JIM BUTCHER
Akta Harry’ego Dresdena
tom 3
Upiorne Zagrożenie
Tytuł oryginału
GRAVE PERIL
BOOK THREE OF THE DRESDEN FILES
Przekład Anna Cichowicz
Mam powody, by nie lubić szybkiej jazdy. Przede wszystkim niebieski garbus, mój poskładany z niedopasowanych części volkswagen, którym szwendam się po okolicy, grzechocze i pojękuje niebezpiecznie przy prędkości przekraczającej choćby nieznacznie dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Poza tym nie radzę sobie najlepiej z techniką. Każde urządzenie wyprodukowane po II wojnie światowej w mojej obecności wydaje się szczególnie podatne na usterki. Z reguły, kiedy prowadzę samochód, robię to ostrożnie i rozważnie.
Tego wieczoru trzeba było odstąpić od reguły.
Opony garbusa zapiszczały na znak protestu, kiedy skręciliśmy na rogu ulicy, dokładnie pod znakiem zakazu skrętu w lewo. Stary samochód ryknął dziarsko, jakby wyczuwał, w czym rzecz, i dzielnie podążał dalej, zawodząc i stukając.
- Nie można by trochę szybciej? - wycedził Michael. Nie narzekał, po prostu spytał spokojnym głosem.
- Tak, gdybyśmy dostali wiatr w plecy albo zaczęli zjeżdżać z górki - odparłem. - Jak daleko stąd do szpitala?
Wielki mężczyzna wzruszył ramionami i pokręcił głową. Miał szpakowate włosy, ciemne, przeplatane srebrem, jakie u niektórych szczęściarzy są dziedziczne, za to jego broda pozostawała jednolicie ciemnobrązowa, prawie czarna. Zmarszczki od trosk i śmiechu znaczyły jego ogorzałą twarz. Szerokie, żylaste dłonie oparł na kolanach, które musiał podkurczyć, bo nie mieściły się pod deską.
- Nie jestem pewien - powiedział. - Trzy kilometry?
Rzuciłem okiem przez okno na blaknące światło dnia.
- Słońce już prawie zaszło. Mam nadzieję, że nie będziemy za późno.
- Robimy, co możemy - zapewnił Michael. - Jeśli taka wola boska, będziemy tam na czas. Jesteś pewien swojego... - skrzywił się z niesmakiem - źródła?
- Bob jest wkurzający, ale rzadko się myli - powiedziałem, dając po hamulcach, żeby nie władować się pod śmieciarkę. - Jeśli powiedział, że duch tam będzie, to znaczy, że będzie.
- Panie, miej nas w opiece - westchnął Michael i przeżegnał się. Poczułem otaczającą go silną, spokojną energię. Moc wiary. - Harry, jest coś, o czym chciałbym z tobą pomówić.
- Nie proś mnie znowu, żebym poszedł na mszę - powiedziałem, czując się niezręcznie. - Wiesz, że odmówię.
Czerwony taurus zajechał mi drogę, więc musiałem gwałtownie wjechać na pas skręcający, żeby go wyprzedzić. Dwa koła garbusa oderwały się od ziemi.
- Frajerze! - ryknąłem przez boczne okno.
- To nie znaczy, że nie można poprosić - stwierdził Michael. - Ale nie. Chciałbym wiedzieć, kiedy zamierzasz ożenić się z panną Rodriguez.
- Do diabła, Michael - popatrzyłem na niego spode łba - przez ostatnie dwa tygodnie uganiamy się obaj po mieście za zjawami i duchami, które nagle, wszystkie naraz, wytknęły swoje paskudne łby. Wciąż nie mamy pojęcia, kto je tu nasłał.
- Wiem, Harry, ale...
- W tej chwili - przerwałem mu - mamy się zmierzyć z podłą starą babą, która może nas zabić, jeśli nie będziemy skoncentrowani. A ty mnie pytasz o moje życie erotyczne.
Michael zmarszczył brwi.
- Sypiasz z nią, prawda? - spytał.
- Nie dość często - warknąłem, zmieniając pas ruchu, żeby wyprzedzić autobus.
Rycerz westchnął.
- Kochasz ją?
- Michael, litości!
- Czy ją kochasz? - naciskał.
- Teraz usiłuję prowadzić samochód.
- Harry - zwrócił się do mnie z uśmiechem - kochasz tę dziewczynę czy nie? To nie jest trudne pytanie.
- Ekspert się odezwał - burknąłem, mijając samochód policyjny z prędkością przekraczającą dozwoloną o trzydzieści kilometrów na godzinę. Zobaczyłem, jak policjant za kierownicą zamrugał na mój widok i wylał na siebie kawę. Spojrzałem we wsteczne lusterko. Niebieskie światło na samochodzie policyjnym zaczęło się obracać.
- Cholera, gliny! Chcą nas ścigać.
- Nie martw się o nich - uspokoił mnie Michael. - Po prostu odpowiedz.
Spojrzałem na niego. Przyglądał mi się. Miał szeroką szczerą twarz, mocne szczęki i błysk w szarych oczach. Ostrzyżony był krótko, jak w piechocie morskiej, nosił jednak brodę wojownika, również krótko przyciętą.
- Tak sądzę - powiedziałem po chwili. - Tak.
- Więc mógłbyś to powiedzieć.
- Co powiedzieć? - udawałem, że nie rozumiem.
- Harry - zaczął Michael karcąco i przerwał, bo podskoczyliśmy na nierówności jezdni - nie bądź dziecinny. Jeśli kochasz kobietę, powiedz to.
- Dlaczego? - chciałem wiedzieć.
- Nie powiedziałeś jej, prawda? Nigdy tego nie powiedziałeś. Popatrzyłem na niego groźnie.
- No i co z tego? Ona to wie. W czym problem?
- Harry, to ty najbardziej spośród wszystkich ludzi powinieneś znać siłę słów.
- Posłuchaj, ona wie - powiedziałem, hamując pulsacyjnie, a następnie naciskając znów na gaz. - Dałem jej kartę.
- Kartę? - powtórzył Michael.
- Karnet ozdobny.
Westchnął.
- Chciałbym usłyszeć, jak wypowiadasz te słowa.
- Dlaczego?
- Powiedz to - domagał się. - Jeśli kochasz kobietę, dlaczego nie możesz tego powiedzieć?
- Ja nie mówię ludziom takich rzeczy. Boże, to jest... Po prostu nie mógłbym, dobra?
- Nie kochasz jej - stwierdził Michael. - Rozumiem.
- Wiesz, że to nie...
- Powiedz to, Harry.
- Jeśli wtedy dasz mi spokój - powiedziałem, dociskając gaz do dechy. Widziałem gdzieś z tyłu samochód policyjny. - Niech ci będzie.
Rzuciłem Michaelowi spojrzenie wściekłego maga i wyburczałem:
- Kocham ją. No i jak?
Michael rozpromienił się.
- Widzisz? To jedyna rzecz, która stoi pomiędzy wami. Nie należysz do osób, które mówią, co czują, albo to analizują, Harry. Czasami powinieneś spojrzeć w lustro i zobaczyć, co tam widać.
- Nie lubię luster - burknąłem.
- Tym niemniej, musiałeś zdać sobie sprawę z tego, że kochasz tę kobietę. Wydawało mi się, że po Elaine mogłeś się zbytnio odizolować i nigdy...
Poczułem nagły, gwałtowny przypływ gniewu.
- Nie rozmawiam o Elaine, Michael. Nigdy. Jeśli nie potrafisz się z tym pogodzić, spieprzaj z mojego samochodu i daj mi pracować samemu.
Michael zmarszczył brwi, prawdopodobnie bardziej z powodu mojego słownictwa niż czego innego.
- Ja mówię o Susan, Harry. Skoro ją kochasz, powinieneś się z nią ożenić.
- Jestem magiem. Nie mam czasu na żonę.
- Ja jestem rycerzem - odpowiedział Michael. - I ja mam czas. Małżeństwo jest tego warte. A twoja samotność... No cóż, robi się coraz bardziej widoczna.
Rzuciłem mu kolejne groźne spojrzenie.
- Co masz na myśli?
- Jesteś spięty. Ponury. I coraz bardziej się izolujesz. Potrzebujesz kontaktu z ludźmi, Harry. Łatwo możesz pogrążyć się w mroku.
- Michael, nie potrzebuję wykładu - uciąłem. - Nie musisz mnie nawracać. Nie chcę znów słyszeć „odrzuć złe moce, zanim tobą owładną”. Wiesz, czego mi trzeba. Żebyś mnie wspierał, kiedy będę się zajmował tą sprawą.
Szpital rejonowy Cook County pojawił się w zasięgu wzroku, więc zawróciłem w niedozwolonym miejscu, by podjechać wjazdem dla pogotowia.
Zanim jeszcze samochód się zatrzymał, Michael odpiął pas bezpieczeństwa i sięgnął na tylne siedzenie po ogromny, półtorametrowy miecz w czarnej pochwie. Wysiadłszy z samochodu, przypasał sobie miecz. Następnie wydobył białą pelerynę z czerwonym krzyżem na lewej piersi i zarzucił ją sobie na ramiona wprawnym ruchem. Spiął ją pod szyją kolejnym krzyżem, tym razem srebrnym. Zupełnie nie pasowało to do flanelowej, roboczej koszuli, niebieskich dżinsów i ciężkich, podkutych butów.
- Nie możesz przynajmniej zostawić peleryny? - zrzędziłem. Otworzyłem drzwi i wygramoliłem się z garbusa, rozprostowując przydługie nogi. Potem wziąłem z tylnego siedzenia mój ekwipunek - nowy magiczny kij i różdżkę, świeżo wycięte i jeszcze zielone przy końcach.
Michael spojrzał na mnie urażony.
- Peleryna jest mi tak samo niezbędna jak miecz, Harry. Poza tym nie uważam, żeby była bardziej śmieszna od twojego płaszcza.
Zerknąłem na swój czarny, skórzany płaszcz z wielką peleryną opadającą z ramion, łopoczący wokół nóg ciężko i przyjemnie. Moje czarne dżinsy i ciemna kowbojska koszula były o półtora tonu bardziej stylowe od kostiumu Michaela.
- Coś z nim nie tak?
- Wygląda jak z planu El Dorado - odpowiedział Michael. - Jesteś gotów?
Zmiażdżyłem go wzrokiem, na co on uśmiechnął się i ruszyliśmy ku wejściu. Usłyszałem zbliżające się wycie syren policyjnych. Byli o przecznicę czy dwie od nas.
- Lepiej się pospieszmy.
Odrzucił białą pelerynę z prawego ramienia i oparł dłoń na rękojeści wielkiego miecza. Potem skłonił głowę, przeżegnał się i wymruczał:
- Łaskawy Ojcze, prowadź nas i chroń w walce, jaką mamy stoczyć z ciemnością.
Znów poczułem otaczającą go energię, co przypominało muzykę słyszaną zza grubej ściany.
Pokręciłem głową, a następnie wyciągnąłem z kieszeni płaszcza skórzany woreczek wielkości mniej więcej dłoni. Przez chwilę przekładałem kij, różdżkę i woreczek z ręki do ręki, aż skończyło się na tym, że uchwyciłem kij w lewą rękę, jak należy, różdżkę w prawą, a woreczek w zęby.
- Słońce zaszło - wycedziłem. - Do dzieła.
Puściliśmy się biegiem, mag i rycerz, i wpadliśmy do izby przyjęć. Ściągnęliśmy na siebie niemało spojrzeń - płaszcz wzdymał się za mną jak czarna chmura, biała peleryna Michaela rozpościerała się jak skrzydła anioła pomsty, którego imię nosił. Wbiegliśmy do środka i wyhamowaliśmy z poślizgiem na najbliższym skrzyżowaniu chłodnych, sterylnych, pełnych krzątaniny korytarzy.
Chwyciłem za ramię pierwszego napotkanego sanitariusza. Zamrugał powiekami, po czym wgapił się we mnie, mierząc wzrokiem od nosów kowbojskich butów po ciemne włosy na czubku głowy. Dość niespokojnie zerkał na mój kij i różdżkę, i na srebrny pentagram, który noszę na piersi. Przełknął ślinę. Potem popatrzył na Michaela, wysokiego i barczystego, którego łagodny wyraz twarzy nie przystawał do białej peleryny i miecza przy boku. Nerwowo zrobił krok do tyłu.
- W... w czym mogę pomóc?
Obezwładniłem go swoim najdzikszym, ponurym uśmiechem i powiedziałem przez zęby zaciśnięte na skórzanym woreczku.
- Cześć. Proszę nam powiedzieć, gdzie jest oddział noworodków.
Wybraliśmy schody przeciwpożarowe. Michael wie, jak działam na urządzenia techniczne, a ostatnią rzeczą, jakiej byśmy sobie obaj życzyli, było uwięźnięcie w popsutej windzie w chwili, gdy gaśnie życie niewinnych.
Michael szedł pierwszy z jedną ręką na poręczy, a drugą na rękojeści miecza, tupiąc ciężkimi buciorami. Podążałem za nim, sapiąc i dysząc. Przed drzwiami Michael zatrzymał się i obejrzał na mnie przez ramię, przy czym jego biała peleryna zawirowała i oplotła mu łydki. Minęła dobra chwila, zanim zrównałem się z nim, łapiąc powietrze.
- Gotów? - spytał.
- Hghtgh - odpowiedziałem i skinąłem głową, bo zęby miałem wciąż zaciśnięte na skórzanym woreczku. Z kieszeni płaszcza wygrzebałem białą świecę i pudełko zapałek. Musiałem odłożyć na chwilę różdżkę i kij, żeby zapalić świecę.
Michael zmarszczył nos, czując zapach dymu, i pchnął drzwi. Ruszyłem za nim ze świecą w jednej ręce, a różdżką i kijem w drugiej. Spoglądałem wciąż to na płomień świecy, to wokół. A wokół był tyko szpital. Czyste ściany, czyste korytarze, dużo kafelków i światło jarzeniowe. Długie rurki jarzeniówek mrugały, jakby wszystkie naraz miały się przepalić, i korytarz pogrążony był w półmroku. Wózek inwalidzki stojący przed jedną z sal rzucał długi cień, cienie zalegały pod rzędem niewygodnych plastikowych krzeseł, ustawionych przy ścianie.
Trzecie piętro było jakby wymarłe, panowała tu grobowa cisza. Nie grało radio ani telewizor. Nie brzęczały interkomy. Nie szumiała klimatyzacja. Nic.
Szliśmy długim korytarzem, a nasze kroki słychać było wyraźnie, choć staraliśmy się zachowywać cicho. Strzałka z napisem Oddział Noworodków na ścianie ozdobionej plastikowym klownem w jaskrawych kolorach wskazywała jedno z bocznych odgałęzień.
Idąc za Michaelem, spojrzałem wzdłuż korytarza. Na jego końcu znajdowały się wahadłowe drzwi. Tu również panowała cisza. Pokój pielęgniarek był pusty. Jarzeniówki nawet nie mrugały, żadna się nie świeciła. Cisza i ciemność. W mroku majaczyły nieokreślone kształty. Wysunąłem się przed Michaela, a w tej samej chwili płomień świecy zmienił się w jasny punkt zimnego niebieskiego światła.
Wyplułem woreczek i wsadziłem go do kieszeni.
- Michael - odezwałem się głosem pełnym tłumionego podniecenia - jest tutaj.
Odwróciłem się, żeby mógł zobaczyć światło. Zerknął na świecę, a następnie w ciemność poza nią.
- Miej ufność, Harry - powiedział, sięgając szeroką dłonią po miecz. Powoli i cicho wydobył z pochwy Amoracchiusa. To dodało mi odwagi nieco bardziej niż jego słowa. Wielkie, wypolerowane ostrze zajaśniało łagodnym blaskiem, kiedy Michael stanął w ciemności u mojego boku, a powietrze zadrgało mocą płynącą z jego wiary.
- Gdzie są pielęgniarki? - spytał chrapliwym szeptem.
- Może uciekły ze strachu - odpowiedziałem równie cicho. - A może zostały zauroczone. W każdym razie nie będą przeszkadzać.
Spojrzałem na miecz, długie, smukłe ostrze osadzone w gardzie w kształcie krzyża. Pewno zadziałała tu moja wyobraźnia, ale zdawało mi się, że widzę na nim czerwone plamy. Prawdopodobnie rdza, wytłumaczyłem sobie. Na pewno rdza.
Odstawiłem świecę na podłogę. Płonęła jasnym, zimnym światłem, wyraźnie wskazującym na obecność ducha. Potężnego ducha.
Bob nie kłamał, kiedy twierdził, że zjawa Agathy Hagglethorn nie jest byle kim.
- Zostań z tyłu - poleciłem Michaelowi. - Daj mi chwilę.
- Jeśli ten twój duch mówił prawdę, ta istota jest groźna - powiedział Michael. - Pozwól, żebym poszedł pierwszy. Tak będzie bezpieczniej.
Ruchem głowy wskazałem połyskujące ostrze miecza.
- Wierz mi, duch wyczułby zbliżający się miecz, zanim zdążyłbyś podejść do drzwi. Zobaczmy najpierw, co ja mogę zdziałać. Jeśli uda mi się oprószyć upiora, będzie po zawodach.
Nie czekałem, aż Michael mi odpowie. Wziąłem kij i różdżkę w lewą rękę, a w prawą woreczek. Rozwiązałem zamykający go prosty węzeł i ruszyłem w mrok.
Kiedy dotarłem do wahadłowych drzwi, uchyliłem jedną ich część i znieruchomiałem na dłuższą chwilę, nasłuchując.
Usłyszałem śpiew. Łagodny, śliczny, kobiecy głos nucił: „Śpij mój skarbie, śpij, słodko sobie śnij.” Obejrzałem się na Michaela i wśliznąłem się w kompletną ciemność panującą za drzwiami. Nic nie widziałem, ale nie na próżno jestem magiem. Pomyślałem o pentagramie, który miałem na piersi, na sercu, o srebrnym amulecie odziedziczonym po matce. Był zniszczony, powgniatany i podrapany od używania w sposób nie całkiem zgodny z przeznaczeniem, ale wciąż go nosiłem. Pięcioramienna gwiazda wpisana w okrąg symbolizowała moją magię, to, w co wierzę, uosabiała pięć sił wszechświata, które współpracują w harmonii pod kontrolą człowieka.
Skupiłem się na nim i nasyciłem go cząstką swojej woli. Amulet rozbłysnął łagodnym, błękitnosrebrnym światłem, które delikatną falą rozlewało się przede mną, wydobywając kształty przewróconych krzeseł i dwóch pielęgniarek przy biurku recepcji. Na wpół leżały na swoich stanowiskach, oddychając głęboko. Kiedy im się przyglądałem, słyszałem cały czas kojącą, cichą kołysankę. Zaczarowany sen. Nic nowego. Były nieobecne, choć nigdzie nie poszły i próżno by tracić czas i siły na próbę przerwania zaklęcia. Łagodny śpiew sączył się jednostajnie, a ja złapałem się na tym, że sięgam po przewrócone krzesło, aby je postawić, wygodnie usiąść i chwilę odpocząć.
Stężałem i musiałem upomnieć sam siebie, że byłbym idiotą, gdybym choć na chwilę przysiadł pod wpływem nieziemskiego śpiewu. Subtelna, ale silna magia. Nawet wiedząc, czego się spodziewać, z trudem ją w porę rozpoznałem.
Wyminąłem krzesło i wszedłem do pomieszczenia, w którym na wieszakach wisiały rzędem krótkie szpitalne fartuchy w pastelowych kolorach. Tu śpiew brzmiał głośniej, choć nadal nie potrafiłbym określić jego źródła. Jedną ścianę prawie w całości stanowiła tafla pleksi. Za nią znajdowała się sala, która miała sprawiać wrażenie sterylnej, a zarazem przytulnej. Rzędami stały tu szklane łóżeczka umieszczone w stelażach na kółkach. Ich maleńcy mieszkańcy, w szpitalnych rękawiczkach jak dla lalek na zupełnie nowych paluszkach i w malutkich szpitalnych czepeczkach na łysych główkach, spali, śniąc swoje niemowlęce sny. W blasku magicznego światła dostrzegłem przechadzającą się między nimi istotę, która była źródłem dźwięku. Agatha Hagglethorn umarła młodo.
Ubrana była w bluzkę z wysoką stójką, stosowną dla damy o jej pozycji w dziewiętnastowiecznym Chicago, i w długą ciemną spódnicę. Widziałem poprzez nią na wskroś łóżeczko za jej plecami, jednak mimo to wydawała się rzeczywista, cielesna. Twarz miała piękną, szczupłą i nerwową. Prawą dłonią obejmowała kikut lewej ręki.
- Mama cię utuli, luli, lulaj, luli...
Głos był obezwładniający. Dosłownie. Śpiewając, nasycała przestrzeń usypiającą energią. Gdyby pozwolić jej śpiewać dalej, zarówno dzieci, jak i pielęgniarki zmorzyłby sen, z jakiego nie można się już obudzić. Władze winiłyby o to zapewne tlenek węgla bądź doszukiwałyby się innej przyczyny, bardziej racjonalnej niż pojawienie się złowrogiej zjawy.
Podkradłem się bliżej. Miałem dość proszku na upiory, by unieruchomić Agathę i z dziesięć duchów takich jak ona. Michael załatwiłby ją potem sprawnie i bez krzyku, o ile tylko bym trafił.
Przykucnąłem z otwartym woreczkiem proszku w prawej ręce i wśliznąłem się przez drzwi do sali pełnej śpiących niemowląt. Zjawa zdawała się mnie nie zauważać - duchy nie są szczególnie spostrzegawcze. Przypuszczam, że będąc martwym, widzi się życie w zupełnie odmienny sposób.
Kiedy znalazłem się w sali, głos Agathy Hagglethorn uderzył mnie jak narkotyk, aż zamrugałem i wzdrygnąłem się. Musiałem utrzymać koncentrację, skupić myśli na chłodnej mocy magii przepływającej przez mój pentagram i emanującej z niego widmowym światłem.
- Gwiazdki błyszczą w niebie, gdy kołyszę ciebie...
Zwilżyłem wargi, widząc jak zjawa pochyla się nad jednym z łóżeczek. Uśmiechała się, spoglądając łagodnym, pełnym miłości wzrokiem. Piosenka unosiła się nad dzieckiem wraz z jej oddechem.
Maleństwo zadrżało przy wydechu i przestało oddychać.
- Śpij mój skarbie, śpij...
Czas uciekał. W lepiej urządzonym świecie po prostu wysypałbym na upiora proszek. To jednak nie był lepszy świat. Duchy nie mają obowiązku podporządkowywać się prawom naszej rzeczywistości i dopóki nie zwrócą uwagi na obecność człowieka, trudno, bardzo trudno, wywrzeć na nie jakikolwiek wpływ. Jedynym sposobem jest skonfrontować ducha z rzeczywistością, ale nawet wtedy trzeba znać jego imię i wypowiedzieć je głośno. A żeby było jeszcze trudniej, większość duchów nie słucha byle kogo. By móc bezpośrednio przemówić do życia po życiu, potrzebna jest magia.
Wyprostowałem się, wciąż trzymając w ręce woreczek, i zawołałem pełnym głosem:
- Agatho Hagglethorn!
Zjawa rozejrzała się, jakby głos dobiegł do niej z oddali, i zwróciła się w moją stronę. Otworzyła szeroko oczy. Piosenka urwała się.
- Kim jesteś? - spytała. - Co robisz w moim pokoju dziecinnym?
Starałem się ściśle trzymać tego, co Bob powiedział mi o duchach.
- To nie jest pokój dziecinny, Agatho Hagglethorn. Od twojej śmierci minęło ponad sto lat. Nie jesteś rzeczywista. Jesteś duchem. Nie żyjesz.
Zjawa wyprostowała się, przyjmując chłodną, wyniosłą postawę, typową dla wyższych sfer.
- Mogłam się domyślić. Benson cię przysłał, prawda? Benson zawsze robi okrutne, nikczemne rzeczy, a potem nazywa mnie szaloną. Ja szalona! On chce zabrać moje dziecko.
- Benson Hagglethorn od dawna nie żyje, Agatho Hagglethorn - powiedziałem i cofnąłem prawą rękę, przygotowując się do rzutu - tak samo jak twoje dziecko i ty. Te maleństwa tutaj nie są twoje, więc nie trzeba, żebyś im śpiewała. Nie możesz ich zabrać ze sobą.
Gotów do rzutu, zacząłem unosić ramię. Zjawa popatrzyła na mnie z wyrazem zagubienia. To jest właśnie najtrudniejsze, kiedy ma się do czynienia z naprawdę poważnymi, niebezpiecznymi duchami. Są prawie ludzkie. Wydają się zdolne do odczuwania emocji, mają pewien stopień samoświadomości. Duchy nie są żywe, nie w sensie dosłownym. Są jak odcisk w kamieniu, jak skamieniały szkielet. Duch przybiera kształt pierwotnej postaci, ale nią nie jest.
Ja natomiast zawsze spieszę z pomocą damie w opałach. Taki już jestem. Rycerska postawa to moja specjalność. Gdy dostrzegłem na twarzy Agathy Hagglethorn ból i zagubienie, drgnęła we mnie czuła struna współczucia. Moje ramię znieruchomiało. Może przy odrobinie szczęścia udałoby mi się jej pozbyć siłą perswazji. Zjawy takie są. Kiedy uświadomi się im ich rzeczywistą sytuację, znikają.
- Przykro mi, Agatho - powiedziałem - ale nie jesteś osobą, którą myślisz, że jesteś. Jesteś zjawą. Odbiciem. Prawdziwa Agatha Hagglethorn zmarła ponad sto lat temu.
- N...nie - zaprotestowała drżącym głosem. - To nieprawda.
- To prawda. Umarła tej samej nocy, co jej mąż i dziecko.
- Nie - jęknął duch, przymykając oczy. - Nie, nie, nie. Nie chcę tego słuchać.
Znów zaczęła nucić, cicho, rozpaczliwie, tym razem bez obezwładniającego czaru, którym nieświadomie siała spustoszenie. Ale malutka dziewczynka wciąż nie oddychała, jej usteczka zaczęły sinieć.
- Posłuchaj mnie, Agatho - powiedziałem, nasycając głos siłą woli, wplatając w słowa magię, by duch mnie usłyszał. - Wiem o tobie. Umarłaś. Pamiętasz. Mąż cię pobił. Przeraziłaś się, że mógłby pobić twoją córkę. Kiedy zaczęła płakać, przykryłaś jej buzię dłonią.
Czułem się ostatnim sukinsynem, na zimno przypominając jej szczegóły z przeszłości. Nieważne, że była duchem. Na jej twarzy malował się prawdziwy ból.
- Ja nie. Ja jej nie skrzywdziłam - zawodziła.
- Nie chciałaś jej skrzywdzić - powiedziałem, korzystając z informacji, jakich dostarczył mi Bob. - Ale on był pijany, a ty przerażona. Kiedy spojrzałaś, dziecko już nie żyło. Nie mam racji?
Oblizałem wargi i znów zerknąłem na maleństwo. Jeśli nie uporam się z tym szybko, dziewczynka umrze. Zastygła w niesamowitym bezruchu, wyglądała jak gumowa lalka.
W oczach upiora błysnęła iskra przypomnienia.
- Pamiętam - syknęła. - Siekiera. Siekiera, siekiera, siekiera.
Proporcje jej twarzy uległy zmianie, wyciągnęła się, stała się szczuplejsza.
- Wzięłam moją siekierę, moją siekierę, moją siekierę i zadałam mojemu Bensonowi dwadzieścia ciosów.
Zjawa stała się większa, rozrosła się, widmowy wiatr wionął od niej i z szumem przetoczył się przez salę, przynosząc zapach żelaza i krwi.
- Cholera - mruknąłem i przygotowałem się, by móc się rzucić w kierunku dziecka.
- Mój aniołek odszedł - zawyła zjawa. - Benson odszedł. I ta ręka, ta ręka, która zabiła ich oboje. - Uniosła w górę kikut. - Odeszli, odeszli, odeszli.
Odrzuciła do tyłu głowę i wydała z siebie ogłuszający, nieludzki ryk, który wstrząsnął ścianami sali noworodków.
Skoczyłem do przodu, ku dziecku, które nie oddychało, a w tej samej chwili reszta niemowląt zaniosła się płaczem z przerażenia. Kiedy znalazłem się przy dziewczynce, uderzyłem ją w wypięty ku górze tyłeczek. Klaps sprawił, że otworzyła oczy i przyłączyła się do płaczu pozostałych dzieci.
- Nie - wykrzyknęła Agatha. - Nie, nie, nie! Usłyszy cię! On cię usłyszy!
Zamachnęła się na mnie kikutem lewej ręki. Poczułem cios zarówno ciałem, jak i duszą, jakby wbiła mi głęboko w pierś odłamek lodu. Siła uderzenia odrzuciła mnie na ścianę jak zabawkę, a kij i różdżka ze stukiem upadły na podłogę. Jakimś cudem udało mi się utrzymać w dłoni woreczek z proszkiem na upiory, ale w głowie mi dzwoniło i ogarnęła mnie gwałtowna fala zimnych dreszczy.
- Michael - wydyszałem tak głośno, jak tylko byłem w stanie. Słyszałem otwierające się drzwi i zbliżające się do mnie kroki ciężkich, roboczych butów. Stanąłem o własnych siłach, potrząsając głową. Zerwał się wicher, a łóżeczka na kółkach zaczęły jeździć po całej sali. Musiałem chronić jedną ręką oczy przed podmuchami. Cholera. Przy takiej wichurze proszek jest bezużyteczny.
- Śpij, mój skarbie, śpij...
Duch Agathy znów pochylił się nad kolebką maleńkiej dziewczynki i wetknął kikut ręki w usteczka dziecka, jej półprzezroczyste ciało przenikło przez skórę. Dziecko drgnęło i przestało oddychać, chociaż wciąż próbowało płakać.
Wydałem z siebie nieartykułowany okrzyk, wyzywając zjawę. Jeśli nawet nie udałoby mi się sypnąć na nią proszkiem poprzez salę, mogłem cisnąć woreczek w jej widmowe ciało i tak ją unieszkodliwić - sposób sprawiający męczarnie, ale bez wątpienia skuteczny.
Kiedy się zbliżyłem, Agatha gwałtownie zwróciła głowę w moją stronę i warcząc odskoczyła od dziecka. Długie włosy otaczały jej twarz rozwianą grzywą, co pasowało do dzikiego wyrazu twarzy, który zastąpił uprzednią łagodność rysów. Cofnęła lewą rękę, a nad kikutem pojawił się ciężki topór o krótkim trzonku. Z okrzykiem opuściła topór na mnie.
Widmowa stal zadźwięczała o prawdziwe żelazo, a Amoracchius rozbłysnął jasnym, białym światłem. Michael zaparł się stopą o podłogę i zacisnął zęby z wysiłku, powstrzymując broń zjawy, by nie tknęła mojego ciała.
- Dresden! - zawołał. - Proszek!
Mimo wiatru udało mi się podsunąć do przodu, wepchnąć pięść w uzbrojone ramię Agathy i wytrząsnąć trochę proszku ze skórzanego woreczka.
W kontakcie z jej niematerialnym ciałem proszek rozjarzył się ognikami purpurowego światła. Agatha krzyknęła i odskoczyła w tył, ale jej ramię mocno tkwiło w miejscu, jakby zatopione w betonie.
- Benson! - krzyczała. - Benson! Śpij mój skarbie!
Potem po prostu oddzieliła się od swojego ramienia i znikła, pozostawiając fragment widmowego ciała. Ramię z toporem opadło na podłogę, przeistaczając się nagle w plamę przezroczystej, półpłynnej galarety. Wszystkim, co zostało po upiornym ciele, gdy upiór odszedł, była szybko niknąca ektoplazma.
Wichura ucichła, ale światła migały nadal. Mój białobłękitny magiczny płomień i łagodny blask miecza Michaela były jedynymi pewnymi źródłami światła. W uszach dzwoniło mi od nagłego braku dźwięku, choć z dziesięcioro niemowląt tworzyło monotonnie zawodzący chór.
- Nic się nie stało dzieciom? - spytał Michael. - Dokąd to poszło?
- Z dziećmi chyba wszystko dobrze. A zjawa musiała przejść na drugą stronę - domyśliłem się. - Wiedziała, że ma dość.
Michael powoli obrócił się wkoło, wciąż trzymając miecz w pogotowiu.
- Więc odeszła?
Pokręciłem głową, rozglądając się po sali.
- Nie sądzę - odpowiedziałem, pochylając się nad kolebką dziewczynki, która o mało co nie została uduszona. Na rączce miała opaskę z imieniem i nazwiskiem. Alison Ann Summers. Pogłaskałem ją po policzku, a ona odwróciła buzię w stronę mojego palca. Chwyciła go wargami i przestała płakać.
Nie wkładaj jej palca do buzi. Jest brudny - skarcił mnie Michael. - Co teraz?
- Zabezpieczę salę - powiedziałem. - A potem musimy się stąd zabierać, zanim pojawi się policja i aresz...
Alison Ann drgnęła i przestała oddychać. Jej rączki i nóżki wyprężyły się. Poczułem, że coś chłodnego przesunęło się nad nią. Z oddali dobiegły mnie dźwięki szalonej kołysanki.
- Śpij, mój skarbie, śpij...
- Michael! - krzyknąłem. - Duch wciąż tu jest. Sięga tu z Nigdynigdy.
- Chryste, miej nas w opiece - powiedział Michael. - Harry, musimy przejść.
Serce zamarło mi na samą myśl.
- Nie, nie ma mowy - zaprotestowałem. - To jest potężny upiór, Michaelu. Nie mam zamiaru wkraczać na jej własny teren z propozycją, że ją załatwię.
- Nie mamy wyboru - uciął Michael. - Popatrz.
Popatrzyłem. Dzieci, jedno po drugim, milkły, ich płacz urywał się nagle, zduszony w pół oddechu.
- Śpij mój skarbie, śpij...
- Michael, ona nas rozszarpie. A nawet jeśli nie ona, to moja matka chrzestna.
Michael pokręcił głową, marszcząc brwi.
- Nie, na Boga. Nie dopuszczę do tego. - Wpatrywał się we mnie intensywnie. - Ani ty, Harry Dresdenie. Masz zbyt wiele dobroci w sercu, by pozwolić tym dzieciom umrzeć.
Niepewnie odwzajemniłem jego spojrzenie. Przy naszym pierwszym spotkaniu Michael wymógł na mnie, bym spojrzał mu w oczy. Gdy mag spogląda komuś w oczy, to poważna sprawa. Może zajrzeć mu w duszę, przejrzeć wszystkie mroczne sekrety i skrywane lęki. A druga osoba doświadcza tego samego. Dusza Michaela sprawiła, że załkałem. Chciałbym, żeby moja dusza wyglądała dla niego tak samo, jak jego dla mnie, jednak miałem całkowitą, cholerną pewność, że tak nie było.
Zapadła cisza. Wszystkie dzieci umilkły.
Zawiązałem woreczek z proszkiem i schowałem go do kieszeni. Na nic by mi się nie przydał w Nigdynigdy.
Odwróciłem się w stronę swojego kija i różdżki, wyciągnąłem rękę i rzuciłem:
- Ventas servitas.
Powietrze zawirowało, unosząc kij i różdżkę ku moim otwartym dłoniom, po czym znów się uspokoiło.
- Dobrze - powiedziałem. - Rozdzieram przejście, co da nam pięć minut. Mam nadzieję, że matka chrzestna nie zdąży mnie znaleźć. Po tym czasie będziemy martwi albo wrócimy tutaj, przynajmniej jeśli o mnie chodzi.
- Masz dobre serce, Harry Dresdenie - powiedział Michael, uśmiechając się szeroko. - Boga raduje twój wybór.
- No tak. Poproś go, żeby nie robił Sodomy i Gomory z mojego mieszkania i będziemy kwita.
Michael rzucił mi spojrzenie pełne rozczarowania. Ja popatrzyłem na niego z gniewną urazą. On położył mi rękę na ramieniu i przytrzymał.
Potem sięgnąłem, by uchwycić końcami palców rzeczywistość i wysiłkiem woli, szepcząc Aparturum, rozdarłem przejście pomiędzy tym światem a następnym.
Nawet dzień, który kończy się wielką bitwą z szalonym duchem i przeprawą przez granicę pomiędzy tym światem a królestwem widm, zazwyczaj zaczyna się całkiem normalnie. Ten dzień, na przykład, zaczął się od śniadania, a potem była praca w biurze.
Mam biuro w śródmieściu Chicago, w dość starym budynku w nie najlepszym stanie, zwłaszcza od czasu wypadku z windą w zeszłym roku. Nie obchodzi mnie, co mówią, to nie była moja wina. Kiedy gigantyczny skorpion wielkości wilczarza irlandzkiego przedziera się przez sufit kabiny windy, zdesperowany człowiek chwyta się wszelkich sposobów.
Wracając do mojego biura - jest niewielkie, jednopokojowe, ale narożne, z dwoma oknami. Tabliczka na drzwiach stwierdza po prostu: Harry Dresden, mag. Tuż za drzwiami stoi stolik zasłany ulotkami zatytułowanymi na przykład: Magia i ty albo Dlaczego czarownice nie toną szybciej niż pozostali ludzie. Opinia maga. Większość z nich napisałem ja. Uważam, że ważne jest, abyśmy my, praktykujący Sztukę, dbali o swój publiczny wizerunek. Wszystko po to, by uniknąć kolejnej Inkwizycji.
Dalej znajduje się zlew, blat i stary ekspres do kawy. Moje biurko stoi przodem do drzwi, a naprzeciwko niego parę wygodnych krzeseł. Klimatyzacja stuka, wentylator pod sufitem popiskuje za każdym obrotem, a wykładzina podłogowa i ściany przesiąkły zapachem kawy.
Człapiąc, wszedłem do środka, nastawiłem kawę i zanim się zaparzyła, przejrzałem pocztę. List od Campbellów z podziękowaniem za przegnanie upiora z ich domu. Ulotki reklamowe. A także, chwała Bogu, czek od miasta za ostatnie zlecenie dla policji Chicago. To była obrzydliwa sprawa od początku do końca. Przyzywanie demona, ofiary z ludzi, czarna magia - takie rzeczy.
Nalałem sobie kawy i postanowiłem zadzwonić do Michaela, żeby zaproponować mu, że się z nim podzielę honorarium. Nawet jeśli ja wykonałem całą wstępną pracę, to on i Amoracchius wystąpili w finale. Ja poradziłem sobie z czarownikiem, on wziął na siebie demona i koniec końców dobro zwyciężyło. Podliczyłem czas pracy i okazało się, że przy stawce pięćdziesięciu dolarów za godzinę wyszła z tego przyjemna sumka dwóch tysięcy. Michael odmówiłby (jak zwykle), ale wydawało mi się, że elegancko będzie zaproponować, zwłaszcza skoro tak dużo czasu ostatnio spędziliśmy razem, usiłując wytropić źródło wszystkich upiornych zdarzeń w mieście.
Zanim zdążyłem podnieść słuchawkę, żeby porozmawiać z Michaelem, telefon zadzwonił. Odebrałem:
- Harry Dresden.
- Witam, panie Dresden - odezwał się ciepły kobiecy głos. - Chciałabym wiedzieć, czy może mi pan poświęcić chwilę.
Podskoczyłem na krześle, czując, jak twarz rozciąga mi się w szerokim uśmiechu.
- Ależ to panna Rodriguez, prawda? Czy to pani jest tą wścibską reporterką „Arkanów”, tego nędznego szmatławca, który publikuje historie o czarownicach i duchach?
- I o Elvisie - uzupełniła. - Proszę nie zapominać o Królu. Mam teraz stały kontrakt. Pisma o wątpliwej reputacji na całym świecie przedrukowują moje artykuły.
Roześmiałem się.
- Jak się masz?
Głos Susan zabrzmiał drwiąco:
- Cóż, mój chłopak wystawił mnie do wiatru, ale inny...
Skrzywiłem się.
- No tak, wiem. Przepraszam cię, ale posłuchaj, Bob dał mi wskazówkę i to naprawdę nie mogło czekać.
- Ach tak - powiedziała grzecznym, profesjonalnym tonem. - Nie dzwonię, żeby rozmawiać o moim życiu osobistym, panie Dresden. Dzwonię w interesach.
Poczułem, że na twarz wraca mi uśmiech. Susan jest absolutnie jedną na milion osobą, która może ze mną wytrzymać.
- Och, proszę wybaczyć, panno Rodriguez. Niech pani mówi dalej.
- Wydaje mi się, że ostatniej nocy słyszano o wzmożonej aktywności duchów w starej części miasta. Pomyślałam, że może zechce się pan podzielić pewnymi szczegółami z naszym pismem.
- Hm. Obawiam się, że byłoby to z mojej strony nieprofesjonalne. Moja praca ma charakter poufny.
- Panie Dresden - powiedziała - na razie nie ucieknę się do desperackich środków.
- Ależ panno Rodriguez - uśmiechnąłem się - czyżby była pani zdesperowana?
Założyłbym się, że we właściwy sobie sposób uniosła brew.
- Panie Dresden, nie chcę pana straszyć, ale musi pan zdać sobie sprawę z tego, że dobrze znam pewną młodą damę, z którą się pana widuje, i że mogłabym dopilnować, aby sytuacja między wami stała się bardzo niezręczna.
- Rozumiem. Ale jeśli podzieliłbym się z panią historią...
- Na wyłączność, panie Dresden.
- Na wyłączność - uzupełniłem - wtedy znajdzie pani sposób, żebym uniknął kłopotów?
- Mogłabym nawet szepnąć jej dobre słówko - powiedziała Susan radośnie, po czym dodała niskim, gardłowym głosem. - Kto wie, może nawet wam się poszczęści.
Musiałem się przez chwilę zastanowić. Upiór, którego przyłapaliśmy z Michaelem zeszłej nocy, był wielką, potworną istotą. Czaił się w podziemiach biblioteki Uniwersytetu Chicagowskiego. Nie musiałem wymieniać żadnych nazwisk zamieszanych w tę sprawę osób i nawet jeśli uniwersytetowi by się to nie spodobało, wątpię, by mogło mu poważnie zaszkodzić, gdyby napisano o nim w piśmie, które większość ludzi kupuje razem z innymi tabloidami, stojąc w kolejce do kasy w supermarkecie. Poza tym, sama myśl o karmelowej skórze Susan, o jej miękkich, ciemnych włosach pod moją dłonią... Pycha.
- To propozycja, której trudno się oprzeć - powiedziałem. - Może pani notować?
Mogła, więc przez następne dziesięć minut dostarczałem jej szczegółów. Spisywała je, zadając szereg bystrych, konkretnych pytań i w nieprawdopodobnie krótkim czasie miała gotową całą historię. Pomyślałem, że jest naprawdę dobrą reporterką. Właściwie to szkoda, że traci czas na pisanie o zjawiskach nadnaturalnych, w które od wieków ludzie nie chcą wierzyć.
- Bardzo dziękuję, panie Dresden - powiedziała, kiedy już wycisnęła ze mnie informacje do ostatniej kropli. - Mam nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze między panem a młodą damą dziś wieczorem. U pana. O dziewiątej.
- Może młoda dama chciałaby sama przedyskutować ze mną możliwości - przeciągałem.
Roześmiała się gardłowo.
- Może by chciała - przyznała Susan - ale to jest rozmowa w interesach.
Zaśmiałem się również.
- Okropna jesteś, Susan. Nigdy nie rezygnujesz, prawda?
- Nigdy, przenigdy - potwierdziła.
- Naprawdę wściekłabyś się na mnie, gdybym ci nie powiedział?
- Harry, wczoraj wieczorem bez słowa wystawiłeś mnie do wiatru. Nie mam zwyczaju znosić, by jakikolwiek mężczyzna tak mnie traktował. Gdybyś nie miał dla mnie dobrej historii, mogłabym pomyśleć, że wyszedłeś zabawić się z przyjaciółmi.
- No tak. Ten Michael - zachichotałem - to naprawdę rozrywkowy facet.
- Będziesz musiał mi kiedyś o nim opowiedzieć. Czy udało ci się dowiedzieć czegoś więcej? Co się dzieje z tymi duchami? Brałeś pod uwagę porę roku?
Z westchnieniem przymknąłem oczy.
- I tak, i nie. Wciąż nie mogę zrozumieć, dlaczego wygląda na to, że oszalały wszystkie duchy naraz. Nie byliśmy w stanie przytrzymać żadnego z nich na tyle długo, żebym mógł się mu dobrze przyjrzeć. Tej nocy chcę wypróbować nowy sposób, może zadziała. Ale Bob jest pewien, że to nie żadne Halloween. W zeszłym roku nie mieliśmy duchów.
- Nie. Za to mieliśmy wilkołaki.
- Całkowicie inna sytuacja - stwierdziłem. - Bob pracuje w nadgodzinach, żeby mieć oko na tamten świat i zauważyć wzmożony ruch. Jeśli coś jeszcze miałoby wyskoczyć, będziemy wiedzieli.
- No dobrze. - Zawahała się przez moment i zaczęła: - Harry, ja...
Czekałem, ale kiedy utknęła, spytałem: - Co?
- Ja, no... Chcę tylko mieć pewność, że nic ci nie jest. Odniosłem niejasne wrażenie, że chciała powiedzieć coś innego, ale nie naciskałem.
- Jestem zmęczony - powiedziałem. - Zarobiłem kilka siniaków, bo poślizgnąłem się na ektoplazmie i wpadłem w katalog biblioteczny. Ale mam się dobrze.
Roześmiała się.
- Bardzo obrazowe. Zatem wieczorem?
- Czekam.
Wydała krótki pomruk zadowolenia, nasycony w niemałym stopniu erotyzmem, i to było jej pożegnanie.
Reszta dnia upłynęła mi całkiem szybko na codziennych zajęciach. Posłużyłem się magią, by odnaleźć zagubioną ślubną obrączkę, i odprawiłem z kwitkiem klienta, który chciał, abym rzucił zaklęcie na jego kochankę. (W ogłoszeniu w książce telefonicznej wyraźnie zaznaczyłem „żadnych eliksirów miłosnych”, ale z jakichś powodów ludzie zawsze myślą, że ich przypadek jest wyjątkowy). Poszedłem do banku, odesłałem kolejnego gościa do znanego mi prywatnego detektywa i spotkałem się z początkującym zaklinaczem ognia, żeby spróbować nauczyć go, jak uniknąć przypadkowego podpalenia własnego kota.
Już miałem zamknąć biuro, kiedy usłyszałem, że ktoś wysiada z windy i zbliża się w moją stronę. Kroki były szybkie i ciężkie, jakby ten ktoś nosił buciory.
- Pan Dresden? - spytał młody, kobiecy głos. - Czy pan jest Harry Dresden?
- Tak - potwierdziłem, zamykając drzwi na klucz - ale właśnie wychodzę. Może moglibyśmy umówić się na jutro.
Kroki zatrzymały się.
- Proszę, panie Dresden. Muszę z panem porozmawiać. Tylko pan może mi pomóc.
Westchnąłem, nie patrząc na nią. Powiedziała dokładnie te słowa, których trzeba, by wzbudzić we mnie uczucia opiekuńcze. Wciąż jednak mogłem odejść. Wielu ludzi sądzi, że magia pomoże im wydobyć się z kłopotów, kiedy nie widzą już wyjścia.
- Z chęcią, proszę pani. Jutro z samego rana. Zamknąłem drzwi i odwróciłem się.
- Zaczekaj - powiedziała. Poczułem, jak podchodzi bliżej i łapie mnie za rękę.
Od nadgarstka po łokieć odczułem drętwienie i mrowienie. Zareagowałem natychmiast, instynktownie. Odgrodziłem się od tego odczucia psychiczną tarczą, wyszarpnąłem rękę z palców młodej kobiety i cofnąłem się o kilka kroków. W przedramieniu wciąż czułem ciarki od zetknięcia się z jej energią, z jej aurą. Była drobną dziewczyną w czarnej sukience robionej na drutach i w czarnych glanach. Włosy miała ufarbowane na odcień matowej czerni. Twarz o delikatnych, pełnych słodyczy rysach była kredowobiała, oczy podkrążone, mroczne, połyskujące niepokojem, jak u zdziczałego kota.
Rozprostowałem palce i starając się nie patrzeć jej w oczy dłużej niż przez ułamek sekundy, powiedziałem cicho:
- Praktykujesz.
Przygryzła wargę, rozejrzała się wokół i przytaknęła.
- I potrzebuję pańskiej pomocy. Mówią, że pan może mi pomóc.
- Udzielam lekcji tym, którzy nie chcą zrobić sobie krzywdy, nieumiejętnie używając swojego talentu - powiedziałem. - Czy po to przyszłaś?
- Nie, panie Dresden. Niezupełnie - odpowiedziała dziewczyna.
- To czemu przyszłaś akurat do mnie? Czego chcesz?
- Chcę pańskiej ochrony.
Uniosła drżącą dłoń i zaczęła kręcić pasmo czarnych włosów.
- Bez niej... nie jestem pewna, czy przeżyję tę noc.
Wróciłem z nią do biura. Chciałem zapalić lampę, ale żarówka się przepaliła. Nic nowego. Westchnąłem, zamykając drzwi. Przez żaluzje wpadały smugi złotego jesiennego światła, rozpraszając cienie na podłodze i ścianach.
Odsunąłem krzesło przed biurkiem, żeby młoda kobieta mogła usiąść. Przez chwilę spoglądała na mnie zmieszana, po czym wykrztusiła „Och” i usiadła. Nie zdejmując płaszcza, zająłem miejsce po drugiej stronie biurka.
- No dobrze - zacząłem. - Skoro chcesz mojej ochrony, ja chcę najpierw czegoś od ciebie.
Odgarnęła włosy o barwie asfaltu jedną ręką i obrzuciła mnie wyrachowanym spojrzeniem. Potem założyła nogę na nogę, tak że skraj jej sukienki podjechał do połowy uda. Nieznacznym ruchem pleców wypchnęła do przodu jędrne, młodzieńcze piersi, aż sutki zarysowały się wyraźnie pod dzianiną.
- Oczywiście, panie Dresden. Na pewno się dogadamy.
Jej spojrzenie było bezpośrednie, zmysłowe, zachęcające. Sutki sterczące na żądanie - oto skuteczna metoda. Och, była wystarczająco śliczna. Sądzę, że każdy dorosły mężczyzna, śliniąc się, rzuciłby się na nią, ale ja przejrzałem jej grę. Przewróciłem oczami.
- Nie to miałem na myśli.
Przestała odgrywać seksownego kociaka. - Nie... nie to?
Badała mnie czujnym spojrzeniem spod zmarszczonych brwi, oceniając od nowa.
- To znaczy... jest pan...?
- Nie. Nie jestem gejem - uciąłem. - Ale nie kupuję tego, co sprzedajesz. Nie powiedziałaś mi nawet, jak masz na imię, a chcesz rozłożyć przede mną nogi? Dzięki, nie. Do wszystkich diabłów, nigdy nie słyszałaś o AIDS? O chorobach wenerycznych?
Zbladła. Zacisnęła wargi tak mocno, że również zbielały.
- Więc czego pan chce ode mnie?
- Odpowiedzi - powiedziałem, dźgając palcem powietrze w jej kierunku. - I nie próbuj mi łgać. Nic ci z tego nie przyjdzie.
Przyznaję, że był to blef. Mag nie jest chodzącym wykrywaczem kłamstw, a ja nie miałem zamiaru wypróbować na niej spojrzenia w głąb duszy, żeby się przekonać o jej szczerości. Ale jeśli jesteś magiem, to cokolwiek byś zrobił, ludzie przypiszą to twoim niezmierzonym i niepojętym mocom. Oczywiście tylko ci ludzie, którzy wiedzą dość, by wierzyć w magów, ale nie dość, by zdawać sobie sprawę z naszych ograniczeń. Pozostali, czyli większość zwykłych śmiertelników nie traktuje magii poważnie. Najchętniej zapakowaliby nas w kaftan bezpieczeństwa. Nerwowo oblizała wargi.
- Dobrze - powiedziała. - Co chce pan wiedzieć?
- Na przekąskę twoje imię.
Roześmiała się krótko i chrapliwie.
- Myślisz, że ci je podam, magu?
Punkt dla niej. Ci, którzy naprawdę potrafią rzucać zaklęcia, poważni magowie, do jakich się zaliczam, mogą zdziałać bardzo wiele, poznawszy imię z ust osoby, która je nosi.
- Niech będzie, więc jak mam się do ciebie zwracać?
Nie zawracała sobie głowy obciągnięciem sukienki, żeby zakryć nogę. Całkiem ładną nogę z tatuażem nad kostką. Starałem się jej nie zauważać.
- Lydia - rzuciła. - Proszę mi mówić Lydia.
- Dobra, Lydio. Praktykujesz Sztukę. Opowiedz mi o tym.
- To nie ma nic wspólnego z powodem mojej wizyty, panie Dresden. - Przełknęła ślinę, a jej złość osłabła. - Proszę, potrzebuję pańskiej pomocy.
- Już dobrze, dobrze. Jakiego rodzaju pomocy potrzebujesz? Jeśli zadarłaś z gangiem, radziłbym ci zwrócić się do policji. Nie jestem ochroniarzem.
Zadrżała i objęła się ramionami.
- Nie, nic z tych rzeczy. Nie o swoje ciało się martwię.
Na te słowa zmarszczyłem brwi. Ona przymknęła oczy i zaczerpnęła tchu.
- Potrzebuję talizmanu - powiedziała. - Czegoś, co ochroni mnie przed złym duchem.
Nadstawiłem uszu. Bez trudu mogłem uwierzyć, że w mieście, które pogrążało się w chaosie wywołanym przez upiory, dziewczynie obdarzonej talentem magicznym przyszło doświadczać niekorzystnych zjawisk. Takie utalentowane osoby przyciągają do siebie duchy i upiory.
- Jaki to rodzaj ducha?
Niespokojnie wodziła oczami w lewo i w prawo, ani razu nie spoglądając na mnie.
- Trudno mi powiedzieć, panie Dresden. Jest potężny i chce mnie skrzywdzić. Oni... oni powiedzieli, że pan może zrobić coś, co mi zapewni bezpieczeństwo.
Prawda, w rzeczy samej. Akurat w tej chwili na lewym przegubie miałem talizman sporządzony z całunu nieboszczyka, poświęconego srebra i wielu innych, trudniejszych do zdobycia składników.
- Być może - powiedziałem. - To zależy od tego, dlaczego grozi ci niebezpieczeństwo i dlaczego uważasz, że potrzebujesz ochrony.
- N... nie mogę tego panu powiedzieć - wykrztusiła.
Jej blada twarz ściągnęła się troską, prawdziwą troską, która sprawia, że wygląda się starzej, brzydziej. Dziewczyna obejmowała się ramionami, wydawała się teraz mniejsza, bardziej krucha.
- Proszę. Ja po prostu potrzebuję pańskiej pomocy.
Z westchnieniem potarłem kciukiem brew. W pierwszym, gwałtownym odruchu chciałem dać jej kubek gorącego kakao, otulić kocem, powiedzieć, że wszystko będzie dobrze i założyć jej na rękę swój talizman. Usiłowałem jednak nad tym zapanować. Spokojnie, Don Kichocie. Wciąż nic o niej nie wiedziałem, nie miałem pojęcia, dlaczego potrzebuje ochrony. I przed czym. Wiedziałem jedynie, że próbuje oddalić od siebie anioła zemsty, który ściga ją, aby wymierzyć karę za czyn tak nikczemny, że poruszył Moce i skłonił je do bezpośredniego działania. Nawet łagodne duchy mają czasem ważny powód, by wracać i nawiedzać ludzi.
- Posłuchaj, Lydio. Nie lubię się angażować, nie wiedząc, o co chodzi. I jeszcze nigdy mnie to nie powstrzymało, przemknęła mi przez głowę myśl.
- Dopóki nie powiesz mi trochę więcej o swojej sytuacji, nie przekonasz mnie, że twoja potrzeba ochrony jest uzasadniona, nie będę w stanie ci pomóc.
Zwiesiła głowę, asfaltowe włosy zakryły twarz. Po dłuższej chwili zaczerpnęła tchu i zapytała:
- Wie pan, co to są Łzy Kasandry, panie Dresden?
- Stan profetyczny - odpowiedziałem. - Czasem połączony z utratą przytomności. Wizje przyszłości przejawiają się jednak w taki sposób, że ich wyjaśnienie wydaje się niewiarygodne. Zdarza się, że u dzieci lekarze mylą te stany z epilepsją i przepisują tony rozmaitych lekarstw. W porównaniu z innymi przepowiedniami te są całkiem dokładne, ale nikt nie daje im wiary. Są i tacy, którzy nazywają to darem.
- Ja do nich nie należę - wyszeptała. - Nie ma pan pojęcia, jakie to straszne widzieć coś, co ma się stać i próbować to zmienić, nie mając nikogo, kto by uwierzył.
