragnę. Być może tak nie jest.

Stanął za stołem jak za barykadą.

- Więc czego pragniesz, pani? Znaleźć mnie we wszystkich moich kryjówkach? Ścigać mnie swym uśmiechem, zapachem... - odwrócił twarz i przesunął palcami po aksamitnej wstążeczce na jednym z pergaminów - ...dotykiem...

Przeszedł ją ciepły dreszcz.

- Być może gdy mnie wysłuchasz, nie będziesz chciał uciekać. Chyba wiem, co cię trapi, panie. I chyba znalazłam na to radę. - Przyjrzał się jej nieufnie. Zbliżyła się do niego i wypaliła, zebrawszy całą odwagę: - Czy wiesz, że istnieją sposoby, by kobieta nie stała się brzemienna?

- Na przykład zmuszenie mężczyzny, by cały dzień spędził w towarzystwie swoich dzieci?

Popatrzyła na niego z rozpaczą. Usiadł na krześle i oparł nogi na stole.

- Oczywiście, że wiem. Nie jestem gołowąsem. Ale wiem też, że to grzech.

Zmarszczyła brwi.

- Dlaczego Bóg miałby tego zabraniać?

- Ponieważ, małżeństwo ma służyć prokreacji, nie rozkoszy.

Tego nie mogła mu puścić płazem.

- A jeśli mężczyzna szuka rozkoszy poza małżeństwem? Czy to także grzech?

Bannor spojrzał na nią z wyrazem anielskiej niewinności.

- Cudzołóstwo to grzech powszedni, zapobieganie poczęciu - śmiertelny.

- Zaczynam rozumieć, dlaczego masz dwanaścioro dzieci.

Wypił resztę piwa i odwrócił spojrzenie, co było dość dziwnym zachowaniem u tak śmiałego męża. Willow krążyła po komnacie, rozważając na głos:

- Jeśli nie skonsumujemy naszego związku, nikt nie będzie mógł nas oskarżyć o skalanie małżeńskiego łoża.

- Mów dalej... - mruknął, podnosząc do warg pusty kielich.

- A zatem w oczach Boga zostaniemy bezgrzeszni - dokończyła z ożywieniem.

Bannor odchrząknął. Wyraźnie napotkał duże trudności przy doborze słów.

- Ufam, że to nie porada ojca Humphriesa doprowadziła cię do takiego wniosku?

- Raczej nie. - Teraz to Willow odwróciła spojrzenie. - Jeśli chcesz wiedzieć, złożyłam wizytę wioskowej ladacznicy.

Bannor zdjął nogi ze stołu i usiadł wyprostowany jak struna.

- Rozmawiałaś z Nettą? - przez chwilę wydawało się, że wyglądał na bardziej skruszonego od niej.

- Tak. Była bardzo szczera. - Pochyliła się nad stołem i zniżyła głos do szeptu. - Czy na przykład wiedziałeś, że mężczyzna może dać rozkosz kobiecie, sam jej nie doznając?

- Widząc, że Bannor siedzi z kamienną miną, westchnęła żałośnie. - Nie, chyba nie wiedziałeś...

Na jego szyi pojawił się rumieniec, który powoli podpełzł wyżej.

- Małżonkowie nie mogą rozmawiać tak otwarcie o tych sprawach. Nigdy tego nie robiłem.

- Nawet z Mary lub Margaret?

Sama myśl o tym zdawała się go przerażać.

- Przede wszystkim nie z nimi! O tym można rozmawiać tylko najcichszym szeptem. - Willow patrzyła na niego z powątpiewaniem, ciągle nie przekonana. - W ciemnościach - dodał zdecydowanie. - Pod kołdrą. Dotyk, uśmiech, westchnienie szczęścia - to wszystko, co powinno padać między mężczyzną i kobietą.

Wzruszyła ramionami, westchnęła i odwróciła się, jakby chciała wyjść.

- Dobrze, panie, jak wolisz. Zamierzałam cię ucieszyć, nie zmartwić.

Jednak zanim dotarła do drzwi, Bannor rzucił za nią opryskliwie:

- Co jeszcze powiedziała ci ta kobieta?

Odwróciła się powoli, kryjąc uśmiech.

- Stwierdziła, że nie chce mnie przerazić już w czasie pierwszej wizyty, więc nauczyła mnie tylko jednej sztuczki. - Sięgnęła do kieszeni w spódnicy i wyjęła lśniącą monetę. Pokazała ją Bannorowi.

- Szyling? - zdziwił się, unosząc ciemną brew. - Co z nim zrobisz? Zniknie ci w uchu?

Zachichotała.

- Nie bądź niemądry. Netta wyjaśniła mi dokładnie, gdzie mam go włożyć, by nie być brzemienną. I z całą pewnością nie jest to ucho.

Teraz Bannor uniósł obie brwi i tak już został, gdyż Willow usiadła skromnie na brzeżku jego łoża i podniosła spódnicę. Gdy za zgrabnymi kostkami ukazały się jej smukłe łydki, kielich wypadł mu ze zdrętwiałych palców i potoczył się po podłodze. Willow musiała poruszyć biodrami, by podciągnąć spódnicę odpowiednio wysoko. Przy tym widoku oddech Bannora zmienił się w dyszenie.

Rzuciła mu nieśmiałe spojrzenie. Wpatrywał się w nią jak zahipnotyzowany, gdy rozchyliła nogi i wprawnie włożyła monetę... między kolana.

- Proszę - oznajmiła, zaciskając nogi. - Netta przysięgła mi na wszystko, że żaden mężczyzna nie może spłodzić dziecka z kobietą, która ściska szylinga pomiędzy kolanami.

Bannor wypuścił z płuc wstrzymywane powietrze.

W oczach błysnęło mu rozbawienie.

- Ta Netta musi być prawdziwie mądrą kobietą.

- Ach, tak! Powiedziała, że możesz zrobić ze mną wszystko, jeśli tylko szyling pozostanie na miejscu.

- Wszystko? - Gdyby Bannor był wilkiem, nastawiłby czujnie uszy. Wstał i obszedł łóżko niczym drapieżnik. - Naprawdę wszystko?

- W granicach rozsądku - szepnęła, wodząc za nim niespokojnym wzrokiem.

Jej niepokój spotęgował się jeszcze bardziej, gdy Bannor zniknął z jej pola widzenia. Skórzane pasy łóżka skrzypnęły pod jego ciężarem, gdy ukląkł tuż za nią.

- Więc pewnie - tchnął jej do ucha gorącym szeptem - mogę bez obaw zrobić to...

Przesunął dłonią po kędziorach na jej karku, odsłaniając wrażliwą skórę na pieszczotę wilgotnych warg. Z ust Willow wyrwał się bezradny jęk; całe napięcie zniknęło z jej ciała, które stało się bezwładne jak szmaciana lalka Mary Margaret. Szyling potoczył się dźwięcznie po podłodze.

- Przepraszam - mruknęła i sięgnęła po niego. Zerknęła przez ramię na Bannora. - Coś mi mówi, że będzie o wiele trudniej, niż się spodziewałam.

- Mam taką nadzieję - szepnął i musnął wrażliwą konchę jej ucha.

Ze wszystkich sił usiłowała zaciskać kolana, podczas gdy jego usta musnęły jej skroń pieszczotą delikatną jak dotknięcie piórka, przesunęły się ku strzelistej linii policzka, wrażliwemu łukowi szczęki i wreszcie spoczęły w miejscu. gdzie pod jedwabistą skórą gardła pulsowało gorączkowe tętno. Odwróciła głowę, na oślep szukając jego pocałunku.

Ale on pocałował tylko sam kącik jej ust, leciutko muskając go językiem, za którego pieszczotą tak gorąco tęskniła. Jego dłonie, delikatne, lecz nieustępliwe, nie pozwalały jej uciec przed tą rozkoszną torturą. Potem ześliznęły się w dół, a duże kciuki musnęły jej obojczyki i zawisły na zapięciu kaftanika.

- Co robisz? - szepnęła w panice.

- Tylko to, na co mi pozwoliłaś, moja słodka pani. Wszystko.

Pochylił się nad jej ramieniem, przytulił policzek do jej twarzy. Błyskawica gwałtownego podniecenia rozdarła jej ciało, pulsujący ogień zapalił się od szorstkiego dotyku zarośniętego policzka, upajającego zapachu piwa w jego oddechu, gwałtownego bicia jego serca w piersi przytulonej do jej pleców. I jego, i jej serce stanęło na chwilę, gdy Bannor jednym wprawnym ruchem zdjął jej kaftanik, obnażając ją do pasa.

Nie spodziewała się tego lodowatego powiewu, który rozpalił jej skórę, po raz pierwszy wystawioną na jego spojrzenie.

Przez nieskończenie długą chwilę wpatrywał się w nią tak, jakby sycił oczy jej widokiem. Potem otoczył jej piersi dłońmi, niczym najwspanialsze skarby. Przesunął kciukami po sutkach, stwardniałych jak małe kamyczki. Jej westchnienie rozkoszy zlało się z jego jękiem. Chciała zamknąć oczy, ale nie mogła oderwać spojrzenia od silnych dłoni Bannora, masujących łagodnie, lecz nieustępliwie jej sterczące sutki.

Głęboko w gardle wezbrał jej stłumiony jęk. Zacisnęła jeszcze mocniej nogi, nie po to, by utrzymać szylinga, lecz w daremnym wysiłku zdławienia słodkiego ognia między udami. Taka sama błyskawica rozdarła jej ciało, gdy ich oczy spotkały się po raz pierwszy, rozpalony do białości płomień, który pełzł coraz niżej za każdym ruchem palców Bannora i rósł tak, że lada chwila mógł pochłonąć ją całą.

Wkrótce nie mogła już znieść tego gorączkowego pocałunku, więc chwyciła jego wielkie dłonie i przytuliła je do swoich piersi. Nie spodziewała się, że odpowie na jej nieme błaganie, wyjmując dłoń z jej uścisku i wsuwając ją pod jej spódnicę. I nawet gdy jego palce pełzły po jej udzie, nie domyśliła się, że starczy mu odwagi, by samemu zdławić ów pulsujący ogień.

- Szyling - szepnął jej do ucha. - Pamiętaj o szylingu.

Z najwyższym wysiłkiem zacisnęła kolana, choć jej instynkt krzykiem domagał się, by je rozchyliła. Jego palec odnalazł źródło ognia pomiędzy wilgotnymi kędziorami.

Jednym ruchem sprawił, że iskra zmieniła się w pożar. Willow szarpnęła się konwulsyjnie, lecz nie mogła uciec od słodkiego szaleństwa, które eksplodowało w jej łonie. Przywarła do jego muskularnego ramienia, targana bezlitośnie narastającą nawałnicą, której kulminacja rozpętała się w spazmie tak potężnym, że Willow nie usłyszała własnego krzyku ani melodyjnego dźwięku toczącego się po podłodze szylinga. Bannor uwięził ją w silnym uścisku, nie dając uciec. Musiała dać się ponieść następnej fali rozkoszy aż po niebosiężny, wstrząsający szczyt.

Cichnące dreszcze jeszcze przeszywały ją jak odległe głosy burzy. Bannor przytulił ją mocno do ciebie i ukrył twarz w jej włosach.

- Boże! - szepnęła zdyszana. - Nigdy... nigdy... nie wiedziałam... - Przytuliła kaftanik do unoszących się gwałtownie piersi i odwróciła się do niego z oburzeniem. - Nikczemniku! Wiedziałeś, że można dać kobiecie rozkosz, samemu jej nie doznając!

Bannor odgarnął jej z czoła mokry od potu kosmyk włosów. Na jego ustach pojawił się łobuzerski uśmiech.

- Zadowolenie ciebie, pani, było dla mnie największą rozkoszą.

Serce zmiękło jej od tego niespodziewanego komplementu. Odwróciła się do niego i pocałowała go gorączkowo i namiętnie. Dopiero po dłuższej chwili zdołał się od niej oderwać. W jego głosie pobrzmiewała wyraźnie zdławiona nuta.

- Nie zapominaj o szylingu. A żeby zapewnić sobie zupełny sukces, musisz zrobić jeszcze jedno. Zamrugała oczami w oszołomieniu, jeszcze pijana słodyczą jego pocałunku.

- Tak?

- Wyjść - powiedział zdecydowanie.

- Wyjść?

- Właśnie. W tej chwili.

Zanim zdołała pozbierać rozproszone myśli, zwlókł ją z łóżka, ubrał z takim zniecierpliwieniem, jakby była dzieckiem, i zaprowadził do drzwi. Pocałował ją na pożegnanie - gwałtownie i namiętnie, aż zakręciło się jej w głowie - wypchnął na podest i zatrzasnął jej drzwi przed nosem.

Stała jeszcze i wpatrywała się w nie w otępieniu, gdy znów je uchylił.

- Willow?

- Mmm? - mruknęła, rzucając mu rozmarzony uśmiech.

Oparł się o framugę drzwi. Zmierzwione włosy i zamglone spojrzenie nadawały mu wygląd słodkiego satyra, jakim niegdyś go sobie wyobrażała.

- Wróć tu jutro. Ja też chcę cię nauczyć paru sztuczek.

19

Willow otuliła się płaszczem i pobiegła wzdłuż murów w nadziei, że zdąży do zwodzonego mostu, zanim drzemiący strażnik przebudzi się ze snu. Lecz choć się spieszyła, nie mogła sobie darować ukradkowego zerknięcia na wieżę Bannora. Usta drgnęły jej w lekkim uśmiechu, gdy wyobraziła go sobie, leżącego na puchowym piernacie, ze zmierzwionymi włosami, pachnącego snem. Oby ogień, który rozpaliła wczoraj, jeszcze się tlił, żarzące się wspomnienie tego. co wydarzyło się zaledwie przed paroma godzinami.

- Pani! Pani!

Spomiędzy kłębów porannej mgły wyłoniła się Fiona. Willow przycisnęła dłoń do dziko trzepoczącego serca.

- Na Boga! Myślałam, że to jakiś upiór.

Rzeczywiście, można było się pomylić. Mimo porannego chłodu starowina miała na sobie tylko białą nocną koszulę, przysłoniętą podartym szalem. Schludny koczek rozwinął się, a rzadkie pasma włosów zwisały jej smętnie wokół twarzy. Willow jeszcze nigdy nie widziała jej w takim stanie.

- Wybacz, pani, wyjrzałam przez okno pokoju dziecinnego i zrozumiałam, że muszę się bardzo spieszyć, żeby cię zatrzymać. Mags ma kolkę, więc mała Peg przez całą noc prawie nie zmrużyła oka. Za każdym razem, gdy biedactwo przysypiało, Mags budziła się z krzykiem i obie zaczynały od nowa, mało im nie popękały te małe gardziołka. - Wcisnęła Willow koszyk. - Mam nadzieję, że zgodzisz się popilnować biednej kruszyny?

Willow cofnęła się o krok.

- Eee... właściwie...

- Mogłabym to zlecić którejś służącej, ale one nie mają twojej czułej ręki. - Usta staruszki zadrżały tak żałośnie, jakby sama miała wybuchnąć płaczem.

Willow westchnęła ciężko.

- No, dobrze. Daj ją. - Zawiesiła koszyk na ręce. - Już kiedyś ktoś mi kazał zaopiekować się...

- Niech cię Bóg błogosławi, pani! - Przenikliwy krzyk niemowlaka przeszył powietrze. Bezzębny uśmiech Fiony zmienił się w grymas. Staruszka pędem pobiegła do zamku, zostawiając Willow sam na sam z kłopotliwym ładunkiem.

Willow sięgnęła ku troczkom dziecinnego kapturka, chcąc je zacisnąć, lecz jakiś nieznany jej impuls kazał jej rozchylić fałdy materiału i zerknąć na twarz dziecka. Nie spodziewała się, że napotka całkowicie przytomne spojrzenie oczu równie zaciekawionych jak jej.

- Aaa... witam - szepnęła, niezmieszana tym nieruchomym wzrokiem.

Rumiane policzki Peg zaczęły się zaokrąglać. Dziewczynka stawała się coraz pulchniejsza i bardziej figlarna. Nie wyglądała już jak staruszek, lecz jak wesoły elf. Główka, która przed tygodniem była zupełnie łysa, pokryła się jasnym puchem. Willow nie mogła się powstrzymać, pogładziła ją delikatnie. Dziecko zachichotało radośnie. Ta wesołość była tak zaraźliwa, że Willow mimo woli sama zaczęła się śmiać.

- Jakaś ty miła - powiedziała, delikatnie łaskocząc zadarty nosek dziecka. Mała wyplątała piąstkę spod koca i chwyciła ją za palec. Na widok wesołej buzi. okrągłej jak księżyc w pełni. Willow poczuła dziwny spazm słodko-gorzkiej czułości. To nie było zwykłe dziecko, lecz dziecko Bannora. Dziecko, które spłodził z jakąś nieznaną kobietą - kobietą znającą pełny smak jego namiętności, nie tylko jej dręczącą zapowiedź. Włożyła trzepoczącą rączkę pod kocyk i naciągnęła dziecku kapturek, chroniący je przed zimnym wiatrem. Niegdyś litowałaby się nad jego matką, ale gdy ruszyła z wysiłkiem w stronę zwodzonego mostu, przyciskając do piersi koszyk, miała dziwne wrażenie, że zaczyna jej zazdrościć.

Netta otworzyła drzwi i spojrzała na Willow trzymającą w objęciach małą Peg. Pobladła śmiertelnie, jakby ujrzała ducha. Długo wpatrywała się w koszyk; potem gwałtownie poderwała głowę i wbiła wzrok w Willow.

- Skoro nie chciałam twojego miodu i tych pięknych świeczek, dlaczego miałabym chcieć to?

Willow skuliła się mimowolnie, spodziewając się, że kobieta zatrzaśnie jej drzwi przed nosem, ale ona odwróciła się na pięcie i zniknęła we wnętrzu domu. Nie było to prawdziwe zaproszenie, lecz Willow postanowiła udawać, że jest. Zajrzała do chaty. Netta stała na środku izby plecami do drzwi. Obejmowała się obiema rękami, jakby przemarzła do szpiku kości. Miała rozpuszczone włosy i bose stopy. Na szczęście w jej łóżku nie było nikogo.

- Nie przeszkadza ci, że zabrałam ze sobą dziecko? - rzuciła wesoło Willow, wchodząc do chaty. - Fiona poprosiła mnie, żebym się nim zajęła.

- Postaw ją przy kominku - odezwała się Netta, nie odwracając się. - Bo się zaziębi.

Willow delikatnie opuściła koszyk na ogrzane kamienie, zdjęła płaszcz i przysiadła na zydlu.

- Skąd wiedziałaś, że to dziewczynka?

Netta wzruszyła chudymi ramionami.

- Dziewczynka, chłopiec, co za różnica? Wszystkich ich czeka jednaki los. Tylko ból i cierpienie.

Willow roześmiała się cicho.

- O, Bannor na to nie pozwoli. Dzieciom może brakować jego obecności, lecz założę się o wszystko, że oddałby za nie życie.

Netta odwróciła się z gorzkim uśmiechem.

- Więc to dziecko ma prawdziwe szczęście, że trafił mu się tak znakomity ojciec.

- Tak - szepnęła Willow, myśląc o swoim papie. - Ma szczęście.

- Dlaczego tak hałasuje? - rzuciła Netta z twarzą ściągniętą dziwnie bolesnym grymasem. - Coś ją boli? Jest głodna?

- Nie, raczej się nudzi. - Willow wyciągnęła nogę i zakołysała stopą koszyk, czego nauczyła się, niańcząc potomstwo Blanche. Zaniepokojone kwilenie zmieniło się w radosne chichoty. Dziewczynka wierzgnęła nóżkami, zrzuciła kocyk i zaczęła się bawić własnymi paluszkami. Netta uspokoiła się. Usiadła na łóżku i rzuciła Willow spojrzenie, w którym zaciekawienie mieszkało się z nieufnością,

- Szczerze mówiąc, nie spodziewałam się znowu cię zobaczyć.

- Czemu? Twoja sztuczka z szylingiem odniosła wspaniały sukces.

Netta otworzyła szeroko orzechowe oczy.

- Naprawdę? Myślałam, że Bannor wyrzuci cię z komnaty!

Willow wyprostowała się dumnie.

- A to dlaczego? - spytała cicho.

Netta zagryzła wargi, zdając sobie sprawę, że powiedziała za dużo. Wzruszyła ramionami, lecz w tym geście nie było zwykłej obojętności.

- To tylko niewinny żarcik, pani.

- A może żarcik z mojej niewinności? Lub mojej ignorancji? Czy już rozpowiedziałaś wszystkim o mojej wizycie, żeby poddani Bannora dowiedzieli się, iż jego żona jest nie tylko szalona, ale i głupia?

Willow sięgnęła do rękawa po aksamitną sakiewkę i rzuciła ją na łóżko.

- Mam nadzieję, że to dostateczna zapłata za czas stracony na rozmowę z miejscową idiotką - powiedziała i ruszyła do drzwi.

Netta zerwała się z łóżka, pobiegła za nią.

- Jaką karę otrzymam za zażartowanie z wielkiej pani na Elsynorze? Każesz mnie wytarzać w smole i pierzu? Wypędzić z wioski? Ukamienować? - Choć starała się mówić z szorstką brawurą, Willow usłyszała w jej głosie nutę strachu. Zatrzymała się z ręką na klamce. Tak długo była bezbronna, że do tej pory nie przyszło jej do głowy, iż może pozwolić sobie na małostkową zemstę. Zbyt dobrze pamiętała, jak Stefan i Reanna okrutnie z niej szydzili, Blanche karała ją za wyimaginowane przewiny, ojciec zaś odwracał twarz, by nie patrzyć w jej błagalne oczy.

Rzuciła Netcie chłodne, spokojne spojrzenie.

- Nie mogę cię karać za moją głupotę, prawda?

Wyszła z chaty, nie zadając sobie nawet trudu, by naciągnąć kaptur na głowę. Było jeszcze wcześnie i po drodze spotkała zaledwie parę osób. Odpowiedziała wyzywającym spojrzeniem na ich zaciekawione zerknięcia. Tyle tylko, że w połowie drogi do zamku przebiegł jej po plecach lodowaty dreszcz przerażenia, gdy zdała sobie sprawę, że zapomniała o Peg.

Odwróciła się jak rażona piorunem i nie zważając na łopotanie rozwianego płaszcza, popędziła z powrotem krętymi uliczkami. Gdy wpadła w uliczkę Netty, powietrzem wstrząsnął przenikliwy krzyk dziecka. Willow omal nie zemdlała, ale krzyk ucichł równie nagle, jak się rozległ. Drzwi chaty nadal stały otworem. Willow wpadła do środka, nie tracąc czasu na pukanie. Na widok pustego koszyka obok kominka serce przestało jej bić.

I dobrze, bo dzięki temu usłyszała cichutki, niemelodyjny śpiew. Odwróciła się i ujrzała Nettę na brzeżku łóżka, wpatrzoną w zawiniątko, które piastowała w ramionach.

Zawiniątko poruszyło się, zakwiliło i wydało potężne beknięcie, godne dorosłego, brzuchatego piwosza. Kobieta podniosła głowę i posłała Willow uśmiech równie zniewalający, jak uśmiech Peg.

- Zdaje się, że mnie lubi. Ucichła natychmiast, gdy zaczęłam śpiewać.

Willow osunęła się bez sił na zydel i otarła czoło rękawem.

- To cudownie, że przypadłyście sobie do gustu. Może pośpiewamy we trójkę... jak tylko odzyskam oddech.

Netta oderwała spojrzenie od twarzyczki dziecka. Jej uśmiech zbladł. Wstała i podała zawiniątko Willow.

- Wybacz, pani. Zapomniałam się. Nie powinnam jej nawet dotykać tymi rękami.

Willow przyjrzała się bacznie pobladłej kobiecie.

- A czemuż to? Są chyba czyste i mocne, prawda? Tylko podłóż jej jedną dłoń pod główkę, a drugą pod plecki, bo będzie ci się wyślizgiwać jak węgorz.

Netta zawahała się, po czym przytuliła dziecko do piersi. Gdy znowu podniosła oczy, oprócz nieufności pojawił się w nich wyraz niechętnego podziwu.

- Znałam wiele dam, ale żadna nie zasługiwała na ten tytuł. Jeśli nadal chcesz, nauczę cię wszystkiego, czego ci potrzeba, żeby zadowolić twego ukochanego lorda Bannora.

Willow uśmiechnęła się w zamyśleniu.

- Wszystkiego? Tak, chcę umieć wszystko.

W południe poranna mgła rozproszyła się zupełnie. Dzień był słoneczny i chłodny. Mieszkańcy zamku wylegli gromadnie na zewnątrz, by cieszyć się każdą chwilą wolności przed nadejściem śnieżyc, które uwiężą ich za murami aż do wiosny.

Dziedziniec zamku rozbrzmiewał głośnymi śmiechami i tupotem dziecinnych stóp, w szrankach dźwięczały ostrza mieczy. Nawet praczki wytaszczyły balie z ciemnej pralni na słoneczny blask i zajęły się pracą oraz plotkami.

Willow, Beatrix i Mary Margaret wyszły na łąkę przy szrankach, wlokąc za sobą kukłę wypchaną słomą. Willow miała przeczucie, że zgoda na uczenie Mary Margaret strzelania z łuku mogła nie być najmądrzejszą decyzją w jej życiu, ale dzięki temu godziny wydawały się płynąć szybciej. Poczuła słodki dreszcz niecierpliwości. Dzięki naukom, których tak szczodrze udzieliła jej Netta, dziś pojawi się w wieży swego męża uzbrojona w broń potężniejszą niż. szyling i uśmiech.

- Rumienisz się.

Podskoczyła, bezlitośnie wyrwana z rozmarzenia.

- Wcale nie. Gorąco mi.

Beatrix parsknęła z rozbawieniem; z jej ust uleciał obłoczek pary.

- Chyba od marzeń. - Pochyliła się i dodała szeptem. - Albo od wspomnień, sądząc po tym, jak późno wróciłaś do łóżka.

Willow spiorunowała ją spojrzeniem. Sypianie ze wścibska przyrodnią siostrą ma swoje minusy. Zwłaszcza jeśli jest to siostra, która zna ją równie dobrze, jak samą siebie. Beatrix przywiązała kukłę do pobliskiego drzewa. Tymczasem Willow zaprowadziła Mary Margaret na mały pagórek. Łuk dziewczynki był jeszcze mniejszy od broni Desmonda; pasujące do niego strzały były niewiele większe od strzałek, którymi rzuca się do tarczy. Willow uklękła obok małej, modląc się w duchu, by słodka kruszyna wykorzystała swoje strzeleckie umiejętności tylko do dziurawienia sponiewieranych lalek.

- Jedna stsała trafiła moją mamę i mama posła od tego do nieba - oznajmiła Mary Margaret, gdy Willow założyła strzałę na cięciwę.

- Moja mama też poszła do nieba.

- Tez ją trafiła stsala?

- Nie, moja mama rozchorowała się po moim urodzeniu. - Willow przytuliła policzek do policzka dziewczynki i przytrzymała jej rączkę. - Może teraz obie na nas patrzą i uśmiechają się do nas.

- A może trzęsą się z przerażenia - mruknęła Beatrix, niespokojnie spoglądając na ostry czubek strzały.

Willow upewniła się, że Mary Margaret mocno trzyma broń i cofnęła się o parę kroków.

- Widzisz to czerwone serce na piersi kukły? Wyceluj w nie. Potrafisz?

Dziewczynka skinęła głową. Zmrużyła oczy, zacisnęła zęby i naciągnęła cięciwę. Willow wstrzymała oddech, czekając na świst strzały.

- A jeśli go stselę w głowę? - spytała niespodziewanie mała, odwracając się razem z łukiem.

Beatrix uskoczyła w bok. Willow delikatnie wyjęła dziecku łuk z rączek.

- Zasada numer jeden, malutka. Nigdy nie odrywaj oczu od celu.

- O, popatrz - szepnęła Beatrix, wyjmując z włosów suchy listek. - Lord Bannor.

- Gdzie? - Willow odwróciła się, zapominając o łuku, który nadal trzymała w rękach.

Przez chwilę wydawało się jej, że Beatrix z niej zażartowała, ale nie można było nie poznać dumnej postawy człowieka, idącego wzdłuż ogrodzenia u boku sir Hollisa. Górował wzrostem nad swoim towarzyszem i większością rycerzy w szrankach. Schylił głowę ku sir Hollisowi: w jego włosach zalśniło słońce, nadając im granatowy połysk jak na skrzydłach kruka. Kell i Edward biegli za nim jak pieski; ich głowy, jasno- i ciemnowłosa, wyglądały jak miniaturki dorosłych mężczyzn. Bannor zatrzymał się przy rycerzu, sprawdzając jego zbroję. Edward zagapił się i wpadł na niego, za co ojciec rzucił mu zdesperowane spojrzenie.

Willow mogłaby sądzić, że Bannor jest zbyt zajęty, by ją zauważyć, gdyby nie przelotne zerknięcie i oszałamiający uśmiech. Teraz usłyszała świst, na który czekała. Strzała wyprysnęła z łuku i śmignęła przez dolinę, zataczając zgrabny łuk. Willow znieruchomiała ze zgrozy. Stałaby dłużej niczym kamienny posąg, gdyby Mary Margaret nie pociągnęła jej za rękaw.

- Och. Willow, zastseliłaś papę! On tez pójdzie do nieba?

20

Willow spodziewała się wszystkiego, ale nie tego, że Bannor wyrwie strzałę z ramienia, spojrzy na nią ze zdziwieniem, rzuci strzałę przez ramię, a wszystko to zrobi, nie zwalniając kroku. Oczywiście, pomyślała, za chwilę padnie nieprzytomny w kałuży krwi!

Ocknęła się z odrętwienia, uniosła spódnicę i rzuciła się pędem przez łąkę. Jednym bardzo niedystyngowanym skokiem przesadziła niską żerdź ogrodzenia i padła Bannorowi w ramiona.

- Och, przebacz mi, przebacz! - krzyknęła gorączkowo. - Zapomniałam, że trzymam łuk, a potem cię zobaczyłam, a ty się uśmiechnąłeś, a ja właśnie mówiłam Mary Margaret, że nie wolno tracić celu z oka i, och, nie chciałam do ciebie strzelić, nie chciałam!

