JIM BUTCHER
Akta Harry’ego Dresdena
tom 2
Pełnia księżyca
Przekład Anna Cichowicz
Nigdy nie śledziłem faz księżyca. Gdy więc Kim Delaney przysiadła się do mnie w pubie McAnally’ego, prosząc mnie, bym jej coś wytłumaczył, nie miałem pojęcia, że następnej nocy będzie pełnia. Kim patrzyła wyczekująco. Ja jednak wiedziałem, że to, o co pyta, może się dla niej okazać śmiertelnie niebezpieczne.
- Nie - powiedziałem. - Absolutnie nie.
Złożyłem kartkę, na której narysowane były trzy koncentryczne kręgi nagryzmolonych symboli i odepchnąłem ją od siebie po gładkim blacie dębowego stołu.
Kim Delaney spojrzała na mnie spod zmarszczonych brwi i odgarnęła z czoła ciemne, lśniące włosy. Była wysoką dziewczyną, urodziwą i śliczną w staromodnym stylu, z piękną jasną cerą i krągłymi policzkami, jakby stworzonymi do uśmiechu. Teraz się nie uśmiechała.
- O, daj spokój, Harry - powiedziała. - Jesteś jedynym praktykującym profesjonalnym magiem w Chicago i tylko ty możesz mi pomóc.
Pochyliła się ku mnie nad stołem. W oczach miała determinację.
- Nie rozumiem tych wszystkich symboli. Nikt ich nie rozpoznaje. Jesteś jedynym prawdziwym magiem, o jakim słyszałam i jakiego znam. Chcę tylko wiedzieć, co to jest.
Nie - odpowiedziałem. - Nie chcesz wiedzieć. Najlepiej zapomnij o tym kręgu i zajmij się czymś innym.
- Ale...
Mac machnął na mnie zza krętego, dębowego baru, zwracając moją uwagę na dwa talerze z parującym jedzeniem, które podsunął mi po gładkiej powierzchni. Dodał do tego parę butelek ciemnego ale własnego wyrobu, a mnie ślinka napłynęła do ust. Burczało mi w brzuchu równie pustym, jak mój portfel. Nie mógłbym pozwolić sobie dziś na kolację, gdyby nie Kim, która zaproponowała, że mi ją postawi, jeśli przy jedzeniu jej o czymś opowiem. Stek na kolację to mniej, niż wynosi moje zwykłe honorarium, ale Kim była miłą towarzyszką, a niegdyś moją uczennicą. Wiedziałem, że nie ma dużo pieniędzy, ale ja miałem jeszcze mniej.
Pomimo burczenia w brzuchu nie poderwałem się natychmiast, żeby przynieść jedzenie. (W pubie McAnally’ego nie ma obsługi. Mac twierdzi, że jeśli komuś nie chce się ruszyć z miejsca, żeby odebrać zamówienie, to w ogóle nie musi tu przychodzić). Rozejrzałem się po sali stanowiącej przedziwną kompozycję niskich stropów z obracającymi się leniwie śmigłami wentylatorów, trzynastu rzeźbionych, drewnianych kolumn, trzynastu okien i trzynastu bezładnie rozstawionych stołów, co służy rozpraszaniu i osłabianiu magicznej aury, jaka czasami otacza głodnych (inaczej mówiąc, złych) magów. McAnally to raj w mieście, w którym nikt nie wierzy w magię. Wielu z nas tu jada.
- Posłuchaj, Harry - podjęła Kim. - Nie zamierzam tego użyć. Obiecuję. Żadnego przyzywania ani wiązania. To czysto akademickie zainteresowanie.
Pochyliła się do przodu, kładąc swoją dłoń na mojej i patrząc mi w twarz bez spoglądania w oczy - trik, który potrafi opanować niewielu z tych, co nie praktykują Sztuki. Uśmiechnęła się, pokazując głębokie dołeczki w policzkach.
Znów odezwał się mój żołądek, więc obejrzałem się na czekające na barze jedzenie.
- Jesteś pewna? - spytałem. - Chcesz się tylko podrapać tam, gdzie cię swędzi? Nie planujesz nic więcej?
- Przysięgam - powiedziała, bijąc się w piersi, a ja zmarszczyłem brwi.
- Sam nie wiem...
Roześmiała się.
- Daj już spokój, Harry. To nic wielkiego. Posłuchaj, jeśli nie chcesz mi powiedzieć, nie szkodzi. I tak postawię ci kolację. Wiem, że ostatnio kiepsko u ciebie z forsą. To znaczy, od tej sprawy na wiosnę.
Naburmuszyłem się, ale nie na Kim byłem zły. To nie jej wina, że moja główna pracodawczyni, Karrin Murphy, naczelnik wydziału specjalnego policji w Chicago, od tygodni nie wzywała mnie na konsultacje. Przez kilka ostatnich lat żyłem na ogół z tego, że służyłem wydziałowi specjalnemu dość szczególną pomocą. Wiosną jednak rozegrały się w przestępczym światku Chicago dramatyczne wydarzenia z udziałem czarnej magii, w które ja też byłem zamieszany - po stronie białej magii, rzecz jasna. Od tej pory moja współpraca z wydziałem specjalnym wyraźnie się rozluźniła, więc zmalały też moje dochody. Nie wiedziałem, dlaczego Murphy nie wzywa mnie już tak często. Miałem pewne podejrzenia, nie było jednak okazji ich z nią omówić. Może nie miało to związku ze mną. Może zbrodnicze potwory akurat zastrajkowały. No tak, już w to wierzę.
Tak czy inaczej, byłem kompletnie bez pieniędzy. Od wielu tygodni żywiłem się makaronem i zupą z puszki. Niebiańska woń przygotowanych przez Maca steków dochodziła do mnie przez salę. W brzuchu mi burczało, opanował mnie neolityczny głód pieczonego mięsa. Nie mogłem jednak tak po prostu zjeść sobie kolacji. To Kim mi ją postawiła i w zamian chciała informacji. Nie mówię, że nie zdarzało mi się wymigać od wywiązania się z umowy, nigdy jednak nie postąpiłem tak wobec istoty ludzkiej, a tym bardziej nie wobec kogoś, kto okazuje mi szacunek. Czasem nie mogę znieść tego, że mam sumienie i idiotycznie bezwzględne poczucie honoru.
- W porządku, niech ci będzie. - Westchnąłem. - Pozwól, że przyniosę jedzenie i powiem ci, co wiem.
W krągłych policzkach Kim znów ukazały się dołeczki.
- Dzięki, Harry. To dla mnie ważne.
- Jasne, jasne - powiedziałem i zacząłem przeciskać się do baru pomiędzy kolumnami i stołami. Tego wieczoru u McAnally’ego panował większy tłok niż zazwyczaj i choć Mac rzadko się uśmiecha, od razu było widać, że cieszy go ten tłum. Chwyciłem talerze i butelki z pewnym rozdrażnieniem. Trudno jest w pełni cieszyć się sukcesami przyjaciela, kiedy twoje własne interesy leżą.
Wróciłem do naszego stołu z dwiema porcjami steków, ziemniaków i fasolki szparagowej i usiadłem, podsuwając Kim talerz. Jedliśmy przez chwilę - ja w posępnym milczeniu, ona dość łapczywie.
- No więc, co możesz mi o tym powiedzieć? - odezwała się w końcu, wskazując widelcem kartkę.
Przełknąłem kęs, pociągnąłem łyk wybornego piwa, po czym uniosłem rysunek.
- Dobra. To jest wykres Wielkiej Magii. Dokładnie mówiąc trzy, umieszczone jeden w drugim, jak warstwy muru. Pamiętasz, co ci mówiłem o magicznych kręgach?
Kim skinęła głową.
- Albo utrzymują coś poza, albo w środku. Na ogół oddziałują na magiczne energie lub byty z Nigdynigdy, ale istoty śmiertelne mogą przekroczyć krąg i rozerwać go.
- Dobrze - powiedziałem. - Taki jest ten zewnętrzny krąg symboli. To bariera dla istot duchowych i sił magicznych. Te symbole tu i tu, i tu są kluczowe - wskazałem odpowiednie zawijasy na rysunku.
Kim skwapliwie przytaknęła.
- Rozumiem ten zewnętrzny. A następny?
- Drugi krąg jest raczej zaklętą barierą dla ciał śmiertelnych. Nie będzie działać, jeśli użyjesz samych tylko symboli. Potrzebowałabyś czegoś jeszcze, jakichś kamieni czy klejnotów umieszczonych pomiędzy rysunkami.
Odkroiłem sobie kolejny kęs steku. Kim ze zmarszczonymi brwiami zerknęła na kartkę, a potem na mnie.
- I co wtedy? Jak to będzie działać?
- To niewidzialny mur - odparłem. - Jak z cegieł. Przepuszcza duchy i magię, ale nie ciała śmiertelne. Tak samo powstrzymuje rzucone kamienie, wystrzelone kule, wszystko, co jest czysto materialne.
- Rozumiem - powiedziała podekscytowana. - Coś w rodzaju pola sił.
- Coś takiego - przyznałem.
Jej policzki płonęły z podniecenia, oczy lśniły.
- Wiedziałam! A czym jest ten ostatni?
Z dezaprobatą rzuciłem okiem na wewnętrzny krąg symboli.
- To pomyłka.
- Co masz na myśli?
- Mam na myśli, że to po prostu bełkot. Nic sensownego z tego nie wynika. Jesteś pewna, że dokładnie to przerysowałaś?
Kim wydęła wargi.
- Pewnie, że jestem pewna. Bardzo uważałam.
Przez chwilę przyglądałem się jej twarzy.
- Jeśli właściwie odczytuję symbole, jest to trzeci mur. Ma powstrzymywać byty zarazem cielesne i duchowe. Ani śmiertelne, ani niematerialne, coś pomiędzy.
Zmarszczyła czoło.
- Które istoty są takie?
Wzruszyłem ramionami.
- Żadne - stwierdziłem i oficjalnie była to prawda. Biała Rada magów nie dopuszcza dyskusji na temat demonów, które mogą być przywołane na świat i które będąc istotami duchowymi, potrafią przybrać postać cielesną. Zazwyczaj taki krąg, jak ten zewnętrzny, wystarcza, by powstrzymać wszystko, oprócz najsilniejszych demonów czy Pradawnych Bytów z najdalszych zakątków Nigdynigdy. Ten trzeci krąg miał na celu powstrzymanie tych właśnie istot, które są w stanie przekroczyć słabsze bariery. Miał więzić demonicznych półbogów i archanioły.
Moja odpowiedź nie zadowoliła Kim.
- Nie rozumiem, po co ktoś miałby tworzyć krąg, żeby w nim zamknąć nic, Harry.
- Ludzie nie zawsze działają racjonalnie i celowo. Tacy już są. - Wzruszyłem ramionami.
- Przestań już, Harry - żachnęła się. - Nie jestem dzieckiem. Nie musisz mnie chronić.
- A ty nie musisz wiedzieć, co miał w sobie zawierać trzeci krąg. Wcale nie chcesz tego wiedzieć. Wierz mi.
Przez dłuższą chwilę patrzyła na mnie gniewnie, po czym łyknęła piwa i wzdrygnęła się.
- No dobrze. Kręgi trzeba uaktywnić, prawda? Trzeba wiedzieć, jak je włączyć, tak jak światła?
- Coś w tym rodzaju. Oczywiście.
- Jak można by włączyć?
Wpatrywałem się w nią długo.
- Harry? - nie ustępowała.
- Tego też nie musisz wiedzieć. Zwłaszcza jeśli to tylko akademickie zainteresowanie. Nie wiem, co ci chodzi po głowie, Kim, ale zostaw to. Zapomnij. Daj sobie spokój, zanim stanie ci się krzywda.
- Harry, ja nie...
- Oszczędź sobie - przerwałem jej. - Siedzisz na klatce tygrysa, Kim. - Dla podkreślenia swoich słów postukałem palcem w kartkę. - I nie potrzebowałabyś tego, gdybyś nie planowała zamknąć tygrysa w środku. Oczy jej zabłysły i uniosła podbródek.
- Uważasz, że nie jestem wystarczająco silna.
- Twoja siła nie ma tu nic do rzeczy - odparowałem. - Nie masz praktyki. Brakuje ci wiedzy. Nie spodziewałbym się po dzieciaku z podstawówki, że siądzie i rozwiąże zadanie z zakresu wyższej matematyki. Od ciebie też tego nie oczekuję. Pochyliłem się do przodu. - Nie wiesz jeszcze dość, żeby się bawić w takie rzeczy, Kim. A nawet gdybyś wiedziała, nawet gdybyś była w pełni wykwalifikowanym magiem, też bym ci powiedział, żebyś się do tego nie brała. Sknocisz coś i wielu ludziom może się stać krzywda.
Jej oczy zapłonęły gniewem.
- Jeśli planowałam coś zrobić, to jest to moja sprawa, Harry. Nie masz prawa podejmować za mnie decyzji.
- Nie. Mam obowiązek ci pomóc w podjęciu właściwej decyzji.
Zwinąłem kartkę w palcach i zgniotłem, a potem rzuciłem na podłogę. Kim wbiła widelec w kawałek steku nagłym, gwałtownym ruchem.
- Posłuchaj, Kim - mówiłem dalej. - Poczekaj trochę. Kiedy będziesz starsza, bardziej doświadczona...
- Ty wcale nie jesteś tak dużo starszy ode mnie - odpaliła. Zacząłem się wiercić na krześle, bo zrobiło mi się niewygodnie.
- Ja dużo trenowałem. I wcześnie zacząłem.
Moje własne zdolności magiczne, daleko wykraczające poza normę, nie były tematem, w który chciałbym się zagłębiać, więc spróbowałem skierować rozmowę na inne tory.
- Jak idzie jesienne zbieranie datków?
- Nie idzie - powiedziała, ze znużeniem odchylając się na oparcie krzesła. - Jestem zmęczona błaganiem ludzi o pieniądze na ratowanie planety, którą zatruwają, czy zwierząt, które mordują. Jestem zmęczona pisaniem listów i organizowaniem marszów, w których cel nikt już nie wierzy. - Potarła powieki. - Jestem po prostu zmęczona.
- No widzisz, Kim. Spróbuj trochę odpocząć. I proszę, bardzo proszę, nie zajmuj się tym kręgiem. Obiecaj mi.
Rzuciła swoją serwetkę, położyła na stole kilka banknotów i wstała.
- Smacznego, Harry. I dzięki za nic. Podniosłem się również.
- Kim, zaczekaj - spróbowałem jeszcze, ale ona, ignorując mnie kompletnie, ruszyła w kierunku drzwi, powiewając spódnicą i długimi włosami. Wyglądała imponująco. Czułem kipiący w niej gniew. Gdy przechodziła pod jednym z wentylatorów, ten zazgrzytał i wydawszy z siebie kłąb dymu, przestał się obracać. Pędem pokonała niskie schody i opuściła bar, trzaskając za sobą drzwiami. Ludzie, którzy obserwowali jej wyjście, przenieśli z kolei wzrok na mnie. Z ich twarzy bez trudu dało się wyczytać rozliczne domysły.
Sfrustrowany usiadłem z powrotem. Cholera. Kim była jedną z kilku osób, które przeprowadzałem przez trudny okres związany z odkrywaniem wrodzonych talentów magicznych. Czułem się podle, ukrywając przed nią prawdę. Ale ona igrała z ogniem. Nie mogłem na to pozwolić. Moim obowiązkiem było uchronić ją przed takimi rzeczami, dopóki nie zdobędzie odpowiedniej wiedzy. Dopóki sama nie zda sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Poza tym, jeśli nie będąc magiem, zabawiasz się najważniejszymi kręgami przywoływania, na pewno będziesz mieć do czynienia z Białą Radą. A Biała Rada nie podejmuje w takich wypadkach ryzyka. Po prostu działa, zdecydowanie i bez szczególnej dbałości o ludzkie życie czy bezpieczeństwo.
Postąpiłem słusznie. Nie udzieliłem Kim informacji, o które prosiła, i była to właściwa decyzja. Chroniłem ją przed niebezpieczeństwem, którego ona sama w pełni nie doceniała.
Postąpiłem słusznie, nawet jeśli ją zawiodłem. Nawet jeśli wierzyła, że udzielę jej odpowiedzi, tak jak w przeszłości, kiedy uczyłem ją rozwijać jej skromne magiczne talenty i panować nad nimi. Nawet jeśli ufała, że zgodzę się być jej przewodnikiem w mroku.
Postąpiłem słusznie.
Jasna cholera.
W żołądku czułem gorycz. Nie miałem już ochoty na pyszne jedzenie Maca. Nie czułem, żebym na nie zasłużył.
Kiedy tak siedziałem pogrążony w ponurych myślach, sącząc piwo, drzwi otworzyły się znowu. Nie podniosłem głowy, oddając się smętnej zadumie, co jest znaną rozrywką wszelkich magów. W tym momencie padł na mnie cień.
- Co tu tak siedzisz skwaszony? - zagadnęła Murphy. Schyliła się i w roztargnieniu podniosła zmiętą kartkę, którą wcześniej wyrzuciłem, i wsunęła ją dla porządku do kieszeni płaszcza, żeby nie zaśmiecała podłogi. - To do ciebie niepodobne, Harry.
Spojrzałem na Murphy. Nie musiałem bardzo zadzierać głowy. Karrin Murphy ma niewiele ponad półtora metra wzrostu. Zauważyłem, że przycięła swoje złociste włosy, dawniej były do ramion, teraz o wiele krótsze, choć z przodu dłuższe niż z tyłu. Nadawało jej to nieco punkowy wygląd, bardzo atrakcyjny w połączeniu z błękitnymi oczami i zadartym nosem. Ubrana była stosownie do pogody i całkiem nieformalnie: ciemne dżinsy, flanelowa koszula, wygodne buty i ciężka kurtka leśnika. Przy pasku miała swoją służbową plakietkę.
Murphy jest nieprawdopodobnie śliczna, jak na dorosłą osobę z czarnym pasem w aikido i szeregiem nagród strzeleckich policji Chicago. To prawdziwa profesjonalistka. Wywalczyła, a raczej wydarła pazurami, rangę porucznika, przechodząc przez kolejne stopnie. Narobiła sobie przy tym wrogów, a jeden z nich dopilnował, by wkrótce po nominacji objęła kierownictwo wydziału specjalnego.
- Cześć, Murphy - powiedziałem. - Dawno się nie widzieliśmy.
Starałem się, by mój głos brzmiał zwyczajnie, ale jestem prawie pewien, że słyszała w nim gniew.
- Posłuchaj, Harry...
- Czytałaś artykuł redakcyjny w „Tribune”? Ten krytykujący cię za trwonienie pieniędzy z budżetu miasta na zatrudnianie „szarlatana, medium o nazwisku Harry Dresden”? Chyba musiałaś go czytać, bo nie odzywałaś się do mnie, odkąd się ukazał.
Potarła sobie grzbiet nosa.
- Nie mam czasu na takie gadki.
Zignorowałem ją i mówiłem dalej:
- Nie, żebym cię winił. Chodzi mi o to, że niewielu rzetelnych podatników w Chicago wierzy w magię czy w magów. Oczywiście niewielu z nich widziało to, co my widzieliśmy. Wiesz, wtedy, kiedy pracowaliśmy razem. Albo kiedy ci ocaliłem życie.
Kąciki jej oczu zwęziły się.
- Potrzebuję cię. Jest sprawa.
- Ty mnie potrzebujesz? Nie rozmawialiśmy od ponad miesiąca i nagle mnie potrzebujesz? Mam biuro i telefon, i wszystko, poruczniku. Nie musisz dopadać mnie tutaj, kiedy akurat jem kolację.
- Powiem mordercy, żeby następnym razem działał w godzinach urzędowania - odpaliła Murphy. - Ale potrzebuję cię, żebyś mi pomógł go znaleźć.
Wyprostowałem się na krześle, marszcząc brwi.
- Morderstwo? Coś z mojej dziedziny?
Murphy rzuciła mi ponury uśmiech.
- Mam nadzieję, że nie masz nic ważniejszego do roboty.
Poczułem, że szczęki mi się zaciskają.
- Nie. Jestem gotów. Wstałem.
- W porządku - powiedziała, odwracając się do wyjścia - możemy iść?
Murphy odmówiła jazdy moim starym niebieskim garbusem. Tak naprawdę garbus nie jest wcale niebieski, już nie. Jedne drzwi zostały zastąpione zielonymi, drugie białymi, gdy coś pazurzastego rozszarpało te oryginalne. Klapa sczerniała od ognia i mój mechanik, Mike, wymienił ją na czerwoną. Ale to nieważne, grunt, że garbus w ogóle jeździ, nawet jeśli niezbyt szybko. Mike zapewnił mnie, że volkswagen garbus to najłatwiejszy samochód do reperowania i rzeczywiście, potrafi sprawić, że wóz jest na chodzie przez osiem czy dziewięć dni na dziesięć. To fenomenalne.
Technika zawodzi w bliskości magów - włączasz światła, a tu przepala się żarówka. Wjeżdżasz na skrzyżowanie, a silnik krztusi się i gaśnie. Co może się popsuć, na pewno się popsuje, z samochodami włącznie.
Nie sądzę, żeby Murphy zrobiła sensownie, narażając swój samochód, kiedy mogła jechać moim, ale skoro sama chciała...
Nie odzywała się, prowadząc swojego saturna w kierunku Rosemont. Przyglądałem się jej z niepokojem. Spieszyła się, ryzykownie zajeżdżała drogę i wyprzedzała, aż zapiąłem pasy. Dobrze przynajmniej, że nie jechaliśmy na jej motocyklu.
- Murph - zagadnąłem - gdzie się pali?
Rzuciła mi spojrzenie z ukosa.
- Chcę, żeby cię tam już nie było, kiedy pojawią się pewni ludzie.
- Prasa? - Nie udało mi się wymówić tego słowa bez sarkazmu.
Wzruszyła ramionami.
- Ktokolwiek.
Popatrzyłem na nią spode łba, ale nic więcej nie powiedziała. Typowe. Resztę drogi przebyliśmy w milczeniu, zjechaliśmy z autostrady i zatrzymaliśmy się na parkingu przed na wpół ukończonym niewielkim kompleksem rozrywkowym. Wysiedliśmy z samochodu.
Nisko nad nami przeleciał odrzutowiec, kierując się w stronę międzynarodowego portu lotniczego O’Hare, odległego zaledwie o kilka kilometrów na zachód. Przez chwilę patrzyłem za nim, po czym marszcząc brwi, spojrzałem na Murphy, gdy umundurowany funkcjonariusz prowadził nas do budynku otoczonego taśmą policyjną. Było niezwykle jasno. Tarcza księżyca, prawie zupełnie okrągła, lśniła jasnym srebrem. W moim obszernym prochowcu rzucałem ogromny, nieforemny cień. Górował nad niedużym cieniem idącej przede mną Murphy.
- Murphy? - zwróciłem się do niej. - Czy nie jesteśmy poza granicami miasta Chicago?
- Tak - odpowiedziała krótko Murphy.
- Aha. Zatem jesteśmy praktycznie poza jego jurysdykcją?
- Ludzie szukają pomocy tam, gdzie mogą ją dostać, Dresden. A kilka ostatnich zabójstw miało miejsce w Chicago, więc chcemy i to zobaczyć na własne oczy. Już to załatwiłam z lokalnymi władzami. To naprawdę nie jest problem.
- Kilka zabójstw? - powtórzyłem. - Kilka? Czyli więcej niż jedno? Murphy, czekaj!
Nawet nie zwolniła. Poprowadziła mnie do przestronnego budynku, najwyraźniej jeszcze w budowie, choć wszystkie prace na zewnątrz zostały już ukończone. Niektóre okna wciąż były zabite deskami. Nie dostrzegłem napisu na drzwiach wejściowych, dopóki nie podszedłem bliżej.
- Pierwsza Liga? - przeczytałem. - Wydawało mi się, że Marcone spalił ją na wiosnę.
- Tak, tak - powiedziała Murphy, spoglądając na mnie przez ramię. - Przeniesiona i odbudowana.
Marcone, boss narkotykowy i król przestępczego świata, swoje podejrzane interesy utrzymywał w mieście, natomiast legalny biznes prowadził na przedmieściach, tak jak tu, w Rosemont. Na wiosnę, kiedy starłem się z nim w jego klubie, poprzednim wcieleniu Pierwszej Ligi, miejsce to bardzo ucierpiało. Dokładniej mówiąc, spłonęło doszczętnie.
Kiedy już skończyło się całe zamieszanie, rozeszła się pogłoska, że handlarz narkotyków, którego sprzątnąłem, był wrogiem Marconego i że załatwiłem go na żądanie szefa mafii. Nie dementowałem tych plotek. Łatwiej było dać ludziom gadać, niż zmusić Marconego, żeby zaprzeczył.
Podłogi w budynku były surowe, niewykończone. Ktoś włączył parę reflektorów halogenowych, które zalały wnętrze ostrym białym światłem. Wszystko pokryte było warstwą cementowego pyłu. Na kilku zestawionych razem kartonach leżały poukładane narzędzia robotników. Plastikowe wiaderka z farbą, płachty brezentu, z drugiej strony worek nowych pędzli. Nie zauważyłem krwi i pewnie bym w nią wdepnął, gdyby Murphy mnie nie zatrzymała.
- Obudź się, Dresden - powiedziała surowo.
Zatrzymałem się i spojrzałem na ziemię. Krew. Dużo krwi. Długa plama zaczynała się przy moich stopach i rozciągała jak ramię leżącego mężczyzny, barwiąc zakurzoną podłogę szkarłatem. Mój wzrok powędrował wzdłuż plamy do kałuży głębokiej na jakieś dwadzieścia centymetrów, otaczającej stertę porwanego ubrania i rozdartego na strzępy mięsa, które jeszcze niedawno było ludzkim ciałem.
Żołądek podszedł mi do gardła, grożąc wyrzuceniem kawałków zjedzonego przed chwilą steku. Opanowałem się jednak. Obszedłem ciało wokół, trzymając się na dystans. To musiał być mężczyzna po trzydziestce. Wielki, ostrzyżony na jeża. Upadł na bok, nie widziałem twarzy, ramionami otoczył głowę, podkulił nogi. Broń, mały pistolet automatyczny, leżała ze dwa metry dalej, bezużyteczna, poza zasięgiem ofiary. Przeszedłem na drugą stronę, żeby zobaczyć twarz mężczyzny.
Cokolwiek go zabiło, nie było istotą ludzką. Twarz została rozszarpana: usta oderwane, nos rozdarty na całej długości, a część zwisała na jedną stronę. Głowa była zniekształcona, tak jakby potworny nacisk na skronie wgniótł czaszkę do środka.
Facet nie miał oczu. Zostały wydarte. Wygryzione. Widać było poszarpane ślady kłów wokół oczodołów.
Mocno zacisnąłem powieki. Wziąłem głęboki wdech. Drugi. Trzeci. Nic nie pomogło. Ciało cuchnęło mdlącym odorem ścieków, który wydobywał się z rozprutych wnętrzności. Żołądek podszedł mi do gardła, jakby chciał wyskoczyć przez usta.
Nawet z zamkniętymi oczami, notowałem skrupulatnie dalsze szczegóły, które mogły się przydać. Rękawy marynarki i koszuli stanowiły krwawe strzępy, co świadczyło o tym, że ofiara próbowała się bronić. Ręce i ramiona były masą poszarpanego mięsa, dłonie i palce bezkształtną miazgą. Podkurczone nogi skrywały podbrzusze, ale stamtąd właśnie sączyła się krew, rozlewając się jak atrament z przewróconego kałamarza. Odór tylko potwierdzał, że ciało zostało wypatroszone. Odwróciwszy się, otworzyłem oczy i wbiłem wzrok w podłogę.
- Harry? - odezwała się Murphy, stojąca bez ruchu po drugiej stronie. Twarda nuta, pobrzmiewająca w jej głosie przez cały wieczór, jakoś znikła.
- Poznaję go - powiedziałem. - Przynajmniej tak mi się wydaje. Dla pewności będziesz musiała sprawdzić dokumentację stomatologiczną albo coś w tym rodzaju.
W jej głosie zabrzmiało zdziwienie.
- Ach tak? Kto to?
- Nie wiem, jak się nazywał. Dla mnie był zawsze bandziorem. Był jednym z goryli Johnny’ego Marconego.
Murphy milczała przez chwilę, po czym rzuciła zwięźle:
- Kurwa!
- Co takiego, Murph? - Spojrzałem na nią, starając się ominąć wzrokiem sponiewierane szczątki.
Twarz miała zasępioną, choć ja dostrzegałem w jej błękitnych oczach łagodność. W mgnieniu oka rysy się jej wygładziły, przybrała neutralny wyraz twarzy. Jak przypuszczam, nie spodziewała się, że na nią spojrzę.
- Rozejrzyj się jeszcze trochę - powiedziała. - Potem pogadamy.
- Czego mam szukać?
- Będziesz wiedział - stwierdziła, a następnie dodała szeptem, tak, żebym nie słyszał - mam nadzieję.
Wróciłem do swojej roboty i zacząłem rozglądać się po pomieszczeniu. Jedno z okien było wybite. W pobliżu, na podłodze leżał stół o wyłamanych nogach. Podszedłem do niego. Podłoga wokół zasypana była odłamkami szkła. Skoro szkło znajdowało się w środku, coś musiało się dostać do wnętrza budynku przez okno. Na kilku odłamkach widać było krew. Podniosłem jeden z większych i przyjrzałem się uważnie. Krew była ciemnoczerwona i jeszcze nie zdążyła całkiem zastygnąć. Wyjąłem z kieszeni chustkę do nosa, zawinąłem w nią odłamek i wsunąłem do kieszeni prochowca.
Wyprostowałem się i przeszedłem po sali ze wzrokiem utkwionym w zakurzoną podłogę. W jednym miejscu kurz był starty prawie do czysta, tak jakby toczyła się tu walka, zanim polała się krew. Dalej, prawie poza zasięgiem halogenowych reflektorów, dostrzegłem plamę księżycowego światła, które wpadało przez okno. Przykląkłem obok.
Pośrodku plamy światła widniał w kurzu odcisk łapy prawie tak wielkiej, jak moja rozpostarta dłoń. Psiej łapy. Ślady na czubkach odcisków opuszek świadczyły o ogromnych pazurach, a raczej szponach.
Spojrzałem przez okno, na zaokrągloną, srebrną tarczę księżyca dochodzącego do pełni.
- O, do diabła, wystękałem. - O, do diabła.
Murphy podeszła bliżej, patrzyła na mnie wyczekująco. Oblizałem wargi, wstałem i zwróciłem się do niej:
- No to masz problem.
- Bez żartów. Mów, Dresden.
Skinąłem głową, po czym wskazałem na okno.
- Napastnik prawdopodobnie dostał się tędy. Wytropił ofiarę, zaatakował, pozbawił broni i zabił. Na szybie jest jego krew. Chyba walczyli przez jakiś czas tam, na tym wytartym miejscu, a napadnięty starał się uciec do drzwi. Nie udało się. Został rozszarpany na strzępy.
Popatrzyłem na Murphy z powagą.
- Masz inne morderstwa popełnione w ten sam sposób. Prawdopodobnie jakieś cztery tygodnie temu, w czasie ostatniej pełni. To jest to, o czym mówiłaś.
Murphy spoglądała mi przez chwilę w twarz, nie patrząc w oczy. Kiwnęła głową.
- Tak. Prawie dokładnie cztery tygodnie temu. Ale nikt nie skojarzył tego z pełnią. Tylko ja.
- No, no. W takim razie powinnaś zobaczyć i to. - Pokazałem ślad łapy odciśnięty w pyle. Przyglądała mu się w milczeniu.
- Harry - odezwała się po chwili. - Czy istnieje coś takiego jak wilkołaki?
Odgarnęła pasmo włosów z policzka drobnym, dziwnie bezbronnym gestem. Objęła się ramionami, jakby zrobiło się jej zimno. Przytaknąłem:
- Tak. Nie takie, jakie pokazują w filmach, ale tak. Myślę, że właśnie z tym masz tu do czynienia.
Zrobiła głęboki wdech.
- No dobrze. Dobrze. Co możesz mi powiedzieć? Co muszę wiedzieć?
Już otworzyłem usta, ale nie dane mi było powiedzieć. Przez chwilę z zewnątrz dobiegały podniesione głosy, po czym drzwi wejściowe otworzyły się gwałtownie. Murphy stężała i widziałem, jak zaciska wargi w wąską linię. Wyprostowała się, przestała obejmować się ramionami i oparła pięści na biodrach.
- Do jasnej cholery - powiedziała. - Jak to możliwe, że te dupki zjawiają się wszędzie tak szybko?
Przesunąłem się kawałek, żeby lepiej widzieć. Weszło czterech ludzi w garniturach, formując po wojskowemu czworobok. Ten z przodu nie był tak wysoki jak ja, był jednak bardzo wysoki, może metr osiemdziesiąt pięć, może nawet metr dziewięćdziesiąt. Miał kruczoczarne włosy, tak samo jak brwi, natomiast jego szare oczy miały jasny odcień dymu z ogniska. Granatowy garnitur leżał na nim doskonale. Odniosłem wrażenie, że facet ma atletyczną budowę, choć z pewnością przekroczył czterdziestkę. Niebieski identyfikator z wielkimi, obrzydliwymi literami FBI dyndał u klapy marynarki.
- Zabezpieczyć miejsce zbrodni - zakomenderował z naciskiem, głębokim głosem. - Poruczniku Murphy, co u diabła robi pani na miejscu zbrodni poza swoją jurysdykcją?
- Też się cieszę, że pana widzę, agencie Denton - odparła Murphy beznamiętnie. - Szybko pan przyjechał.
- Mówiłem już, że ma pani nie być w tym śledztwie - powiedział Denton dobitnie. Oczy mu błysnęły, zobaczyłem żyłę pulsującą rytmicznie na jego czole. Przeniósł wzrok na mnie. - Kto to jest?
- Har... - zacząłem, ale przerwało mi parsknięcie Murphy.
- Nikt - powiedziała, posyłając mi spojrzenie mówiące bardzo jasno, że mam się zamknąć. Rozwścieczyło mnie to.
- Harry Dresden - przedstawiłem się głośno i wyraźnie. Wymieniliśmy z Murphy spojrzenia.
- A, szarlatan. Czytałem w „Tribune” - skwitował Denton. Jego jasne, przenikliwe spojrzenie spoczęło z powrotem na Murphy. - Proszę usunąć się z drogi wraz ze swoim medium. To jest praca dla policji. Poważna praca, w której dba się o odciski palców, włókna, ślady genetyczne tego rodzaju głupstwa.
Czy równoczesne spojrzenie dwóch par naszych zmrużonych oczu zrobiło wrażenie na agencie Dentonie, nie sposób było zgadnąć. Murphy i Denton stoczyli krótki pojedynek wzrokowy - jej furia przeciwko jego nieustępliwości.
- Agent Benn! - zawołał Denton.
Kobieta koło trzydziestki, z długą do ramion grzywą przedwcześnie posiwiałych włosów odwróciła się do nas, przerywając kontemplację martwego ciała, w której była pogrążona. Miała oliwkową cerę, głęboko osadzone, zielone oczy i wąskie, zacięte usta. Zbliżała się do nas jakby świadoma ruchu swych twardych mięśni, poruszając się jak ktoś, kto potrafi być bardzo szybki i niebezpieczny, kiedy zajdzie potrzeba. Z czworga agentów FBI tylko ona obnosiła się z bronią. Pod rozpiętą marynarką widziałem paski od kabury, odcinały się wyraźnie od jej białej koszuli.
- Tak jest - odezwała się Benn spokojnym głosem. Utkwiła wzrok gdzieś pomiędzy Murphy a mną. Nie patrząc na żadne z nas, miała baczenie na oboje.
- Proszę wyprowadzić tych dwoje cywili - Denton szczególnie zaakcentował to słowo - z miejsca zbrodni.
Benn kiwnęła głową, ale nic nie powiedziała. Po prostu czekała. Już chciałem odejść, ale zatrzymałem się. Murphy zaparła się stopami i swobodnie opuściła ramiona. Rozpoznałem to charakterystyczne wysunięcie szczęki, znamionujące upór. Tak samo wyglądała, kiedy przegrywała na którymś z turniejów sztuk walki. Murphy była gotowa się bić. Cholera. Musiałem ją ostudzić, zanim do czegoś dojdzie.
- Murphy - powiedziałem spokojnie - możemy porozmawiać na zewnątrz?
- Jeszcze czego - odparowała. - Kimkolwiek jest morderca, wykończył w tym miesiącu pół tuzina ludzi. Jestem tu i znajduję się na jego tropie. Departament Rosemont wyraził zgodę na moją obecność tutaj.
Murphy gniewnie patrzyła na Benn. Agentka FBI miała nad nią przewagę mięśni i zasięgu rąk. Zobaczyłem, jak Benn mruży oczy i napina ramiona.
- Czy to jest na piśmie? - upierał się Denton. Żyła na jego czole pulsowała groźnie. - Czy naprawdę chce pani, żebym powiadomił o tym pani przełożonych, poruczniku?
- Nie zmuszaj mnie, Denton - warknęła Murphy wściekle.
Skrzywiłem się.
- Posłuchaj, Murphy - poprosiłem, kładąc dłoń na jej ramieniu. - Wyjdźmy na chwilę na zewnątrz.
Ścisnąłem jej ramię. Troszeczkę. Odwróciła się do mnie. Zaryzykowała krótkie spojrzenie w oczy i nieco się rozluźniła, a po twarzy przemknął jej cień niepewności. Zaczęła się uspokajać i mogłem odetchnąć. Absolutnie nie chciałem, żeby doszło do przemocy. Nic by to nie dało.
- Wyprowadź ich stąd - nakazał Denton, a w jego głosie pobrzmiewał ton, który mi się nie spodobał.
Benn, bez żadnego ostrzeżenia natarła na Murphy, szybko i ostro, wymierzając jej cios prosto w skroń. Wyglądało to na jakąś wschodnią sztukę walki. Zakotłowało się. Murphy zdążyła się zasłonić, obróciła się, w niepojęty sposób podźwignęła Benn, odrywając jej stopy od podłogi, i walnęła nią o ścianę.
Wyraz zaskoczenia na twarzy agentki w ułamku sekundy przeszedł we wściekłość. Sięgnęła pod marynarkę, zawahała się przez mgnienie, po czym kontynuowała ruch. Wyciągnęła broń z mistrzowską precyzją, gładko i szybko, ale bez widocznego pośpiechu. Oczy jej płonęły. Skoczyłem na Murphy i ściągnąłem ją w dół w chwili, gdy rewolwer wypalił. We wnętrzu na wpół wykończonej restauracji strzał brzmiał głośniej od bliskiego grzmotu. Wylądowaliśmy jak bezładna sterta na pokrytej pyłem podłodze.
- Benn! - krzyknął Denton. Rzucił się naprzód, nie zważając na rewolwer i znalazł się pomiędzy uzbrojoną agentką a nami. Słyszałem, jak przemawia do niej cicho i dobitnie.
- Ty wściekła suko! - wrzasnąłem. - Co z tobą?
Nadbiegli dwaj pozostali faceci z FBI i kilku funkcjonariuszy z zewnątrz. Murphy jęknęła i dała mi łokciem kuksańca w brzuch. Teraz ja jęknąłem, zsuwając się z niej. Oboje stanęliśmy na nogach.
- Co tu się, u diabła, dzieje? - dopytywał się jeden z policjantów, starszy mężczyzna o przerzedzonych siwych włosach.
- Pomyłka - odpowiedział mu Denton, spokojny i opanowany. - Zaszło nieporozumienie i broń agentki Benn przypadkowo wypaliła.
Funkcjonariusz podrapał się po głowie i spojrzał na Murphy.
- Tak było, poruczniku?
- Akurat! - wtrąciłem się, wskazując palcem na Benn. - Ta wściekła su...
Murphy dźgnęła mnie łokciem w brzuch i spiorunowała wzrokiem.
- Tak było, potwierdziła, gdy ja masowałem się po brzuchu. - To prawda, co powiedział agent Denton. Zdarzył się wypadek.
Gapiłem się osłupiały.
- Murph, czegoś tu nie rozumiem. Ta kobieta...
- Miała wypadek z bronią - powiedziała Murphy twardo. - Każdemu się może zdarzyć.
Teraz patrzyła spode łba na starzejącego się policjanta, który łagodnie zamrugał, po czym wzruszył ramionami. Denton wrócił do nas i przez moment intensywnie wpatrywał się w Murphy. Następnie kiwnął głową.
- Roj, George, może upewnicie się, czy z panią porucznik wszystko w porządku i odprowadzicie ją do samochodu.
- Pewnie, Phil. No jasne - powiedział chudy, rudy, pryszczaty chłopak z odstającymi uszami. - No, panie Dresden, poruczniku Murphy, może wyjdziemy na zewnątrz odetchnąć świeżym powietrzem? Nazywam się Roger Harris, a to jest agent Wilson.
Drugi facet z FBI, zwalisty mężczyzna dobrze po czterdziestce, miał nadwagę i łysiejące zakola, a brzuch wylewał mu się znad paska. Skinął na nas i poszedł w kierunku drzwi. Murphy gniewnie patrzyła przez moment na Dentona, a potem odwróciła się na pięcie i ruszyła za ociężałym Wilsonem. Ja podążyłem za nią.
- Nie do wiary. Dobrze się czujesz? Dlaczego, do cholery, nie powiedziałaś im, co ona zrobiła? - dopytywałem się półgłosem.
- Ta suka - mówiła Murphy, ani trochę nie ściszając głosu - próbowała mnie frajersko uderzyć.
- Ona próbowała cię przedziurawić, Murph - przypomniałem. Murphy wypuściła powietrze przez zęby, ale nie zatrzymała się.
Obejrzałem się za siebie i zobaczyłem, jak policjanci otaczają taśmą rozdarte, poskręcane ciało ofiary. Dochodzeniówka była już na miejscu i ekipa przygotowywała się do przeszukania. Benn ukryła twarz w dłoniach i chyba szlochała. Denton klęczał przy niej, ale patrzył na mnie zimnymi, szarymi oczami bez wyrazu, szufladkując mnie pod: „wysoki, szczupły, ciemne włosy, ciemne oczy, orli nos, żadnych widocznych blizn”.
Wpatrywałem się w niego przez moment i ogarnęło mnie przeczucie, silne wrażenie, którego byłem całkowicie pewien. Denton coś ukrywał. Wiedział coś, o czym nie mówił. Nie wiem skąd nabrałem takiej pewności. Po prostu było w nim coś, co sprawiło, że tak pomyślałem. Może ta pulsująca żyła na czole, może nienaturalnie sztywny sposób trzymania głowy, nie wiem.
- Hm - odezwał się ten dzieciak, Harris. - Przydałoby się Deborze trochę wolnego. Ona naprawdę się przejmuje tymi wszystkimi wilczymi morderstwami. Nic dziwnego, znała przecież jednego z zabitych facetów. Ostatnio jest ciągle napięta.
- Zamknij się, Harris - powiedział z niesmakiem ciężki agent Wilson. - Po prostu się zamknij.
A do nas obojga zwrócił się spokojnym głosem:
- Wynoście się stąd, do diabła. Nie chcę was widzieć w pobliżu miejsca zbrodni, które nie jest na waszym terenie, poruczniku Murphy. Nie sądzi pani, że wydział spraw wewnętrznych ma dość roboty?
Odwrócił się i wszedł z powrotem do budynku. Rudowłosy chłopak posłał nam przepraszający, nieporadny uśmiech i pospieszył, by dotrzymać kroku zwalistemu agentowi. Zanim zniknął, obrzucił mnie zamyślonym spojrzeniem. Drzwi zamknęły się, pozostawiając mnie i Murphy na zewnątrz, z dala od śledztwa i świeżych śladów zbrodni.
Popatrzyłem w jasną noc, na księżyc prawie w pełni. Wilkołaki wskakują przez okna do niewykończonych restauracji i rozszarpują na strzępy ochroniarzy narkotykowych bossów. Szaleni agenci FBI sięgają znienacka po broń i strzelają, żeby zabić. Trochę kung fu, trochę Johna Wayne’a i bardzo niewiele zwykłych niebezpieczeństw. Super.
No cóż, po prostu kolejna noc w pracy, pocieszałem się, próbując ukoić rozstrojone nerwy.
Żołądek przewracał mi się ze wstrętu na wspomnienie makabrycznego widoku tam w środku, jak również z przerażenia na myśl o tym, do czego mogło dojść. Od wystrzału wciąż dzwoniło mi w uszach. Zacząłem drżeć na całym ciele, fala adrenaliny odpłynęła, zastąpiona przez niepewność i niepokój. Wetknąłem ręce w kieszenie prochowca, pamiętając o zawiniętym w chustkę odłamku szkła ze śladami krwi, i zamknąwszy oczy, wystawiłem twarz na wiatr.
Odpręż się, Harry, powiedziałem sobie. Uspokój się. Po prostu oddychaj. Wdech i wydech. Widzisz? Nie jesteś martwy. Martwi nie oddychają. To nie ty leżysz na ziemi rozszarpany na strzępy. Żyjesz, i Murphy nic się nie stało, i nie musisz już patrzeć w pozbawioną oczu twarz.
Ale pod zamkniętymi powiekami wciąż miałem obraz rozszarpanego ciała. Czułem obrzydliwy smród rozprutych wnętrzności. Widziałem gęstą krew krzepnącą na zakurzonej podłodze, grubą warstwę krwi zmieszanej z drobinami tynku. Czułem gulę w gardle i siłą powstrzymywałem się, żeby nie zwymiotować. Chciałem krzyczeć, biec, machać rękami i kopać, dopóki nie poczułbym się lepiej. Byłem bliski zrozumienia agentki Benn. Nic dziwnego, skoro pracowała przy kilku morderstwach, takich jak to. Naoglądała się zbyt wiele krwi.
Wciąż głęboko oddychałem. Na twarzy czułem chłodny, świeży powiew wiatru, niosącego ostrą woń nadchodzącej jesieni. Październikowe wieczory w Chicago są chłodne i wietrzne, ale mimo to bardzo je lubię. W końcu uspokoiłem się. Obok mnie stała Murphy, tak samo jak ja usiłując się odprężyć. Równocześnie, nie zamieniając ze sobą ani słowa, ruszyliśmy w stronę samochodu.
- Ja... - zaczęła Murphy i zaraz umilkła. Nie patrzyłem na nią, nie odzywałem się. - Przepraszam, Harry. Poniosło mnie. Agent Denton to dupek, ale wykonuje swoją pracę i miał rację. Faktycznie nie powinnam być na miejscu zbrodni. Nie powinnam była wciągać cię w to wszystko.
Otworzyła drzwi samochodu i wsiadła. Zająłem miejsce pasażera, a kiedy chciała uruchomić silnik, wyjąłem jej z dłoni kluczyki. Spojrzała na mnie z ukosa, mrużąc oczy. Zamknąłem kluczyki w ręku.
- Po prostu posiedź chwilę i zrelaksuj się. Musimy porozmawiać.
- Nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł, Harry.
- To tak mi się odwdzięczasz za uratowanie ci życia? Teraz już dwukrotnie. Nie chcesz mi udzielić informacji.
- Powinieneś wiedzieć, jak to jest - powiedziała naburmuszona. Jednak oparła się głębiej w fotelu i zapatrzyła przez przednią szybę. Widzieliśmy policjantów, dochodzeniówkę i FBI wchodzących i wychodzących z budynku. Przez dłuższy czas oboje milczeliśmy.
Zabawne, ale problemy pomiędzy Murphy a mną brały się z tego samego źródła, co moje dzisiejsze nieporozumienie z Kim Delaney. Jakiś czas temu Murphy potrzebowała pewnej wiedzy, aby móc posunąć do przodu śledztwo. Ja mógłbym jej tej wiedzy dostarczyć, ale to naraziłoby ją na niebezpieczeństwo. Więc nie powiedziałem nic i poszedłem po śladach tam, dokąd prowadziły.
Wpakowałem się w sam środek niezłej afery, z pożarami i z jednym czy dwoma trupami. Nie było wystarczających dowodów, żeby wnieść przeciwko mnie oskarżenie, a morderca, którego tropiliśmy, został koniec końców załatwiony. Jednak Murphy wciąż nie mogła mi wybaczyć, że działałem bez niej. W ciągu kolejnych miesięcy wzywała mnie do pracy kilkakrotnie, a ja wywiązywałem się z zadania najlepiej, jak umiałem, jednak między nami zapanował chłód. Nasze stosunki nabrały charakteru czysto zawodowego. Może nadszedł czas, by znów się do siebie zbliżyć.
- Posłuchaj, Murph - powiedziałem. - Nigdy właściwie nie rozmawialiśmy o tym, co się wydarzyło na wiosnę.
- Nie rozmawialiśmy też wtedy, kiedy to się działo - powiedziała tonem suchym jak jesienne liście. - Dlaczego mielibyśmy rozmawiać akurat teraz? To było na wiosnę. Teraz mamy październik.
- Odpuść mi, Murphy. Chciałem ci powiedzieć więcej, ale nie mogłem.
- Niech zgadnę, dlaczego. Zapomniałeś języka w gębie? - spytała słodko.
- Wiesz, że nie byłem jednym z nich. Musiało to do ciebie dotrzeć do tej pory. Do diabła ciężkiego, nadstawiałem karku, żeby cię ratować.
Murphy pokręciła głową, patrząc przed siebie.
- Nie o to chodzi.
- Nie? Więc o co?
- Chodzi o to, Dresden, że mnie okłamałeś. Zataiłeś przede mną informacje, których potrzebowałam. Kiedy wprowadzam cię w jakieś swoje śledztwo, ufam ci. A ja nie ufam ludziom ot tak, po prostu. Nigdy nie ufałam.
Mocno chwyciła kierownicę, aż zbielały jej kostki.
- Teraz mniej niż kiedykolwiek.
Zabolało. Skrzywiłem się. Co gorsza, miała rację.
- To, co wiedziałem... było niebezpieczne, Murph. Mogłaś zginąć.
Utkwiła we mnie takie spojrzenie swoich błękitnych oczu, że aż się odsunąłem i oparłem plecami o drzwi samochodu.
- Nie jestem twoją córką, Dresden - powiedziała cichym, spokojnym głosem. - Nie jestem żadną porcelanową lalką, którą się trzyma na półce. Jestem oficerem policji. Ścigam przestępców i dobieram im się do dupy, a jeśli trzeba, strzelam, czego nie musi robić żadna gospodyni domowa ani księgowa.
Wyciągnęła z kabury swój rewolwer, sprawdziła, czy jest naładowany i zabezpieczony, i schowała go z powrotem.
- Nie potrzebuję, żebyś mnie chronił.
- Murphy, poczekaj - zacząłem pośpiesznie. - Nie zrobiłem ci tego na złość. Jestem twoim przyjacielem. Zawsze byłem.
Odwróciła wzrok. Policjant z latarką przeszedł koło samochodu, oświetlając ziemię, jakby szukał dowodów.
- Tak, byłeś moim przyjacielem, Dresden. Teraz... - Murphy potrząsnęła głową i zacisnęła szczęki. - Teraz nie wiem.
Co miałem powiedzieć? Ale też nie mogłem tego tak zostawić. W gruncie rzeczy od wiosny ani razu nie spróbowałem spojrzeć na tę sprawę z jej punktu widzenia. Murphy nie była magiem. Brakowało jej wiedzy na temat świata zjawisk nadnaturalnych, świata, którego od czasów renesansu nie była w stanie pokonać wielka religia nauki. Nie dysponowała niczym, czego mogłaby użyć przeciwko siłom, z którymi przyszło jej się zmierzyć, nie mogła mieć żadnej broni poza wiedzą, którą ja mógłbym jej przekazać - wtedy, wiosną, nie dałem jej tej broni, zostawiłem ją bezbronną i nieprzygotowaną. To musiało być dla niej potworne, kiedy tak dzień w dzień zmagała się ze sprawami, które pozornie nie miały sensu, ze sprawami, nad którymi ekipa dochodzeniowa jedynie bezradnie kręciła głową.
To właśnie było zadanie wydziału specjalnego. Został powołany przez burmistrza Chicago do badania wszelkich „niezwykłych zbrodni”, do jakich dochodziło w mieście. Opinia publiczna, Kościół i czynniki oficjalne wciąż z dezaprobatą podchodziły do każdej wzmianki o magii, zjawiskach nadprzyrodzonych, wampirach czy magach. Jednak istoty nie z tego świata wciąż czyhały w pobliżu: trolle pod mostami, strzygi porywające dzieci z kołysek, duchy, zjawy i straszydła wszelkiego rodzaju. Wciąż terroryzowały i krzywdziły ludzi, a z moich obliczeń statystycznych wynikało, że wcale nie idzie ku lepszemu. Wręcz przeciwnie, było coraz gorzej. Ktoś musiał spróbować położyć temu kres. W Chicago i na jego rozległych przedmieściach taką osobą była Karrin Murphy wraz z podlegającym jej wydziałem specjalnym.
Zdołała utrzymać się na stanowisku o wiele dłużej niż jej liczni poprzednicy, ponieważ nie odrzucała myśli, że są sprawy, o których nie śniło się filozofom. I ponieważ korzystała z usług jedynego w kraju maga do wynajęcia.
Nie wiedziałem, co powiedzieć, więc pozwoliłem, aby moje usta przemówiły same.
- Wybacz, Karrin.
Na długi czas zaległa między nami cisza. W końcu Murphy otrząsnęła się i pokręciła głową.
- W porządku - powiedziała. - Ale jeśli wprowadzę cię w to, musisz mi coś przyrzec. Tym razem żadnych tajemnic. Żadnego chronienia mnie. Przed czymkolwiek.
Patrzyła przez okno, a światło księżyca i odległych latarń wygładzało i łagodziło jej rysy.
- Murphy, nie mogę ci tego obiecać - odparłem. - Jak możesz mnie prosić, żebym...
Jej twarz zapłonęła gniewem. Złapała mnie za rękę i zrobiła coś takiego z jednym z moich palców, że odruchowo cofnąłem ramię. Przeszywający ból sprawił, że wypuściłem kluczyki. Chwyciła je i wetknęła w stacyjkę. Krzywiąc się, potrząsałem przez chwilę bolącymi palcami. Potem przykryłem jej dłoń swoją.
- Dobra - zgodziłem się. - W porządku. Obiecuję. Żadnych tajemnic.
Spojrzała na mnie. Przez ułamek sekundy patrzyła mi w oczy, nim odwróciła wzrok. Zapuściła silnik i wyjechała z parkingu.
- Dobrze - odezwała się. - Powiem ci. Powiem ci, bo potrzebuję każdej, dosłownie każdej, choćby najdrobniejszej pomocy. Bo jeśli nie przygwoździmy tego czegoś, tego wilkołaka, będziemy mieć w tym miesiącu kolejną ciężarówkę trupów. I ponieważ - westchnęła - jeśli tego nie zrobimy, ja wylecę z pracy, a ty prawdopodobnie wylądujesz za kratkami.
- Za kratkami? - powtórzyłem. - W areszcie? Cholera, Murphy! I mówisz mi to dopiero teraz?
Obrzuciła mnie spojrzeniem. W światłach samochodu jadącego z przeciwka dostrzegłem w jej oczach irytację.
- Nawet nie próbuj ze mną zaczynać, Harry. Miałam ciężki miesiąc.
Na usta cisnęły mi się dziesiątki pytań. Zadałem jedno z nich:
- Dlaczego nie wezwałaś mnie do tych innych morderstw?
Murphy znów patrzyła na drogę.
- Chciałam. Wierz mi. Ale nie mogłam. Wydział spraw wewnętrznych maglował mnie o to, co się stało na wiosnę. Ktoś wpadł na pomysł, że byłam w zmowie z Marconem. Że pomogłam mu zabić Victora Sellesa i przejąć rynek tego nowego narkotyku, Trzeciego Oka. Naprawdę ostro węszyli.
Ogarnęło mnie nagle poczucie winy.
- A ja byłem w to zamieszany. Miałaś nakaz aresztowania mnie, a później go wycofałaś. Na dodatek, jak było po wszystkim, zaczęły krążyć plotki o mnie i Marconem...
Murphy zacisnęła usta i przytaknęła.
- No właśnie.
- Więc gdybyś próbowała mnie wprowadzić, dolałabyś oliwy do ognia.
Potarłem czoło. Ten, kto zajmował się sprawą Murphy, nie mógł być mi przychylny. Ona mnie osłaniała. Nie przyszło mi nawet do głowy, że pogłoski, jakie rozpuszcza Marcone, mogą dotyczyć kogoś jeszcze, poza mną. Długa droga przed tobą, Harry.
- Na pewno nie można o tobie powiedzieć, żebyś był głupi, Dresden - przyznała Murphy. - Czasem jesteś trochę naiwny, ale nie głupi. Wydział spraw wewnętrznych nic nie znalazł, ale sporo ludzi uważa, że nie jestem czysta i razem z tymi, którzy mnie nie lubią, czekają tylko na okazję, żeby mi zaszkodzić.
- To dlatego nie chciałaś teraz robić afery? Dlatego kryłaś agentkę Benn - domyśliłem się. - Chcesz wszystko wyciszyć.
- Racja - powiedziała Murphy. - Byłoby po mnie, gdyby dotarło do spraw wewnętrznych, że nie przestrzegam zasad, nie mówiąc już o bójce z agentką FBI. Wierz mi, Denton może wyglądać na drania, ale przynajmniej nie jest przekonany, że mam brudne ręce. Będzie grał czysto.
- I do tego wszystkiego zaczęły się morderstwa. Tak?
Zamiast odpowiedzieć, zjechała na najwolniejszy pas i zmniejszyła prędkość. Obróciłem się całym ciałem, żeby na nią spojrzeć. Wtedy zauważyłem światła samochodu przebijającego się przez parę pasów ruchu, by znaleźć się na najwolniejszym, za nami. Nie powiedziałem o tym Murphy, ale kątem oka obserwowałem ten samochód.
- Właśnie - potwierdziła. - Wilcze morderstwa. Zaczęły się w zeszłym miesiącu, w noc poprzedzającą pełnię księżyca. Mieliśmy dwóch gangsterów rozszarpanych na strzępy na plaży. Z początku wszyscy brali to za atak jakiegoś zwierzęcia. Dziwaczne, ale kto wie, prawda? W każdym razie wydawało się to na tyle niesamowite, że przekazali sprawę mnie.
- No dobrze - przerwałem. A potem?
- Następnej nocy zginęła drobna staruszka przechodząca przez Washington Park. Zabita w ten sam sposób. I to już nie było w porządku, rozumiesz? Nasza dochodzeniówka nie znalazła niczego użytecznego, więc zwróciłam się do FBI. Mają dostęp do rzeczy, którymi ja nie zawsze dysponuję. Najnowocześniejsze laboratoria dochodzeniowe i tym podobne.
- I wypuściłaś dżina z butelki - dopowiedziałem.
- Coś w tym rodzaju. Ten rudy chłopak z FBI wykrył pewne nieprawidłowości w uzębieniu napastników. Stwierdził, że ślady zębów nie pasują do zębów prawdziwych wilków czy psów. Powiedział, że tak samo jest ze śladami łap. Nie pasują do prawdziwych wilków.
Wzdrygnęła się lekko i mówiła dalej:
- Wtedy zaczęłam myśleć, że to może być coś innego. Wiesz, podejrzewali, że ktoś próbuje upozorować atak wilka. Przez cały ten wilczy wątek ktoś zaczął nazywać mordercę Lobo.
Pokiwałem głową, marszcząc brwi.
- Może to głupi pomysł, ale czy zastanawiałaś się nad tym, żeby powiedzieć im prawdę? Że możemy tu mieć do czynienia z wilkołakiem?
Murphy prychnęła.
- Nie ma takiej możliwości. FBI zatrudnia samych konserwatystów. Ludzi, którzy nie wierzą w duchy, strzygi i całe to gówno, z którym ja przychodzę do ciebie. Powiedzieli, że te morderstwa popełnia jakaś sekta czy banda psycholi. Że są wyposażeni w broń zrobioną z wilczych zębów i pazurów. Że zostawiają symboliczny odcisk łapy. To dlatego te ślady są takie dziwne. Poprosiłam Carmichaela, żeby się do ciebie zgłosił, ale na twojej automatycznej sekretarce była informacja, że zostałeś wezwany do Minnesoty.
- To prawda. Ktoś zobaczył coś w jeziorze - potwierdziłem. - Co się stało potem?
- Rozpętało się piekło. Trzech zabitych w Burnham Park następnej nocy. Nie tak po prostu zabitych. Rozszarpanych. Gorzej niż ten facet dzisiaj. A ostatniej pełni starszy człowiek przed sklepem monopolowym. Następnej nocy biznesmen i jego kierowca rozszarpani na podziemnym parkingu. Wydział spraw wewnętrznych przez cały czas nie odstępował mnie na krok. Przyglądali się wszystkiemu.
Potrząsnęła głową z niesmakiem.
- Ta ostatnia ofiara... Wszystkie morderstwa były na zewnątrz, w kiepskich dzielnicach - zauważyłem. - Biznesmen na podziemnym parkingu nie pasuje do tego schematu.
- Tak. James Harding III. Jeden z ostatnich prawdziwych przemysłowców. On i John Marcone byli zaangażowani w jakieś wspólne przedsięwzięcia budowlane na Północnym Zachodzie.
- A dziś mamy następną ofiarę powiązaną z Marconem.
- Tak. - Murphy kiwnęła głową. - Sama nie wiem, co jest bardziej przerażające: regularne ataki zwierząt, banda świrów uzbrojonych w wilcze zęby czy zorganizowane wilkołaki.
Wybuchła krótkim, pełnym napięcia śmiechem.
- To wciąż brzmi idiotycznie, nawet dla mnie. Tak jest, Wysoki Sądzie. Ofiara została zabita przez wilkołaka.
- Niech zgadnę. Po pełni wszystko się uspokoiło.
Murphy przytaknęła.
- Wydział wewnętrzny niczego się nie doszukał i zwinął manatki. Poza tym niewiele się działo. Nikt więcej nie zginął. Aż do, dziś. A przed nami jeszcze cztery noce z jasnym księżycem, o ile ci... kimkolwiek są, będą się trzymać schematu.
- Myślisz, że jest więcej? - spytałem.
- Tak - potwierdziła Murphy. - Są ślady ugryzień czy też, jak mówi agent Denton, ślady udające ugryzienia, pozostawione co najmniej przez trzy różne narzędzia. Z tego, co mówią ludzie z laboratorium, nie można wykluczyć udziału kilku sprawców, ale nie można też mieć pewności.
- O ile nie mamy do czynienia z prawdziwymi wilkołakami. W tym wypadku każdy zestaw śladów pochodzi od innego zestawu zębów i szukamy grupy.
Murphy zgodziła się.
- Ale nie mogę tak po prostu pójść i powiedzieć im o wilkołakach. To byłby gwóźdź do trumny. Koniec kariery.
- No, no. Chcesz powiedzieć, że twoje stanowisko jest zagrożone?
Skrzywiła się.
- Czekają już tylko na jakiś pretekst, żeby się mnie pozbyć. Jeśli nie złapię sprawców, kimkolwiek oni są, zostanę zawieszona. Wtedy bez problemu oskarżą mnie o utrudnianie. Pewnie spróbują też dobrać się do ciebie. Harry, musimy złapać mordercę. Morderców. Inaczej będzie po mnie.
- Masz jakieś ślady krwi albo włosy z któregoś miejsca zbrodni? - spytałem.
- Jakieś tam mam - odpowiedziała Murphy.
- A ślina?
Zmarszczyła brwi.
- Ślina - powtórzyłem. - Mogłaby być w ranach od pogryzienia.
Pokręciła głową.
- Nawet jeśli znaleźli, to nikt nic o tym nie mówił. Zresztą na co nam te próbki, skoro nie mamy podejrzanego, żeby je porównać?
- Tobie na nic - powiedziałem. - Mam ślady krwi tego, co wskoczyło przez okno. Może coś z tego wyniknie.
- Byłoby świetnie - przyznała Murphy. - No dobra, Harry. Więc teraz już wiesz, co się dzieje. Co możesz mi powiedzieć o wilkołakach?
Namyślałem się przez chwilę, wydymając wargi.
- Niewiele. Nie zgłębiałem zbytnio tego zagadnienia. Przede wszystkim mogę ci powiedzieć, czym nie są. Daj mi czas do rana, a przygotuję ci pełny raport.
Kiedy Murphy zjeżdżała z drogi ekspresowej JFK, obejrzałem się przez tylną szybę. Samochód, który zauważyłem poprzednio, jechał za nami cały czas.
- Rano? Nie możesz wcześniej? - Murphy nie była zachwycona.
- O ósmej będziesz mieć raport na biurku. Jeśli uprzedzisz nocną zmianę, że ma mnie wpuścić, to nawet wcześniej.
Z westchnieniem potarła sobie powieki.
- Dobra. Niech tak będzie.
Podjechaliśmy z powrotem do McAnally’ego i Murphy zatrzymała się koło mojego garbusa. Śledzący nas samochód również wjechał na parking.
- Jezu, Harry. Nie do wiary, że siedzę tu i rozmawiam z tobą o wilkołakach mordujących ludzi w centrum Chicago.
Odwróciła do mnie twarz. W oczach miała niepokój.
- Powiedz, że nie zwariowałam.
Wysiadłem z samochodu, ale pochyliłem się jeszcze do okna.
- Nie wydaje mi się, że zwariowałaś, Murph. Sam nie wiem. Może FBI ma rację. Może to nie wilkołaki. Ludzie robią dziwne rzeczy.
Rzuciłem jej niepewny uśmiech, odpowiedziała słabym parsknięciem.
- Prawdopodobnie będę w biurze, Dresden - powiedziała. - Dostarcz mi ten raport do rana.
Wyjechała z parkingu i szybko włączyła się do ruchu. Nie od razu wsiadłem do swojego garbusa. Najpierw odszukałem wzrokiem samochód, który wjechał za nami na parking. Właśnie zawracał w odległym końcu, po czym ruszył wzdłuż rzędu samochodów w moim kierunku. Nie zatrzymał się. Za kierownicą siedziała efektowna kobieta o bujnych, ciemnobrązowych włosach przyprószonych siwizną. Nie spojrzała na mnie, przejeżdżając obok. Patrzyłem za samochodem spod zmarszczonych brwi. Wyjechał z parkingu w przeciwnym kierunku niż Murphy i szybko zniknął mi z oczu. Czy to ten sam samochód, który nas śledził? Czy to tylko moja wyobraźnia? Wewnętrzny głos mówił mi, że kobieta w samochodzie śledziła mnie, jednak instynkt na próżno domagał się uwagi.
Wsiadłem do garbusa i zamyśliłem się. Czułem się winny i w dalszym ciągu byłem trochę roztrzęsiony. To przeze mnie Murphy miała kłopoty. Źle rozegrałem tamtą sprawę na wiosnę i postawiłem ją w wyjątkowo niezręcznej sytuacji. To ja byłem odpowiedzialny za to, że znalazła się pod obstrzałem.
Moją postawę wobec kobiet można by określić jako bardzo staroświecką czy wręcz po męsku szowinistyczną. Lubię traktować kobietę jak damę. Lubię przepuszczać ją w drzwiach, płacić w restauracji za nas oboje, przynosić kwiaty czy odsuwać krzesło - tego rodzaju rzeczy. Z mojego punktu widzenia jest to postawa rycerska. Jakkolwiek by to nazwać, Murphy była damą w opałach. A skoro stało się tak z mojej winy, oczywiste, że to ja powinienem ją wydobyć z kłopotów. Nie był to jedyny powód, dla którego chciałem powstrzymać falę zbrodni. Widok rozdartego ciała śmiertelnie mnie przeraził. Wciąż trochę drżałem, co było naturalną reakcją. Odezwał się pierwotny lęk. Nie chciałem być zjedzony przez zwierzę, przeżuty ostrymi zębami. Na samą myśl zwinąłem się na siedzeniu samochodu, podciągając kolana pod brodę, co zważywszy na mój wzrost i ograniczoną przestrzeń, było dość niewygodne.
Ochroniarza spotkała straszna śmierć, najbardziej brutalna i najgwałtowniejsza, jaką można sobie wyobrazić. Może drań zasłużył na to, może nie. W każdym razie był tylko jedną z wielu ofiar rozszarpanych na strzępy przez coś, z czym zwykli ludzie nie powinni się zetknąć. Nie mogłem po prostu bezczynnie stać z boku.
Jestem magiem. Oznacza to, że mam moc, a moc i odpowiedzialność idą w parze. Moim obowiązkiem jest posłużyć się daną mi mocą, kiedy zachodzi taka potrzeba. FBI w żaden sposób nie jest przygotowane do zwalczania bandy wygłodniałych wilkołaków grasujących jesienną porą w Chicago. To raczej moja działka.
Odetchnąłem głęboko i wyprostowałem się. Sięgnąłem do kieszeni prochowca po kluczyki. Natrafiłem na odłamek szkła zawinięty w moją chustkę do nosa. Powoli rozpakowałem zawiniątko. Na szkle nadal było widać rozmazaną krew.
Krew ma szczególną siłę. Mogę posłużyć się krwią, aby rzucić zaklęcie, a ono doprowadzi mnie do osoby, która zostawiła ślad. Mogę znaleźć mordercę jeszcze tej nocy, pozwalając po prostu, by doprowadziła mnie do niego czy do nich, moja magia. Ale muszę to zrobić od razu. Krew już prawie zaschła, a kiedy zaschnie zupełnie, wykorzystanie jej będzie o wiele trudniejsze.
Murphy wściekłaby się, wiedząc, że działam bez niej. Podejrzewałaby, że od początku planowałem tej nocy sam pójść śladem, celowo ją pomijając. Jednak gdybym nie wykorzystał okazji, straciłbym szansę powstrzymania mordercy przed nastaniem kolejnej nocy. Nie tracąc czasu, podjąłem decyzję. W końcu ratowanie życia jest ważniejsze od tego, czy Murphy wścieknie się na mnie, czy nie.
Tak więc wysiadłem z samochodu i otworzyłem bagażnik. Wyjąłem kilka magicznych rekwizytów: moją różdżkę, zastępczą bransoletę ochronną i jeszcze coś, bez czego mag nie może się obejść. Smith and Wesson kaliber 38 Specjalność Szefa. Włożyłem to wszystko do kabiny samochodu, a potem wyjąłem odłamek szkła ze śladami krwi.
Następnie użyłem magii.
Wyjąłem kawałek kredy, który zawsze mam w kieszeni prochowca, i kompas, który wożę w samochodzie przypięty na rzepy do deski rozdzielczej. Przykucnąłem, rozpościerając obszerny płaszcz. Kredą narysowałem wokół siebie krąg na asfalcie. Linia była dobrze widoczna na ciemnej powierzchni, prawie świeciła w blasku księżyca. Dodałem wysiłek woli, niewielką porcję energii konieczną dla zamknięcia kręgu. Natychmiast poczułem otaczającą mnie magię płynącą do wnętrza kręgu i uwięzioną w jego obrębie. Włosy zjeżyły mi się na karku. Wzdrygnąłem się, wziąłem odłamek szkła z zasychającą plamą krwi i położyłem go w kręgu, pomiędzy czubkami swoich butów.
Zacząłem monotonnie i cicho powtarzać bezsensowne sylaby, odprężając się i koncentrując umysł na moim celu.
- Interessari, interressarium - wymamrotałem i przytknąłem plastikową kopułę kompasu do wilgotnego śladu krwi. Energia wytrysnęła ze mnie, zawirowała w kręgu widzialnym, migoczącym, srebrnym pyłem i spłynęła do kompasu.
Igła kompasu zadrżała, zakręciła się gwałtownie, po czym przechyliła się w kierunku plamy krwi, jak pies myśliwski łapiący trop. Następnie obróciła się, wskazała kierunek południowo-wschodni i zamarła w tym położeniu. Uśmiechnąłem się, bo potwierdziły się moje przewidywania. Roztarłem butem kredowy krąg, uwalniając w przestrzeń pozostałą nieukierunkowaną energię. Z kompasem w ręku wróciłem do samochodu.
To szczególne zaklęcie ma swoje słabe strony. Igła kompasu bezbłędnie wskazuje tego, kto zostawił ślad krwi, ale tylko do wschodu słońca. Wtedy ustanie działanie prostej magicznej energii użytej do rzucenia zaklęcia. Na dodatek igła nie wskazuje najszybszej drogi do celu, a jedynie kierunek.
Nikt przy zdrowych zmysłach nie nazwałby ruchu ulicznego w Chicago łatwym i prostym, ale mieszkałem tu wystarczająco długo i nauczyłem się, jak sobie z nim radzić. Minąłem teren Szpitala Okręgowego Cooka, sam w sobie będący miastem w mieście, Douglas Park i skierowałem się na południe. Kiedy jechałem w tym kierunku, igła kompasu z wolna ustawiła się tak, że wskazywała dokładnie wschód, więc skręciłem w Pięćdziesiątą Piątą, w stronę uniwersytetu i jeziora Michigan.
To nie jest najlepsza część miasta. Właściwie, w hierarchii dzielnic Chicago, jedna z gorszych. Wysoki współczynnik przestępczości, zaniedbane, opuszczone lub tylko częściowo zamieszkałe budynki. W wielu miejscach nie świecą się latarnie, więc nocą jest tu ciemniej niż gdzie indziej. Ulubione schronienie mrocznych bytów, które przypełzają tu z Nigdynigdy, kiedy na miasto spływa noc. Trolle czają się jak bandyci, zwłaszcza w niektóre noce, a każdy nowo przybyły do miasta wampir trafia w tę albo podobną okolicę w poszukiwaniu zdobyczy, zanim nie uda mu się skontaktować z Bianką czy jakimś pomniejszym miejscowym wampirem.
Zatrzymałem się przed wskazanym przez kompas budynkiem wyglądającym na opuszczony dom towarowy. Wyłączyłem silnik. Wierny garbus zagrzechotał z wdzięcznością. Ze schowka na rękawiczki wyjąłem plan miasta i rzuciłem na niego okiem. Washington Park i Burnham Park, gdzie w zeszłym miesiącu wydarzyły się cztery zbrodnie, znajdowały się w odległości niespełna półtora kilometra ode mnie, po obu stronach.
Przeszły mnie ciarki. Było pewne jak diabli, że to świetna kryjówka dla poszukiwanego przez Murphy mordercę o przydomku Lobo. Wysiadłem z samochodu. Różdżkę trzymałem w prawej ręce, kompas w lewej. Bransoleta ochronna otaczała mój lewy nadgarstek. Rewolwer miałem w lewej kieszeni prochowca, mogłem go błyskawicznie wyciągnąć. Odczekałem chwilę, żeby wziąć głęboki oddech, oczyścić umysł i sprecyzować, co chcę zrobić.
Nie przybyłem tu, by złapać mordercę, kimkolwiek by był. Lokalizuję go tylko dla Murphy. Ona może wziąć go pod nadzór i przyszpilić, kiedy tylko spróbuje wykonać kolejny ruch. Nawet gdybym go złapał, Murphy nie mogłaby postawić mu zarzutów. Nie na podstawie zeznań zawodowego maga. Prokuratorzy na pewno byliby zachwyceni, słysząc policjantkę opowiadającą takie bzdury.
Skrzywiwszy się, okręciłem różdżkę w palcach i ruszyłem do przodu. Wszystko w porządku. Nie potrzebuję dokonanej przez wymiar sprawiedliwości oceny mojej mocy, aby móc jej użyć.
Okna wystawowe niegdysiejszego domu towarowego zabite były deskami. Sprawdziłem jedną po drugiej, aż znalazłem taką, którą udało się odchylić. Przystanąłem i przyjrzałem się jej uważnie. Mógł być do niej podłączony jakiś system ostrzegawczy.
Nisko, w poprzek otworu rozciągnięty był sznurek z przywiązanymi dzwoneczkami. Gdybym popchnął deskę nieco mocniej, rozdzwoniłyby się. Zdjąłem jeden koniec sznurka z gwoździa, ostrożnie opuściłem dzwoneczki i wślizgnąłem się do środka, do mrocznego wnętrza opuszczonego sklepu. Zachowały się tu resztki wyposażenia. Ciągnące się rzędy półek ogołocone były z towaru. Z sufitu smętnie zwisały uchwyty świetlówek, a podłoga pod nimi zasypana była potłuczonym szkłem. Światło przesączało się z ulicy, przede wszystkim światło księżyca, ale więcej światła dochodziło z zaplecza sklepu. Zerknąłem na kompas. Igła ustawiła się dokładnie w kierunku światła. Zamknąłem oczy i nasłuchiwałem, co nie jest trudną umiejętnością, jednak większość ludzi nie wie już, jak to się robi. Usłyszałem głosy co najmniej dwóch osób rozmawiających przyciszonym, ale gorączkowym tonem. Pod osłoną pustych półek podsunąłem się bliżej. Wstrzymawszy oddech, wychyliłem głowę zza ostatniego rzędu półek.
Wokół staroświeckiej lampy karbidowej zgromadziło się kilkoro młodych ludzi, różnego wzrostu i postury. Ubrani byli we wszystkie odcienie czerni, większość w kurtki. Nosili bransolety i obroże z czarnej skóry, a niektórzy kolczyki w uszach i w nosie. Jeden miał na szyi tatuaż. Wyglądaliby przerażająco, gdyby byli wysocy i napakowani. Ale nie byli. Wyglądali na licealistów albo jeszcze młodziej, niektórzy mieli trądzik, przetłuszczone włosy i rzadki młodzieńczy zarost. Byli niezgrabni i nie na swoim miejscu.
Czworo czy pięcioro skupiło się z tyłu, wokół grubawego niewysokiego chłopaka. Miał okulary o grubych szkłach i tłuste palce, a skórzane rękawice z ćwiekami zupełnie do niego nie pasowały. Stał z rękami na biodrach, patrząc wyzywająco na chudą jak szczapa, kanciastą blondynkę, wyższą od niego co najmniej o głowę. Jej smutna, wydłużona twarz zastygła w gniewie. Włosy wokół jej głowy tworzyły zmierzwioną grzywę, a oczy pałały oburzeniem. Pięciu czy sześciu młodych ludzi w napięciu skupiło się za nią.
- I powtarzam wam - mówił młodzieniec warkliwie, stłumionym głosem - że powinniśmy teraz pójść. Nie wolno nam spocząć, dopóki nie znajdziemy wszystkich i nie rozszarpiemy ich na strzępy.
Stojący za nim wydali pomruk aprobaty.
- Słowo daję, Billy, testosteron rzucił ci się na mózg - powiedziała blondynka. - Jeśli teraz właśnie wyjdziemy, mogą załapać, że to my.
- Rusz głową, Georgia - odciął się Billy. - Uważasz, że do tej pory się nie domyślili? Mogliby nas wygarnąć w każdej chwili, gdyby zechcieli.
- Nieprawda, odparła Georgia. - Ona mówiła, że mamy się nie ruszać tej nocy i ja się nie ruszę. A jeśli ty spróbujesz, to przysięgam, że ci wyrwę nogi z tyłka.
Billy warknął, faktycznie warknął, choć brzmiało to sztucznie i w wymuszony sposób, i postąpił na przód.
- Myślisz, że możesz mi rozkazywać, suko? - powiedział. - Niech ci się nie wydaje.
Georgia zmrużyła oczy.
- Nie po to się zgodziłam na tę całą sprawę z wilkami, żeby musieć walczyć z takimi nieszczęsnymi nieudacznikami jak ty, Billy. Nie zmuszaj mnie do tego teraz.
Obrzuciła gniewnym spojrzeniem młodych ludzi stojących za Billym.
- Wiecie, co ona nam powiedziała? Chcecie się jej sprzeciwić?
- Słuchajcie, Alfa - powiedział Billy, odwracając się do stojących za nim, a potem spoglądając na tych, którzy popierali dziewczynę. - Prowadziłem was przez cały ten czas. Zrobiłem, co obiecywałem. A wy teraz przestajecie mi ufać?
Przyglądałem się tej dyskusji, ale po chwili znów wycofałem się w cień. Ejże, nastoletni wilkołak Batman. Spojrzałem na kompas - igła wskazywała prosto na grupę skupioną wokół lampy. To mieli być mordercy? Wyglądali raczej jak komputerowcy przebrani za punków.
Na początek wystarczy. Mogłem się już zmyć i przekazać Murphy, czego byłem świadkiem. Trzeba tylko najpierw rozejrzeć się koło budynku, zobaczyć, czy nie ma w pobliżu zaparkowanych samochodów, spisać numery rejestracyjne, a potem podać Murphy. Cholera, niedaleko jest uniwersytet. Może ktoś z nich ma na szybie nalepioną przepustkę na tamtejszy parking.
- Co to ma znaczyć? - rozległ się ostry, stanowczy kobiecy głos.
Znów wyciągnąłem szyję, żeby wyjrzeć zza półek. Kobieta o ciemnej karnacji, wzrostem dorównująca blondynce z wydłużoną twarzą, ale starsza, muskularna, poruszająca się z jakąś zwierzęcą pewnością, weszła do pomieszczenia przez drzwi na zapleczu. Jej brązowe włosy przyprószone były siwizną i w mgnieniu oka rozpoznałem w niej nieznajomą, którą widziałem w samochodzie, na parkingu McAnally’ego. Serce zaczęło mi bić nieco prędzej. Przecież to ona śledziła Murphy i mnie. Patrzyła groźnie na dwie grupy młodych ludzi niepokojąco bursztynowymi oczami, które z trudem można by określić jako brązowe.