Przyglądałem się jej przez chwilę w milczeniu, wsłuchując się w tykanie ściennego zegara odmierzającego sekundy.
- No dobrze - odezwałem się. - Mówisz, że masz ten dar. Chcesz mnie zapewne przekonać, że jedna z twoich wizji była ostrzeżeniem przed złym duchem?
- Nie jedna - sprostowała. - Trzy. Trzy, panie Dresden. Przed zamachem na prezydenta miałam jedną wizję. Dwie przed katastrofą w NASA i trzęsieniem ziemi w Laosie. Ale nigdy nie miałam trzech. Nigdy nic nie ukazało się tak wyraźnie...
Przymknąłem oczy, żeby to przemyśleć. Znowu instynkt podpowiadał mi, że mam pomóc dziewczynie, pokonać złego ducha czy inne licho, a wszystko skończy się dobrze. Jeśli rzeczywiście dotknięta jest Łzami Kasandry, mogę zdziałać więcej niż tylko uratować jej życie. Moja wiara może odmienić je na lepsze.
Z drugiej strony, chciała ze mnie zrobić frajera. Dziewczyna bez wątpienia jest dobrą aktorką. Jak gładko weszła w rolę uwodzicielki! I jak szybko wyciągnęła wniosek, że oczekuję od niej seksu. Nie świadczyło to o niej najlepiej. To nie jest osoba, która załatwia sprawy uczciwie i wprost. O ile tylko się całkowicie nie myliłem, musiała już przedtem kupować dobra i usługi za seks. Na dodatek była tak strasznie młoda, a taka już doświadczona w tych sprawach.
A Łzy Kasandry... Cóż, świetny numer, niejeden oszust już to wykorzystał. Nie sposób udowodnić, że ktoś posiada ten dar, a tym bardziej - że nie posiada. Dziewczyna potrzebowałaby tylko odrobiny talentu, który daje odpowiednią aurę, może trochę umiejętności psychokinetycznych, akurat tyle, ile trzeba, żeby obrócić rzuconą kostkę do gry. Potem mogłaby wymyślić jakąkolwiek historyjkę o darze profetycznym, który jakoby posiada, przybrać pozę zagubionej dziewczynki i udać się prosto do miejscowego głupka, Harry’ego Blackstone’a Copperfielda Dresdena.
Otworzyłem oczy i zobaczyłem, że mi się przygląda.
- Oczywiście nie wiadomo, czy mówię prawdę, panie Dresden - powiedziała. - Łez Kasandry nie da się zanalizować ani dowieść. Więc nie kłamię, żeby zyskać współczucie i skłonić pana do pomocy.
- To mniej więcej chodzi mi po głowie, Lydio. Możesz być po prostu kiepską czarownicą, która poruszyła niewłaściwego demona i szuka wyjścia.
Rozłożyła ręce.
- Mogę tylko powiedzieć, że nie jestem. Wiem, że coś nadchodzi. Nie wiem co, nie wiem dlaczego ani skąd. Wiem tylko to, co widzę.
- Czyli?
- Ogień - wyszeptała. - Wiatr. Widzę ciemne sprawy i mroczną wojnę. Widzę, jak śmierć idzie po mnie ze świata upiorów. A pośród tego wszystkiego widzę pana. Od pana się to zaczyna i na panu kończy. Pan jest tym, który może odmienić kierunek drogi.
- To jest twoja wizja? Odwróciła twarz.
- Widzę, co widzę.
Typowa metoda. Wziąć kogoś na cel, podbechtać ego, wciągnąć, omotać i obedrzeć do reszty. No, no, pomyślałem, ktoś próbuje coś ode mnie uzyskać. Moja sława musi rosnąć.
Uważałem jednak, że nie ma sensu być nieuprzejmym.
- Posłuchaj, Lydio. Myślę, że chyba przesadzasz. Spotkajmy się za parę dni, a wtedy zobaczymy, czy nadal będziesz przekonana, że potrzebujesz mojej pomocy.
Ramiona jej opadły, a twarz przybrała wyraz rezygnacji. Zamknęła oczy. Zaczęła mnie dręczyć niepewność. Odniosłem dokuczliwe wrażenie, że dziewczyna nie gra.
- Dobrze - powiedziała łagodnie. - Przepraszam, że pana zatrzymałam.
Wstała i ruszyła ku drzwiom. Pod wpływem impulsu poderwałem się z krzesła i szybko przemierzyłem pokój. Znaleźliśmy się przy drzwiach jednocześnie.
- Zaczekaj chwileczkę - powiedziałem. Zdjąłem z ręki talizman. Przy rozwiązywaniu supła dał się słyszeć cichy trzask energii. Ująłem lewy nadgarstek dziewczyny i odwróciłem jej rękę dłonią ku górze, żeby zawiązać talizman. Na wewnętrznej stronie przedramienia miała białe blizny, które biegły pionowo wzdłuż głównych żył. Takie blizny pozostają wtedy, gdy ktoś naprawdę poważnie myślał o odebraniu sobie życia. Były stare, wyblakłe. Musiały powstać, kiedy miała... ile? Dziesięć lat? Mniej?
Przeszedł mnie dreszcz. Obwiązałem jej nadgarstek plecionką ze zbutwiałej tkaniny i srebrnego łańcuszka i zawiązując supeł, tchnąłem w nią energię, żeby zamknąć krąg. Gdy skończyłem, delikatnie dotknąłem jej ręki. Poczułem mrowiącą moc talizmanu unoszącą się centymetr nad skórą dziewczyny.
- Magia wiary jest najskuteczniejsza wobec duchów - szepnąłem. - Jeśli się boisz, idź do kościoła. Upiory są najsilniejsze zaraz po zachodzie słońca, w godzinie duchów i jeszcze raz tuż przed wschodem. Idź do Najświętszej Marii Panny od Aniołów. To kościół na rogu Bloomingdale i Wood, w Wicker Park. Jest wielki, nie przeoczysz go. Zajdź od tyłu, do drzwi dla dostawców, i zadzwoń. Pytaj o ojca Forthilla. Powiedz mu, że przysłał cię przyjaciel Michaela, bo potrzebujesz na jakiś czas bezpiecznego schronienia.
Gapiła się na mnie z otwartymi ustami. W jej oczach wzbierały łzy.
- Pan mi wierzy.
Poczułem się niezręcznie, więc wzruszyłem ramionami.
- Może tak, a może nie. Ale przez kilka ostatnich tygodni działy się różne złe rzeczy i wolałbym nie mieć cię na sumieniu. Lepiej się pospiesz. Słońce wkrótce zajdzie.
Wcisnąłem jej do ręki kilka banknotów.
- Weź taksówkę. Najświętsza Maria Panna od Aniołów. Ojciec Forthill. Przysyła cię przyjaciel Michaela.
- Dziękuję - powiedziała. - O Boże, jak ja panu dziękuję, panie Dresden.
Chwyciła moją dłoń w swoje i złożyła na niej mokry od łez pocałunek. Jej palce były zimne, wargi aż nazbyt gorące. Znikła za drzwiami.
Zamknąłem za nią, kręcąc głową. Harry, ty idioto. Jedyny przyzwoity talizman, który mógłby cię ochronić przed duchami, a ty się go pozbywasz. Teraz mogą cię pożreć żywcem przy pierwszej okazji, kiedy im wejdziesz w paradę. Zerknąłem na swoją dłoń, wilgotną od łez Lydii, wciąż czując ciepło jej pocałunku. Potem westchnąłem i podszedłem do szafki, w której trzymałem podręczny zapas około pięćdziesięciu żarówek, i wymieniłem tę, która się przepaliła.
Zadzwonił telefon. Zerwałem się z krzesła.
- Dresden - rzuciłem cierpko do słuchawki. Odpowiedziała mi cisza przerywana tylko trzaskami na linii.
- Dresden - powtórzyłem.
Cisza trwała nadal. Było w niej coś takiego, że zjeżyły mi się włosy na karku. Trudno opisać, co to było. Jakby coś wyczekiwało, czerpiąc z tego złośliwą satysfakcję. Trzaski na linii stały się głośniejsze i odniosłem wrażenie, że poza nimi słyszę głosy przemawiające cicho, z okrucieństwem. Spojrzałem na drzwi, za którymi znikła Lydia.
- Kto mówi?
- Już niedługo - wyszeptał głos. - Wkrótce znów się spotkamy, Dresden.
- Kto tam? - powtórzyłem pytanie, czując się trochę głupio. W słuchawce zapadła cisza. Zanim ją odłożyłem, wpatrywałem się przez chwilę w telefon. Potem przejechałem sobie dłonią po włosach. Chłód przeszedł mi po plecach w dół i umiejscowił się nieco poniżej żołądka.
- No dobra - powiedziałem, a mój głos w pustym biurze zabrzmiał trochę za głośno. - Chwała Bogu nie było to aż tak straszne.
Staroświeckie radio stojące na półce obok ekspresu do kawy ożywiło się z trzaskiem i piskiem, a ja o mało nie wyskoczyłem ze skóry. Zwróciłem się wściekle w jego stronę z zaciśniętymi pięściami.
- Harry? - odezwał się głos z radia. - Ej, Harry, czy to działa? Spróbowałem uspokoić walące serce i skupić wolę na radiu na tyle, by mogło przenieść mój głos.
- Tak, Bob. To ja.
- Dzięki niebiosom - westchnął Bob. - Powiedziałeś, żeby dać ci znać, jeśli się dowiem czegoś jeszcze o tych duchach.
- Tak, tak. Mów.
W radiu rozległy się trzaski. Zakłócenia nie miały charakteru fizycznego, lecz nadprzyrodzony. Radio zostało tak wysterowane, że nie odbierało już zwykłych częstotliwości. Głos Boba był przytłumiony, ale mogłem go zrozumieć.
- Mojemu informatorowi się udało. Szpital rejonowy Cook County. Dziś wieczorem. Ktoś poruszył Agathę Hagglethorn. Ona jest zła, Harry. To podła baba.
Bob opowiedział mi o okrutnej, tragicznej śmierci Agathy Hagglethorn i wskazał jej najbardziej prawdopodobny cel w szpitalu. Spojrzałem na swój lewy nadgarstek, na którym nic już nie było, i nagle poczułem się nagi.
- W porządku - powiedziałem. - Zajmę się tym. Dzięki, Bob.
Radio zapiszczało i umilkło, a ja wyskoczyłem za drzwi. Słońce miało zajść za niecałe dwadzieścia minut, zbliżała się godzina szczytu. Gdybym nie dotarł do szpitala, zanim się ściemni, mogłyby się zdarzyć straszne rzeczy.
Czułem w kieszeni ciężar woreczka z proszkiem na upiory. W drzwiach frontowych zderzyłem się z wysokim, barczystym Michaelem. Przez ramię miał przewieszoną wielką sportową torbę. Wiedziałem, że nie może ona zawierać nic innego, jak tylko Amoracchiusa i białą pelerynę.
- Michael! - wykrzyknąłem. - Skąd się tu wziąłeś? Jego szczerą twarz rozjaśnił szeroki uśmiech.
- Gdy zachodzi potrzeba, On czuwa, bym był na miejscu.
- No nie! Żartujesz.
- Nie - zaprzeczył żarliwie i zamilkł na chwilę, po czym odezwał się znowu:
- Oczywiście przez ostatnie dwa tygodnie co wieczór byliśmy w kontakcie. Dziś pomyślałem sobie, że oszczędzę Mu kłopotu z aranżowaniem przypadku, więc przyszedłem zaraz po pracy.
Ramię w ramię podeszliśmy do niebieskiego garbusa - on do czerwonych drzwi, a ja do białych, wsiedliśmy i ruszyliśmy w drogę, patrząc znad szarej maski.
I w ten sposób doszliśmy do bitwy na oddziale noworodków szpitala rejonowego Cook County.
Właśnie to miałem na myśli, mówiąc o dniu, który zaczyna się całkiem normalnie, a potem wszystko się rozpada. No dobrze, może nie wszystko było tak całkiem normalne. Kiedy włączyliśmy się do ruchu i wcisnąłem gaz do dechy, tknęło mnie złe przeczucie, że moje życie znów staje się niespokojne.
Przeszliśmy z Michaelem przez zrobione przeze mnie rozdarcie w rzeczywistości i zapuściliśmy się w Nigdynigdy. Poczułem się, jakbym przeszedł z sauny do klimatyzowanego biura, z tą różnicą, że nie odczułem tej zmiany na skórze. Odczuwałem ją w myślach i uczuciach, a także w tej pierwotnej części mnie, gdzieś u podstawy mózgu, która sprawia, że ciarki przechodzą po ciele. Znalazłem się w świecie innym niż nasz własny.
Mały skórzany woreczek z proszkiem na upiory zaczął mi ciążyć w kieszeni płaszcza, dosłownie wytrącając mnie z równowagi i przyginając ku ziemi. Zakląłem. Proszek na upiory jest magiczną substancją, obdarzoną ciężarem i siłą bezwładu, dzięki czemu unieruchamia byt niematerialny, kiedy się z nim zetknie. Nawet zamknięty w woreczku zaczął nagle wywierać nacisk na Nigdynigdy. Gdybym wysypał go tutaj, w świecie bytów niematerialnych, prawdopodobnie zrobiłby dziurę w ziemi. Musiałem uważać. Stękając z wysiłku, wydobyłem sakiewkę z kieszeni. Sprawiała wrażenie, jakby ważyła piętnaście czy dwadzieścia kilo.
Michael, marszcząc brwi, popatrzył mi na ręce.
- Wiesz, nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy, żeby zapytać. Z czego właściwie jest zrobiony ten proszek?
- Zubożony uran - odparłem. - W każdym razie to podstawowy składnik. Musiałem dodać wiele innych rzeczy. Pozyskane na zimno żelazo, bazylia, odchody...
- Wszystko jedno - stwierdził. - Nie chcę wiedzieć.
Odwrócił się, pewnie trzymając przed sobą obiema rękami ciężki miecz. Chwyciłem różdżkę i kij i stanąłem przy nim, rozglądając się po tym niby-świecie.
Ta część Nigdynigdy wyglądała jak Chicago pod koniec XIX wieku, a przynajmniej prawie tak. Była to domena ducha. Mieszanina obrazów miasta, jakie zapamiętała Agatha Hagglethorn, zanim umarła. Niektóre latarnie uliczne wyposażone już były w żarówki Edisona, w innych migotały płomienie gazowe. Wszystkie rzucały mętny blask, który nie rozświetlał nawet najbliższego otoczenia. Domy stały pod dziwnymi kątami względem siebie, a część z nich niezauważalnie zanikała. Wszystko, jezdnie, chodniki i budynki, zrobione było z drewna.
- Do licha - wymruczałem. Nic dziwnego, że prawdziwe Chicago się ciągle paliło. To istny skład opałowy.
W mroku przemykały szczury, ale poza tym ulica była pusta i cicha. Szczelina prowadząca z powrotem do naszego świata falowała i zmieniała położenie, światło jarzeniowe i sterylne powietrze szpitalne wlewało się na ulice starego Chicago. Wokół nas pulsowało z dziesięć zawirowań powietrza - skondensowane siły żywotne niemowląt z sali szpitalnej, które przedostały się do Nigdynigdy.
- Gdzie ona jest? - cicho spytał Michael. - Gdzie jest duch?
Powoli obróciłem się dookoła, wpatrując się w mrok, i pokręciłem głową.
- Nie wiem, ale lepiej znajdźmy ją szybko. Powinniśmy się jej przyjrzeć.
- Trzeba spróbować dojść, co ją poruszyło - dopowiedział Michael.
- Właśnie. Nie wiem jak ty, ale ja jestem już trochę zmęczony uganianiem się co noc po mieście.
- Nie zdążyłeś się jej jeszcze przyjrzeć?
- Nie tak, jak trzeba - skrzywiłem się. - Może ciąży na niej jakieś zaklęcie, może ją otacza magia, która podpowie mi, o co tu chodzi. Żebym mógł ją zbadać, nie może mi zagrażać śmiertelne niebezpieczeństwo.
- Zgoda, pod warunkiem że nas na wstępie nie zabije - przystał Michael. - Ale czas ucieka, a ja jej nigdzie nie widzę. Co powinniśmy zrobić?
- Wolałbym tego nie mówić, jednak myślę, że trzeba... Chciałem powiedzieć „rozdzielić się”, ale nie było mi to dane.
Ciężkie drewniane bale, którymi wyłożona była ulica, rozprysły się przed nami w chmurę śmiercionośnych odłamków. Przesłoniłem oczy ramieniem i potoczyłem się na bok. Michael potoczył się na drugą stronę.
- Moje aniołeczki! Moje, moje, moje! - siła wycia uderzyła mnie w twarz i pierś, sprawiła, że mój płaszcz załopotał, jakby zrobiony był z cienkiej gazy.
Odsłoniłem oczy i ujrzałem upiora, teraz całkiem rzeczywistego, wręcz cielesnego, który torując sobie drogę jednym ramieniem, wydobywał się spod powierzchni ulicy. Pociągła, szczupła twarz Agathy wykrzywiona była gniewem, potargane włosy zwisały w nieładzie, stanowiąc kontrast z gładką białą bluzką. Brakowało jej jednej ręki od samego ramienia, materiał bluzki w tym miejscu plamiła ciemna ciecz.
Michael z okrzykiem stanął na nogi i rzucił się na nią z Amoracchiusem. Z rozciętego policzka ciekła mu krew. Zjawa odrzuciła go w tył swoją jedyną ręką, jakby ważył nie więcej niż lalka. Michael jęknął i potoczył się po drewnianym bruku. Wtedy, warcząc i śliniąc się, z szaleństwem w oczach, upiór zwrócił się w moją stronę.
Pozbierałem się na nogi i wyciągnąłem przed sobą w poprzek kij, wątłą barierę pomiędzy mną a duchem na jego własnym terytorium.
- Przypuszczam, że jest za późno na rozsądną dyskusję, Agatho.
- Moje dzieciaczki! - wył upiór. - Moje, moje, moje!
- No tak. Tak, jak myślałem - wydyszałem i zebrawszy w sobie moc, zacząłem nasycać nią kij. Jasne drewno zabłysło złotopomarańczowym światłem, które roztaczało się przede mną w kształcie wycinka kopuły.
Zjawa zawyła znowu i rzuciła się na mnie. Byłem szybszy i ile sił w płucach krzyknąłem:
- Reflettum!
Upiór walnął w moją tarczę z rozpędu, jak szarżujący nosorożec napakowany sterydami. Dzięki tej tarczy niejednokrotnie udało mi się zatrzymać kule i jeszcze gorsze rzeczy, ale miało to miejsce na moim terytorium, w rzeczywistym świecie. Tu, w Nigdynigdy, duch Agathy okazał się silniejszy, tarcza pękła z ogłuszającym hukiem, a ja potoczyłem się na ziemię. Znowu.
Wetknąłem nadpalony kij w ziemię i dźwignąłem się na nogi. Palce miałem zdrętwiałe i pokrwawione, skórę opuchniętą, pokrytą wybroczynami z popękanych naczyń.
Agatha postąpiła kilka kroków w tył, drżąc z wściekłości, lub, jeśli szczęście mi dopisało, zdezorientowania. Resztki mojej tarczy pod postacią ogników migotały wokół niej, po czym z wolna zaczęły przygasać. Sięgnąłem po różdżkę, ale palce miałem tak zdrętwiałe, że ją upuściłem. Schyliłem się, żeby ją podnieść, zachwiałem się, ale udało mi się wyprostować, chociaż przed oczami miałem czerwoną mgłę i wirujące płatki.
Michael okrążył osłupiałego upiora i znalazł się przy mnie. Wyraz twarzy miał raczej zatroskany niż przerażony.
- Spokojnie, Harry, spokojnie. Dobry Boże, człowieku, nic ci nie jest?
- Dam sobie radę - wychrypiałem. - Mam dwie wiadomości, dobrą i złą.
Michael znów trzymał miecz w pogotowiu.
- Zawsze byłem za dobrą nowiną.
- Nie sądzę, żeby ona była nadal zainteresowana tymi dziećmi. Michael rzucił mi uśmieszek.
- To dobra wiadomość.
Obtarłem sobie pot z oczu. Moja dłoń zrobiła się purpurowa. Musiałem się gdzieś po drodze skaleczyć.
- Zła wiadomość jest taka, że ona za kilka sekund zaatakuje nas i rozedrze na strzępy.
Nie chcę być pesymistą, ale obawiam się, że wiadomość jest jeszcze gorsza - stwierdził Michael. - Posłuchaj.
Spojrzałem na niego i przechyliłem głowę. W oddali, ale coraz bliżej, rozbrzmiewało w nocnym powietrzu natrętne, monotonne, upiorne wycie.
- Jasna cholera - szepnąłem. - Do wszystkich diabłów.
- Harry, wiesz, że nie znoszę, jak przeklinasz - powiedział Michael surowo.
- Masz rację. Przepraszam. Jasna cholera - wyrzuciłem z siebie jednym tchem. - Psy piekielne. Matka chrzestna na łowach. Jak, u diabła, znalazła nas tak szybko?
Michael skrzywił się.
- Musiała być w pobliżu. Jak długo potrwa, zanim tu dotrze?
- Niedługo. Pękanie mojej tarczy narobiło hałasu. Dotrze tu jak po sznurku.
- Jeśli chcesz iść, Harry, to idź - zaproponował Michael. - Przytrzymam ducha, zanim nie przejdziesz przez szczelinę.
To była pokusa. Niewiele rzeczy przeraża mnie bardziej niż Nigdynigdy z moją matką chrzestną na dodatek. Ale czułem także wściekłość. Nie cierpię, kiedy ktoś mnie zawstydza. Poza tym Michael jest moim przyjacielem, a ja nie mam zwyczaju zostawiać przyjaciołom swojego bałaganu do sprzątania.
- Nie - powiedziałem. - Po prostu się pospieszmy.
Michael uśmiechnął się i ruszył do przodu w chwili, gdy duch Agathy zdusił ostatnie płomyki mojej magii, które jeszcze się na nim tliły. Michael spuścił ze świstem Amoracchiusa na zjawę, ale ona była niewiarygodnie zwinna i uchylała się przed ciosami ze swego rodzaju wdziękiem. Uniosłem różdżkę i zawęziłem koncentrację. Odciąłem się od coraz głośniejszego wycia psów piekielnych i łoskotu kopyt końskich, od którego mój puls gwałtownie przyspieszał. Systematycznie odgradzałem się od wszystkiego poza upiorem, Michaelem i mocą kierowaną w różdżkę.
Zjawa musiała wyczuć, że przygotowuję się do uderzenia, bo odwróciła się i skoczyła na mnie jak pocisk. Usta miała otwarte do krzyku, widziałem jej spiczaste zęby i puste oczy płonące biało.
- Fuego! - krzyknąłem w chwili, kiedy uderzyła we mnie z całej siły. Z różdżki wytrysnął strumień białego ognia, od którego zajęły się drewniane fasady. Buchnęły płomieniem, jakby nasączone były benzyną. Upadłem i przekoziołkowałem, zjawa zębami sięgała mi do gardła. Wepchnąłem jej w usta koniec różdżki, przygotowując się do kolejnego odpalenia, ale wyrwała mi ją z ręki kłapnięciem szczęk, jak nieposkromiony pies, i odrzuciła daleko. Niezgrabnie, bezskutecznie machnąłem kijem. Znów rzuciła mi się do gardła.
Zatkałem jej usta przedramieniem w skórzanym rękawie i zawołałem Michaela. Duch orał mi ciało paznokciami, zaciskając szczęki na moim przedramieniu. Wysypałem proszek na upiory, gwałtownie szarpiąc Agathę wolną ręką i próbując zrzucić ją z siebie, ale nie osiągnąłem nic poza narobieniem bałaganu w jej stroju.
Złapała mnie dłonią za gardło i poczułem, że braknie mi tchu. Wiłem się, próbując się uwolnić, ale duch był o wiele silniejszy i szybszy ode mnie. Gwiazdy zawirowały mi przed oczami.
Michael krzyknął, zamierzając się na ducha Amoracchiusem. Wielkie ostrze wbiło się w plecy zjawy z odgłosem, jaki wydaje rąbane drewno. Wygięła się, wyjąc z bólu. Był to śmiertelny cios. Białe światło ostrza sprawiło, że w zetknięciu z nim widmowe ciało zajęło się ogniem, który rozprzestrzeniał się od brzegów rany. Odwróciła się z wrzaskiem furii, a jej ruch wyrwał Michaelowi miecz z rąk. Płonący duch Agathy Hagglethorn szykował się, by skoczyć mu do gardła.
Usiadłem, chwyciłem woreczek z proszkiem na upiory i stękając z wysiłku, trafiłem ducha w tył głowy. Przy uderzeniu tym zaimprowizowanym tępym narzędziem rozległ się ostry dźwięk, zaklęta przeze mnie superciężka materia spadła jak młot parowy na porcelanę. Duch na moment zastygł w miejscu, po czym z wolna zaczął się przechylać na bok.
Spojrzałem na Michaela, który stał, łapiąc oddech, i gapił się na mnie.
- Harry, widzisz? - zapytał.
Uniosłem dłoń do obolałego gardła i rozejrzałem się. Wycie psów i tętent kopyt ucichły.
- Czy co widzę?
- Patrz - wskazał na tlącego się trupa upiora. Popatrzyłem. W czasie walki z duchem Agathy rozdarłem jej sztywną białą bluzkę, a spódnicę musiała podrzeć sobie sama przy przedzieraniu się przez chodniki, duszeniu magów i tak dalej. Podpełzłem bliżej. Trup palił się, ale niedużym płomieniem. Systematycznie trawił go biały ogień Amoracchiusa, jak gazetę, która zwija się, płonąć. Ogień nie przesłaniał tego, o czym mówił Michael.
Był to drut. Pod podartym ubraniem ciało ducha oplatały zwoje drutu kolczastego. Rozmieszczone mniej więcej co pięć centymetrów kolce wrzynały się okrutnie w ciało pokryte drobnymi ranami, które musiały sprawiać potworne cierpienie.
Skrzywiłem się i zacząłem niepewnymi szarpnięciami unosić płonący materiał ubrania. Drut biegł pojedynczą linią od szyi, owijał się wokół tułowia, pod ramionami, wokół jednej nogi i kończył się na kostce. Oba końce po prostu nikły w ciele.
- Wielkie nieba - mruknąłem. - Nic dziwnego, że oszalała.
- Czy ten drut ranił ducha? - spytał Michael, kucając obok mnie. Przytaknąłem.
- Na to wygląda. Torturował ją.
- Dlaczego nie widzieliśmy tego w szpitalu? Pokręciłem głową.
- Cokolwiek to jest... Nie wiem, czy da się to ujrzeć w rzeczywistym świecie. Nie sądzę, żebyśmy mogli to zobaczyć, gdybyśmy nie przyszli tutaj.
- Bóg uśmiechnął się do nas - oznajmił Michael. Spojrzałem na swoje własne rany, a następnie obrzuciłem ponurym spojrzeniem sińce wykwitające na ramieniu i szyi Michaela.
- No tak. Powiedzmy. Posłuchaj, Michael, tego rodzaju rzeczy nie zdarzają się tak po prostu. Ktoś musiał to zrobić.
- To znaczy, że ktoś chciał, aby duch Agathy skrzywdził te dzieci - powiedział Michael i twarz mu pociemniała z gniewu.
- Niezależnie od celu, znaczy to, że ktoś za tym wszystkim stoi. Nie coś, nie określone warunki. Ktoś celowo rozjusza duchy w tej okolicy.
Wstałem i otrzepałem się. Trup płonął, płonęły domy wokół nas. Ogień szalał na wszystkich pionowych elementach, a następnie przeniósł się na ulicę i zaczął trawić również chodniki. Powietrze wypełnione było dymem. Domena ducha rozpadała się wraz z tym, co z niego pozostało.
- Oj - poskarżyłem się. Zawsze się skarżę dosadnie. Michael chwycił rękojeść miecza i wyciągnął go z ognia, kręcąc głową.
- Miasto się pali.
- Dzięki za odkrywcze spostrzeżenie. Uśmiechnął się.
- Czy ogień może nam zaszkodzić?
- Tak - powiedziałem z naciskiem. - Czas się stąd zabierać.
Puściliśmy się razem truchtem w kierunku szczeliny. W pewnym momencie Michael zepchnął mnie na bok, dzięki czemu nie zostałem zmiażdżony przez walący się komin. Musieliśmy omijać sterty gruzu i płonących belek.
- Zaczekaj - powiedziałem nagle. - Zatrzymaj się. Słyszałeś? Michael nie przestawał popychać mnie w kierunku szczeliny.
- Co słyszałem? Nic nie słyszę.
- No tak - chrząknąłem. - Nie słychać już wycia psów.
Z dymu wyłoniła się bardzo wysoka, szczupła, nadludzko piękna kobieta. Rudawe włosy opadały kaskadą poniżej bioder, współgrając z nieskazitelną cerą, wysokimi kośćmi policzkowymi i wspaniałymi, pełnymi, krwistymi ustami. Jej twarz była anielska, a złociste oczy miały zamiast zwykłych źrenic pionowe szparki, jak u kota. Suknia z lejącej się materii w kolorze głębokiej zieleni miękko opływała jej kształty.
- Witaj, mój synu - wymruczała Lea.
Najwyraźniej nie przeszkadzał jej dym i nie przejmowała się pożarem. Trzy ogromne kształty przypominające mastify, zbudowane z cieni i sadzy, przysiadły u jej stóp, przyglądając się nam płaskimi czarnymi oczami. Zagradzały szczelinę, przez którą wiodła jedyna nasza droga powrotna.
Przełknąłem ślinę, tłumiąc w sobie dziecinną panikę, która zaczęła drażnić mi trzewia i grozić, że podejdzie do gardła.
Postąpiłem do przodu, pomiędzy elfa a Michaela, i powiedziałem szorstkim głosem:
- Witaj, matko chrzestna.
Moja matka chrzestna rozejrzała się po otaczającym nas piekle i uśmiechnęła się.
- To mi przypomina dawne czasy. Czy tobie nie, kochanie moje? W zamyśleniu wyciągnęła rękę i zaczęła głaskać łeb jednego z psów.
- Jak ci się udało odnaleźć mnie tak szybko, matko chrzestna? - spytałem.
Obdarzyła psa piekieł łagodnym uśmiechem.
- Hm. Mam swoje sekrety, kochanie. Chciałam tylko pozdrowić mojego z dawna pozostającego w oddaleniu syna chrzestnego.
- Niech ci będzie. Cześć, cieszę się, że cię widzę. Musimy się kiedyś znowu spotkać - powiedziałem. Dym dostał mi się do ust i zacząłem kaszleć. - Teraz się trochę spieszymy, więc...
Lea roześmiała się, co zabrzmiało jak z lekka fałszujące dzwonki.
- Zawsze w takim pośpiechu, wy, śmiertelnicy. A przecież nie widzieliśmy się od wieków, Harry.
Podeszła bliżej, poruszając się z takim zmysłowym wdziękiem, że w innych okolicznościach byłby on hipnotyzujący. Psy bezszelestnie podążyły za nią.
- Powinniśmy spędzić ze sobą trochę czasu.
Michael ponownie uniósł miecz i odezwał się spokojnie:
- O pani, zejdź nam z drogi, jeśliś miła.
- Mnie wcale nie jest miło - rzuciła nagle i gwałtownie. Te jej pyszne wargi odsłoniły ostre kły. Jednocześnie psy wydały z siebie bulgoczące warczenie. Omiotła spojrzeniem złocistych oczu Michaela i skierowała wzrok na mnie. - On jest mój, panie Rycerzu, prawem krwi, z mocy Prawa i poprzez swoje złamane słowo. Zawarł ze mną układ, nad którym ty nie masz władzy.
- Harry - Michael zerknął na mnie - czy to prawda? Oblizałem wargi i chwyciłem kij.
- Byłem wtedy dużo młodszy. I o wiele głupszy.
- Harry, jeśli zawarłeś z nią umowę z własnej i nieprzymuszonej woli, ona ma rację. Niewiele mogę zrobić, by ją powstrzymać.
Kolejny budynek zawalił się z hukiem. Płomienie otaczały nas coraz ciaśniej i robiło się gorąco. Naprawdę bardzo gorąco. Szczelina falowała i zmniejszała się. Nie zostało nam wiele czasu.
- Chodź, Harry - kusiła Lea. Jej głos stał się znów zmysłowy, zważywszy na okoliczności, proszę wybaczyć to słowo, przydymiony. - Niech dobry Rycerz Białego Boga pójdzie swoją drogą. Daj mi się zabrać do wód, które ukoją twoje rany i uśmierzą twój ból.
Nie brzmiało to źle. Wydawało się, że to naprawdę niezły pomysł. Sprawiła to jej własna magia. Poczułem, że moje stopy same zaczynają z wolna, z ociąganiem iść ku niej.
- Dresden! - Michael zwrócił się do mnie ostro. - Dobry Boże, człowieku! Co ty robisz?
- Idź do domu, Michael - powiedziałem, z trudem wydobywając z siebie matowy głos. Zobaczyłem, jak wargi Lei, jej łagodne, piękne wargi, układają się w triumfalny uśmieszek. Nie próbowałem nawet przeciwstawić się przyciąganiu magii. I tak nie byłbym w stanie powstrzymać swoich nóg. Lea od lat miała na mnie haka i, trzeba to powiedzieć, zawsze będzie mieć. Nie miałem szans opanować się na dłużej niż kilka sekund. Im bliżej niej, tym powietrze stawało się chłodniejsze. Czułem ją, jej ciało, jej włosy, trujący zapach dzikich kwiatów, piżma i ziemi.
- Szczelina niedługo się zamknie. Idź do domu.
- Harry! - krzyknął Michael.
Lea przyłożyła mi do policzka szczupłą dłoń o długich palcach. Przeszła mnie fala obezwładniającej przyjemności. Moje ciało reagowało na nią, bezradne, a zarazem żądne, i musiałem walczyć, by jej niezwykłe piękno nie owładnęło mną całkowicie.
- Tak, mój słodki chłopcze - wyszeptała Lea, a jej oczy płonęły radością. - Słodki, słodki, słodki. A teraz odłóż swoją różdżkę i kij.
Patrzyłem tępo, jak jedno i drugie wypada mi z dłoni i ze stukiem spada na ziemię. Świecąca szczelina kurczyła się, już się prawie zamknęła. Zmrużyłem oczy, zbierając swoją wolę.
- Czy teraz spełnisz swą obietnicę, słodki, śmiertelny chłopcze? - mruczała Lea, przesuwając dłonie po mojej piersi i ramionach.
- Pójdę z tobą - odpowiedziałem z naciskiem, powoli. Jej oczy rozświetliła złośliwa radość. Roześmiała się, odrzucając głowę, ukazując pyszną, kremową szyję i wypinając pierś. - Na święty nigdy - dokończyłem i ostatni raz wyciągnąłem mały woreczek z proszkiem na upiory. Sypnąłem nim na wyżej wspomnianą pierś. Nie ma przekazów na temat działania zubożonego uranu na elfy, wiadomo natomiast cośkolwiek o pozyskiwanym na zimno żelazie. Elfy go nie znoszą, a jego zawartość w recepturze proszku była znaczna.
Nieskazitelna cera Lei z miejsca pokryła się ogniście czerwonymi plamami, skóra wysychała i pękała w oczach. Jej triumfalny śmiech przeszedł w skowyt bólu. Puściła mnie i zaczęła w panice zdzierać z siebie jedwabną suknię, odsłaniając wspaniałe ciało trawione pozyskanym na zimno żelazem.
- Michael, teraz! - krzyknąłem. Mocno odepchnąłem matkę chrzestną, zgarnąłem kij i różdżkę i rzuciłem się w kierunku szczeliny. Usłyszałem warczenie. Coś chwyciło mnie za but, ściągając na ziemię. Dźgnąłem psa piekielnego kijem, trafiając go w oko. Zawył z wściekłości, a pozostałe dwie bestie skoczyły na mnie. Michael zareagował natychmiast, zadając jednemu cios mieczem.
Prawdziwe żelazo ugodziło upiornego potwora, z rany trysnęła krew i biały płomień. Drugi pies rzucił się na Michaela i zatopił mu kły w udzie, szarpiąc je i rozrywając. Zdzieliłem go kijem przez łeb tak, że puścił nogę Michaela. Zacząłem ciągnąć za sobą przyjaciela w stronę szybko niknącej szczeliny. Spomiędzy otaczających nas płonących ruin wypadło więcej psów piekielnych.
- Chodź! - wrzeszczałem. - Nie ma czasu!
- Zdrajco! - zakrzyknęła matka chrzestna. Uniosła się z ziemi, poczerniała i nadpalona cienka suknia w łachmanach zwisała u pasa, ciało i kończyny rozciągnęły się, węźlaste i nieludzkie. Zacisnęła pięści u boków i wydawało się, że chwyta w nie zbiegający się ku nim ogień pożaru. Jej dłonie stały się dwoma punktami płonącymi fioletowo-szmaragdowym światłem.
- Zdradziecki, jadowity chłopcze! Jesteś mój, jak mi przyrzekła twoja matka! I jak przyrzekłeś ty sam!
- Nie powinnaś zawierać układów z pomniejszymi! - odkrzyknąłem przez ramię, popychając Michaela naprzód, w szczelinę. Utknął na moment w wąskim otworze, po czym przeleciał na drugą stronę i znikł w rzeczywistym świecie.
- Jeśli nie dasz mi swojego życia, ty żmijo, chcę twej krwi! Lea dwoma wielkimi susami znalazła się przy mnie, wyrzucając w przód obie ręce. Spleciona szmaragdowo-fioletowa moc uderzyła mnie w twarz z siłą pioruna. Odskoczyłem do tyłu, ku szczelinie, modląc się, by była jeszcze na tyle szeroka, abym mógł się przez nią przedostać. Wymierzyłem kij w matkę chrzestną, odgradzając się od niej słabą tarczą ochronną. Ogień uderzył w tarczę, odrzucając mnie prosto w szczelinę, jakbym był źdźbłem miotanym przez tornado. Przeleciałem przez otwór, czując, że kij zajął mi się w ręce ogniem i buchnął płomieniem.
Wylądowałem na podłodze oddziału noworodków szpitala rejonowego Cook County. Za moim skórzanym płaszczem ciągnęła się smuga dymu, która szybko przekształciła się w cienką warstwę obrzydliwego osadu ektoplazmy, natomiast kij płonął niesamowitym zielonym i fioletowym ogniem. Wokół mnie niemowlęta w małych, szklanych łóżeczkach krzyczały ze wszystkich sił. Z sąsiedniego pomieszczenia dobiegały zmieszane głosy.
W tej chwili szczelina zamknęła się, a my znajdowaliśmy się znowu w rzeczywistym świecie, otoczeni przez płaczące niemowlęta. Znów paliły się jarzeniówki, a głosy pielęgniarek w dyżurce pobrzmiewały niepokojem. Ugasiłem płonący kij i siedziałem obolały, dysząc ciężko. Do świata rzeczywistego nie może przejść żadna materia pochodząca z Nigdynigdy, ale odniesione tam obrażenia są bardzo realne.
Michael wstał i przyjrzał się dzieciom, sprawdzając, czy ich stan jest zadowalający. Potem usiadł koło mnie, starł sobie nalot ektoplazmy z brwi i zaczął tamować krwawienie z pokąsanej nogi, przyciskając pelerynę do broczących krwią ran. Kły piekielnego psa przebiły nogawkę dżinsów w wielu miejscach. W zadumie przyglądał mi się spod zmarszczonych brwi.
- Co? - spytałem.
- Twoja matka chrzestna. Uciekłeś jej - stwierdził. Roześmiałem się słabo.
- Tym razem owszem, więc co cię martwi?
- Skłamałeś jej, żeby uciec.
- Przechytrzyłem ją - poprawiłem. - Klasyczna taktyka wobec elfów.
Zamrugał i za pomocą peleryny zaczął oczyszczać Amoracchiusa z ektopaskudztwa.
- Po prostu wydawało mi się, że jesteś uczciwym człowiekiem, Harry - powiedział urażonym tonem. - Nie mogę uwierzyć, że ją okłamałeś.
Znów zacząłem się słabo śmiać, zbyt wyczerpany, aby się obruszyć.
- Nie możesz uwierzyć, że ją okłamałem?!
- Cóż, nie mogę - bronił się. - To nie tak mieliśmy zwyciężyć. My jesteśmy dobrzy, Harry.
Śmiałem się coraz bardziej, ścierając sobie z twarzy strużkę krwi. - Ależ jesteśmy!
Rozdzwonił się jakiś alarm. Do sali weszła pielęgniarka i gdy tylko na nas spojrzała, uciekła z krzykiem.
- Wiesz, co mnie dręczy? - spytałem.
- Co takiego?
Odłożyłem na bok nadpalony kij i różdżkę.
- Zachodzę w głowę, jakim cudem matka chrzestna mogła się pojawić natychmiast, kiedy tylko znalazłem się w Nigdynigdy. To nie jest mały kraj. Byłem tam niespełna pięć minut, a już mnie dopadła.
Michael wsunął miecz do pochwy i ostrożnie odłożył go daleko od siebie, poza zasięg ręki. Krzywiąc się, rozpiął pelerynę.
- Tak, to nieprawdopodobny zbieg okoliczności.
Obaj założyliśmy ręce za głowę, kiedy policjant z patrolu, w mundurze pochlapanym kawą, wpadł na oddział noworodków z pistoletem w dłoni. Siedzieliśmy obaj z rękami za głową, dokładając wszelkich starań, by wyglądać przyjaźnie i niegroźnie.
- Nie martw się - powiedział Michael cicho. - Pozwól, że ja będę mówić.
Michael podparł sobie brodę dłońmi i westchnął:
- Nie mogę uwierzyć, że jesteśmy w areszcie.
- Zakłócenie spokoju - prychałem, przemierzając ciasną celę. - Wtargnięcie. Też coś! Dopiero by zobaczyli zakłócenie spokoju, gdybyśmy się tam nie pojawili.
Wyszarpnąłem z kieszeni spodni garść kolejnych zarzutów na piśmie.
- Spójrz na to. Przekroczenie prędkości. Niepodporządkowanie się znakom drogowym. Brawurowa jazda stwarzająca zagrożenie w ruchu drogowym. A tu, o, najlepsze. Parkowanie w miejscu niedozwolonym. Chyba zabiorą mi prawo jazdy!
- Nie możesz mieć im za złe, Harry. Nie jesteśmy w stanie im wytłumaczyć, co się stało. Nie zrozumieliby.
W przypływie frustracji kopnąłem kratę. Ból przeszył mi nogę i natychmiast pożałowałem swojego odruchu. Zgodnie z procedurą, zabrali mi buty. W połączeniu ze stłuczonymi żebrami, ranami na głowie i zesztywniałymi palcami, tego już było za wiele. Z głośnym sapnięciem usiadłem na ławie obok Michaela.
- Niedobrze mi się robi od tego wszystkiego - powiedziałem. - Ludzie tacy jak ty i ja stawiają czoło rzeczom, o jakich te błazny - wykonałem dłonią niesprecyzowany, uogólniający gest - nawet nie mają pojęcia, że istnieją. Nie płacą nam za to, o podziękowaniu też nawet nie ma co mówić.
Michael odezwał się beznamiętnym, filozoficznym tonem:
- Na tym to polega, Harry.
- Wcale mi tak bardzo nie zależy. Po prostu nie cierpię, kiedy dzieje się coś takiego.
Wstałem, czując narastającą znów złość, i zacząłem się miotać po celi.
- A już najbardziej wkurza mnie to, że wciąż nie wiemy, dlaczego upiory tak się uaktywniły. To naprawdę poważna sprawa, Michael. Jeżeli nie dopadniemy tego czegoś, co za tym stoi...
- Tego kogoś.
- Dobra, tego kogoś, diabli wiedzą, co się może wydarzyć. Michael lekko się uśmiechnął.
- Pan nigdy nie włoży ci na barki ciężaru, którego nie mógłbyś unieść, Harry. Wszystko, co możemy zrobić, to przyjąć, co nadejdzie, i zachować wiarę.
Spojrzałem na niego ironicznie.
- Więc powinienem być szerszy w barach. Ktoś tam w księgowości musiał się pomylić.
Michael roześmiał się gardłowo i ciepło, pokręcił głową, po czym wyciągnął się na ławie, podkładając sobie ręce pod głowę.
- Zrobiliśmy, co należało. Postąpiliśmy słusznie. Czy to nie dość?
Pomyślałem o tych wszystkich niemowlętach, które pochlipywały cichutko i żałośnie, kiedy pielęgniarki krzątały się między nimi w pośpiechu, unosiły je, sprawdzając, czy nic im nie jest, i zabierały, żeby zanieść do mamuś. Jeden tłuściutki bobas, jak z reklamówki firmy Gerber, wydał z siebie donośne beknięcie i natychmiast zasnął na ramieniu pielęgniarki. Z dziesięć małych żywotów, które miały przed sobą otwartą przyszłość, ale ta przyszłość skończyłaby się gwałtownie, gdybym nie podjął działania.
Poczułem, że w kącikach ust igra mi głupawy uśmieszek. Poczułem też drobną, ale bardzo wyraźną satysfakcję, której moje oburzenie nie zdołało przyćmić. Odwróciłem się od Michaela, żeby nie mógł dostrzec mojego uśmiechu, i zmusiłem się, by mój głos zabrzmiał rezygnacją.
- Czy to nie dość? Przypuszczam, że będzie musiało wystarczyć.
Michael roześmiał się znowu. Spojrzałem spode łba, co tylko wywołało u niego jeszcze większą wesołość, więc przestałem próbować i oparłem się o kraty.
- Jak myślisz, ile potrwa, zanim się stąd wydostaniemy?
- Ja jeszcze nigdy nie wychodziłem z aresztu za kaucją - powiedział Michael. - Powinieneś wiedzieć lepiej.
- Ejże - zaprotestowałem - co to niby miało znaczyć? Uśmiech Michaela zbladł.
- Charity nie będzie uszczęśliwiona - wysnuł przypuszczenie.
Skrzywiłem się. Żona Michaela.
- No tak, cóż. Wszystko, co możemy zrobić, to przyjąć, co nadejdzie, i zachować wiarę, prawda?
Michael mruknął jakoś tak kwaśno:
- Odmówię modlitwę do świętego Tadeusza Judy.
Oparłem głową o kraty i przymknąłem oczy. Czułem ból w miejscach, o których nie przypuszczałem, że mogą boleć. Mógłbym zaraz zasnąć.
- Wszystko, czego chcę, to wrócić do domu, umyć się i pójść spać.
Mniej więcej godzinę później pojawił się umundurowany funkcjonariusz, który otworzył drzwi i poinformował nas, że została wpłacona kaucja. W żołądku poczułem lekki niepokój. Powłócząc nogami, przeszliśmy z Michaelem z aresztu do przyległej poczekalni.
Kobieta w obszernej sukience i grubym swetrze oczekiwała nas stojąc i obejmując rękami brzuch, wskazujący na siódmy czy ósmy miesiąc ciąży. Była wysoka, a jej wspaniałe, jedwabiste blond włosy okrywały ją lśniącą zasłoną aż do pasa. Rysy jej twarzy odznaczały się ponadczasowym pięknem, ale w ciemnych oczach płonął gniew.
- Michaelu Josefie Patricku Carpenterze - wypaliła, krocząc ku nam. Właściwie, to miała kołyszący się, kaczy chód, ale ułożenie ramion i wyraz determinacji na twarzy sprawiały, że wyglądała, jakby dostojnie kroczyła. - Jak ty wyglądasz! Oto skutki obracania się w niewłaściwym towarzystwie.
- Witaj, aniele - zadudnił Michael, pochylając się, by ucałować kobietę w policzek. Przyjęła to z pełnym miłości przyzwoleniem smoka z Komodo.
- Ty mi tu nie aniołuj. Czy wiesz, przez co musiałam przejść, żeby znaleźć opiekę do dzieci, dojechać tutaj, zebrać pieniądze i wydostać ci twój miecz?
- Cześć, Charity - powiedziałem radośnie. - Och, też się cieszę, że cię widzę. Kiedy to rozmawialiśmy ostatnio? Trzy czy cztery lata temu?
- Pięć lat, panie Dresden - odparła kobieta, piorunując mnie wzrokiem. - I da dobry Bóg, że minie kolejne pięć, zanim znów będę zmuszona znosić pańskie idiotyzmy.
- Ale ja...
Zwróciła na mnie swój napęczniały brzuch jak taran na greckim okręcie wojennym.
- Za każdym razem, kiedy węszysz gdzieś w pobliżu, ładujesz Michaela w kłopoty. Areszt! Co sobie dzieci pomyślą?
- Posłuchaj, Charity, to było naprawdę waż...
- Pani Carpenter - warknęła. To jest zawsze naprawdę ważne, panie Dresden. Cóż, mój mąż uczestniczy w wielu ważnych przedsięwzięciach i bez pańskiej wątpliwej pomocy. Ale tylko wtedy, gdy pan jest w pobliżu, wraca do mnie zalany krwią.
- Ej - zaprotestowałem - ja też jestem ranny!
- No i bardzo dobrze - stwierdziła. - Może na przyszłość będziesz ostrożniejszy.
Popatrzyłem spode łba.
- Musisz wiedzieć...
Schwyciła mnie za koszulę na piersi i przyciągnęła moją twarz do swojej. Była zdumiewająco silna. Potrafiła też ciskać na mnie gromy wzrokiem bez patrzenia mi prosto w oczy.
- To ty musisz wiedzieć - powiedziała głosem jak stal - że jeśli kiedykolwiek wpędzisz mojego Michaela w kłopoty tak głęboko, że nie będzie mógł wrócić do domu, do swojej rodziny, sprawię, że pożałujesz.
Łzy, które nie miały nic wspólnego ze słabością, rozjaśniły na moment jej oczy. Trzęsła się ze zdenerwowania. Muszę przyznać, że jej groźba przeraziła mnie. Ta jej ciąża i wszystko...
W końcu puściła mnie i zwróciła się do męża. Delikatnie dotknęła ciemnej szramy na jego twarzy. Michael objął ją ramionami, a ona z płaczem odwzajemniła uścisk, chowając twarz na jego piersi i łkając bezgłośnie. Trzymał ją ostrożnie, jakby się bał ją połamać, i gładził delikatnie po włosach.
Tkwiłem tam jak wmurowany. Michael podniósł na mnie wzrok, nasze spojrzenia spotkały się na chwilę. Potem odwrócił się i obejmując ramieniem żonę, zaczął się oddalać.
Patrzyłem przez chwilę, jak tak szli krok w krok obok siebie, podczas gdy ja stałem sam. Wetknąłem ręce w kieszenie i odwróciłem się. Nigdy wcześniej nie zauważyłem, jak doskonale do siebie pasują: Michael ze swoją spokojną siłą, zawsze niezawodny, i pełna namiętności Charity, niewzruszenie lojalna wobec męża.
Małżeństwo. Czasami patrząc na to, czułem się jak bohater powieści Dickensa, który stoi na zimnie, gapiąc się na rodzinny obiad w Boże Narodzenie. Mnie żadne związki się nie sprawdzały. Myślę, że ma to coś wspólnego z demonami, duchami i ludzkim poświęceniem.
Kiedy tak stałem pogrążony w myślach, poczułem jej obecność, zanim dotarł do mnie zapach perfum. W czasie, gdy byliśmy razem, poznałem już otaczające ją ciepło i energię. Susan przystanęła w drzwiach poczekalni, oglądając się za siebie przez ramię. Przyglądałem się jej. Nigdy nie mam tego dość. Ciemna skóra Susan opalona po ostatnim weekendzie, który spędziliśmy na plaży, nabrała jeszcze ciemniejszego odcienia. Kruczoczarne włosy przycięte miała równo na wysokości ramion. Była szczupła, ale wystarczająco zaokrąglona, by przyciągnąć wzrok funkcjonariusza za biurkiem. Stała tam w kokieteryjnej minispódniczce i topie niezakrywającym pępka. Złapałem ją przez telefon, kiedy właśnie wybierała się na naszą randkę.
Zwróciła się ku mnie z uśmiechem, w jej czekoladowych oczach był niepokój, ale i ciepło. Spojrzała w głąb korytarza, którym odeszli Michael i Charity.
- Piękna para, prawda?
Spróbowałem odwzajemnić uśmiech, ale nie bardzo mi wyszło.
- Mieli dobry początek.
Susan przyglądała się badawczo mojej pokaleczonej twarzy i niepokój w jej oczach pogłębił się.
- Ach tak? Jak to?
- On ją uratował przed smokiem ziejącym ogniem. Podszedłem do niej.
- To ładnie - powiedziała, a kiedy spotkaliśmy się w pół drogi, przytuliła mnie. Delikatnie, ale i tak zabolały mnie stłuczone żebra. - Nic ci nie jest?
- Nic mi nie będzie.
- Kolejne unieszkodliwianie upiorów z Michaelem. Jaka jest jego historia?
- Nie do publikacji. To by mu mogło zaszkodzić. On ma dzieci. Susan zmarszczyła brwi, ale skinęła głową.
- Dobrze.
Zaraz jednak dodała melodramatycznie:
- Więc kim on jest? Jakimś wiecznym żołnierzem? Może śpiącym rycerzem króla Artura, który zbudził się w tych trudnych czasach, by pokonać złe moce?
- Z tego co wiem, jest stolarzem. Susan uniosła brwi.
- Który walczy z upiorami. Ma magiczny pistolet do gwoździ, czy jak?
Usiłowałem zachować powagę, aż rozbolały mnie mięśnie w kącikach ust.
- Niezupełnie. Jest prawym człowiekiem.
- A mnie się wydawał miły.
- Nie, nie jedynym sprawiedliwym. Prawym. Poważna sprawa. Jest uczciwy, lojalny, wierny. Żyje zgodnie ze swoimi ideałami. To daje mu moc.
Susan zmarszczyła czoło.
- Wygląda całkiem zwyczajnie. Spodziewałabym się... Nie jestem pewna. Czegoś... Innej postawy.
- To dlatego, że jest też skromny. Gdybyś go spytała, czy jest prawy, zdrowo by się uśmiał. Przypuszczam, że to się łączy jedno z drugim. Nigdy nie spotkałem nikogo, kto byłby do niego podobny. On jest dobrym człowiekiem.
Wydęła wargi.
- A ten miecz?
- Amoracchius - podpowiedziałem.
- Nazwał swój miecz. Jakież to freudowskie. Ale jego żona złapała za gardło urzędnika, żeby go odzyskać.
- Miecz jest dla niego ważny - wyjaśniłem. - On wierzy, że to jeden z trzech mieczy danych ludzkości przez Boga. Każdy z nich ma w sobie gwóźdź, który ponoć pochodzi z krzyża. Tylko jeden ze sprawiedliwych może nim władać. Jeden z tych, którzy nazywają siebie Rycerzami Krzyża. Inni nazywają ich Rycerzami Miecza.
Susan znów zmarszczyła brwi.
- Z tego krzyża? Od ukrzyżowania? Wzruszyłem ramionami, czując się niezręcznie.
- A skąd ja mam wiedzieć? Michael w to wierzy. Ten rodzaj wiary jest mocą samą w sobie. Może to wystarcza.
Zaczerpnąłem tchu i zmieniłem temat:
- Tak czy inaczej, zatrzymali mi samochód. Musiałem jechać szybko, a drogówce to się nie spodobało.
Jej ciemne oczy rozbłysły.
- Coś, o czym warto opowiedzieć? Roześmiałem się z wysiłkiem.
- Czy ty się nigdy nie poddajesz?
- Dziewczyna musi zarabiać na życie - powiedziała i wziąwszy mnie pod ramię, ruszyła wraz ze mną ku wyjściu.
- Może jutro? Dzisiaj chcę tylko wrócić do domu i trochę się przespać.
- Domyślam się, że nici z randki.
Uśmiechała się, jednak nie była w stanie ukryć rozczarowania.
- Przepraszam. Ja...
- Wiem - westchnęła. Zacząłem stawiać nieco krótsze kroki, a ona wydłużyła swoje, choć wcale nie poruszaliśmy się szybko. - Wiem, że to, co robisz, jest ważne, Harry. Chciałabym tylko czasem, żeby...
Przerwała i zmarszczyła brwi.
- Żeby co?
- Nic. Naprawdę. To samolubne.
- Żeby co? - powtórzyłem. Odszukałem jej dłoń i ścisnąłem delikatnie moimi zmaltretowanymi palcami. Oddała mi uścisk, a następnie zatrzymała się i zwróciła do mnie twarzą. Ujęła moje ręce i nie patrząc na mnie, powiedziała:
- Chciałabym tylko być dla ciebie tak samo ważna. Poczułem coś jakby cios w splot słoneczny. Jej słowa zabolały mnie wręcz fizycznie.
- Susan... - zająknąłem się. - Ej, nawet nie myśl, że nie jesteś dla mnie ważna.