Bannor chwycił ją za łokcie i pomógł odzyskać równowagę.

- A, to twoja strzała? Myślałem, że któryś paź znowu spudłował.

Szarpnęła go za ramię.

- Szybko, panie, szybko! Musisz się położyć, bo zemdlejesz!

- Ależ czuję się doskonale - zaprotestował i rzucił sir Hollisowi rozbawione spojrzenie.

- Na pewno nie! Ból i strata krwi zmąciły twój osąd!

Zarzuciła mu ręce na szyję, by zmusić go do położenia się na ziemi. Rycerze w szrankach przestali walczyć i przyglądali się im z niekłamanym zainteresowaniem.

- Dobrze! Dobrze! - zawołał, przyklękając na posypanej piaskiem trawie. - Nie ma potrzeby mnie dusić. Już się kładę.

Wokół nich zebrał się tłum. Willow położyła sobie jego głowę na kolanach i pogłaskała go czule po włosach.

- Proszę... tak lepiej?

- Zdecydowanie - mruknął Bannor, rzucając spojrzenie na jej piersi. Hollis przewrócił oczami.

- Zapewniam cię, pani, nie ma potrzeby się niepokoić. Lord Bannor poniósł znacznie większe obrażenia z rąk...

Bannor odchrząknął znacząco. Jego przyjaciel urwał w pół zdania.

- Być może lady Willow ma rację. - Przymknął oczy. - Właśnie mi się zakręciło w głowie.

Nigdy nie sądził, że jego żołnierze ujrzą go rozciągniętego na ziemi, z głową na kolanach kobiety. Jednak szept Willow, słodki i niebezpiecznie uwodzicielski, wabił go bardziej niż pieśń syreny. Bannor dobrze znał urok kobiet. Chętnie przyjmował wszelką słodycz, jaką go obdarzały. Lecz zawsze odmawiał sobie ich czułości, oznaczającej w jego oczach słabość, na którą nie mógł sobie pozwolić.

Zimny głos Desmonda przedarł się przez jedwabną sieć, którą otoczyła go Willow.

- Co mu się stało?

- Willow go zastselila. Teraz pójdzie do nieba.

Bannor otworzył jedno oko i spojrzał na swoją córeczkę, której jasne loczki wyglądały niczym anielska aureola.

- Tęskniłabyś za mną, kochanie?

Mary Margaret zastanowiła się poważnie, po czym wzruszyła ramionami.

- Chyba nie. Niebo nie jest dalej niż Francja.

- Dla mnie może iść prosto do piekła.

Willow wydała cichy okrzyk. Bannor otworzył oczy i napotkał wyzywające spojrzenie Desmonda. Kell i Edward zasłonili usta rękami, tłumiąc chichoty. Rycerze zamilkli, czekając na wybuch wściekłości swego pana.

Bannor westchnął ciężko.

- Nie chciałbym cię zawieść, synu, ale teraz idę prosto do łóżka.

- Możesz iść, panie? - zatroszczyła się Willow, rzucając Desmondowi ostrzegawcze spojrzenie. - Czy kazać sprowadzić nosze?

- Chyba zdołam pójść. - Bannor spojrzał na nią boleśnie i z całą premedytacją zatrzepotał ciemnymi, długimi rzęsami. - Z twoją pomocą.

Objęła go smukłym ramieniem, by pomóc mu wstać. Sir Darrin spojrzał za nimi, zdjął hełm i podrapał się po szpakowatej głowie.

- Bardzo dziwne. Lord Bannor nigdy nie potrzebował pomocy, nawet gdy wypełzł z tej fosy w Poitiers z tuzinem strzał w grzbiecie.

- Ani gdy uciekł z lochów Calais, niemal całkiem zagłodzony i umęczony na torturach - dodał jego towarzysz.

Sir Darrin pokręcił głową.

- Mam nadzieję, że nie zaczyna mięknąć.

Hollis zajrzał między nich.

- O to nie ma obawy, jeśli tylko będzie przy nim lady Willow.

Willow mocno trzymała Bannora, prowadząc go przestronnymi korytarzami zamku. Po drodze rzucała rozkazy, i to takim głosem, że przerażone służące i paziowie puszczali się biegiem po bandaże, gorącą wodę i lecznicze zioła.

W pobliżu schodów pochwyciła jego zerknięcie.

- O co chodzi, panie?

- Trudno mi uwierzyć, że miałem cię kiedyś za ciche, słodkie stworzenie.

Słowa oburzenia zamarły jej na ustach, gdyż zaraz potem Bannor wydał rozdzierający jęk i chwycił się za ramię. Odważyła się go zostawić na chwilę dopiero, gdy usadziła go bezpiecznie na łożu. Oparł się na poduszkach, a ona zajęła się bandażami, miską gorącej wody i ziołami, które ułożyła na ławie.

- Desmond nie chciał tego powiedzieć - odezwała się, nie patrząc na niego.

- Chciał, chciał. Nienawidzi mnie.

Pokruszyła garść majeranku i wsypała go do wody.

- Gdyby cię nienawidził, byłby obojętny, a nie wściekły na ciebie.

Bannor przyjrzał się jej ciekawie.

- Skąd tyle wiesz o tym moim niesfornym synu?

Z największą uwagą złożyła bandaże i zamoczyła je w wodzie.

- Ponieważ był czas, kiedy i ja zrobiłabym wszystko, byle tylko ojciec mnie zauważył. Mogłabym mu nawet powiedzieć, żeby poszedł prosto do piekła. - Rzuciła mu spojrzenie z ukosa. - Albo uparłabym się, że poślubię człowieka, którego nawet nie widziałam.

Przez jego twarz przemknął ulotny cień.

- Nie wątpię, że bardzo żałowałaś tego buntu.

- A teraz zajmijmy się raną, dobrze? - rzuciła lekko.

Skrzywił się, gdy delikatnie odjęła jego dłoń od ramienia. Zmarszczyła brwi; na płótnie koszuli nie było ani jednej plamki. Spojrzała na drugą rękę, gdzie rękaw był lekko zaciągnięty.

Bannor natychmiast chwycił się za tę rękę.

- To pewnie ból fantomowy. Przedziwne uczucie.

- Na pewno - mruknęła, przyglądając się mu zwężonymi oczami. Jego opalona skóra nie zdradzała ani śladu bladości. Dość gwałtownie podwinęła mu rękaw, lecz po chwili znów targnęły nią wyrzuty sumienia. Na ramieniu wykwitła rana jak czerwony kwiat.

- Och, przepraszam! Nie powinnam się tak z tobą obchodzić! - Odwinęła bandaż i delikatnie osuszyła strużkę krwi. - Wybaczysz mi?

Westchnął w zamyśleniu.

- Na szczęście dla ciebie, pani, nigdy nie byłem pamiętliwy.

Spróbowała bardziej podwinąć mu rękaw, ale grube płótno stawiło opór.

- Opatrzę tę ranę lepiej, jeśli to zdejmiemy. - Nie czekając na odpowiedź, zaczęła zdejmować mu koszulę przez głowę.

- Chyba nie... - wymamrotał Bannor przez materiał. Było już za późno. Koszula została jej w rękach, a jej spojrzenie padło na nagą pierś Bannora. To Bóg stworzył ją jako dzieło sztuki, całe w potężnych muskułach i ciemnych kędziorach. A człowiek zrobił wszystko, by je zniszczyć. Gdy podglądała Bannora przez szparę w murze, migotliwe światło świecy zatuszowało najbardziej szokujące z jego tajemnic. Willow, niema z wrażenia, przesunęła drżącą ręką po okrutnej bliźnie, ciągnącej się od szczytu mostka do ostatniego żebra.

- To z pierwszego turnieju - powiedział Bannor cicho, nie odwracając spojrzenia od jej twarzy. - Szczęście, że lanca tylko mnie drasnęła.

W milczeniu oglądała cienką bliznę, rozdzielającą jego lewą brodawkę i zataczającą łuk wokół jego serca. Podniosła na niego pytający wzrok.

- Sztylet. Francuski król Filip wynajął zabójcę, który zakradł się do mojego namiotu, gdy spałem, ugodził mnie sztyletem i zostawił na pewną śmierć. - Jego usta drgnęły w drapieżnym uśmiechu. - Bardzo się zdziwił, gdy następnego dnia zrewanżowałem mu się wizytą i oddałem sztylet.

Dotknęła wgłębienia na prawo od mostka, potem identycznych znaków po obu stronach serca.

- Strzała. Druga strzała. Trzecia - powiedział, przewracając oczami.

Wstrzymał oddech, gdyż jej ręka osunęła się niżej, ku lśniącej, pofałdowanej bliźnie pokrywającej połowę jego brzucha i znikającej w spodniach.

- Wrzący olej. - Wzruszył ramionami. - To moja wina. Nie wskoczyłem na mury tak szybko, jak powinienem.

Zesztywniał, lecz nie zaprotestował, gdy kazała mu się pochylić do przodu. Gdy jego plecy ujawniły się w pełnej krasie, wreszcie odzyskała głos i jęknęła. Skórę na grzbiecie znaczyło mrowie śladów po strzałach. Jednak nie te pamiątki po wygranych i przegranych bojach wycisnęły jej łzy z oczu, lecz blade pasy, krzyżujące się na jego atłasowej skórze od szerokich ramion po krzyż.

Bannor znieruchomiał, gdy przesunęła po jednym z nich koniuszkami palców.

- Zaledwie dwadzieścia. Francuzi byli nadzwyczaj rozczarowani, gdy udusiłem strażnika batem, którym mnie chłostał.

Willow objęła go w pasie i przytuliła policzek do zmasakrowanych pleców. Zapragnęła móc uleczyć go balsamem swych łez.

Bannor wypuścił wstrzymywany oddech. Był obdarzony niemal nieludzką odpornością na ból, ale łzy Willow obudziły w nim prawdziwe cierpienie. Usiłował je zatuszować śmiechem.

- Nic dziwnego, że kryjesz twarz. Wiem, że to okaleczone ciało stanowi przerażający widok. Teraz już rozumiesz, dlaczego w łożnicy spotykałem się z moimi żonami w ciemnościach. I pod okryciem.

Willow przesunęła ustami po jego plecach, budząc w nim dziwne uczucie, ni to ból, ni to rozkosz.

- Twoje blizny są niczym ordery za męstwo. Powinieneś się nimi szczycić.

Bannor siedział nieruchomo, ona zaś całowała każdą bliznę po kolei.

- Nie sądziłem, że starczy ci okrucieństwa, by wyrwać ze mnie to wyzwanie - rzucił urywanym głosem. - Dobrze. Wyznaję. Rana, którą mi zadałaś, to tylko draśnięcie. Skorzystałem z okazji, by uciec z pazurów mych dzieci i zwabić cię do łóżka przed północą. Jeszcze nigdy nie byłem tak opętany.

Willow pamiętała ich pierwsze spotkanie - jak bardzo chciała znaleźć w nim jakąś wadę, tylko po to, by uwierzyć, że jest prawdziwy. A kiedy musnęła ustami cień zarostu na jego brodzie i poczuła jego upajający zapach, jej książę wydał się bladą, niewartą uwagi zjawą. Bannor miał zamknięte oczy, gęste długie rzęsy leżały mu na policzkach.

Jęknął głucho, gdy musnęła jego usta.

Jej książę miał nieskazitelnie piękne zęby, przez co niewielka szczerba na przednim zębie Bannora wydawała się tym bardziej czarująca. Willow przesunęła językiem po tym ułamanym zębie, doprowadzając swego małżonka na skraj szaleństwa. Jednak zanim zdołał zareagować, przesunęła się niżej.

Pierś jej księcia była gładka i bezwłosa jak u chłopca. Willow przeczesała palcami ciemne kędziory na piersi Bannora, rozkoszując się ich szorstkością. Przycisnęła usta do szerokiej wstęgi blizny, biegnącej od mostka do ostatniego żebra. Obsypała ją pocałunkami, by przynieść rozkosz tam, gdzie był tylko ból. Odszukała bliznę po sztylecie zabójcy.

Palce jej zadrżały na myśl, że ktoś usiłował na zawsze zatrzymać to silne serce, bijące miarowo pod jej dłonią. Przesunęła językiem po rozpłatanej brodawce; Bannor wplątał palce w jej włosy i jęknął. Jej wargi pieściły ciało wokół każdego śladu po strzale, aż ześliznęły się niżej, niżej, jeszcze niżej, do blizny po oparzeniu. Bannor mógłby przysiąc, że od wielu lat to miejsce było całkowicie niewrażliwe na impulsy, jednak jedno muśnięcie wilgotnych ust Willow wystarczyło, by w głowie zakręciło mu się z pożądania. Jej wargi dotarły do skraju jego spodni. Chwycił ją za ramiona, podniósł ku sobie.

- Pora cię ostrzec, pani -jęknął - że nie mam przy sobie szylinga.

Uśmiechnęła się, uwodzicielsko i wyzywająco zarazem.

- Nie będziesz go potrzebować, panie... chyba że chcesz go ścisnąć między kolanami.

W osłupieniu patrzył, jak Willow rozwiązuje zębami troki jego spodni. Wystarczyło jedno pociągnięcie materiału, by odsłonić dół brzucha, rzadko wystawiany na słoneczne promienie. Zsunęła spodnie jeszcze niżej; Bannor mógłby przysiąc, że płonie od ognia języka Willow, zarazem niebiańskiego i piekielnego. Omal nie spadł z łóżka, gdy delikatnie objęła go przez spodnie. Osunął się na poduszki i zasłonił oczy ramieniem.

Willow uznała jego ochrypły jęk za sygnał kapitulacji. Z zapartym tchem ściągnęła spodnie jeszcze bardziej. W swojej niewinności nigdy nie ośmieliła się wyposażyć wyimaginowanego księcia w tak cudowny dar. Westchnęła w oszołomieniu. Niedoskonałości jego ciała dodały mu jeszcze uroku. Tym razem objęła go obiema dłońmi, nieśmiało szacując jego imponujące rozmiary. Na ten widok bolesny głód, który w niej pulsował, rozgorzał jeszcze bardziej.

Bannor szarpnął się konwulsyjnie pod czułym dotykiem warg Willow. Tego daru nie ofiarowała mu ani Mary, ani Margaret, a on był zbyt dumny, by je o to poprosić. Nie mógł oderwać oczu od Willow, która pieściła go nie w ciemnościach, nie pod kołdrą, lecz w oślepiającym blasku dnia, w którym jej włosy wyglądały jak roztopione srebro.

Chwycił obiema garściami te ciemne jedwabiste kędziory. Kim była jego żona? Aniołem czy diablicą? Nie wiedział i, prawdę mówiąc, niewiele go to obchodziło. Wiedział tylko, że oddałby za tę chwilę wszystko. Aż wreszcie odrzucił głowę do tyłu i zawył w ekstazie, gdyż Willow zadała mu śmierć tak słodką, o jakiej nigdy nie słyszał.

Przeszyła go strzałą, która trafiła w sam środek serca. Jeszcze drżał w ostatnich ostrych spazmach, lecz już przyciągnął Willow do siebie i pocałował długo i namiętnie. Oboje wzdrygnęli się nerwowo, gdy ktoś zapukał niecierpliwie do drzwi i z korytarza dobiegł ich władczy głos Mary Margaret:

- Willow! Czy papa już posedł do nieba?

Bannor stłumił śmiech we włosach swojej żony.

- W rzeczy samej - szepnął. - A ty, aniele, go tam zabrałaś.

Dzwony w kaplicy właśnie zaczęły wybijać północ. Willow wśliznęła się do komnaty Bannora, niosąc pod pachą drewniany talerz. Złożyła swoje brzemię na stole i skomponowała apetyczną martwą naturę z sera, chleba i flaszy wina z korzeniami. Wyjęła z żelaznych uchwytów pochodnię i zapaliła nią drwa na kominku. Wkrótce w komnacie rozległo się przyjemne trzaskanie ognia i rozszedł się balsamiczny zapach płonącej sośniny. Willow zgasiła pochodnię w wiadrze z wodą, trzymanym specjalnie w tym celu. Wolała łagodnie migoczące światło świec.

Z satysfakcją obejrzała swoje dzieło. Jednak wiedziała, że ciepło, jedzenie i wino to zaledwie cień czekających ją przyjemności. Na wspomnienie obietnicy słodkiej zemsty, którą Bannor wyszeptał jej do ucha, serce zabiło jej szybciej. Pościel na łożu była zmięta, a na materacu nadal widniał odciśnięty zarys ciała Bannora. Willow zrzuciła buty i położyła się na tym miejscu, wtulona w duże wgłębienie. Czuła się bezpieczna jak zwierzę w swojej norze.

Gdy się obudziła, dzwony biły znowu. Raz. Dwa. Trzy. Wstała i potarła oczy, zdziwiona i zdezorientowana. Chleb i ser były nietknięte, ogień przygasał.

- Bannor? - szepnęła. Nieśmiałe pytanie pozostało bez odpowiedzi.

Boso wyszła z komnaty i podreptała po schodach. Zajrzała w pierwsze drzwi, do których się zbliżyła. Choć dzieci miały kilka łóżek, niemal zawsze trafiały do wielkiego łoża z baldachimem, zajmowanego przez Desmonda, Ennisa, Kella i Edwarda. Jednak dziś Desmond spał sam, dziwnie zagubiony na środku ogromnego posłania. Z otwartymi ustami i piegowatymi policzkami wyglądał na pięcioletnie dziecko.

Willow ostrożnie otuliła go kocem. Być może nie pamiętał nawet, jak robiła to jego rodzona matka. Poszła dalej, coraz bardziej zaniepokojona. Szerokie kamienne schody prowadziły do serca zamku. Ponieważ pijacy i znużeni wędrowcy nieraz szukali tu schronienia przed zimnem, nie zdziwiła się na widok gromadki wokół kominka.

Dopiero po chwili przekonała się ze zdumieniem, że gromadkę tę stanowi pan zamku i jego potomstwo. Ukryła uśmiech. Wyglądało na to, że dzieci przegrały wielką wojnę o ciszę nocną, która rozpoczynałaby się dopiero po północy. Podobnie jak ich ojciec. Bannor leżał pomiędzy małymi ciałkami niczym zwyciężony olbrzym.

Meg, Margery i Colm opierali główki na jego muskularnym udzie. Ennis i Mary leżeli po jego obu stronach, Hammish zaś, Edward i Kell skulili się w kłębuszki tuż obok. Edward mamrotał coś przez sen, a Hammish przyciskał usta do ucha Kella. Willow miała nadzieję, że nie śnił o smakowaniu jakiegoś delikatesu.

Mary Margaret spała w zgięciu ramienia ojca. Choć stwierdziła, że nie tęskniłaby, gdyby poszedł do nieba lub do Francji, zaciskała piąstki na jego kubraku, jakby bała się go wypuścić nawet przez sen. Zakwiliła, a Bannor natychmiast przygarnął ją mocniej do siebie. Jego potężne ramię stanowiło tarczę, przez którą nie mógł się przebić żaden nocny koszmar, choćby najstraszniejszy.

Jeszcze trzy godziny temu gdy dzwony wybijały północ, Willow mogłaby przysiąc, że ma wszystko, czego pragnie. Ale gdy spojrzała na jasną i ciemną głowę córki i ojca, do oczu napłynęły jej łzy i zrozumiała, że sarna nie jest lepsza od rozpieszczonego dziecka, które zawsze chce więcej, niż ma.

Już jej nie wystarczało, że Bannor jej pragnie. Chciała, żeby ją też pokochał.

Tak jak ona jego.

Jej serce przeszyła strzała słodko-gorzkiego pragnienia, jakiego nigdy nie czuła na myśl o swoim księciu. Aż do tej chwili nie rozumiała, dlaczego Bannor uważa miłość za dowód słabości. Teraz, gdy cicho wyśliznęła się z sali, zaczynała go rozumieć, gdyż cała drżała w gorączce, na którą nie znała lekarstwa.

21

Następnego ranka znów zadrżała, teraz jednak z innego powodu. Temperatura spadła w nocy i na kolorowym szkle w jej oknie skrzyły się drobinki szronu. Niebo nad zamkiem było równie ponure jak ona.

Dobrze pamiętała, że Beatrix rzadko wstawała w Bedlington przed południem, jednak ciągle nie traciła nadziei, że zdoła wyrwać dziewczynę z otępienia. Codziennie Beatrix mamrotała coś pod nosem i naciągała futra na głowę. Tym razem było tak samo. Willow westchnęła z żalu, że nie może zrobić tego samego.

Włożyła obszytą sobolami suknię ze szkarłatnej wełny i zbiegła na dół, do ogrzanej jadalni. Na palenisku płonęły grube drwa. Bannor, sir Hollis i dzieci siedzieli przy najlepszym stole, rycerze zaś, giermkowie i żołnierze spożywali posiłek przy mniejszych stołach, rozstawionych w całej sali.

Na widok Willow Bannor przerwał rozmowę z sir Hollisem.

- Witaj, pani - mruknął i przyjrzał się jej uważnie. - Ufam, że noc była przyjemna.

- Niezwykle - odparła, zastanawiając się, czy widok pustego, zimnego łoża rozczarował także jego. Miejsce obok było wolne, jednak z rozmysłem usiadła na ławie przy Hammishu. Wolała, żeby Bannor pomyślał, że jest rozczarowana, niż żeby domyślił się prawdy.

W brązowych spodniach i sztywnym kubraku ze szmaragdowej wełny Bannor nie robił wrażenia człowieka, który prawie całą noc przespał na kamiennej podłodze. Był ogolony, a w oczach migotały mu iskierki. Natomiast dzieci nie prezentowały się równie dobrze. Mary skubała owoc granatu, Ennis niemrawo grzebał łyżką w puddingu. Kell i Edward słaniali się nad stołem. Mary Margaret zapadła w drzemkę i wyglądało na to, że lada chwila upadnie buzią w miskę. Nawet Hammish wylizał talerz prawie bez entuzjazmu. Tylko Desmond jadł z ponurą łapczywością, jakby zamierzał pożreć wszystkie granaty w miodzie i cały figowy pudding w zamku, nawet gdyby miał pęknąć. Dzieci ożywiły się nieco, gdy z kuchni wyłonili się giermkowie, uginający się pod ciężarem cynowej tacy pełnej soczystych mięs. Mary Margaret ocknęła się z drzemki i poruszyła noskiem jak zajączek.

Bannor zatarł ręce z radości. Willow rzuciła mu podejrzliwe spojrzenie. Dotąd przed południem jadał tylko czarny chleb i popijał go piwem. Tym razem odciął nożem spory kęs boczku, włożył go do ust i przeżuł z wyraźną przyjemnością.

Dzieci śledziły każdy jego ruch z otwartymi buziami.

- A może trochę bekonu... - zaczął Bannor. Dzieci rozpromieniły się, lecz zaraz potem zmarkotniały, gdyż ojciec dodał: - ...pani?

- Nie, dziękuję, panie - odparła Willow, kryjąc uśmiech. - Zjem to, co dzieci.

- Możesz wziąć moją porcję - powiedział Ennis i podał jej swoją miskę i łyżkę. - Już nigdy nie wezmę do ust figowego puddingu.

Willow zamieszała pudding łyżką z jeszcze mniejszym entuzjazmem niż on. Niestety, nieszczęsna słabość odebrała jej w dodatku apetyt.

- Zjadłbym bażanta - rzucił sir Hollis ze smakiem.

Bannor podał mu tacę nad głowami dzieci, które odprowadziły ją tęsknymi spojrzeniami. Desmond wpychał w siebie czubate łyżki figowego puddingu, przełykając go z dużym trudem. Edward podrapał się w pierś.

- Mogę się dziś wykąpać? Wszystko mnie swędzi.

Kell odsunął się od niego.

- I śmierdzisz.

Bannor włożył do ust spory kawał wieprzowiny.

- Wybacz, synu, lecz zgodnie z warunkami naszej ugody kąpiel będzie dopiero za tydzień.

Kell zatkał sobie nos i jęknął. Edward szturchnął go w żebra.

- I czego się drzesz? Sam też nie pachniesz lepiej. Nawet gorzej.

Bannor wytarł usta lnianą serwetką i wstał. Pełne nadziei oczy dzieci przygasły; gestem nakazał giermkowi zabrać tacę do kuchni. Powiódł tryumfującym spojrzeniem po markotnych buziach.

- To w co się dzisiaj pobawimy? W berka? Może w wojnę? Albo w ślepą babkę?

Desmond wbił ponury wzrok w swój pudding. Reszta dzieci walczyła z opadającymi powiekami. Mary Margaret ziewnęła, zasłaniając buzię ręką. Bannor wzruszył ramionami i westchnął z wielkim żalem.

- W takim razie, skoro nikt nie chce się ze mną bawić, sprawdzę, co się dzieje w szrankach. Może tam mnie ktoś potrzebuje.

Posłał Willow mrugnięcie, na widok którego jej serce fiknęło koziołka, i odwrócił się do wyjścia.

- A może potrzebuje cię ktoś w Windsorze. Może królowi trzeba podetrzeć tyłek.

Choć Desmond siedział ze spuszczoną głową, jego głos dotarł wyraźnie do wszystkich kątów sali. Rycerze przestali jeść i znieruchomieli. Niektórzy obejrzeli się z zainteresowaniem, inni zaczęli pilnie oglądać czerwono-złote proporce na ścianach.

Bannor odwrócił się powoli.

- Co powiedziałeś, synu?

Willow wstrzymała oddech. Spodziewała się, że Desmond skłamie lub zaprzeczy, ale on zerwał się na równe nogi. Rumieniec, który zapłonął na jego policzkach, nie był świadectwem wstydu, lecz gniewu.

- Nie chciałbym cię zatrzymywać, ojcze. Z pewnością spieszysz się w szranki, ponieważ nigdy nie wiadomo, kiedy Francuzi znów na nas napadną. I wiesz co? Modlę się, żeby tak się stało! Będziesz musiał udać się królowi na pomoc, prawda? Ale tym razem mam nadzieję, że nie wrócisz! A jeśli tak, to przerzucony przez konia!

Bannor stanął nad Desmondem z twarzą tak kamienną i groźną, że w sali zapanowała martwa cisza. Willow ścisnęła pod stołem drżącą rączkę Hammisha, spodziewając się, że Bannor uderzy syna na odlew. Prawdę mówiąc, musiała przyznać, że chłopak na to zasłużył.

Głos pana zamku był tak niebezpiecznie łagodny, że trzeba było wytężyć słuch, żeby go usłyszeć.

- Jeśli król wezwie mnie do siebie, z całą pewnością stawię się na jego rozkazy. Ale nie mam zamiaru ginąć z ręki Francuza. Nawet gdyby miało ci to zrobić przyjemność.

Odwrócił się i w martwej ciszy wyszedł z sali, odpychając z drogi osłupiałych paziów.

- Bannor! - Krzyk dobiegł go z drugiego końca łąki, bardziej nieustępliwy niż lodowate płatki śniegu, nieustannie kłujące jego twarz dziesiątkami igiełek. Bannor przyspieszył kroku. Zamarznięta trawa chrupała mu pod podeszwami. Prawie całe życie poświęcił wojnie, lecz teraz pragnął tylko chwili spokoju. Cichy szmer rzeki rozbrzmiewał w oddali, kojący i monotonny.

- Panie! - Tym razem krzyk był bardziej natarczywy. I zdyszany.

- Zostaw mnie! - krzyknął Bannor przez ramię, nie zmieniając tempa. - Nie odniosłem dziś żadnej rany.

- Nawet tej. którą zadał ci syn?

Zatrzymał się na brzegu rzeki i zaklął pod nosem. Nie odwrócił się, chociaż za jego plecami rozległo się rozpaczliwe sapanie. Willow przemknęła obok niego, z włosami przysypanymi śniegiem i spódnicą ubrudzoną błotem, jakby upadla przynajmniej parę razy podczas pościgu za nim. Prawdopodobnie runęłaby prosto do rzeki, gdyby nie zatrzymał jej w pędzie.

Zaraz potem puścił ją i ruszył wzdłuż rzeki.

- Możesz mi towarzyszyć, jeśli zechcesz, lecz będę wdzięczny, jeśli nie wspomnisz o moim synu.

Podreptała za nim, potykając się i ślizgając.

- Jak mogłabym o nim nie mówić? Z rozmysłem starał się ciebie sprowokować.

- Tak jak ty teraz?

- Biedny chłopiec, wręcz błagał, żebyś go chwycił za kark i dobrze potrząsnął, jak na to zasłużył - ciągnęła, jakby go nie słyszała. - Gdy odszedłeś, myślałam, że się rozpłacze na oczach wszystkich. A wtedy na pewno by ci nie wybaczył.

Bannor szedł bez słowa.

- Nie rozumiem, dlaczego pozwalasz mu włóczyć się samopas, skoro powinien ćwiczyć w szrankach wraz z tobą i twoimi ludźmi - dodała podniesionym głosem. - I nie rozumiem, jak to możliwe, że lord Bannor Śmiały, duma Anglii i postrach Francji, może się bać jednego chudego trzynastolatka!

Bannor odwrócił się gwałtownie. Oczy mu płonęły.

- Nie boję się go! - ryknął. - Boję się siebie!

Willow stanęła jak wryta, szeroko otwierając oczy. Przeczesał włosy palcami.

- Kiedy ludzie unoszą się gniewem, krzyczą, bluźnią i tupią nogami. Gdy ja wpadam w gniew, toczą się głowy i tryska krew. Przynoszę śmierć. - Ruszył ku niej z wyciągniętymi rękami. - Spójrz na te dłonie! Spójrz, jakie są wielkie! - Zacisnął je w pięści potężne jak bochny chleba. - Wiesz, jaką mają siłę? A gdybym uderzył nimi Desmonda w gniewie? Albo nawet Mary Margaret? Mógłbym im zmiażdżyć kości i roztrzaskać głowy jednym ruchem palców!

Jak to możliwe, że w tej samej chwili zdawał się równie potężny, co bezbronny? Willow nie znała odpowiedzi na to pytanie. Wiedziała tylko, że gdyby już wcześniej nie zrozumiała, że go kocha, poczułaby to właśnie w tej chwili. Sama przeszła ostatnie dzielące ich metry i łagodnie objęła jego zaciśnięte, twarde jak kamienie pięści.