- Czy niczego was nie nauczyłam? - spytała z naciskiem.
Billy i Georgia w zakłopotaniu wpatrywali się w podłogę. Pozostali przybrali podobną postawę, jak garstka dzieciaków przyłapanych na próbie wymknięcia się z domu po godzinie policyjnej.
- To nie zabawa. Ktoś tu za mną jechał. Są na naszym tropie. Jeśli teraz zaczniecie popełniać błędy, przypłacicie to życiem - mówiła, przechadzając się wokół zebranych.
Sprawdziłem wskazanie kompasu. Igła odchylała się w miarę jej kroków, wskazując dokładnie na nią. Serce podeszło mi do gardła. Zastanawiałem się nad tą kobietą, nad jej niemal zwierzęcą witalnością, jej władczą postawą i siłą woli. Ta kobieta, myślałem, mogłaby być morderczynią. Wiedziała, że ją śledziłem. Jak? Skąd, u diabła, wiedziała, że jestem na jej tropie?
Znów popatrzyłem na nią zaintrygowany i zauważyłem, że intensywnie wpatruje się w gęsty mrok otaczający półki, za którymi się ukrywałem. Jeden z młodych ludzi zaczął coś mówić, a ona podniosła dłoń w geście nakazującym ciszę. Widziałem, jak drżą jej nozdrza, kiedy wciąga powietrze. Zrobiła krok w moim kierunku. Wstrzymałem oddech, nie odważając się zanurkować pod półkę, bo ruch mógłby mnie zdradzić.
- Złączcie ręce - rozkazała. Już.
Odwróciła się do karbidówki stojącej na podłodze i zdmuchnęła płomień. Pomieszczenie pogrążyło się w ciemności. Przez chwilę słychać było zmieszane pomruki, potem kobieta wysyczała jakiś rozkaz i zapadła cisza. Dobiegło mnie tylko szuranie butów po posadzce i oddalające się kroki. Wychodzili. Wyprostowałem się i po omacku ruszyłem za nimi do tylnego wyjścia, omijając półki, najszybciej jak mogłem, żeby nadążyć.
Z perspektywy czasu nie uważam tego za najmądrzejszą decyzję, ale wtedy byłem przekonany, że nie mogę pozwolić im odejść. Zaklęcie rzucone na kompas nie trwałoby już długo. Nie na tyle długo, żebym znów mógł odnaleźć kobietę, a tym bardziej kogoś z jej zgrai. Chciałem wyjść za nimi, spisać numery ich samochodów czy cokolwiek, co mogłoby pomóc Murphy w ustaleniu ich tożsamości.
Źle wymierzyłem długość kroku i walnąłem w ścianę. Syknąłem z bólu i zmieniłem kierunek, by iść za nimi ukryty w mroku, tak samo jak oni. Mogłem sobie poświecić, ale dopóki nikt mnie nie dostrzeże, nie zacznie strzelać, rozumowałem. Poruszałem się ostrożnie. Nasłuchiwałem i podążałem za dźwiękiem.
Z sekundowym wyprzedzeniem usłyszałem odgłos pazurów ślizgających się na wysłużonej posadzce i już coś wielkiego, pokrytego futrem uderzyło mnie pod kolana, podcinając mi nogi, tak że zwaliłem się ciężko na podłogę. Mimowolnie krzyknąłem i machnąłem różdżką jak kijem bejsbolowym. Poczułem, że mocno uderza w coś twardego i kościstego. Usłyszałem warknięcie, głęboki zwierzęcy odgłos, a to coś wyrwało mi z dłoni różdżkę i odrzuciło ją daleko. Upadła na posadzkę z pustym stukiem. Upuściłem kompas, wygrzebałem rewolwer i podpierając się stopami, podsunąłem się do tyłu. Mój okrzyk lęku był zarazem nieartykułowanym wyzwaniem.
Zamarłem na moment, wytężając wzrok i nie widząc nic. Dyszałem z wysiłkiem, w ręku czułem ciężar broni. Serce waliło mi ze strachu, ale jak zwykle strach zaczął ustępować przed gniewem. Byłem wściekły, że mnie zaatakowano. W zasadzie spodziewałem się, że coś spróbuje mnie powstrzymać, ale ten stwór warczący w ciemności przeraził mnie bardziej, niżbym się spodziewał. Przez chwilę nic się nie działo i niczego nie słyszałem. Sięgnąłem pod koszulę i wyciągnąłem srebrny pentagram, który należał kiedyś do mojej matki - pięcioramienną gwiazdę wpisaną w okrąg, symbol ładu, symetrii, równowagi sił. Skupiłem na nim swą wolę, skoncentrowałem się i pentagram rozjarzył się słabym, łagodnym światłem. Nie był to ten oślepiający blask, jaki daje koncentracja mocy wobec bytu z Nigdynigdy, jednak wystarczający, bym mógł się poruszać. Skierowałem się w stronę zaplecza otoczony błękitnobiałą, jakby księżycową poświatą.
Bez wątpienia głupotą było iść dalej, ale buzowała we mnie taka złość, taka wściekłość, że nie zważając na nic, parłem do przodu przez zaplecze domu towarowego, dopóki nie ujrzałem przed sobą otwartych drzwi majaczących błękitnawo w ciemności. Ruszyłem ku nim, potykając się o jakieś przedmioty, których nie dostrzegłem w słabym świetle amuletu i usuwając je z drogi gniewnym kopnięciem. Wydostałem się na alejkę biegnącą na tyłach budynku, gdzie mogłem wreszcie odetchnąć świeżym powietrzem i znów rozróżniać przytłumione kolory i kształty.
Coś uderzyło mnie z tyłu, powalając na ziemię. Żwir wbijał mi się w żebra przez koszulę. Cała moja koncentracja rozpłynęła się, a wraz z nią zgasło światło amuletu. Czułem twardy metalowy przedmiot przytknięty do potylicy i czyjeś kolano wbite w plecy, a kobiecy głos zawarczał:
- Rzuć broń albo rozwalę ci łeb.
Może jestem szalony, ale nie potrafię zdobyć się na protest mając pistolet przytknięty do głowy. Ostrożnie odłożyłem swoją trzydziestkę ósemkę, którą trzymałem w lewej ręce.
- Ręce do tyłu. Natychmiast - zakomenderowała kobieta. Zrobiłem, co kazała. Poczułem wokół nadgarstków chłodny metal kajdanek i usłyszałem, jak zamykają się z trzaskiem. Kolano przestało uciskać mi plecy, napastniczka odwróciła mnie nogą, zapaliła latarkę i zaświeciła mi w oczy.
- Harry? spytała.
Zmrużyłem oczy przed rażącym światłem. Teraz poznałem ten głos.
- Cześć, Murphy. To ma być jedna z tych rozmów, prawda?
- Ty draniu - powiedziała Murphy nieprzyjemnym tonem. Znalazłeś trop, poszedłeś nim i nie skontaktowałeś się ze mną.
- Wybacz, poruczniku - powiedziałem, siadając, z rękami wciąż ciasno wykręconymi z tyłu. - Nie było na to czasu. Nie mogłem sobie pozwolić na czekanie, bo straciłbym ślad.
- Jak znalazłeś to miejsce?
- Jestem magiem - odpowiedziałem i wzruszyłem ramionami najlepiej, jak potrafiłem.
- Magia. Co jeszcze? - warknęła, ale przykucnęła za mną i otworzyła kajdanki.
Zacząłem rozmasowywać sobie uwolnione nadgarstki.
- A ty?
- Jestem gliną - odparła. - Samochód jechał za nami od miejsca zbrodni do McAnally’ego. Poczekałam, aż odjedzie i pojechałam za nim.
Wstała.
- Byłeś w środku. Czy ktoś wyszedł od frontu?
- Nie, nie sądzę. Ale kiepsko widziałem.
- Cholera - rzuciła Murphy. Schowała pistolet do kabury. - Nikt nie wyszedł tyłem. Musi być jakieś wyjście na dach.
Przyglądała się zwartej zabudowie, świecąc latarką po krawędzi dachów.
- Teraz już są daleko.
- Raz się wygrywa, raz się przegrywa - stwierdziłem, stając na nogi.
- Jeszcze czego - powiedziała i ruszyła w kierunku budynku. Pospieszyłem, żeby ją dogonić.
- Dokąd idziesz?
- Do środka. Poszukać schodów, drabiny, czegokolwiek.
- Nie możesz ich ścigać - powiedziałem, wchodząc tuż za nią do ciemnego budynku. - Nie możesz ich złapać. Sami nie damy rady.
- Ich? Widziałam tylko jedną osobę.
Zatrzymała się i popatrzyła na mnie pytająco, więc opowiedziałem jej pokrótce, co widziałem.
- Jak myślisz, co się tu dzieje? - zapytała, kiedy skończyłem.
- Trafiliśmy na wilkołaki - powiedziałem. - Kobieta, ta ciemna, siwiejąca jest ich przywódczynią.
- Grupa zabójców? - upewniła się Murphy.
- Stado - poprawiłem ją. - Ale nie jestem pewien, czy to oni są zabójcami. Oni nie wyglądają... Nie wiem. Na wystarczająco zimnych, wystarczająco podłych.
Murphy pokręciła głową i zawróciła.
- Możesz podać dokładny rysopis?.
- Myślę, że dość dokładny. Ale po co ci to?
- Chcę się postarać o nakaz zatrzymania tej kobiety i chcę, żebyś mi opisał dzieciaki.
- Po co? Nie masz numerów jej samochodu?
- Już sprawdzałam - odpowiedziała. - Wypożyczony. Prawdopodobnie na fałszywy dokument.
- Wydaje mi się, że to nie są ludzie, których szukasz, Murph - powiedziałem. - Nie staraj się o ten nakaz.
- Czemu nie? - zdziwiła się. - Ktoś jechał za mną do miasta z miejsca zbrodni. Ponadto, sam możesz potwierdzić, że to morderca. Nie w sądzie, wiem, ale możesz to powiedzieć mnie. Czy to nie dość? Standardowe dochodzenie ujawni resztę, jeśli będziemy wiedzieli, gdzie szukać.
Uniosłem do góry dłoń.
- Poczekaj chwileczkę, nie spiesz się tak. Moje zaklęcie nie stwierdza, że to ta kobieta jest morderczynią. Jej krew była na miejscu zbrodni - tylko tyle.
Popatrzyła na mnie gniewnie.
- Właściwie po czyjej jesteś stronie?
- Wciąż nie rozumiesz, Murphy - powiedziałem, czując, że zaczynam tracić cierpliwość. - Nie zaczynaj z ludźmi żyjącymi na pograniczu światów, jeśli nie wiesz dokładnie, co chcesz osiągnąć. Jeśli zaczniesz od nękania stada wilkołaków, nasyłając na nich policję, będzie to wypowiedzeniem wojny. Raczej się przygotuj, żeby wygrać.
Murphy wysunęła do przodu szczękę.
- Nie martw się o mnie. Ja sobie poradzę.
- Nie mówię, że nie potrafisz - przyznałem. - Ale cokolwiek rozszarpało tego bandziora w klubie Marconego, nie było tym samym, z czym się zetknąłem tutaj - wskazałem głową budynek.
- Ach tak? - powiedziała Murphy. Dlaczego nie?
Dlatego, że mogło mnie zabić i nie zrobiło tego.
Nie sądzisz, że umiałbyś sobie poradzić z wilkiem, Harry?
- W ciemności? - powiedziałem powątpiewająco. - Murphy, od prawie stu lat nie ma już wilków na większości obszaru Stanów. Nie masz pojęcia, najmniejszego pojęcia, jak mogą być niebezpieczne. Wilk potrafi biec szybciej, niż ty jeździsz po Chicago. Może zmiażdżyć twoją kość udową jednym kłapnięciem szczęk. Wilk potrafi zobaczyć w kompletnej ciemności ciepło emitowane przez twoje ciało i policzyć ci włosy na głowie z odległości stu metrów przy świetle gwiazd. Słyszy bicie twojego serca z odległości trzydziestu kilku metrów. Wilk, który był tu ze mną w ciemności, mógł mnie z łatwością zabić, ale tego nie zrobił. Rozbroił mnie tylko, mimo że go uderzyłem, i odszedł.
- To o niczym nie świadczy - ucięła Murphy, ale objęła się ramionami i lekko drżąc, rozglądała się wokół, po otaczających nas cieniach. - Może morderca cię zna. Może wolał nie ryzykować, zabijając maga. A może chciał cię zmylić. Może oszczędził cię, żebyś tak właśnie zareagował, żeby po prostu uniknąć podejrzeń.
- Może - przyznałem. - Ale nie sądzę. Te dzieciaki, które widziałem... - Pokręciłem głową. - Nie występuj jeszcze o nakaz. Wstrzymaj się, dopóki nie będę mógł dostarczyć ci trochę więcej informacji. Zobacz, płacisz mi za to, że ci doradzam, że jestem twoim konsultantem w sprawach nadnaturalnych. Jestem twoim ekspertem, prawda? Posłuchaj mnie. Zaufaj mi.
Wpatrywała się w moją twarz w napięciu, szybko uciekając wzrokiem, kiedy jej oczy spotykały się z moimi. Murphy nieźle mnie już znała. Trzeba mieć cholernie ważny powód, żeby spojrzeć magowi w oczy. Magowie widzą zbyt dużo.
- No dobrze - powiedziała w końcu. - Poczekam z tym, ale tylko do rana, kiedy dostanę twój raport. Jeśli do tej pory niczego nie będziesz mógł udowodnić, zacznę ścigać ludzi, których widzieliśmy.
Skrzywiła usta w złym uśmieszku.
- I tak przeżyję piekło, tłumacząc, co robiłam na miejscu zbrodni w Rosemont.
Uśmieszek znikł, pozostała tylko złość.
- Ale ty będziesz miał dla mnie te informacje, Dresden. Jasne, klarowne i wcześnie rano. Nie popełnij błędu. Złapię mordercę, zanim ktoś znowu zginie.
Przytaknąłem.
- Rano - powiedziałem. - Załatwione.
Światło latarki zamigotało i zgasło, ponieważ włókno żarówki przepaliło się z trzaskiem. W ciemności rozległo się westchnienie Murphy.
- Przy tobie nigdy nic nie działa tak, jak powinno - powiedziała. - Naprawdę, Harry, czasem nie cierpię twojego towarzystwa.
Po wejściu do mieszkania rzuciłem w kąt różdżkę. Omal jej dziś nie straciłem w starciu z wilkołakiem, czy cokolwiek to było, na szczęście jakoś ją odnalazłem. Teraz wylądowała obok mojego magicznego kija i laski z ukrytą w środku szpadą. Zamknąłem za sobą drzwi. Antywłamaniowe, w stalowej ramie. Kupiłem je pół roku temu, po wizycie pewnego demona, który wkroczył do mojego mieszkania i kompletnie zrujnował poprzednie drzwi.
Mieszkam w suterenie przeznaczonego na wynajem, wielkiego, starego domu, który jakimś cudem przetrwał wszystkie pożary Chicago. Dom jest prawie w całości drewniany, więc trzeszczy i jęczy, gdy wieje wiatr, co w tym mieście jest regułą. Dom rozbrzmiewa wtedy łagodną, kojącą muzyką. To miejsce z własną historią, sąsiedzi są spokojni, a czynsz niski, choć po wizycie demona już nie tak niski, jak kiedyś.
Samo mieszkanie pozbawione jest urządzeń elektrycznych z powodów, które już chyba są oczywiste. Mam kominek i kuchenkę w dużym pokoju, a obok maleńką sypialnię z łazienką. Wysoko, na każdej z czterech ścian umieszczone są okna, których jedynie górna połowa znajduje się nad poziomem chodnika. Jedno z okien jest w łazience. Wnętrze urządziłem z przewagą faktur nad kolorami - gołą kamienną podłogę pokrywają grube dywany, gdzieniegdzie ułożone jeden na drugim. Jad demona strawił większość moich sprzętów, co zmusiło mnie do przeszukiwania sklepów z używanymi meblami, żeby znaleźć coś w zastępstwie. Podobają mi się stare drewniane meble z tapicerką z miękkich tkanin i przy dokonywaniu zakupów kierowałem się tym upodobaniem. Na nietynkowanych, kamiennych ścianach wiszą tkaniny, najstarsze, jakie udało mi się znaleźć. W czerwonawym blasku żywego ognia nie najgorzej wygląda gama pomarańczy, brązów i czerwieni składających się na podstawową kolorystykę wnętrza.
Podszedłem do paleniska i roznieciłem ogień. Październik w Chicago jest zimny i wietrzny, więc dopóki nie rozpalę w kominku, w moim małym raju panuje wilgoć i chłód. Dorzuciłem kilka polan do ognia, a wtedy pojawił się Pan. Mrucząc z zadowolenia, ocierał się o moje nogi tak mocno, że aż się zachwiałem.
- Znowu sobie pojemy steki, co, Pan? - powiedziałem do mojego wielkiego szarego kota, tarmosząc go za uszy. Pan jest większy od niejednego psa. Może któreś z jego rodziców było dzikim kotem. Znalazłem go w pojemniku na śmieci, gdy był jeszcze kociakiem, a on szybko mnie sobie przysposobił. Pewnego dnia zorientowałem się po prostu, że należę do jego małej rodziny i dzięki jego łaskawej zgodzie mogę przebywać w jego mieszkaniu. Koty. Kto by pomyślał.
Rozpaliłem piecyk na drewno i przygotowałem szybki posiłek złożony ze spaghetti z puszki, pieczonego kurczaka i grzanki. Pan jadł to samo i jak zwykle podzieliliśmy się puszką coli. Potem wrzuciłem naczynia do zlewu, żeby nie zaschły, i przeszedłem do sypialni włożyć szlafrok.
Niech się zacznie magia.
Odchyliłem dywan w rogu pokoju i podniosłem klapę w podłodze. Ukazały się schody, a raczej drabina do piwnicy, gdzie mam swoje laboratorium. Balansując z zapaloną świecą w ręku, zszedłem na dół, a złocisty blask płomienia oświetlił panujący tam radosny nieład. Wzdłuż ścian ustawione są stoły, a najdłuższy stół zajmuje środek pomieszczenia. W jednym końcu laboratorium, w jedynej pustej przestrzeni, wmurowany jest w podłogę mój lśniący miedziany krąg do przywoływania. Książki, notesy, wypisane długopisy, połamane ołówki, plastikowe pudełka po zużytym maśle, słoiki po dżemie, torby na zakupy sąsiadują z pojemnikami różnej wielkości i kształtu zawierającymi przyprawy, niezwykłe kamienie, kości, futro, krew, różne inne resztki, biżuterię i wiele jeszcze ingrediencji niezbędnych magowi w jego pracy i badaniach.
Zszedłem po drabinie na dół, przelazłem nad chwiejną stertą komiksów (bez komentarza) i zacząłem zapalać świece porozstawiane wszędzie na talerzykach, a potem schyliłem się, żeby rozpalić mały naftowy piecyk, który trzymam w laboratorium, by choć trochę ogrzewał zimne pomieszczenie.
- Bob! - odezwałem się w końcu, zbudź się, śpiochu.
Wysoko, na jednej z półek, wciśnięta pomiędzy sterty książek w twardych oprawach bielała gładka ludzka czaszka o pustych, ciemnych oczodołach. W głębi tych oczodołów zamigotało pomarańczowe światełko.
- Śpiochu? To dobre, Harry. Z takim poczuciem humoru mógłbyś się nająć za śmieciarza, gdzie byś tylko zechciał.
Czaszka rozwarła szczęki w parodii ziewnięcia, choć doskonale wiedziałem, że zamieszkujący ją duch Bob nie odczuwa znudzenia w taki sam sposób, jak istoty ludzkie. Tolerowałem jego bezczelne odzywki, ponieważ Bob pracował już z wieloma pokoleniami magów i zgłębił tajniki tej sztuki w stopniu dla mnie nieosiągalnym.
- Co będziemy teraz robić? Jeszcze trochę eliksiru odchudzającego? - zachichotał Bob.
- Posłuchaj, Bob - powiedziałem. - To było tylko po to, żebym mógł przetrwać ciężki miesiąc. Ktoś tu musi płacić czynsz.
- A widzisz - powiedział Bob triumfująco. - Więc weźmiesz się do poprawiania piersi? Mówię ci, w tym jest gruba forsa.
- Nie do tego służy magia, Bob. Czyż można się rozdrabniać?
- Ach - westchnął Bob. - Chodzi o to, o ile piękniejszymi można je uczynić. Jesteś nie najgorszym magiem. Pomyśl, jak bardzo te wszystkie piękne kobiety byłyby ci wdzięczne.
Żachnąłem się i zacząłem uprzątać środkowy stół, przekładając wszystko na jedną stronę.
- Wiesz, Bob, nie wszyscy są opętani seksem..
Bob parsknął, co nie jest łatwe dla faceta pozbawionego nosa i warg.
- A niektórzy nie wierzą w prawdziwe, sprawne ciało i pięć zmysłów, Harry. Kiedy ostatnio widziałeś się z Susan?
- Nie wiem - odpowiedziałem. - Parę tygodni temu. Oboje jesteśmy bardzo zajęci pracą.
Bob westchnął.
- Taka wspaniała dziewczyna, a ty tutaj, w swoim zatęchłym laboratorium szykujesz się do następnych bezsensownych rzeczy.
- Właśnie - potwierdziłem. - A teraz się zamknij i do roboty.
Bob burknął coś po łacinie, ale zagrzechotał parę razy, żeby strząsnąć kurz z czaszki.
- No pewnie. Bo co ja wiem? Jestem tylko żałosnym, drobnym duchem, czyż nie?
- Z fotograficzną pamięcią, doświadczeniem wartym dwustu czy trzystu lat studiów i zdolnością dedukcji przewyższającą komputer. Tak, Bob.
Wyglądało, jakby Bob się rozpromienił.
- Za te słowa dam dziś z siebie wszystko, Harry. Może nawet nie jesteś aż takim idiotą.
- Świetnie - powiedziałem. Muszę zrobić kilka eliksirów i chcę, żebyś mi powiedział, co wiesz o wilkołakach.
- Jaki rodzaj eliksirów i jaki rodzaj wilkołaków? - spytał Bob natychmiast.
Zamrugałem powiekami.
- To jest więcej niż jeden?
- Do diabła, Harry. Sami zrobiliśmy tu z dziesięć różnych eliksirów i nie wiem, czemu nie miałbyś...
- Nie, nie, nie - przerwałem mu niecierpliwie. - Wilkołaki. Więcej niż jeden rodzaj wilkołaków?
- Co? Więcej niż jeden rodzaj czego? - Bob przechylił czaszkę na jedną stronę, jakby przytykając niewidzialną dłoń do niewidzialnego ucha.
- Wilkołaków, wilkołak.
- Na wilka kołek - odpowiedział uroczyście, głosem ociekającym słodyczą.
- Hm. O czym ty, do cholery, mówisz? - zdziwiłem się.
- To jest dowcip, Harry. Boże wszechmogący, czy ty nigdy nie wychodzisz?
Spojrzałem na wyszczerzoną czaszkę i jęknąłem sfrustrowany:
- Nie zmuszaj mnie, żebym wyszedł teraz.
- Już dobrze, dobrze. Cicho. Czyżbyśmy byli dziś wieczorem w złym humorze?
Szczęki Boba znów rozciągnęły się w ziewnięciu.
- Pracuję nad kolejnym morderstwem, Bob, i nie mam czasu na wygłupy.
- Morderstwo. Sprawy śmiertelnych są takie skomplikowane. Słyszałeś kiedyś o oskarżeniu o morderstwo w Nigdynigdy?
- Bo tam wszystko jest nieśmiertelne. Bob, po prostu się zamknij i powiedz mi, co wiesz o wilkołakach. Jeśli są jakieś różne rodzaje, to powiedz mi, czym się różnią.
Wziąłem notes, świeży ołówek i kilka czystych zlewek do podgrzewania na palniku spirytusowym płynów wszelkiego rodzaju.
- No dobra - powiedział Bob. - Ile wiesz?
- O wilkołakach właściwie nic. Mój nauczyciel nigdy tego ze mną nie przerabiał.
Bob parsknął śmiechem.
- Poczciwy Justin nie miał o niczym pojęcia. Szedł na łatwiznę i nie daj sobie wmówić przez kogoś z Białej Rady, że było inaczej.
Zamyśliłem się. Poczułem nagły przypływ mieszanych uczuć - gniewu, lęku, a przede wszystkim żalu. Zamknąłem oczy. Wciąż go widziałem, mojego nauczyciela ginącego w płomieniach zrodzonych z mojej woli i gniewu.
- Nie chcę o tym mówić.
- Cholera, Rada nawet zawiesiła ci wyrok. Zostałeś oczyszczony z zarzutów. Swoją drogą, ciekawe, co się stało z Elaine. To był niezły kawałek...
- Wilkołaki, Bob - powiedziałem cicho i dobitnie. Poczułem ból w ręce, dłoń miałem zaciśniętą w pięść, zbielałe kostki. Rzuciłem mu piorunujące spojrzenie. Czaszka wydała odgłos przełykania śliny.
- Dobra. Niech będą wilkołaki - powiedział Bob. - Aha, jaki to eliksir chciałeś?
- Chcę mieć eliksir pokrzepiający. Nocny wypoczynek w butelce. I chcę czegoś, co sprawi, że wilkołak mnie nie dostrzeże.
Sięgnąłem po notes i ołówek.
- Ten pierwszy jest trudny do zrobienia. Nic nie zastąpi przyzwoitego nocnego wypoczynku. Ale możemy zrobić superkawę, nie ma sprawy.
Recytował formułę, a ja zapisywałem drobnym, kanciastym pismem. Wciąż byłem wściekły. Rozjuszyła mnie wzmianka o moim dawnym mistrzu. A uczucia wywołane wspomnieniem Elaine miały się kłębić we mnie jeszcze dobrą godzinę, zanim ustąpią.
Wszyscy mamy swoje demony.
- A co z drugim? - spytałem czaszkę.
- Właściwie nie da się go zrobić. Wilki mają tak rozwinięte zmysły, że ukrycie się przed nimi wymaga ogromnego wysiłku. Mówię o czymś takim, jak większy krąg niewidzialności, a nie o czapce-niewidce czy czymś w tym rodzaju.
- Czy ja mam forsy jak lodu? Nie stać mnie na to. Więc może chociaż eliksir, który ukryje mnie częściowo?
- Och, wywar maskujący? Pozwalający wtopić się w tło, żeby nie rzucać się w oczy? O to ci chodzi? Myślę, że to rzeczywiście najodpowiedniejsze. Nie dać się zauważyć, przynajmniej na początek.
- No właśnie - zgodziłem się. - Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma.
- Żaden problem zapewnił mnie Bob i wyrecytował następną formułę, którą skrzętnie zanotowałem. Przyjrzałem się spisowi składników i uznałem, że wszystkie powinienem znaleźć w swoich niezliczonych pojemnikach na półkach.
- Dobrze. Mogę zaczynać. Ile wiesz o wilkołakach, Bob?
- Dużo. Byłem we Francji w czasach inkwizycji - odparł Bob sucho (co nie powinno dziwić, jeśli się nad tym zastanowić).
Zacząłem od pierwszego eliksiru - stymulującego. Każdy eliksir składa się z ośmiu części. Pierwsza to podstawowy płyn, w którym mieszają się pozostałe składniki. Pięć części odnosi się symbolicznie do pięciu zmysłów. Jedna część związana jest z umysłem, a ostatnia z duchem. Podstawowym składnikiem eliksiru pokrzepiającego jest kawa, natomiast maskującego - woda. Zagotowałem jedno i drugie.
- Dużo tam było wtedy wilkołaków?
- Żartujesz? - powiedział Bob. - To był ośrodek wilkołactwa. Mieliśmy wszystkie rodzaje wilkołaków, jakie tylko chcesz. Hexenwolfy, regularne wilkołaki, likantropy i loup-`garou. Każdy rodzaj wilczego terimorfa.
- Terro - co? - nie zrozumiałem.
- Terimorfy - powtórzył Bob. - Wszystko, co zmienia kształt z ludzkiego na zwierzęcy. Wilkołaki są terimorfami. Tak samo jak niedźwiadowce, tygrysaki, bawołaki...
- Bawołaki? - spytałem z niedowierzaniem.
- No pewnie. Niektórzy indiańscy szamani potrafią przeobrażać się w bawoły. Ale na ogół wszyscy przemieniają się w drapieżniki, a do niedawna wilki były najstraszniejszymi drapieżnikami w całej Europie.
- A, rozumiem - powiedziałem. - I jest jakaś różnica między tymi rodzajami wilkołaków?
- Jasne - potwierdził Bob. - Przede wszystkim zależy to od tego, jak ktoś przeobraża się z człowieka w wilka i ile człowieczeństwa przy tym zachowuje. Nie przypal kawy.
Wkurzony, zgasiłem płomień pod zlewką z kawą.
- Wiem, wiem. No dobrze, więc jak człowiek może stać się wilkiem?
- Klasyczny wilkołak to po prostu istota ludzka, która posługuje się magią, żeby przeobrazić się w wilka - wyjaśnił Bob.
- Magią? Jak mag?
- Nie - zaprzeczył Bob. - To znaczy niezupełnie. To taki mag, który zna tylko jedno zaklęcie, przemieniające go w wilka i wie, jak je odwrócić. Zazwyczaj ludzie, „którzy nauczyli się przeobrażać w wilki, nie są w tym dobrzy, bo mają w sobie zbyt wiele człowieczeństwa.
- Co przez to rozumiesz?
- Cóż - powiedział Bob - potrafią przybrać postać wilka, ale jest to tylko topologia. Zmieniają swoje ciało, ale ich umysł pozostaje niezmieniony. Potrafią myśleć i wnioskować, nie ulega zmianie osobowość. Nie mają też wilczego instynktu i odruchów. Pozostają dwunożnymi istotami orientującymi się za pomocą wzroku, a nie kierującymi się węchem czworonogami. Musieliby uczyć się wszystkiego od zera.
- Po co człowiek miałby robić takie rzeczy? - spytałem. - Po co miałby się przemieniać w wilka?
- Nigdy nie byłeś chłopem w średniowiecznej Francji, Harry - stwierdził Bob. - Ci ludzie wiedli ciężkie życie. Nigdy dość jedzenia, marne schronienie, brak opieki medycznej. Gdybyś miał możliwość okryć się futrem i upolować sobie kawałek mięsa, na pewno też byś z niej skorzystał.
- Dobra. Chyba rozumiem - powiedziałem. - Czy potrzeba srebrnych kul albo czegoś w tym rodzaju? Czy można zamienić się w wilkołaka od ugryzienia?
- Ależ skąd. Hollywood wzięło to od wampirów. A srebrne kule dotyczą szczególnych przypadków. Regularne wilkołaki są jak zwykłe wilki. Możesz im zrobić krzywdę zwyczajną bronią.
- To dobra wiadomość - powiedziałem, mieszając eliksir. - Co z innymi rodzajami?
- Istnieje pewna odmiana wilkołaków, w której to ktoś inny posługuje się magią, żeby przemienić człowieka w wilka.
Spojrzałem na czaszkę.
- Transmogryfikacja? To nielegalne, Bob. Tak mówi jedno z Praw Magii. Jeśli przemieniasz kogoś w zwierzę, niszczysz jego osobowość. Nie można przemienić kogoś bez ingerencji w jego umysł. To praktycznie morderstwo.
- Tak. Niezłe, co? Jednak większość osobowości może przetrwać transformację. Przynajmniej przez jakiś czas. Naprawdę silna wola pozwala zachować ludzkie wspomnienia i osobowość nietknięte przez wiele lat. Jednak prędzej czy później traci się je bezpowrotnie i nie pozostaje nic, tylko wilk.
Odwróciłem się od eliksirów, żeby nabazgrać informację w notesie.
- Dobra. Jak jeszcze można stać się wilkołakiem? Najbardziej rozpowszechnionym sposobem, znów we Francji, był układ z demonem, diabłem albo potężnym czarownikiem. Bierzesz pas z wilczej skóry, zakładasz na siebie, wymawiasz magiczną formułę i szast-prast jesteś wilkiem. Hexenwolfem.
- To jeszcze inny sposób?
- Oczywiście. Nie używa się własnej magii, żeby przeobrazić się w wilka, tylko cudzej.
Zmarszczyłem brwi.
- Czyli tak, jak w drugim rodzaju?
- Nie bądź tępy - skarcił mnie Bob. - Jest różnica, ponieważ używa się talizmanu. Czasem jest to pierścień albo amulet, ale najczęściej pas. Talizman stanowi swego rodzaju kotwicę dla ducha wściekłej bestii. To wredna rzecz z gorszej strony Nigdynigdy. Ten duch ogarnia ludzką osobowość, chroniąc ją przed rozpadem.
- Coś w rodzaju izolacji - powiedziałem.
- Dokładnie. Zostaje intelekt i rozsądek, ale duch rządzi całą resztą.
- Brzmi dość prosto.
- Oczywiście - przyznał Bob. - To naprawdę łatwe. Kiedy używa się talizmanu, żeby przeobrazić się w wilka, traci się ludzkie nawyki i zaczyna się kierować podświadomymi pragnieniami, a talizman, czyli duch, rządzi ruchami ciała. To naprawdę skuteczne. Wielki wilk z ludzką inteligencją i zwierzęcym poziomem agresji.
Rzuciłem okiem na Boba i zająłem się dodawaniem składników eliksiru pokrzepiającego: pączek dla smaku, pianie koguta dla słuchu, pachnące mydełko dla węchu, strzępy myjki dla dotyku, promień wschodzącego słońca dla wzroku, listę rzeczy do zrobienia dla umysłu i parę taktów radosnej muzyki dla ducha. Eliksir gotował się ładnie.
Bob milczał, kiedy wrzucałem składniki. Kiedy się z tym uporałem, powiedziałem:
- Wydaje mi się, że większość ludzi nie ma dostatecznej mocy, żeby zapanować nad tego rodzaju duchem. On może zdominować ich działanie. Może nimi zawładnąć. Może wyprzeć ich świadomość.
- Tak. Więc?
- Więc to wygląda na tworzenie potwora.
- Ale jest skuteczne - odparł Bob. Ja tam nie wiem, co dobre, a co złe. To tylko wy, śmiertelnicy, przejmujecie się takimi rzeczami.
- Powtórz, jak się nazywa ten rodzaj?
- Hexenwolf - powiedział Bob z silnym niemieckim akcentem.
- Kościół wypowiedział wojnę wszystkim, którzy zdecydowali się zostać hexenwolfami. Wielu ludzi spalono na stosie.
- Srebrne kule? - drążyłem dalej. - Przeistoczenie się w wilkołaka pod wpływem ugryzienia?
- Przeistoczenie się w wilkołaka od ugryzienia możesz od razu włożyć między bajki, Harry - stwierdził Bob. - To nie działa w ten sposób. Nigdy nie działało. Inaczej cała planeta zostałaby opanowana przez wilkołaki w ciągu kilku lat.
- Dobrze, dobrze. - Westchnąłem. - A srebrne kule?
- Niepotrzebne.
- W porządku - powiedziałem, wciąż notując informacje, żeby sporządzić z nich raport dla Murphy. - Hexenwolf. Mam. Co jeszcze?
- Likantropia - powiedział Bob.
- Czy to nie zaburzenie psychiczne?
- To może być również zaburzenie psychiczne - wyjaśnił Bob. - Ale nie zawsze. Likantrop jest naturalnym kanałem dla ducha wściekłej bestii. Przekształca się w bestię, ale tylko w swojej głowie. Duch opanowuje go. Wpływa na jego sposób myślenia i działania, sprawia, że likantrop jest bardziej agresywny, silniejszy. Jest też odporny na ból, zranienie czy na chorobę, szybko przychodzi do siebie i tak dalej.
- Ale nie przybiera postaci wilka?
- Nie, jest tylko człowiekiem, ale strasznie gwałtownym. Słyszałeś kiedyś o okrutnych wikingach? Przypuszczam, że byli likantropami. I tacy się rodzą, a nie stają się.
Zamieszałem eliksir stymulujący i sprawdziłem, czy dobrze się gotuje.
- No i ten ostatni? Lu -co?
- Loup-garou - powiedział Bob. - Tak ich określał Etienne czarodziej, zanim został spalony na stosie. Loup-garou to prawdziwy potwór, Harry. To człowiek, na którego rzucono zaklęcie, by stawał się demonem w wilczej postaci, na ogół przy pełni księżyca. Ten ktoś musi być naprawdę potężny, jak najpotężniejszy mag lub władca demonów czy królowa elfów. Gdy nadchodzi pełnia, loup-garou przemienia się w potwora owładniętego żądzą mordu i zabija wszystko, co napotka, dopóki nie zajdzie księżyc czy nie wzejdzie słońce. Przeszły mnie ciarki i zadrżałem.
- Co jeszcze?
- Nadnaturalna szybkość i siła. Nadnaturalna agresja. Jeśli w ogóle uda się go zranić, dochodzi do siebie natychmiast. Odporny na wszelkie trucizny, nie ima się go żadna magia. Maszyna do zabijania.
- Brzmi świetnie. To się chyba nie zdarza zbyt często? Musiałbym coś słyszeć.
- Racja - powiedział Bob. - Nieczęsto. Zazwyczaj biedny przeklęty sukinsyn jest świadomy na tyle, że zamyka się gdzieś albo zaszywa na odludziu. Ostatnie napaści loup-garou odnotowano we Francji, w okolicach Gevaudan w XVI wieku. Przez ponad rok zginęło tam przeszło dwieście osób.
- Jasna cholera - zakląłem. - Jak go powstrzymano?
- Został zabity. I tu dochodzimy wreszcie do srebrnych kul, Harry. Jedynie srebrna kula może dosięgnąć loup-garou. Ale to jeszcze nie wszystko. Srebro musi być odziedziczone po kimś z rodziny. Kule z odziedziczonego srebra.
- Naprawdę? Dlaczego tak to działa? Dlaczego nie zwykłe srebro?
- Nie ja ustanawiam prawa magii, Harry. Ja tylko wiem, co one mówią i kiedy ulegają zmianie. To się nie zmieniło. Myślę, że może wchodzi tu w grę czynnik poświęcenia.
- Odziedziczone srebro - wybełkotałem. - Cóż, chyba pozostaje tylko mieć nadzieję, że to nie jest loup-garou.
- Gdyby był, to już byś wiedział - powiedział Bob pewnym tonem. - W centrum tego miasta miałbyś z dziesięć osób zabitych przy każdej pełni.
- W centrum tego miasta przy pełni zginęło z dziesięć osób.
I wprowadziłem Boba w całą sprawę morderstw Lobo, przekazując mu wszystko, czego się dowiedziałem od Murphy, a następnie wziąłem się do sporządzania drugiego eliksiru. Wrzuciłem do wody ingrediencje: kawałek plastiku dla wzroku, kawałek białego bawełnianego płótna dla dotyku, trochę dezodorantu dla węchu, szelest wiatru dla słuchu, liść zwykłej sałaty dla smaku, a w końcu skrawek czystego papieru dla umysłu i trochę łatwej, lekkiej i przyjemnej muzyki dla ducha. Składniki były nudne. Eliksir wyglądał i pachniał jak nic nadzwyczajnego. Doskonale.
- Wielu zabitych. Nie powiem, żeby mi się to dobrze kojarzyło - komentował Bob. - Chciałbym wiedzieć coś więcej.
- To ja chcę, żebyś się czegoś dowiedział - powiedziałem mu. - Leć i zobacz, jakie jeszcze informacje da się pozbierać o wilkołakach.
Bob prychnął.
- Marne szanse, Harry. Jestem duchem intelektu, a nie chłopcem na posyłki.
Ale kiedy padło słowo „leć”, oczodoły zabłysły jaśniej.
- Przyniosę ci kilka nowych romansów - zaproponowałem.
Bob kilkakrotnie kłapnął zębami.
- Wypuść mnie na dwadzieścia cztery godziny - powiedział.
Pokręciłem głową.
- Nic z tego. Ostatnio kiedy miałeś wychodne, wtargnąłeś na prywatkę w akademiku i urządziłeś orgię.
Bob pociągnął nosem.
- Nie działo się nic szczególnego. Tylko to, co na każdym piwnym przyjęciu.
- Ale ci ludzie nie prosili cię, żebyś się mieszał w ich układy, Bob. Nie ma mowy. Zabawiłeś się i teraz przez jakiś czas nie będziesz miał wolnego.
- Och, daj spokój, Harry!
- Nie - powiedziałem stanowczo.
- To byłaby tylko jedna nocka...
- Nie - powtórzyłem.
Bob spiorunował mnie wzrokiem i zażądał:
- Nowe romanse. Nie takie obszarpane, używane, tylko nowe. Chcę coś z listy bestsellerów.
- Masz wrócić przed wschodem słońca - uciąłem.
- Dobra. Nie do wiary, jaki jesteś niewdzięczny po tym wszystkim, co dla ciebie zrobiłem. Zobaczę, może zdobędę jakieś nazwisko. Może spotkam jakiegoś ducha i uzyskam dla ciebie konkretną informację.
Pomarańczowe światełka w oczodołach zabłysły, po czym wypłynęły z czaszki otoczone łagodnie rozświetloną mgiełką. Mgiełka podpłynęła w górę, wzdłuż drabiny, i znikła z laboratorium.
Z westchnieniem zacząłem gotować drugi eliksir. Ponieważ gotowanie eliksirów, a następnie nasycenie ich magią miało mi zająć jeszcze dobrą godzinę albo dwie, usiadłem nad notesem, żeby napisać raport dla Murphy. Starałem się nie zauważać bólu, który podpełzał od karku do czubka głowy, ale i tak dawał mi się we znaki.
Musiałem pomóc Murphy dopaść mordercę, kimkolwiek on był. I nie narażać się przy okazji tym z FBI. Inaczej ona straci pracę, a ja, nawet jeśli nie wyląduję w areszcie, zostanę bez środków do życia. Zabity został człowiek Johnny’ego Marconego i byłbym głupcem, gdybym przypuszczał, że będzie on stał bezczynnie z boku, nie rewanżując się. Byłem pewien, że gangster prędzej czy później podniesie głowę.
Niezależnie od tego wszystkiego, potwór czai się w ciemności, a policja i FBI są bezradne, nie potrafią go powstrzymać. Tylko ja, Harry Dresden, mag, do usług, mogę coś zaradzić. A jeśli morderca dowie się, że się do tego mieszam, bez wątpienia weźmie mnie na cel. Wygląda na to, że moim problemom nie ma końca.
Hexenwolfy. Wilkołaki. Likantropy. Loup-garou. Co jeszcze?
Śródmiejska siedziba policji zajmuje szereg budynków, które wyrastały przez lata, w miarę jak rosła potrzeba umacniania prawa. Nieprzystające do siebie budynki, reprezentujące rozliczne style architektoniczne, z czasem dopasowały się do siebie, tworząc spójną całość, podobnie jak same służby. Wydział specjalny mieści się w dużym, zaniedbanym, starym domu. Ten wielki sześcian trzyma się jakoś pomimo upływu lat, brudu, smogu i graffiti pokrywających ściany. Ma kraty w oknach i drzwiach i wygląda, jakby przykucnął pomiędzy dużo wyższymi kolegami. Przypomina wiernego, starego buldoga, który stara się utrzymać spokój i porządek pośród nieznośnych dzieciaków. Wnętrze jest byle jakie, nawet obskurne, ale dbają tam o czystość.
Sierżant za biurkiem przy wejściu, stary wiarus o siwych wąsach nastroszonych nad imponującą szczęką, zmierzył mnie wzrokiem.
- Cześć Bill powiedziałem i podałem mu szarą kopertę, którą trzymałem pod pachą. - Przyniosłem coś dla Murphy z wydziału specjalnego.
- Dresden - powiedział z rezerwą i wskazał kciukiem na schody za swoimi plecami, pozwalając mi wejść.
Niewiele spałem tej nocy, ale przed wyjściem z domu ogoliłem się i ubrałem przyzwoicie, tym razem w garnitur, a nie w swoją zwykłą westernową koszulę i niebieskie dżinsy. Narzuciłem jednak sfatygowany prochowiec z różdżką przyczepioną pod spodem na rzemyku. Pokonywałem schody po dwa, mijając po drodze kilku policjantów. Niektórzy poznali mnie, jeden czy dwóch nawet skinęło mi głową, ale w każdym z nich wyczuwałem niepewność. Najwyraźniej otaczała mnie aura podejrzeń.
Zmarszczyłem nos. Policja zawsze uważała mnie za szaleńca, który uroił sobie, że jest magiem. Byłem jednak pożyteczny, dostarczałem dobrych informacji, a dzięki swoim „zdolnościom psychicznym” nieraz im pomogłem. Przywykłem do tego, że traktują mnie tu z pobłażliwą życzliwością, ale teraz gliniarze obrzucali mnie neutralnym, profesjonalnym spojrzeniem, jak potencjalnego przestępcę. Nie witali mnie już z tą swobodą, z jaką wita się towarzysza broni. Może powinienem się tego spodziewać po tych wszystkich plotkach o moich powiązaniach z Johnnym Marconem, tym niemniej poczułem się nieswojo.
Mrucząc do siebie, pogrążony w myślach przepełniających zmęczony bezsennością umysł, wpadłem na wysoką, śliczną kobietę o ciemnych włosach i oczach, pełnych wargach i długich nogach. Miała na sobie jasnobrązowy kostium z białą gładką bluzką. Zmieszana ściągnęła swoje krucze brwi, ale gdy spojrzała na mnie, jej oczy rozbłysły przyjaźnie, choć nieco chciwie.
- Harry - odezwała się z uśmiechem i wspinając się na palce, pocałowała mnie w policzek. - Zabawne, spotkać cię tutaj.
Odchrząknąłem.
- Cześć, Susan - powiedziałem. - Czy ten stały kontrakt doszedł do skutku?
Zaprzeczyła ruchem głowy.
- Jeszcze nie, ale mam nadzieję. Po tych historiach, które mi dałeś na wiosnę, ludzie zaczęli mnie traktować poważniej.
Przerwała, żeby zaczerpnąć tchu. Jej biust zafalował przy tym bardzo interesująco.
- Wiesz, Harry, jeśli znów pracujesz dla policji i jeśli mógłbyś wprowadzić mnie w to, co się dzieje...
Pokręciłem głową, starając się nadać spojrzeniu karcący wyraz.
- Myślałem, że się umówiliśmy. Nie będę się wtrącać w twoje sprawy zawodowe, a ty nie będziesz się wtrącać w moje.
Uśmiechnęła się do mnie i dotknęła paluszkiem mojej piersi.
- Tak było, kiedy wychodziliśmy na randkę, Harry - jej wzrok powędrował po moim ciele w dół i z powrotem - albo kiedy zostawaliśmy.
- Susan Rodriguez, nie wiedziałem, że jesteś nie tylko dziennikarką, ale i prawnikiem.
- Teraz zaczynasz być niegrzeczny - powiedziała, krzywiąc się. - Ale poważnie, Harry. Jeszcze jedna taka sprawa jak na wiosnę może mnie ustawić zawodowo.
- No cóż, po tym wszystkim miasto kazało mi podpisać tonę zobowiązań do tajności. Nie mogę ci nic powiedzieć o sprawie.
- To nie mów mi o sprawie, Harry, ale gdybyś mógł podać na przykład jakieś dobre miejsce na ulicy, gdzie ja na przykład mogłabym stać i zrobić trochę ciekawych zdjęć, byłabym bardzo - pocałowała mnie w szyję - bardzo - pocałunek przemieścił się w stronę ucha - wdzięczna.
Przełknąłem ślinę i znów odchrząknąłem. Cofnąłem się o krok, na niższy stopień schodów, odsuwając się od niej. Zamknąłem na chwilę oczy, słuchając rytmu swojego serca, które nagle zaczęło mocno walić.
- Przykro mi, ale nie mogę tego zrobić.
- Och, Harry, nie jesteś zabawny.
Przeciągnęła mi ręką po włosach, po czym uśmiechnęła się, by dać do zrozumienia, że nie jest zła.
- Ale spotkajmy się niedługo, dobrze? Zjemy kolację?
- No pewnie - zgodziłem się. - Ej, a właściwie co ty tu robisz tak wcześnie?
Przechyliła głowę, taksując mnie wzrokiem.
- Pohandlujemy? Ja ci powiem, jak ty mi powiesz. Nawet nieoficjalnie.
- Susan, daj spokój - prychnąłem.
Z lekkim westchnieniem pokręciła głową.
- Zadzwonię do ciebie w sprawie kolacji, dobrze? Minęła mnie i zaczęła schodzić po schodach.
- Dobrze - powiedziałem. - Niech ci będzie. Przyniosłem Murphy raport o wilkołakach.
- O wilkołakach - powtórzyła, a jej oczy rozbłysły. - Czy to się kryje pod kryptonimem Lobo?
Zmarszczyłem brwi.
- Bez komentarza. Myślałem, że FBI tego nie ujawniło.
- Nie da się zabić tylu osób i oczekiwać, że nikt nie zauważy - powiedziała Susan ściszonym głosem. - Sprawdzam kostnice miejskie.
- Boże, jakaś ty romantyczna. Dobra. Twoja kolej. Dawaj.
- Próbowałam porozmawiać ze śledczym ze spraw wewnętrznych. Mówi się, że naciskają na Murphy i chcą ją odsunąć od spraw specjalnych.
Skrzywiłem się.
- Tak. Też o tym słyszałem. Dlaczego to interesuje ciebie i „Arkana”?
- Najlepszy oficer od spraw nadnaturalnych, jaki kiedykolwiek służył w policji, ma zostać zawieszony? Murphy robi dobrą robotę. Kiedy ją zwolnią, a ja wykażę, że ilość tajemniczych przestępstw i niewyjaśnionych śmierci po tym wzrosła, może przekonam czytelników do takich gazet, jak „Arkana” i do takich ludzi, jak ty.
Pokręciłem głową.
- Nikt już nie chce wierzyć w magię ani wiedzieć, co się kryje w ciemności. W gruncie rzeczy ludzie są szczęśliwsi, nie wiedząc.
- A jeśli ktoś ginie z powodu tej niewiedzy?
Wzruszyłem ramionami.
- Wtedy chcą, żebyśmy ja i Murphy się tym zajęli.
Susan popatrzyła na mnie z powątpiewaniem.
- Potrzebuję konkretów, Harry. Relacja świadka, zdjęcie, cokolwiek.
- Nie da się sfotografować czegoś naprawdę nadprzyrodzonego - uświadomiłem jej. - Energia zakłóci działanie aparatu. Poza tym, to, czym się teraz zajmuję, jest zbyt niebezpieczne. Może ci się stać krzywda.
- A jeślibym robiła zdjęcia z dużej odległości? - naciskała. - Gdybym użyła teleobiektywu?
Znów pokręciłem głową.
- Nie, Susan. Nie mam zamiaru nic ci mówić. Zarówno dla twojego własnego dobra, jak i dla mojego.
Zacisnęła usta.
- Świetnie - powiedziała cierpko i zeszła po schodach. Patrzyłem za nią skonsternowany. Wygląda na to, że weszło mi w nawyk niedopuszczanie ludzi do pewnego rodzaju informacji. Zagrożona była nie tylko moja praca i wolność, a także praca Murphy - teraz i moje życie miłosne, czy to, co mogłoby za nie uchodzić, znalazło się w niebezpieczeństwie.
Przez chwilę starałem się uporządkować myśli i uczucia związane z Susan, ale poddałem się, uznając, że to beznadziejne. Susan była reporterką „Arkanów”, tabloidu rozchodzącego się także daleko poza Chicago i Środkowym Zachodem. Zazwyczaj publikowano tam artykuły o duchu Elvisa śpiewającym w Atlantic City i tego rodzaju rewelacje, jednak czasami Susan udawało się przemycić coś o prawdziwym świecie nadprzyrodzonym, o którym ludzie zapomnieli na rzecz nauki. Była cholernie dobra w swojej pracy, absolutnie nieugięta.
Była również czarująca, wspaniała, zabawna i seksowna jak diabli. Nasze randki zazwyczaj przekształcały się w długie, namiętne wieczory, które spędzaliśmy u mnie lub u niej. To dziwny związek i żadne z nas nie próbowało nawet go zdefiniować. Być może oboje obawialiśmy się, że jeśli to zrobimy, uznamy, że lepiej dać sobie spokój.
Wspinałem się po schodach, a głowę miałem przepełnioną ciałami broczącymi krwią, dzikimi bestiami, wściekłymi licealistami i zmysłowymi, ciemnymi oczami. Czasami moja praca koliduje z życiem uczuciowym, ale z pewnością randki ze mną nie są nudne.
Drzwi wydziału specjalnego otworzyły się, zanim do nich doszedłem, więc usunąłem się z drogi. Ukazał się agent Denton z FBI, wysoki, w swoim nienagannym szarym garniturze. Przystanął i popatrzył na mnie, przytrzymując jedną ręką otwarte drzwi. Pod oczami miał worki, ale jego chłodny wzrok nie przestawał kalkulować i oceniać, a żyły na czole pulsowały napięte do granic możliwości.
- Pan Dresden - powiedział i skinął mi głową.
- Agent Denton - odpowiedziałem grzecznym, a nawet przyjaznym tonem. - Przepraszam, muszę przekazać coś porucznik Murphy.
Denton nastroszył się nieco, rzucając spojrzenie za siebie, w głąb pokoju, po czym wyszedł na korytarz, a drzwi zamknęły się za nim.
- Może nie jest to najlepszy moment, żeby się pan z nią zobaczył, panie Dresden.
Zerknąłem na ścienny zegar. Za pięć ósma.
- Chciała to dostać wcześnie.
Miałem go wyminąć, ale on oparł rękę na moim torsie, nic więcej. Był bardzo silny. Mógł być niższy ode mnie, ale zdecydowanie lepiej umięśniony. Nie patrząc mi w oczy, odezwał się bardzo spokojnym głosem.
- Niech pan posłucha, Dresden. Wiem, że to, co się wydarzyło zeszłej nocy, nie wyglądało dobrze, ale kiedy mówię, że nie jestem przeciwko porucznik Murphy, proszę mi wierzyć. To dobra policjantka i wykonuje swoją pracę. Jednak i ona musi stosować się do zasad, tak jak każdy.
- Będę o tym pamiętał - obiecałem i znów spróbowałem ruszyć z miejsca, on jednak w dalszym ciągu mnie powstrzymywał.
- Teraz jest tam u niej agent z wydziału spraw wewnętrznych. Trochę wytrącony z równowagi, bo napastowała go jakaś reporterka. Jeśli pan tam wejdzie, on zacznie zadawać rozmaite pytania. Czy naprawdę tego pan chce?
Spojrzałem na niego zdziwiony. Opuścił rękę, ale ja już nie próbowałem go wyminąć.
- Pan wie o dochodzeniu w jej sprawie?
Denton wzruszył ramionami.
- Biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, to było do przewidzenia.
- Ale pan nie wierzy, prawda? - spytałem. - Nie wierzy pan w to, że naprawdę jestem magiem. Nie wierzy pan w zjawiska nadprzyrodzone.
Denton poprawił krawat.
- Nie ma znaczenia, w co wierzę, panie Dresden. Ważne, że wierzy tu w to wielu drani. To wpływa na ich sposób myślenia i działania. Gdybym mógł skorzystać z pańskich rad, żeby rozwikłać tę sprawę, zrobiłbym to, tak samo jak każdy inny funkcjonariusz.
Popatrzył na mnie i dodał:
- Osobiście uważam, że jest pan albo trochę stuknięty, albo że jest pan bardzo inteligentnym szarlatanem. Bez obrazy.
- Ależ skąd - powiedziałem ironicznie i wskazałem na drzwi. - Jak długo Murphy będzie zajęta?
Denton wzruszył ramionami.
- Jeśli pan chce, mogę wziąć ten raport i podrzucić jej na biurko. Pan może zejść na dół i zadzwonić do niej. To nie moja sprawa, ale nie mam nic przeciwko temu, żeby pomóc porządnemu glinie.
Zastanowiłem się przez moment, po czym wręczyłem mu kopertę.
- Będę wdzięczny, agencie Denton.
- Phil - powiedział, prawie z uśmiechem, potem jednak na jego twarz powróciło zwykłe napięcie. Czy mogę rzucić okiem?
Skinąłem głową na znak zgody.
- Mam nadzieję, że lubisz powieści, Phil.
Wyciągnął raport z koperty i zaczął z obojętnym wyrazem twarzy studiować pierwszą stronę. Potem spojrzał na mnie.
- Ty jednak nie jesteś poważny.
Teraz przyszła kolej, żebym ja wzruszył ramionami.
- Nie czepiaj się. Już nieraz pomogłem Murphy.
Przejrzał resztę raportu, a wyraz sceptycyzmu na jego twarzy przybrał na sile.
- No więc... przekażę to Murphy, panie Dresden - powiedział i skinąwszy mi na pożegnanie, zawrócił i skierował się z powrotem do drzwi wydziału specjalnego.
- Ej, Phil! - zawołałem za nim familiarnie. Odwrócił się i uniósł brwi. - Obaj gramy w tej samej drużynie, tak? Obaj szukamy mordercy?
Przytaknął ruchem głowy. Ja też skinąłem.
- Więc, o czym mi nie powiedziałeś?
Przyglądał mi się przez dłuższą chwilę, po czym zamrugał. Brak reakcji go zdradził.
- Nie wiem, o czym pan mówi, panie Dresden - powiedział.
- Na pewno wiesz - odparłem. - Wiesz coś, czego nie możesz albo nie chcesz mi powiedzieć, prawda? Czemu nie zrobić tego teraz?
Den ton popatrzył w głąb korytarza i powtórzył dokładnie tym samym tonem:
- Nie wiem, o czym pan mówi, panie Dresden. Rozumie pan?
Nie rozumiałem, ale nie chciałem dać mu tego po sobie poznać, więc znów skinąłem głową. Denton też skinął i wszedł do biura.
Marszcząc czoło, zastanawiałem się nad zachowaniem Dentona. Jego wyraz twarzy i reakcja mówiły więcej niż jego słowa, ale nie byłem pewien, co mówiły. Poza tym jednym przebłyskiem olśnienia zeszłej nocy nie potrafiłem go rozgryźć. Niektórzy ludzie umieją nie tylko trzymać język za zębami, ale i nie zdradzić tajemnicy gestem czy ruchem ciała.
Pokręciłem głową, podszedłem do telefonu w korytarzu, wrzuciłem ćwierćdolarówę i wykręciłem numer Murphy.
- Murphy - zgłosiła się.
- Denton ma dla ciebie mój raport. Nie chciałem się kręcić koło ciebie, kiedy masz na głowie sprawy wewnętrzne.
W głosie Murphy zabrzmiała ledwo wyczuwalna ulga:
- Dziękuję. Rozumiem.
- Śledczy jest w twoim pokoju, tak?
- Tak - odpowiedziała tonem neutralnym, grzecznym, profesjonalnym i nie wyrażającym zainteresowania. Murphy potrafi zachować twarz pokerzysty, kiedy to konieczne.
- Jeśli będziesz mieć jakieś pytania, znajdziesz mnie w moim biurze - powiedziałem. - Trzymaj się, Murph. Dopadniemy go.
Usłyszałem niski głos Dentona i szelest rzuconej na biurko koperty. Murphy podziękowała Dentonowi i zwróciła się do mnie:
- Bardzo ci dziękuję. Zaraz się tym zajmę.
Rozłączyła się. Odwiesiłem słuchawkę i odczułem jakieś niejasne rozczarowanie, że nie udało mi się porozmawiać z Murphy bezpośrednio, że nie mogliśmy przekomarzać się jak zazwyczaj. Martwiło mnie, że już nie mogę po prostu wejść do jej biura. Poczułem niepokój i nieprzyjemne napięcie. Nie cierpię uprawiania polityki, ale nic na to nie mogłem poradzić, że dopóki ciąży na mnie choć cień podejrzenia, moja obecność mogłaby być dla Murphy kłopotliwa.
Zasępiony zszedłem na dół, opuściłem budynek i skierowałem się na parking dla gości, gdzie czekał na mnie mój niebieski garbus. Wsiadłem i już miałem uruchomić silnik, kiedy usłyszałem odgłos zbliżających się kroków. Mrużąc oczy w porannym słońcu, ujrzałem chudą sylwetkę i wielkie uszy rudego młodego agenta FBI, którego spotkałem na miejscu zbrodni w Rosemont ostatniej nocy. Kiedy podszedł do mnie, opuściłem szybę. Rozejrzał się niespokojnie wokół i przyklęknął przy samochodzie, by nie być widzianym.
- Cześć, agencie...
- Harris - podpowiedział. - Roger Harris.
- Racja - zauważyłem. - Czym mogę służyć, agencie Harris?
- Muszę wiedzieć, panie Dresden. To znaczy, chciałem już pana zapytać wczoraj, ale nie mogłem, więc muszę zapytać teraz.
Znów się rozejrzał, spłoszony jak królik uciekający przed lisem.
- Czy pan naprawdę jest...? - spytał w końcu.
- Wielu ludzi zadaje mi to pytanie, agencie Harris - powiedziałem. - Odpowiem tak samo jak im: sam się przekonaj.
Przygryzł wargę i przyglądał mi się przez chwilę. Potem gwałtownie skinął głową.
- Dobrze - powiedział. - W porządku. Czy mogę pana wynająć?
Zdumiony uniosłem brwi.
- Wynająć mnie? Do czego?
- Wydaje mi się... Chyba coś wiem. O morderstwach Lobo. Próbowałem nakłonić Dentona, żeby pozwolił nam to sprawdzić, ale on powiedział, że nie ma wystarczających dowodów. W ten sposób nigdy nie zdołamy wziąć ich pod nadzór.
- Kogo? - spytałem ostrożnie. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowałem, było wplątanie się w jakąś kolejną mętną akcję. Z drugiej strony, będąc niezależnym, mogłem czasami wtykać nos tam, gdzie policja nie mogła. Jeśli nadarzała się okazja znalezienia czegoś dla Murphy czy wytropienia mordercy i powstrzymania go poza oficjalnymi procedurami, nie mogłem jej przepuścić.
- W Chicago działa gang - zaczął Harris.
- Serio? - spytałem, udając zaskoczenie. Chłopak nie załapał.
- Tak. Nazywają się Uliczne Wilki. Mają okropną reputację, nawet jak na to miasto. Mówi się, że są nawiedzeni. Nawet bandyci trzymają się od nich z daleka. Podobno gang ma jakąś niezwykłą moc. Ich terytorium rozciąga się od Czterdziestej Dziewiątej ulicy.
Przyglądał mi się w napięciu.
- Koło uniwersytetu - uzupełniłem. - I koło parków, w których w zeszłym miesiącu zdarzyły się morderstwa.
Gorliwie pokiwał głową, jak marionetka.
- Tak, właśnie tam. Rozumie pan, do czego zmierzam?
- Rozumiem, dzieciaku, rozumiem - potwierdziłem i potarłem powieki. - Denton nie mógłby tam węszyć, więc przysłał cię do mnie.
Chłopak zaczerwienił się. Jasnoczerwony rumieniec sprawił, że pryszcze na jego twarzy przestały być widoczne.
- Ja... Oj...
- Nie martw się - pocieszyłem go. - Nie spisałeś się źle, tylko musiałeś wcześnie rano wstać i tak dalej.
Harris zagryzł wargi i przytaknął.
- No tak. Więc co, zrobi to pan?
Westchnąłem.
- Przypuszczam, że nie ma mnie na liście płac, prawda? - Było to raczej stwierdzenie, a nie pytanie.
- No cóż. Nie. Oficjalnie nie jest pan wiarygodnym źródłem.
Kiwnąłem głową.
- Tak myślałem.
- Czy może pan to zrobić, panie Dresden? Zrobi to pan?
- Zgoda. - Jeszcze zanim to powiedziałem, już żałowałem. - Sprawdzę ten gang. Ale powiedz Dantonowi, że w zamian chcę wiedzieć, jakie informacje o mnie ma FBI i policja.
Harris zbladł.
- Chce pan, żebyśmy skopiowali pańskie akta?
- Tak. Mógłbym do nich dotrzeć i tak, dzięki ustawie o wolnym dostępie obywateli do informacji, ale szkoda mi czasu i pieniędzy na znaczki. Umawiamy się?
- Boże, Denton zabiłby mnie, gdyby się dowiedział. Nie lubi, jak ktoś łamie zasady.
Przeżuwał swoją wargę, aż myślałem, że ją sobie odgryzie.
- To znaczy tak, jak sam zrobił, przysyłając cię do mnie? - Wzruszyłem ramionami. - Jak chcesz, dzieciaku. Taka jest moja cena. Zadzwoń do mnie, jeśli zmienisz zdanie.
Przekręciłem kluczyk w stacyjce, a niebieski garbus zagrzechotał, zakaszlał i zaskoczył.
- Dobrze, niech będzie. Umowa stoi.
Podał mi rękę. Uścisnąłem ją pieczętując umowę, choć towarzyszyło temu jakieś niewygodne uczucie. Harris odszedł pośpiesznie od samochodu, wciąż rozglądając się wokół nerwowo.
- To było głupie, Harry - powiedziałem sam do siebie. - Nie powinieneś pakować się w następne kłopoty. Twoja sytuacja i bez tego jest dość skomplikowana.
To prawda. Jednak potencjalne korzyści warte były ryzyka. Może uda mi się znaleźć morderców, zatrzymać ich, a na dodatek dowiedzieć się, dlaczego policja zbiorowo wypięła na mnie tyłek. Może nawet dzięki temu będę mógł pomóc Murphy wybrnąć z kłopotów.
- Głowa do góry, Harry - mówiłem sobie. - Masz tylko pokręcić się koło meliny gangu motocyklowego. Spytać ich, czy przypadkiem nie zabili ostatnio paru osób. Cóż prostszego?
Przecznicę od Czterdziestej Dziewiątej ulicy stał opuszczony warsztat samochodowy, jaki spotkać można tylko w najgorszych dzielnicach wielkich miast. Barak zbudowany z arkuszy blachy falistej osadzonych w stalowych ramach. Metal pordzewiał od deszczu i mgły unoszącej się znad jeziora. Rdza tworzyła pionowe zacieki na ścianach i nieregularne plamy na chodniku. Z jednej strony garażu znajdował się pusty plac, z drugiej coś, co wyglądało na lombard, w którym różne indywidua w potrzebie mogą wymieniać rewolwery i noże na kilka nędznych dolarów. Nad wejściem zwisał krzywo wyblakły szyld Pełnia Księżyca. Wjechałem na wysypany żwirem parking i zatrzymałem się.
- Chwała Bogu, nic nie jest zbyt oczywiste - zamruczałem pod nosem i zgasiłem silnik. Towarzyszył temu, obok zwykłego grzechotu, nowy jękliwy dźwięk. Wysiadłem z samochodu, rzuciłem okiem na barak i ruszyłem w jego stronę. Nie miałem ze sobą broni, ale miałem różdżkę, bransoletę ochronną, a na prawej ręce pierścień, w którym zgromadziłem tyle energii, ile ktoś dwa razy większy ode mnie wkłada w solidny cios. Żwir skrzypiał mi pod butami, a słabe jesienne słońce świeciło prosto w oczy i sprawiało, że rzucałem długi cień.
Nie byłem pewien, kogo mam się spodziewać w środku, jeśli w ogóle ktoś tam był. Ci, których widziałem z ciemnowłosą kobietą poprzedniej nocy, głupawi młodzi ludzie poubierani w imitacje motocyklowych skór, jakoś nie wyglądali na postrach świata przestępczego. Ale może jest tu jakiś związek. Może ciemnowłosa kobieta ma coś wspólnego i z Ulicznymi Wilkami, i z tą młodzieżą. Jak ten grubawy młodzieniec, Billy, ich nazywał? Alfa.
Kim więc są Alfa? Młodym narybkiem gangu motocyklowego na przyuczeniu? To brzmiało idiotycznie, nawet dla mnie. A jeśli ci młodzi ludzie to likantropy, o których mówił Bob? Może to młodociani członkowie Ulicznych Wilków poddawani jakiemuś szkoleniu, zanim nie wyrosną na prawdziwe wilkołaki? Przy założeniu, że Uliczne Wilki są likantropami albo innego rodzaju wilkołakami, mogłoby tak być. Czasami jednak gang motocyklowy jest zwykłym gangiem motocyklowym. Wtedy nie byłoby żadnego związku z Alfą. W głowie mi się kręciło od tych prób uporządkowania nadmiaru możliwości.
Tak czy siak, wolałem mieć nadzieję, że warsztat jest pusty i nie będę musiał sobie z nikim radzić, ani z wilkołakami, ani z nikim innym. Pokręciłbym się, powęszył, znalazłbym w środku coś obciążającego, co mógłbym dostarczyć Murphy i Dentonowi, kierując ich na właściwy trop.
Obok podnoszonych drzwi garażowych znajdowały się zwykłe drzwi. Jedne i drugie były zamknięte. Sprawdziłem te zwykłe i okazało się, że otwierają się dość lekko, więc wszedłem do środka.
- Halo! - zawołałem w ciemność. Wytężałem wzrok, ale nie dostrzegłem nic poza kilkoma przesuwanymi półkami z narzędziami i ciemnym zarysem czegoś, co mogło być samochodem z podniesioną maską. Z jednej strony mętnie połyskiwała szyba w oknie, za którym prawdopodobnie znajdowało się biuro. Wszedłem głębiej, mrużąc oczy i czekając, aż przywykną do ciemności.
Rozległ się cichy dźwięk, coś jak szelest materiału. Cholera. Sięgnąłem pod prochowiec, zacisnąłem palce na różdżce i nasłuchiwałem. Dosłyszałem szmer oddechu dobiegający z wielu źródeł, z różnych stron i szuranie butów po betonie.
- Nie jestem gliną - powiedziałem w mrok. Lepiej, żeby to wiedzieli. - Nazywam się Harry Dresden. Chcę tylko porozmawiać z Ulicznymi Wilkami.
W pomieszczeniu zapadła śmiertelna cisza. Żadnego ruchu. Żadnego oddechu. Nic. Czekałem napięty, gotów do ucieczki.
- Wyjmij rękę spod płaszcza - powiedział męski głos. - I trzymaj ręce tak, żebym je widział. Słyszeliśmy o takich jak ty, magu. Słyszeliśmy o tobie. Współpracujesz z glinami.
- Nie jesteś na bieżąco - powiedziałem ironicznie. - Teraz grywam deble z Johnnym Marconem. Nie słyszałeś?
Z ciemności dobiegło parsknięcie.
- Akurat. Tak rozpowiada Marcone. Wiemy, jak jest naprawdę, magu.
Chryste, chciałbym, żeby policja miała tyle rozumu, co ci nicponie.
- Ja o was też co nieco słyszałem - powiedziałem. - Niezbyt miłe rzeczy. Niektóre można nawet uznać za dość niesamowite.
Rozległ się ochrypły śmiech.
- A jak myślisz, co się mówi o tobie, Dresden? Trzymaj ręce tak, żebym mógł je widzieć. Już.
Usłyszałem szczęk broni automatycznej. Przełknąłem ślinę i powoli cofnąłem rękę z różdżki, a następnie wyciągnąłem niewinnie ręce przed siebie, otwartymi dłońmi do góry. Jednocześnie tchnąłem moc w swoją bransoletę, gromadząc wokół siebie ochronną energię.
- W porządku - powiedziałem. - Stań tak, żebym mógł cię widzieć.
- Nie ty tu rozkazujesz - burknął głos. - Od tego jestem ja.
Zacisnąłem usta i wypuściłem powietrze przez nos.
- Chcę tylko z tobą porozmawiać.
- O czym?
Chciałem powiedzieć coś, co by brzmiało wiarygodnie, ale kłamstwo nie jest moją mocną stroną, więc powiedziałem prawdę.
- O ludziach zabitych w zeszłym miesiącu. I o zabitym tej nocy. Głos milczał, więc oblizałem wargi i brnąłem dalej.
- Na miejscach zbrodni były fałszywe wilcze ślady. Federalni uważają, że ktoś posługuje się bronią z wilczymi zębami, żeby rozszarpywać ofiary. Może wiecie coś o tym?
Pomieszczenie wypełniło się pomrukami, otaczały mnie ściszone, podniecone głosy. Może z dziesięć, może więcej. Ogarnęło mnie nagle złe przeczucie pochodzące z głębi ciała. Jeśli to oni są mordercami, jeśli są odpowiedzialni za zabójstwa w zeszłym miesiącu, jestem w nie lada kłopotach.
A jeśli są prawdziwymi wilkołakami, jeśli potrafią przeobrazić się i zaatakują, zanim zdążę zwiać, już po mnie i nawet bransoleta ochronna nic mi nie pomoże. Stłumiłem przypływ paniki i zmusiłem się do pozostania w miejscu, zamiast rzucić się do drzwi.
- Zabić go, powiedział ktoś w ciemności, po mojej lewej stronie. Był to kobiecy głos o głębokim, gardłowym brzmieniu. Odpowiedziało mu zewsząd chóralne zawodzenie:
- Zabić go, zabić go, zabić go.
Moje oczy przywykły już do ciemności. Widziałem ich teraz - zarysy postaci. Przesuwali się nieustannie, ich oczy świeciły jak ślepia psa w światłach samochodu. Krążyli wokół mnie mężczyźni i kobiety, ale nie potrafiłbym określić ich wieku. Na podłodze w stosach zgromadzone były koce i poduszki. Kobiecy głos nie przerywał recytacji: „zabić go, zabić go, zabić go”. Pozostali powtarzali za nią. Atmosfera stała się napięta i ciężka od energii, jakiej jeszcze nigdy nie doświadczyłem. W miarę recytacji nabierał mocy straszliwy, gniewny prąd.
Dokładnie przede mną, w odległości półtora metra, dostrzegłem masywny kształt mężczyzny z bronią.
- Przestać - warknął, odwracając głowę do pozostałych. Widziałem, jak jego ciało reaguje na narastającą energię, staje się coraz bardziej sprężone, gotowe.
- Przerwać to. Powstrzymać, do cholery. Tu wam nie wolno. Gliny nas dopadną.
Kiedy odwrócił głowę, skoczyłem do drzwi. Trzymałem lewą dłoń w górze, skierowaną w stronę przywódcy, tego z bronią, i przywarłem do swojej tarczy ochronnej najciaśniej, jak się dało.
Widząc mój ruch, pozostali zawyli dziko i rzucili się na mnie jak tuzin bestii kierowanych jednym mózgiem. Padł strzał, a biały błysk rozświetlił na moment pomieszczenie, ukazując mi na wpół ubranych lub całkiem nagich ludzi, którzy gnali na oślep w moim kierunku z twarzami wykrzywionymi wściekłością. Siła wystrzału uderzyła w moją tarczę. Nie była wystarczająca, żeby rozerwać pole ochronne, ale na tyle duża, że bransoleta stała się gorąca, a ja walnąłem ramieniem o ścianę. Potknąłem się, tracąc równowagę. Jeden z mężczyzn, potężnie zbudowany facet z tatuażami na ramionach, stanął pomiędzy mną a drzwiami. Skoczyłem na niego, a on rozpostarł ramiona, żeby mnie złapać, zakładając, że będę chciał go wyminąć. Ale ja miałem inne plany. Z całej siły wymierzyłem mu cios pięścią w twarz. Sam z siebie nie mam silnego ciosu, jednak jeśli dodać energię zgromadzoną w pierścieniu... Moja pięść stała się taranem z kości i ciała, który spłaszczył mu nos na krwawą miazgę, a jego samego odrzucił o dobre dwa metry na ziemię. W mgnieniu oka wypadłem na zewnątrz i poczułem na plecach przyjazne ciepło słońca. Pędziłem co sił w nogach do samochodu.
- Stać! Stać! - krzyczał przywódca. Obejrzałem się przez ramię i zobaczyłem starszego mężczyznę z tłustymi, siwiejącymi włosami. Zaparł się nogami w drzwiach, twarzą do wnętrza, z rewolwerem przed sobą, zagradzając drogę rozwścieczonej bandzie.
Wskoczyłem do garbusa i wetknąłem kluczyk w stacyjkę.
Samochód zaświszczał i zagrzechotał, ale nie zapalił.
Cholera.
Ręce mi się trzęsły, ale wciąż próbowałem uruchomić silnik, stosując każdą znaną mi sztuczkę i nie spuszczając z oka drzwi warsztatu. Przywódca Ulicznych Wilków wciąż tam tkwił, walcząc z napierającą zgrają zdziczałych ludzi. Wrzeszczeli i wyli, ale on zagarniał ich z powrotem do środka i okładał kolbą jak dzikie psy. Mięśnie jego ramion i pleców były naprężone.
- Parker! - krzyknęła jedna z nich, kobieta, która rozpoczęła recytację nawołującą do morderstwa. - Daj mi wyjść.
Ale on bez wahania pchnął ją kolbą.
Potem odwrócił głowę w moją stronę i nasze oczy się spotkały.
Zalała mnie furia, czysta żądza mięsa, zdobyczy. Chciałem biec i zabić. Byłem niezwyciężony, nie do powstrzymania. Czułem siłę swoich ramion i rąk, przepełniała mnie dzika, pierwotna energia, wyostrzając moje zmysły, nadając im zwierzęcą bystrość.
Odczuwałem jego emocje, jakby były moimi własnymi. Wściekłość pod surową kontrolą, fale oceanu uderzające w tamę. Wściekłość skierowana była na mnie, Dresdena, człowieka, który wtargnął na jego terytorium, wystawił na szwank jego autorytet, doprowadził jego ludzi do utraty kontroli i naraził ich na niebezpieczeństwo.
Zobaczyłem, że jest przywódcą likantropów, zwanych Ulicznymi Wilkami, ludzi o umysłach i duszach bestii, że się starzeje i nie ma już tyle sił, co przedtem. Inni, tak jak ta kobieta, zaczęli podważać jego autorytet, a dzisiejsze wydarzenia mogły ostatecznie pozbawić go władzy. A tego by nie przeżył.
Jeśli Parker miał żyć, ja musiałem umrzeć. Musiał mnie zabić, i musiał to zrobić sam, żeby udowodnić całemu stadu swoją siłę. Tylko dlatego nie rzucił mi się od razu do gardła.
Co gorsza, nie miał najmniejszego pojęcia o morderstwach z zeszłego miesiąca.
Chwila przeminęła, spojrzenie w głąb duszy wraz z nią. Twarz Parkera wyrażała osłupienie. Zobaczył mnie dokładnie w ten sam sposób, w jaki ja zobaczyłem jego. Nie wiem, co widział, patrząc mi w duszę. Nie chcę wiedzieć, co tam dostrzegł.
Ocknąłem się prędzej niż on i znów zacząłem gmerać przy stacyjce kluczykiem. Garbus zaskoczył i wyjechałem na ulicę szerokim łukiem, nabierając prędkości i kierując się w stronę przedmieść. Jechałem najszybciej, jak się dało.
Dygotałem przez całą drogę, odreagowując przeżyty lęk, ramiona miałem tak napięte, że słyszałem, jak trzeszczą mi obojczyki. W uszach wciąż brzmiała mi jękliwa recytacja: „zabić go, zabić go”. Tamci w warsztacie, to nie byli ludzie. Wyglądali jak ludzie, ale nimi nie byli. I przerazili mnie śmiertelnie.
Stanąwszy na światłach, walnąłem ręką w kierownicę w nagłym gniewie.
- Głupi Harry! - powiedziałem. - Jak mogłeś być taki głupi? Po co, u diabła, się tam pchałeś? Zauważyłeś, że ci neandertalczycy o mały włos nie rozdarli cię na strzępy?
Posłałem przez okno dzikie spojrzenie starszej eleganckiej damie. Gapiła się na mnie jak na wariata. Szaleniec wygłaszający obłąkańczą tyradę - tak właśnie wyglądałem, jak przypuszczam.
Odwróciłem od niej wzrok, odetchnąłem głęboko i postarałem się uspokoić. Kilka przecznic dalej mogłem znów zacząć jasno myśleć.
Parker i Uliczne Wilki nie są odpowiedzialni za morderstwa w zeszłym miesiącu. Nie są przez to ani trochę mniej niebezpieczni. Są likantropami, o jakich mówił Bob, i teraz rozumiałem, dlaczego tak się ich bano. To ludzie o duszach bestii, owładnięci dzikością tak wielką, że może pozbawić ich cech ludzkich, nie zmieniając ani jednej komórki ciała. Żyją w stadzie, a Parker jest ich przywódcą. Zagroziłem jego dominacji swoim bezsensownym, nieprzemyślanym wejściem i teraz on nie może mi pozwolić żyć, żeby samemu nie zostać zabitym. Więc znów ktoś będzie mnie ścigał, usiłując mnie zabić. Ponadto wszystkie te problemy dostałem gratis, a dalej nie mam żadnego śladu, który by mnie doprowadził do sprawcy morderstw.
Może czas wyjechać na trochę z miasta. Dumałem nad tym przez dwa czy trzy skrzyżowania, po czym pokręciłem głową. Nie będę uciekał. Sam sobie narobiłem kłopotów i sam z nich wyjdę. Muszę zostać i pomóc Murphy złapać mordercę, pomóc uratować czyjeś życie przed następną pełnią księżyca. A jeśli Parker będzie chciał mnie zabić, przekona się, że nie tak łatwo wykończyć wykwalifikowanego maga.