- Och - powiedziała, wciąż nie podnosząc wzroku - to nie tak. Mówiłam, że to samolubne. Dam sobie z tym radę.
- Nie chcę, żebyś czuła, że... - z wysiłku zmarszczyłem brwi i zaczerpnąłem tchu. - Nie chcę, żebyś myślała, że ja nie... Chcę powiedzieć, że...
„Kocham cię”. Powiedzenie tego nie powinno sprawiać trudności. Jednak słowa uwięzły mi w gardle. Nigdy jeszcze nie powiedziałem tego komuś, kogo bym potem nie stracił. Za każdym razem, gdy wargi układały się w te słowa, coś je powstrzymywało.
Susan przebiegła wzrokiem po mojej twarzy. Dotknęła bandaża na moim czole. Jej dłoń była lekka, delikatna, ciepła. W korytarzu zaległa przygniatająca cisza. Stojąc bez ruchu, gapiłem się na Susan ogłupiały. W końcu pochyliłem się i pocałowałem ją mocno, jakbym w ten sposób chciał przekazać jej niewypowiedziane bezużytecznymi wargami słowa. Nie wiem, czy zrozumiała, ale przywarła do mnie całym ciepłym, łagodnie napiętym ciałem pachnącym cynamonem. Pod wargami czułem kojącą słodycz jej delikatnych ust. Moja dłoń powędrowała w dół, wyczułem pod palcami gładką krągłość pośladków i przygarnąłem ją do siebie mocniej.
Na odgłos zbliżających się kroków uśmiechnęliśmy się oboje, przerywając pocałunek. Minęła nas funkcjonariuszka. Na jej wargach igrał domyślny, ironiczny uśmieszek. Poczułem, że się czerwienię.
Susan zdjęła sobie moją rękę z pleców i pochyliła się, całując delikatnie moje posiniaczone palce.
- Nie myśl, że się tak łatwo wywiniesz, Harry Dresdenie - powiedziała. - Zmuszę cię do mówienia, nawet gdyby miało cię to zabić.
Jednak nie naciskała dalej. Zabraliśmy mój kij i wyszliśmy.
Przysnąłem w drodze do domu, ale obudziłem się, kiedy pod kołami zachrzęścił żwir. Kiedy wysiedliśmy z samochodu, rozprostowałem się, wpatrując się spode łba w letnią noc.
- Coś nie tak? - spytała Susan.
- Pan - odpowiedziałem. - Zazwyczaj przybiega, kiedy wracam do domu. Wypuściłem go dziś wcześnie rano.
- To przecież kocur, Harry - zauważyła Susan z uśmiechem. - Może ma randkę.
- A jeśli potrącił go samochód? Albo dopadł go pies?
Susan roześmiała się, podchodząc do mnie. Nie uszło uwagi mojego libido kołysanie się jej bioder w minispódniczce, aż poczułem skurcz w obolałych mięśniach.
- Jest wielki jak koń, Harry. Biedny pies, który by spróbował. Sięgnąłem na tylne siedzenie samochodu po kij i różdżkę, po czym otoczyłem Susan ramieniem. Jej ciepło u mojego boku, zapach cynamonu, jaki roztaczały jej włosy, to wszystko było bardzo przyjemne na koniec długiego dnia. Brakowało mi tylko Pana, by przybiegł, łasząc się na powitanie do moich nóg.
To powinno mnie ostrzec. Na swoje usprawiedliwienie mam to, że byłem zmęczony, obolały i rozkojarzony na podłożu erotycznym. Dlatego kompletnie zaskoczyła mnie fala zimnej energii, która uderzyła mnie w twarz, gdy ze schodów prowadzących do mojego mieszkania wyłonił się mroczny kształt. Zamarłem i cofnąłem się o krok. Druga ciemna postać bezszelestnie wyszła zza rogu budynku. Poczułem na ramionach gęsią skórkę.
Susan zorientowała się sekundę czy dwie po tym, jak mnie ostrzegł mój zmysł maga.
- Harry - szepnęła - co to jest? Kim oni są?
- Spokojnie. Wyjmij kluczyki - poleciłem jej. Dwa cienie zbliżały się do nas z narastającą falą zimnej energii. Światło odległej latarni odbijało się w ogromnych, czarnych oczach.
- Zmywamy się stąd. To wampiry.
Jeden z wampirów roześmiał się aksamitnie, wchodząc w krąg przyćmionego światła. Nie był szczególnie wysoki. Niedbały, niebezpieczny wdzięk jego ruchów nie pasował do krystalicznie błękitnych oczu, starannie ułożonych blond włosów i białego stroju tenisowego.
- Bianca mówiła, że się zdenerwujesz - wymruczał.
Drugie z nich nadchodziło zza rogu. Dziewczyna równie niepozornego wzrostu i postury. Miała takie same błękitne oczy i nieskazitelne złociste włosy. I biały strój do tenisa.
- Ale - wydyszała, szybkim, kocim ruchem języka oblizując wargi - nie powiedziała, że będziesz pachnieć tak smakowicie.
Susan wygrzebała kluczyki i przywarła do mnie sztywna ze strachu. - Harry?
- Nie patrz im w oczy - poinstruowałem ją. - I nie daj się polizać.
Rzuciła mi przenikliwe spojrzenie spod kruczych brwi.
- Polizać?
- Tak. Ich ślina to silny narkotyk. - Dotarliśmy do samochodu. - Wsiadaj.
Wampir mężczyzna otworzył usta, ukazując kły, i roześmiał się.
- Spokojnie, magu. Nie przyszliśmy po twoją krew.
- Mów za siebie - rzuciła dziewczyna. Znów oblizała wargi i tym razem na jej długim różowym języku dały się dostrzec czarne plamy. Brr.
Mężczyzna uśmiechnął się i położył jej dłoń na ramieniu gestem na wpół czułym, na wpół powstrzymującym.
- Moja siostra nie jadła dziś wieczorem - wyjaśnił. - Jest na diecie.
- Wampiry na diecie? - wymamrotała Susan.
- Ano tak - odpowiedziałem szeptem. - Na krwi niskokalorycznej.
Susan zakrztusiła się. Spojrzałem na mężczyznę i powiedziałem głośno:
- Zatem kim jesteście? I dlaczego przychodzicie do mojego domu?
Grzecznie skłonił głowę.
- Nazywam się Kyle Hamilton. To moja siostra, Kelly. Jesteśmy asystentami Madame Bianki i mamy do przekazania wiadomość. Dokładnie mówiąc, zaproszenie.
- Żeby doręczyć wiadomość, wystarczyłoby jedno z was. Kyle spojrzał na siostrę.
- Wybieramy się na partię debla i było nam po drodze. Parsknąłem.
- Ach tak. No dobrze - powiedziałem. - Cokolwiek tam masz, nie interesuje mnie to. Możecie odejść.
Kyle zmarszczył brwi.
- Nalegam, by rozważył pan swoją odpowiedź, panie Dresden. Pan sam powinien wiedzieć, że Madame Bianca jest najbardziej wpływowym wampirem w mieście Chicago. Odrzucenie jej zaproszenia może mieć poważne konsekwencje.
- Nie lubię, kiedy ktoś mi grozi - odpaliłem. Chwyciłem różdżkę i wymierzyłem ją w niemowlęcy błękit oczu Kyle’a. - Rób tak dalej, a z miejsca zostanie z ciebie mokra plama.
Oboje uśmiechali się do mnie. Niewinne anioły o szpiczastych zębach.
- Proszę, panie Dresden - powiedział Kyle. - Niech pan zrozumie, że zwracam jedynie uwagę na potencjalne ryzyko zatargu dyplomatycznego pomiędzy Dworem Wampirów a Białą Radą.
Cholera. To zmieniało postać rzeczy. Odczekałem chwilę i opuściłem różdżkę.
- To sprawa dworska? Oficjalna?
- Dwór Wampirów - powiedział Kyle, starannie odmierzając słowa - wystosował oficjalne zaproszenie do Harry’ego Dresdena, maga, jako miejscowego przedstawiciela Białej Rady Magów, na uroczyste przyjęcie z okazji nadania Biance St. Claire godności Margrabini Dworu Wampirów. Przyjęcie rozpocznie się o północy, trzeciej nocy, licząc od dziś.
Kyle przerwał, by wydobyć elegancką białą kopertę i odświeżyć swój uśmiech, po czym kontynuował:
- Bezpieczeństwo wszystkich zaproszonych gości zagwarantowane jest słowem zgromadzonego dworu, rzecz jasna.
- Harry - szepnęła Susan - o co chodzi?
- Potem ci powiem - odparłem i odsunąłem się od niej.
- Zatem występujesz jako posłaniec ustanowiony przez dwór?
- Tak jest - potwierdził Kyle. Skinąłem głową.
- Wręcz mi zaproszenie.
Oboje ruszyli w moim kierunku. Uniosłem różdżkę, mamrocząc pewne słowo. Moc przepłynęła przez różdżkę, a jej koniec rozjarzył się.
- Ona nie - powiedziałem, wskazując głową siostrę posłańca. - Ty sam.
Kyle uśmiechał się nadal, ale jego oczy zmieniły odcień z błękitu na pełną złości czerń, która gwałtownie przesłoniła białka.
- A cóż to - odezwał się z napięciem w głosie - bawimy się w prawnika, panie Dresden?
Ja również uśmiechnąłem się do niego.
- Posłuchaj, to ty jesteś posłańcem. Powinieneś znać przepisy równie dobrze, jak ja. Masz zezwolenie na dostarczanie i odbieranie wiadomości i zagwarantowaną swobodę poruszania się, o ile nie zaczniesz sprawiać kłopotów. - Machnąłem końcem różdżki w kierunku dziewczyny stojącej za nim. - Ona nie. Ona nie ma też obowiązku zachowywać spokoju. Powiedzmy to sobie, a wszyscy jakoś z tego wyjdziemy.
Oboje wydali syczący dźwięk, jakiego żadna ludzka istota nie potrafiłaby powtórzyć. Kyle odepchnął Kelly brutalnie do tyłu, gdzie pozostała, trzymając się za brzuch delikatnymi rękami. Jej całkowicie poczerniałe oczy pozbawione były jakiegokolwiek ludzkiego wyrazu. Kyle zbliżył się do mnie, wyciągając kopertę. Stłumiłem strach, opuściłem różdżkę i przyjąłem kopertę.
- Spełniłeś swoje zadanie - powiedziałem do niego. - Znikaj.
- Lepiej tam bądź, Dresden - warknął Kyle. - Inaczej moja pani bardzo się zdenerwuje.
- Powiedziałem ci, że masz znikać, Kyle.
Uniosłem dłoń, wykorzystując gniew i strach jako podręczne źródło zasilania, i powiedziałem cicho:
- Ventas servitas.
Energia wydobyła się ze mnie. Wiatr podniósł się na mój rozkaz i śmignął ku parze wampirów chmurą pyłu, kurzu i śmieci. Oboje zachwiali się, osłaniając oczy przed unoszącymi się w powietrzu drobinami. Kiedy wiatr ucichł, osunąłem się, wyczerpany wysiłkiem, jakiego wymagało uniesienie tak ogromnej masy powietrza, i przyglądałem się wampirom, które mruganiem próbowały pozbyć się tego, co powpadało im do oczu. Doskonała biel ich tenisowych strojów przybrudziła się, gładkie twarze pokryły się kurzem, a co najlepsze, ich nienaganne dotąd fryzury były w takim nieładzie, że włosy sterczały na wszystkie strony.
Z sykiem przykucnęły, utrzymując nieludzko lekkie ciała w dziwnej równowadze. Potem tylko mignęła tenisowa biel i już ich nie było. Nie zauważyłem ich zniknięcia, dopóki moje zmysły nie potwierdziły, że otaczająca wampiry zimna energia słabnie. Dopiero, gdy nabrałem całkowitej pewności, że odeszły, pozwoliłem sobie odprężyć się. Łatwo powiedzieć, odprężyć się. Na ogół, kiedy to robię, nie chwieję się na nogach i nie potrzebuję podpierać się kijem, żeby nie upaść. Stałem tak przez chwilę, a w głowie mi się kręciło.
- Och, Harry - Susan podeszła do mnie z zatroskaną twarzą. - Ty to umiesz się zaprzyjaźnić.
Przechyliłem się na bok, z trudem utrzymując równowagę.
- Nie potrzebuję takich przyjaciół.
Była na tyle blisko, że mogłem się na niej oprzeć, a ona wsunęła mi się pod ramię, jakby w poszukiwaniu ochrony, dzięki czemu moje ego nie ucierpiało zbytnio.
- Jak się czujesz?
- Jestem zmęczony. Zbyt ciężko pracowałem dziś wieczorem. Chyba straciłem formę.
- Możesz iść?
Uśmiechnąłem się do niej, co prawdopodobnie przypominało grymas, i zaczęliśmy iść w kierunku schodów prowadzących do mojego mieszkania. Pan, mój szary kot, wyskoczył z ciemności i zaczął mi się przyjaźnie łasić do nóg. Piętnaście kilo kota to bardzo dużo przyjaźni, więc gdyby nie pomoc Susan, chyba bym upadł.
- Znów pożarłeś jakieś dzieci, Pan?
Mój kot miauknął, zeskoczył ze schodów i zaskrobał łapą w drzwi.
- No tak - odezwała się Susan. - Więc wampiry robią prywatkę.
Wygrzebałem klucze z kieszeni płaszcza. Kiedy otworzyłem drzwi, Pan pierwszy wpadł do mieszkania. Zamknąłem za nami drzwi i z niepokojem rozejrzałem się po salonie. Ogień na kominku już prawie wygasł, pozostał jednak żar, który rzucał na wszystko czerwonozłoty blask. I tak podstawą dekoracji mojego mieszkania są faktury, a nie kolory. Podobają mi się gładkie słoje starego drewna i grube tkaniny na gołych kamiennych ścianach. Wyściełane fotele wyglądają zachęcająco, a kamienna podłoga zasłana jest dywanami o różnorodnych wzorach i splotach, od arabskich po indiańskie.
Z pomocą Susan dowlokłem się do miękkiej pluszowej kanapy i opadłem na nią. Susan wzięła ode mnie kij i różdżkę, zmarszczyła nos, czując swąd spalenizny, a następnie ustawiła je w rogu, obok mojej laski z ukrytą szpadą. Wróciwszy do mnie, przyklękła, błyskając gołą, piękną nogą. Zdjęła mi buty, a kiedy moje stopy zostały uwolnione, westchnąłem z ulgą.
- Dzięki - powiedziałem.
Wyjęła mi z ręki kopertę z zaproszeniem.
- Możesz zapalić świece? Tylko jęknąłem w odpowiedzi.
- Jak dziecko - prychnęła. - Po prostu chcesz, żebym tu chodziła w tej spódnicy, żebyś sobie mógł popatrzeć.
- Przyznaję się do winy - powiedziałem.
Uśmiechnęła się ironicznie i podeszła do kominka. Dołożyła kilka drew ze starego cynowego kosza i rozgarnęła żar pogrzebaczem, aż płomienie zaczęły lizać polana. Nie mam w mieszkaniu elektryczności. Urządzenia psują się tak często, że nie ma sensu bez przerwy ich wymieniać. Moja lodówka to staroświecka skrzynka z lodem. Taka na prawdziwy lód. Aż strach pomyśleć, co mógłbym zrobić z instalacją gazową.
Żyję więc bez ogrzewania, z wyjątkiem kominka, bez ciepłej wody, bez elektryczności. Taki już los maga. Oszczędza się na rachunkach, ale bywa to też cholernie niewygodne.
Susan pochyliła się głęboko nad ogniem, żeby zapalić od jednego z dalszych płomieni długą świecę. Pomarańczowy blask otaczał jej smukłe nogi, stwarzając dla mnie widok fascynujący, pomimo całego mojego wyczerpania.
Susan wyprostowała się z zapaloną świecą w ręce i zwróciła się do mnie z uśmieszkiem:
- Gapisz się, Harry.
- Przyznaję się do winy - powtórzyłem.
Zapaliła od tej pierwszej kilka następnych świec na półeczce nad kominkiem i marszcząc brwi, otworzyła białą kopertę.
- Ho, ho - powiedziała, zbliżywszy zaproszenie do światła. Nie mogłem odczytać słów, ale widziałem jasnożółty połysk, jaki daje tylko prawdziwe złoto.
- Okaziciel niniejszego, Mag Harry Dresden, wraz z dowolnie wybraną przez siebie osobą towarzyszącą jest uprzejmie zaproszony na przyjęcie... Sądziłam, że takie zaproszenia wyszły już z mody.
- To wampiry. Są opóźnione o parę setek lat i nie zauważają tego.
- Harry, powiedziała Susan, uderzając kilkakrotnie zaproszeniem o dłoń - wiesz, coś mi przyszło do głowy.
Mój umysł usiłował wydobyć się z otępienia. Instynkt dźgał mnie ostrzegawczo.
- Hm... - zamrugałem gwałtownie, próbując rozjaśnić sobie w głowie. - Mam nadzieję, że nie pomyślałaś, jaka to dla ciebie wspaniała szansa pójść na ten bal.
W jej oczach błysnęło coś bardzo przypominającego żądzę.
- Tylko pomyśl, Harry. Tam mogą być istoty, które mają po setki lat. Mogłabym w pół godziny zebrać dość materiału, żeby...
- Daj spokój, Kopciuszku - przerwałem. - Po pierwsze, wcale się tam nie wybieram. Po drugie, nawet gdybym szedł na ten bal, nie wziąłbym cię ze sobą.
Wyprostowała się i oparła zaciśniętą pięść na biodrze.
- Co to właściwie ma znaczyć? Skrzywiłem się.
- Posłuchaj, Susan. To wampiry. One pożerają ludzi. Nie masz pojęcia, jak niebezpieczne by to było dla mnie albo dla ciebie.
- A co z tym... Co ten Kyle powiedział? Gwarancja bezpieczeństwa.
- Mówienie nic nie kosztuje - powiedziałem. - Posłuchaj, wszyscy w tych kręgach lubują się w starych prawach uprzejmości i gościnności. Ale można im ufać tylko co do przestrzegania litery prawa. Gdyby ktoś podał mi trujące grzyby albo gdyby ktoś ostrzelał to miejsce, a ja byłbym tam jedynym śmiertelnikiem, powiedzieliby „Ojej, jaka straszna historia. Tak nam przykro, to się już więcej nie powtórzy!”
- Chcesz powiedzieć, że zabiliby cię - podsumowała Susan.
- Bianca ma do mnie urazę - powiedziałem. - Nie może co prawda rzucić mi się do gardła, ale może tak pokierować sprawami, że coś mi się stanie bez jej bezpośredniego udziału. Prawdopodobnie o to jej właśnie chodzi.
Susan zmarszczyła brwi.
- Widziałam już, jak radziłeś sobie z o wiele gorszymi rzeczami niż tych dwoje dzisiaj.
Sapnąłem z irytacją.
- Być może. Na pewno. Ale jaki jest sens ryzykować?
- Nie pojmujesz, co to może znaczyć dla mnie? - spytała. - Harry, ten mój materiał z wilkołakiem...
- Loup-garou - poprawiłem.
- Wszystko jedno. To była dziesięciosekundowa migawka emitowana tylko przez trzy dni, zanim znikła z anteny, a dzięki niej zaszłam dużo dalej niż przez pięć lat ciężkiej harówki. Gdybym mogła opublikować najświeższe wywiady z wampirami...
- Cicho bądź, Susan. Czytujesz za dużo bestsellerów. W prawdziwym świecie wampir zeżarłby cię, zanim byś zdążyła wcisnąć guzik magnetofonu.
- Podejmowałam już ryzyko. Ty też.
- Ja nie szukam kłopotów - odpaliłem. Oczy jej zapłonęły.
- Do jasnej cholery, Harry. Ile razy musiałam rzucać wszystko, bo coś się z tobą działo? Chociażby dzisiaj, kiedy miałam spędzić wieczór ze swoim chłopakiem, a zamiast tego musiałam go wykupić z aresztu.
No tak. Spuściłem wzrok.
- Susan, wierz mi. Gdybym mógł zrobić cokolwiek innego...
- To dla mnie fantastyczna okazja.
Miała rację. Wyciągała mnie już z kłopotów tak często, że może byłem jej winien tę okazję, bez względu na zagrożenie. W końcu to duża dziewczynka, która podejmuje własne decyzje. Ale, do cholery, nie mogłem po prostu skinąć głową i z uśmiechem pozwolić, by narażała się na tego rodzaju niebezpieczeństwo. Wolałem skierować jej uwagę na inne tory.
- Nie - powiedziałem. - I tak mam dość kłopotów. Nie potrzebuję jeszcze wkurzać znowu Białej Rady.
Zmrużyła oczy.
- Co to jest ta Biała Rada? Kyle rozmawiał z tobą tak, jakby to było jakieś kierownictwo. Czy to coś takiego jak Dwór Wampirów, tylko dla magów?
No właśnie, pomyślałem. Susan nie zaszłaby tak daleko, gdyby była głupia.
- Niezupełnie - odparłem.
- Jesteś okropnym kłamcą, Harry.
- Biała Rada to grupa najpotężniejszych ludzi na świecie, Susan. To magowie. Ich działalność okryta jest tajemnicą i nie chcą, żeby ktokolwiek wiedział o ich istnieniu.
Oczy jej błyszczały, jak psu myśliwskiemu na świeżym tropie.
- A ty jesteś... kimś w rodzaju ich ambasadora? Musiałem się roześmiać.
- O Boże, nie. Ale jestem członkiem. To tak, jakby mieć czarny pas. To oznaka pozycji, uznania. W przypadku rady oznacza to, że mam prawo głosu przy rozpatrywaniu spraw i że muszę przestrzegać ich zasad.
- I jesteś upoważniony do reprezentowania ich z urzędu? Nie podobał mi się kierunek, w jakim zmierzała ta rozmowa.
- W tym wypadku mam wręcz obowiązek.
- Więc jeśli się tam nie pokażesz, będziesz mieć kłopoty. Spojrzałem na nią gniewnie.
- Nie aż takie, jakie mógłbym mieć, gdybym tam poszedł. W najgorszym wypadku rada może oskarżyć mnie o nieuprzejmość. Jakoś to przeżyję.
- A jeślibyś poszedł? No mów, Harry. Co najgorszego może się przydarzyć?
Rozłożyłem ręce.
- Mógłbym zostać zabity! Albo gorzej. Susan, ty naprawdę nie rozumiesz, o co mnie prosisz.
Zerwałem się z kanapy, żeby podejść do niej. To był zły pomysł. W głowie mi się zakręciło, zamroczyło mnie. Upadłbym, ale Susan rzuciła zaproszenie i mnie złapała. Podprowadziła z powrotem do kanapy, na którą opadłem, nie przestając jej obejmować, więc pociągnąłem ją ze sobą. Była miękka i ciepła.
Leżeliśmy przez chwilę. Ocierała się policzkiem o mój płaszcz. Skóra płaszcza skrzypiała. Usłyszałem westchnienie.
- Przepraszam, Harry. Nie powinnam tak do ciebie mówić.
- Nie szkodzi - powiedziałem.
- Pomyślałam tylko, że to by było coś, gdybyśmy... Obróciłem się trochę, wplątałem palce w jej ciemne, miękkie włosy i pocałowałem ją. Na chwilę otworzyła szeroko oczy, ale zaraz opuściła powieki. Słowa zastąpił cichy pomruk, jej gorące wargi stawały się pod moimi coraz miększe i jeszcze gorętsze. Pomimo bólu i sińców, całując się z nią, czułem się dobrze. Naprawdę dobrze. Jej usta miały przyjemny smak, były delikatne, ruchliwe i chętne. Poczułem, że wsuwa mi palce pomiędzy guziki koszuli, pieszcząc skórę i przeszedł mnie elektryzujący dreszcz.
Nasze języki spotkały się, przyciągnąłem ją bliżej do siebie. Jęknęła, a potem odepchnęła mnie gwałtownie, żeby móc objąć swoimi długimi, pięknymi nogami moje biodra i zaczęła mnie całować, jakby chciała tchnąć we mnie swój oddech. Przesuwałem dłonie po jej biodrach, po jej pośladkach, a ona uniosła je, ocierając się o mnie. Przeniosłem ręce na jej naprężone uda, sunąłem w górę po nagiej, gładkiej skórze, uniosłem jej spódniczkę, obnażając nogi aż po biodra. Zastygłem na pół sekundy z zaskoczenia, kiedy przekonałem się, że nie ma nic pod spodem. Ale przecież tak właśnie planowaliśmy spędzić ten wieczór. Spazm pożądania był silniejszy niż zmęczenie, więc chwyciłem ją mocno, a ona znów westchnęła, chętna i wygłodniała tak samo jak ja, jej ciało prężyło się pod moimi dłońmi.
Zaczęła szarpać mój pasek, dysząc mi gorącym oddechem w twarz.
- Harry, ty draniu, nie myśl sobie, że mnie tym omamisz na zawsze.
Wkrótce byliśmy pewni, że żadne z nas nie jest w stanie myśleć o czymkolwiek, a po dłuższej chwili zapadliśmy w sen spleceni razem, w plątaninie zmęczonych rąk i nóg, ciemnych włosów i miękkich koców, przed kominkiem.
No i dobrze. Ten dzień nie do końca okazał się jednym piekłem.
Jednak, jak się okazało, piekło budzi się bardzo wcześnie rano.
Miałem sen.
Koszmar wydaje się znajomy, prawie codzienny, choć minęły lata od czasu, gdy przez niego przeszedłem. Swój początek ma w jaskini o ścianach z prześwitującego kryształu, oświetlonej jedynie blaskiem ognia płonącego pod kociołkiem. Na przegubach dłoni mam ciasne srebrne kajdany, jestem zbyt oszołomiony, by utrzymać się o własnych siłach. Patrząc w lewo i w prawo, widzę, jak moja krew ścieka spod kajdan, które wbijają mi się w skórę jak ciernie, ścieka do podstawionych glinianych mis.
Moja matka chrzestna podchodzi do mnie w blasku ognia, blada i zniewalająca, włosy okrywają ją jedwabistą chmurą. Jest piękna, jej oczy rzucają czar, usta kuszą bardziej niż soczysty owoc. Całuje moją obnażoną pierś. Przenika mnie dreszcz chłodnej rozkoszy.
- Już niedługo - szepcze pomiędzy pocałunkami. - Jeszcze tylko kilka nocy ciemnego księżyca, mój najsłodszy, a będziesz dość silny.
Nie przestaje mnie całować, a ja czuję, że tracę przytomność. Zimna rozkosz, magia właściwa elfom, wsącza się we mnie z jej ust jak narkotyk, słodki aż do bólu, prawie wart udręki kajdan i utraty krwi. Prawie. Czuję, że nie mogę złapać tchu, wpatruję się w ogień, skupiam się na nim, by nie zapaść w ciemność.
Obraz zmienia się. Śni mi się ogień. Ktoś, kogo kiedyś kochałem jak ojca, stoi otoczony płomieniami, krzycząc w męce. To mroczny krzyk, potworny krzyk, wysoki, pozbawiony całkowicie dumy, godności i człowieczeństwa. We śnie, tak samo jak w rzeczywistości, zmuszam się do patrzenia na czerniejące ciało, na skwierczące mięśnie odchodzące od przypiekanych kości, szarpane spazmami cierpienia. Stoję i, mówiąc metaforycznie, podsycam ogień.
- Justin - szepczę. W końcu nie mogę już dłużej znieść tego widoku. Zamykam oczy, pochylam głowę i wsłuchuję się w łomot własnego serca. Łomot. Walenie mojego serca.
Przebudziłem się ze snu i uniosłem powieki. Moje drzwi drżały we framudze pod serią uderzeń. Susan obudziła się w tej samej chwili. Usiadła, a koc, którym byliśmy okryci, zsunął się po jej piersi. Na zewnątrz wciąż było ciemno. Najdłuższa świeca nie zdążyła się jeszcze wypalić, ale ogień w kominku zgasł, pozostał tylko żar.
Bolało mnie całe ciało, jak to się zdarza następnego dnia po wysiłku. Zmęczone stawy i mięśnie potrzebowały czasu, by dojść do siebie. Walenie w drzwi nie ustawało. Podniosłem się i podszedłem do szuflady kuchennej. Swoją trzydziestkę ósemkę straciłem rok temu, podczas walki z gangiem na wpół oszalałych likantropów. Zastąpiłem go półautomatycznym pistoletem ze średnią lufą kaliber 357. Chyba tego dnia nie czułem się bezpiecznie, czy co.
Broń w mojej ręce ważyła około tony. Sprawdziłem, czy jest naładowana, i zwróciłem się ku drzwiom. Susan odgarnęła sobie włosy z oczu, a zerknąwszy na mój pistolet, cofnęła się, żeby mieć całkowitą pewność, że nie znajduje się na linii strzału. Bystra dziewczyna z tej Susan.
- Wyłamywanie tych drzwi nic ci nie da - krzyknąłem. Jeszcze nie wycelowałem. Nigdy nie wymierza się broni w cel, co do którego nie ma się pewności, że chce się go zabić. - Wymieniłem poprzednie drzwi na stalowe. Framuga też jest stalowa. Demony, rozumiesz.
Walenie ustało.
- Dresden - zawołał Michael zza drzwi - próbowałem się do ciebie dodzwonić, ale słuchawka chyba jest źle odłożona. Musimy pogadać.
Zmarszczyłem brwi i schowałem pistolet z powrotem do szuflady.
- Dobra, dobra. Cicho, Michael. Wiesz, która jest godzina?
- Pora do roboty - odpowiedział. - Niedługo wzejdzie słońce.
- Lunatyk - mruknąłem.
Susan rozejrzała się po pokoju zasłanym naszymi porozrzucanymi ubraniami, skłębionymi kocami i poduszkami.
- To może ja poczekam w twojej sypialni - powiedziała.
- Dobry pomysł.
Ze schowka w kuchni wyjąłem swój ciężki szlafrok, którego zazwyczaj używam wyłącznie przy pracy w laboratorium. Włożyłem go na siebie.
- Przykryj się, dobrze? Nie chcę, żebyś się rozchorowała. Rzuciła mi senny uśmiech i podniosła się z wdziękiem. Zanim zniknęła, zamykając za sobą drzwi sypialni, widziałem jej długie nogi i interesujące linie od kostiumu na opalonym ciele. Przeszedłem przez pokój, żeby wpuścić Michaela.
Stał w progu w niebieskich dżinsach, flanelowej koszuli i dżinsowej kurtce z podpinką z misia. Z ramienia zwisała mu torba sportowa, w której wyczuwałem milczącą obecność Amoracchiusa. Przeniosłem wzrok z torby na twarz Michaela i spytałem:
- Kłopoty?
- Możliwe. Wysłałeś wczoraj wieczorem kogoś do ojca Forthilla?
Przetarłem sobie oczy, próbując pozbyć się resztek snu. Kawa! Potrzebowałem kawy. Albo coli. Czegokolwiek, co zawiera kofeinę.
- Tak. Dziewczynę o imieniu Lydia. Bała się, że ściga ją upiór.
- Dzwonił do mnie dziś rano. Coś przez całą noc próbowało się dostać do kościoła.
Zamrugałem powiekami.
- Co? I dostało się? Pokręcił głową.
- Nie miał czasu rozmawiać. Możesz tam ze mną pojechać i rozejrzeć się?
Przytaknąłem, odsuwając się od drzwi.
- Daj mi parę minut.
Podszedłem do lodówki po puszkę coli. Palce miałem na tyle sprawne, żeby ją otworzyć, chociaż wciąż były sztywne. Żołądek przypomniał mi, że go ostatnio zaniedbałem, więc skoro już tam byłem, wyjąłem też talerz z wędlinami.
Wziąłem łyk coli i przygotowałem sobie ogromną kanapkę. Po chwili, kiedy spojrzałem na Michaela, zobaczyłem, jak przygląda się nieładowi w salonie. Nadepnął na jeden z butów Susan i rzucił mi przepraszające spojrzenie.
- Wybacz, nie wiedziałem, że ktoś u ciebie jest.
- W porządku.
Uśmiechnął się przelotnie, a następnie pokiwał głową.
- No tak. Czy mam ci zrobić wykład na temat uprawiania seksu przed ślubem?
Mruknąłem coś o porannych wizytach nie w porę i obleśnych typach. Michael tylko kręcił głową i uśmiechał się, patrząc, jak pochłaniam jedzenie.
- Powiedziałeś jej?
- Czy co jej powiedziałem? Uniósł brew. Przewróciłem oczami.
- Prawie.
- Prawie jej powiedziałeś.
- No pewnie. Coś mi przeszkodziło.
Michael szturchnął nogą drugi but Susan i chrząknął dyskretnie.
- Właśnie widzę.
Dokończyłem kanapkę i colę, po czym wślizgnąłem się do sypialni. Pokój był wyziębiony, Susan zwinęła się w kłębek pod grubą warstwą koców na moim łóżku. Pan leżał przy niej, grzbietem dotykając jej pleców. Kiedy wszedłem, popatrzył na mnie sennie, z zadowoleniem.
- Popamiętasz, futrzaku - burknąłem, ubierając się szybko. Skarpetki, dżinsy, koszulka, na wierzch gruba flanelowa koszula robocza. Amulet mamy na szyję i cienka srebrna bransoletka z półtuzinem zwisających z niej tarcz na lewy nadgarstek, w miejsce talizmanu, który dałem Lydii. Gładkie srebrne kółko z wygrawerowanymi po wewnętrznej stronie runami włożyłem na prawą rękę. Obie bransolety nasycone były czarem, który w nie tchnąłem, całkiem jeszcze świeżym.
Pochyliłem się nad łóżkiem i pocałowałem Susan w policzek. Wymruczała coś przez sen, zagrzebując się głębiej w pościeli. Pomyślałem, żeby sięgnąć pod przykrycie i sprawdzić przed wyjściem, czy nie zmarzła, ale powstrzymałem się i wyszedłem, ostrożnie zamykając za sobą drzwi.
Władowaliśmy się z Michaelem do jego ciężarówki, białego (jakże by inaczej) forda o podwójnych kołach i mocy wystarczającej, by przesuwać góry, i pojechaliśmy do Najświętszej Marii Panny od Aniołów. To wielki kościół. Mam na myśli to, że jest naprawdę ogromny. Góruje nad Wicker Park od ponad osiemdziesięciu lat. Widział, jak ze zbieraniny tandetnych domków dla imigrantów, przemieszanych z domami bogaczy, dzielnica przekształciła się w dzisiejszą, pełną japiszonów i artystów, zawrotnych karier i nieudaczników. Kościół, jak już wspominałem, jest kopią Bazyliki Świętego Piotra w Rzymie, co oznacza, że jest ogromny, elegancki... może nawet ciut za bardzo. Zajmuje cały kwartał. Poważnie.
Kiedy wjechaliśmy na parking, wzeszło słońce. Czułem złote promienie przecinające poranne niebo, nagłą, subtelną zmianę układu sił rządzących światem. Świt jest znaczący w kategoriach magicznych. To pora nowego początku. Magia to nie jest po prostu dobro i zło, światło i ciemność. To wiele wzajemnych powiązań pomiędzy siłami, co szczególnie odnosi się do nocy i czarnej magii.
Zajechaliśmy na parking na tyłach kościoła i wysiedliśmy z ciężarówki. Michael ze swoją torbą szedł przodem. Ja, z rękami w kieszeniach płaszcza, za nim. Zbliżając się do kościoła, czułem pewien dyskomfort. Nie z żadnego wydumanego, pseudomistycznego powodu. Po prostu tak na mnie działają kościoły. Były czasy, gdy Kościół zabił wielu magów, stawiając ich w jednym szeregu z szatanem. Nie wyobrażam sobie, jaki mógłbym tam mieć interes. Cześć, Panie Boże, to ja, Harry. Proszę, nie zamieniaj mnie w słup soli.
- Harry - odezwał się Michael, wytrącając mnie z zadumy. - Spójrz.
Zatrzymał się przy dwóch mocno zużytych samochodach. Ktoś musiał się nad nimi bardzo napracować. Szyby były porozbijane, antyrozpryskowe szkło popękane i wgniecione. Do tego powgniatana karoseria, wyrwane i rzucone na ziemię reflektory, wszystkie opony poprzebijane. Ze zmarszczonymi brwiami przeszedłem na tył samochodów. Tylne światła leżały roztrzaskane na ziemi. Wyrwanych anten nigdzie nie było widać. Długie rysy w trzech równoległych rzędach biegły wzdłuż każdego boku.
- No i? - spytał Michael.
Popatrzyłem na niego, wzruszając ramionami.
- Pewno coś się wściekło, że nie może się dostać do kościoła. Michael prychnął:
- Tak myślisz? - i zajął się zamkiem błyskawicznym swojej torby, tak, aby rękojeść Amoracchiusa wystawała na zewnątrz. - Czy istnieje możliwość, że ciągle jest w pobliżu?
Pokręciłem głową.
- Wątpię. Z nastaniem dnia upiory zazwyczaj wracają do Nigdynigdy.
- Zazwyczaj?
- Zazwyczaj. Prawie bez wyjątku.
Michael spojrzał na mnie i położywszy dłoń na rękojeści miecza, podszedł do tylnych drzwi kościoła. W porównaniu z przepychem frontonu, te drzwi wyglądały zaskakująco skromnie. Ktoś zadał sobie wiele trudu, aby zasadzić po bokach po kilka różanych krzewów i utrzymać je. Ktoś inny zadał sobie wiele trudu, by je zniszczyć. Wszystkie krzewy zostały wyrwane z korzeniami, poszarpane na strzępy i rozrzucone na powierzchni kilkudziesięciu metrów kwadratowych.
Przykucnąłem przy kilku gałązkach, podnosiłem je kolejno i przyglądałem im się w słabym świetle wczesnego poranka.
- Czego szukasz? - spytał Michael.
- Krwi na kolcach - powiedziałem. - Róża ma takie kolce, że przebiją prawie wszystko. Ktoś, kto je tak porozrywał, musiałby się cały pokaleczyć.
- Jest krew?
- Nie. Nie ma też żadnych śladów na ziemi. Michael pokiwał głową.
- Czyli duch. Spojrzałem na niego z ukosa.
- Mam nadzieję, że nie.
Przechylił głowę, marszcząc brwi. Rzuciłem gałązkę i rozłożyłem ręce.
- Duch na ogół działa w inny sposób. Potrafi ciskać garnkami i patelniami, przewracać meble, zwalić stertę książek czy coś w tym rodzaju. Takie jednorazowe zrywy. - Wskazałem porozszarpywane rośliny i zdewastowane samochody. - Potrafi też o wiele więcej, ale jest ograniczony określonym miejscem, czasem albo wydarzeniem. Ten duch, jeśli to duch, dotarł tu za Lydią i szalał na poświęconej ziemi, rozrywając wszystko na strzępy. To coś jest o wiele potężniejsze niż jakikolwiek duch, o którym słyszałem. Michael zmarszczył czoło jeszcze bardziej.
- Co ty chcesz powiedzieć, Harry?
- Chcę powiedzieć, że możemy tu mieć do czynienia z czymś całkiem nam nieznanym. Posłuchaj, Michael, dużo wiem o zjawach i upiorach, ale to nie moja specjalność.
Popatrzył na mnie ponuro.
- Przydałoby się dowiedzieć czegoś więcej. Wstałem i otrzepałem się.
- A to już jest moja specjalność - powiedziałem. - Chodźmy porozmawiać z ojcem Forthillem.
Michael zapukał do drzwi. Otworzyły się natychmiast. Ojciec Forthill, siwy mężczyzna drobnej budowy i średniego wzrostu, spoglądał na nas z niepokojem przez okulary w drucianej oprawie. Jego oczy, normalnie w kolorze jasnego błękitu jak jajeczka drozda, dziś były podkrążone i przygasłe.
- Och, Michael. Dzięki Bogu.
Otworzył drzwi szerzej i Michael przekroczył próg. Padli sobie w ramiona. Forthill ucałował Michaela z dubeltówki, a następnie zrobił krok do tyłu, wpatrując się we mnie.
- Jest i Harry Dresden, zawodowy mag. Nigdy wcześniej nikt mnie nie prosił o dwudziestolitrową beczkę wody święconej, panie Dresden.
Michael wgapił się we mnie, najwyraźniej zdumiony, że znamy się z księdzem. Wzruszyłem ramionami nieco zakłopotany.
- Sam mówiłeś, że mogę na niego liczyć w potrzebie - powiedziałem.
- Ależ jak najbardziej - potwierdził Forthill, a jego niebieskie oczy roziskrzyły się na moment za okularami. - Mam nadzieję, że nikt się nie uskarżał na jakość święconej wody.
- Absolutnie nikt - przyznałem. - Tylko upiory były zaskoczone.
- Harry - odezwał się Michael karcąco - znów masz jakieś tajemnice.
- W przeciwieństwie do tego, co myśli Charity, nie łapię za telefon, żeby po ciebie dzwonić za każdym razem, kiedy mam mały problem.
Wyminąłem Michaela, klepiąc go po ramieniu, i podałem rękę ojcu Forthillowi. Uścisnął ją mocno. Dla mnie nie było przewidziane padanie w ramiona i całowanie z dubeltówki. Forthill uśmiechnął się.
- Czekam na dzień, kiedy poświęci pan życie służbie Bogu, panie Dresden. Potrzebujemy ludzi z pańską odwagą.
Spróbowałem się uśmiechnąć, ale wypadło to raczej mdło.
- Chętnie o tym kiedyś z ojcem porozmawiam, ale teraz jesteśmy tu w innym celu.
- Faktycznie - zgodził się Forthill. Iskierki w jego oczach przygasły, zrobił się bardzo poważny. Ruszył czystym korytarzem z belkowaniem z ciemnego, starego drewna i ścianami pełnymi obrazów przedstawiających świętych. Dotrzymywaliśmy mu kroku.
- Młoda niewiasta przybyła wczoraj, tuż przed zachodem słońca.
- Dobrze się czuła? - spytałem. Uniósł brwi.
- Czy dobrze? Powiedziałbym, że nie. Wszystkie symptomy uzależnienia. Niedożywiona. Miała lekko podwyższoną temperaturę i dawno się nie myła. Wyglądała, jakby cierpiała na objawy abstynencyjne.
Zmarszczyłem brwi.
- No tak. Widziałem, że była w kiepskim stanie.
Pokrótce opowiedziałem o swojej rozmowie z Lydią i decyzji, żeby jej pomóc. Ojciec Forthill tylko kręcił głową.
- Dałem jej czyste ubranie i jedzenie i przygotowałem jej posłanie w pokoju gościnnym. Wtedy właśnie to się stało.
- Co się stało?
- Zaczęła się trząść - powiedział Forthill. - Oczy uciekły jej w tył głowy. Siedziała wciąż przy stole i rozlała zupę na podłogę. Myślałem, że to jakiś atak, więc próbowałem ją unieruchomić i wcisnąć jej coś między zęby, żeby sobie nie przegryzła języka. - Westchnął i splótł ręce za plecami. - Obawiam się, że niewiele byłem w stanie pomóc temu biednemu dziecku. Po kilku minutach wydawało się, że atak minął, ale ciągle drżała i straszliwie zbladła.
- Łzy Kasandry - stwierdziłem.
- Albo głód narkotyczny - podsunął Forthill. - W każdym razie potrzebowała pomocy. Przeniosłem ją na posłanie. Błagała, żeby nie zostawiać jej samej, więc usiadłem obok i zacząłem jej czytać fragment Ewangelii św. Mateusza. Wyglądało, że się trochę uspokoiła, ale miała taki wzrok... - Stary kapłan westchnął. - Zdecydowany wzrok, jaki mają ci, którzy wiedzą, że są zgubieni. Ta desperacja, u kogoś tak młodego...
- Kiedy zaczął się szturm? - spytałem.
- Jakieś dziesięć minut później - powiedział ksiądz. - Zaczęło się od potwornego wycia wichru. Panie, miej mnie w opiece, ale myślałem, że okna powylatują z ram. Wtedy usłyszeliśmy na zewnątrz jakieś dźwięki. - Przełknął ślinę. - Potworne dźwięki. Coś chodziło tam i z powrotem. Ciężkie kroki. Potem zaczęło ją wołać po imieniu.
Ksiądz skrzyżował ręce i zaczął rozcierać sobie dłońmi ramiona.
- Wstałem i zwróciłem się do tej istoty, pytając o imię, ale tylko mnie wyśmiała, więc posłużyłem się Pismem Świętym i to coś zupełnie oszalało. Słyszeliśmy, jak sieje zniszczenie. Nie zawaham się powiedzieć, że było to najbardziej przerażające doświadczenie całego mojego życia. Dziewczyna chciała wyjść. Powiedziała, że nie chce, żeby mnie się stała krzywda, a ją to coś i tak znajdzie. Cóż, zabroniłem jej oczywiście, nie pozwoliłem jej wyjść. Ta istota wciąż była na zewnątrz. Znów zacząłem czytać dziewczynie na głos Pismo. To czekało. Czułem jego obecność, ale nic nie widziałem przez okna. Było strasznie ciemno! Słyszeliśmy trzaski, łomoty, głuchy odgłos uderzeń. Po kilku godzinach wydawało się, że się uspokoiło. Dziewczyna zasnęła. Wyszedłem na korytarz, żeby sprawdzić, czy okna i drzwi są pozamykane. Kiedy wróciłem, jej już nie było.
- Nie było? - nie zrozumiałem. - To znaczy, że wyszła, czy że umarła?
Forthill uśmiechnął się do mnie niepewnie.
- Tylne drzwi nie były zamknięte na klucz. Zamknęła je tylko na klamkę. - Staruszek pokręcił głową. - Oczywiście natychmiast zadzwoniłem do Michaela.
- Muszę odnaleźć tę dziewczynę - oznajmiłem. Forthill znów z powagą pokręcił głową.
- Panie Dresden, jestem pewien, że bezpiecznie przetrwaliśmy noc w tych murach jedynie dzięki Wszechmogącemu.
- Nie chciałbym z ojcem dyskutować.
- Ale gdyby czuł pan złość tej istoty... jej gniew. Panie Dresden, nie życzyłbym nikomu spotkania tej istoty poza murami kościoła, bez uciekania się do Bożej pomocy.
Dźgnąłem kciukiem Michaela.
- Właśnie uciekłem się do Bożej pomocy. Do licha, czy jeden Rycerz Krzyża nie wystarczy? Zawsze mogę wysłać sygnał dwóm pozostałym.
Forthill uśmiechnął się.
- Nie to miałem na myśli, i przecież pan dobrze wie. Ale jak pan chce. Sam pan musi podjąć decyzję. Mam nadzieję, panowie - zwrócił się do mnie i do Michaela - że mogę zaufać waszej dyskrecji w tej kwestii. Raport policyjny bez wątpienia stwierdzi, że nieznani sprawcy dokonali aktu wandalizmu.
Prychnąłem.
- Małe kłamstwo w dobrej wierze, ojcze?
Powinienem się ugryźć w język, zanim to powiedziałem, ale niech tam, byłem już zmęczony ciągłymi próbami nawracania mnie, kiedy tylko się pojawię.
- Zło czerpie moc ze strachu, panie Dresden - odparł Forthill. - Wewnątrz Kościoła mamy agendy do tych spraw.
Na chwilę położył dłoń na ramieniu Michaela.
- Ale rozgłaszając to, nawet wśród wiernych, nic się nie osiągnie. Ludzie zaczną się bać, a wróg będzie mógł uczynić jeszcze więcej szkód.
Przytaknąłem.
- Popieram takie podejście. Mówi ojciec prawie jak mag. Brwi podjechały mu do góry i wybuchnął cichym śmiechem, w którym brzmiało znużenie.
- Uważajcie obaj i niech Bóg was prowadzi.
Uczynił nad nami znak krzyża, a ja poczułem łagodne zawirowanie mocy, jakie czasem czuję wokół Michaela. Wiara. Tamci dwaj zamienili kilka słów na temat rodziny Michaela, podczas gdy ja czekałem z boku. Forthill obiecał ochrzcić dziecko, kiedy tylko Charity urodzi. Uściskali się na pożegnanie, Forthill podał mi rękę, rzeczowo i przyjaźnie, i wyszliśmy.
W drodze do ciężarówki Michael popatrzył na mnie pytająco:
- No i co teraz?
Spojrzałem na niego, marszcząc brwi, i wetknąłem ręce w kieszenie. Słońce było już wyżej, oświetlając błękitne niebo i białe chmury.
- Znam kogoś, kto jest za pan brat ze zjawami. Medium na Starym Mieście.
Michael spojrzał groźnie i rzucił pogardliwie:
- Nekromanta.
- Jaki tam z niego nekromanta prychnąłem. - Ledwo umie wywołać ducha i dogadać się z nim. Na ogół oszukuje.
Poza tym, gdyby był prawdziwym nekromantą, Biała Rada już by go dopadła i obcięto by mu głowę. Bez wątpienia, człowieka, którego miałem na myśli, odwiedził już co najmniej jeden Strażnik, ostrzegając przed konsekwencjami nadmiernego zainteresowania czarną magią.
- Skoro taki nieudolny, to po co w ogóle z nim gadać?
- Prawdopodobnie jest bliżej świata duchów niż ktokolwiek w tym mieście. To znaczy inaczej niż ja. Wyślę też Boba i zobaczymy, jakie przyniesie informacje. Musimy wykorzystać różne źródła.
Michael spojrzał spode łba.
- Nie podoba mi się to całe obcowanie z duchami, Harry. Gdyby ojciec Forthill i inni wiedzieli o tym twoim zwierzęciu, w które wcielił się duch...
- Bob nie jest zwierzęciem - przerwałem mu.
- Ale pełni tę samą funkcję, prawda?
- Duchy, które wcielają się w zwierzęta, pracują u czarownic za darmo. Ja muszę Bobowi płacić.
- Płacisz mu? Czym? - spytał podejrzliwie.
- Na ogół romansidłami. Czasem muszę wydać dużo pieniędzy na...
Michael wyglądał na urażonego.
- Harry, naprawdę nie chcę wiedzieć. Czy nie ma sposobu, żebyś rzucił jakieś zaklęcie, zamiast polegać na tych paskudnych istotach?
Z westchnieniem pokręciłem głową.
- Przykro mi, Michael. Gdyby to był demon, zostawiłby ślady stóp, może jakiś trop, którym mógłbym pójść. Jednak jestem pewien, że to duch w czystej postaci. I cholernie silny.
- Harry - upomniał mnie Michael surowo.
- Przepraszam. Duchy zazwyczaj nie przybierają fizycznej postaci, magicznego ciała. Są samą energią. Nie zostawiają fizycznych śladów, w każdym razie nie takie, które utrzymywałyby się przez kilka godzin. Gdyby duch był tu teraz, mógłbym ci wiele o nim powiedzieć i prawdopodobnie wypracować zaklęcie, które zadziałałoby na niego bezpośrednio. Ale go tu nie ma, więc...
Michael westchnął.
- Już dobrze. Zawiadomię tych, których znam, żeby uważali na dziewczynę, jak jej tam, Lydia?
- Tak.
Opisałem ją Michaelowi i dodałem:
- Na ręce ma talizman. Ten, który nosiłem przez kilka ostatnich nocy.
- Czy to ją ochroni? - spytał. Wzruszyłem ramionami.
- Przed czymś tak nikczemnym jak to coś... Nie wiem. Musimy się dowiedzieć, kim ten duch był za życia, i przyskrzynić go.
- Ale wciąż nie będziemy wiedzieli, kto albo co miesza wśród duchów w mieście.
Michael otworzył ciężarówkę i wsiedliśmy.
- To właśnie mi się w tobie podoba, Michael. Zawsze jesteś takim optymistą.
Wyszczerzył się do mnie.
- Wiara, Harry. Bóg zadba, żeby wszystko się ułożyło.
Kiedy ruszył, oparłem się wygodnie i przymknąłem oczy. Po pierwsze, spotkać się z medium. Potem wysłać Boba, żeby dowiedział się czegoś więcej o tym niebezpiecznym duchu. Następnie wykryć, kto stoi za tą całą aferą z upiorami, i grzecznie mu wyperswadować dalszą zabawę. Proste jak raz, dwa, trzy. No pewnie.
Jęknąłem i zapadłem się głębiej w fotel. Żałowałem, że moje obolałe, opuchnięte ja nie mogło zostać w łóżku.
Mortimer Lindquist dołożył starań, by nadać swemu domowi nastrój grozy. Na rogach dachu sterczały spatynowane gargulce. Czarna brama z kutego żelaza strzegła dostępu, a po obu stronach ścieżki prowadzącej do drzwi frontowych ustawione były posągi. Dziedziniec porastała wysoka trawa. Robiłoby to wrażenie, gdyby dom nie miał czerwonego dachu i białych gipsowych ścian rodem z południowej Kalifornii.
W rezultacie przypominał raczej nawiedzony dom z Disneylandu niż złowrogą siedzibę kogoś, kto rozmawia z umarłymi. Po obu stronach bramy z kutego żelaza ciągnął się płot ze zwykłej siatki. Gargulce, po bliższym przyjrzeniu się, okazały się plastikowymi kopiami. Również posągi, zamiast szlachetnej gładzi marmuru, miały toporne kształty gipsowych odlewów. Brakowało tylko różowego flaminga wepchniętego pomiędzy nie koszone chaszcze. Jednak przypuszczam, że nocą, przy umiejętnym oświetleniu i właściwym nastawieniu, niektórzy ludzie mogliby dać się nabrać.
Zanim zdążyłem zastukać, drzwi się otworzyły i ukazała się posapująca, łysa, błyszcząca głowa osadzona na zaokrąglonych ramionach. Usunąłem się na bok. Nie zauważając mnie, mały człowieczek wytaszczył na ganek ogromną walizę. Na jego zaczerwienionej twarzy perlił się pot.
Wykorzystałem moment, kiedy odwrócił się i mrucząc do siebie pod nosem, zaczął ciągnąć walizę do bramy. Przemknąłem się przez drzwi. Znalazłszy się w środku, pokręciłem z niedowierzaniem głową. Wszedłem wejściem dla klientów, nie doznałem więc dreszczu, jaki towarzyszy przekraczaniu progu ludzkiej siedziby bez zaproszenia. Pokój frontowy nie odbiegał stylem od wyglądu domu z zewnątrz. Czarne zasłony zwieszały się ze ścian i otworów drzwiowych. Wszędzie stały czerwone i czarne świece. Wyszczerzona ludzka czaszka łypała z półki na książki uginającej się pod tomami Encyclopaedia Britannica z literami zdrapanymi z grzbietów. Czaszka też była plastikowa.
Na środku pokoju Morty ustawił stół otoczony krzesłami od kompletu, a u szczytu krzesło z wysokim oparciem, rzeźbione w maszkary. Usiadłem tam, splotłem przed sobą ręce na stole i czekałem.
Mały człowieczek wrócił, ocierając sobie twarz bandaną. Pocił się i dyszał.
- Zamknij drzwi, Morty - odezwałem się. - Musimy pogadać. Pisnął i zakręcił się w kółko.
- To ty... - zająknął się. - Dresden. Co tu robisz? Wpatrywałem się w niego.
- Chodź tu, Morty.
Podszedł bliżej, ale drzwi zostawił otwarte. Pomimo tuszy poruszał się z energią przestraszonego kota. Na jego białej koszuli odznaczały się plamy od potu sięgające od pach prawie do pasa.
- Słuchaj, Dresden, już wam mówiłem, że przestrzegam zasad, prawda? Nie zrobiłem nic z tego, o czym mówiliście.
Aha. Czyli Biała Rada rzeczywiście kogoś do niego przysłała. Morty był zawodowym oszustem. Nie spodziewałem się uzyskać od niego jakiejkolwiek szczerej odpowiedzi bez ogromnego wysiłku. Może mógłbym oszczędzić sobie roboty, gdybym zagrał na jego strachu.
- Pozwól, że coś ci powiem, Morty. Kiedy przychodzę do kogoś i mówię tylko „Musimy pogadać” i w odpowiedzi słyszę „Ja tego nie zrobiłem”, od razu zaczynam podejrzewać, że mój rozmówca na pewno coś zrobił. Rozumiesz, o czym mówię?
Jego rumiana twarz pobladła o kilka odcieni.
- Ale skąd, człowieku. Posłuchaj, nie mam nic wspólnego z tym, co się dzieje. Nie moja wina, nie mój interes, człowieku.
- A co takiego się dzieje, z czym nie masz nic wspólnego? - popatrzyłem na swoje splecione dłonie, a następnie podniosłem wzrok na niego. - Po co ta waliza, Morty? Robisz coś takiego, co wymaga wyjazdu z miasta na chwilę?
Przełknął ślinę, na grubej szyi poruszyła się grdyka.
- Posłuchaj, Dresden. Panie Dresden. Moja siostra zachorowała, rozumie pan. Właśnie jadę jej pomóc.
- Oczywiście - powiedziałem. - To właśnie robisz. Wyjeżdżasz z miasta, żeby pomóc chorej siostrze.