- Wiem tylko, że te ręce są zdolne do wielkiej czułości. I że są stworzone, by dawać rozkosz.

Patrzył na nią mrocznymi, obcymi oczami.

- Zadawały także śmierć.

Pogładziła pokryte bliznami palce.

- Więc tak długo nie chciałeś karać swych dzieci za te przebrzydłe psoty, bo bałeś się, że poniesie cię gniew? Bałeś się, że wpadniesz w bitewny szał, który tak dobrze ci służył w walce, i że ich małe główki potoczą się po podłodze jadalni?

- Owszem. Skąd mam wiedzieć, że bym tego nie zrobił?

- Teraz jesteś na mnie zły, prawda?

- Wściekły!

Gładziła jego rękę tak długo, aż wreszcie rozchylił palce. Pocałowała jego poznaczoną odciskami dłoń i rzuciła mu spojrzenie spod rzęs.

- Czy grozi mi niebezpieczeństwo?

- Większe, niż się spodziewasz - mruknął i delikatnie zdjął jej z włosów płatek śniegu.

- Nie boję się ani trochę - skłamała. Miała nadzieję, że za czułym uśmiechem ukryje strach. - Jesteś dobrym i honorowym człowiekiem. Człowiekiem, który nigdy nie skrzywdził nikogo słabszego od siebie.

- Tak, lecz ty, pani, nie jesteś słaba. - Przesunął kciukiem po jej dolnej wardze. - Przeciwnie. Jeszcze nigdy nie stałem w obliczu tak groźnego przeciwnika.

Niedługo potem Bannor wkroczył znów w szranki z Willow idącą za nim w pewnej odległości. Na jego twarzy malował się wyraz determinacji, który dotąd żołnierze widywali tylko na polu bitwy. Wymienili zaskoczone spojrzenia, gotowi uwierzyć, że Francja jednak znów wypowiedziała im wojnę, tak jak przewidział Desmond.

Kilku bardziej oddanych rycerzy i żołnierzy chwyciło za broń i ruszyło za nim, tak z nawyku, jak i z ciekawości. Groźna procesja dotarła aż do murów obronnych, gdzie uśmiechnięty szyderczo Desmond wciągnął młodszych paziów do gry, której nie mieli szansy wygrać.

- Kiedy zostanę panem na Elsynorze - mówił, potrząsając fałszowanymi kośćmi - nie będziecie musieli tracić czasu na czytanie i pisanie. I dopilnuję, żeby ci podli giermkowie sami polerowali sobie buty, a nie wyręczali się wami. Jeśli ktoś mi odmówi, wrzucę go do lochu, aż wróci do mnie na kolanach, błagając o litość.

Tak się zatracił w swoim monologu, że nie zauważył, iż jego słuchacze patrzą na niego z coraz większym przerażeniem. Oprzytomniał dopiero wtedy, gdy na ziemię przed nim padł wielki cień. Odwrócił się i stanął oko w oko ze swoim ojcem, za plecami którego czekał tuzin groźnych wojowników. Paziowie pierzchli w popłochu; sfałszowane kości wysunęły się ze zmartwiałych palców chłopca. Oczka, które wypadły, zapewniłyby mu wygraną, lecz Desmond już wiedział, że w tej rozgrywce właśnie przegrał.

Ojciec chwycił go za kołnierz i podniósł na wysokość swoich oczu. Na jego kamiennej twarzy pojawił się uśmiech tak straszliwy, że chłopiec zaszczekał zębami.

- Przykro mi psuć twoje piękne plany, synu, ale na razie nie jesteś panem tego zamku. Ja nim jestem.

Desmond szarpnął się, lecz Bannor spokojnie przerzucił go sobie przez ramię i ruszył z powrotem ku szrankom. Chłopiec rozglądał się gorączkowo, usiłując wypatrzyć wśród tłumu gapiów jakąś przyjazną twarz. Właśnie wtedy zauważył Willow.

- Willow! -wrzasnął, wierzgając nogami. -Ratuj! Ojciec oszalał. Wpadł w szał! Proszę, ratuj mnie, bo zetnie mi głowę!

Willow nie mogła powściągnąć kpiącego uśmiechu.

- Jeszcze niedawno prosiłeś go, żeby ratował cię przede mną. Niewiele się nauczyłeś od tego czasu!

Na horyzoncie pojawił się pręgierz. Na ten widok jęki Desmonda przerodziły się w potępieńcze wycie.

- O nie! Tylko nie dyby! Już nigdy nic nie powiem! Przysięgam!

Ale gdy Bannor minął pręgierz, Desmond pożegnał go smutnym spojrzeniem. Nawet śmierć na szubienicy była mu milsza niż ponury los, jaki mu bez wątpienia zgotował ojciec.

Weszli w otwarte drzwi stajni. Po chwili z budynku wypadł tuzin giermków i chłopaków stajennych, przerażonych, jakby gonił ich sam diabeł. Drzwi zatrzasnęły się z potężnych hukiem, od którego wszystkich przeszedł dreszcz.

Kell podbiegł do Willow z oczami błyszczącymi z podniecenia i szarpnął ją mocno za spódnicę.

- Widziałaś? Teraz to już po nim, prawda?

Objęła go i przytuliła do siebie, czując pierwsze ukłucie wyrzutów sumienia.

- Tak, chłopcze. Boję się, że tak.

22

Bannor rzucił swego szamoczącego się syna na snopek świeżego siana. Bał się, że chłopak stchórzy i zacznie płakać, ale Desmond zerwał się na równe nogi i stanął przed nim, kryjąc drżenie ust za fałszywą brawurą. Bannor poczuł z zaskoczeniem, że to mu się podoba.

- No to już - warknął Desmond. - Zbij mnie. Obaj wiemy, że zasłużyłem.

- Owszem, zamierzam to zrobić. Ale wtedy, kiedy ja będę chciał.

Desmond usiadł na snopku. Uśmiechnął się szyderczo.

- A kiedy to nastąpi? Gdy skończysz musztrę? Przyszyjesz głowę lalce Mary Margaret? Czy kiedy zamkniesz się z Willow...

Bannor uniósł brew, czekając, aż chłopak skończy. Desmond wsadził sobie w usta źdźbło trawy i zapatrzył się przed siebie.

- Nie wiedziałem, że tak ci zależy na tym laniu - odezwał się Bannor.

Desmond wzruszył ramionami.

- Myślałem, że to tobie zależy, żeby z tym skończyć. Na pewno masz ważniejsze obowiązki. - Zniżył głos i dodał niemal szeptem. - Królowi trzeba umyć nocnik.

Bannor zgrzytnął zębami.

- Skoro kpisz z mej wierności królowi, powinieneś sobie przypomnieć, że gdyby nie on, nadal byłbym biednym żołnierzem, który musi służyć każdemu, kto mu zapłaci. Wszystko, co do mnie należy - i co należy do ciebie - jest nagrodą za służbę dla niego. Tytuł, ten zamek, jedzenie, które codziennie przed tobą stawiają, ziemia pod twymi stopami. Nawet twoją matkę dostałem w darze od niego. Bastard, taki jak ja, bez jego błogosławieństwa nigdy nie mógłby marzyć, by choć ucałować rąbek płaszcza Mary. I choć ci się to nie podoba, jestem mu wierny. Podczas wojny musiałem walczyć u jego boku.

- Po co udawać, że tak się poświęcałeś? Wszyscy widzieliśmy ogień w twoich oczach, kiedy przychodził czas i musiałeś wracać na wojnę. Moja matka i lady Margaret płakały całymi dniami po twoim wyjeździe, choć ty pewnie zapominałeś o nich... o nas... tuż za fosą.

Bannor nie mógł mu odmówić słuszności. Słowa syna cięły boleśniej niż jakikolwiek cios wroga i budziły pragnienie, by się bronić.

- Znam się tylko na wojnie! Tylko w walce jestem mistrzem. Walczyłem dla króla, ale i dla was - żeby Elsynor zasłynął w świecie i żebyście wy czuli się dumni.

Chłopiec popatrzył na niego tak cynicznie, jakby miał o wiele więcej lat.

- Czy to nasza duma nie pozwalała ci zejść z pola walki, ojcze? A może i twoja?

Dopiero w tej chwili Bannor zdał sobie sprawę, że wszystkie jego wspaniałe zwycięstwa i sława nie mają znaczenia dla tego chłopca, który wychował się bez ojca. On, słynny rycerz i przywódca, prędzej pchnąłby się własnym mieczem, niż opuścił swoich podwładnych, a jednak we własnym domu popełnił taki właśnie błąd. Znów usłyszał własne słowa o królu, honorze i obowiązku. Brzmiały równie pusto, jak puste było spojrzenie Desmonda.

Odwrócił się, nie mogąc patrzeć w oczy syna. Po raz pierwszy w życiu poczuł smak klęski.

- Widzę, że dopuściłem się wielkiej niesprawiedliwości. Pragnąłeś ojca, a ja ci dałem — tylko bohatera. Jednak w twoich oczach nie jestem ani jednym, ani drugim.

Desmond odezwał się znowu, lecz tym razem w jego głosie dźwięczała dziwna nuta smutku.

- Raz, kiedy byłem bardzo mały, uciekłem. Po śmierci mamy... Wziąłem jeden z tych mieczy, które zostawiłeś po ostatniej wizycie. Był ode mnie prawie dwa razy większy, ale i tak zdołałem go dociągnąć aż do granic Elsynoru. Gdy znalazł mnie człowiek ze wsi, z wielkim trudem dźwignąłem miecz i powiedziałem, żeby mi ustąpił z drogi, gdyż jestem synem lorda Bannora Śmiałego i podążam do mego papy, by walczyć u jego boku.

Bannor odwrócił się powoli i spojrzał na swego syna.

- I co zrobił?

- Odebrał mi miecz, zarzucił mnie sobie na ramię i zaniósł Fionie. Przez całą drogę wierzgałem i krzyczałem.

- Nie mogę powiedzieć, że mnie to dziwi. - Śmiech szybko uwiązł Bannorowi w gardle, gdyż w oczach syna zobaczył łzy.

- Byłeś moim bohaterem - szepnął Desmond. - Chciałem być taki sam jak ty.

Bannor dwoma susami przypadł do chłopca i chwycił go w ramiona.

- Kiedyś będziesz wspaniałym rycerzem i o wiele lepszym ojcem ode mnie. I zostaniesz panem tego zamku. Ale nie dziś. Dziś musisz być tylko moim synem. - Pogłaskał chłopca po kasztanowych włosach. - Ciągle pamiętam ten pierwszy dzień, gdy twoja matka położyła cię w moich ramionach. Była bardzo dumna, że dała mi syna.

- Teraz już by nie była, co? - mruknął Desmond, wycierając nos.

Bannor podniósł mu głowę i surowo spojrzał w oczy.

- Przeciwnie. Byłeś dla swojego rodzeństwa matką i ojcem jednocześnie. Twoja matka byłaby z ciebie tak samo dumna, jak jestem ja.

Chłopiec uśmiechnął się niepewnie.

- Naprawdę?

- Tak - przyświadczył Bannor z całym przekonaniem, jakie z siebie zdołał wykrzesać. - Założyłbym się o wszystko.

- O wszystko - powtórzył Desmond z roztargnieniem. Podrapał się po głowie, jakby usiłował sobie coś przypomnieć, strzelił palcami. Pospiesznie wyplątał się z uścisku ojca i ruszył szybkim krokiem do drzwi stodoły.

- A ty dokąd? - zawołał Bannor, idąc za nim.

- Muszę odebrać paziom moją wygraną, zanim z nią uciekną.

- Nie tak szybko, synu. - Bannor położył mu na ramieniu ciężką rękę. Chłopiec obejrzał się trwożliwie za siebie i zadrżał na widok szatańskiego uśmiechu ojca. - Mamy jeszcze do załatwienia kwestię lania.

Ranek skłaniał się ku południu, a z zachmurzonego nieba zaczął sypać biały gęsty puch. Willow krążyła niespokojnie wzdłuż szranków, zastanawiając się, czy nie popełniła tragicznego błędu. Skubała zębami kciuk, nie mogąc się pozbyć przerażającej wizji Bannora, wyłaniającego się ze stodoły ze zmasakrowanym ciałem swego dziecka i oczami płonącymi nienawiścią do kobiety, która popchnęła go do zamordowania pierworodnego syna.

Żołnierze i rycerze wycofali się szybko, mamrocząc pod nosem jakieś usprawiedliwienia. Nie mogli dłużej znieść widoku zrozpaczonej Willow ani wytrzymać ciszy bardziej złowieszczej od wrzasków i błagania o litość. Śnieg padał coraz gęściej, a przerażenie Willow rosło.

Stopniowo wokół niej zaczęły się pojawiać dzieci, których poważne buzie były dla niej kolejnym wyrzutem sumienia. Nawet Edward nie miał nic do powiedzenia. Tuż po jedenastej Beatrix zaszczyciła ich swoją obecnością.

- Słyszałam, co powiedział ojcu - szepnęła do Willow. - Jeśli chcesz znać moje zdanie, to zasługuje na każdą karę.

Willow zganiłaby ją za tę nieczułość, ale zauważyła, że kilka paznokci, którymi tak szczyciła się jej siostra, jest obgryzionych do krwi. Dzwony kaplicy wybiły południe. Willow osunęła się na stóg siana i ukryła twarz w dłoniach. Prawie nie poczuła, że Hammish delikatnie głaszcze ją po głowie.

Wyprostowała się dopiero, gdy drzwi stodoły uchyliły się ze skrzypnięciem i na tle oświetlonego pochodniami wnętrza pojawiła się potężna postać. Willow strzepnęła płatki śniegu z rzęs i wstrzymała oddech, gotowa na najgorsze. Ale ujrzała nie skrwawionego potwora, lecz uśmiechniętego mężczyznę, obejmującego ramieniem swego syna.

Desmond wydawał się wyższy, starszy - jakby uścisk Bannora obudził w nim mężczyznę. Willow zawsze uważała, że z zielonymi oczami i kasztanowymi włosami jest podobny do matki, lecz teraz po raz pierwszy dostrzegła w nim rysy ojca - w dumnym uniesieniu głowy, zaciętym wysunięciu szczęki, słodko naburmuszonym uśmiechu. Dzieci zerwały się na równe nogi i popędziły ku niemu niczym zgraja rozbrykanych szczeniaków. Willow zebrała spódnicę i poszła za nimi. Musiała powitać swego bohatera.

- Desmond! - wrzasnęły bliźniaki.

Meg objęła nogę brata pulchnymi ramionkami, Mary Margaret złapała jego wolną rękę i szarpnęła nią jak skakanką. Beatrix w ostatniej chwili przypomniała sobie, że ma się trzymać na dystans.

- Baliśmy się, że papa cię zabił! - krzyknęła Mary Margaret.

- Zbił mnie - wyznał Desmond i uśmiechnął się radośnie do ojca. - Jak diabli.

Bannor z wysiłkiem przybrał surową minę.

- To lanie należało mu się od dawna.

- Bolało? - spytał Hammish, patrząc na niego oczami szeroko otwartymi ze zdumienia.

- Okropnie - zapewnił go Desmond.

Beatrix zadarła zgrabny nosek.

- Dziwię się, że nie piszczałeś jak dziewczyna.

- Nie pisnąłem ani razu. - Bannor uniósł brew. Desmond spuścił pokornie głowę. - No, może raz. Dziesięcioletnia Mary przyglądała mu się z nowym szacunkiem.

- Jakiś ty dzielny! Ja bym na pewno płakała.

- A ja nie - oznajmił Edward. - Bo jestem mężczyzną, a mężczyźni nie płaczą.

Kell popchnął go tak mocno, że omal go nie przewrócił.

- Za to tak śmierdzisz, że ja się za chwilę rozpłaczę.

Zanim pięści poszły w ruch, Bannor wkroczył pomiędzy chłopców i rozdzielił ich.

- Uciąłem sobie z waszym bratem bardzo długą rozmowę i postanowiliśmy poczynić niejakie zmiany w warunkach naszego traktatu.

Desmond przytaknął, rozpromieniony ze szczęścia, iż ojciec okazał mu zaufanie.

- To prawda! Nie będziemy już jeść granatów w miodzie i puddingu figowego. Codziennie będzie dobre mięso i świeży chleb.

- I warzywa? - upewnił się Hammish z nadzieją. - Nawet te paskudne?

- Tak - przyświadczył Bannor. - Trzy razy dziennie. - Wskazał Edwarda. - Będziesz się kąpał co tydzień, synu. Czy tego potrzebujesz, czy nie. A skoro wszyscy są zmęczeni po zabawie do północy, zaradzimy temu już teraz. Drzemką.

Edward i Kell wymienili spojrzenia czystej zgrozy.

- Drzemka?

- Teraz?

- W środku dnia?

Bannor zmierzwił jasne włosy Kella.

- Nie bądź taki smutny, synu. Pomyśl, jak będzie przyjemnie położyć się w miękkim, cieplutkim łóżeczku, gdy ogień trzaska w kominku, a śnieg pada za oknem. - Spojrzenie rzucone Willow obiecało jej, że miękkie łoże i trzaskający ogień stanowią zaledwie początek przyjemności, jakie dla niej przewidział.

- Szybko, dzieci! - zawołała, zaganiając całą gromadkę do zamku. - Im szybciej zaśniecie, tym szybciej się obudzicie i zasiądziecie wraz z ojcem i ze mną przy dobrej kolacji, na którą będzie mięso i warzywa.

Po paru krokach zdała sobie sprawę, że w jej stadku brakuje jednej owieczki. Mary Margaret klapnęła w śnieg i założyła ręce na piersi. Wpatrywała się przed siebie z buzią wykrzywioną w wojowniczym grymasie.

- Nie będę spać! Nie chcę! Nie zmusisz mnie!

Desmond spojrzał pytająco na Bannora. Wszystkie dzieci patrzyły na ojca, żeby sprawdzić, czy nowe warunki traktatu pozwalają na tolerowanie tak jawnego buntu. Bannor westchnął ciężko i posłał Willow żałosne spojrzenie.

- Skoro ona nie chce spać, to ja także muszę zrezygnować z drzemki. - Wzniósł oczy do nieba, wziął córkę w ramiona, zarzucił ją sobie na ramię i oddalił się z nią w stronę stodoły.

W przeciwieństwie do brata. Mary Margaret nie miała ochoty cierpieć w milczeniu. Jeszcze długo potem, jak Willow ułożyła pozostałe dzieci do snu, wściekłe ryki dziewczynki niosły się przez cały zamek, a były tak przeraźliwe, że wszyscy żegnali się znakiem krzyża i zatykali uszy. Dopiero gdy potworne wycie ucichło, drżący ojciec Humphries odważył się zbliżyć do nawiedzonej stajni.

Uchylił jej drzwi, spodziewając się ujrzeć wszystko, tylko nie małego zmęczonego demonka, słodko śpiącego w ramionach ojca. Bannor podniósł oczy na księdza.

- Cśś... - szepnął, kładąc palec na ustach. - Właśnie ułożyłem ją do snu. -Rozpromieniony w uśmiechu pełnym czułej dumy, odgarnął mokry od łezloczek z policzka córki. - Czyż nie jest całkiem podobna do aniołka?

Ojciec Humphries uśmiechnął się fałszywie i schował w fałdach sutanny krucyfiks i flaszę święconej wody.

- Oczywiście, panie. Aniołek jak z obrazka.

23

Każdy, kto widział tego wieczoru dzieci lorda Bannora, mógłby przysiąc, że ojciec Humphries wypędził z nich demona. Nawet rycerze, ciągle urażeni odebraniem im honorowych miejsc u stołu pana zamku, musieli przyznać, że jeszcze nie spotkali równie grzecznych istotek.

Dzieci, rozpromienione po drzemce, umyte i ubrane w najlepsze aksamitne szatki, wyglądały tak ślicznie, że brakowało im tylko skrzydełek i aureoli. W migotliwym blasku pochodni ich włosy lśniły, a skóra promieniowała tym krystalicznym światłem, właściwym tylko pierwszej młodości. Fiona rozłożyła kołdrę przed kominkiem i pozwoliła Peg i Mags na dołączenie do rozbawionego towarzystwa.

Dzieci wzgardziły słodyczami i puddingiem. Rzuciły się na chrupkie kąski baraniny i soczyste cebulki przyprawione szafranem. Mówiły „proszę'', „dziękuję" i „czy mogę jeszcze?" z taką uprzejmością, że oszołomieni giermkowie wpadali na siebie i rozlewali sosy na lniane obrusy. Bannor, rozparty w fotelu u szczytu stołu, popijał Bordeaux ze srebrnego kielicha i kręcił głową, zastanawiając się, czy przypadkiem jakieś elfy nie wyświadczyły mu uprzejmości i nie zamieniły jego rozwydrzonych, kapryśnych potworów na istoty podobne sobie, słodkie i dobre. Musiał przyznać, że to nie elfom zawdzięczał tę odmianę, lecz pewnemu smukłemu duszkowi o imieniu Willow.

Zerknął na schody. Kaprysy Mary Margaret pozbawiły go czegoś więcej niż poobiedniej drzemki. Stracił parę cudownych godzin, które mógł spędzić w ramionach swojej żony. Uśmiechnął się pod nosem. Gdyby wszystko poszło po jego myśli, spaliby bardzo krótko, a na dół zeszliby jeszcze bardziej zmęczeni. Na widok Willow zapomniał o znużeniu. Miała na sobie suknię miękką i błękitną jak pogodne niebo. Jej czoło przecinał cieniutki złoty łańcuszek, ciemne loki ujmowały twarz w hebanowe ramy. Uśmiechnął się i uniósł kielich w jej stronę.

- Przyjmij gratulacje za wygraną walkę, pani. - Skinął głową w stronę swych dzieci. - Od tej pory powinnaś zasłynąć jako Dama Orderu Łaźni.

- Bałam się, że będę musiała poprosić króla o wsparcie - odparła, zajmując miejsce obok niego. - Mary Margaret za bardzo zbliżyła się do ognia i osmaliła sobie włosy. Musiałam trzy razy zanurzyć Edwarda w wodzie za to, że usiłował utopić Kella. A Hammish zjadł cały kawałek mydła.

Bannor zerknął kątem oka na swego syna, któremu nadal odbijało się bąbelkami.

- Powinienem to samo zrobić z Desmondem. Może to by go oduczyło brzydkich słów.

- Och, to już nie jest konieczne. Beatrix wyszorowała mu usta mydłem, bo zaglądał jej w dekolt.

Bannor westchnął.

- To mnie wcale nie dziwi. Dziś w stodole odbyliśmy nad wyraz pouczającą rozmowę o tym, jak można by skłonić twoją małą służącą, by znów na nim usiadła. Powiedział, że ma ostry język, lecz cała jest bardzo miękka.

Willow wzniosła oczy do nieba.

- Boże uchowaj. No tak, nieodrodny syn swego ojca. Pewnie wkrótce będziesz wychowywać nie tylko własne dzieci, lecz i wnuki.

- Bzdura! - parsknął Bannor. - To tylko dziecko.

Willow zatrzepotała rzęsami z fałszywą niewinnością.

- A ile lat miałeś ty, mój panie, gdy po raz pierwszy zainteresowałeś się ładną dziewczyną?

Bannor pobladł i wychylił resztę wina jednym haustem.

- Koniec! Jeszcze dziś zamknę go na klucz!

- A siebie?

Pochylił się do niej; ciepłe tchnienie połaskotało jej policzek.

- Pod warunkiem, że z tobą...

Podniosła na niego zamglone szare oczy. W tej samej chwili cała sala zniknęła, a oni zostali sami w chmurze jaśminowej woni.

Z zapatrzenia wyrwały ich oklaski. To dzieci witały pojawienie się giermka z tacą, na której spoczywał cały paw. Został oskubany przed przyrządzeniem, a potem kucharz umieścił w pocie czoła wszystkie lśniące pióra na miejscu, by ptak odzyskał dawną świetność. Dzieci szalały z zachwytu.

- Chyba popełniliśmy poważny błąd, dając się im wyspać - szepnął Bannor. - Boję się, że dziś już nie zasną.

- Tak jak i ty, panie.

Znaczące spojrzenie Willow obudziło w nim jeszcze większą chęć, by uciec razem z nią. Czuł się jak zdesperowany giermek, który usiłuje zwabić służącą do jakiegoś ciemnego kąta. Kiedyś potrafił zerwać łańcuchy i utorować sobie drogę z pilnie strzeżonego lochu. Teraz nie mógł uniknąć tuzina dzieci.

Miał już przerzucić sobie Willow przez ramię, wydobyć miecz i zagrozić, że zetnie głowę każdemu, kto stanie mu na drodze, gdy ku zachwytowi dzieci trupa minstreli i aktorów, którzy znaleźli pod jego dachem schronienie przed śniegiem, postanowiła zapracować na kolację. Dwóch akrobatów zaczęło wywijać salta przez całą salę jadalną. Na ten widok nawet najbardziej znudzeni rycerze sypnęli groszem i nie szczędzili im pochwał. Jeden muzykant wskoczył na stół i zaczął wystukiwać rytm kijkami, drugi zakręcił rączką liry korbowej. Wesołe dźwięki instrumentu zwabiły małego pieska, który stanął na tylnych łapach i począł tańczyć. Willow roześmiała się w głos, gdy piesek przyjął z jej ręki kąsek pieczonego pawia i zatańczył wesoło, jakby w podzięce.

Bannor przyglądał się profilowi swej żony, zachwycony nią tak samo, jak ona była zachwycona pieskiem. Klaskała do rytmu muzyki, oczy lśniły jej z radości i wyglądała na niewiele starszą od Mary Margaret. Objął ją ramieniem i czule uścisnął.

- Bardzo pocieszny, nieprawda, księżniczko?

Znieruchomiała. Zerknął w dół i napotkał jej spojrzenie... bardzo dziwne spojrzenie. Jej oczy stały się ogromne i zamglone.

- Muszę ci coś wyznać... - szepnęła. Spuściła głowę i zacisnęła dłonie. - Ja...

Przysunął się do niej, by dosłyszeć ciche słowa przez cienkie piski bliźniąt. W tej samej chwili drzwi otworzyły się z potężnym trzaskiem. Willow wzdrygnęła się trwożliwie.

- To na pewno tylko znużony wędrowiec, który szuka schronienia przed burzą - zapewnił ją Bannor i dotknął jej drżących dłoni. - Co mi chciałaś powiedzieć? Popełniłaś jakiś paskudny grzech? A może dopiero chcesz go popełnić? Chętnie ci pomogę.

Jego uśmiech zbladł, gdyż w sali pojawili się żołnierze. Szli z poważnymi minami. Bannor wstał, niechętnie wypuściwszy dłonie swej żony. Spodziewał się, że strażnik zbliży się do niego, ale ten starał się nawet nie patrzeć w jego stronę. Podszedł prosto do Fiony i szepnął jej coś do ucha.

Staruszka zmarszczyła brwi, wstała i poszła za nim, zostawiając Mags i Peg pod opieką skrzywionej Bei. Bannor poczuł lodowaty dreszcz, który nie miał nic wspólnego z zimnym powiewem płynącym od otwartych drzwi. Jak się okazało, instynkt go nie zawiódł, gdyż po chwili w jadalni pojawiła się Fiona z małym, obdartym tobołkiem w objęciach. Na jej widok w komnacie ucichły wszelkie szepty. Muzykanci wycofali się na swoje miejsca i nawet dzieci zamilkły. Bannor zdał sobie sprawę, że domownicy omijają wzrokiem nie jego, lecz Willow. Sam także nie miał odwagi na nią spojrzeć, ale słyszał jej drżący oddech i wiedział, że zastygła w bezruchu.

Fiona wyciągnęła do niego zawiniątko.

- Strażnik znalazł to przed bramą, panie. Biedactwo prawie zamarzło na śmierć.

Bannor odchylił fałdę materiału tak wytartego, że mógłby służyć tylko jako szmata. Dziecko było maleńkie, prawie nie przypominało człowieka. Było przeraźliwie chude, osłabione i popiskiwało jak zamorzone głodem kocię. Jego

zamglone błękitne oczy świadczyły, że przyszło na świat całkiem niedawno, być może nawet tego wieczoru. Co za szkoda, pomyślał półprzytomnie, że musiało się pojawić na tym zimnym, bezlitosnym świecie.

- Tu jest list - odezwała się Fiona. Ponieważ Bannor trzymał dziecko, podała zmięty skrawek pergaminu sir Hollisowi. Rycerz z trudem odczytał niewprawne bazgroły.

- Zaopiekuj się nim, Panie. Jest Twój.

Bannor podchwycił spojrzenie Willow. Wyraźnie wstrząśnięta, wpatrywała się przed siebie z twarzą bladą jak egipskie płótno.

Spojrzał jeszcze raz na bezbronne stworzenie, które trzymał w objęciach. Było zbyt słabe, by chwycić go za palec, którym głaskał jego maleńką piąstkę.

- Oczywiście, jest mój - oznajmił głośno i zdecydowanie, po czym oddał dziecko Fionie. - Ogrzej go przy ogniu, bo mu odpadnie ten mały nosek. I poślij Beę po mamkę Mags. Powinna mieć dość mleka, żeby nakarmić oboje.

Obrzucił zebranych tym samym przenikliwym spojrzeniem, na widok którego wrogowie pierzchali w popłochu.

- Czemu tak ucichliście? - spytał. Nalał do kielicha wina i uniósł go w górę. - Nie co dzień wasz pan wita w Elsynorze nowego syna!

Żołnierze poszli za jego przykładem i wznieśli kielichy w górę. Muzykanci zaczęli grać do tańca, dzieci wyskoczyły zza stołu i zgromadziły się wokół Fiony, chcąc spojrzeć na nowego braciszka.

Jakiś młody rycerz klepnął Bannora po plecach z bezceremonialnością, na którą jeszcze parę minut temu nie mógłby się odważyć.

- Wojna się skończyła, lecz dobrze wiedzieć, panie, że twoja lanca nadal trafia celnie.

- Nie zwracaj uwagi na bezczelnego młodzika - odezwał się sir Darrin ze złośliwym uśmieszkiem. - Powiadają, że tak mu spieszno wbić własną lancę, iż nie może trafić do celu.