Mocno chwyciłem kierownicę. Jeśli już do tego dojdzie, ja zabiję jego. Wiem, że potrafię. Jak sądzę, Parker i jego likantropy nie są właściwie istotami ludzkimi. Pierwsze Prawo Magii - „nie zabijaj” - niekoniecznie musi ich dotyczyć. Mógłbym uzasadnić użycie śmiertelnej magii przed Białą Radą.
Nie mógłbym tylko poradzić sobie sam ze sobą. Nie byłbym w stanie pozbyć się odrazy, na samą myśl, że posłużyłem się narzędziem stworzonym z samej esencji życia, z jego energii, w celu odebrania komuś życia. Magia to coś więcej niż tylko źródło energii, jak elektryczność czy ropa naftowa. To moc, owszem, ale także mnóstwo innych rzeczy. Magia to wszystko to, co najpotężniejsze w naturze, w ludzkim sercu i duszy. W porównaniu z magią w jej czystej postaci wszelkie magiczne sztuczki wydają się prymitywne i niezdarne. Więcej jest magii w pierwszym śmiechu dziecka niż w burzy z piorunami wyczarowanej przez maga i niech nikt nie próbuje twierdzić, że jest inaczej.
Magia bierze się z tego, co ma się w sobie. Jest częścią osoby. Zaklęcie, w które mag nie wierzy, nie zadziała.
Nie chciałem wierzyć, że zabijanie leży w mojej naturze. Nie chciałem myśleć o tej części mnie, która czerpie mroczną radość z gromadzenia mocy i używania jej zgodnie ze swoim widzimisię, nie zważając na wszystko inne. Moc jest także w nienawiści, w gniewie, w żądzy, w chciwości i w pysze. Wiedziałem, że ciemna strona mojej duszy chętnie posłużyłaby się magią do zabijania, a potem chciałaby więcej. Jest czarna magia i łatwo jej użyć. Łatwo i zabawnie.
Stanąłem na parkingu swojego biurowca i przetarłem oczy. Nie chcę nikogo zabijać, ale Parker i jego gang mogą nie dać mi możliwości wyboru. Być może będę zmuszony zabić wiele razy, jeśli sam chcę żyć.
Starałem się nie myśleć zbyt dużo o tym, kim bym się wtedy stał. Spalę ten most, kiedy do niego dojdę.
Teraz wejdę na górę i spędzę resztę dnia w biurze. Poczekam, aż Murphy zadzwoni i będę jej służyć pomocą, najlepiej jak potrafię. Będę miał oczy i uszy otwarte na wypadek, gdyby Parker lub ktoś z jego gangu chciał mnie zaatakować. Poza tym niewiele mogę zrobić i jest to cholernie frustrujące.
Wszedłem na górę, otworzyłem drzwi biura i zapaliłem światło. Gentleman Johnny Marcone siedział przy moim biurku, ubrany w granatowy garnitur, a zwalisty ochroniarz, pan Hendricks, stał za jego plecami. Marcone uśmiechnął się na mój widok, ale kąciki jego oczu pozostały nieruchome.
- A, pan Dresden. Dobrze. Musimy porozmawiać.
Oczy Marconego miały barwę starych, zużytych banknotów dolarowych. Ogorzała twarz i głęboka opalenizna wskazywały, że spędza dużo czasu na powietrzu. W kącikach oczu i ust rysowały się zmarszczki, jakby od uśmiechu, jednak ten uśmiech rzadko był szczery. Na garnitur musiał wydać co najmniej tysiąc dolarów. Siedział swobodnie na moim krześle - przypominam, moim - i przywitał mnie z profesjonalną obojętnością.
Stojący za nim pan Hendricks wyglądał jak najlepszy zawodnik drużyny uniwersyteckiej, nie dość bystry, żeby przejść na zawodowstwo. Obwód jego szyi był równy mojemu obwodowi w pasie, a jego łapsko tak wielkie, że mogło przykryć moją twarz i tak silne, że z łatwością mogłoby ją zmiażdżyć. Rude włosy miał modnie przycięte. Garnitur leżał na nim źle, a on nosił go tak, jakby w każdej chwili gotów był zedrzeć go z siebie i zamienić się w Hulka Hogana. Nie widziałem jego broni, byłem jednak pewien, że ją ma.
Stojąc w drzwiach, wpatrywałem się w Marconego przez chwilę, ale moje spojrzenie nie wprawiło go w zmieszanie. Spotkał się już z moim wzrokiem i ocenił mnie w dużo większym stopniu niż ja jego. Nie bał się patrzeć mi w oczy.
- Wynoś się z mojego biura - powiedziałem.
Wszedłem do środka i zamknąłem drzwi.
- Zaraz, zaraz, panie Dresden - odezwał się Marcone karcącym, ojcowskim tonem. - Czy tak się mówi do wspólnika w interesach?
Spojrzałem na niego spode łba.
- Nie jestem twoim wspólnikiem. Jesteś szumowiną. Najgorszym przestępcą, jakiego znało kiedykolwiek to miasto. Któregoś dnia gliny cię dopadną, ale zanim to się stanie, nie muszę tolerować cię w swoim biurze. Wynoś się.
- Policja - powiedział Marcone z przyganą - powinna być kierowana przez prywatne agencje, a nie państwowe instytucje. Lepsza płaca, większe korzyści...
- Ułatwione przekupstwo, korupcja, manipulacja - wszedłem mu w słowo.
Marcone uśmiechnął się.
Zdjąłem prochowiec i rzuciłem go na stolik na wprost drzwi, ten, na którym wykładałem broszurki w rodzaju: Czarownice i ty, Chcesz czarować? Spytaj mnie jak! Odwiązałem różdżkę od rzemyka i położyłem ją jak gdyby nic, przed sobą. Z satysfakcją spostrzegłem, że Hendricks zesztywniał na widok różdżki. Pamiętał, do czego doprowadziłem Pierwszą Ligę na wiosnę.
Spojrzałem na Marconego.
- Jeszcze tu jesteś?
Marcone splótł przed sobą ręce.
- Chciałbym panu złożyć propozycję, panie Dresden.
- Nie - uciąłem.
Zachichotał.
- Myślę, że powinien mnie pan wysłuchać.
Popatrzyłem mu w oczy i uśmiechnąłem się blado.
- Nie. Wynoś się.
Jego ojcowski ton ulotnił się, w oczach pojawił się chłód.
- Nie mam ani czasu, ani cierpliwości na pańskie dziecinady, panie Dresden. Giną ludzie. Pan teraz pracuje nad tą sprawą. Ja mam dla pana informację i jej panu udzielę. Za odpowiednią cenę.
Poczułem, że staję na baczność. Gapiłem się na niego przez chwilę, po czym powiedziałem:
- Dobrze. Proszę podać cenę.
Marcone wyciągnął rękę, a Hendricks podał mu teczkę na papiery. Marcone położył ją na zniszczonym drewnianym blacie mojego biurka i otworzył.
- To jest kontrakt, panie Dresden. Dotyczy zatrudnienia pana w mojej firmie jako doradcy do spraw bezpieczeństwa osobistego. Warunki są bardzo korzystne. To pan określa swój czas pracy, przy minimum pięciu godzinach miesięcznie. Może pan teraz wpisać sumę swojego honorarium. Chcę po prostu sformalizować nasze kontakty zawodowe.
Podszedłem do biurka. Dostrzegłem, że Hendricks przesunął punkt ciężkości ciała, jakby szykował się do skoku na mnie, ale zignorowałem go. Podniosłem teczkę i przejrzałem kontrakt. Nie znam się zbyt dobrze na prawie, ale sformułowania tego typu umowy nie są mi obce. Marcone stał się bardzo hojny. Proponował mi pracę marzeń, praktycznie bez zobowiązań i tyle pieniędzy, ile sobie zażyczę. Była nawet klauzula stwierdzająca, że nie oczekuje się ode mnie działań niezgodnych z prawem.
Z tymi pieniędzmi mógłbym wieść żywot, o jakim marzyłem. Mógłbym przestać ściubić każdego dolara i zdzierać buty, pracując dla każdego paranoika, który zechce mnie zatrudnić, żebym śledził nawiedzoną krowę jego ciotecznej babki. Mógłbym nareszcie poczytać, poświęcić się badaniom magicznym, które korciły mnie od lat. Nie będę żył wiecznie i każda godzina stracona na uganianie się za UFO oznaczała o jedną godzinę mniej na coś, co naprawdę chciałbym robić.
To była cholernie kusząca propozycja.
To była aksamitna obroża.
- Masz mnie za idiotę? - spytałem, rzucając kontrakt na biurko.
Brwi Marconego uniosły się, otworzył usta.
- Czy chodzi o czas pracy? Powinienem obniżyć minimum do jednej godziny tygodniowo? Miesięcznie?
- Nie chodzi o czas pracy - powiedziałem.
Rozłożył ręce.
- Więc o co?
- O towarzystwo. O świadomość, że handlujący narkotykami morderca wymaga ode mnie lojalności. Nie podoba mi się sposób, w jaki zdobywasz pieniądze. Jest na nich krew.
Marcone zmrużył swoje zimne oczy.
- Proszę się dobrze zastanowić, panie Dresden. Nie złożę tej propozycji po raz drugi.
- Pozwól, że ja ci coś zaproponuję, John - powiedziałem. Zobaczyłem, że drgnął mu policzek, kiedy zwróciłem się do niego po imieniu. - Powiedz mi, co wiesz, a ja zrobię, co mogę, żeby go dopaść, zanim on dopadnie ciebie.
- Na jakiej podstawie sądzi pan, że jestem zaniepokojony, panie Dresden? - zapytał Marcone, zabarwiając swoje słowa lekkim odcieniem pogardy.
Wzruszyłem ramionami.
- Twój wspólnik i jego ulubiony ochroniarz wypatroszeni w zeszłym miesiącu. Twój człowiek rozszarpany na strzępy zeszłej nocy. Potem ty wypełzasz spod kamienia i machasz mi przed nosem informacją, która ma mi pomóc złapać mordercę, a jednocześnie usiłujesz zrobić ze mnie swojego goryla.
Pochyliłem się i oparłem łokcie na blacie biurka. Moje oczy znalazły się o parę centymetrów od jego.
- Zaniepokojony, John?
Przez twarz znów przebiegł mu skurcz.
- Oczywiście, że nie, panie Dresden - skłamał. - Ale nie da się osiągnąć w życiu tego, co ja, będąc nieostrożnym.
- Tylko bezdusznym, prawda?
Marcone walną dłonią w blat biurka i wstał. Podniosłem się również i stałem nad nim, nie przestając patrzeć mu w oczy.
- Jestem człowiekiem interesu, panie Dresden. Wolałby pan anarchię na ulicach? Wojnę pomiędzy rywalizującymi władcami świata przestępczego? Ja wprowadziłem ład w ten chaos.
- Nie. Ty tylko sprawiłeś, że chaos jest bardziej wydajny i zorganizowany - odpaliłem. - Przyklejaj sobie do tego piękne etykietki, ale nie zmienia to faktu, że jesteś draniem. Pieprzonym zwierzęciem, które trzeba trzymać w klatce. Niczym więcej.
Twarz mu zbladła. Zacisnął szczęki, powstrzymując słowa gniewu. Ugodziłem go ciężko, wylewając cały swój gniew z pasją, która wymknęła się spod kontroli. Frustracja i strach znalazły wyraz w jadowitych słowach, które cisnąłem w niego jak garść metalowych odłamków.
- Co to jest, John? Co to może być? Widziałeś swojego człowieka? Widziałeś, jak rozszarpali mu twarz? Widziałeś, jak wypruli mu flaki? Ja widziałem. Czułem smród jego wnętrzności. Możesz sobie wyobrazić, że będziesz następny, John?
- Proszę mnie tak nie nazywać - głos Marconego, spokojny i zimny, zdołał wyhamować mój impet. - Gdybyśmy byli w miejscu publicznym, panie Dresden, kazałbym pana zabić za zwracanie się do mnie w ten sposób.
- Gdybyśmy byli w miejscu publicznym - powiedziałem - mógłbyś spróbować.
Wyprostowałem się i spoglądałem na niego z góry, nie zważając na milczącą obecność Hendricksa.
- A teraz dość. Wynoś się z mojego biura.
Marcone wygładził na sobie marynarkę i poprawił krawat.
- Zakładam, panie Dresden, że zamierza pan dalej uczestniczyć w tym policyjnym dochodzeniu.
- Oczywiście.
Marcone wyszedł zza biurka, minął mnie i skierował się do drzwi. Hendricks podążył za nim, ogromny i milczący.
- W swoim własnym interesie muszę przyjąć pańską propozycję i dopomóc śledztwu jak tylko mogę. Proszę sprawdzić nazwisko Harley MacFinn. Spytać o projekt Drogi Północno-Zachodniej. Zobaczyć, dokąd to pana zaprowadzi.
Otworzył drzwi.
- Dlaczego miałbym ci wierzyć? - spytałem.
Obejrzał się.
- Widział pan moją duszę, panie Dresden. Zna mnie pan tak dogłębnie i osobiście, że nie potrafię ocenić znaczenia tego. Tak samo ja znam pana. Powinien pan wiedzieć, że mam ważne powody, żeby panu pomóc i że informacja jest pewna.
Znów uśmiechnął się lodowato.
- Powinien też pan wiedzieć, że niemądrze było robić sobie ze mnie wroga. To nie musiało się tak odbywać.
Zmrużyłem oczy.
- Jeśli znasz mnie tak dobrze, powinieneś wiedzieć, że nie mogło być inaczej.
Zacisnął wargi i nie próbował już mnie skarcić.
- Szkoda. Naprawdę szkoda.
Wyszedł. Świńskie oczka Hendricksa spojrzały na mnie groźnie, po czym on również opuścił moje biuro. Drzwi zamknęły się za nimi.
Uszło ze mnie powietrze. Wydech był długi i urywany. Osunąłem się na biurko. Ukryłem twarz w dłoniach i zauważyłem, że drżą. Nie zdawałem sobie sprawy z głębi obrzydzenia, jakie czułem do Marconego i wszystkiego, co uosabiał. Nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo mi zaszkodziło to, że łączono jego nazwisko z moim. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bardzo miałem chęć rzucić się na tego człowieka i walnąć go pięścią w nos.
Trwałem tak przez parę minut, serce mi waliło, nie mogłem złapać tchu. Teoretycznie Marcone mógłby mnie zabić. Mógłby kazać Hendricksowi rozszarpać mnie albo wpakować mi kulę, ale tego nie zrobił. Nie mógł mnie wyeliminować. Nie teraz. Zbyt wiele wysiłku włożył w rozpuszczenie w świecie przestępczym pogłoski, że zawarliśmy ze sobą przymierze. Musiał działać subtelniej. Nic by mu nie dało, gdyby Hendricks rozwalił mi łeb.
Zastanawiałem się nad tym, co mi powiedział i dlaczego właściwie przyjął moją propozycję. Był w niebezpieczeństwie. Coś go przeraziło. Coś, czego nie rozumiał i nie wiedział, jak z tym walczyć. To dlatego chciał mnie zatrudnić. Jako mag potrafię przekształcić nieznane w coś, co da się zmierzyć. Odbieram nadprzyrodzonym bytom ich przerażający wymiar i ułatwiam ludziom radzenie sobie z nimi. Marcone chciał mieć mnie po swojej stronie, chciał, bym mu pomógł uwolnić się od lęku. Lęku przed tym, co czai się w mroku.
Cholera, jakie to ludzkie.
Skrzywiłem się. Wolałbym go nienawidzić, ale mogłem się zdobyć jedynie na wstręt, i może jeszcze na gniew. Zbyt wiele było prawdy w tym, co mówił. Marcone jest biznesmenem. Ogranicza przemoc na ulicach, jednocześnie ładując dolary zarobione na zbrodni w rozwój miasta. Chroni ciało miasta, zarazem wysysając z niego krew i zatruwając duszę. To niczego nie zmienia.
Jednak to, że człowiek, którego znam, drapieżnik o duszy tygrysa, biznesmen morderca boi się czegoś, z czym ja mam się zmierzyć, zbiło mnie z tropu. I śmiertelnie przeraziło.
To także nieistotne. Można się bać. Nie można tylko pozwolić, by strach powstrzymał cię od tego, co masz zrobić.
Usiadłem na biurku, zmuszając się, żeby nie myśleć o krwi, kłach i przerażającej śmierci. Potem zająłem się Harleyem MacFinnem i projektem Drogi Północno-Zachodniej.
Demon uwięziony w kręgu przywoływania wrzeszczał, uderzał krabimi szczypcami w niewidzialną barierę, ciskał na wszystkie strony, aż trzeszczał chitynowy pancerz okrywający jego ciało.
- Zadowolony, Chauncy? - spytałem go.
Demon wyprostował się i odpowiedział z doskonałym oksfordzkim akcentem:
- Raczej tak. Rozumiesz, że muszę dopełnić formalności.
Następnie wyciągnął spod pancerza zupełnie niestosowne okulary w drucianej oprawie i nadział je na swój ogromny nochal w kształcie dzioba.
- Masz pytania?
Odetchnąłem z ulgą i przysiadłem na brzegu stołu laboratoryjnego. Uprzątnąłem cały bałagan zalegający na podłodze wokół kręgu. Mógłbym to zrobić później, jednak wolałem nie ryzykować. Nawet jeśli moje stosunki zawodowe z Chaunzaggorothem układały się raczej dobrze, zawsze mogłem poplątać coś z przywoływaniem. A istnieją pewne protokolarne zasady, do których istota demoniczna ma obowiązek się stosować. Powinna na przykład stawiać opór każdemu śmiertelnemu magowi, który ją przywoła. Kolejna zasada: powinna próbować wyzwolić się z kręgu, a jeśli tego dokona, musi dołożyć wszelkich starań, żeby pozbawić maga życia. W gruncie rzeczy, dużo łatwiej i bezpieczniej wydobywać informacje z elfów i duchów żywiołów, ale Bob wrócił z niczym ze swego rekonesansu. Od miejscowych duchów nie uzyskał żadnej informacji. Cóż, nie zawsze są na bieżąco. Wyczerpany Bob schował się do swojej czaszki i nie był w stanie służyć mi dalszą pomocą.
Byłem zatem zmuszony zwrócić się o pomoc do świata podziemnego. Oni wiedzą, czy jesteś dobry, czy zły, a Święty Mikołaj to przy nich harcerzyk.
- Chauncy, potrzebuję informacji o pewnym człowieku. Nazywa się Harley MacFinn. I o czymś, nad czym pracuje, a co nazywa się Droga Północno-Zachodnia.
Chauncy w zamyśleniu zastukał szczypcami.
- Rozumiem. Zakładając, że mam tę informację, ile jest ona dla ciebie warta?
- Na pewno nie mojej duszy - prychnąłem - więc nawet z tym nie wyjeżdżaj. Wiesz, sam mógłbym zdobyć te informacje, gdybym pogrzebał parę dni.
Chauncy po ptasiemu przekrzywił głowę.
- Ach, zatem istotny jest czas, czyż nie? Przyznaj, Harry Dresdenie. Nie przywołałeś mnie ot tak sobie. Możliwe zagrożenie, zarówno z mojej strony, jak i ze strony twojej Białej Rady jest zbyt wielkie.
Spojrzałem na niego spode łba.
- Nie łamię żadnego z Praw Magii - powiedziałem. - Nie pozbawiam cię twojej woli, więc przestrzegam Czwartego Prawa. Nie uwolniłeś się, więc jestem w zgodzie z Siódmym Prawem. Rada może mnie pocałować gdzieś.
Skóra na wale nadoczodołowym Chauncy’ego zmarszczyła się.
- Z pewnością jest to barwny eufemizm, a nie wyraz rzeczywistego pragnienia.
- Tak jest.
Chauncy poprawił sobie okulary na nosie.
- Moralne i etyczne implikacje twojej postawy są fascynujące, Harry Dresdenie. Nie przestaję się zdumiewać, że pozostajesz w łaskach Rady. Jako że większość członków Rady nie miałaby nic przeciwko temu, by ich egzekutor cię zgładził, powinni się dowiedzieć, że celowo i świadomie przywołujesz na ten świat demona, że wzywałeś mnie nie raz, ale wielokrotnie. Postawa, jaką prezentujesz, przystoi raczej moim pobratymcom z Niższego Świata...
- ...więc powinienem przejść na waszą stronę, zaakceptować siły ciemności i tak dalej - dokończyłem za niego z westchnieniem. - Piekło wzywa, Chauncy. Dlaczego wciąż próbujesz mnie namówić, żebym przystał do Niższego Świata, co?
- Przyznaję, że uzyskałbym wyższy status, gdybym wprowadził w nasze szeregi duszę twojego kalibru - odparł. - Na dodatek uwolniłoby mnie to od pewnych uciążliwych obowiązków, przy których przykre wizyty w twoim świecie wydają się przyjemnością.
- Cóż, nie dostaniesz dziś mojej duszy - stwierdziłem - więc albo zaproponujesz coś innego, albo uznamy negocjacje za zakończone i odeślę cię z powrotem.
Demon wzdrygnął się.
- Tak. Doskonale. Nie postępujmy pochopnie, Harry Dresdenie. Dysponuję informacją, której potrzebujesz. W dodatku wiem coś, czego ty nie wiesz, a co pozwoliłoby ci ocalić własne życie i życie innych. Zważywszy na sytuację, nie sądzę, aby cena, jakiej żądam, była wygórowana: chcę poznać twoje kolejne imię.
Żachnąłem się. Demon znał już dwa z moich imion. Gdyby usłyszał moje pełne imię z moich ust, mógłby go użyć na wiele magicznych sposobów przeciwko mnie. Tym się specjalnie nie przejmowałem - demonom i podobnym istotom nie jest łatwo za sprawą magii wydostać się z Nigdynigdy, świata duchowego leżącego poza światem fizycznym, który zamieszkujemy. Jednak Chaunzaggoroth służy za źródło informacji wielu magom, którzy w potrzebie zwracają się ku Światu Podziemi. Obawiałem się, że któryś z nich mógłby poznać w ten sposób moje imię. Chauncy nie mylił się - niejednego członka Białej Rady ucieszyłaby moja śmierć. Gdyby któryś z nich poznał moje imię w pełnym brzmieniu, mógłby wykorzystać je przeciwko mnie i albo po prostu pozbawić mnie życia, albo posługując się magią, zmusić mnie do popełnienia czynu będącego jawnym pogwałceniem jednego z Siedmiu Praw Magii, co sprowadziłoby na mnie wyrok śmierci.
Z drugiej strony jednak Chauncy nigdy mnie nie okłamał. Jeśli mówił, że ma informację, która może ocalić ludzkie życie - miał ją bez wątpienia. Cholera, mógł nawet wiedzieć, kto jest mordercą, choć zdolność rozróżniania tożsamości poszczególnych osób jest u demonów niezbyt rozwinięta. Zdecydowałem się zaryzykować.
- Przyjmuję - zgodziłem się. - Pełna informacja na interesujący mnie temat w zamian za następne z moich imion.
- Zgoda. - Chauncy skinął głową.
- W porządku. Chodzi mi o informacje o MacFinnie i projekcie Drogi Północno-Zachodniej.
- Doskonale - powiedział Chauncy. - Harley MacFinn jest dziedzicem pokaźnej fortuny wyrosłej na kopalniach węgla i budowie kolei na przełomie XIX i XX wieku. Jest jednym z dziesięciu najbogatszych ludzi w kraju, znanym pod nazwą Stany Zjednoczone. Służył w Wietnamie. Po powrocie do swego kraju zaczął wycofywać się z interesów, zyskując na sprzedaży udziałów. Jego ulubiony kolor to czerwony, rozmiar obuwia...
- Możemy pominąć drobne szczegóły, o ile nie uznasz, że są istotne - powiedziałem. - Mógłbym słuchać przez cały dzień o jego ulubionych potrawach i jego problemach w szkole średniej, ale korzyść z tego byłaby żadna. Sięgnąłem po notes i zacząłem pisać.
- Jak sobie życzysz - rzekł uprzejmie Chauncy. - Przez ostatnie kilka lat przedmiotem jego zabiegów jest Droga Północno-Zachodnia. Projekt zmierza do zakupu ogromnych połaci terenu, ciągnących się od środkowej części Gór Skalistych na południowym zachodzie Ameryki w kierunku północno-zachodnich obszarów Kanady, i stworzenia tam rezerwatu umożliwiającego migrację amerykańskich dzikich zwierząt.
- Chce sobie zrobić z Gór Skalistych swój prywatny plac zabaw?! - wykrzyknąłem.
- Nie, Harry Dresdenie. Chce wykupić tereny, które nie należą do państwa i darować je, pod warunkiem uzyskania gwarancji rządowych, że wejdą w skład projektu Drogi Północno-Zachodniej. Ma znaczące poparcie ekologów w całym kraju. Jeśli uda mu się zdobyć te tereny, poprze go również twój rząd.
- No, no! - Byłem pod wrażeniem. - Mówisz, że ma silne poparcie. Kto zatem chce mu przeszkodzić?
- Przemysłowcy, którzy szukają możliwości ekspansji na północnym zachodzie - odparł Chauncy.
- Niech zgadnę. Należał do nich James Harding III - powiedziałem, notując.
- Skąd wiesz?
- W zeszłym miesiącu został zabity, wraz ze swoim ochroniarzem, przez wilkołaka. Zginęło również kilku innych ludzi.
Chauncy rozpromienił się.
- Jesteś mądrym człowiekiem, Harry Dresdenie. Tak. James Douglas Harding III był szczególnie zainteresowany zablokowaniem zakupu terenów przez MacFinna. Przybył do Chicago na negocjacje z MacFinnem, ale zginął przed ich zakończeniem.
Przymknąłem na chwilę oczy, żeby to przemyśleć.
- No dobra. Harding przyjeżdża do miasta, żeby rozmawiać z MacFinnem. Harding ma konszachty z Marconem, więc może nawet Marcone gości ich u siebie. Hardinga i jego ochroniarza wykańcza wilkołak. A zatem... MacFinn jest rzeczonym wilkołakiem?
Chauncy uśmiechnął się, co stanowiło dość przerażający widok.
- MacFinn jest potomkiem starego rodu wywodzącego się z wyspy znanej jako Irlandia. Ród ma godną uwagi historię. Niegdyś, w pomroce dziejów, jak głosi legenda, człowiek znany jako święty Patryk przeklął jego przodka, by ten przy każdej pełni księżyca zamieniał się w krwiożerczą bestię. Klątwa zawiera dwie klauzule. Po pierwsze, jest dziedziczna i przechodzi z pokolenia na pokolenie, w każdym pokoleniu dotykając jednego z członków rodu. Po drugie, przeklęta linia rodu nigdy, przenigdy nie wygaśnie, będzie trwała po kres dni.
Zapisałem skrzętnie.
- Zrobił to katolicki święty?
Chauncy wydał dźwięk wyrażający głęboki niesmak.
- Nie odpowiadam za to, jakiego rodzaju ludzi zatrudnia druga strona, magu. Ani za stosowaną przez nich taktykę.
- Biorąc pod uwagę źródło, chyba powinienem to potraktować jako stronniczą opinię. Twoi postępują tysiąckrotnie gorzej - zauważyłem.
- Cóż, prawda - przyznał Chauncy. - My jednak przynajmniej pozostajemy w zgodzie z tym, kim jesteśmy i za czym się opowiadamy.
- Niech ci będzie - prychnąłem. - Teraz to wszystko zaczyna nabierać sensu. MacFinn to loup-garou, jeden z legendarnych potworów. Wolny czas spędza na czynieniu dobra, tworzy rezerwat dla wszystkich stworzeń pokrytych sierścią, ale Harding staje mu na drodze. MacFinn ogarnięty żądzą mordu usuwa go.
Tu zmarszczyłem brwi.
- Jednak Harding był ostatnią osobą, która zginęła w zeszłym miesiącu. Jeśli to MacFinn zabijał, Harding powinien być pierwszy.
Wpatrywałem się w Chauncy’ego.
- Czy MacFinn jest mordercą?
- MacFinn jest mordercą - odpowiedział Chauncy. - Jednak wśród rodzaju ludzkiego jest on jednym z wielu i wcale nie najpotworniejszym.
- Czy to on zamordował ochroniarza Johnny’ego Marconego? I parę innych osób w zeszłym miesiącu?
- Nie mam jednoznacznych informacji na ten temat, Harry Dresdenie - powiedział Chauncy, a jego czarne oczy zabłysły. - Może za cenę następnego imienia mógłbym przepytać moich pobratymców i udzielić ci bardziej precyzyjnej odpowiedzi.
Naburmuszyłem się.
- Nie ma takiej możliwości. Czy wiesz, kto zamordował pozostałych ludzi w zeszłym miesiącu?
- Wiem - przyznał Chauncy. - Zabójstwo jest jednym z grzechów głównych. Jeśli chodzi o grzechy, musimy być na bieżąco.
Pochyliłem się ku niemu w napięciu.
- Kto?
Chauncy zaśmiał się zgrzytliwie.
- Doprawdy, Harry Dresdenie! Po pierwsze, nasza transakcja dotyczyła informacji na temat MacFinna i Drogi Północno-Zachodniej. A po drugie, nie wolno mi udzielić odpowiedzi na takie wprost zadane pytanie i wiesz o tym. Mogę się angażować w sprawy śmiertelników tylko do pewnych granic.
Sfrustrowany odetchnąłem i potarłem powieki.
- No tak, tak. Dobrze, Chauncy. Co jeszcze możesz mi powiedzieć?
- Tylko tyle, że Harley MacFinn zaplanował spotkanie z Johnnym Marconem jutro wieczorem, żeby kontynuować rozmowy.
- Poczekaj. Czy Marcone jest teraz głównym przeciwnikiem projektu?
- Dobrze mówisz - przytaknął Chauncy. - Po śmierci Hardinga przejął kontrolę nad większością ich wspólnych interesów.
- A zatem... Marcone miał fantastyczny motyw, skorzystał na śmierci Hardinga. Poszerzył granice swojego finansowego imperium i zyskał pozycję, dzięki której będzie mógł wycisnąć z MacFinna, ile się da.
Chauncy poprawił okulary w drucianej oprawie.
- Twoje rozumowanie wydaje się poprawne.
Stukałem ołówkiem w notes, wpatrując się w to, co napisałem.
- Tak. Ale to nie wyjaśnia, czemu zginęli też inni. Ani kto to zrobił. O ile oczywiście Marcone nie ma zgrai wilkołaków na usługach.
Przygryzłem wargę, przypominając sobie spotkanie w warsztacie Pełnia Księżyca.
- Czy coś jeszcze? - spytał Chauncy z nienaganną dykcją.
- Tak - powiedziałem. - Gdzie mogę znaleźć MacFinna?
- Ralston Place 888.
Zapisałem.
- Przecież to jest tu, w Chicago. Na Gold Coast.
- A ty się spodziewałeś, że gdzie będzie mieszkał miliarder w Chicago, Harry Dresdenie? A teraz wydaje się, że wypełniłem już swoje zobowiązanie, więc oczekuję zapłaty.
Chauncy dreptał niecierpliwie w przód i w tył, zamknięty w kręgu. Czas spędzony na ziemi zaczynał go nużyć. Skinąłem głową.
- Nazywam się Harry Blackstone Dresden - powiedziałem, celowo pomijając w całym ciągu słów „Copperfield”, jednak zachowując właściwą wymowę i intonację.
- Harry Blackstone Dresden - powtórzył Chauncy starannie. - Harry, jak Harry Houdini? Blackstone jak ten iluzjonista?
Przytaknąłem.
- Mój tata występował jako muzyk. Kiedy się urodziłem, nadał mi te imiona. To byli jego bohaterowie. Myślę, że gdyby moja matka nie zmarła przy porodzie, dałaby mu za to klapsa.
Zanotowałem jeszcze parę szczegółów, żeby mi nie umknęły.
- Faktycznie - zgodził się Chauncy. - Twoja matka była bardzo bezpośrednią kobietą, jednak zawsze działała z rozmysłem. Jej strata bardzo nas wszystkich zasmuciła.
Zdumiony zamrugałem powiekami i wypuściłem z palców ołówek, gapiąc się na demona.
- Ty... ty znałeś moją matkę? Znałeś Margaret Gwendolin Dresden?
Chauncy patrzył na mnie beznamiętnie, bez wyrazu.
- Wielu w naszym świecie było... znało ją, Harry Blackstonie Dresdenie, choć pod innym imieniem. Jej przyjście było zawsze wyczekiwane z wielką niecierpliwością, ale Książę Ciemności zgubił ją w końcu.
- Co chcesz przez to powiedzieć? O co ci chodzi?
Oczy Chauncy’ego rozbłysły chciwie.
- Czy nie znasz przeszłości swojej matki, panie Dresden? Szkoda, że nie zgadało się o tym wcześniej. Mógłbyś dodać to do naszej transakcji. Oczywiście, gdybyś zechciał poświęcić następne imię, żeby się dowiedzieć o przeszłości swojej matki, o jej... - w głosie demona zabrzmiała rezerwa - odosobnieniu, o nienaturalnej śmierci obojga swoich rodziców, jestem pewien, że moglibyśmy się dogadać.
Zazgrzytałem zębami w nagłym przypływie dziecięcej złości. Serce waliło mi jak młotem. Mroczna przeszłość mojej matki? Domyślałem się, że była czarownicą, ale nigdy nie znalazłem żadnych dowodów. Nienaturalna śmierć? Mój ojciec miał tętniaka i odszedł we śnie, kiedy byłem mały. Moja matka zmarła przy porodzie. Ale czy na pewno?
Poczułem nagłe, palące pragnienie poznania prawdy, biorące się z wnętrza i przepełniające moje ciało. Kim była moja matka, co wiedziała? Zostawiła mi swój srebrny pentagram, ale nie miałem pojęcia, jaka była naprawdę. Znałem ją tylko z opowieści mojego łagodnego, może zbyt wyrozumiałego ojca. Kim byli moi rodzice? Jak umarli i dlaczego? Czy zostali zamordowani? Czy mieli wrogów? Jeśli tak, to czy są to teraz moi wrogowie?
Mroczna przeszłość mojej matki... Czy to wyjaśnia moją własną fascynację ciemnymi mocami, moje nie do końca należyte stosowanie się do zasad ustanowionych przez Białą Radę, jeśli uznałem te zasady za idiotyczne lub niewygodne?.
Patrzyłem na demona i czułem się jak dureń. Dałem się nabrać. Machał mi przed nosem tą wiedzą jak przynętą. Chciał zdobyć moje pełne imię albo jeszcze więcej.
- Mogę ci ich pokazać, Harry Blackstonie Dresdenie takimi, jakimi byli naprawdę - zapewnił mnie Chaunzaggoroth słodkim głosem. - Nigdy nie widziałeś twarzy swojej matki. Mogę ci to dać. Nigdy nie słyszałeś jej głosu. Dzięki mnie możesz go usłyszeć. Nie masz pojęcia, jakiego rodzaju ludźmi byli twoi rodzice. Kto wie, może masz gdzieś jakąś rodzinę? Rodzina, Harry Blackstonie Dresdenie. Krew. Krewni. A każdy z nich tak samotny i udręczony jak ty.
Wpatrywałem się w obrzydliwą postać demona i słuchałem jego kojącego, uspokajającego głosu. Rodzina. Czy to możliwe, że mam rodzinę? Ciotki? Wujów? Kuzynów? Czy tak jak ja poruszają się w sekretnej społeczności magów, ukrytej przed światem, przed wzrokiem śmiertelników?
- Cena jest stosunkowo niewysoka. Na co ci nieśmiertelna dusza, kiedy ciało się z nią rozstanie? Co ci szkodzi podać mi to jedno imię? Taka okazja może już się nie powtórzyć.
Demon napierał szczypcami na niewidoczną barierę magicznego kręgu. Jego pysk czy raczej dziób aż trząsł się z podniecenia.
- Nie ma mowy - powiedziałem spokojnie. - Nie ma umowy. Chaunzaggorothowi opadła szczęka.
- Ależ Harry Blackstonie Dresdenie... - zaczął.
Nie zdawałem sobie sprawy, że krzyczę, dopóki nie spostrzegłem, że się wzdrygnął.
- Powiedziałem, nie ma mowy! Myślisz, że jestem jakimś durniem, który da ci się oszukać, ty diabelski pomiocie? Bierz, co dostałeś, i spadaj, i ciesz się, że nie odsyłam cię do domu z połamanymi kośćmi i rozwaloną gębą.
Oczy Chaunzaggorotha zapłonęły gniewem. Ciskał się o barierę, wyjąc wściekle, żądny krwi. Wyciągnąłem wyprostowaną rękę i wyrzuciłem z siebie z pogardą:
O nie, co to, to nie, ty oślizgła kupo gówna!
Wola demona starła się z moją i choć pot ściekał mi z czoła, zdobyłem się na jeszcze jeden wysiłek.
Chaunzaggoroth zaczął się zmniejszać, wyjąc z gniewu i bezsilności.
- Obserwujemy cię, magu! - krzyczał. - Idziesz poprzez cienie. Pewnej nocy potkniesz się i upadniesz. A kiedy to się stanie, my tam będziemy. Będziemy czekać, żeby cię pojmać. W końcu będziesz nasz.
Wykrzykiwał tak, dopóki nie skurczył się do rozmiarów łepka od szpilki, a wtedy znikł, czemu towarzyszył cichy dźwięk implozji. Pozwoliłem swojej ręce opaść i zwiesiłem głowę, ciężko dysząc. Trząsłem się cały, i to nie tylko z powodu przenikliwego chłodu panującego w laboratorium. Jak bardzo się myliłem co do Chaunzaggorotha! Traktowałem go jako pewne, choć niebezpieczne źródło informacji, i chciałem z nim ubić rozsądny interes. Jednak gniew, wściekłość i bezsilna złość, jakimi nasycone były jego ostatnie słowa, ukazały jego rzeczywiste oblicze demona. Okłamał mnie, oszukał co do swojej prawdziwej natury, omamił, a potem próbował zacisnąć pętlę. Czułem się jak ostatni idiota.
Na górze zadzwonił telefon. Rzuciłem się gwałtownie, roztrącając sterty przedmiotów na mojej drodze, przeskakując nad nimi, żeby jak najprędzej dotrzeć do drabiny i wspiąć się do mieszkania. Pokonałem stopnie, trzymając w ręku notes i dopadłem telefonu przy piątym dzwonku. W mieszkaniu było ciemno. W czasie gdy prowadziłem wywiad z demonem, zapadła noc.
- Tu Dresden - powiedziałem zdyszany.
- Harry - usłyszałem słaby głos Murphy - mamy następnego.
- Sukinsyn - rzuciłem. - Już jadę. Podaj mi adres. Otworzyłem notes i trzymałem ołówek w pogotowiu. Głos Murphy zabrzmiał głucho:
- Ralston Place 888. Na Gold Coast.
Zamarłem, wpatrując się w adres, który zapisałem. Adres, który podał mi demon.
- Harry? - odezwała się Murphy. - Słyszysz mnie?
- Słyszałem - powiedziałem. - Zaraz będę, Murph.
Odłożyłem słuchawkę i wyszedłem. Nade mną świecił księżyc w pełni.
Ralston 888 to elegancki budynek mieszkalny na Gold Coast, w najdroższej dzielnicy Chicago. Rosnące wokół drzewa niemal zupełnie przesłaniały widok. Wysoki żywopłot otaczający ogród stanowił dodatkową osłonę. Wjechałem na brukowany białymi kamieniami podjazd i zaparkowałem garbusa, dołączając do flotylli samochodów policyjnych i karetek pogotowia.
Migające niebieskie światła wyglądały w tej chwili wręcz przyjaźnie. Widywałem je już tyle razy, że poczułem się, jakbym wracał do domu, co lekko wytrąciło mnie z równowagi. Murphy musiała wezwać mnie natychmiast - nie było jeszcze furgonetki dochodzeniówki, tylko kilku funkcjonariuszy otaczało posiadłość żółtą taśmą.
Wysiadłem z samochodu, ubrany w dżinsy, kowbojską koszulę i buty, a mój stary czarny prochowiec łopotał mi wokół nóg. Wiatr był ostry, zimny. Księżyc wznosił się na niebie, słabo widoczny przez warstwę miejskiego smogu.
Ciarki przeszły mi po karku i stanąłem, przyglądając się szpalerom elegancko podświetlonych żywopłotów przystrzyżonych w różne kształty, grządkom kwiatów i krzewom. Nagle ogarnęła mnie pewność, że w ciemności ktoś jest. Czułem na sobie czyjś wzrok. Wpatrywałem się w noc, z wolna omiatając spojrzeniem ogród. Niczego nie dostrzegłem, ale mógłbym się założyć o duże pieniądze, że ktoś tam był. Po chwili wrażenie, że jestem obserwowany, ustąpiło. Wzdrygnąłem się. Wetknąłem ręce w kieszenie i czym prędzej skierowałem się w stronę budynku.
- Dresden! - zawołał ktoś. Zobaczyłem Carmichaela schodzącego po frontowych schodach. Carmichael był prawą ręką Murphy w wydziale specjalnym. Wzrostu poniżej przeciętnego, ponadprzeciętnej tuszy, nieprzeciętnie niechlujny, o oczkach bardziej świdrujących niż u większości ludzi, Carmichael był sceptykiem, niedowiarkiem i nadzwyczaj bystrym gliną. Jego krawat i mankiety koszuli poplamione były zupą, jak zwykle.
- Co za pieprzona sprawa. Jezu Chryste, Dresden. - Otarł pot z czoła.
Spojrzałem na niego spode łba, kiedy tak wchodziliśmy obok siebie po schodach.
- To chyba najuprzejmiejsze powitanie, jakie kiedykolwiek od ciebie usłyszałem. Czyżbyś zmienił zdanie i nie miał mnie już za oszusta?
Carmichael pokręcił głową.
- Nie. Nadal uważam, że jesteś gówno wart z tym całym swoim magicznym interesem. Ale, Chryste wszechmogący, są chwile, kiedy chciałbym, żeby tak nie było.
- Nigdy nie wiadomo - rzuciłem oschle. - Gdzie jest Murphy?
- W środku - powiedział Carmichael, krzywiąc się z odrazą. - Wejdziesz na górę po schodach. Całe to miejsce należy do tego faceta. Murphy wyobraża sobie, że możesz coś wiedzieć. Ja mam zostać na dole i zatrzymać federalnych, jak się pojawią.
Rzuciłem mu spojrzenie.
- Murphy wciąż się martwi, co powie wydział spraw wewnętrznych?
Carmichael skrzywił się.
- Te dupki z wewnętrznego rzuciliby się wszyscy na nią, gdyby wykopała federalnych. Chryste wszechmogący, czasami robi mi się niedobrze od tej całej polityki.
Pokiwałem głową, zgadzając się z nim i chciałem pójść dalej.
- Ej, Dresden! - zawołał za mną Carmichael.
Obejrzałem się przez ramię, spodziewając się znanych mi złośliwości i obraźliwych komentarzy. Przyglądał mi się bystrymi, przymrużonymi oczami.
- Słyszałem o tobie i Johnie Marconem. Co to za umowa?
Pokręciłem głową.
- Nie ma żadnej umowy. Łże, szumowina.
Carmichael przyglądał mi się badawczo.
- Ty nie jesteś dobrym kłamcą, Dresden. Nie sądzę, żebyś potrafił mówić o tym z kamienną twarzą. Wierzę ci.
- Ale nie wierzysz mi, kiedy mówię, że jestem magiem? - spytałem.
Carmichael skrzywił się i uciekł spojrzeniem w bok.
- Czy wyglądam na pieprzonego kretyna? Co? Idź lepiej na górę. Narobię trochę hałasu, kiedy przyjedzie Denton.
Odwróciłem się i zobaczyłem Murphy stojącą u szczytu schodów. Ubrana była w gładki szary kostium ze spodniami. Miała buty na rozsądnie niskich obcasach i biżuterię w kolorze stali.
Kolczyki w uszach były ledwo dostrzegalnymi, błyszczącymi, srebrnymi punkcikami. Dopóki nie obcięła złocistych włosów, nigdy nie widziałem jej uszu. Uszy Murphy były urocze. Zabiłaby mnie za samą taką myśl.
- W samą porę, Dresden. Chodź tu.
Jej głos zabrzmiał twardo, ze złością. Musiałem przeskakiwać po dwa stopnie, żeby ją dogonić.
Mieszkanie było jasno oświetlone. W powietrzu wisiał mdlący odór krwi. Krew ma specyficzny słodkawy, metaliczny zapach, który sprawia, że jeżą się włosy na karku. Moje natychmiast stanęły na baczność. Czułem tam również inny zapach, może kadzidełka, a także świeżą woń wiatru. Na górze skręciłem w krótki korytarz i wszedłem za Murphy do pokoju, który najwyraźniej był sypialnią pana domu. Tu znajdowało się źródło zapachów.
W sypialni, tak ogromnej, że droga do łazienki w środku nocy musiała się niezmiernie dłużyć, nie było mebli. Na podłodze nie było wykładziny. Na ścianach nie było żadnych ozdób. W wielkim, panoramicznym oknie nie było szyby, więc do środka wpadał październikowy wiatr, a okrągły księżyc wyglądał jak obraz w ramie.
Było za to mnóstwo krwi. Rozpryskana wszędzie, rozchlapana na ścianach. Purpurowe ślady, jakby ogromnych wilczych łap, prowadziły prosto do wybitego okna. Pośrodku pokoju widniały pozostałości wielkiego kręgu przywoływania z trzema pierścieniami symboli starannie wyrysowanymi białą kredą na drewnianej podłodze i kadzidełkami umieszczonymi pomiędzy symbolami drugiego pierścienia.
To, co zostało z Kim Delaney, leżało nagie, na plecach, na zalanej krwią podłodze, obok kręgu. Stężenie pośmiertne nie zatarło na jej twarzy wyrazu szoku i przerażenia. Jej ciemne, niegdyś błyszczące oczy utkwione były w sufit, a wargi rozchylone, jakby właśnie wypowiadały słowa przeprosin.
Pod brodą Kim brakowało ogromnego, okrągłego płata skóry, wraz z gardłem i tchawicą. Widziałem krwistoczerwone mięso, poszarpane arterie i rozdarte mięśnie, a na dnie rany przeświecały białe kości. Jej ciało, całe we krwi, rozprute wzdłuż, przypominało otwartą torbę na zamek błyskawiczny.
Coś pstryknęło mi w głowie. Ktoś nacisnął jakiś guzik i odłączył całkowicie moje emocje, tak że pogrążyłem się w surrealistycznej mgle. To niemożliwe. To po prostu nie dzieje się naprawdę. To musi być jakaś gra albo głupi żart, którego uczestnicy zaraz zaczną chichotać, nie mogąc powstrzymać wesołości.
Czekałem. Jednak nikt nie zaczął chichotać. Przetarłem czoło dłonią i poczułem, że pokryło się zimnym potem. Palce mi drżały.
Murphy odezwała się głosem wciąż napiętym od gniewu:
- Najwyraźniej kadzidełka spowodowały, że włączył się alarm przeciwpożarowy w korytarzu. Kiedy przyjechali strażacy, nikt nie otworzył, więc włamali się do środka. Znaleźli ją tutaj koło ósmej. Była jeszcze ciepła.
Ósma. Wtedy rozmawiałem z demonem. Wschód księżyca?
Z tyłu za mną Murphy zamknęła drzwi do sypialni. Odwróciłem się do niej, nie patrząc już więcej na zagryzionego trupa. Miotała na mnie wściekłe spojrzenia, dosłownie wrzała gniewem.
- Murph - powiedziałem - nie wiem, czy sobie z tym poradzę.
- A co tu jest do wymyślania? - rzuciła. - Potwór zamknięty w kręgu. Myślę, że to jeden z tych loup-garou z twojego raportu. Myślę, że to Harley MacFinn, właściciel tego domu. Ktoś, kto wie, że wpadnie w szał, kiedy wzejdzie księżyc. Dziewczyna próbuje utrzymać potwora wewnątrz magicznego kręgu, tak? Coś się nie udaje i kiedy MacFinn przeobraża się w bestię, wydostaje się z kręgu, zabija ją i ucieka.
- No tak - powiedziałem, nie odwracając się, żeby nie musieć znów patrzeć na ciało Kim. - To ma sens.
I opowiedziałem jej wszystko, czego dowiedziałem się od demona o Harleyu MacFinnie, projekcie Drogi Północno-Zachodniej i konflikcie interesów z Marconem. Murphy wysłuchała mnie w kompletnej ciszy. Kiedy skończyłem, kiwnęła głową i skierowała się do drzwi.
- Za mną - rozkazała.
Więc poszedłem krok w krok za nią. Nie odwróciłem się, by jeszcze raz spojrzeć na pokój.
Poprowadziła mnie korytarzem do innej sypialni. Ta była umeblowana i utrzymana w porządku.
- Chodź tu - powiedziała, podchodząc do komody. Kiedy się zbliżyłem, podała mi zdjęcie mężczyzny w średnim wieku, uderzająco przystojnego, mocno opalonego, o ostrych rysach twarzy. Uśmiechał się.
Obok niego stała kobieta o bursztynowych oczach, ta sama, którą widziałem w opuszczonym domu towarowym, gdzie natknąłem się na Alfa. Uśmiechała się również, ukazując bardzo białe, bardzo równe zęby, a ze swoją ciemną karnacją i szpakowatymi włosami pasowała do tego mężczyzny. Zagryzłem wargi, starając się pomyśleć.
- To jest Harley MacFinn - oznajmiła Murphy. - Porównałam ze zdjęciem z prawa jazdy. Tożsamości kobiety nie udało mi się niestety ustalić.
Przez chwilę wpatrywała się krytycznie w moją twarz.
- Pasuje do rysopisu kobiety, którą widziałeś w domu towarowym i która jechała za nami z Rosemont. Czy to ona?
- Tak. To ona - potwierdziłem.
Kiwnąwszy głową, Murphy zabrała mi zdjęcie i ustawiła je z powrotem na komodzie.
- Za mną - zakomenderowała znowu i wyszła. Patrzyłem zdumiony. Co się z nią dzieje? Czy to widok zbrodni wytrącił ją z równowagi? Potrząsnąłem głową, wciąż oszołomiony tym, co zobaczyłem. Nadmiar faktów atakował mój mózg.
- Murph, poczekaj - powiedziałem. - Chwileczkę. Co się dzieje?
Nie raczyła mi odpowiedzieć, tylko rzuciła mi przez ramię piorunujące spojrzenie, nie zatrzymując się. Przyspieszyłem kroku, żeby się z nią zrównać.
Zeszliśmy po wąskich, kręconych schodach, chyba dla służby, do sutereny. Poprowadziła mnie przez jakiś magazyn i pchnęła ciężkie, stalowe drzwi, za którymi znajdowała się mała, surowa komora, cała wybetonowana. Pośrodku również znajdował się krąg przywoływania złożony z trzech pierścieni, z tym że tutaj symbole odlane były ze srebra i wmurowane w podłogę. Dodatkowo w drugim pierścieniu rozmieszczone były krótkie sztabki ze srebra z domieszką obsydianu, co mogło stanowić, o ile krąg działał, niezwykle skuteczną barierę.
Jednak symbole były zniszczone. W najważniejszym wewnętrznym pierścieniu kilku brakowało, zostały wyrwane z betonu. Uszkodzony krąg nie nadawał się już do niczego. Ale kompletny, taki jaki musiał być przed dewastacją, zdołałby skutecznie uwięzić Harleya MacFinna, kiedy ten przybierał postać bestii. Sam stworzył sobie więzienie, by utrzymać swoją furię w ryzach.
Jednak ktoś celowo zniszczył krąg.
Nagle dotarło do mnie znaczenie prośby Kim Delaney. Musiała znać Harleya MacFinna, być może poznali się przy okazji działalności ekologicznej. Musiała się dowiedzieć o ciążącej na nim klątwie i chciała mu pomóc. Kiedy odesłałem ją z kwitkiem, usiłowała na własną rękę odtworzyć wielki krąg przywoływania na górze, w sypialni, żeby zamknąć w nim MacFinna, gdy wzejdzie księżyc. Ostrzegałem ją, że może się nie udać i tak się stało. Nie dysponowała niezbędną wiedzą. Nie zrozumiała zasady funkcjonowania tej struktury i nie była w stanie sprawić, by krąg działał.
MacFinn ją zabił. Kim nie żyła, ponieważ ja nie chciałem podzielić się z nią swoją wiedzą, nie udzieliłem jej pomocy. Byłem tak cholernie zadufany. Utrzymywałem pewne rzeczy w tajemnicy przed Kim, przemawiając do niej z troską i rozumnie, jak rodzic do nadgorliwego dziecka. Nie mogłem uwierzyć we własną arogancję, w to, że z niewzruszoną pewnością siebie skazałem dziewczynę na śmierć.
Zacząłem dygotać. Zbyt wiele cisnęło mi się do głowy, ciążyło na sercu. Czułem ucisk gdzieś w ciele i drżenie w głębi czaszki. Czułem też, że zaraz zaleje mnie fala gniewu, wściekłości, żalu i nienawiści do samego siebie. Wziąłem głęboki wdech i zamknąłem oczy, starając się do tego nie dopuścić.
Kiedy ponownie otworzyłem oczy, spojrzałem na Murphy. Boże, jak potrzebowałem w tej chwili rozmowy z nią. Potrzebowałem przyjaciela. Kogoś, kto mnie wysłucha, kto powie, że wszystko będzie dobrze. Potrzebowałem kogoś, żeby nie rozpaść się na kawałki.
Patrzyła na mnie zimno i gniewnie.
- Karrin - wyszeptałem.
Wyciągnęła z kieszeni zmięty kawałek papieru. Rozprostowała go na dłoni. Zobaczyłem staranne pismo Kim Delaney i szkic kręgu przywoływania, który przyniosła na spotkanie u McAnally’ego. Szkic, o którym nie chciałem z nią rozmawiać. Szkic, który zmiąłem w kulkę i rzuciłem na podłogę, a który Murphy z roztargnieniem podniosła. Wreszcie zrozumiałem, dlaczego w jej oczach było tyle gniewu. Gapiłem się na rysunek.
- Karrin - zacząłem znowu - na wszystkie świętości, musisz mnie wysłuchać.
Drżącymi palcami wyjąłem jej z ręki szkic.
- Harry - przemówiła spokojnym tonem - ty kłamliwy sukinsynu.
Przy tym słowie wymierzyła mi cios pięścią w żołądek, tak mocno, że złożyłem się wpół. Wtedy walnęła mnie prawym sierpowym w szczękę. Plasnąłem na podłogę jak kupa mokrego makaronu, a przed oczami wirowały mi gwiazdy.
Byłem tylko częściowo świadom tego, że zabiera mi kartkę. Boleśnie wykręciła mi ramiona do tyłu i zatrzasnęła kajdanki na nadgarstkach.
- Obiecałeś mi. - Jej głos kipiał wściekłością. - Obiecałeś. Żadnych tajemnic. Okłamywałeś mnie, cały czas mnie zwodziłeś jak kretynkę. Do jasnej cholery, Dresden, jesteś w to zamieszany i giną ludzie.
- Murph - wybełkotałem - zaczekaj.
Złapała mnie za włosy, szarpnęła mi głowę do tyłu i znów walnęła mnie w szczękę, a nieopanowany gniew dodawał jej sił. Głowa mi opadła i na kilka sekund ogarnęła mnie ciemność.
- Żadnych więcej rozmów. Żadnych więcej kłamstw - usłyszałem jej słowa. Kolejnym szarpnięciem ustawiła mnie w pionie, oparła twarzą do ściany i zaczęła rewidować w poszukiwaniu broni. - Żadnych więcej rozszarpanych trupów. Masz prawo milczeć. Wszystko, co powiesz, może zostać użyte przeciwko tobie w sądzie.
Zabrała moją różdżkę. Moją bransoletę. Mój pierścień. Nawet kawałek kredy. Poinformowała mnie o moich prawach zimno i profesjonalnie.
Zamknąłem oczy i przywarłem do kamiennej ściany. Nie próbowałem walczyć ani wyjaśniać.
Bo i po co?
Schodzenie po schodach z rękami spętanymi na plecach jest o wiele trudniejsze, niżby się mogło wydawać. Świadomie czy nie, równowagę utrzymuje się wyłącznie za pomocą ramion. Ręce miałem skute z tyłu, Murphy sprowadziła mnie po wąskich schodach dla służby, a następnie frontowymi schodami przed stadem gapiących się funkcjonariuszy policji. W tej sytuacji w ogóle nie mogło być mowy o zachowaniu równowagi. Schodząc, słyszałem podniesione głosy.
- Co, dasz mi za to w mordę? - dopytywał się Carmichael. - Posłuchaj, wykonuję swoją pracę. Szefowa powiedziała, że nikt ma nie wchodzić na górę, więc nikt nie wchodzi na górę. Mam się wyrazić jaśniej?
Zobaczyłem Dentona, przewyższał Carmichaela wzrostem. Żyła na jego czole pulsowała, trzech jego współpracowników stanęło za nim w szyku.
- Utrudniasz oficerowi na służbie wykonywanie obowiązków - warczał Denton. - Zejdź mi z drogi, detektywie Carmichael. A może chcesz się znaleźć na liście obok swojej szefowej?
- W porządku, Ron - powiedziała Murphy. - I tak już skończyłam.
Carmichael spojrzał na mnie i zamarł z rozdziawionymi ustami.
Denton i jego ludzie spojrzeli również. Na twarzy Dentona odmalowało się zaskoczenie, ale natychmiast przybrał maskę obojętności. Roger, rudowłosy chłopak, podwładny Dentona, gapił się jawnie. Szczęka mu opadła. Benn, kobieta, która zaatakowała Murphy zeszłej nocy, patrzyła na mnie w zasadzie znudzona, a Wilson, ten zwalisty, parsknął z satysfakcją.
- Poruczniku - odezwał się Carmichael - czy na pewno?
- Wczoraj wieczorem kłócił się z ostatnią ofiarą. Można go łączyć co najmniej z jednym z mieszkańców domu, jak również z pewnymi... rekwizytami. Zatrzymuję go pod zarzutem utrudniania, a także uczestnictwa w spisku prowadzącym do zabójstwa. Wsadź go do samochodu, Carmichael i zabieraj się na górę.
Murphy pchnęła mnie mocno w stronę Carmichaela. Potknąłem się, a on mnie podtrzymał.
- No to chodźmy, Denton - powiedziała Murphy, odwracając się i odchodząc. Denton rzucił mi nic nie mówiące spojrzenie i ruszył za nią, skinąwszy na swoich ludzi.
Carmichael, kręcąc głową, poprowadził mnie do wozu policyjnego.
- Kurwa, Dresden. A ja już byłem gotów się do ciebie przekonać. Nie ma większego frajera!
Carmichael otworzył tylne drzwi i osłonił mi głowę ręką, kiedy schyliłem się, żeby wsiąść.
- Uważaj na głowę. Chryste, co ci się stało w szczękę?
Usiadłem na tylnym siedzeniu, patrząc prosto przed siebie. Nie odpowiedziałem mu. Carmichael przyglądał mi się przez chwilę, po czym pokręcił głową.
- Ktoś cię odwiezie do miasta, jak tylko zabezpieczymy miejsce zbrodni. Będziesz się mógł skontaktować ze swoim adwokatem.
Nadal patrzyłem przed siebie i nie odzywałem się do niego. Carmichael pogapił się jeszcze na mnie, a potem wyprostował się i zamknął mnie w samochodzie.
Przymknąłem oczy. Zdarzało mi się już w życiu czuć beznadziejnie. Miałem za sobą doświadczenia, po których byłem rozbity, poniżony i chciałem umrzeć. Teraz czułem się dość podobnie. Nie chodziło o to, że nie schwytałem mordercy ani o to, że dostałem w szczękę. Obrywałem już w życiu po łbie, a potem stawałem do następnej rundy. Potrafię radzić sobie z przeciwnościami jak każdy. Teraz najgorsze było poczucie, że zdradziłem przyjaciela.
Obiecałem Murphy, że nie będę miał przed nią tajemnic - i nie miałem. Ale byłem głupi. Powinienem był szybciej kojarzyć, zdać się na instynkt. Fakt, tam w warsztacie o mało nie dostałem kulki w łeb. Fakt, spojrzałem w głąb duszy przywódcy Ulicznych Wilków i zobaczyłem, że chce mnie zabić. To wszystko wytrąciło mnie z równowagi, nie było jednak wystarczającym usprawiedliwieniem. Nie wobec Murphy. Niczego już nie byłem pewien. Czułem się samotny. Czułem się sfrustrowany. Czułem się podle.
A chwilę później poczułem się jeszcze gorzej, bo zerknąłem przez okno na księżyc w pełni i dotarło do mnie coś, co powinienem był uświadomić sobie, godzinę temu - prawdziwy morderca lub mordercy wciąż gdzieś byli.
MacFinn nie mógł być odpowiedzialny za wszystkie zabójstwa w zeszłym miesiącu. Jedno z nich zostało popełnione w noc przed, a drugie w noc po pełni. Jeśli klątwa ciążąca na MacFinnie faktycznie polegała na tym, że podczas pełni przemieniał się w żądną krwi bestię, nie mógł dokonać morderstw w zeszłym miesiącu, ani tego w Pierwszej Lidze ostatniej nocy. Zostawało zatem pytanie: kto zabija?
Nie miałem żadnej odpowiedzi. Jeśli ciemnowłosa kobieta kierująca Alfą była rzeczywiście związana z MacFinnem, czy to ona mogła zabijać? Coś jakby wilk zaatakował mnie po ciemku w opuszczonym domu towarowym - czy to ona? Ktoś spośród Alfy? Może to mogłoby wyjaśnić, jak doszło do innych morderstw. Ale jeśli miałoby tak być, to dlaczego morderca nie wykończył mnie, kiedy miotałem się w ciemności, ewidentnie bezradny?
Coraz więcej pytań i żadnej odpowiedzi.
Nie miało to dla mnie w tej chwili znaczenia. Przytulna, spokojna cela nie wydawała się czymś najgorszym, jakby się nad tym zastanowić. Przynajmniej element kryminalny nie mógłby deptać mi po piętach. Zakładając oczywiście, że moim kumplem spod celi nie zostałby ważący dwieście kilo gość o ksywie „Bzyk”, ani nic z tych rzeczy.
W pewnej chwili ogarnęło mnie dziwne wrażenie, wytrącając moje myśli z toru. Znów zjeżyły mi się włosy na karku. Ktoś mnie obserwował.
Rozejrzałem się wokół. W zasięgu wzroku nie było nikogo. Wszyscy policjanci weszli do budynku. Byłem sam, na tylnym siedzeniu wozu patrolowego, a ręce miałem skute kajdankami. Bezradny i samotny. Nagle uświadomiłem sobie jasno, że trzeba koniecznie odnaleźć i zatrzymać Harleya MacFinna. Wciąż czaił się gdzieś pośród nocy, niezdolny do poskromienia morderczych instynktów, gotów rozszarpać każdego, kogo napotka.
Pomyślałem o rozdartym na strzępy trupie ochroniarza. O nieszczęsnej Kim Delaney leżącej w budynku obok, skąpanej we własnej krwi. Doszły do tego wyobrażenia (jeszcze bardziej makabryczne) wielu innych ofiar; w ciągu kilku sekund przesunęły się przez mój umysł obrazy śmierci i zniszczenia.
Oblałem się zimnym potem i spojrzałem przez okno z drugiej strony. Prosto w świecące, dzikie, bursztynowe oczy. Krzyknąłem i odskoczyłem w tył, unosząc nogi, by kopnięciem odeprzeć atak, gdyby bestia miała wskoczyć przez szybę. Zamiast tego drzwi, otworzyły się i ciemnowłosa kobieta o bursztynowych oczach, którą widziałem w domu towarowym, powiedziała:
- Spokojnie, panie Dresden, bo inaczej nie zdołam pana uwolnić.
Patrzyłem na nią znad swoich uniesionych kolan, mrugając oczami ze zdumienia.
- Co?
- Uwolnić pana, panie Dresden. Proszę wysiąść z samochodu i pójść ze mną. I proszę się pospieszyć, bo policja zaraz wróci. - Patrzyła ponad moją głową, w stronę budynku. - Nie mamy dużo czasu.
- Oszalałaś? - rzuciłem. - Nawet nie wiem, kim ty, u diabła, jesteś.
- Jestem narzeczoną Harleya MacFinna. Panna West - przedstawiła się. - Na imię mam Tera.
Gwałtownie pokręciłem głową.
- Nie mogę zwiać. Narobiłbym sobie takich kłopotów, że nie masz pojęcia.
Jej bursztynowe oczy błysnęły.
- Jest pan jedyną osobą, która może powstrzymać mojego narzeczonego, panie Dresden. Nie zrobi pan tego, siedząc w areszcie.
- Nie jestem samotnym jeźdźcem - odpaliłem. - Jestem płatnym konsultantem. Nie sądzę, żeby miasto było skłonne zapłacić za coś takiego.
Tera West pokazała zęby.
- Jeśli chodzi o pieniądze, zapewniam pana, że to żaden problem, panie Dresden. Czas ucieka. Idzie pan czy nie?
Przyjrzałem się jej. Miała czyste, wyraźne rysy, więcej niż atrakcyjne. Kurze łapki w kącikach oczu były jedyną widoczną oznaką wieku. Na czole, na samej granicy włosów, widniał niewielki fioletowy siniak.
- To ty - stwierdziłem. - Ty mnie zaatakowałaś w domu towarowym. Uderzyłem cię, a ty mi wytrąciłaś z ręki różdżkę.
Popatrzyła na mnie gniewnie.
- Tak - przyznała.
- Jesteś wilkołakiem.
- A ty magiem - powiedziała. - I nie mamy już czasu.
Schyliła się nieco, wciąż patrząc poza mnie. Obejrzałem się i zobaczyłem Dentona i jego kumpli wychodzących z budynku. Dyskutowali z ożywieniem.
- Twoja przyjaciółka, ta policjantka, jest na tropie mojego narzeczonego. Czy naprawdę chcesz, żeby stanęła z nim oko w oko? Myślisz, że jest przygotowana na takie spotkanie? Czy może ma zginąć jak inni?
Cholera. Suka (bez obrazy) miała rację. Tylko ja byłbym w stanie poradzić sobie z MacFinnem. Jeśli Murphy dotrze do niego pierwsza, poleje się krew. Była fantastycznym detektywem, coraz lepiej orientowała się w sprawach nadprzyrodzonych, ale nie potrafiłaby stawić czoła ślepej furii wilkołaka. Zwróciłem się do Tery:
- Jeśli pójdę z tobą, zaprowadzisz mnie do MacFinna?
Już chciała odejść, ale zatrzymała się w pół kroku.
- Wtedy, kiedy będę mogła. O świcie. Jeśli myślisz, że potrafisz stworzyć krąg i zamknąć go w nim, kiedy wzejdzie księżyc. Jeśli możesz mu pomóc.
Skinąłem głową. Podjąłem decyzję.
- Mogę. I zrobię to.
- Ta, która nazywała się Kim Delaney, mówiła to samo. - Tera odwróciła się na pięcie i zaczęła oddalać, przygięta nisko nad ziemią.
Wytoczyłem się z samochodu i podążyłem za nią, w stronę zarośli, byle dalej od policyjnych samochodów i świateł.
Ktoś krzyknął zaskoczony gdzieś za mną. Padła komenda: „Stój!” Wyprostowałem się i popędziłem ile sił w nogach, by wydostać się z kręgu reflektorów.
Bez dalszego ostrzeżenia za moimi plecami padły strzały. Biegłem, a kule orały ziemię wokół moich stóp. Chyba zacząłem krzyczeć, ale nie zwolniłem. Jedyne, co mogłem zrobić, to ukryć głowę w ramionach.
Od zbawczego cienia dzieliło mnie jakieś półtora metra, kiedy coś uderzyło mnie w ramię tak mocno, że przeleciałem przez żywopłot na drugą stronę. Potoczyłem się po ziemi i spróbowałem się podnieść. Ramię rwało ostrym bólem, fala rozmaitych doznań przeszyła stawy i mięśnie. Następnie ból w ramieniu zniknął, za to świat zawirował mi przed oczami. Padając, chciałem się podeprzeć, ale ręce miałem przecież skute z tyłu kajdankami. Zwaliłem się na ziemię i poczułem pod policzkiem trawę.
- Upadł, upadł! - dobiegł mnie zimny, kobiecy głos, chyba agentki Benn. - Brać go!
Nie wyczułem niczyjej obecności, zorientowałem się natomiast, że ktoś, szarpiąc za płaszcz, stawia mnie na nogi. Dłoń Tery wsunęła się pod moje ubranie, dotknęła odrętwiałego ramienia.
- Nie krwawisz mocno - powiedziała Tera opanowanym głosem. - Jesteś postrzelony w ramię, a nie w nogę. Biegnij albo giń.
Zaczęła przedzierać się przez krzaki. Dodało mi to nieco otuchy, ale miałem przeczucie, że za chwilę będzie ze mną gorzej. Przełknąłem mdlący posmak lęku i zacząłem sadzić susami za Terą, najszybciej jak się dało.
Rozpoczęła się gra w chowanego w mrokach małego ogrodu - Tera i ja po jednej stronie, agenci przeciwko nam. Poruszała się jak zjawa. Cicho, płynnie i bez wytchnienia przemykała to w cieniu, to w blasku księżyca. Kluczyła pomiędzy krzakami, chcąc zmylić pościg. Nie zwolniła, żeby na mnie poczekać, i byłem pewien, że nie zatrzymałaby się, gdybym upadł. Zostawiłaby mnie bez wahania. Przez chwilę dotrzymywałem jej kroku. Nie było to nawet takie trudne. Oczywiście brakowało mi tchu i przeszkadzały kajdanki, ale w ogóle nie czułem bólu. Tylko ciepło rozchodziło się po moich żebrach i po brzuchu, co było objawem wyzwalania się endorfiny w organizmie.
Nasi prześladowcy zapuścili się w labirynt żywopłotów, zarośli i strzyżonych krzewów, jednak Tera okazała się niedościgniona, nieuchwytna. Trzymała się w najgłębszym cieniu i od czasu do czasu zerkała za siebie, sprawdzając, czy nadążam.
Policjanci wciąż nas gonili, starając się skoordynować swoje działania i jednocześnie zachować ciszę. Nie wiem, jak długo trwała ta ucieczka przez pogrążony w mroku ogród. Raczej niezbyt długo. Gdzieś czytałem, że pierwszy szok wywołany postrzałem ustępuje po kilku minutach. Poza tym brakowało mi formy. Nie mógłbym nadążać za Terą przez dłuższy czas. Była taka szybka, świetna.
Ramię zaczęło mi pulsować dwa razy szybciej niż zmęczone serce, kiedy przedarliśmy się przez ostatnie zarośla na alejkę biegnącą wzdłuż wysokiego na dwa i pół metra ogrodzenia z kutego żelaza, otaczającego posiadłość. Poślizgnąłem się, hamując, i oparłem o ogrodzenie. Dyszałem ciężko.
Tera obejrzała się przez ramię, jej bursztynowe oczy jaśniały w świetle księżyca. Cicho oddychała przez nos; bieg z przeszkodami bynajmniej jej nie zmęczył.
- Nie przejdę przez płot - powiedziałem. Teraz ból w ramieniu zaczął mi naprawdę dokuczać, przypominał skurcz, tylko silniejszy. - Nie dam rady. Nie w kajdankach.
Tera skinęła głową.
- Podsadzę cię - powiedziała.
Gapiłem się na nią, coraz bardziej zamroczony bólem.
- To lepiej się pospiesz - mruknąłem. - Zaraz zemdleję. Potraktowała moje słowa poważnie i nakazała:
- Oprzyj się o płot i usztywnij ciało.
Chwyciła mnie za kostki nóg. Starałem się zastosować do instrukcji. Napięła się z wysiłku.
Przez moment nie działo się nic, ale po chwili zaczęła powoli unosić mnie w górę, opartego zdrowym ramieniem o ogrodzenie. Kiedy wywindowała mnie na odpowiednią wysokość, zgiąłem się w pasie, zamachałem nogami i stoczyłem niezgrabnie na ziemię po drugiej stronie płotu. Upadłem, a w moim ramieniu eksplodowała z oślepiającym błyskiem bomba atomowa. Łapałem powietrze, starając się nie krzyczeć, jednak z pewnością wydałem jakiś dźwięk, bo za nami rozległ się okrzyk i głosy zaczęły się zbliżać. Tera skrzywiła się i stanęła zwrócona twarzą w ich stronę.
- Szybko - szepnąłem. - Przełaź i wiejemy.
Potrząsnęła głową, zamiatając ciemnymi włosami.
- Nie ma czasu. Już tu są.
Zacisnąłem zęby, aż zgrzytnęło, i stanąłem na nogi. Miała rację. Głosy były coraz bliżej. Ktoś, chyba znowu Benn, krzyknęła, żeby się nie ruszać. Gdyby Tera spróbowała wdrapać się na płot, stanowiłaby doskonały cel. Pościg był tuż-tuż. Nie miała raczej szansy na ucieczkę, a bez niej nie zaszedłbym daleko, zaraz by mnie złapali i znalazłbym się w takich tarapatach, jak jeszcze nigdy w życiu. A wtedy nikt nie byłby w stanie powstrzymać szalejącego MacFinna.
Zamrugałem powiekami, bo pot zalewał mi oczy. Przykląkłem. Moja krew ściekała na chodnik, parując w zetknięciu z zimnym betonem.
Wziąłem głęboki wdech i sięgnąłem po każdą cząstkę woli, jaką mogłem przywołać, sięgnąłem po ból, lęk i mdlącą frustrację i zlepiłem to wszystko w twardą kulkę energii.
- Ventas veloche - wymamrotałem. Ubrium, ubrium. Powtarzałem te słowa w bezgłośnej recytacji, jednocześnie zginając palce i zamykając dłoń.
Pasemka pary unoszącej się z plam mojej krwi poczęły grubieć i łączyć się ze sobą w gęstą mgłę. Wzdłuż przebytej przez nas drogi również widniały ślady krwi i z nich także unosiła się mgła. Przez kilka sekund wiła się nisko nad ziemią, po czym wraz z eksplozją mojej energii buchnęła kłębami, przesłaniając ziemię, kryjąc Terę przed ludzkim wzrokiem. Nasi prześladowcy przystanęli zdezorientowani. Rozległy się okrzyki zaskoczenia.
Padłem przytłoczony bólem i zmęczeniem. Usłyszałem chrzęst metalu i lekki odgłos uderzenia o ziemię, kiedy Tera West, przeskoczywszy przez płot, wylądowała koło mnie, niewidoczna we mgle. Zbliżyła się i zobaczyłem jej oczy, okrągłe ze zdumienia. Do tej pory nie widziałem na jej twarzy żadnego uczucia.
- Mag - szepnęła.
- Nie nadużywaj tego - wybełkotałem. I zapadłem w ciemność.
Obudziłem się w jakimś ciemnym i ciepłym miejscu. Kiedy otworzyłem oczy, przestało być tak ciemno. Panował jednak półmrok.
Znajdowałem się w pokoju, w tanim hotelu. Leżałem na plecach w podwójnym łóżku. Grube zasłony były zaciągnięte, ale liche karnisze obwisły pośrodku pod ich ciężarem i do pokoju wpadało trochę światła z zewnątrz. Wziąłem głęboki wdech, co sprawiło, że ramię zaczęło mi pulsować tępym bólem. Jęknąłem, zanim zdążyłem pomyśleć, że lepiej być cicho. Nie jestem mięczakiem, ale ból był naprawdę silny. Gardło miałem wyschnięte, a wargi spierzchnięte.
Odwróciłem głowę i wtedy poczułem ból w szczęce pogruchotanej przez Murphy. Moje lewe ramię było szczelnie owinięte grubym białym bandażem. Wyglądało czysto i schludnie, jeśli nie liczyć sińców, które biegły spod bandaża przez ramię w kierunku piersi. Zorientowałem się, że jestem nagi, a lista osób, które mogłyby mnie rozebrać, była nad wyraz krótka.
Na nocnym stoliku obok łóżka leżały rozmaite przedmioty. Książka zatytułowana Szkoła przetrwania, otwarta na stronie pełnej czarno-białych rysunków ilustrujących techniki bandażowania. Kilka pustych tekturowych pudełek, opakowań po gazie opatrunkowej, bandażach i podobnych drobiazgach. I jeszcze przewrócona brązowa butelka wody utlenionej, piłka do metalu z wyszczerbionym ostrzem, a na podłodze, przy łóżku, papierowa torba z zawiniętym brzegiem.
Uniosłem prawą rękę, żeby pomasować obolałą głowę. Bransoletka kajdanek Murphy wciąż obejmowała mi nadgarstek, ale przecięty łańcuszek zwisał luźno. Stąd ta piłka do metalu. Druga bransoletka też była na miejscu, lewy nadgarstek pulsował tępym bólem. Drobiazg w porównaniu z przestrzelonym ramieniem.
Starałem się wykonywać jak najmniej ruchów, ale bolało jak diabli. Po kilku minutach, kiedy przekonałem się, że rana nie zamierza ani trochę przestać boleć, usiadłem. Powoli. Wstanie nie okazało się o wiele trudniejsze, choć nogi lekko mi drżały. Dotarłem do łazienki, po czym prawą ręką spryskałem twarz wodą.
Tym razem nie zaskoczyła mnie. Usłyszałem, jak się porusza w ciemności w odległym kącie pokoju. Spojrzałem w bursztynowe oczy Tery West w lustrze i powiedziałem:
- Powiedz, że nie miałem szczęścia tej nocy.
Nawet nie mrugnęła, jakby puszczając uwagę mimo uszu. Wciąż miała na sobie to samo ubranie i poruszała się ze zwykłą dla niej swobodą.
Miałeś dużo szczęścia - powiedziała. - Kula przeszła przez mięsień, omijając kość i tętnicę. Będziesz żył.
Naburmuszyłem się.
- Nie czuję się taki znów szczęśliwy.
Tera wzruszyła ramionami.
- Ból da się wytrzymać. Kończy się albo nie.
Spostrzegłem, że przygląda się moim plecom, a następnie niższym partiom.
- Jesteś w nie najgorszej kondycji. Powinieneś to znieść.
Poczułem, jak gorący rumieniec zalewa mi twarz, sięgnąłem po ręcznik i niezdarnie owinąłem go wokół bioder.
- Czy to ty mnie zabandażowałaś? No i... hm... - Wykonałem nieokreślony gest palcami trzymającymi ręcznik, który chronił moją skromność.
- Ja - przytaknęła. - I zorganizowałam dla ciebie czyste ubranie, nie przesiąknięte krwią. Ubierz się, musimy pomóc mojemu narzeczonemu.
Odwróciłem się do niej przodem i spróbowałem swojego najbardziej piorunującego spojrzenia. Nawet jej powieka nie drgnęła.
- Która godzina?
Wzruszyła ramionami.
- Późne popołudnie. Słońce niedługo zajdzie, a księżyc wzejdzie wkrótce potem. Nie traćmy czasu, jeśli mamy dotrzeć do niego przed przeobrażeniem.
- Wiesz, gdzie on jest?
Znowu wzruszyła ramionami.
- Znam go.
Wypuściłem powietrze i minąwszy ją, pomału podszedłem do papierowej torby stojącej koło łóżka. Wewnątrz znalazłem ogromne fioletowawe spodnie od dresu i białą koszulkę z mieniącym się metalicznymi kolorami sztandarem amerykańskim, pod którym widniał napis: „Zainwestuj w Amerykę - kup kongresmana”. Pokręciłem nosem na spodnie, zachwyciłem się koszulką, po czym wskoczyłem w to ubranie, odrywając metki z cenami.
- Gdzie jesteśmy? - spytałem.
- W hotelu, we wschodnim Chicago - odpowiedziała.
Pokiwałem głową.
- Jak za to zapłaciłaś?
- Gotówką. MacFinn powiedział, że policja potrafi dojść po kartach z plastiku.
Spojrzałem na nią z ukosa.
- Tak. Potrafi.
Przejechałem dłonią po głowie i wróciłem do lustra, żeby sprawdzić, jak wyglądam. Poruszałem się trochę swobodniej - ból nie zelżał, ale zaczynałem się do niego przyzwyczajać.
- Masz może ibuprofen albo coś takiego?
- Narkotyki - mruknęła. - Nie.
Wzięła kluczyki do wypożyczonego samochodu i skierowała się do wyjścia.
- Stój! - zawołałem.
Odwróciła się do mnie, mrużąc oczy.
- Idziemy - powiedziała.
- Nie idziemy, dopóki nie uzyskam kilku odpowiedzi.
Popatrzyła na mnie groźnie spod zmarszczonych brwi. Potem odwróciła się i wyszła z pokoju. Zanim drzwi zatrzasnęły się za nią, wpadło przez nie pomarańczowe światło słoneczne.
W zamyśleniu patrzyłem przez chwilę na drzwi. Potem usiadłem na łóżku i czekałem. Minęły może trzy minuty i pojawiła się znowu.
- Idziemy. Teraz - powtórzyła.
Pokręciłem głową.
- Powiedziałem ci, że nie. Dopóki nie uzyskam kilku odpowiedzi.
- MacFinn odpowie na twoje pytania - zapewniła. - Teraz musisz opuścić to miejsce.