- Przysięgam na Boga - powiedział Morty żarliwie, podnosząc rękę.
Wskazałem na krzesło po przeciwnej stronie stołu.
- Siadaj, Morty.
- Chciałbym, ale mam zamówioną taksówkę. Odwrócił się do drzwi.
- Ventas servitas - syknąłem teatralnie i pchnąłem nieco swej woli w drzwi. Gwałtowny wiatr zatrzasnął mu je przed nosem. Z piskiem odskoczył, gapiąc się na drzwi, a potem zwrócił się twarzą do mnie.
Posłużyłem się resztką tego samego zaklęcia, żeby odsunąć dla niego krzesło naprzeciwko mnie.
- Siadaj, Morty. Mam kilka pytań. Skończysz z tymi bzdurami, to będziesz mógł wsiąść do tej swojej taksówki. Bo jak nie... - zawiesiłem głos. Jeśli chodzi o groźby, warto zostawić ludziom pole dla wyobraźni. Zawsze pomyślą, że może ich spotkać coś dużo gorszego, niż faktycznie może.
Gapił się na mnie, znów przełknął ślinę, trzęsły mu się podbródki. Podszedł do krzesła w taki sposób, jakby spodziewał się, że kiedy tylko usiądzie, wyskoczą z oparcia łańcuchy, które go spętają. Przysiadł na brzeżku, balansując ciałem, oblizał wargi i patrzył na mnie. Pewnie próbował wymyślić najlepsze kłamstwa w odpowiedzi na spodziewane pytania.
- Wiesz - zacząłem - czytałem twoje książki, Morty. Duchy Chicago, Czynnik strachu, dwie czy trzy inne. Dobra robota.
Zmienił się na twarzy, podejrzliwie zmrużył oczy.
- Dziękuję.
- Chodzi mi o to, że dwadzieścia lat temu byłeś całkiem niezłym detektywem. Wrażliwość na duchowe energie i ich postać, duchy. Nazywamy to w branży ektomancją.
- Tak - powiedział. Wzrok mu złagodniał trochę, nie mówiąc o głosie. Unikał spojrzenia mi prosto w oczy. Większość ludzi tak robi. - To było dawno temu.
Nie zmieniałem wyrazu twarzy ani tonu.
- A teraz co? Urządzasz seanse dla ludzi. Jak często udaje ci się nawiązać kontakt z duchem? Raz na dziesięć? Raz na dwadzieścia? Musisz być bardzo rozczarowany tym, co robisz. Mam na myśli całą tę grę.
Trzeba mu przyznać, że umiał ukrywać swoje uczucia. Ale ja jestem przyzwyczajony do patrzenia na ludzi. Ze sposobu, w jaki trzymał głowę, z ułożenia ramion wyczytałem gniew.
- Wykonuję legalne usługi dla ludzi w potrzebie.
- Nie. Ty wykorzystujesz ich żałobę, żeby od nich wydrzeć ile się da. W głębi duszy, Morty, sam nie wierzysz, że postępujesz słusznie. Możesz to sobie usprawiedliwiać na różne sposoby, ale nie podoba ci się to, co robisz. Gdyby było inaczej, twoja moc nie osłabłaby tak bardzo. Bo osłabła, prawda?
Zacisnął szczęki i nie próbował już ukryć gniewu. Była to pierwsza szczera reakcja od momentu, kiedy krzyknął zaskoczony na mój widok.
- Streszczaj się, Dresden. Muszę zdążyć na samolot. Rozczapierzyłem palce na blacie stołu.
- W ciągu ostatnich dwóch tygodni upiory szalały - powiedziałem. - Poltergeist w domu Campbellów. Bestia piwniczna na uniwersytecie. Agatha Hagglethorn w szpitalu Cook County.
Morty skrzywił się i otarł twarz.
- Tak, doszły mnie słuchy. Ty i Rycerz Miecza załatwiliście te najgorsze.
- Co jeszcze się dzieje, Morty? Jestem trochę rozdrażniony z braku snu, więc mów krótko i węzłowato.
- Ja tam nie wiem - powiedział z urazą. - Straciłem swoją moc, nie pamiętasz?
Przymrużyłem oczy.
- Ale dochodzą cię słuchy, Morty. Ciągle masz swoje kontakty w Nigdynigdy. Dlaczego wyjeżdżasz z miasta?
Roześmiał się, ale zabrzmiało to dość niepewnie.
- Mówisz, że czytałeś moje książki. Czytałeś „Oni powstaną”?
- Przeglądałem. Rzecz o końcu świata. Odniosłem wrażenie, że zbyt dużo rozmawiasz z niewłaściwym rodzajem duchów. One uwielbiają nabierać ludzi na Armagedon. Wiele z nich to oszuści, tak samo jak ty.
Puścił to mimo uszu.
- Więc znasz moją teorię o granicy pomiędzy naszym światem a Nigdynigdy, że ona powoli zanika.
- I uważasz, że rozpadnie się na kawałki właśnie teraz? Morty, ten mur jest tam od zarania dziejów. Nie wydaje mi się, żeby miał się zawalić właśnie teraz.
- Mur - wypowiedział to słowo z pogardą. - Raczej celofan, magu. Galaretka. Ugina się, unosi i marszczy.
Wytarł sobie drżące dłonie o uda.
- I teraz się rozpada?
- Rozejrzyj się dookoła! - krzyknął. - Dobry Boże, magu! W ciągu ostatnich dwóch tygodni granica kiwała się w przód i w tył jak dziwka na zjeździe dokerów. Jak myślisz, do cholery, dlaczego te wszystkie upiory powstają?
Bez mrugnięcia przyjąłem to, że podniósł głos.
- Mówisz, że ta niestabilność ułatwia duchom przechodzenie z Nigdynigdy?
- Dzięki temu też tworzą się większe, potężniejsze duchy, kiedy ludzie umierają - powiedział. - Myślisz, że teraz masz do czynienia ze szczególnie wkurzonymi duchami? Zaczekaj, aż jakaś najlepsza studentka z całym swoim wykształceniem zginie przez przypadek w ulicznej strzelaninie pomiędzy gangami. Zaczekaj, aż jakiś nieszczęsny dupek, który został zakażony AIDS przy transfuzji krwi, wyda ostatnie tchnienie.
- Większe, gorsze duchy - podsumowałem. - Superduchy. To chcesz powiedzieć.
Roześmiał się obrzydliwie.
- Pojawiły się też wirusy nowej generacji. Cały świat schodzi na psy. W końcu granica stanie się tak cienka, że zupełnie przepuszczalna, i będziecie mieć więcej problemów z atakami demonów niż z przemocą gangów.
Pokręciłem głową.
- No dobrze - powiedziałem. - Załóżmy, że zgadzam się, że granica jest raczej płynna niż stała. Występują w niej turbulencje, które ułatwiają przechodzenie w obie strony. Czy coś może wywoływać te turbulencje?
- Skąd, u diabła, mam wiedzieć? - warknął. - Nie masz pojęcia, jak to jest, Dresden, kiedy to, co było i co będzie, miesza się z tym, co jest. Podchodzą do ciebie w barze i zaczynają ci opowiadać, jak zamordowali swoją żonę we śnie. Wydaje ci się, że możesz zapanować nad czymś, jeśli to zrozumiesz, ale i tak w końcu wszystko się wali. Oszustwo jest prostsze, Dresden. Sam stwarzasz ład. Ludzi gówno obchodzi, czy wujek Jeffrey naprawdę wybacza im, że zapomnieli o jego ostatnich urodzinach. Chcą tylko, żeby świat był miejscem, w którym wujek Jeffrey może i powinien im wybaczyć.
Przełknął ślinę i rozejrzał się po pokoju, omiótł wzrokiem fałszywe księgi, fałszywą czaszkę.
- To właśnie im sprzedaję. Zakończenie. Jak w telewizji. Chcą wiedzieć, że wszystko się w końcu ułoży, i chętnie za to płacą.
Na zewnątrz zatrąbił samochód. Morty rzucił mi gniewne spojrzenie.
- To wszystko.
Przytaknąłem. Zerwał się na nogi, na policzki wystąpiły mu plamy.
- Boże, muszę się napić. Uciekaj z miasta, Dresden. Zeszłej nocy przeszło coś takiego, z czym się jeszcze nie spotkałem.
Pomyślałem o zdewastowanych samochodach i krzakach róż na poświęconej ziemi.
- Wiesz, co to jest?
- Jest potężne - powiedział. - I wściekłe. Zacznie zabijać, Dresden. I nie sądzę, żebyś ty albo ktokolwiek inny był w stanie to powstrzymać.
- Ale czy to jest duch?
W uśmiechu obnażył kły. Wyglądało to przerażająco w połączeniu z czerwoną twarzą i wytrzeszczonymi oczami.
- To koszmar senny.
Zamierzał odejść. Chciałem mu na to pozwolić, ale nie mogłem. Facet stał się kłamcą, podstępnym oszustem, ale przecież nie zawsze był taki.
Podniosłem się i wyprzedziłem go w drodze do drzwi. Złapałem go za ramię. Odwrócił się twarzą do mnie, wyszarpnął ramię i wyzywająco spojrzał mi w oczy. Uciekłem spojrzeniem, unikając spotkania się z nim wzrokiem. Nie chciałem zaglądać w duszę Mortimera Lindquista.
- Morty - powiedziałem łagodnie - wycofaj się na jakiś czas z tych seansów. Pojedź w jakieś spokojne miejsce. Poczytaj. Odpocznij. Jesteś teraz starszy, silniejszy. Jeśli dasz sobie szansę, moc wróci.
Znów się roześmiał, zmęczony i znudzony.
- Jasne, Dresden. Ot tak, po prostu. - Morty...
Odwrócił się do mnie plecami i wyszedł. Nawet nie zadał sobie trudu, żeby zamknąć dom. Odprowadziłem go wzrokiem do taksówki czekającej przy krawężniku. Władował walizę na tylne siedzenie i wsiadł.
Zanim taksówka ruszyła, opuścił okno.
- Dresden - zawołał - pod moim krzesłem jest szuflada. Mój notes. Jeśli chcesz się zabić, walcząc z tym czymś, dowiedz się chociaż, w co się ładujesz.
Zamknął z powrotem okno i taksówka odjechała. Popatrzyłem za nią, po czym wróciłem do środka. Znalazłem sekretną szufladę pod siedzeniem rzeźbionego krzesła, a w niej trzy oprawne w skórę dzienniki. Stronice welinowego papieru pokryte były pismem, z początku starannym, przy ostatnich wpisach nerwowymi bazgrołami. Uniosłem tomiki do twarzy i wdychałem woń skóry, atramentu i papieru. Były lekko zbutwiałe, prawdziwe i rzeczywiste.
Nie musiał dawać mi swojego notesu. Może gdzieś głęboko przetrwała w nim cząstka dawnego Morty’ego. Może swoją radą oddałem mu przysługę. Chciałbym tak myśleć.
Odetchnąłem, znalazłem telefon i zamówiłem sobie taksówkę. Musiałem sprawdzić, czy da się odebrać garbusa zatrzymanego przez policję. Może Murphy mogłaby to załatwić.
Zabrałem dzienniki i zamykając za sobą drzwi, wyszedłem na ganek. Coś potężnego pojawiło się w mieście, jak powiedział Morty. „Koszmar senny” powtórzyłem głośno.
Czy Morty może mieć rację? Czy granica pomiędzy światami zanika? Na samą myśl przeszedł mnie dreszcz. Powstało coś potężnego i nikczemnego, a mój najgłębszy instynkt mówił mi, że to coś ma cel. Każda moc, bez względu na to, czy straszliwa, czy łagodna, świadoma swej władzy czy nie, ma cel.
A zatem Koszmar Senny przybył tu po coś. Ciekaw byłem, czego chce. Ciekaw byłem, co może zrobić. I obawiałem się, że dowiem się tego zdecydowanie zbyt szybko.
Przed moim domem stał nieoznakowany samochód z dwoma nieokreślonymi osobnikami w środku.
Wysiadłem z taksówki, zapłaciłem i skinąłem głową kierowcy tamtego samochodu. Był to detektyw Rudolph. Od roku pracował w wydziale do spraw specjalnych stanowiącym milczącą odpowiedź miasta Chicago na świat zjawisk nadnaturalnych, którego istnienia oficjalnie nie uznawano. Rudy z czasem zhardział i nie był już tak naiwny jak przed rokiem, ale nie zatracił swojego porządnego wyglądu.
Odwzajemnił mi skinienie głowy, nie próbując nawet ukryć niezadowolenia. Nie przepadał za mną. Możliwe, że miało to coś wspólnego z obławą, w jakiej uczestniczyliśmy kilka miesięcy wcześniej. Rudy nie wytrzymał wtedy i uciekł, zamiast wytrwać przy mnie. Przedtem ja wymknąłem się spod nadzoru policyjnego, który on miał sprawować. Miałem naprawdę ważny powód, żeby tak postąpić, i nie powinien chować o to do mnie urazy, ale co tam. Niech się burmuszy, jak chce.
- Cześć, detektywie - powiedziałem. - O co chodzi?
- Wsiadaj do samochodu - polecił mi Rudolph.
Zaparłem się nogami i wetknąłem ręce w kieszenie z pewną dozą nonszalancji.
- Czy jestem aresztowany?
Rudolph przymrużył oczy i zaczął coś mówić, ale przerwał mu drugi facet siedzący w samochodzie.
- Cześć, Harry - odezwał się detektyw sierżant John Stallings i skinął mi na powitanie.
- Jak leci, John? Co cię dziś sprowadza?
- Murphy chciała, żebyśmy cię przywieźli na miejsce przestępstwa. Pomasował się dłonią po szczecinie kilkudniowego zarostu na brodzie. Miał niestarannie przycięte włosy, spod których spoglądały inteligentne, ciemne oczy.
- Mam nadzieję, że znajdziesz czas. Nie zastaliśmy cię w biurze, więc kazała nam tu przyjechać i poczekać na ciebie.
Przełożyłem notesy Motta Lindquista z ręki do ręki.
- Dziś jestem zajęty. Czy to może poczekać?
- Jeśli porucznik mówi, że chce cię tam widzieć teraz, to zabieraj dupę w troki. Już. - Kłótliwym tonem powiedział Rudolph.
Stallings obrzucił go spojrzeniem, po czym zwrócił wzrok na mnie.
- Posłuchaj, Harry, Murphy prosiła, żeby ci powiedzieć, że to sprawa osobista.
Zmarszczyłem brwi.
- Jak to, osobista? Rozłożył ręce.
- Tak powiedziała. Spochmurniał i dodał:
- Chodzi o Mickeya Malone’a. Ogarnęło mnie złe przeczucie.
- Nie żyje?
Stallings zacisnął szczęki.
- Lepiej chodź i sam zobacz.
Przymknąłem oczy, próbując nie poddać się frustracji. Czas naglił. Przegryzienie się przez zapiski Morty’ego zajmie mi wiele godzin i ani się obejrzę, jak nastanie pora zachodu słońca, kiedy duchy będą mogły przekroczyć granicę z Nigdynigdy.
Z drugiej strony jednak, Murphy wiele dla mnie zrobiła. Byłem jej coś winien. Parę razy ocaliła mi życie, a ja jej. Była również moim podstawowym źródłem dochodu. Karrin Murphy kierowała wydziałem spraw specjalnych. Zajmujący tę posadę z reguły kończyli po kilku miesiącach bałaganu, wydaleni z sił policyjnych. Murphy nie stwarzała bałaganu. Zamiast tego zatrudniała jako konsultanta jedynego profesjonalnego maga w Chicago. Osiągnęła to, że całkiem nieźle orientowała się już wśród miejscowych groźnych istot nie z tego świata, przynajmniej tych najbardziej znanych, jednak kiedy przychodziło co do czego, nadal wzywała do śledztwa mnie jako konsultanta. Przypuszczam, że w policyjnym systemie komputerowym nie przewidziano kodu cyfrowego na wypędzanie demonów, zaklęcia wróżebne czy egzorcyzmy. Nie dalej jak rok temu wydział spraw specjalnych stanął wobec jednej z najgorszych rzeczy, z jakimi tylko taki mag jak ja może sobie poradzić - ważącego pół tony, niezniszczalnego loup-garou. Ponieśli wtedy znaczne straty. Sześciu zabitych, z partnerem Murphy włącznie. Mickey Malone doznał poważnego urazu ścięgna.
Po kuracji wrócił do pracy i brał udział w akcji, w efekcie której ja i Michael załatwiliśmy czarownika przywołującego demona. Potem jednak Mickey doszedł do wniosku, że niesprawna noga uniemożliwia mu pełnienie obowiązków i przeszedł na rentę inwalidzką.
Miałem poczucie winy, być może irracjonalne, ale gdybym był nieco sprytniejszy lub szybszy, może mógłbym uratować życie tych ludzi. Może i Mickey byłby zdrowy. Nikt nie spostrzegał tego w ten sposób, ale ja tak to właśnie widziałem.
- Dobra - powiedziałem. - Tylko to zostawię.
W czasie jazdy milczeliśmy, jeśli nie liczyć nic nie znaczącej paplaniny Stallingsa. Rudolph ignorował mnie. Przymknąłem oczy i cierpiałem przez całą drogę. Radio Rudolpha zatrzeszczało, po czym gwałtownie umilkło. Poczułem smród palącej się gumy czy czegoś tam i wiedziałem, że to pewno moja wina.
Otworzyłem jedno oko i napotkałem w lusterku piorunujący wzrok Rudolpha. Posłałem mu uśmieszek, po czym znów zamknąłem oczy. Kutas.
Samochód zatrzymał się w osiedlu domków, w pobliżu West Armitage, w Bucktown. Dzielnica zawdzięcza swoją nazwę zamieszkującym ją niegdyś imigrantom, którzy na swoich podwórkach od frontu hodowali kozy. Mieszkali w malutkich domkach, wypełnionych zbyt licznymi rodzinami z mnóstwem dzieci. Bucktown zamieszkane było od stu lat i w tym czasie urosło. Dosłownie. Domy stojące na małych działkach nie miały miejsca, żeby rozrastać się wszerz, więc rosły wzwyż, przez co cała okolica wyglądała na wyciągniętą w górę, wydłużoną. Stare dęby i sykomory zdobiły podwórka swym posągowym majestatem, miejscami jednak były brzydko przycięte, aby nie zawadzały o linie wysokiego napięcia i dachy. Wysokie drzewa i wysokie domy rzucały wąskie cienie, tak że jezdnie i chodniki poprzecinane były prążkami światła i mroku.
Na niewielkim podjeździe jednego z domów, jednopiętrowego, z wyblakłym numerem, pełno było samochodów, kolejnych kilka stało zaparkowanych na ulicy, motocykl Murphy znajdował się na podwórku przed domem. Rudolph ustawił samochód po przeciwnej stronie ulicy, przy krawężniku, i zgasił silnik, który zagrzechotał i zakaszlał, zanim umilkł.
Wysiadłem z samochodu i poczułem, że coś jest nie tak. Owładnęło mną nieprzyjemne wrażenie, ciarki przeszły mi po karku i plecach. Zanim Rudolph i Stallings wysiedli, stałem przez chwilę ze zmarszczonym czołem, rozglądając się, aby zlokalizować źródło tych dziwnych odczuć. Drzewa przybrały już rozmaite jesienne barwy, szeleściły i szumiały na wietrze. Suche liście rozrzucone były po ulicy. W oddali przejeżdżały samochody. Wysoko w górze rozległ się ryk przelatującego odrzutowca.
- Dresden - rzucił Rudolph. - Idziemy.
Uniosłem dłoń, wyostrzyłem zmysły, skupiłem swoją wolę i wzmocniłem zdolność postrzegania.
- Poczekaj chwileczkę - powiedziałem. - Muszę... Zrezygnowałem z próby tłumaczenia. Poszukiwałem źródła odczuć. Co to jest, do cholery?
- Pieprzone efekciarstwo - burknął Rudolph. Usłyszałem, że ruszył w moją stronę.
- Poczekaj, chłopak - powiedział Stallings. - Pozwól człowiekowi pracować. Obaj widzieliśmy, co potrafi.
- Nie widziałem nic, czego by się nie dało wytłumaczyć - warknął Rudolph, ale pozostał na miejscu.
Przeszedłem przez jezdnię i na podwórku rzeczonego domu, wśród suchych liści, natknąłem się na pierwsze ciało. Półtora metra od moich nóg leżał mały, żółtobiały kotek, skręcony tak, że przednie łapki sterczały w jedną stronę, tylna część ciała w drugą. Miał przetrącony kark.
Poczułem przypływ mdłości. Śmierć nigdy nie jest piękna. Najgorzej jest w przypadku ludzi, ale gdy dotyczy zwierząt bliskich człowiekowi, wydaje się nieco obrzydliwsza niż gdziekolwiek w królestwie zwierząt. Był to jeszcze niewyrośnięty kociak, prawdopodobnie z wiosennego miotu. Pewnie wybrał się spenetrować sąsiedztwo. Nie miał obróżki.
Wokół niego wyczuwałem jakieś zawirowanie, rodzaj psychicznej energii towarzyszącej dramatycznemu wydarzeniu pełnemu męki i cierpienia. Tym niemniej coś tak drobnego jak śmierć tego zwierzątka to za mało, bym był jej świadom przez całą drogę od samochodu policyjnego.
Po kilku następnych krokach znalazłem martwego ptaka. Każde z jego skrzydeł leżało osobno. Potem dwa ptaki bez głów. Następnie coś małego i puchatego, co teraz było małe, zmiażdżone i nieco mniej puchate - może nornica, a może wiewiórka ziemna. Na podwórku leżało ich o wiele więcej, z tuzin martwych zwierząt, tuzin punktów wciąż pulsujących gwałtowną energią. Pojedynczo żadne nie byłoby w stanie ściągnąć na siebie uwagi moich zmysłów maga, ale wszystkie razem mogły.
Co, do cholery, zabijało te zwierzęta?
Potarłem sobie dłońmi ramiona, ogarnięty mdlącym lękiem. Spojrzałem na idących za mną Rudolpha i Stallingsa. Twarze im zzieleniały.
- Jezu - odezwał się Stallings. Czubkiem buta szturchnął martwego kota. - Co to zrobiło?
Pokręciłem głową i wzruszyłem ramionami.
- Może chwilę potrwać, zanim się dowiem. Gdzie jest Mickey?
- W środku.
- No dobra - powiedziałem, wstając i otrzepując ręce - chodźmy.
Zatrzymałem się przed drzwiami. Mickey Malone miał ładny dom. Jego żona pracowała jako nauczycielka w szkole podstawowej. Z samej jego pensji nie stać by ich było na utrzymanie domu, ale wspólnie dawali sobie radę. Wypastowana podłoga z desek lśniła. Na ścianie salonu, do którego wchodziło się z korytarza, wisiał oryginalny obraz, pejzaż morski. Było tam dużo roślin, dużo zieleni, co w połączeniu z drewnianą podłogą sprawiało bardzo naturalne wrażenie. Taki prawdziwy dom, a nie miejsce, w którym się tylko mieszka.
- No wchodź, Dresden - ponaglał mnie Rudolph. - Porucznik czeka.
- Czy pani Malone tu jest? - spytałem.
- Tak.
- Idź po nią. Musi mnie zaprosić do środka.
- Co? Litości. Kto ty jesteś? Hrabia Dracula? - dopytywał się Rudolph.
- Jak ostatnio sprawdziliśmy, Dracula jest wciąż we wschodniej Europie - odciąłem się. - A ja potrzebuję, żeby ona albo Mickey zaprosili mnie do środka, jeśli mam coś dla was zrobić.
- O czym ty, do cholery, mówisz?
Westchnąłem.
- Posłuchaj. Domy, miejsca, w których ludzie mieszkają, które kochają i w których tworzą swoje życie, mają swoją własną moc. Jeśli banda obcych wchodziłaby tu i wychodziła przez cały dzień, nie miałbym problemu z przekroczeniem progu. Ale wy nie jesteście obcy. Jesteście przyjaciółmi.
Tak jak powiedziała Murphy - to była sprawa osobista.
Stallings usiłował zrozumieć.
- Więc nie możesz wejść?
- Ależ mógłbym wejść - tłumaczyłem. - Tylko że wtedy większość potrzebnej mi mocy zostawiłbym za drzwiami. Przekroczenie progu zakłóciłoby moją zdolność oddziaływania na siły wewnątrz domu.
- Co za bzdury - parsknął Rudolph pogardliwie. - Hrabia Dracula.
- Harry, a my nie możemy cię zaprosić? - spytał Stallings.
- Nie. To musi być ktoś, kto tu mieszka. Poza tym tak jest grzecznie - powiedziałem. - Nie chcę wchodzić tam, gdzie mnie nie proszą. Czułbym się o wiele lepiej, gdybym wiedział, że pani Malone nie ma nic przeciwko mojej obecności.
Rudolph już otworzył usta, żeby mnie opluć kolejną porcją jadu, ale Stallings wszedł mu w słowo:
- Zrób to, Rudy, i już. Idź do Soni i przyprowadź ją tutaj. Rudolph naburmuszył się, ale wykonał polecenie i zniknął we wnętrzu domu.
Stallings wypukał sobie papierosa z paczki i zapalił. Przez chwilę w zamyśleniu wydmuchiwał dym.
- Więc nie możesz posługiwać się magią w domu, dopóki ktoś cię nie zaprosi do środka?
- Nie w jakimkolwiek domu - powiedziałem. - W prawdziwym domu. To różnica.
- A jak było u Victora Sellsa? Słyszałem, że go załatwiłeś u niego, prawda?
Pokręciłem głową.
- On sam zbrukał swój próg. Prowadził tam brudne interesy, odprawiał ciemne ceremonie. To już nie był dom.
- Czyli nie możesz walczyć z niczym na jego własnym terytorium?
- Nie z ludźmi. Potwory nie mają progu.
- Dlaczego nie?
- A skąd, u diabła, mam wiedzieć? Tak już jest. Nie mogę wiedzieć wszystkiego, no nie? - powiedziałem.
- Przypuszczam - odparł Stallings, a po jakiejś minucie pokiwał głową. - Pewnie. Rozumiem, o co ci chodzi. Więc to cię obezwładnia?
- Nie całkowicie, ale bardzo utrudnia jakiekolwiek działanie. To tak, jakby mieć na sobie ubranie z ołowiu. To dlatego wampiry muszą się trzymać z daleka. Inne paskudztwa też. W takiej sytuacji trudno byłoby im przeżyć, a co dopiero mówić o posługiwaniu się jakąś szaloną mocą.
Stallings pokręcił głową.
- Ta cała magia... Nigdy bym w to nie uwierzył, gdybym tu nie przyjechał. Wciąż mam z tym problemy.
- Tak? To dobrze. To znaczy, że nie wchodzisz w to za głęboko. Wydmuchał przez nozdrza dwie smugi dymu.
- To się może zmienić. W ciągu ostatnich paru dni zaginęło trochę ludzi. Włóczędzy, kloszardzi, tacy, których znali gliniarze i detektywi.
Zmarszczyłem brwi. - Tak?
- Ano tak. Takie chodzą słuchy. Zresztą, ludzie tego rodzaju dziś są, a jutro już ich nie ma. Ale odkąd pracuję w wydziale specjalnym, zrobiłem się nerwowy. Wytrącają mnie z równowagi takie rzeczy.
Nachmurzyłem się, rozważając, czy powiedzieć Stallingsowi, co wiem o przyjęciu u Bianki. Bez wątpienia przybędzie tam cała zgraja wampirów spoza miasta. Możliwe, że ona i jej sługusy przygotowują przekąskę. Nie miałem jednak na to dowodu. Ostatnie zaginięcia, jeśli to były zaginięcia, równie dobrze mogły mieć związek z zawirowaniami w Nigdynigdy, a skoro tak, to gliny nic nie zdołałyby na to poradzić. W tym wypadku niepotrzebnie wdałbym się w wojnę z Bianką. Nie chciałem nasyłać na nią policji bez powodu. Na pewno znalazłaby sposób, żeby odesłać ich z powrotem do mnie i wręcz tak pokierować sytuacją, żeby wyglądało, że sobie na to zasłużyłem.
Poza tym w kręgach zbliżonych do sfer nadnaturalnych wciąż obowiązywała etykieta wywodząca się ze Starego Świata. Problemy rozwiązuje się wewnątrz społeczności. Nie sprowadza się policji ani innych ludzi, żeby się nimi posłużyć jak bronią. W świecie zjawisk nadnaturalnych mogą zadziałać jak bomba atomowa. Jeśli zobaczą toczącą się tam awanturę, tak się przerażą, że będą gotowi niszczyć i zabijać wszystko w zasięgu wzroku. Większości ludzi byłoby obojętne, że jeden przerażający gość może mieć rację, a drugi nie. Obaj są przerażający, więc obu trzeba zgładzić i dopiero można spać spokojnie.
Tak było od początku Wieku Rozsądku, kiedy to świat materialny i rodzaj ludzki zaczął rosnąć w siłę. Nienawidziłem tych wszystkich drani - wampirów, demonów, prastarych krwiożerczych bóstw, które panoszyły się wszędzie, jakby rządziły światem. Nieważne, że jeszcze parę stuleci temu naprawdę rządziły.
W każdym razie postanowiłem nic nie mówić o zgromadzeniu u Bianki, dopóki nie nabiorę pewności.
Wdałem się z Stallingsem w pogawędkę do chwili, gdy w drzwiach stanęła Sonia Malone. Średniego wzrostu, nieco zaokrąglona, samym swym wyglądem wzbudzała zaufanie. W młodości musiała odznaczać się wyjątkową urodą. Nadal miała w sobie wytworne piękno, które utrzymało się przez lata dzięki poczuciu własnej wartości i godnej postawie wobec życia. Była w prostej sukience w kwiatki, nieumalowana, ale jej rysy sprawiały wrażenie harmonii, mimo zaczerwienionych oczu. Nie nosiła biżuterii, jedynie ślubną obrączkę.
- Panie Dresden - powiedziała grzecznie. - Mickey mówił mi, że uratował mu pan życie w zeszłym roku.
Kaszlnąłem, odwracając wzrok. Mimo że, jak przypuszczam, z pewnego punktu widzenia była to prawda, ja wciąż nie patrzyłem na to w ten sposób.
- Wszyscy robiliśmy, co w naszej mocy, proszę pani. Pani mąż był bardzo dzielny.
- Detektyw Rudolph powiedział, że mam pana zaprosić do środka.
- Nie chcę wchodzić tam, gdzie nie jestem mile widziany, proszę pani - odparłem.
Sonia zmarszczyła nos i spojrzała na Stallingsa.
- Proszę to zgasić, sierżancie.
Stallings rzucił papierosa i rozgniótł go butem.
- Dobrze, panie Dresden - powiedziała Sonia. Na moment skuliła się, usta zaczęły jej drżeć. Przymknęła oczy i wzięła głęboki wdech, co pomogło jej się opanować. Otworzyła z powrotem oczy. - Jeśli może pan pomóc mojemu Mickeyowi, proszę wejść. Zapraszam pana.
- Dziękuję - powiedziałem.
Przeszedłem przez drzwi, czując, że łagodny opór progu rozstępuje się przede mną jak zasłona z koralików pokrytych szronem.
Weszliśmy do salonu, w którym siedziało kilku gliniarzy. Znałem ich z wydziału specjalnego. Siedzieli przy stole, rozmawiając przyciszonymi głosami, co przypominało pogrzeb. Kiedy ich mijałem, podnieśli na mnie wzrok i przerwali rozmowę. Skinąłem im głową, kierując się w stroną schodów prowadzących na piętro.
- Wczoraj wieczorem do późna się nie kładł - opowiadała cichym głosem pani Malone. - Czasem nie może spać i długo nie przychodzi do łóżka. Ja wstałam wcześnie, ale nie chciałam go budzić, żeby sobie pospał.
Zatrzymała się u szczytu schodów i wskazała na zamknięte drzwi w głębi korytarza.
- To... to tam - zająknęła się. - Przepraszam. Nie mogę... - znów wzięła głęboki wdech. - Muszę się zająć lunchem. Jest pan głodny?
- Och. Tak, oczywiście.
- Dobrze - powiedziała i wycofała się. Zeszła po schodach.
Przełknąłem ślinę i patrząc na drzwi na końcu korytarza, zacząłem się do nich zbliżać. Moje własne kroki brzmiały mi głośno w uszach. Delikatnie zapukałem do drzwi.
Otworzyła Karrin Murphy. Nie odpowiadała ona wyobrażeniu o osobie kierującej grupą operacyjną ścigającą wszelkie dziwaczne przestępstwa, niemieszczące się w ramach systemu prawnego. Nie wyglądała również na kogoś, kto stałby mocno na nogach, ładując małe srebrne kule w nadjeżdżający pociąg towarowy pełen wilkołaków. Tym niemniej była właśnie tą osobą.
Karrin spojrzała na mnie z wysokości całego półtora metra swojego wzrostu. Jej błękitne oczy, jasne i bystre, wyglądały na zapadnięte. Złociste włosy wsunęła pod czapkę bejsbolową, ubrana była w dżinsy i białą koszulkę. Pod pachą miała kaburę, której pasek marszczył bawełniany materiał koszulki na ramieniu. Wokół ust i oczu rysowały się wyraźne zmarszczki, przypominające pęknięcia spalonej słońcem ziemi.
- Cześć, Harry - powiedziała. Jej głos brzmiał zbyt cicho, chropawo.
- Cześć i czołem, Murph. Nie wyglądasz świetnie.
Spróbowała się uśmiechnąć. Wypadło to blado.
- Ja... Już sama nie wiedziałam, do kogo by zadzwonić.
Patrzyłem na nią zmartwiony. Kiedy indziej Murphy odpowiedziałaby na mój lekko obraźliwy komentarz większym zainteresowaniem. Otworzyła szerzej drzwi, wpuszczając mnie do środka.
Pamiętałem Mickeya Malone’a jako energicznego mężczyznę średniego wzrostu, łysiejącego, uśmiechniętego szeroko. Nos obłaził mu ze skóry od słońca, kiedy tylko wytknął go z domu, wychodząc rano po gazetę. Jego laska i niesprawna noga były dla mnie zbyt świeże, żeby zapaść mi w pamięć. Mickey nosił staromodne, doskonałej jakości garnitury i zawsze uważał, żeby marynarka wyglądała nienagannie, bo inaczej nasłuchałby się od żony.
Mickey ze sztywnym grymasem obnażającym zęby i rozbieganymi oczami błyszczącymi czystym szaleństwem nie był tym, którego pamiętałem. Nigdy nie widziałem go pokrytego drobnymi zadrapaniami, z własną krwią zaschniętą na paznokciach, ani z nadgarstkami i kostkami nóg przypiętymi kajdankami do żelaznej ramy łóżka.
Dysząc, szczerząc zęby, rozglądał się po przytulnym pokoju. Czułem zapach potu i moczu. Nie paliło się światło, zasłony w oknach były zaciągnięte i pokój tonął w brązowawym mroku.
Mickey odwrócił głowę w moją stronę i szeroko otworzył oczy. Wciągnął powietrze i odrzucając głowę w tył, zawył przeciągle falsetem, jak kojot. Potem zaczął się śmiać i kołysać w przód i w tył, szarpiąc się w okowach, a łóżko trzęsło się i skrzypiało w stałym rytmie.
- Sonia zadzwoniła do nas rano - powiedziała Murphy bezbarwnym tonem. - Zamknęła się z telefonem komórkowym w szafie. Przyjechaliśmy akurat, zanim Mickey zdążył wyłamać drzwi szafy.
- Wezwała policję?
- Nie. Wezwała mnie. Powiedziała, że nie chce, żeby widzieli Mickeya w takim stanie. To by go zniszczyło.
Pokręciłem głową.
- No, no. Dzielna kobieta. A on cały czas jest taki?
- Tak. On po prostu... oszalał. Wyje, pluje i gryzie.
- Czy coś powiedział? - spytałem.
- Ani słowa - odpowiedziała Murphy. - Same zwierzęce dźwięki.
Skrzyżowała ramiona i spojrzała na mnie. Patrzyła mi w oczy przez sekundę, zanim odwróciła wzrok.
- Co mu się stało, Harry?
Mickey zachichotał i kołysząc się nadal, zaczął podrzucać biodra w górę, czemu towarzyszyły dźwięki, jakby para nadpobudliwych ruchowo nastolatków uprawiała seks. Żołądek podszedł mi do gardła. Nic dziwnego, że pani Malone nie chciała wracać do tego pokoju.
- Lepiej daj mi chwilę, żebym się mógł dowiedzieć - powiedziałem.
- Czy on może być... no wiesz, opętany? Jak w filmach?
- Jeszcze nie wiem, Murph.
- Czy to może być jakiś rodzaj zaklęcia?
- Murphy, nie wiem.
- Do cholery, Harry - wybuchła. - To lepiej się dowiedz! Zacisnęła pięści, trzęsąc się z tłumionej furii. Położyłem jej rękę na ramieniu.
- Dowiem się. Zostaw mnie z nim samego na chwilę.
- Harry, przysięgam, jeśli ty nie będziesz umiał mu pomóc... - Głos uwiązł jej w gardle, w oczach zalśniły łzy. - On jest jednym z moich, do cholery.
- Spokojnie, Murph - powiedziałem głosem tak łagodnym, na jaki tylko mogłem się zdobyć. Otworzyłem przed nią drzwi. - Idź, napij się kawy, dobrze? Zobaczę, co mogę zrobić.
Spojrzała na mnie, potem znowu na Malone’a.
- Wszystko w porządku, Mickey - powiedziała. - Wszyscy jesteśmy z tobą. Nie będziesz sam.
Mickey Malone obdarzył ją tym swoim sztywnym grymasem, potem oblizał wargi i wybuchł kolejną serią chichotów. Murphy zadrżała i ze spuszczoną głową wyszła z pokoju.
Zostałem sam na sam z szaleńcem.
Przysunąłem sobie krzesło do łóżka i usiadłem. Mickey gapił się na mnie szeroko otwartymi oczami. Pogmerałem w wewnętrznej kieszeni płaszcza. Nosiłem tam kawałek kredy na wypadek, gdybym musiał narysować krąg. Miałem też przy sobie świecę i zapałki oraz parę starych kwitów. Nie było to wiele narzędzi pracy w sensie magicznym.
- Cześć, Mickey - powiedziałem. - Słyszysz mnie? Mickey dostał kolejnego napadu chichotu. Starałem się omijać wzrokiem jego oczy. Do wszystkich diabłów, nie chciałem dać się wciągnąć w wymianę spojrzeń w głąb duszy z Mickeyem Malone’em w jego obecnym stanie.
- W porządku, Mickey - przemówiłem do niego spokojnie i cicho, tak jak się mówi do zwierząt. - Teraz cię dotknę, dobrze?
Myślę, że jeśli to zrobię, będę mógł powiedzieć, czy coś ci siedzi w środku. Nie zrobię ci krzywdy, więc się nie bój.
Mówiąc to, wyciągnąłem rękę w kierunku jego nagiego ramienia i dotknąłem lekko skóry. Była rozpalona jak w gorączce. Wyczułem wpływ jakiejś siły. Nie była to aura, która otacza praktykujących magię, aura, od jakiej przechodzą ciarki, ani też niezgłębiona moc wiary Michaela, tym niemniej coś to było. Emanowała z niego jakaś zimna, podstępna energia. Co jest, u licha?
Nie wyczuwałem żadnego znanego mi zaklęcia. I nie było to opętanie, z całą pewnością. Wyczułbym dotykiem, gdyby miał w sobie jakąś obcą niematerialną istotę.
Mickey gapił się na mnie przez chwilę, po czym rzucił głową w kierunku mojej ręki, kłapiąc zębami. Odruchowo cofnąłem rękę, mimo że nie był w stanie jej dosięgnąć. Groźba ugryzienia wywołuje reakcję silniejszą niż zagrożenie ciosem. Gryzienie jest bardziej pierwotne. Przerażające.
Mickey znów zaczął chichotać, kołysząc łóżkiem w przód i w tył.
- No dobra - mruknąłem. - Zaczynam mieć trochę tego dość. Gdybyś nie był przyjacielem, Mickey...
Na chwilę zamknąłem oczy, zbierając się w sobie, po czym skoncentrowałem wolę w punkcie pomiędzy brwiami, tylko nieco wyżej. Poczułem gromadzące się w tym miejscu napięcie, rosnący nacisk, i kiedy ponownie otworzyłem oczy, patrzyłem już wzrokiem maga.
Ten wzrok to błogosławieństwo i przekleństwo zarazem. Pozwala zobaczyć rzeczy normalnie niedostrzegalne. Ja mogę nim dostrzec najbardziej ulotne z duchów. Mogę zobaczyć, jak przepływają przez świat energie życiowe, jak krążą na podobieństwo krwi pomiędzy ziemią a niebem, pomiędzy wodą a ogniem. Zaklęcia widoczne są w postaci sznurów splecionych ze światłowodów czy neonów Las Vegas, w zależności od stopnia ich złożoności i mocy. Można dzięki temu rozpoznać na przykład demony w ludzkiej postaci. Albo anioły. Widać wtedy rzeczy takimi, jakimi są naprawdę, z ciała, ale i z ducha. Problem w tym, że to, co się zobaczy, zostaje w pamięci. Bez względu na to, jak straszne, jak obrzydliwe, szalone i przerażające, nie da się zapomnieć nigdy. Tkwi już zawsze w umyśle, wyraziste, w technikolorze. Nie blaknie, nie staje się łatwiejsze do zniesienia. Czasem widzi się rzeczy tak piękne, że chce się, by trwały. Ja, z racji swej pracy, częściej jednak widuję obrazy takie, jaki przedstawiał sobą Mickey Malone.
Miał na sobie bokserki i biały podkoszulek poplamiony krwią, potem i czymś gorszym, ale kiedy zwróciłem na niego swój szczególny wzrok, zobaczyłem coś innego.
Mickey został pożarty. Rozszarpany. Brakowało mu całych połaci ciała. Coś, co go zaatakowało, wgryzło się w niego, pozbawiając go wielkich kawałów mięsa. Widywałem zdjęcia ludzi zaatakowanych przez rekiny. Tak właśnie wyglądał Mickey Malone. Nie było tego widać na ciele materialnym, ale coś rozdarło jego umysł, a może i duszę, na krwawe strzępy. Broczył krwią bez końca, choć prześcieradła pozostawały niesplamione.
Jedna rana biegła przez całe ciało od szyi do kostki nogi. Zadawał ją czarny drut o ogromnych kolcach, które wbijały się w skórę. Oba jego końce niezauważalnie nikły w ciele.
Tak samo jak u Agathy Hagglethorn.
Patrzyłem na niego przerażony, a wnętrzności mi się skręcały. Musiałem się powstrzymywać, żeby nie zwymiotować. Mickey spojrzał na mnie. Wydawał się odczuwać, że coś się zmieniło, bo nagle znieruchomiał. Jego grymas nie był już dla mnie uśmiechem szaleńca. Był to skurcz cierpienia, napinający mięśnie twarzy do granic wytrzymałości. Dalej mogły już tylko pęknąć.
Poruszył wargami. Zatrząsł się, twarz mu się wykrzywiła w męce. Jęknął.
- Już dobrze, Mickey - powiedziałem, splatając dłonie, by powstrzymać ich drżenie. - Jestem tutaj.
- Boli - z trudem wydobył z siebie zduszony szept. - Boli, boli, boli...
Powtarzał tak, póki starczyło mu tchu. Potem zacisnął powieki, spod których popłynęły łzy, i znów wybuchnął bezradnym, szaleńczym chichotem.
Cóż, do cholery, miałem z tym począć? Drut kolczasty musiał być swego rodzaju zaklęciem, ale czegoś takiego nigdy jeszcze nie widziałem. Na ogół magia pulsuje światłem, życiem, nawet jeśli użyta jest w złym zamiarze. Magia bierze się z życia, z energii naszego świata i z tego, co jest w człowieku, z ludzkich uczuć i woli. Tego mnie zawsze uczono.
Ten kolczasty drut natomiast był martwy, ponury, matowoczarny. Sięgnąłem, by go dotknąć i omal nie poparzyłem sobie palców, tak straszliwie był zimny. Mickey... Mój Boże, nie do pomyślenia, przez co musiał przechodzić.
Najrozsądniej byłoby wycofać się. Mógłbym poprosić Boba o pomoc w rozpracowaniu tego zaklęcia, dowiedzieć się, jak uwolnić Mickeya, nie zadając mu bólu. Ale on cierpiał już od wielu godzin. Mógłby nie przetrzymać następnych. Jego odporność, wystawiona na ciężką próbę, mogła się w każdej chwili załamać pod naporem duchowego cierpienia. Dodatkowy dzień tej tortury, a znalazłby się w miejscu, z którego nie ma powrotu.
Zamknąłem oczy i zaczerpnąłem tchu.
- Mam nadzieję, że się nie mylę, Mickey - powiedziałem do niego. - Spróbuję sprawić, żeby przestało boleć.
Wydał z siebie urywany chichot, wpatrując się we mnie.
Postanowiłem zacząć od kostki. Przełknąłem ślinę, ponownie zebrałem się w sobie i wcisnąłem palce pomiędzy paląco zimny drut a jego skórę. Zaciskając zęby, skupiłem na uchwycie wolę i moc, by dotknąć materii zaklęcia. Wtedy zacząłem ciągnąć. Początkowo powoli, potem mocniej.
Napięty metal palił mnie. Nie traciłem czucia w palcach, tylko bolały mnie coraz gwałtowniej. Drut stawiał opór, kolce wbijały się w ciało Mickeya. Nieszczęsny wył w męce, a jednocześnie śmiał się przerażająco.
Poczułem w oczach piekące łzy wywołane bólem i wyciem Mickeya, ale nie przestawałem ciągnąć. Koniec drutu wyszedł z ciała, rozrywając je. Ciągnąłem dalej. Kolec po kolcu, centymetr po centymetrze wyszarpywałem zaklęty drut z ciała Mickeya, uwalniając go w ten sposób od martwej, zimnej energii. Wył, aż zabrakło mu tchu, a ja usłyszałem czyjś jeszcze skowyt. Przypuszczam, że mój własny. Ciągnąłem już obiema rękami, walcząc z zimną magią.
Kiedy wreszcie drugi koniec drutu wyłonił się z szyi, Mickey rozwarł szeroko oczy i opadł wyczerpany, z cichym jękiem. Na miękkich nogach cofnąłem się od łóżka, dysząc ciężko. W rękach trzymałem drut.
Nagle drut skręcił się i zwinął jak wąż, a jeden koniec rzucił mi się do gardła. Lód. Zimno. Przeszyło mnie niezmierzone, gorzkie, bolesne zimno, od którego zawyłem. Z korytarza dobiegł mnie odgłos biegnących stóp i nawoływania. Drut chłostał i miotał się wokół mnie, waląc drugim końcem w podłogę. Chwyciłem go obiema rękami i skręciłem tak, żeby dwa końce nie mogły się spotkać. Luźny koniec przy mojej szyi zaczął zataczać kręgi, zimne kolce przebijały ubranie, zahaczały o skórę, a mroczna energia szukała dojścia do mnie.
Drzwi gwałtownie otworzyły się na oścież. Ukazała się Murphy z oczami jak lazurowo błękitne płomienie, w diademie złocistych włosów, z ognistym mieczem w dłoni. Lśniła takim blaskiem, była tak piękna i przerażająca w swym gniewie, że aż trudno było na nią patrzeć. Uświadomiłem sobie niejasno, że musiał to sprawić mój inny wzrok. Zobaczyłem ją taką, jaka naprawdę była.
- Harry! Co jest, do cholery?
Walczyłem z drutem, wiedząc, że ona go nie widzi ani nie czuje jego obecności.
- Okno - wydyszałem. - Murph, otwórz okno!
Nie wahając się ani sekundy, skoczyła do okna i otworzyła je. Chwiejnie poszedłem za nią, owijając sobie lodowaty drut wokół dłoni. Mój umysł wył przy tym z bólu. Uporałem się z drutem, tworząc ciasny zwój, a gdy to robiłem, czułem, że twarz wykrzywia mi pogarda. Ogarnął mnie silny, gorący gniew, z którego zaczerpnąłem moc. Oderwałem koniec drutu od swojej szyi i wyrzuciłem zwój przez okno, najdalej jak mogłem. Gdy szybował w powietrzu, wyciągnąłem w jego kierunku palec, zebrałem cały swój gniew i strach i skierowałem go na to mroczne zaklęcie.
- Fuego! - warknąłem.
Ogień wytrysnął z czubków moich palców i ogarnął zwój drutu, który skręcił się i znikł. Domem wstrząsnęła detonacja, a ja potoczyłem się na podłogę.
Przez chwilę leżałem oszołomiony, próbując zrozumieć, co się stało. Niech szlag trafi ten inny wzrok. Zaczyna zacierać granice pomiędzy tym, co realne, a tym, co nierzeczywiste. Można od tego zwariować. I to szybko. A gdyby tak mieć go cały czas otwarty, ogarniać nim wszystko i wreszcie wiedzieć, jakie co jest naprawdę? Nie najgorszy pomysł. Zanurzyć się w całym pięknie i okropności, wypić je do dna, niech przesłonią wszystko inne, całą tę troskę i zmartwienie o to, czy komuś dzieje się krzywda, czy nie...
Zorientowałem się, że siedzę na podłodze, obolały z zimna, które nie ma źródła w materialnej rzeczywistości, chichoczę do siebie histerycznie i kołyszę się w przód i w tył. Z trudem zmusiłem się, żeby wyłączyć swój inny wzrok, a z chwilą gdy tego dokonałem, wszystko się uspokoiło, stało się wyraźniejsze. Zamrugałem, żeby pozbyć się z oczu łez, i rozejrzałem się, dysząc. Wszędzie na zewnątrz szczekały psy, wyły alarmy samochodów poruszonych siłą wybuchu.
Nade mną stała Murphy, wytrzeszczając oczy, rewolwer w jej ręku wycelowany był w drzwi.
- Jezu, Harry - odezwała się miękko. - Co się stało?
Wargi miałem zdrętwiałe, cały byłem skostniały z zimna, dygotałem.
- Zaklęcie. Coś go zaatakowało. Potem rzrzuciło na niego zaklęcie. Mmusiałem to spalić. Ogień pali nawet w świecie dduchów. Pprzepraszam.
Odłożyła rewolwer, wpatrując się we mnie.
- Dobrze się czujesz? Zatrząsłem się jeszcze bardziej.
- Cco z Mickeyem?
Murphy przeszła przez pokój i przyłożyła Mickeyowi dłoń do czoła.
- Nie ma już gorączki - mruknęła pod nosem.
- Mick? - zawołała łagodnie. - Hej, Malone. To ja, Murph. Słyszysz mnie?
Mickey poruszył się i zamrugał niepewnie.
- Murph? - spytał cicho. - Co się dzieje? Wyczerpany zamknął oczy. - Gdzie jest Sonia? Potrzebuję jej.
- Pójdę po nią - obiecała Murphy. - Ty tu zaczekaj. Odpoczywaj.
- Ręce mnie bolą - wymamrotał Mickey. Murphy obejrzała się na mnie, a ja skinąłem głową.
- Teraz już powinno być dobrze.
Uwolniła go z kajdanek, ale on tymczasem już zdążył zapaść w głęboki sen. Murphy okryła go i odgarnęła mu włosy z czoła. Potem przyklękła na podłodze, koło mnie.
- Harry, wyglądasz...
- Okropnie - dokończyłem. - Tak, wiem. On musi odpocząć, Murph. Potrzebuje spokoju. Coś naprawdę złego rozdarło go w środku.
- Co chcesz przez to powiedzieć? Zasępiłem się.
- To tak, jak... kiedy umiera ci ktoś bliski. Albo kiedy z kimś zrywasz. To cię rozdziera w środku. Emocjonalny ból. Coś takiego spotkało Mickeya. Coś go rozdarło.
- Co? Co albo kto to zrobił? - Murphy zadała pytanie głosem cichym, twardym jak stal.
- Jeszcze nie wiem - odparłem. Przymknąłem oczy. Drżałem. Oparłem głowę o ścianę. - Nazywam to Koszmarem Sennym.
- Jak możemy go zabić? Pokręciłem głową.
- Pracuję nad tym. Jeszcze trochę.
- Niech to szlag - powiedziała Murphy. - Czasem niedobrze mi się robi od tych podchodów.
- Mnie też.
W korytarzu zadudniły kroki i do pokoju wpadła Sonia Malone. Zobaczyła, że Mickey leży spokojnie i podeszła do niego tak ostrożnie, jakby się bała poruszyć powietrze. Dotknęła jego twarzy, jego przerzedzonych włosów, a on przebudził się na tyle, by wziąć ją za rękę. Ona mocno chwyciła jego dłoń, całowała palce, a potem pochyliła głowę i przytuliła się twarzą do jego policzka. Słyszałem, jak płacze, nie starając się powstrzymać.
Wymieniliśmy z Murphy spojrzenia i podnieśliśmy się zgodni co do tego, że należy zostawić Sonię w spokoju. Murphy musiała pomóc mi wstać. Cały byłem obolały, czułem się, jakbym przemarzł do kości. Chodzenie sprawiało mi trudność, ale Murphy służyła pomocą.
Spojrzałem po raz ostatni na Sonię i Mickeya i cicho zamknąłem drzwi.
- Dziękuję, Harry - powiedziała Murphy.
- Do usług. Jesteśmy przyjaciółmi, Murph. Poza tym zawsze pomogę damie w opałach.
Rzuciła mi spojrzenie spod daszka czapki bejsbolowej. W jej oczach zapaliły się iskierki.
- Ale z ciebie szowinistyczna świnia, Dresden.
- Głodna szowinistyczna świnia - uzupełniłem. - Umieram z głodu.
- Powinieneś częściej jadać, tyczko od fasoli. Usadziła mnie na szczycie schodów.
- Zostań tu. Coś ci przyniosę.
- Pospiesz się, Murph. Mam kupę roboty. To coś wychodzi się pobawić o zachodzie słońca.
Oparłem się o ścianę i zamknąłem oczy. Myślałem o martwych zwierzętach, zdewastowanych samochodach i lodowatym cierpieniu zadawanym udręczonej duszy Mickeya Malone’a.
- Nie wiem, czym, u diabła, jest ten Koszmar Senny. Ale mam zamiar go znaleźć. I mam zamiar go zabić.
- To brzmi nieźle - powiedziała Murphy. - Jeśli mogę ci pomóc, masz to jak w banku.
- Dzięki, Murph.
- Nie dziękuj. Hm, Harry?
Otworzyłem oczy. Przyglądała mi się, a na jej twarzy malowała się niepewność.
- Kiedy tam weszłam, gapiłeś się na mnie. Gapiłeś się na mnie z cholernie dziwną miną. Co ty tam zobaczyłeś? spytała.
- Roześmiałabyś mi się w twarz, gdybym ci powiedział. Idź i przynieś mi coś do jedzenia - uciąłem.
Prychnęła tylko i odwróciwszy się do mnie, zeszła po schodach. Słyszałem, jak omawia sprawy z podekscytowanymi funkcjonariuszami wydziału specjalnego, którzy kręcili się na parterze. Uśmiechnąłem się na wspomnienie wyraźnego, jasnego obrazu, który utkwił mi w głowie. Murphy, anioł stróż stojący w progu w płomieniach gniewu. Nie miałem nic przeciwko temu, by ta wizja towarzyszyła mi zawsze. Czasem ma się to szczęście.
Potem pomyślałem o drucie kolczastym, o ohydnej torturze, którą widziałem i której przez chwilę doświadczyłem. Upiory powstające ostatnio cierpiały z tego samego powodu. Ale kto mógłby to czynić? I w jaki sposób? Moce służące temu zaklęciu nie przypominały niczego, co bym widział czy odczuł kiedykolwiek przedtem. Nigdy nie słyszałem o magii, która oddziaływałaby na duchy i na śmiertelników z tym samym rezultatem. Nawet bym nie przypuszczał, że to możliwe. Jakim cudem?
A dokładnie rzecz biorąc, kto to robił? Albo co?
Siedziałem tam drżący, samotny i obolały. Zaczynałem tę sprawę traktować osobiście. Malone był sprzymierzeńcem, kimś, kto stał u mego boku w walce ze złem. Im dłużej o tym myślałem, tym bardziej byłem wściekły i tym bardziej utwierdzałem się w swoim postanowieniu.
Odnajdę ten Koszmar Senny, to coś, co przekroczyło granicę, i zniszczę go. A potem odnajdę jego twórcę, kimkolwiek lub czymkolwiek jest.
Jeżeli on, pomyślałem sobie, jeżeli on nie odnajdzie mnie pierwszy.
- Nie - powiedziałem do słuchawki. Rzuciłem płaszcz na fotel i wyciągnąłem się na kanapie. Moje mieszkanie pogrążone było w mroku. Światło słoneczne sączące się przez okna sutereny padało tylko na górną część ścian.