- Lepsza lanca zbyt szybka niż stara - odwarknął młody rycerz i spiekł raka.

Rycerze ryknęli śmiechem. Otoczyli Bannora, chętnie dzieląc się własnymi żartobliwymi domysłami na temat jego legendarnej sprawności. Dopiero po chwili zdołał uciec z ich jowialnych objęć. Ale wtedy krzesło Willow było już puste.

Willow leżała nieruchomo we własnym łożu, obserwując ruch gwiazdek śniegu za oknem i nasłuchując uderzeń dzwonu z. kaplicy. Usiłowała nie drżeć. Dźwięki ciągnęły się w nieskończoność, a jednak ucichły zbyt szybko, pozostawiając ją na pastwę ciszy, mąconej jedynie pochrapywaniem siostry. Zastanawiała się, czy Bannor krąży niespokojnie po swojej komnacie, czekając na jej nadejście.

Leżała odwrócona plecami do Beatrix, podłożywszy pod policzek lodowate dłonie. Gdy Bea pojawiła się w komnacie, Willow udała, że śpi. Nie zniosłaby jej paplania o dramatycznym pojawieniu się nowego dziecka lorda Bannora. Być może powinna się cieszyć, że dziecko przyniesiono, zanim zdążyła się karygodnie upokorzyć. Zanim zdążyła wyrzucić z siebie te dwa słowa, które odsłoniłyby jej serce na każdy cios.

Mocno zacisnęła powieki, słysząc echo głosu Bannora: „Bardzo pocieszny, nieprawda, księżniczko?" Może zdołałaby się oprzeć słodkiemu czarowi jego objęć, urokowi promieniejących twarzy jego dzieci i poczuciu, że po raz pierwszy w życiu ma własną rodzinę. Ale to niedbale rzucone pieszczotliwe słowo zupełnie ją oszołomiło, sprawiło, że znów stała się tamtą małą żałosną dziewczynką, zbyt dumną, by uwierzyć, że można jej nie kochać.

Po raz pierwszy przed oczami stanęła jej olśniewająca przyszłość, jak arras tkany złotem i srebrem. Przyszłość, w której Elsynor był jej domem, o jakim zawsze marzyła.

Ten arras zaczął się przed nią rozwijać w chwili, gdy Fiona pojawiła się z dzieckiem, które Bannor spłodził z inną kobietą. I w tej samej chwili Willow zdała sobie sprawę, że ów wymarzony dom jest zamkiem ze snów, zbudowanym

na fundamentach z chmur. Wtuliła twarz w mokrą poduszkę i trwała tak bardzo długo. Nie poruszyła się, gdy dzwony wybiły jedną melancholijną nutę.

Dźwięk jeszcze unosił się w powietrzu, gdy drzwi komnaty otworzyły się z trzaskiem. Willow poderwała się z posłania i spojrzała prosto w płonące oczy swego męża.

24

Beatrix poderwała się z posłania i wrzasnęła. Aż do tej chwili Willow nie potrafiła sobie wyobrazić, jak mogli się czuć wrogowie Bannora. Jego nadąsane słodko usta były zaciśnięte z bezkrwistą linię, a oczy pociemniały jak nocne niebo. Lśniła w nich drapieżna determinacja, przed którą nie mogła jej obronić ani barykada z mebli, ani kadzie z wrzącym olejem. Prawie odetchnęła z ulgą, gdy przeniósł wściekłe spojrzenie na Beatrix.

- Precz - zgrzytnął głosem cichym, lecz przerażającym bardziej niż ryk.

- A... ale... - zająknęła się Beatrix, naciągając futro po brodę, bez śladu zwykłej kokieterii. - Mam zwyczaj sypiać zupełnie nago.

Bannor zrobił krok ku łożu, jakby miał zamiar własnoręcznie wyrzucić z niego dziewczynę. Beatrix chwyciła futro, służące im za przykrycie, przeskoczyła przez Willow i czmychnęła z łóżka. Uciekała do drzwi, klepiąc bosymi stopami o podłogę i świecąc gołym siedzeniem. Bannor zamknął za nią drzwi - bardzo ostrożnie, co świadczyło tym wymowniej, jak strasznie chciał nimi trzasnąć.

Z jakiegoś powodu to mgnienie wrzących emocji tuż pod powierzchnią lodowatego spokoju dodało Willow siły. Jeśli Bannor spodziewał się, że i ona ukryje się pod pościelą, przerażona jak Beatrix, czekało go srogie rozczarowanie. Odrzuciła skóry i wstała, dumnie wyprostowana. Miała na sobie tę samą koszulę, którą znalazła pierwszej nocy w Elsynorze. Bała się wtedy, że jej mąż okaże się sprośnym satyrem, pragnącym uczynić ją niewolnicą swoich żądz.

Bannor przesunął po niej rozpalonym spojrzeniem, od którego przeszył ją dreszcz. Musiała przyznać, że w tej chwili wydawał się całkiem podobny do satyra. Miał rozpiętą przy szyi koszulę i zmierzwione włosy, jakby co najmniej parę razy przejechał po nich palcami. Willow wiedziała, że w żaden sposób nie zdoła zasłonić różowych sutek, znakomicie widocznych przez przejrzysty materiał, ani równie widocznego spojenia ud, stała więc nieruchomo i godnie, nie upokarzając się daremnymi próbami. Tak jak się spodziewała, Bannor nie tracił czasu na uprzejmości.

- Więc co miałem zrobić? Wyrzucić to dziecko na śnieg?!

- Oczywiście, że nie! Uważasz, że tego bym zażądała?

- Niestety, ale nie. - Podszedł do okna i wrócił, szarpiąc się za włosy. - Byłoby mi łatwiej, gdybym tak uważał. Mógłbym się dziwić, jak to możliwe, że choć twoje ciało jest tak ciepłe i słodkie, twoje serce przypomina raczej bryłę lodu. Mógłbym usprawiedliwić własne grzechy, potępiając twoje. Być może nawet nauczyłbym się ciebie nienawidzić - dodał ochrypłym szeptem.

- Przykro mi cię zawieść, panie, lecz to nie twoja dobroć zraniła mnie tak boleśnie, tylko litość w oczach sir Hollisa, Fiony, twoich żołnierzy... - Głos jej się załamał. - I twoich dzieci.

- Nie chciałem cię wystawiać na pośmiewisko. Oszczędziłbym ci tego, gdybym mógł.

- W jaki sposób? Wypierając się dziecka? Dziecka, które spłodziłeś z inną kobietą? Choć wyjaśniłeś z bolesną jasnością, że nie masz zamiaru uczynić mnie brzemienną!

Bannor w jednej chwili znalazł się przy niej.

- Myślałem, że w tym względzie jesteśmy zgodni. Jeśli się pomyliłem, mogę cię zapewnić, że bardzo chętnie dopełnię mych małżeńskich powinności. Jeśli chcesz własnego dziecka, dam ci je. Pierwsze z wielu, mogę cię zapewnić. - Sięgnął do kutego srebrnego pasa na swoich biodrach. Willow podbiegła do niego w panice i przytrzymała jego dłoń. Chciała tylko go powstrzymać, lecz w chwili, gdy musnęła cienki materiał, zdała sobie sprawę, że Bannor nie tylko zgadza się dać jej dziecko, lecz że może to zrobić już w tej chwili.

Spojrzał jej w oczy bez odrobiny wstydu. To ona oblała się rumieńcem. Cofnęła gwałtownie rękę i położyła ją na słupie baldachimu, by ukryć jej drżenie. Uniosła głowę.

- Nie jestem twoim rycerzem, panie, nie robi na mnie wrażenia wielkość i wigor twej lancy. Nie jestem też jedną z twoich miłośnic, nie wystarczy mi pospieszny akt w ciemnościach i dziecko co roku.

Roześmiał się gorzko.

- Z pewnością zdajesz sobie sprawę, że dziecko zostało poczęte wiele miesięcy wcześniej, zanim przyszło mi do głowy się ożenić. - Lekko musnął jej policzek. Jego głos złagodniał. - Na wiele miesięcy przed tym, nim ujrzałem

twoją twarz.

Willow wyprostowała się sztywno. Bała się, że ta czułość zachwieje jej zdecydowaniem.

- Czy obiecasz mi, że to się nigdy nie powtórzy? Czy przysięgniesz mi teraz, w tej chwili, że po dziewięciu miesiącach pod bramą zamku nie pojawi się następne dziecko? Lub po roku? Lub po pięciu latach?

Bannor podniósł na nią znękane spojrzenie. Oderwał dłoń od jej policzka i schylił głowę.

- Nie składam przysiąg, których nie mogę dotrzymać.

Przytuliła policzek do słupa, nie mogąc już dłużej kryć łez.

- Więc muszę cię prosić o wolność, którą ofiarowałeś mi tak wspaniałomyślnie.

Drgnął, a w oczach błysnął mu gniew.

- A dokąd pójdziesz, pani? Do zamku twego ojca? - Ujął jej rękę, łagodnie rozgiął zaciśnięte palce. Pogładził odciski, które nadal szpeciły wnętrze jej dłoni. Parę tygodni wygodnego życia nie wystarczy, by usunąć ślady wielu lat ciężkiej pracy. - Czy wolisz być traktowana gorzej niż najpośledniejsza służąca? Czy to jest lepsze niż życie ze mną?

Usiłowała się mu wyrwać, ale mocno ją trzymał.

- Nie muszę wracać do Bedlington. Czy to nie ty, panie, wpadłeś na pomysł, bym szukała schronienia w klasztorze?

Bannor znów parsknął tym przykrym dla ucha, gorzkim śmiechem.

- A ty nie chciałaś skończyć jako stara panna. - Wziął jej głowę w dłonie, spojrzał przenikliwie w oczy. - Tego pragniesz, Willow? Co noc leżeć na wąskiej, twardej pryczy, marząc o mnie? O tym?

Gdyby zniewolił jej usta tak gwałtownie, jak ręce, być może zdołałaby się mu oprzeć. Jednak jego wargi dotknęły ją z tak niewypowiedzianą czułością, że mogłaby przysiąc, iż to sen. Tak cudowny pocałunek powinien zwyciężyć wszystkie przekleństwa, spełnić wszystkie życzenia i nawet najsmutniejszą historię zwieńczyć szczęśliwym zakończeniem. Zrozumiała, że nie może pójść do klasztoru. Gdyby leżała na wąskiej pryczy i patrzyła w okno, przyglądając się, jak pada śnieg, jej ciało płakałoby tak, jak płakało teraz.

Otoczył ją ramionami, przytulił zarośnięty policzek do jej loków.

- Zostań ze mną - szepnął ochryple. - Bądź moją żoną. Przysięgam, niczego ci nie zabraknie.

Ale choć i ona przywarła do niego tak mocno, jakby nigdy miała go już nie puścić, wiedziała, że musi odejść od niego. Gdyby została, zabrakłoby jej tylko jednej rzeczy, bez której nie mogłaby żyć.

Dumy.

Podniosła na niego oczy pełne łez.

- Skoro niepotrzebne ci moje serce, muszę je ofiarować Bogu. Czy dasz mi wolność, czy też zatrzymasz mnie tu wbrew mojej woli?

Jeszcze nigdy nie było jej tak zimno, jak w tej chwili, gdy Bannor wypuścił ją z ramion i cofnął się o krok. Poruszał się bardzo powoli.

- Już mówiłem, że nie składam przysiąg, których nie mogę dotrzymać. Jeśli obiecałem ci wolność, będziesz ją miała. Hollis rano odwiezie cię do opactwa Wayborne. Skoro nasz związek nie został skonsumowany, nie powinno być kłopotów z jego unieważnieniem. - Ruszył do wyjścia, ale jeszcze raz się zatrzymał. - Będę ci wdzięczny, jeśli odjedziesz, zanim dzieci się obudzą. Chcę im oszczędzić goryczy żegnania trzeciej matki.

Po jego wyjściu podeszła do okna i oparła czoło o lodowate szkło. Po jej policzkach potoczyły się łzy. Chciała go nienawidzić, lecz czuła tylko pogardę - do siebie. Uciekła z Bedlington przed duchem małej biednej dziewczynki, którą niegdyś była, ale to ta sama zapłakana dziewczynka spojrzała na nią z odbicia w szybie.

Ta dziewczynka bez słowa sprzeciwu oddała ojca macosze. A teraz, gdy wreszcie spotkała mężczyznę, o którego warto walczyć, znów się poddała. Wytarła z wściekłością łzy z policzków; duch dziewczynki zniknął. Na jego miejscu pojawiła się dorosła kobieta o oczach płonących determinacją.

Jednak najpierw musiała znaleźć jedyną osobę, która znała prawdziwą twarz jej wroga. Znalazła kaftanik i spódnicę, zarzuciła je na siebie, wzięła płaszcz i wymaszerowała z komnaty.

- Kim ona jest?

Netta otworzyła oczy. Do izby wtargnęła pani Elsynoru, sypiąca wokół płatkami śniegu niczym anioł zemsty. Netta spojrzała na nią ponad muskularnym ramieniem pijanego rycerza, mimo woli podziwiając jej śmiałość. Dama z zamku nawet nie zarumieniła się na widok gołego siedzenia młodzieńca, podrygującego z większym entuzjazmem niż wprawą.

- Kim ona jest! - powtórzyła Willow, jakby oprócz nich dwóch w chacie nie było nikogo.

Netta trąciła rycerza w ramię.

- Złaź ze mnie, głupcze. Mamy towarzystwo.

- Jeszcze nie skończyłem - stęknął z zamkniętymi oczami. - Zapłaciłem! Ten drugi może zaczekać.

- To dama, ty ośle - syknęła mu do ucha.

Stoczył się z niej z żałosnym jękiem. Netta pospiesznie osłoniła go prześcieradłem, by zaoszczędzić Willow nieobyczajnego widoku. Rycerz odwrócił się i spojrzał na intruza.

Na widok smukłej kobiecej postaci spojrzenie mu pojaśniało.

- Co my tu mamy? Zabłąkana owieczka szuka pasterza?

- Wyjdź stąd - rozkazała Willow głosem lodowatym jak zimowy wiatr.

Podparł się na łokciu i uśmiechnął szyderczo.

- Nie tak szybko, kochanie. Zapewniam cię, że mogę zadowolić was obie.

Netta parsknęła pogardliwie.

- Nie starcza ci sił nawet na jedną.

Willow rozpoznała w nim młodzika, który tego samego wieczoru chwalił lancę Bannora. Z rozmyślną złośliwością sięgnęła do kaptura i zsunęła go z głowy.

Rycerz wybałuszył na nią przerażone oczy. Zasłonił się derką i zadrżał tak, że całe łóżko zaczęło trzeszczeć.

- Wy-wy-wy-wybacz, pani! Nie miałem pojęcia, że to ty.

Wskazała drzwi.

- Precz!

Rzucił Netcie bezradne spojrzenie i wygrzebał się z łóżka, zasłaniając się prześcieradłem. Kłaniał się jej tak gorliwie, że prawie nie zdążył włożyć spodni.

- Nie powiesz lordowi Bannorowi? - szepnął błagalnie. - Ściąłby mi głowę, to pewne.

Uśmiechnęła się słodko.

- Zważywszy na miłosną naturę twej propozycji, panie, wątpię, by chciał ci odciąć akurat głowę.

Rycerz chwycił miecz i ostrogi i wypadł prosto w śnieżycę, zatrzaskując za sobą drzwi. Willow odwróciła się do Netty, tak wzburzona, że nie miała ochoty liczyć się ze słowami.

- Jak możesz to znosić? Nie rozumiem, jak możesz pozwalać dotykać się komuś, kto cię nie kocha.

- Nie wszystkie mamy tyle samo szczęścia, pani. - Netta wzruszyła ramionami, upchnęła w staniku bujne piersi i zaciągnęła sznurówki. - Poza tym, kiedy się miało tuzin mężczyzn, czy jeden więcej robi jakąś różnicę? Albo stu? Przynajmniej tak mówiła mi matka, żeby mnie pocieszyć, gdy po raz pierwszy mnie sprzedała. Poczuła taką ulgę, że nie musi sama obsługiwać całego pułku królewskich gwardzistów, iż pozwoliła mi zatrzymać jednego szylinga.

Willow zdarła z ramion płaszcz i rzuciła go na zydel przed paleniskiem.

- Pewnie już wiesz, co się stało dziś wieczorem w Elsynorze.

Netta machnęła w stronę drzwi.

- Sir Mała Lanca opowiedział mi wszystko. Choć nie rozumiem, dlaczego pojawienie się kolejnego bastarda lorda Bannora ma budzić takie poruszenie. W końcu to nic nadzwyczajnego, prawda?

Willow zesztywniała. Netta umyślnie starała się ją sprowokować.

- Chcę wiedzieć, kto jest matką tego dziecka. Chcę znać je wszystkie.

Netta odrzuciła do tyłu gęste splątane włosy i posłała jej spojrzenie zranionej łani.

- I co z nimi zrobisz, piękna pani? Każesz je wytarzać w smole i pierzu? Wypędzisz z wioski? Ukamienujesz?

Willow uniosła dumnie głowę.

- Mogłabym.

- A jeśli ci nie powiem? Zrobisz to samo ze mną?

- Nie. - Zanim na twarzy Netty zdążył się pojawić kpiący uśmiech, Willow dodała beznamiętnie: - Każę cię wrzucić do lochu, aż zdecydujesz się wykorzystać ten jadowity język do czegoś bardziej pożytecznego niż zadowalanie żołnierzy Bannora.

Netta przekrzywiła głowę na bok; wyglądała jak groźny mastyf, któremu niegroźne z pozoru kociątko właśnie rozorało nos pazurkami. Wstała i roześmiała się, rozbawiona.

- Usiądź, pani - powiedziała. Nalała piwa do glinianego kubka i wcisnęła go w dłoń Willow. - A ja opowiem ci wszystko, co chciałabyś wiedzieć o kobiecie, która zdobyła serce twego męża.

Willow osunęła się na zydel. Coś ściskało ją w piersi. Rzadko piła trunki mocniejsze od grzanego miodu, lecz pociągnęła spory łyk piwa, z wdzięcznością przyjmując jego wzmacniający płomień. Netta usiadła na brzegu łóżka i napiła się prosto z flaszy.

- Przybyła do Elsynoru w śnieżną noc, bardzo podobną do tej. Wiał wicher od gór, tak zimny, że plwocina zamarzała w powietrzu, zanim spadła na ziemię. Była to noc Trzech Króli i z oddali słychać było muzykę i śmiechy zza murów zamku. A ona mocno ściskała rączkę chłopca, przerażona, lecz świadoma, że musi zdobyć się na odwagę, by wtargnąć do tej potężnej fortecy, gdyż jeśli tego nie zrobi, jej syn umrze. Już od dawna musiała sprzedawać się, by go nakarmić, ale jej ciało zaczęło marnieć, gdyż oddawała chłopcu swoją rację żywności.

Spojrzenie Netty stało się obce, odległe.

- Gdy się zjawili, w jadalni zapadła cisza. Pan zamku siedział za najlepszym stołem w otoczeniu dzieci i pięknej żony. Ona zaś wypchnęła syna przed siebie, przełknęła ostatnią krztynę dumy i wyszeptała:

- Jesteś jego ojcem, panie. Błagam, przyjmij go do swego domu i serca. Pan przyjrzał się bacznie chłopcu. Mały nie miał więcej niż sześć czy siedem lat, lecz dumnie uniósł głowę i nie uciekł przed spojrzeniem człowieka, który podobno był jego ojcem. Pan zamku pochylił się, potargał mu włosy i wybuchnął serdecznym śmiechem.

- Dlaczego miałbym uznać bachora dziwki - zakrzyknął - skoro mam własne piękne dzieci?!

Willow odstawiła kubek. Gardło ścisnęło się jej tak, że nie mogła przełknąć ani łyku.

- Na znak pana żołnierze chwycili ją i wywlekli z sali. Rzucili ją i jej syna w śnieg za bramą zamku, śmiejąc się i kpiąc. Zbyt upokorzona, by szukać schronienia w pobliskich chatach, chwyciła dziecko i ruszyła w drogę powrotną. Chciała tylko wrócić do swej wioski, lecz wiatr sypał jej śniegiem w oczy i mylił drogę. Pomyślała, że jeśli na chwilę osiądzie i da wypocząć drżącym nogom, łatwiej zbierze siły do dalszego marszu. Przytuliła syna do piersi i osunęła się w śnieg.

Netta wbiła spojrzenie w Willow; jej oczy było lodowate jak zasypany śniegiem krajobraz.

- Chłopiec był silny i odporny, ona nie. Kiedy ich znaleziono następnego ranka, tulił się do niej i płakał tak strasznie, jakby chciał łzami roztopić lód na jej sztywnym, zamarzniętym ciele. Trzeba było trzech mężczyzn, żeby go od niej oderwać.

Willow wstała chwiejnie; po policzkach toczyły się jej strumienie łez.

- Kłamiesz! Znam Bannora, wiem, jakim jest człowiekiem. Nie mógłby być tak okrutny, nigdy by nie wyrzucił kobiety z dzieckiem na śnieg!

Oczy Netty zapłonęły.

- Pewnie, że nie, ty mała idiotko! To był jego ojciec!

Willow osunęła się na zydel. „Co miałem zrobić? Wyrzucić to dziecko na śnieg?!", krzyknął Bannor z oczami jarzącymi się furią.

Tymi samymi oczami patrzył na śmierć własnej matki. Z tych samych oczu płynęły palące łzy na jej zamarznięte ciało. W tych oczach pojawiło się morze współczucia, gdy pogładził palcem dłoń maleńkiego, na wpół zamarzniętego stworzenia, które mu oddano pod opiekę.

Serce zabiło jej mocniej.

- A dzieci? - szepnęła, wznosząc ku Netcie zalaną łzami twarz. - Nie są jego, prawda?

- Nie - odparła kobieta sucho. - Są moje.

25

Netta wstała z oczami płonącymi niezłomną dumą.

- Nie dwoje najmłodszych, lecz Meg, bliźnięta, dziecko, które przyniosłaś do mojej chaty - tak, to wszystko moje.

Willow przypomniała sobie Nettę, piastującą w objęciach Peg - czułość jej dotyku, zachwyt w oczach... Nigdy by nie zgadła, że kobieta spogląda w twarz własnej córki.

- Skoro Mags i dziecko, które zjawiło się w zamku, nie są twoje, to czyje?

- To, które nazywacie Mags, jest dzieckiem kobiety, która ma już dwanaścioro drobiazgu. To drugie jest dzieckiem dwunastolatki, która uwierzyła z słodkie kłamstwa młodego trubadura.

- Nie rozumiem, jak można porzucić własne dziecko.

- Porzucić? - syknęła Netta. - Ojciec Annie powiedział, że utopi jej dziecko w kuble, jeśli się go nie pozbędzie. Poród tak ją wyczerpał, że musiałaby się czołgać, żeby dotrzeć do bramy zamku. Ale poczołgałaby się, gdybym nie obiecała, że sama je zaniosę lordowi Bannorowi. - Netta podeszła do kominka i odwróciła się w furkocie spódnic. - Jaki los wybrałabyś dla własnego dziecka, pani? Dałabyś mu życie takie jak moje, w domu wioskowej dziwki? - Wskazała rozgrzebane łóżko z poplamionymi prześcieradłami. - Pozwoliłabyś, by każdy mężczyzna spodziewał się, że córka zajmie twoje miejsce, gdy ty będziesz już zbyt stara lub przeżarta paskudną chorobą? A może chciałabyś, żeby wychowało się jako wypieszczone dziecko pana i żeby nie brakowało mu niczego z wyjątkiem matki?

Willow spuściła głowę.

- Dlaczego mi nie powiedział? - szepnęła. - Dlaczego chciał, żebym uwierzyła w najgorsze?

- Ponieważ przysiągł mi, że nikt się nigdy nie dowie, iż nie jest ojcem dzieci. Obiecał, że nigdy nie będą musiały znosić ciekawskich spojrzeń, wstrętnych szeptów, obrzydliwego losu bachorów wioskowej dziwki.

Willow nie wiedziała, czy ma się śmiać, czy płakać. Aby bronić dzieci, które mu powierzono, Bannor był gotowy pozwolić jej, by miała go za ogiera, chętnego pokryć każdą napotkaną klacz. Był gotów odesłać ją z Elsynoru z sir Hollisem.

Roześmiała się cicho i gorzko.

- Uprzedził mnie, że nie składa przysiąg, których nie może dotrzymać.

- Tak - zgodziła się Netta, przykucając na brzegu kominka. - Jest człowiekiem honoru. Gdy pewnego zimnego listopadowego wieczoru zostawiłam moje pierwsze dziecko przed bramą jego zamku, nie sądziłam, że uzna je za swoje. Modliłam się, żeby zlitowała się nad nim jakaś praczka lub służąca. -Zadrżała. - Następnego dnia przed moimi drzwiami zjawili się dwaj żołnierze. Bałam się, że wrzucą mnie do lochu albo zamkną w dybach, żeby wszyscy się dowiedzieli, jak ohydnego czynu się dopuściłam. Drżałam jak liść, gdy postawili mnie przed nim. - Choć wydawało się to niemożliwe, na policzkach Netty pojawił się rumieniec. - Odprawił strażników i odwrócił się, by nalać miodu do kielicha, a ja... ja zaczęłam się rozbierać, gdyż sądziłam, że chce, żebym mu zapłaciła własnym ciałem za jego litość.

Willow uniosła brew.

- Z pewnością go zaskoczyłaś.

- O, i jak jeszcze! Najpierw myślałam, że ucieknie z komnaty. Ale potem zauważył, że kolana trzęsą mi się z przerażenia. Wtedy zerwał ze ściany arras, otulił mnie nim i zaprowadził na krzesło przy ogniu, żebym nie zemdlała. Opowiedział mi o swojej matce i obiecał, że żadne dziecko nie znajdzie się za bramą Elsynoru, dopóki on jest jego panem.

Willow spojrzała jej prosto w oczy. Dopiero teraz zrozumiała, jaki ogień w nich płonie.

- Ty go kochasz, prawda?

Pożałowała swych słów niemal natychmiast, instynkt podpowiedział jej, że nie mogłaby znaleźć lepszego sposobu, by zranić Nettę do żywego. Kobieta zacisnęła usta. Nie usiłowała ukryć łez,

- Jak mogłabym go nie kochać?

- Tak - szepnęła Willow, chwytając w mocny uścisk chude dłonie Netty. - Jak?

Willow szła mrocznymi korytarzami Elsynoru. Jeszcze nie świtało i w zamku panowała zupełna cisza, mącona tylko szelestem jej opończy na kamieniach podłogi. Całkiem tak, jakby jego mieszkańcy zapadli w trans, równie magiczny, jak milczenie zlodowaciałego świata za murami. Na pierwszym piętrze podeszła do uchylonych drzwi. Z dziwnym ukłuciem w sercu przekonała się, że dzieci Bannora wróciły do dawnego nawyku spania w jednym łóżku. W tak zimną noc trudno było mieć im to za złe.

Ogień przygasł i w powietrzu widać było wydychaną parę. Wrona Desmonda drzemała z głową pod skrzydłem, przycupnięta na żerdzi w pobliżu okna. Ryży kocur spał zwinięty w kłębuszek u stóp łóżka. Otworzył jedyne złote oko i spojrzał na nią.

Obok kasztanowych włosów Desmonda widać było rozczochraną jasną głowę. Wyrzucona z własnego łoża Beatrix musiała znaleźć gościnniejsze rejony. Ciekawe, co zrobi Desmond, kiedy obudzi się obok zupełnie gołej dziewczyny, okręconej tylko futrem. Willow uśmiechnęła się pod nosem. Będzie miał szczęście, jeśli nie wyskoczy z łóżka prosto w nocnik.

Gdy przybyła do Elsynoru, dzieci wydawały się jej bezimienną gromadką, lecz teraz zdała sobie sprawę, że zna je lepiej niż własne przyrodnie rodzeństwo.

Chudy Ennis, który zawsze usiłował być głosem rozsądku, mała smutna Mary, czarno patrząca na życie, słodki, dobrotliwy Hammish, gadatliwy Edward, sarkastyczny Kell o jasnych włosach, uparta Mary Margaret, Meg i bliźnięta, wyglądające jak małe amorki o pucołowatych policzkach.

I Desmond - jeszcze chłopiec, lecz już tylko o krok od męskości, podobny do ojca - choć nie zdawał sobie z tego sprawy - w nieustępliwej opiekuńczości wobec rodzeństwa i dobroci dla zwierząt, których nikt nie chciał.

Willow przeszłaby obojętnie obok pokoju dziecinnego, gdyby nie grzmiące chrapanie Fiony. Staruszka spała na wąskiej pryczy obok drewnianej kołyski, w której leżały Peg i Mags, zupełnie podobne do dwóch puchatych, tłuściutkich jagniątek. Willow dotknęła ich mięciutkich policzków

i odwróciła się do wyjścia.

Była już prawie przy drzwiach, gdy dobiegł ją cichy dźwięk - ni to jęk, ni szczebiot. Odwróciła się powoli. Na kominku stał wiklinowy koszyk. A w środku - noworodek. To dziecko wkrótce stanie się małym krzepkim chłopaczkiem.

Chłopaczkiem, któremu nigdy nie zabraknie chleba i który nie będzie musiał leżeć na śniegu, patrząc na śmierć swej matki.

Pchana dziwną potrzebą, pochyliła się nad koszykiem i otuliła maleństwo kocykiem. Cicho wymknęła się z pokoju dziecinnego, a gdy znalazła się w odpowiedniej odległości od drzwi, rzuciła się pędem przed siebie. Wbiegła po schodach, bez pukania wpadła do komnaty Bannora. Była pusta, kominek wygasł. Na piernacie nie odcisnął się kształt jego ciała. Koło paleniska leżał kielich, jakby ktoś rzucił go tam w porywie wściekłości.

Zbiegła po schodach do sali jadalnej. Od strony kuchni napływał już drożdżowy aromat świeżego chleba, lecz wszyscy podróżni, którzy znaleźli w zamku schronienie przed zimnem, spali mocno, upojeni niezliczonymi kolejkami piwa za zdrowie nowego syna lorda Bannora. Willow potknęła się w ciemnościach o śpiącego muzykanta, lecz ten tylko wymamrotał coś przez sen i odwrócił się na bok.