Żachnąłem się i skrzyżowałem ramiona na piersi. Poczułem żywy ogień w ramieniu i osunąłem się na łóżko.
- Gdzie jest MacFinn? Dlaczego zabił wspólnika Marconego i jego ochroniarza? I czy to on ich zabił?
- Opuścisz to... - zaczęła znów Tera.
- Kim jesteś? Dlaczego oboje zniszczyliście pierwszy krąg, ten w suterenie? Skąd znaliście Kim Delaney?
Tera West warknęła i chwyciła mnie za koszulę.
- Opuścisz to miejsce natychmiast - powiedziała, patrząc mi prosto w oczy.
- Czemu miałbym to zrobić? - burknąłem i przez chwilę nie odwracałem wzroku. Gapiłem się w jej płonące bursztynowe oczy, przygotowując się na wstrząs. Na spojrzenie w głąb jej duszy i na to, że ona zajrzy w moją.
Ale nie, nie stało się nic.
Już samo to wystarczyło, żeby szczęka opadła mi z niedowierzania. Patrzyłem dalej, a ona nie mrugnęła, nie odwróciła oczu i nie wymieniła ze mną spojrzenia w głąb duszy. Wzdrygnąłem się. Co się tu dzieje? Istnieją tylko dwie kategorie ludzi, którym mogę bez poważniejszych konsekwencji patrzeć w oczy dłużej niż przez sekundę czy dwie. Ludzie, z którymi już przedtem wymieniłem spojrzenie w głąb duszy zaliczają się do pierwszej kategorii. Do drugiej należą pozaludzkie istoty z Nigdynigdy.
Z Terą West nie wymieniałem jeszcze spojrzenia w głąb duszy. Pamiętałbym, tak jak pamiętam wszystkie inne. Jest to tego rodzaju doświadczenie, jakiego się nie zapomina. Zatem pozostawała tylko jedna możliwość.
Kimkolwiek była, czymkolwiek była, Tera West nie była istotą ludzką.
- Wychodzimy. Teraz - warknęła.
Poczułem ogarniającą mnie falę złego humoru i przekory.
- A niby dlaczego? - wysyczałem.
- Ponieważ zadzwoniłam na policję i powiedziałam im, że tu jesteś i że zachowujesz się irracjonalnie. Że jesteś niebezpieczny, bo masz broń. Zaraz tu będą. Myślę, że policja nie zlekceważy zagrożenia, biorąc pod uwagę ostatnie morderstwa. Prawdopodobnie będą woleli cię zastrzelić, niż ryzykować.
Puściła moją koszulę, popychając mnie przy tym, i wymaszerowała z pokoju. Siedziałem na łóżku jeszcze pięć sekund. Potem wstałem i pokuśtykałem za nią, zrywając po drodze z oparcia krzesła swój prochowiec. Miał dziury na lewym ramieniu, jedną na przodzie, drugą z tyłu, i plamy skrzepłej krwi, na szczęście niezbyt widoczne na czarnym płótnie. Było to obrzydliwe, ale cóż, moje. Kowbojskie buty i skarpetki, które miałem na sobie zeszłej nocy, leżały obok, więc schwyciłem je również.
Było późne popołudnie. Ulice i autostrady wkrótce miały zapełnić się ludźmi wracającymi z pracy. Nasz samochód, stary, z wgnieceniami na karoserii, Tera wypożyczyła prawdopodobnie z jakiejś małej niezależnej firmy, a nie z punktu należącego do jednej z wielkich sieci - dobre posunięcie. Jeśli policja zechce metodycznie sprawdzać agencję po agencji, będą mieli kupę roboty. Zawsze zaczynają od tych największych.
Przyglądałem się jej uważnie, kiedy wsiadała do samochodu. Była wysoka, szczupła i piękna. Piękna w szczególny sposób - jak ostrze noża. Jej wzrok nieustannie krążył nie nerwowo czy przypadkowo, ale z chłodną precyzją kogoś, kto chce być świadom wszystkiego, co dzieje się wokół. Dłonie miała podrapane, o długich palcach, silne. Siniak na czole, w miejscu, gdzie uderzyłem ją różdżką zeszłej nocy (nie, jeszcze poprzedniej - straciłem jeden dzień, śpiąc w pokoju hotelowym), prawdopodobnie bolał jak diabli, ale ona zdawała się tego nie zauważać.
Jechaliśmy ulicami Chicago, przez odległe przedmieścia wielkiego miasta na południowym brzegu jeziora Michigan, aż wreszcie skręciliśmy w cichą drogę z tablicą Wilczy Park.
Tera West niepokoiła mnie. Pojawiła się znikąd, żeby uwolnić mnie z rąk policji, to prawda, ale jakie były jej zamiary? Czy naprawdę próbowała pomóc swojemu narzeczonemu, nieszczęsnej ofierze rodzinnej klątwy? Czy może zamierzali wspólnymi siłami zlikwidować każdego, kto mógłby odtworzyć magiczny krąg? To nawet miałoby sens, skoro po śmierci Kim Delaney odnaleźli mnie.
Z drugiej strony, nie zgadzało się z tym wiele innych faktów. MacFinn, o ile był prawdziwym loup-garou, przemieniał się w bestię tylko przy pełni księżyca. Przynajmniej połowa ofiar zginęła, kiedy księżyc zbliżał się do pełni, ale jeszcze jej nie osiągnął, albo wtedy, gdy po trzech nocach pełni zaczynało go ubywać.
Tera West nie była wilkołakiem. Wilkołak to istota ludzka, która za sprawą magii przeobraża się w wilka. Ona natomiast patrzyła mi w oczy i nic się nie stało, nie była więc człowiekiem.
Czy mogła być istotą z Nigdynigdy obdarzoną umiejętnością zmieniania kształtu? Wspólniczką MacFinna w zbrodni? Może to ona zabijała w inne noce, by odwrócić od niego podejrzenie? Czym była? Jakimś nieznanym mi rodzajem bytu? Większość mojej wiedzy o zjawiskach nadnaturalnych miała swe źródło w tradycji zachodnioeuropejskiej. Szkoda, że nie czytałem więcej o wierzeniach Indian, o duchach i nawiedzeniach w Ameryce Południowej, o legendach afrykańskich, o bóstwach i demonach Dalekiego Wschodu. No cóż, szkoda. Gdyby Tera West była potworem i chciała mojej śmierci, mogła zabić mnie od razu. A już na pewno nie zawracałaby sobie głowy opatrywaniem mojej rany.
Nasuwało się zatem pytanie: o co naprawdę jej chodziło?
A to pytanie prowadziło do wielu kolejnych. Kim byli młodzi ludzie, których z nią widziałem pierwszego wieczoru? I kim ona była dla nich? Czy miała swoich wyznawców, jak to się czasami zdarza w przypadku wampirów? Czy też działo się tu coś zupełnie innego?
Tera wjechała w żwirową ścieżkę i po jakichś czterystu metrach zatrzymała się wśród chaszczy.
- Wysiadaj - powiedziała. - On gdzieś tu będzie.
Jazda po wybojach na szczęście się skończyła, słońce stało jeszcze nad horyzontem, księżyc miał wzejść przynajmniej godzinę po zachodzie słońca. Nie zwracając uwagi na ból, wygramoliłem się z samochodu i pospieszyłem za Terą w zarośla.
Pod starymi dębami i sykomorami było ciemniej i ciszej. Śpiew ptaków dochodził z oddali, jakby wolały przebywać w lepszej części gęstwiny, tam, gdzie słońce wciąż dotykało gałęzi drzew. Podmuch wiatru przebiegł przez las, a z drzew posypały się, wirując, liście we wszystkich odcieniach - złote, pomarańczowe i rdzawe. Padały na gruby, szeleszczący dywan pod naszymi stopami. Kiedy tak szliśmy, nasze kroki wydawały charakterystyczny odgłos. Zimny wiatr sprawiał, że z wdzięcznością myślałem o swoim prochowcu, który okrywał mi ramiona.
Przyglądałem się milczącej Terze. Szła tak, jakby celowo chciała narobić hałasu, za każdym krokiem mocno zagłębiając nogi w liście. Raz czy dwa zboczyła z drogi i sięgnąwszy po gałąź, łamała ją z suchym trzaskiem. Ja byłem zbyt zmęczony i obolały, żeby zdobyć się na taki wysiłek. Po prostu szedłem, a hałas i tak robiłem większy niż ona. I kto mówi, że niczego nie potrafię zrobić porządnie?
Nie przeszliśmy więcej niż kilkaset metrów, kiedy Tera nagle stężała i przykucnęła, wodząc wzrokiem dokoła. Rozległ się świst i przygięte młode drzewko wystrzeliło w górę. Pętla zacisnęła się wokół nóg Tery, a ona sama zaczęła jechać po pokrytej kamieniami i liśćmi ziemi, wydając z siebie okrzyk zaskoczenia. Patrzyłem na nią zdumiony, a wtedy coś wyłoniło się z liści tuż przede mną, jak ojciec Hamleta spod desek sceny. Ale zamiast użalać się na swój los i nakazywać mi zemstę, walnął mnie w szczękę (z tej samej strony, gdzie już ciemniał fioletowy siniak), a ja, osłupiały, zwaliłem się na ziemię.
Upadłem ciężko, ale na zdrową stronę, i chciałem odtoczyć się na bok, kiedy ubłocona goła stopa przydepnęła mi głowę do ziemi. Złapałem ją i szarpnąłem, bardziej z desperacją niż z siłą, a napastnik upadł koło mnie. Nie stracił refleksu, padając, walnął ramionami o ziemię, tak jak Murphy, kiedy ćwiczy padanie, i zrobił przewrót. Mnie w tym czasie udało się uklęknąć i podeprzeć rękami. On jednak zaraz chwycił mnie za gardło i przydusił.
- Mam cię - zawarczał.
Próbowałem się wyrwać, ale był potężniejszy ode mnie, silniejszy, działał z zaskoczenia i nie był ani postrzelony, ani bity tak często, jak ja w ciągu ostatnich piętnastu godzin. Nie miałem szans.
Tak więc w środku lasu dusił mnie półnagi szaleniec, a gdzieś w pobliżu dyndała na linie złapana we wnyki samica wilkołaka. Przestrzelone ramię bolało mnie potwornie, a szczęka, brutalnie potraktowana zeszłej nocy przez moją przyjaciółkę policjantkę, też pulsowała bólem. Bywało gorzej. To właśnie jest wspaniałe w profesji maga. Zawsze można sobie szczerze powiedzieć, że mogłoby być gorzej.
Przestałem się wyrywać i złapałem napastnika za przegub, przygotowując się do zrobienia czegoś głupawego.
Magia jest rodzajem energii. Nabiera kształtu dzięki ludzkim myślom i uczuciom. Słowa pomagają wyrazić myśli, dlatego my, magowie, zwykle używamy słów, rzucając zaklęcia. Słowa stanowią też swego rodzaju izolację chroniącą umysł maga przed przepaleniem potężną energią. Użycie słów zbyt dobrze znanych, zbyt bliskich myślom sprawia, że oddzielenie myśli od słów staje się trudne, a izolacja mało skuteczna. Dlatego większość magów posługuje się słowami zaczerpniętymi z języków starożytnych, niezbyt dobrze znanych, albo tworzy słowa nonsensowne i w umyśle nadaje im określone znaczenie. W ten sposób umysł maga zyskuje dodatkową ochronę przed magicznymi energiami.
Można też czynić magię bez słów, bez izolacji dla umysłu. Jednak to trochę boli.
Zebrałem swoją wolę, resztki swojego lęku i skoncentrowałem się na tym, czego chcę. W oczach wirowały mi barwne plamki. Człowiek za moimi plecami parskał i warczał niezrozumiale, opryskując mi połowę twarzy kropelkami śliny. Drugą połowę twarzy miałem oblepioną suchymi liśćmi i błotem. Sprawy zaczynały wyglądać kiepsko.
Zacisnąłem zęby i uwolniłem swoją wolę w nagłym wybuchu energii. Przez głowę przemknął mi strumień myśli - oślepiająco jasny, dziki i brzęczący. W oczach zawirowały mi kolory, w uszach nieistniejące dźwięki. Wszystkimi zmysłami odbierałem miliardy wrażeń: ostry zapach ziemi i suchych liści, drapanie nóg stonogi wspinającej się po mojej ręce, ciepło promieni słonecznych padających na moją głowę, dziesiątki innych, których nie potrafiłem zidentyfikować - takich, które nie miały podstaw w rzeczywistości. Był to efekt uboczny przepływającej przez moją głowę energii. Efektem zamierzonym był natomiast przepływ elektryczności z powietrza przez moje palce zaciśnięte na przegubie napastnika, przez jego ramię, do wnętrza. Poczułem, że wyprężył się konwulsyjnie, nie panując nad swym ciałem, a siła reakcji odrzuciła go ode mnie. Upadł na plecy na suche liście, drgając i kopiąc. Usta miał zaciśnięte, a na twarzy malował się wyraz szoku i przerażenia.
Ze świstem wciągnąłem powietrze, oszołomiony i rozdygotany. Pozbierałem się, dźwignąłem na nogi i chwiejnym krokiem podszedłem do drzewa. Oparłem się o nie, patrząc, jak drgawki napastnika ustają i ogarnia go tępy paraliż. W końcu już tylko gapił się w niebo z otwartymi ustami, całkowicie nieruchomy, i tylko jego pierś unosiła się i opadała.
Przyjrzałem mu się nieco bliżej. Był wielki. Był naprawdę wielki, co najmniej mojego wzrostu i dwa razy szerszy. Miał na sobie tylko niebieskie dżinsy z odciętymi nogawkami, a i to wyglądało jak źle dobrane. Najbardziej pasowało do niego określenie „przerost mięśni”, a owłosioną pierś i muskuły miał jak zawodowy zapaśnik. W jego włosach i brodzie jaśniały siwe pasma, a bruzdy na twarzy wskazywały na mocno dojrzały wiek. Najwięcej powiedziały mi o nim jego oczy. Płonęły zielono dzikością i opętaniem, wzrok miał teraz utkwiony w odległym niebie, ale czuło się w nim ciężar nazbyt potwornej wiedzy. Niełatwo żyć z taką klątwą.
Usłyszałem odgłos szamotania się, a potem głuche uderzenie o ziemię. Spojrzałem w tym kierunku i ujrzałem puste wnyki MacFinna dyndające na gałęzi. Pod drzewem dostrzegłem niewyraźną, ale charakterystyczną sylwetkę długonogiej Tery. Wygrzebała się z liści, stanęła na nogi i natychmiast znalazła się przy MacFinnie. Wzrok miała błędny, nieobecny.
- MacFinn! - wołała - MacFinn! - Zabiłeś go, warknęła, a jej bursztynowe oczy spotkały się z moimi i zapałały gniewem. Przysiągłbym, że widzę, jak jej twarz zaczyna się zmieniać, obnażone zęby wydłużają się w kły. Może był to tylko wpływ magii na moją percepcję albo prymitywna reakcja układu nerwowego na widok rozwścieczonej istoty zbliżającej się do mnie z wyciem. W oczach miała mord.
Nie po to przeżyłem dwukrotne pobicie, postrzelenie i próbę uduszenia, żeby teraz dać się zagryźć suce wilkołaka. Zgromadziłem swoją rozproszoną, rozchwianą wolę i wyciągnąwszy zdrową rękę w kierunku nacierającej na mnie kobiety, ruchem nadgarstka kreśliłem w powietrzu koło.
- Vento giostrus! - zawołałem.
Wiatr spłynął w dół z drzew i zawirował dziko, unosząc z ziemi suche liście i małe kamienie. Niewielki cyklon oderwał atakującą Terę od ziemi i cisnął nią jakieś sześć metrów w górę, pomiędzy gałęzie sosny. Cisnął również gradem kamieni i różnych śmieci, tak że zmuszony byłem schronić się za pniem drzewa.
Czułem się zażenowany. Wywołałem nieco silniejszy wiatr, niż zamierzałem. To jest właśnie niebezpieczeństwo przyzywania magii działającej natychmiast. Trudno nad tym w pełni panować. Przecież chciałem tylko zakręcić Terą i posadzić ją na tyłku.
Zamiast tego sprawiłem, że kamienie waliły w pnie z ogłuszającym stukotem. Wiatr zatrząsł koronami drzew, posypały się odłamane gałęzie i pół tony pyłu i kurzu wzniosło się w powietrze duszącą chmurą.
Wiatr ucichł mniej więcej po pół minucie. Jeszcze przez chwilę dusiłem się i kasłałem, a potem wyjrzałem zza drzewa, żeby ocenić rozmiary zniszczenia.
Drzewa zostały odarte z jesiennych kolorów i w promieniu piętnastu metrów sterczały tylko nagie gałęzie. W miejscach, gdzie kora była krucha i zeschnięta, cyklon oderwał ją od pnia, odsłaniając jasną, błyszczącą tkankę. Z ziemi zniknął dywan suchych liści, brakowało również wierzchniej warstwy gleby o grubości piętnastu, dwudziestu centymetrów - tak głęboko sięgała erozja wywołana szalejącą wichurą. Widać było świeżo odsłonięte kamienie, korzenie drzew i mnóstwo przestraszonych robaków.
MacFinn usiadł, dochodząc wreszcie do siebie po wstrząsie, jaki mu zaaplikowałem. Rozglądał się wokół z wyrazem osłupienia na ziemistobladej twarzy. Oddychał nierówno, urywanie.
Rozległ się szelest i zobaczyłem Terę West spadającą z korony sosny. Wylądowała z głuchym odgłosem i przez chwile siedziała, pokasłując i gapiąc się z otwartymi ze zdumienia ustami. Spojrzała na mnie i nerwowo cofnęła się odrobinę.
- Widzisz? - wyświszczałem, wskazując uniesioną dłonią na MacFinna. - Oddycha. Nic mu nie będzie.
Wciąż mi się kręciło w głowie po magicznym ataku bez zabezpieczenia, jaki przypuściłem na MacFinna. Wyczuwałem silny zapach dzikich kwiatów i stojącej wody. Czułem coś, o czym wiedziałem z całą pewnością, że jest łuską węża prześlizgującego się między moimi palcami, podczas gdy coś innego, skrzydlatego i połyskliwego, o złożonych owadzich oczach zawisło na granicy pola widzenia, znikając za każdym razem, kiedy próbowałem skupić na tym wzrok. Chciałem usunąć ze świadomości wszystko, co nie miało sensu, nie zwracać na to uwagi, jednak trudno mi było oddzielić złudę od rzeczywistości.
Tera wstała, podeszła do mężczyzny i objęła go. Zamknąłem oczy. Dyszałem, dopóki wir w mojej głowie nie zwolnił. Skupiłem się na bólu przyczajonym pośród zamętu. Ból w ramieniu, w gardle, w szczęce stanowił solidny fundament. Był wreszcie czymś stałym, choć nieprzyjemnym. Uchwyciłem się tego, skoncentrowałem się i oszołomienie zaczęło ustępować. Gdy ból znów doszedł do głosu z całą mocą, nie byłem już taki pewien, czy chcę się pozbyć oszołomienia, niemniej jednak otworzyłem oczy.
MacFinn otoczył Terę ramionami, a ona całowała go, jakby chciała tchnąć w niego życie. Poczułem się niezręcznie.
- Hm... - odchrząknąłem. - Może powinniśmy poszukać bardziej ustronnego miejsca?
Rozłączyli się pomału. Z pomocą Tery MacFinn wstał i wyprostował się w całej okazałości. Wyglądał imponująco. Ona wydawała się przy nim drobna jak dziewczynka, ale mimo to wspierał się na niej. Przyglądał mi się, a ja umykałem oczami przed jego wzrokiem. Nie miałem ochoty zobaczyć, co kryje się w jego duszy.
- Kim nie żyje - odezwał się w końcu. - Nie żyje.
Nie było to pytanie, ale przytaknąłem.
- Tak. Wczoraj w nocy.
Ogromny mężczyzna wzdrygnął się i przymknął oczy.
- Jasna cholera - wyszeptał. - Niech to wszystko szlag trafi.
- Nic nie mogłeś na to poradzić - powiedziała Tera łagodnie. - Wiedziała, że to ryzykowne.
- A ty musisz być Harry Dresden - domyślił się MacFinn, spoglądając na swój poparzony nadgarstek. Ślad mojej magicznej interwencji. - Przepraszam. Nie widziałem Tery przy tobie. Nie wiedziałem, kim jesteś.
Wzruszyłem ramionami.
- Nie przejmuj się. Czy możemy poszukać jakiegoś mniej widocznego miejsca? Jeszcze tego by brakowało, żeby jacyś spacerowicze czy rowerzyści donieśli o nas policji.
MacFinn pokiwał głową.
- Masz rację. Chodźmy.
Tera rzuciła mi ostatnie niespokojne spojrzenie, po czym odwróciła się do MacFinna, żeby mu pomóc wycofać się w zarośla. Poszedłem za nimi.
Obozowisko MacFinna ukryte było pod nawisem ziemnym utworzonym przez korzenie prastarych drzew. W głębi schronienia znajdowało się dobrze osłonięte palenisko, niewidoczne z zewnątrz. MacFinn podszedł do ogniska i rozsiadł się przed nim. Zmierzch pogrąży kryjówkę w głębokich ciemnościach, na razie jednak panował tam tylko półmrok. Ogień sprawiał, że było ciepło i przytulnie. Wprost nie do wiary, że od wielkiego miasta dzieliło nas zaledwie dwadzieścia kilometrów.
Tera przysiadła koło MacFinna, wciąż napięta i niespokojna. Ja stałem nadal. Ból pulsował w ramieniu i wolałbym raczej położyć się do łóżka, niż miotać się po małym co prawda, ale prawdziwym lesie.
- No dobrze, MacFinn - zacząłem. - Chcesz mojej pomocy. Mnie też zależy na tym, żeby nikomu więcej nie stała się krzywda. Ale chcę czegoś od ciebie w zamian.
Wpatrywał się we mnie zielonymi oczami. Kalkulował.
- Jestem w sytuacji, w której raczej trudno się targować, panie Dresden. Mów, czego chcesz, a dostaniesz.
Skinąłem głową.
- Odpowiedzi. Mam około miliona pytań.
- Za niecałe dwie godziny zrobi się ciemno. Księżyc wzejdzie niewiele ponad godzinę potem. Nie mamy wiele czasu na pytania.
- Czasu jest dość - zapewniłem go. - Jak się tu znalazłeś?
- Obudziłem się dziś rano około siedmiu kilometrów stąd - powiedział MacFinn, odwrócił ode mnie wzrok i zapatrzył się w ogień. - Mam kilka kryjówek wokół miasta. Na wszelki wypadek. To jedna z najdawniejszych. Ubrania zawilgły i to wszystko, co mam. - Wskazał na dżinsowe szorty.
- Pamiętasz, co zrobiłeś?
Zabrzmiało to ostro, ale przynajmniej nie spytałem: „Czy pamiętasz, jak mordowałeś Kim Delaney?” I kto mówi, że nie potrafię być dyplomatą?
MacFinn wzdrygnął się.
- Fragmenty - powiedział. - Tylko fragmenty.
Spojrzał na mnie i dodał:
- Nie miałem zamiaru jej skrzywdzić. Przysięgam.
- To dlaczego ona nie żyje? - spytałem twardym, zimnym tonem.
Tera spiorunowała mnie spojrzeniem, ale ja czekałem na odpowiedź MacFinna.
- Klątwa powiedział cicho. - Kiedy to nadchodzi, kiedy się przeobrażam... Czy był pan kiedyś zły, panie Dresden? Tak zły, że nie panował pan nad sobą? Że nic się nie liczyło poza wyrażeniem tej złości?
- Raz - odpowiedziałem.
- Więc może potrafi pan częściowo zrozumieć - mówił dalej. - Kiedy to mnie nachodzi, nie ma już nic, poza chęcią zrobienia komuś krzywdy. Muszę dać upustu wściekłości. Próbowałem powiedzieć Kim, że krąg nie działa, że powinna uciekać, ale nie chciała słuchać - w jego głosie brzmiał gniew, dłonie zacisnął w pięści. - Nie posłuchała mnie.
- To cię rozzłościło - stwierdziłem. - I kiedy doszło do przeobrażenia...
Przytaknął.
- Tak samo było, kiedy wróciłem z Nam. Poza mną wszyscy z mojego plutonu zginęli. Wiedziałem, że zbliża się pełnia. I wiedziałem, że ich nienawidzę. Nienawidziłem żołnierzy, którzy zabili moich kolegów. I kiedy się przeobraziłem, zacząłem zabijać i zabijałem dopóty, dopóki w promieniu pięciu kilometrów nikt nie został przy życiu.
Przez dłuższą chwilę przyglądałem się MacFinnowi. Wierzyłem, że mówi prawdę. Że w niewielkim stopniu, jeśli w ogóle, panuje nad sobą po transformacji. Jednocześnie stało się dla mnie jasne, że gdyby chciał czyjejś śmierci, mógłby prawdopodobnie wskazać swojemu drugiemu ja odpowiedni kierunek, zanim utraci kontrolę.
Do zapamiętania: nie próbuj zajechać MacFinnowi drogi.
- No dobrze - powiedziałem. - A dlaczego przyszedłeś tutaj? Dlaczego do Wilczego Lasu? Dlaczego nie do którejś z innych kryjówek? Uśmiechnął się ironicznie, patrząc w ogień.
- A gdzie indziej miałby uciec wilkołak, panie Dresden?
- W jakieś mniej oczywiste miejsce - odpaliłem.
MacFinn pokręcił głową.
- FBI nie wierzy w wilkołaki. Nie skojarzą.
- Być może zgodziłem się. - Ale teraz szukają cię ludzie sprytniejsi niż FBI. Uważam, że nie powinniśmy zostawać tu dłużej.
MacFinn spojrzał na mnie, a następnie rozejrzał się dokoła, jakby nasłuchując pościgu.
- Może i masz rację - przyznał. Ale nigdzie nie pójdę, dopóki nie przestanie mi się kręcić w głowie. Ty też nie wyglądasz najlepiej.
- Poradzę sobie - powiedziałem. - Więc dobrze. Skąd znałeś Kim Delaney? Przypuszczam, że przez jej działalność?
MacFinn zbladł na dźwięk jej imienia, ale przytaknął.
- Z początku tak. O jej talentach dowiedzieliśmy się jakiś rok temu. Opowiedziała nam, jak pomagałeś jej zapanować nad zdolnościami. Pomagała mi, pośrednio, przy projekcie Drogi Północno-Zachodniej. Potem, w zeszłym miesiącu, poprosiłem ją o pomoc.
- Dlaczego to zrobiłeś?
MacFinn zerknął z niepokojem na Terę, a potem znów na mnie.
- Ktoś zniszczył mój krąg.
Przykucnąłem na piętach, opierając bolące ramię na kolanach.
- Ktoś zniszczył twój krąg? Ten w suterenie?
- Tak - potwierdził MacFinn. - Nie wiem, kto. Nieczęsto bywam w domu. Kiedy w zeszłym miesiącu przed wschodem księżyca zeszliśmy na dół, krąg był zniszczony.
- I poprosiłeś Kim, żeby go odbudowała?
MacFinn przymknął oczy i skinął głową.
- Powiedziała, że potrafi. Powiedziała, że jest w stanie stworzyć nowy krąg, taki, który powstrzyma mnie przed...
Słuchając go, zagryzałem wargi.
- W zeszłym miesiącu spotykałeś się ze wspólnikiem Marconego, prawda? Negocjacje w sprawie projektu?
- Nie zabiłem go - powiedział szybko MacFinn. - Zginął w noc po pełni. Wtedy przecież nie mogłem się przeobrazić i tego zrobić. I w te dwie inne noce też. Zadbałem, żeby być daleko od ludzi. Wtedy też nikogo nie zabiłem. Byłem sam.
- Twoja narzeczona mogła dokonać tych zabójstw - powiedziałem, rzucając spojrzenie na Terę West.
Popatrzyła mi w oczy gniewnie, po czym odwróciła wzrok.
- Ona tego nie zrobiła - stwierdził MacFinn zimno.
- Może po kolei - powiedziałem. - Ktoś zniszczył twój krąg. Żeby to zrobić, musiał wiedzieć o twojej klątwie, prawda? I musiał się dostać do twojego domu. Powstaje więc pytanie: kto mógł to zrobić? I następne pytanie: kto to zrobił i dlaczego?
MacFinn pokręcił głową.
- Nie wiem - odparł. - Po prostu nie wiem. Nie mam zbyt wiele kontaktu ze sprawami nadnaturalnymi, panie Dresden. Nie wychylam się. Nie znam nikogo, kto potrafi dokonać przeobrażenia, poza nią.
Położył swoją dłoń na dłoni siedzącej obok kobiety. Gdzieś w ciemnym, sekretnym zakątku mojego mózgu zakiełkowało podejrzenie. Zwracając się do MacFinna, przyglądałem się badawczo Terze.
- Chcesz usłyszeć teorię? - spytałem i nie czekając na odpowiedź, kontynuowałem: - Zakładając, że mówisz prawdę, wyobrażam sobie, że ktoś inny dokonał zabójstw w noc przed pełnią, w zeszłym miesiącu. Jacyś działający w mieście bandyci. Potem rozpieprzyli twój krąg, wiedząc, że będziesz szaleć przez następne trzy noce.
- Po co mieliby to robić? - spytał MacFinn.
- Żeby cię wrobić. Zabijają jakichś ludzi, może z błahego powodu, może za coś poważnego, i zwalają winę na ciebie. Ktoś taki jak ja albo Biała Rada zaczyna węszyć i dociera prosto do ciebie. Zastają cię nad ciałem, z zakrwawionym nożem w ręce, mówiąc metaforycznie, i palą cię na stosie. Dosłownie.
MacFinn przez chwilę patrzył mi w twarz.
- Albo myślisz, że może być inny powód.
Wzruszyłem ramionami.
- Być może ty jesteś mordercą. Mógłbyś chcieć upozorować przede mną i Radą, że ktoś cię wrabia. Policja nie jest w stanie ci nic udowodnić w ramach przyziemnego systemu wymiaru sprawiedliwości, a dzięki oszustwu jesteś kryty w społeczności istot nadprzyrodzonych. Możesz jęczeć i biadolić: Kimże ja jestem, jedynie przeklętym nieszczęśnikiem? A jednocześnie paru ludzi rozstaje się z życiem. Tych, którzy przeszkadzają ci zrealizować projekt Drogi Północno-Zachodniej.
MacFinn pokazał zęby.
- Nie uważasz, że świat byłby o wiele lepszy bez ludzi takich jak Marcone i ci, co liżą mu buty?
- Dobrze powiedziane: liżą buty - odparłem beznamiętnym tonem. - Ale nie to mnie teraz martwi, MacFinn. Ludzie tacy jak Marcone świadomie podejmują ryzyko. Ich sprawa. Nie podoba mi się natomiast to, że giną inni, naprawdę Bogu ducha winni ludzie.
- Dlaczego miałbym zabijać niewinnych? - spytał pospiesznie MacFinn z wyczuwalnym napięciem.
- Niewinnych jak Kim? - rzuciłem. - Jestem magiem, nie świętym. Mogę być mściwy.
MacFinn zbladł i wbił wzrok w ziemię.
- Może to twoja zasłona dymna. Może nic na to nie możesz poradzić. Albo może, do diabła, naprawdę jesteś tylko nieszczęsnym przeklętym facetem, marionetką, którą ktoś wykorzystuje. W tej chwili nie znam odpowiedzi.
- Zakładając, że nie kłamię - powiedział MacFinn zgrzytliwie - kto miałby interes w tym, żeby mnie wrabiać?
Pokręciłem głową. - Pytanie za milion dolarów. Powiedziałbym, że Johnny Marcone - on skorzystałby, gdyby ci się nie udało powstrzymać jego ekspansji na Północnym Zachodzie. O ile dobrze rozumiem, Droga Północno-Zachodnia byłaby gwoździem do trumny przemysłu w tym regionie.
MacFinn przytaknął ponuro.
- Byłaby.
- Więc on ma poważny motyw. Ale jak się dowiedział o twojej klątwie? I jak doszedł do tego, że trzeba zniszczyć krąg? Niezbyt to do niego pasuje. Raczej przeciąłby ci przewody hamulcowe albo nasłał kilku wielkich facetów, żeby cię dopadli w ciemnej uliczce. To są jego metody.
Wzruszyłem ramionami.
- Kto jeszcze mógłby to zrobić? Przychodzi ci ktoś na myśl?
MacFinn pokręcił głową.
- Zawsze mi się udawało. Potrafiłem zamknąć się w domu albo uciec gdzieś daleko, na pustkowie, gdzie nikt by mnie nie znalazł. W ten sposób, kiedy się przeobrażałem, nikt nie ginął.
- To dlatego wsparłeś Drogę Północno-Zachodnią - domyśliłem się. - Tam dopiero byłbyś bezpieczny w czasie pełni. Wielki bezludny obszar.
MacFinn rzucił okiem na Terę, która ze stoickim spokojem patrzyła w dal.
- Również z innych powodów.
Zacisnął szczęki i znów zapatrzył się w ogień.
- Nie wiesz, jak to jest, panie Dresden. Być skazanym na siebie.
Przejechałem zdrową ręką po ustach i brodzie. Przydałoby się ogolić. Przez chwilę przyglądałem się Terze i MacFinnowi, usiłując podjąć decyzję.
Czy MacFinn mówił prawdę? Czy był tylko ofiarą wykorzystywaną przez jakiegoś nieznanego drania, który wciąż gdzieś grasował? Czy kłamał?
Jeśli kłamał, jeśli wszystko było ukartowane, to po co mnie tu zwabił? Żeby mnie zabić, rzecz jasna, pozbyć się jedynego maga zdolnego mu się przeciwstawić. Prawdę mówiąc, niewiele brakowało, gdybym go nie ogłuszył, już bym nie żył. Ale czy miałoby to sens? Co osiągnąłby, usuwając mnie, jeśli ja nigdy nie wszedłem mu w drogę, więc dlaczego właśnie mnie miałby zabijać?
Ostrożnie, Harry. Nie popadaj w zbytnią paranoję. Nie każdy planuje, spiskuje i łże. Trzeba się przyjrzeć tej Terze West. W głowie miałem już gotowy kiepski scenariusz. A jeśli urocza, słodka narzeczona jest już znudzona ukochanym? A jeśli to ona dokonała tych zbrodni przed i po pełni, żeby wrobić narzeczonego i zwalić na niego winę? Mogłaby pozbyć się MacFinna i wspólnika Marconego za jednym zamachem.
Przy życiu zostaliby ona i Marcone. Marcone mógł dowiedzieć się o MacFinnie od Tery. O słabości kręgu również. Tera nie jest istotą ludzką. Jest czymś innym, może bytem z Nigdynigdy. Kto wie, jak działa jej umysł?
A do tego ta grupa młodzieży, której zdaje się przewodzić. Jaka jest ich rola? Do czego jej są potrzebni?
Wypuściłem balon próbny.
- Jak się mają Georgia i Billy, Tero? - spytałem tonem towarzyskiej pogawędki.
Zamrugała powiekami. Poruszała przez chwilę ustami, po czym odpowiedziała:
- Świetnie. Czują się dobrze.
Zacisnęła wargi, ewidentnie życząc sobie zmiany tematu.
Patrzyłem na MacFinna. Na jego twarzy odmalowało się zdziwienie, spoglądał niespokojnie to na nią, to na mnie. Nie miał pojęcia, o kim, u diabła, mówię, a ona najwyraźniej nie miała zamiaru zdradzać mu tajemnicy.
A więc to tak, panno wilkołak, czy kim tam jesteś. Co ty knujesz?
Już zamierzałem ją przycisnąć, kiedy nagle oboje unieśli głowy i spojrzeli w stronę zarośli. Gapiłem się na nich przez chwilę jak dureń, wciąż pogrążony we własnych myślach, starając się dociec prawdy, badając różne możliwości. Potem jednak oprzytomniałem i też zacząłem się wsłuchiwać.
- Wy oboje tą drogą - dobiegł mnie z oddali, gdzieś z dołu, głos Murphy. - Ron, weźmiesz swoich trzech ludzi. Idźcie tyralierą, dopóki się nie zrównamy z federalnymi. Wtedy my skręcimy na zachód, na wzgórze.
- Chryste, Murphy! - rozpoznałem Carmichaela - nic nie jesteśmy winni federalnym. Gdyby przyjechali na czas, moglibyśmy tu być już kilka godzin temu. A gdybyśmy nie dostali doniesienia o tej całej West w hotelu, to w ogóle by nas tu nie było.
- Przestań, Carmichael - ucięła Murphy. - Zdjęcia MacFinna i tej kobiety są rozdane. A jak wygląda Dresden, wszyscy wiecie. Rozejść się i namierzyć ich.
- Nawet nie wiesz, czy tu są - zaprotestował Carmichael.
- Stawiam seks przeciwko pączkom, że są, Carmichael. - Głos Murphy ociekał jadowitą słodyczą. - A to powinno cię przekonać, jak bardzo jestem pewna.
Carmichael zamruczał coś pod nosem, po czym warknął do swoich ludzi rozkaz rozwinięcia tyraliery, zgodnie z zaleceniem Murphy.
- Niech to szlag - mruknął MacFinn. - Skąd wiedzieli, że tu jestem?
- A gdzie indziej miałby uciec wilkołak? - odgryzłem się. - Cholera, jak my się wydostaniemy?
- Wiatr - podpowiedziała Tera. Oboje z MacFinnem wstali. - Albo mgła. Możesz coś takiego zrobić jeszcze raz?
Skrzywiłem się i pokręciłem głową.
- Nie sądzę. Jestem wyczerpany. Pewnie popełniłbym błąd i ktoś mógłby zginąć.
- Jeśli nie, to złapią nas wszystkich albo zabiją.
- Nie da się rozwiązać wszystkich problemów magią - stwierdziłem.
- On ma rację - powiedział MacFinn cicho. - Rozdzielmy się. Pierwszy, którego odkryją, narobi hałasu, będzie walczyć i da pozostałym szansę ucieczki.
- Nie - powiedziałem. - MacFinn, ty musisz zostać ze mną. Potrafię stworzyć krąg z patyków i piasku, jeśli trzeba, ale jak mnie przy tobie nie będzie, nie będę mógł cię powstrzymać. Księżyc niedługo wzejdzie.
MacFinn znów pokazał zęby.
- Nie ma czasu na kłótnie, panie Dresden.
- Faktycznie, nie ma - przyznała Tera i puściła się biegiem.
MacFinn zaklął, próbując ją złapać, ale była szybsza. Wpadła między drzewa i pędziła bezszelestnie w dół zbocza, prosto na linię pościgu. Natychmiast ją zauważyli, z trzech czy czterech gardeł wydarły się okrzyki.
- Suka - rzucił MacFinn i ruszył za nią. Chwyciłem go za ramię i zatrzymałem, wbijając mu palce w biceps. W jego zielonych oczach płonęła dzika wściekłość.
- Rozdzielmy się - powiedziałem, patrząc w dół. - Jeśli nam się poszczęści, nawet się nie zorientują, że tu byliśmy.
- Ale Tera...
- Wie, co robi - powiedziałem. - Jeśli policja nas dopadnie, nie masz szans tej nocy. Rozdzielamy się. Spotkamy się na najbliższej stacji benzynowej koło parku, dobrze?
Gdzieś w dole rozległ się okrzyk ostrzegawczy i padł strzał. Dla dobra Tery miałem nadzieję, że nie ma tam agentki Benn. MacFinn zacisnął szczęki i puścił się pędem, na ukos ze wzgórza. Z dołu dobiegły kolejne krzyki, strzały i przeszywający skowyt bólu.
Może jestem nienormalny, ale te dźwięki w połączeniu ze wszystkim, co się wydarzyło tego dnia, przekraczały już granice mojej wytrzymałości. Osłaniając zranione ramię, potykając się, zacząłem sadzić długimi susami pod górę. Głowę miałem spuszczoną, patrzyłem na swoje stopy i tylko czasami podnosiłem wzrok, żeby nie wpaść na drzewo. W ten sposób uciekłem.
Wydostałem się z lasu kompletnie wyczerpany i z trudem powstrzymywałem się, żeby nie wyć z bólu. Dotarłem do stacji benzynowej. Wreszcie mogłem zdjąć buty. Mimo że stare i wygodne, buty kowbojskie nie nadawały się jednak do biegów przełajowych. Oparłem się o tylną ścianę budynku, koło automatów telefonicznych, z dala od ulicy i usiadłem na chodniku. Ból w ciele nieco zelżał, wyrównał się oddech, serce przestało łomotać.
Dałem MacFinnowi godzinę, ale nie pojawił się. Nikt się nie pojawił.
Zaniepokoiłem się. Czyżby on i Tera zostali schwytani? Gliny Murphy może i nie wyglądali na takich, ale wiedziałem, że są ostrzy i sprytni, więc czemu nie.
Pogmerałem w kieszeniach prochowca i wyłuskałem trochę drobnych na telefon. Obolały dowlokłem się do automatu.
- „Arkana”, Rodriguez - zgłosiła się Susan zmęczonym, napiętym głosem.
- Cześć, Susan - powiedziałem.
Zakłuło mnie w ramieniu i zgrzytnąłem zębami, owijając się szczelniej prochowcem. Wieczór przyniósł zimny wiatr i szare chmury, więc spodnie od dresu i bawełniana koszulka, które dała mi Tera, nie stanowiły wystarczającej ochrony przed chłodem.
- Harry? - spytała z niedowierzaniem. - Mój Boże! Gdzie jesteś? Policja cię szuka. Bez przerwy tu wydzwaniają. Chodzi o jakieś morderstwo.
- Nieporozumienie. - Opierałem się o ścianę. Ból narastał, w miarę jak zimno wsączało się w moje ciało. Zacząłem drżeć.
- Brzmisz okropnie - powiedziała Susan. - Nic ci nie jest?
- Możesz mi pomóc?
Po drugiej stronie zapadła cisza.
- Nie wiem, Harry. Nie wiem, co się dzieje. Nie chcę kłopotów.
- Mogę ci wytłumaczyć - zaproponowałem, starając się mówić wyraźnie mimo bólu - ale to raczej długa historia.
Położyłem subtelny nacisk na ostatnie słowo. Czasami przeraża mnie, jak łatwo manipulować ludźmi, jeśli się coś o nich wie.
- Historia, tak? - W głosie Susan dała się słyszeć nuta zainteresowania.
- Pewnie. Morderstwo, przemoc, krew, potwory. Będziesz mieć pełny przegląd, jeśli mnie podwieziesz.
- Ty sukinsynu - prychnęła, ale wydawało mi się, że się śmieje. I tak bym po ciebie przyjechała.
- Na pewno byś przyjechała. - Poczułem, że sam się uśmiecham. Podałem jej adres stacji benzynowej, mając nadzieję, że federalni nie mieli czasu założyć podsłuchu na jej telefon.
- Daj mi pół godziny - powiedziała. - Może trochę więcej, zależy od ruchu.
Rzuciłem okiem na niebo, które gwałtownie ciemniało, zarówno z powodu zmierzchu, jak i gromadzących się ciężkich chmur.
- To ważne. Pospiesz się, jeśli możesz.
- Uważaj na siebie, Harry - powiedziała z troską i rozłączyła się.
Nie podobało mi się, że wciągam w to Susan. To było takie prostackie i nie w porządku. Oznaka słabości. A ja zawsze pragnąłem zachowywać się po rycersku, takie już mam skrzywienie. Nie chciałem, żeby dziewczyna jechała mi na ratunek, chroniła mnie. Nie chciałem też narażać Susan na niebezpieczeństwo. Byłem podejrzany o morderstwo, ścigany przez policję. Mogła mieć przeze mnie kłopoty.
Z drugiej strony, raczej nie miałem wyboru. Nie miałem samochodu ani pieniędzy na taksówkę, nawet gdyby się jakaś trafiła na tym odludziu. Nie byłem w stanie nigdzie iść. MacFinn i Tera West gdzieś przepadli, zostałem sam. Ktoś musiał mi pomóc, a Susan była jedyną osobą, której mogłem zaufać. Jeśli chodzi o materiał na reportaż, poszłaby do piekła, byle go zdobyć.
A ja to wykorzystałem przeciwko niej, żeby ją nakłonić do pomocy. Nie podobało mi się, że tak postąpiłem. Miałem o sobie lepsze mniemanie. Schowałem głowę w ramiona przed zimnem i drżałem, zastanawiając się, czy dobrze zrobiłem.
Czekałem oparty o ścianę. Po chwili usłyszałem chrobotanie dobiegające zza rogu budynku. Naprężyłem się i nadstawiłem uszu. Dźwięk się powtórzył. Trzy krótkie pojedyncze dźwięki. Sygnał.
Ostrożnie przeszedłem znów na tyły budynku, gotów do natychmiastowej ucieczki. Znalazłem tam Terę West, przykucniętą pomiędzy stertą kartonowych pudeł pachnących piwem a pojemnikiem na śmieci. Była naga, jej ciało miało równomierny odcień brązu i ani grama zbędnego tłuszczu. W potarganych włosach tkwiły liście i sosnowe szpilki. Bursztynowe oczy wyglądały jeszcze bardziej obco i dziko niż zwykle.
Podniosła się i podeszła do mnie, najwyraźniej nie czując zimna. Poruszała się z jakimś pierwotnym wdziękiem, który sprawiał, że aż za dobrze dostrzegałem jej długie nogi, jej biodra, pomimo że byłem sponiewierany, zmęczony i ponury.
- Magu - powiedziała na powitanie - daj mi swój płaszcz.
Wróciłem spojrzeniem ku jej oczom i zacząłem ściągać z siebie prochowiec, choć ramię bolało mnie przy tym przeraźliwie, a całe ciało zaczęło gwałtownie protestować, kiedy zimny wiatr przeniknął przez cienkie ubranie. Tera wzięła płaszcz, wślizgnęła się w niego i zapięła na guziki, owinąwszy go szczelnie wokół siebie. Rękawy były za długie, płaszcz plątał jej się wokół kostek, ale skutecznie okrywał szczupłe, silne ciało. Przez chwilę nawet pożałowałem, że go miałem ze sobą.
- Co się stało? - spytałem.
Potrząsnęła głową.
- Policja nie zna się ani na zwierzynie, ani na polowaniu. Jeden mnie złapał. Pozbyłam się go.
Rozejrzała się wokół ostrożnie i przeczesała palcami włosy, starając się wygarnąć z nich liście i patyki.
- Odciągnęłam ich od ciebie i MacFinna, przeobraziłam się i wróciłam do obozu. Poszłam po śladach MacFinna.
- Gdzie on jest?
Pokazała obnażone zęby.
- Federalni go złapali. Zabrali go.
- Niech to wszyscy diabli - jęknąłem. - Dokąd?
- Do samochodu - odparła.
- Nie - zaprotestowałem z rosnącym przerażeniem. - Czy wiesz, dokąd pojechał samochód?
Zaprzeczyła ruchem głowy.
- Ale kłócili się z tą, co się nazywa Murphy. Murphy miała więcej ludzi, więcej broni. MacFinn pojechał tam, gdzie chciała Murphy.
- Do śródmieścia - stwierdziłem. - Murphy chce go trzymać w areszcie na posterunku. Cholera, to na tym samym piętrze, co wydział specjalny.
Tera wzruszyła ramionami, jej twarz nie zdradzała żadnych uczuć.
- Skoro tak mówisz...
- Nie mamy dużo czasu - powiedziałem.
- Na co? Nic więcej nie da się zrobić. Nie możemy się teraz do niego dostać. MacFinn przeobrazi się, kiedy wzejdzie księżyc. Murphy i ludzie z policji zginą.
- Jeszcze czego - powiedziałem. - Muszę tam dotrzeć, zanim to się stanie.
Tera wpatrywała się we mnie zmrużonymi oczami.
- Policja poluje też na ciebie, magu. Jeśli tam pójdziesz, ciebie też zamkną w klatce. Nie dopuszczą cię do MacFinna.
- Nie zamierzam pytać o pozwolenie. Myślę, że dam radę wejść do środka. Muszę tylko zajrzeć przedtem do swojego mieszkania.
- Policja będzie je obserwować - powiedziała Tera. - Będą tam na ciebie czekać. A poza tym nie mamy ani pieniędzy, ani samochodu. Jak się dostaniesz do Chicago przed wschodem księżyca? Nic więcej nie da się zrobić, magu.
Ze stacji benzynowej po drugiej stronie budynku dobiegł chrzęst opon. Wyjrzałem zza rogu. Samochód Susan właśnie hamował. Zaczął padać deszcz, krople rozpryskiwały się na przedniej szybie taurusa. Poczułem niewielki przypływ buntowniczej energii.
- Tym pojedziemy - powiedziałem. - Za mną.
Z satysfakcją rzuciłem tę zwięzłą komendę Terze, która gapiła się na mnie w zdumieniu. Obróciłem się na pięcie i podszedłem do samochodu.
Susan przechyliła się, żeby otworzyć drzwi po stronie pasażera. Widząc mnie, zamrugała ze zdziwienia. Jeszcze raz zamrugała, kiedy Tera wysunęła się zza moich pleców, pchnęła oparcie przedniego fotela i wsiadła, błyskając długimi, szczupłymi nogami, po czym spojrzała na Susan nieodgadnionym, nieobecnym wzrokiem.
Odchyliłem z powrotem fotel i wsiadłem. Zamknięcie drzwi wymagało wysiłku, mimowolnie jęknąłem. Susan wpatrywała się we mnie i w moje ramię. Dopiero wtedy spostrzegłem, że bandaż i rękaw koszulki przesiąknięte są krwią. Fioletowe sińce chyba się powiększyły o kilka centymetrów, bo wyglądały już spod rękawa.
- Dobry Boże - westchnęła Susan. - Co się stało?
- Zostałem postrzelony.
- Czy to nie boli? - zająknęła się, wciąż zaszokowana.
- Czy ta samica naprawdę jest taka głupia? - spytała Tera.
Skrzywiłem się. Susan odwróciła się i posłała Terze gniewne spojrzenie. Ja również się odwróciłem. Zobaczyłem zmrużone oczy Tery i jej wyszczerzone zęby, co z trudem można było uznać za uśmiech.
- Boli - potwierdziłem. - Susan, zawieź nas do mojego mieszkania, ale nie zatrzymuj się, jak dojedziemy. Po prostu przejedź powoli obok. Wszystko ci opowiem po drodze.
Susan obrzuciła Terę ostatnim sceptycznym spojrzeniem, ze szczególnym uwzględnieniem mojego przestrzelonego prochowca i jej gołych kończyn.
- Lepiej niech to będzie dobra opowieść, Dresden - powiedziała.
Potem wrzuciła bieg i z nerwowym pośpiechem ruszyła w kierunku miasta.
Miałem ochotę pospać, ale zmusiłem się do mówienia. Wyjaśniłem Susan, co się wydarzyło w ciągu ostatnich dni, unikając wzmianek o Białej Radzie, demonach i tym podobnych. Susan prowadziła, słuchała i zadawała pytania, chciwie chłonąc informacje, zwłaszcza te o projekcie Drogi Północno-Zachodniej i powiązaniach Johnny’ego Marconego z głównym przeciwnikiem projektu. Włączyła wycieraczki, bo deszcz rozpadał się na dobre.
- Więc musisz się dostać do MacFinna, zanim wzejdzie księżyc i nastąpi przeobrażenie - podsumowała, kiedy skończyłem.
- No właśnie - przyznałem.
- Czemu nie zadzwonisz do Murphy? Powiedz jej, co się dzieje.
Pokręciłem głową.
- Murphy nie jest w nastroju, żeby mnie wysłuchać. Przymknęła mnie, a ja zwiałem. Siedziałbym w celi, zanim bym zdążył powiedzieć „abrakadabra”.
- Ale pada deszcz - zauważyła Susan. - Tej nocy nie będzie widać księżyca. Czy to nie powstrzyma przeobrażenia MacFinna?
Zaskoczyło mnie to pytanie, więc zerknąłem na Terę. Przyglądała się mijanym budynkom i latarniom, które właśnie zaczynały świecić. Nie patrząc na mnie, pokręciła głową.
- Nie ma tak dobrze - odpowiedziałem Susan. - A przy tym zachmurzeniu nie potrafię powiedzieć, czy słońce już zaszło, a tym bardziej ile czasu zostało do wschodu księżyca.
Susan pomału wypuściła powietrze.
- W takim razie jak zamierzasz się dostać do MacFinna?
- W domu mam parę rzeczy - powiedziałem. - Przejedź obok. Zobaczmy, czy ktoś obserwuje budynek.
Susan skręciła w moją ulicę. Toczyliśmy się wolno w deszczu. Stary dom trwał niewzruszenie pośród ulewy, rynny bulgotały, wypluwając strumienie wody. W niewielkiej odległości od mojego budynku zaparkowany był zwykły brązowy sedan. Przejeżdżając obok, można było dostrzec ciemne zarysy postaci siedzących w środku.
- To oni - powiedziałem. - Poznaję jednego z oddziału Murphy.
Susan odetchnęła, skręciła za róg i zatrzymała się przy krawężniku.
- Nie da się jakoś wślizgnąć do mieszkania? Może tylnymi drzwiami?
Zaprzeczyłem.
- Nie. Są tylko jedne drzwi, a stąd widać okna. Potrzebuję po prostu, żeby policjanci przez chwilę nie patrzyli w tę stronę.
- Trzeba odwrócić ich uwagę - powiedziała Tera. - Ja to zrobię.
Spojrzałem przez ramię.
- Nie chcę żadnej przemocy.
Przechyliła głowę, nie zmieniając wyrazu twarzy.
- Dobrze - zgodziła się. - Dla dobra MacFinna zrobię, jak mówisz. Otwórz drzwi.
Patrzyłem przez chwilę w jej niezgłębione oczy, doszukując się jakichś oznak oszustwa czy zdrady. A jeśli to Tera jest morderczynią? Wie o MacFinnie i potrafi swobodnie zmieniać postać. Mogła popełnić morderstwa w zeszłym miesiącu, jak również dwa dni temu. Ale jeśli tak, to dlaczego poświęcała się, żeby umożliwić MacFinnowi i mnie ucieczkę? Dlaczego mnie później odnalazła?
MacFinna jednak złapali. A jak się dobrze zastanowić, to na stacji benzynowej Tera próbowała mnie zniechęcić do działania, twierdząc, że nic się nie da zrobić. Może tylko pozornie troszczyła się o nas obu, po to, żebyśmy wpadli w ręce wymiaru sprawiedliwości?
W głowie mi się kręciło z bólu i niepewności. Jesteś paranoikiem, Harry, powiedziałem sobie. Czasem musisz komuś zaufać, inaczej MacFinn przemieni się w bestię, a Murphy i wielu innych poczciwych ludzi zginie. Nie masz wyboru.
Otworzyłem drzwi i oboje wysiedliśmy z samochodu.
- Co chcesz zrobić? - spytałem Terę.
Zamiast mi odpowiedzieć, kobieta o bursztynowych oczach zdjęła z siebie mój prochowiec i podała mi go. Była naga i piękna w strugach deszczu.
- Lubisz patrzeć na moje ciało? - spytała, a właściwie stwierdziła.
- Ty, Dresden, lepiej uważaj, co powiesz - warknęła Susan z głębi samochodu.
Odchrząknąłem i wymieniłem z Susan spojrzenia, powstrzymując się od spoglądania na pannę West.
- Tak, Tera, wydaje mi się, że to podziała.
- Odczekaj dwadzieścia powolnych oddechów - powiedziała Tera z nutą rozbawienia w głosie. - Zabierzesz mnie przy następnej przecznicy.
Odwróciła się na bosej pięcie i poszybowała wdzięcznym susem w ciemność pomiędzy latarniami. Patrzyłem za nią przez chwilę, po czym włożyłem płaszcz.
- Nie musisz tak się wpatrywać - mruknęła Susan. - Czy ona jest czynnikiem ludzkim w tej historii?
Skrzywiłem się i trzymając ramię ciasno przy boku, pochyliłem się, żeby spojrzeć Susan w oczy.
- Myślę, że ona nie jest ludzką istotą - powiedziałem.
Zacząłem iść ulicą, celowo zwolnionym krokiem, żeby nie wyłonić się zza rogu przed upływem określonego przez Terę czasu. Mimo to i tak szedłem dość szybko, jak ktoś, kto spieszy się do domu, żeby się schronić przed ulewnym deszczem, z rękami w kieszeniach i z opuszczoną głową.
Przechodząc na drugą stronę ulicy, gdzie stał mój dom, zerknąłem w kierunku sedana.
Gliniarze nie patrzyli na mnie. Patrzyli na wprost, gdzieś w kręgu światła pod latarnią Tera wirowała wdzięcznie, jakby tańcząc na lodzie, poruszając się w rytm muzyki, której nie słyszałem. Z jej ruchów emanowała jakaś pierwotna zmysłowość, czysty erotyzm, siła kobiecości. Kręcąc piruety, wyginała się do tyłu, wystawiając piersi na chłodny deszcz, a jej mokra skóra była gładka i lśniąca.
Wszedłem na chodnik po drugiej stronie ulicy i z wypiekami na twarzy zbiegłem w dół po schodach prowadzących do mieszkania. Otworzyłem drzwi kluczem, wszedłem do środka i zamknąłem je za sobą. Nie zapaliłem świecy, poruszałem się po mieszkaniu na pamięć.
Oba eliksiry w plastikowych bidonach stały na blacie, tam gdzie je zostawiłem. Złapałem swój czarny plecak leżący na podłodze i wrzuciłem do niego butelki. Przeszedłem do sypialni, gdzie znalazłem niebieski kombinezon z czerwoną łatką nad kieszenią na piersi. Na łatce widniało nadrukowane grubymi literami imię Mike. Mój mechanik przez nieuwagę zostawił kombinezon w bagażniku garbusa, kiedy go ostatnio naprawiał. Wziąłem też czapkę bejsbolową, pakiet opatrunkowy, rolkę taśmy izolacyjnej, pudełko kredy, siedem gładkich kamieni z kolekcji, którą miałem w szafie, białą koszulkę, niebieskie dżinsy i wielką butlę panadolu. Zamknąłem plecak na zamek błyskawiczny i wychodząc, w ostatniej chwili złapałem mój kij magiczny, stojący w kącie przy drzwiach.
Coś otarło mi się o nogi i wymknęło na zewnątrz, w noc, a ja o mało nie wyskoczyłem ze skóry. Pan przysiadł u szczytu schodów, oglądając się na mnie z irytacją w tajemniczych kocich oczach. Potem zniknął w mroku. Mruknąłem coś pod nosem, zamknąłem drzwi i znów ruszyłem ulicą. Serce tłukło mi się zdecydowanie zbyt szybko.
Tera stała na czworaka pośrodku kręgu światła, za sedanem. Z mokrymi włosami zwisającymi przy twarzy, z rozchylonymi ustami, na wprost dwóch policjantów po cywilnemu, którzy wysiedli z samochodu i mówili coś do niej z odległości kilku metrów. Dyszała, ale widząc ją poprzednio w akcji, nie przypuszczałem, żeby zmęczył ją taniec. Mimo wszystko wyglądała ładnie. Policjanci byli uziemieni.
Z kijem i plecakiem w ręce poszedłem prosto do samochodu Susan. Bez słowa natychmiast ruszyła i skręciła za róg. Ledwo zdążyła zwolnić, kiedy spomiędzy budynków wyłoniła się Tera. Pochyliłem się w przód, otworzyłem drzwi, a ona dała susa na tylne siedzenie. Rzuciłem jej zapasowe ubranie, które zabrałem z domu. Ubrała się w milczeniu.
- Zadziałało - powiedziałem. - Udało się nam.
- Jasne, że zadziałało - stwierdziła Tera. - Mężczyźni są głupi. Będą się gapić na wszystko, co jest żeńskie i gołe.
- Dobrze to nawet ujęła - mruknęła Susan pod nosem i przydusiła pedał gazu. - Jeszcze sobie o tym porozmawiamy, szanowny panie. Następny przystanek - wydział spraw specjalnych.
Przed starym, odrapanym budynkiem mieszczącym śródmiejską kwaterę policji naciągnąłem czapkę bejsbolową głębiej na oczy i wypiłem eliksir maskujący. Był zupełnie bez smaku, ale burzył się i bulgotał, spływając do żołądka.
Odczekałem kilka sekund, żeby zaczął działać, i przełożyłem kij do drugiej ręki. Mimo że jego koniec tkwił w wiadrze na kółkach, trudno go było wziąć za kij od mopa. Ja miałem co prawda na sobie niebieski kombinezon, ale śmiesznie krótkie nogawki rzucały się w oczy. Nie bardzo wyglądałem na sprzątacza.
Tu w sprawę wdała się magia. Jeśli eliksir zadziała, dla przypadkowego obserwatora nie powinienem wyróżniać się z tła. Dopóki ktoś nie przyjrzy się uważniej, moc eliksiru sprawi, że pozostanę niedostrzeżony. Dzięki temu będę mógł znaleźć się w pobliżu MacFinna, zamknąć go w magicznym kręgu i powstrzymać jego przeobrażone ja, by nie mogło siać spustoszenia.
Oczywiście, jeśli nie zadziała, będę mógł przez kilka lat zajmować się badaniem wnętrza celi, o ile przedtem przeobrażony MacFinn nie rozerwie mnie na strzępy.
Starałem się nie zwracać uwagi na ból w ramieniu i nerwowy skurcz żołądka. Miałem zmieniony opatrunek, zażyłem panadol i czułem się na tyle rześki, na ile pozwalał mój stan. To znaczy niezbyt rześki. Niestety z eliksirem krzepiącym, który zabrałem z mieszkania, musiałem jeszcze poczekać.
Chętnie wypiłbym go natychmiast, ale nie wolno zażywać dwóch eliksirów naraz. Można się ciężko pochorować. Pozostawało tylko mieć nadzieję, że w końcu będzie mi dane go użyć. Nie cierpię, kiedy wysiłek idzie na marne.
Czekałem z niecierpliwością na deszczu i już byłem prawie pewien, że coś pokręciłem, sporządzając eliksir, i że nie wywoła on żadnego skutku. Wtedy poczułem, że zaczyna działać.
Naszło mnie jakieś bezbarwne uczucie i spostrzegłem, że kolory wokół mnie blakną. Ogarnęła mnie apatia i znużenie nakazujące przysiąść gdzieś i biernie przyglądać się światu. W tym samym momencie jednak zjeżyły mi się włosy na karku, bo do głosu doszła magia eliksiru.
Zaczerpnąłem tchu, z wiadrem i moim kijem w roli mopa w ręku wszedłem po schodach prowadzących do budynku, pchnąłem drzwi i znalazłem się w środku. Barwy zmieniły się dziwnie, przeszły w odcienie szarości, czerń i biel, a ja poczułem się jak statysta na planie Casablanki albo Sokoła maltańskiego.
Potężna, stateczna matrona w randze sierżanta siedziała za biurkiem, kartkując kolorowe pismo. Dla mnie obraz był monochromatyczny. Podniosła wzrok, a jej mundur, policzki i oczy zaczęły nabierać barw. Omiotła mnie obojętnym spojrzeniem, kichnęła i pochyliła głowę nad magazynem. Wraz z zanikiem uwagi, zblakły kolory jej ubrania i twarzy. Moje postrzeganie kolorów zmieniało się w zależności od tego, czy zwracała na mnie uwagę, czy nie.
Uśmiechnąłem się triumfująco. Eliksir działał. Byłem w środku. Musiałem stłumić swoją impulsywność i zachowywać się cicho. Widzicie, magia jest czasem naprawdę w porządku. Efekty specjalne sprawiły mi tyle frajdy, że zapomniałem o bólu. Będę musiał powiedzieć Bobowi, jak bardzo podobał mi się sposób działania eliksiru.
Opuściłem głowę i minąłem biurko pani sierżant - jeszcze jeden zwykły sprzątacz, który przyszedł wykonać swoje zadanie. Chwyciłem wiadro z kijem i zacząłem wchodzić na górę, na czwarte piętro, gdzie znajdował się wydział spraw specjalnych i cele dla zatrzymanych. Jakiś policjant minął mnie na schodach i nawet na mnie nie spojrzał. Jego mundur i twarz nie zabarwiły się ani trochę. Poczułem się pewniej, więc przyspieszyłem. Byłem skutecznie niewidzialny.
Teraz musiałem tylko odnaleźć MacFinna, dostać się do jego celi i uratować Murphy, a także innych policjantów, zanim MacFinn przeobrazi się w bestię. I zanim mnie zaaresztują.
A czas uciekał.
Czy ktoś kiedyś marzył o almanachu astronomicznym? Ja, tego wieczoru, tak. Nie orientowałem się, o której ma wzejść księżyc, a naprawdę nie miałem czasu, żeby biec do biblioteki czy księgarni. Wiedziałem, że wzejdzie mniej więcej godzinę po zachodzie słońca, ale przy takim zachmurzeniu nie potrafiłem nawet dokładnie określić, kiedy słońce zaszło. Czy miałem dwadzieścia minut? Dziesięć? Godzinę?
A może już się spóźniłem?
Wspinając się po schodach, wyobrażałem sobie, jak to by było spotkać się w pustym budynku sam na sam z MacFinnem w postaci bestii. Przy całej swojej magicznej wiedzy właściwie niewiele wiedziałem o jego możliwościach, choć po obejrzeniu ciała Kim nabrałem niejakiego pojęcia, do czego może być zdolny. Bob powiedział, że loup-garou są szybcy, silni i odporni na wszelką magię. Jak przeciwstawić się czemuś takiemu?
Na razie pozostawało mi tylko modlić się, żebym zdążył otoczyć MacFinna kręgiem. Upewniłem się, że w wiadrze mam kredę i kamienie, potrzebne do skonstruowania wokół MacFinna większego kręgu. Wcale nie trzeba używać do tego srebra czy złota. Najważniejsze jest zrozumienie. Jeśli się wie, w jaki sposób konstrukcja kanalizuje zaangażowane moce, można równie dobrze posłużyć się o wiele skromniejszymi materiałami. Najlepsi z magów nie potrzebują wiele więcej niż tylko kredy, soli kuchennej i drewnianej łyżki, a są w stanie dokonać rzeczy wielkich. Myśli miotały mi się w panice po głowie jak przestraszone wiewiórki. Niedobrze. Potrzebowałem skupienia, ukierunkowania, koncentracji. Przyspieszyłem kroku na tyle, na ile miałem śmiałości, i dotarłem na czwarte piętro. Od drzwi wydziału spraw specjalnych dzieliły mnie jakieś trzy metry. Cele mieściły się w głębi, za zakrętem korytarza. Natychmiast ruszyłem w tamtym kierunku.
- Co znaczy: nie możecie go znaleźć? - stanowczy głos Murphy dobiegał zza drzwi biura.
- Po prostu. Mówią, że naprawdę dobrze pilnowali jego mieszkania, ale on wszedł tam jakoś i wyszedł niezauważony przez nich - tłumaczył się Carmichael zmęczonym głosem.
Murphy prychnęła.
- Chryste, Carmichael. Czy Dresden ma się sam tu zgłosić, żebyście mogli go znaleźć?
Szybko minąłem drzwi i poszedłem dalej korytarzem. Kusiło mnie, żeby posłuchać, co o mnie mówią, ale czas naglił. Toczyłem swoje chybocące się, skrzypiące wiadro na kółkach coraz szybciej, już prawie biegnąc.
Areszt oddzielała krata, czego w zasadzie należało się spodziewać. Jeśli nie miało się klucza, strażnik musiał otworzyć przesuwane, zakratowane drzwi, naciskając guzik. Za kratą, w małym przedsionku, stało parę drewnianych krzeseł. Strażnik siedział przy biurku w dyżurce, za kuloodporną szybą. Miał znudzony wyraz twarzy i worki pod oczami. W głębi dostrzegłem stalowe drzwi z małym okienkiem, prowadzące do cel w korytarzu. Te drzwi również otwierał strażnik. Podszedłem do kraty i zastukałem o metalowe pręty. Odczekałem chwilę, ale nic się nie wydarzyło, więc zastukałem jeszcze raz. Jak na ironię, eliksir, który umożliwił mi dotarcie tutaj, teraz sprawiał, że byłem niedostrzegalny dla strażnika. Z determinacją zastukałem znowu, tym razem mocniej, używając kija. Musiałem się dobrze nastukać, żeby wreszcie uniósł głowę znad swojego czasopisma i spojrzał na mnie przez grube okulary. Kolory zawirowały, stały się trochę intensywniejsze, po czym znów wróciła szarość. Zmarszczył brwi, rzucił okiem na kalendarz na ścianie i wcisnął guzik.
Rozległ się brzęczyk. Pchnąłem kratę i z opuszczoną głową wtoczyłem do środka wiadro.
- Wcześnie jesteś w tym tygodniu - mruknął strażnik, wracając do swojej gazety.
- Wyjeżdżam za miasto w piątek. Chcę zdążyć ze wszystkim - odpowiedziałem, bardzo się starając, by mój głos brzmiał monotonnie, bezbarwnie i nudno. Ku memu zaskoczeniu wyszło tak, jak chciałem. Zazwyczaj nie jestem dobrym kłamcą ani aktorem, więc eliksir i w tym musiał mi pomóc w jakiś pośredni, sprytny sposób. Jedno można powiedzieć o Bobie: jest wkurzający jak diabli, ale zna się na rzeczy.
- Wszystko jedno. Podpisz tu - rzucił strażnik znudzonym tonem, podsuwając mi przez szparę pod szybą z pleksi bloczek i długopis. Przewrócił stronę w piśmie i pokazał mi zdjęcie atletycznie zbudowanej młodej kobiety, która wykonywała coś anatomicznie nieprawdopodobnego z równie nieprawdopodobnym młodym mężczyzną.
Zawahałem się. Jak, u diabła, miałem się podpisać? To znaczy, eliksir Boba działa świetnie, ale nie był w stanie zmienić złożonego na papierze podpisu. Zerknąłem na wewnętrzne drzwi, a potem na ścienny zegar. Do diabła z tym. Nie miałem czasu na wahania. Wziąłem kontrolkę wejść i nabazgrałem coś nieczytelnie.
- Były jakieś kłopoty dziś wieczorem? - spytałem.
Strażnik prychnął, odwracając czasopismo o dziewięćdziesiąt stopni w prawo.
- Tylko ten bogaty facet, którego przywieźli wcześniej. Darł się jakiś czas, ale teraz się zamknął. Pewnie wyparowało mu ze łba, czym się nafaszerował.
Zabrał ode mnie bloczek i spojrzawszy na niego pobieżnie, odwiesił na miejsce, obok rzędu czarno-białych monitorów. Każdy z nich przekazywał obraz z innej kamery - dekoracje były te same, tylko aktorzy się zmieniali. Na każdym widać było ciasną celę, dwa i pół na dwa i pół metra, kraty zamiast jednej ze ścian, pozostałe trzy ściany gładkie, betonowe, prycza, sedes i jedne drzwi. Jakieś dwie trzecie monitorów miało w prawym dolnym rogu ekranu przyklejony pasek taśmy z nazwiskiem, jak Hanson czy Washington, napisanym czarnym flamastrem. Gorączkowo przeglądałem monitory, dopóki nie natrafiłem na ten z napisem MacFinn. Był ostatni w rzędzie. Popatrzyłem w ekran. Obraz śnieżył i migał, ale i tak wystarczająco dobrze widziałem, co się stało.
Cela była pusta.
Cementowy pył unosił się w powietrzu. Kraty nie było, najwidoczniej została wyrwana ze ścian. Strzępy dżinsowych szortów MacFinna leżały na podłodze celi.
- O jasna cholera - zakląłem łagodnie.
Dostrzegłem ruch na ekranie sąsiedniego monitora, podpisanego Matson. Wychudzony, nieogolony mężczyzna w białym podkoszulku bez rękawów i jasnych dżinsach kulił się na pryczy wciśnięty w kąt celi. Miał otwarte usta i napięte mięśnie, jakby krzyczał, ale nic nie było słychać przez stalowe drzwi i betonowe ściany. Na ekranie coś mignęło, jakiś niewyraźny, wielki i kosmaty kształt, a Matson obronnym gestem wyrzucił przed siebie chude ramiona. Coś ogromnego i szybkiego przedarło się przez kraty, jakby to były przegniłe sztachety, i przesłoniło obraz.
Rozległy się trzaski zakłóceń, na ekranie zakotłowało się, a na szare ściany i podłogę celi trysnęło coś czarnego, jakby ktoś nieostrożnie otworzył wstrząśniętą butelkę coli. Wielki kształt zniknął, pozostawiając za sobą rozszarpane jak szmacianą lalkę, drgające ciało w przesiąkniętym krwią ubraniu. Matson gasnącymi oczami spojrzał błagalnie w kamerę, prosto w moje oczy, szarpnął się w skurczu i już było po nim.
Wszystko to trwało może trzy, cztery sekundy.
Ogarnięty jakąś niezdrową fascynacją przesuwałem wzrok z jednego monitora na drugi. Więźniowie przywierali do krat, krzyczeli, próbowali zobaczyć, co się dzieje. Uświadomiłem sobie, że mają bardzo ograniczone pole widzenia. Nie mogli ujrzeć przeobrażonego MacFinna, dopóki nie znalazł się przed kratami ich cel.
Ogarnął mnie potworny, ogłupiający strach i mdłości, język miałem sparaliżowany. Potwór przedzierał się przez kraty i zabijał bez litości.
Wpatrywałem się w martwe oczy Matsona, w bezładną plątaninę jego wnętrzności, poszarpane kawałki mięsa, w oderwaną rękę i nogę.
Boże wszechmogący, Harry! - myślałem, co robisz pod jednym dachem z tym czymś?
Jeden z monitorów powtarzał scenę, która rozegrała się przed kilkoma sekundami: podstarzały Murzyn o nazwisku Clement wrzeszczał nieprzytomnie, dopóki bestia nie rozerwała go na strzępy. Ogarnął mnie pierwotny, pradawny strach zaprogramowany w moim mózgu, strach przed tym, że zostanę wytropiony w mojej kryjówce, że będę uwięziony w ciasnej przestrzeni, z której nie ma ucieczki, a potwór o morderczych kłach i miażdżących szczękach pojawi się, by mnie pożreć. Prymitywna, obnażona część mojego ja wyła, bełkotała i krzyczała do mojego racjonalnego umysłu, żebym natychmiast się odwrócił, odwrócił się i uciekał, szybko i daleko.
Ale przecież nie mogłem. Musiałem coś zrobić.
- Patrz - powiedziałem, wskazując na monitor. Palec mi drżał, a głos był zaledwie cieniem szeptu. Spróbowałem znowu, dźgając ekran palcem i prawie krzycząc do strażnika:
- Patrz!
Spojrzał na mnie, przechylił głowę na bok i zmarszczył czoło. Kolory zaczęły zabarwiać jego twarz. Ciągle wskazując palcem, zbliżyłem się do monitorów.
- Patrz! Patrz na ekrany, człowieku!
Teraz mój głos rozbrzmiewał wysokim tonem paniki. Przycisnąłem się do monitorów, krzycząc w podnieceniu.
Powinienem był to przewidzieć, rzecz jasna. Magowie i technika po prostu nie idą w parze - zwłaszcza, jeśli serce maga dudni jak podłoga w sali do koszykówki, a wnętrzności drżą. Na monitorach pojawiły się zakłócenia, obraz śnieżył, chwilami zupełnie zanikał.
Strażnik obrzucił mnie spojrzeniem pełnym niesmaku i odwrócił się do monitorów. Patrzył przez chwilę, mrugając powiekami, podczas gdy człowiek o nazwisku Murdoch ginął pośród usterek obrazu.
- Co się znów dzieje z tym sprzętem, do cholery? - Zdjął okulary, żeby je przetrzeć. - Ciągle coś jest nie tak z tymi pieprzonymi kamerami. Kupa złomu, słowo daję.
Gwałtownie odwróciłem się od ekranów.
- Oni giną. Boże, musisz wypuścić tych ludzi, zanim to ich zabije.
Pokiwał głową.
- Tak, tak. Mów mi jeszcze. Widzisz, jak świetnie zorganizowana jest ta policja, co?
Wpatrywałem się w niego przez moment, kiedy zakładał z powrotem okulary. Obdarzył mnie grzecznym, znudzonym uśmiechem. Znów był czarno-biały, a ja znów byłem dla niego tylko bezbarwnym, nieciekawym sprzątaczem. Eliksir zrobił z moich słów papkę, która przechodziła przez jego mózg, nie wywołując reakcji - nieznacząca, nudna, codzienna rozmowa. Eliksir działa fantastycznie. Aż za dobrze.
- Patrz na monitory! - krzyknąłem w rozpaczy i strachu. - On ich zabija!
- Monitory nie przeszkodzą ci w pracy - zapewnił mnie. - Otworzę ci.
Jak powiedział, tak zrobił, naciskając guzik umieszczony za szybą z pleksi. Rozległo się kliknięcie i drzwi bezpieczeństwa prowadzące do korytarza, w którym mieściły się cele, z buczeniem przesunęły się o kilkanaście centymetrów.
Z cel wylewał się wrzask, przeraźliwe i pełne grozy wysokie dźwięki brzmiały wprost ludzko. Słychać było straszliwy szczęk metalu, a jeden z niesamowitych krzyków drgał, osiągając najwyższe natężenie, po czym zatonął w mieszaninie odgłosów darcia i łamania, w trzaskach, bulgotaniach i łoskocie. A kiedy te dźwięki ucichły, z głębi jakiejś przepastnej piersi dobyło się warczenie. Bestia była niecałe trzy metry od drzwi.
Rzuciłem okiem na strażnika, który wstał zza biurka i sięgnął po pistolet. Otworzył drzwi przedsionka, chcąc zapewne sprawdzić, co się dzieje.
- Nie! - krzyknąłem i rzuciłem się do stalowych drzwi. Wyczułem raczej, niż zobaczyłem potężne cielsko tuż za drzwiami, słyszałem jego oddech. Spróbowałem zatrzasnąć drzwi w chwili, kiedy wielka, silna łapa wsunęła się do środka. Wyglądała jak coś pośredniego pomiędzy łapą a ludzką ręką, z ogromnymi czarnymi pazurami unurzanymi w ciemnej krwi. Przytrzasnąłem ją stalowymi drzwiami. Bestia po drugiej stronie, oddzielona ode mnie kilkoma centymetrami stali, zawarczała z wściekłością i nienawiścią w tak czystej postaci, że słuchanie tego sprawiało ból.
Zacząłem napierać na drzwi. Pierwsza próba nie powiodła się. Choć wytężałem wszystkie siły, drzwi odskoczyły, odpychając mnie o dobre trzydzieści centymetrów. Buty ślizgały mi się na posadzce. Ni to łapa, ni dłoń obróciła się, zatapiając pazury w stali z potworną siłą, i zaczęła wściekle trząść drzwiami.
- Pomóż mi! - krzyknąłem do strażnika. Ten przyglądał mi się przez chwilę, mrugając powiekami i nabierając barw.
- Ty! - powiedział. - Mój Boże. Co się dzieje?
- Pomóż mi zamknąć te drzwi albo obaj zginiemy! - warknąłem, gromadząc każdy gram siły i pchając. Po drugiej stronie loup-garou całym swoim ciężarem jeszcze raz rzucił się na drzwi w momencie, kiedy strażnik pospieszył mi z pomocą.
Drzwi wystrzeliły w moim kierunku, odrzucając mnie w tył jak kukłę. Przeleciałem koło strażnika, który niezdarnie wycofał się do swojej dyżurki i padł na podłogę. Uderzyłem plecami o kratę, za którą znajdował się korytarz prowadzący do wyjścia. Zranione ramię dało o sobie znać gwałtownym bólem.
Rozległo się kolejne warknięcie i Harley MacFinn przemieniony w bestię wpadł do środka. Loup-garou był wilkiem w tym samym stopniu, w jakim welocyraptor był ptakiem - ten sam plan budowy, całkowicie odmienny wynik. W kłębie musiał mieć ponad półtora metra. Tułów szerszy niż u wilka, jakby w wilczą skórę wtłoczono dodatkowe dwieście pięćdziesiąt czy trzysta kilogramów. Zmierzwiona sierść, czarna jak smoła i matowa, miejscami połyskiwała od świeżej krwi. Zastrzygł czujnie uszami i rozwarł monstrualnie szeroki pysk, ukazując potężne zęby. Płonące oczy MacFinna nabiegły krwią, która pod wpływem eliksiru maskującego wydawała mi się czarna. Kończyny miał nieproporcjonalne, choć sam nie wiem, czy za długie, czy raczej za krótkie - po prostu jakieś nie takie. Wszystko w nim było nie takie jak trzeba, pełne złości, nienawiści i gniewu, a otaczająca go nadnaturalna moc sprawiała, że dzwoniły mi zęby i włosy stanęły dęba.
Loup-garou wypadł przez drzwi, jego spojrzenie prześlizgnęło się po mnie, a on zwrócił się w lewo i z diabelską zwinnością skoczył na strażnika.
Facetowi się poszczęściło. Gramoląc się na nogi, spojrzał w górę i na widok potwornych kłów drgnął konwulsyjnie. Odruch paniki dosłownie nim wstrząsnął i odrzucił go o kilka centymetrów. Loup-garou, który już wymierzył odległość i skoczył, chybił. Strażnik tyłem wpełznął za swoje stanowisko w dyżurce i straciłem go z oczu.