- Jeszcze nie miałem okazji. Straciłem parę godzin, bo musiałem pojechać i zdjąć zaklęcie z Mickeya Malone’a z wydziału specjalnego. Ktoś oplótł drutem kolczastym jego duszę.
- Matko Boska - jęknął Michael. - Czy on się dobrze czuje?
- Będzie dobrze. Ale cztery godziny dnia stracone. Opowiedziałem mu o Lindquiście i jego dziennikach, a także o wydarzeniach w domu detektywa Malone’a.
- Nie zostało zbyt wiele czasu, żeby odnaleźć Lydię, Harry - przyznał Michael. - Słońce zajdzie za sześć godzin.
- Pracuję nad tym. Jak tylko wyślę Boba na zwiady, spróbuję sam się rozejrzeć po ulicach. Odzyskałem garbusa.
Wydawał się zaskoczony.
- Więc ci go nie skonfiskowali?
- Murphy to załatwiła.
- Harry - powiedział rozczarowany. - Ona złamała prawo, żeby odzyskać twój samochód?
- Wielkie mi co. Była mi winna przysługę. Przecież dla mnie Wszechmogący nie urządzi tak, żebym był wszędzie na czas. Ja potrzebuję kółek.
Michael westchnął.
- Teraz nie pora, żeby o tym dyskutować. Zadzwonię do ciebie, jeśli ją znajdę, ale to nie wygląda dobrze.
- I tego właśnie nie mogę pojąć. Co to wszystko ma wspólnego z dziewczyną? Musimy ją odnaleźć i wykryć, jaki jest związek.
- Czy Lydia może być odpowiedzialna za obecne zamieszanie?
- Nie sądzę. Zaklęcie, z którym dziś miałem do czynienia... Nigdy jeszcze czegoś takiego nie widziałem. To było... - zadrżałem na wspomnienie. - To było niedobre, Michael. Zimne. To było...
- Zło? - zasugerował.
- Być może. No tak.
- Istnieje coś takiego jak zło, Harry, wbrew temu, co twierdzi wielu ludzi. Pamiętaj tylko, że istnieje też dobro.
Odchrząknąłem, bo poczułem się niezręcznie.
- Murphy szepnęła słówko facetom na niebiesko, więc jeśli któryś z jej przyjaciół z patrolu zobaczy dziewczynę odpowiadającą rysopisowi Lydii, będziemy wiedzieć.
- Doskonale - ucieszył się Michael. - Widzisz, Harry? Twoja wyprawa na pomoc detektywowi Malone’owi może z kolei bardzo pomóc nam. Czy to nie jest niezwykle korzystny zbieg okoliczności?
- Tak, Michael. Boskie zrządzenie losu i hop siup. Zadzwoń do mnie.
- Nie pokrzykuj hop siup na Pana. To brak szacunku. Bóg z tobą.
I rozłączył się.
Odwiesiłem płaszcz, wyciągnąłem swój przyjemny, gruby, flanelowy szlafrok i wsunąłem się w niego, a następnie podszedłem do dywanu leżącego pod południową ścianą. Odciągnąłem go na bok, odsłaniając klapę w podłodze. Wziąłem lampę naftową, zapaliłem ją i przykręciłem knot, żeby palił się jasnym płomieniem. Byłem gotów do zejścia po drewnianej, składanej drabinie do piwnicy.
Telefon zadzwonił znowu. Rozważałem, czy go nie zignorować, ale dzwonił nieustępliwie. Z westchnieniem opuściłem klapę, przykryłem ją dywanem i odebrałem telefon po piątym dzwonku.
- Co? - powiedziałem, niezbyt łaskawie.
- Trzeba ci to przyznać, Dresden - odezwała się Susan. - Wiesz, jak oczarować dziewczynę nazajutrz po.
- Wybacz, Susan. Pracowałem i... nie idzie mi za dobrze. Mnóstwo pytań, żadnych odpowiedzi.
- Ojej! - Ktoś coś do niej powiedział w tle, a ona mruknęła coś w odpowiedzi.
- Nie chcę ci zawracać głowy, ale może pamiętasz, jak się nazywał ten gość, którego ty i wydział specjalny załatwiliście parę miesięcy temu? Ten, który dokonywał rytualnych mordów?
- A, ten. Hm... - przymknąłem oczy, grzebiąc w pamięci. - Leo jakiś tam. Cravat, Camner, Conner. Kraven Myśliwy. W zasadzie nie zwróciłem uwagi na nazwisko. Wytropiłem go poprzez demona, którego przyzywał, i tak go dopadłem. Nie czekaliśmy z Michaelem, aż załatwią papierkową robotę.
- Kravos? - spytała Susan. - Leonid Kravos?
- Tak, to może być to, jak sądzę.
- Świetnie. Super. Dziękuję, Harry - w jej głosie brzmiało napięcie, podniecenie.
- Aha. Możesz mi powiedzieć, o co chodzi? - spytałem.
- To jest rzecz, nad którą pracuję - oznajmiła. - Słuchaj, wszystko, co mam do tej pory, to same pogłoski. Spróbuję powiedzieć ci więcej, jak tylko będę miała coś konkretnego.
- To ładnie z twojej strony. Tak, teraz zajmuję się czymś innym.
- Czymś, w czym możesz potrzebować pomocy?
- Boże, mam nadzieję, że nie. Dobrze spałaś tej nocy?
- Być może - droczyła się. - Trudno się zrelaksować, kiedy jestem niezaspokojona, ale w twoim mieszkaniu jest tak zimno, że zapada się w stan hibernacji.
- No tak, cóż. Następnym razem postaram się, żeby było jeszcze zimniej.
- Już się trzęsę - zamruczała. - Zadzwonię wieczorem. Dobrze?
- Może mnie nie być. Westchnęła.
- Rozumiem. Pozostaje mi zatem przyjęcie składkowe z sąsiadami. Jeszcze raz dziękuję, Harry.
- Do usług.
Pożegnaliśmy się, odłożyłem słuchawkę i wróciłem do klapy w podłodze. Otworzyłem, wziąłem lampę i poczłapałem po stopniach składanej drabiny do piwnicy.
Choćbym dokładał wszelkich starań, żeby zaprowadzić tam jakiś ład, moje laboratorium zawsze będzie zapchane. Blaty i półki biegną wzdłuż trzech ścian. Wokół długiego stołu na środku pozostaje tylko tyle miejsca, żebym mógł się przemknąć. Naftowy piecyk stojący przy zejściu tylko nieco osłabia najgorszy podziemny chłód. Za odległym szczytem stołu w podłogę wtopiony jest mosiężny pierścień - krąg do przywoływania. Ciężkie doświadczenia nauczyły mnie nie zarzucać go rozmaitymi śmieciami.
Śmiecie. Praktycznie wszystko w laboratorium jest użyteczne i służy jakimś celom. Starodawne księgi oprawne w butwiejącą skórę, roztaczające wszechobecny zapach pleśni, plastikowe pojemniki, butelki, słoiki i pudełka, wszystkie pełne czegoś, czego mógłbym potrzebować lub czego potrzebowałem kiedyś. Notatniki, dziesiątki długopisów i ołówków, spinacze biurowe, zszywacze, ryzy papieru pokrywanego niestrudzenie moimi odręcznymi bazgrołami, zasuszone zwłoki małych zwierząt, ludzka czaszka w otoczeniu powieści w broszurowych wydaniach, świece, starożytny topór wojenny - wszystko to ma jakieś znaczenie. Nie jestem w stanie spamiętać, do czego służy większość z tych rzeczy.
Zdjąłem klosz z lampy i pozapalałem od niej z tuzin świec rozstawionych w pomieszczeniu, a następnie piecyk naftowy.
- Bob - powiedziałem. Bob, obudź się. Chodź, mamy robotę. Złote światło, zapach palących się świec i rozgrzanego wosku wypełniły laboratorium.
- Mówię poważnie, stary. Nie mamy dużo czasu.
Czaszka na półce drgnęła. Dwa pomarańczowawe płomyki zamigotały w pustych oczodołach. Białe szczęki rozwarły się w udawanym ziewnięciu, czemu towarzyszył stosowny dźwięk.
- Piekło i szatani, Harry - wymamrotała czaszka. - To nieludzkie. Jeszcze nawet słońce nie zaszło.
- Przestań jęczeć, Bob. Nie jestem w nastroju.
- Ty nie jesteś w nastroju, a ja jestem wyczerpany. Nie sądzę, żebym mógł ci jeszcze kiedykolwiek pomóc. Daj mi spokój.
- Wykluczone - stwierdziłem.
- Nawet duchy się męczą, Harry. Muszę odpocząć.
- Będziesz miał dość czasu na odpoczynek po mojej śmierci.
- A więc dobrze - zgodził się Bob. - Jeśli chcesz pracować, zawrzyjmy umowę. Chcę, żebyś mnie wziął ze sobą, kiedy następnym razem przyjdzie Susan.
Żachnąłem się.
- Do jasnej cholery, Bob, czy ty w ogóle myślisz o czymkolwiek poza seksem? Nie, nie wejdziesz mi do głowy, kiedy będę z Susan.
Czaszka rzuciła przekleństwo.
- Powinien być związek zawodowy. Moglibyśmy renegocjować mój kontrakt.
- Kiedy tylko zechcesz wrócić do ojczyzny, Bob, droga wolna - powiedziałem rozdrażniony.
- Nie, nie. W porządku - mamrotała czaszka.
- To znaczy, nadal istnieje ten konflikt z Królową Śniegu, ale...
- W porządku, powiedziałem.
- Prawdopodobnie nie potrzebujesz już mojej ochrony. Ona na pewno będzie wolała usiąść i omówić sprawę, zamiast poddawać cię torturom przez następne kilkaset...
- W porządku, powiedziałem! - światełka w oczach czaszki płonęły. - Potrafisz być strasznym dupkiem, Dresden. Przysięgam.
- No - zgodziłem się. - Już się obudziłeś? Czaszka przechyliła się na bok, jakby się namyślała.
- Wiesz, że tak - powiedziała, zwracając znów oczodoły na mnie. - Gniew pobudza krążenie soków w starym organizmie. To było bardzo przebiegłe.
Wziąłem stosunkowo świeży notatnik i ołówek. Chwilę zajęło mi zrobienie miejsca na stole.
- Zetknąłem się z czymś kompletnie nowym. Może będziesz umiał mi pomóc. Jest też zaginiona osoba, którą muszę odszukać.
- Dobra, wal.
Usiadłem na sfatygowanym drewnianym taborecie i owinąłem się szczelniej swoim ciepłym szlafrokiem. Magowie naprawdę nie chodzą w szlafrokach dla dramatycznego efektu. Po prostu jest im zimno w laboratoriach. Znam kilku facetów w Europie, którzy nadal pracują w kamiennych wieżach. Zadrżałem na samą myśl.
- No właśnie - powiedziałem. - Po prostu powiedz mi, co tylko możesz.
I streściłem mu wydarzenia, począwszy od Agathy Hagglethorn, poprzez Lydię i jej zniknięcie, dalej poprzez rozmowę z Mortym Lindquistem i jego wzmiankę o Koszmarze Sennym, aż po atak na nieszczęsnego Mickeya Malone’a.
Bob gwizdnął, co jest nie lada sztuczką dla faceta bez warg.
- Powiedzmy wprost. Ta istota, to coś, torturowała potężne upiory przez parę tygodni zaklęciem w postaci drutu kolczastego. Narobiła szkód na poświęconej ziemi. Następnie wdarła się za czyjś próg, rozszarpała duszę tej osoby i rzuciła na nią to samo torturujące zaklęcie?
- No właśnie. A zatem: z jakiego rodzaju duchem mamy do czynienia i kto mógł go wywołać? I jaki związek ma z tym ta dziewczyna?
- Harry - powiedział Bob bardzo poważnym tonem - zostaw to. Zamrugałem ze zdumienia.
- Co?
- Może pojechalibyśmy na wakacje? Do Fort Lauderdale. Mają tam międzynarodowy konkurs kostiumów kąpielowych i moglibyśmy...
Westchnąłem.
- Bob, nie mam czasu na...
- Znam jednego takiego, który opętał na parę dni agenta biura podróży i mógłby nam załatwić bilety ze zniżką. Co ty na to?
Wpatrywałem się w czaszkę. Gdyby nie stać mnie było na nic lepszego, pomyślałbym, że Bob wydaje się... zdenerwowany? Czy to w ogóle możliwe? Bob nie jest ludzką istotą. To duch, byt z Nigdynigdy. Czaszka jest jego tymczasowym mieszkaniem. Pozwoliłem mu w niej przebywać, otoczyłem go opieką i kupuję mu brukowe romansidła w zamian za pomoc, jego nadzwyczajną pamięć i znajomość praw magii. Bob to komputer osobisty i osobisty asystent w jednym... kiedy już zdołam go skłonić, by skupił uwagę na danym zagadnieniu. Zna tysiące istot z Nigdynigdy, setki zaklęć, mnóstwo receptur eliksirów, magicznych formuł i tym podobnych.
Każda istota dysponująca tak ogromną wiedzą jest w stanie przełożyć ją na znaczną moc. Dlaczego więc zachowywał się tak, jakby się bał?
- Bob, nie wiem, dlaczego tak się denerwujesz, ale nie wolno nam tracić czasu. Za kilka godzin zajdzie słońce, a wtedy to coś może przejść z Nigdynigdy i zrobić komuś krzywdę. Muszę wiedzieć, co to jest, dokąd może pójść i jak go kopnąć w dupę.
- Wy, ludzie, nigdy nie macie dość - powiedział Bob. - Zawsze chcecie wiedzieć, co jest za następną górą, otworzyć każde pudełko. Harry, musisz się nauczyć, że nie trzeba wiedzieć za dużo.
Patrzyłem na niego przez chwilę, po czym pokręciłem głową.
- Dobra, zacznijmy od podstaw i posuwajmy się dalej krok po kroku.
- Niech cię diabli, Harry.
- Upiory - zacząłem. - Upiory są bytami, które żyją w świecie duchów. Są wrażeniem, jakie pozostawia osobowość w chwili śmierci. Są inne niż ludzie i inne niż takie rozumne duchy jak ty. Nie podlegają zmianom, nie rosną. One po prostu są, doświadczając tego, co czuły w chwili śmierci. Tak jak nieszczęsna Agatha Hagglethorn. Była szalona.
Czaszka odwróciła ode mnie oczodoły i nie powiedziała nic.
- A więc to są istoty niematerialne. Zazwyczaj są niewidzialne, ale czasem mogą przybrać ciało z ektoplazmy i ukazać się w świecie rzeczywistym, jeśli chcą i jeśli są dość silne. Czasami mogą zaledwie zaznaczyć swoje istnienie w sensie fizycznym: jako zimna plama, powiew wiatru czy jakiś dźwięk. Prawda?
- Daj sobie spokój, Harry - odezwał się Bob. - Nie rozmawiam z tobą.
- Mogą robić przeróżne rzeczy. Mogą ciskać przedmiotami i przesuwać meble. Udokumentowane są przypadki, kiedy upiory przesłoniły na chwilę słońce lub wywołały lekkie trzęsienie ziemi, ale nigdy nie działają przypadkowo. Zawsze jest w tym jakiś cel, coś, co ma związek z ich śmiercią.
Bob drgnął, jakby chciał coś dodać, ale tylko kłapnął zębami. Wyszczerzyłem się do niego. To była zagadka. Żaden duch intelektu nie oprze się zagadce.
- Więc jeśli ktoś odchodzący z tego świata wywarł dość silne piętno, mamy potężnego upiora. Mam na myśli kogoś złego. Może tak jest z tym Koszmarem Sennym.
- Może - przyznał Bob niechętnie, ale zaraz odwrócił się ode mnie całą czaszką. - Nadal z tobą nie rozmawiam, Harry.
Zabębniłem ołówkiem o pustą kartkę.
- No dobra. Wiemy, że to coś zakłóca granicę pomiędzy tym światem a Nigdynigdy. To ułatwia duchom przechodzenie na tę stronę i dlatego ostatnio tyle się dzieje.
- Niekoniecznie - zaszczebiotał Bob. - Może patrzysz na to pod złym kątem.
- Hę? - spytałem.
Odwrócił się do mnie przodem, światełka w oczach płonęły, w głosie brzmiał entuzjazm.
- Ktoś inny porusza te upiory, Harry. Może torturuje je po to, żeby wskoczyły do sadzawki i narobiły fal.
To była myśl.
- Czyli popycha wielkie upiory, żeby spowodowały zaburzenia.
- Właśnie - przytaknął Bob i zorientował się, że ma otwarte usta. Odwrócił się do ściany i zaczął walić w nią kościstym czołem.
- Ale ze mnie idiota.
- Namieszać w Nigdynigdy - powiedziałem w zamyśleniu. - Ale kto by to robił? I dlaczego?
- O masz! Wielka tajemnica. Nigdy się nie dowiemy. Pora na piwo.
- Zaburzenia w Nigdynigdy ułatwiają temu czemuś przejście - rozważałem. - Więc... ktokolwiek rzucił te zaklęcia, zadał te tortury, chciał utorować drogę czemuś...
Pomyślałem o martwych zwierzętach i zdewastowanych samochodach.
- ...czemuś wielkiemu.
Pomyślałem o Mickey'u, rozdygotanym, szalonym.
- Co staje się coraz silniejsze.
Bob spojrzał na mnie z westchnieniem.
- No dobrze. O bogowie, czy ty nigdy nie rezygnujesz, Harry?
- Nigdy.
- To ostatecznie mógłbym ci pomóc. Nie wiesz, z czym tu masz do czynienia. A jeśli wejdziesz w to z zamkniętymi oczami, zginiesz, nim słońce wzejdzie.
- Zginę, nim słońce wzejdzie - powtórzyłem. - Do licha, Bob, musisz popadać w taki melodramatyczny ton? Nie możesz po prostu powiedzieć, że będę wąchał kwiatki od spodu?
- Nie jestem pewien, czy aż tyle z ciebie zostanie - powiedział Bob poważnie. - Harry, spójrz na to coś. Zobacz, co zrobiło. Przekroczyło próg.
- No to co? - spytałem. - Wiele istot przekracza. Pamiętasz tego demona, który wyglądał jak ropucha? Przeszedł sobie przez mój próg i zrujnował mi mieszkanie.
- Po pierwsze, Harry - zaczął wyjaśniać Bob - ty jesteś kawalerem. Nie masz progu, o którym warto by mówić. Za to ten Malone to człowiek rodzinny.
- Więc?
- Więc jego dom ma o wiele większe znaczenie. Poza tym, wejście demona-ropuchy i wszystko potem miało czysto fizyczny charakter. Niszczył sprzęty, pluł jadowitą śliną, tego rodzaju rzeczy. Nie próbował rozedrzeć ci duszy ani zakląć cię w zaczarowany sen.
- To wygląda na całkiem niezłe rozróżnienie, Bob.
- Bo jest. Poprosiłeś o zaproszenie, zanim wszedłeś do domu Malone’a?
- No - powiedziałem. - Chyba tak. Tak jest grzecznie i...
- I trudniej ci czynić magię w domu, do którego cię nie zaproszono. Przekraczasz próg bez zaproszenia i zostawiasz kawał swojej mocy za drzwiami. Nie ma to na ciebie aż takiego wpływu, bo jesteś śmiertelnikiem, ale i tak cię ogranicza.
- A gdybym był istotą niematerialną... Bob przytaknął.
- Ugodziłoby to w ciebie mocniej. Jeśli ten Koszmar Senny jest upiorem, jak twierdzisz, próg powinien go bezwzględnie zatrzymać, a nawet gdyby nie, upiór nie miałby już dość mocy, żeby tak bardzo skrzywdzić człowieka.
Zmarszczyłem brwi, postukując ołówkiem. Zrobiłem notatki, starając się zachować jasność.
- I z pewnością nie dość, żeby rzucić tak silne zaklęcie na Malone’a.
- Dokładnie.
- Więc, co to może być, Bob? Z czym tu mamy do czynienia? Bob rozejrzał się niespokojnie po laboratorium.
- To może być parę rzeczy ze świata zjawisk nadnaturalnych. Jesteś pewien, że chcesz wiedzieć?
Spojrzałem na niego groźnie.
- Dobrze, dobrze. To mogłoby być coś wielkiego. Dość potężnego, żeby nawet jego część wystarczyła na zaatakowanie Malone’a i rzucenie na niego zaklęcia. Może ktoś się dokopał do jakiegoś bóstwa. Hekate, Kali czy któryś z Tych Starych.
- Nie - przerwałem mu zdecydowanie. - Bob, jeśli to byłoby coś tak potężnego, nie niszczyłoby ludziom samochodów ani nie rozdzierałoby na strzępy kociąt. Nie tak pojmuję boskie zło. To coś jest po prostu wściekłe.
- Harry, to przeszło przez próg - przypomniał Bob. - Upiory tego nie robią. Nie mogą.
Wstałem i zacząłem przemierzać w tę i z powrotem wolny kawałek podłogi w miejscu, gdzie znajdował się mój krąg do przywoływania.
- To nie jest jeden z Tych Starych. Od czegoś takiego na całym świecie wzbudziłyby się zaklęcia ochronne, alarmując Strażnika Wrót i Radę. Nie, to coś na skalę lokalną.
- Harry, jeśli się mylisz... Wyciągnąłem palec w stronę czaszki.
- Jeśli mam rację, to jest potwór stąd, który szaleje w moim mieście, i mam zamiar coś z tym zrobić, zanim komuś jeszcze stanie się krzywda.
Bob westchnął.
- To się przedarło przez próg.
- Więc... - zastanawiałem się, kręcąc się w kółko. - Może znalazło sposób, żeby ominąć próg. A jeśli zostało zaproszone?
- W jaki sposób miałoby to osiągnąć? - spytał Bob. - Dryń, dryń. Pożeracz Dusz świadczy usługi w domu klienta. Mogę wejść?
- Wypchaj się. A jeśli posłużyło się Lydią? Poza kościołem stała się bezbronna wobec tego czegoś.
- Opętanie? - podchwycił Bob. - Być może. Chyba. Ale przecież ona miała twój talizman.
- Jeśli to potrafi ominąć próg, talizman pewnie też mogło ominąć. Przyszła do Malone’a, wyglądała bezradnie, więc zaprosił ją do środka.
- Być może - powtórzył Bob, całkiem znośnie imitując zmrużenie oczu. - Ale skąd wtedy te wszystkie pozabijane zwierzątka na zewnątrz? Schodzimy za daleko na jakiś boczny tor. Za dużo tu „być może”.
Pokręciłem głową.
- Nie, nie. Czuję to.
- Już to kiedyś mówiłeś. Pamiętasz, jak chciałeś zrobić „inteligentny dynamit” dla tej firmy wydobywczej?
Naburmuszyłem się.
- Byłem wtedy niewyspany. A poza tym gaśnice zadziałały. Bob zarechotał.
- Albo jak próbowałeś zaczarować miotłę, żeby móc latać? Pamiętasz to? Myślałem, że zdrapanie z siebie błota zajmie ci cały rok.
- Skup się, proszę - powiedziałem niezadowolony. Ścisnąłem sobie głowę rękami, żeby nie eksplodowała od nadmiaru teorii, i starałem się odrzucić te, które nie pasowały do faktów. - Jest tylko parę możliwości. Pierwsza: mamy do czynienia z jakąś istotą w rodzaju bóstwa i w takim wypadku jesteśmy skończeni.
- A Nagrodę za Powściągliwość Doprowadzoną do Absurdu otrzymuje Harry Dresden.
Spiorunowałem go wzrokiem.
- Albo - kontynuowałem, unosząc palec - druga możliwość: jest to upiór, taki, jakie już widywaliśmy, który stosuje różne sztuczki, żeby odwrócić naszą uwagę. Tak czy inaczej, myślę, że Lydia wie więcej, niż ujawniła.
- O, kobieta wysuwa się na prowadzenie. Jakie są szanse?
- Ba! Jeśli znalazłbym ją i wydobył z niej, co wie, już dziś mogłoby być po wszystkim.
- Zapominasz o trzeciej możliwości - zwrócił mi uwagę Bob. - Być może jest to coś zupełnie nowego, czego żaden z nas nie zna, a ty żeglujesz po morzu ignorancji prosto w paszczę Charybdy.
- Dzięki za słowa otuchy - powiedziałem, zapinając bransoletę i wsuwając drugą dłoń w okrąg. W obu wyczuwałem spokojny puls mocy.
Bob jakimś cudem poruszył swoimi wałami nadoczodołowymi.
- Ależ ty nigdy nie uległeś Charybdzie. Jaki jest plan?
- Pożyczyłem Lydii mój talizman nieboszczyka.
- Wciąż nie mogę uwierzyć, po latach współpracy, że dałeś go pierwszej dziewczynie, jaka się napatoczyła.
Popatrzyłem na Boba spode łba.
- Jeśli wciąż go ma, powinienem być w stanie wypracować zaklęcie, które mnie do niej doprowadzi, tak samo jak wtedy, kiedy odnajduję ludziom zgubione obrączki.
- To wspaniale - stwierdził Bob z przekąsem. - Zrób im piekło, Harry. Baw się dobrze, szturmując zamek.
- Nie tak szybko. Ona może go nie mieć. Jeśli współdziała z Koszmarem Sennym, mogła wyrzucić go natychmiast, jak tylko mi go zabrała. I tu jest twoje zadanie.
- Moje? - pisnął Bob.
- Tak. Wyjdziesz, rozejrzysz się, porozmawiasz ze swoimi informatorami i zobaczysz, czy możemy znaleźć ją przed zachodem słońca. Mamy tylko parę godzin.
- Harry - powiedział Bob z naciskiem - jest dzień. Jestem wyczerpany. Nie mogę tak po prostu sobie ganiać jak pierwszy lepszy elf.
- Weź Pana - zaproponowałem. - On nie będzie miał nic przeciwko temu, żebyś sobie na nim pojeździł. Przyda mu się trochę ruchu. Tylko go nie zajeźdź na śmierć.
- Wszyscy do broni, drodzy przyjaciele, co? Harry, tylko nie rzucaj pracy, żeby zostać agitatorem. Czy mam twoje pozwolenie na wyjście?
- Tak, ale tylko w tej misji. I nie trać czasu na zakradanie się do żeńskiego akademika.
Zgasiłem świece i piecyk i zacząłem się wspinać po drabinie. Bob wymknął się z oczodołów czaszki i jako połyskujący obłok w kolorze płomieni świec posuwał się za mną w górę. Obłok poszybował tam, gdzie Pan wygrzewał się w cieple przy prawie wygasłym kominku. Wsiąkł w szare kocie futro. Pan usiadł, łypnął na mnie swoimi żółtozielonymi ślepiami, zamiótł ogonem, wygiął grzbiet i miauknął z wyrzutem.
Popatrzyłem na Pana i Boba surowo. Będąc już w płaszczu, zgarnąłem różdżkę, ekwipunek do egzorcyzmów i starą czarną torbę lekarską pełną różnych rzeczy.
- Chodźcie, chłopaki - powiedziałem. - Jesteśmy na tropie. Mamy przewagę. Coś mogłoby się nie udać?
Poszukiwanie ludzi nie jest łatwe, zwłaszcza kiedy nie chcą być odnalezieni. Jest tak trudne, że przybliżona liczba osób ginących bez śladu co roku w Stanach Zjednoczonych ma już siedem cyfr. Większości zaginionych nigdy nie odnaleziono.
Nie chciałem, by Lydia została włączona do tej statystyki, bez względu na to, czy stała po stronie zła i miała zamiar wystrychnąć mnie na dudka, czy też była ofiarą potrzebującą mojej pomocy. W pierwszym przypadku chciałbym stanąć z nią oko w oko, jak z każdym, kto kłamie i usiłuje władować mnie w kłopoty. W drugim - byłem prawdopodobnie jedynym człowiekiem w Chicago, który umiałby jej pomóc. Mogła być opętana przez bardzo złego, bardzo silnego ducha, którego trzeba by z niej, przepraszam za wyrażenie, wyegzorcyzmować.
Lydia szła na piechotę i nie sądzę, żeby miała przy sobie większą gotówkę. Zakładając, że nie zdobyła innych środków, należało przypuszczać, że wciąż była w rejonie Bucktown i Wicker Park, więc skierowałem niebieskiego garbusa w tę stronę. Tak naprawdę, garbus nie jest już niebieski. Drzwi z obu stron jakiś czas temu zostały rozszarpane pazurami, a przednia klapa niemal doszczętnie spalona. Mój mechanik, Mike, który dba o to, by garbus na ogół jeździł, nie zadawał zbędnych pytań. Po prostu wymienił części karoserii na takie, które pochodziły z kilku różnych volkswagenów, więc niebieski garbus praktycznie stał się niebiesko-czerwono-biało-zielony. Z przyzwyczajenia nazywałem go jednak nadal niebieskim garbusem.
Prowadząc samochód, starałem się zachować spokój, przynajmniej na tyle, na ile mogłem. Moja tendencja do destrukcyjnego oddziaływania na zaawansowaną technologię pogłębia się, kiedy jestem zdenerwowany, zły lub przestraszony. Proszę nie pytać mnie, dlaczego. Tak więc, starałem się być jak najbardziej zen, dopóki nie dojechałem na miejsce przeznaczenia, czyli na parking przy Wicker Park.
Kiedy wysiadłem, płaszcz załopotał w powiewie świeżej bryzy. Po jednej stronie ulicy wysokie kamienice i parę bloków mieszkalnych połyskiwało w blasku słońca, które zaczęło się zniżać nad zachodnimi równinami. Jednocześnie cienie drzew w Wicker Park wyciągnęły się jak czarne palce podpełzające mi do gardła. Chwała Bogu, moja podświadomość nie jest zanadto uwrażliwiona na symboliczne znaczenia. Park był pełen ludzi - młodzieży, matek z dziećmi, podczas gdy na ulicę zaczęli wylęgać biznesmeni w garniturach, kierując się do którejś z modnych restauracji, pubów czy kawiarń, jakich w tej dzielnicy jest mnóstwo.
Z torby zawierającej ekwipunek do egzorcyzmów wyjąłem kawałek kredy i kamerton. Rozejrzałem się i przykucnąwszy na chodniku, narysowałem wokół siebie krąg, nasycając go wolą, kiedy tylko koniec kredowej linii na betonie zetknął się z jej początkiem. W chwili zamknięcia kręgu odczułem napór uwięzionych w nim lokalnych magicznych energii, które z trzaskiem poruszały się, kondensowały.
Na ogół magia nie jest ani natychmiastowa, ani nieczysta. Sztuczki, jakie można zastosować, kiedy coś paskudnego skacze ci do gardła, to ewokacje. Mają ograniczone działanie i trudno nimi kierować. Mnie dobrze wychodzi tylko kilka, ale żeby je zogniskować, potrzebuję różdżki lub któregoś z innych zaczarowanych rekwizytów. Wtedy dopiero mogę mieć pewność, że zaklęcie nie wymknie mi się spod kontroli i że wraz ze śliniącym się potworem nie wysadzę w powietrze siebie samego.
Zatem magia to przede wszystkim koncentracja i ciężka praca. W jednym jestem naprawdę dobry - taumaturgii. Ten rodzaj tradycyjnej magii polega na wytworzeniu symbolicznej więzi z przedmiotem albo człowiekiem. Kiedy już wytworzy się więź, można na kogoś oddziaływać w zamierzony sposób. Taumaturgia bywa bardzo skuteczna, pod warunkiem że ma się dość czasu, aby wszystko zaplanować, i jeszcze więcej czasu, by wypracować rytuał, przygotować symboliczną reprezentację i magiczny krąg. Mój śliniący się potwór musiałby być na tyle uprzejmy, żeby zaczekać, aż skończę.
Zsunąłem z ręki bransoletę z tarcz i położyłem ją pośrodku kręgu, aby stanowiła mój kanał. Talizman, który przekazałem Lydii, skonstruowany był w bardzo podobny sposób, więc obie bransolety powinny rezonować na tej samej częstotliwości. Obok bransolety umieściłem kamerton, tak aby każdy jej koniec stykał się z jedną z jego blaszek, tworząc pełne koło.
Zamknąłem oczy i zaczerpnąłem energii zgromadzonej w kręgu. Przyjąłem ją w siebie i uformowałem ją myślą, nadając kształt talizmanu, który dałem Lydii. Energia narastała, brzęczała mi w uszach, jeżyła włosy na karku. Kiedy byłem gotów, wyciągnąłem dłonie z rozczapierzonymi palcami, otworzyłem oczy i powiedziałem wyraźnie:
- Duo et unum.
Wraz ze słowami uszła ze mnie energia, tak gwałtownie, że mnie to lekko oszołomiło. Nie było iskier, luminescencji, niczego, co nadwerężyłoby budżet przeznaczony na efekty specjalne, tylko poczucie spełnienia i delikatny, prawie niesłyszalny szum.
Podniosłem bransoletę i założyłem ją z powrotem, następnie, wziąwszy kamerton, zmazałem nogą kredową linię kręgu, który z mojej woli otworzył się. Z cichym trzaskiem uwolniła się pozostała energia. Wyprostowałem się, żeby wziąć z garbusa torbę z ekwipunkiem do egzorcyzmów. Następnie odszedłem z tego miejsca, trzymając przed sobą kamerton. Po kilku krokach obróciłem się powoli wkoło.
Kamerton milczał, dopóki nie zatoczyłem prawie pełnego kręgu, a wtedy drgnął mi gwałtownie w dłoni, wydając krystaliczny ton. Skierowany był mniej więcej na północny zachód. Przeszedłem kilkadziesiąt kroków, starając się jak najdokładniej trzymać namiar. Drugi ton kamertonu wskazał mi nagłą zmianę kierunku. Lydia musiała być bardzo blisko. To akurat wiedziałem i bez pomocy jakiegokolwiek instrumentu.
- Tak - powiedziałem i ruszyłem szybkim krokiem, prowadzony przez kamerton. Dotarłem w ten sposób do skraju parku, gdzie dźwięk kamertonu wskazał mi opuszczony budynek, w którym niegdyś mogła się mieścić jakaś fabryczka.
Na parterze znajdowały się drzwi garażowe i zabite deskami wejście. Okna na niższych piętrach także zabito deskami, natomiast szyby na trzecim piętrze musiały zostać powybijane kamieniami przez jakichś krańcowo znudzonych czy zdesperowanych wandali. Ostre krawędzie zmętniałego szkła rysowały się na tle panującego wewnątrz mroku. Przypominały brudny lód.
Przeszedłem jeszcze piętnaście metrów w jedną stronę, namierzyłem, potem piętnaście metrów w drugą i znów namierzyłem. Wszystkie namiary wskazywały dokładnie na budynek. Spoglądał na mnie groźnie, milczący i straszny.
Zadrżałem.
Rozsądnie byłoby wezwać Michaela. Może nawet i Murphy. Mógłbym pójść do telefonu i spróbować się z nimi skontaktować. Przybycie tu nie zajęłoby im wiele czasu.
Ale do zachodu słońca zostało jeszcze mniej. A po zmroku Koszmar Senny, jeśli był w Lydii, mógłby się swobodnie wydostać na zewnątrz. Gdybym dotarł do niej teraz i natychmiast poddał ją egzorcyzmom, mógłbym pozbawić go żądzy destrukcji.
Gdyby, gdyby, gdyby. Dużo tego gdybania, a nie pozostało mi wiele czasu. Słońce szybko nikło. Przełożyłem torbę do ręki, w której trzymałem kamerton, i sięgnąłem pod płaszcz po różdżkę. Następnie przeszedłem przez ulicę i podszedłem do drzwi garażowych. Spróbowałem je unieść i ku mojemu zaskoczeniu, podjechały do góry. Zerknąłem w lewo i w prawo, po czym wślizgnąłem się w ciemność, zamykając drzwi za sobą.
Chwilę trwało, zanim oczy przywykły. W pomieszczeniu było tylko tyle światła, ile zdołało przeniknąć przez szpary między deskami w oknach i pod krawędzią drzwi. Znajdowałem się w jakimś magazynie przeładunkowym, który zajmował chyba cały parter. Kamienne filary podtrzymywały strop. Gdzieś z pękniętej rury kapała woda, na podłodze utworzyły się kałuże.
W odległym końcu magazynu, przy wysokiej na półtora metra kamiennej rampie, stała nowiutka furgonetka z pracującym silnikiem. Nad nią dyndał na zawiasach napis „Tkaniny Summersa”.
Z wolna podszedłem do furgonetki, trzymając różdżkę u boku. Przesuwałem wzrok i kamerton po zalegających w pomieszczeniu cieniach. Kamerton brzęczał za każdym razem, kiedy mijał furgonetkę.
Biała karoseria połyskiwała w półmroku. Przez przyciemnione szyby nie dało się zajrzeć do środka, nawet kiedy zbliżyłem się na odległość trzech metrów.
Jakiś dźwięk albo inny sygnał nierozpoznawalny na poziomie świadomości sprawił, że włosy zjeżyły mi się na karku. Odwróciłem się twarzą do ciemności, którą miałem dotąd za plecami, i zaciskając poobtłukiwane palce na rękojeści różdżki, uniosłem ją w górę. Skupiłem uwagę na otaczającym mroku, wyostrzyłem zmysły i nasłuchiwałem.
Ciemność.
Kapanie wody.
Trzeszczenie budynku nade mną.
Nic.
Wsunąłem kamerton do kieszeni płaszcza i odwróciwszy się z powrotem do furgonetki, szybko pokonałem dzielącą mnie od niej odległość. Otworzyłem przesuwane boczne drzwi i wymierzyłem różdżkę we wnętrze.
W furgonetce leżał owinięty w koc pakunek, mniej więcej rozmiarów Lydii. Wystawała z niego jedna ręka, blada i bezwładna. Mój talizman, nadpalony i poplamiony krwią, obejmował szczupły nadgarstek.
Serce podskoczyło mi do gardła.
- Lydia? - spytałem, ujmując ją za przegub. Wyczułem słabe, powolne uderzenia pulsu. Odetchnąłem z ulgą i zsunąłem koc z jej twarzy. Oczy miała otwarte, wytrzeszczone, źrenice tak rozszerzone, że prawie nie było widać tęczówek.
- Lydia - powtórzyłem, machając jej dłonią przed oczami. Nie zareagowała. Pomyślałem, że musi być pod wpływem narkotyków.
Co ona tu, do cholery, robi? Leży w furgonetce, znarkotyzowana, okryta kocami tak starannie, że bardziej nie można. Nie miało to sensu, chyba że...
Chyba że miała ściągnąć na siebie uwagę. Przynęta w pułapce.
Odwracając się, już w pół obrotu poczułem, jak na twarz i szyję spływa mi zimna energia, z którą się spotkałem zeszłej nocy. Niezwykle zwinna postać o blond włosach uderzyła we mnie z siłą rozpędzonego byka, która rzuciła mnie do furgonetki. Obróciłem się, opierając się na łokciach i zobaczyłem atakującego mnie Kyle’a Hamiltona. Oczy miał czarne i puste, twarz wykrzywioną grymasem głodu. Nadal ubrany był w biały strój do tenisa. Kopnąłem go w pierś i czy była to nadludzka siła, czy nie, dość, że uniosła go na chwilę z ziemi, co przedłużyło mi życie o mgnienie oka. Uniosłem prawą rękę, na której połyskiwało srebrne kółko, i krzyknąłem:
- Assantius!
Energia zgromadzona w obręczy, czysto kinetyczna, która odkładała się tam po trochu za każdym razem, kiedy tylko ruszyłem ręką, teraz wyładowała się prosto w twarz wampira z niespotykaną furią. Czysta moc rozcięła mu wargi, ale nie polała się krew. Wbiła się w kąciki oczu i zdarła skórę, ale nadal nie było krwi. Zdarła skórę z policzków, a pod anglosaską różowością ukazała się czerń gumy. Płaty ciała powiewały unoszone falą mocy, jak łopoczące na wietrze flagi.
Wampir uleciał w górę. Walnął o sufit i spadł na podłogę z głuchym tąpnięciem. Wygramoliłem się z furgonetki, w piersi czułem tępy ból. Zostawiłem torbę lekarską, potrząsnąłem bransoletą z tarcz i wyciągnąłem przed siebie lewe ramię.
Kyle poruszał się przez chwilę, po czym zerwał się na czworaka. Ciało miał niesamowicie skręcone, ramiona sterczały za bardzo w górę, plecy wygięte były pod dziwacznym kątem. Różowe strzępy zwisały mu z twarzy, a spod spodu przezierała czarna oślizgła tkanka, przypominająca gumę. Skóra wokół oczu również była oderwana jak kawałki gumowej maski, a same oczy wyłupiaste, czarne, ogromne i nieludzkie. Szczęki miał rozwarte, kły ociekały śliną, która skapywała na mokrą podłogę.
- Ty - syknął wampir. Jego głos brzmiał niepokojąco normalnie i spokojnie.
- O, cóż za oryginalne spostrzeżenie - mruknąłem, gromadząc w sobie wolę. - Tak, ja. A co, u diabła, ty tu robisz? Wybierasz się dokądś z Lydią?
Zmienił się na nieludzkiej twarzy.
- Z kim?
W piersi poczułem silny, ostry, gorący ból, jak przy złamaniu. Bardzo paskudnym złamaniu. Mimo to utrzymałem się na nogach, nie chcąc pokazać słabości.
- Z Lydią. Źle ufarbowane włosy, podkrążone oczy, jest w twojej furgonetce, na ręku ma mój talizman.
- Powiedziała ci, że tak ma na imię? - wysyczał, plując i krztusząc się ze śmiechu. - Zostałeś wykorzystany, Dresden.
Znów przeszedł mnie dreszcz. Zmrużyłem oczy. Tylko instynkt ostrzegł mnie, że należy gwałtownie odskoczyć na bok.
Siostra wampira, Kelly, złotowłosa i śliczna jak jej brat jeszcze przed chwilą, wylądowała w miejscu, które dopiero co zajmowałem. Ona także, sycząc i śliniąc się, opadła na kolana. Szczerzyła kły, oczy wychodziły jej z orbit. Miała na sobie biały, obcisły kombinezon uwydatniający jej kształty, białe botki i rękawiczki oraz krótką, białą pelerynkę z głębokim kapturem. Jej biały ubiór był poplamiony purpurą, a blond włosy w nieładzie. Krew miała też na ustach, jakby jej się rozmazała szminka. Wyglądała trochę jak dziecko, które piło sok z za dużej filiżanki. Krwawe wąsy. Piekło wzywa.
Lewą rękę wyciągnąłem przed siebie, różdżkę wymierzyłem w Kelly.
- Więc położyliście łapę na Lydii, co? Dlaczego?
- Pozwól mi go zabić - jęczała wampirzyca. Jej oczy były czarne, puste, wygłodniałe. - Kyle. Jestem głodna.
Możecie mi mieć za złe, ale robię się nerwowy, kiedy ktoś zaczyna snuć plany zjedzenia mnie. Machając przed twarzą Kelly różdżką, zacząłem kierować w nią moc. Jej koniec rozżarzył się.
- No dalej, Kyle - powiedziałem. - Niech spróbuje.
Kyle zadrżał pod skórą, co wystarczyło, żeby wnętrzności się we mnie skręciły.
- To nie twoja sprawa, magu.
- Dziewczyna jest pod moją ochroną - powiedziałem. - Teraz oboje się odczepicie, a nie będę musiał być wobec was brutalny.
- Tak nie będzie - powiedział Kyle śmiertelnie spokojnym głosem.
- Kyle - jęknęła znów Kelly, śliniąc się obficie. Zaczęła się miotać, trząść, jakby miała wyskoczyć ze skóry. Albo skoczyć na mnie. W ustach mi zaschło, byłem gotów ją zabić.
Kątem oka zauważyłem ruch Kyle’a. Uniosłem ku niemu ochronną bransoletę, pchnąłem w nią swoją wolę, ale tym razem tylko częściowo udało mi się zmienić tor lotu wykruszonego kawałka betonu, którym rzucił w moją głowę. Odłamek trafił mnie w skroń, aż się zatoczyłem. Dostrzegłem, jak Kelly śmignęła ku mnie, powiewając białą peleryną. Uniosłem w jej stronę różdżkę i krzyknąłem:
- Fuego!
Z końca różdżki wystrzelił płomień, który minął Kelly co najmniej o trzydzieści centymetrów, ale i tak od gorąca zajęła się jej peleryna. Padając, widziałem, jak ogień, jakby z gigantycznej spawarki, zatoczył łuk po suficie i ścianie, przecinając drewno, cegły i kamień.
Kelly wskoczyła na mnie. Obejmowała moje biodra udami, pojękując z podniecenia. Wymierzyłem w nią różdżkę, ale ją odepchnęła z dzikim, histerycznym śmiechem. Drugą ręką zdarła z siebie tlącą się pelerynę. Rzuciła mi się do gardła, ale złapałem ją za włosy. Zdawałem sobie sprawę, że to próżny gest. Była o wiele za silna, bym mógł ją powstrzymać dłużej niż na kilka sekund. Serce waliło mi w obolałej piersi i z trudem chwytałem powietrze.
I wtedy krople jej śliny spadły na moją szyję, na mój policzek, do moich ust. Nie trzeba było więcej.
Ogarnęło mnie cudowne odczucie ciepła, bezpieczeństwa i spokoju. Ekstaza mająca swój początek na skórze, rozprzestrzeniała się na mnie całego, kojąc straszliwe napięcie mięśni. Palce wczepione w śliczne włosy Kelly stały się bezwładne, a ona zamruczała, napierając na mnie biodrami. Zbliżyła do mnie usta i poczułem na skórze jej oddech. Przywarła do mnie piersiami wyczuwalnymi pod cienkim materiałem.
Przez chwilę moją uwagę zwróciła jakaś dręcząca myśl. Może miało to związek z doskonałą, pozbawioną światła głębią jej oczu albo ze sposobem, w jaki muskała kłami moją szyję. Ale w tym momencie poczułem na skórze jej wargi, poczułem, jak bierze oddech, drżąc z oczekiwania, i wszystko inne przestało mieć znaczenie. Chciałem tylko więcej.
Rozległ się huk i jak przez mgłę dostrzegłem, że wali się zachodnia ściana budynku, że rozpada się na części z płonącego drewna i cegieł. Płomień, który wysłałem w Kelly, przeszedł po suficie, ścianach i belkach wspornikowych. Musiał przy tym osłabić całą konstrukcję budynku. No, no.
Z miejsca, gdzie zwalił się mur, wlewało się światło słoneczne. Przedzierające się przez chmury zmierzchu złote promienie padły mi na twarz, boleśnie zaświeciły w oczy.
Kelly wrzasnęła, bo gdzie tylko jej skóra pozostawała niezakryta, od brody w górę, zajęła się płomieniem. Światło trafiło ją jak cios, odrzucając ode mnie. Zacząłem być świadom bólu, nieprzyjemnego palenia na policzku i szyi, w miejscach pokrytych śliną Kelly.
Przez chwilę nie było nic poza światłem, gorącem, bólem i czyimś wyciem. Chwilę później pozbierałem się, rozglądając się po pomieszczeniu. Ogień rozprzestrzeniał się, słyszałem jego jednostajne buzowanie na wyższych piętrach, a przez dziurę w murze dobiegł mnie dźwięk syren. Na betonowej podłodze widniały czarne, tłuste ślady prowadzące do furgonetki. Światło słoneczne sięgało prawie do tylnej szyby. Boczne drzwi były szeroko otwarte, a Kyle z twarzą wciąż zwisającą w strzępach, taszczył coś, co przedstawiało groteskowy widok - swoją siostrę w jej prawdziwej postaci nieskrywanej już za maską ciała. Dziewczyna wampir wydała żałosny odgłos męki, kiedy brat wrzucił ją na tył furgonetki. Zatrzasnął drzwi. Wyraz pogardy wykrzywił mu rozpłatane wargi. Postąpił w moją stronę i zatrzymał się na samej granicy światła, zaciskając szczęki z bezsilności.
- Magu, zapłacisz za to - wysyczał. - Postaram się o to.
Potem odwrócił się do furgonetki i wskoczył do niej. Po chwili ryknął silnik, furgonetka, nabierając prędkości, przebiła się przez drzwi garażowe, rozwalając je w drzazgi. Wypadła na ulicę z wyciem silnika i tyle ją widziałem.
Przez chwilę nie ruszałem się. Byłem ogłupiały, poparzony, obolały, umysł miałem zamglony. Potem dźwignąłem się na nogi i pokuśtykałem do dziury w murze i dalej na ulicę. Odgłos syren był coraz bliższy.
- Cholera - wybełkotałem, oglądając się na rozprzestrzeniający się ogień. - Przecież ja nie mam nic przeciwko budynkom.
Pokręciłem głową, starając się oprzytomnieć. Ciemno. Robi się ciemno. Trzeba do domu. Wampiry wychodzą, jak jest ciemno. Dom. Do domu.
Tak sobie myślałem. Chwiejnie zacząłem iść do samochodu.
Z tyłu, za mną, słońce zapadło za horyzont, uwalniając to, co tylko nocą może sobie urządzić zabawę.
Nie pamiętam, jakim cudem udało mi się wrócić do domu. Widziałem jak przez mgłę wszystkie te samochody naokoło, poruszające się o wiele za szybko. Potem, kiedy już wszedłem do mieszkania i zamknąłem za sobą drzwi, przywitał mnie Pan swoim głośnym mruczeniem.
Narkotyczna ślina wampira przeniknęła mi przez skórę w ciągu sekundy, najwyżej trzech, i wkrótce potem rozeszła się po całym organizmie. Czułem się odrętwiały, dziwnie lekki. Pokój nawet nie wirował, ale kiedy poruszałem oczami, kontury przedmiotów zacierały się i uzyskanie wyraźnego obrazu wymagało skupienia. Czułem pulsowanie w całym ciele. Z każdym uderzeniem serca ogarniała mnie łagodna fala przyjemności. Jakaś część mnie poddawała się temu z lubością bez udziału mojej woli. Był to najlepszy narkotyk, z jakim się kiedykolwiek zetknąłem, uwzględniając środki, które mi podawano w szpitalu.
Dowlokłem się do mojego wąskiego łóżka i rzuciłem się na nie. Pan wskoczył na poduszkę i zaczął się kręcić, czekając aż wstanę i dam mu jeść.
- Odejdź - usłyszałem swój własny bełkot. - Głupi futrzak. Idź sobie.
Położył łapę na mojej szyi, dotykając oparzonego miejsca, w którym promień słońca padł na rozsmarowaną ślinę Kelly Hamilton. Przeszył mnie ból. Jęcząc, zmusiłem się, żeby dojść do kuchni. Wyjąłem z lodówki parę plasterków wędliny i rzuciłem na talerz Pana. Potem poczłapałem do łazienki. Zapaliłem światło.
Bolało.
Przesłoniłem oczy i badałem się w lustrze. Źrenice miałem bardzo rozszerzone, co nawet wyglądało ładnie. Skóra na szyi i policzku była czerwona i błyszcząca, jak wtedy, kiedy zaśnie się na dworze w słoneczne popołudnie. Bolało, ale niegroźnie. Na szyi nie znalazłem żadnych śladów, więc wampirzyca mnie nie ugryzła. To dobrze. Ugryzienie tworzy związek z ofiarą. Gdyby mnie ugryzła, mogłaby wtargnąć mi do głowy, zapanować nad moim umysłem. Rzucenie takiego czaru to złamanie Praw Magii.
Wróciłem do łóżka i opadłem na nie, usiłując uporządkować myśli. Moje piękne, pulsujące ciało nie ułatwiało mi zadania. Przyszedł Pan i zaczął trącać mnie nosem, ale odepchnąłem go jedną ręką i skoncentrowałem się na tym, żeby nie zwracać na niego uwagi.
- Skup się, Harry - mamrotałem do siebie. - Musisz się skupić.
Nauczyłem się w razie potrzeby nie odczuwać bólu. W czasie nauki u Justina było to konieczne. Mój nauczyciel wyznawał zasadę, że oszczędzanie bata psuje przyszłego maga. Człowiek szybko uczy się nie popełniać błędów, jeśli jest odpowiednio zachęcany, by ich unikać.
Odcięcie się od przyjemności jest o wiele trudniejszym ćwiczeniem, ale jakoś mi się udało. Przede wszystkim musiałem oddzielić swoje zmysły od przyjemnych doznań. Chwilę to trwało, ale określiłem granice tych części we mnie, które poddawały się cudownej fali gorąca, i otoczyłem je murem. Następnie wziąłem się za samo pulsujące poczucie szczęścia. Wyczułem swoje tętno i zwolniłem je, choć i tak było już dość wolne. Potem wyciszyłem wrażenia płynące z rak i nóg. Zamknąłem je za murem wraz z pozostałą częścią doznań, by już nie odczuwać przyjemności. Tak samo postąpiłem z oszałamiającą rozkoszą, po której pozostało tylko tępe zamroczenie, nieunikniony skutek reakcji chemicznej.
Zamknąłem oczy, odetchnąłem i spróbowałem się zastanowić.
Lydia uciekła ze schronienia w kościele, spod opieki ojca Forthilla. Dlaczego? Pozbierałem wszystko, co o niej wiedziałem. Jej zapadnięte oczy. Ciarki w zetknięciu z jej aurą. Czy trochę trzęsły się jej ręce? O ile pamiętałem, to tak. Przypomniałem sobie, jak wyglądała, leżąc w furgonetce. Pomyślałem o talizmanie na jej przegubie. O jej tętnie. Czy było zwolnione? Teraz pomyślałbym, że tak, ale wtedy moje serce waliło jak szalone. Skoncentrowałem się na tym momencie, kiedy jej dotknąłem.
Sześćdziesiąt, pomyślałem. Około sześćdziesięciu uderzeń na minutę. Tempo mojego pulsu wynosiło w tej chwili jedną szóstą tego. Mogło wynosić połowę, zanim je zwolniłem, aby uciszyć pieśń narkotyku krążącego w moich żyłach. (Piękną pieśń. Dlaczego, u diabła, musiałem się od niej odciąć? Mogłem przecież pozbyć się tego muru, wsłuchać się w muzykę, leżeć sobie szczęśliwy i spokojny i tylko czuć, tylko być...).
Chwilę zajęło mi podparcie muru. Puls Lydii mieścił się w normie. Ale leżała tam bezwładna i nieruchoma, tak jak ja teraz. Kyle i Kelly zatruli ją tak samo jak mnie, tego byłem pewien. Tylko dlaczego jej serce biło tak szybko w porównaniu z moim?
Wyszła z kościoła i została opętana, prawdopodobnie przez Koszmar Senny. Kierowana przez niego udała się do domu Malone’a i zaproszono ją tam. Tylko dlaczego do domu Malone’a? Co on ma z tym wszystkim wspólnego?
Malone i Lydia. Oboje zostali zaatakowani przez Koszmar Senny. Jaki tu jest związek? Co ich łączy?
I następne pytania. Czego chciały od niej wampiry? Jeśli ścigał ją Kyle i jego siostra, to znaczy, że chciała jej Bianca. Dlaczego? Czy Bianca stoi w jednym szeregu z Koszmarem Sennym? Skoro tak, to chyba nie kazałaby swoim najsilniejszym sługom porywać dziewczyny owładniętej przez jej sprzymierzeńca?
I jak, do cholery, Koszmar Senny przeszedł przez próg? A przede wszystkim, jak ominął ochronę, którą zapewniał Lydii mój talizman nieboszczyka? Żaden upiór nie jest w stanie wyrządzić bezpośredniej krzywdy ani nawet wejść w kontakt z kimś, kogo chroni taki talizman. To nie miało sensu.
(A czemu miałoby mieć? Dlaczego wszystko musi coś znaczyć? Posiedź sobie, Harry, po prostu poleż, poczuj się dobrze, zrelaksuj się, niech twoja krew krąży, niech serce ci bije, zapadnij się w cudowną, ciepłą, wirującą ciemność i przestań się troskać, przestań się przejmować, dryfuj, płyń...).
Mur zaczął się kruszyć.
Walczyłem, a nagły lęk przyspieszył rytm serca. Przeciwstawiałem się działaniu trucizny we krwi, ale walka sprawiała, że stałem się bardziej bezbronny, podatny. Nie wolno mi przegrać, nie mogę. Ode mnie zależy ludzkie życie. Muszę walczyć...
Mur runął, pęd krwi porwał mnie. Dryfowałem.
To było przyjemne.
Dryfowanie przeszło w sen. Łagodny, mroczny sen. Zacząłem śnić.
We śnie znów byłem w magazynie portowym w Burnham. Noc, księżyc w pełni. Miałem na sobie swój płaszcz, czarną koszulę i dżinsy, czarne cichochody, doskonałe do... No tak, do cichego chodzenia, skradania się. Michael stał obok, jego oddech parował w zimowym powietrzu. Był w pełnym rynsztunku, w pelerynie, w krwistoczerwonym płaszczu. Do pasa przytroczył Amoracchiusa, źródło spokojnej, stałej mocy. Murphy i inni z wydziału specjalnego mieli na sobie luźne, ciemne stroje i kamizelki kuloodporne. Każdy z nich trzymał w jednej ręce broń, a w drugiej fiolkę wody święconej albo srebrny krucyfiks.