Wybiegła na opustoszały dziedziniec i rozejrzała się bezradnie. Słońce wyłoniło się już ponad linię horyzontu; śnieg rozjarzył się oślepiającym blaskiem. Dopiero po chwili, gdy jej oczy przyzwyczaiły się do diamentowego światła, zauważyła wysoko nad swoją głową mężczyznę na murze obronnym. Wiatr szarpał jego ciemnymi włosami.

Zanim stanęła na ścieżce na murze, zdołała uspokoić oddech, ale nie serce. Bannor spoglądał na zasypane śniegiem, opierając dłonie na kamiennych blankach. Nie odwrócił się nawet wtedy, gdy usłyszał skrzypienie śniegu pod podeszwami jej butów.

- Czy nie przyszło ci do głowy - odezwał się głosem lodowatym jak hulający nad murami wiatr - że i ja chciałem sobie oszczędzić bólu pożegnania trzeciej żony?

Jego słowa, choć zimne, obudziły w niej dziwnie ciepłe uczucie. Bannor nigdy nie mówił o niej jako o żonie.

- A nie przyszło ci do głowy, panie, że i ja chcę ci oszczędzić bólu?

- Szczerze mówiąc, nie.

- Wracam z pokoju dziecinnego. - Ośmieliła się podejść bliżej, choć Bannor trwał bez ruchu niczym lodowy posąg. - Twój najmłodszy syn dochodzi do siebie. Sądzę, że dzięki twej dobroci jeszcze dzisiaj zacznie walczyć z Mags o pokarm.

- Cieszę się, że dziecko przeżyje, ale nie pora chwalić mnie za wielkoduszność. Nie teraz, gdy tak wiele mnie kosztowała.

Willow trąciła czubkiem buta bryłkę śniegu.

- O, nie przyszłam cię chwalić za twą dobroć, lecz zganić za dumę - powiedziała umyślnie lekkim tonem.

- Już drugi raz słyszę te same słowa. Rozmawiałaś z Desmondem?

- Nie, z przyjacielem. Przyjacielem bardziej oddanym, niż mógłbyś podejrzewać.

- Tak oddanym, że nazwał mnie aroganckim głupcem?

- Aroganckim, lecz nie głupcem. - Stanęła za nim i westchnęła z udaną troską. - Gdybym była sławnym wojownikiem, którego imię budzi postrach wśród wrogów, także chciałabym, by wszyscy wierzyli w wielką moc mojej płodności. Twoja reputacja z pewnością srodze by ucierpiała, gdyby ludzie zaczęli mówić, że twe czułe serce nie pozwala ci patrzyć na krzywdę dzieci. - Wspięła się na palce i szepnęła mu do ucha. - Nawet jeśli nie są twoje.

Bannor rozwarł pobielałe palce i powoli odwrócił się do niej.

- To podłe plotki, pani, rozsiewane przez zdrajcę, który z pewnością nie jest moim przyjacielem.

Nie cofnęła się przed jego palącym spojrzeniem.

- A czy jest plotką także to, że pewna kobieta zmarła na łące nieopodal tego zamku? Że zamarzła na śmierć, gdy twój ojciec nazwał ją ladacznicą i kazał żołnierzom wyrzucić ją wraz z niewinnym dzieckiem na śnieżycę?

Gdyby nie rytmiczne drganie mięśnia na policzku, Bannor mógłby się wydawać lodowym posągiem.

- Ten chłopiec nie był niewinny, pani. Wiele zimnych nocy przesiedział na dworze, podczas gdy jego matka przyjmowała stękających, śmierdzących obcych. I choć gardło mu się ściskało, nauczył się przełykać cały zapleśniały chleb, którym go karmiła, gdyż wiedział, jaką cenę za niego zapłaciła.

Jego profil rysował się czysto na tle ośnieżonych szczytów w oddali.

- Gdy umierała, przysiągłem sobie, że ten zamek będzie kiedyś mój. Żałuję tylko, że ojciec nie dożył mojego nadejścia.

Pogłaskała jego napięte ramię.

- Może gdyby dożył, nie toczyłbyś z nim walki przez te wszystkie lata. Powiedz, czy wszyscy wrogowie, których zabiłeś, mieli jego szyderczą twarz?

- Nie jego twarz mnie dręczy, lecz jej. To jej nie mogę wybaczyć.

Teraz zrozumiała, że Netta pominęła najstraszniejsze.

- Kochała go, prawda?

- Wielbiła jak Boga. Uwiódł ją, gdy miała piętnaście lat. Do końca sądziła, że pewnego dnia po nią przyśle. Nigdy nie uwierzyła, że miał takie dziewczyny w każdej wiosce wokół Elsynoru. Opowiadała mi, jakim jest szlachetnym panem! Jak dobrym! I hojnym! Gdy musiała się sprzedawać, płakała nie ze względu na siebie, lecz ponieważ się bała, że nie jest go warta. - Rzucił Willow płonące spojrzenie. - Jej miłość była słabością serca. I w końcu ją zabiła.

Z bólem ściskającym serce zdała sobie sprawę, że kolekcja tych śmiercionośnych mieczy i kusz, jakie gromadził całymi latami, lśniących tarcz na ścianach, puklerzy i szyszaków miała w istocie bronić go przed trującą strzałą, która zabiła jego matkę. Przez wszystkie te lata po jej śmierci opancerzał

swe serce przed wszelkim zagrożeniem. Takim jak ona. Teraz to ona spojrzała na surowe piękno ośnieżonych łąk.

Wiatr odgarnął jej loki z zaczerwienionych oczu.

- Rozumiem już, dlaczego nie chcesz własnych dzieci - szepnęła. - Jeśli wszyscy się dowiedzą, że wielki pan Elsynoru nie zostawi żadnego dziecka w potrzebie, wkrótce zaleje nas horda małych skrzatów.

- Nas? - powtórzył cicho Bannor, jakby się upewniał, czy słuch go nie zawodzi.

Poczuła go za sobą; ciepło jego ciała było jak pieszczota. Aż do tej pory nie czuła, jak bardzo jest jej zimno. Niegdyś była na tyle głupia, że żałowała dwóch pierwszych żon Bannora za to, że zadowalały się czymś, co nie było jego miłością. Teraz czuła z nimi dziwne pokrewieństwo. Stanęła przed nim z uniesioną głową i suchymi oczami.

- Lordzie Bannorze, jesteś człowiekiem honoru. Nie masz skłonności do ataków gniewu, mocnych trunków ani okrucieństwa. Kobieta nie powinna więcej wymagać od swego męża. Jeśli nie możesz mi dać nic więcej prócz okruchów uczucia, przyjmę je i nie będę się skarżyć.

- Myślisz, że tyle chcę ci ofiarować? Okruchy? - Dotknął jej policzka. Oczy pociemniały mu jak nocne niebo. - Przeciwnie, pani. Jeśli zechcesz jeść przy moim stole, obiecuję ci ucztę wspanialszą, niż możesz sobie wyobrazić.

Z zapartym tchem czekała, aż ich usta się zetkną. Ciepły, szorstki dotyk jego języka był dla niej nie łykiem ambrozji, lecz smakiem raju. Otoczyła ramionami jego szyję i pozwoliła się porwać w objęcia.

Bannor nie przestał jej całować ani wtedy, gdy niósł ją po wąskich schodach prowadzących do jej komnaty, ani wtedy, gdy na oślep zatrzasnął drzwi za nimi, ani wtedy, gdy powoli postawił ją na ziemi, rozpiął jej opończę i rzucił na ziemię. Dopiero, gdy zdjął jej kaftanik, musiał się od niej odsunąć. Zrobił to z jękiem prawdziwego bólu.

Willow sądziła, że w cienkiej koszuli będzie drżeć z zimna, lecz oboje wydawali się nieczuli na chłód komnaty. Bannor przyparł ją do kolumny łoża; jego potężne ciało drżało jak w gorączce, która mogła pochłonąć i ją.

- Nie płacz, bo serce mi pęknie - szepnął, scałowując łzy z jej policzków.

- Płaczę za twoim dotykiem - szepnęła mu do ucha.

Nawet w najśmielszych marzeniach nie spodziewała się, że uklęknie u jej stóp, uniesie jej koszulę i zacznie ją całować. Jęknęła; w pierwszym odruchu chciała zacisnąć uda, by zapobiec popełnieniu grzechu tak cudownie wstrząsającego, że z pewnością musiał być śmiertelny.

Bannor przytulił kłujący policzek do jej gładkiego uda.

- Proszę, Willow...

Nie był człowiekiem przywykłym do błagania. Nie klękał przed nikim z wyjątkiem króla, ale teraz chciał się przed nią ukorzyć. Wplątała palce w jego włosy i pozwoliła rozchylić swoje nogi. Mocno zacisnęła powieki, zbyt nieśmiała, by znieść prymitywne piękno jego ciemnej głowy między swoimi udami. Pierwsza pieszczota obudziła w niej rozkosz tak przeszywającą, że prawie odebrała jej przytomność.

Zacisnęła palce w jego włosach, przy każdym westchnieniu szeptała jego imię. A on trzymał ją w mocnych objęciach, z których nie mogła się wyrwać, choćby szarpała się ze wszystkich sił. Uwięziona między twardą kolumną łoża za plecami i jego gorącymi ustami, mogła tylko poddać się pogańskiemu zachwytowi.

Delikatnie musnął ją językiem, jakby szukał bezcennego skarbu. A gdy wreszcie odnalazł ukrytą lśniącą perłę, pieścił ją tak długo, aż Willow osunęła się na niego bez siły. Mocno wbił palce w jej nagie pośladki i pomógł jej przetrwać przetaczające się przez nią wstrząsy dzikiej ekstazy. Gdy ustały, legła bezwładnie na jego ramieniu, jak topielica wyłowiona z niewidzialnego morza. Ich grzech w rzeczy samej musiał być śmiertelny. Umarła w jego ramionach, a on ukradł jej duszę wraz z sercem.

- To nie koniec, kochanie - szepnął, muskając gorącym szeptem jej drżący brzuch. - Nie tym razem. Tym razem obiecałem ci więcej.

Wstał, zdjął z niej koszulę i rzucił Willow na materac łoża. Zdjął przez głowę własną koszulę z miną tak zdesperowaną, jakby ruszał do walki. Wyciągnęła do niego ręce, nie mogąc się oprzeć prymitywnemu pięknu jego okaleczonej w bitwach klatki piersiowej. Zrzucił buty i legł na niej, chciwie szukając jej ust, gardła, pulsujących piersi. Zanim zdołała złapać oddech, jego palce już sięgnęły ku wilgotnym kędziorom w spojeniu jej ud, zanurzyły się w nich głęboko, coraz głębiej. Mimowolnie zaczęła unosić biodra w rytmie starym jak świat, dysząc pożądaniem, które ją ogarnęło.

Za to on dokładnie wiedział, czego jej potrzeba. Całował ją z czułością, od której łzy stawały jej w oczach; jego palce poruszały się miarowo, coraz szybciej. Krzyknęła, wstrząśnięta niespodziewanym spazmem rozkoszy, i opadła na poduszki, nieprzytomna z zachwytu, lecz z dziwnym uczuciem niespełnienia. Otworzyła zamglone oczy i ujrzała Bannora, leżącego obok niej na plecach, z ramieniem zasłaniającym oczy. Dotknęła go nieśmiało. Mruknął coś, lecz nic odsłonił twarzy.

Przewróciła się na bok i pogładziła jego pierś. Czuła się dziwnie, leżąc nago obok niego, nadal ubranego. Nie było to jednak zażenowanie.

- Wiem, że nie znosisz tych szczerych rozmów, ale skoro mamy pozostać małżeństwem, a ty nie chcesz dzieci, może powinieneś mi powiedzieć, jak sprawiłeś, że wszystkie kobiety, którym nie byłeś poślubiony, ustrzegły się stanu błogosławionego?

- Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Nie chciałem zostawić w okolicznych wioskach gromady bastardów, które by mnie nienawidziły tak, jak ja nienawidziłem mego ojca.

Willow znieruchomiała.

- To znaczy, że kiedy poślubiłeś Mary, byłeś...

Podniósł rękę i posłał jej ostrzegawcze spojrzenie.

- Jeśli się roześmiejesz, wniosę petycję o anulowanie małżeństwa. A najpierw cię uduszę.

Ale w uśmiechu Willow nie było kpiny.

- A od śmierci Margaret, czy...?

- Nigdy. Choć Bóg jeden wie, jak bardzo tego pragnąłem. Nigdy bardziej niż w chwili, gdy cię zobaczyłem.

Serce jej stopniało. Przesunęła dłonią w dół jego brzucha, którego mięśnie zadrgały w gwałtownej reakcji.

- Netta nauczyła mnie jeszcze jednej sztuczki.

- Naprawdę chcesz wierzyć kobiecie, która urodziła czworo dzieci?

Pochyliła się do jego ucha i wyszeptała parę słów. Bannor leżał przez chwilę nieruchomo, po czym poderwał się na klęczki i szarpnął rzemień w spodniach.

Ten nagły wybuch entuzjazmu wydał się jej nieco niepokojący.

- Oczywiście muszę cię ostrzec, że według Netty istnieje tylko jeden zupełnie pewny sposób, by ustrzec się dziecka.

- Mianowicie? - Bannor szarpnął oporną sznurówkę tak mocno, że pękła. Spodnie zsunęły mu się z bioder. Willow zarumieniła się i odwróciła twarz, doznając spóźnionego ataku wstydliwości.

- Przysięga czystości.

Bannor rzucił spodnie w kąt komnaty i ujął twarz Willow w dłonie.

- Kochanie, decyzję zostawiam tobie. Wolisz czystość? - Pochylił się nad nią. - Czy mnie?

- Ciebie - odszepnęła, zahipnotyzowana iskierką w jego zamglonych oczach.

Ciągle wpatrywała się w jego oczy, gdy w nią wszedł. Z ust wyrwał się jej jęk bólu i rozkoszy jednocześnie. Ból był ostry i przelotny, ale rozkosz trwała i narastała z każdym uderzeniem jej serca.

Bannor scałował łzy, które potoczyły się jej po policzkach. Był o wiele większy od niej, o wiele silniejszy. A jednak czuła, że trzymał swą żądzę na uwięzi. Przywarła do jego potężnych ramion i odchyliła głowę do tyłu, usiłując zaczerpnąć tchu.

- O, Boże... proszę, proszę...

Wziął jej jęk za błaganie o uwolnienie, ale gdy zaczął się od niej odrywać, otoczyła jego biodra nogami i przewróciła się razem z nim. Legł na materacu z jękiem tak bolesnym, jakby to on, nie ona, otrzymał cios. Willow odgarnęła włosy z oczu, zdumiona, że w jej kruchym ciele kryje się tyle siły i namiętności. Z rosnącym uniesieniem patrzyła, jak z każdym ruchem jej bioder na jego pięknej i surowej twarzy pojawiają się nowe emocje. Mocno chwycił ją w talii i wygiął się w łuk. nakłaniając ją do przyjęcia go całego, choć mogłaby przysiąc, że już to zrobiła.

Nie odrywając rąk od jej talii, przewrócił się na nią, uwięził pod swym ciałem. Przeszył ją dreszcz prymitywnej rozkoszy. Bannor uwięził jej usta w pocałunku, bez słów obiecując, że tym razem niczego jej nie poskąpi. Bezlitośnie poddawał ją miłosnym zabiegom, aż zapomniała o opanowaniu i przyzwoitości. I musiała mu być posłuszna. Świat przed jej oczami stanął w płomieniach, spowiła go czerwona mgła. Jej łonem wstrząsnęły rozkoszne konwulsje; także jego ciało zaczęło dygotać. Nie zastanawiając się, sięgnęła po niego, gdy wydarł się z niej z ogłuszającym rykiem, rozlewając nasienie na jej miękki brzuch.

26

Ryk pana zamku wstrząsnął murami dokładnie w chwili, gdy sir Hollis targował się właśnie o baryłkę wina z wędrownym handlarzem. Może nie wzdrygnąłby się tak gwałtownie, gdyby Bannor nie ryknął jego imienia. Dlatego wymamrotawszy przeprosiny, wycofał się ze spiżarni, a za rogiem, poza zasięgiem wzroku krzywonogiego handlarza, porzucił godność właściwą szlachcicowi i pogalopował po schodach na północną wieżę, obawiając się najgorszego.

Ostatnim razem jego pan wezwał go tak rozdzierającym głosem zza barykady, przeklinając układ z Francją i pożałowania godny fakt, iż w niewolę wzięły go własne dzieci.

Tym razem drzwi komnaty na wieży były szeroko otwarte, a na podest przed nimi padała plama złocistego słonecznego blasku. Bannor stał przy otwartym oknie. Odwrócił się i spojrzał z rozbawieniem na swego rządcę.

- Ryczałeś na mnie, panie? - wydyszał Hollis.

- Po co ten pośpiech? Wieża się nie pali, podobnie jak moja broda. - Bannor potarł z zadowoleniem nowy zarost, ciemniejący na jego szczęce.

Hollis, nieco zbity z tropu, wygładził kubrak i stanął obok przyjaciela.

- Trudno się wyzbyć starych nawyków. Skąd miałem wiedzieć, że nie leżysz ze sztyletem w piersi albo że Mary Margaret nie skacze ci po brzuchu?

- Niegdyś to pierwsze wydawałoby mi się bardziej ponętne, ale dziś nie mam już tej pewności.

Z dziedzińca dobiegł ich radosny wrzask, na co Bannor nie wzdrygnął się, tylko uśmiechnął z rozczuleniem. Dzień był niezwykle zimny, lecz słoneczny; po dwóch miesiącach śniegu, padającego nieustannie na zmianę z lodowatym

deszczem, dzieci wypadły z zamku jak chmara zgłodniałych muszek.

Desmond zaproponował, by pobawić się w ślepą babkę. Tym razem jako pierwsza do gry dała się zwabić Bea. Z włożonym na głowę kapturem z grubego sukna, bezskutecznie chwytała powietrze przed sobą, podczas gdy pozostałe dzieci umykały przed jej rękami.

Bannor pokręcił głową.

- Ciągle nie rozumiem, dlaczego Willow tak lubi tę małą służącą. Odkąd tu jest, nie widziałem jeszcze, żeby się wzięła do prawdziwej roboty.

Desmond chwycił jeden z jasnych warkoczy dziewczyny i szarpnął za niego. Bea zerwała sobie kaptur z głowy i odwróciła się z oczami płonącymi jak błękitne gwiazdy.

Chłopiec uciekł pędem w stronę murów obronnych, nieprzerwanie obrzucając ją obelgami. Bea podkasała spódnicę i ruszyła za nim. Z furkoczącymi warkoczami wyglądała jak dziewczynka, nie jak kobieta, którą udawała.

- Nie złapie go, jest za szybki - odezwał się Hollis.

- Złapie, złapie - mruknął Bannor i uśmiechnął się krzywo.

- Już on się o to postara.

Dzieci wpadły do stajni; tymczasem Hollis spojrzał na żelazną bramę po przeciwnej stronie dziedzińca. Od ziołowego ogrodu nadeszła kobieta, trzymając na biodrze małą pulchną Peg. Paluszki dziecka sięgnęły do schludnego koka na jej karku i po chwili na ramiona kobiety posypały się kaskady miodowych włosów. Zamiast skarcić dziecko, kobieta przytuliła twarz do jego różanego policzka. Uśmiech rozpromienił jej wynędzniałe rysy i zmienił je nie do poznania.

Bannor poszedł za wzrokiem swego rządcy.

- Ładna, prawda?

- I uparta - mruknął Hollis, udając, że nie zauważa pytającego spojrzenia Bannora.

- Tak mi się wydaje. Na początku nie chciała przyjąć zaproszenia Willow. Ustąpiła dopiero wtedy, gdy powiedziałem, że wydam ją za pierwszego, który ją zechce.

Hollis miał nadzieję, że Bannor nie dostrzega jego rumieńca.

- Fiona była chyba nieco zazdrosna, kiedy w zamku pojawiła się druga opiekunka jej drobiazgu?

Bannor wzruszył ramionami.

- Chodziła naburmuszona przez parę dni, lecz wkrótce pojęła, że Netta jest tylko jeszcze jednym porzuconym dzieckiem, któremu może matkować.

Netta nie była jedynym porzuconym dzieckiem, jakie w ciągu ostatnich dwóch miesięcy znalazło schronienie pod skrzydłami Bannora. Dzięki naleganiom Willow wśród zamkowych służących pojawiła się Annie, ta sama, której ojciec chciał utopić dziecko w kuble. Mało tego, pan zamku osobiście złożył mu wizytę, w wyniku której - jak przysięgały wioskowe plotkarki - kowal męczył się przez sześć godzin, zanim zdołał uwolnić głowę okrutnika z kubła na nieczystości.

Hollis oderwał spojrzenie od Netty.

- Chyba nie wezwałeś mnie, żebym podziwiał twoje dzieci lub ich nową piastunkę, jakkolwiek by była piękna.

Bannor chwycił go za ramię i zaprowadził do stołu.

- Masz całkowitą rację. I właśnie tego twojego bystrego umysłu mi potrzeba. Musisz mi pomóc zaplanować najważniejszą kampanię mojego życia.

Dawniej słowa Bannora obudziłyby w Hollisie dreszcz podniecenia. Teraz dawny wojak poczuł tylko niechęć. Samotne żołnierskie życie nie wydawało mu się już tak pociągające jak niegdyś.

- Czy król przysłał wieści? Mamy się sposobić do wojny? Jeśli cię wezwał do siebie, może powinienem zostać w Elsynorze? Ktoś musi się zająć zamkiem i jego sprawami. Nie chciałbym, by znów zamienił się w ruinę.

Bannor, niezrażony gorączkowymi wymówkami swego rządcy. popchnął go w stronę krzesła.

- Nie o wojnę mi chodzi, przyjacielu, lecz o radość.

- Radość? - powtórzył Hollis, z rozpaczy bliski bicia głową w stół.

- Tak. Zaplanuj wraz ze mną ślub. Ślub, jakiego w Elsynorze jeszcze nie widzieli i nieprędko zobaczą. - Twarz pana zamku rozjaśniła się w czułym uśmiechu. - Chcę poślubić Willow.

- Przecież już ją poślubiłeś. Dobrze pamiętam, sam tam byłem.

- Właśnie. A ja nie. Dlatego teraz sam chcę stanąć przed księdzem i wypowiedzieć słowa przysięgi. Chcę ją otoczyć całym moim ziemskim majątkiem. - Bannor mimo woli zerknął na łóżko, które obecnie dzielił z Willow co noc. - Chcę jej przysiąc, że będę ją wielbił moim ciałem.

- Co z pewnością już uczyniłeś.

Bannor udał, że nie słyszy, i rzucił rządcy zwój sztywnego pergaminu.

- Zaczniemy od zaproszenia jej rodziny.

Rozbawienie zniknęło z twarzy Hollisa jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

- Wybacz, panie, ale czy odjęło ci rozum? Lady Willow była dla nich niczym więcej jak tylko towarem, który sprzedali pierwszemu z brzegu kupcowi.

- Właśnie dlatego chcę, żeby stali się świadkami jej tryumfu. Chcę, żeby uklękli u jej stóp, gdy stanie się moją małżonką ze wszystkimi honorami, na jakie zasługuje. Niecierpliwie czekam na chwilę, kiedy zjawią się, by złożyć jej hołd. Bardzo chciałbym zobaczyć jej minę!

Hollis przełknął ślinę.

- Willow nie wie, że chcesz ich zaprosić?

- Oczywiście, że nie! To ma być niespodzianka. Tak samo jak ślub.

Hollis omal nie jęknął.

- I naprawdę sądzisz, że to dobry pomysł?

- A niby dlaczego nie? Czemu miałaby się sprzeciwić? Od trzech miesięcy żyjemy jak mąż z żoną.

- Z pewnością nie sprzeciwiłaby się drugiemu błogosławieństwu waszego związku, lecz z mego doświadczenia z kobietami wynika jasno, że chcą one wierzyć, iż mają wpływ na takie decyzje.

Bannor machnął ręką.

- Bez obrazy, przyjacielu, lecz Willow nauczyła mnie o kobietach więcej, niż zdołałem się dowiedzieć przez całe moje życie. Och, wiedziałem wszystko o sprawianiu im rozkoszy, lecz nie miałem pojęcia, jak je uszczęśliwiać. Wiedziałem, że mają delikatne ciało, lecz nie zdawałem sobie sprawy, jak delikatne są ich uczucia. - Przez jego twarz przemknął przelotny cień. - Gdybym wiedział, byłbym o wiele lepszym mężem dla Mary i Margaret.

- Z tego, co widziałem, panie, te dwie szlachetne damy nie miały zbyt wielu zastrzeżeń.

Bannor uśmiechnął się do niego z wdzięcznością.

- Willow nie będzie miała żadnych, już ja tego dopilnuję.

Hollis ukrył uśmiech rozbawienia.

- Miło mi widzieć, że zachowujesz się jak zakochany młodzik.

Bannor spoważniał.

- Nie bądź śmieszny - powiedział chłodno. - Nie jestem zakochanym młodzikiem, lecz mężczyzną, który docenia wartość dobrej żony.

- I dobrego miecza. I dobrego siodła. I dobrego wierzchowca - dodał Hollis. Bannor spiorunował go spojrzeniem.

- I rządcy, który umie trzymać język za zębami i pilnuje własnych spraw.

Hollis pojął aluzję; z wielką uwagą zajął się ostrzeniem gęsiego pióra.

- Musimy się spieszyć - rzucił Bannor, krążąc za jego plecami. - Nie wiadomo, jak długo potrwa ta odwilż.

Hollis zaczął pisać to, co dyktował mu pan zamku, żałując gorąco, że nie potrafi przelać na papier jadowitego sarkazmu, dźwięczącego w każdym słowie.

- Z największą przyjemnością zapraszam... - Bannor urwał, w oczach błysnął mu niebezpieczny ognik. - Nie, napisz .,wzywam" Wzywam was na ślub waszej ukochanej córki, który odbędzie się za tydzień od dnia dzisiejszego...

- Desmond... - szepnęła Beatrix, stojąc na środku opustoszałej stajni.

Ten nieznośny chłopak gdzieś zniknął i zostawił ją zupełnie samą w ciemnościach. Przez szpary w ścianach sączyły się promienie słońca, w powietrzu wirowały chmury pyłków. W wysokiej, obszernej stajni panowała modlitewna cisza niczym w katedrze. Beatrix wzdrygnęła się niespokojnie. Nigdy nie lubiła kościołów. Miała zbyt wiele grzesznych myśli.

- Desmond! - Tym razem jej żałosne wołanie zostało skwitowane odległym parsknięciem i cichym stuknięciem kopyt. Korzystając z pięknej pogody, chłopcy stajenni wyprowadzili większość koni na zewnątrz. Zapach siana połaskotał ją w nos. Zdławiła kichnięcie i raptem zamarła. Mogłaby przysiąc, że z góry dobiegł ją szelest. Przechyliła głowę na bok, lecz szmer się nie powtórzył. To pewnie tylko mysz, powiedziała sobie.

- Albo nietoperz - dodała szeptem i zaczęła się wycofywać w stronę drzwi. Nietoperz to nic innego, jak mysz ze skrzydłami i ostrymi jak nóż szponami, gotowymi wczepić się w jej warkocze.

Ta wizja przepełniła czarę. Dziewczyna odwróciła się na pięcie i rzuciła do ucieczki. Kątem oka dostrzegła spadający na nią wielki cień. Z gardła wyrwał się jej krzyk przerażenia; nietoperz rozłożył skrzydła i przewrócił ją na stertę siana.

Dopiero po dłuższej chwili szarpaniny i krzyków zdała sobie sprawę, że stworzenie, które na nią spadło, nie jest gigantycznym nietoperzem. Desmond trząsł się ze śmiechu.

- Zejdź ze mnie, ty piekielniku! - wrzasnęła, usiłując się wyśliznąć spod jego ciała. Jej wysiłki nie przyniosły żadnych efektów. Niegdyś odepchnęłaby go bez większego kłopotu, lecz przez ostatnie dwa miesiące ramiona Desmonda stały się szersze, a nogi dłuższe. Jeśli ten paskudny chłopak nie przestanie rosnąć, wkrótce to on będzie patrzył na nią z góry.

W jego zielonych oczach iskrzyły się psotne ogniki.

- Chciałem cię tylko uspokoić, bo snujesz się po stajni jak zabłąkana owieczka.

- Jeśli jestem owieczką, to ty jesteś baranem! - syknęła, złapała go za ucho i mocno pociągnęła. Skrzywił się, ale nawet nie drgnął.

- Przestań mnie szczypać, bo przysięgam, że... że... - Szukając odpowiednio przerażającej groźby, mimowolnie spuścił wzrok na jej drżące usta. - Że cię pocałuję!

Beatrix znieruchomiała.

- Nie ośmielisz się.

Desmond uniósł brew; w tej chwili miał jeszcze bardziej demoniczny wyraz twarzy niż jego ojciec,

- Chcesz się przekonać?

Ku swemu przerażeniu, oblała się rumieńcem. Desmond przyjrzał się jej szeroko otwartymi oczami.

- Nikt cię nigdy nie pocałował, tak?

Zepchnęła go z siebie, wykorzystując fakt. iż z zaskoczenia zwolnił uścisk. Szybkimi, gniewnymi ruchami otrzepała fartuszek z siana.

- Nie bądź głupi. Miałam setki zalotników i co najmniej tuzin mi się oświadczyło.

- Ale żaden cię nie pocałował - dodał Desmond z uśmiechem satysfakcji, na widok którego gorąco zapragnęła natrzeć mu uszu.

- Właśnie, że nie!

- Właśnie, że tak! - Desmond wyprostował się i wybuchnął śmiechem. - Coś takiego! Słodka Bea chodzi po zamku, obnosi swój piękny dekolt, kręci pulchnym tyłeczkiem, doprowadza giermków do szaleństwa, a nikt jej nigdy nie pocałował!

- Och, niech ci będzie! Tak, nikt mnie nigdy nie pocałował! Śmiej się, skoro musisz, ale jeśli komuś powiesz, zwłaszcza Willow, umrę ze wstydu. Rzucę się do rzeki, zobaczysz! - Zdławiła rozpaczliwy szloch. - Jeśli jesteś człowiekiem honoru, daj mi słowo, że nikomu nie powiesz!