Loup-garou jednak nie zrezygnował. Zrobił zwrot i wcisnął się w wąską przestrzeń pomiędzy kontuarem a ścianą. Kontuar zatrzeszczał i wybrzuszył się. Strażnik dźwignął się na nogi i z rewolwerem w dłoni przyjął pozycję strzelecką. W przeciągu trzech sekund opróżnił magazynek, mierząc w czaszkę loup-garou. Przedsionek wypełnił się grzmotem, który zagłuszył dobiegające z cel krzyki więźniów.
Potwór był niepowstrzymany. Kule nie zrobiły na nim większego wrażenia niż mucha brzęcząca wokół głowy zawodowego zapaśnika. Wspiął się na tylne łapy i gdy strażnik krzyknął: „Nie, nie, nieee!”, opadł na niego całym ciężarem. Człowiek usiłował jeszcze odwrócić się, uciekać, chociaż nie było dokąd, ale bestia już zaciskała szczęki na jego grzbiecie. Trysnęła krew. Strażnik krzyknął i uchwycił się blatu, jednak loup-garou, potrząsając gwałtownie na boki łbem, oderwał go od niego i cisnął na podłogę za kontuarem.
Nie widziałem, jak umiera. Widziałem natomiast krew tryskającą na ściany i na sufit. W cichości ducha byłem wdzięczny, że wygięta tafla pleksi zabarwiła się purpurą, przesłaniając widok. Paraliżujący ból przypiekał mi ramię, uwięzieni krzycząc, błagali Boga czy Allaha o ratunek, a do tej wrzawy dołączył się nowy dźwięk. Strażnik zdążył jeszcze włączyć alarm i rozległo się entuzjastyczne wycie syren. Z pewnością nadbiegną policjanci, a pierwszą z nich będzie Murphy.
Loup-garou wciąż pastwił się nad ciałem strażnika, a mnie pozostawała tylko nadzieja, że człowiek jest już martwy. Tak byłoby dla niego lepiej. Co mogłem zrobić? Mogłem wślizgnąć się do korytarza z celami, zatrzasnąć za sobą stalowe drzwi i czekać, aż MacFinn wydostanie się z budynku na swobodę. Zamknąwszy się tam, miałbym czas stworzyć barierę ochronną, przez którą bestia nie zdołałaby się przedrzeć. W tej twierdzy mógłbym doczekać do rana. Prawie na pewno przeżyłbym tam noc. To był sprytny plan. To był plan zapewniający przetrwanie.
Zamiast zacząć go realizować, odszukałem wzrokiem mój kij, wyciągnąłem przed siebie rękę i syknąłem:
- Vento servitas. - Skupiłem w tych słowach całą swą wolę. Gwałtowny prąd powietrza rzucił w moim kierunku kij i zatrzasnął drzwi do cel, zapewniając w ten sposób uwięzionym nikłą ochronę.
Chwyciłem kij w wyciągniętą dłoń i skierowałem go ku kracie zamykającej mnie w przedsionku wraz z loup-garou.
Wetknąłem kij pomiędzy pręty i naparłem na niego, jakbym się starał je rozgiąć. Gdyby w grę wchodziło tylko drewno i mięśnie, kij rozsypałby się w jesionowe drzazgi. Jednak kij maga jest szczególnym narzędziem, które pomaga mu w posługiwaniu się mocami, w manipulowaniu i manewrowaniu nimi zgodnie z jego wolą. Włożyłem całą swą wolę i skupienie w kij, tak samo jak w mięśnie, co zwielokrotniło siłę naporu na stalowe pręty.
- Forzare - wydyszałem. - Forzare.
Metal naprężył się i zaczął wyginać.
Z tyłu, za mną, loup-garou miotał się dziko. Usłyszałem pękanie pleksi i zerknąłem przez ramię. Znikoma ochrona, jaką dawał eliksir, załamała się i obraz przed oczami nabrał barw. Czerń pyska podbarwiona purpurą stała się ciemnobrązowa, znaczona plamami mokrej czerwieni. Kły miały odcień kości słoniowej, splamiony szkarłatem. Oczy rozbłysły zielenią, a ich spojrzenie przebiło się przez osłonę eliksiru maskującego i skupiło się na mnie, intensywne i dzikie. Instynkt ostrzegał mnie, że śmierć nadchodzi, że zaraz rzuci mi się do gardła i wydrze wnętrzności.
- Forzare! - krzyknąłem, napierając na kij z całych sił. Pręty rozgięły się pośrodku, pozostawiając wystarczająco duży otwór.
Loup-garou przedarł się przez ściankę dyżurki, a na mnie posypały się odłamki, raniąc boleśnie.
Rzuciłem się między pręty, ramionami do przodu, świadom jedynie, że bestia się zbliża. Panika sprawiła, że poruszałem się z niezwykłą zwinnością. Może dopomógł mi także napór powietrza wytworzony przez nacierającą bestię. Nagle coś chwyciło moją lewą stopę, pozbawiając mnie czucia.
Padłem ciężko na podłogę. Uderzyłem brodą tak mocno, że przygryzłem sobie język do krwi. Obejrzałem się za siebie i zobaczyłem loup-garou z moim butem w zębach i łbem uwięzionym między prętami. Szarpał się w przód i w tył, ale jego mokre od krwi łapy ślizgały się na płytkach posadzki. Nie mając dostatecznego oparcia, nie był w stanie rozerwać krat.
Słyszałem swój własny rozpaczliwy, zwierzęcy krzyk, wiłem się w panice. Alarm wył teraz wszędzie wokół mnie, słyszałem krzyki i tupot biegnących stóp. Przy brzegach kraty posypał się pył, widziałem jak loup-garou, pomimo słabego oparcia, pomału wyrywa ją z sufitu i podłogi.
Poruszyłem się, a przez głowę przemknął mi przerażający obraz własnej nogi z odgryzioną stopą. Podczołgałem się kawałek do przodu. Zerknąłem na nogę i zobaczyłem zakrwawioną skarpetkę. Następnie pozbierałem się i rozejrzałem za kijem.
Z tyłu, za mną, loup-garou zawył wściekle i zaczął się szarpać na boki. Krew na łapach musiała już zaschnąć, ponieważ w dwie sekundy pokonał stalową kratę i rzucił się za mną.
Chwyciłem kij i obróciłem się twarzą do niego, wpierając stopy w podłogę.
- Tomarius! - ryknąłem, wyciągając kij przed siebie, w chwili kiedy bestia już miała zwalić się na mnie potężnym cielskiem. Zamierzałem odbić moc loup-garou i skierować ją przeciwko niemu: siła równa się masa razy przyspieszenie i tak dalej, nie doceniłem jednak faktycznej siły bestii. Przekraczała ona założone przeze mnie granice i efekt zaklęcia mocno mnie zaskoczył. Potwór walnął w siłową barierę w powietrzu, wytracił pęd i runął na podłogę.
Równoważna mniej więcej siła zadziałała na mnie, a stanowiłem zaledwie jedną piątą jego masy. Rzuciło mną jak ziarnem prażonej kukurydzy porwanym przez podmuch wiatru. Doleciałem aż do załomu korytarza, za którym znajdował się wydział spraw specjalnych. Na szczęście spadłem na podłogę, zanim uderzyłem o ścianę. Potoczyłem się, przekoziołkowałem i zatrzymałem wreszcie pod ścianą, cały obolały, wdzięczny, że przestało mną miotać. Upadając, wypuściłem z ręki kij. Pod policzkiem czułem chłodne płytki podłogi.
Przyglądałem się, jak loup-garou dochodzi do siebie. Spojrzał na mnie płonącymi ślepiami i puścił się wzdłuż korytarza. Poprzez swój ból podziwiałem jego piękno, dziki, nieziemski wdzięk i szybkość. To był łowca doskonały, doskonały morderca, szybki i silny, bezlitosny i zabójczy. Nic dziwnego, że przegrałem z tak doskonale niebezpieczną istotą. Nie chciałem umierać, ale przynajmniej nie zostałem pobity przez jakiegoś parchatego trolla czy żałosnego, przerażonego wampira. Ani też nie uciekłem.
Zaczerpnąłem tchu, który miał być moim ostatnim, i utkwiłem szeroko otwarte oczy w pędzącym loup-garou.
Ułamek sekundy później ujrzałem krystalicznie błękitne oczy Murphy. Rzuciła mi twarde spojrzenie i stanęła pomiędzy mną a nacierającym potworem w pozycji strzeleckiej, unosząc broń w daremnym geście obrony.
- Murphy! - wrzasnąłem.
I w tej chwili bestia rzuciła się na nas.
Próbowałem zmusić otępiałe ciało do reakcji, podnieść się, uwolnić na swój rozkaz każdy gram magii, by ochronić Murphy, bez względu na konsekwencje.
Nie udało mi się.
Loup-garou pędził korytarzem. Nie do wiary, że coś tak ciężkiego może się poruszać tak szybko. Pazury wbijały się w płytki posadzki jak w miękką glinę. Ściany wokół drżały, jakby sama obecność bestii wystarczała, żeby wytrącić rzeczywistość z posad. Spieniona, krwawa ślina ciekła z pyska, zielone ślepia płonęły piekielną furią.
Murphy stała wyprostowana, spostrzegłem, że jest odrobinę niższa od loup-garou. Znów ubrana była w dżinsy, buty turystyczne i flanelową koszulę z podwiniętymi rękawami, a na szyi zawiązała bandanę. Nie miała makijażu ani biżuterii. Jej odsłonięte uszy wydawały się dziwnie bezbronne bez kolczyków. Punkowa grzywka opadła jej na oczy, więc unosząc broń, wysunęła dolną wargę i dmuchnięciem odgarnęła włosy z czoła. Otworzyła ogień, kiedy loup-garou był o niecały metr - na próżno. Nic mu nie zrobią kule, choćby prosto w czaszkę.
W tym momencie spostrzegłem trzy rzeczy naraz.
Po pierwsze, Murphy nie strzelała z ciężkiego, półautomatycznego colta, którego używała zazwyczaj. Miała mniejszy, lśniący rewolwer z zamontowaną lunetą.
Po drugie, broń wydawała krótkie, suche szczeknięcia, zamiast głębszych dźwięków, do jakich przywykłem.
Po trzecie, gdy pierwsza kula trafiła loup-garou w pierś, pociekła krew, a on drgnął i skulił się, jakby ze zdziwieniem. Kiedy druga i trzecia kula dosięgły jego nogi, poślizgnął się i stracił równowagę. Warcząc, potoczył się z rozpędu w bok, pochylił łeb i przebił się po prostu przez ścianę do sąsiedniego pomieszczenia.
Zostaliśmy z Murphy w korytarzu pełnym pyłu. Alarm wył jednostajnie w tle. Murphy opadła koło mnie.
- A mówiłam ciotce Ednie, że nigdy nie założę tych kolczyków - wymamrotała. - Chryste, Dresden, jesteś cały we krwi. Bardzo jesteś ranny?
Wsunęła dłoń w ogromne rozdarcie w niebieskim kombinezonie, którego przedtem nie zauważyłem i pomacała mi pierś i ramię, szukając tętnic.
- Tak przy okazji, jesteś aresztowany.
- Nic mi nie jest - wydyszałem, kiedy odzyskałem oddech. - Co się, u diabła, stało? Jak to zrobiłaś?
Murphy wstała, na wpół uniosła pistolet i podeszła do dziury w ścianie, za którą zniknął loup-garou. Gdzieś z drugiej strony dobiegały trzaski, głuchy łomot i wściekłe warczenie.
- Masz prawo zachować milczenie. A jak myślisz, co się stało, kretynie? Przeczytałam twój raport. Sama sobie przygotowuję naboje na zawody strzeleckie, więc wczoraj wieczorem utoczyłam trochę srebrnych kul. Ale to jest tylko kaliber 22 i będę musiała trafić go w łeb, żeby go wykończyć. Jeśli to w ogóle zadziała.
- Dwadzieścia dwa? - narzekałem, wciąż bez tchu. - Nie mogłaś zrobić paru trzydzieści osiem albo czterdzieści cztery?
- Płacz i zgrzytanie zębów - burknęła Murphy. - Masz prawo skontaktować się ze swoim adwokatem. Ja nie produkuję naboi zawodowo i nie mam materiałów. Ciesz się z tego, co jest.
Dźwignąłem się na nogi i oparłem o ścianę obok przebitej dziury. W korytarzu zadudniły kroki nadbiegających policjantów.
- Nie do wiary, że mnie aresztujesz. Co jest za tą ścianą?
- Kartoteki, archiwa - powiedziała Murphy, trzymając pistolet wycelowany w dziurę. - Wielkie stare szafy na akta i komputery. Wszyscy, którzy tu pracują, już dawno poszli do domu. Jak to coś reaguje na gaz łzawiący?
- Wpuść trochę, to ci powiem - mruknąłem, a ona spojrzała na mnie ze złością.
- Lepiej usiądź, dopóki nie będę mogła cię zamknąć gdzieś w bezpiecznym miejscu i zawołać lekarza, żeby cię obejrzał.
- Murph, sama posłuchaj, co mówisz. Tkwimy tu, przez ścianę z potworną bestią, a ty usiłujesz mnie aresztować. Spojrzyj na to z dystansu.
- Jak sobie posłałeś, frajerze, tak się wyśpisz.
I nie odwracając wzroku od dziury w ścianie, zawołała głośno:
- Carmichael! Do mnie! Chcę mieć czterech przy wyjściu z archiwum, a resztę tutaj. Rudolph, chodź tu i wycofaj Dresdena do biura, niech tu nie przeszkadza.
Spojrzała na moje nadgarstki, gdzie wciąż zwisały kajdanki, które mi założyła zeszłego wieczoru.
- Chryste, Dresden, zawsze musisz popsuć moje kajdanki? - dodała cicho.
Policjanci z wydziału specjalnego, w większości po cywilnemu, wypełnili korytarz. Niektórzy mieli rewolwery, inni karabiny pneumatyczne do tłumienia zamieszek. Obraz zamazywał mi się i oscylował pomiędzy szarością a technicolorem, nerwy miałem rozstrojone i napięte.
Zrobiłem pobieżny przegląd. Zęby loup-garou dosięgły przez but mojej stopy. Bolała, a skarpetka nasiąkła krwią. Gdybym zaczął iść, zostawiałbym czerwone ślady. W ustach czułem smak krwi z przegryzionego języka i mogłem ją albo wypluć, albo przełknąć. Przełknąłem. Tylko bez komentarzy, proszę. Pleców nie czułem, a to, co czułem, bolało jak diabli. Zranione ramię, oczywiście, pulsowało niemiłosiernym bólem.
- Sukinsyn zeżarł mi taki dobry but - wymamrotałem i, nie wiedzieć czemu, stwierdzenie to wydało mi się niewiarygodnie wprost zabawne. Może zbyt wiele widziałem jak na jeden wieczór, w każdym razie, z takich czy innych powodów, wybuchłem urywanym, świszczącym śmiechem.
Carmichael odciągnął mnie w tył. Okrągłą twarz miał czerwoną z wysiłku i napięcia. Przekazał mnie pod nadzór młodemu, przystojnemu detektywowi, którego nie znałem. Musiał być świeżym nabytkiem. Wsparłem się na młodym człowieku i rechotałem niepowstrzymanie.
- Weź go do biura, Rudolph - nakazał Carmichael. - Pilnuj go tam, niech nie przeszkadza. Jak tylko opanujemy sytuację, zabierzemy go do lekarza.
- Jezu Chryste - jęknął Rudolph. Oczy miał okrągłe, krótkie ciemne włosy pokryte opadającym pyłem. W jego głosie wyczuwało się napięcie, panikę, a dyszał dwa razy ciężej niż weteran Carmichael. - Widziałeś te monitory? Widziałeś, co zostało z sierżanta Hamptona?
Carmichael złapał Rudolpha za przód koszuli i potrząsnął nim.
- Słuchaj, młodziak - powiedział ostro. - To wciąż tu jest i może zaraz zrobić z nami to samo, co z sierżantem. Zamknij jadaczkę i rób, co ci mówię.
- Tak... Tak jest! - powiedział Rudolph i zaczął ciągnąć mnie korytarzem, oddalając się od archiwum. - A kim właściwie jest ten facet?
Carmichael spojrzał na mnie.
- To facet, który wie. Jeśli coś powie, słuchaj go.
Powiedziawszy to, złapał karabin do tłumienia zamieszek i ciężkim krokiem poszedł tam, gdzie Murphy szykowała się, żeby poprowadzić ludzi przez dziurę w ścianie na loup-garou. Wydała polecenie, że jeśli zginie, ktoś ma wziąć jej broń i trafić bestię w ślepia.
Nowicjusz na wpół poprowadził mnie, a na wpół pociągnął za załom korytarza, do biura wydziału spraw specjalnych. Gapiłem się na swoje stopy, na krwawe ślady i chichotałem. Coś w środku nie dawało mi spokoju. Gdzieś poza szaleńczym śmiechem znajdowała się inna, racjonalna część mojego umysłu, czekająca cierpliwie, aż wróci mi świadomość i dostrzegę ważną myśl, od której się odgradzałem. Coś na temat krwi.
- To nie dzieje się naprawdę - zapewniał Rudolph sam siebie i powtarzał przez całą drogę - to nie dzieje się naprawdę. Słodki Jezu, to jest sztuczka dla nowego. Głupi dowcip.
Śmierdział kwaśnym potem i strachem i trząsł się potwornie. Czułem wyraźnie, jak drży. Wydaje mi się, że właśnie to jego przerażenie pozwoliło mi wychylić łeb spoza własnej histerii, pokonać ją i odzyskać panowanie nad sobą. Wciągnął mnie do biura, a ja dokuśtykałem do wysłużonej, zapadniętej kanapy przy drzwiach. Zaczerpnąłem tchu, a on zatrzasnął drzwi i zaczął krążyć po pokoju, wytrzeszczając oczy i wciągając ze świstem powietrze.
- To nie dzieje się naprawdę - powiedział. - Mój Boże, to się nie dzieje.
- Ej - udało mi się wykrztusić. Starałem się uporządkować swoje doznania: zadrapania, siniaki, może zwichnięcie albo i dwa, przerażenie, brzuch obolały od śmiechu i tak dalej. Nowicjusz mnie nie słyszał.
- Ej, Rudy - powiedziałem głośniej, a wzrok chłopaka przeskoczył na mnie, jakby w szoku, że przemówiłem.
- Wody - powiedziałem. - Potrzebuję trochę wody.
- Wody, tak jest! - powtórzył Rudolph i rzucił się do kranu. Ręce trzęsły mu się tak mocno, że pogniótł dwa pierwsze papierowe kubki, które wyjął z dozownika. Dopiero trzeci udało mu się napełnić.
- Ty jesteś tym facetem. Tym szarlatanem.
- Magiem - powiedziałem chrapliwym głosem. - Harry Dresden.
- Dresden, tak jest! - powiedział chłopak i podszedł do mnie z papierowym kubkiem. Wziąłem go i chlusnąłem sobie wodą w twarz. Poczułem nagły chłód, coś odmiennego, co wydobyło mnie ze sfery chichotów i drgających zakończeń nerwów. Oddałem kubek chłopakowi.
- Jeszcze jeden do środka.
Gapił się na mnie, jakbym oszalał (coś takiego, prawda?) i poszedł znów napełnić kubek. Wypiłem i wziąłem się do porządkowania myśli.
- Krew, Rudy - powiedziałem. - Coś na temat krwi.
- Boże - wydyszał nowicjusz, błyskając białkami oczu. - Hampton był cały we krwi. Krew była w całym pomieszczeniu, zachlapana szyba, kamera. Krew, cholera, krew wszędzie. Co to, kurwa, jest to coś?
- To tylko jeszcze jeden zły facet. Ale krwawi - powiedziałem. Uchwyciłem się tej myśli, którą mój mózg miesił ociężale, aż w końcu wyciągnął wniosek:
- Krwawi, bo Murphy go trafiła i jego krew jest na całej podłodze.
Przełknąłem resztę wody i wstałem.
- Krwawi i mogę go dopaść.
Wyzywająco potrząsnąłem pięścią i wyminąłem osłupiałego Rudolpha.
- Ej - zaoponował słabo - może powinieneś usiąść. Nie wyglądasz za dobrze. I raczej jesteś aresztowany.
- Teraz nie mogę być aresztowany - poinformowałem go. - Nie mam czasu.
Powlokłem się wzdłuż rzędów biurek i boksów do gabinetu Murphy. Zajmowała prowizoryczny gabinet z tandetnymi ściankami ze sklejki i odrapanymi drzwiami, ale i tak był to pewien przywilej w tym nie cieszącym się łaskami wydziale. Na drzwiach, w miejscu gdzie powinna widnieć porządna tabliczka, przyklejony był taśmą prostokątny kartonik ze starannie wypisanymi czarnym flamastrem drukowanymi literami: POR. KARRIN MURPHY, WYDZIAŁ SPRAW SPECJALNYCH. Ci, którzy odmawiali kolejnym kierownikom wydziału solidnej tabliczki, dawali w ten sposób do zrozumienia, że nikt nie pozostanie dłużej na tym stanowisku. Pod kartonikiem umieszczona była krzywo czerwono-fioletowa naklejka z hasłem: Przechodzący zostaną zabici i zjedzeni.
- Mam nadzieję, że nie zostawiła włączonego komputera - mruknąłem, wchodząc do gabinetu Murphy. Obrzuciłem spojrzeniem schludne pomieszczenie i zbliżyłem się do stołu, gdzie obok komputera leżała moja różdżka, bransoleta, amulet, broń palna i inne atrybuty, które miałem przy sobie w chwili aresztowania. Komputer był włączony. Monitor kaszlnął, kiedy przesunąłem rękę w pobliżu, a z plastikowej obudowy zawierającej twardy dysk wydobyła się smużka dymu i iskra.
Skrzywiłem się i pozbierałem swoje rzeczy. Drżącymi palcami włożyłem bransoletę, przełożyłem przez głowę pętlę amuletu, wetknąłem rewolwer do kieszeni kombinezonu i chwyciłem mocno różdżkę w prawą dłoń, czyli z tej strony ciała, która wytwarza energię.
- Nic nie widziałeś, Rudy, dobra?
Nowicjusz gapił się to na mnie, to na dymiący komputer i monitor, z ogłupiałym wyrazem twarzy.
- Co zrobiłeś?
- Nic. Nie zbliżałem się, nic nie robiłem. Taka jest moja wersja i będę się jej trzymać - mamrotałem. - Masz ten papierowy kubek? Świetnie. Zatem potrzebujemy jeszcze tylko wypchanego zwierzaka.
Wpatrywał się we mnie.
- Co... coś ty powiedział?
- Wypchanego zwierzaka, człowieku! - ryknąłem. - Nie wkurzaj maga, kiedy się bierze do magii!
Zapiałem, co groziło ponownym wybuchem histerii, która wciąż czaiła się we mnie i pokryłem to dzikim, piorunującym spojrzeniem.
W nieszczęsnego Rudolpha uderzył impet tej sprzecznej ekspresji. Zbladł jeszcze bardziej i cofnął się o kilka kroków.
- Posłuchaj, Carmichael trzyma w biurku parę zabawek, prawda? Na wypadek, gdyby jakieś dzieci musiały czekać na rodziców czy coś takiego.
- Hm - odpowiedział chłopak. - Ja... hm...
Zamachałem różdżką.
- Idź i zobacz!
Może powinienem był coś mu wytłumaczyć w tym momencie, ale i tak wyglądało na to, że chętnie spełni moje polecenie. Zakręcił się, pobiegł do głównego pomieszczenia i zaczął gorączkowo otwierać biurka.
Wykuśtykałem z gabinetu Murphy, a spojrzawszy za siebie, zobaczyłem na szarej wykładzinie krwawe ślady. Moje ślady. W miarę utraty krwi robiło mi się coraz zimniej. Rana nie była poważna, ale jeśli nie zatamuję krwawienia, wkrótce mogę mieć poważne kłopoty.
Schyliłem się z zamiarem obejrzenia zranionej stopy, ale zachwiałem się przy tym niebezpiecznie, więc uznałem, że lepiej będzie poczekać, aż ktoś inny to zrobi. Wyprostowałem się i odetchnąłem głęboko kilka razy.
Coś mnie niepokoiło w całej tej sprawie, ale za cholerę nie mogłem się zorientować co.
- Rudy! - zawołałem - masz już tego zwierzaka?
Z jednego z boksów wysunęła się ręka trzymająca sfatygowanego wypchanego Snoopy’ego.
- Czy to będzie dobre?
- Doskonałe - ucieszyłem się niemrawo. I wtedy rozpętało się piekło.
Z korytarza dobiegł dziki wrzask, z całą pewnością nie ludzki, brzmiący wściekłością i szaleńczym gniewem. Żołądek skręcił mi się w supeł. Rozległy się strzały, ale nie grzechocząca seria poszczególnych detonacji, tylko jeden wściekły grzmot. Kule przebijały ściany wokół mnie, w biurze wydziału wyleciało kilka okien. Byłem wyczerpany, przerażony do szaleństwa, obolały. W tym stanie nie sposób się skoncentrować, zebrać siły i zmierzyć się z potworem. Należałoby raczej uciec, zaplanować coś, wrócić, kiedy będę silniejszy. Mógłbym wygrać mecz rewanżowy. Trudno pokonać maga, który zna swojego wroga i jest przygotowany. Tak, to byłoby sprytne posunięcie.
Jednak nigdy nie słynąłem z umiejętności racjonalnej oceny sytuacji. Chwyciłem różdżkę i zacząłem gromadzić wszelką moc, jaka była w moim zasięgu. Zaczerpnąłem swój strach, sięgnąłem głębiej, do szaleńczego chichotu, wygarnąłem resztki odwagi, jakie mi jeszcze zostały, i wrzuciłem to do jednego kotła razem ze wszystkim innym. Poczułem przypływ mocy; czyste uczucia, złożona energia woli, surowy rozsądek utworzyły pole, aurę niewidzialnej energii, która otoczyła mnie, wywołując mrowienie skóry. Przeszedł mnie dreszcz silniejszy od bólu ran, ekstaza mocy ogarnęła moje zmysły i trzymała je w potężnym uścisku. Przepełniała mnie moc. Byłem nadczłowiekiem i niech Bóg ma w opiece tego, kto stanąłby mi na drodze. Wziąłem głęboki, kojący wdech.
Następnie po prostu odwróciłem się do ściany i wskazując na nią różdżką, warknąłem:
- Fuego.
Moc wytrysnęła z różdżki strugą purpurowego światła i wypaliła dziurę o średnicy dwóch metrów. Zwęglony pył i popiół uniosły się w powietrze. Stanąłem w otworze, żałując przez chwilę, że nie mam na sobie swojego prochowca - dopiero bym zrobił wrażenie.
W korytarzu rozgrywały się piekielne sceny. Dwóch funkcjonariuszy holowało trzeciego w moim kierunku, podczas gdy trzech innych ostrzeliwało się zza rogu. Nie sądzę, żeby ratujący mieli czas zauważyć, że ciało, które wynosili z pola bitwy, pozbawione było głowy.
Jeden z policjantów zaczął wrzeszczeć, kiedy spostrzegł, że skończyły mu się naboje, a wtedy coś, czego nie widziałem, szarpnęło go i wciągnęło za róg. Zniknął mi z oczu. Rozległ się potworny krzyk, chlusnęła krew i dwaj pozostali strzelający rzucili się do panicznej ucieczki w moją stronę.
Loup-garou wypadł za nimi zza załomu korytarza, przewrócił jednego i gwałtownym ruchem rozorał mu pazurami plecy. Człowiek drgał w kałuży krwi. Bestia o mało nie poślizgnęła się na mokrych płytkach i utkwiła wzrok w następnej ofierze. Jedno kłapnięcie szczęk i detektyw po chwili leżał bezwładnie na posadzce, wyjąc. Bestia rzuciła się w pościg za tymi dwoma, którzy wycofywali się gorączkowo, wciąż taszcząc ciało.
Wkroczyłem pomiędzy uciekających ludzi a bestię i uniosłem różdżkę.
- Wolnego, kolego.
Loup-garou sprężył się do skoku, trzeba przyznać, z diabelskim wdziękiem. Zobaczyłem jego rozszerzone źrenice, mięśnie grające pod ciemnobrązowym futrem, plamy krwi na piersi. Moc zgromadzona w mojej pięści sprawiła, że stała się czerwona i świecąca, a różdżka rozjarzyła się białym blaskiem. Energia przepływała przeze mnie, kiedy szykowałem się do ostatecznej rozprawy z potworem. Rozbolały mnie zęby, a włosy stanęły dęba. Napinałem każdy mięsień, aby utrzymać to wszystko, dopóki nie zgromadzę całej swojej siły, żeby uderzyć.
W tym momencie rozległo się kilka szczęknięć małego pistoletu Murphy, a zad loup-garou drgnął. Pociekło nieco krwi. Rzucił łbem w stronę krótkiego korytarza i puścił się w tym kierunku, zwinniej niż wąż. Mignęło ogromne cielsko, rozległo się gniewne wycie i już go nie było.
Zakląłem i pobiegłem za nim. Jeden funkcjonariusz leżał na podłodze i krzyczał, drugi, ten z rozdartymi plecami, dusił się i rzęził, nie mogąc złapać tchu. Przed oczami zrobiło mi się czerwono z gniewu. Gdzieś na dnie umysłu zaświtało mi, że ten gniew jest nie tylko mój, że należy również do bestii, że to jej furia i żądza krwi.
Wypadłem zza rogu akurat w chwili, gdy Murphy, stojąc przed stertą ciał, oddawała ostatni strzał do loup-garou. W mgnieniu oka znikła pod warczącą masą.
- Nie! - zawyłem i rzuciłem się w przód.
Carmichael ubiegł mnie. Zobaczyłem jego okrągły brzuch, rozdarty pazurami. Tandetny garnitur pociemniał od krwi, choć poplamiony krawat jakimś cudem nie był zakrwawiony. Jego śmiertelnie blada twarz stężała w wyrazie, jaki może przybrać jedynie oblicze konającego. Z wygiętym, skrzywionym karabinem w dłoniach rzucił się na grzbiet loup-garou, jakby nie miał trzydziestu kilogramów nadwagi i nagle odzyskał dawno utraconą sprawność. Wepchnął bestii karabin między szczęki, ta jednak gwałtownie skręciła tułów i Carmichael uderzył o ścianę z przerażającym chrzęstem kości. Z ust popłynęła mu strużka krwi.
Murphy wyślizgnęła się spomiędzy łap potwora, pełznąc do tyłu na łokciach i pośladkach. Jej śliczną drobną buzię wykrzywił grymas gniewu. Wetknęła lufę poniżej pyska bestii i nacisnęła konwulsyjnie spust. Jednak nie rozległ się strzał i loup-garou nie padł martwy. Dostrzegłem wyraz zaskoczenia na jej twarzy. Magazynek był pusty.
- Murphy! - krzyknąłem. - Na bok!
Spostrzegła mnie i oczy wyszły jej z orbit. Loup-garou, strząsnąwszy z grzbietu ciało Carmichaela, przegryzł karabin, miotając łbem na prawo i lewo. Murphy przetoczyła się na bok i umknęła przez dziurę w ścianie.
Potwór patrzył przez chwilę w ślad za nią, a potem potrząsnął łbem, warcząc na mnie. Zobaczyłem w jego oczach odbicie purpurowego światła. Całą wściekłość świata skupiłem w końcu różdżki, wydając rozkaz:
- Fuego!
W jego oczach widziałem obraz ciemnej, wysokiej, szczupłej postaci, przed którą rozbłysło białe światło nuklearnej eksplozji. Widziałem strumień energii pędzący czerwoną błyskawicą od moich bioder i uderzający w bestię. Towarzyszył mu dźwięk, ogłuszający ryk, grzmot, przy którym wszystkie strzały i krzyki rozlegające się tego wieczoru były jak szept dziecka.
Moc uniosła loup-garou, przerzuciła go nad rannymi jęczącymi na podłodze, przeniosła go przez korytarz, przez przedsionek, przez stalowe drzwi, przez cele, a w końcu przez ceglany mur budynku, w noc nad Chicago. Ale na tym nie koniec. Moc niosła loup-garou dalej, przez ulicę, przez okna podejrzanego budynku po drugiej stronie, przez jego wewnętrzne ściany z czerwonej cegły, które waliły się z hukiem. Zanim czerwony płomień znikł w oddali, przez wybitą dziurę widziałem światła w budynku przy następnej ulicy.
Stałem pośrodku zbryzganego krwią korytarza wypełnionego jękami rannych i zawodzeniem alarmu. Z ulicy dochodziły sygnały karetek pogotowia. Szczupły czarnoskóry młody człowiek podniósł się z podłogi celi, przez którą przeleciał loup-garou i wyjrzał przez przebity otwór na korytarz. Jego wzrok szedł śladem zniszczenia, do miejsca, w którym stałem.
- Cholera - powiedział niemal nabożnie.
Murphy wygramoliła się z dziury w ścianie archiwum i padła na posadzkę korytarza, dysząc. Też oberwała, złamana kość przedramienia przebiła skórę. Murphy leżała blada, ciężko dysząc i wpatrywała się w poskręcane ciało Carmichaela.
Przez jakiś czas nie byłem zdolny do żadnego ruchu, mogłem tylko stać i się gapić. W ścianie ziała jeszcze jedna dziura. Prawdopodobnie loup-garou przebił się tamtędy z powrotem do korytarza, pomiędzy dwiema grupami policjantów, którzy nie mogli otworzyć ognia bez ryzyka, że się powystrzelają nawzajem. A może zresztą to zrobili, bo niektórzy leżący wyglądali, jakby mieli rany od kul.
Z zewnątrz, poprzez wycie syren, jęki i odgłosy miejskiej nocy, doleciało mnie przeciągłe, wściekłe wycie.
- No nie. Chyba żartujesz - mruknąłem.
Czułem się tak, jakbym miał członki z jakiejś obtłuczonej galarety. Mimo to powlokłem się za zakręt korytarza, gdzie napotkałem Rudy’ego. Stał zagapiony z papierowym kubkiem w jednej ręce i Snoopym w drugiej. Wziąłem to od niego i wróciłem do drugiej dziury wybitej przez loup-garou. Od razu znalazłem to, czego szukałem: na murze wewnątrz otworu była krew. Krew loup-garou, gęstsza i ciemniejsza od ludzkiej. Nabrałem jej do papierowego kubka. Potem poszedłem korytarzem i znalazłem kawałek wolnego miejsca. Odłożyłem różdżkę, wyjąłem kredę i narysowałem na posadzce krąg. Rudolph podszedł do mnie, wstrząsając głową na widok trupów i rozbryzganej krwi.
- To ty. Mój Boże. Co robisz?
Umieściłem Snoopy’ego pośrodku kręgu. Rozsmarowałem krew bestii na jego ślepkach i pyszczku, na jego uszach i nosku.
- Taumaturię - odparłem.
- Co?
- Magię - wyjaśniłem ponuro. - Trzeba utworzyć symboliczną więź pomiędzy rzeczą małą - wskazałem głową Snoopy’ego - a wielką. To, co się stanie w małej skali, wydarzy się i w wielkiej.
- Magię - powtórzył jak echo Rudolph.
Zerknąłem na niego.
- Idź na dół, Rudy. Przyślij tu ludzi z pogotowia. Rusz się. Przyślij ich tutaj. Trzeba pomóc rannym.
Niespokojny wzrok chłopaka przeskoczył z umazanego krwią Snoopy’ego na mnie. Gwałtownie skinął głową i popędził do wyjścia.
Skoncentrowałem się znów na zaklęciu. Ostro pracowałem, próbując oddzielić wściekłość i gniew, które odczuwałem, od swojej magii. Nie mogłem pozwolić, by mojego ducha zalały żal, furia i żądza zemsty za tych, którzy zginęli, za ból ich bliskich. Bóg mi świadkiem, chciałem tylko, by bestia sczezła gdzieś, pragnąłem jej śmierci.
Musiałem jednak pamiętać, że nie wolno mi obwiniać MacFinna. Ciążyła nad nim klątwa i nic nie mógł na to poradzić. Jego śmierć nie przywróciłaby życia żadnemu z tych, którzy leżeli martwi w korytarzu zbryzganym krwią. Mogłem natomiast zapobiec kolejnej śmierci.
Mogłem sprawić, by już nikt nie zginął tej nocy.
I mogłem tego dokonać, nie zabijając bestii.
Patrząc na wszystko z dystansu, również nie próbowałbym zamordować MacFinna. Tego rodzaju magia wymaga ogromnej energii - z pewnością większej niż ta, którą dysponowałem. Prędzej sam bym się zabił, usiłując wykończyć loup-garou. A co by na to powiedziała Rada - mimo że praktycznie MacFinn w tym momencie nie był istotą ludzką. Zabicie potwora Rada traktuje z większą pobłażliwością. Nie ma tu równouprawnienia.
W miarę jak obrazy zaczynały blednąc, rozpocząłem recytację bezsensownych sylab, cichy, melodyjny refren, gromadząc wokół siebie, w kręgu, potrzebną energię. Wkrótce złapałem się na tym, że nucę Ubriacha, ubrius, ubrium na melodię z Fistaszków. Oddarłem z kombinezonu pasek materiału i przewiązałem nim oczka i uszka Snoopy’ego. Związałem mu kosmate łapki. Potem pyszczek, jakbym mu nakładał kaganiec.
Czułem, jak zaklęcie narasta i przygotowuje się, a kiedy było gotowe, przerwałem krąg, wypuszczając magię w noc, by po śladach krwi dotarła do loup-garou, omotała go, oślepiła mu oczy, ogłuszyła uszy, związała szczęki, by nie mogły się rozewrzeć, i spętała łapy. Miałem nadzieję, że zaklęcie skrępuje i zdezorientuje bestię, która padnie sobie gdzieś bez siły. Że powstrzyma jej wściekłą żądzę mordu. I że trwać będzie do świtu. Energia uszła ze mnie, poczułem się pusty, wyczerpany, skołowany.
Wtedy pojawili się wokół mnie ludzie - policjanci, sanitariusze, strażacy. Wyszedłem z kręgu, chwyciłem różdżkę i zacząłem oddalać się chwiejnym krokiem, na oślep.
Oszołomiony minąłem trupa Carmichaela. Murphy kiwała się nad nim jak w transie, łkając i drżąc, ktoś próbował narzucić jej koc na ramiona. Nie zauważyła mnie. Martwy Carmichael wydawał się spokojny. Zastanawiałem się przez chwilę, czy miał rodzinę, żonę, która będzie za nim tęsknić. Zginął, ratując Murphy. Poległ śmiercią bohatera.
Sam sobie wydawałem się w tej chwili pusty. Mniejsza o bohaterstwo. Czułem się wypalony w środku, jakby ogień, który cisnąłem na bestię, zniszczył we mnie wszelką delikatność uczuć, pozostawiając za sobą tylko spaloną ziemię, na której mogą rozkwitać jedynie najgorsze instynkty. Przekuśtykałem koło Murphy i Carmichaela, kierując się w stronę wyjścia, z niejasnym poczuciem, że w całym tym zamieszaniu mam szansę dotrzeć do samochodu, w którym czekają na mnie Tera i Susan. Nikt nie próbował mnie zatrzymać.
Zejście po schodach okazało się trudne i przez chwilę myślałem, że na pierwszym podeście położę się i umrę, ale życzliwy niemłody strażak pomógł mi zejść na parter, dopytując się co chwila, czy nie potrzebuję lekarza. Zapewniłem go, że nic mi nie jest, modląc się tylko, by nie zauważył kajdanek, które wciąż miałem na przegubach. Nie zauważył. Jak wszyscy rozglądał się wokół okrągłymi ze zdumienia oczami, zaszokowany.
Na ulicy panował chaos. Policja bezskutecznie starała się zaprowadzić porządek. Zobaczyłem kilka nadjeżdżających furgonetek, a ludzie tłoczyli się wokół, chcąc zobaczyć, co się dzieje. Ogłupiały stanąłem w drzwiach, próbując przypomnieć sobie, jak się schodzi po schodach.
I wtedy poczułem u swego boku coś ciepłego i delikatnego, na czym mogłem się oprzeć. Susan. Pozwoliłem się podtrzymać. Zapach jej włosów sprawił, że zapragnąłem zawyć i przywrzeć do niej, opowiedzieć, co widziałem, spróbować zetrzeć plamę ze swego umysłu. Wydobyłem z siebie tylko jakiś zduszony dźwięk.
Susan powiedziała coś do kogoś i ten ktoś ujął mnie z drugiej strony, pomagając zejść ze schodów. Pomyślałem, że to Tera. Jak przez mgłę pamiętam, że poprowadziły mnie przed budynkiem policji, wśród karetek, krzyczących ludzi i całego tego zamieszania, wśród policjantów, którzy wzywali gapiów do rozejścia się. Słyszałem, jak Susan tłumaczy komuś, że jestem pijany.
W końcu zrobiło się cicho, szliśmy między samochodami na parkingu, zimne, metalowe kształty połyskiwały zimnym światłem, zimny deszcz padał mi na głowę.
Przechyliłem głowę, żeby wystawić twarz na deszcz i wszystko zawirowało.
- Trzymam cię, Harry - wymruczała mi Susan do ucha. - Odpręż się. Trzymam cię. Odpręż się.
Tak też zrobiłem.
Ocknąłem się w ciemnym miejscu. Wyglądało na magazyn czy duży garaż podziemny, całe czarne, z gładką, równą podłogą. Gdzieś pośrodku połyskiwało czyste światło, którego źródła nie mogłem dostrzec. Czułem się okropnie. Spojrzałem po sobie, by zobaczyć, że moje ciało w za dużym ubraniu i bandażach pokryte jest szramami, sińcami, zadrapaniami i krwią. Nie miałem przy sobie żadnego ze swoich rekwizytów czy narzędzi. Odczuwałem dziwny dystans oddzielający mnie od bólu moich ran - miałem świadomość ich istnienia, ale wydawały mi się czymś ledwie zauważalnym, nieistotnym dla mojego życia jako całości.
Stałem poza kręgiem światła i wydawało mi się właściwe zbliżyć się do niego. Zrobiłem tak. A wtedy w kręgu, na wprost mnie... pojawiłem się ja sam. Ja. Tylko lepiej ubrany, w prochowiec z peleryną, ale z czarnej skóry, a nie w tandetny, drelichowy jak mój. Mój sobowtór miał czarne spodnie, buty i koszulę, które leżały na nim, jakby były szyte na miarę. Jego głęboko osadzone, ciemne, ocienione krzaczastymi brwiami oczy błyszczały inteligencją. Starannie przystrzyżone włosy i krótka broda podkreślały rysy pociągłej twarzy, wystające kości policzkowe, równą kreskę ust i kanciasty zarys mocnej szczęki. Był mojego wzrostu, miał równie jak ja długie nogi i ręce, ale emanował nieskończenie większą pewnością siebie, płynącą z wiedzy i siły. Owionął mnie słaby zapach wody kolońskiej, który przebił się przez mój własny smród kwaśnego potu i krwi.
Mój sobowtór przechylił na bok głowę i mierzył mnie wzrokiem od stóp do głów przez dłuższy czas, po czym odezwał się:
- Harry, wyglądasz okropnie.
- A ty wyglądasz jak ja - powiedziałem i powlokłem się w jego kierunku, wpatrując się w niego.
Mój sobowtór przewrócił oczami i pokręcił głową.
- Do jasnej cholery, jesteś czasem takim zakutym łbem, że aż mi się niedobrze robi. - Postąpił kilka kroków w przód, co było odbiciem moich ruchów. - Ja nie wyglądam jak ty. Ja jestem tobą.
Zamrugałem powiekami ze zdumienia.
- Ty jesteś mną. W jaki sposób?
- Jesteś nieprzytomny, durniu - powiedział do mnie sobowtór. - Wreszcie możemy ze sobą porozmawiać.
- A, rozumiem - odpowiedziałem. - Ty jesteś Złym Harrym, który siedzi w Dobrym Harrym, tak? I wychodzisz tylko w nocy?
- Litości - westchnął sobowtór. - Gdybyś naprawdę był taki głupi, byłbyś tak nieznośnie nudny, że sam byś sobie strzelił w łeb. Nie jestem Złym Harrym. Jestem Podświadomym Harrym. Jestem twoim głosem wewnętrznym, kolego. Twoją intuicją, twoim instynktem, twoimi podstawowymi, zwierzęcymi reakcjami. To ja decyduję, który koszmar odtworzyć nocą na twoim przestarzałym psychicznym wideo. To ja wpadam na dobre pomysły, które ci podsuwam, kiedy się budzisz.
- Chcesz powiedzieć, że jesteś mądrzejszy ode mnie? Bystrzejszy?
- Możliwe, że często jestem - przyznał mój sobowtór. - Ale nie o to chodzi i nie dlatego tu jestem.
- Rozumiem. Więc co tu robisz? Chcesz mi powiedzieć, jak mam spotkać te trzy duchy, przeszłego Harry’ego, obecnego i przyszłego? - spytałem.
Mój sobowtór parsknął.
- To dobre. Naprawdę dowcipne. Ja nie bardzo umiem żartować. Może to dlatego ty rządzisz. Oczywiście, gdybym ja rządził częściej, ty mógłbyś częściej odpoczywać, ale nie, też nie.
- Możemy to przyspieszyć? Jestem zbyt zmęczony, żeby zgadywać - marudziłem.
- Bez żartów, głupku. Po to właśnie śpisz. Nie musimy długo rozmawiać, ale mamy kilka kwestii do przepracowania - powiedział z brytyjskim akcentem.
- Kwestii do przepracowania? Mam być teraz swoim własnym psychoterapeutą? - Odwróciłem się plecami do swojego sobowtóra, chcąc wyjść z kręgu światła. - Miewałem już dziwaczne sny, ale żaden nie był tak głupi jak ten.
Mój sobowtór prześlizgnął się koło mnie i stanął mi na drodze, zanim zdążyłem opuścić krąg światła.
- Zaczekaj. Tak naprawdę, nie chcesz tego zrobić.
- Jestem zmęczony. Czuję się beznadziejnie. Boli mnie. To, czego naprawdę nie chcę, to tracić więcej czasu na sen o tobie. - Zmrużyłem oczy, patrząc na swojego sobowtóra. - A teraz zejdź mi z drogi.
Skręciłem w prawo i zacząłem iść ku krawędzi kręgu. Sobowtór znów pojawił się przede mną, najwyraźniej nie musiał fizycznie robić kroku.
- To nie takie proste, Harry. Nieważne, gdzie pójdziesz, tam będziesz.
- Posłuchaj, miałem ciężką noc.
- Wiem - odpowiedział. - Wierz mi, wiem. Dlatego to takie ważne. Trzeba załatwić te parę spraw, zanim będzie za późno. Zanim ci puszczą zawory bezpieczeństwa, człowieku.
- O to się nie martwię - skłamałem. - Jestem twardy jak skała. Mój sobowtór prychnął.
- Gdybyś nie był bliski szaleństwa, to czy rozmawiałbyś teraz sam ze sobą?
Otworzyłem usta. I zamknąłem znowu. Wzruszyłem ramionami.
- Niech ci będzie. Masz rację.
- I nie tylko to - powiedział mój sobowtór. - Wszystko działo się tak prędko, że nie miałeś czasu pomyśleć. Teraz musisz się uporać z niektórymi sprawami i mocno się zastanowić. I to szybko.
Z westchnieniem przetarłem dłonią oczy.
- No dobrze - powiedziałem - więc co chcesz usłyszeć?
Mój sobowtór wykonał nieznaczny gest i ujrzałem Murphy, tak jak ją widziałem w korytarzu, w budynku policji, z ramieniem przebitym złamaną kością, z pobladłą twarzą spryskaną krwią, ze śladami łez i wyrazem beznadziejnej rozpaczy.
- Murph - powiedziałem cicho i przykląkłem koło jej wyobrażenia. - Boże wszechmogący, co ja ci zrobiłem?
Murphy była tylko wyobrażeniem, wspomnieniem, nie mogła mnie słyszeć. Płakała cicho, gorzkimi łzami. Mój sobowtór przykląkł z drugiej strony.
- Nic, Harry - powiedział. - W tym, co się stało na posterunku policji, nie było twojej winy.
- Akurat, nie było - burknąłem. - Gdybym był szybszy, dotarł tam wcześniej, albo gdybym jej od początku powiedział całą prawdę...
- Ale nie zrobiłeś tego - przerwał mi sobowtór. - I miałeś po temu niejeden cholernie ważny powód. Odpuść sobie, człowieku. Co się stało, to się nie odstanie.
- Łatwo ci mówić - żachnąłem się.
- Nieprawda - powiedział cicho sobowtór. - Skup się na tym, co zrobisz, a nie na tym, co powinieneś był zrobić. Próbowałeś chronić Murphy, zamiast pozwolić, żeby obroniła się sama. Ona ma zamiar walczyć z takimi rzeczami, Harry, a ty nie zawsze będziesz mógł ją niańczyć. Zamiast odgrywać obrońcę, spróbuj być trenerem, przygotuj ją, naucz, jak z tym walczyć!
- Ale to oznacza...
- Że musisz powiedzieć jej wszystko - dopowiedział sobowtór.
- O Białej Radzie, Nigdynigdy, o wszystkim.
- Radzie to się nie spodoba. Jeśli powiem jej, a oni się o tym dowiedzą, mogą ją uznać za zagrożenie.
- A jeśli nie pomożesz jej zrozumieć, z czym walczy, pewnej nocy coś jej odgryzie głowę w ciemnej ulicy. Ona jest dużą dziewczynką. A Rada powinna mieć się na baczności, lepiej z Murphy nie zadzierać. - Mój sobowtór przyglądał się przez chwilę Murphy. - Powinieneś też czasem ją gdzieś zaprosić.
- Co powinienem? - spytałem.
- Słyszałeś. Za wiele tłumisz, człowieku.
- To wszystko robi się dla mnie zbyt freudowskie - powiedziałem, wstając i znów próbując odejść. Przede mną pojawił się obraz Susan, ujrzałem ją na schodach budynku policyjnego, wysoką, w pantoflach na obcasach, w kostiumie, elegancką i piękną, z wyrazem niepokoju na twarzy.
- Myślisz, że będzie z tego mieć dobrą historię? - spytał sobowtór.
- Och, to już poniżej pasa. To nie dlatego się ze mną widuje.
- Może tak, może nie. Ale sam sobie zadajesz to pytanie, prawda? - Mój sobowtór dla podkreślenia wskazał na siebie i na mnie.
- Czy nie powinno to prowadzić do kilku następnych pytań?
- Na przykład jakich?
- A takich jak to, skąd się wzięła twoja nieufność wobec wszystkich. Nawet wobec kogoś takiego jak Susan, która wbrew wszystkim stanęła dziś po twojej stronie. - Uniósł dłoń i długimi palcami przygładził sobie brodę. - Ja myślę, że ma to coś wspólnego z Elaine. A ty?
I ujrzałem ją, wysoką dziewczynę osiemnasto - czy dziewiętnastoletnią, trochę niezgrabną przez nieproporcjonalnie długie ręce i nogi, ale zapowiadającą się na skończoną piękność, gdy tylko szczupłe linie jej ciała zaokrąglą się wdzięcznie. Ubrana była w moje niebieskie dżinsy z obciętymi nogawkami, dzięki czemu widać było jej umięśnione uda, i w moją koszulkę związaną nad brzuchem. Amulet z pentagramem, taki sam jak mój, tylko mniej wysłużony, spoczywał pomiędzy wzgórkami jej drobnych piersi. Skórę miała jasną, prawie świecącą, włosy złotobrązowe jak dojrzałe zboże. Uderzający kontrast stanowiły jej oczy w ciemnoszarym kolorze chmur burzowych. Kiedy uśmiech rozjaśnił jej twarz, w oczach zatańczyły tajemnicze ogniki, które nawet teraz, po tych wszystkich latach sprawiły, że musiałem zaczerpnąć tchu. Elaine. Piękna, żywiołowa i jadowita jak żmija.
Z rozmysłem odwróciłem się plecami do tego obrazu, zanim przemienił się w Elaine taką, jaką widziałem po raz ostatni. Nagą, przybraną wirującymi barwami, które nadawały jej skórze jakąś dzikość. Jej wargi splamione błyszczącą, mokrą czerwienią wykrzywiały się, wypowiadając słowa recytacji. Znajdowała się w kręgu skupiającym ból i wściekłość w namacalną siłę, która miała przytrzymać w miejscu ogłupiałego młodego człowieka, bezradnego wobec mistrza oferującego mu po raz ostatni możliwość napicia się z pucharu pełnego świeżej, ciepłej krwi.
- To już od dawna skończone - powiedziałem drżącym głosem.
Mój sobowtór odezwał się cicho:
- To nie jest skończone. To jeszcze trwa, Harry. Dopóki będziesz uważał, że jesteś odpowiedzialny za śmierć Justina i upadek Elaine, będzie to wpływać na wszystko, co myślisz i robisz.
Nie odpowiedziałem sobie.
- Ona wciąż żyje - powiedział sobowtór. - Wiesz, że tak jest.
- Zginęła w pożarze - przekonywałem. - Była nieprzytomna. Nie mogła przeżyć.
- Gdyby zginęła, wiedziałbyś o tym. I nigdy nie odnaleziono drugiego zestawu kości.
- Zginęła w pożarze! - wrzasnąłem. - Nie żyje.
- Dopóki nie przestaniesz udawać - powiedział mój sobowtór, pojawiając się przede mną - i nie spróbujesz spojrzeć prawdzie w oczy, nie będziesz w stanie się uzdrowić. Nie będziesz w stanie nikomu zaufać. A to mi przypomina...
Wykonał gest i ujrzałem Terę West, tak jak ją widziałem na tyłach stacji benzynowej, przykucniętą za śmietnikiem. Jej szczupłe, dzikie ciało było nagie, we włosach miała liście i gałązki, jej bursztynowe oczy błyszczały zimną, obcą inteligencją.
- Dlaczego, u diabła, ufasz jej?
- Nie miałem wielkiego wyboru - odpaliłem. - Może nie zauważyłeś, ale było rozpaczliwie mało czasu.
- Wiesz, że ona nie jest istotą ludzką. Wiesz, że była na miejscu zbrodni w restauracji Marconego, gdzie jego człowiek został rozszarpany na strzępy. Wiesz, że ma jakiś wpływ na grupę młodzieży, ulubiony cel bytów z Nigdynigdy. Świetnie wiesz, że potrafi zmieniać postać, że nie mówi ci całej prawdy, tylko ciągle chce twojej pomocy - wywodził sobowtór.
- Tak jakbym ja miał prawo rzucić kamieniem, jako ten, który mówi całą prawdę.
- Hm - odpowiedział na to. - Ale nie spytałeś jej o to, czego ci nie mówi. Te dzieciaki. Kim oni, u diabła, są i co robią? W co ona ich pakuje? I dlaczego w tajemnicy przed MacFinnem?
- Już dobrze, dobrze - zgodziłem się. - I tak chciałem z nią porozmawiać. Jak tylko się obudzę.
Mój sobowtór zachichotał.
- Jeśli czas ci na to pozwoli. Te morderstwa wciąż się zdarzają, już jest cały stos trupów. Poważnie mówisz, że chcesz coś z tym zrobić?
- Wiesz, że tak.
Mój sobowtór skinął głową.
- Cieszę się, że dochodzimy do porozumienia. Przyjrzyjmy się pewnym faktom. MacFinn nie mógł popełnić tych wszystkich zbrodni. Co najważniejsze, nie mógł popełnić kluczowej zbrodni - na przemysłowcu, wspólniku Marconego. On i jego ochroniarz zginęli w noc po pełni. Z kolei człowiek Marconego został sprzątnięty w noc przed pełnią. MacFinn nie potrafi panować nad swoim przeobrażeniem. On nie mógł zabić tych ludzi.
- Więc kto mógł to zrobić? - spytałem.
- Jego narzeczona. Oni zostali rozszarpani przez zwierzę.
- Ale laboratorium FBI wykluczyło, że to prawdziwy wilk.
- Wilkołaki różnią się trochę od prawdziwych wilków - stwierdził sobowtór.
- Skąd ta pewność? - chciałem wiedzieć.
- Jestem intuicją, pamiętasz? - przypomniał mi. - Zastanów się nad tym. Gdybyś chciał się przemienić w wilka, to czy myślisz, że potrafiłbyś stworzyć w umyśle idealnie dokładny obraz wilka? Myślisz, że potrafiłbyś dokonać milionów subtelnych, drobnych zmian w strukturze kostnej i mięśniowej? Przecież magia nie działa sama z siebie, umysł musi nią kierować, kształtować ją. Twoje emocje, twoje uczucia wobec wilków również nie byłyby bez znaczenia, wpłynęłyby na obraz i na ostateczny kształt. Spytaj Boba przy najbliższej okazji. Jestem pewien, że przyzna mi rację.
- No dobra, przekonałeś mnie. Ale FBI znalazło więcej niż jeden zestaw śladów zębów i odcisków łap.
- Obecność MacFinna wyjaśnia niektóre z nich. W zeszłym miesiącu podczas pełni, kiedy okazało się, że jego krąg został zniszczony, prawdopodobnie zabił kilka osób.
- A grupa Tery, ci, którzy mówią na siebie Alfa, może stanowić wyjaśnienie reszty, jeśli potrafią się przeobrażać.
- Zaczynasz chwytać - powiedział mój sobowtór z aprobatą. - Jesteś bystrzejszy, niż się zdaje.
- Myślisz, że to oni zniszczyli krąg, w którym zamykał się MacFinn? Ten szykowny krąg, z całym tym srebrem i tak dalej?
- Mogli od Tery dowiedzieć się, jak to zrobić. Tera mogła ich wpuścić, stworzyć okazję - powiedział sobowtór.
- Ale oni nie mieli motywu - zauważyłem. - Dlaczego mieliby to robić?
- Może dlatego, że Tera im kazała.
Marszcząc brwi, skinąłem głową.
- Ona jest istotą z Nigdynigdy. Kto wie, co jej chodzi po głowie. To nie musi być zrozumiała ludzka logika.
Mój sobowtór energicznie pokręcił głową.
- To mnie nie przekonuje. Widziałem, w jaki sposób patrzyła na MacFinna, jak się poświęcała, żeby odciągnąć FBI i policję i umożliwić mu ucieczkę. Twój instynkt mówi ci, że jest zakochana w MacFinnie i nie mogłaby działać przeciwko niemu.
- Tak. To samo mówiłeś o Elaine - odpaliłem, a wspomnienie znów ugodziło mnie w serce.
- To było dawno temu - powiedział mój sobowtór, broniąc się. - Miałem czas, żeby zmądrzeć. I nie tak łatwo zbić mnie z tropu.
- No dobrze - westchnąłem - więc do czego doszliśmy?
- Myślę, że nawet nie zaczęliśmy ścigać prawdziwych morderców. Tych, którzy zniszczyli krąg MacFinna i wykończyli ludzi z mafii, kiedy księżyc nie był w pełni.
Spojrzałem na niego z ukosa.
- Tak uważasz?
Przytaknął i znów się pogładził po brodzie.
- O ile Alfa nie robią tego bez wiedzy Tery, ale na to wyglądają zbyt niewinnie. Myślę, że to ktoś zupełnie inny. Ktoś, kto próbuje wrobić MacFinna i pozbyć się go.
- Ale dlaczego?
- Może dlatego, że chce przeszkodzić budowie Drogi Północno-Zachodniej. Albo, ojej, Harry, może dlatego, że MacFinn jest szalejącym wilkołakiem, a ten ktoś to pojął i chce jego śmierci.
Wiesz, że są organizacje, które mogłyby to zrobić, jacyś Venatori Umbrorum, członkowie Białej Rady, inni oświeceni.
- Ale nie wydaje ci się, że już ich widziałem?
- Nie wydaje mi się, żebyś ich wyłowił z tła - odparł mój sobowtór. - Miej oczy otwarte, dobrze? A to nas prowadzi do kolejnego punktu dyskusji.
- Tak?
Sobowtór pokiwał głową.
- Ocena zagrożenia. Masz różne rzeczy przed nosem i ich nie zauważasz. Nie chcę, żebyś zginął tylko dlatego, że jesteś zbyt roztargniony.
Zerknął w bok, zmarszczył brwi i powiedział:
- Już prawie nie mamy czasu.
- Mielibyśmy, gdybyś się tak nie mądrzył.
- Pocałuj mnie gdzieś - odpowiedział. - Nie zapominaj o Marcone. Wkurzyłeś go, odrzucając jego ofertę. Myśli, że może być następną ofiarą i może ma rację. Jest przerażony, a przerażeni ludzie robią głupie rzeczy, na przykład próbują zlikwidować jedynego człowieka w mieście, który ma szansę powstrzymać to, co się dzieje.
- Pozwól, że ją się będę martwił o Marconego - powiedziałem.
- Ja jestem tobą i ja się martwię. Następna sprawa to gliny. Wielu ludzi Murphy zginęło. Będzie piekło, kiedy tylko jej ramię wydobrzeje. Ktoś sobie wtedy przypomni, że tam byłeś, ale przy twoim szczęściu nie będzie pamiętał, że jeszcze więcej ludzi uratowałeś od śmierci. Kiedy znów spotkasz Murphy i policję, lepiej uważaj, albo cię zastrzelą, jak będziesz się opierał przed aresztowaniem.
- Będę uważał - obiecałem.
- I jeszcze jedno. Całkiem zapomniałeś o Parkerze i Ulicznych Wilkach. Parker potrzebuje twojej śmierci, jeśli nie chce utracić kontroli nad swoimi ludźmi.
- Tak. Można by pomyśleć, że będzie w tym bardziej profesjonalny.
- Właśnie - zgodził się sobowtór. - Przez jakiś czas ukrywałeś się i byłeś daleko od domu, ale znów się pokazałeś publicznie i można się założyć, że Parker wpadnie na twój ślad. I pomyśl. Wiedział, jak naprawdę wyglądały sprawy między tobą a Marconem, a jest tylko pomniejszym bandziorem w Chicago. Prawdopodobnie jest pomiędzy nimi jakieś powiązanie, ale ty byłeś zbyt tępy, żeby o tym pomyśleć.
- Wielki Boże - jęknąłem. - To nie jest specjalnie skomplikowane. Nie naciskaj, dobrze?
- Przynajmniej teraz chcesz coś z tym zrobić, zamiast zamykać oczy i udawać, że cię nie widzą. Uważaj, Harry. Mamy tu prawdziwy bajzel i tylko ty możesz go posprzątać.
- A kim ty jesteś? Moją matką? - spytałem.
Mój sobowtór pstryknął palcami.
- A właśnie. To mi o czymś przypomniało. Twoja matka... - Przerwał i zaczął rozglądać się dookoła, wyraźnie niezadowolony. - O cholera.
W tej chwili poczułem, że ktoś szarpie mnie za zdrowe ramię. Ktoś budził mnie gwałtownie. Zamrugałem zdezorientowany, a wszelkie bóle mojego ciała zaatakowały mnie ze zdwojoną siłą, przynosząc nową udrękę. Mój mózg przez dobrą chwilę pracował na jałowym biegu, zanim zaskoczył.
Siedziałem obok Susan, w jej samochodzie. Jechaliśmy drogą szybkiego ruchu, ale deszcz przesłaniał widok po horyzont, więc nie mogłem się zorientować, dokąd. Świecące cyfry zegara na desce rozdzielczej wskazywały, że jest zaledwie parę minut po dziewiątej. Spałem niecałe pół godziny. Zranioną stopę miałem owiniętą starym ręcznikiem plażowym, a na twarzy czułem świeżość, jakby ktoś mi ją wytarł do czysta.
- Obudził się? - spytała Susan spanikowanym, wysokim głosem. - Obudził się?
- Obudziłem się - powiedziałem niewyraźnie, unosząc powieki. - W pewnym sensie. Co jest? Lepiej, żeby coś dobrego.
- Nic dobrego - odezwała się Tera z tylnego siedzenia. - Jeśli masz jeszcze jakąś moc, magu, powinieneś się przygotować, żeby jej użyć. Ktoś za nami jedzie.
Przetarłem oczy i wybełkotałem jakieś mętne przekleństwo pod adresem tego, kto za nami jechał.
- Dobrze, dobrze. Daj mi minutkę.
- Harry - powiedziała Susan - kończy się benzyna. Nie wiem, czy mamy minutkę.
- Niebo skąpi suchej ziemi kropli deszczu - wyjęczałem.
Tera spojrzała na mnie zdziwiona.
- Przecież pada - zwróciła się do Susan. - Chyba coś z nim nie w porządku.
Żachnąłem się i potoczyłem wkoło zamglonym wzrokiem.
- To metafora. Jasna cholera, ty naprawdę nic nie wiesz o ludziach, prawda? Czy jesteś pewna, że ktoś nas śledzi?
Tera obejrzała się za siebie na drogę.
- O dwa samochody za nami. I jeszcze o trzy za tamtym. Jadą za nami dwa pojazdy.
- Skąd to możesz wiedzieć?
Tera zwróciła na mnie swoje dziwne bursztynowe oczy.
- Poruszają się jak drapieżniki. Dobrze się poruszają. I czuję ich.
Zmrużyłem oczy.
- Czujesz ich? Na poziomie instynktownym?
Tera wzruszyła ramionami.
- Czuję ich - powtórzyła. - Są niebezpieczni.
Wciąż miałem w ustach smak krwi, denerwujący jak zakłócenia na linii telefonicznej. Spośród wszystkich ludzi, którzy mogliby polować na mnie w samochodzie, przychodziło mi na myśl tylko kilku, którzy mogliby pobudzić nadnaturalne zmysły istoty z innego świata. Pomyślałem, że może nie byłoby źle, gdybym posłuchał, co mój wytworny sobowtór ma do powiedzenia.
- Susan, chciałbym, żebyś zjechała z drogi szybkiego ruchu. Jej ciemne oczy błyszczały w światłach latarń, kiedy spojrzała na mnie, a potem na wskaźnik paliwa.
- Za chwilę i tak będę musiała zatankować. Co mam zrobić?
- Zjedź i poszukaj stacji benzynowej.
Rzuciła mi kolejne nerwowe spojrzenie, a ja miałem czas zauważyć, że jest wspaniała. Jak jakaś rzymska bogini. Oczywiście, mogłem być nie tak całkiem obiektywny.
- Co potem? - spytała.
- Wezwij policję.
- Co?! - wykrzyknęła, zmieniając pas ruchu i kierując się w stronę zjazdu.
Pomacałem się po kieszeni kombinezonu i wyciągnąłem mały bidon z drugim eliksirem.
- Po prostu to zrób - powiedziałem. - Zaufaj mi.
- Magu - odezwała się Tera wciąż tym samym, całkowicie spokojnym głosem - ty jeden możesz pomóc mojemu narzeczonemu.
Spojrzałem na nią z rozdrażnieniem.
- Spotkamy się tam, gdzie odbywasz swoje zbiórki z zastępem Szczeniąt.
- Harry? O czym wy mówicie? - spytała Susan, skręcając w jednokierunkowy zjazd.
- Rozumiem, co robisz - powiedziała Tera. - Też bym tak zrobiła dla swojego samca.
- Dla samca? - oburzyła się Susan. - Ja z pewnością nie jestem jego...
Nie dosłyszałem końcówki zdania, bo chwyciłem różdżkę w jedną rękę, bidon z eliksirem w drugą, otworzyłem drzwi, odpiąłem pas i potoczyłem się do rowu.
Wiem, wiem. Z perspektywy czasu brzmi to idiotycznie, nawet dla mnie. Jednak wtedy zdawało mi się, że postępuję po męsku. Wiedziałem, że to Parker i jego kumple, Uliczne Wilki, nas ścigają. Dokładnie zdawałem sobie sprawę, jak mogą być niebezpieczni. A przypuszczałem, że w czasie pełni stają się jeszcze gorsi. Susan nie miała pojęcia o skali zagrożenia, a gdybym został, pewnie i na nią sprowadziłbym nieszczęście. No a Tera? Wciąż nie ufałem Terze. Nie byłem pewien, czy chcę, żeby walczyła po mojej stronie.
Chciałem zmierzyć się z moimi prześladowcami sam, sam naprawić własne błędy i nie kazać za nie płacić niewinnej, postronnej osobie, czyli Susan.
Tak więc, ni mniej, ni więcej, tylko wyskoczyłem z pędzącego samochodu. No co? Mówiłem już, że wtedy miało to sens.
Przyjąłem pozycję, jakbym próbował objąć ramionami i nogami beczkę i... łubudu, łubudu, bach, oj, oj, łubudu, bęc. Wszystko wokół wirowało przez chwilę. Udało mi się zachować poczucie kierunku i skierować swój impet w gęste przydrożne chaszcze dające wątpliwą ochronę. Zatrzymałem się pośród świeżo zgniecionych roślin, wilgotnych i zimnych od deszczu, zmieszany zapach ziemi, benzyny, asfaltu i spalin uderzył mnie w nozdrza.
Czułem ból w całym ciele promieniujący z ramienia i stopy. Kręciło mi się w głowie, zrobiło się czarno przed oczami. Miałem wrażenie, że ta czerń oblepia mi powieki, każąc im opaść.
Próbowałem sobie przypomnieć, z jakim właściwie zamiarem wyskoczyłem z samochodu Susan.
Po chwili już wiedziałem, więc wyszarpnąłem zębami korek plastikowej butelki i ścisnąłem ją, aby zawarty w środku eliksir przepłynął przez wąski otwór, do moich ust. Dwieście mililitrów zimnej kawy, pomyślałem mętnie. Pycha.
Smakowało jak stęchły karton, nieświeża pizza i spalone ziarna kawy. Jednak w miarę, jak płyn wlewał się do przełyku, poczułem rozchodzącą się dziarsko po ciele moc wywaru, jakbym połknął olbrzymią, nadpobudliwą ruchowo amebę. Moje zmęczenie po prostu znikło, doznałem przypływu energii, jakiego czasem doświadcza się pod koniec świetnego koncertu. Ból osłabł do takiego poziomu, że stał się do wytrzymania. Skurcz mięśni ustąpił, a skłębione i przyhamowane procesy myślowe zaczęły przebiegać z taką jasnością, jakby ktoś nasmarował moje połączenia nerwowe ostrą papryką. Serce zaczęło bić mocno, w równym rytmie, a ja nagle doszedłem do wniosku, że sprawy wcale nie mają się tak źle, jak mi się zdawało.
Dźwignąłem się, podpierając się chorym ramieniem, pomimo rany zadanej przez agentkę Benn, i otrzepałem się. Kombinezon miałem rozdarty i poplamiony świeżą krwią, a przez dziurę widać było na rękach i nogach otarcia od asfaltu i ciemniejące sińce; bardzo denerwujące. Zlekceważyłem je.
Potrząsnąłem lewym nadgarstkiem, który luźno obejmowała bransoleta ochronna, chwyciłem w prawą rękę różdżkę i stanąłem twarzą do drogi. Wciągnąłem przez nos powietrze, czując zapach deszczu na asfalcie, a w tle rześką, czystą woń jesieni ginącą w smrodzie Chicago. Uświadomiłem sobie, jak bardzo lubię jesień, i patrząc na samochód Susan, unoszony falą ruchu drogowego poza zasięg mojego wzroku, ułożyłem krótki wiersz na cześć tej pory roku. Odwróciłem głowę w drugą stronę i ujrzałem dwa samochody, które przedarły się spomiędzy innych pojazdów i pędziły w dół po zjeździe. Pierwszy był dwutonowym pikapem, z tych naprawdę dużych, a za kierownicą siedział Parker, rozglądając się szeroko, dopóki jego oczy nie spoczęły na mnie.
Uśmiechnąłem się do niego i z satysfakcją odnotowałem wyraz zdumienia na jego twarzy.
Następnie zaczerpnąłem tchu, a wraz z nim swej świeżej mocy, uniosłem różdżkę w prawej dłoni, wymamrotałem parę słów w nieznanym mi języku i przebiłem opony w jego pieprzonej ciężarówce.
Pękły wszystkie naraz z miłym dla ucha tąpnięciem na skutek nagłego wzrostu temperatury, a co za tym idzie rozszerzenia się powietrza wewnątrz. Bardzo zręczna sztuczka - rzucić zaklęcie, które rozgrzewa powietrze w oponach jadącego pojazdu. Ciężarówka ślizgała się na lewo i prawo, a Parker gorączkowo kręcił kierownicą, usiłując odzyskać panowanie. W kabinie oprócz niego znajdowało się jeszcze dwoje ludzi, których twarzy nie mogłem rozpoznać z tej odległości. Najwyraźniej nie wierzyli oni w pasy bezpieczeństwa. Rzucało nimi po całej kabinie, jakby byli zabawkami. Ciężarówka kołysząc się na boki, w rozbryzgach żwiru, zjechała z drogi, minąwszy mnie wbiła się w krzaki, przewróciła w rowie i zaczęła się niezgrabnie toczyć.
Rozległ się przeraźliwy chrzęst. Kraksy samochodowe, kiedy zdarzają się naprawdę, a nie w telewizji, są zdumiewająco głośne. Jakby ktoś miażdżył puste puszki młotem pneumatycznym, tylko ze sto razy głośniej. Ciężarówka Parkera przekoziołkowała dwa razy i zatrzymała się u podnóża wzniesienia. Leżała na boku od strony pasażera.
- No cóż - powiedziałem z pewną dozą zawodowej dumy. - To powinno wystarczyć.
Powiedziałem to przedwcześnie. Usłyszałem kruchy, zgrzytliwy dźwięk i przednia szyba ciężarówki pokryła się wzorem drobnej pajęczyny. Dźwięk powtórzył się, szyba rozprysła się na zewnątrz i ukazała się stopa w ciężkim wojskowym bucie. Posypało się więcej szkła, z pikapa zaczęli wypełzać ludzie, sponiewierani i pokrwawieni. Poza Parkerem był tam łobuz o kwadratowej szczęce, któremu kilka dni temu spłaszczyłem nos. Ten nos, mocno spuchnięty, wyglądał groteskowo. Była też żądna krwi kobieta, która wtedy doprowadziła grupę do zbiorowego szału. Wszyscy troje ubrani byli podobnie, w ten sam rodzaj dżinsów i skór, i wszyscy mieli widoczne świeże skaleczenia i siniaki.
Parker poprowadził ich dalej od ciężarówki, obejrzał się na nią ogłupiały, po czym spojrzał na mnie. W jego oczach mignął strach, co napełniło moje głośno bijące serce dumą. Masz za swoje, draniu. Obróciłem różdżkę w palcach i gwiżdżąc fragment z Carmen, zacząłem zbliżać się do nich przez trawę, zły, że utykam i że jestem ubrany w śmieszny niebieski kombinezon z przykrótkimi rękawami i nogawkami.
Płaskonosy dostrzegł mnie i wydał z siebie jakiś neandertalski dźwięk świadczący o zaskoczeniu. Z kieszeni kurtki wyciągnął rewolwer, który w jego rękach wydawał się bardzo mały. Bez ostrzeżenia zaczął walić we mnie kulami.
Uniosłem lewą dłoń, pchnąłem swą nieograniczoną energię w bransoletę, rzuciłem jakieś zdanie w języku, który, jak przypuszczam, można było uznać za włoski, by ubrać zaklęcie w słowa.
Nie przystanąłem, nawet kiedy kule odbijając się od tarczy przede mną, miotały snopy iskier, i jeszcze starczyło mi tchu, by dalej gwizdać Carmen.
Parker warknął i uderzył Płaskonosego w nadgarstek kantem dłoni, w stylu wschodnich sztuk walki. Bardzo wyraźnie dosłyszałem trzask kości, ale Płaskonosy tylko cofnął rękę i posłał Parkerowi groźne spojrzenie.
- Pamiętaj, dlaczego tu jesteśmy - powiedział Parker. - On jest mój.
- Dzień dobry, panie Parker! - zawołałem radośnie. Przyszło mi do głowy, że zbliżając się do nich, muszę przedstawiać sobą komiczny widok, jeśli nie liczyć całej tej krwi, i poczułem, że twarz rozciąga mi się w szerokim uśmiechu. W każdym razie chyba wywarłem na Ulicznych Wilkach efekt grozy. Kobieta warczała na mnie i przez chwilę poczułem, jak wzbiera wokół mnie dzika energia, taka sama jak ta, która otaczała rozszalałe likantropy w warsztacie Pełnia Księżyca.
Spojrzałem na sukę ze złością, machnąłem w powietrzu ręką i wycedziłem:
- Disperdorus.
Wzmogłem jeszcze wysiłek woli, co byłoby nie do pomyślenia kiedy indziej, wtedy gdy czułem się nieco mniej wszechpotężny, i kobieta odskoczyła do tyłu, jakbym ją walnął w pysk. Gromadzona przez nią energia rozprysła się i uleciała. Kobieta wpatrywała się we mnie nerwowo z rosnącym napięciem, sięgając po nóż w pochwie na biodrze.
- Skończmy z tymi bzdurami. Jak już mówiłem, dzień dobry panie Parker. Wiem, czemu pan tu jest - mówiłem dalej. - Słyszał pan o awanturze na posterunku policji i pojechał tam, żeby mnie znaleźć, prawda? Przykro mi, że muszę pana rozczarować, ale nie pozwolę się zabić.
Płaskonosy spojrzał spode łba i powiedział:
- Skąd wiesz, że...
Parker szybkim ruchem uderzył go wierzchem dłoni w usta i wielki mężczyzna uciszył się.
- Pan Dresden - burknął Parker. Mierzył mnie wzrokiem. - Skąd właściwie to przypuszczenie, że zdoła mnie pan powstrzymać przed zabiciem pana?
Musiałem się uśmiechnąć do tego człowieka. Mam na myśli ten rodzaj uśmiechu, z jakim patrzy się na idiotów i dzieci.
- Och, nie wiem - zachichotałem. - Może to, że jeśli postąpisz jeszcze krok, zrobię z ciebie cholernego wraka, jeszcze gorszego niż z twojej ciężarówki. I to, że za parę minut będzie tu policja, żeby cię zgarnąć.
Na mgnienie oka mnie zamroczyło, światło latarń zblakło, a deszcz stał się bardzo zimny, ale wszystko wróciło do normy. Mrugnięciem pozbyłem się z powieki kropli krwi i ponowiłem uśmiech. Nie wolno okazać dzieciom słabości.
Parker wykrzywił swoje cienkie wargi w uśmiechu. Miał zepsute zęby.
- Gliny ciebie też ścigają, Dresden. Nie wierzę ci.
- Kiedy już tu będą, ja w tajemniczy sposób zniknę - zapowiedziałem. - Po prostu... no... magicznie. Ale wy jesteście... - Zapomniałem, co miałem zamiar powiedzieć. Coś mnie gnębiło w zakątku umysłu, jakiś szczegół, o którym nie pamiętałem.
- Czuję twoją krew, magu - powiedział Parker bardzo cicho. - Boże, nie masz pojęcia, jak ona pachnie.
Parker stał bez ruchu, ale kobieta jęknęła dziko i przycisnęła się do boku Płaskonosego. Jej intensywne spojrzenie skoncentrowane było na mnie.
- Weź dobrego niucha - udało mi się powiedzieć. - Ostatni raz ją czujesz.
Ale mój uśmiech zniknął. Pnącze dzikiego wina niepewności zaczęło się rozrastać, krusząc poczucie wszechmocy, którym się napawałem. Deszcz stał się zimniejszy, światła przyćmione. Lewe ramię znów dało o sobie znać, ból promieniował do dłoni, która zaczęła w widoczny sposób drżeć. Ból sączył się z każdej części mojego wymęczonego ciała.
Nagle wrócił mi zdrowy rozsądek. Eliksir. Kończyło się działanie eliksiru. W euforii posunąłem się o wiele za daleko. Rozproszenie intymnej aury gniewu i żądzy, którą kobieta zaczęła gromadzić wokół nich, było czynem, na jaki nigdy bym sobie nie pozwolił, będąc przy zdrowych zmysłach. Zbyt wiele niewiadomych. Serce pracowało teraz ciężko, zacząłem dyszeć. Nie mogłem złapać tchu, by zwolnić szaleńczy rytm serca.
Parker i jego dwoje kompanów naprężyli się, wszyscy w tym samym momencie, nie dając sobie nawzajem żadnego znaku. Czułem znów dziką energię spływającą na likantropy spoza deszczowych chmur. Przysięgam, że widziałem na własne oczy, jak zrastają się ich skaleczenia i znikają siniaki. Płaskonosy pokręcił nadgarstkiem, który dopiero co przecież był złamany, i rozprostował palce w moim kierunku z ponurym uśmiechem.
No dobra, Harry, powiedziałem sobie. Zachowaj spokój. Nie panikuj. Musisz tylko przytrzymać ich tutaj do czasu, aż pokażą się gliny, a wtedy spokojnie będziesz mógł wykrwawić się na śmierć. Albo pójść do lekarza. Cokolwiek, co mniej boli.
- Wiesz, Parker - odezwałem się urywanym, drżącym głosem, w którym pobrzmiewała desperacja - naprawdę nie miałem zamiaru pokazywać się w tym twoim warsztacie. Cholera, w ogóle bym tam nie przyszedł, gdyby ten głupek od Dentona nie podsunął mi tego pomysłu.
- To już nie ma znaczenia - powiedział Parker. Jego głos brzmiał spokojnie i pewnie, wyraźnie się odprężył. Pokazał mi w uśmiechu więcej zębów. - To już przeszłość.