Mickey Malone spojrzał na księżyc i przełożył pistolet z ręki do ręki. On jeden polegał wyłącznie na samej sile ognia. Facet wiedział, w czym rzecz.
- No dobra - powiedział. - Wchodzimy i co dalej?
- Mamy plan - zaczęła wyjaśniać Murphy. - Harry uważa, że ci, którzy są z mordercą, będą pod wpływem narkotyków i będą spać. Otoczymy ich, skujemy i idziemy dalej.
Murphy skrzywiła się, w jej błękitnych oczach zalśniły srebrne skry.
- Powiedz im, co dalej, Harry.
- Facet, którego ścigamy jest czarownikiem - powiedziałem cicho. - To coś w rodzaju maga, tyle że całą swoją energię poświęca na destrukcję. Nie potrafi robić nic, co by nie szkodziło innym.
- Czyli dla nas jest złoczyńcą - warknął Malone.
- Owszem - potwierdziłem. - Ma moc, ale nie ma klasy. Zamierzam wejść tam i zablokować jego magię. Przypuszczamy, że ma na usługach demona. Po to były te morderstwa. To forma zapłaty dla demona.
- Demon - mruknął Rudolph. - Jezu, wierzysz w te bzdury?
- Jezus wierzył w demony - powiedział spokojnie Michael. - Jeśli ten stwór tam jest, nie zbliżajcie się do niego. Nie strzelajcie. Zostawcie go mnie. Jeśli mnie pokona, oblejcie go wodą święconą i uciekajcie, kiedy zacznie wrzeszczeć.
- Tak jest - przytaknąłem. - Pilnujcie, żeby nikt nie rzucił się na mnie ani na Michaela z nożem. Pozbawię Kravosa mocy, a wy, koledzy, macie go pojmać, kiedy tylko upewnimy się, że demon nas nie zeżre. Ja biorę na siebie wszystkie sprawy magiczne i ewentualne nadprzyrodzone niespodzianki. Są pytania?
Murphy pokręciła głową.
- Idziemy.
Podniosła rękę, dając znak pozostałym członkom zespołu wydziału specjalnego. Wkroczyliśmy do magazynu.
Wszystko poszło zgodnie z planem. Zaraz po wejściu do magazynu natknęliśmy się na jakiś tuzin młodych ludzi. Wszyscy wyglądali na zagubionych i osamotnionych. Leżeli, drzemiąc pośród dymów, od których zakręciło mi się w głowie. Wszędzie walały się pozostałości po poważnej prywatce: puszki po piwie, ubrania, kiepy jointów, zużyte strzykawki i tym podobne. Rój ciemno ubranych gliniarzy spadł na dzieciaki. W niecałe półtorej minuty skuli je kajdankami i zaciągnęli do czekającej w pobliżu suki.
Razem z Michaelem skierowaliśmy się w głąb magazynu, omijając stosy pudeł i skrzyń. Murphy, Rudy i Malone posuwali się w krok za nami. Uchyliłem drzwi znajdujące się na końcu pomieszczenia i zajrzałem do środka.
Zobaczyłem krąg czarnych, dymiących świec. Oświetlona czerwonym blaskiem postać ubrana w pióra i umazana krwią klęczała obok kręgu, w którym przysiadło coś ciemnego i strasznego.
- Bingo - szepnąłem, zwracając się do Michaela. - Ma tu demona.
Rycerz tylko skinął głową i wyciągnął miecz z pochwy.
Z kieszeni płaszcza wyjąłem lalkę. Była to lalka Ken, goła i anatomicznie niepoprawna, ale mogła się nadawać. Pojedynczy włos, który ekipa dochodzeniowa zabezpieczyła na miejscu ostatniej zbrodni, przyklejony był dokładnie skoczem do głowy lalki. Nadałem z grubsza Kenowi wygląd osoby zgłębiającej czarną magię - odwrócony pentagram, trochę piór i krwi (nieszczęsnej myszy upolowanej przez Pana).
- Murphy - syknąłem - jesteś absolutnie pewna co do tego włosa? To włos Kravosa? Jeśli nie, to lalka nic nie zrobi czarownikowi, chyba że wsadzę mu ją w oko.
- Jesteśmy w zasadzie pewni, że tak - odpowiedziała Murphy szeptem.
- W zasadzie pewni. Świetnie.
Tym niemniej ukląkłem i narysowałem krąg wokół siebie, drugi wokół Kena i rzuciłem zaklęcie.
To był włos Kravosa. Zorientował się, co jest grane, na kilka sekund przed tym, nim zaklęcie zdołało zablokować jego magię. Te kilka sekund wystarczyło, by przerwał krąg wokół demona i wściekłym krzykiem podjudził go do ataku.
Demon skoczył na nas jak skłębiony cień z płonącymi czerwonymi ślepiami. Michael stanął w drzwiach z uniesionym Amoracchiusem w nagłym błysku światła i magicznej furii, która wybuchła w ciemności.
W rzeczywistości było tak, że udało mi się wypełnić zaklęcie i odciąć Kravosa od jego mocy. Michael posiekał demona na drobne kawałki. Kravos rzucił się w tę stronę, ale Malone ze stosunkowo dużej odległości wystrzelił w ziemię przy stopach Kravosa tak celnie, że ten upadł, zwijając się i krwawiąc, ale żywy. Murphy wyrwała czarownikowi z rąk nóż i ostatecznie dobro zwyciężyło.
We śnie stało się inaczej.
Poczułem, że materia zaklęcia wokół Kravosa zaczyna się osuwać. Przed chwilą jeszcze tu był, w sieci, którą rozsnuwałem wokół niego, ale w następnej chwili po prostu zniknął, a zaklęcie opadło pod własnym ciężarem.
Michael krzyknął. Zobaczyłem go uniesionego w powietrze, jak bezskutecznie tnie mieczem ciemność. Czarne ręce o koszmarnie długich palcach chwyciły Michaela za głowę, wpiły mu się w twarz, szarpnęły i kark Rycerza pękł z mokrym trzaskiem. Jego ciało zadrgało, po czym zwiotczało. Światło Amoracchiusa zgasło. Demon wydał z siebie przeciągły pisk i ciało opadło na ziemię.
Murphy, krzycząc, cisnęła w demona słoikiem wody święconej. Płyn rozbłysł srebrnym światłem w zetknięciu ze skłębioną ciemnością, którą był demon. Zwrócił się w naszą stronę. Mignęły pazury i Murphy zatoczyła się w tył, kiedy rozdarły jej kevlarową kamizelkę, koszulę i skórę. Miała rozpłatany brzuch i oczy szeroko otwarte ze zgrozy. Chlusnęła krew i coś gorszego, a ona jęknęła, przyciskając obiema rękami wypływające wnętrzności.
Malone zaczął walić seriami. Demon ciemności odwrócił się ku niemu i błyskając czerwonymi kłami czekał, aż człowiek opróżni magazynek. Potem tylko się roześmiał. Chwycił za lufę, rzucił Malone’a o ścianę i zaczął dociskać go stertą drewnianych płyt. Nie przestawał, dopóki człowiek nie zaczął wyć. Żebra trzaskały w miażdżonym ciele. Nacisnął mocniej i poprzez rzężenie Malone’a dało się słyszeć, jak pęka mu kręgosłup. Umierający Malone osunął się na ziemię.
Rudolph z pobladłą, ziemistą twarzą rzucił się do ucieczki, zostawiając mnie samego z demonem.
Serce łomotało mi z przerażenia i drżałem jak liść. Wciąż byłem wewnątrz kręgu. Krąg wciąż mnie chronił. Zbierałem się w sobie, by sięgnąć do swojej mocy i wywołać cios, który unicestwi demona.
Zorientowałem się, że coś stoi mi na przeszkodzie. Mur. To samo zaklęcie, które miałem rzucić na Kravosa.
Demon zbliżył się do mnie. Zamachnął się, tak jakby mojego kręgu w ogóle nie było, i silnym ciosem wyrzucił mnie w górę. Spadłem na ziemię z głuchym odgłosem.
- Nie - bełkotałem, próbując odpełznąć do tyłu, byle dalej od potwora. - To się nie dzieje naprawdę. Tak nie było!
Czerwone ślepia demona rozbłysły. Uniosłem różdżkę, celując w niego.
- Fuego! - zawołałem.
Nie było fali gorąca. Nie było nerwowych trzasków przepływającej energii. Nic.
Demon znów się roześmiał, sięgnął i poczułem, że unosi mnie w górę.
- To tylko sen! - krzyknąłem. Z tą świadomością spróbowałem uchwycić materię snu, zmienić ją, ale zasnąłem bez przygotowania, a teraz byłem zbyt spanikowany, zbyt rozkojarzony, żeby móc się skoncentrować.
- To jest sen. Nie tak się działo!
- To było wtedy - zamruczał demon jedwabistym głosem. - A teraz jest tak.
Rozwarł paszczę i zacisnął szczęki na moim brzuchu, zatopił w nim swoje potworne kły, wyrwał wnętrzności. Potrząsał łbem, rozdzierając mięso na strzępy, krew chlustała ze mnie, a ja napinałem się w beznadziejnej walce, krzycząc.
I wtedy szary kot bez ogona pojawił się znikąd, machnął łapą, pazury zadrapały mi nos. Szramy paliły jak ogień.
Wciąż krzyczałem, ale spostrzegłem, że jestem wciśnięty w kąt swojej sypialni, w swoim własnym mieszkaniu, skulony jak embrion. Myślałem, że wyrzygam wnętrzności. Pan przysiadł nade mną i jakby z rozmysłem zadrapał mnie, teraz z kolei w policzek. Usłyszałem swój krzyk i uchyliłem się.
Coś pełzło mi po skórze. Coś zimnego, mrocznego, co przyprawiało o mdłości. Usiadłem, mrugając, żeby się rozbudzić. Starałem się zwalczyć resztki trucizny wampirów i snu i skupić się na tej mdlącej obecności, ale już tego nie było.
Trząsłem się gwałtownie. Byłem przerażony. Nie przestraszony czy zaniepokojony, ale dziko i bezgranicznie przerażony. Był to ten rodzaj bezrozumnego przerażenia u podstawy mózgu, które nie poddaje się rozsądkowi i dociera wprost do duszy. Czułem się ofiarą straszliwej przemocy, w jakiś sposób wykorzystany, bezradny i słaby.
Powlokłem się do laboratorium, potykając się w ciemności. Miałem niejasną świadomość, że Pan idzie za mną. Na dole było ciemno. Ciemno i zimno. Na chwiejnych nogach przeszedłem przez pomieszczenie, kopiąc na boki różne przedmioty, aż znalazłem się przy moim wmurowanym w podłogę kręgu do przywoływania. Rzuciłem się na ziemię, szlochając, i zacząłem błądzić drżącymi palcami po podłodze, aż wymacałem krąg. Chciałem go zamknąć swoją wolą. Nie poddawał się, stawiał opór, więc naparłem z całej siły, aż poczułem, że zatrzasnął się wokół mnie, otaczając mnie niewidzialnym murem.
Zwinąłem się na boku, tak aby żadna część ciała nie wystawała poza krąg, i załkałem.
Pan przechadzał się wokół kręgu. Z jego gardła wydobywało się głośne, uspokajające mruczenie. Słyszałem, jak wielki szary kot wskakuje na stół, a następnie na jedną z półek. Jego niewyraźny cień zwinął się obok jaśniejącej w mroku czaszki. Pomarańczowe światło poszybowało z jego pyska do oczodołów czaszki. Bob zamigotał w nich jak płomyk świecy i czaszka zwróciła się w moją stronę.
- Harry - przemówił Bob cichym, uroczystym głosem. - Harry, słyszysz mnie?
Spojrzałem w górę, drżąc, rozpaczliwie wdzięczny, że słyszę znajomy głos.
- Harry - mówił Bob łagodnie - widziałem to. Chyba już wiem, co zaatakowało Malone’a i innych. Wydaje mi się, że wiem, jak tego dokonało. Próbowałem ci pomóc, ale nie dałeś się obudzić.
W głowie mi wirowało, byłem zdezorientowany.
- Co? - spytałem niepewnie. - O czym ty mówisz?
- Tak mi przykro, Harry. - Bob przerwał i choć czaszka nie mogła tak naprawdę zmienić wyrazu twarzy, wyglądała na zatroskaną. - Myślę, że wiem, co właśnie próbowało cię pożreć.
- Pożreć mnie - wyszeptałem. - Ja nie... Nie rozumiem.
- To, co ścigasz, jak myślę. Ten Koszmar Senny. Wydaje mi się, że tu był.
- Koszmar senny - powtórzyłem, opuszczając głowę i zamykając oczy. - Bob, ja nie mogę... Nie umiem jasno myśleć. Co się dzieje?
- Cóż, wróciłeś jakieś pięć godzin temu, znarkotyzowany do cna śliną wampira. Bełkotałeś do siebie jak szaleniec. Chyba nie zauważyłeś, że byłem w Panie. To przynajmniej pamiętasz?
- Tak. Mniej więcej.
- Co się stało?
Opowiedziałem mu o swojej przygodzie z Kylem i Kelly Hamiltonami. Wyglądało na to, że dzięki mówieniu przestaje mi się kręcić w głowie, wnętrzności wracają do normy. Puls z wolna uspokajał się, serce tłukło się we mnie już nieco słabiej niż u przerażonego królika.
- Brzmi niesamowicie - stwierdził Bob. - To musi być coś naprawdę ważnego, że zaryzykowali wyjście na światło dzienne. Nawet w tak specjalnie wyposażonej furgonetce.
- Zdaję sobie z tego sprawę, Bob - powiedziałem, ocierając sobie twarz ręką.
- I jak, uspokoiłeś się już trochę?
- Tak... chyba.
- Myślę, że zostałeś mocno rozdarty, w sensie duchowym. Na szczęście zacząłeś krzyczeć. Przybiegłem tak szybko, jak tylko mogłem, ale nie chciałeś się obudzić. To chyba na skutek trucizny.
Usiadłem po turecku, cały czas wewnątrz kręgu.
- Pamiętam, że miałem sen. Boże, jaki straszny sen! - Poczułem, że wnętrzności zamieniają mi się w galaretę, znów zacząłem się trząść. - Próbowałem go zmienić, ale zasnąłem nieprzygotowany. Nie potrafiłem.
- Sen - powiedział Bob. - Tak, to się zgadza.
- Zgadza się? - nie rozumiałem.
- Oczywiście - potwierdził Bob.
Pokręciłem głową, oparłem łokcie na kolanach i ukryłem twarz w dłoniach. Nie chciałem tego robić. Ktoś inny mógłby to zrobić. Ja powinienem wyjechać, opuścić miasto.
- Czy to duch mnie zaatakował?
- Tak.
Znów pokręciłem głową.
- Niemożliwe. Jak przeszedł przez próg?
- Twój próg nie stanowi aż takiej przeszkody, kawalerze.
Zebrałem w sobie już dość odwagi, by móc spojrzeć na Boba groźnie.
- A ochrona? Wszystkie drzwi i okna są chronione. I nie mam żadnych luster, których mógłby użyć.
Gdyby Bob miał ręce, w tej chwili by je zatarł.
- Właśnie - powiedział. - No właśnie.
Żołądek znów mi zadrżał. Przy kolejnej fali dreszczy położyłem dłonie na kolanach. Czułem się tak, jakbym pełzł dokądś, wypłakując sobie oczy, zbierając resztki godności, a potem wczołgał się w jakąś dziurę i wciągnął je za sobą. Przełknąłem ślinę.
- Czyli to... chcesz powiedzieć, że to nigdy nie weszło tu do mnie. Nie musiało przekraczać tych barier.
Bob przytaknął, jego oczy rozbłysły jasno.
- Właśnie. Ty do niego wyszedłeś.
- We śnie?
- Tak, tak, tak - wykrzykiwał Bob. - Teraz to ma sens, nic rozumiesz?
- Niezupełnie.
- Sny - zaczął wyjaśniać Bob. - Kiedy człowiek śni, mogą zdarzyć się różne dziwne rzeczy. A kiedy śni mag, może to być jeszcze bardziej niesamowite. Niekiedy sen jest tak intensywny, że tworzy na jakiś czas swój własny świat. Taki rodzaj bańki w Nigdynigdy. Pamiętasz, co mówiłeś o Agacie Hagglethorn? Że jest na tyle potężnym duchem, by mieć w Nigdynigdy swą własną domenę.
- Tak. To wyglądało jak dawne Chicago.
- Więc zdarza się, że ludzie też tak mogą.
- Ale ja nie jestem duchem, Bob.
- Nie, nie jesteś. Ale masz wszystko, co potrzeba, by stworzyć ducha w sobie, z wyjątkiem odpowiednich okoliczności. Duchy to zamrożone wyobrażenia, Harry, ostatnie wrażenia wywołane przez osobowość. - Bob przerwał w zamyśleniu. - Ludzie to prawie zawsze większy kłopot niż cokolwiek innego, co przechodzi na drugą stronę.
- Nie zauważyłem - powiedziałem. - No dobra. Mówisz, że za każdym razem, kiedy śnię, to tak jakbym wynajmował sobie na godziny domenę w Nigdynigdy.
- Nie za każdym razem. W gruncie rzeczy nawet niezbyt często. Podejrzewam, że tylko naprawdę intensywny sen ma w sobie dość energii. Ale kiedy granica jest tak niestabilna, tak łatwa do przejścia...
- Więcej ludzkich snów tworzy bańki po drugiej stronie. To w ten sposób to musiało dostać się do biednego Mickeya Malone’a. Kiedy spał. Jego żona mówiła, że tej nocy cierpiał na bezsenność. Więc to coś czekało pod jego domem, aż on wreszcie zaśnie, i z nudów zabijało zwierzęta.
- Być może - przyznał Bob. - Pamiętasz swój sen?
Wzdrygnąłem się.
- Tak... pamiętam.
- Koszmar Senny musiał wejść razem z tobą.
- Kiedy duchem przebywałem w Nigdynigdy? - spytałem. - To czemu mnie nie rozdarł na strzępy?
- No nie - rozpromienił się Bob. - Domena twojego ducha, rozumiesz? Nawet jeśli tymczasowa. Oznacza, że masz przewagę, bo jesteś na własnym terytorium. Nie na wiele się ona zdaje, jeśli już cię dopadł, ale zawsze to coś.
- O!
- Pamiętasz coś szczególnego, jakąś postać w twoim śnie, która nie zachowywała się tak, jak uważałeś, że powinna?
- Tak - powiedziałem, szukając drżącymi rękami śladów zębów na brzuchu. - Jasna cholera, tak. Śniła mi się obława sprzed paru miesięcy, kiedy przyskrzyniliśmy Kravosa.
- Tego czarownika - Bob się zadumał. - No dobrze, to może być ważne. I co się stało?
Przełknąłem ślinę, powstrzymując się, żeby nie zwymiotować.
- Wszystko było nie tak. Ten demon, którego on przywołał. Był mocniejszy niż w rzeczywistości.
- Ten demon?
Zamrugałem powiekami.
- Bob, czy to możliwe, żeby po czymś takim jak demon został duch?
- Och. Hm - odparł Bob. - Nie sądzę, o ile tam nie zginął. Musiałby całkowicie sczeznąć. To znaczy nie tylko ciało, jakie przybrał.
- Michael zabił go Amoracchiusem - powiedziałem. Czaszka Boba zadrżała.
- Ajajaj, Amoracchius - powiedział. - W takim razie nie jestem pewien. Nie wiem. Ten miecz może być w stanie zabić demona, nawet przez fizyczną powłokę. Ta cała magia wiary jest okropnie silna.
- Dobra, czyli możemy mieć do czynienia z duchem demona - podsumowałem. - Demona, który zginął od płomienia wiary. Może to dlatego jest taki... taki okrutny.
- Być może - zgodził się Bob radośnie. Pokręciłem głową.
- Ale to nie tłumaczy tego zaklęcia drutu kolczastego, jaki odkryliśmy na duchach i ludziach.
Uchwyciłem się tego problemu, tej gmatwaniny faktów, z cichą desperacją, jak tonący, który nie może marnować tchu na krzyk. To pomogło mi utrzymać umysł w ruchu.
- Może te zaklęcia to robota kogoś innego? - podsunął Bob.
- Bianca - rzuciłem nagle. - Ona i jej pachołki są w to jakoś zamieszani. Pamiętasz, że położyli łapę na Lydii? I czekali na mnie tamtej nocy po aresztowaniu.
- Nie sądziłem, że ona jest tego formatu fachowcem - powiedział Bob.
Wzruszyłem ramionami.
- Może i nie jest aż takim. Ale ostatnio awansowała. Może studiowała. Zawsze umiała więcej niż proste sztuczki wampirów. A jeśli robiła to, przebywając w Nigdynigdy, mogła być dzięki temu silniejsza.
Bob gwizdnął przez zęby.
- Tak, to może pasować. Bianca miesza, torturując zgraję upiorów, a dzięki zakłóceniom może nasłać Koszmar Senny na ciebie. Potem spuszcza go ze smyczy, siada sobie z tyłu i ma niezłą zabawę. A motyw?
- „Pożałujesz” - powiedziałem, przypominając sobie wiadomość, którą dostałem od niej ponad rok temu. - Obwinia mnie o śmierć kogoś z jej służby, niejakiej Rachel. Chce, żebym tego żałował.
- Świetnie - stwierdził Bob. - I mogła być w każdym z rzeczonych miejsc?
- Tak, mogła być.
- Sposób, okazja, motyw.
- Mimo to cholernie wątła logika. Nic, co mógłbym wytłumaczyć przed Radą, żeby uzyskać ich wsparcie. Nie mam żadnego dowodu.
- Więc? - spytał Bob. - Trzeba się ruszyć, iść ją zabić i problem rozwiązany.
Bob, nie możesz chodzić i zabijać ludzi.
- Wiem. Dlatego ty powinieneś to zrobić.
- Nie, nie. Ja też nie mogę chodzić i zabijać ludzi.
- Dlaczego? Już to robiłeś. A teraz masz nowy pistolet i w ogóle.
- Nie mogę arbitralnie zadecydować o odebraniu komuś życia, tylko dlatego, że ten ktoś może coś zrobił.
- Bianca jest wampirem - podkreślił Bob wesoło. - Nie jest żywa w klasycznym sensie. Wezmę Pana i pójdę po kule, a ty...
Westchnąłem.
- Nie, Bob. Ona ma naokoło siebie pełno ludzi. Prawdopodobnie musiałbym zabić też kilku z nich, żeby się dobrać do niej.
- Cholera. To znowu jedna z tych spraw, które są słuszne i niesłuszne, tak?
- Tak. Jedna z tych.
- Ciągle się nie mogę połapać, o co chodzi z tą całą moralnością, Harry.
- Witamy w klubie - mruknąłem.
Wziąłem urywany wdech, po czym pochyliłem się, żeby sięgnąć rękami poza krąg i otworzyć go swoją wolą. O mało co nie skuliłem się, kiedy pole ochronne wokół mnie osłabło. Zmusiłem się, żeby tego nie zrobić. Odzyskałem już siły na tyle, na ile mi było potrzeba. Teraz musiałem się skupić na pracy.
Wstałem i podszedłem do stołu. Oczy już mi przywykły do mroku. Wziąłem najbliżej stojącą świecę, ale nie miałem pod ręką zapałek. Wycelowałem palec w świecę, zmarszczyłem czoło i mruknąłem:
- Flickum bicus.
Przy tym niewielkim zaklęciu, które wypowiadałem tysiące razy, teraz zająknąłem się, kaszlnąłem. Energia drgnęła zaledwie, zamiast popłynąć. Z knota świecy poszedł dym, ale nie zabłysł płomyk.
Zmarszczyłem brwi, przymknąłem oczy, wysiliłem się i powtórzyłem zaklęcie. Tym razem poczułem lekki zawrót głowy i świeca zapaliła się. Zacisnąłem dłoń na krawędzi stołu.
- Bob, widziałeś to? - spytałem.
- No... widziałem - powiedział Bob, takim głosem, jakby marszczył brwi.
- Co się stało?
- Hm. Za pierwszym razem nie włożyłeś w zaklęcie dość magii.
- Tyle samo co zawsze - zaprotestowałem. - Daj spokój, przecież rzucałem to zaklęcie milion razy.
- Tysiąc siedemset pięćdziesiąt sześć razy, które widziałem.
Uraczyłem go wyblakłą wersją swojego zwykłego piorunującego spojrzenia.
- Wiesz, co mam na myśli.
- Nie dość mocy - powiedział Bob. - Mówię, co widzę.
Przez chwilę wpatrywałem się w świecę, potem mruknąłem do siebie:
- Dlaczego musiałem się napracować, żeby ją zapalić?
- Prawdopodobnie dlatego, że Koszmar Senny zabrał ci wielki kęs mocy, Harry.
Powoli odwróciłem się do Boba, mrugając ze zdziwienia.
- On... Co on zrobił?
- Kiedy cię zaatakował we śnie, czy rzucił się na jakieś szczególne miejsce twojego ciała?
Przyłożyłem sobie rękę do podbrzusza i przycisnąłem, a oczy wyszły mi z orbit. Bob skrzywił się.
- Ojejej, czakra. To niedobrze. Trafił cię prosto w czi.
- Bob - jęknąłem.
- Przynajmniej dobrze, że nie zaatakował twojego modżo, prawda? Musisz spojrzeć na to od jaśniejszej strony...
- Bob - powiedziałem głośniej - chcesz powiedzieć, że to... to zeżarło moją magię?
Bob przybrał obronny wyraz twarzy.
- Nie całą. Obudziłem cię tak szybko, jak się dało, Harry. Spokojnie, wyliżesz się. Oczywiście możesz być do niczego przez parę miesięcy. Albo, hm, lat. Cóż, dziesięcioleci, być może, ale to naprawdę w ostateczności...
Przerwałem mu plaśnięciem dłoni.
- On zeżarł część mojej mocy. Czy to znaczy, że Koszmar Senny stał się silniejszy?
- Naturalnie, Harry. Jesteś tym, co jesz.
- Cholera - warknąłem, przyciskając sobie dłoń do czoła. - No dobrze. Naprawdę musimy go znaleźć natychmiast. - Zacząłem przechadzać się w tę i we w tę. - Jeśli posługuje się moją mocą, ja jestem odpowiedzialny za to, co z nią robi.
- Harry, to irracjonalne - zadrwił Bob. Obrzuciłem go spojrzeniem.
- Przez co wcale nie mniej prawdziwe - uciąłem.
- No już dobrze - zgodził się potulnie. - Odjechaliśmy właśnie ze stacji Rozsądek mającej połączenie ze Zdrowiem Psychicznym. Następny przystanek Wariatkowo.
- Grrr - powiedziałem, nie przestając krążyć. - Musimy sobie wyobrazić, gdzie to może teraz z kolei uderzyć. Ma całą noc swobody.
- Sześć godzin i trzynaście minut - poprawił mnie Bob. - To nie powinno być trudne. Kiedy spałeś, przeczytałem te dzienniki, które przyniosłeś od ektomanty. To coś pojawia się w koszmarach sennych, ale musi być między nimi coś wspólnego. Duchy mogą mieć moc w rodzaju tej, jaką ma ten Koszmar Senny tylko wtedy, jeśli działają w ramach parametrów określonych przez ich specyficzny żałośnik.
- Przez ich co?
- Spójrz na to w ten sposób, Harry. Upiór może wpływać tylko na to, co w jakiś sposób jest bezpośrednio związane z jego śmiercią. Agatha Hagglethorn nie mogłaby sterroryzować zastępu skautów. Do tego nie miałaby siły. Ona może coś zrobić niemowlętom, znęcającym się mężom, być może maltretowanym żonom...
- I wścibskim magom - mruknąłem.
- Sam wlazłeś na linię ognia, oczywiście. Ale Agatha nie mogłaby tak po prostu pojawiać się, gdzie się jej żywnie podoba i siać spustoszenie.
- Mówisz, że Koszmar Senny musi mieć w tym swój osobisty interes - podsumowałem.
- Hm. To musi być jakoś związane z jego zgonem, więc, no tak, chyba to właśnie powiedziałem. A dokładnie, powiedział to Mort Lindquist w swoich dziennikach.
- Ja. I Lydia. I Mickey Malone. Jaki, u diabła, jest tu związek? Nigdy w życiu nie widziałem Lydii - tu zmarszczyłem czoło. - A przynajmniej nie wydaje mi się, żebym ją widział.
- To wariatka - przyznał Bob. - Wyłącz ją na chwilę z tych rachunków.
Zrobiłem tak i nagle wszystko ukazało mi się tak wyraźnie jak w blasku słońca.
- Niech to szlag - powiedziałem. Rzuciłem się na swoich niepewnych nogach w stronę zejścia i zacząłem się wspinać na stopnie, żeby dotrzeć do telefonu.
- Co? - zawołał za mną Bob. - Harry, co jest?
- Jeśli to jest duch demona, wiem, czego chce. Zemsty. Ściga ludzi, którzy go pokonali - odkrzyknąłem w dół. - Muszę znaleźć Murphy.
Ratowaniu ludzkiego życia towarzyszy swego rodzaju matematyka. Prowadzi się rachunki, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Zupełnie jak sanitariusz na polu bitwy. Ten ranny nie ma szans na przeżycie. Ten drugi ma, ale tylko jeśli pozwoli się umrzeć trzeciemu.
Dla mnie równanie rozpadło się na bardzo proste elementy. Demon żądny zemsty będzie ścigał tych, którzy go unicestwili. Duch zapamiętał tylko tych, którzy tam byli, na których skupił się w swoich ostatnich chwilach. To znaczy, że Michael i Murphy stanowią pozostałe cele. Michael ma szansę obronić się sam, do diabła, może nawet większą szansę niż ja. Murphy natomiast nie.
Zadzwoniłem do Murphy do domu. Nikt nie odebrał. Zadzwoniłem do biura. Odezwała się przytłumionym ze zmęczenia głosem.
- Tu Murphy.
- Murph, posłuchaj, musisz mi zaufać. Jadę do ciebie, będę za jakieś dwadzieścia minut. Może ci grozić niebezpieczeństwo. Zostań tam, gdzie jesteś, i bądź czujna, dopóki nie przyjadę.
- Harry? - spytała, a w jej głosie wyczułem spojrzenie spode łba. - Mówisz, że się spóźnisz?
- Jak to się spóźnię? Nie, do cholery. Słuchaj, po prostu zrób to, co powiedziałem, dobrze?
- Co to znowu za bzdury, Dresden - warknęła Murphy. - Od dwóch dni nie spałam. Przed chwilą powiedziałeś mi, że będziesz za dziesięć minut.
- Dwadzieścia. Powiedziałem: dwadzieścia minut, Murph. Wyczułem przez telefon jej groźne spojrzenie.
- Nie bądź dupkiem, Harry. Pięć minut temu mówiłeś co innego. Jeśli to ma być żart, to mnie nie bawi.
Zamrugałem ze zdumienia, czując chłód, który rozszedł mi się w środku, w wyrwie zrobionej przez Koszmar Senny. Na linii pojawiły się trzaski i zakłócenia. Z całych sił starałem się opanować, zanim przerwie się połączenie.
- Zaczekaj, Murphy. Mówisz, że rozmawiałaś ze mną pięć minut temu?
- Za dwie sekundy zacznę zabijać tych, co mnie wkurzają, Harry. A wkurzają mnie ci, przez których nie mogę się położyć do łóżka. Obyś nie dołączył do tej listy.
Odłożyła słuchawkę.
- Jasna cholera! - wrzasnąłem. Wykręciłem znowu numer Murphy, ale usłyszałem tylko sygnał „zajęte”.
Pięć minut temu ktoś rozmawiał z Murphy, podszywając się pode mnie. Lista istot, które potrafią przybierać cudzy kształt, jest okropnie długa, ale tu wybór był ograniczony: albo na scenie pojawił jakiś nowy nadnaturalny stwór, albo - przełknąłem ślinę - Koszmar Senny wziął sobie tak duży kęs mnie, że może przekonująco odgrywać moją rolę.
Duchy potrafią przybierać formę fizyczną, jeśli mają dość mocy, by ukształtować materię pochodzącą z Nigdynigdy, i jeśli wystarczająco dobrze znają nadawany kształt. Koszmar Senny pożarł ogromny kawał mojej magii. Miał zatem moc, której potrzebował. Miał też konieczną znajomość kształtu.
A niech to! Udawał, że jest mną.
Odłożyłem słuchawkę i zacząłem się gorączkowo miotać po mieszkaniu, szukając kluczyków od samochodu i improwizując na poczekaniu zestaw do egzorcyzmów z tego, co miałem w kuchni: sól, drewniana łyżka, nóż stołowy, zapałki sztormowe i świece, filiżanka do kawy. Upchnąłem to wszystko w starym pudełku śniadaniowym ze Scooby-Doo, a następnie, po namyśle, z torby w szafce kuchennej zaczerpnąłem garść piasku, którego używałem do wypełniania kuwety Pana. Wsypałem go do plastikowego woreczka. Następnie uzupełniłem ten osobliwy zbiór przedmiotów nadpalonym kijem i różdżką, po czym rzuciłem się do drzwi.
Tu zawahałem się jednak. Wróciłem do telefonu i roztrzęsionymi palcami wykręciłem numer Michaela. U niego również było zajęte. Wydałem okrzyk najczystszej frustracji, rzuciłem słuchawkę i popędziłem do samochodu.
Robiło się późno, ale ruch uliczny nie był jeszcze najgorszy. Dotarłem na miejsce w czasie krótszym niż obiecane Murphy dwadzieścia minut. Stanąłem na jednym z miejsc parkingowych dla gości.
Posterunek dzielnicowy, na którym pracowała Murphy, przykucnął pomiędzy otaczającymi go wyższymi budynkami. Był solidny, kanciasty i trochę sfatygowany. Przypominał surowego, starego sierżanta wśród wysokich, młodych rekrutów. Wbiegłem po schodach, trzymając różdżkę i pudełko śniadaniowe ze Scooby-Doo w prawej ręce.
Siwy, starszawy sierżant za biurkiem zamrugał na mój widok, kiedy dysząc stanąłem w drzwiach.
- Dresden?
- Cześć - wysapałem. - Dokąd poszedłem? Wytrzeszczył oczy.
- Co?
- Czy przechodziłem tędy przed chwilą?
Jego gęste, siwe wąsy drgnęły nerwowo. Spojrzał na swoją kontrolkę wejść.
- No tak. Poszedł pan zobaczyć się z porucznik Murphy minutę temu.
- Świetnie - ucieszyłem się. - Muszę się z nią zobaczyć znowu. Mogę wejść?
Zlustrował mnie dokładnie, a następnie nacisnął guzik i wpuścił mnie.
- Co tu się dzieje, panie Dresden?
- Proszę mi wierzyć, jak tylko to rozpracuję, na pewno powiem.
Pognałem po schodach na trzecie piętro, gdzie znajdowało się biuro wydziału do spraw specjalnych. Wpadłem przez drzwi i puściłem się sprintem wzdłuż rzędów biurek, w stronę gabinetu Murphy. Stallings i Rudolph zerwali się z krzeseł, gapiąc się na mnie w zdumieniu.
- Ki diabeł? - wykrzyknął Rudolph, a oczy zrobiły mu się zupełnie okrągłe.
- Gdzie jest Murphy? - wydarłem się.
- W gabinecie - Stallings zająknął się - z tobą.
Gabinet Murphy znajdował się na końcu, za tandetnym przepierzeniem z tandetnymi drzwiami, na których w końcu umieszczono prawdziwą metalową tabliczkę z nazwiskiem i stanowiskiem.
Odchyliłem się do tyłu i kopnąłem w klamkę. Drzwi pękły, ale musiałem kopnąć jeszcze raz, żeby się otworzyły.
Murphy siedziała przy biurku ubrana tak samo, jak wtedy, kiedy ją ostatnio widziałem. Zdjęła tylko czapkę, a jej krótkie blond włosy były potargane. Ciemne kręgi pod oczami miały kolor sińców. Siedziała nieruchomo, wpatrując się przed siebie błękitnymi oczami zastygłymi w wyrazie przerażenia.
Ja stałem za nią, cały na czarno, w tym samym stroju, który miałem na sobie tej nocy, kiedy powstrzymaliśmy Kravosa i jego demona. Koszmar Senny wyglądał jak ja. Dłońmi obejmował jej twarz, czubkami palców dotykał skroni, z tym że jakimś cudem wciskał je w głąb czaszki, przez skórę i kość, jakby delikatnie masując mózg. Z uśmiechem pochylał się nad nią, sprawiał wrażenie, jakby słuchał muzyki. Nie wiedziałem, że moja twarz może przybrać taki wyraz - spokojny, a zarazem złośliwy i przerażający.
Wpatrywałem się przez chwilę w ten niesamowity widok, przejęty grozą, po czym wykrzyknąłem:
- Precz z łapami!
Rzucił mi spojrzenie ciemnych oczu roziskrzonych zimną, pewną siebie inteligencją. Odsłonił zęby w wyrazie pogardy.
- Zamilknij, magu - wymruczał, a jego słowa były twarde i ostre jak brzytwa. - Albowiem inaczej rozedrę cię, jak to już uczyniłem tej nocy.
Drżący okrzyk przerażenia wezbrał w moim rozdygotanym wnętrzu, ale nie pozwoliłem mu się wydobyć. Słyszałem, że z tyłu zbliżają się Rudy i Stallings. Uniosłem różdżkę, mierząc nią w głowę Koszmaru Sennego.
- Powiedziałem, łapy precz!
Wykrzywiając usta w uśmiechu, odsunął ręce od Murphy. Jego palce wyślizgnęły się przez skórę, tak jakby wyjmował je z wody. Pokazał mi dłonie.
- Jest coś, o czym zapomniałeś, magu.
- Czyżby? - spytałem. - A cóż takiego?
- Pożywiłem się tobą. Posiadłem twą sztukę - wyszeptał, po czym machnął w moim kierunku dłońmi.
- Ventas servitas.
Wicher zerwał się z rykiem gwałtownej furii i cisnął mnie parę metrów w tył. Zderzyłem się z nadbiegającymi Rudolphem i Stallingsem. Wszyscy zwaliliśmy się z nóg.
Leżałem przez chwilę oszołomiony. Słyszałem, jak Koszmar Senny wychodzi. Minął nas, stąpając cicho, i oddalił się. Powoli pozbieraliśmy się, usiedliśmy.
- Co jest, do cholery? - odezwał się Rudolph.
Bolał mnie tył głowy. Musiałem się o coś uderzyć. Przycisnąłem sobie dłoń do czaszki i jęknąłem.
- O nieba - mruknąłem - powinno mnie być stać na coś lepszego niż się tak wystawić.
Stallingsowi krew ciekła z nosa na siwiejące wąsy. Na białej koszuli miał czerwone plamy.
- To... Dobry Boże, Dresden. Co to było?
Dźwignąłem się na nogi. Przez moment wszystko się chwiało. Trząsłem się na całym ciele. Zapragnąłem rzucić się na ziemię i rozpłakać się dziecko. To coś ukradło moją twarz i moją magię i posłużyło się nimi, by krzywdzić ludzi. Chciało mi się wyć, szarpać coś gołymi rękami.
Zamiast tego powlokłem się do gabinetu Murphy.
- To samo, co z Malone’em - powiedziałem do Stallingsa. - To dość skomplikowane.
Murphy wciąż siedziała na krześle, oczy miała szeroko otwarte, wytrzeszczone i przerażone, ręce złożone na kolanach.
- Murph? - zwróciłem się do niej. - Karrin? Słyszysz mnie? Nie poruszyła się, ale odetchnęła w taki sposób, jakby usiłowała coś powiedzieć. Oddychała, dzięki Bogu. Przyklęknąłem obok i ująłem jej dłonie. Były lodowato zimne.
- Murph - szepnąłem. Zamachałem jej dłonią przed oczami, strzeliłem palcami. Nawet nie mrugnęła.
Przystojna twarz Rudolpha zbladła.
- Zadzwonię na dół. Powiem, żeby go nie wypuszczali.
Usłyszałem, jak podchodzi do telefonu i dzwoni do portiera. Nie chciało mi się tłumaczyć mu, że na nic się to nie zda. Koszmar Senny potrafi przenikać przez ściany, jeśli zachodzi taka potrzeba. Dołączył do mnie Stallings, roztrzęsiony i poszarzały. Przyglądał się Murphy przez dłuższą chwilę.
- Co to jest? Co jej się stało? - zapytał.
Spojrzałem jej w oczy. Źrenice były rozszerzone. Zebrałem się w sobie i zajrzałem głębiej. Gdy mag zagląda komuś w oczy, nic się nie ukryje. Może spojrzeć w głąb, dostrzec czyjś prawdziwy charakter, miejsca ciemne i jasne, a ta osoba widzi go w ten sam sposób. Oczy są oknami duszy. Pod całym przerażeniem szukałem prawdziwej Murphy. Wpatrywałem się i czekałem, gotów na spojrzenie w głąb duszy.
Nic się nie wydarzyło.
Murphy po prostu siedziała, gapiąc się przed siebie. Z jej ust wydobył się kolejny wydech, długi i bezgłośny, ale po wysiłku, jaki w niego włożyła, rozpoznałem czym miał być. Murphy krzyczała.
Nie miałem pojęcia, co widzi, jakie przerażające sceny Koszmar Senny roztoczył jej przed oczami. Ani co jej zabrał. Delikatnie pomacałem jej szyję czubkami palców, ale nie wyczułem przejmującego do kości zimna zaklęcia, jakie torturowało Malone’a. Przynajmniej tyle. Skoro jednak nie mogłem zajrzeć jej w głąb duszy, znaczyło to, że przebywa gdzie indziej. Światło zapalone, a nikogo nie ma w domu.
- Ona jest... To coś namieszało jej w głowie. Myślę, że przez to ona widzi różne rzeczy. Rzeczy, których tu nie ma. Nie sądzę, żeby wiedziała, gdzie jest, i nie wydaje się, żeby mogła się ruszyć.
- Chryste, miej nas w opiece - wyszeptał Stallings. - Co możemy zrobić?
- John - powiedziałem cicho - musisz coś wyciągnąć z materiału dowodowego sprawy Kravosa. Potrzebuję tej dużej książki w skórze, którą znaleźliśmy w jego mieszkaniu.
Stallings poderwał się, ale zaraz przystanął i popatrzył na mnie.
- Czego potrzebujesz? Powtórzyłem prośbę. Przymknął oczy.
- Jezu, Dresden, nie wiem. Nie wiem, czy mogę to wziąć. Ostatnio coś tam się okazało nowego.
- Potrzebuję tej książki - powiedziałem. - Działa tu coś w rodzaju demona. Kravos zapisał imię demona w swojej książce z zaklęciami. Jeśli poznam to imię, będę mógł go złapać i zatrzymać. Mogę go zmusić, żeby mi powiedział, jak pomóc Murph.
- Nie rozumiesz. To wcale nie takie proste. Sprawy się skomplikowały i nie mogę ot tak sobie wejść do magazynu, żeby ci przynieść tę cholerną książkę, Dresden. - Przyglądał się Murphy z troską w oczach. - Mogą mnie wylać z roboty.
Postawiłem pudełko śniadaniowe ze Scooby-Doo na podłodze i otworzyłem je.
- Posłuchaj mnie - zacząłem. - Spróbuję pomóc Murphy. Ktoś musi zostać z nią do świtu, a potem zawieźć ją do domu, a jeszcze lepiej do domu Malone’a.
- Dlaczego? Co robisz? - dopytywał się Stallings.
- Sadzę, że ona teraz, przez to coś, przeżywa okropne rzeczy, jak w koszmarze sennym. Jestem pewien, że potrafię to przerwać, ale ona wciąż będzie bezbronna. Zamierzam zatem otoczyć ją ochroną, żeby była bezpieczna do świtu.
Z nastaniem ranka Koszmar Senny zostanie uwięziony w ciele człowieka, którego opętał, albo będzie musiał uciekać do Nigdynigdy.
- Ktoś będzie musiał jej pilnować, na wypadek gdyby się obudziła.
- Rudolph może to zrobić - stwierdził Stallings, wstając. - Pomówię z nim.
Spojrzałem na niego.
- Potrzebuję tej książki, John.
Nachmurzył się, wpatrując się w podłogę przede mną.
- Czy my będziemy mogli złapać to coś, Dresden?
„My” oznaczało policję. Wyczułem to w jego głosie. Pokręciłem głową.
- Jeśli zdobędę dla ciebie tę książkę, potrafisz pomóc pani porucznik?
Przytaknąłem. On przymknął oczy i odetchnął.
- Więc dobrze - wyszeptał i wyszedł. Po chwili usłyszałem, że rozmawia z Rudolphem.
Wróciłem do Murphy. Z pudełka śniadaniowego wyjąłem plastikowy woreczek z piaskiem. Wziąłem kawałek kredy i odsunąłem krzesło z Murphy od biurka na tyle, żeby móc narysować wokół nas krąg, który zamknąłem swoją wolą. Wymagało to więcej wysiłku niż zwykle i na chwilę mnie oszołomiło.
Przełknąwszy ślinę, zacząłem gromadzić energię, skupiać ją tak ostrożnie i precyzyjnie, jak tylko mogłem. Narastała z wolna, podczas gdy Murphy nieprzerwanie wdychała powietrze i wydychała je z szeptanym krzykiem. Przykryłem swoją dłonią jej zimne palce i pomyślałem o wszystkim, przez co przeszliśmy razem, o umacniających się więzach przyjaźni między nami. Czy to w dobrych, czy w złych czasach, Murphy zawsze miała serce na właściwym miejscu. Nie zasłużyła sobie na takie cierpienie.
Zaczęła we mnie wzbierać furia. Nie ulotna, szybko przemijająca złość, ale coś głębszego, mrocznego, trwalszego i o wiele bardziej niebezpiecznego. Gniew. Gniew, że taka krzywda spotkała właśnie kogoś tak bezinteresownego i troszczącego się o innych, jak Murphy. Gniew, że ten potwór wykorzystał moją moc i moją twarz, by oszustwem utorować sobie drogę do Murphy i zadać jej ból.
Z tego gniewu brała się moc. Zaczerpnąłem jej ostrożnie i uformowałem myślą w najdelikatniejsze zaklęcie, jakie tylko byłem w stanie począć w sobie. Łagodnie przelałem moc przechodzącą przez moje ramię w szczyptę ziaren piasku między palcami. Potem powoli uniosłem rękę, utrzymując zaklęcie w chwiejnej równowadze, i posypałem odrobiną piasku oczy Murphy.
- Dormius, dorme - szeptałem. - Murphy, dormius.
Moc przepłynęła przeze mnie, spłynęła mi z ramienia jak woda. Poczułem ją w padających ziarenkach piasku. Wydech Murphy był długi, urywany. Jej wytrzeszczone oczy zaczęły się zamykać. Z jej twarzy znikł wyraz przerażenia, wygładził ją głęboki, spokojny sen. Opadła na swoim krześle.
Gdy zaklęcie zadziałało, odetchnąłem. Pochyliłem głowę, drżąc. Wyciągnąłem rękę i pogłaskałem Murphy po włosach. Potem usadziłem ją w pozycji, która wydawała się wygodniejsza.
- Idź tam, gdzie nie ma snów - szeptałem do niej. - Odpoczywaj, po prostu, Murph. Dopadnę go dla ciebie.
Starłem fragment kręgu i przerwałem go siłą woli. Potem wyszedłem z niego, uzupełniłem go kredą i zamknąłem wolą wokół Murphy. Tym razem musiałem się naprawdę natężyć bardziej niż kiedykolwiek od czasów, gdy byłem zaledwie dzieckiem. Jednak krąg zamknął się wokół niej, zapewniając ochronę. Mgiełka unosiła się nad kredową linią na jakieś pięć centymetrów, jak fala gorąca nad drogą latem. Krąg nie dopuści do niej żadnej istoty z Nigdynigdy, a zaklęty sen, który będzie trwał do świtu, nie pozwoli jej śnić, by Koszmar Senny nie miał do niej dostępu i nie mógł jej dalej krzywdzić.
Zataczając się, wyszedłem z biura i skierowałem się do najbliższego telefonu. Rudolph przyglądał mi się. Stallingsa nie było widać. Wykręciłem numer Michaela. Wciąż był zajęty.
Chciałem dopełznąć do domu i rzucić zaklęcie snu na siebie samego. Chciałem zaszyć się gdzieś, gdzie będzie ciepło i spokojnie i odpocząć trochę. Ale Koszmar Senny wciąż był w pobliżu. Wciąż żądny zemsty ścigał Michaela. Musiałem go dopaść, odnaleźć, powstrzymać. Albo przynajmniej ostrzec Michaela.
Odłożyłem słuchawkę i zacząłem zbierać swoje rzeczy. Ktoś dotknął mojego ramienia. Rudolph. Był blady, niepewny.
- Lepiej, żebyś nie był oszustem, Dresden - powiedział cicho. - Nie wiem do końca, o co tu chodzi. Ale Bóg mi świadkiem, jeśli coś się stanie pani porucznik przez ciebie...
Otępiały przyglądałem się jego twarzy. Potem skinąłem głową.
- Zadzwonię do Stallingsa. Potrzebuję tej książki.
Wyraz twarzy Rudolpha był poważny, groźny. I tak nigdy za mną nie przepadał.
- Mówię poważnie, Dresden. Jeśli pozwolisz, żeby Murphy stała się krzywda, zabiję cię.
- Dzieciaku, jeśli coś stanie się Murphy przeze mnie... - westchnąłem - myślę, że dam ci się zabić.
Nigdy bym nie przypuszczał, że w samym Chicago można znaleźć taką spokojną, jakby podmiejską, dzielnicę. Michaelowi się to udało, niedaleko od Wrigley Field, na zachód. Stare drzewa stoją wzdłuż ulicy po obu stronach, w posągowej chwale. Stare, w większości wiktoriańskie domy odrestaurowano po okresie ekonomicznej niepewności i stuletniego użytkowania, które obróciło je w trzęsące się, łatwo palne pułapki. Dom Michaela wyglądał jak chatka z piernika. Miał zabawny kształt, był elegancko pomalowany na kolor kości słoniowej i burgunda, a otoczony, co prawdopodobnie nieuniknione, białym płotem ze sztachet. Lampa na ganku rzucała krąg białego światła, który ogarniał frontowy trawnik i sięgał prawie do skraju posiadłości.
Zatrzymałem garbusa przy krawężniku przed domem i wszedłem przez wahadłową furtkę. Po pokonaniu kilku schodków zastukałem kołatką umieszczoną na drzwiach. Wyobrażałem sobie, że Michael będzie potrzebował minuty, żeby się zwlec z łóżka i zejść na dół. Zamiast tego usłyszałem łomot, dwa długie kroki i zasłona w oknie przy drzwiach poruszyła się. Po sekundzie drzwi się otworzyły. Stanął w nich Michael, mrugając zaspanymi oczami. Miał na sobie dżinsy i koszulkę z napisem „Jan 3,16” na piersi. W potężnych ramionach tulił jedno ze swoich dzieci, którego jeszcze nie widziałem, mniej więcej roczną dziewczynką o złotych włosach. Spała, przyciskając policzek do piersi tatusia.
- Harry - powiedział Michael, otwierając szeroko oczy. - Ojcze Miłosierny, co ci się stało?
- To była długa noc - odpowiedziałem. - Czy już tu byłem?
Michael wgapiał się we mnie.
- Nie bardzo rozumiem, co masz na myśli, Harry.
- Dobrze. Czyli nie byłem. Michael, musisz natychmiast budzić rodzinę. Mogą być w niebezpieczeństwie.
Znów zamrugał, zdziwiony.
- Harry, jest późno. Cóż takiego...
- Tylko posłuchaj - w zwięzłych słowach nakreśliłem mu to, czego się dowiedziałem o Koszmarze Sennym, i o to, w jaki sposób dostaje się do swoich ofiar.
Michael przyglądał mi się przez chwilę, po czym powiedział:
- Pozwól, że podsumuję. Duch demona, którego zabiłem dwa miesiące temu, grasuje po Chicago, dostaje się do ludzkich snów i pożera ich umysły od środka.
- No tak - potwierdziłem.
- A teraz zabrał część ciebie, przybiera postać, która wygląda jak ty i uważasz, że przyjdzie tutaj.
- Tak - powiedziałem. - Właśnie tak. Przez chwilę Michael wydymał wargi.
- To skąd mam wiedzieć, że ty nie jesteś tym Koszmarem Sennym, który chce, żeby go zaprosić do środka?
Otworzyłem usta. Znowu zamknąłem. Powiedziałem:
- W każdym razie lepiej zostanę tutaj. Charity pewno wydrapałaby mi oczy za to, że przychodzę o tej porze. Michael pokiwał głową. - Wejdź, Harry. Położę tylko małą do łóżka. Wszedłem do małego halu z błyszczącą podłogą z desek. Michael skinął głową w stronę swojego salonu po prawej.
- Usiądź. Za sekundę wracam.
- Michael - naciskałem. - Powinieneś obudzić rodzinę.
- Mówiłeś, że to jest teraz w materialnym ciele, prawda?
- Parę minut temu było.
- Czyli nie jest w Nigdynigdy. Jest tu, w Chicago. Stąd nie może wchodzić ludziom w sny.
- Nie sadzę, ale...
- I ściga ludzi, którzy byli przy nim w chwili śmierci. Ściga mnie.
Przygryzłem wargi, a po chwili powiedziałem:
- Teraz ma w sobie też część mnie. Michael zmarszczył brwi.
- Gdybym to ja chciał cię dopaść, Michael, nie zaczynałbym od ciebie - oznajmiłem.
Spojrzał na dziecko, które trzymał w ramionach. Rysy mu stwardniały. Odezwał się bardzo łagodnym głosem:
- Harry. Usiądź. Będę za moment.
- Ale to może...
- Zadbam o to - powiedział tym samym, łagodnym, miękkim głosem. Przeraził mnie. Usiadłem, a on, poruszając się delikatnie, zniknął z dzieckiem u szczytu schodów.
Przysiadłem na chwilę w wielkim, wygodnym fotelu bujanym. Po lewej stronie, na stoliku z lampą, stała na wpół opróżniona butelka i leżał ręcznik. Najwidoczniej Michael kołysał dziewczynkę do snu.
Obok butelki zobaczyłem kartkę. Pochyliłem się, żeby ją wziąć do ręki, i przeczytałem:
Michael, nie chciałam budzić ciebie i małej. Maleństwo domaga się pizzy i lodów. Wracam za pięć minut, pewnie zanim się obudzisz i to przeczytasz. Kocham cię. Charity.
Wstałem i ruszyłem w stronę schodów. Na górze pojawił się pobladły Michael.
- Charity - powiedział. - Nie ma jej. Wyciągnąłem ku niemu kartkę.
- Poszła do sklepu po pizzę i lody. Zachcianka ciężarnej, jak rozumiem.
Michael czym prędzej znalazł się na dole i przemknął koło mnie. Ze schowka w holu wyciągnął niebieską dżinsową kurtkę i Amoracchiusa w czarnej pochwie.
- Na co czekasz, Harry? Idziemy jej szukać.
- A co z dziećmi...
Michael przewrócił oczami, zrobił krok w kierunku drzwi i nie spuszczając ze mnie wzroku, otworzył je szarpnięciem. Za drzwiami stał ojciec Forthill. Przerzedzone włosy potargał mu wiatr, a jasnobłękitne oczy za okularami w drucianych oprawkach wyrażały zdziwienie.
- Och, Michael. Nie wpadałbym tak późno, ale mój samochód utknął na sąsiedniej ulicy. Wracałem do domu po odwiezieniu pani Hamish. Pomyślałem, że może mógłbym pożyczyć... - Przerwał, spoglądając to na mnie, to na Michaela. - Znów potrzebujesz opieki do dzieci, prawda?
Michael narzucił na siebie kurtkę i przełożył pas miecza przez ramię.
- Już śpią. Mógłby ojciec?
Ojciec Forthill wszedł.
- Ależ zawsze.
Zrobił nad każdym z nas znak krzyża, mrucząc:
- Niech was Bóg prowadzi.
Wybiegliśmy z domu Michaela i popędziliśmy do jego ciężarówki.
- Widzisz, Harry? Naburmuszyłem się.
- Dogodna korzyść uboczna.
Wielka biała ciężarówka Michaela z rykiem gnała po uliczkach w kierunku sklepu spożywczego na rogu Byron Street, wzdłuż słynnego cmentarza Graceland. Z niskich, skłębionych chmur zaczął padać na miasto jednostajny, gęsty deszcz. Światło latarń otoczonych złotymi aureolami odbijało się widmowym blaskiem w mokrych jezdniach.
- O tej porze tylko Walsham jest otwarty - powiedział Michael. - Ona tam będzie.