Desmond przyglądał się jej przez długą chwilę. Spuścił głowę, a na jego szyi pojawił się ciemny rumieniec, powoli pełznący ku jabłku Adama i wydatnej szczęce.

- Nie mógłbym powiedzieć, że nikt cię jeszcze nie całował - rzucił jej spojrzenie z ukosa - gdyby ktoś cię pocałował.

Gdyby w jego oczach błysnęła choć jedna iskra złośliwości, Beatrix roześmiałaby mu się w twarz. Ale te krystalicznie czyste oczy były dziwnie poważne, a jedyne uczucie, jakie się w nich odbijało, wydawało się osobliwie podobne do jej niepewności. Dlatego nie zaprotestowała, gdy ujął jeden z jej grubych jasnych warkoczy i owinął go sobie na dłoni, skłaniając ją do pochylenia się ku niemu.

Zamknęła oczy. Nie byłaby zdziwiona, gdyby usiłował jej włożyć język do ust, przed czym przestrzegały ją starsze siostry. Ale on tylko musnął ją wargami w pieszczocie delikatnej jak tchnienie wietrzyka. Oboje zastygli na chwilę, nie ośmielając się nawet drgnąć. Beatrix odetchnęła głęboko, dziwiąc się, że nawet w środku zimy Desmond pachnie słońcem.

Kiedy się wreszcie cofnął, musiała zebrać w sobie wszystkie siły, by otworzyć oczy. Postanowiła, że jeśli Desmond się roześmieje, ona chwyci widły i przeszyje mu pierś.

Otworzyła oczy. Desmond się uśmiechał, nie był to jednak ten kpiący uśmieszek, którego się bała. Na jego widok coś zakłuło ją w sercu.

- Ponieważ z pewnością nie chcesz, żeby ktoś się dowiedział, iż pocałowano cię tylko raz - szepnął głosem tak ochrypłym, że przeszedł ją dreszcz - jako człowiek honoru czuję się w obowiązku pocałować cię ponownie.

- Jesteś bardzo rycerski, panie. - Beatrix pochyliła się ku niemu z pełnymi ustami ułożonymi w uwodzicielski dzióbek, co przychodziło jej równie łatwo jak oddychanie. I zanim ich wargi się zetknęły, dodała szeptem: - Ale najpierw będziesz mnie musiał złapać.

Wybuchnęła śmiechem, zerwała się na równe nogi i śmignęła do drzwi stajni. Jasny warkocz wyśliznął mu się z dłoni jak pasmo jedwabiu.

- Ty mała żmijo! - wrzasnął, podrywając się ze snopka siana. Ale kiedy popędził w ślad za nią, śmiał się już prawie lak samo serdecznie, jak ona.

Willow stała przy wąskim łukowatym oknie na drugim piętrze zamku i z niedowierzaniem obserwowała scenę, rozgrywającą się w ogołoconym ogrodzie. Przez pierwsze pięć minut Desmond gonił Beatrix dookoła kamiennej ławeczki, nakazując się jej poddać, na co odpowiadała radosnym śmiechem. Nie to jednak było zdumiewające, gdyż oboje i tak przez całe dnie rzucali się sobie do gardeł. Dziwne było to, że gdy Desmond wreszcie przeskoczył przez ławkę i otoczył Beatrix ramionami, ta nie wytargała go za uszy, czego się należało spodziewać, lecz spuściła głowę i posłała mu nieśmiałe spojrzenie, całkowicie niespodziewane w przypadku tej małej uwodzicielki.

Willow patrzyła z otwartymi ustami, jak Desmond bierze Beatrix pod brodę i niewprawnie odwraca jej twarz ku sobie.

Ich usta spotkały się w pocałunku tak niewinnym i pełnym nadziei, że Willow musiała od nich odwrócić oczy pełne łez. Zawstydzona, że niechcący stała się intruzem w tej czułej chwili, bezgłośnie zamknęła okiennicę. Na pewno nie będzie małostkowa, nie będzie zazdrościć szczęścia swej przyrodniej siostrze. Jak mogłaby jej zazdrościć, skoro sama stała się najszczęśliwszą z kobiet?

Miała dom. Miała rodzinę. Nie była już niewolnicą, która musi pracować od świtu do zmierzchu w daremnym wysiłku, by zadowolić swoją panią.

Miała Bannora.

Oparła się o framugę drzwi; na jej ustach pojawił się łagodny uśmiech. Jej mąż w rzeczy samej okazał się człowiekiem honoru. Obiecał jej wspaniałą ucztę i słowa dotrzymywał co noc. Gorliwie szukał nowych sposobów, by ją uszczęśliwić, nie czyniąc jej brzemienną. Nie dalej jak wczoraj zaproponował jej grę w szachy, podczas której musieli nie tylko oddawać figury, lecz i części garderoby. Willow wygrała bez najmniejszego trudu, ponieważ widok jej nagich piersi, lizanych błyskami ognia na kominku, doprowadził Bannora do szaleństwa. W ostatniej chwili, zanim rzucił się wraz z nią na wilczą skórę na podłodze, zdążyła mu szepnąć do ucha „szach i mat".

Ale gdy leżała już w ciepłym kokonie jego ramion, słuchając dziwnie kojącego dźwięku jego pochrapywania, naszła ją melancholia. Bannor był jej księciem, ale nigdy nie wypowiedział tych dwóch magicznych słów, którymi zmieniłby ją w swoją księżniczkę.

Nie była naiwna, nie sądziła, że wszystkie małżeństwa są zbudowane na fundamencie miłości. Przeciwnie, przeważnie zostały zaaranżowane przez rodziców w czasach, gdy ich dzieci były zbyt małe, by zrozumieć, jaki los im przeznaczono.

Jej ojciec z pewnością nie poślubił Blanche z miłości, lecz dla jej wspaniałego posagu. Jednak nie mogła zapomnieć wyrazu jego twarzy, kiedy mówił jej, że nigdy nie pokocha żadnej kobiety tak, jak kochał jej matkę.

Pokręciła głową i wstała. Choć Bannor starał się ze wszystkich sił, by poczuła się kochana i ceniona nade wszystko, gdzieś w środku pozostała tą samą przerażoną dziewczynką, która bezskutecznie starała się chwycić umykającą jej dłoń ojca.

27

Sir Rufus odkorkował drżącą dłonią srebrną flaszę i uniósł ją do warg. Dokładnie w tej samej chwili powóz podskoczył na kolejnym wykrocie. Piwo pociekło po brodzie starego szlachcica. Wytarł je, czując się bardziej zniedołężniały niż kiedykolwiek, i pociągnął głęboki łyk. Słodko-piekący napój rozlał się w jego żołądku, ale nawet jego kojące działanie nie pomogło mu zapomnieć o ostrym śmiechu żony i szyderczym uśmieszku na ustach pasierba. Blanche i Stefan szeptali ze sobą przez całą podróż. Prawdę mówiąc, zachowywali się bardziej jak kochankowie niż matka i syn.

Nie było wątpliwości, że jego pasierb panoszy się jeszcze bezczelniej niż dotychczas. Na wpół leżał obok Blanche; jego długie muskularne nogi zajmowały znacznie więcej miejsca, niż powinny. Przy następnym szarpnięciu mocno uraził zaatakowaną przez podagrę nogę Rufusa, który skrzywił się z bólu.

- Przepraszam. - Stefan błysnął zębami w wilczym uśmiechu, w którym próżno by było doszukiwać się skruchy. Wyciągnął z atłasowej sakiewki przy pasie skrawek pergaminu.

Pergamin był pożółkły i zmięty, gdyż czytano go z zachwytem niezliczone dziesiątki razy. Na dole nadal widniał czerwony wosk ze złamanej pieczęci. Rufus wyciągnął szyję, lecz z tej odległości nie potrafił rozróżnić słów.

- Może oprzesz nogę na tym, ukochany? - odezwała się Blanche, zasłaniając pergamin puchową poduszką, którą sama ozdobiła haftami, nie szczędząc swych pięknych białych dłoni.

Rufus spojrzał na swoją żonę. Zawsze tak dobra. Tak troskliwa. Tak serdeczna. A jednak nie mógł się pozbyć wrażenia, że wolałaby go udusić poduszką, którą tak usłużnie mu podawała.

- Nie, dziękuję - powiedział i cofnął się nieco. - Wkrótce powinniśmy dojechać do tego przeklętego zamku. Oczywiście jeśli po drodze nie zasypie nas śnieżyca. - Odchylił aksamitną zasłonę i spojrzał na ciężkie chmury, gromadzące się złowieszczo nad nieprzyjaznymi szczytami gór. - Czy to nie dziwne, że lord Bannor nas wzywa? Przecież już poślubił Willow. Za moich czasów jeden ślub wystarczał w zupełności.

Stefan i Blanche spojrzeli na niego jak dwa koty. które przed chwilą pożarły wyjątkowo smacznego kanarka.

- Może lord Bannor chce sprawić Willow takie wesele, na jakie zasługuje - powiedziała Blanche z dziwnym uśmiechem.

- Wszyscy tego pragniemy, prawda? - włączył się Stefan, chowając pergamin do sakiewki. - Niech Willow dostanie to, na co zasługuje.

Rufus, zaniepokojony drapieżnym błyskiem w oczach chłopaka, skinął głową, patrząc na żonę.

- Przynajmniej będziesz miała okazję przywieźć do domu tę twoją nieznośną córkę.

Stefan rzucił matce kolejne enigmatyczne spojrzenie.

- Być może Beatrix zechce pozostać w Elsynorze. W ostatnim piśmie zapewniła mnie, że bardzo przypadła do gustu lordowi.

- Szczęście, że resztę dzieci zostawiliśmy w domu - mruknął Rufus. - Lord mógłby je sobie upodobać i zatrzymać u siebie.

Ręce nadal mu dygotały. Nie rozumiał, dlaczego na myśl o ponownym ujrzeniu córki czuje jednocześnie radość i strach.

Pamiętał ich ostatnie wspólne chwile - stała w kaplicy przed księdzem, blada i spokojna. Głos jej nie zadrżał ani razu, gdy składała przysięgę obcemu, który wkrótce miał ją oddać w ręce innego obcego.

Nie sprzedam własnej córki!

Dlaczego, papo? Już raz. to zrobiłeś.

Na wspomnienie tych oskarżycielskich słów serce ścisnęło się mu z gniewu i żalu. Ta dziewczyna nie miała prawa robić mu wyrzutów! Zawsze starał się, by miała wszystko, co najlepsze! Prawda? Wszyscy wiedzą, że małej dziewczynce jest potrzebna matka. Nie byłoby dobrze, gdyby wciąż tylko biegała po zamku i łąkach jak jakiś dziki, wesoły duszek.

A czy Blanche nie zapewniła go, że jako matka sześciorga dzieci dobrze wie, jak kierować małą upartą dziewczynką? Czy nie obiecała utemperować jej nieokiełznanej natury'' Za każdym razem, gdy pytał, czy nie jest dla niej zbyt surowa, uspokajała go łagodnymi słowami, ustami płynącymi miodem. Jak mógł protestować, gdy jej ręce, tak twarde dla Willow, w zaciszu ich sypialni dawały mu niewypowiedziane szczęście? Z oczu jego córki zniknęły wesołe iskierki, a śmiech w jej głosie ucichł, lecz Blanche twierdziła, że to skromna cena, którą musi zapłacić za odnalezienie bardziej szczytnych radości wieku dorosłego.

Rufus pociągnął łyk piwa i skrzywił się, gdyż było gorzkie. Powóz pełzł pod górę; stary szlachcic okręcił się płaszczem i zapadł w ciężki sen. Śniło mu się, że przyjechali do Elsynoru. Wysiadł z powozu energicznym krokiem człowieka, którym był kiedyś, zanim wojna i Blanche odebrały mu godność. Mała dziewczynka o czarnych kędziorkach i iskrzących się radością szarych oczach podbiegła do niego w podskokach, ze spojrzeniem pełnym uwielbienia. Rzuciła mu się w ramiona i obsypała jego twarz pocałunkami. Musiał zanurzyć twarz w jej lokach, by ukryć łzy.

Willow pędziła przez dziedziniec w rozpaczliwym pościgu za świnią, którą Mary Margaret uwolniła ze zbrodniczych rąk rzeźnika.

- Ennis! - krzyknęła. - Biegnie do ciebie!

Parsknęła śmiechem, gdyż zwierzę śmignęło pomiędzy nogami chłopca i zbiło z nóg Margery i Colma, którzy klapnęli na pulchne siedzenia. Jednak śmiech zamarł jej na ustach, kiedy Mary skoczyła na nią z rozpędu i zaczęła się po niej wspinać jak po drzewie, by uciec przed szarżującą świnią. Edward i Kell nadbiegli z dwóch przeciwnych rogów dziedzińca. Na ich widok świnka kwiknęła z oburzeniem. Chłopcy skoczyli na nią jak na komendę; chybili celu, za to zderzyli się głowami z głuchym łupnięciem, od którego Willow skrzywiła się boleśnie.

W furtce ogrodu pojawił się Hammish. Świnia zwolniła do truchtu. Chłopiec zbliżył się do niej małymi kroczkami, wyciągając przed sobą rękę.

- Chodź, świnko, świneczko - zaszczebiotał przymilnie. - Mam tu coś dla ciebie.

Świnia stanęła, zaciekawiona, wciągnęła powietrze i zanurzyła ryj w dłoni Hammisha, z rozkoszą chrupiąc żołędzie, które tam znalazła.

- Dobra świnka - powiedział Hammish słodko, drapiąc ją za szczeciniastymi uszami. - Kochana świnka...

- Smaczna świnka - mruknął Ennis z urazą, usiłując otrzepać spodnie z zaschniętego błota.

- Nie wie, że Hammish jest jeszcze gorszy niż rzeźnik - zawyrokowała Mary z wyżyn ramion Willow. Dokładnie w tej chwili na dziedzińcu pojawiła się Mary Margaret, dostojna i pełna godności jak mała królowa.

- A, tu jesteś, ty niegrzeczna! Właśnie się zastanawiałam, dokąd uciekłaś. - Zarzuciła zwierzęciu na szyję lawendową wstążkę i zawiązała ją jak smycz. Oddaliła się wraz z pupilką, nieświadoma zamieszania, jakie spowodowała. Willow odsunęła stopę Mary, wbijającą się jej w ucho. i postawiła dziewczynkę na ziemi.

- Idź już, kochanie. Jesteś bezpieczna.

Mała pobiegła w podskokach do nowego ulubieńca, a Willow zajęła się oględzinami swego stroju. Na niegdyś fioletowej wełnianej spódnicy widniały odciski małych ubłoconych rączek i nóżek. Adamaszkowy stanik także nie przetrwał katastrofy. Guziki nabijane małymi klejnocikami unurzały się w błocie podczas efektownego upadku w pogoni za nadzwyczaj szybką świnką. Uniosła spódnicę i ujrzała kompletnie podarte pończochy. Roześmiała się smętnie. zdjęła szarfę i zawiązała ją na włosach jak chustkę. Skoro zachowuje się jak świniarka, może też się tak ubierać.

Ruszyła na poszukiwanie zgubionego pantofla. Lodowaty wiatr smagał jej delikatne policzki, wyczarowując na nich rumieńce czerwone jak róże. Sądząc po sinych chmurach, gromadzących się na północy, wkrótce miała nadciągnąć kolejna śnieżyca.

Willow zajrzała pod wózek handlarza, ale zyskała tylko nową smugę błota na nosie. Gdy się wyprostowała, jej spojrzenie padło prosto na zbliżających się Bannora i Hollisa. Jej mąż wyglądał dokładnie tak, jak powinien się prezentować książę: schludnie przystrzyżona broda, kremowe spodnie i kubrak z szafirowej wełny. Na widok jego urody po raz kolejny straciła oddech, a serce zabiło jej na alarm. Uniosła spódnicę w kpiącym dygnięciu, ukazując podarte na strzępy pończochy i wystające z nich palce.

- Dzień dobry, panie. Podoba ci się mój nowy strój?

Bannor z roztargnieniem wycisnął na jej czole pocałunek.

- Uroczy, moja droga, uroczy - wymamrotał i ruszył w stronę bramy.

Willow opuściła spódnicę i spojrzała za nim ze zdziwieniem. Przez cały dzień zachowywał się w ten dziwny sposób - bębnił palcami o oparcie fotela, po czym raptem zrywał się i zaczynał krążyć po komnacie. Teraz także nieustannie wodził spojrzeniem między drogą prowadzącą do zamku i ołowianymi chmurami, zbierającymi się nad szczytami gór. Nie zauważył nawet własnej córki, przechadzającej się po dziedzińcu z dobrze wyrośniętym świniakiem na lawendowej wstążce.

Przynajmniej wiedziała, czemu przypisać kwaśny humor sir Hollisa. Nieszczęśnik ciągle cierpiał po ostatniej lodowatej odprawie, jaką otrzymał od Netty. Uparta kobieta nie zamierzała ulec jego powłóczystym spojrzeniom.

- Przestań za mną biegać, ty mały paskudniku, bo cię wytargam za uszy!

Beatrix wymaszerowała z ogrodu i zatrzasnęła za sobą furtkę. Desmond przeskoczył ją i wylądował z gracją na ziemi. Wolę być małym paskudnikiem niż wielką damą z zadartym nosem.

Oboje tak gorliwie starali się sobą gardzić, że byli wręcz zabawni. Nieustanne obelgi stały w dziwnej sprzeczności z tęsknymi spojrzeniami, jakie sobie rzucali, gdy sądzili, że nikt ich nie widzi. Willow nie wytrzymała i roześmiała się głośno. Desmond rzucił się w pogoń za dziećmi; tymczasem Willow pokuśtykała w stronę swej przyrodniej siostry, chcąc ją zatrudnić przy poszukiwaniu buta.

Majestatyczny głos rogu myśliwskiego zatrzymał ją w pół kroku. Przez dziedziniec przebiegła fala podniecenia. Goście rzadko odwiedzali zamek w środku zimy. Zwłaszcza goście tak dostojni, że ich przybycie obwieszczał strażnik, czuwający w wieżyczce przy bramie.

Willow zmrużyła oczy i spojrzała na drogę. Pod górę wtaczał się samotny powóz w asyście nie zastępu rycerzy, lecz trzech obszarpanych żołnierzy, zmęczonych i zgarbionych. Nawet z tej odległości widziała odpryski złotej farby

łuszczącej się na jasnych kołach powozu. Nie ciągnęła go szóstka siwków, tylko parę zabiedzonych szkap. Jednak w ich uprzęży brzęczały dzwonki, które przywołały dawne wspomnienia.

Ten zgiełkliwy brzęk ciągnął się bez końca, zatapiając wszystkie dźwięki z wyjątkiem jednego - głosu Beatrix, która stanęła za jej plecami i szepnęła jedno słowo, wycelowane prosto w serce Willow.

- Mama?

Z każdym obrotem kół powozu czas wydawał się cofać, ciągnąc ją za sobą w przeszłość. W miarę, jak powóz stawał się coraz większy, Willow czuła się coraz mniejsza. Żałowała, że nie może się skurczyć tak, żeby zupełnie zniknąć.

Nie odrywając osłupiałego spojrzenia od drogi, sięgnęła ku zakurzonej szarfie na głowie, z roztargnieniem wygładziła stanik, niemal spodziewając się poczuć pod palcami niezdarnie wyhaftowane różyczki. Nie zauważyła Bannora,

wyłaniającego się z wieżyczki. Nie słyszała, jak szepnął do Hollisa, trącając go w żebra:

- Widzisz, jak się zdziwiła?

Nie słyszała też, jak Hollis odszepnął:

- Według mnie wygląda raczej, jakby miała zemdleć.

Widziała tylko znajomy powóz, który zaturkotał na zwodzonym moście, minął łukowatą bramę i zatrzymał się o parę kroków od niej. Giermek Bannora pospiesznie otworzył drzwiczki.

Wszyscy obecni na dziedzińcu wstrzymali oddech, gdy z jedwabnego wnętrza wyłoniła się wysmukła ręka, obleczona aż po łokieć w nieskazitelnie białą rękawiczkę. Dłoń spoczęła na ramieniu zarumienionego po uszy giermka. Czas być może posrebrzył jasne włosy Blanche, lecz nie odebrał enigmatycznego uroku uśmiechowi, igrającemu na jej wargach. Jej kształtne biodra obejmował wysadzany perłami pas, niegdyś własność matki Willow.

Spojrzenie Blanche poszybowało przez dziedziniec, przelotnie dotykając Willow.

- Moja ukochana córko! Jakże mi cię brakowało!

Ruszyła ku Willow z szeroko rozpostartymi ramionami. Bannor zmarszczył brwi.

- Czy to możliwe, że oceniłem ją tak niesprawiedliwie?

Dokładnie w tej samej chwili Blanche minęła Willow, jakby jej w ogóle nie dostrzegła, i zmiażdżyła w uścisku osłupiałą Beę.

28

Beatrix zwisła bezwładnie w ramionach matki. Wyglądała jak biedny, ogłupiały lisek w bezlitosnym chwycie kłusownika. Blanche szczebiotała, Bannor spochmurniał, a Desmond wpatrywał się w Beatrix, jakby zdradziła go z zimną krwią. Willow obserwowała to wszystko przez mroczny welon oszołomienia.

Ten welon uniósł się, gdy z powozu wysiadł niezgrabnie jej ojciec, przyciskając do piersi okaleczoną rękę.

- Papo... - szepnęła, mimowolnie robiąc krok w jego stronę.

Odwrócił się i uśmiechnął smutnie. Zanim Willow zdołała zrobić drugi krok, z powozu wysiadł Stefan. Minął sir Rufusa, chwycił Willow za ramiona i wycisnął jej na ustach zupełnie nie braterski pocałunek.

- Droga siostro, nie trap się, że ten okrutnik cię odepchnął Dopóki jestem panem Bedlington - powiedział, udając, że nie słyszy gniewnego pomruku sir Rufusa - zawsze będziesz miała dom. - Dotknął wargami jej skroni i dodał szeptem tak cichym, że usłyszała go tylko ona: - I łóżko.

Willow nie zdążyła się jeszcze wyrwać z jego uścisku, gdy ku Stefanowi ruszył rzeczony okrutnik z ręką na mieczu i żądzą mordu w oczach. Blanche stanęła między nimi. Beatrix zdołała wyrwać się z rąk matki i schować za nią, natomiast Stefan odsunął się roztropnie od Willow, nie tracąc jednak tryumfującego uśmieszku.

- Wytłumacz się, kobieto! - zagrzmiał Bannor. - Co to ma znaczyć?

Blanche rozpostarła we wdzięcznym dygnięciu fałdy obszytej fretkami opończy.

- Ach, więc to ty jesteś lordem Bannorem, panie! Pozwól, że się przedstawię. Jestem lady Blanche z Bedlington.

- Doskonale wiem, kim jesteś. - Wskazał palcem Beatrix, wyglądającą zza ramienia matki, z szeroko rozwartymi oczami i poszarzałą twarzą. - Chcę wiedzieć, kim ona jest.

Blanche na chwilę straciła rezon, lecz wkrótce opanowała się i rzuciła Bannorowi zalotne spojrzenie.

- Panie, z pewnością bawisz się ze mną w zagadki. To moja córka i twoja narzeczona, czyż nie?

Sir Rufus zaczął się jąkać z oburzeniem, usiłując wydusić z siebie protest. Tymczasem Bannor był zbyt oszołomiony, by zdobyć się na jakiekolwiek zaprzeczenie. Blanche zerknęła na Willow z litością.

- Muszę wyznać, że nie zdziwiła mnie wieść, iż nasza Willow ci się nie podoba. Chyba nie masz nam za złe, że ci ją narzuciliśmy? Nigdy by do tego nie doszło, gdyby twój rządca tak nie nalegał. - Chwyciła mocno Beatrix i wywlekła ją zza siebie. - Możesz być pewien, że moja córka cię nie zawiedzie.

- Kobieto, zupełnie oszalałaś! - zagrzmiał Rufus. - Lord Bannor ma już żonę! Moją córkę!

Bannor zdołał wreszcie odzyskać głos.

- To ty, pani, zadajesz mi zagadki. W przeciwieństwie do tego, co sądzisz, nie mam najmniejszego zamiaru poślubić tej... tego dziecka!

Szyderczy uśmieszek Stefana zbladł, uśmiech Blanche zlodowaciał.

- Nie rozumiem cię, panie. To ty wysłałeś do nas pismo z zaproszeniem na ślub naszej ukochanej córki. To ty wezwałeś nas do Elsynoru.

- Ty? - Słowo padło cicho, lecz było tak kryształowo czyste, że wszyscy obejrzeli się na Willow.

Bannor nigdy w życiu nie cofnął się przed walką, lecz na widok bolesnego wyrzutu w oczach żony coś poderwało go do ucieczki.

- Ty? - powtórzyła. - To twoje dzieło? To ty zaprosiłeś ich bez mojej zgody? Nie uczyniłeś mi tej uprzejmości, by mnie ostrzec? To tobie przyszedł do głowy ten straszny żart?

Bannor rzucił Hollisowi rozpaczliwe spojrzenie, wyraźnie świadczące, że milej byłoby mu znaleźć się w samym środku zastępów wroga, wśród gradu strzał lub w lochu, w którym jedynym towarzystwem byłyby mu szczury i szkielety.

Hollis tylko wzruszył ramionami.

Bannor wyciągnął do swej żony rękę i przybrał ten sam czarujący wyraz twarzy, którym niegdyś rozbroił kobietę wysłaną przez Francuzów w przebraniu markietanki. To dzięki temu uśmiechowi zdradziła mu wszystkie sekrety.

- Wezwałem ich, by złożyli ci hołd, kochanie, i byli świadkami naszego wspaniałego wesela.

- Sądzisz, że tak chciałam powitać naszych gości? - Rozpostarła zabłoconą spódnicę. - Spójrz na mnie!

Bannor spełnił jej życzenie. Zobaczył rozmigotane szare oczy, różane rumieńce na policzkach, dziarskie różowe paluszki, wyglądające przez dziury w pończochach. Pokręcił głową ze szczerym zdziwieniem.

- Nigdy nie byłaś piękniejsza. Nie chciałem cię obrazić. To miała być niespodzianka.

Jęknęła z desperacją.

- I jest! Cudowna! Niemal tak cudowna, jak wizyta królewskiego poborcy! Albo wybuch zarazy!

Teraz to Blanche zająknęła się z oburzenia.

- Cóż, muszę powiedzieć, nie jesteś zbyt gościnna,

Willow odwróciła się do niej, zdjęta dziwnym spokojem. Nie była już dzieckiem. Nie musiała znosić wszystkiego, czym raczyła ją macocha.

- Chcesz mnie uczyć gościnności? To przez ciebie przez trzynaście lat czułam się obco we własnym domu.

Blanche tupnęła elegancko obutą stópką.

- Jak śmiesz mówić do mnie tyra tonem? Nie zniosę tego!

- I co mi zrobisz? - Willow zdarła chustkę z głowy, ukazując krótkie kędziory. Stefan wydał zdławiony jęk. - Obetniesz mi włosy? Zbijesz mnie? Poślesz do łóżka bez kolacji?

Blanche odwróciła się do Rufusa.

- To twoja córka! Musisz ją ukarać za tę bezczelność! Jesteś mężczyzną czy nie?

Sir Rufus wyciągnął chusteczkę i otarł spocone czoło. Wobec jawnego szyderstwa żony odwaga opuściła go bez śladu.

- Musicie... musicie się bardziej starać...

Willow patrzyła na człowieka, który kiedyś był jej całym światem, i ze wszystkich sił pragnęła poczuć do niego coś więcej niż nużącą litość i pogardę. Poklepała go po zgarbionym ramieniu.

- Nie kłopocz się, papo. Zaraz się pogodzimy. - Stanęła przed macochą, spojrzała na nią wyzywająco. - Wybacz, pani. Przemówiłam zbyt pochopnie.

Jadowite skrzywienie Blanche wyraźnie świadczyło, że te słowa znaczą dla niej równie niewiele, co dla Willow. Wyzywający wdzięk Willow napawał Bannora szczerą dumą. Położył obie ręce na ramionach swej żony i obrzucił pogardliwym spojrzeniem Blanche, Beatrix i resztę tego zapomnianego przez Boga rodu.

- Nie wiem, jaki spisek uknułyście, ty i twoja córka, ale to Willow jest i zawsze będzie moją żoną. Jest kobietą, którą... którą... - Przesunął miłośnie palcami po delikatnych obojczykach Willow. Czułość ścisnęła mu gardło. Willow obejrzała się na niego przez ramię; jej szare oczy rozszerzyły się do ogromnych rozmiarów. Nawet w chwilach miłosnego uniesienia nie widział w ich mglistej głębi tak bezgranicznej bezbronności. Czekała na coś z zapartym tchem, a on czuł, że w tej chwili ma moc odkupienia wszystkich grzechów, popełnionych przez mężczyzn od czasów, gdy tchórzliwy Adam wskazał Ewę i zrzucił na nią całą winę. - Którą zamierzam poślubić po raz drugi jeszcze dziś!

Hollis jęknął i ukrył twarz w dłoni. Stefan parsknął z jawną złośliwością. A Willow wyzwoliła się z uścisku Bannora z lodowatą precyzją, która przejęła go chłodem do szpiku kości.

- Tak się nie stanie - powiedziała. - Gdybym wiedziała, jaki z ciebie nieokrzesany gbur, w ogóle bym cię nie poślubiła. - Wyszarpnęła Beatrix z chwytu Blanche i popchnęła ją ku Bannorowi. - Mam nadzieję, że będziecie ze sobą bardzo szczęśliwi!

Odeszła w stronę zamku z dumnie uniesioną głową. Beatrix wybuchnęła płaczem i uciekła w przeciwną stronę; jej głośne szlochy jeszcze długo rozbrzmiewały na dziedzińcu.

Hollis stanął u boku osłupiałego Bannora.

- Co za szczęście, że jesteś takim znawcą kobiet, nieprawda? Mniej obyty mężczyzna pewnie już by stracił głowę.