Po czym zrobił krok w moim kierunku, a ja spanikowałem. Wycelowałem w niego różdżkę i warknąłem:
- Fuego.
Pchnąłem w to całą swoją wolę, do diabła z tym, co sobie pomyśli o mnie Rada. A Biała Rada naprawdę nie lubi, kiedy używasz magii do zabijania.
Nic się nie stało.
Wgapiłem się z niedowierzaniem, najpierw w Parkera, potem w różdżkę. Spojrzałem na swoje palce, były zdrętwiałe, a pokryta runami jesionowa różdżka upadła na ziemię, mimo że próbowałem niezgrabnie ją uchwycić. Przeniosłem przy tym ciężar ciała na ranną stopę. Poszarpane mięśnie doznały nagłego skurczu, a nowy ból ogarnął całą nogę. Zwinąłem się i padłem na błotnistą ziemię, pomiędzy chaszcze. Resztki mojej tarczy znikły, kiedy upadłem. Magia zawiodła mnie na całej linii.
Parker śmiał się grubo i obrzydliwie.
- Niezła sztuczka. Masz jeszcze jakąś?
- Jeszcze jedną - wycharczałem, grzebiąc w kieszeni na narzędzia.
Parker zbliżał się do mnie powoli, pewny siebie, rozluźniony, jakby ubyło mu trzydzieści lat. Palce miałem sztywne z zimna, otarte o asfalt, zdrętwiałe od bólu, zadrapań i sińców. Jednak nietrudno było wymacać kolbę Specjalności Szefa.
Wyciągnąłem rewolwer, odbezpieczyłem i wymierzyłem w Parkera. Wybałuszył oczy i wbił się piętami w ziemię - nie cofnął się, ale i nie podchodził bliżej. Z odległości metra, nawet leżąc w błocie, nie mogłem go nie trafić i wiedział o tym.
- Nie zaliczałem cię do tych, co noszą broń - powiedział. Mokre od deszczu, przetłuszczone włosy oblepiały mu głowę.
- Tylko na specjalne okazje - odpowiedziałem. Musiałem grać na zwłokę. Musiałem go przytrzymać w miejscu, dopóki nie pojawią się gliny. Musiałem wierzyć, że się pojawią bo jeśli nie, byłbym martwym mięsem. Może nawet dosłownie.
- Zostań, gdzie jesteś.
Nie posłuchał. Zrobił krok w moją stronę.
Więc strzeliłem.
Huknął strzał i kula wbiła się w jego prawe kolano. Trysnęła krew, poleciały odłamki kości, noga ugięła się pod nim i runął na ziemię. Zamrugał zdziwiony, ale zdawał się nie zauważać bólu. Podsunął się kawałek w tył i wpatrywał we mnie przez chwilę, oceniając mnie na nowo.
Potem podciągnął nogi i nie zwracając uwagi na pogruchotane kolano, przykucnął na piętach z łokciami opartymi na udach, jakbyśmy byli starymi przyjaciółmi, trzymając dłonie w zasięgu mojego wzroku.
- A nie wyglądasz na takiego ostrego. Próbowaliśmy złapać cię w domu, wiesz - powiedział, jakbym w ogóle do niego nie strzelał przed chwilą - ale wszędzie były gliny. W radiu policyjnym mówili, że cię aresztowali, ale ja się domyślałem, że dasz nogę. Opłaciliśmy strażnika, żeby dał nam znać, jak cię przyskrzynią. - Wykrzywił się w uśmiechu, pokazując dziurawe zęby. Wyglądał wręcz przyjaźnie. - Cholera, stary, prawie dwa dni sterczeliśmy w barze o dwie przecznice od posterunku i mieliśmy nadzieję, że będziemy na miejscu, jak cię będą prowadzić po schodach. Chcieliśmy przejechać obok - wycelował we mnie palce i udał, że naciska spust.
- Przykro mi, że was rozczarowałem - mruknąłem, myśląc tylko o tym, żeby nie dać się dreszczom, zimnu i ciemności. Wiedziałem, że do czegoś zmierza, ale za dużo miałem innych problemów: rany, wyczerpanie, krew na moich rękach. Zerknąłem poza niego i zobaczyłem, że Płaskonosy i kobieta tkwią w tym samym miejscu, oboje wpatrując się we mnie intensywnie jak wygłodniałe zwierzęta.
Parker zachichotał.
- No, a zamiast tego na posterunku zrobiło się piekło. Strzelanina, wybuchy, normalnie wojna. Niezły ubaw. Aż tu widzimy ciebie, jak kuśtykasz ze środka tego wszystkiego, dokładnie tam, przed posterunkiem glin, a dwa smaczne kąski z obu stron pomagają ci zejść ze schodów. I usiedliśmy ci na ogonie.
- Mam nadzieję, że jesteś ubezpieczony.
Parker wzruszył ramionami.
- Ciężarówka nie była moja.
Wyrwał długie źdźbło trawy i przejechał nim wokół rozwalonego kolana. Umazało się krwią, a on zgniótł je w palcach.
- Większość moich ludzi spędza dziś noc nad jeziorem. Chcą się trochę nakręcić. Rozumiesz, pełnia. A ja, cholera, chcę cię tam zabrać i pokazać wszystkim. Masz naprawdę kiepską opinię, stary.
- Nie można mieć wszystkiego, czego się chce - powiedziałem, strząsając z powiek deszcz albo krew.
Parker uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Wiesz, stary, myślę, że o czymś nie wiesz.
W oddali usłyszałem wycie syren samochodów pędzących w naszym kierunku. A niech to, pomyślałem, choć raz zrobiłem coś jak należy.
- Ach tak? - spytałem, ośmielając się poczuć dreszcz zwycięstwa.
Parker skinął głową i spojrzał w bok.
- Za tobą jechały dwa samochody.
Coś spadło ciężko na moją prawą rękę, pozbawiając ją czucia. Rewolwer upadł na ziemię. Miałem tylko tyle czasu, żeby zobaczyć jak inny likantrop podnosi ołowianą rurkę owiniętą taśmą izolacyjną i opuszcza ją na mnie. Kobieta wrzasnęła i rzuciła się w moją stronę. Miała podkute buty. Płaskonosy jak kloc ruszył za nią, zadowolony, że może użyć swojego rewolweru jako pałki.
Parker siedział przykucnięty na piętach i tylko patrzył na nich. Widziałem jego oczy. Moja krew trysnęła mu na policzek.
Nie lubię myśleć o tym, co mi zrobili. Nie chcieli mnie zabijać. Chcieli tylko zadać mi ból. Dużo bólu. I byli w tym dobrzy. A ja nie byłem w stanie walczyć. Nie byłem nawet w stanie zwinąć się w kłębek. Nawet na tyle nie miałem w sobie ducha. Słyszałem sam siebie, jak wydaję zduszone dźwięki, zachłystując się własną krwią, jak łkam i rzygam w żałosnej męce. Gdybym mógł, wyłbym.
Słyszy się historie o ludziach, którzy milczą podczas tortur, ale ja nie jestem tak silny. Złamali mnie.
W pewnym momencie mój umysł powiedział „dość”. Dotarło to do mnie z oddali, spoza wszelkiego bólu. Zacząłem iść w tym kierunku, w to odległe miejsce, i nie czułem żalu.
Jak przez mgłę słyszałem Parkera, odciągał ode mnie swoich ludzi, kiedy przestałem się ruszać. Połamał im trochę kości, aż wycofali się, warcząc gniewnie. Znów chodził, choć mój strzał musiał mu rozłupać staw na kawałki. Na jego rozkaz podnieśli mnie i zawlekli do innego samochodu, jak worek połamanych części. Taśma izolacyjna oplotła mi przeguby dłoni, kostki, kolana, łokcie, zalepiła usta. Wrzucili mnie na ciężarówkę. Parker wyciągnął rękę, żeby zamknąć klapę. Nie miałem dość energii na poruszanie oczami. Pozwoliłem im samym patrzeć, gdzie chcą.
Zobaczyłem twarz nad kierownicą samochodu na zjeździe. Był to zwykły sedan, jaki niczym nie wyróżnia się z tłumu innych samochodów w mieście. Twarz natomiast była młoda, napięta, pokryta pryszczami, rude włosy, odstające uszy.
Roger Harris z FBI. Rudowłosy pachołek Dentona.
Sedan przejechał obok, nie zwalniając, a Harris nawet na mnie nie spojrzał, nie przerwał pościgu. Najwidoczniej nie ja jeden byłem ścigany tej nocy.
Parker zatrzasnął ciężarówkę i zostałem w ciemności. Samochód ruszył, kiedy syreny wyły już na zjeździe. Moi prześladowcy uciekali szybko, a ja obijałem się na boki, co sprawiało mi cierpienie bardziej dojmujące niż wszystko, co do tej pory przeżyłem.
I wtedy zacząłem się śmiać pod kneblem. Nie mogłem się powstrzymać. Śmiałem się, a mój śmiech brzmiał jak odgłosy z zatkanej rury ściekowej.
Kawałki układanki wskoczyły na swoje miejsca.
Jest taki punkt, poza którym nie da się już wykonywać skomplikowanych czynności, jak myślenie i trzymanie oczu otwartych. Zapada ciemność i wszystko ustaje, dopóki ciało i umysł nie będą gotowe do ponownego funkcjonowania. Ciemność ogarnęła mnie i ucieszyłem się z jej nadejścia.
Kiedy zacząłem się budzić, poczułem zapach oleju silnikowego. Samo w sobie nie wróżyło to nic dobrego. Siedziałem prosto i metalowa belka wbijała mi się w plecy. Czułem, że coś krępuje mi nadgarstki i kostki. Chyba ciągle ta taśma izolacyjna. Pod sobą miałem zimną, betonową podłogę. Byłem obolały i zesztywniały. Jednak czułem też na sobie coś miękkiego, może koc. Nie byłem tak przemarznięty, jak powinienem być.
Pierwszym uczuciem, jakie do mnie dotarło, było nieokreślone zdziwienie, że wciąż żyję.
Następnie przeszedł mnie zimny, nieprzyjemny dreszcz. Byłem uwięziony. A dopóki byłem uwięziony, moje przetrwanie stało pod znakiem zapytania. A ja chciałem mieć pewność, że przetrwam. Trzeba dowiedzieć się, gdzie jestem, ułożyć plan i zabierać stąd swój chudy magiczny tyłek, postanowiłem.
Poza wszystkim, naprawdę byłoby szkoda ginąć teraz, kiedy już wreszcie ustaliłem, kto mnie władował w ten bałagan, kto był odpowiedzialny za ostatnie morderstwa, których nie da się przypisać MacFinnowi, a także kto prawdopodobnie wrabia MacFinna.
A zatem otworzyłem oczy i spróbowałem rozejrzeć się po otoczeniu.
Znajdowałem się w twierdzy wroga, w warsztacie samochodowym Pełnia Księżyca. Panował półmrok, a z tego, co słyszałem, wciąż padał deszcz. Okryty byłem brudnym, ale ciepłym kocem, co mnie nieco dziwiło. Obok mnie stał niewielki stojak z plastikowym workiem prawie opróżnionym z czegoś, co wyglądało na krew. Kapała do plastikowej rurki, która znikała gdzieś z tyłu za mną, poza moim polem widzenia, kończąc się prawdopodobnie w moim przedramieniu.
Wierzgnięciem strąciłem koc ze stóp. Nogi miałem skrępowane taśmą izolacyjną nad i pod kolanami, i w kostkach. Pogryziona stopa owinięta była czystym bandażem i obciągnięta zakrwawioną skarpetką. Czyste bandaże odkryłem na wszystkich swoich skaleczeniach i szramach. Czułem też ostry zapach środka dezynfekującego, który jednak nie drażnił mi powonienia, ponieważ najwyraźniej miałem dość czasu, żeby się z nim oswoić. Nie czułem natomiast przepiłowanych kajdanek Murphy i zrobiło mi się jakoś dziwnie żal. Może były niezbyt wygodne, ale przynajmniej znajome.
Podsumowując: byłem nie tylko żywy, ale i w znacznie lepszym stanie, pokrzepiony transfuzją i zapewne kilkoma godzinami snu, fachowo opatrzony.
Nadal jednak nie wiedziałem, kto to dla mnie zrobił. Ani dlaczego.
Rozejrzałem się w mroku. Oczy już mi przywykły, ale mimo to były tam nieprzeniknione obszary cienia. Spod drzwi kantorka przedostawała się smuga żółtego światła, a odgłos deszczu uderzającego o dach z blachy falistej wydawał się kojącym pomrukiem. Przymknąłem oczy, starając się wywnioskować z zapachu powietrza i dźwięku deszczu, jaka to pora dnia. Późne popołudnie? Wczesny wieczór? Nie potrafiłem określić.
Zakaszlałem i przekonałem się, że gardło, choć mocno wysuszone, działa jak trzeba. Ręce jednak miałem skrępowane i nie mógłbym zakreślić kręgu, a bez kręgu nie zdołałbym przywołać łagodnej magii, by się uwolnić. Jedyne, do czego miałem dostęp, to straszliwa niszczycielska moc, skuteczna wprawdzie wobec loup-garou i innych potworów, ale nie nadająca się zupełnie do przecięcia cienkiej taśmy przylegającej bezpośrednio do mojej wrażliwej skóry. Magia się skończyła.
Czy kiedykolwiek opowiadałem już o moim tacie? Był magikiem - nie magiem, a właśnie magikiem, z rodzaju tych, jacy występują na imprezach. Miał czarny cylinder, białego królika, kosz pełen mieczy i w ogóle wszystko. Podróżował po całym kraju, występując przed dziećmi i starcami, z trudem wiążąc koniec z końcem. Kiedy mama umarła przy porodzie, wziął na siebie obowiązek wychowania mnie i przypuszczam, że wywiązywał się z tego najlepiej, jak potrafił. Chciał dobrze.
Byłem jeszcze mały, kiedy umarł z powodu pęknięcia tętniaka w mózgu (nie dawałem wiary insynuacjom Chaunzaggorotha, dopóki nie zastanowiłem się nad nimi głębiej). Jednak zanim umarł, dowiedziałem się od niego tego i owego. Nazwał mnie na cześć trzech magików, z których pierwszym był Harry Houdini. Ten sam, który z niewzruszoną pewnością twierdził, że zawsze znajdzie się jakiś sposób ucieczki. Oznacza to, że istota ludzka, jeśli tylko ma dość czasu, może uciec praktycznie z każdej sytuacji. To się nazywa pozytywne nastawienie!
Pytanie tylko, ile czasu miałem ja.
Taśma izolacyjna ciasno owijała moje nadgarstki. Była mocna, niedroga, niekłopotliwa w transporcie i łatwa w użyciu. Ale nawet okręcona kilka razy, nie była najlepszym środkiem do krępowania ludzi - w przeciwnym razie policja używałaby taśmy izolacyjnej zamiast kajdanek i łańcuchów. Taśma była do pokonania.
Zacząłem więc szukać na nią sposobu.
Lekko poruszywszy dłońmi, stwierdziłem, że moje ręce nie są wcale tak mocno skrępowane. Poczułem ostre ukłucie i domyśliłem się, że to od kroplówki. Musieli poluzować taśmę, żeby wbić mi igłę w przedramię. Napiąłem mięśnie, co wywołało gwałtowny ból w zranionym ramieniu. Taśma wrzynała mi się w skórę i wyrywała drobne włoski. Słychać było towarzyszący temu dźwięk. To dodatkowe cierpienie znosiłem z zaciśniętymi zębami.
Trwało to chyba z dziesięć minut, ale w końcu dłonie miałem wolne. Natychmiast wyrwałem sobie igłę kroplówki, wyobrażając sobie, że przez rurkę sączy się w moje żyły śmiercionośny płyn. Jeszcze raz naprężyłem ramiona i uwolniłem się z resztek taśmy.
Palce miałem zdrętwiałe i sztywne, ale zacząłem nimi gmerać, najlepiej jak umiałem, przy taśmie oplatającej mi łydki i uda, starając się ją nadedrzeć, aby potem móc pozbyć się jej jednym szarpnięciem nóg. Wymagało to więcej wysiłku, niż przypuszczałem, ale ostatecznie rozprostowałem nogi, wdzięczny losowi, że mam na sobie kombinezon, który uchronił mnie przed depilacją całych pasów skóry. Nogi miałem o wiele silniejsze niż ramiona, więc rozerwanie taśmy poszło łatwiej i szybciej.
Jednak nie dość szybko.
Zanim wyzwoliłem się z ostatniego zwoju taśmy, rozległo się szczęknięcie i otworzyły się drzwi biura, a zza nich doleciał pomruk ściszonych głosów ze starą, dobrą rockandrollową muzyką w tle.
Wpadłem w panikę. Nie mogłem uciekać, kostki miałem wciąż spętane. Zanim zdążyłbym się uwolnić i stanąć na nogi, już by mnie dopadli. Zrobiłem zatem jedyną sensowną rzecz. Narzuciłem na siebie koc, wsunąłem uwolnione ręce za belkę, ukrywając w dłoni igłę i opuściłem głowę na piersi, jakbym nadal spał.
- Wciąż nie rozumiem, dlaczego nie mielibyśmy po prostu go rozwalić - powiedział schrypnięty głos. Płaskonosy.
- Idiota! - zgromił go ostro Parker. - Po pierwsze, trzeba to zrobić tak, żeby inni widzieli. A po drugie, nie załatwimy go, dopóki Marcone się z nim nie zobaczy.
- Marcone - pogardliwie powtórzył Płaskonosy. - A ten czego od niego chce?
Dobre pytanie, pomyślałem. Nie podnosiłem głowy, rozluźniłem ciało i starałem się snuć senne myśli. Marcone?
- Wszystko jedno - odpowiedział Parker. - Wiem, że przeżył dzień. Czyli czekam na niego wieczorem.
Płaskonosy burczał pod nosem:
- W Chicago mafiosów mamy na pęczki. Marcone niczym się nie różni. Ale wystarczy jeden telefon od jego człowieka i już ten cały mag ma odroczone. Kim jest ten facet, co? Jakimś pieprzonym gubernatorem?
- Tyś się chyba na łby z kutasem pozamieniał - stwierdził Parker spokojnym głosem. - Marcone nie jest zwykłym mafiosem. Rządzi Chicago tylko przy okazji. Ma biznesy w całym kraju i kupił sobie ludzi stąd do Waszyngtonu i z powrotem. Szmalu ma więcej niż Pan Bóg. Może nas ustawić i może nas sprzątnąć, może na nas nasłać policję, co mu się będzie podobało. Komuś takiemu nie włazi się w paradę.
Nastała chwilowa przerwa, po czym Płaskonosy powiedział:
- Może. A może Lana ma rację. Może wymiękasz. Marcone nie jest jednym z nas. Nie on nam rozkazuje. Ten Parker, którego znałem dziesięć lat temu, wcale by się nie zastanawiał, tylko powiedziałby Marconemu, żeby się odpieprzył.
Głos Parkera zabrzmiał rezygnacją:
- Nie rób tego, człowieku. Nigdy nie byłeś dość dobry, nawet jak byliśmy młodzi. Przez takiego Parkera, jakiego znałeś dziesięć lat temu, już byśmy wszyscy nie żyli. Dzięki mnie masz forsę, wódę, baby, wszystko, co chcesz. Więc daj spokój.
- Nie kupuję tego - odpowiedział Płaskonosy. - Chyba jednak Lana ma rację. Dlatego mówię, że wykończymy tego chudego sukinsyna teraz.
Czekałem w napięciu, gotów do ucieczki, choćby i beznadziejnej. Wolałem dać się zabić próbując uciec, niż próbując udawać, że śpię.
- Cofnij się - powiedział Parker i usłyszałem tupot butów na betonie, a zaraz potem stęknięcie i skowyt. Poczułem odór kwaśnego potu i przetrawionego piwa, kiedy Płaskonosy runął na kolana tuż koło mnie. Pojękiwał z bólu i wysiłku, a Parker blokował go w uchwycie. Zamiast zerwać się do ucieczki, zmusiłem się do zachowania spokoju. Czułem, jak po twarzy spływa mi kropla potu.
Parker cedził z pogardą nad skomlącym Płaskonosym:
- Mówiłem ci. Nigdy nie byłeś dość dobry. Jeszcze raz mi się postawisz, nieważne czy przy ludziach, czy jak będziemy sami, a rozedrę cię na strzępy.
Sposób, w jaki wypowiedział tę groźbę, był niesamowity. Nie syczał nikczemnie, jak można by się spodziewać. Użył spokojnego, miarowego, wręcz znudzonego tonu, jakby mówił o przeczyszczeniu gaźnika albo wymianie żarówki. Rozległ się rozdzierający odgłos, a Płaskonosy zawył z bólu. Potem już tylko cicho skamlał jak pies. Parker zrobił kilka kroków.
- Wstawaj natychmiast - powiedział. - Zawołaj tych od Tully’ego i każ innym być tu z powrotem przed wschodem księżyca. Tej nocy będziemy tu mieć krew. A jeśli Marcone nie okaże się grzeczny, będzie dużo więcej krwi.
Słyszałem, jak Płaskonosy dźwiga się na nogi i oddala powoli, niezbornie. Zniknął w kantorku, zamykając za sobą drzwi. Odczekałem chwilę w nadziei, że Parker odejdzie i da mi uciec, ale on nie odszedł. Jasna cholera.
Zaczynało mi się spieszyć. Jeśli pozostałe likantropy wrócą do warsztatu, już nie zdołam uciec. Czas naglił. Jeśli miałem to przerwać, należało zrobić to teraz.
Ale kostki wciąż miałem skrępowane. Zanim uwolniłbym nogi, Parker by mnie dopadł, a przecież słyszałem, jak obezwładnił mężczyznę dwa razy większego od siebie i zagroził, że rozwali mu łeb. Wiedziałem, że mówił serio. Zajrzałem w głąb jego duszy i widziałem miejsce ciemne i pełne gniewu, źródło całej tej mocy i siły woli. Mógłby rozerwać mnie gołymi rękami dosłownie, i zrobiłby to bez wahania. Jeśli miałem uciec, musiałem coś wymyślić.
Może doprowadzić go do szału? Tak rozwścieczyć, żeby poszedł po kij bejsbolowy albo następną rolkę taśmy izolacyjnej do zakneblowania mi ust. Słabym punktem tego planu było jedynie to, że mógł mi po prostu rozwalić łeb od ręki. Ale cóż, bez ryzyka nie ma postępu. Nie miałem czasu wybrzydzać.
Uniosłem więc lekko głowę i odezwałem się:
- Ty to potrafisz sobie radzić z ludźmi. Chyba przeczytałeś jakąś książkę, albo co.
Mój głos go zaskoczył. Odwrócił się odruchowo, jak nerwowy kot. Wpatrywał się we mnie przez dłuższą chwilę, zanim nieco się rozluźnił.
- A, więc żyjesz. I to nie najgorzej, jak sądzę.
- Przede wszystkim byłem zmęczony. Dzięki, że mogłem się przespać.
Wyszczerzył się.
- Drobiazg. Doba hotelowa kończy się za parę godzin.
Zabrzmiało to na tyle przerażająco, że zdrowo myślący człowiek zesikałby się ze strachu, ale ja tylko wzruszyłem ramionami.
- Nie szkodzi. Dobrze, że twoi ludzie nie potrafią bić.
Parker zarechotał szorstkim śmiechem.
- Masz jaja, stary. Mówię ci. Przynajmniej dopóki Lana nie wbije w nie zębów.
Nie szło jak trzeba. Musiałem znaleźć sposób, żeby go rozwścieczyć, a nie rozbawić.
- Jak tam kolano?
Przymrużył oczy.
- Dużo lepiej. Nie całkiem wydobrzało do wschodu słońca, ale myślę, że w jakąś godzinę po wschodzie księżyca będzie w porządku.
- Powinienem był mierzyć wyżej - powiedziałem.
Parker zacisnął szczęki.
- Już za późno, stary. Gra skończona.
- Baw się, póki możesz. Słyszałem, że twoi ludzie rzygają na twój widok. Myślisz, że to właśnie Lana wyrwie ci jaja, jak już zostaniesz sam?
Kopnął mnie w głowę. Rzuciło mnie w prawo i gdybym w ostatniej chwili nie napiął ramion, przewróciłbym się i Parker zobaczyłby, że pozbyłem się więzów.
- Nie wiesz, kiedy się zamknąć, co, magu?
- A co mam do stracenia? - odpaliłem. - Ja nic. To nie przeciwko mnie zwracają się ludzie, którzy mnie szanowali, prawda? To nie ja robię się za stary i przestaję sobie radzić z...
- Zamknij się - warknął. Jego oczy rozjarzyły się w ciemności niesamowitą zielenią. Kopnął mnie znowu, tym razem w brzuch. Powietrze uszło mi z płuc, stęknąłem głucho, ale mówiłem dalej:
- Co dzień budzisz się bardziej zesztywniały. Mniej jadasz. Nie jesteś taki silny, jak kiedyś, prawda? Nie tak szybki. Musisz bić takiego starego psa jak ten Płaskonosy, bo gdybyś spróbował z którymś z młodszych, byłoby po tobie.
Plan sprawdzał się doskonale. Potrzebowałem jeszcze tylko, żeby wyszedł na chwilę uspokoić się albo przynieść coś ciężkiego, albo więcej taśmy izolacyjnej, żeby zamknąć mi usta. On jednak odwrócił się na pięcie, złapał łyżkę do opon i zamierzył się na mnie.
- Pieprzę Marconego - warczał. - I ciebie też pieprzę, magu. Jego mięśnie napięły się pod znoszonym podkoszulkiem, kiedy unosił żelastwo nad głowę. Oczy błyszczały mu taką samą zwierzęcą furią, jaką zeszłej nocy dostrzegłem u innych likantropów.
Usta wykrzywił mu dziki grymas, a na szyi wystąpiły żyły. Zamachnął się, żeby zadać mi śmiertelny cios. Nie znoszę, kiedy plan wali się w gruzy.
Zacisnąłem zęby i wierzgnąłem. Taśma izolacyjna sklejająca mi nogi w kostkach ustąpiła, choć niewiele mi to dało. Nie miałem czasu dźwignąć się na nogi i uciekać, ale przynajmniej coś zrobiłem, jakiś gest. Jeden z tych, które robi się w obliczu śmierci. Tak mi się przynajmniej wydaje.
- Panie Hendricks - rozległ się twardy, spokojny głos - jeśli pan Parker natychmiast nie odłoży łyżki do opon, proszę go zastrzelić.
- Tak jest, panie Marcone - odpowiedział Hendricks głębokim basem.
Spojrzawszy w prawo, ujrzałem gentlemana Johnny’ego Marconego stojącego w drzwiach w szarym włoskim garniturze. Hendricks stał przed nim, nieco z boku, ubrany w o wiele tańszy garnitur, trzymając w mięsistych łapskach pneumatyczny karabinek o krótkiej lufie, jakby to był rewolwer. Celował prosto w głowę Parkera.
Parker gwałtownie odwrócił twarz w stronę Marconego, a ja zrobiłem to samo równocześnie z nim. Zacisnął szczęki i zmrużył oczy we wściekłe szparki. Przestąpił z nogi na nogę, jakby szykując się do opuszczenia łyżki do opon.
- To dwunastostrzelny karabin samopowtarzalny, panie Parker - oznajmił Marcone. - Zdaję sobie doskonale sprawę z pańskiej dość szczególnej odporności przy tej fazie księżyca. Broń pana Hendricksa jest naładowana pociskami z twardym rdzeniem, więc po kilku seriach ubędzie panu, w sensie dosłownym, kilka kilogramów ciała, a organy wewnętrzne przestaną funkcjonować. Mam więc podstawy przypuszczać, że i pan sam przestanie istnieć.
Marcone uśmiechał się bardzo uprzejmie, a Hendricks odbezpieczył broń i zaparł się nogami, jakby chcąc zademonstrować, że siła odrzutu będzie naprawdę potężna.
- Proszę odłożyć łyżkę do opon - powiedział Marcone. Parker rzucił okiem na mnie. Dostrzegłem w jego oczach rozszalałą bestię, pragnącą wyrwać się z wyciem i skąpać się we krwi.
Jego wzrok przeraził mnie, aż chłód przeszedł mi po krzyżu. Było w nim więcej furii i zapamiętania niż u pozostałych z bandy Ulicznych Wilków. Ich nieposkromiona wściekłość wydawała się dziecinną histerią w porównaniu z tym, co widziałem w oczach Parkera.
Jednak on nad sobą panował. Powoli opuścił rękę, cofnął się o dwa kroki, a ja odetchnąłem z ulgą. Wciąż żyłem. Koc nie spadł ze mnie przy ostatnim desperackim wierzgnięciu i nadal siedziałem oparty o słup. Nikt nie zdawał sobie sprawy, że pod szorstką wełną jestem wolny. Nie dawało mi to specjalnie przewagi, ale niczym więcej nie dysponowałem. Musiałem znaleźć sposób, żeby to wykorzystać, i to szybko.
- Zaraz tu będą moi ludzie - warknął Parker. - Jeśli spróbujesz użyć tego ciężkiego gówna, rozedrą cię na strzępy.
- Zaraz tu będą - zgodził się Marcone beznamiętnie - ale jeszcze ich tu nie ma. Jakimś dziwnym zrządzeniem losu, ich motocykle mają wszystkie opony dziurawe. Mamy czas ubić interes.
Usłyszałem jego kroki na betonowej podłodze, zbliżające się w moją stronę. Spojrzałem na niego. Wzrok Marcone napotkał mój, a on patrzył mi w oczy bez lęku, mężczyzna w sile wieku, z piękną siwizną na skroniach, w garniturze szytym na miarę, pod którym rysowało się ciało w dobrej, pomimo upływu lat, kondycji. Jego oczy miały kolor zużytych banknotów dolarowych. Mętna zieleń.
- Cześć, John - powiedziałem. - Masz niezłe wyczucie czasu.
Marcone uśmiechnął się.
- A ty to dopiero sobie umiesz radzić z ludźmi, Dresden - powiedział, nie ukrywając rozbawienia. - Musiałeś chyba czytać jakąś książkę. Jestem właściwie pewien twojej reakcji, ale pomyślałem, że mógłbym dać ci jeszcze jedną szansę.
- Szansę na co?
- Miałem dziś telefon - odparł Marcone. - Harley MacFinn zdobył jakoś mój prywatny numer. Był dość zirytowany. Stwierdził, że to ja zniszczyłem jego krąg i wrobiłem go. Chce się ze mną policzyć dziś wieczorem.
- No to można powiedzieć, że masz to jak w banku, John. Harley potrafi być bardzo destrukcyjny.
- Wiem. Widziałem w wiadomościach reportaż z posterunku. Loup-garou, prawda?
Zamrugałem oczami.
- Skąd wiesz...
Marcone machnął ręką.
- Twój raport dla porucznik Murphy. Te rzeczy, za które wystawiane są rachunki, muszą być kopiowane i archiwizowane, i znowu kopiowane i archiwizowane. Bez problemu udało mi się uzyskać kopię dla siebie.
Pokręciłem głową.
- Harleya MacFinna nie kupisz.
- Raczej nie - przyznał Marcone. - A moi rodzice, niech odpoczywają w spokoju, nie byli w stanie mi nic zostawić, a już tym bardziej żadnych przedmiotów ze srebra, inaczej sam bym sobie z nim poradził. Nie mam pojęcia, kto i dlaczego mu powiedział, że to ja mu mieszam, ale wyraźnie widać, że on w to wierzy. A to sprowadza nas z powrotem do pana, panie Dresden.
Sięgnął do wewnętrznej kieszeni swojej drogiej marynarki i wyciągnął plik papierów - kontrakt, który już widziałem.
- Chcę zawrzeć z panem umowę.
Wpatrywałem się w niego w milczeniu.
- Warunki te same co przedtem - mówił dalej. - Na dodatek obiecuję, osobiście przyrzekam, że dopilnuję, aby przestano naciskać na porucznik Murphy. Mam kilkoro przyjaciół w biurze burmistrza i jestem pewien, że da się tę sprawę załatwić.
Już chciałem posłać go do diabła, ale w porę ugryzłem się w język, przypomniawszy sobie, że przecież tkwię w pułapce. Gdybym zaczął uciekać, Parker pewnie by nie wytrzymał i rzucił się na mnie, żeby rozszarpać mnie na strzępy. Gdyby tego nie zrobił, Marcone mógłby po prostu wskazać palcem i zwalisty pan Hendricks rozwaliłby mnie serią dwunastu pocisków.
Poza tym, pomimo chwilowego nieporozumienia, Murphy była moją przyjaciółką. Albo ściślej mówiąc, pomimo ostatnich wydarzeń ja wciąż byłem jej przyjacielem. Czy nie po to dałem się wciągnąć w to wszystko, by mogła utrzymać się na stanowisku i by nikt się jej nie czepiał? Powinna być mi wdzięczna za pomoc.
Nie, pomyślałem. To nie tak. Murphy nie chciałaby takiej pomocy. Magię była w stanie przyjąć. Jednak pomoc kupiona za pieniądze wyrosłe na ludzkim cierpieniu, przekupstwie i oszustwie to zupełnie inna sprawa. Marcone w swoim szarym garniturze, z nienagannymi włosami i wypielęgnowanymi dłońmi wyglądał dobrze, ale dobry nie był.
Moje ręce nie były czyste, ale za to wolne. Jeszcze raz oceniłem sytuację. Wyglądała dość beznadziejnie, a z każdą chwilą stawała się gorsza. Mimo wszystko może zdołałbym zmobilizować dość magii, by się z tego wyplątać.
Zaczerpnąłem tchu i skupiłem się na stercie narzędzi i różnego żelastwa leżącego na warsztacie w odległości jakichś pięciu metrów ode mnie. Zebrałem razem poszczególne pasma woli, czując rosnące ciśnienie, jakieś inne i bardziej niepojęte niż wszystko, czego doświadczałem dotąd. Skoncentrowałem się na celu, na pędzie powietrza, który uniósłby narzędzia i cisnął nimi w Marconego, Parkera i Hendricksa jak gradem kul. Modliłem się tylko, bym sam pozostał poza ich zasięgiem i nie został przez przypadek zabity. Gdyby ktoś zginął, oznaczałoby to złamanie Pierwszego Prawa Magii i miałbym później do czynienia z Białą Radą, ale niech tam, nie chciałem umierać na betonowej podłodze.
Łupało mi w głowie, ale nie zwracając uwagi na ból, skupiłem się i wydyszałem:
- Vento servitas.
Zgromadzona energia uszła ze mnie. Narzędzia podskoczyły z chrzęstem, opadły i leżały bez ruchu.
W czaszce poczułem ogień. Ból oślepił mnie, chwytałem powietrze z pochyloną głową, starając się nie upaść na bok i nie zdradzić, że pozbyłem się więzów. Wielkie nieba, bolało jak diabli, więc zacisnąłem zęby, powstrzymując się od krzyku. Z trudem łapałem oddech.
Zamrugałem powiekami, pozbywając się z oczu łez i wyprostowawszy się znowu, zwróciłem twarz ku Marconemu. Nie chciałem, by zauważył moją słabość. Nie chciałem, żeby wiedział, że magia mnie zawiodła.
- Ciekawe - powiedział Marcone, spoglądając na warsztat, a potem z powrotem na mnie. - Prawdopodobnie przepracował się pan - zasugerował. - Niemniej jednak podtrzymuję swoją propozycję, panie Dresden. W przeciwnym razie, sam pan rozumie, że nie będę już zainteresowany pańskim dobrym samopoczuciem i będę zmuszony zostawić tu pana z panem Parkerem i jego towarzyszami. Jeśli nie zdecyduje się pan pracować dla mnie, zginie pan.
Spiorunowałem go wzrokiem, zbierając się, by rzucić na niego klątwę. Do diabła z nim i jego całą śmierdzącą rasą pasożytów. Uprzejme, uśmiechnięte sukinsyny, za nic mające ludzkie życie. Rujnują i niszczą wszystkich wkoło, byle tylko interes kręcił się jak zwykle. Skoro miałem tu zginąć, chciałem rzucić na Marconego klątwę, przy której najbardziej ponure legendy brzmiałyby jak nieszkodliwe bajeczki.
Rzuciłem okiem na Parkera, który podejrzliwie zerkał na Marconego, i stłumiłem przekleństwo: Opuściłem głowę, by ukryć wyraz twarzy. Miałem pomysł.
- Tak czy siak, on umrze - warknął Parker. - Jest mój. Nigdy się nie umawialiśmy, że go zabierzesz.
Marcone stał z powściągliwym uśmiechem na ustach.
- Nie zaczynaj ze mną, Parker - powiedział. - Zabiorę, co zechcę. Ostatnia szansa, panie Dresden.
- Nie tak się umawialiśmy - odezwał się Parker. - Potrzebuję go. Prędzej cię zabiję, niż ci go oddam.
Parker sięgnął ręką do tyłu, jakby chciał się podrapać. Zerknąłem na drzwi kantorka, które miał za plecami, i zobaczyłem pojawiającego się w nich Płaskonosego. Przesłonięty uchylonymi drzwiami pozostawał niezauważony. Doskonale.
- Nie obawiaj się, Parker - wycedził Marcone z satysfakcją w głosie. - On nie przyjmie mojej oferty. Woli zginąć.
Uniosłem głowę, starając się zrobić możliwie obojętną minę.
- Daj mi pióro - poprosiłem.
Marcone rozdziawił usta, a zaskoczenie malujące się na jego twarzy sprawiło mi ogromną przyjemność.
- Co? - wykrztusił.
Jeszcze raz wypowiedziałem bardzo wyraźnie każde ze słów:
- Daj mi pióro. Podpiszę twój kontrakt. Spojrzałem w bok, na Parkera, i powiedziałem głośniej:
- Cokolwiek, byle dalej od tych zwierząt.
Marcone przyglądał mi się przez chwilę badawczo, po czym sięgnął do kieszeni. Jego umysł pracował na najwyższych obrotach, kiedy usiłował pojąć, co robię.
Parker wydobył z siebie nagły wrzask wściekłości i rzucił łyżką do opon w Hendricksa, który uskoczył w bok, dziwnie szybko jak na kogoś jego rozmiarów, i uniósł broń. Drzwi biura otworzyły się gwałtownie na całą szerokość, a Płaskonosy rzucił się na wielkiego mężczyznę. Zwarli się i padli na beton, walcząc o karabinek.
- Mag jest mój! - zawył Parker, rzucając się z kolei na Marconego. Ten, zwinny jak wąż w swoim garniturze za miliard dolarów, wydobył skądś nóż o zakrzywionym ostrzu i chlasnął. Z nadgarstka Parkera trysnęła krew. Likantrop zawył.
Zerwałem się i puściłem pędem do drzwi. Nogi mi się trzęsły i z trudem utrzymywałem równowagę, ale biegłem i pomyślałem, że jednak uda mi się zwiać. Z lewej huknęły strzały, krew spryskała ścianę i sufit. Nie zatrzymałem się, żeby zobaczyć, kto zginął. Szarpnięciem otworzyłem drzwi.
W zimnych strugach jesiennego deszczu, półtora metra ode mnie, stał agent Philip Denton. Żyła na jego czole pulsowała, a na krótko ostrzyżonych włosach srebrzyły się krople. Po jego jednej stronie stał brzuchaty agent Wilson w pogniecionym garniturze. Jego prawie łysa głowa lśniła od deszczu. Z drugiej strony Dentona ubezpieczała szczupła kobieta o dzikim wyglądzie, agentka Benn. Ściągnęła zmysłowe wargi, odsłaniając wyszczerzone zęby w odrażającym grymasie.
Denton zamrugał zaskoczony i zmrużył szare oczy.
- Mag nie może uciec. Zabić go - rozkazał spokojnym, wyważonym tonem.
Oczy Benn rozbłysły, syknęła coś, wciągając powietrze, i sięgnęła pod marynarkę. Wilson zrobił to samo. Ja zachwiałem się, upadłem, odpełzłem kawałek do tyłu i dopiero wtedy wstałem.
Oni natomiast, zamiast wyciągnąć broń, przemienili się. W mgnieniu oka, zupełnie inaczej niż pokazują w kinie. Jeszcze przed chwilą były tu dwie istoty ludzkie, a zaraz potem przemknął cień i ich miejsce zajęły dwa ogromne, wychudłe wilki jeden szary jak grzywa agentki Benn, drugi brązowy jak przerzedzone włosy agenta Wilsona.
Były wielkie, prawie dwumetrowej długości, nie licząc ogona, w kłębie sięgały mi do pasa. Ich oczy, zdecydowanie ludzkie, błyszczały, podobnie jak obnażone kły. Denton stał pomiędzy nimi, a w jego wzroku płonęła jakaś mroczna, zła radość. Syknął i wyrzucił ramiona w moim kierunku. Jak za pociągnięciem sznurka, oba wilki skoczyły naprzód.
Rzuciłem się do środka, zatrzaskując za sobą drzwi. Wilki uderzyły w nie całym impetem. Z prawej strony dostrzegłem ruch i padłem na podłogę, zanim Hendricks pociągnął za spust. Z lufy chlusnął oślepiający płomień, rozległ się ogłuszający dźwięk, a w drzwiach za moimi plecami pojawiła się dziura wielkości głowy. Wciąż słyszałem, jak Parker wściekle warczy gdzieś w ciemności. Wpełzłem za karoserię samochodu, a następnie przebiegłem w najdalszy kąt warsztatu, cały czas trzymając się blisko ziemi.
Nagle z zewnątrz dobiegł ryk wielu silników i odgłosy strzelaniny. Najwyraźniej wróciły Uliczne Wilki.
Poruszałem się niepewnie w ciemności, starając się nie narobić hałasu. Frontowe drzwi warsztatu otworzyły się, wpuszczając nieco przyćmionego światła. Słyszałem krzyczących ludzi.
Dotarłem w najdalszy kąt i ukryłem się w nim. Złapałem coś, co okazało się skrzynką na narzędzia. Namacałem w niej ciężki klucz i chwyciłem go mocno. Byłem sam. Nadużyłem magii pod wpływem eliksiru pokrzepiającego i teraz nie została mi już ani odrobina mocy. Poza tym jednym kluczem nie miałem żadnej broni. Wszędzie wokół mnie, w całym warsztacie, rozbrzmiewały odgłosy wystrzałów, krzyki i uderzenia padających ciał. Zwierzęta walczyły o panowanie nad dżunglą i było tylko kwestią czasu, kiedy jedno z nich wywlecze z kąta osłabionego i wyczerpanego maga, znanego jako Harry Dresden.
Wpadłem z deszczu pod rynnę.
Gorzej już być nie może, myślałem. Siedziałem przerażony w kącie, przyciskając do siebie klucz, niczym dziecko tulące misia. Byłem w sytuacji bez wyjścia. Magia mnie opuściła.
O dziwo, ta myśl dręczyła mnie bardziej niż myśl o śmierci. O wiele bardziej. Śmierć spotyka każdego z nas, różny jest tylko czas jej nadejścia. Wiedziałem, że w końcu umrę. Do cholery z tym, wiedziałem nawet, że mogę umrzeć straszną śmiercią. Ale nigdy nie przypuszczałem, że może mnie zawieść magia, a właściwie nigdy nie sądziłem, że to ja mógłbym zawieść ją. Przesadziłem i moje ciało nie było już w stanie przewodzić mocy. Utraciłem zdolność panowania nad siłami, które zwykle były mi posłuszne. Na pewno powinienem był zacząć od czegoś mniejszego niż wielka i gwałtowna telekineza. Wszystko wskazywało na to, że przepaliłem sobie jakiś wewnętrzny obwód. Być może nieodwracalnie.
Utraciłem swoją tożsamość. Byłem magiem, a to więcej niż po prostu zawód, więcej niż tytuł. Bycie magiem stanowiło istotę mego bytu. Tym, co mnie określało, kształtowało, nadawało cel był mój związek z magią, sposób, w jaki z niej korzystałem.
Dumałem nad tymi sprawami, podczas gdy śmierć tańczyła wokół po betonowej podłodze. Chwytałem się tych myśli jak marynarz kurczowo trzymający się wraka swojego statku, starając się nie zauważać sztormu, który go roztrzaskał. Ze swojej żałosnej kryjówki dostrzegałem wyrywkowe sceny walki. Marcone przedarł się do drzwi warsztatu, ale Uliczne Wilki natychmiast przygwoździły go strzałami za zardzewiałą ciężarówką. Hendricks dołączył do niego i po chwili ciężarówka ożyła, z rykiem staranowała drzwi i wyjechała na żwirowy parking. Hendricks ostrzeliwał się z tyłu ciężarówki z ciężkiego karabinu, a Uliczne Wilki odpowiadały ogniem.
Jednak prawdziwa bitwa toczyła się pomiędzy Ulicznymi Wilkami a FBI. Walka na broń palną, zęby i pazury. Denton, uzbrojony w służbowy automat FBI i półautomatyczne uzi, skosił ciągłym ogniem z automatu trzy likantropy, a jego dwa ogromne wilki skoczyły w ciemność. Z mroku dobiegały wrzaski i dzikie warczenie. Słyszałem, jak giną kolejne likantropy rozszarpywane przez wielkie wilki, znane mi jako agentka Benn i agent Wilson. Parker gdzieś w ciemności wywrzaskiwał rozkazy, nieprzytomny z wściekłości. Denton sięgnął pod marynarkę po świeży magazynek i zauważyłem, że jest czymś przepasany. Zapamiętałem to sobie na przyszłość, na wypadek, gdybym jednak miał przed sobą jakąś przyszłość. Przyglądałem się zabijaniu z ukrycia, modląc się, żeby nadarzyła się okazja ucieczki przez otwarte drzwi warsztatu, zanim Denton albo Parker mnie dostrzegą. Trwało to całą wieczność. Oczywiście racjonalna część umysłu zdawała sobie sprawę, że upływają zaledwie sekundy, ale dla mnie dłużyły się one jak dni. Drżałem z przerażenia, bolała mnie głowa i całe ciało, nie byłem w stanie użyć magii, żeby się obronić. Nisko, przy moich kostkach, rozległ się dźwięk, który sprawił, że serce podskoczyło mi do gardła. Gwałtownie rzuciłem się w bok. Dźwięk powtórzył się. Seria chrobotów. Zauważyłem, że podłoga w rogu pokryta jest odłamkami pokruszonego betonu, najwidoczniej fundamenty zostały podmyte. Chroboty dochodziły z miejsca tuż u podstawy ściany, a pokruszony beton podłogi poruszał się.
Coś chciało podkopać się pod ścianą z falistej blachy, do środka, dokładnie pode mną. Przeszedł mnie dreszcz strachu, ale zaraz ustąpił miejsca wściekłości, która wzmogła i tak już nadmierne wydzielanie adrenaliny. Ścisnąłem swoją zastępczą broń i ukucnąłem nad miejscem, z którego dochodził niepokojący dźwięk, gotów do zadania ciosu temu, co się wyłoni, czymkolwiek by było.
Pomimo mroku, bez trudu rozpoznałem ten kształt. W ziemi ryła łapa, ogromna psia łapa. Wygrzebała już płytką dziurę pod ścianą, a odłamki betonu wyraźnie jej w tym przeszkadzały. Pomiędzy strzałami mogłem dosłyszeć dobiegające z zewnątrz zwierzęce odgłosy dyszenia i posapywania pełnego, jak się zdawało, zapału. Cokolwiek było na zewnątrz, chciało się przekopać do środka. Bardzo chciało.
- Teraz sobie pokop - mruknąłem i z całej siły spuściłem klucz na łapę.
Rozległ się skowyt bólu i łapa cofnęła się pod ścianą, ale zaraz ukazała się znowu, czemu towarzyszyło warczenie. Jeszcze raz walnąłem kluczem z takim samym skutkiem. Usłyszałem groźne warczenie z drugiej strony i w przypływie mściwej satysfakcji pochyliłem się nad dziurą ze słowami:
- Ha, wsadź drugą, to też ci przetrącę.
Przez chwilę coś dziwnego działo się po drugiej stronie, zachrzęścił żwir i rozległ się głęboki, jedyny w swoim rodzaju głos Tery West:
- Magu - syknęła. - Przestań.
Zamrugałem zdumiony w najwyższym stopniu i nachyliłem się nad dziurą.
- Tera? To ty? Skąd wiedziałaś, że to ja?
- Jesteś jedynym człowiekiem, jakiego znam - burczała Tera - który bije po łapach ratujących go od pewnej śmierci.
Wzdrygnąłem się od kolejnej serii wystrzałów w drugim końcu warsztatu.
- Powiem im, żeby kopali dalej. Nie bij ich po łapach.
- Im? Jakim im? - chciałem wiedzieć.
Nie odpowiedziała mi. Zamiast tego znów usłyszałem chrobot. Obejrzałem się przez ramię. Zobaczyłem Uliczne Wilki wyślizgujące się przez dziurę w drzwiach warsztatu. W rozbłysku ognia z automatu ujrzałem Dentona stojącego nad długim, chudym kobiecym ciałem i prującego w nie, jakby chciał mieć absolutną pewność, że nigdy się nie podniesie. Miałem dość czasu, żeby rozpoznać twarz Lany wykrzywioną nie żądzą krwi, ale bólem. Jej ciało drgało i skręcało się, kiedy wywalał w nie cały magazynek. Potem znów zapadła ciemność.
Chrobot przy moich stopach nie ustawał, ale nagle rozległ się skowyt. Z na wpół wykopanej dziury dobiegły gwałtowne powarkiwania i skowyty. Zakląłem.
- Tera - szepnąłem najgłośniej, jak tylko zdołałem się ośmielić - co się tam dzieje?
Odpowiedzią było tylko warczenie i okropny skowyt, który dotarł do najdalszych zakątków warsztatu. Rzuciłem się płasko na ziemię, za skrzynką z narzędziami i stertą złomu, w samą porę, bo promień światła latarki omiótł właśnie kąt, w którym się ukrywałem.
- To ta suka - rzucił Denton. - Roger ją ma na zewnątrz. Usłyszałem szepty i ciarki przeszły mnie po plecach. Gardłowy, zmysłowy, kobiecy głos zamruczał:
- Parker wciąż tu jest. Mag tak samo. Czuję ich.
- Cholera - zaklął Denton. - Mag za dużo wie. Wilson, idź pomóc Rogerowi.
- A co ze mną, mój kochanku? - spytała kobieta, kończąc pytanie ochrypłym śmiechem. W głosie agentki Benn brzmiało nienasycenie.
- Ty zostaniesz tu ze mną. Będę osłaniał drzwi. Pchnij je w moją stronę.
Kobieta wydała jęk rozkoszy.
- Chodź ze mną - zachęcała. - Przemień się. Wiesz, że to lubisz. Wiesz, jak to świetnie robi.
Mogłem sobie wyobrazić żyłę pulsującą na czole Dentona.
- Mądrzej będzie, jeśli jedno z nas będzie osłaniać drzwi, trzymając broń - powiedział z wyraźnym wahaniem w głosie.
- Pieprzyć, co tam mądrzej - mruczała Benn. - Chodź ze mną. Przemień się.
- Nie po to to zrobiliśmy. Nie po to była ta transakcja.
Benn wydała z siebie kolejny dźwięk, czysto erotycznej natury.
- To teraz nieważne. Spróbuj - kusiła go. - Posmakuj krwi.
Światło latarki drgnęło i przestało oświetlać kąt, w którym się kryłem.
Zaryzykowałem i wyjrzałem. Agentka Benn, zbryzgana krwią, stała przed Dentonem w świetle upuszczonej na podłogę latarki. Trzy złożone palce wsunęła mu między wargi. Denton drżał, oczy miał zamknięte, zaciśnięte powieki. Ssał jej palce i był w tym jakiś przerażający erotyzm. Jedna z ogromnych, wychudłych bestii, które widziałem wcześniej, domyślałem się, że Wilson, stała obok, wpatrując się w tę parę płonącymi ślepiami.
Denton jęknął przeciągle, chwycił Benn za siwiejącą grzywę i szarpnął w tył. Jej broda uniosła się w górę, a on zaczął węszyć i zlizywać krew rozsmarowaną na jej szyi. Zaśmiała się i wygięła w jego stronę, wykonując biodrami gwałtowne, falujące ruchy.
- Przemień się - jęczała. - Przemień. Zrób to.
Rozległo się wściekłe wycie, zakotłowało się i z ciemności wyłonił się Parker. Jedno ramię zwisało mu bezwładnie, w drugiej ręce trzymał potężny nóż, a oczy płonęły mu buntem i szaleńczym gniewem. Denton i Benn obrzucili go spojrzeniem, sięgnęli każde do swego pasa, drgnęli i przeobrazili się w parę ogromnych wilków z koszmarnego snu. W ich ślepiach odbijało się światło, w rozwartych paszczach widać było mlaszczące jęzory i potworne kły. Parker z rozwianymi przetłuszczonymi włosami rzucił się wprzód, a trzy wilki skoczyły na niego.
Patrzyłem na to ogarnięty niezdrową fascynacją. Parker zniknął pod wilczymi kłami, futrem i furią. Trysnęła krew. Krzyknął i zamachnął się nożem, który wypadł mu z ręki i wylądował na podłodze niedaleko mnie. Parker próbował walczyć, usiłował podnieść się, kopać, ale na próżno. Krew się lała, a on krzyknął jeszcze raz i zamilkł.
Wtedy wilki zaczęły go pożerać. Odgryzały kawały mięśni i przełykały, rozrywały ubranie, żeby dostać się do mięsa. Warczały na siebie nawzajem i podgryzały się, a jeden z samców wspiął się na samicę, która mimo to nieprzerwanie szarpała ciało, zagłębiając pysk w brzuchu ofiary, żeby dobrać się do wnętrzności. Ogarnęło mnie takie obrzydzenie, że gdybym miał coś w żołądku, na pewno bym zwymiotował.
Zamiast tego odwróciłem się z powrotem do na wpół wykopanej dziury w podłodze i zacząłem gorączkowo ryć w niej kluczem. Nie chciałem stać się następną pozycją w menu.
Z zewnątrz dobiegało coraz więcej skowytów i powarkiwań. Rozkopałem dziurę na tyle, że jak oceniłem, mógłbym już się przez nią przecisnąć. Rozpłaszczyłem się i przeczołgałem jak robak w pyle, pod ścianą z blachy, która rozorała mi plecy. Zranione ramię znów zaczęło boleć.
Wydostałem się na dwór, na uliczkę za warsztatem, słabo oświetloną przez odległe latarnie.
Wszędzie były wilki.
Trzy wilki, mniejsze od tych, które widziałem poprzednio, otaczały luźnym kręgiem wielkiego, rdzawo umaszczonego wilka o ogromnych uszach, jak u nietoperza. Sierść wielkiego wilka splamiona była krwią. Dwa mniejsze, leżące w pobliżu skamlały z bólu, nie mogąc się ruszyć, futro miały zakrwawione. Tera siedziała w kręgu otaczającym wielką bestię, naga i zgrabna. W obu rękach trzymała metalowe rury. Kiedy wielki wilk zwracał łeb w stronę któregoś z pozostałych, reszta zacieśniała krąg, a on tylko kłapał zębami, próbując któregoś schwycić.
- Nie spieszyłeś się, magu - burknęła Tera, nawet nie spojrzawszy na mnie.
Stanąłem na nogi, wciąż z kluczem w ręce i potrząsnąłem głową, by pozbyć się zimnego potu.
- Tera - zwróciłem się do niej - musimy się stąd wynosić. Zaraz tu będzie Denton i inni.
- Idź - odparła. - Pomóż MacFinnowi. My ich zatrzymamy.
Wielki rdzawy wilk chciał ją zaatakować, ale ona uchyliła się, zachowując zimną krew. Jego kły minęły ją o włos. Z pogardliwym prychnięciem, niewiarygodnie szybko wymierzyła mu silne uderzenie w nos. Trzy mniejsze wilki natarły na ogromną bestię, która oganiała się od nich. Jeden zaskowytał, bo okazał się nie dość szybki, żeby uniknąć spotkania z potężnymi szczękami.
- Nie uda ci się ich wszystkich powstrzymać - powiedziałem. - Tam są jeszcze trzy takie jak ten.
- W stadzie są ranni - burknęła, wskazując głową poranione wilki. - My nie porzucamy swoich.
Rzuciłem soczyste przekleństwo. Tera była mi potrzebna. Tylko ona mogła wszystko potwierdzić, pomóc mi uporządkować fakty, upewnić mnie, że właściwie pojmuję to, co się dzieje. Chciała poświęcić dla mnie życie, zostając tu, by zająć Dentona i innych tak długo, jak tylko ona i jej towarzysze będą w stanie, ale ja już widziałem tej nocy zbyt wiele śmierci. Nie zamierzałem się godzić, by jeszcze ktoś zginął w mojej sprawie.
Nagle odkryłem, że jestem bardziej wściekły niż przerażony. Miałem już dość. Zbyt długo byłem ścigany, traktowany jak bagaż albo jak pozycja w menu. Miotałem się w mroku, bezradnie i bezskutecznie. Za długo, o wiele za długo. Zbyt wielu ludziom stała się krzywda, zbyt wiele cierpienia wyrządziły istoty wywodzące się z magii i nocy, takie, z którymi to ja powinienem się zmierzyć. Nagle przestało mieć znaczenie, że nie mogę posłużyć się przeciwko nim zaklęciem. Magia może nie być dla mnie dostępna, ale nie jestem przez to ani trochę mniej magiem, jednym z mędrców, jednym z oświeconych. Na tym polega prawdziwa moc maga.
Ja jestem tym, który wie.
Wiedza to moc.
A z mocy wynika odpowiedzialność.
To upraszcza całą sprawę. Zacisnąłem klucz w dłoni, wziąłem głęboki wdech i rzuciłem się od tyłu na wielkiego wilka. Wyczuł, że się zbliżam, odwrócił się z ogromną prędkością i zderzył się ze mną w powietrzu. Cisnął mnie na ziemię, a jego szczęki znalazły się tuż przy moim gardle. Usłyszałem krzyk Tery, ona i inne wilki skoczyły do przodu, ale nigdy nie byłyby w stanie dopaść bestii, zanim mnie zabije.
Wepchnąłem klucz między zęby wilka, kalecząc się przy tym w palec. Wilk warknął i wyszarpnął mi klucz z ręki. Wielka bestia odskoczyła, obróciła się i znów natarła na mnie z płonącymi ślepiami.
Miałem dość czasu, by mu się szczegółowo przyjrzeć. Siła i szybkość wilka były szokujące. Był ogromny, szybki, a ja nie miałem nic na swoją obronę. Na jego czerwonawych kłach połyskiwały światła odległych latarń. Pysk zbliżał się do mojego gardła.
Sierść wilka pokryta była kroplami krwi jak deszczem. Pysk miał nieco krótszy i szerszy od tego, który widziałem w Księdze dżungli. Czarne wargi odsłaniały białe kły poznaczone smugami czerwieni. Niebieskie oczy, niepodobne do wilczych, płonęły szaleństwem.
Miałem czas zauważyć to wszystko, ponieważ do realizacji swojego planu nie potrzebowałem oczu. Zagłębiłem palce w futro bestii, która rzuciła mi się do gardła i posuwałem się, pełznąc na pośladkach, pomiędzy przednimi łapami, wzdłuż jej ciała, macając, dopóki nie wyczułem tego, czego szukałem - ostrej krawędzi metalowej klamry od paska, tuż przy skórze, prawie wtopionej w nią. I kiedy szczęki wilka już miały zacisnąć się na moim gardle, gwałtownym szarpnięciem rozpiąłem klamrę i zaciskając na niej palce, mocnym wyrzutem ramienia w bok, oderwałem płat wilczej skóry.
I nagle miałem przed sobą pas ze skóry wilka, wysunął się spod szarej marynarki Rogera Harrisa, specjalisty dochodzeniowego lokalnej komórki FBI, rudego chłopaka o odstających uszach. Przez chwilę trwał przykucnięty nade mną, mrugając ogłupiały ze zdumienia. Na ustach miał krew. Spod marynarki zwisał mu pas z wilczej skóry.
- Frajerski hexenwolf - rzuciłem z pogardą i wepchnąłem mu kolano w krocze. Z całej siły.
Harris jąknął i stoczył się ze mnie, sięgając pod marynarkę, ale nie pozwoliłem mu wyciągnąć broni. Tkwiłem przy nim na tyle blisko, by nie miał swobody ruchu. Chwyciłem go za te wielkie uszy i zacząłem walić jego głową o pokrytą żwirem ziemię. Przez chwilę próbował walczyć, ale wziąłem go z zaskoczenia i po kilku solidnych uderzeniach przestał się wyrywać.
Puściłem jego uszy, szarpiąc je na koniec, i zerknąłem na Terę i wilki. Otaczały go jak zgraja rekinów rannego delfina, z obnażonymi kłami i żądzą mordu w oczach. Tera zacisnęła dłonie na ołowianych rurach, aż jej kostki zbielały. Ona też pragnęła krwi. Ogarnęło mnie nagłe zwątpienie. Wystarczy, że po mieście grasują żądne krwi zwierzęta - nie potrzebuję ich jeszcze na dodatek w swojej drużynie.
- Cofnąć się wszyscy - warknąłem.
- On jest nasz - odwarknęła mi Tera. - Skrzywdził tamtych ze stada.
- To dlaczego nie postarasz się o pomoc dla nich, zamiast tracić czas na tego faceta? - spytałem.
- Chcemy jego krwi - powiedziała Tera, a wilki zawtórowały jej chórem gniewnych pomruków.
- Teraz nic wam nie zrobi. Jego śmierć nie pomoże waszym przyjaciołom. A strata czasu może ich wykończyć.
- Nic nie rozumiesz, magu - prychnęła Tera, a wilki, szczerząc kły, potwierdziły jej słowa. - Takie są nasze obyczaje.
Powoli wyprostowałem się.
- Rozumiem - powiedziałem cichym, spokojnym głosem - że nie chcesz, żebym był jeszcze bardziej wściekły, niż już jestem.
Napotkałem wzrok Tery i patrzyłem jej twardo w oczy. Szczęki mnie bolały, tak mocno je zacisnąłem.
- Dość już zabijania. Wykończ go teraz, a niczym się nie będziesz od niego różnić.
- Nieprawda - stwierdziła Tera. - Ja będę żywa, a on martwy.
- Nie będziesz, jeśli mnie wkurzysz. Nic z tego.
Przez moment trwaliśmy w napięciu, patrząc na siebie spode łba.
Wyczytałem z jej twarzy, że traci pewność. Nie wiedziała, że brak mi paliwa, w sensie magicznym, widziała natomiast dość imponujących czynów w moim wykonaniu. Pierwsza mrugnęła i odwróciła wzrok z ponurym gardłowym pomrukiem.
- Jak sobie chcesz, magu - powiedziała. - Nie mamy czasu, żeby go tracić na walkę między sobą. Zbliża się reszta jego stada. I musimy się zaopiekować rannymi.
Przytaknąłem i obrzuciłem spojrzeniem trzy otaczające mnie wilki.
- Ktoś jeszcze? - rzuciłem wyzywająco.
Wszyscy cofnęli się, unikając mojego wzroku.
- Więc dobrze - stwierdziłem, schylając się po rewolwer i wilczy pas Harrisa. - Macie jakiś transport?
- Tak - powiedziała Tera. - Georgia!
Jeden z wilków, długonoga, chuda, jasnobrązowa bestia drgnęła i z cichym skomleniem zaczęła chodzić w kółko. Po chwili rozległ się poszum mocy. Wilczyca zadygotała i znieruchomiała z pochylonym łbem. Następnie otrząsnęła się, a spod jasnobrązowej sierści wyłoniła się blada skóra. Gapiłem się na długą, chudą dziewczynę o ciemnoblond włosach, tę samą, którą widziałem kilka dni temu w opuszczonym domu towarowym, tyle tylko, że teraz nie okrywała jej czarna skóra. Georgia stanęła na nogi i powiedziała:
- Powiem jej, żeby podjechała furgonetką na następną ulicę. Możecie ich tam dostarczyć? - Na jej twarzy malowało się napięcie, źrenice miała nieco rozszerzone.
- Tak - odparła Tera. - Każdy wraca do swojej postaci. Dwa czekające w pogotowiu wilki zaczęły zataczać niewielkie kręgi, gromadząc swą własną moc dla przeprowadzenia procesu przeobrażenia, aż w końcu stanęło przede mną dwóch nagich młodych ludzi. Jednym z nich okazał się niski, grubawy Billy, który kłócił się z Georgią. Twarz drugiego była znajoma, ale nie znałem jego imienia.
Tera pokierowała akcją, a ja z rewolwerem Harrisa wpatrywałem się w głąb uliczki. Z marynarki Harrisa sporządzili nosze dla jednego z rannych wilków, a drugiego Tera po prostu podniosła, naprężając mięśnie, i dźwigała, mimo że musiał ważyć jakieś siedemdziesiąt pięć kilogramów. Ranne wilki skamlały żałośnie, a Tera i dwaj młodzieńcy miotali mroczne spojrzenia na leżącego Harrisa, oddalając się uliczką w kierunku plaży i zostawiając mnie samego z chłopakiem.
Przykucnąłem przy nim i uderzałem go dłonią po twarzy, dopóki nie otworzył oczu. Zamrugał i szarpnął się, jakby chcąc usiąść.
Przytknąłem mu lufę półautomatu do szyi i powiedziałem spokojnie:
- Nie ruszaj się.
Zamarł, wpatrując się we mnie szeroko otwartymi oczami.
- Chcę ci zadać parę pytań, chłopaku. Myślę, że już wszystko wiem, ale masz mi odpowiedzieć wyczerpująco i szczerze, bo inaczej zademonstruję na tobie strzał z bliskiej odległości, tu i teraz. Rozumiesz?
Usta Harrisa wykrzywiły się parę razy, zanim udało mu się odezwać.
- Jeśli mnie zabijesz, Denton nie spocznie, dopóki nie zabije ciebie.
- Daj spokój, Roger - powiedziałem rzeczowym tonem. - Denton chce mojej śmierci, tak czy inaczej. Mogę cię teraz zabić, a i tak to niczego dla niego nie zmieni.
Roger oblizał wargi i potoczył oczami, nie poruszając głową, jakby w nadziei na ratunek.
- Skąd wiedziałeś? O pasie.
- Widziałem pas Dentona. I widziałem, że zanim się wszyscy przeobraziliście, musieliście sięgnąć pod marynarki. Myślę, że tamtej pierwszej nocy agentka Benn, kiedy wpadła w szał, sięgnęła pod marynarkę, żeby dotknąć pasa i odgryźć Murphy głowę. W porę jednak przypomniała sobie, że ma tego nie robić, więc tylko wyciągnęła broń. Mam rację?
Harris przekrzywił głowę, przytakując.
- Transakcja. Jesteście hexenwolfami, więc musieliście wejść z kimś w układ, żeby uzyskać moc, zdobyć pasy. Kto to jest?
- Nie wiem - odpowiedział Harris, a jego oczy zrobiły się okrągłe. - Boże, naprawdę nie wiem. To Denton wszystko załatwiał.
Przymrużyłem oczy i odwiodłem spust.
- Proszę - wyjęczał bez tchu. - Ja nic nie wiem. Przysięgam na Boga. Denton to załatwiał. Przyszedł do nas i tylko spytał, czy chcemy go wspomóc, bo zamierza dopaść szumowiny, które nic sobie nie robią z prawa. I ja powiedziałem, że chcę. Jezu, nie wiedziałem, że to do tego doprowadzi.
- Doprowadzi do czego, Roger? - spytałem lodowatym tonem. - Zacznij od początku i pospiesz się.
- Marcone - powiedział, nie spuszczając rewolweru z oka. - W tym wszystkim chodziło o Marconego. Denton chciał go załatwić.
- Chciałeś powiedzieć, zabić.
Zerknął na mnie niespokojnie.
- Powiedział nam, że nie ma innej możliwości, żeby się do niego dobrać. Że on zatruwa to miasto bardziej niż ktokolwiek inny. I miał rację. Marcone kupił sobie takie wpływy w mieście, że miejska policja nie waży się go tknąć. W skali kraju też. Biuro umorzyło kilka dochodzeń przeciwko niemu. Jest nietykalny.
- Więc chcieliście użyć pasów, żeby go zabić.
Przytaknął.
- Pozostawała jednak sprawa dowodów. Nikt by nie uwierzył, że rozszarpały go dzikie psy. Byłoby pełne śledztwo, dochodzeniówka, cała robota.
Skinąłem głową ze zrozumieniem.
- Więc potrzebowaliście kogoś, kto by pasował do obrazka. Niech zgadnę: Uliczne Wilki.
Harris wyszczerzył się.
- Gang przestępców i chuliganów z wilczym motywem w tle. Zamordowanie ważnej figury świata przestępczego przez grupę z wilczym motywem. W takim wypadku nikt by nie zawracał sobie głowy szczegółami. To by było oczywiste. A przy okazji pozbylibyśmy się z ulic miasta jeszcze jednej niebezpiecznej grupy.
- No tak, Roger, tyle tylko, że tej akurat zbrodni by nie popełnili. Pomyślałeś o tym? A o tych niewinnych ludziach, którzy zginęli przed i po pełni w zeszłym miesiącu? Ty ich zabiłeś. Ty i reszta zespołu Dentona.
Przymknął oczy, twarz mu zbladła, zadrżał.
- Przemiana. Kiedy... kiedy się przeobrażasz, kiedy stajesz się zwierzęciem, to jest niewiarygodne. Taka szybkość, siła. Całe ciało się temu poddaje w zachwycie. Kiedyś w college’u próbowałem koki. Nie ma porównania. Krew...
Znów przejechał językiem po poplamionych krwią wargach, jednak tym razem był to wyraz pragnienia, a nie zdenerwowania.
- Chyba zaczynam rozumieć. Denton nie uprzedził was o tym. Nie powiedział, jaki to ma wpływ na psychikę. Być może sam nie wiedział. A jak już raz spróbowaliście...
Harris gorliwie przytaknął ruchem głowy.
- Człowieku, nie da się przestać. Chodzisz w nocy po pokoju i to jest lepsze niż sen. Po udanym polowaniu czujesz się tak bardzo żywy...
Uniósł z powrotem powieki i popatrzył na mnie błagalnie.
- Nie chciałem zabić tych ludzi. Zaczęliśmy od przestępców. Jakichś dilerów narkotyków. Chcieliśmy ich tylko nastraszyć, ale... Krzyczeli i uciekali, a my goniliśmy za nimi i... zabijaliśmy. Mój Boże, Dresden, to było piękne!
- Więc powtórzyło się - dopowiedziałem. - Parę razy. Niewinni ludzie. Nieszczęsne palanty, które znalazły się w niewłaściwym miejscu, w niewłaściwym czasie.
Harris odwrócił wzrok i skinął głową.
- Denton powiedział, że to też się da obronić. Powiedział, że te morderstwa też można zwalić na Uliczne Wilki. Niech wszyscy myślą, że to oni zrobili. No i posłuchaliśmy go.
Pokręciłem głową.
- To nie wyjaśnia, po co wciągnęliście w to MacFinna.
- To Denton - powiedział chłopak. - To wszystko on. Powiedział, że jest jeszcze ktoś, kogo możemy wrobić, żeby tym bardziej być poza podejrzeniem. Że ma człowieka, który się do tego nadaje. Włamaliśmy się do domu MacFinna, a tam cały ten okultystyczny interes. Popsuliśmy go trochę i poszliśmy. I... następnej nocy zginęło więcej ludzi. Kolejnej jeszcze więcej. Wtedy właśnie zajęliśmy się tą gnidą, wspólnikiem Marconego. Sprzątnęliśmy sukinsyna i jego sługusa.
- A potem przycichliście na miesiąc.
Harris przełknął ślinę i pokiwał głową.
- Denton zabrał pasy. Schował je przed nami. Trzymał się lepiej niż pozostali. Mój Boże, biedną Benn tak wzięło, jakby przestała być człowiekiem. Wilson był niewiele lepszy. Jakoś przetrwaliśmy ten miesiąc.
- I wtedy zabiliście ochroniarza Marconego w Pierwszej Lidze.
Oczy Harrisa rozbłysły.
- Tak. Powinieneś widzieć jego akta. Miał na koncie tyle świństw, tyle przestępstw, a my nie mogliśmy nawet postawić go przed sądem. Mój Boże, Dresden, należało mu się.
- Może. A może nie. Kim my jesteśmy, żeby osądzać?
- A kim jesteśmy, żeby nie osądzać? - odparował Harris. - Mieliśmy daną moc. Naszym obowiązkiem było użyć jej w imię dobra. Wykonać pracę. Do cholery, Dresden, jak jesteś taki prawy, to powinieneś nam pomagać, a nie przeszkadzać. Ci ludzie są nietykalni i wiesz o tym.
Zacząłem się wiercić niepewnie.
- Nie zgadzam się z waszymi metodami, z wrabianiem niewinnych ludzi, żeby obciążyć ich winą za własne zbrodnie.
- Tak jakby MacFinn nigdy nikogo nie zabił - powiedział Harris drwiąco. - Cholera, teraz on jest mordercą, prawda? Po tym, co się zdarzyło na policji, każdy będzie przekonany, że to on zabijał.
- Każdy oprócz mnie - powiedziałem. - MacFinna nie byłoby tam, gdybyście nie zniszczyli kręgu, który go powstrzymywał.
- Tak, każdy oprócz ciebie - powtórzył Harris jadowicie. - Musiałeś wetknąć nos w nasze sprawy! Chryste, w tym raporcie dla Murphy wspomniałeś nawet o pasach. To wtedy Denton zaczął traktować cię poważnie. Gdybyś miał choć trochę rozumu, pociągnąłbyś wreszcie za ten spust i spieprzał, byle dalej, zanim Denton i reszta cię dopadną. Za dużo wiesz.
- Dlaczego Uliczne Wilki? - spytałem, zamiast go zastrzelić. - Dlaczego mnie na nich nasłaliście?
- Denton myślał, że cię zabiją. - Harris splunął. - Że w ten sposób się ciebie pozbędzie.
Pokiwałem głową. Wyglądało na to, że przez cały czas ktoś jeszcze chciał mojej śmierci, a ja nawet tego nie zauważyłem.
- I wiedział, że mnie ścigają.
- Tak. Kazał mi ich śledzić, żebyśmy wiedzieli, gdzie jesteś i upewnili się, że nie żyjesz. Jak cię zobaczyłem z tyłu samochodu, myślałem, że już po tobie. Planowaliśmy rozprawić się z Ulicznymi Wilkami dziś w nocy, zanim MacFinn dorwie Marconego.
- Skąd o tym wiedzieliście? - spytałem.
Harris prychnął.
- Od Marconego. Ten gad zwrócił się do policji o ochronę.
Prawie się uśmiechnąłem.
- I dostał?
- Nie. Jeszcze czego - odpowiedział.
Uniósł brodę, zacisnął dłonie w pięści i poczułem, że się naprężył. - Mam dość gadania. Jak nie chcesz do nas przystać, to albo się stąd zabieraj, albo strzelaj, ale nie marnuj już mojego czasu.
- Jeszcze nie skończyłem - powiedziałem, przyduszając chłopaka rewolwerem. - Przekażesz Dentonowi wiadomość ode mnie. Rzygam już tą całą zabawą w ciuciubabkę. Powiedz mu, że czekam o wschodzie księżyca w posiadłości Marconego.
Harris wił się pode mną, charczał i pokasływał. Otworzył szeroko oczy pod wrażeniem moich słów.
- Nie trzeba być geniuszem, żeby się zorientować, że będzie chciał tam być, kiedy pojawi się MacFinn - mówiłem dalej. - Będzie chciał mieć pewność, że wszyscy nie żyją i że jest jedynym świadkiem wydarzeń. Powiedz mu, że tam będę. I powiedz, że mu to nie ujdzie. Rozumiesz, chłopaku?
Zwolniłem nacisk i Harris wychrypiał coś, co miało brzmieć jak potwierdzenie. Podniosłem się, trzymając broń w jednej ręce, a pas w drugiej. Widziałem, jak wodzi za pasem wygłodniałymi oczami.
- Dlaczego mi to mówisz? - spytał. - Dlaczego nas ostrzegasz? Przyglądałem mu się przez długą chwilę, zanim odpowiedziałem spokojnym, cichym głosem:
- Ponieważ nie podoba mi się to, co robicie, To, czym jesteście. Nie posługujecie się mocą, która jest wam dana. To ona posługuje się wami. Stajecie się zwierzętami. Używacie przemocy i strachu, próbując zaprowadzić pokój. Teraz kolej na was, żebyście zobaczyli, jak to jest się bać.
Harris podniósł się na nogi. Rude włosy miał potargane, na ustach zaś zasychającą krew. Cofnął się o kilka kroków, jego oczy nie przestawały błądzić.
- Mój pas - powiedział. - Chcę mój pas.
- Nawet o tym nie myśl - powiedziałem. - Najmądrzejsze, co możesz zrobić, to zamknąć się w swoim pokoju i przeczekać, aż będzie po wszystkim, bo tak czy inaczej, nigdy już nie użyjesz tego pasa.
Z pobladłą twarzą zrobił krok w moją stronę. Wycelowałem w niego, więc zamarł i tylko zaciskał pięści.
- To ci się nie uda - powiedział.
- O wschodzie księżyca - przypomniałem.
Potem odwróciłem się na pięcie i zacząłem szybko oddalać się żwirową alejką. Utykałem, mając jedną stopę w samej skarpetce, co prawdopodobnie psuło wizerunek twardego faceta.
Po jakichś dziesięciu metrach z cienia wyłoniła się Tera i szła tuż obok, gotowa mnie podtrzymać, gdybym miał upaść.
- Myliłeś się, magu - powiedziała.
Spojrzałem na nią, a ona odwzajemniła spojrzenie swoimi bursztynowymi, bezdusznymi oczami.
- Jak to?
- Oni nie stają się zwierzętami - obejrzała się przez ramię, mrużąc oczy. - Zwierzęta nie postępują tak jak oni. Zwierzęta zabijają, żeby jeść, żeby bronić siebie i swoich, żeby chronić swoje terytorium. Nie dla zabawy. Nie z samej żądzy zabijania. - Znów popatrzyła na mnie. - Tylko ludzie tak robią, magu. Skrzywiłem się, ale nie byłem w stanie podważyć jej stwierdzenia.
- Pewno masz rację.
- Oczywiście - powiedziała. Przez chwilę szliśmy w milczeniu. - Spróbujesz pomóc mojemu narzeczonemu?
- Spróbuję - obiecałem. - Ale nie mogę pozwolić, by jego klątwa pochłonęła więcej istnień.
Skinęła głową, a oczy jej pociemniały.
- On się zgadza, jeśli nie ma innego wyjścia. Myśli przede wszystkim o innych, a nie o sobie.
- Wygląda na to, że jest dobrym człowiekiem.
Wzruszyła ramionami.
- A tamci, FBI, będą próbowali cię powstrzymać.
- Tak.
- I co wtedy?
- Nie pozwolę, żeby robili to, co dotąd. Stracili kontrolę. Teraz już się nie potrafią powstrzymać od zabijania.
Nie patrzyłem na Terę, skupiłem się na stawianiu kroków, jeden za drugim.
- I wtedy... Wtedy... Chyba będę musiał być bardzo ludzki.
Szliśmy z Terą w stronę brzegu jeziora Michigan. Przy Czterdziestej Dziewiątej ulicy stała duża stara furgonetka z pracującym, grzechoczącym silnikiem. Kiedy podeszliśmy bliżej, zapaliły się światła, a kierowca wysiadł, żeby otworzyć nam przesuwane boczne drzwi.
- Harry? - spytała. - Boże, co oni ci zrobili?
Poczułem przy sobie ciepło jej ciała. Susan podbiegła, wślizgnęła mi się pod ramię i przywarła do mnie. Miała na sobie dżinsy i ciemnoczerwoną bluzę, bardzo twarzową przy ciemnej karnacji. Włosy związane w koński ogon odsłaniały szyję, szczupłą i bezbronną. Nie do wiary, jaka była miękka i ciepła, pachniała rozkoszną kobiecością i po chwili zorientowałem się, że się na niej opieram. Cały ból ćmiący do tej pory gdzieś w tle powrócił na pierwszy plan świadomości. Szokujący kontrast z ciepłem i delikatnością Susan. Sposób, w jaki odczuwałem jej ciało, podobał mi się o wiele bardziej od tego, w jaki odczuwałem własne.
- Pobili go - wyjaśniła Tera. - Ale nie zabili. Mówiłam ci, że tak mogą zrobić.
- Masz twarz jak worek czerwonych kartofli - powiedziała Susan. Przyglądała mi się badawczo ciemnymi oczami, z poważnym wyrazem twarzy.
- Jakie to słodkie, co mówisz - wymamrotałem.
Zapakowały mnie do furgonetki, gdzie już stłoczeni byli Georgia, Billy i inni z Alfy. Dwoje młodych ludzi, chłopak mrugający wodnistymi błękitnymi oczami i dziewczyna o mysich włosach, leżało na plecach, cicho pojękując. Ich rany opatrzone były czystymi, białymi bandażami. Georgia najwyraźniej umiała udzielać pierwszej pomocy. Wszyscy z Alfy mieli na sobie zwykłe ciemne płaszcze kąpielowe, zamiast występować jak ich Pan Bóg stworzył, za co poczułem dla nich jakiś rodzaj wdzięczności. Jeszcze tego mi brakowało, żebym jeździł po mieście furgonetką z bandą gołych, trochę gapowatych studentów college’u.