Jakby na potwierdzenie tych słów przetoczył się grzmot. Zabębniłem palcami o swój nadpalony kij. Upewniłem się też, że różdżka zwisa swobodnie na pętli otaczającej nadgarstek.
- O, jest jej furgonetka - zauważył i zaparkował ciężarówkę przed sklepem, obok białego suburbana do przewozu osób.
Nie tracił czasu, żeby wyjąć kluczyki, za to chwycił Amoracchiusa i zmierzając wielkimi krokami do wejścia, wysunął nieco z pochwy ogromne ostrze. Oczy miał zmrużone, szczęki zaciśnięte. Po kilku krokach deszcz przylepił mu włosy do głowy, a jego przemoknięta kurtka dżinsowa zrobiła się ciemnoniebieska. Podążałem za nim, niezadowolony, że deszcz zaszkodzi mojemu skórzanemu płaszczowi. Pomyślałem, że na taką pogodę lepszy byłby mój stary płócienny prochowiec.
Michael pchnął przed sobą drzwi, które otworzyły się szeroko z pobrzękiwaniem dzwoneczków. Wkroczywszy do sklepu, omiótł spojrzeniem półki i kasy.
- Charity! Gdzie jesteś? - ryknął.
Dwoje nastoletnich kasjerów zamrugało powiekami, a starsza kobieta przeglądająca witaminy wytrzeszczyła na niego oczy zza okularów. Westchnąłem i skinąłem głową najbliższej kasjerce, za chudej, za bardzo blond dziewczynie, która sprawiała wrażenie, jakby nie mogła się doczekać przerwy na papierosa.
- Hm. Cześć - powiedziałem. - Widziałaś mnie, jak tu wchodziłem minutę temu?
- Albo kobietę w ciąży - wtrącił Michael. - Mniej więcej tego wzrostu - i wyciągnął przed siebie płasko dłoń, mniej więcej na poziomie swojego ucha.
Kasjerka wymieniła spojrzenia z kasjerem.
- Czy widziałam pana? Przytaknąłem.
- Innego faceta, podobnego do mnie. Wysoki, chudy, cały na czarno, w płaszczu takim jak mój, ale pod spodem też na czarno.
Dziewczyna oblizała wargi, taksując mnie wzrokiem.
- Może i widziałam - powiedziała. - A co z tego będę miała? Michael postąpił o krok do przodu, warknięcie zabulgotało mu w gardle.
- Ejże, Michael - krzyknąłem. - Spokojnie, człowieku.
- Nie ma czasu na spokojnie - burknął Michael. - Ty badasz. Ja szukam.
Z tymi słowami odwrócił się i pomaszerował w głąb sklepu, jakby przypadkiem trzymając miecz w lewej ręce, a prawą dłoń na jego rękojeści.
- Charity!
Mruknąłem pod nosem coś niepochlebnego i wróciłem do kasjerki. Wygrzebałem z kieszeni swój portfel i udało mi się wydobyć z niego smętną trójkę pomiętych piątek. Trzymając je, powiedziałem:
- No dobra. Mój zły bliźniak albo kobieta w ciąży. Widziałaś któreś z nich?
Dziewczyna spojrzała na banknoty, potem na mnie i przewróciła oczami. Przechyliła się nad kontuarem i wyskubała mi pieniądze z rąk.
- No - oznajmiła. - Przeszła wzdłuż regału numer pięć parę minut temu. W kierunku działu mrożonek.
- No? I co potem? - przynaglałem. Uśmiechnęła się.
- Co? Ten pana brat czy kto tam gania za pana kobietą? Zobaczę to jutro u Larry’ego Fowlera?
Zmrużyłem oczy.
- To bardziej skomplikowane - powiedziałem. - Co jeszcze widziałaś?
Wzruszyła ramionami.
- Zapłaciła i poszła do furgonetki. Nie mogła zapalić. Widziałam jak pan, czy facet, co wyglądał jak pan, podszedł do niej i coś do niej mówił. Wyglądała, jakby była na niego nieźle wkurzona, ale z nim odeszła. Nie zastanawiałam się nad tym.
Żołądek mi podskoczył.
- Odeszła? W którą stronę? Kasjerka znów wzruszyła ramionami.
- Słuchaj pan, wyglądało, jakby miał ją podwieźć. Nie walczyła ani nic.
- W którą stronę?! - zagrzmiałem.
Kasjerka zamrugała, a jej znudzona poza na chwilę przestała być tak niewzruszona. Wskazała ulicę w kierunku Graceland.
- Michael! - krzyknąłem. - Chodź!
Nie czekając na niego, wypadłem na zewnątrz, w deszcz i ciemność. Na chwilę zatrzymałem się przy furgonetce Charity i puknąłem w maskę. Uniosła się, nie stawiając oporu. Ukazała się plątanina wyrwanych przewodów, połamanych kawałków metalu. Skrzywiłem się i osłaniając oczy przed deszczem, usiłowałem wypatrzyć coś na ulicy prowadzącej do cmentarza.
W oddali majaczyły dwie postacie. Jedna nieforemna, z długimi włosami. Druga, szczupła, przewyższała ją wzrostem i trzymając ją mocno za włosy, prowadziła w kierunku cmentarza.
Znikli w cieniu pod murem otaczającym Graceland. Przełknąłem ślinę i rozejrzałem się.
- Michael! - krzyknąłem znowu. Wpatrywałem się w okna sklepu, ale nigdzie go nie widziałem.
- Niech to szlag! - powiedziałem, kopiąc w przedni zderzak furgonetki. Nie czułem się na siłach sam ścigać potwora. Był naładowany mocą, którą mi ukradł. Na jego korzyść działał czynnik strachu. Miał też żonę mojego przyjaciela i ich nienarodzone dziecko jako zakładników.
Do cholery, ja miałem tylko ból głowy, klepsydrę, w której było coraz mniej piasku, i sprawę do załatwienia.
Największy cmentarz w Chicago w ciemną deszczową noc, gdy granica pomiędzy tym a tamtym światem przecieka jak sito. Musi się tam pałętać pełno zjaw i innych paskudztw, a ja będę sam.
- No - mruknąłem. - To by się zgadzało. I puściłem się pędem ku ciemności, w której na moich oczach znikł Koszmar Senny z Charity.
Robiłem już w życiu sprytniejsze rzeczy. Raz, na przykład, wyskoczyłem z jadącego samochodu, by samotnie stawić czoło ciężarówce pełnej likantropów. To z pewnością było sprytniejsze. Wówczas przynajmniej wiedziałem, że w razie konieczności mogę ich pozabijać. Dzięki temu byłem wtedy o krok do przodu w porównaniu z obecną sytuacją. Już raz zabiłem Koszmar Senny, a przynajmniej pomogłem go zabić. Coś tu nie było w porządku. Powinno istnieć jakieś prawo przeciwko konieczności zabijania czegoś więcej niż raz.
Deszcz padał całymi płachtami, a nie kroplami, zalewając mi oczy. Musiałem bez przerwy ocierać brwi, odgarniać wodę, która i tak za chwilę przesłaniała mi wzrok. Zaczynałem się poważnie zastanawiać nad tym, jak to jest utonąć na chodniku.
Przeszedłem na drugą stronę ulicy, ku południowemu murowi cmentarza. Wysoki na ponad dwa metry mur z czerwonej cegły co jakieś trzydzieści metrów wznosił się o stopień, wraz z łagodną pochyłością ulicy biegnącej w kierunku zachodnim. W pewnym miejscu w murze ziała mroczna wyrwa. Zwolniłem kroku, zbliżając się do niej. Ceglany mur rozdarty był jak papier, gruz zalegał wokół dziury półmetrową warstwą. Spróbowałem zajrzeć przez otwór, ale dostrzegłem tylko deszcz, zieloną trawę i cienie drzew kładące się na porządnie utrzymanych kwaterach.
Zatrzymałem się pod murem. Jednostajna, niestrudzona energia natarła na mnie, jak wtedy, gdy znużenie miesza się z kofeiną o wpół do czwartej rano. Przetoczyła się po mojej skórze, a ja słyszałem, dosłownie słyszałem szepczące głosy, dziesiątki, setki szeptów, jakieś upiorne namawianie się. Przyłożyłem dłoń do muru i wyczułem nacisk. Cmentarze są zawsze ogrodzone. Zawsze i nieważne, czy jest to mur kamienny, ceglany, czy płot z siatki. To jedno z tych niepisanych praw, z których istnienia ludzie nie zdają sobie sprawy, a przestrzegają ich odruchowo. Wszelkie ogrodzenie jest barierą w sensie głębszym niż czysto fizyczny. Wiele rzeczy jest czymś więcej, niż się wydaje na pierwszy rzut oka.
Mur broni dostępu do środka. Mur wokół cmentarza nie wypuszcza na zewnątrz.
Obejrzałem się z nadzieją, że Michael podąża za mną, ale nie było go albo nie mogłem go dostrzec poprzez deszcz. Wciąż czułem się osłabiony, roztrzęsiony. Szepty gromadziły się, gęstniały wokół słabego punktu muru, tam gdzie Koszmar Senny przedarł się do środka. Nawet jeśli tylko jedna śmierć na tysiąc pozostawia po sobie upiora (a z pewnością zdarza się to częściej), mogły tu wałęsać się dziesiątki niespokojnych duchów. Niektóre z nich na tyle silne, by ich obecności doświadczyły nawet osoby niepraktykujące Sztuki.
Tej nocy jednak nie były to dziesiątki. Dziesiątki to jeszcze nic. Zamknąłem oczy i wyczułem poruszoną przez duchy moc. Powietrze falowało i drgało od obecności setek istot, które z łatwością przedostały się tutaj dzięki zaburzeniom w Nigdynigdy. Kolana miałem miękkie, wnętrzności mi drżały, co było efektem zarówno ran zadanych mi przez Koszmar Senny, jak i zwykłego, pierwotnego lęku, który wywołuje ciemność, deszcz i miejsce należące do umarłych.
Mieszkańcy Graceland wyczuli mój strach. Skupili się ciasno wokół wyrwy w murze, wyraźnie słyszałem ich jęki.
- Powinienem tu poczekać - mruknąłem do siebie, drżąc na deszczu. - Powinienem poczekać na Michaela. Tak będzie rozsądnie.
Gdzieś w mroku cmentarza rozległ się kobiecy krzyk. Charity.
Co ja bym dał, żeby mieć w tej chwili z powrotem swój talizman nieboszczyka! Sukinsyn.
Ująłem kij tak mocno, że zbielały mi kostki dłoni, wyciągnąłem różdżkę. Przelazłem przez dziurę w murze i ruszyłem w ciemność.
Poczułem je natychmiast, jak tylko dotknąłem stopą cmentarnej ziemi. Duchy. Cienie. Upiory. Jakkolwiek je nazwać, były martwe jak cholera i nie miały zamiaru dłużej się z tym godzić. Każdy z osobna był słaby i normalnie poczułbym tylko przejściowy dreszcz, jednak tej nocy wszystko wyglądało inaczej.
Przejął mnie nagły chłód, jak pierwszy podmuch zimy. Zrobiłem krok do przodu. Poczułem opór, ale nie taki, jakby ktoś chciał mnie powstrzymać. Przypominało to raczej znaną mi z filmów sytuację, w jakiej znajdują się turyści usiłujący przedrzeć się przez tłum żebraków w jakimś pełnym kurzu mieście Bliskiego Wschodu. To właśnie odczuwałem, tyle że w przejmujący chłodem, widmowy sposób - tłum napierał na mnie, czegoś ode mnie chciał, a ja nie byłem nawet pewien, czy to mam, ani czy gdybym im to dał, wynikłoby z tego coś dobrego.
Zebrawszy w sobie wolę, zdjąłem z szyi amulet mojej matki. Uniosłem go w górę, w gęstą, lepką ciemność, i nasyciłem go mocą.
Zapłonęło magiczne, błękitne światło promieniujące słabo, nie tak jasno jak zazwyczaj. Srebrny pentagram wpisany w okrąg jest symbolem mojej wiary, jeśli już koniecznie użyć tego słowa, w magię pojmowaną jako panowanie nad mocą, uporządkowanie jej i użycie w konstruktywnym celu. Przez chwilę zastanawiałem się, czy przytłumienie światła wynika z odniesionych przeze mnie ran, czy też raczej mówi coś na temat mojej wiary. Próbowałem przypomnieć sobie, jak często w ciągu ostatnich kilku lat musiałem zesłać na coś ogień, unicestwić coś. Albo zrujnować budynek. Inaczej mówiąc, szerzyć zniszczenie.
Palce mi zdrętwiały, zadrżałem. Może trzeba zacząć być ostrożniejszym.
Duchy cofnęły się przed światłem, z wyjątkiem kilku, które wciąż tłoczyły się wokół mnie, szepcząc mi do ucha. Nie zwracałem na nie uwagi, ale też nie przestawałem słuchać. Tak objawia się szaleństwo. Ruszyłem do przodu, bardziej wysiłkiem woli niż ciała, i rozpocząłem poszukiwanie.
- Charity! - zawołałem. - Charity, gdzie jesteś?
Gdzieś z prawej dobiegł mnie krótki dźwięk, wołania, które szybko się urwało. Zwróciłem się w tę stronę i zacząłem posuwać się ostrożnymi susami, trzymając w górze jaśniejący amulet jak latarnię Diogenesa. Znów przetoczył się grzmot. Deszcz przesiąkł przez trawę, rozmokła ziemia uginała się pod moimi stopami. Przez głowę przemknął mi niepokojący obraz umarłych wygrzebujących się z rozmiękłej ziemi. Przeszedł mnie dreszcz grozy, a z tuzin duchów otoczył mnie ciaśniej, jakby chciały się pożywić moim lękiem. Odepchnąłem od siebie zarówno strach, jak i niewidzialne, chwytliwe palce i posuwałem się dalej.
Dotarłem do Charity. Leżała na katafalku w marmurowej budowli przypominającej grecką świątynię pozbawioną dachu. Leżała na plecach, obiema rękami osłaniając swój napęczniały brzuch. Zęby miała wyszczerzone w wyrazie pogardy.
Koszmar Senny stał nad nią, moje ciemne włosy przylgnęły mu na deszczu do głowy, w moich ciemnych oczach odbijał się blask pentagramu. Jedna ręka zawisła w powietrzu nad brzuchem Charity, druga nad jej gardłem. Przekrzywił na bok głowę, patrząc, jak się zbliżam. Na granicy magicznego światła poruszały się cienie, duchy wirowały wokół jak ćmy.
- Mag - odezwał się Koszmar Senny.
- Demon - odparłem. Nie stać mnie było na nic bardziej błyskotliwego.
Pokazał w uśmiechu zęby.
- Czyż nim jestem? - powiedział. - Ciekawe.
Nie byłem pewien.
Uniósł dłoń znad gardła Charity i celując we mnie palcem, mruknął:
- Żegnaj, magu. Fuego.
Poczułem falę mocy, zanim jeszcze ogień śmignął ku mnie poprzez deszcz. Lewą ręką wyciągnąłem przed siebie poziomo kij i bez zastanowienia odparłem moc tarczą.
- Riflettum!
Ogień i deszcz spotkały się z wściekłym sykiem w obłoku pary tuż przed moim wyciągniętym kijem. Sądzę, że deszcz mi pomógł. Ja nigdy nie byłbym tak głupi, żeby próbować zaklęcia ognia w takiej ulewie. Zbyt łatwo je wtedy pokonać.
Gdy tylko Koszmar Senny odwrócił uwagę, Charity poruszyła się. Podkurczyła nogi i z okrzykiem furii kopnęła demona w pierś.
Charity nie była kobietą słabą. Demon jęknął i poleciał w tył. Jednocześnie siła odrzutu zepchnęła Charity z katafalku. Spadła po drugiej stronie, krzycząc i kuląc się, by chronić nienarodzone dziecko.
Skoczyłem do przodu.
- Charity! - krzyknąłem. - Uciekaj!
Odwróciła się w moją stronę i zobaczyłem, jak bardzo jest wściekła. Przez chwilę szczerzyła na mnie zęby, ale zaraz zmieniła się na twarzy, wyglądała na zdezorientowaną.
- Dresden?
- Nie ma czasu! - krzyknąłem.
Po drugiej stronie katafalku Koszmar Senny stanął na nogi, jego oczy już nie były ciemne, płonęły krwawo z wściekłości. Ledwie zdążyłem to zarejestrować, rzucając się do przodu.
- Uciekaj, Charity!
Zdawałem sobie sprawę, że walka wręcz z czymś, co parę minut temu rozwaliło ceglany mur, równa jest samobójstwu. Ogarnęło mnie jednak złe przeczucie, że co do magii, zostałem zdeklasowany. Gdyby użył kolejnego zaklęcia, nie sądzę, bym umiał je odeprzeć. Trzymając mocno kij, osadziłem go u podstawy katafalku i wyskoczywszy w górę, wyrzuciłem stopy ku twarzy demona.
Szybkość i zaskoczenie działały na moją korzyść. Cios był mocny, przeciwnik zatoczył się do tyłu. Kij wyślizgnął mi się z rąk, boleśnie uderzyłem się w biodro o krawędź katafalku i otarłem sobie żebra, spadając na marmurową posadzkę. Nic nie zostało z mojej koncentracji, błękitne magiczne światło zgasło, otoczyła mnie ciemność.
Upadłem z jękiem na ziemię i zacząłem pełznąć do tyłu. Gdyby Koszmar Senny mnie chwycił, byłoby po mnie. Dotarłem już do krawędzi katafalku, kiedy coś złapało mnie za nogę poniżej kolana chwytem mocnym jak stalowa obręcz. Usiłowałem się cofnąć, ale nie miałem się czego uchwycić poza śliskim od deszczu marmurem.
Koszmar Senny wstał. W świetle błyskawicy ukazały się jego ciemne oczy, jego twarz jak moja. Uśmiechał się.
- To już koniec, magu - powiedział. - Nareszcie się ciebie pozbyłem.
Próbowałem uciekać, ale on po prostu podniósł mnie za nogę i zatoczył mną koło w powietrzu. Lecąc, spostrzegłem zbliżającą się do mnie jedną z kolumn.
Potem był błysk światła i ostry ból pośrodku czoła. Zetknięcie się z ziemią, które nastąpiło zaraz potem, okazało się stosunkowo przyjemnym doznaniem.
Nieświadomość może być dobrodziejstwem. Jednak zimny deszcz nie pozwalał mi się w niej pogrążyć na tyle, bym nie czuł, jak z sekundy na sekundę cierpienie coraz bardziej wypełnia mi czaszkę. Spróbowałem poruszyć kończynami, ale nie mogłem, i przez chwilę myślałem, że mam przetrącony kark. Potem kątem oka dostrzegłem drgnienie swoich palców i pomyślałem z przygnębieniem, że to jeszcze nie koniec walki.
Ogromnym wysiłkiem oparłem ręce na ziemi. Kolejnym ogromnym wysiłkiem dźwignąłem się w górę. W głowie mi się kręciło, żołądek się kołysał. Oparłem się o kolumnę, łapiąc oddech w deszczu, i spróbowałem pozbierać siły.
Nie zajęło mi to wiele czasu, bo i nie było zbyt wiele do zbierania. Otworzyłem oczy, powoli skupiłem wzrok. W ustach czułem ostry smak. Dotknąłem dłonią ust i policzka. Na palcach zostało mi coś ciepłego i ciemnego. Krew.
Spróbowałem się podnieść i nie mogłem. Po prostu nie mogłem. Wszystko wokół za bardzo się kręciło. Woda spływała po mnie, chłodząc moje ciało. Ściekała strumykiem łączącym się z innymi strumykami, gromadziła się u podnóża wzgórka, na którym stała grecka świątynia-mauzoleum.
- Tyle wody - zamruczał koło mnie kobiecy głos. - Tyle spraw odpływa. Ciekawe, czy nie na próżno.
Udało mi się obrócić głowę tak, by zobaczyć matkę chrzestną. Stała koło mnie w swej zielonej sukni. Jej skóra najwyraźniej wydobrzała po tym, jak obsypałem ją proszkiem na upiory w domenie Agathy Hagglethorn. Lea przyglądała mi się badawczo złotymi, kocimi oczami, w których był znajomy żar. Otaczała ją burza włosów, na które deszcz zdawał się nie mieć wpływu. Najwyraźniej nic sobie nie robiła z tego, że przemokła jej suknia. Materia przylegała do kształtów jej ciała, uwydatniając doskonałość piersi z sutkami widocznymi przez jedwabną tkaninę. Lea przyklękła przy mnie.
- Co tu robisz? - wymamrotałem.
Z uśmiechem powiodła palcem po moim czole, a potem wsunęła sobie palec między wargi i zaczęła ssać. Przymknęła oczy, wydając z siebie przeciągłe, urywane westchnienie.
- Taki słodki chłopiec. Zawsze byłeś takim słodkim chłopcem. Spróbowałem dźwignąć się na nogi i nie potrafiłem. Coś mi się chyba przerwało w głowie. Patrzyła na mnie z niezmiennym, łagodnym uśmiechem.
- Twa siła słabnie, mój słodki. Tu, w miejscu należącym do umarłych, może cię całkiem zawieść.
- To nie jest Nigdynigdy, matko chrzestna - wycharczałem. - Nie masz tu żadnej władzy.
Wydęła wargi, co u istoty ludzkiej byłoby uwodzicielskim dzióbkiem. Jej usta poplamione moją krwią stały się ciemniejsze.
- Mój słodki! Wiesz, że to nieprawda. Po prostu mam tylko tyle, ile mi tu dano. Ile uczciwie wytargowałam.
Wyszczerzyłem się do niej.
- Zatem chcesz mnie zabić.
Odrzuciła do tyłu głowę, wybuchając głębokim śmiechem.
- Zabić cię? Nigdy nie było moją intencją zabijać cię, mój słodki, wyjąwszy chwile frustracji. Nasza umowa dotyczy twojego życia, nie twojej śmierci.
Jeden z jej psów wyłonił się z mroku i przysiadłszy koło niej, wlepił we mnie ciemne ślepia. Przyjaźnie położyła mu dłoń na szerokim łbie, a on zadrżał z rozkoszy. Na widok psa poczułem, że robi mi się zimno.
- Nie chcesz, żebym był martwy. Chcesz, żebym był... Nie potrafiłem dokończyć zdania.
- Bezwolny - Lea uśmiechnęła się, drapiąc psa za uchem. - Ale nie w ten sposób - usta wykrzywił jej grymas potępienia. - Nie tak jak teraz. Teraz jesteś żałosny. Doprawdy, Harry, żeby pozwolić się pożreć. Nie tego uczyliśmy cię, ja i Justin.
Gdzieś w pobliżu rozległ się krzyk Charity. Zagrzmiało.
Jęknąłem, zmuszając się, żeby wstać. Lea przyglądała mi się złotymi, po kociemu zmrużonymi oczami, zainteresowana, ale obojętna. Udało mi się stanąć na nogi. Opierałem się plecami o kolumnę całym ciężarem ciała. Poprzez deszcz majaczył mi obraz Charity na kolanach. Koszmar Senny stał nad nią jedną ręką ciągnąc ją za włosy. Drugą sięgał ku jej głowie. Próbowała z nim walczyć. Nadaremnie. Jego palce zatonęły w jej czaszce i Charity nagle zaprzestała walki.
Z jękiem zdobyłem się na wysiłek, by podejść bliżej, by coś zrobić. Wszystko zawirowało i jeszcze raz ciężko upadłem na ziemię.
- Słodki chłopiec - westchnęła Lea. - Biedne dziecko. Znów przyklękła koło mnie. Gładziła mnie po włosach, co było przyjemne pomimo bólu i mdłości. Myślę, że uwodzicielski potencjał przeważał nad bólem i mdłościami.
- Chciałbyś, żebym ci pomogła? Udało mi się spojrzeć w jej śliczną twarz.
- Żebyś mi pomogła? Jak? - spytałem, jąkając się. Jej oczy rozbłysły.
- Mogę dać ci to, czego ci potrzeba, by uratować Damę Białego Rycerza.
Gapiłem się na nią. Byłem potwornie obolały, przerażony i zmarznięty na tym głupim deszczu. Usłyszałem skowyt Charity. Próbowałem. Cholera. Zrobiłem co mogłem, żeby pomóc kobiecie, która mnie nawet nie lubiła. To nie moja wina, jeśli zginie, prawda? Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy.
Czyżby?
Przełknąłem mdlący smak goryczy i żalu i spytałem:
- Czego chcesz, matko chrzestna?
Zadrżała i odetchnęła.
- Tego, czego chciałam zawsze, słodki chłopcze. Ta transakcja nie różni się od tej, jaką zawarliśmy rok temu. W gruncie rzeczy jest jej częścią. Ja daję ci moc, a w zamian za to mam ciebie. - Oczy jej zapłonęły. - Chcę twojej obietnicy, magu. Obiecaj mi, że gdy ta kobieta będzie bezpieczna, przyjdziesz do mnie. Przyjmiesz moją rękę. Tutaj. Tej nocy.
- Chcesz mnie zabrać ze sobą - wyszeptałem - ale nie chcesz mnie takim, jakim teraz jestem, matko chrzestna. Jestem rozdarty, pusty w środku.
Uśmiechnęła się, gładząc psa piekieł po łbie.
- Tak. Z czasem wyzdrowiejesz. A ja sprawię, by ten czas szybko minął, mój słodki.
Pochyliła się ku mnie bliżej, złote oczy pałały.
- Nauczę cię takich rozkoszy, że żaden człowiek nie mógłby marzyć o radośniejszym oczekiwaniu.
Spojrzała ponad katafalkiem, który przesłaniał mi widok Charity i Koszmaru Sennego.
- Dama Białego Rycerza widzi teraz takie rzeczy... Wkrótce będzie w pułapce, jak kobieta z policji.
- Skąd wiesz o Murphy? - spytałem.
- Wiem wiele rzeczy. Wiem, że możesz umrzeć, jeśli nic nie zrobisz, mój słodki. Możesz umrzeć tutaj, w zimnie i samotności.
- Wszystko mi jedno - powiedziałem. - Ja...
W pobliżu Charity wydała z siebie zduszony szloch. Lea uśmiechnęła się i zamruczała:
- Czas ucieka, dziecino. Nie czeka na nikogo, ani na człowieka, ani na elfa, ani na maga.
Lea trzymała mnie na muszce. Jeśli pogłębiłbym naszą umowę, potwierdził ją, przypieczętowałbym tym samym swoją niewolę. Ale nie mogłem nawet wstać. Nie mogłem samodzielnie wykonać żadnego cholernego ruchu, by uratować Charity.
Zamknąłem oczy i zobaczyłem maleńką córeczkę Michaela, wyobraziłem sobie, jak będzie dorastać bez matki.
Niech to szlag.
- Przyjmuję twoją ofertę, matko chrzestna.
Gdy tylko wypowiedziałem te słowa, poczułem, że coś zakręciło się wokół mnie i zamknęło. Lea dyszała z przymkniętymi oczami, drżała. Kiedy otworzyła je znowu, błyszczały dziko. Pochyliła się nade mną, mamrocząc:
- Odpowiedź, mój słodki, jest wszędzie wokół ciebie. Potem pocałowała mnie w czoło i znikła, jak mgnienie cienia. Wróciła mi jasność myśli. Każdy ruch wciąż sprawiał mi ból, potworny ból, ale się przemogłem. Pozbierałem się na nogi i oparłem się o katafalk. Spojrzałem w górę, by deszcz zmył mi krew z oczu.
Odpowiedź jest wszędzie wokół mnie. Cóż to, u diabła, za idiotyczna wskazówka? Rozejrzałem się, ale zobaczyłem tylko połać trawnika, drzewa i groby. Mnóstwo grobów. Zwykłe płyty i marmurowe nagrobki, groby z oczkami wodnymi, groby z oświetleniem, groby z fontannami. Umarli. To było wszędzie naokoło.
Skupiłem wzrok na Charity i Koszmarze Sennym. Wewnątrz poczułem zimny gniew. Przeszedłem wokół katafalku, starając się utrzymać równowagę, i krzyknąłem:
- Ej! Ty! Paskuda!
Zaskoczony Koszmar Senny odwrócił głowę w moją stronę, ale zaraz znów się uśmiechnął i powiedział:
- Tyś jeszcze nie martwy. Jakże interesujące.
Jego palce wysunęły się z Charity, jak przedtem z Murphy, puścił ją, a ona upadła bezwładnie na bok.
- Z tą skończę niespiesznie. Jednakże twój koniec, magu, uczynię bezzwłocznie.
- No, dalej, hop, siup - mruknąłem.
Schyliłem się po swój kij i stanąłem, trzymając go obiema rękami.
- Ludzie już tak nie mówią. Te wszystkie tyś i albowiem. Do cholery, elfy przynajmniej nadążają za zmianami językowymi.
Koszmar Senny zmarszczył brwi i zaczął iść w moją stronę.
- Czyś nie spostrzegł, głupcze? Twa śmierć nadchodzi.
Ciężko obuta stopa stanęła na marmurze koło mnie. Potem druga. Płonący Amoracchius rzucał białe światło zza moich ramion.
- Nie sądzę - powiedział Michael. Zerknąłem na Michaela.
- Ty to masz wyczucie czasu - mruknąłem. Obnażył zęby w nieprzyjemny, gwałtowny sposób.
- Moja żona?
- Żyje - powiedziałem - ale lepiej ją stąd zabierzmy. Skinął głową.
- Ja to jeszcze raz zabiję - oznajmił. Podał mi coś twardego i zimnego, krucyfiks. - A ty ją zabierz. Daj jej to.
Koszmar Senny stanął jak wryty, patrząc na nas obu zmrużonymi oczami.
- Tyś jest - powiedział do Michaela. - Wiedziałem, iż tak się stanie.
- Och, zamknij się! - krzyknąłem zniecierpliwiony. - Michael, zabijaj to, już!
Michael ruszył do przodu. Biały płomień miecza rozświetlał noc jak halogenowa pochodnia. Koszmar Senny wrzasnął wściekle i uskoczył w bok, unikając ostrza, natychmiast jednak rzucił się na Michaela z palcami zakrzywionymi w szpony. Michael zanurkował pod nimi, wepchnął mu rękę w brzuch i odepchnął go. Z półobrotu zamachnął się Amoracchiusem, który ugodził demona w tors. Z rany wytrysnął biały ogień.
Przeskoczywszy za plecami Michaela, znalazłem się przy Charity. Poruszyła się właśnie, próbując usiąść.
- Dresden - szepnęła. - Mój mąż?
- Jest zajęty kopaniem w dupę - powiedziałem, wciskając jej krucyfiks między palce. - Masz. Weź to. Możesz iść?
- Niech pan się liczy ze słowami, panie Dresden. - Chwyciła krucyfiks i na chwilę skłoniła głowę. - Nie wiem. O Boże, dopomóż. Wydaje mi się...
Całe jej ciało wyprężyło się, jęknęła cicho, przyciskając ręce do brzucha.
- Co? - spytałem. Czy była ranna? Z tyłu słyszałem sapanie Michaela, biały ogień Amoracchiusa połyskiwał, sprawiając, że cienie się poruszały. - Charity, co ci jest?
Znów cicho jęknęła.
- Dziecko. Och, chyba... chyba wody mi odeszły za wcześnie. Kiedy upadłam.
Twarz jej się skurczyła, poczerwieniała. Usłyszałem kolejny jęk.
- Och - powiedziałem. - Och. Och, nie. To się nie dzieje naprawdę. - Przyłożyłem sobie wierzch dłoni do czoła. - To nie jest w porządku. - Rzuciłem oskarżycielskie spojrzenie w niebo. - Ktoś tam na górze ma chore poczucie humoru.
- Oouoo - jęczała Charity. - Boże, ratuj. Panie Dresden, nie mam dużo czasu.
- Nie - westchnąłem. - Oczywiście, że nie.
Schyliłem się, żeby ją podnieść, ale tylko zwaliłem się na twarz. Na szczęście udało mi się nie upaść na nią, ale kiedy tylko zdołałem się podnieść, znów się zachwiałem. Charity nie była wątłym kwieciem. Nie miałem szans, żeby ją stamtąd wydobyć.
- Michael! - krzyknąłem. - Michael, mamy problem! Michael rzucił się za jeden z nagrobków, kiedy kamień świsnął w ciemności i rozbił się o niego w proch. - Co?
- Charity! - krzyknąłem. - Rodzi!
- Harry! - odkrzyknął Michael. - Uważaj!
Odwróciłem się, a Koszmar Senny wyłonił się przede mną z ciemności, poruszając się tak szybko, że aż niedostrzegalnie. Wyrwał z ziemi marmurowy nagrobek i uniósł go w górę. Rzuciłem się między niego a Charity, choć wiedziałem, że to próżny gest. Miał dość siły, żeby zmiażdżyć i ją, i mnie. Tym niemniej to zrobiłem.
- Teraz! - krzyknął Koszmar Senny. - Odłóż swój miecz, Rycerzu! Odłóż go lub zmiażdżę ich oboje!
Michael zbliżył się do nas z pobladłą twarzą.
- Ani kroku bliżej - warknął Koszmar Senny. - Ani o piędź. Michael zatrzymał się. Wpatrywał się w Charity, która jęczała, dyszała i zaciskała powieki.
- Hharry? - zająknął się Michael.
Mogłem zejść demonowi z drogi. Może mogłem odwrócić jego uwagę. Ale gdybym się poruszył, on mógłby po prostu zmiażdżyć Charity. Nie miałaby szans.
- Miecz - przypomniał Koszmar Senny spokojnym głosem. - Rzuć go.
- O Boże - szepnął Michael.
- Nie rób tego, Michael - powiedziałem. - I tak nas zabije.
- Zamilknij - rozkazał Koszmar Senny. - Z tobą mam sprawę, magu, i z rycerzem. Kobieta i jej dziecko są dla mnie niczym, skoro mam was obu.
Nastał długi moment ciszy, w której słychać było tylko deszcz. Potem Michael zamknął oczy.
- Harry - zaczął, opuszczając wielki miecz. Potrząsnął nim delikatnie i pozwolił mu upaść na ziemię - wybacz. Nie mogę inaczej.
Koszmar Senny napotkał mój wzrok. Jego oczy płonęły purpurowo, wargi wygięły się w triumfalnym uśmiechu.
- Magu - powiedział szeptem - twój przyjaciel powinien był cię posłuchać.
Zobaczyłem spadający na mnie kamień nagrobny.
W tym momencie ramię Charity wystrzeliło w górę. W dłoni trzymała krucyfiks, który jej przekazałem. Zamigotał, a po chwili zapłonął białym światłem, w którym rysy twarzy demona rzucały ostre cienie, jak w horrorach. Z wrzaskiem skręcił się i skulił przed światłem. Kamień gruchnął o ziemię, ryjąc jej rozmiękłą, bezbronną powierzchnię.
Wszystko uległo spowolnieniu, nabrało krystalicznej wyrazistości. Dokładnie widziałem trawniki, cienie drzew, słyszałem Charity obok mnie, szepczącą coś schrypniętym głosem po łacinie, a kątem oka dostrzegałem niezmordowane cienie przemykające się przez cmentarz. Czułem kłujący, zimny deszcz. Czułem jak ścieka po mnie, spływa po łagodnych zboczach, łączy się w strugi i strumyki płynące do pobliskiego stawu.
Płynąca woda. Odpowiedź była wszędzie wokół mnie.
Rzuciłem się na Koszmar Senny. Padając, machnął ręką i złapał mnie za ramię. Wymierzyłem mu silny cios. Potoczyliśmy się po zboczu, w kierunku wzbierającego, nowo utworzonego strumyka.
Kto pamięta Legendę o Sennej Dolinie? Biedny stary Ichabod gna tam na złamanie karku do mostu i bezpieczeństwa. Płynąca woda nie przepuszcza magicznej energii. Istoty z Nigdynigdy, byty duchowe, nie mogą jej przekroczyć bez utraty energii, która jest im niezbędna do utrzymania się w tym świecie. To była odpowiedź.
Toczyłem się ze wzgórza z Koszmarem Sennym i czułem na sobie jego ręce usiłujące mnie rozedrzeć. Wpadliśmy do strumienia w chwili, gdy zaciskał mi dłoń na gardle, pozbawiając tchu.
I w tym momencie zaczął wyć. Miotał się i skręcał z piskiem w głębokiej na jakieś dwadzieścia parę centymetrów, płynącej wodzie. Jego ciało zaczęło się rozpuszczać jak cukier, począwszy od stóp, coraz wyżej. Przyglądałem się temu z niezdrową fascynacją. Wił się, wierzgał, rozpadał.
- Magu - powiedział jeszcze bulgoczącym głosem - to nie koniec. Gdy słońce znów zajdzie, magu, powrócę do ciebie.
- A utop się wreszcie - mruknąłem.
Sekundę później Koszmar Senny zniknął. Została po nim tylko kleista maź na moim płaszczu i szyi.
Wstałem z wody, ociekający i roztrzęsiony, i powlokłem się z powrotem pod górę, na niewielkie wzniesienie. Michael był przy żonie, przykucnął koło niej. Podłożył pod nią ręce i uniósł ją, jakby była koszem prania. Chyba już wspominałem, że Michael to byczysko.
- Harry, miecz - powiedział.
- Wezmę go - uspokoiłem go.
Dowlokłem się do miejsca, w którym pozwolił Amoracchiusowi upaść, i podniosłem go. Wielkie ostrze ważyło mniej, niż można by się spodziewać, emanowało mocą, której wibrację czułem w palcach. Nie miałem pochwy, więc po prostu zarzuciłem sobie miecz na ramię, mając tylko nadzieję, że się nie przewrócę i nie utnę sobie głowy albo coś w tym rodzaju. Pozbierałem swoje pozostałe rzeczy i już miałem odejść z Michaelem, kiedy przybyła Lea, stając przede mną w otoczeniu trzech psów piekieł.
- Mój słodki - powiedziała. - Czas się wywiązać z umowy. Krzyknąłem i odskoczyłem od niej.
- Nie. Nie, zaczekaj - zaprotestowałem. - Zwyciężyłem to, ale jest wciąż na swobodzie. Będzie w stanie wrócić z Nigdynigdy jutro wieczorem.
- To już nie moje zmartwienie - stwierdziła Lea, wzruszając ramionami. - Umówiliśmy się, że uratujesz tę kobietę. Pomogłam ci.
- Wcale mi nie pomogłaś - powiedziałem. - Uśmierzyłaś tylko trochę ból. To nie ty sprowadziłaś wodę, matko chrzestna.
Wzruszyła ramionami z uśmiechem.
- Semantyka. Wskazałam ci ją, nieprawdaż?
- Sam bym się zorientował - powiedziałem.
- Może. Ale mamy układ. - Pochyliła głowę, a jej oczy błyszczały złociście i niebezpiecznie. - Masz zamiar spróbować jeszcze raz się wymigać?
Dałem słowo. A łamanie obietnic przysparza kłopotów. Jednak Koszmar Senny nie został pokonany. Odparty, oczywiście, ale już następnej nocy może wrócić.
- Pójdę z tobą, kiedy pokonam Koszmar Senny.
- Pójdziesz teraz - Lea uśmiechnęła się. - W tym momencie. Albo zapłacisz cenę.
Trzy psy piekieł zrobiły krok w moją stronę, pokazując zęby z cichym warczeniem.
Wypuściłem z rąk wszystko poza mieczem, który chwyciłem mocno. Nie umiem władać mieczem, ale ten był ciężki i ostry i byłem całkowicie pewien, że nawet bez jego wielkiej mocy mógłbym wetknąć jego szpiczasty koniec w gardło któregoś z psów.
- Nie mogę tego zrobić - powiedziałem. - Jeszcze nie teraz.
- Harry! - krzyknął Michael. - Czekaj! Jego nie można używać w ten sposób.
Jeden z psów skoczył na mnie, więc uniosłem ostrze. Błysnęło światło i ból przeszył mnie od dłoni po ramiona. Miecz wyślizgnął mi się z ręki i kręcąc się, spadł na ziemię. Psy piekieł rzuciły się na mnie, zatoczyłem się w tył, ręce miałem zdrętwiałe i bezużyteczne.
Śmiech Lei rozdzwonił się wśród grobów jak srebrne dzwoneczki.
- Tak! - zaśpiewała, podchodząc bliżej. Schyliła się i niedbałym ruchem podniosła wielki miecz. - Wiedziałam, że będziesz próbował mnie znów oszukać, słodki chłopcze. - Uśmiechnęła się do mnie, błyskając drobnymi zębami. - Muszę ci podziękować, Harry. Nigdy nie mogłabym go tknąć, gdyby ten, kto go trzymał, nie sprzeniewierzył się jego przeznaczeniu.
Ogarnęła mnie złość na własną głupotę.
- Nie. Czekaj - wyjąkałem. - Czy możemy o tym porozmawiać, matko chrzestna?
- Jeszcze porozmawiamy, słodki chłopcze. Wkrótce się z wami zobaczę.
Roześmiała się znowu, oczy jej błyszczały. Potem odwróciła się, z psami piekieł u nóg, zrobiła krok i znikła wśród nocy. Miecz znikł wraz z nią.
Stałem tak na deszczu zmęczony, zziębnięty i ogłupiały. Michael wytrzeszczał na mnie oczy w szoku. Charity skuliła się przy nim, drżąc i pojękując cicho.
- Harry - wyszeptał Michael i zdawało mi się, że płacze, choć w deszczu nie mogłem dostrzec łez. - O mój Boże! Co ty zrobiłeś?
Wszystkie szpitalne izby przyjęć mają ten sam nastrój. Wszystkie wyglądają tak samo, mają jednostajne, stłumione barwy i zaokrąglone krawędzie, co ma wpływać kojąco, a nie wpływa. Wszystkie mają też ten sam zapach: jedna część ostrych środków dezynfekujących, jedna część chłodnej obojętności, jedna część niepokoju i jedna część najczystszego strachu.
Najpierw odwieźli Charity z Michaelem u boku. Ja zostałem ustawiony na początku kolejki. Chciałem przepraszać pięcioletnią dziewczynkę ze złamaną ręką. Przykro mi, kochanie, uraz głowy przed złamaniami kończyn.
Lekarka, która mnie badała, miała przypiętą plakietkę z nazwiskiem Simmons. Była potężnie zbudowana, wyglądała groźnie. Siwiejące włosy stanowiły ostry kontrast z jej wspaniałą, ciemną skórą. Usiadła przede mną na taborecie i pochyliła się, obmacując mi głowę dłońmi. Były duże, ciepłe i silne. Zamknąłem oczy.
- Jak się pan czuje? - spytała, puszczając mnie po chwili i sięgając po jakiś przyrząd ze stołu obok.
- Jakby jakiś łajdak rzucił mną o ścianę. Zachichotała cicho.
- A bardziej precyzyjnie? Coś pana boli? Zawroty głowy? Nudności?
- Tak i nie, i trochę.
- Uderzył się pan w głowę? - Tak.
Poczułem, że ociera mi czoło zimną szmatką, ścierając brud i zaschniętą krew, której większość zmył już deszcz.
- Hm, no cóż, jest tu trochę krwi. Jest pan pewien, że to pańska? Wytrzeszczyłem na nią oczy.
- A czyja?
Lekarka uniosła brwi, zza okularów błysnęły ciemne oczy.
- Mówi pan, panie... - sprawdziła w karcie - Dresden. - Zmarszczyła brwi, wpatrując się we mnie - Harry Dresden? Mag?
Zamrugałem zdziwiony. Nie jestem naprawdę sławny, poza tym, że jestem jedynym magiem w książce telefonicznej. Cieszę się raczej niesławą. Ludzie nie przyznają sami z siebie, że moje nazwisko jest im znane.
- Tak, to ja.
Wciąż marszcząc brwi, powiedziała:
- No tak. Słyszałam o panu.
- Coś dobrego?
- Nie całkiem - westchnęła. - Tu nie ma skaleczenia. Nie lubię żartów, panie Dresden. Tu są ludzie, którzy potrzebują pomocy.
Poczułem, jak opada mi szczęka.
- Nie ma skaleczenia? Ale przecież miałem tu gdzieś otwartą ranę, a krew zalewała mi oczy, ściekała do ust. Wciąż jeszcze czuję jej smak. Jak mogła zniknąć?
Pomyślałem nad odpowiedzią i zadrżałem. Matka chrzestna.
- Nie ma rozcięcia - powtórzyła lekarka. - Jest coś, co mogło być rozcięciem parę miesięcy temu.
- To niemożliwe - powiedziałem bardziej do siebie niż do niej. - To po prostu nie może być.
Poświeciła mi latarką w oczy. Skrzywiłem się. Wpatrywała mi się w każde oko (mechanicznie, profesjonalnie, bez tej intymności, która wyzwala spojrzenie w głąb duszy), a następnie pokręciła głową.
- Jeśli pan ma wstrząśnienie mózgu, to ja jestem Winona Ryder. Proszę się zabierać z tej kozetki i wynosić się stąd. I niech pan nie zapomni wstąpić do kasy, zanim pan wyjdzie. - Wcisnęła mi w rękę mokry ręczniczek. - Niech pan się sam doprowadzi do porządku, panie Dresden. Ja mam dość pracy.
- Ale...
- Nie przychodzi się na pogotowie, jeśli to nie jest absolutnie niezbędne.
- Ale ja nie...
Dr Simmons nie raczyła mnie wysłuchać. Odwróciła się i pomaszerowała do następnego pacjenta - dziewczynki ze złamaną ręką.
Wstałem i powlokłem się do łazienki. Twarz miałem pokrytą skrzepłą, zaschniętą krwią, która osiadła przede wszystkim w bruzdach i zmarszczkach, postarzając mnie. Maska z krwi i wieku. Przeszedł mnie dreszcz, zacząłem się myć, usiłując powstrzymać drżenie rąk.
Byłem przerażony. Całkowicie, do głębi przerażony. Byłbym o wiele szczęśliwszy, gdybym potrzebował szwów i środków przeciwbólowych. Starłem krew i zacząłem się przyglądać swojemu czołu. Dostrzegłem wyblakłą, różową linię, która zaczynała się jakieś dwa centymetry poniżej włosów i biegła pod kątem w górę. Kiedy przypadkiem dotknąłem jej szmatką, o mało nie krzyknąłem z bólu. Jednak rana była zamknięta, zagojona.
Magia. Moja matka chrzestna i jej magia. Pocałunek, który złożyła mi na czole, zamknął ranę.
Ten, kto uważa, że powinienem się cieszyć, skoro obrzydliwe rozcięcie zostało zamknięte, prawdopodobnie nie zdaje sobie sprawy, co to oznacza. Czynienie magii bezpośrednio na ludzkim ciele jest trudne. Jest bardzo trudne. Zaklinanie sił, jak w przypadku mojej tarczy, albo sprowadzanie żywiołów, jak ogień czy wiatr, to nic w porównaniu ze złożonością mocy potrzebnej do tego, by zmienić komuś kolor włosów lub sprawić, żeby komórki na brzegach rany połączyły się i zrosły.
Zagojenie się rozcięcia stanowiło wiadomość dla mnie. Moja matka chrzestna miała władzę nade mną tu, na ziemi, tak samo jak w Nigdynigdy. Zawarłem układ z jedną z królewskiego rodu elfów i zerwałem go. To dało jej nade mną władzę, co umiejętnie zademonstrowała, dokonując na mnie tak skomplikowanej i potężnej pracy, a ja nawet nie poczułem, że to nastąpiło.
To właśnie mnie przerażało. Zawsze wiedziałem, że Lea mnie przewyższa: ma za sobą tysiąc, jeśli nie więcej, lat doświadczenia i wiedzy, a magia jest dla niej tak naturalna, jak dla mnie oddychanie. Mimo to, dopóki pozostawałem w świecie rzeczywistym, nie miała nade mną przewagi. Nasz świat był dla niej obcym miejscem, tak samo, jak jej świat dla mnie. Miałem przewagę wynikającą z tego, że znajdowałem się na własnym terenie.
Miałem - to czasownik we właściwym czasie. Miałem.
Jasna cholera.
Poddałem się i ocierając twarz, pozwoliłem sobie na drżenie rąk. Było się czego bać. Poza tym w przemoczonym ubraniu rozpaczliwie marzłem. Dokończyłem zmywanie krwi i stanąłem przed elektryczną suszarką do rąk. Musiałem z dziesięć razy nacisnąć guzik, zanim się włączyła.
Ustawiłem dyszę do góry, kierując gorące powietrze na koszulę. Wtedy do łazienki wszedł Stallings. Dobrze przynajmniej, że nie Rudolph. Wyglądał, jakby nie spał, od kiedy widziałem go ostatnio. Garnitur miał pognieciony, siwe włosy jeszcze bardziej mu posiwiały, a wąsy miały prawie ten sam kolor co worki pod oczami. Podszedł do umywalki i spryskał sobie twarz zimną wodą, nie spoglądając na mnie.
- Dresden - powiedział. - Dowiedzieliśmy się, że jesteś w szpitalu.
- Cześć, John. Jak tam Murphy?
- Spała. Właśnie ją przywieźliśmy. Zerknąłem na niego.
- Chryste. Czy słońce już wzeszło?
- Jakieś dwadzieścia minut temu. - Podszedł do drugiej suszarki, obok mojej. Jego włączyła się, kiedy tylko nacisnął guzik. - Wciąż śpi. Doktorzy kłócą się, czy jest w śpiączce, czy pod wpływem narkotyku.
- Powiesz im, co się stało? - spytałem.
Żachnął się.
- Jasne. Powiem im po prostu, że mag rzucił na nią zaklęcie i zrobiła się śpiąca. - Spojrzał na mnie. - Więc kiedy ona się obudzi?
Pokręciłem głową.
- Moje zaklęcie nie będzie jej trzymać długo. Najwyżej jeszcze parę dni. Za każdym razem, kiedy wschodzi słońce, zaklęcie trochę słabnie.
- I co będzie?
- Zacznie krzyczeć. Dopóki nie dowiem się, co ją dopadło, i nie znajdę sposobu, żeby temu przeciwdziałać.
- To do tego ci jest potrzebna książka Kravosa - domyślił się Stallings.
- Właśnie - potwierdziłem.
Sięgnął do kieszeni i wydobył książkę, gruby, ale niewielki dziennik oprawny w ciemną skórę. Był zapieczętowany w plastikowej torebce na dowody rzeczowe. Sięgnąłem po niego, ale Stallings cofnął rękę.
- Dresden, jeśli tego dotkniesz, jeśli to otworzysz, zostawisz ślady. Komórki naskórka. Tego typu rzeczy. O ile to nie zniknie.
Zmarszczyłem brwi.
- O co chodzi? Kravos jest załatwiony, prawda? Cholera, złapaliśmy go z narzędziem zbrodni, na miejscu zbrodni, z ciałem. W tym dzienniku nie ma nic, co mogłoby to przebić, tak?
Stallings skrzywił się.
- Jeśli sprawa dotyczyłaby tylko jego, nie byłoby problemu.
- Co masz na myśli? Pokręcił głową.
- Wewnętrzne gówno. Nie mogę o tym mówić. Ale jeśli weźmiesz tę książkę, Dresden, musi zniknąć.
- Dobra - powiedziałem, sięgając po książkę. - Już jej nie ma. Znów cofnął rękę.
- Mówię poważnie. Obiecaj.
Wypowiedział to z jakimś spokojnym naciskiem, który mnie poruszył.
- Dobrze. Obiecuję - powiedziałem.
Przez chwilę przyglądał się książce, po czym klasnął nią o moją dłoń.
- Do diabła z tym - powiedział. - Jeśli możesz pomóc Murph, zrób to.
- John - zacząłem. - Ej, stary, gdybym nie uważał, że tego potrzebuję... Co tu się wyprawia?
- Sprawy wewnętrzne - powiedział tylko.
- Węszą w sprawach specjalnych? Znowu? Nie mają nic lepszego do roboty? Co ich sprowadza tym razem?
- Nic - powiedział Stallings, odwracając się do wyjścia.
- John, czego ty mi nie mówisz?
Z grymasem zatrzymał się przy drzwiach.
- Interesują się sprawą Kravosa. To wszystko, co mogę powiedzieć. Za dzień czy dwa coś pewno usłyszysz. Wtedy się dowiesz.
- Czekaj, coś się stało Kravosowi? - spytałem.
- Muszę już iść, Harry. Powodzenia.
- Poczekaj, Stallings...
Wyszedł. Zakląłem i ruszyłem za nim, ale mnie zgubił. Skończyło się na tym, że stanąłem w korytarzu, trzęsąc się jak mokry szczeniak.
A niech to. Gliny tworzą swego rodzaju zamknięte bractwo. Niby z tobą współpracują, ale jeśli sam nie jesteś gliną, będziesz wykluczony na milion subtelnych sposobów, jak choćby ten, że nie dopuszczą cię do wewnętrznych tajemnic wydziału. Co się mogło stać z Kravosem? Coś poważnego. Cholera, może Koszmar Senny zemścił się trochę i na nim, skoro już jest tu i teraz. Swoją drogą, jeśli do tego doszło, dobrze mu tak.
Stałem tak przez chwilę, próbując się zastanowić, co dalej. Nie miałem ani pieniędzy, ani samochodu, ani pomysłu, skąd je wziąć.
Potrzebowałem Michaela.
Spytałem kogoś o drogę i skierowałem się na oddział położniczy. Przebyłem długą drogę, trzymając się z daleka od wszystkiego, co wyglądało na kosztowne urządzenie techniczne. Bardzo bym nie chciał uszkodzić respiratora jakiegoś dziadka.
Znalazłem Michaela w korytarzu. Włosy mu wyschły i skręcały się w potargane loki, przez co było w nich widać więcej siwizny niż zazwyczaj. Nieprzystrzyżona broda wyglądała na zmierzwioną. Oczy miał podkrążone. Jego buty i dżinsy aż do kolan były ubłocone. Czarna pochwa Amoracchiusa zwisała mu z ramienia pusta.
Michael stał przed dużą, panoramiczną szybą. Za nią stały rzędami łóżeczka na kółkach. Leżeli w nich maleńcy ludzie, nad którymi świeciły lampy, zapewniając im ciepło. Przez jakiś czas staliśmy razem w ciszy, patrząc na niemowlęta. Pielęgniarka spojrzała na nas, potem jeszcze raz, przyjrzała się nam i pospiesznie wyszła z sali.
- Aha - powiedziałem. - Ta siostra nas poznała. Nie zdawałem sobie sprawy, że znów jesteśmy w Cook County. Nie rozpoznałem tego miejsca, bo nic się tu tym razem nie pali.
- Lekarz Charity tu jest.
- Ho, ho - powiedziałem. - Więc który to najmłodszy mały Carpenter?
Michael nie odzywał się. Ogarnęło mnie złe przeczucie, spojrzałem na niego z ukosa.
- Michael?
Wreszcie przemówił zmęczonym, głuchym głosem.
- Poród był trudny. Carity wyziębiona. Wody jej odeszły jeszcze na cmentarzu. To chyba zaszkodziło dziecku.
Po prostu go słuchałem i robiło mi się słabo.
- Musieli coś zrobić, więc zrobili cesarskie cięcie. Ale... uważają, że może być uszkodzenie. Została uderzona w brzuch. Nie wiedzą, czy będzie mogła jeszcze mieć dzieci.
- A maleństwo? Cisza.
- Michael?
Patrząc na dzieci, powiedział:
- Lekarze mówią, że jeśli przetrzyma trzydzieści sześć godzin, może mieć szansę. Ale on słabnie. Robią, co w ich mocy. - W jego oczach pojawiły się łzy, które potoczyły się po policzkach. - Były komplikacje. Komplikacje.
Starałem się znaleźć coś, co mógłbym powiedzieć, i nie potrafiłem. Bezsilność skręcała moje i tak już roztelepane wnętrzności. To nie powinno się było zdarzyć. Gdybym szybciej działał, sprytniej, albo gdybym podjął lepszą decyzję, może zdołałbym uchronić Charity, żeby nie stała się jej krzywda. Albo dziecku. Położyłem rękę na ramieniu Michaela i mocno ścisnąłem. Chciałem, żeby wiedział, że przy nim jestem. Choć tyle dobrego.
Zrobił głęboki wdech.
- Lekarz myśli, że ją biję. Że stąd ma siniaki. Nie powiedział ani słowa, ale...
- To śmieszne - powiedziałem gwałtownie. - Wielkie nieba, Michael, to najgłupsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałem.
Kiedy się odezwał, jego głos brzmiał twardo i gorzko. Wpatrywał się w swoje niewyraźne odbicie w szybie.
- Równie dobrze to mogłem być ja, Harry. Gdybym się w to nie zaangażował, ten demon nie napadłby na nią. - Słyszałem, jak strzeliły mu kłykcie, kiedy zacisnął pięści. - Powinien napaść na mnie.
Masz rację - przyznałem. - Do diabła, Michael, masz rację. Rzucił mi spojrzenie.
- O czym ty mówisz?
Pocierałem dłonią o dłoń, starając się uporządkować myśli, które przemykały mi przez głowę jak błyski neonowego światła.