Desmond znalazł Beatrix w stajni, na tej samej stercie siana, na której pocałowali się po raz pierwszy. Na jego widok dziewczyna skuliła się, objęła kolana rękami i posłała mu błagalne spojrzenie spod mokrych od łez rzęs.

- Jeśli przyszedłeś na mnie krzyczeć, to wiedz, że nie mam na to ochoty.

- Dziwisz się, że jestem zły? Sądziłem, że jesteś zwykłą służącą, a ty przez cały czas byłaś... byłaś... - skrzywił się z niesmakiem - ...damą!

- To Willow wymyśliła, że mam udawać służącą. Bała się, że lord Bannor odeśle mnie do domu, jeśli się dowie, że z niego uciekłam. - Wytarła nos wierzchem ręki. - Teraz Willow mnie nienawidzi, a lord Bannor i tak mnie pewnie odeśle!

Desmond spojrzał na nią szeroko otwartymi oczami. Taka możliwość zaświtała mu w głowie po raz pierwszy.

- Nie odeśle - przemówił z arogancją, właściwą raczej panu zamku. - Nie dopuszczę do tego.

- A cóż to ciebie obchodzi? - wybuchnęła. - Ty też się zachowujesz, jakbyś mnie nienawidził!

Desmond odszedł od niej na parę kroków, gładząc rzadką szczecinkę na policzkach, jakby czuł pod palcami prawdziwy gęsty zarost.

- Dopóki miałem cię za służącą, mogłem z tobą flirtować do woli. Mogłem cię gonić po ogrodzie i kraść ci całusy. - Odwrócił się z gniewnym spojrzeniem. - Ale skoro jesteś damą, nie mogę cię przewrócić w siano i uwieść! Niech to diabli, najpierw muszę się z tobą ożenić!

Beatrix zamrugała powiekami; w jej zamglonych błękitnych oczach zebrały się łzy.

- To najpiękniejsze oświadczyny w moim życiu - szepnęła.

Desmond wyciągnął do niej piegowatą rękę i pomógł jej się podnieść.

- Jeśli mam tu coś do powiedzenia, lady Beatrix z Bedlington, są to także ostatnie oświadczyny, jakie usłyszałaś.

Bannor pojawił się na schodach tuż przed zmierzchem. Pod drzwiami komnaty żony zastał dziesięcioro dzieci, przestraszonych i cichutkich. Desmond i Beatrix siedzieli na najwyższym schodku, ukrywając splecione dłonie za fałdami spódnicy dziewczyny. Na widok Bannora wzdrygnęli się i odsunęli od siebie, oblewając się jednakim rumieńcem. Więc tak to wygląda, pomyślał Bannor z niejakim rozbawieniem, przechodząc pomiędzy nimi. Nie spieszyło mu się do negocjowania kontraktu małżeńskiego z tą chciwą babą, ale przynajmniej nie musiał się martwić, że jego syn i dziedzic oszalał na punkcie najbardziej leniwej służącej w całej Anglii.

Wyjrzał przez otwór strzelniczy. Jeśli śnieg nie przestanie sypać, będzie miał mnóstwo czasu na negocjacje. Wzdrygnął się na myśl, że nielitościwa pogoda może go uwięzić razem z tym kłębowiskiem żmij, które Willow nazywała swoją rodziną. Pan Bedlington zdążył się już upić do nieprzytomności, za każdym zaś razem, gdy na horyzoncie pojawiał się ten jej podły braciszek, Bannor miał ochotę pięścią zetrzeć mu uśmiech z twarzy.

Na korytarzu słychać było tylko zawodzenie wichru. Bannor wolałby znosić szlochy, krzyki lub trzask rozbijanych naczyń niż to straszne milczenie za drzwiami jej komnaty. Przymknął oczy i przeklął siebie oraz wszystkich swoich męskich przodków za rozpaczliwą głupotę. Gdyby poszedł za radą Hollisa, dzieliłby dziś łoże z Willow, zamiast stać pod jej drzwiami jak żebrak.

Uniósł rękę, żeby zapukać. Dzieci obrzuciły go spojrzeniem pełnym żalu i litości.

- Nie wpuści cię - zawyrokowała Mary. Jej mała okrągła buzia była dziś wyjątkowo żałosna.

- Skąd wiesz?

- Jesteś ostatnim mężczyzną na świecie? - chciała się dowiedzieć Mary Margaret, ciągnąc go za nogawkę spodni.

- Chyba nie. Dziewczynka zastanawiała się przez chwilę, po czym wzruszyła ramionami.

- Nawet gdybyś był, to i tak by cię nie wpuściła.

- I nie wyszłaby za ciebie - mruknął Ennis.

- I nie rzuciłaby ci liny, gdybyś wpadł do studni - dodał wesoło Edward.

- Skąd wiecie?

Hammish patrzył na niego z prawdziwym współczuciem.

- Powiedziała Fionie. A Fiona powiedziała nam.

Bannor westchnął. Sytuacja zaczynała się komplikować. Cicho zapukał do drzwi.

- Willow, kochanie... Mogę zamienić z tobą słówko?

Wydawało się, że to niemożliwe, ale cisza jeszcze bardziej się wzmogła. Bannor przyłożył ucho do grubej dębowej deski. Wewnątrz rozległy się zachęcające szelesty. Drzwi powoli się uchyliły.

W szparze pojawiła się pomarszczona twarz Fiony. Komnata za jej plecami była pogrążona w ciemnościach. Stara piastunka pokręciła głową ze smutkiem.

- Idź sobie, chłopcze. Ona nie chce cię widzieć. Zaczęła zamykać drzwi, lecz Bannor zdążył jeszcze wbić czubek buta w szparę.

- Poczekaj! Powiedz jej...

Ale co? Że serce go boli, kiedy nie tuli jej do siebie? Że jest upartym głupcem, bardziej zarozumiałym niż odważnym? Spojrzał w twarz Fiony i pokręcił głową.

- Powiedz jej tylko, że przepraszam.

Fiona przytaknęła i cicho zamknęła drzwi.

Niegdyś Bannor sprowadziłby taran, ale w ciągu ostatnich miesięcy Willow nauczyła go jednego: w ten sposób mógł tylko zniszczyć to, co chciał zdobyć.

Willow nie mogła przestać płakać. Całkiem jakby pękły tamy, powstrzymujące łzy od czasów, gdy miała sześć lat. Chciała szlochać, krzyczeć i wierzgać jak Mary Margaret. Za każdym razem, gdy łzy ustawały, przypominała sobie scenę na dziedzińcu, bolesną rozterkę ojca, lodowatą pogardę Blanche i szyderczy uśmiech Stefana na widok jej upokorzenia.

A najgorsze było to mgnienie paniki na twarzy Bannora, kiedy nie potrafił wykrztusić tego słowa, jedynego, jakie mogłoby jej oddać utraconą dumę. Na samą myśl o tym jej cichnące łkanie znów zmieniało się w rozpaczliwy szloch. Fiona głaskała ją po plecach i szeptała pieszczotliwe słowa w nieznanym języku. Choć śnieg padał gęsto, Willow nie pozwoliła zapalić świecy. Mrok dobrze pasował do jej nastroju.

- Och! -jęknęła przez łzy. Jak ja go nienawidzę!

- Oczywiście, kochanie - przytaknęła Fiona. -Podstępny gad. Wszyscy mężczyźni są tacy.

Willow podniosła głowę i spojrzała na staruszkę oczami pełnymi łez.

- Nieprawda, wcale nie jest podstępny. Jest dobry, silny i sprawiedliwy. - Upadła twarzą w poduszkę. - Boże! Przez to nienawidzę go jeszcze bardziej! Jak Mary i Margaret to znosiły? Pewnie się cieszą, że już nie żyją. Ja też bym chciała umrzeć! - Uchwyciła się tej myśli z ponurą satysfakcją. - Może zapłaczę się na śmierć, a on będzie żałował, że mnie nie kochał!

Fiona pogłaskała ją po włosach.

- No, kochanie, już dobrze. Już wystarczy. To całkiem naturalne, że taka jesteś drażliwa. - Zachichotała cicho. - Ja też przy pierwszym dziecku szlochałam przez cały czas, aż biedny Liam sam był bliski płaczu!

29

Willow przestała płakać w ułamku sekundy. Poderwała się i spojrzała na Fionę takim wzrokiem, jakby dobrotliwa staruszka objawiła się jej z rogami i ogonem.

- Dziecko?

Fiona poklepała przyjaźnie płaski brzuch dziewczyny.

- Chyba się nie dziwisz? Dzielisz łoże z lordem Bannorem już od dwóch miesięcy.

- Nie opowiadaj takich głupstw - szepnęła Willow. - Nie mogę być przy nadziei. Bannor nie chce dzieci. Przecież z wielką uwagą... -Pochyliła się, zarumieniona, i wyszeptała coś do ucha staruszki.

Fiona ryknęła takim śmiechem, że omal nie spadła z łóżka.

- Takie figle może by wystarczyły w przypadku innego mężczyzny, ale założę się, że lord Bannor mógłby cię uczynić brzemienną, nawet gdybyście stali po dwóch przeciwnych stronach przepaści.

Willow otarła ostatnie łzy, wstała i zaczęła chodzić po komnacie, nie mogąc usiedzieć w miejscu, skoro w jej sercu rozszalała się taka burza.

- Te dni trochę mi się spóźniają, ale nie jest mi ani trochę niedobrze. Przeciwnie, mam straszny apetyt! Widziałaś, co zjadłam wczoraj na kolację? Trzy pasztety z przepiórek, cały kisiel, talerz ostryg i trzy ogromne... - urwała, widząc znaczący uśmiech Fiony. - Och... - szepnęła, na oślep szukając za sobą krzesła. - Muszę usiąść. Chyba jednak jest mi troszkę niedobrze.

- Wkrótce się przyzwyczaisz do tej zmienności nastrojów - zapowiedziała Fiona. - W jednej chwili płacz, zaraz potem śmiech... Dziw, że mężczyźni potrafią przetrwać całe dziewięć miesięcy tego szaleństwa.

Willow przyłożyła drżącą rękę do brzucha i podniosła zdumione oczy na Fionę.

- Skąd wiedziałaś?

- Kiedy ostatnim razem zjadłam za jednym posiedzeniem miskę ostryg i kisiel, miałam urodzić moje pierwsze bliźniaki.

Willow spojrzała na swoje ciało, dziwiąc się. że może się w nim kryć coś tak delikatnego, jak nowe życie.

- Nigdy nie myślałam o własnym dziecku - powiedziała

cicho. - Ale to część mnie, prawda?

- I jego. Ta najlepsza.

Willow pomyślała, że teraz dopiero powinna wybuchnąć największym płaczem. Jednak czuła wyraźnie, że w sercu rozwija się jej migotliwa nić radości.

- Czy mogę go nie kochać? - Uniosła dumnie głowę. - Bannor mnie nie kocha, lecz jego dziecko może będzie inne.

Fiona przekrzywiła głowę i rzuciła jej spojrzenie pełne litości.

- A jak ci się zdaje, czym jest miłość, dziecko? Byłam żoną Liama przez czterdzieści siedem lat, a ten stary uparty zrzęda ani razu mi tego nie powiedział. Jednak nie było dnia, żeby mnie nie pogłaskał czy nie przytulił. Miłość nie jest jak fanfary, lecz jak wspólna herbatka przy kominku w mroźną zimową noc. To wyraz oczu twego męża, gdy podasz mu pierwsze dziecko. - Staruszka posmutniała. - To ból w sercu, gdy patrzysz, jak jego oczy gasną na zawsze i wiesz, że wraz z nim z tego świata odchodzi część ciebie.

Willow nie czuła, że znowu płacze. Zamrugała, gdy na jej dłoni rozprysnęła się ciepła łza.

- Mary i Margaret nigdy nie żałowały, że poślubiły Bannora. Nie żałowały, bo wiedziały, że je kocha, choć on sam nie miał o tym pojęcia.

Staruszka mocno uścisnęła rękę Willow, wstała i poczłapała do drzwi. Willow wyprostowała się, wytarła łzy. Pociągnęła nosem, usiłując zachować przy tym możliwie najwięcej godności.

- Możesz powiadomić mego męża, że teraz go przyjmę.

Fiona dygnęła; jej pomarszczoną twarz rozpromienił łobuzerski uśmiech.

- Z największą przyjemnością, pani.

Willow rzuciła się gorączkowo do szuflady kredensu i zaczęła z niej wyrzucać na oślep kaftaniki, rękawiczki i pończochy. Będzie miała dziecko! Irytujące stworzenie, wrzeszczące, wierzgające i płaczące. Gdy je położy na ramieniu, będzie jej bekać prosto w ucho i opluwać plecy mlekiem. Do końca życia nie zazna ani chwili spokoju, ponieważ zawsze będzie się martwić, czy nie wpadło do kanału prywetu, nie uwięzło głową w kracie okna, a dorósłszy, nie zakochało się w kimś, kto za bardzo lubi kapustę lub je z otwartymi ustami.

Była szczęśliwa jak nigdy w życiu.

Wreszcie zdecydowała się na suknię z najpiękniejszej wełny, z obszernymi rękawami obramowanymi gronostajami. Włożyła nowe pończochy i podwiązki, a także delikatne pantofelki z irchy, ślubny prezent od Bannora.

Niegdyś obawiałaby się mu powiedzieć o dziecku. Niegdyś bałaby się, że odepchnie ją tak, jak kiedyś papa. Dziewczynka, którą była przed przybyciem do Elsynoru, mogłaby nawet uciec, nikomu o niczym nie mówiąc. Ale nie była już tą dziewczynką. Stała się kobietą, a wkrótce miała się także stać matką. Może nadeszła już pora, by dać ojcu tego dziecka nie tylko miłość, lecz również ufność.

Odwróciła się do lustra. Ręce jej nie drżały, oczy lśniły.

Obmyła twarz, wyszczotkować sięgające ramion włosy, aż nabrały olśniewającego połysku. Nie mogła się oprzeć pokusie; obejrzała się w lustrze ze wszystkich stron, usiłując dostrzec ten słynny blask, jakim podobno promieniują brzemienne kobiety. Dopiero gdy przechyliła zwierciadło tak, by obejrzeć brzuch, zdała sobie sprawę, że zachowuje się głupio. Jeśli natychmiast nie przestanie się podziwiać, wkrótce stanie się próżna jak Beatrix!

Ktoś zapukał mocno do drzwi. Zerwała się na równe nogi, rzuciła lustro na stół. Wygładziła spódnicę, założyła za ucho jeden niesforny lok i odetchnęła głęboko. Przysięgła sobie, że nie będzie się spieszyć. Ruszyła powolnym krokiem, usiłując zachować godność. W połowie komnaty zapomniała o wszystkim, dopadła biegiem do drzwi i otworzyła je szeroko. Jej powitalny uśmiech zbladł, gdy spojrzała na opartego o framugę mężczyznę.

Bannor pędził po schodach, przeskakując po dwa stopnie naraz. Wezwanie Willow dotarło do niego w strażnicy, gdzie się chronił przed lady Blanche i resztą rodziny żony. Z największą przyjemnością spędziłby tu całą zimę, byle tylko uniknąć ich towarzystwa. Parę minut temu, kiedy zajrzał do jadalni, nie dostrzegł nigdzie tego jej przebrzydłego przyrodniego brata, za to jej beznadziejny ojciec nadal usiłował się zapić na śmierć, lady Blanche zaś bez chwili przerwy rugała go za to, że nie wytargał Willow za uszy.

Uśmiechnął się ponuro. Gdyby ten staruszek odważył się podnieść rękę na Willow w jego obecności, zostałby na pewno kaleką.

Na podeście przed drzwiami komnaty Bannor przystanął, poprawił kubrak i przygładził włosy. Nie chciał, żeby Willow dostrzegła jego pośpiech. Być może język trochę mu się zapłacze, gdy będzie ją prosił o przebaczenie, lecz ufał swojej sile perswazji w łóżku. Uniósł rękę, by zapukać - i dopiero teraz dostrzegł, że drzwi są uchylone. Popchnął je bardziej.

- Willow...

Śnieg padający za witrażowym oknem osnuwał komnatę upiornym migotliwym światłem. Na łóżku leżała sterta kaftaników i pończoch. Jakiś pierwotny instynkt kazał Bannorowi stąpać bardzo cicho, jakby wkradał się na teren wroga. W komnacie panowała głucha cisza. Taka sama cisza zapadła w tej komnacie po śmierci Mary i Margaret.

Nie był to brak dźwięków, lecz nieodwołalna, straszna nieobecność osoby, która odeszła na zawsze. Już zdążył zapomnieć, jakie to uczucie, gdyż Willow zagłuszyła je swoim schrypniętym śmiechem, czułym uśmiechem, miłosną pieszczotą.

Odwrócił się, obrzucił komnatę czujnym spojrzeniem. To nie rozrzucone koszule i rękawiczki przejmowały go dreszczem zgrozy, tylko irchowy pantofelek, leżący obok drzwi. Pewnie by go nawet nie dostrzegł, gdyby wszystkie jego zmysły nie napięły się do ostateczności.

Przerzucił sterty koszul, z których unosił się ledwie wyczuwalny zapach jaśminu. Zajrzał pod łóżko, zdarł z niego piernat i futra, które rzucił na podłogę. Jednym ciosem wyrzucił wszystkie rzeczy z kredensu, omal go nie przewracając.

Stanął na środku wywróconej do góry nogami komnaty, dziko dysząc. Nadal trzymał w dłoni mały pantofelek - pantofelek z irchy, tak delikatny, że mógłby go zgnieść w jednej ręce. Wybiegł w komnaty, ściskając bucik - a tymczasem za oknem rozległo się wycie wiatru ostrzegającego go przed niebezpieczeństwem, na które nie mógł już zamykać oczu.

- Fiona!

Ryk Bannora wstrząsnął zamkiem; wszyscy giermkowie, a nawet rycerze zdrętwieli ze strachu. Gdyby Fiona już dawno temu nie przekonała się, że po takich rykach zazwyczaj następowały jedynie wymówki, a po nich niezręczne przeprosiny, pewnie upuściłaby ze strachu dziecko, które kołysała na kolanach. Mogłaby kompletnie zignorować pana zamku, gdyby nie dostrzegła wyrazu jego oczu. Szybko podała dziecko małej Annie i pokuśtykała na spotkanie z panem.

- Co się stało, panie? Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha.

Oczy Bannora płonęły jak dwa rozżarzone węgle.

- Jeśli to ma być żart, to mnie nie rozbawił!

- Nie rozumiem, o czym mówisz.

Wcisnął jej w dłoń porzucony pantofelek.

- O tym! Jeśli moja żona chce mnie ukarać, budząc we mnie obłędny strach, będę ci wdzięczny, jeśli mi powiesz, gdzie się ukryła.

- Zostawiłam ją w południowej wieży. Czekała na ciebie.

- Więc już nie czeka! Przeczesałem cały zamek!

Lady Blanche zbliżyła się do nich z drapieżnym błyskiem w oczach, niczym rekin, który poczuł świeżą krew.

- Nie lękaj się, panie. Willow pewnie się gdzieś schowała, żeby się dąsać w samotności. Zawsze miała ten nieznośny nawyk, nieprawda, Rufusie? Dąsała się, kaprysiła lub płakała, kiedy tylko nie mogła postawić na swoim.

Ojciec Willow mruknął coś niezrozumiale i zajął się

kielichem wina.

- Natomiast moja Beatrix jest łagodna jak jagnię. Z jej ślicznych usteczek nigdy nie padło ani słowo skargi.

Bannor rzucił jej spojrzenie świadczące, że uważa ją za kompletną wariatkę, po czym zwrócił się do Fiony.

- Zastanów się, błagam! Czy Willow wspomniała choć przelotnie, gdzie można jej szukać?

Fiona pokręciła głową.

- Może nie powinnam była jej mówić o dziecku - mruknęła bardziej do siebie niż do niego. - Ale myślałam, że już wie! Nie sądziłam, że tak się zdenerwuje.

- Czy coś się stało z którymś dzieckiem? Z którym? - Bannor omiótł salę rozpaczliwym spojrzeniem. - Peg? Mags? Tym tam? - Wskazał niemowlę w ramionach Annie, w desperacji zapomniawszy jego imienia.

Fiona zamrugała: jej zamglone błękitne oczy zasnuły się łzami.

- Chodzi o twoje dziecko, panie. O to, które się jeszcze nie narodziło.

Blanche zmełła w zębach całkiem wyraźne i bardzo nieprzystojne przekleństwo.

- Rufusie! Możemy wracać. Kościół nigdy nie da im unieważnienia.

- Willow jest brzemienna? - Bannor osłupiał.

Fiona przytaknęła.

- Była tak samo zdumiona jak ty, może nawet bardziej. Natychmiast przestała płakać, kiedy jej powiedziałam. Oczy zrobiły jej się wielkie, o, takie, jak dwa księżyce, i powiedziała... - Staruszka urwała i zagryzła wargę, jakby nagle pożałowała, że w ogóle zaczęła mówić.

Bannor chwycił ją za ramię.

- Co? Co powiedziała?

Fiona spuściła głowę.

- Powiedziała: nie opowiadaj głupstw, mój mąż nie chce dzieci.

Bannor jęknął.

- Dobry Boże, co ja narobiłem! Czy się bała mego gniewu? Czy wspomniała, że chce uciec? Chyba nie zamierzała zbiec podczas tej śnieżycy?

Jak na potwierdzenie, drzwi na końcu korytarza otworzyły się gwałtownie; do środka wpadły kłęby śniegu, niesione podmuchem lodowatego wichru. Bannor zrobił dwa kroki naprzód, lecz wkrótce nadzieja go opuściła. Postacią, która wyłoniła się ze śnieżnego obłoku, była nie Willow, lecz Beatrix.

Dziewczyna podtrzymywała Desmonda. Jej twarz pobladła tak, że prawie nie różniła się kolorem od jasnych włosów. Krew, spływająca strumieniem z czoła chłopaka, wydawała się przez to jeszcze bardziej czerwona.

Bannor chwycił ich oboje, zanim się przewrócili. Beatrix wczepiła się konwulsyjnie w jego kubrak. Podniosła na niego oczy przepełnione mroczną zgrozą.

- Porwał Willow... - szepnęła.

30

Trzeba było trzech giermków, by zamknąć drzwi, szarpane porywistym wichrem. Upewniwszy się, że syn nie doznał żadnych poważnych obrażeń, Bannor oddał go pod opiekę Fiony. Staruszka posadziła chłopca na ławie i własną chusteczką zatamowała krew, tryskającą z płytkiego rozcięcia na czole. Tymczasem Bannor zerwał ze ściany arras i zarzucił go na ramiona Beatrix. Dziewczyna dygotała tak, że prawie nie mogła mówić.

- Co się stało? - spytał, siląc się na łagodny ton. - Kto porwał Willow?

- Sss... Stefan. Byłam w stajni z Desmondem, kiedy on wszedł, żeby znaleźć konia. Trzymając sztylet przy gardle Willow, zmusił ją, żeby wsiadła. Desmond zeskoczył ze stogu i zażądał, żeby Stefan się poddał. Omal go nie stratowali.

Bannor obrzucił syna niespokojnym spojrzeniem.

- Zachowałeś się bardzo niemądrze, chłopcze. I bardzo odważnie.

Desmond skłonił się chwiejnie. Usiłował uniknąć zabiegów Fiony, która wreszcie, zniecierpliwiona, chwyciła go za ucho i przytrzymała.

Blanche wycelowała długi, blady palec w Beatrix.

- A co robiłaś w stajni z tym... tym... chłopcem? Ostrzegam cię, panie, jeśli twój syn nadużył zaufania mej córki, ja i jej ojciec zażądamy ślubu. - Uśmiechnęła się boleśnie. - A przynajmniej hojnej zapłaty za jej cnotę.

Bannor odwrócił się od lady Blanche i chwycił za ramiona jej córkę, czerwoną ze wstydu.

- Dlaczego? Nie rozumiem, dlaczego Stefan uważa, że ma prawo do Willow?

W oczach dziewczyny pojawiły się łzy rozpaczy.

- To przeze mnie... Stefan wysłał mnie tutaj, żebym cię uwiodła, ponieważ chciał zatrzymać Willow dla siebie. Kiedy posprzeczaliście się z Willow, a ona mi powiedziała, że mogę sobie ciebie wziąć, wysłałam mu list, w którym napisałam, że wszystko idzie zgodnie z planem i wkrótce po niego poślę. Prawdę mówiąc, całkiem o tym zapomniałam, ale kiedy Stefan otrzymał twoje wezwanie, pewnie pomyślał, że to znak ode mnie. Nie przyjechał do Elsynoru, by być świadkiem ślubu Willow...

- Przybył, by ją porwać - dokończył Bannor. Odwrócił się gwałtownie do Blanche, która mimowolnie cofnęła się o krok.

- Wiedziałaś, pani. że twój syn zamierza porwać moją żonę?

Blanche odruchowo zasłoniła gardło bladą dłonią.

- Ależ skąd! Stefan zawsze był samowolny! Nie lubi, gdy ktoś mu wchodzi w drogę.

Bannor ruszył w jej stronę; przy każdym jego kroku Blanche robiła krok do tyłu.

- Ostrzegam, ja także nie lubię, gdy ktoś mi wchodzi w drogę. Jeśli mojej żonie spadnie choć jeden włos z głowy, zażądam twojej!

Blanche cofała się w popłochu, dopóki nie wpadła na swego męża.

- Pozwolisz mu tak do mnie mówić?!

Ojciec Willow dźwignął się na nogi, strzepując z siebie żonę jak muchę. Nie potrafił utrzymać równowagi, lecz udało mu się podnieść kielich do ust, nie roniąc z niego ani kropli.

- Czemu nie? Gdybym miał odwagę tak do ciebie mówić, może len przeklęty bachor nie porwałby mojej córeczki.

Przez głowę Bannora przebiegła dzika myśl: szkoda, że Willow tego nie słyszy. Chwycił Beatrix za ramiona, nie siląc się już na łagodność.

- Muszę wiedzieć, dokąd pojechali! Jeśli trzymają się drogi, dogonię ich w ciągu godziny.

- Na północ - wymamrotał Desmond, usiłując się podnieść. - Pojechali na północ. Przez łąki.

Wszyscy wiedzieli, że Bannor potrafi znieść każdy cios bez jednego jęku, lecz słowa syna wstrząsnęły nim do głębi. Osunął się na ostatni stopień schodów i oparł głowę na dłoniach. Willow pędziła w tej chwili przez te lodowate równiny. W mrozie. W śniegu. Bez bucika. Bez niego. Zanim Beatrix i Desmond dobrnęli do zamku, bezlitosny wicher mógł już zamazać ślady konia. Prawie to widział - jej dzwoniące z zimna białe zęby, zsiniałą różaną cerę. Pewnie już drży tak bardzo, że nie może złapać oddechu. Jej palce przeszywają lodowate igły mrozu. Potem przestanie dygotać. Ból ustąpi. Jej powieki, wargi, czubki palców zabarwią się sinym kolorem. Na skórze zabłysną diamenty szronu, tak twarde, że nie zdołają ich roztopić żadne łzy. Nie umrze z dzieckiem w ramionach, jak jego matka, lecz z nienarodzonym maleństwem w łonie. Umrze, nie wiedząc, jak bardzo kochał ją i to dziecko.

Gdzieś w najgłębszych zakamarkach duszy wierzył, że jeśli nie podda się miłości do Willow, zdoła ją ochronić. Jeśli nigdy nie wypowie tych magicznych słów, ona nigdy go nie opuści, tak jak opuściła go matka. Jakaś ręka delikatnie musnęła jego włosy. Przez jedną szaleńczą chwilę miał nadzieję, że to Willow, ale gdy podniósł głowę, ujrzał przed sobą klęczącą Beatrix. Po jej policzkach toczyły się strumienie łez.

- To wszystko moja wina. Nie chciałam jej krzywdy, wierz mi! Była dla mnie jedyną prawdziwą matką.

Bannor porwał dziewczynę w objęcia, nie zważając na oburzenie lady Blanche.

- Nie płacz, dziecko - szepnął. - Znajdę ją. I Bóg mi świadkiem, sprowadzę ją do zamku.

Zacisnął powieki i zmówił gorącą modlitwę, by Bóg pozwolił mu dotrzymać tej obietnicy.

- Słuchajcie! - zawołał Desmond, zrywając się z ławy.

Bannor przekrzywił głowę, ale słyszał tylko ciche łkanie Beatrix. Wstał, delikatnie przekazał dziewczynę Fionie, ale ciągle nie rozumiał, co miał na myśli jego syn. Dopiero po chwili nawiedziło go olśnienie.

Cisza. Wicher przestał zawodzić, a cisza brzmiała słodko i krystalicznie jak dźwięk zamkowych dzwonów. Bannor podbiegł do drzwi i otworzył je szeroko. Płatki śniegu musnęły jego twarz niczym pierze z anielskich skrzydeł. Księżyc spojrzał na niego spomiędzy rozproszonych chmur, srebrząc swym blaskiem połacie śniegu. Gdyby Bannor nie zdawał sobie sprawy, jak ważna jest każda minuta, pewnie padłby na kolana i dziękował Bogu za cud.

Bannor Śmiały przeszedł przez jadalnię Elsynoru, gotowy do walki. Pod szafranową tuniką, zdobną jego herbem, miał kolczugę z żelaznej siatki i stalowy napierśnik. Pobrzękiwanie pochwy miecza o zbroję na udach i łydkach mieszało się z dźwiękiem ostróg. Po drugiej stronie pasa zwisał wysadzany klejnotami sztylet.

Bannor szedł w milczeniu, a jego oczy rzucały mordercze błyski. Tym razem walka toczyła się o zdobycz o wiele bardziej cenną niż wolność czy honor. U boku pana zamku biegł Hollis, nie mogąc nadążyć za jego długimi krokami.

- Chciałbym ci towarzyszyć! Nie powinieneś jechać sam.

- Nie powinienem - zgodził się Bannor. - Ale jesteś potrzebny tutaj. Jeśli burza znowu się zerwie, będziesz musiał zająć się zamkiem... - zawahał się przez chwilę - ...dopóki nie znajdę drogi powrotnej. - Zmarszczył brwi. - I musisz się zaopiekować dziećmi.

- Dziećmi zaopiekuje się Fiona z. Netta. A ja się czuję bezradny! Na pewno mogę ci jakoś pomóc!