Zapinając pasy, zauważyłem sińce na swoich rękach - brzydkie, ciemne fioletowobrązowe plamy pokrywające skórę tak gęsto, że miejscami trudno było określić, gdzie kończy się jedna, a zaczyna druga. Oparłem się o okno, podkładając sobie pod głowę prawą dłoń.
- Co tu robisz z tymi ludźmi? - spytałem Susan, która usiadła na miejscu kierowcy.
- Prowadzę samochód - oznajmiła. - Tylko ja byłam dość dorosła, żeby wypożyczyć furgonetkę.
Skrzywiłem się.
- Ach tak.
- Opowiedz mi, jak to było - poprosiła, uruchamiając silnik. - Kiedy wyskoczyłeś z samochodu, a mnie już przeszedł zawał serca, wezwałyśmy policję, tak jak kazałeś. Tera poszła cię szukać i powiedziała, że policja przyjechała za późno i że Uliczne Wilki cię zabrały. Jak to się stało, że ta ciężarówka tak po prostu się rozbiła, jak na zawołanie?
- Pech. Ktoś im załatwił wszystkie cztery opony naraz.
Susan zerknęła na mnie spod uniesionych brwi i wrzuciła bieg.
- Sukinsyny! Leż sobie spokojnie, Harry. Wyglądasz jak po katastrofie kolejowej. Zawieziemy cię w bezpieczne miejsce.
- Jeść - powiedziałem. - Jestem głodny. Tera, orientujesz się, kiedy wschodzi księżyc?
- Będę wiedzieć - zapewniła. - Chmury się rozpraszają. Widzę gwiazdy.
- Fantastycznie - mruknąłem. Potem zasnąłem, nie zwracając uwagi na wstrząsy furgonetki. Obudził mnie zapach rozgrzanego tłuszczu i pieczonego mięsa. Staliśmy przed okienkiem przydrożnego baru z hamburgerami. Susan zapłaciła za wszystko gotówką i wręczyła każdemu papierową torebkę. Wyjąłem ze swojej złożoną złotą, papierową koronę, zrobiłem kółko i wsadziłem sobie na głowę. Susan roześmiała się.
- Jestem - obwieściłem władczym tonem, mrużąc oczy - burger kingiem.
Susan zaśmiała się znowu, kręcąc głową, a Tera spojrzała na mnie poważnie, karcąco. Sprawdziłem, jak mają się młodzi ludzie w tyle furgonetki, i stwierdziłem, że nawet ranni rzucili się na jedzenie z wilczym (bez obrazy) apetytem.
Wzrok Tery podążył za moim. Pochyliła się ku mnie.
- Szczeniaki - powiedziała tak, jakby to słowo miało znaczyć więcej, niż znaczyło. - Nie są ranni aż tak, jak z początku myśleli. Nawet nie będą mogli pochwalić się bliznami.
- Miło słyszeć - powiedziałem, siorbiąc colę i przełykając gorące, parujące frytki. - Ale jest jeszcze coś, co naprawdę chciałbym wiedzieć. Skąd wzięła się twoja krew w restauracji Marconego w noc przed pełnią?
Tera wyjęła swojego hamburgera z bułki i zaczęła go pogryzać, trzymając w palcach.
- Spytaj kiedy indziej.
- Nie obrażaj się - powiedziałem - ale nie jestem pewien, czy jeszcze będę mieć okazję, więc mi powiedz.
Odgryzła kawałek mięsa i wzruszyła ramionami.
- Wiedziałam, że stado, które skrzywdziło mojego narzeczonego, musi być gdzieś w pobliżu. Wydedukowałam, gdzie mogą uderzyć i poszłam tam, żeby spróbować ich powstrzymać.
- Całkiem sama? Tera pociągnęła nosem.
- Większość z tych, którzy przemieniają się w wilki, niewiele wie o tym, jak to jest być wilkiem, magu. Mają jednak w sobie zbyt wiele z bestii. Przeskoczyłam przez szybę w oknie i walczyłam, ale ich było więcej. Uciekłam, zanim zdołali mnie zabić.
- A co z tymi dzieciakami? - spytałem, wskazując głową na tył furgonetki.
Obrzuciła ich spojrzeniem i na chwilę jej oczy rozbłysły ciepłem i dumą, tak odmiennymi od jej zwykłego nieobecnego i obcego wyrazu twarzy.
- Dzieci. Ale dzielne serca. Chcieli się uczyć, więc ich uczyłam. Niech sami ci opowiedzą swoją historię.
- Może później - powiedziałem, kończąc frytki. - Dokąd jedziemy?
- W bezpieczne miejsce, żeby się uzbroić i przygotować.
- Mnie - poprawiłem ją. - Ja mam się przygotować. Nie biorę was ze sobą.
- Jesteś w błędzie - powiedziała Tera. - Ja idę.
- Nie.
Wbiła we mnie swoje bursztynowe oczy.
- Jesteś silny, magu. Ale nie widziałeś jeszcze mojej bestii. Człowiek, któremu się przeciwstawisz, chce mi zabrać mojego narzeczonego. Nie pozwolę na to. Pójdę z tobą albo będziesz mnie musiał zabić, żeby mnie powstrzymać.
Tym razem to ja pierwszy odwróciłem wzrok. Łyknąłem coli, patrząc spode łba na Terę, która spokojnie jadła dalej hamburgera.
- Kim jesteś? - spytałem w końcu.
- Kimś, kto utracił już zbyt wielu bliskich.
Powiedziawszy to, odchyliła się do tyłu i zamilkła, najwyraźniej uznając rozmowę za zakończoną.
- Kimś, kto utracił zbyt wielu... - burczałem zdezorientowany, przedrzeźniając ją pod nosem. Odwróciłem się od niej, twarzą do kierunku jazdy i pochyliłem nad swoim hamburgerem. - Włóż coś na siebie, ty zwariowana, żółtooka, tańcząca na stole, tajemnicza dziewucho, treserko wilkołaków, co patrzy prosto w oczy i nawet nie mrugnie.
Z tylnego siedzenia dobiegł mnie zduszony dźwięk. Spojrzałem przez ramię. Tera przeżuwała swoje mięso. Oczy jej błyszczały, kąciki ust unosiły się, powietrze wydychała przez nos, powstrzymując się od śmiechu.
Bezpieczne miejsce okazało się dużym domem w pobliżu Gold Coast, niedaleko pałacyku należącego do Marconego. Dom, otoczony wysokim żywopłotem, nie był wielki jak na tę okolicę. Tak, ale równie dobrze mógłbym powiedzieć, że fura siana to niedużo pożywienia jak dla słonia. Susan wprowadziła furgonetkę na długi betonowy podjazd i powoli dotoczyliśmy się do wrót garażu, które uniosły się majestatycznie, żeby wpuścić nas do środka.
W garażu zmieściłoby się chyba sześć samochodów. Wysiadłem z furgonetki i zagapiłem się na stojącego tam mercedesa i suburbana.
- Gdzie jesteśmy? - spytałem.
Tera odsunęła boczne drzwi furgonetki, z których wyłoniła się Georgia, Billy i jeszcze jeden młodzieniec, pomagając wysiąść dwojgu rannym wilkołakom. Georgia przeciągnęła się, przy czym jej płaszcz kąpielowy rozchylił się interesująco, i odgarnęła sobie dłonią grzywę płowych włosów, odsłaniając szczupłą twarz.
- To dom moich rodziców. Jeszcze przez tydzień będą we Włoszech.
- Nie będą mieć ci za złe, że urządzasz party?
Spojrzała na mnie z irytacją.
- Nie, o ile posprzątamy całą krew - odpaliła. - Chodź, Billy, zaprowadzimy ich do łóżek.
- Wy idźcie - powiedział, wbijając we mnie wzrok. - Ja zaraz przyjdę.
Georgia przez chwilę wyglądała tak, jakby chciała się z nim pokłócić, ale tylko pokręciła głową i przy pomocy drugiego chłopaka wyprowadziła rannych. Tera, wciąż naga i całkowicie obojętna wobec tego faktu, rzuciła mi spojrzenie przez ramię, znikając w drzwiach. Susan czym prędzej stanęła przede mną, częściowo przesłaniając widok, i powiedziała:
- Pięć minut, Dresden. Potem mnie znajdziesz.
- Yhym - brzmiała moja błyskotliwa odpowiedź, po czym Susan również weszła do domu.
Zostałem w mroku sam z Billym, grubawym, niskim chłopakiem w grubych okularach. Wsadził ręce do kieszeni płaszcza kąpielowego i wgapiał się we mnie.
- Czy wszyscy magowie - odezwał się - mają dziecinne korony i się z nimi obnoszą? Czy to tylko na specjalne okazje?
- Czy wszystkie wilkołaki - odciąłem się, ściągając z głowy koronę - noszą okulary i nadużywają old spice’a? Czy to tylko z okazji pełni?
Wyszczerzył się do mnie, raczej nie żywiąc urazy.
- Szybki jesteś. Zawsze chciałem być taki - powiedział, wyciągając do mnie rękę. - Billy Borden.
Uścisnąłem ostrożnie jego rękę. Usiłował mi przy tym zmiażdżyć dłoń.
- Harry Dresden - przedstawiłem się.
- Wygląda, że jest pan nieźle pobity, panie Dresden - stwierdził. - Czy jest pan pewien, że da pan sobie radę wieczorem?
- Nie - odpowiedziałem w nagłym przypływie brutalnej szczerości.
Billy pokiwał głową i poprawił sobie okulary na nosie, podsuwając je wyżej.
- A zatem potrzebuje pan naszej pomocy.
O wielkie nieba! Myszka Miki i przyjaciele! Młodociane wilkołaki spieszą mi na ratunek. W rolach wilkołaków: Billy, Georgia, Tommy, Cindy, Sheesh.
- Nie ma mowy - powiedziałem. - Absolutnie nie.
- Czemu nie?
- Posłuchaj, dzieciaku. Nawet sobie nie wyobrażacie, jakie potrafią być hexenwolfy. Nie wiecie, jaki potrafi być Marcone, a coś takiego jak MacFinn z całą pewnością mogliście widzieć tylko w cholernym kinie. Nawet gdybyście umieli sobie z tym poradzić, skąd wam przyszło do głowy, że macie prawo w tym uczestniczyć?
Billy potraktował pytanie poważnie.
- Stąd co i panu, panie Dresden - odparował.
Otworzyłem usta. I znów zamknąłem.
- Wiem, że w porównaniu z panem wiem niewiele - mówił Billy. - Ale nie jestem głupi. Mam oczy. Widzę rzeczy, których inni nie widzą. Albo udają, że nie widzą. Usiłują udawać, że ich nie ma. To szaleństwo wampirów ogarniające naród. Dlaczego, do cholery, nie miałyby za tym stać prawdziwe wampiry? Czy pan wie, panie Dresden, że ilość zbrodni popełnianych ze szczególnym okrucieństwem wzrosła o czterdzieści procent w ciągu ostatnich trzech lat? Liczba samych morderstw uległa podwojeniu, zwłaszcza na obszarach wysoce zurbanizowanych i na odizolowanych terenach wiejskich. Liczba uprowadzeń i zaginięć wzrosła o trzysta procent.
Słuchałem tego chłopaka, mrugając oczami z niedowierzania. Właściwie nigdy nie przyglądałem się bliżej statystykom. Owszem, Murphy i inni gliniarze narzekali, że na ulicach dzieje się coraz gorzej. Sam czułem w głębi duszy, że ten świat staje się coraz bardziej mroczny. To, do cholery, jeden z powodów, dla których podejmowałem się takich idiotycznych przedsięwzięć, jak dzisiejsze. Mój osobisty wkład w rozjaśnienie mroku.
- Jestem pesymistą, panie Dresden. Myślę, że ludzie nie potrafiliby sami sobie wyrządzić tyle zła. Przestępcy, nawet bardzo się starając, nie byliby w stanie doprowadzić do wzrostu swojej wydajności o trzysta procent. Słyszę, co się mówi, czasem czytam brukowce. A jeśli siły ciemności powracają? Jeśli to one przyczyniają się do tego ogromu zbrodni?
- Więc jeśli tak? - odpowiedziałem pytaniem.
Billy spoglądał na mnie pewnie, nie patrząc mi jednak w oczy.
- Ktoś musi coś zrobić. Ja mogę. Więc powinienem. To dlatego tu jesteśmy, my, Alfa. Poznaliśmy Terę przy projekcie Drogi Północno-Zachodniej. Tera dała nam szansę czegoś pożytecznego i my z tej szansy chcemy skorzystać.
Wpatrywałem się w niego. Mógłbym z nim dyskutować, ale nie miało to sensu. Znałem jego argumenty. Sam doszedłem do takich samych wniosków. Gdybym był o dziesięć lat młodszy, o głowę niższy i trochę tęższy, to jakbym słyszał siebie. Trzeba przyznać, że chłopak miał charakter. Przeobrażanie się w wilka nie jest tandetną sztuczką estradową. Ale był aspekt tej sprawy, który musiałem poruszyć. Nie chciałem mieć na sumieniu krwi tego dzieciaka.
- Nie uważam, żebyś był już przygotowany do wielkiej rozgrywki, Billy.
- Być może - przyznał. - Ale nikogo innego nie ma.
Powinienem mu być wdzięczny. To on podjął decyzję.
- Może lepiej to przeczekać, żeby przeżyć do następnej walki. Jeśli coś się nie uda, hexenwolfy rzucą się na was. Ktoś będzie musiał się zająć twoimi rannymi ludźmi, chronić ich.
- Jeśli załatwią pana, to pewnie załatwią i nas. Mądrzej będzie, jeśli skupimy się w jednym miejscu. Razem z panem.
Roześmiałem się.
- Wszystko na jedną kartę?
Pokręcił głową.
- Stawiam na największą szansę wygranej.
Przez dłuższą chwilę przyglądałem mu się wnikliwie. Nie wątpiłem w jego szczerość. Aż biła z niego w sposób, jaki daje tylko idealizm i brak doświadczenia. To było w nim dobre, ale zarazem przerażające. Ta jego ignorancja. Chociaż nie, żadna ignorancja. Niewinność. Nie wiedział, z czym przyjdzie mu się zmierzyć. Jeśli pozwolę mu iść z sobą, pociągnę go na dno. Nieważne, że tyle już widział tego wieczoru. Ja narażę go na zetknięcie się z nowym, okrutnym, krwawym i niebezpiecznym światem. Tak czy inaczej, jeśli pozwolę Billy’emu Bordenowi i jego kumplom pójść z sobą, te niewinne dzieci nie ujrzą już wschodu słońca.
Tym niemniej, Boże miłosierny, co do jednego chłopak miał rację. Potrzebowałem pomocy.
- Każdy, kto idzie, słucha moich poleceń - powiedziałem, a on zaczerpnął gwałtownie tchu i oczy mu rozbłysły. - Nie Tery. Robicie to, co ja powiem i kiedy powiem. A jeśli powiem, że macie odejść, odejdziecie. Bez dyskusji. Zrozumiałeś?
- Zrozumiałem - potwierdził Billy i obdarzył mnie zawadiackim uśmiechem, który zupełnie nie przystawał do twarzy niezdarnego palancika z college’u, ubranego w czarny płaszcz kąpielowy.
- Jest pan bystrym facetem, panie Dresden.
Parsknąłem na to, a w tej samej chwili zgasło automatyczne światło na drzwiach garażu i znaleźliśmy się w ciemności. Od drzwi dobiegł dźwięk będący wyrazem niesmaku i światło zapaliło się znowu. Georgia w całej swej wiotkiej, pełnej irytacji krasie stanęła w przejściu.
- Billy Bordenie - odezwała się - nie stać cię na nic lepszego, jak tylko sterczeć tu po ciemku?
Ruszyła w jego kierunku, miotając groźne spojrzenia. On popatrzył na nią spokojnie i powiedział:
- Powiedz wszystkim, że idziemy. Dresden dowodzi. Kto się na to godzi, idzie. Kto nie, zostaje pilnować Cindy i Aleksa.
Oczy Georgii zrobiły się okrągłe i aż krzyknęła z przejęcia. Doskoczyła do mnie, zarzucając mi ręce na szyję, na skutek czego odczułem potworny ból w ramieniu. Następnie pochyliła się nad Billym, żeby zrobić to samo. On skrzywił się niechętnie, więc wyprostowała się i tylko szarpnęła go za czarny płaszcz kąpielowy, odsłaniając przy tym jedną stronę jego bladej piersi. Trzeba mu oddać sprawiedliwość, to, co brałem za tuszę, okazało się całkiem solidnymi mięśniami. Przez pierś biegła rana pokryta grubym skrzepem, przez który gdzieniegdzie sączyła się świeża krew.
- Co to jest?! - zawołała Georgia. - Ty idioto! Nie powiedziałeś mi, że jesteś ranny.
Billy wzruszył ramionami i naciągnął z powrotem płaszcz.
- Już się zagoiło. A poza tym i tak nie mogę mieć na sobie bandaża, kiedy się będę przemieniał.
Georgia zacisnęła zęby ze złości.
- Nie trzeba było gonić za tym wilkiem. Był za szybki.
Billy uśmiechnął się do niej.
- A jednak już go prawie miałem.
- Już prawie dałeś się zabić - odpaliła, ale głos jej złagodniał.
Zauważyłem, że nie cofnęła ręki z jego piersi, a on patrzył na nią wyczekująco. Zamilkła i przez chwilę spoglądali sobie w oczy. Georgia przełknęła ślinę.
Litości! Zakochane młode wilkołaki. Odwróciłem się i poruszając się ostrożnie, wszedłem do domu.
Nigdy jakoś szczególnie nie wierzyłem w Boga. No, może niezupełnie tak. Wierzyłem, że istnieje Bóg, albo coś, co zasługuje na to miano - jeśli istnieją demony, muszą też być anioły, prawda? Jeśli jest diabeł, gdzieś musi być i Bóg. Jednak nigdy nie mieliśmy ze sobą wspólnego języka.
Zawsze to samo. Rzuciłem okiem na sufit. Nie wypowiedziałem, ani nie pomyślałem nawet żadnych konkretnych słów, jednak jeśli Bóg jest i słucha, miałem nadzieję, że dotarła do niego moja prośba. Nie chciałem, żeby któreś z tych dzieci zginęło.
Do Susan doprowadził mnie zapach perfum. Czekała na mnie w sypialni na parterze. Stała pośrodku pokoju umeblowanego w prosty sposób, ubrana w dżinsy i białą koszulkę ozdobioną napisem: To do jedzenia? A może do siedzenia? Była to jedna z moich koszulek. Kiedy mnie zobaczyła, uniosła w górę brodę, jakby starając się powstrzymać łzy, by nie potoczyły się po policzkach.
Nasze spojrzenia spotkały się i żadne z nas nie uciekło wzrokiem. Ponad rok temu już spojrzeliśmy sobie nawzajem w głąb duszy. Wtedy zemdlała, widząc, co jest we mnie. Nie wiem, co tam dostrzegła. Nie patrzę zbyt uważnie w lustro.
Ja zobaczyłem w niej żarliwość, rzadko spotykaną u kogokolwiek poza mną samym. Motywację, by się ruszać, robić, działać. To żarliwość pchała Susan naprzód, to dzięki niej wynajdywała historie o zjawiskach nadprzyrodzonych i publikowała je w tym szmatławcu, w „Arkanach”. Miała do tego talent. Potrafiła z brudów, które inni starali się lekceważyć, wygrzebywać fakty niełatwe do wyjaśnienia. Zmuszała ludzi do myślenia. Miała jakiś osobisty powód, tyle wiedziałem, ale nie wiedziałem jaki. Pragnieniem Susan było, by ludzie dostrzegli prawdę.
Zamknąłem za sobą drzwi i utykając, podszedłem do niej.
- Oni cię zabiją - powiedziała. - Nie idź.
Kiedy znalazłem się przy niej, oparła mi dłonie na piersi, potem przytuliła policzek.
- Muszę. Denton nie może mi teraz pozwolić żyć. Muszę skończyć tę sprawę, zanim wymknie się z rąk. Zanim zginie więcej ludzi. Jeśli teraz nie pójdę, Denton będzie mógł zabić Marconego i MacFinna i obciążyć MacFinna wszystkimi morderstwami. Wyjdzie z tego czysty i będzie mógł skupić się na mnie. A może i na tobie.
- Możemy gdzieś wyjechać - powiedziała cicho. - Ukryć się.
Przymknąłem oczy. Powiedziała „my”. Nigdy wcześniej nie posunęła się aż tak daleko. Ja też właściwie nie myślałem w tych kategoriach. Nie myślałem tak od wielu lat. Od ostatniego razu.
Powinienem był jakoś do tego nawiązać. Pokazać, że rozumiem, co z tych słów wynika. Wiedziałem, że wynika, i ona wiedziała, że to zauważyłem. Milczała, czekając.
Zamiast tego powiedziałem:
- Nie bardzo umiem się ukrywać. Ty też nie.
Westchnęła i poczułem, że lekko zesztywniała. Nie patrząc na nią, wiedziałem, że koszulę będę miał mokrą od łez.
- Masz rację - powiedziała po chwili. Głos jej drżał. - Wiem, że masz rację. Ale boję się, Harry. To znaczy, mam świadomość, że nie byliśmy ze sobą tak naprawdę blisko. Przyjaciele i kochankowie, ale...
- Praca - dopowiedziałem.
- Praca - przytaknęła, zaciskając palce na mojej koszuli. Spojrzała na mnie ciemnymi oczami pełnymi łez. Spływały wzdłuż łagodnych linii jej policzków.
- Nie chcę cię teraz stracić. Nie chcę, żeby poza pracą nie zostało już nic.
Bardzo się starałem wymyślić jakąś mądrą odpowiedź. Coś, co by dało jej pewność, pomogło jej poczuć się lepiej, zrozumieć, co do niej czuję. Ale sam nawet nie byłem pewien, co czuję.
Zorientowałem się, że ją całuję, a moje nieogolone policzki i broda drapią jej delikatną skórę. Jej początkowa sztywność ustąpiła rozkosznej kobiecej uległości, znikł dystans i zostało tylko jej ciało, smagłe i piękne, wtulone w moje. Pocałunek przedłużał się, nabierając mocy, erotyzmu, sprawiając, że wszystko inne przestało się liczyć. Ważny był ruch naszych warg, ciepło naszych złączonych ciał. Lekki jak puch dotyk moich palców na jej twarzy.
Jej palce zaciskające się na mojej koszuli. Serce mi waliło i słyszałem, że jej również.
Pierwsza przerwała pocałunek, a ja zachwiałem się, bez tchu. Podprowadziła mnie do krawędzi łóżka i posadziła mnie tam. Znikła na chwilę w łazience, by pojawić się znowu z miską ciepłej wody, mydłem i myjką.
Rozebrała mnie. Powoli. Delikatnie. Zmieniła mi bandaże, pomrukując łagodnie, kiedy mnie bolało i całując mnie w oczy i czoło, żeby mnie ukoić. Umyła mnie ciepłą wodą, która spłukała zaschnięty pot i krew, i trochę bólu. Cierpliwie, łagodniej niż deszcz, obmywała mnie do czysta, a ja dryfowałem z zamkniętymi oczami. Słyszałem, jak mruczę raz za razem w odpowiedzi na jej dotknięcia.
Poczułem, że przyszła do mnie. Poczułem jej nagą skórę przy swojej, gorącą i gładką. Otworzyłem oczy i zobaczyłem srebrną poświatę księżyca na odległym horyzoncie, po drugiej stronie jeziora. Zobaczyłem Susan, słodkie, kobiece linie jej ciała, piękne cienie. Pocałowała mnie znowu, a ja odwzajemniłem jej pocałunek, który był jak nurt rwącej rzeki. Jej wargi wędrowały po mojej skórze, świeżo umytej przez nią, a kiedy spróbowałem jej dotknąć, delikatnie przytrzymała moje ręce, mówiąc mi bez słów, żebym się nie ruszał.
Leżałem więc, cały skupiony na łagodnych dotknięciach, westchnieniach i biciu serca, a wtedy ona znalazła się nade mną. Poruszała się ostrożnie i delikatnie, obawiając się sprawić mi ból. Poruszaliśmy się razem, mocą naszego pragnienia, głodni siebie nawzajem, czując pożądanie i ciepło, i zauroczenie, i niewiarygodną bliskość, przejmującą do głębi. Potem nastała cisza, w której odczucia zdawały się jeszcze intensywniejsze, złączone usta, zmieszane oddechy.
Leżała przy mnie, dopóki rytm naszych serc nie spowolniał. Wtedy uniosła się i powiedziała:
- Nie wiem, czy chcę się w tobie zakochać, Harry. Nie wiem, czy mogłabym to wytrzymać.
Otworzyłem oczy i odpowiedziałem łagodnie:
- Nigdy nie chciałem cię skrzywdzić. Nie wiem, co jest słuszne.
- Ja wiem, co jest słuszne - powiedziała i jeszcze raz mnie pocałowała, a potem zaczęła dotykać mojego czoła, unosząc głowę, żeby mi się przyjrzeć łagodnym, współczującym wzrokiem.
- Widzisz tyle cierpienia. Chciałam ci tylko przypomnieć, że na świecie jest coś jeszcze.
Jestem całkiem twardym facetem. Wystarczy na mnie spojrzeć. Wiele mogę wytrzymać. Są jednak sprawy, wobec których nie potrafię być twardy. Rozpłakałem się, a Susan tuliła mnie i kołysała, aż płacz minął. Chciałem już zostać tam, gdzie było ciepło, gdzie byłem czysty i gdzie nikt nie umierał. Nie było tam krwi, warczących zwierząt i nikt nie chciał mnie zabić. Wolałem pozostać tam z Susan, w jej ramionach, i nie wychodzić na srebrne światło księżyca w pełni, który wznosił się nad horyzont, otoczony mglistą aureolą.
Zamiast tego jednak odsunąłem się trochę od Susan i usiadłem. Była pełnia.
Ona wstała z łóżka i wróciła za chwilę z torbą podróżną, z której wyjęła moje czarne dżinsy, czarne mokasyny, skarpetki, grubą, ciemnoszarą koszulę, ciemne slipy, żeby już utrzymać się w tonacji kolorystycznej i, niech Bóg błogosławi jej dobre serce, ibuprofen. Chciałem wstać, żeby się ubrać, ale ona przytrzymała mnie za ramię, sadzając z powrotem na łóżku. Następnie sama mnie ubrała, powoli i ostrożnie, skupiona na tym zadaniu. Żadne z nas nie odezwało się ani słowem.
Czy zdarzyło wam się kiedyś być ubieranym przez piękną nagą kobietę? Mówię o przygotowywaniu przed bitwą. Było w tym coś nieopisanie kojącego, a zarazem podniecającego. Moje ciało odprężało się, byłem go coraz bardziej świadom, zmysły dostroiły się do otoczenia.
Usłyszałem kroki w korytarzu, pukanie do drzwi i głos Tery:
- Magu, już czas.
Wstałem, ale Susan chwyciła mnie za przegub.
- Harry, poczekaj chwilę.
Przyklękła przy torbie, wyciągnęła duże pudło, płaskie i szerokie. Podała mi je.
- Chciałam ci to dać na urodziny, ale myślę, że przyda ci się teraz.
Przechyliłem głowę i przyglądałem się paczce. Była ciężka.
- Co to jest? - spytałem.
- Po prostu otwórz, głupku - odpowiedziała ze śmiechem.
Zrobiłem to i poczułem zapach miękkiej, wyprawionej skóry, zmysłowy i ciężki. Odrzuciłem na bok pokrywę, zdarłem bibułkę i ujrzałem ciemną skórę, nową, matowoczarną, prawie nieodbijającą światła. Wyjąłem ją z pudła i rozłożyłem. Był to ciężki, długi płaszcz o tym samym kroju co mój prochowiec, nawet z taką samą peleryną na ramionach, tyle że z pierwszorzędnego materiału. Wpatrywałem się w płaszcz.
- Musiał cię kosztować majątek.
Roześmiała się szelmowsko.
- Owszem. Ale zakładałam go na gołe ciało, żeby go tylko poczuć na skórze.
Twarz jej spoważniała.
- Chcę, żebyś go miał, Harry. Coś ode mnie. Na szczęście.
Stanęła przy mnie i pomogła mi włożyć płaszcz.
Czułem na ramionach jego kojący ciężar. Był jakoś dziwnie znajomy. Pasował jak ulał. Wyciągnąłem spod koszuli łańcuszek pentagramu mojej matki, żeby był widoczny. Skonfiskowaną Harrisowi broń służbową przełożyłem z kieszeni kombinezonu do kieszeni płaszcza. Innymi magicznymi narzędziami nie dysponowałem. Możliwe też nawet, że żadną magią. Rewolwer, zważywszy okoliczności, nie wydawał się pewną bronią przeciwko bestii.
Ale byłem tak przygotowany, jak chciałem.
Odwróciłem się, żeby się pożegnać z Susan, i zobaczyłem, że pospiesznie wciąga ubranie.
- A ty co robisz? - spytałem.
- Ubieram się - oświadczyła.
- Po co?
- Ktoś musi prowadzić furgonetkę, Dresden.
Naciągnęła koszulkę, narzuciła na ramiona bluzę i spojrzała na mnie zmrużonymi oczami.
- Poza tym, to będzie największe paranormalne wydarzenie, jakie kiedykolwiek miałam okazję opisać. Spodziewałeś się, że sobie odpuszczę?
Pchnęła drzwi i stojąc w progu, patrzyła na mnie wyczekująco.
Cholera, pomyślałem. Cholera i jeszcze raz cholera. Jedna osoba więcej do ochrony. Susan nie była wilkołakiem. Nie była magiem. Nawet nie miała broni. Sama myśl o tym, żeby ją brać ze sobą, wydawała się czystym szaleństwem. Ale uświadomiłem sobie, że chcę, aby była w pobliżu.
- Niech ci będzie - zgodziłem się. - Ale te same zasady, co wobec dzieciaków. Ja dowodzę. Robisz to, co każę albo zostajesz.
Susan wydęła wargi i zmrużyła oczy.
- Nawet mi się podoba, jak tak mówisz - powiedziała przekornie. - I podoba mi się, że tak wyglądasz. Myślałeś kiedyś, żeby zapuścić brodę?
Roześmiała się i zniknęła w korytarzu. Popatrzyłem za nią naburmuszony. Ma się trzymać z daleka od najgorszego. Musiałem mieć pewność co do tego, bo inaczej powinienem ją sam własnoręcznie przywiązać do furgonetki. Mamrocząc coś ponuro, przechyliłem głowę i wdychałem zapach nowej skóry, świeżych ubrań, mydła i eau de Susan, który wciąż miałem na sobie. Podobał mi się. Płaszcz załopotał, kiedy ruszyłem do przodu. Uchwyciłem swoje odbicie w lustrze szafy.
Spoglądał na mnie mój sobowtór ze snu. Jedynie szorstki, trzydniowy zarost i sińce na twarzy zamiast schludnie przystrzyżonej brody stanowiły różnicę pomiędzy mną a moim podświadomym ja. Cała reszta była dokładnie taka sama.
Szybko odwróciłem wzrok i opuściłem pokój, zmierzając do furgonetki, gdzie już czekali pozostali.
Czas rozpocząć przedstawienie.
Księżyc wznosił się w srebrnej chwale na październikowym niebie, po którym rozsiane były jasne obłoki i iskrzące się gwiazdy. Obłoki burzyły się jak biała morska piana, a księżyc przypominał kliper z wdziękiem sunący po falach pod pełnymi żaglami. W bladym widmowym świetle bielały ciosane kamienie muru otaczającego posiadłość Johnny’ego Marconego. Kontury wydawały się ostrzejsze, cienie głębsze, a cały mur wyglądał jak zbudowany z białych czaszek. Po drugiej stronie muru rosły grube drzewa, ale ani jedna gałąź nie sięgała na zewnątrz na tyle daleko, by dopomóc w pokonaniu ogrodzenia.
- Musimy przejść przez mur - powiedziałem cicho do ogromnej, ciemno umaszczonej wilczycy, która przysiadła u mego boku. Przyczailiśmy się pod osłoną zarośli, po drugiej stronie ulicy. - Na pewno ma jakieś zabezpieczenie. Może kamery, może promienie podczerwone, może jeszcze coś innego. Poszukaj sposobu, żebyśmy mogli się dostać do środka.
Wilczyca spojrzała na mnie bursztynowymi ślepiami i wydała cichy pomruk aprobaty. Potem odwróciła się i po prostu rozpłynęła w mroku. Pozostałem w otoczeniu pięciu innych przyczajonych, pokrytych futrem istot.
Byłem dość sceptyczny wobec możliwości Alfy, ale przynajmniej wszyscy byli w stanie opanować podstawy magii na tyle, by przybrać postać w znacznym stopniu zbliżoną do wilczej. To już było coś.
Susan zaparkowała furgonetkę na wzgórzu, nieco poniżej posiadłości Marconego i pozostała tam, na wypadek gdybyśmy musieli natychmiast się ewakuować. Kiedy przybyliśmy na miejsce, naga Tera West i pięcioro młodych ludzi, trzy dziewczyny i dwóch chłopaków, wyskoczyli z furgonetki. Alfa pospiesznie zrzucili z siebie płaszcze kąpielowe.
- Do diabła ciężkiego - kląłem - jesteśmy na drodze publicznej. Ludzie, czy wy potraficie cokolwiek poza rozbieraniem się?
Tera z ironicznym uśmieszkiem płynnie przemieniła się w szczupłego, ciemnego wilka, bestię dorównującą wielkością Dentonowi i jego zgrai, jednak o węższym pysku i doskonalszych proporcjach. Podobnie jak Denton i pozostałe hexenwolfy, nawet w wilczej postaci zachowała swój kolor oczu i barwę włosów czy raczej sierści.
- No? - zwróciłem się do reszty. - Pospieszcie się.
Georgia oswobodziła swoje chude ciało z płaszcza i w mgnieniu oka nadała mu wilczy kształt, po czym prześlizgnęła się koło mnie, by znaleźć się bliżej Tery. Billy mruknął coś pod nosem, strząsnął z ramion płaszcz i zaczął się przemieniać, z jedną ręką wciąż tkwiącą w rękawie.
Naraz Billy-wilk potknął się o płaszcz omotany wokół przedniej łapy, stracił równowagę i potoczył się na ulicę, stękając i pojękując.
Przewróciłem oczami. Billy-wilk warknął, wyzwolił się z płaszcza, wziął go delikatnie w zęby i odniósł do furgonetki.
- Hm - chrząknęła jedna z dziewcząt, rudowłosa pannica o nieco zbyt obfitych kształtach. - Ciągle jeszcze nie jesteśmy przyzwyczajeni.
Niezgrabnym ruchem uniosła ramiona, pozwalając płaszczowi opaść, wyrecytowała szeptem jakąś formułę i stała się przysadzistą, ciężkawą wilczycą o ciemnym, podpalanym futrze. Mimo tuszy poruszała się dość zgrabnie, wyjrzała zza furgonetki i drobnymi krokami wbiegła na ulicę. Pozostało dwoje, chudy, ciemnowłosy chłopak i koścista, myszowata dziewczyna. Oni też dokonali przemiany i długimi susami pognali za Terą pod górę. Wszyscy, najciszej jak się dało, udaliśmy się na tyły posiadłości Marconego.
Posiadłość, otoczona wysokim kamiennym murem, zajmowała cały kwartał pomiędzy czterema ulicami. Nikt z nas nie znał jej rozkładu, więc zdecydowaliśmy się podejść od tyłu, zgodnie z ogólnymi zasadami konspiracji. Wysłałem Terę na zwiady, a sam zostałem z tyłu z grupą Alfa.
Złapałem się na tym, że gdy tak tkwię przykucnięty, niespokojnie bębnię palcami o uda. Uświadomiłem sobie, że jeśli ja odczuwam napięcie, to co dopiero mówić o wilkołakach-amatorach. Ten o najciemniejszym futrze, chyba Billy, podniósł się i zaczął się oddalać w kierunku przeciwnym do tego, w którym zniknęła Tera. Georgia warknęła na niego, Billy odwarknął, a drugi z samców również wstał, by pójść za nim.
Świetnie, pomyślałem. Nie mogłem pozwolić, aby Alfa się rozeszli.
- Ej, wy - powiedziałem cicho. - Nie możecie się teraz rozłazić. Jeśli jest możliwość dostania się do środka, Terają znajdzie.
Wilki odwróciły łby i spojrzały na mnie ludzkimi ślepiami. Billy zaparł się łapami i zawarczał.
- No nie, daj spokój - przywołałem go do porządku groźnym spojrzeniem, nie patrząc mu w oczy. - Obiecałeś przestrzegać moich zasad, Billy. Nie wprowadzaj chaosu, nie czas na to.
Billy przestał być taki buńczuczny, a ja skinąłem na pozostałych, by się zbliżyli. Musiałem utrzymać ich przy sobie, dopóki nie wróci Tera. Chciałem mieć pewność, że będą przy mnie, kiedy ich będę potrzebował.
- Wszyscy do mnie i leżeć - rozkazałem. - Chcę omówić parę spraw, zanim wejdziemy.
Zapadła chwilowa cisza, po czym otoczyły mnie kosmate, ciężkie ciała i mokre, węszące nosy. Pięć par uszu stanęło w szpic i nastawiło się w moim kierunku, pięć par jasnych ludzkich oczu spojrzało na mnie z wilczych pysków. Stłumiłem w sobie nagłą chęć powiedzenia: „Witam klasę. To ja, wasz nauczyciel, pan Dresden”. Zamiast tego zrobiłem bardzo poważną minę.
- Wiecie, jaka jest stawka - zacząłem. - Wszyscy możemy zginąć. Zmierzymy się z bandą ludzi działających pod osłoną prawa, którzy posiedli pewną magiczną moc, czarniejszą niż wszystko, co do tej pory widziałem, i używają jej, by przemieniać się w wilki.
Utracili kontrolę nad własną mocą. Zabijają ludzi i jeśli ich nie powstrzymamy, będą zabijać nadal. W pierwszej kolejności zabiją mnie, ponieważ wiem za dużo i stanowię dla nich zagrożenie. Ja natomiast nie chcę krwi. Nie chcę, żeby ktokolwiek zginął. Ani nikt z nas, ani nikt z nich. Może na to zasłużyli, a może nie. Moc, którą zdobyli, jest dla nich jak narkotyk i nie panują już nad sobą. Uważam, że gdybyśmy przystąpili do tego zadania z zamiarem pozbawienia ich życia, niczym byśmy się od nich nie różnili. Nie wystarczy tylko stanąć do walki z ciemnością i zwyciężyć. Trzeba jednocześnie zachować dystans. Być innym. Odchrząknąłem.
- Do licha, nie jestem najlepszym mówcą. Postarajcie się zerwać im pasy, tak jak ja to zrobiłem z tym rudym. Może da się z nimi rozmawiać.
Zerknąłem na mur i znów na nich.
- Po prostu nie dajcie się zabić, dzieciaki. Róbcie, co w waszej mocy, żeby zostać przy życiu. To jest wasz cel nadrzędny. A jeśli będziecie musieli zabić, nie wahajcie się.
Wokół mnie rozległ się chór pomruków, któremu przewodził wilk Billy. Całe szczęście, że jako jedyny człowiek w tym gronie tylko ja mogłem mówić. Nie mogli ze mną dyskutować, nawet jeśli się nie zgadzali. Ich entuzjazm nieco mnie jednak przerażał.
- Trochę głośniej, magu - rozległ się za mną cichy głos Tery - a równie dobrze będziemy mogli wejść przez główną bramę.
Zerwałem się na nogi i ujrzałem Terę w ludzkiej postaci, nagą, przykucniętą niespełna trzy metry ode mnie.
- Wolałbym, żebyś tego nie robiła - syknąłem. - Znalazłaś drogę?
- Tak. W jednym miejscu mur jest nadkruszony. Ale dla ciebie to za daleko, wzdłuż całej wschodniej ściany, od frontu. Musimy biec, jeśli mamy zdążyć na czas.
Skrzywiłem się.
- Nie dam rady biec.
- Nie wygląda na to, żebyś miał wybór. Widziałam też promienie światła w poprzek głównej bramy. I czarne skrzynki ze szklanym okiem co siedemdziesiąt albo osiemdziesiąt kroków. Nie widzą pokruszonego muru. To bardzo dogodna pozycja.
- Kamery - mruknąłem. - Cholera.
- Chodź, magu - przynaglała Tera, stając na czworaka. - Nie mamy czasu do stracenia, jeśli masz do nas dołączyć. Stado może przebiec tę odległość w jednej chwili, ale ty musisz się pospieszyć.
- Tera, mam za sobą parę ciężkich dni. Padnę po dwóch minutach.
Kobieta spojrzała na mnie bursztynowymi oczami, beznamiętnym wzrokiem.
- Co proponujesz?
- Przejdę przez mur tutaj - powiedziałem. Popatrzyła na mur i pokręciła głową.
- Stado nie przedostanie się przez mur. Nie są dość silni na ciągłe przemiany.
- W takim razie tylko ja. Chyba będziecie umieli mnie znaleźć?
Tera prychnęła.
- No pewnie. Ale to głupie, żebyś sam przechodził przez mur. A jeśli zobaczy cię kamera?
- Nie martw się o kamery, zostaw to mnie - odparłem. - Pomóż mi tylko dostać się na górę. Potem ty i Alfa pobiegnijcie naokoło i spotkamy się po drugiej stronie.
Tera zmarszczyła brwi.
- Myślę, że to głupie, magu. Jeśli nie masz dość siły, żeby biec, to nie powinieneś tam wchodzić sam.
- Szkoda czasu na dyskusje - powiedziałem, spoglądając na księżyc. - Chcesz mojej pomocy czy nie?
Tera wydała dźwięk pośredni pomiędzy prychnięciem a warknięciem. Napięte mięśnie zarysowały się wyraźnie pod skórą. Jeden z Alfy zaskowytał cicho i cofnął się.
- Dobrze, magu - zgodziła się Tera. - Pokażę ci najbliższą kamerę i pomogę przejść. Nie ruszaj się z miejsca, gdzie wylądujesz. Nie wiemy, kto jest po drugiej stronie, ani gdzie.
- Nie przejmuj się mną - powiedziałem. - Martw się o siebie. Jeśli to takie dobre przejście na drugą stronę, może się tam pojawić też Denton. Albo MacFinn.
- MacFinn nawet nie zauważy, że na jego drodze stoi jakiś mur oznajmiła z dumą w głosie i lękiem w oczach.
Więc pokaż mi kamerę. Poprowadziła mnie w mroku, milcząca i naga, jakby nic sobie nie robiła z wieczornego chłodu. Trawa była wilgotna, miękka i wysoka. Tera wskazała niewielką skrzynkę kamery wideo umieszczoną na murze po drugiej stronie ulicy, prawie zupełnie ukrytą w cieniu drzew.
Zwilżyłem wargi i wychyliłem się w stronę kamery, ukryty za krzakiem. Zmrużyłem oczy, zmobilizowałem wolę, postarałem się skoncentrować. Poczułem pulsowanie w czaszce i dreszcz przechodzący od ramion po czoło. Rzucanie uroku na urządzenia jest zazwyczaj dziecinnie proste. Pole magiczne otaczające praktykującego Sztukę sieje spustoszenie w zdobyczach technologii. Jeśli dzień jest sprzyjający, sama myśl może uśmiercić telefon komórkowy albo kserograf.
Ten dzień do sprzyjających nie należał. Otaczające mnie pole energii znacznie osłabło, a metafizyczne „mięśnie”, którymi posługiwałem się, by kierować energią, zostały nadszarpnięte, czemu wyraz dawał ból całego ciała.
Musiałem jednak dostać się do środka, a naprawdę nie byłbym w stanie pokonać drogi wokół posiadłości. Już byłem wyczerpany, a kolejny wysiłek wyczerpałby mnie do reszty. Padłbym bez sił i marzył tylko o powrocie do domu i ciepłego łóżka.
Uspokoiłem myśli i skoncentrowałem całą posiadaną energię. To bolało, począwszy od głowy przechodziło w dół, ćmiło w łokciach i kolanach. Ale energia rosła, choć równocześnie ból stawał się coraz silniejszy, aż w końcu nie mogłem już jej utrzymać.
- Malivaso - wyszeptałem, wyciągając dłoń w stronę kamery jak niezdarna uczennica, która chce rzucić piłkę bejsbolową. Zgromadzona we mnie moc, która mnie samego o mało nie rozsadziła, wydostała się na zewnątrz, słabym, nieudolnym czknięciem i zatoczyła jak pijana w stronę kamery.
Przez długą chwilę nic się nie działo. I nagle błysnęło światło, a zza tylnej obudowy kamery posypał się deszcz iskier. Uleciała z niej drżąca smuga dymu. Doznałem lekkiego uczucia triumfu. Przynajmniej coś jeszcze we mnie zostało, nawet jeśli najbłahsze zadanie oznaczało wysiłek grożący wylewem.
- No i dobrze - odezwałem się po chwili słabym głosem. - Chodźmy.
Rozejrzeliśmy się, czy nie nadjeżdża jakiś samochód, a następnie Tera, Alfa i ja przebiegliśmy przez jezdnię i przedarliśmy się przez ozdobne krzewy pod sam mur. Tera splotła dłonie, tworząc strzemię. Postawiłem w nim zdrową stopę i odbiłem się mocno. Złapałem się górnej krawędzi muru, dostrzegłem światła nadjeżdżającego samochodu, szybko przetoczyłem się na drugą stronę i spadłem na wilgotną, rozmiękłą ziemię.
Było ciemno. Kompletnie ciemno. Przykucnąłem u podstawy muru, pod kopułą gałęzi drzew, z których tylko uparty sykomor wciąż miał liście. Gdzieniegdzie padało światło księżyca, cienie wydawały się przez to jeszcze głębsze. Mój czarny skórzany płaszcz był zupełnie niewidoczny. Przypomniałem sobie to, co gdzieś czytałem, że w takiej ciemności może człowieka zdradzić błysk oczu i zębów, ale nie miałem ochoty siedzieć po ciemku z zamkniętymi oczami, więc się tym nie przejąłem. Przyczaiłem się z rewolwerem w kieszeni. Wyciągnąłem też swojego asa z rękawa i również miałem go w pogotowiu.
Drżałem i usilnie napominałem sam siebie, że nie ma się czego bać. W ten sposób czekałem w ciemności na swoich sprzymierzeńców. I czekałem. I czekałem. Czas upływał. Wiedziałem, że każda minuta dłuży się jak godzina, więc zacząłem liczyć zgodnie z rytmem oddechu, który sobie z rozmysłem narzuciłem.
W drzewach zaszumiał wiatr, świeży i chłodny. Liście zaszeleściły, posypały się krople wody, które zabębniły o mój płaszcz. Toczyły się po czarnej skórze jak twarde paciorki i błyszczały, odbijając światło księżyca. Wiatr wzmógł zapach ziemi i mokrego kamienia. Przez chwilę poczułem się, jakbym był w lesie, a nie w prywatnej posiadłości magnata zbrodni na północnym krańcu Chicago. Odetchnąłem głębiej, ukojony tym złudzeniem, i liczyłem dalej.
Czekałem.
Nic się nie działo. Żadnych wilków, żadnych dźwięków.
Nic.
Nie doliczyłem jeszcze do stu, kiedy zacząłem się naprawdę denerwować. Żołądek zaczął mi się powoli skręcać, w rękach i w nogach czułem mrowienie, jakby wbijały mi się igiełki lodu. Gdzie jest Tera? Gdzie Alfa? Przedostanie się przez mur i dotarcie tutaj nie mogło im zabrać aż tyle czasu. Posiadłość była ogromna, ale to przecież nic dla wilka poruszającego się z prędkością błyskawicy.
Do tej pory, przez cały wieczór wszystko szło zdecydowanie zbyt gładko, myślałem. Coś musiało się nie udać. Zostałem sam.
Sam. To jedno z tych krótkich słówek, które zawierają w sobie zbyt wiele znaczenia. Jak strach. Albo zaufanie. Jestem przyzwyczajony pracować sam. To ma związek z terytorium. Magów o moim poziomie zdolności i mocy (no dobrze, moim normalnym poziomie) jest niewielu i dzielą ich znaczne odległości: może ze dwudziestu w Stanach Zjednoczonych, nieco gęstsze skupisko w Europie, Afryce i Azji. Jest jednak różnica pomiędzy zwyczajną pracą w pojedynkę a nierówną walką z rozjuszonymi bestiami w zimną noc, kiedy jest się rannym i praktycznie bezradnym. Bolesne uświadomienie sobie tej różnicy zajęło mi około dziesięciu sekund.
Lęk rozpanoszył się na dobre. Byłem przyzwyczajony do lęku. Potrafiłem myśleć pomimo niego, skoncentrować się na celu. Moje ciało także reagowało w ten sam, znany sposób, szykując się do walki albo ucieczki, podczas gdy ja zmuszałem się, by równo oddychać.
Najrozsądniejszą rzeczą byłaby ucieczka. Odwrócić się, dotrzeć do furgonetki i niech Susan wywiezie mnie gdzieś, byle dalej. Co prawda nie potrafiłbym nawet sam wdrapać się na mur, ale mogłem przecież spróbować.
Miałem jednak zobowiązania. Byłem tu, by stoczyć bitwę z siłami zła. To ja rzuciłem im wyzwanie, a nie na odwrót. Poza tym, jeśli Tera i dzieciaki znaleźli się w opałach, tylko ja jeden mogłem im pomóc.
Wyprostowałem się, wyciągnąłem broń i ruszyłem przez zarośla, w głąb olbrzymiego ogrodu. Sykomory i topole ustąpiły miejsca iglakom o drapiących, niskich gałęziach. Prześlizgiwałem się pomiędzy nimi tak cicho, jak tylko mogłem. Nie sądzę, żebym robił więcej hałasu niż wiatr poruszający trzeszczącymi konarami i strącający krople wody. Po trzech czy czterech minutach dotarłem do skraju zarośli. Przede mną roztaczał się widok na posiadłość gentlemana Johnny’ego Marconego.
Widok był imponujący, jakby żywcem wzięty z luksusowego magazynu o urządzaniu domów i ogrodów. Na podwórku Marconego spokojnie można było grać w golfa. W oddali bielał ogromny, pogodny, idealny dom, oświetlony artystycznie dziesiątkami lamp, z wielką werandą czy też patio i parkietem do tańca na tyłach. Trzy oświetlone kwadratowe tarasy ogrodów schodziły w dół po łagodnym zboczu w moim kierunku. U stóp wzgórza znajdowała się urocza dolinka ze stawem, który po chwili okazał się wielkim betonowym basenem podświetlonym od spodu. Basen miał nieregularny kształt, w jednym końcu był wyraźnie płytszy. Nad wodą zalegała gęsta mgła.
Dolinki strzegł majestatyczny krąg drzew iglastych o grubych pniach i gęstych gałęziach. Krajobraz ten z lewej strony zamykały dwa pagórki. Na jednym z nich widniały ruiny starożytnej świątyni z białego marmuru i przewrócone, strzaskane, marmurowe kolumny.
Wszystko to oświetlał blask księżyca, jak i sztuczne źródła światła rozmieszczone w strategicznych miejscach. Trawnik był nieskazitelny, drzewa rozrzucone po terenie z tym rodzajem niedbałej perfekcji, jaki utrzymać może tylko armia dobrze opłacanych ogrodników.
A mówią, że przestępstwo nie popłaca.
Zająłem miejsce pod osłoną drzew i krzewów, rozglądając się dokoła ostrożnie, z napiętą uwagą. Nie musiałem długo czekać.
Dostrzegłem szybki ruch pod drzewami na drugim krańcu posiadłości i ciemny wilk, prawdopodobnie Billy, pomknął w kierunku plamy cienia znajdującej się jakieś pięć metrów ode mnie. Zesztywniałem i uniosłem się w mojej kryjówce za krzakiem, żeby go zawołać.
Nagle na futrze wilka pojawiła się plamka jasnoczerwonego światła. Rozległ się głuchy dźwięk, ledwo dosłyszalny, przypominający elegancko stłumione kaszlnięcie. Zobaczyłem, że wilk drgnął, kiedy niebieski błysk musnął mu futro, zwinął się, potoczył i padł na ziemię. Dźwignął się na nogi, chciał sięgnąć pyskiem do miejsca, gdzie został trafiony, ale zaraz zachwiał się i upadł znowu. Widziałem, że ciężko dyszy. Tylna łapa zadrgała spazmatycznie. Wydawało mi się, że widzę ślepia zwierzęcia, oczy Billy’ego utkwione we mnie, które po chwili zaszły mgłą i stały się puste.
- Ładny strzał! - zawołał głęboki, niski głos.
Dostrzegłem poruszenie w kręgu drzew i ukazał się Denton. Szedł przez trawę w kierunku leżącego wilka. Jego ciemne, krótkie włosy wciąż były nieskazitelnie gładkie. Pomimo jasnego światła nie mogłem dojrzeć żyły na jego czole. Dostrzegłem w nim jednak subtelną zmianę. Krawat miał poluzowany, marynarkę rozpiętą. Poruszał się nie tak sztywno, z większym temperamentem. Było w nim coś zwierzęcego, pewność i okrucieństwo w dążeniu do celu, którego przedtem nie był pewien.
Pozbył się hamulców. Jeśli jeszcze miał jakieś wątpliwości, żałował czegoś i to do tej pory nie pozwalało mu na pełną kontrolę nad sobą, a także na pewien stopień kontroli nad pozostałymi hexenwolfami - to wszystko znikło w szale mordu, jaki go ogarnął w warsztacie Pełnia Księżyca. Widać to było w jego rysach, w każdym jego kroku, w każdym błysku oczu.
Człowiek stał się drapieżnikiem.
Spośród drzew wyszła reszta hexenwolfów. Benn ubrana tylko w białą bluzkę koszulową i szarą spódnicę od kostiumu. W świetle księżyca widać było napięte mięśnie jej ciemnych nóg. Harris z odstającymi uszami i ciemnymi plamami pryszczy na jasnej skórze. Poruszał się niespokojnie, wydawał się wygłodniały. Wilson w pogniecionym garniturze i rozpiętej koszuli, z grubym brzuchem zwisającym nad ciemnym futrzanym pasem, który gładził i poklepywał tłustymi paluchami. Usta wykrzywiał mu paskudny, złowieszczy uśmiech.
Denton podszedł do leżącego na trawie wilka i trącił go czubkiem buta.
- Sześć - powiedział. - Naliczyłaś sześć?
- Sześć - potwierdziła Benn gardłowym głosem. - Mogą być teraz nasze?
Podeszła do Dentona i przysunęła się do niego. Uniosła nogę, ocierając się udem o jego udo, a spódnica zadarła jej się przy tym wysoko.
- Jeszcze nie - odpowiedział Denton.
Rozejrzał się zamyślony, a ja podążyłem wzrokiem za jego spojrzeniem. W promieniu pięćdziesięciu metrów rozrzuconych było na trawniku kilka ciemnych kształtów, które zrazu wziąłem za nierówności terenu. Spojrzałem uważniej i w przypływie przerażającego olśnienia pojąłem, że to nie są nierówności terenu. To były wilki, moi sprzymierzeńcy. Ciemna plama, w której kierunku biegł Billy, wydała cichy skowyt i zdawało mi się, że w świetle księżyca rozpoznaję płową sierść Georgii. Rozejrzałem się, licząc poległych.
Sześć. Nie potrafiłem ich rozróżnić, nie potrafiłem stwierdzić, który z nich to Tera, ale doliczyłem się sześciu wilków leżących na ziemi. Wszyscy, pomyślałem ogarnięty paniką. Żaden nie został.
- Chodźcie - odezwał się Harris. W jego głosie wyczuwalne było napięcie. - Pieprzony MacFinn nie pokazuje się. Załatwmy się z nimi i chodźmy poszukać Dresdena.
- Zdążymy się dobrać do twojego pasa, gówniarzu - prychnął Wilson, głaszcząc palcami futro swojego pasa. - Gdybyś nie był na tyle głupi, żeby go stracić...
Harris warknął i Denton, strząsając z siebie Benn, stanął pomiędzy oboma mężczyznami.
- Zamknąć się. Natychmiast. Teraz nie mamy na to czasu, Harris. Dopadniemy maga, jak tylko będziemy mogli. Wilson, trzymaj swoją tłustą gębę zamkniętą, jeśli chcesz mieć język, tam gdzie masz. Obaj do tyłu.
Powarkiwali groźnie, ale odsunęli się od siebie o kilka kroków.
Oblizałem wargi. Drżałem. W dłoni czułem ciężar broni. Jest ich tylko czworo, myślałem. Niecałe dziesięć metrów. Mogę zacząć strzelać od razu. Jeśli mi się poszczęści, położę wszystkich. Są wilkołakami, ale nie są nieśmiertelni.
Odbezpieczyłem broń i wziąłem głęboki wdech dla równowagi. To, co chciałem zrobić, było cholernie głupie i wiedziałem o tym. Życie to nie film. Nie zdążę zastrzelić wszystkich, zanim któreś wyciągnie swój rewolwer i strzeli do mnie. Ale nie miałem wielkiego wyboru.
Denton odwrócił się w stronę pagórka z ruinami świątyni i zamachał ręką.
- W porządku! - zawołał. - To wszyscy.
Dwie postacie ukazały się w świetle nakierowanym na ruiny świątyni i zaczęły schodzić z pagórka, zbliżając się do Dentona i hexenwolfów. Marcone miał na sobie flanelową koszulę, dżinsy i myśliwską kamizelkę. W jednej ręce niósł błyszczącą strzelbę z gigantyczną lunetą. Hendricks postępował za nim jak milcząca góra mięśni. Jego strój przypominał czarny mundur polowy. Miał przy sobie karabin, który widziałem wcześniej, nóż i mnóstwo innego sprzętu. Nieufnie spoglądał na Dentona i jego kompanów.
Na widok Marconego doznałem szoku. Szczęka mi opadła i dobrą chwilę trwało, zanim doszedłem, o co w tym wszystkim chodzi. Marcone nie wiedział. Nie podejrzewał, że Denton i jego kumple przyszli, żeby go wykończyć. Musieli oskarżyć o wszystkie morderstwa MacFinna i Alfę.
Więc teraz Denton miał i Alfę, i Marconego. Kiedy pojawi się MacFinn, Denton będzie mógł każdego zabić, każdego, kto wie, co jest grane, a potem opowiadać, co mu się spodoba. Każdego z wyjątkiem mnie. Mnie jeszcze nie dostał.
- To wszyscy, których widzieliśmy na monitorach - poprawił go Marcone. - Mieliśmy usterkę kamery szóstej, na tylnej linii. Pan Dresden i takie usterki zazwyczaj współwystępują.
Cholera.
- Jest pan pewien, że mag nie jest jednym z nich? - upewniał się Denton. - Jednym z tych wilków?
- Myślę, że nie - odparł Marcone. - Ale przypuszczam, że wszystko jest możliwe.
Denton spojrzał spode łba.
- W takim razie go tu nie ma.
- Jeśli rzeczywiście rzucił panu wyzwanie, jest tutaj - stwierdził Marcone z całkowitym przekonaniem. - Tego jestem pewien.
- I tak po prostu się przyglądał, jak jego przyjaciele wilkołaki giną? - nie dowierzał Denton.
- Wilki są szybsze od ludzi - zauważył Marcone z naciskiem. - Może nie nadążył za nimi. Może nawet teraz nam się przygląda.
- Przecenia go pan - mruknął Denton, ale instynktownie powiódł wzrokiem po linii krzewów. Gdybym się wyprostował, patrzyłby dokładnie na mnie. Zamarłem, wstrzymując oddech.
- Czyżby? - Marcone uśmiechnął się i wyciągnął pierzastą strzałkę z boku Billy’ego. - Środek usypiający nie będzie działał na te bestie w nieskończoność. Trzeba podjąć decyzję, panowie. A jeśli macie dotrzymać swojej części umowy, bierzcie się lepiej do roboty.
Nie wiem, czy Marcone zauważył, jak Benn stężała, przesuwając sobie dłońmi po brzuchu, ale ja zauważyłem.
- Zabić te psy od razu - wydyszała niskim, podnieconym głosem. - Nie będzie kłopotu później.
Marcone cmoknął z dezaprobatą.
- Bardzo krótkowzroczne. Niech MacFinn porozrywa je na strzępy, jak się pojawi, a żaden ekspert medyczny nie będzie sobie zawracał głowy szukaniem środka usypiającego. Natomiast jeśli ktoś z was to zrobi, dochodzeniówka zacznie zadawać różne niewygodne pytania. Myślałem, że kiedy przyszliście do mnie z propozycją, chodziło wam o to, żeby było jak najmniej pytań.
Benn wyszczerzyła zęby i dostrzegłem, że pod białą koszulą stwardniały jej sutki.
- Nienawidzę takich obmierzłych szumowin, jak ty, Marcone - zawarczała, przesuwając rękę w górę, po udzie i biodrze. Wsunęła ją sobie pod koszulę. Marcone spoglądał na nią spod zmrużonych powiek, a Hendricks, jakby kierowany telepatycznie przez swojego szefa, wykonał prosty ruch wsunięcia naboju do komory z zimnym szczęknięciem.
Denton spojrzał na Marconego ostro i chwycił Benn za przegub. Napięła się, stawiając opór, ale jednak pozwoliła, by odwiódł jej dłoń od pasa z rewolwerem, który z całą pewnością miała pod bluzką. Potem puścił ją, a ona wyraźnie się rozluźniła. Na Marconem i Hendricksie nie wywarło to wrażenia. Najwyraźniej takie delikatne sytuacje były dla nich na porządku dziennym.
Wypuściłem powietrze, które długo wstrzymywałem. Ich sześcioro, gotowych do walki, na mnie jednego. Gdybym teraz zaatakował, nie miałbym szans. Jeśli spróbowałbym się ruszyć, zniknąć między drzewami, prawdopodobnie by mnie zauważyli. Cholera.
Denton jeszcze raz zerknął na drzewa, a ja znowu wstrzymałem oddech.
- Nich pan się nie martwi, Marcone - powiedział. - Dostarczymy panu maga, jak tylko go znajdziemy. Nie ma sprawy.
- O to właśnie mi chodziło, kiedy sugerowałem, żebyście się brali do roboty, a ja się przygotuję na przyjście pana MacFinna. Proszę pamiętać, że chcę Dresdena żywego, o ile to możliwe.
Gardło mi się ścisnęło i gdybym nie wstrzymywał oddechu, chyba bym jęknął. Czego jeszcze mógł ode mnie chcieć Marcone? Z pewnością niczego dobrego. Jasna cholera. Ta noc z minuty na minutę robiła się coraz dziwniejsza.
- Oczywiście, panie Marcone - potwierdził Denton, podejrzanie uprzejmym tonem. - Czy ma pan również jakieś sugestie co do tego, gdzie powinniśmy zacząć szukać?
Marcone, nie zauważając sarkazmu, włączył lunetę na swojej strzelbie i wskazał niedbale na linię drzew.
- Najlepiej tam.
Czerwona plamka laserowej lunety padła na liść, piętnaście centymetrów na lewo od mojej głowy. Lęk ćmiący dotąd w mojej piersi przekształcił się w mrożące krew w żyłach przerażenie.
Cholera, cholera i jeszcze raz cholera.
Gdybym zaczął uciekać, zostałbym zauważony, dogoniony i prawdopodobnie rozszarpany na strzępy. Gdybym nie ruszył się z miejsca, zostałbym odnaleziony, a następnie rozszarpany albo zastrzelony, albo uśpiony i dostarczony Johnny’emu Marconemu. Kiepski wybór. Ale coś musiałem zrobić. Wstałem więc i zacząłem się ostrożnie wycofywać w zarośla, trzymając wciąż w ręce skonfiskowany półautomat.
- Czekaj - powiedział Denton. - Słyszałaś to?
- Co? - spytała Benn. W jej głosie brzmiała jakaś groźna nuta i bardzo się starałem nie robić więcej hałasu, przyspieszając kroku w stronę gęstszych drzew dających lepszą ochronę.
- Cicho - warknął Denton, a ja zamarłem bez ruchu.
Wiatr i deszcz były przez moment jedynymi dźwiękami pośród zimnej jesiennej nocy.
- Tam - powiedział Denton po chwili. - Wydaje mi się, że coś słyszałem tam.
- To mógł być szop. Wiewiórka. Może kot? - zasugerował Wilson.
- Nie bądź naiwny. - Głos Marconego podszyty był pogardą. - To on.
Rozległ się szczęk ładowanej broni.
- Posuwajcie się dalej tędy - rozkazał Denton. - Tyralierą, a będziemy go mieli. Uważać na siebie. Nie wiemy, co jeszcze potrafi. Nie ryzykować.
Jego głos zbliżał się. Trwałem bez ruchu, z trudem powstrzymując chęć ucieczki. Ktoś załadował broń. Kroki w trawie były coraz bliżej.
Wtedy rzuciłem się do biegu. Po prostu gnałem przed siebie, schylony nisko nad ziemią. Za moimi plecami rozległ się okrzyk, a potem szczeknięcia wystrzałów. Uniosłem półautomat do góry, bojąc się strzelać do tyłu, żeby niechcący nie trafić Tery albo któregoś z Alfy, i dwukrotnie pociągnąłem za spust. Strzały musiały ich zaskoczyć, bo rozproszyli się, kryjąc za najbliższymi drzewami.
Wbiegłem głębiej w zarośla, porządkując jednocześnie myśli. Zyskałem trochę na czasie, tylko po co? Biegnąc dalej, dobiegłbym do muru, a przecież nie byłem w stanie pokonać go ze zranioną stopą i przestrzelonym ramieniem. Mogłem tylko bawić się w królika w chaszczach, dopóki by mnie nie znaleźli.
Niech to szlag, pomyślałem, nie jestem królikiem. Czas, żeby myśliwy stał się zwierzyną. Posuwałem się do przodu, cicho i w skupieniu, rozglądając się dokoła w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca. Znalazłem je prawie natychmiast, wgłębienie u podstawy wielkiego pnia, w które się wślizgnąłem. Byłem ukryty w objęciach drzewa. Spuściłem głowę, żeby nie zdradziła mnie jasna plama twarzy i błysk białek oczu. Nasłuchiwałem.
Zbliżali się cicho, kątem oka nie dostrzegłem żadnych świateł. Być może Denton i jego ludzie przywykli do ciemności. Posuwali się tyralierą, rozstawieni co dziesięć, piętnaście metrów. Z odgłosu kroków wywnioskowałem, że na moje szczęście są wciąż na dwóch nogach. Gdyby przybrali wilczą postać, już by mnie dopadli. Za to w ludzkiej postaci mieli ręce i mogli posłużyć się bronią. Sądzę, że wszystko ma swoje plusy i minusy.
Wstrzymałem oddech. Teraz byli tuż-tuż. Trzy metry ode mnie. Potem półtora. Czułem poruszenie gałęzi, kiedy ktoś przeszedł w odległości trzydziestu centymetrów. Uderzyła mnie odgięta gałąź. Zatrzymali się akurat w tym miejscu i usłyszałem lekkie posapywanie. Ktoś węszył. Pomyślałem o zapachu mojego nowego skórzanego płaszcza, zaciskając szczęki. Z napięcia zaczęły mi drżeć nogi.
Minęło jakieś dziesięć miliardów lat. I wtedy ten ktoś, ktokolwiek to był, ruszył dalej, mijając mnie. Odetchnąłem z ulgą, jakbym nie miał jeszcze przed sobą najniebezpieczniejszej części planu.
Opuściłem swoją kryjówkę, zrobiłem krok do przodu i wbiłem lufę półautomatu w kark stojącej przede mną osoby. Był to Denton. Wyprężył plecy, usłyszałem, jak spazmatycznie wciąga powietrze.
- Spokój - szepnąłem. - Nie ruszaj się.
Syknął, ale nie poruszył się.
- Dresden, powinienem cię teraz zastrzelić.
- Spróbuj - zaproponowałem, odwodząc spust. - Ale jak usłyszysz hałas, pamiętaj, idź tunelem w kierunku światła.
Uniósł ramiona, więc ostrzegłem:
- Nie ruszaj rękami w ogóle. Sięgnij do pasa, a zastrzelę cię, zanim zdążysz obrosnąć futrem, Denton. Rzuć broń.
Poruszył palcami na tyle, żeby zabezpieczyć broń i upuścił ją na ziemię.
- Nieźle, Dresden - powiedział. - Ale i tak nic ci to nie da. Odłóż broń i możemy o tym porozmawiać.
- Miło, grzecznie, z dostawą do domu. Tego was uczą w FBI?
- Nie pogarszaj swojej sytuacji, Dresden - powiedział bezbarwnym tonem. - Nie wyjdziesz z tego.
- Zawsze tak się mówi - powiedziałem i wolną ręką wziąłem go za kołnierz. Przy tym ruchu ramię przeszył mi ból. - Mam trochę osłabioną rękę. Uważaj, żebym się nie potknął.
Zesztywniał cały.
- Co robisz, Dresden?
- Teraz ty i ja się odwrócimy - powiedziałem, dźgając go lufą w kark. - A wtedy ty każesz swoim ludziom wyjść zza drzew i wrócić na scenę. Potem niech każdy z nich zawoła do ciebie, żebym wiedział, że są przede mną, i pójdziemy się z nimi przywitać.
- Co masz nadzieję osiągnąć?
Puściłem jego kark, przywarłem do niego i zdjąłem mu pas z wilczej skóry. Zobaczyłem, jak zaciska zęby, ale stał spokojnie z rękami w powietrzu i milczał.
- Miałem zamiar spytać cię o to samo, Denton - powiedziałem. - Teraz zawołaj kumpli.
Denton mógł być zimnym draniem, przebiegłym gadem, może i mordercą, ale na pewno nie był durniem. Zawołał do pozostałych, żeby wyszli zza drzew.
- Dent?! - krzyknął Wilson. - Nic ci nie jest?
- Wychodź - odpowiedział Denton. - Zaraz wszystko będzie jasne.
Zrobili, co kazał. Słyszałem, jak się ruszają, wychodzą z krzaków i wołają do niego z równo przystrzyżonego trawnika pana Marconego.
- Teraz - powiedziałem. - Nie potknij się, bo przysięgam na Boga, że raczej rozwalę ci łeb przez nieporozumienie, niż dam się wziąć na jakąś sztuczkę i zabić.
- Może powinieneś zabezpieczyć broń - podsunął Denton. - Bo jeśli mnie zabijesz, nie wyjdziesz stąd żywy.
Nie cierpię, kiedy zły ma rację. Wolałem zaryzykować, że odstrzelę Dentonowi łeb i nie zabezpieczyłem broni. Przerzuciłem sobie wilczy pas przez ramię, znów złapałem Dentona za kołnierz i rozkazałem:
- Idź.
Poszedł. Wyszliśmy z głębokiego cienia zarośli na światło. Zatrzymałem się na krawędzi cienia, mając za plecami pień drzewa, a Dentona pomiędzy sobą a pozostałą trójką. Stali rozrzuceni w półokręgu, w odległości dziesięciu metrów, a każde z nich miało rewolwer. Musiałby być diabłem, a nie strzelcem ten, kto trafiłby mnie, kiedy przed sobą miałem szeroką, masywną postać Dentona, a za plecami cień, ale nie ryzykowałem. Przykucnąłem za nim, wystawiając tylko krawędź twarzy i jedno oko. W ten sposób przynajmniej, jak mnie zastrzelą, pomyślałem, nawet nie poczuję.
- A, cześć chłopaki - zacząłem niezbyt przekonująco. - Mam waszego szefa. Odłóżcie broń, zdejmijcie pasy i odsuńcie się od nich grzecznie i powoli, bo go zabiję.
Jakaś część mojego umysłu, pewnie ta bystrzejsza, naburmuszyła się, widząc, co wyprawiam, i zaczęła wyliczać szereg federalnych i stanowych praw, które właśnie łamałem z trzaskiem, biorąc na zakładnika funkcjonariusza Federalnego Biura Śledczego, grożąc mu śmiercią i usiłując wziąć na zakładników troje następnych. Przy dziesiątym złamanym prawie zaprzestałem wyliczania i już tylko obserwowałem reakcje hexenwolfów.
- Do diabła z tobą - warknęła Benn. Ta srebrnowłosa młoda kobieta rzuciła rewolwer i rozerwała bluzkę, ukazując tors imponujący pod wieloma względami, a także pas z wilczej skóry. - Sama przegryzę ci twoje pieprzone gardło.
- Deborah - powiedział Denton z napięciem. - Przestań, proszę.
- Na co czekasz, suko - warknął Harris. Jego wielkie odstające uszy tworzyły półksiężyce cieni po bokach głowy. - Denton to kupuje i wszyscy mamy awans. Cholera, mag cię pewnie zastrzeli, jak przyjdzie co do czego.
Benn skoczyła na Harrisa, wyciągając rozcapierzone dłonie, jakby go chciała udusić.
- Zamknąć się - rzuciłem. - Wy tam odłożyć broń, oboje. Natychmiast.
Harris szydził:
- Nie zrobisz tego, Dresden. Nie masz jaj.
- Roger - powiedział Denton bardzo spokojnie - jesteś idiotą. Facet nie ma wyjścia. Już. Odłożyć broń.
Zamrugałem zdumiony tym nieoczekiwanym wsparciem. Natychmiast zrodziło się we mnie podejrzenie. To, że ja straciłem Marconego z oczu, nie oznaczało, że on stracił rozum. Gdzie on był? Czaił się gdzieś, celując we mnie ze swojej strzelby? Rozejrzałem się w poszukiwaniu czerwonych plamek światła.
- Racja - poparłem stwierdzenie Dentona. - Jesteś idiotą. Rzuć broń. Ty Wilson też - dodałem, zerkając na otyłego agenta. - Ty i Benn macie zdjąć pasy. Zostawcie je na ziemi.
- Wykonać - rzucił Denton, a ja zacząłem się coraz bardziej denerwować. Rozluźnił się, nie protestował. Jego głos brzmiał mocno, pewnie, niewzruszenie. Stado Dentona posłuchało go, acz niechętnie. Benn rzuciła na ziemię pas takim gestem, jakim Scrooge rzuciłby naszyjnik z brylantów, z widocznym bólem. Wilson mruknął coś, rozpinając pas. Niepodtrzymywany brzuch opadł mu niżej. Pas wylądował na ziemi koło rewolweru. Harris patrzył na mnie z wściekłością, ale i on opuścił broń.
- Teraz krok do tyłu. Wszyscy.
- Tak - potwierdził Denton. - Harris, Wilson, krok do tyłu, w te drzewa. Przynieście to, co tam zostawiliśmy.
- Ej, o czym ty u diabła mówisz? - spytałem. - Niech nikt się nie rusza.
Harris i Wilson uśmiechając się ironicznie, ruszyli w stronę drzew.
- Wracać!
- Żeby zacząć do nich strzelać, panie Dresden - powiedział Denton - będziesz musiał przestać mierzyć we mnie. Kiedy to zrobisz, chyba uda mi się dosięgnąć twojej broni i zaczniemy walczyć. Jesteś sprytny i inteligentny, ale również ranny. Nie sądzę, żebyś był w stanie pokonać mnie w walce wręcz.
Spoglądałem to na tamtych dwóch, to na Dentona.
- Do ciężkiej cholery - zakląłem - o co ci właściwie chodzi, Denton? Jeśli to ma być jakiś żart, to wcale nie jest śmieszny, a ty nie dożyjesz chwili, żeby tego pożałować.
- Jestem z FBI. Nie robię sobie żartów, panie Dresden, to nie w moim stylu.
Zakląłem cicho. Widok ust Dentona rozciągających się w uśmiechu był nie do zniesienia.
- Dlaczego? - spytałem go. - Dlaczego wszedłeś w ten interes z pasami? Dlaczego to robisz?
Denton chciał wzruszyć ramionami, ale najwyraźniej się rozmyślił.
- Przez tyle lat patrzyłem, jak Marcone i jemu podobni drwią sobie z prawa. Widziałem ludzi skrzywdzonych przez niego, widziałem ich śmierć i nędzę. Zmęczyło mnie przyglądanie się. Postanowiłem go powstrzymać. I takich jak on.
- Zabijając ich - powiedziałem.
- Została mi dana moc i użyłem jej.
- Kto dał ci prawo decydować o ich życiu?
- Kto im dał prawo zabijać? - spytał Denton. - Mam stać z boku i pozwalać im na rzeź, skoro mogę ich powstrzymać, co, Dresden? Mam moc i moim obowiązkiem jest jej użyć.
Na te słowa przebiegł mnie dreszcz. Były to celne uwagi.
- A inni ludzie? Niewinni, którzy zginęli?
Denton zawahał się.
- To nieszczęście - odpowiedział cicho. - Wypadek. Tego nie chciałem.
- Te pasy dają ci nie tylko futro, Denton. One zmieniają twój sposób myślenia, twój sposób działania.
- Panuję nad moimi ludźmi - zaczął Denton.
- Tak jak w zeszłym miesiącu? - spytałem.
Przełknął ślinę i nie powiedział nic.
- Wiedziałeś, prawda? Wiedziałeś, że się zorientowałem. To dlatego wysłałeś mnie do warsztatu Pełnia Księżyca.
Żyła na jego czole pulsowała.
- Po tych morderstwach dostałem ostrzeżenie od władz. Od czegoś w rodzaju magicznej policji, Białej Rady. Powiedziano mi, że dla nich pracujesz.
O mało się nie roześmiałem.
- No tak, w każdym razie powiedziano ci część prawdy, Denton. To dlatego zniszczyłeś krąg MacFinna, prawda? Potrzebowałeś jelenia, więc wypuściłeś MacFinna, bo wiedziałeś, że Rada będzie go podejrzewać. Uliczne Wilki dla glin i MacFinn dla Rady.
Denton prychnął.
- Konieczne ofiary. Była robota do zrobienia, Dresden.
- Ach tak? Jako jedna z wyżej wymienionych ofiar, nie zgadzam się z tobą - powiedziałem. - Do diabła z prawem, tak? Z tego, co mówisz wynika, że sam się stawiasz ponad prawem. Jak Marcone.
Denton znów zesztywniał i lekko zwrócił głowę w moją stronę, jakby słuchał. Naciskałem twardo, rozpaczliwie chcąc dotrzeć do niego. Gdyby mi się to udało, poradziłbym sobie z całą sytuacją.
- Te pasy, człowieku, ta moc, którą ci dano, to wszystko jest złe. Nie potrafisz nad tym panować. Uderza ci do głowy i przestajesz jasno myśleć. Skończ z tym. Jeszcze się możesz wycofać, możesz postąpić właściwie. Daj spokój, Denton, nie zaprzepaszczaj wszystkiego, o co walczyłeś przez tyle lat. Są lepsze sposoby.
Denton milczał przez dłuższą chwilę. Harris i Wilson zniknęli w kręgu gęstych sosen. Benn przyglądała się nam błyszczącymi oczami, jej ciało w świetle księżyca było napięte i zwarte, piękne piersi unosiły się w rytm oddechu, co mnie dekoncentrowało. Wędrowała wzrokiem od nas do leżącego na ziemi pasa i z powrotem.
- Spójrz na nią - powiedziałem. - Te pasy są jak narkotyk. Czy ona zawsze taka była? Czy Wilson i Harris byli tacy, jacy są teraz? Zamieniacie się w potwory, człowieku. Musicie z tego wyjść. Zanim będzie za późno.
Denton przymknął oczy, pokręcił głową.
- Jest pan przyzwoitym człowiekiem, panie Dresden. Ale nie ma pan pojęcia, jak to wszystko działa. Przykro mi, że stanął mi pan na drodze. Otworzył oczy. - Konieczne ofiary.
- Cholera - powiedziałem. - Nie widzisz, że nic ci to nie da? Nawet jeśli uda ci się sprzątnąć tu wszystkich, Murphy i tak dojdzie, co tu się stało.
Denton zerknął na mnie i powtórzył jak mantrę:
- Konieczne ofiary.
Przełknąłem ślinę, czując nagły chłód. Przeraził mnie sposób, w jaki Denton wypowiedział te słowa, w gruncie rzeczy bardzo spokojnie i z rozwagą. Nie było w nim cienia zwątpienia, choć przecież powinien odczuwać lęk. Tylko głupcy i szaleńcy przejawiają ten rodzaj pewności. A jak już wcześniej stwierdziłem, Denton głupcem nie był.
Spomiędzy drzew wyłonili się Harris i Wilson, taszcząc coś między sobą. Człowieka w worku na głowie, ze związanymi rękami i nogami. Harris przykładał mu do szyi nóż, w miejscu, gdzie zaczynał się worek, wyglądający na poszewkę poduszki. Odstające uszy i pryszcze na twarzy stanowiły rażący kontrast z arogancką biegłością, z jaką posługiwał się nożem.
- Niech cię szlag - powiedziałem cicho.
Denton nie odpowiedział. Oczy Benn połyskiwały jasno w blasku księżyca. Nie było w nich nic poza żądzą i głodem.
Dwaj agenci donieśli więźnia na miejsce i Wilson puścił jego nogi. Harris trzymał nóż w pogotowiu, kiedy ten drugi zaczął zdejmować worek. Wyraźnie widziałem, że więzień ma rękę w gipsie.