- Rzeczywiście - przyznał Bannor. Zatrzymał się na chwilę, położył dłoń na ramieniu swego rządcy. - Idź do kaplicy, przyjacielu, i módl się.

Otworzył drzwi. Miał nadzieję, że giermkowie już przygotowali mu wierzchowca. Nie zawiedli go. Siwek stał na srebrzystym śniegu, parskając parą niczym mityczny smok. Bannor przyjął wodze z rąk poważnego chłopca i wskoczył na siodło. Po raz ostatni skinął ręką Hollisowi, zawrócił wierzchowca i stanął twarzą w twarz z żywą przeszkodą.

31

Desmond, Ennis, Mary, Hammish, Edward, Kell i Mary Margaret siedzieli na wierzchowcach w rządku tak równym, jak niegdyś, kiedy witali swoją nową macochę w Elsynorze. Bannor pomyślał smętnie, że powinien się cieszyć, iż Mary Margaret nie dosiadła świni. Miniaturowy łuk, z którego Willow go kiedyś postrzeliła, wisiał na ramieniu dziewczynki wraz z kołczanem pełnym małych strzałek.

Dzieci uzbroiły się w najrozmaitsze kuchenne sprzęty. Edward ubrał się w coś, co wyglądało jak niedźwiedzia skóra, Hammish włożył na głowę żelazny kociołek. Trwali w zupełnymi milczeniu, czekając na jego rozkazy.

- Cofnijcie się - zawołał - bo każę żołnierzom wrzucić was do lochu!

Desmond wysforował się do przodu na szarej jabłkowitej klaczy. Czy to przez biel bandaża na kasztanowych włosach, czy przez piękną dziewczynę za jego plecami, chłopak wydawał się dziwnie dojrzały.

- Chcemy ci towarzyszyć, ojcze. Willow jest naszą panią, tak jak i twoją.

- Nie mogę się z tym nie zgodzić, lecz wystarczy mi, że życie mojej żony spoczywa w rękach szaleńca. Nie zaryzykuję jeszcze życia dzieci.

- Tym szaleńcem jest mój brat - odezwała się Beatrix. - Może zdołam przemówić mu do rozsądku.

Bannor uniósł brew.

- A jeśli nie?

Dziewczyna spojrzała znacząco na jego miecz.

- Wtedy pozwolę, byś ty z nim porozmawiał.

Bannor popatrzył na nich tak, jakby zobaczył ich po raz pierwszy. Doskonale wiedział, jakimi potrafią być przeciwnikami. Byli podstępni i zdeterminowani, a zatem posiadali dwie najważniejsze cechy wojowników.

- Proszę cię, ojcze - W zielonych oczach Desmonda pojawił się cień rozpaczy. - Nie zostawiaj nas znowu! Chcemy tylko razem z tobą pojmać tego nikczemnika, który porwał Willow.

Na twarzy Bannora z wolna zaświtał uśmiech.

- I niech mu Bóg pomoże, gdy go już dopadniemy.

Desmond rozpromienił się w uśmiechu. Bannor ruszył na czele, prowadząc za sobą niewielki zastęp. Mary Margaret wydała radosny okrzyk wojenny i wszyscy pogalopowali przez most zwodzony, aż spod końskich kopyt wyprysnęły mgławice śnieżnego pyłu.

Hollis zastał Nettę w kaplicy, gdzie klęczała przed ołtarzem z dębowego drewna. Z zamkniętymi oczami i twarzą oblaną blaskiem świec była równie piękna, jak stojąca w niszy marmurowa Madonna. Hollis rzucił spojrzenie w górę, w nadziei, że Bóg wybaczy mu to bluźnierstwo.

Na dźwięk jego cichych kroków Netta zerwała się z klęczek, zarumieniona, jakby przyłapał ją na czymś zdrożnym. Gdy go rozpoznała, jej twarz przybrała dobrze mu znaną maskę wrogości.

- Modliłam się za naszą panią - oznajmiła, unosząc wyzywająco głowę. - Choć pewnie sądzisz, że Bóg nie słucha modlitw dziwek.

- Przeciwnie. W Biblii napisano, że po swym zmartwychwstaniu pojawił się Marii Magdalenie, kobiecie o wiadomej reputacji.

- Może i tak, ale przekonałam się, że jego wyznawcy wolą raczej pierwsi rzucić kamieniem, niż przyznać się do własnych błędów.

- Z pewnością nie myślisz tak o lady Willow. W przeciwnym razie nie modliłabyś się o jej szczęśliwy powrót.

Netta wzruszyła ramionami, ale spuszczone oczy zdradziły, że gnębi ją niepokój.

- Była dla mnie dobra. Tak jak lord Bannor. Nie chcę, by któremuś z nich stało się coś złego. Wybacz, panie, zostawię cię sam na sam z własnym sumieniem.

- Nie odchodź - powiedział Hollis, znużony niekończącymi się gierkami.

Przeszła obok niego.

- Przyjemność mojego towarzystwa będzie cię kosztować szylinga. I dwa razy tyle, jeśli chcesz...

Urwała, gdyż chwycił ją za przegub. Po raz pierwszy ośmielił się jej dotknąć. Po raz pierwszy stracił przy niej cierpliwość.

- Naprawdę sądzisz, że jesteś warta tylko tyle? Nigdy nie przyszło ci do głowy, że mogę chcieć zwyczajnie porozmawiać albo posiedzieć obok ciebie w milczeniu?

Odchyliła głowę, z rozmysłem drażniąc go bliskością swych ust.

- Możesz udawać niewiniątko, ale znam ten wyraz oczu. Widziałam go u tych niezliczonych mężczyzn, którzy byli przed tobą.

Hollis puścił jej rękę i cofnął się o krok. Żałował, że nie może jej znienawidzić za to okrucieństwo.

- Nie zaprzeczam, że cię pragnę. Nie będę udawać, że nie budzę się w nocy, drżąc z pożądania. - Jego głos złagodniał. - Ale byłbym szczęśliwy, mogąc cię wielbić z oddali przez resztę mego życia. Ile to będzie kosztować? Jeśli wieczne oddanie to dla ciebie za mało, może wystarczy ci to? - Zerwał z pasa aksamitną sakiewkę i rzucił ją na ziemię. Upadła z głośnym brzękiem. Odwrócił się i ruszył do wyjścia. Nie chciał, żeby Netta podniosła pieniądze. Nie chciał tego widzieć.

- Panie...

Szedł dalej. Nie zamierzał poddawać się tak łatwo.

- Hollis... - Tym razem odezwała się szeptem, ale to wystarczyło, by go zatrzymać.

Odwrócił się powoli. Netta wyciągała do niego rękę; pieniądze nadal leżały tam, gdzie je cisnął. Spojrzał na nią, poruszony drżeniem jej dłoni i widokiem łez w oczach.

- Czy zechcesz przyłączyć się do mych modlitw? - spytała. - Może wtedy łatwiej przemówią do Boga.

Zbliżył się i delikatnie ujął jej dłoń. Nie wypuścił jej z uścisku nawet wtedy, gdy uklękli i spuścili głowy, by modlić się o łaskę dla pana i pani zamku.

Willow brnęła naprzód z mozołem, całą uwagę skupiwszy na przedzieraniu się przez morze śniegu, choć zmęczone ciało chciało już tylko zanurzyć się w puszyste zaspy i zasnąć. Wiedziała, że jeśli ustąpi, nigdy się nie obudzi. A gdy zbliżała się do skraju wytrzymałości, wydawało się jej - była tego niemal pewna - że matka Bannora szepcze jej do ucha, by się nie poddawała, tylko szła dalej, nie tracąc nadziei. Pewnie to tylko wicher opłakiwał jej umierające marzenia...

Owinęła się mocno płaszczem, lecz był zbyt cienki, by ją ogrzać. Tęskniła za Bannorem. Za ciepłem jego ramion, musującą słodyczą pocałunków, gorączkowym naporem ciała. Mróz ściskał aż do szpiku kości. Pończochy zamarzły; bolesne mrowienie w stopach ustąpiło miejsca odrętwieniu. Dopiero po nieskończenie długim czasie zdała sobie sprawę, że wiatr nie miota jej już w twarz kłujących igiełek śniegu.

Zatrzymała się chwiejnie u stóp wzgórza i uniosła głowę, z dziecięcym zachwytem podziwiając migoczącą biel. Lodowate piórka śniegu wirowały powoli nad jej głową, cudownie piękne w swoim okrucieństwie.

Coś uderzyło ją w plecy. Straciła równowagę i upadła na czworaki. Pewnie dałaby za wygraną i osunęła się w śnieg, gdyby nie spazm wściekłości. Tylko dzięki niemu znalazła w sobie dość sił, by się podnieść i odwrócić do swego prześladowcy.

- No i czemu tak patrzysz? - syknął Stefan, którego wargi nabrały tego samego lodowatego koloru, co jego błękitne oczy. - Gdybyś nie przestraszyła konia, bylibyśmy w połowie drogi do Szkocji.

- Gdybym nie przestraszyła konia - wycedziła przez szczękające zęby - leżelibyśmy na dnie rzeki! Przez ciebie omal nie spadliśmy z urwiska!

- Bo zasłaniałaś mi oczy!

- Bardzo przepraszam, celowałam w usta.

Uśmiechnął się brzydko.

- Możesz się pieklić, ile chcesz, ale piękna suknia nie zrobiła z ciebie damy. Ani sypianie w łożu lorda. - Przesunął kciukiem po jej policzku; od tego dotyku żołądek ścisnął się jej gwałtownie. - Chciałem być pierwszy - szepnął. Jego oddech palił jej skórę jak siarka. - Chciałem być tym, przez którego będziesz krwawić.

Odtrąciła jego rękę.

- Kiedy Bannor nas znajdzie, to ty będziesz krwawić, nie ja.

- Pewnie się cieszy, że się ciebie pozbył. Skoro zniknęłaś z jego zamku, będzie mógł poślubić Beatrix, co powinien był zrobić od samego początku.

Uniosła dumnie głowę; nie zamierzała dać się pognębić tym wyświechtanym szyderstwem.

- Wątpię, czy się cieszy, że pozbył się matki swego dziecka.

Spojrzenie Stefana powędrowało ku jej ręce, spoczywającej opiekuńczo na brzuchu. W jego oczach pojawił się niesmak i - coś podobnego! - strach.

- Chcesz powiedzieć, że nosisz dziecko tego gbura?

- Tak! I mogę ci obiecać, że Bannor znajdzie cię wszędzie, jeśli ośmielisz się skrzywdzić jego dziecko.

Stefan przechylił głowę na bok i przyjrzał się jej z namysłem.

- Tak, pewnie tak.

Powoli odczepił od pasa zwój sznura. Cofnęła się o krok. Dopiero teraz zrozumiała, że mogła źle ocenić głębię jego deprawacji.

- Co robisz?

Stefan wzruszył ramionami.

- Rozumiem już, że skoro mam umknąć przed gniewem twego męża, muszę zniknąć. - Chwycił ją. - Ty też.

Zanim zdołała zmusić do ruchu odrętwiałe stopy, owinął liną jej przeguby. Zawiązał mocny węzeł i sięgnął ku jej kostkom.

Szarpnęła się, usiłując nie poddać się narastającej panice.

- Nie możesz tego zrobić! Zamarznę na śmierć!

- Nie obawiaj się, kochana siostrzyczko - mruknął, zaciskając mocno więzy i jednym brutalnym szarpnięciem przewracając ją na ziemię. - Twój kochający małżonek na pewno cię znajdzie. Po roztopach.

- Stefan! - krzyknęła. Odszedł, nawet na nią nie spojrzawszy. Krzyczała, dopóki nie zachrypła. Rzucała się w śniegu jak przewrócony na plecy żuczek, modląc się, by wściekłość i rozpacz ożywiły krew, coraz wolniej krążącą w jej żyłach. Ale gdy siły zaczęły ją opuszczać, spojrzała w nieczułą twarz księżyca, przeklinając niesprawiedliwość swego losu. Starała się ruszać, iść, wierzyć, że Bannor ją znajdzie bez względu na wszystko. I po co? Bannor nigdy się nie dowie, jak bardzo starała się być dzielna, jak walczyła o ich dziecko. Po policzkach popłynęły jej gorzkie łzy. Zamarzały, zanim zdążyły spaść na ziemię.

Skuliła się, usiłując osłonić dziecko przed uderzeniami lodowatego wichru. Śnieg padał coraz gęściej; przykryła ją cudowna biała kołderka. Powieki ciążyły jej, jakby były z ołowiu. Była zmęczona, strasznie zmęczona. Na rzęsach zawisły jej lodowe perły. Coraz trudniej było jej otwierać oczy. Być może zdoła zasnąć. A kiedy zaśnie, może po raz ostatni przyśni się jej książę.

Nie musiała już sobie wyobrażać jego twarzy. Znała jej każdy centymetr, pamiętały ją jej wargi i palce. Z tęsknym półuśmiechem zamknęła oczy, wtuliła policzek w poduszkę śniegu i zastygła w oczekiwaniu na nadejście

księcia.

32

Na szczycie wzgórza Bannor spiął konia do galopu. Od chwili, gdy znaleźli ślady na śniegu, rozpierała go niecierpliwość. Nie zdziwiło go, że ten idiota, brat Willow, zgubił wierzchowca. Zwierzę pewnie wróciło do Elsynoru i już stoi w ciepłej stajni, skubiąc siano.

Jedna para śladów wskazywała na nierówne, niepewne kroki. Mimo to serce Bannora tętniło nadzieją. Willow żyła! Wjechał na szczyt wzgórza. Musieli się spieszyć, zanim wiatr zawieje ślady. Śnieg padał coraz gęściej, a gdy księżyc schował się za gęstymi chmurami. Dolina ukryła się w mroku.

Bannor ściągnął cugle i stanął. Dzieci powtórzyły jego manewr i otoczyły go ze wszystkich stron. Czekali niecierpliwie, dopóki księżyc nie wypłynął zza zasłony. Dolina zabłysła niemal nadnaturalnym blaskiem. Najgorsze obawy Bannora okazały się słuszne. Wiatr zatarł ślady i cała dolina była spowita przeczystym białym dywanem, nie skalanym ani jednym śladem ludzkiej stopy.

- Patrz, papo! - krzyknęła Mary Margaret, wskazując coś u stóp wzgórza.

Strzepnął z rzęs płatki śniegu i odwrócił się w kierunku, który pokazywała. Z głębokiej rozpadliny coś wyzierało - kolorowy kleks na dziewiczym śniegu. Zacisnął mocniej ręce na wodzach. Choć wizja Willow brnącej przez śnieg bez płaszcza budziła w nim zimny dreszcz, wolałby, żeby spod śniegu wyglądał tylko porzucony materiał, by Stefan okazał się albo zbyt głupi, albo zbyt okrutny, by pozwolić jej go podnieść.

- Zaczekajcie - rozkazał dzieciom i zeskoczył z konia.

Przynajmniej raz usłuchały bez słowa sprzeciwu.

Zbiegł po zboczu, lecz w miarę, jak się zbliżał do majaczącego w mroku kształtu, coraz bardziej zwalniał kroku. Księżyc skrył się za kolejną brzuchatą chmurą. Bannor sięgnął ku wydętemu fałdowi płaszcza, niemal gotów zawołać do dzieci, że nie ma się czego bać.

Księżyc wyłonił się zza chmury i ukazał mu wszystkie szczegóły obrazu z niemal rozmyślnym okrucieństwem. Jeden ciemny kędzior, pokryty lśniącą warstewką lodu. Jasne lśnienie marmurowej skóry. Smukła stópka, która powinna bezpiecznie spoczywać w pantofelku z irchy, ukrytym w kieszeni na jego piersi.

Upadł na kolana i zaczął rozgrzebywać śnieg. Przygarnął Willow do piersi. Od strony wzgórza dobiegł go krzyk równie żałosny jak ten, który rozległ się w jego sercu. Jak przez mgłę ujrzał Beatrix, ruszającą ku niemu, i Desmonda, który ją schwycił i przytulił do siebie.

Bannor zerwał sznur z przegubów Willow, odgarnął śnieg z jej twarzy i włosów. Z gardła wyrwało mu się ciche zawodzenie. Czas zaczął się cofać i lord Bannor Śmiały, pan Elsynoru, znów był przerażonym sześciolatkiem, nierozumiejącym, dlaczego mamusia się nie budzi. A gdy spojrzał w twarz Willow, na zawsze zastygłą z lekkim uśmiechem na ustach, wreszcie zrozumiał, że jego matkę zabiła nie miłość, tylko jej brak.

- O, Boże, Boże, wybacz! - krzyknął, tuląc Willow do piersi. Zanurzył twarz w jej zimnych, sztywnych lokach. - Kocham cię, Willow - szepnął. Po policzkach potoczyły mu się łzy. - Pokochałem cię od pierwszej chwili, gdy cię ujrzałem, i będę cię kochać aż do śmierci.

Wycisnął gorący pocałunek na jej lodowatych wargach, jego łzy padły na jej twarz jak ciepły wiosenny deszcz. Był tak otępiały z rozpaczy, że dopiero po chwili zorientował się, iż Willow oddaje mu pocałunek.

Z krzykiem cofnął się, omal nie wypuszczając jej z objęć.

- Słodki Jezu! Myślałem, że...

- ...nie żyję? - Willow zasłoniła usta ręką i ziewnęła. - Nie bądź niemądry. Spałam. - Wzdrygnęła się. - Tak zmarzłam, że kiedy śnieg mnie przykrył, zrobiło mi się cieplej. Wiedziałam, że jeśli zasnę, przyjdziesz do mnie. - Posłała mu rozbrajająco dziecinny uśmiech. - Zawsze przychodziłeś do mnie we śnie. Odkąd byłam małą dziewczynką.

Bannor odgarnął jej z twarzy zamarznięte loki, nadal wstrząśnięty jej niespodziewanym powrotem do życia.

- A myślisz, że kim jestem?

Uśmiechnęła się do niego promiennie.

- Moim księciem. I mężem. I ukochanym. - Wzięła jego dłoń i położyła ją sobie na brzuchu. - I ojcem mojego dziecka.

Stał z zapartym tchem, nie mogąc się otrząsnąć ze zdumienia. Życie pulsujące pod jego ręką było niczym najrzadszy i najcenniejszy kwiat. Życie, zabarwiające policzki Willow rumieńcem, tętniące w jej żyłach jak najsłodszy z soków.

Przy wtórze radosnych okrzyków dzieci wziął ją w ramiona i obsypał pocałunkami. Od samego początku miał i zarazem nie miał racji co do niej. Imię dobrze do niej pasowało, lecz nie dlatego, że była delikatna jak wierzba i mogła się złamać pod najsłabszym podmuchem wiatru. Przeciwnie, była silna i giętka tak, że potrafiła wytrzymać nawet największą wichurę. W jej ramionach znajdowało się schronienie przed każdą burzą. Jej wdzięk i odwaga zapuściły w jego sercu delikatne, lecz niezniszczalne korzenie. Nie wiedział, czy to jego słowa, łzy czy pocałunek obudziły Willow z zaczarowanego snu. Wiedział tylko, że miłość nie popchnęła go do zguby, lecz go uratowała.

- Kocham cię - wyszeptał, wyciskając gorący pocałunek na jej czole.

Objęła dłońmi jego twarz, spojrzała na niego oczami pełnymi nieskończonej czułości.

- Wiem.

EPILOG

Drżąca dłoń Bannora zawisła między wieżą i królową. Dokładnie w tej samej chwili zamkiem wstrząsnął przeraźliwy kobiecy krzyk.

- Na rany Chrystusa! - jęknął Bannor i uderzył z rozmachem pięścią w stół. Szachownica i figury spadły na podłogę. Hollis spojrzał za nimi z żalem.

- Akurat tę partię mogłem wygrać!

Bannor zerwał się z krzesła i obiema rękami wzburzył i tak już rozwichrzone włosy.

- Jak mam myśleć o durnej grze, skoro moja żona cierpi najpotworniejsze męki?

Hollis wzruszył ramionami.

- Nie przejmowałeś się tak przy porodach Mary i Margaret.

- Bo byłem we Francji, ty idioto! Poza tym - dodał, krążąc po komnacie niczym wielkie rozdrażnione zwierzę - nie miałem pojęcia, że to tak straszna próba. Myślałem, że dzieci tak... wyskakują - machnął ręką. - Jak strzały z łuku.

Hollis przewrócił oczami.

- Może pomówimy o czymś innym. - Zastanowił się nad przyjemniejszym tematem. - Co porabia przebrzydły braciszek Willow?

- Ciągle nie chce opuścić lochu. Boi się, że znowu rzucę go dzieciom.

Hollis zachichotał.

- Nigdy nie zapomnę nocy, gdy zaciągnęły go do zamku. Z pleców sterczały mu dziesiątki tych małych strzałek.

Bannor uśmiechnął się pod nosem.

- Gdy zdzielił Hammisha pięścią w nos, nie spodziewał się, że mały roześmieje mu się w twarz i rąbnie go bykiem w brzuch. Oczywiście nie byłoby to takie bolesne, gdyby Hammish nie miał na głowie żelaznego kociołka.

- Ach, lecz to Edward w tej wyleniałej skórze ostatecznie go załamał! Stefan wziął go za prawdziwego niedźwiedzia!

Obaj ryknęli śmiechem, lecz zaraz potem przez uchylone okno wpadł kolejny rozdzierający krzyk, tym razem jeszcze bardziej rozpaczliwy. Bannor zawahał się przez ułamek sekundy, po czym rzucił się do wyjścia. Hollis zastąpił mu drogę. Przysunął ławę do drzwi i rzucił się na nią.

- Fiona zagroziła, że mnie zabije, jeśli cię stąd wypuszczę. Słyszałeś, co powiedziała. Komnata rodzącej kobiety to nie miejsce dla mężczyzny.

- Z tego, co słyszę, nie jest też miejscem dla kobiety!

- Czy to nie ty urodziłeś się z nieludzką odpornością na ból?

- Na mój ból, nie jej. - Bannor zerwał miecz ze ściany i przystawił go Hollisowi do gardła. - Nie pozwoliłbym żadnemu z moich żołnierzy samemu pomaszerować do walki. Rozumiesz? Zwłaszcza, jeśli to ja go tam wysłałem.

Hollis westchnął i podniósł obie ręce. Wiedział, kiedy ma do czynienia z silniejszym od siebie. Bannor odsunął ławę i otworzył drzwi.

- Mówiłem Fionie, że lepiej cię przykuć w lochu - wymamrotał rządca, ruszając za nim.

O nie, nigdy! - krzyknęła Netta, zasłaniając rozłożonymi rękami wejście do komnaty w południowej wieży. - Nie możesz tam wejść, panie! To nie wypada!

Ponieważ Bannor nie mógł grozić mieczem kobiecie w szóstym miesiącu ciąży, odwrócił się, szukając pomocy swego przyjaciela.

- To twoja żona, przemów jej do rozsądku.

- Jest także kobietą - odparł przekornie Hollis, puszczając oko do Netty. - Nie wie, co to rozsądek.

Spodziewał się, że Bannor wpadnie w szał. Nie sądził, że pan zamku przyklęknie na jedno kolano i czułe ujmie dłoń Netty.

- Hej! - Stuknął go w ramię. - Jak słusznie zauważyłeś, to moja żona!

- A także pani tak dobra i czuła, że w całej Anglii nie znajdzie się druga taka. - Bannor rzucił Netcie spojrzenie spod spuszczonych czarnych rzęs - spojrzenie, zdolne stopić nawet najtwardsze serca. - Tak dobra i czuła, że z pewnością nie pozbawi rodzącej kobiety pociechy ze strony męża.

Hollis zgrzytnął zębami, zbyt dobrze świadom słabości, jaką jego żona nadal żywiła do pana zamku.

- Chyba nic się nie stanie, jeśli tam zajrzysz - szepnęła, oblewając się uroczym rumieńcem. - Ale musisz obiecać, że nie powiesz Fionie, kto cię wpuścił.

Bannor ucałował z uczuciem jej dłoń.

- Masz na to moje słowo. Powiem jej, że to przez Hollisa.

Szybko otworzył drzwi, nie czekając na reakcję swego rządcy. I równie szybko uskoczył, gdyż o framugę roztrzaskał się gliniany dzbanek. W ślad za nim poleciała miednica, a na końcu - wściekły wrzask Willow.

Bannor spojrzał ze zgrozą na Hollisa, nie wiedząc, jak ma zrozumieć ten niespodziewany atak.

- Mam sobie iść, kochanie?! - zawołał słodko, ostrożnie wyglądając zza framugi.

- Nie! - załkała i wyciągnęła do niego ręce. - Chcę, żebyś został!

- Chce. żebym został - szepnął z uśmiechem wdzięczności. Netta cicho zamknęła za nim drzwi.

Była to najbardziej krwawa i wyczerpująca walka, jaką zdarzyło mu się stoczyć. Lecz kiedy się skończyła, a Fiona położyła w ramionach jego żony popłakujące zawiniątko. w jego sercu wezbrała radość i tryumf większy niż po jakiejkolwiek bitwie.

Odgarnął Willow przepocone włosy z czoła i oboje spojrzeli z uwielbieniem w czerwoną buzię ich córeczki.

- Zanim zjawiłaś się w moim życiu - odezwał się Bannor - sądziłem, że Bóg mnie opuścił. Teraz wiem, że pobłogosławił mnie ponad miarę.

Jakby na potwierdzenie jego słów Netta otworzyła szeroko drzwi i wpuściła kolejno dzieci.

- Możemy ją zobaczyć? - spytał nieśmiało Desmond, ściskając dłoń Beatrix.

- Chcę się z nią pobawić! - zażądała Mary Margaret, ściskając bezgłową lalkę.

- Nie dawajcie jej Hammishowi - zażartował Kell. - Może być głodny.

Dzieci parsknęły śmiechem, a tymczasem do komnaty wśliznął się jeszcze jeden mężczyzna. Sir Rufus z Bedlington zignorował głośne protesty żony, niezgadzającej się na jego podróż do Elsynoru. Spojrzał niepewnie na Willow.

Bannor odpowiedział nieufnym wzrokiem, lecz uśmiechnięta Willow wyciągnęła do ojca rękę.

- Witaj, papo. Cieszę się, że przyjechałeś.

Ujął jej dłoń i uniósł ją do ust.

- Miałem nadzieję, że dasz staremu głupcowi szansę, by udowodnił, że potrafi być lepszym dziadkiem, niż był ojcem. Wiem. że na to nie zasługuję, lecz chciałem cię poprosić o podarunek.

Pochylił się i szepnął coś córce do ucha. Skinęła głową i uśmiechnęła się figlarnie. Pociągnęła Bannora za rękaw.

- Papa poprosił, byśmy nazwali ją imieniem mojej matki.

Zgadzasz się?

- Pod warunkiem, że nie miała na imię Mary ani Margaret.

- Nie bądź niemądry. Moja matka była Francuzką. -

W oczach Willow zapaliło się łobuzerskie światełko. Skinęła palcem na swego męża. Bannor pochylił się i jęknął głośno, gdy wyszeptała mu imię do ucha.

Wyprostował się. Wziął głęboki oddech i wyciągnął drżące dłonie. Willow złożyła na nich dziecko i posłała mu pokrzepiający uśmiech.

- Chłopcy, dziewczynki... - zaczął, odwracając się. - Chcę wam przedstawić waszą nową siostrzyczkę... - Przewrócił oczami. - ...Marie Marguerite.

Zachwycone dzieci otoczyły go ze wszystkich stron. Bannor spojrzał na swoją córeczkę, oszołomiony dumą i miłością. Jeszcze nigdy nie trzymał niczego tak maleńkiego. I kruchego. I wiercącego się. I zakrwawionego

Fiona dostrzegła, co się dzieje, skinęła na Hollisa i wyjęła dziecko z rąk ojca.

I w samą porę, ponieważ ledwie sir Hollis zdążył przysunąć krzesło, lord Bannor Śmiały, duma Anglii i postrach Francji, pobladł jak ściana i zemdlał.

Droga Czytelniczko!

Moi wrogowie znają mnie jako lorda Bannora Śmiałego,

dumę Anglii i postrach Francji. Nigdy w życiu nie cofnąłem

się przed niczym, nie okazałem ani śladu strachu - aż wojna

się skończyła, a ja musiałem wrócić do bandy moich nieznośnych

dzieci.

Doszedłszy do przekonania, iż nie mogę im ściąć główek

ani rzucić ich do lochu, wysłałem mego rządcę na poszukiwanie

matki dla nich. a żony dla mnie - brzydkiej,

łagodnej i dobrej dziewczyny, tak odpychającej, bym nie

miał pokusy spłodzenia następnego dziecka. Wyobraźcie

sobie moje przerażenie, gdy wrócił z lady Willow z Bedlington,

niepokorną pięknością, przy której nie mogę myśleć

o niczym innym!

Willow o czarnych kędziorach i roziskrzonych oczach

jest wszystkim, czemu przysiągłem się opierać. Nie myślałem,

że zawrze przymierze z tuzinem moich niesfornych

pociech, by nauczyć mnie, cynicznego żołnierza, jak słodka

może być kapitulacja.

Bannor Śmiały, pan Elsynoru



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Becca Fitzpatrick Cisza (3)
Od muzyki piękniejsza jest tylko cisza, Religijne, Różne
opinia naucz o dz w wieku przedszk, Kopia Teresa
odpowiedzi -zarządzanie, Studia - Mechatronika PWR, Podstawy zarządzania - wykład (Teresa Maszczak)
Wieczorem cisza pokrywa świat
gazetka, Duralska- Macheta Teresa „Powitanie jesieni”
odpowiedzi test maszczak (14.01.2013), Studia - Mechatronika PWR, Podstawy zarządzania - wykład (Ter
xii hałas i cisza, muminki 5AI6SAXV2K7N7FGTFQF2OVKQGF2FMTXIMR3YA3Y
CISZA JAK TA
Poza Ciszą (m76)
Ogrodnictwo, Zdzisław Kawecki, Teresa Kawecka, Brygida Wierzbicka
il silenzio cisza b nv
Śpiewnik 26 Cisza jak ta
Teresa Mielczarek - Konspekt z lekcji jezyka polskiego, Dydaktyka języka polskiego
cisza

więcej podobnych podstron