Twarz Murphy była blada, jej jasne włosy srebrzyły się w świetle księżyca. Usta miała zakneblowane lub zalepione taśmą izolacyjną, jedno z dwojga, krew ciekła jej z nosa, nad jednym okiem miała fioletowy siniec. Zamrugała i wierzgnęła, chcąc kopnąć Wilsona. Ze związanymi nogami było to bezskuteczne, a kiedy Harris warknął i przycisnął jej nóż do gardła, znieruchomiała. Jej oczy miotały wściekłe spojrzenia na Harrisa i Wilsona. Potem spoczęły na mnie i zrobiły się okrągłe.
- Zabij mnie, Dresden - powiedział Denton spokojnie - a Harris poderżnie pani porucznik gardło. Benn i Wilson złapią swoje rewolwery i prawdopodobnie cię zastrzelą. Potem pozabijają wszystkie wilki, które ze sobą przyprowadziłeś jako swoich pomocników. Nawet gdyby ci się udało najpierw nas wszystkich wykończyć, Murphy i tak będzie martwa, a ty będziesz trzymał w ręku broń, z której zabito czworo agentów FBI.
- Ty skurwysynu - powiedziałem. - Ty zimny skurwysynu.
- Konieczne ofiary, panie Dresden - odparł Denton, ale już nie tym spokojnym tonem. Tym razem wypowiedział to z jakąś przerażającą, lubieżną rozkoszą, smakując słowa. - Rzuć broń.
- Nie - odpowiedziałem. - Nie mam zamiaru.
Przecież nie zabiłby innego funkcjonariusza. A może by zabił?
- Więc Murphy zginie - stwierdził Denton. - Harris.
Rudy agent pochylił ramiona. Murphy spróbowała krzyknąć przez knebel. Ja krzyknąłem i skierowałem lufę na Harrisa.
Denton walnął mnie łokciem w żołądek, a pięścią w nos, aż przed oczami zobaczyłem morze gwiazd. Rewolwer wypalił w powietrze, ale Denton wytrącił mi go z ręki i wymierzył cios w szyję. Padłem na ziemię, nie mogąc złapać tchu ani się poruszyć.
Denton schylił się po rewolwer.
- Trzeba było mnie zabić, kiedy miał pan okazję, panie Dresden, zamiast prawić morały.
Wycelował we mnie, a ja patrzyłem, jak jego wargi powoli wykrzywiają się w żarłocznym uśmiechu.
- Piękny dziś mamy księżyc - powiedział. - To mi przypomina pewną historię. Jak to szło...?
Próbowałem powiedzieć mu, gdzie sobie może wsadzić księżyc i swoją historię, ale wydałem z siebie tylko zduszony jęk. Wciąż nie mogłem się ruszyć. Za bardzo bolało.
Denton odwiódł spust, wycelował lufę w moje lewe oko i powiedział:
- Aha, już mam: „I chuchnę. I dmuchnę. I rozwalę twój domek”. Żegnaj, magu.
Śmierć z dziecięcej rymowanki. Niech to szlag.
Wycelowana w moją twarz lufa rewolweru Dentona wydawała się większa i głębsza niż dług narodowy. Błyskał na mnie szarymi oczami, przez które przemknęła decyzja pociągnięcia za spust. Zanim zdążył to zrobić, twardo spojrzałem mu w oczy, pochylając się w jego kierunku. W skroniach poczułem nagły ból i spętałem Dentona spojrzeniem w głąb duszy.
Miałem wrażenie pędu, jak zwykle w takich okolicznościach, odczucie ruchu w przód i w dół, jakby wciągał mnie wir. To odczucie niosło mnie w głąb umysłu Dentona. Na chwilę ogarnęły mnie wątpliwości, czy nie lepiej dać się zabić, zamiast zgłębiać tajniki jego duszy.
Nie potrafię dokładnie opisać, co tam ujrzałem. Trzeba wyobrazić sobie piękną klasyczną budowlę, jak Partenon czy Monticello. O wyważonych proporcjach, bezpieczną i pewną. Trzeba dodać błękitne niebo w górze, zieloną trawę dokoła, pierzaste, białe obłoki, kwiaty i bawiące się, biegające dzieci.
Teraz trzeba nałożyć na ten obraz parę setek lat męki i łez. Rozmyć krawędzie, zaokrąglić rogi, poplamić, pokryć kurzem niesionym przez wiatr. Błękitne niebo niech przesłoni brunatny smog. Trawę niech zagłuszą chwasty. Niech kwiaty zwiędną, niech zostaną tylko suche badyle. Niech chłopcy dorosną i staną się nędznymi pijaczkami o twarzach przeżartych rozpaczą, pogardą dla siebie i alkoholem. Niech dziewczynki wyrosną na zmęczone, znudzone dziwki o złych twarzach i zimnych, wyrachowanych oczach. Niech w pięknym niegdyś miejscu zapanuje wściekłość i samotność, a ludzie niech krążą wokół jak wygłodniałe koty, bojąc się własnego cienia i oczekując ciosu.
Przy wszystkich tych trudach i znojach świata ktoś jeszcze stał na straży prawa. A potem trzeba pokryć wszystko grubą warstwą czarnego, bagiennego szlamu, który smrodem zwabia tylko muchy. Trzeba go rozsmarować po wszystkim, by uwydatnić brud, rozkład i rozpacz, by upadek sięgnął dna. Szlam dodaje mocy, ale i goryczy. To zgnilizna fizyczna i moralna. Wszystko naraz.
Taka była dusza Dentona. Dobry człowiek, zmęczony upływem lat i zatruty mocą, która nim owładnęła, aż wreszcie ten dobry człowiek został pogrzebany i pozostał tylko brud i rozkład. Człowiek, którym był niegdyś, od dawna nie istniał, pozostało tylko gorzkie wspomnienie, uwidaczniające całą głębię jego upadku.
Rozumiałem ból i gniew Dentona, rozumiałem, jak to się stało, że ciemna moc, którą posiadł, pchnęła go do ostateczności. Zobaczyłem Dentona klęczącego u stóp kogoś, kto wręczał mu pas z wilczej skóry. Po chwili ten obraz zniknął. Poznawszy Dentona takiego, jakim był kiedyś, pojąłem, jaką bestią się stał. Zrozumiałem okrucieństwo, głód i żarłoczność.
Poczułem łzy na policzkach, a po plecach przeszło mi gwałtowne drżenie. Mogłem współczuć Dentonowi i innym, jednak teraz, bardziej niż kiedykolwiek, śmiertelnie mnie przerażali. Przez spojrzenie w głąb duszy zyskałem trochę na czasie, ale czy to wystarczy, by powstrzymać Dentona przed zastrzeleniem mnie?
Gdy spojrzenie w głąb duszy dobiegło końca i byliśmy wolni, Denton nadal wpatrywał się we mnie. Nie zniósł dobrze tego, co zobaczył w mojej duszy. Twarz mu zbladła, ręka trzymająca rewolwer trzęsła się, lufa zataczała kręgi. Uniósł drugą dłoń, żeby otrzeć z twarzy kropelki zimnego potu.
- Nie - odezwał się. - Nie, magu - uniósł rewolwer - nie wierzę w piekło. Nie puszczę cię.
I wrzasnął, ile sił w płucach:
- Nie puszczę cię!
Napiąłem mięśnie, przygotowując się do beznadziejnej próby uchylenia się przed pędzącą kulą.
- Owszem - powiedziałem spokojnym tonem. - Puścisz mnie.
Na samym środku jego piersi pojawiła się jasnoczerwona plamka, radosna jak lampka na choince. Odwróciłem głowę i zobaczyłem Marconego nadchodzącego przez trawnik z bronią wycelowaną w Dentona, z Hendricksem u boku. Pachołki Dentona patrzyli na niego błyszczącymi, nieruchomymi oczami. Murphy leżała w trawie, stopami w moją stronę, więc nie widziałem jej twarzy i nie mogłem stwierdzić, w jakim jest stanie. Ogarnął mnie lęk o nią i bezsilna złość, że nie mogę jej pomóc.
- Marcone! - Denton wyprostował się, mrużąc oczy. - Ty podstępna szumowino.
Marcone cmoknął niezadowolony.
- Umowa była taka, że macie mi go dostarczyć żywego. Nie zabijać. Na dodatek powinniście się zastanowić, czy rozsądnie jest użyć swojej własnej broni. Niech MacFinn go zabije, jak się pojawi.
- Jeśli się pojawi - burknął Denton.
- Moi zwiadowcy donieśli mi, że zwierzęta, z którymi ich wysłałem, oszalały ze strachu jakieś dwie minuty temu, o pięć kilometrów stąd na zachód - oznajmił Marcone. - Myślę, że przybycie tu nie zajmie mu wiele czasu, panie Denton.
Uśmiechnął się szeroko, ale wzrok miał zimny.
- A teraz czy możemy zaprzestać waśni i dokończyć interesy? - Marcone opuścił strzelbę i wyłączył laserową lunetę.
Denton przeniósł wzrok ze mnie na Marconego. Dostrzegłem w jego oczach narastający mrok, gotów wydobyć się na zewnątrz.
- Marcone - powiedziałem. - Po prostu go zastrzel, natychmiast.
- Myślę, że obaj mamy dość pańskich ambicji, by dzielić i rządzić, panie Dresden - przemawiał Marcone znudzonym tonem. - Został pan zwyciężony. Niech pan to przyjmie z godnością.
Denton trzymał rewolwer wymierzony w moją głowę, a po twarzy rozlewał mu się uśmiech. Podniosłem alarmująco głos:
- Mówię poważnie, John, naprawdę. Ty nic nie wiesz. To wszystko jest po to, żeby mogli zabić ciebie.
- Cóż za wulgarna insynuacja - powiedział Marcone. - Agencie Denton, jest parę szczegółów, których musimy dopilnować. Proszę opuścić broń i zajmijmy się nimi.
- Nie sądzę - powiedział Denton, po czym wycelował w Hendricksa i pociągnął za spust. Nie dało się określić, ile strzałów oddał, bo zlały się w jeden ogłuszający huk.
Hendricks odskoczył na piętach, a siła kul walących w niego odrzuciła go w tył. Nie miał czasu się skrzywić, a co dopiero krzyknąć, i padł jak ścięte drzewo. Ziemia zadrżała pod ciężarem jego ciała.
Marcone chciał unieść strzelbę, ale Wilson i Harris rzucili mu się na plecy i pociągnęli na ziemię, okładając pięściami. Wił się jak węgorz i nawet udało mu się oswobodzić, ale wtedy Denton zastąpił mu drogę i przytknął lufę do twarzy.
- Dość tego - powiedział schrypniętym głosem. - Weźcie ich wszystkich i wrzućcie do jamy. MacFinn będzie tu za chwilę.
Wykorzystałem moment, żeby spróbować umknąć niepostrzeżenie na czworakach, ale zatrzymała mnie para gołych, muskularnych, kobiecych nóg. Spojrzałem w górę, na imponujący tors o nagich piersiach, otoczony pasem z wilczej skóry, i na twarz, w której dominowały oczy, niesamowite, pozbawione śladu wszelkich uczuć. Benn z sadystycznym uśmiechem oparła stopę o moje ranne ramię i mocnym kopnięciem rzuciła mnie na ziemię. Ciało przeszył mi potworny ból, zwinąłem się w męce. Pamiętam, że ciągnęli mnie po ziemi. Znaleźliśmy się w kręgu sosen i pamiętam swoją myśl, że żaden dźwięk się stąd nie przedostanie, stłumiony przez gęste gałęzie pokryte szpilkami, przez drzewa otaczające posiadłość i przez wysoki kamienny mur. Strzały na przykład mogą być w ogóle niesłyszalne na zewnątrz. To była ostatnia jasna myśl, bo później ból rozerwał mi ramię.
Następna rzecz, jaką pamiętam: ktoś mną rzucił. Spadałem prosto w dół, zgodnie z bezlitosnym prawem ciążenia, i po krótkiej chwili uderzyłem o powierzchnię wody. Miała zaledwie piętnaście czy dwadzieścia centymetrów głębokości, a pod spodem znajdował się skotłowany, miękki muł. Przez chwilę zrobiło mi się żal mojego skórzanego płaszcza, ale zaraz poszedłem pod wodę, ręce ugrzęzły mi w mule i tak już zostały. Zimna woda zabulgotała mi przy twarzy i nawet przyjemnie koiła ból w ramieniu.
Ktoś chwycił mnie za kołnierz, wyciągnął z wody i posadził. Czyjeś ręce podtrzymywały mnie, więc siedziałem tak z bolącym ramieniem i młynem w głowie, dopóki mogłem spojrzeć, kto to taki.
Murphy przyklękła na jedno kolano w wodzie koło mnie i przygładziła mi do tyłu mokre włosy.
- Dresden - powiedziała. - W porządku?
Rozejrzałem się dokoła. Siedziałem na dnie ogromnego dołu, głębokiego na jakieś sześć metrów i szerokiego na dwanaście. Na dnie zalegała mulista woda, prawdopodobnie deszczowa, a księżyc srebrzył jej powierzchnię. Dokładnie nad środkiem dołu, jakieś dwanaście metrów nad sobą ujrzałem platformę z desek, stanowisko myśliwskie, zawieszone na linach rozciągniętych między sosnami. Na tle księżyca i chmur rysowały się wierzchołki drzew.
- Dresden - odezwała się znów Murphy - nic ci nie jest?
- Żyję - odpowiedziałem i przypatrywałem jej się przez chwilę. - Myślałem, że cię zabili.
Jej błękitne oczy rozjarzyły się na moment. Włosy miała potargane, dżinsy i flanelową koszulę przesiąknięte wodą i błotem. Drżała z zimna.
- Też tak myślałam. Ale przestali, jak tylko Denton cię pokonał i wrzucili mnie tutaj. Nie rozumiem, dlaczego sami nie dokończą dzieła, tylko zostawiają to dla MacFinna.
Skrzywiłem się.
- Próbują zatrzeć ślady przed Białą Radą - wyjaśniłem. - Denton chce, żeby wina za wszystkie morderstwa spadła na MacFinna. Myślę, że mu się nie uda.
- Zawsze jak się z tobą zadaję, kończę w jakimś miłym miejscu, Dresden.
- Byłaś związana - zauważyłem. - Jak się uwolniłaś?
- Miała pomoc - powiedział ktoś niewyraźnie, niskim głosem.
Odwróciłem głowę i zobaczyłem gołą, brudną Terę West, która siedziała oparta o błotnistą ścianę dołu. Wokół niej leżało pięć przemokniętych, nieruchomych kształtów, Alfa w postaci wilków. Tera trzymała ich łby na kolanach, nad wodą. Z troską dotykała wszystkich po kolei, bardzo delikatnie. Jej bursztynowe oczy patrzyły ponuro.
- Nie rozumiem - powiedziałem. - Po co nas tu wpakowali? Marcone tak po prostu wykopał sobie wilczy dół na podwórku?
- Planował przetrzymać tu MacFinna do rana - odparła Tera. - Do czasu, kiedy będzie bezbronny.
- Zaraz, zaraz. - Murphy wpatrywała się we mnie z napięciem. - Mówisz, że Denton jest odpowiedzialny za wszystkie morderstwa? W ogóle wszystkie?
- W ten czy inny sposób, tak.
Opowiedziałem Murphy wszystko, co wiedziałem o Dentonie. O tym, jak dostał pasy dla siebie i swoich ludzi, jak utracił kontrolę nad mocą, która mu była dana, jak wrabiał Uliczne Wilki, a potem MacFinna w morderstwa.
Murphy rzuciła wiązkę soczystych przekleństw.
- To jest to, czego mi brakowało. Cholera. Nic dziwnego, że Denton tak się zawziął, żeby cię odsunąć od sprawy. Teraz rozumiem, dlaczego za wszelką cenę chciał cię znaleźć po tym morderstwie w domu MacFinna. To dlatego tak się szybko zjawił. On wiedział, że ktoś został zabity.
Nad nami rozległy się krzyki. Spojrzeliśmy w górę i ujrzeliśmy Marconego zwisającego nad krawędzią dołu. Wisiał bezwładnie na linie, oczy miał zamknięte. Kilkoma szarpnięciami liny został podciągnięty do góry, aż jego opuszczona głowa uderzyła od spodu o deski platformy. Tak go zostawiono.
- A to ki diabeł? - spytała Murphy łagodnie.
- Przynęta - odpowiedziałem. Na chwilę zamknąłem oczy. - Denton powiesił go tu jako przynętę dla MacFinna. Loup-garou podchodzi, skacze na Marconego, a wtedy Denton przecina linę i zrzuca MacFinna tutaj.
- Na nas - powiedziała Murphy cicho. Poczułem, że trzęsie się coraz bardziej. - O Boże, Harry.
- Denton albo ktoś z jego ludzi musi mieć przygotowane srebrne kule - kontynuowałem. - Czekają, aż MacFinn nas pozarzyna, a potem strzelają do niego z góry.
Rzuciłem okiem na krawędź dołu.
- Całkiem dobry plan.
- Co możemy zrobić? - spytała Murphy. Objęła się ramionami, bardzo mocno.
Pokręciłem głową.
- Nie wiem.
- Nic - cicho odpowiedziała Tera.
Oboje z Murphy spojrzeliśmy na nią. Jeden z Alfy, chyba Billy, podniósł się, spróbował usiąść, ale zachwiał się i upadł. Przynajmniej jednak był w stanie utrzymać łeb nad wodą.
- Nic - powtórzyła Tera. - Przegraliśmy.
Zamknąłem oczy, starając się uporządkować myśli, zepchnąć w głąb ból i zmęczenie i ułożyć jakiś plan. Murphy oparła się o mnie, drżała, gips na jej ręce wciskał mi się w żebra. Rozchyliłem płaszcz, co było gestem czysto kurtuazyjnym, zważywszy, że czarna skóra nasiąkła wodą, i otoczyłem Murphy ramieniem. Zesztywniała, rzucając mi spojrzenie pełne urażonej godności, ale zaraz przycisnęła się do mnie pod płaszczem, najciaśniej jak mogła.
Po chwili przemówiła cichym, niepewnym głosem, tak różnym od swojego normalnego, rześkiego tonu.
- Przemyślałam pewne sprawy, Dresden, i doszłam do wniosku, że są wszelkie podstawy przypuszczać, że nie byłeś zamieszany w morderstwa.
Uśmiechnąłem się lekko.
- To naprawdę wielka rzecz, Murph. A czy to, co ci zrobił Denton, nie jest dla ciebie dowodem, że nie byłem zamieszany?
Na wpół uśmiechnęła się i pokręciła głową.
- Nie, Harry. To tylko znaczy, że on chce zabić ciebie i mnie. Oboje. Nie znaczy, że ufam we wszystko, co mówisz.
- On chce mojej śmierci, Murph. To powinno przemawiać na moją korzyść, prawda?
- Niezupełnie - odparła i rzuciła okiem na krawędź dołu. - Z tego, co wiem, Denton chce śmierci wszystkich. A ty mnie wciąż okłamujesz.
- Nieprawda, Murph - powiedziałem łagodnie. - Przysięgam.
- Nie mogę ci wierzyć na słowo, Harry - wyszeptała. - Zbyt wielu ludzi zginęło. Moich ludzi. Cywilów, których miałam chronić. Jedyny sposób, żeby mieć pewność, to wsadzić ludzi zamieszanych w to za kraty i spróbować wszystko pozbierać do kupy.
- Nie - powiedziałem. - Wszystkiego nie pozbierasz. I nie dasz rady wszystkiego udowodnić ani przedstawić w sądzie. Daj spokój. Znamy się tyle lat. Powinnaś już mi zaufać, prawda?
- Powinnam - przyznała Murphy. - Ale po tym, co widziałam, całą tę krew i śmierć... - Pokręciła głową. - Nie, Harry. Nikomu już nie mogę zaufać.
Prawie się uśmiechnęła, kończąc:
- Wciąż cię lubię, Dresden. Ale nie mogę ci ufać.
Chciałem odwzajemnić jej uśmiech, jednak moje odczucia były w zbyt wielkim zamęcie. Przede wszystkim ból. Ból fizyczny, ale i głębszy ból w sercu, niepokój zarówno o Murphy, jak i o naszą przyjaźń. Była taka samotna. Chciałem ją uratować, odsunąć od niej niebezpieczeństwo.
Splunęłaby mi w twarz, gdybym spróbował. Murphy nie należy do osób, które chcą być ratowane przed czymkolwiek. To, że przyjęła tę odrobinę ciepła, jaką dawał mój płaszcz, zaskoczyło mnie.
Rozejrzałem się dokładnie. Inni z Alfy doszli do siebie na tyle, żeby usiąść, ale najwyraźniej nie na tyle, żeby się poruszać. Tera po prostu siedziała, oparta o ścianę, zwyciężona i wyczerpana. Marcone zwisał z platformy wysoko nad moją głową, bez ruchu, choć wydawało mi się, że w pewnej chwili jęknął. Poczułem przypływ sympatii do niego. Mógł być ostatnim sukinsynem, ale nikt nie zasłużył na to, żeby dyndać jak przynęta na haku.
Alfa, Tera, Marcone, Murphy. Wszyscy znaleźli się tu przeze mnie. Z mojej winy byliśmy tutaj i czekaliśmy na śmierć. Carmichael, biedny frajer, również nie żył przeze mnie. Tak samo inni dobrzy gliniarze. A także Hendricks.
- Muszę się stąd wydostać - powiedziałem do Murphy. - Wyciągnij mnie stąd, a zobaczę, co się da zrobić.
Murphy odwróciła głowę w moją stronę.
- Masz na myśli... - Zamachała palcami zdrowej ręki w nieokreślonym, mistycznym geście.
Przytaknąłem. Wciąż miałem swojego asa w rękawie.
- Coś w tym rodzaju.
- Dobrze. Więc jak cię mamy stąd wydostać?
- Chcesz mi zaufać, Murph?
Zacisnęła szczęki.
- Nie wygląda na to, żebym miała wielki wybór, prawda?
Uśmiechnąłem się i wstałem, rozchlapując wodę.
- Może moglibyśmy trochę poryć w ścianie. Wykopać stopnie.
- Prawdopodobnie zastrzeliliby cię od razu, jak tylko byś wlazł na górę - powiedziała Murphy.
- Nie. Nie sądzę, żeby byli w pobliżu dołu, kiedy nadchodzi MacFinn. Są żądni krwi, ale nie głupi.
- A zatem - podsumowała Murphy - wszystko, czego potrzebujemy, to tylko wydobyć cię z tego dołu, a ty sam jeden zmierzysz się z bandą czterech uzbrojonych agentów FBI-wilkołaków i pobijesz ich w samą porę, żeby stanąć oko w oko z loup-garou, którego nie mogliśmy powstrzymać wcześniej, mając do dyspozycji te wszystkie twoje magiczne wynalazki i budynek pełen funkcjonariuszy policji.
- Otóż to - potwierdziłem.
Murphy spojrzała na mnie, wzruszyła ramionami i zaśmiała się wyzywająco. Również wstała, potrząsnęła głową, żeby odrzucić włosy z oczu i powiedziała:
- Chyba może być gorzej.
W tej chwili z góry, zza moich pleców doleciał jakiś cichy dźwięk. Murphy zamarła, spojrzała w górę, a jej oczy zrobiły się wprost niemożliwie okrągłe. Bardzo powoli odwróciłem głowę.
Na krawędzi dołu przysiadł loup-garou, wielki, żylasty, potężnie umięśniony i śmiertelnie groźny. W jego otwartym, spienionym pysku widać było rzędy zabójczych zębów. Ślepia błyskały krwawo w świetle księżyca, wbite w wiszącą postać Johnny’ego Marconego. Zadrżałem, co wywołało nieznaczny plusk wody, w której stałem. Bestia spojrzała w dół, na mój widok mrużąc ślepia w błyszczące szpary i wydając gardłowy, niski pomruk. Pazury rozorały twardą ziemię na krawędzi dołu, jakby to był piasek. Pamiętał mnie.
Serce omal mi nie wyskoczyło z piersi. Ten sam surowy, ostry, pierwotny lęk, który już czułem kiedyś, lęk, że rzuci się na mnie i pożre, wrócił i na chwilę przesłonił wszelkie inne myśli i plany.
- Musiałaś to powiedzieć - odezwałem się do Murphy słabo i bezbarwnie. - Zadowolona? Jest gorzej.
No dobra - powiedziałem głosem osłabłym ze strachu. - Jest źle. Jest bardzo, bardzo źle.
- Chciałabym mieć swój pistolet - oznajmiła Murphy rezolutnie. - Chciałabym, żebyśmy mieli więcej czasu, żeby omówić wszystko, Harry.
Zerknąłem na Terę. Jedno z Alfy, dziewczyna o mysich włosach, w wilczej postaci, wspierała się na niej, skamląc.
- Zamknij oczy - poradziła Tera łagodnie i przykryła ślepia małej wilczycy dłonią. Jej bursztynowe oczy spotkały się z moimi. Nie było w nich nadziei, nie było iskry życia.
Mieli umrzeć z mojego powodu. Niech to wszystko szlag, to nie w porządku. Nie zrobiłem nic aż tak głupiego. To nie w porządku, zajść tak daleko, tyle poświęcić i uzyskać tylko to, że pełza się w błocie jak jakiś robak. Jeszcze raz rozpaczliwie rozejrzałem się po dole, ale była to szatańsko prosta, absolutna pułapka, niedająca żadnych możliwości.
Mój wzrok powędrował w górę. Prosto w górę.
- Marcone! - zawołałem. - Johnie Marcone! Słyszysz mnie?
Bezwładna postać wisząca nade mną poruszyła się.
- Czego pan chce, panie Dresden?
- Możesz się ruszać? - spytałem.
Loup-garou warknął i zaczął krążyć wokół dołu, spoglądając płonącymi ślepiami to na nas na dnie, to na Marconego, zastanawiając się, kogo pierwszego rozszarpać.
- Ręką - potwierdził Marcone po chwili.
- Masz przy sobie ten nóż? Ten, który widziałem w warsztacie?
- Denton i jego ludzie przeszukali mnie i obawiam się, że go znaleźli - odpowiedział.
- Jasna cholera. Trzeba być żałosnym, głupim sukinsynem, żeby wchodzić w układy z Dentonem. Teraz wierzysz, że cały czas chciał cię zabić?
Postać w górze zaczęła podrygiwać i skręcać się na linie.
- Tak, już pan o tym wspominał w swoim ostatnim słowie, panie Dresden. Byłem tego w pełni świadomy - oświadczył oschle. - Ale może teraz będę miał szansę wnieść pewną poprawkę.
- Co robisz? - spytałem z oczami utkwionymi w loup-garou krążącego wokół dołu, starając się nie spuszczać z niego wzroku.
- Sięgam po nóż, którego nie znaleźli - odpowiedział Marcone. Mruknął i zobaczyłem błysk światła na gładkiej powierzchni.
- W ogóle o tym nie myśl - powiedziała cicho Murphy, podchodząc do mnie i spoglądając na Marconego. - Sam się odetnie, a nas zostawi, żebyśmy tu zgnili.
- Nie zdążymy zgnić - poprawiłem ją, ale pomyślałem, że ma rację.
Marcone zaczął się powoli obracać na linie, zwijając się, dopóki całe ciało nie wpadło w ruch wirowy. Zaczął spokojnie mówić:
- Czyż to nie ironia? Planowałem zaczekać na potwora na platformie i zwabić go do dołu. Są tu sieci przygotowane do rzucenia. Chciałem go przetrzymać do rana.
- Wiesz, że jest dokładnie pod tobą, co John? - dopytywałem się.
- Panie Dresden - odezwał się Marcone gniewnie - prosiłem już, żeby pan się tak do mnie nie zwracał.
- Wszystko jedno - powiedziałem, ale nie mogłem nie podziwiać niesłychanej odwagi tego człowieka, który przekomarzał się ze mną, wisząc w górze jak dojrzała brzoskwinia.
- Używam tego miejsca do załatwiania hałaśliwych spraw - powiedział Marcone. - Drzewa tłumią dźwięk. Nawet serii z karabinu nie słychać po drugiej stronie muru.
Nie przestawał się powoli obracać na linie, cień na tle księżyca i gwiazd.
- Cóż. To miłe - powiedziałem. - I obrzydliwe.
Loup-garou spojrzał w dół, na mnie, i warknął, a ja odruchowo cofnąłem się. Zatrzymała mnie błotnista ściana.
- Raczej tak - przyznał Marcone. - Ale konieczne.
- Czy jest cokolwiek, czego by się pan wstydził, Marcone?
- Oczywiście. Ale proszę nie myśleć, że zamierzam panu o tym opowiadać, dobrze? Teraz proszę być cicho z łaski swojej. Nie mogę się rozpraszać.
W tej chwili zobaczyłem, jak zgina i prostuje ramię. Metal przeciął powietrze i usłyszałem trzask jednej z lin podtrzymujących platformę.
Lina zwisła, a platforma razem z przywiązanym do niej Marconem zakołysała się. Marcone mruknął i zaczął szarpać swoją linę, aż ta podcięta pękła zupełnie i uwolniona przeleciała w jego kierunku, straciła pęd, po czym spadła. Prosto do dołu, pod moje nogi. Jeden koniec pozostawał przywiązany do platformy, teraz przechylonej na bok.
Gapiłem się z niedowierzaniem, a Murphy powiedziała:
- O cholera, zrobił to.
- Nie radziłbym czekać, panie Dresden - ponaglał Marcone. Obrócił głowę, żeby spojrzeć na loup-garou i zesztywniał. Bestia dreptała nerwowo na brzegu dołu. Czy zauważyła spadającą z góry linę?
Nadzieja uderzyła mi w piersi jak grom. Chwyciłem linę obiema rękami i zacząłem wspinać się po niej jak małpa, odpychając się nogami i przytrzymując zdrową ręką. Gdy znalazłem się na wysokości krawędzi dołu, zacząłem huśtać liną w przód i w tył, by nabrać rozpędu i móc zeskoczyć. Lina trzeszczała niebezpiecznie, a Marcone kołysał się, wciąż się pomału obracając.
- Dresden! - krzyknął nagle. -Uważaj!
Tak byłem zaabsorbowany ucieczką że przestałem zwracać uwagę na loup-garou. Kiedy odwróciłem głowę, zobaczyłem, że leci w moim kierunku. Widziałem płonące ślepia i jestem pewien, że mógłbym policzyć jego zęby, gdybym tylko chwilę poczekał. Nie poczekałem. Z jękiem wypuściłem z rąk linę i opadłem spory kawałek w dół, dopóki nie uchwyciłem jej znowu. Loup-garou poszybował nade mną jak ogromny, nieprzyzwoicie zwinny nietoperz i wylądował po drugiej stronie dołu, prawie bezszelestnie.
Chociaż palce mi osłabły, byłem zszokowany i przerażony, podjąłem swoją wspinaczkę znowu, kołysząc się rozpaczliwie. Loup-garou znów wbił we mnie ślepia, ale Marcone gwizdnął ostro, co odwróciło uwagę bestii. Wilk nastawił swoje niekształtne uszy w jego kierunku, w czym było coś dziwacznie psiego, a następnie warcząc, skoczył do przodu. Odbiłem się na linie, a Marcone podskoczył. Loup-garou minął go zaledwie o kilka centymetrów, jak mi się zdawało, ale nie czekałem, żeby to zobaczyć. Z okrzykiem rzuciłem się na krawędź dołu, tak daleko, jak tylko sięgała lina. Chybiłem, uderzyłem brzuchem, ale wryłem się palcami w ziemię, co uchroniło mnie od upadku. Prężyłem się i kopałem nogami, dysząc i postękując w desperacji. Udało mi się podsunąć o kilkanaście centymetrów, pomału wpełzłem na górę i wreszcie mogłem stanąć na nogi. Loup-garou wydał z siebie dźwięk, który można określić jedynie jako ryk wściekłości.
Z oddali dobiegły krzyki - Denton i jego sługusy musieli obserwować dół, pomyślałem, ale w tej chwili oni byli zaledwie drudzy w kolejności pod względem umiejętności budzenia zgrozy. Miałem ważniejsze sprawy na głowie.
Miałem kilka sekund, żeby przebiec na drugą stronę dołu, gdy bestia rzuci się na mnie. Musiałem tak to zorganizować, żeby dół znajdował się cały czas pomiędzy mną a loup-garou. Udało mi się tylko częściowo. Wylądował w miejscu, gdzie przed chwilą stałem, gdy ja znajdowałem się zaledwie o trzy metry od niego, dopiero przy sąsiednim boku dołu.
Lina zaczęła podrygiwać i z dołu wyłoniła się z gracją Tera, kucając koło mnie.
- Idź, magu - mruknęła. - Denton i pozostali zabiją nas wszystkich, jeśli nikt ich nie powstrzyma. Ja sobie poradzę z MacFinnem.
- Nie ma mowy - powiedziałem. - Nie możesz brać go na siebie.
- Ja go znam - odpowiedziała i miejsce jej zajęła wielka wilczyca o ciemnym futrze przyprószonym siwizną. Prychnęła i ruszyła w stronę loup-garou, który wspiął się na tylne łapy jak kot bawiący się myszą i puścił się pędem w jej kierunku.
Wtedy dostrzegłem różnicę pomiędzy Terą a Alfą, Terą a hexenwolfami Dentona, nawet między Terą a loup-garou. Tam gdzie oni byli szybcy, Tera była szybka i zwinna. Gdzie oni byli silni, ona była silna i elegancka. Przy niej wyglądali jak amatorzy. W niej było coś pierwotnego, dostrojonego do dzikiej przyrody w sposób dla nich nieosiągalny.
Kiedy loup-garou rzucił się na nią, zrobiła unik, szybka jak wiatr, podcięła mu przednie łapy, tak że stracił równowagę i zachwiał się. Kiedy się wyprostował i odwrócił do niej, ona była już dalej od dołu, warcząc wyzywająco. Popędził za nią nieczuły i wściekły.
Padł strzał i kula utkwiła w jednym z drzew za mną. Usłyszałem głos Benn recytującej w zapamiętaniu jakieś słowa, które przeszły w zwierzęcy pomruk. Zbliżał się Denton i inni. Najwyższy czas skorzystać z ostatniej możliwości, z tej, z której wcale nie chciałem skorzystać. Nie wiedziałem, co może z tego wyniknąć, ale nie miałem wyboru.
Wsunąłem dłonie pod koszulę i dotknąłem wilczego pasa, który zabrałem agentowi Harrisowi w alejce za warsztatem Pełnia Księżyca.
Pod palcami poczułem wibrację, ciepło i swoiste życie. Skierowałem tam całą posiadaną moc i siłę. Zamknąłem oczy i pozwoliłem, by spłynęła we mnie mroczna, dzika moc, zmieszana ze strachem, bólem i znużeniem, które miałem w sobie. To było łatwe. Łatwiejsze od wszelkiej magii, jaką do tej pory czyniłem. Przepełniała mnie chęć i gotowość, która wsączała się we mnie, usuwając ból i zmęczenie, a ich miejsce zajęła sama siła i dzikość. Moc.
- Lupus - wyszeptałem. - Lupus, lupara, luperoso.
To wystarczyło, by zaszła przemiana. Dokonała się niezauważenie. Gdy ponownie otworzyłem oczy, wszystko było tak proste, jak powinno być, właściwe w sensie tak podstawowym i głębokim, że zdumiałem się, czemu nigdy wcześniej mi tego nie brakowało.
Wzrok miałem ostry i czysty, mogłem policzyć włosy na łbie wilczycy przyglądającej mi się z odległości kilku metrów. Słyszałem bicie jej serca, nieustający ruch powietrza, ciężkie oddechy innych agentów między drzewami, zbliżających się jak wielkie, niezgrabne krowy. Gdyby w tej chwili słońce rozbłysło na niebie, nie mógłbym widzieć wyraźniej wspaniałych odcieni błękitu i zieleni, kasztanowego brązu i czerwieni. To chyba Bóg umoczył pędzel w zmierzchu późnego lata i zamalował ciemność kolorami.
Rozchyliłem wargi w bezgłośnym śmiechu i poczułem pod językiem gładkie, ostre kły. Co za piękna noc. W powietrzu czułem zapach krwi, słyszałem swoich wrogów, których miałem zabić, ogarniało mnie takie samo pragnienie, jakie i oni mieli w sercach. To było doskonałe.
Benn wyłoniła się spomiędzy drzew pierwsza, szybka i silna, ale niezgrabna, niecierpliwa i głupia. Wyczuwałem jej podniecenie, o bez mała erotycznym nasyceniu. Spodziewała się łatwej zdobyczy, szybkiego skoku na niezgrabną, dwunożną istotę i tryskającego strumienia gorącej krwi. Nie sprawiłem jej tej przyjemności. Kiedy wyszła zza drzew, skoczyłem jej do gardła tak szybko, że nawet się nie spostrzegła. Szybkie szarpnięcie, gorąca krew i zawyła z bólu i przerażenia, rzucając się w bok.
Głupia suka. Nie dosięgłem serca, ale ciężko ją zraniłem. Próbowała uciekać, kiedy dwa ugryzienia przerwały jej ścięgna. Padła na ziemię, bezradna i przerażona. Moje ciało przeszedł dreszcz dzikiego podniecenia. Suka była teraz moja. Miała żyć lub ginąć, zgodnie z moją wolą. Gdy to sobie uświadomiłem, przepełniło mnie takie poczucie mocy, że mógłbym ulecieć do gwiazd i księżyca w srebrnej chwale. Pokonani należą do zwycięzcy. Jej krew, jej życie było moją własnością i tak właśnie powinno być. Postąpiłem do przodu, aby z nią skończyć.
Usłyszałem oddech i z zarośli wypadł Wilson w wilczej postaci. Uskoczyłem przed nim z łatwością. Ranna Benn zawarczała na niego i kłapnęła zębami na oślep. Wilson, tracąc panowanie, dopadł jej z furią i zatopił kły w jej gardle. W świetle księżyca krew była czarna i gęsta, roztaczała odurzający zapach, od którego zatoczyłem się jak pijany. Ślina gromadziła mi się w ustach i czując woń krwi tej suki, pragnąłem sam skoczyć na nią i rozedrzeć ją, gdy wydała z siebie przedśmiertny skowyt.
- Te wilki! - darł się Harris. - Wydostały się! Dopadły Benn!
W panice miotał się między drzewami, z bronią gotową do strzału, a jego wielkie odstające uszy wydawały się całkowicie bezużyteczne. Zaczął strzelać do Wilsona, który puścił gardło Benn. Pierwsza kula zmiażdżyła mu lewą przednią łapę. Druga i trzecia ugodziły w pierś. Wilk Wilson zachwiał się i zawył w nagłej męce. Zwinął się i wyprężył, sięgając łapami do brzucha i nagle na jego miejscu znalazł się łysiejący, otyły mężczyzna, leżący na ziemi koło martwej wilczycy. Marynarkę miał rozchyloną, koszulę rozpiętą, a pod spodem widać było odpięty pas z wilczej skóry. Z ust Wilsona sączyła się krew, zalewając go całego.
- Do jasnej... - wydyszał Harris, podchodząc bliżej z uniesionym rewolwerem, dopóki nie spostrzegł, co zrobił.
- George? O Boże. O Boże, myślałem, że jesteś jednym z tamtych. Co do cholery...
Agent Wilson nie odpowiedział rudemu chłopakowi. Po prostu wyciągnął swój rewolwer spod marynarki i zaczął strzelać.
W ludzkiej postaci nie widzieli się dobrze po ciemku, pomyślałem. Obaj zaczęli pluć ogniem. Zapach krwi w powietrzu stał się intensywniejszy, mieszając się z ostrą, gryzącą wonią prochu. Obaj leżeli na ziemi, w którą wsiąkała ich krew. Poczułem, że obnażam zęby w uśmiechu w kolejnym przypływie satysfakcji. Idioci. Nie zdawali sobie sprawy, z kim mają do czynienia. To przez nich moje życie było podłe, tak samo jak życie tylu innych. Dostali to, na co zasłużyli. Co prawda, jeszcze lepiej by było, gdybym to ja sam rozszarpał im gardła.
Ale, pomyślałem, jest jeszcze Denton, z którym muszę się rozliczyć. Ta myśl uradowała mnie. Ruszyłem w zarośla zapolować na ostatniego z nich. Serce mi waliło z podniecenia, rozluźniłem się i wtopiłem w noc, poszukując zdobyczy.
Natknąłem się na Dentona poza kręgiem drzew. Stał w świetle księżyca, przybrawszy właściwy kształt, jedyny prawdziwy kształt. Księżyc rozjaśniał cienie na jego sierści i sprawiał, że ślepia mu lśniły. Był mocno zbudowany, podobnie jak jego dwunożna postać, wyglądał na szybkiego i silnego. W jego oczach pałały żądza krwi i gniew, i narastająca moc, taka sama jak moja. Staliśmy naprzeciw siebie, była w tym jakaś radość i roześmiałbym się, gdybym potrafił.
Z mojej piersi wydobył się pomruk jak muzyka, kiedy rzuciłem się na niego. Spletliśmy się w kłąb ciemnego futra, szarpiących pazurów i kąsających zębów. On był silniejszy, ale ja szybszy. Walka toczyła się w ciszy, bez żadnego zbędnego tchnienia.
Skaleczyłem mu ucho i poczułem w ustach jego krew. Podziałała jak narkotyk, wyzwoliła we mnie wściekłość i moc, jakiej dotychczas nie zaznałem. Rzuciłem się na niego znowu, a moja zaciekłość została nagrodzona piekącym bólem w przedniej łapie. Purpurowoczarna krew zalśniła w blasku księżyca na kłach Dentona.
Rozdzieliliśmy się i zaczęliśmy się okrążać, wypatrując słabości, nie spuszczając się nawzajem z oczu ani na moment. Śmiałem się cicho, a on odpowiadał mi tym samym. Zrozumiałem go i jednoczyłem się z nim w mocy, którą odnalazł. W tej chwili kochałem go, był mi bratem, więc zatęskniłem za tym, by chwycić jego gardło zębami i czuć, jak wypływa z niego cała krew. Toczyliśmy pierwotną walkę, przetrwać miał silniejszy. Tylko jeden z nas miał przeżyć, by znów biec, polować, zabijać, smakować gorącą krew. Drugi miał pozostać martwy i zimny na trawie. I to było dobre.
Poruszaliśmy się razem jak partnerzy w tańcu. Oczywiście zdawałem sobie niejasno sprawę, że gdzieś tam Tera w ten sam sposób tańczy z loup-garou, ale w tej chwili naprawdę nie miało to dla mnie znaczenia. Byli daleko i nie widziałem ich. Moja radość była tutaj.
Tańczyliśmy pod księżycem, gdy on pierwszy zmylił krok. Wykorzystałem to natychmiast, siłą barku powaliłem go na ziemię, potoczył się, a ja dosięgłem jego tylnej łapy i przegryzłem mu ścięgno. Zawył z wściekłości, ale usłyszałem w tym również strach. Stanął z powrotem na trzech łapach, przodem do mnie, a jego oczy pełne były potwornej wiedzy, tak samo jak moje. Obaj wiedzieliśmy, że to już koniec, że teraz tylko krew.
Zadrżałem. Tak. Tylko krew.
Jeszcze mógł się utrzymać naprzeciw mnie, jeszcze mógł mnie zranić, gdybym był głupi, ale nie byłem. Chciałem go zmęczyć, nacierałem na niego i zaraz się wycofywałem, a on musiał balansować ciałem, potykając się na trzech łapach. Gdy jego reakcje spowolniały, na próbę kilkakrotnie błyskawicznie szarpnąłem go zębami. Znów skosztowałem krwi. Zadawałem mu dziesiątki drobnych ran, a ich smak podniecał mnie i zaspokajał zarazem. Noc, taniec, przemoc, krew - doznałem wszechogarniającej pełni, wobec której bladła moc, jaką niegdyś odczuwałem, i wszystko, co widziałem w snach czy w dzikim królestwie Nigdynigdy. Czyste piękno, czysta rozkosz, czysta moc. Moje było zwycięstwo.
Czułem pogardę do niego, gdy zaczął skamleć i szukać drogi ucieczki. Głupiec. Nigdy nie powinien był mierzyć się ze mną. Nigdy nie powinien był przeciwstawiać swej mocy mojej. Gdyby zwrócił się do mnie, z radością bym go poprowadził, przyjąłbym go jako swego ucznia, powiódłbym ze sobą na łowy. To było smutne, ale przecież zawsze mogę znaleźć innych. Zrobienie pasów nie przedstawia trudności, pomyślałem. Mogę dać je kilku ludziom na próbę. A kiedy już spróbują, nigdy ich nie zdejmą.
Kiedy Denton zachwiał się, zbliżyłem się do niego, myśląc o tym, żeby pobiec wraz z Susan, napełnić jej usta gorącą, słodką krwią, wprawić ją w ekstazę nocy i zabijania. Zadrżałem z niecierpliwości. Rzuciłem się na Dentona, powaliłem go i skoczyłem mu do gardła. Głupiec odpiął swój pas i przybrał obmierzłą dwunożną postać. Garnitur miał cały we krwi.
- Proszę - wycharczał. - O Boże. Proszę. Nie zabijaj mnie. W odpowiedzi warknąłem tylko i zacisnąłem szczęki na jego szyi. Pod językiem wyczuwałem jego puls. Nie zabijać go. To, że błagał, zasługiwało na pogardę. Powinien był poznać prawa dżungli, zanim spróbował w niej rządzić. Nie wiedział, z kim ma do czynienia. Myślał może, że z kimś, kto okaże mu litość, pozostawi go przy życiu, okaleczonego i żałosnego, nakarmi go, kiedy zaskomli? Zachciało mi się śmiać.
Zwarłem mocniej szczęki na jego gardle. Chciałem poczuć, jak umiera. Coś mówiło mi, że wszystko, czego doświadczyłem do tej chwili, było dziecinną igraszką w porównaniu z dziką rozkoszą zabijania. Zadrżałem z ochoty. Denton nie przestawał błagać i to sprawiło, że się zawahałem. Warknąłem ze złością. Nie. Żadnej słabości. Żadnej litości. Chciałem jego krwi. Chciałem jego życia. Wyzwał mnie i przegrał. Zabić go. Zabić go i zająć należne mi miejsce.
Myślał, że kim ja jestem?
- Harry? - rozległ się szept pełen zgrozy.
Spojrzałem w górę, nie zwalniając uścisku szczęk. W świetle księżyca stała Susan, szczupła i zgrabna, pomimo dwóch nóg. W opuszczonej ręce trzymała zapomniany aparat fotograficzny. Jej oczy rozszerzone były pożądaniem, pachniała perfumami i nami, i strachem. Coś pojawiło się w mojej świadomości i chociaż pewna część mnie chciała to zlekceważyć, wydrzeć i wymazać, skupiłem się na Susan, na wyrazie jej twarzy.
Na jej oczach. Nie były rozszerzone pożądaniem.
Były przerażone.
Była przerażona mną.
- Mój Boże, Harry - powiedziała, osuwając się na kolana i patrząc na mnie. W moje oczy.
Czułem puls Dentona pod językiem. Jego skowyt wibrował w moich ustach. To takie łatwe. Jeden prosty ruch i nigdy już nie poczuję zwątpienia, strachu, niepewności. Już nigdy.
I coś wewnątrz mnie odezwało się spokojnym tonem: „Nigdy już nie będziesz Harrym Dresdenem”.
Moc. Czułem w sobie moc wilczego pasa, jego magię, jego siłę. Rozpoznałem ją teraz. Mroczną pewność, odurzającą i beztroską rozkosz. Uświadomiłem sobie, dlaczego jakaś część mnie tak ją uwielbia.
Puściłem gardło Dentona i odsunąłem się od niego. Łapy się pode mną ugięły, żołądek skręcił mi się z nagłego obrzydzenia na samą myśl o tym, czego o mało co nie zrobiłem. Ze szlochem zdarłem z siebie pas, rozrywając przy tym koszulę. Poczułem się niewygodnie w swoim ciele, które stało się ciężkie i niezgrabne i na powrót obolałe. Rany, które były niczym dla mojej prawdziwej, nie, dla mojej wilczej postaci, mściły się teraz na mojej ludzkiej postaci okrutnie. Odrzuciłem pas od siebie, najdalej jak tylko się dało. Po twarzy płynęły mi gorące łzy, płakałem za utraconą radością, energią, nieprzeniknioną siłą.
- Ty sukinsynu - powiedziałem do Dentona. - Niech cię szlag, ty nędzny sukinsynu.
Leżał na boku, pojękując z bólu, krwawiąc z ran, z jedną nogą podkurczoną, bezwładną i bezużyteczną. Schyliłem się nad nim, żeby mu zabrać pas, który odrzuciłem w ślad za pierwszym.
Susan doskoczyła do mnie, ale powstrzymałem ją, zanim zdążyła mnie objąć.
- Nie dotykaj mnie - powiedziałem, rozumiejąc to każdą komórką ciała. - Nie dotykaj mnie teraz.
Susan cofnęła się, jakby moje słowa ją oparzyły.
- Harry - wyszeptała. - O Boże, Harry, musimy cię zabrać gdzieś daleko od tego wszystkiego.
Po drugiej stronie kręgu drzew rozległ się wściekły ryk. Zarośla poruszyły się i ukazała się Murphy, a za nią gęsiego wyszli chwiejnym krokiem z gęstwiny nadzy Alfa. Murphy w zdrowej ręce trzymała broń, którą musiała zabrać jednemu z zabitych.
- W porządku - powiedziałem, kiedy podeszli. Odepchnąłem Susan ramieniem, nie będąc w stanie nawet na nią spojrzeć.
- Murphy, zabierzcie z Susan te dzieciaki, ale już.
- Nie - powiedziała Murphy. - Ja zostaję.
Błysnęła na Dentona zmrużonymi oczami pełnymi gniewu, ale szybko odwróciła wzrok. Nie zainteresowała się jego ranami. Może nawet byłoby jej obojętne, gdyby wykrwawił się na śmierć.
- Ty nic nie zrobisz MacFinnowi - przekonywałem.
- A ty zrobisz? - spytała, pochylając się, żeby przyjrzeć mi się z bliska. - Chryste, Dresden. Masz całe usta we krwi.
Żachnąłem się.
- Zabieraj dzieciaki i idź, Karrin. Ja tu sobie poradzę. W odpowiedzi Murphy odbezpieczyła broń.
- To ja tu jestem gliną. Nie ty. Toczy się akcja policyjna i będę w niej uczestniczyć do końca. - Uśmiechnęła się z wysiłkiem. - Aż się dowiem, kto jest dobry, a kto nie.
Zakląłem.
- Nie mam czasu na dyskusje z tobą. Susan, zaprowadź dzieciaki z powrotem do furgonetki.
- Ale Harry... - zaczęła.
Ogarnęła mnie dzika furia.
- Już dość mam krwi na swoich rękach! - wydarłem się. - Do cholery z tobą! Zabieraj stąd dzieciaki.
Twarz Susan zbladła. Odwróciła się ku najbliższemu z mokrych, trzęsących się Alfa, akurat Georgii. Ujęła dłoń dziewczyny, ustawiła wszystkich, otępiałych wciąż od narkotyku, jedno za drugim, trzymających się za ręce i poprowadziła ich za sobą. Kiedy patrzyłem za nimi, kłębiły się we mnie uczucia gniewu, smutku i lęku.
Zza drzew dobiegł kolejny ryk, wstrząsając sosnami, a potem ostry, krótki skowyt wyrażający najczystsze cierpienie. Tera.
Bolesny skowyt wilczycy przeszedł w gardłowy, bulgocący dźwięk i ucichł. Rozejrzeliśmy się z Murphy po drzewach. Zdawało mi się, że dostrzegłem spoza nich błysk czerwonych ślepi, który szybko znikł.
- Okrąża - powiedziała Murphy. - Potem nas zaatakuje.
- Tak - potwierdziłem.
Loup-garou był rozdrażniony pogonią za Terą. Rzuci się teraz na wszystko, co tylko dostrzeże. Usta wykrzywiły mi się goryczą.
Uzyskałem szczególny wgląd umożliwiający mi spojrzenie z jego punktu widzenia.
- Co robimy? - spytała Murphy z kostkami dłoni zbielałymi od ściskania rewolweru.
- Pójdziemy za nim i spróbujemy utrzymać go tak długo, jak się da, żeby Susan z dzieciakami mogła uciec. Co z Marconem?
- To znaczy?
- Ocalił nam życie - powiedziałem, a wyraz twarzy Murphy świadczył, że niezbyt jej się podoba taki pomysł. - Jesteśmy mu coś winni.
- Chcesz go z tego wyciągnąć?
- Nie chcę nikogo pozostawić tej bestii - odparłem. - A ty? Zamknęła oczy i westchnęła.
- Dobrze - powiedziała. - Ale, na Boga, wygląda, jakbyś chciał mnie wystawić, Dresden. Jeśli ja zginę, nie będzie nikogo, kto widział, co tu się stało, prawda?
- Jeśli chcesz być bezpieczna, idź za Susan - powiedziałem, nie owijając w bawełnę. - Rozdzielimy się. Jeśli jedno ściągnie na siebie jego uwagę, to może drugie się przedostanie.
- Świetnie - burknęła Murphy. - Pieprz się, Harry Dresdenie.
Pamiętne ostatnie słowa, pomyślałem, ale nie było sensu mówić tego głośno. Czas zmierzyć się z loup-garou.
Wszedłem między drzewa, mijając ciało Harrisa. Twarz miał rozerwaną dwiema kulami, choć wciąż trzymał w rękach półautomat. Murphy musiała mieć broń Wilsona. Wilson, również nieżywy, leżał w pobliżu Harrisa. Rana na jego piersi wciąż obficie krwawiła. Dalej leżała Benn w samej spódnicy przesiąkniętej krwią. W talii odznaczała jej się linia jakiejś zielonkawej mazi, prawdopodobnie resztki wilczego pasa, który stracił moc wraz z jej śmiercią. Starałem się nie widzieć poszarpanego mięsa na jej udzie, ani rozoranego gardła. Usiłowałem nie czuć zapachu jej krwi, zlekceważyć wzgardę i dumę, które były pozostałością mojego własnego doświadczenia z pasem.
Wzdrygnąłem się, mijając ciała. W ciszy nocy słychać było tylko wiatr i skrzypienie lin podtrzymujących platformę zawieszoną między drzewami. Zobaczyłem, że Marcone wciąż tam wisi. Pozycja musiała być nad wyraz niedogodna. Nie co dzień zdarza się wisieć jako przynęta dla potwora i trudno jest wyćwiczyć mięśnie na taką okazję. Nie widziałem wyrazu twarzy Marconego, ale pewien byłem jego cierpienia.
Zamachałem ręką, kiedy obrócił się w moją stronę, a on w milczeniu skinął głową. Wskazałem na swoje oczy, a następnie na cień pod drzewami, pytając go w ten sposób, czy nie wie, gdzie jest loup-garou, ale on pokręcił głową. Albo nie zrozumiał, o co mi chodzi, albo go nie widział, w każdym razie nic mi to nie pomogło.
Skrzywiłem się i zacząłem posuwać się w jego kierunku, cały czas mając na oku krawędź dołu. Poszukałem liny, której użyto, by wciągnąć Marconego tam, gdzie się aktualnie znajdował. Musiała być zaczepiona gdzieś nisko. Starałem się przeniknąć wzrokiem ciemność, podążając wzdłuż liny.
Może mogę z tego wybrnąć. Może mogę uciec razem z Murphy i Marconem, dołączyć do Susan i pozostałych i odjechać.
Nie. To tylko marzenia. Wiedziałem, że nawet jeśli udałoby mi się wydostać stąd wszystkich, nie byłbym w stanie znieść sam siebie, że pozwoliłem loup-garou pozostać na swobodzie i dalej zabijać. Musiałem położyć temu kres.
I tak trudno mi będzie uporać się z samym sobą.
Lina, na której wisiał Marcone, zawiązana została pospiesznie na łatwy do rozsupłania węzeł. Zająłem się tym, wciąż rozglądając się dokoła i nasłuchując, by zlokalizować loup-garou. Przecież nie mógł tak po prostu odejść, zostawiając nas przy życiu. A może mógł?
Owinąłem linę wokół drzewa, by uzyskać coś w rodzaju bloku i zacząłem powoli opuszczać Marconego, ostrożnie, ze względu na swoje przestrzelone ramię. Chciałem opuścić go na tyle nisko, by móc go rozkołysać nad dołem, chwycić go, a następnie zwolnić linę. Byłoby mi łatwiej przy pomocy Murphy, ale nie widziałem jej w pobliżu.
Uderzyła mnie obrzydliwa myśl. A jeśli Murphy zabiegła drogę loup-garou, a on zabił ją bezgłośnie? Jeśli właśnie w tej chwili szykuje się do skoku na mnie?
Zabezpieczyłem linę i podszedłem do dołu. Marcone, niegłupi, zaczął już kołysać się w przód i w tył, usiłując jak najbardziej przybliżyć się do mnie. Podszedłem do krawędzi dołu i kucnąłem tam, starając się, by ziemia nie obsunęła się pod moim ciężarem.
Nagle Marcone syknął i zawołał:
- Dresden! W dole!
Spojrzałem w dół i zobaczyłem w mroku błyszczące ślepia loup-garou, zaledwie na moment przed tym, jak rzucił się ku mnie ze wściekłym wyciem. Odskoczyłem i wyciągnąwszy przed siebie rękę, krzyknąłem:
- Fuego!
Nie wydarzyło się nic poza drobną smugą dymu, przypominającą parę oddechu w zimną noc, i oślepiającym bólem w głowie. Loup-garou skoczył na mnie, a ja rzuciłem się na ziemię i potoczyłem, byle dalej od jego pazurów. Dosięgnął mnie, schwycił za brzeg płaszcza i przygwoździł go do ziemi.
Lubiłem ten płaszcz, ale nie aż tak. Wyswobodziłem się z niego w chwili, gdy loup-garou wierzgnął tylnymi nogami i wydźwignął się na krawędź dołu. Już biegłem, kiedy on wydostawał się z dołu. Zawarczał, ustalił kierunek i puścił się w pogoń za mną.
Już było po mnie. Już nie żyłem. Udało mi się wydostać dzieciaki i Susan. Powstrzymałem Dentona i jego kamratów. Jednak teraz miałem za to zapłacić. Prześlizgnąłem się między drzewami i wypadłem na otwartą przestrzeń trawnika, ciężko dysząc. Marzłem pozbawiony płaszcza. Ramię bolało mnie od biegu, od całego tego ruchu, bolała mnie też stopa. Nie mogłem dalej biec, nie byłem w stanie. Zwolniłem kroku, mimo że mózg nakazywał co innego. Jęknąłem z rozpaczy, chwiejąc się na drżących nogach.
Dotarłem do kresu. To był koniec. Odwróciłem się twarzą do drzew, by widzieć zbliżającego się loup-garou. Chciałem to przynajmniej zobaczyć. Jeśli miałem zginąć, chciałem z tym stanąć twarzą w twarz, na własnych nogach i z podniesioną głową. Odejść, zachowując resztkę godności.
Między drzewami dostrzegłem czerwone ślepia. Zbliżał się powoli, z łbem nisko nad ziemią, obawiając się jakiejś sztuczki. Już go raz ugodziłem, jeśli nawet nie wyrządziłem mu krzywdy. Pewno nie chciał paść ofiarą kolejnego ataku. Chciał być całkowicie pewien, że pozbawi mnie życia.
Zaczerpnąłem tchu i wyprostowałem się. Uniosłem brodę, przygotowując się. Jeśli mam zginąć, niech zginę tak, jak na maga przystało - dumny i gotów na spotkanie z tym, co jest dalej. Mógłbym rzucić swoje śmiertelne zaklęcie, cały potencjał magii, gdybym zdążył je wymówić. Może starłoby się z klątwą MacFinna, odwróciło potworne przeobrażenie, na jakie skazał go święty Patryk. A może starłoby w proch imperium zbrodni Marconego.
Rozważając te kwestie, wyciągnąłem swój srebrny amulet, pentagram odziedziczony po matce, by był widoczny na mojej piersi.
Amulet mojej matki.
Srebrny.
Odziedziczony po matce.
Odziedziczone srebro.
Otworzyłem szeroko oczy, ręce zaczęły mi drżeć. Tonący brzytwy się chwyta. Żebym tylko potrafił uchwycić się tej idei. Czy tylko z bezmyślności nie zauważyłem, czym dysponuję, aż było już prawie za późno?
Ściągnąłem z szyi srebrny pentagram, zrywając w pośpiechu łańcuszek. Chwyciłem w dłoń jego końce, wbiłem wzrok w loup-garou i zacząłem kręcić amuletem nad głową. Amulet zatoczył krąg w nocnym powietrzu, a ja pchnąłem w ten krąg iskrę swej woli, drobną cząstkę mocy. W czaszce mi pulsowało. Czułem wokół siebie zamykający się krąg, w którym skupiały się magiczne energie.
Byłem obolały. Byłem znużony. Czułem się tak, jakbym nakładając nasycony złem wilczy pas, zdradził sam siebie, oddając się ciemności, której tak bardzo chciałem się oprzeć. Nie miałem wątpliwości, że było to zło. Taka moc i brak kontroli, brak troski o cokolwiek poza sobą samym to zło w najbardziej dosłownym sensie. Nic już we mnie nie zostało.
A jednak musiałem wykrzesać z siebie dość magii, by położyć kres rozlewowi krwi. Raz na zawsze.
Szukałem w sobie, tam gdzie wszystko było odrętwiałe, puste i wyczerpane. Magia bierze się z serca, z uczuć, jest wyrazem najgłębszych pragnień. To dlatego czarna magia jest taka łatwa - powstaje z żądzy, z lęku i gniewu, z tego, co łatwo podsycać i wzmacniać. Moja magia jest trudniejsza. Płynie z głębszego, bardziej szczerego i czystszego źródła, z którego trudniej zaczerpnąć, ale które jest bez porównania szlachetniejsze, silniejsze.
Moja magia. To była moja istota. Manifestacja moich przekonań, moich doświadczeń. Brała się z pragnienia, by stanąć pomiędzy ciemnością a ludźmi, których ta ciemność miałaby pochłonąć. Płynęła stąd, że cieszyło mnie dobre jedzenie, że czasem płakałem na dobrym filmie czy przy poruszającej muzyce. Czerpałem ją ze swego życia. Z nadziei, że potrafię zrobić coś dla dobra innych, jeśli nie dla siebie.
Gdzieś pośród tego wszystkiego dotknąłem w sobie czegoś, co jeszcze nie było wyczerpane do cna, pomimo potworności ostatnich dni, co nie stało się odrętwiałe i zimne. Chwyciłem to, trzymałem w dłoni jak świetlika i nasyciłem jego energią krąg, który stworzyłem za pomocą wirującego amuletu.
Dłoń zaczęła świecić błękitnawo jak płomyk świecy. Blask płynął po łańcuszku, do amuletu, a gdy do niego dotarł, pentagram rozjarzył się jasno, opasując mnie kręgiem światła, rzucając drobiny pyłu, które padały wokół mnie na trawę.
- Vento - wyszeptałem, a zaraz potem zawołałem głośniej: - Vento servitas. Ventas, vento servitas!
Loup-garou w zaroślach zawarczał cicho, a ślepia zapłonęły mu krwawą furią. Ruszył w moją stronę.
Bez ostrzeżenia pomiędzy mną a loup-garou stanęła Murphy, w pozycji strzeleckiej, trzymając rewolwer w obu rękach, choć z gipsem było to utrudnione. Celowała dokładnie we mnie.
- Harry - odezwała się bardzo spokojnie - na ziemię. Już.
Wytrzeszczyłem oczy. Nad głową Murphy zobaczyłem, jak loup-garou mknie między drzewami. Zobaczyłem, jak skupia na niej swą złość i głód.
Nie mogłem przemówić. Nie mogłem przerwać recytacji ani przestać kręcić amuletem. Uwolniłoby to energię zgromadzoną ostatkiem sił, jakie jeszcze w sobie znalazłem. W głowie łupał mi ból, tak potworny, że chciałem wyć. Kręciłem amuletem, sypiąc wokół świecące drobiny, a pentagram płonął błękitnym światłem.
- Mówię poważnie, Harry - powiedziała Murphy. - Nie wiem, co robisz, ale na ziemię.
Jej wzrok był intensywny, uniosła broń i odwiodła spust.
Zaufanie. Jeśli w ogóle miała do mnie resztki zaufania, straciła je całkowicie. Zobaczyła lub pomyślała coś, co kazało jej przypuszczać, że próbowałem ją zdradzić. Loup-garou był coraz bliżej, a mnie ogarnęło złe przeczucie, że Susan i Alfa nie mieli nawet czasu opuścić posiadłości, a co dopiero dotrzeć do furgonetki. Jeśli loup-garou pokona mnie, zabije ich jedno po drugim, idąc po ich śladach jak pies gończy. Rozedrze ich na strzępy.
- Harry - powiedziała Murphy błagalnie, trzęsły jej się ręce. - Proszę, Harry, padnij.
Loup-garou zbliżał się gwałtownie, Murphy zrobiła wdech, gotowa do strzału. Kręciłem amuletem, czując narastającą moc, głowa mi pękała. I wtedy podjąłem decyzję. Miałem tylko nadzieję, że zdążę dokończyć zadanie, zanim Murphy mnie zastrzeli. Wszystko, co wydarzyło się w ciągu ostatnich dni, prowadziło do tego momentu.
W zwolnionym tempie miałem możliwość przyjrzeć się wszystkiemu w szczegółach.
Loup-garou odbił się od ziemi i dał susa przez powietrze, od tyłu, na Murphy. Był wielki, potężny i bardziej przerażający niż dotąd. Otwarta paszcza celowała w złotowłosą głowę, by zmiażdżyć ją jednym ruchem.
Murphy przymrużyła oczy, zerkając na drżącą lufę. Płomień wytrysnął z lufy w moją stronę. Stała niewiele ponad pięć metrów ode mnie i pomyślałem, że nie może chybić. Ogarnął mnie smutek, że nie zdołałem jej przed końcem przeprosić. Za wszystko.
- Vento servitas! - krzyknąłem, uwalniając zaklęcie z kręgu i wypuszczając z dłoni amulet w tym samym momencie, gdy strzał uderzył we mnie jak policzek. Moc uszła ze mnie, cała, jaką miałem, skoncentrowana i zwielokrotniona przez krąg i czas, gdy ją dopracowywałem, i pomknęła ku loup-garou. Coś gorącego uderzyło mnie w pierś. Runąłem w przód, zbyt osłabiony, by czymkolwiek się jeszcze przejmować. Ale patrzyłem, co dzieje się z amuletem.
Pentagram leciał na loup-garou jak kometa, rozżarzony do białości i uderzył go w pierś, tak jak błyskawica w prastare drzewo. Błysnęło, wielka moc uwolniła ogromną energię, a mistyczna substancja roztrzaskała nienaruszalność loup-garou, przedarła się przez osłonę i wybuchła oślepiającym deszczem biało-błękitnych iskier. Błękitny płomień buchnął z piersi bestii, czarna krew z serca rozjarzyła się oślepiająco i loup-garou wygiął się w agonii. Rozlegały się grzmoty, rozświetlały się błyskawice, ktoś krzyczał. Może ja.
Loup-garou upadł na ziemię. Nastąpiło przeobrażenie. Pysk stał się z powrotem ludzką twarzą. Kły i pazury zanikły. Napięte mięśnie wróciły do ludzkich rozmiarów. Znikło futro. Węźlaste kończyny stały się gładkimi rękami i nogami. MacFinn leżał przede mną na boku, przyciskając dłonie do serca.
Łańcuszek amuletu zwisał między jego palcami. Popatrzył na ranę na piersi i zobaczyłem, że się rozluźnia. Spojrzał na mnie i z jego twarzy wyczytałem żal i mękę, i bezsilny gniew, wszystko, co czuł przez te lata, kiedy nie był panem siebie, przeklęty, skazany na to, by siać śmierć i zniszczenie. I nagle to wszystko go opuściło. W jego czystych oczach pojawiło się ciepło, patrzył na mnie z łagodnym uśmiechem. Oznaczał on przebaczenie. MacFinn dawał mi znać, że rozumie.
Potem opuścił głowę i odszedł.
Po chwili mnie również ogarnęła ciemność.
Obudziłem się. To samo w sobie było dla mnie zaskoczeniem. Obudziłem się, by zobaczyć księżyc w górze i poczuć dłoń Murphy na swoim czole.
- No, Harry, daj spokój. Nie rób mi tego - szeptała.
Zamrugałem oczami kilka razy i wyszeptałem:
- Zastrzeliłaś mnie, Murph. Nie mogę uwierzyć! Zastrzeliłaś mnie.
Starała się powstrzymać łzy.
- Ty głupi frajerze - powiedziała łagodnie. - Mówiłam ci, padnij.
- Byłem zajęty.
Spojrzała przez ramię na cichego, martwego MacFinna.
- Tak, teraz już wiem.
Znów zwróciła się ku mnie, ale patrzyła gdzieś obok, skupiała wzrok na czymś innym.
- Nie ma sprawy - powiedziałem. - Wybaczam ci.
Zdawało mi się, że to bardzo wspaniałomyślnie z mojej strony, stosownie do ostatnich chwil życia. Murphy mrugnęła i zesztywniała.
- Ty mi co?
- Wybaczam ci, Murph. Że mnie zastrzeliłaś. Taka praca i w ogóle. Rozumiem.
Oczy Murphy zwęziły się niebezpiecznie.
- Ty myślisz... - nie dokończyła. Skrzywiła się z niesmakiem, a potem splunęła w bok. - Ty myślisz, że jednak uznałam, że jesteś jednym ze złych i zastrzeliłam cię, bo nie chciałeś się poddać?
Czułem się zbyt osłabiony i skołowany, żeby się spierać.
- No już. To zrozumiałe. Nie martw się. - Zadrżałem. - Zimno mi.
- Wszystkim zimno, durniu - odpaliła Murphy. - Pogoda się zmieniła. Musi być koło zera, a poza tym jesteśmy przemoknięci. Siadaj.
Zdziwiłem się.
- Ja... Co?
- Siadaj, idioto - powiedziała - i spójrz za siebie.
Zatem usiadłem i o dziwo nie bolało to bardziej niż przedtem. Obejrzałem się.
Był tam Denton. W ręku trzymał jak pałkę uschłą gałąź. Oczy miał szeroko otwarte, dzikie, twarz bladą od upływu krwi. Dokładnie pośrodku czoła widoczna była równa, czysta dziura. Gapiłem się przez moment na ciało.
- Ale... Jak on...
- Zastrzeliłam go, frajerze. Akurat biegł na ciebie, kiedy wróciłam po udzieleniu pierwszej pomocy tej gołej kobiecie. Terze West. Za bardzo się trzęsłam, żeby celnie strzelić. Stałeś i nie zauważyłam, że loup-garou jest za moimi plecami.
Murphy wstała.
- Nie do wiary. - Odwróciła się, żeby odejść. - Myślałeś, że strzelałam do ciebie!
- Murph - zaprotestowałem. - Murph, poczekaj. To znaczy, myślałem...
Prychnęła na mnie przez ramię.
- Ty wcale nie myślałeś, Dresden - stwierdziła, odgarniając włosy z oczu. - Dramatyczna scena śmierci. Szlachetne poświęcenie, tak? Tragiczne nieporozumienie? Ha! Przejrzałam cię, koleś. Jesteś pompatycznym, aroganckim, pretensjonalnym, szowinistycznym, beznadziejnie staroświeckim, zakutym świńskim łbem... - Murphy obrzuciła mnie jeszcze od góry do dołu masą równie wymyślnych epitetów, co brzmiało jak muzyka dla moich uszu, i poszła wezwać policję i pogotowie.
Leżałem na trawie zmordowany, ale uśmiechnięty. Między nami wszystko było w porządku.
Policja miała niełatwe zadanie, żeby uporać się z bajzlem u Marconego. Zadbałem o to, żeby pozbierać wszystkie wilcze pasy. Murphy mi pomogła. Spaliliśmy je od razu w śmierdzącym ognisku z gałęzi. Ja miałem pewne opory, więc Murph mnie wyręczyła. Czasem rozumie rzeczy, których nawet nie potrafię jej wyjaśnić. Potem poszedłem z nią na pogrzeb Carmichaela. Ona towarzyszyła mi na pogrzebie Kim Delaney. Przyjaciele robią dla siebie nawzajem takie rzeczy.
Okazało się, że pan Hendricks miał pod swoim czarnym mundurem polowym kevlarową kamizelkę. Umieścili mnie koło niego w karetce tej nocy, gdy w końcu opuszczałem scenę. Odsłonili mu pierś, na której miał całą masę fioletowych sińców, podobnie jak ja, więc stanowiliśmy dobraną parę. Spoglądał na mnie gniewnie w milczeniu, ale oddychał równomiernie z maską tlenową na twarzy. Poczułem absurdalną radość, widząc go żywego. Biorąc wszystko pod uwagę, czy można mieć mi to za złe?
Marcone został aresztowany na zasadach ogólnych, ale niczego mu nie udowodniono. Co prawda wszystko wydarzyło się na jego terenie, ale rany agentów FBI wskazywały na to, że albo sami się wystrzelali, albo zabiło ich jakieś zwierzę. Żaden z oficerów operacyjnych nie miał nakazu i tak dalej. Słyszałem, że jego prawnicy wyciągnęli go w niespełna trzy godziny.
Marcone zadzwonił do mnie parę dni później i oznajmił:
- Zawdzięcza mi pan życie, panie Dresden. Jest pan pewien, że nie możemy porozmawiać o interesach?
- Widzę to nieco inaczej, John - odpowiedziałem. - To ty mi zawdzięczasz życie. Poza tym, gdybyś nawet się sam odciął, spadłbyś do dołu i został zjedzony, tak jak my wszyscy. Po prostu uznałeś, że masz największą szansę przetrwania, jeśli uwolnisz mnie, maga, który radzi sobie z tego typu rzeczami.
- Oczywiście - powiedział Marcone z nutą rozczarowania w głosie. - Miałem tylko nadzieję, że tego nie zauważysz. Niemniej jednak, Harry...
- Nie mów do mnie Harry - powiedziałem i rozłączyłem się.
Susan sfilmowała śmierć loup-garou z odległości niecałych pięćdziesięciu metrów specjalnym teleobiektywem, na szczególnie czułym filmie. Mój amulet oświetlał scenę dramatycznie, nie ukazując jednak zbyt wielu szczegółów. Widać tylko moje plecy i wyglądam, jakbym machał żarzącym się patykiem, którym później rzucam w bestię, widoczną jako ciemny kształt, wielki i kosmaty. W momencie kiedy rzucam zaklęcie, nie widać już nic, bo magia uszkodziła kamerę Susan, nawet z takiej odległości.
Potem znowu film pokazuje Murphy strzelającą do Dentona stojącego za moimi plecami i szykującego się do zmiażdżenia mi głowy pałką. Dalej Murphy odwraca się jak Rambo i pakuje cały magazynek w skaczący, pokryty futrem kształt.
Murph i ja wiedzieliśmy, że zwykłe kule nie mogły wyrządzić szkody bestii i że był to tylko odruch zawodowy, ale nie powiedziałem o tym nikomu i Murphy wyszła na bohaterkę, zgodnie ze świadectwem kamery. A mnie się to podobało.
Film Susan pokazywany był w porannych wiadomościach, a dwa dni później na kanale dziewiątym i zrobił w Chicago ogromne wyrażenie. Dzięki niemu Murphy stała się popularna wśród elektoratu i radni miejscy wdzięczyli się do niej, a cały wydział spraw wewnętrznych został odwołany. Zaczęto się z nią liczyć nieco bardziej niż przedtem. Politycy z ratusza ufundowali jej prawdziwą tabliczkę na drzwi.
Film w zagadkowy sposób przepadł po dwóch dniach. Nikt nie wiedział, co się z nim stało, ale zniknął również technik obsługujący wideo na kanale dziewiątym, pozostawiając tylko kilka nędznych kopii. Z wypowiedzi ekspertów wynikało, że film był sfałszowany, sfabrykowany przez brukową gazetę.
Niektórzy ludzie po prostu nie mogą się pogodzić z myślą o istnieniu zjawisk nadprzyrodzonych. Dotyczy to w dużym stopniu władz federalnych. Myślę jednak, że jeśli ktoś tam wierzy w te sprawy, wolałby, żeby dowody na istnienie wilkołaków w szeregach FBI nie były emitowane co godzinę w telewizji.
Zniknięcie filmu nie przeszkodziło Susan w otrzymaniu awansu w „Arkanach” i wystąpieniu w programie Larry’ego Kinga i jeszcze paru innych. Przy okazji robiła swoją robotę, zmuszając ludzi do myślenia. Podpisano z nią wreszcie kontrakt na własną kolumnę w gazecie. Może za kilkaset lat ludzie zaczną być bardziej otwarci na to, co naprawdę dzieje się na świecie. Jednak śmiem wątpić.
Nie kontaktowałem się z Susan przez jakiś czas, obawiając się, że skoro widziała mnie jako bestię, może uznać, że jestem bestią. Nie naciskała na mnie, ale dawała znaki istnienia, przysyłając mi czasem kwiaty, a czasem pizzę, kiedy się zasiedziałem w biurze. Co za dziewczyna!
Tera była ciężko ranna, ale wyszła z tego dzięki zmianie postaci na ludzką i pierwszej pomocy udzielonej przez Murphy. Parę tygodni później poprosiła mnie o spotkanie w Wilczym Parku nad jeziorem i zjawiła się tam w długim, czarnym płaszczu.
- Chciałam ci powiedzieć, że to, co zrobiłeś, było konieczne. Chciałam też się z tobą pożegnać.
Następnie zrzuciła płaszcz, pod którym była naga, z wieloma świeżymi bliznami na ciele.
- Żegnaj - powiedziała.
- Dokąd pójdziesz? - spytałem.
Spojrzała na mnie tymi swoimi dziwnymi, bursztynowymi oczami i powiedziała:
- Mam rodzinę. Dawno ich nie widziałam. Wrócę do nich.
- Może czasem zadzwonisz?
Błysnęła oczami i uśmiechnęła się do mnie trochę smutno.
- Nie, Harry Dresdenie, nie mam tego w zwyczaju. Przyjedź, zimą w wielkie góry na północnym zachodzie. Może tam będę.
Przemieniła się w wielką wilczycę i zniknęła w zachodzącym słońcu.
Dotychczas to ludzie przemieniali się w wilki i nigdy nie przyszło mi do głowy, że mogłoby być na odwrót. Podniosłem płaszcz Tery i wziąłem go sobie na pamiątkę, by przypominał mi, że trzeba być otwartym na różne możliwości..
Alfa uznała, że od czasów wynalezienia krojonego pieczywa jestem czymś najwspanialszym. Dla mnie osobiście krojone pieczywo nie jest czymś szczególnie zachwycającym. Zaprosili mnie na obóz i z ociąganiem tę propozycję przyjąłem. Kilkanaścioro młodych ludzi przysięgało mi tam przyjaźń i wierność. Chcieli mnie namówić, bym poprowadził ich na wyprawę przeciwko złu. Cholera, ja przecież nawet nie mam na opłacenie rachunków.
Gdy już spokojnie zastanowiłem się nad wypadkami ostatnich kilku miesięcy, doszedłem do wniosku, że trochę tego za wiele jak na zbieg okoliczności. Najpierw dosłownie znikąd pojawia się opętany mocą szaleniec, którego muszę pokonać w jego własnej warowni, zanim on zamorduje mnie. Potem zjawia się Denton ze swoimi ludźmi wyposażonymi w zaczarowane pasy i rozpętuje piekło.
Nigdy nie dowiedziałem się, kto naprawdę stał za wypadkami, jakie miały miejsce wiosną. Czarni magowie nie rodzą się sami z siebie, wiadomo. Ktoś musi ich nauczyć skomplikowanych rzeczy, takich jak przywoływanie demonów, rytuały magiczne i tym podobne sprawy.
Denton i jego drużyna pojawili się sześć miesięcy później. Ktoś musiał im dostarczyć magiczne pasy, ktoś musiał ostrzec Dentona, że jestem niebezpieczny, że ja albo ktoś z Rady wpadnie na jego trop. W ten sposób ten ktoś skłonił go do zabicia mnie.
Nie wierzę w przypadki. Czy był to któryś z moich wrogów w Białej Radzie? Jakaś istota z Nigdynigdy, która mnie znienawidziła? Z takich czy innych powodów podpadłem wielu obrzydliwcom.
- Wiesz co? - powiedziałem do Pana pewnego wieczoru, siedząc przed kominkiem. - Może w końcu zwariowałem, ale wydaje mi się, że ktoś chce mnie zabić.
Pan spojrzał na mnie z całkowitą kocią obojętnością, nie okazując najmniejszego zainteresowania, i przewrócił się na grzbiet, żebym pogłaskał go po brzuchu. Zrobiłem to, zastanawiając się w cieple kominka, kto też to może być. Pomyślałem następnie, że naprawdę dostaję świra. Przez wiele tygodni chodziłem tylko do biura i wracałem do domu. Za dużo pracy, żadnych rozrywek i popadasz w paranoję, Harry.
Sięgnąłem po telefon i zacząłem wykręcać numer Susan. Pan otarł się o moją rękę z zadowoleniem.
- A może po prostu jestem za głupi, żeby się nie pchać w kłopoty, co?
Z piersi Pana wydobywało się potwierdzające mruczenie. Rozsiadłem się wygodnie, zaprosiłem Susan i cieszyłem się ciepłem ognia.