- To coś, co ścigamy, to demon, prawda? To duch demona. Sanitariusz popychający przed sobą wózek z lekami spojrzał na mnie dziwnie. Uśmiechnąłem się do niego jak maniak. Pospiesznie się oddalił.
- Tak - powiedział Michael.
- Demony są trudne, Michael, są niebezpieczne i przerażające, ale są też w wielu sprawach bezradne.
- Jak to?
- Po prostu nie rozumieją ludzi. Rozumieją takie namiętności jak żądza i chciwość, i chęć władzy, tylko że nie rozumieją czegoś takiego jak poświęcenie i miłość. Dla większości z nich jest to obce, nie ma żadnego sensu.
- Nie rozumiem, do czego zmierzasz.
- Pamiętasz, co ci powiedziałem? Że znam najgorszy sposób ugodzenia w ciebie? Poprzez twoją rodzinę?
Spochmurniał, ale przytaknął.
- Ja to wiem, bo jestem istotą ludzką. Wiem, co znaczy troszczyć się o kogoś, poza samym sobą. Demony tego nie wiedzą, a zwłaszcza takie łajdackie demony, które wchodzą w układy z czarownikami. Nawet gdyby demon wiedział, że według mnie najlepszy sposób ugodzenia w ciebie, to ugodzić w twoich bliskich, nie sądzę, żeby był w stanie zrozumieć wartość tej informacji.
- Czyli mówisz, że demon nie miałby powodu prześladować mojej żony i dziecka.
- Mówię, że to nieistotne. Gdyby chodziło tylko o ducha demona ścigającego ludzi, którzy go zabili, zatłukłby nas na śmierć i byłoby po sprawie. Nie sądzę, żeby celowo zwrócił się przeciwko tym, których kochamy, nawet gdyby dysponował moją wiedzą na twój temat. Tu musi chodzić o coś innego.
Michael trochę szerzej otworzył oczy.
- Koszmar Senny jest narzędziem - powiedział. - Ktoś inny posługuje się nim, żeby uderzyć w nas.
- Ktoś, kto potrafi rzucać te koszmarne zaklęcia z drutem kolczastym - ciągnąłem. - A my ścigamy narzędzie zamiast ręki, która się nim posługuje.
- Na mękę Pańską - powiedział Michael, co było drugim z kolei najsilniejszym wezwaniem, jakiego używał. - Kto to mógłby być?
Pokręciłem głową.
- Nie wiem. Ktoś, kto zna nas obu, jak sadzę. Ilu mamy wspólnych wrogów?
W zamyśleniu otarł sobie oczy rękawem.
- Nie jestem pewien. Mam wrogów wśród chyba wszystkich istot.
- To zupełnie jak ja - stwierdziłem ponuro. - Nawet wśród magów są tacy, którzy nie mieliby nic przeciwko temu, żebym spadł z wysokości kilku pięter. Jednak nieznajomość tożsamości naszego wroga nie martwi mnie tak, jak co innego.
- Co takiego?
- Dlaczego jeszcze nas nie wykończył?
- Chce nas najpierw podręczyć. Zemsta. - Myślał intensywnie. - Czy za tym może stać twoja matka chrzestna?
Pokręciłem głową.
- Nie wydaje mi się. Ona jest elfem. One zazwyczaj nie są tak metodyczne i zorganizowane. Nie są też niecierpliwe. To coś uaktywnia się co noc, jakby się nie mogło doczekać.
Michael przyglądał mi się przez chwilę, po czym powiedział:
- Harry, ty wiesz, że nie uważam, aby moją sprawą było osądzać drugą osobę.
- Już słyszę „ale”. Skinął głową.
- Ale jak to się stało, że masz coś wspólnego z takimi jak ten elf? Ona jest zła, Harry... Niektóre z nich są tylko obce, ale ta jest... złośliwa. Lubi sprawiać ból.
- No tak - powiedziałem. - Nie ja właśnie ją wybrałem.
- A kto? Wzruszyłem ramionami.
- Myślę, że moja matka. To ona miała moc. Mój ojciec nie był magiem. To nie był jego świat.
- Nie rozumiem, jak mogła zrobić coś takiego własnemu dziecku.
Coś we mnie pękło z cichym trzaskiem i poczułem łzy w oczach. Naburmuszyłem się. To były dziecięce łzy i zadawniony, dziecięcy ból.
- Nie wiem - odparłem. - Wiem tylko, że miała do czynienia ze złymi ludźmi. Ze złymi bytami. Mniejsza z tym. Może Lea była jednym z jej sprzymierzeńców.
- Lea. To skrót od Leanandsidhe, prawda?
- Tak. Nie znam jej prawdziwego imienia. Odbiera śmiertelnikom krew, dając im w zamian natchnienie. Artystom, poetom i tym podobnym. W ten sposób zgromadziła większość swej mocy.
Michael pokiwał głową.
- Słyszałem o niej. Ta umowa, którą z nią zawarłeś. Co to jest?
- To nieważne - powiedziałem, kręcąc głową. Coś w Michaelu zmieniło się, stwardniał, zhardział.
- Dla mnie to ważne, Harry. Powiedz mi.
Przez chwilę przyglądałem się dzieciom, a dopiero potem zacząłem mówić:
- Byłem dzieciakiem. Sprawy źle się ułożyły z moim dawnym nauczycielem Justinem. Wysłał demona, żeby mnie zabił, i musiałem się ukrywać. Zawarłem układ z Leą. Moc wystarczająca na pokonanie Justina w zamian za moje usługi dla niej. Za moją wierność.
- A ty się jej sprzeniewierzyłeś.
- Mniej więcej - pokręciłem głową. - Ona do tej pory się nie upominała, a ja starałem się schodzić jej z drogi. Zazwyczaj nie angażuje się tak bardzo w ludzkie sprawy.
Michael dotknął pustej pochwy Amoracchiusa.
- Jednak zabrała miecz. Skrzywiłem się.
- No. Przypuszczam, że to moja wina. Gdybym nie próbował go użyć, żeby się wymigać...
- Skąd mogłeś wiedzieć - powiedział Michael.
- Powinienem był - stwierdziłem. - Nie tak trudno się domyśleć.
Michael wzruszył ramionami, choć wyraz jego twarzy nie potwierdzał tego niedbałego gestu.
- Co się stało, to się stało. Nie wiem tylko, na ile będę mógł ci pomóc bez miecza.
- Odzyskamy go - zapewniłem. - Lea jest jaka jest. Wchodzi w układy. Znajdziemy sposób, żeby go od niej wydobyć.
- Tylko czy zdążymy - powiedział Michael ponuro, kręcąc głową. - Miecz nie zostanie w jej rękach na zawsze. Pan na to nie zezwoli. Być może mój czas, by go dzierżyć, przeminął.
- Co ty mówisz?
- Może to znak. Może niewart jestem dalej Mu służyć w ten sposób. Albo to brzemię zostało złożone na barki kogoś innego. - Skrzywił się, patrząc na dzieci za szybą. - Mam rodzinę, Harry. Może czas, by oni mieli mnie tylko dla siebie.
No, świetnie. Akurat teraz potrzebowałem kryzysu wiary i ciężkiego przypadku zawodowego zwątpienia u tego, który jest Pięścią Boga. Potrzebowałem Michaela. Potrzebowałem kogoś, kto będzie stał za mną, kogoś, komu nieobce są sprawy nie z tego świata. Z mieczem czy bez, miał trzeźwy umysł, a jego wiara sama w sobie stanowiła subtelną moc. Od niego mogło zależeć, czy zostanę zabity, czy ten ktoś, kimkolwiek jest, zostanie pokonany.
Poza tym dysponował pojazdem.
- Zbierajmy się. Czas ucieka. Spojrzał spode łba.
- Nie mogę. Jestem potrzebny tutaj.
- Michael, posłuchaj, czy ktoś jest z twoimi dziećmi w domu?
- Tak. W nocy zadzwoniłem do siostry Charity. Przyjechała. Ojciec Forthill musiał iść się przespać, a potem wróci i będzie.
- Czy coś jeszcze możesz zrobić dla Charity tutaj? Pokręcił głową.
- Tylko się modlić. Ona teraz odpoczywa. Jej matka jest w drodze.
- No widzisz. Mamy robotę do wykonania.
- Oczekujesz, że ich znów opuszczę?
- Żadne opuszczę. Ale przecież musimy znaleźć tego, kto stoi za Koszmarem Sennym i zająć się nim.
- Harry, co ty chcesz zrobić? Zabić kogoś?
- Jeśli będziemy musieli. Do jasnej cholery, Michael, on mógł zamordować twojego syna.
Rysy mu stwardniały i już wiedziałem, że go mam, że pójdzie za mną choćby do piekła, żeby dopaść tego, kto skrzywdził jego żonę i dziecko. Miałem go, no dobra, ale nienawidziłem się za to. Nie ma co, wziąłeś się na sposób, Harry. Pociągasz za te sznurki od serca, jakbyś pracował w pieprzonym teatrze marionetek.
Wyjąłem książkę.
- Myślę, że trafiłem na ślad imienia Koszmaru Sennego. Założę się o wszystko, że Kravos zapisał je tu, w swojej książce cieni. Jeśli mam rację, mogę go użyć, żeby nawiązać kontakt z Koszmarem Sennym i po jego smyczy dojść do tego, kto ją trzyma.
Michael wciąż patrzył na niemowlęta za szybą.
- Musisz mnie zawieźć do domu. W moim laboratorium mogę rozwikłać, o co tu chodzi, zanim sprawy wymkną się spod kontroli. Wtedy sobie z tym poradzimy.
Nie odezwał się.
- Michael?
- Dobrze. Chodźmy - powiedział cicho.
Kiedy znalazłem się znów w swoim laboratorium, w mroku rozjaśnionym tylko światłem świec, poczułem się nieswojo. Na poziomie intelektu wiedziałem, że na zewnątrz jest jasny dzień, ale ostatnia noc wydobyła na wierzch instynktowny lęk przed ciemnością właściwy istotom ludzkim. Byłem nim skażony. Każdy cień, każdy najdrobniejszy odgłos, wszystko to sprawiało, że przechodziły mnie ciarki, odskakiwałem i rozglądałem się wokół.
Spokojnie, Harry, mówiłem sobie. Masz dużo czasu do zachodu słońca. Odpręż się i załatw to.
Dobra rada. Prawie przez cały ranek jeździliśmy z Michaelem, gromadząc wszystko, czego mógłbym potrzebować do zaklęcia. Kiedy Michael prowadził, ja czytałem dziennik Kravosa. To było chore. Bardzo szczegółowo opisywał każdy etap swoich rytuałów, uzupełniając uwagami na temat fizycznej ekstazy, jakiej doświadczał przy zabijaniu. W sumie dziewięć morderstw. Na ogół kobiety lub dzieci, które zabijał okrutnie zakrzywionym nożem. Za pomocą narkotyków i szantażu przywiązał do siebie grupę młodych ludzi. Potem urządzał orgie, w których albo sam uczestniczył, albo w inny sposób kierował energię powstałą z żądzy w magię. Wygląda na to, że to metoda działania charakterystyczna dla typów pokroju Kravosa. Coś za coś.
Skrupulatny facet. Skrupulatny w zabijaniu i demoralizowaniu żywych istot w celu uzyskania większej mocy. Skrupulatny w dokumentowaniu swoich chorych przyjemności. I skrupulatny w wyszczególnieniu swoich starań o zapewnienie sobie usług znajomego demona o imieniu Azorthragal!
Imię było starannie zapisane, z zaznaczeniem akcentu i intonacji dla każdej sylaby.
Magia w dużym stopniu przypomina język. Polega na wiązaniu, łączeniu jednej rzeczy z drugą, idei z ideą! Kiedy ustanowi się powiązania, nasyca się je mocą i coś się wydarza. W branży nazywamy to taumaturgią. Polega ona na stworzeniu więzi pomiędzy czymś małym a czymś dużym. Potem sprawia się, że coś wydarza się w małej skali i to samo wydarza się w dużej skali. Lalki wudu to typowy przykład takiego działania.
Ale reprezentacja, taka jak lalka wudu, nie jest jedynym sposobem wytworzenia więzi. Mag może posłużyć się obciętymi paznokciami, włosami, krwią, jeśli jest dość świeża, czy jakąkolwiek inną cielesną pozostałością, by stworzyć powiązanie, które doprowadzi do danej istoty.
Może też użyć jej imienia. A może powinienem raczej powiedzieć Imienia.
W imionach jest moc. Każde imię mówi coś o tym, kto je nosi, bez względu na to, czy jest on tego świadom, czy nie. Mag za pomocą imienia może stworzyć powiązanie. W przypadku ludzi jest to trudne. Ludzie stale się zmieniają, ewoluują, więc nawet jeśli ktoś wypowie swoje pełne imię, próba wytworzenia powiązania może się nie powieść, gdyż ten ktoś może być już w całkowicie odmiennym nastroju, mógł też doświadczyć takich sytuacji życiowych, które zmieniły jego sposób spostrzegania siebie. Mag musi usłyszeć imię człowieka z jego własnych ust, ale jeśli nie wykorzysta go dość szybko, może się ono zdezaktualizować, jak gdyby zwietrzeć.
Z demonami sprawa przedstawia się inaczej. Demony to nie ludzie. Nie mają problemów, jakie wynikają z posiadania duszy, nie troszczą się o takie błahostki jak dobro i zło, rozróżnienia między słusznym a niewłaściwym. Demony po prostu są. Jeśli demon się na kogoś zaweźmie, będzie na niego zawzięty tak samo teraz, jak i kiedyś, a także za tysiąc lat.
Jest to w jakimś sensie pocieszające, gdyż stanowi słaby punkt. Znając imię demona, ma się do niego dostęp już na zawsze. Ja poznałem imię Azorthragala. Nawet jeśli teraz był już tylko duchem demona, powinien zareagować przynajmniej na wspomnienie swego imienia.
Najwyższy czas.
Otoczyłem swój krąg do przywoływania pięcioma białymi świecami, wyznaczającymi niewidzialny pentagram. Białymi dla ochrony. I dlatego, że białe świece są najtańsze w supermarkecie. Przecież na byciu magiem nie zbija się kokosów.
Pomiędzy świecami umieściłem przedmioty należące do osób, których demon dotknął. Była tam moja bransoleta z tarcz. Michael dał mi swoją obrączkę. Dał mi też obrączkę Charity. Wpadłem na posterunek i złapałem prowizoryczną, ręcznie wypisaną tabliczkę z nazwiskiem, którą Murphy uparcie trzymała na drzwiach biura, dopóki rozgłos, jaki zyskała w zeszłym roku, nie zmusił radnych miasta do uhonorowania jej prawdziwą. Teraz kartonik leżał na podłodze koło obrączek. Wizyta u wdzięcznych państwa Malone’ów przyniosła zegarek, który Mickey dostał, odchodząc na emeryturę. Zegarek ułożony pomiędzy ostatnią parą świec zamykał krąg.
Zrobiłem głęboki wdech i sprawdziłem swoje rekwizyty. By czynić magię, nie potrzeba tych wszystkich świec, noży i czego tam jeszcze, ale się przydają. Pomagają się skoncentrować. A ja, przy moim osłabieniu, potrzebowałem wszelkiej możliwej pomocy.
Tak więc pozapalałem kadzidła i obszedłem krąg do przywoływania. Zostawiłem sobie dość miejsca do pracy w obrębie kręgu kadzideł, a na zewnątrz kręgu z miedzi. Obchodząc krąg, jednocześnie nasyciłem go siłą woli na tyle, by go zamknąć. Poczułem przy tym, jak podnosi się poziom energii, gdy rozproszona magia łączy się w całość.
- Harry - zawołał Michael z pokoju na górze. - Skończyłeś? Stłumiłem w sobie przypływ irytacji.
- Właśnie zaczynam.
- Czterdzieści pięć minut do zachodu słońca - oznajmił. Nie potrafiłem ukryć rozdrażnienia:
- Ależ dziękuję. Nie poganiaj mnie, Michael.
- Potrafisz to zrobić czy nie, Harry? Jeśli nie umiesz tego teraz powstrzymać, będę musiał wrócić do Charity.
- Na pewno nic nie zrobię, jak będziesz mi dyszał w kark. Do cholery, Michael, nie przeszkadzaj i daj mi pracować.
Mruknął coś do siebie na temat cierpliwości albo nadstawiania drugiego policzka, czy coś w tym rodzaju. Usłyszałem jego kroki na górze, oddalające się od klapy.
Michael nie zszedł ze mną do laboratorium, ponieważ idea posługiwania się magią bez odwoływania się do Wszechmogącego jakoś mu nie leżała, bez względu na to, przez co razem przeszliśmy. Tolerował to, ale nie popierał.
Wróciłem do pracy. Zamknąłem oczy i postarałem się oczyścić umysł, by móc się skupić na bieżącym zadaniu. Zacząłem się stopniowo koncentrować na miedzianym kręgu. Dym kadzideł drażnił moje zmysły, wirował na obwodzie zewnętrznego kręgu, nie przekraczając go. W miarę jak się koncentrowałem, narastała z wolna energia. W prawą dłoń chwyciłem nóż, a lewą zaczerpnąłem wody ze stojącej obok miski.
Teraz trzy kroki.
- Wrogu, mój wrogu - przemówiłem, nasycając słowa mocą. - Szukam cię.
Przesunąłem nóż nad miedzianym kręgiem i prosto w dół. Nie mogłem tego zobaczyć bez otwierania swojego innego wzroku, ale poczułem cichy opór, kiedy rozcinałem szczelinę pomiędzy światem śmiertelników a Nigdynigdy.
- Wrogu, mój wrogu - przemówiłem znowu. - Poszukuję cię. Ukaż mi swą twarz.
Chlapnąłem wodą nad kręgiem, gdzie energia zaklęcia rozbiła ją na cząstki, rozpyliła ją w cienką, zwiewną mgłę pełną tęcz od otaczających płomieni świec, zmieniającą kształty, mieniącą się kolorami.
I najtrudniejsza część.
- Azorthragalu! - zawołałem. - Azorthragalu, Azorthragalu! Appare!
Naciąłem sobie palec nożem i rozsmarowałem krew na krawędzi miedzianego kręgu.
Moc przepłynęła ze mnie do wnętrza kręgu poprzez rozdarcie w materii realności, a gdy to się stało, krąg wyrósł jak mur wokół miedzianej obręczy wmurowanej w podłogę. Gdy wydobyła się moc podsycana energią kręgu i kierowana przez rozłożone wokół przedmioty, w skaleczonym palcu poczułem ostry, okrutny ból, aż łzy zakręciły mi się w oczach. Zaklęcie rozeszło się po Nigdynigdy jak ślepe macki Krakena przeszukujące pokład, by pochwycić jakąś nieszczęsną duszę. Nie tak powinno działać. Powinno śmignąć ku Koszmarowi Sennemu jak lasso i ściągnąć go tutaj. By bardziej ukierunkować zaklęcie, pchnąłem w nie więcej mocy płynącej z wyobrażenia tego, przeciw któremu walczyłem, z przypomnienia jego czynów. Dopiero kiedy uświadomiłem sobie samą istotę Koszmaru Sennego, którą z braku lepszego słowa nazwać należy zgrozą, zaklęcie coś chwyciło. Z początku była nieruchomość zaskoczenia, ale po chwili dzika, nieokiełznana energia zaczęła stawiać opór, który sprawiał, że serce waliło mi w piersi, a skaleczenie na palcu piekło, jakby ktoś nasypał soli na ranę.
- Appare! - krzyknąłem, nasycając głos wolą, i zacząłem zwijać zaklęcie. - Z mego rozkazu ukaż się!
W szczególnie dramatycznych momentach przechodzę na stosowny po temu, lekko archaizowany język. No i co z tego.
Wirująca, tęczowa mgła kołysała się i falowała, jakby jakieś na wpół stałe ciało rozgarniało powietrze wewnątrz kręgu do przywoływania. Walczyło jak oszalały byk, by rozerwać więzy mojego zaklęcia.
- Appare!
Na górze zadzwonił telefon. Słysząc, że Michael przeszedł przez pokój, jednocześnie walczyłem przez kilka cichych, pełnych furii sekund z Koszmarem Sennym próbującym wymknąć się z sieci mojej koncentracji.
- Halo - powiedział Michael. Zostawił otwartą klapę, więc słyszałem go wyraźnie.
- Appare! - wycharczałem znowu. Poczułem, że to coś osłabło i szarpnąłem do siebie w poczuciu dzikiego triumfu. Mgła i światła zawirowały i zaczęły przybierać kształt mniej więcej humanoidalny.
- Och. Tak, ale jest... trochę zajęty - tłumaczył Michael.
- Hmm. Nie, niezupełnie... - Myślę...
- Tak, ale... - Michael westchnął. - Chwileczkę. Usłyszałem jego kroki zbliżające się do klapy w podłodze.
- Harry - zawołał. - Dzwoni Susan. Mówi, że musi z tobą porozmawiać.
O mało nie zawyłem, walcząc, żeby utrzymać Koszmar Senny.
- Oddzwonię - udało mi się wydyszeć.
- Mówi, że to ważne.
- Michael! - prawie wrzasnąłem. - Jestem tu trochę zajęty!
- Harry - powiedział Michael poważnym tonem - nie wiem, co ty tam robisz, ale ona jest bardzo zdenerwowana. Mówi, że od jakiegoś czasu bezskutecznie usiłuje się z tobą skontaktować.
Koszmar Senny zaczął mi się wyślizgiwać. Zacisnąłem zęby i uciąłem:
- Nie teraz!
- W porządku - odparł Michael. Odszedł od zejścia do laboratorium i usłyszałem, że coś cicho mówi do telefonu.
Odgrodziłem się od tego, odciąłem się od wszystkiego poza kręgiem, poza swoim zaklęciem i tym, co było na jego końcu. Zaczynało brakować mi sił, ale jemu też. Ja miałem wszystkie swoje rekwizyty, moc i koncentrację na kręgu. On był silny, ale ja miałem przewagę. Po minucie czy półtorej zawołałem po raz ostami:
- Appare!
Mgła w kręgu zawirowała i zadrżała, na powrót przybierając humanoidalny kształt. Ten kształt wydał z siebie słaby, bulgocący dźwięk, wciąż próbując ucieczki.
- Nie wymkniesz się! - krzyknąłem na niego. - Kto cię sprowadził? Kto cię nasłał!
- Magu - zawył. - Uwolnij mnie!
- Jasne. Kto cię nasłał! - powtórzyłem rozkazująco, wkładając w to więcej energii.
Wrzasnął skrzekliwie, co przypominało radio, w którym słychać zakłócenia. Kształt nie chciał zrobić się wyraźniejszy, bardziej stały.
- Nikt!
- Kto cię nasłał! - bombardowałem zaklęcie i Koszmar Senny swoją wolą. - Kto cię nakłonił do czynienia krzywdy tym ludziom? Do wszystkich diabłów, odpowiesz mi!
- Nikt - warknął Koszmar Senny. Podwoił swoje wysiłki, ale ja trzymałem mocno.
I wtedy poczułem trzecią siłę wdzierającą się z innej strony. Poczułem zimną, przerażającą moc stojącą za zaklęciem torturującym Mickeya Malone’a i ducha Agathy Hagglethorn. Wlała się w Koszmar Senny jak benzyna do silnika i doładowała go. Koszmar Senny nie przypominał już wściekłego byka. Teraz był jak rozszalały słoń, który uwalnia się z mojego zaklęcia na swobodę.
- Magu! - wył triumfalnie. - Magu, słońce zachodzi! Wyrwę twe serce! Zapoluję na twych przyjaciół i ich potomstwo! Unicestwię ich wszystkich!
- To słabe serce - mruknąłem. - I nic ci po nim.
Uniosłem lewą dłoń i uderzyłem nią w migotliwą mgłę, rozpryskując na nią kropelki krwi.
- Związuję cię zatem - warknąłem. Sięgnąłem ku niemu i znalazłem część mnie, którą miał wciąż w sobie. Ogarnęło mnie ciepło, jakbym wracał do domu po długiej podróży. Udało mi się tylko dotknąć tej części, ale to wystarczyło.
- Żadnej już duszy nie ukrzywdzisz, ni krwi więcej nie przelejesz. Ze mną twa sprawa. Czynię cię związanym! Związuję cię!
Przy trzecim powtórzeniu poczułem, że zaklęcie się zamknęło, jakby oplatając Koszmar Senny stalowym zwojem. Nie mogłem mu przeszkodzić w odejściu, nie mogłem mu zabronić przebywać w tym świecie. Mogłem natomiast, i to cholernie dobrze, sprawić, bym był jedyną osobą, której może zaszkodzić.
- Zobaczymy, jak ci pójdzie w uczciwej walce, dupku. Zawył, ale nie udało mu się zerwać mojego zaklęcia, dźwięk wibrował w pomieszczeniu. Uniosłem nóż i przebiłem nim powietrze nad kręgiem, uwalniając utrzymujące zaklęcie. Wszystko, co mi zostało, przelałem w ten cios. Zobaczyłem, jak magia wbija się w krąg, mimo że Koszmar Senny już zanikał, i rozbija tęczową mgłę jak siekiera niewidzialnego drwala. Koszmar Senny zawył jeszcze raz. Potem mgła zwarła się w straszliwym pędzie, załamała się przestrzeń i demon znikł. Garść wody skropiła ziemię, świece zgasły.
Opadłem w przód, oparłem się na przedramionach i ze świstem wciągałem powietrze. Mięśnie mi drżały. Dopadłem sukinsyna. Nie był niepokonany. Dopadłem go. Może nie wyrządziłem mu szkody większej niż moje własne skaleczenie w palec albo wymierzony policzek, ale i tego się nie spodziewał.
Nie byłem w stanie dotrzeć do osoby, która za nim stoi, ale coś poczułem, wyczułem jej obecność, zapach jej perfum, mówiąc metaforycznie. Może da się to wykorzystać.
- A masz, draniu - wybełkotałem. Przez kilka minut leżałem, dysząc, a w głowie mi wirowało od wysiłku, jakiego wymagało zaklęcie. Potem odłożyłem swoje pomoce i powlokłem się na górę.
Michael pomógł mi usiąść. Rozniecił ogień, a ja z wdzięcznością poddałem się ciepłu. Poszedł do kuchni po colę i kanapkę.
Jadłem i piłem łapczywie. Dopiero kiedy skończyłem ostatni łyk, Michael zapytał:
- Co się stało?
- Wezwałem go. Koszmar Senny. Ktoś pomógł mu uciec, ale przedtem nałożyłem na niego więzy.
Spojrzał na mnie spod zmarszczonych brwi, jego szare oczy wpatrywały się badawczo w moją twarz.
- Jakiego rodzaju więzy?
- Udaremniłem mu atak na ciebie. Albo na Murphy. Albo na twoją rodzinę. Nie mogłem go usunąć, ale mogłem ograniczyć jego cele.
Michael patrzył na mnie przez chwilę, mrugając powiekami, po czym powiedział powoli:
- Skierowując jego atak na siebie.
Uśmiechnąłem się do niego, szczerząc zęby, i przytaknąłem. W moim głosie pobrzmiewała duma:
- Musiałem to zrobić w ostatniej chwili, w biegu. Właściwie tego nie planowałem, ale to działa. Dopóki ja będę żyć, on nie zaszkodzi nikomu innemu.
- Dopóki ty będziesz żyć - powtórzył Michael. Zmarszczył brwi, oparł masywne przedramiona na kolanach i złączył dłonie. - Harry?
- No?
- Czy to nie znaczy, że na pewno będzie próbował cię zabić? Nie dręczyć, nie torturować sadystycznie, tylko ot tak, po prostu zamordować.
Skinąłem głową trzeźwiejąc.
- No tak.
- I... to znaczy, że ktokolwiek stoi za tym Koszmarem Sennym, ktokolwiek pomógł mu uciec, teraz ty sam stanąłeś mu na drodze. Nie może posługiwać się swoją bronią, dopóki cię nie usunie.
- Tak.
- Więc... jeśli ten ktoś nie potrzebował do tej pory twojej śmierci, teraz będzie jej pragnął.
Milczałem przez chwilę, zastanawiając się.
- Sam dokonałem wyboru, stary - powiedziałem w końcu. - Do diabła, tkwię w tym tak głęboko, że nie ma znaczenia, czy wlezę jeszcze głębiej. Niech Koszmar Senny i moja matka chrzestna pobiją się o to, które ma być pierwsze w kolejce.
Michael przelotnie spojrzał mi w oczy.
- Och, Harry. Nie powinieneś był tego robić.
Naburmuszyłem się.
- Słuchaj, to jak do tej pory nasze największe osiągnięcie. Sam byś tak postąpił, gdybyś mógł.
- Tak, ale moja rodzina jest dobrze zabezpieczona - przerwał, po czym mówił dalej łagodnie - a ja wiem, dokąd uda się moja dusza, gdy przyjdzie na mnie czas.
- O piekło będę się martwił później. Zresztą, myślę, że mam plan.
Skrzywił się.
- Nie przejmujesz się własną duszą, ale masz plan.
- Jeszcze nie mam zamiaru dać się zabić. Musimy przejść do natarcia, Michael. Jeśli będziemy siedzieć i czekać, on może nas rozwalić.
- Ciebie rozwalić, chciałeś powiedzieć - uściślił Michael, coraz bardziej zasępiony. - Harry, bez Amoracchiusa... Nie jestem pewien, czy zdołam ci pomóc.
- Wiesz, co robisz, Michael. A ja nie sadzę, żeby Wszechmogący opuścił swoją drużynę, bo zawieruszyliśmy piłkę, prawda?
- Oczywiście, że nie, Harry. Jest zawsze wierny. Pochyliłem się, kładąc mu dłoń na ramieniu i spojrzałem mu prosto w oczy. Nie robię tego często. Niezbyt wielu ludziom mogę patrzeć w oczy.
- Michael. To jest wielkie, złe i przeraża mnie śmiertelnie. Ale prawdopodobnie tylko ja mogę to teraz powstrzymać. Potrzebuję cię. Potrzebuję twojej pomocy. Cholera, człowieku, muszę wiedzieć, że mnie wspierasz, że wierzysz w to, co robię. Jesteś ze mną czy nie?
Wpatrywał się w moją twarz.
- Straciłeś wiele ze swej mocy, jak mówisz. Ja nie mam już miecza. Nasi wrogowie to wiedzą. Obaj możemy zginąć. Albo i gorzej.
- Jeśli zostaniemy tu, nic nie robiąc, zginiemy i tak. A może wraz z nami i Murphy, i Charity, i twoje dzieci.
Pochylił głowę i przytaknął.
- Masz rację. Właściwie nie ma wyboru.
Na chwilę przykrył moją dłoń swoją. Była wielka, stwardniała i silna. Potem wstał, wyprostował plecy i ramiona.
- Po prostu musimy mieć wiarę. Dobry Pan nie włoży nam na barki ciężaru, którego nie moglibyśmy unieść.
- Mam nadzieję, że się nie mylisz - powiedziałem.
- Więc jaki jest plan, Harry? Co robimy?
Wstałem i podszedłem do półeczki nad kominkiem, ale nie znalazłem tego, czego potrzebowałem. Marszcząc brwi, rozejrzałem się po pokoju i wreszcie mój wzrok padł na stolik do kawy. Schyliłem się i wziąłem białą kopertę zawierającą wypisane złotymi literami zaproszenie doręczone przez Kyle’a i Kelly Hamiltonów.
- Idziemy na przyjęcie.
Michael zaparkował ciężarówkę na ulicy przed rezydencją Bianki. Kluczyki włożył do skórzanej sakiewki przy pasie i zapiął ją na srebrny guzik w kształcie krzyża. Postawiwszy kołnierz kaftana widoczny w wycięciu kolczugi, sięgnął na tylne siedzenie po stalowy hełm, który włożył sobie na głowę.
- Powiedz mi jeszcze raz, Harry. Dlaczego to jest dobry pomysł? Dlaczego idziemy na bal maskowy z bandą potworów?
- Wszystko prowadzi nas tutaj - powiedziałem.
- Doprawdy?
Odetchnąłem, usiłując zachować cierpliwość, i podałem mu białą pelerynę.
- Posłuchaj. Wiemy, że ktoś wzburzył świat niematerialny. Wiemy, że zrobił to po to, żeby stworzyć Koszmar Senny, który nas zaatakował. Wiemy, że ta dziewczyna, Lydia, ma jakiś związek z Koszmarem Sennym.
- Tak - przyznał Michael. - Dobrze.
- Bianca - mówiłem dalej - wysłała swoich pachołków, żeby zabrali Lydię. I Bianca gości dziś na przyjęciu najobrzydliwsze, najgorsze typy w tym rejonie. Stallings powiedział mi, że z ulic znikają ludzie. Prawdopodobnie ktoś się nimi pożywia albo coś takiego. Nawet jeśli nie stoi za tym Bianca, a nie mówię, że tak nie jest, najprawdopodobniej wszyscy, którzy mogliby za tym stać, zjawią się na dzisiejszym przyjęciu.
- I myślisz, że będziesz mógł ich rozpoznać? - spytał Michael.
- Jestem zupełnie pewien - odparłem. - Muszę tylko znaleźć się na tyle blisko nich, żeby móc ich dotknąć, poczuć ich aurę. Przez moment czułem tego, kto stoi za Koszmarem Sennym, wtedy w laboratorium. Powinienem rozpoznać, kiedy poczuję go znowu.
- Nie podoba mi się to - powiedział Michael. - Czemu Koszmar Senny nie rzucił się na ciebie, jak tylko słońce zaszło?
- Może go przestraszyłem? Wytrąciłem go trochę z równowagi. Michael patrzył chmurnie.
- Wciąż mi się to nie podoba. Będą tu dziesiątki bytów, które nie mają prawa istnieć w tym świecie. To będzie tak, jakbyśmy weszli w stado wilków.
- Wszystko, co musisz robić, to nie odzywać się i pilnować moich tyłów - uspokoiłem go. - Te łajdaki muszą dziś w nocy przestrzegać zasad. Zagwarantowano nam ochronę odwiecznych praw gościnności. Jeśli Bianca by je złamała, straciłaby twarz przed swoimi gośćmi i przed Dworem Wampirów.
- Obronię cię, Harry - obiecał Michael. - Tak samo, jak obronię każdego, komu te... komu oni zagrożą.
- Nie potrzebujemy żadnej walki, Michael. Nie po to tu jesteśmy.
Spojrzał przez okno ciężarówki i zacisnął szczęki.
- Mówię poważnie, Michael. To ich teren. Tam w środku prawdopodobnie dzieją się rzeczy nikczemne, ale nam nie wolno tracić z oczu szerszej perspektywy.
- Szersza perspektywa - powtórzył. - Harry, jeśli tam jest ktoś, kto potrzebuje mojej pomocy, dostanie ją.
- Michael! Jeśli my pierwsi złamiemy zasady, otworzymy grę. Możemy obaj zginąć. I to będzie twoja wina.
Odwrócił się do mnie, a jego spojrzenie miało twardość granitu.
- Jestem, jaki jestem, Harry.
Wyrzuciłem ramiona w górę i walnąłem dłońmi w sufit kabiny ciężarówki.
- Inni ludzie też mogą zginąć, jeśli to spieprzymy. Nie mówimy tu tylko o własnym życiu.
- Wiem - powiedział. - Moja rodzina też jest zagrożona. Ale to niczego nie zmienia.
- Michael - nie ustępowałem. - Nie proszę cię, żebyś się uśmiechał, wdawał się w pogawędki i był miły. Bądź tylko cicho i nie przeszkadzaj. Nie wpychaj nikomu krucyfiksu do gardła. Tylko o tyle cię proszę.
- Nie chcę stać z boku, Harry - powiedział. - Nie umiem. Zmarszczył brwi i dodał: - Myślę, że ty też nie umiesz.
Spojrzałem na niego ponuro.
- Do jasnej cholery, Michael! Nie chcę tu umierać.
- Ani ja. Musimy mieć wiarę.
- Świetnie - powiedziałem. - Po prostu wspaniale.
- Harry, przyłączysz się do mnie w modlitwie?
Zamrugałem ze zdumienia.
- Co?
- Modlitwa. Chciałbym z Nim porozmawiać przez chwilę - na wpół się do mnie uśmiechnął. - Nie musisz nic mówić. Bądź tylko cicho i nie przeszkadzaj.
Pochylił głowę. Ja w milczeniu spoglądałem przez okno ciężarówki. Nic nie mam przeciwko Bogu. Naprawdę. Ale Go nie rozumiem. I na ogół nie ufam ludziom, którzy rozpowiadają wkoło, że działają w Jego najlepiej pojętym interesie. Elfy, wampiry i co tam jeszcze, to mogę pojąć. Nawet demony. Czasem nawet Upadłych. Potrafię zrozumieć, dlaczego robią to, co robią.
Ale Boga nie rozumiem. Nie rozumiem, jak może patrzeć na to, jak ludzie traktują się nawzajem, i nie przekreślić całego rodu ludzkiego jako nieudanego pomysłu. Chyba jest o wiele bardziej wyrozumiały, niż ja bym był.
- Panie - zaczął Michael. - Wkraczamy w ciemność. Otoczą nas wrogowie. Proszę, daj nam siłę, byśmy zrobili to, co musi być zrobione. Amen.
Tylko tyle. Żadnego wyszukanego języka, żadnego błagania Wszechmogącego o pomoc. Michael powiedział po prostu, co chce zrobić i poprosił, by Bóg był po jego stronie, po naszej stronie. Proste słowa, a już moc otoczyła go jak obłok lekkiej mgły, od której poczułem gęsią skórę na ramionach i karku. Wiara. Uspokoiłem się trochę. Wiele przemawiało za nami. Byliśmy w stanie dać sobie radę.
Michael spojrzał na mnie i skinął głową.
- W porządku - powiedział. - Jestem gotów.
- Jak wyglądam? - spytałem.
W uśmiechu błysnął białymi zębami.
- Wszyscy będą się za tobą oglądać. Masz to jak w banku.
Odwzajemniłem uśmiech.
- Dobra. Bawmy się.
Wysiedliśmy z ciężarówki i skierowaliśmy się ku bramie posiadłości Bianki. Idąc, Michael zapiął białą pelerynę z czerwonym krzyżem. Miał stosowny płaszcz rycerski, buty, zbroję i ciężkie, turniejowe rękawice. Do pasa z obu boków przytroczył sztylety.
Pachniał stalą i trochę pobrzękiwał przy każdym kroku. Brzmiało to kojąco, przyjaźnie, na swój pancerny sposób.
W lepszym stylu byłoby wjechać ciężarówką przez bramę i kazać ją zaparkować kamerdynerowi, ale Michael nie chciał powierzać swojej ciężarówki wampirom. Nie winię go. Sam bym nie zaufał diabelskiemu kamerdynerowi, który wyłania się z cienia, porusza się tylko nocą i wysysa krew.
Przy bramie stała prosta wartownia z dwoma strażnikami. Żaden z nich nie wyglądał na uzbrojonego, ale obaj nosili się z arogancją właściwą uzbrojonym, która nie umknęła mojej i Michaela uwadze. Podałem zaproszenie. Wpuścili nas.
Poszliśmy podjazdem w kierunku domu. Nadjechała czarna limuzyna i musieliśmy zejść z drogi, by ją przepuścić. Kiedy doszliśmy do drzwi frontowych, pasażerowie właśnie wysiadali.
Szofer obszedł samochód i otworzył tylne drzwi. Buchnęła głośna, ostra muzyka. Po chwili z limuzyny wyślizgnął się mężczyzna.
Był wysoki i blady jak posąg z białego marmuru. Czarne rozwichrzone loki opadały mu do ramion. Cały jego kostium stanowiły opalizujące skrzydła motyle przymocowane do pleców jakimś tajemniczym mechanizmem i biała przepaska na biodrach. Do tego miał białe, skórzane rękawiczki ze sprzączkami ozdobionymi srebrnym wijącym się ornamentem. Podobny ornament oplatał mu łydki, biegnąc w dół, do sandałów. U jego boku zwisała szpada delikatnej roboty, z rękojeścią jakby ze szkła. Był bardzo przystojny, umięśniony, ale nie przesadnie, ładnie zbudowany, o jasnej gładkiej skórze. Niech to, nawet ja zauważyłem, jak dobrze wyglądał.
Mężczyzna uśmiechnął się tak promiennie, że z powodzeniem mógłby reklamować pastę do zębów. Wyciągnął rękę w głąb samochodu, skąd wyłoniła się para idealnych nóg w różowych pantofelkach na wysokich obcasach, a za nimi wysoka i smukła, smakowita dziewczyna, ledwie okryta płatkami kwiatów. Z płatków składała się jej krótka, obcisła spódniczka, płatki jak delikatne dłonie obejmowały jej piersi. Poza tym i cieniutką jak tchnienie dziecka koronką w rozwichrzonych czarnych włosach nie miała na sobie nic, natomiast to, co miała, nosiła doskonale. Jej twarz kazała mi myśleć, że jest zarówno śliczna, jak i słodka. Policzki pokrywał delikatny róż w wibrującym, żywym odcieniu, usta były rozchylone. Przelotne spojrzenie w jej oczy powiedziało mi, że coś brała.
- Harry - odezwał się Michael - ślinisz się.
- Nie ślinię się - odparowałem.
- Ta dziewczyna nie ma nawet dziewiętnastu lat.
- Nie ślinię się!
Popatrzyłem groźnie, chwyciłem mocno w dłoń swoją laskę i ruszyłem w kierunku domu. Otarłem sobie usta rękawem. Tak na wszelki wypadek.
Mężczyzna odwrócił się do mnie i brwi podjechały mu do góry. Lustrował mój kostium od góry do dołu, po czym wybuchnął głębokim, dźwięcznym śmiechem.
- O rany, pan musi być Harry Dresden - wykrztusił.
Nastroszyłem się. Zawsze mnie niepokoi, kiedy ktoś mnie zna, a ja jego nie.
- No tak - powiedziałem. - To ja. A kim ty, u diabła, jesteś?
Jeśli moja wrogość mu przeszkadzała, na pewno nie przeszkadzała jego uśmiechowi. Dziewczyna wślizgnęła mu się pod lewe ramię i przywarła do niego, patrząc na mnie znarkotyzowanymi oczami.
- Och, oczywiście - powiedział. - Zapomniałem, że prawdopodobnie bardzo słabo orientuje się pan w zawiłościach Dworu. Nazywam się Thomas z Rodu Raith należącego do Białego Dworu.
- Biały Dwór - powtórzyłem.
- Trzy dwory wampirów - podpowiedział Michael. - Biały, Czerwony i Czarny.
- To wiedziałem.
Michael wzruszył jednym ramieniem.
- Przepraszam.
Thomas uśmiechnął się.
- Cóż, w zasadzie tylko dwa. Czarny Dwór już od jakiegoś czasu ma trudności, biedactwa.
Ton jego głosu sugerował raczej tajoną radość niż żal.
- Panie Dresden, niech mi wolno będzie przedstawić Justine.
Justine, dziewczyna pod jego ramieniem, obdarzyła mnie uśmiechem. Byłem prawie pewien, że wyciągnie rękę, abym złożył na niej pocałunek, ale nie zrobiła tego. Przytuliła się za to całym ciałem do Thomasa, co stanowiło bardzo przyjemny widok.
- Jestem oczarowany - powiedziałem. - To jest Michael.
- Michael - powiedział Thomas w zamyśleniu, lustrując teraz z kolei jego kostium od góry do dołu. - Przebrany za rycerza templariusza.
- Coś w tym rodzaju - powiedział Michael.
- Jak ironicznie - ocenił Thomas i kierując wzrok z powrotem na mnie, uśmiechnął się. - A pański kostium, panie Dresden... wywoła spore poruszenie.
- Cóż, dziękuję.
- Wejdziemy do środka?
- Och, chodźmy.
Weszliśmy gromadą po schodach, co pozwoliło mi z niepokojącej bliskości podziwiać nogi Justine, szczupłe, śliczne i stworzone do celów niemających nic wspólnego z lokomocją. Dwaj odźwierni w smokingach, wyglądający na istoty ludzkie, otworzyli przed nami drzwi do rezydencji Bianki.
Hol wejściowy został przebudowany od czasu mojej ostatniej wizyty. Stylowe wnętrze pięknie odnowiono. Drewniane okładziny zastąpiono marmurem. Otwory drzwiowe miały teraz formę wdzięcznych łuków, zamiast solidnych prostokątów. W rozmieszczonych co jakieś trzy metry wnękach stały posągi i inne dzieła sztuki. Jedynie wnęki były oświetlone, pomiędzy nimi zalegały głębokie cienie.
- Dość kiczowate - prychnął Thomas, a jego motyle skrzydła zadrżały. - Czy był pan już na jakiejś dworskiej uroczystości, panie Dresden? Zna pan etykietę?
- Niezupełnie - przyznałem. - Ale lepiej, żeby nie wymagała picia płynów fizjologicznych. Zwłaszcza moich.
Thomas roześmiał się dźwięcznie.
- Ależ nie, w każdym razie nie oficjalnie, chociaż będzie pod dostatkiem okazji, żeby się nasycić, jeśli pan chce.
Pieścił palcami talię dziewczyny, a ona wpatrywała się we mnie bardzo intensywnie, co mnie rozpraszało.
- Nie sądzę. Co muszę wiedzieć?
- No cóż, my jesteśmy z zewnątrz, nie należymy do Czerwonego Dworu, a to jest ich uroczystość. Najpierw zostaniemy przedstawieni towarzystwu i każdy będzie mógł się z nami przywitać.
- Kontakty towarzyskie, co?
- Dokładnie. Potem zostaniemy przedstawieni samej Biance, a ona da nam prezenty.
- Prezenty? - spytałem zaskoczony.
- Ona jest gospodynią. Oczywiście, że będzie dawać prezenty. - Uśmiechnął się do mnie. - Tak nakazuje dobry obyczaj.
Przyglądałem mu się. Wampiry rzadko bywają takie rozmowne.
- Dlaczego jesteś taki uczynny?
Przyłożył sobie palce do piersi i uniósł brwi w doskonale odegranym „kto, ja?”.
- Ależ panie Dresden, dlaczego nie miałbym panu pomóc?
- Jesteś wampirem.
- Tak, jestem, ale obawiam się, że nie najlepszym.
Rzucił mi słoneczny uśmiech i dodał:
- Oczywiście, równie dobrze mogę kłamać.
Żachnąłem się.
- A zatem, panie Dresden, chodziły słuchy, że odrzucił pan zaproszenie Bianki.
- Tak było.
- Co skłoniło pana do zmiany decyzji?
- Interesy.
- Interesy? - zdumiał się Thomas. - Przyszedł pan tu w interesach?
Wzruszyłem ramionami.
- Coś w tym rodzaju.
Zdjąłem rękawiczki tak nonszalancko, jak tylko potrafiłem, i wyciągnąłem do niego rękę.
- Jeszcze raz dziękuję.
Przechylił na bok głowę i zmrużył oczy. Spojrzał taksującym wzrokiem na moją rękę, potem znów na mnie, zanim wymienił ze mną uścisk dłoni.
Otaczała go słaba, migotliwa aura, która przemknęła mi nad skórą jak łagodny, chłodny wiatr. Była dziwna, inna niż ta, która otacza istotę ludzką praktykującą magię. W niczym nie przypominała też tego, co napędzało Koszmar Senny.
Thomas nie był tym, kogo szukałem. Musiałem się w widoczny sposób odprężyć, bo powiedział z uśmiechem:
- Zdałem egzamin, co?
- Nie wiem o czym mówisz.
- Mniejsza z tym. Dziwny z ciebie facet, Harry Dresdenie, ale cię lubię.
Powiedziawszy to, odwrócił się, a wraz z nim jego dziewczyna, i razem poszybowali wzdłuż korytarza, do wejścia za kotarą, na jego końcu.
Patrzyłem w ślad za nimi.
- I co? - spytał Michael.
- Jest czysty, w każdym razie względnie. To musi być ktoś inny - odparłem.
- Wygląda na to, że będziesz miał okazję uścisnąć tu wiele rąk.
- No. Jesteś gotów?
- Jeśli taka jest wola Pana - oznajmił.
Przeszliśmy korytarz, weszliśmy za kotarę i znaleźliśmy się w samym środku balu wampirów.
Staliśmy na betonowym tarasie wznoszącym się trzy metry nad rozległym dziedzińcem. Z dołu dobiegała muzyka. Ludzie tłoczyli się na dziedzińcu w mieszaninie barw, ruchu, rozmów i kostiumów, jak na obrazie impresjonisty. Gdzieniegdzie, na konstrukcjach z drutu rozmieszczone były połyskujące kule, niczym pochodnie, co nadawało nastrój tajemniczości. Po przeciwnej stronie dziedzińca, na wprost wejścia, w którym staliśmy, na podium ujrzałem fotel niepokojąco przypominający tron.
Właśnie zaczynałem przyglądać się szczegółom, kiedy oślepiło mnie jaskrawobiałe światło i musiałem przesłonić oczy. Muzyka w dole przycichła nieco, przerwano rozmowy. Najwyraźniej Michael i ja znaleźliśmy się w centrum uwagi.
Służący podszedł do nas i zwrócił się do mnie ściszonym głosem:
- Czy mogę prosić o zaproszenie, sir?
Podałem mu je i chwilę później usłyszałem ten sam głos dobiegający z głośników:
- Panie i panowie, wobec całego dworu mam zaszczyt przedstawić pana Harry’ego Dresdena, maga reprezentującego Białą Radę, wraz z osobą towarzyszącą.
Opuściłem ręce, zapadła kompletna cisza. Oświetlały mnie dwa punktowe reflektory umieszczone po obu stronach tronu naprzeciwko.
Wstrząsnąłem ramionami, by moja czarna bawełniana peleryna ułożyła się w odpowiedni sposób, ukazując czerwoną podszewkę. Po obu stronach mojej twarzy sterczały w górę rogi wysokiego kołnierza. W świetle reflektorów zabłysł pomalowany na złoto, plastikowy medalion, który miałem na szyi. Ubrany byłem w znoszony smoking w kolorze przytłumionego błękitu, pamiętający czyjś bal maturalny w latach siedemdziesiątych. Służący na tym przyjęciu mieli lepsze smokingi.
Nie zapomniałem się uśmiechnąć, aby pokazać zebranym tandetne, plastikowe kły. Przypuszczam, że światło podkreśliło upiorną bladość mojej twarzy, specjalnie na tę okazję pokrytej białym makijażem klowna. Sztuczna krew sącząca się z kącików ust odcinała się na tym tle jaskrawą czerwienią.
Uniosłem dłoń w białej rękawiczce i sepleniąc nieco z powodu kłów, powiedziałem:
- Cześć! Jak się macie?
- Nie do wiary - wyszeptał Michael - przyszedłeś na bal maskowy wampirów przebrany za wampira.
- Nie po prostu za wampira, tylko za kiepskiego wampira - uściśliłem. - Myślisz, że załapali?
Udało mi się poprzez światło reflektorów dostrzec Thomasa i Justine stojących u dołu schodów. Thomas rozglądał się po dziedzińcu z nietajoną radością, po czym rzucił mi uśmiech i podniósł w górę kciuk.
- Myślę, że tylko obraziłeś tu wszystkich - powiedział Michael.
- Jestem tu, żeby znaleźć potwora, a nie żeby im się przymilać. Zresztą od początku nie chciałem iść na to głupie przyjęcie.
- Co za różnica? Wydaje mi się, że ich rozgniewałeś.
- Rozgniewałem? Daj spokój. I co z tego? Rozgniewałem.
Z dziedzińca w dole dobiegło kilka znaczących dźwięków: syknięcia, chrzęst stali, jakby wyciągano noże, nerwowe szczęknięcie zamka półautomatu.
Michael wstrząsnął peleryną i bardziej wyczułem, niż zobaczyłem, że kładzie dłoń na rękojeści jednego ze swoich noży.
- Wydaje mi się, że zaraz się wszystkiego dowiemy.
Nad dziedzińcem zalegała ciężka cisza. Chwyciłem swoją laskę i czekałem na pierwszy strzał z pistoletu lub na świst rzuconego noża, albo na mrożący krew w żyłach wrzask wściekłości. Czułem obok siebie stalową obecność Michaela, cichą i pewną w obliczu wrogości. No, no. Miałem zamiar dać wampirom prztyczka w nos tym kostiumem, ale nie spodziewałem się aż takiej reakcji.
- Spokojnie, Harry - wymruczał Michael. - Oni są jak wściekłe psy. Nie wykonuj gwałtownych ruchów ani nie uciekaj. To ich sprowokuje do ataku.
- Przeciętny wściekły pies nie nosi pistoletu - odmruknąłem. - Ani noża, ani miecza.
Ale stałem tak, jak stałem, z uprzejmym wyrazem twarzy.
Pierwszy dźwięk, który zabrzmiał w ciszy, nie był strzałem ani okrzykiem wojennym, ale dźwięcznym, głębokim męskim śmiechem. Przetaczał się wesoły i kpiący, bulgocący i pogardliwy, wszystko naraz. Zerknąłem w dół i zobaczyłem Thomasa upozowanego na zwariowane, przepoczwarzone wcielenie Errola Flynna, z jedną nogą opartą na stopniu, jedną ręką na biodrze, drugą na kryształowej rękojeści szpady. Głowę odrzucił do tyłu, każdy mięsień rysował się wyraźnie z wystudiowanym niedbałym lekceważeniem dla wysiłku. Motyle skrzydła na krawędzi światła reflektorów odbijały blask feerią barw.
- Zawsze słyszałem - wycedził Thomas sztucznie modulowanym głosem, tak donośnym, by mogli go usłyszeć wszyscy - że Czerwony Dwór wita swych gości serdecznie, jednak nie spodziewałem się tak malowniczej demonstracji.
Zwrócił się w kierunku podium i skłonił się.
- Lady Bianko, z pewnością opowiem memu ojcu o tym oszałamiającym pokazie gościnności.
Poczułem, że uśmiech mi tężeje. Przez światło reflektorów spojrzałem na podium.
- Bianko, moja droga, tu jesteś. To miał być bal kostiumowy, prawda? Maskarada? I każdy z nas miał się przebrać za to, czym nie jest? Jeśli źle zrozumiałem treść zaproszenia, proszę o wybaczenie.
Kobiecy głos mruknął coś i reflektory zgasły. Przez minutę tkwiłem w ciemności, dopóki oczy mi się nie przyzwyczaiły, a wtedy ujrzałem kobietę na podium naprzeciwko.
Bianca nie była wysoka, ale doskonale zbudowana. Takie ciało widuje się tylko w pismach erotycznych i wstydliwych snach. Blada skóra, ciemne włosy i oczy, zmysłowe linie od ust po biodra, szczupłe i silne, a wszystko przesycone słodyczą dojrzałości przyciągającą wzrok każdego mężczyzny. Ubrana była w suknię z pełgających płomieni. Nie chcę przez to powiedzieć, że miała czerwoną suknię. Ubrana była w ogień, niebieski u podstawy, przechodzący przez kolory płomienia świecy do czerwieni obejmującej jej pełne, wspaniałe piersi. Płomienie tańczyły też w elegancko upiętych ciemnych włosach, połyskując nad nimi jak diadem. Pantofle na bardzo wysokich obcasach dodawały kilkanaście centymetrów do jej niezbyt imponującego wzrostu. W tych pantoflach z kształtem jej nóg działy się interesujące rzeczy. Wargi wygięte w uśmiechu obiecywały coś najprawdopodobniej występnego i szkodliwego, przed czym ostrzegałby minister zdrowia, ale co chce się robić wciąż i wciąż, bez przerwy.
Mnie to nie interesowało. Już kiedyś widziałem ją bez tej maski. Nie mogłem zapomnieć tego widoku.
- No cóż - zamruczała, a jej głos niósł się nad dziedzińcem - nie powinnam się była spodziewać po panu większego smaku, panie Dresden. Choć być może przekonamy się jeszcze dziś wieczorem o pańskim smaku.
Przejechała językiem po zębach i obdarzyła mnie oszałamiającym uśmiechem.
Patrzyłem na nią i na to, co było poza nią. Dwie postacie w czarnych pelerynach, niewiele więcej niż zaledwie cienie, stały za nią w milczeniu, jakby gotowe zaatakować, gdy tylko wskaże palcem. Przypuszczam, że każdy przyzwoity płomień rzuca cienie.
- Lepiej, żebyś nie próbowała.
Bianca roześmiała się, zawtórowało jej kilka osób, jednak był to śmiech nerwowy.
- Panie Dresden - powiedziała. - Jest wiele rzeczy, które mogą sprawić, że człowiek zmienia zdanie.
Powoli założyła nogę na nogę, obnażając przy tym jędrne, jedwabiście gładkie udo.
- Może znajdziemy i taką, która zmieni pańskie. Machnęła dłonią leniwie i arogancko. - Muzyka. Jesteśmy tu po to, żeby świętować. Świętujmy więc.
Znów rozległa się muzyka, a ja starałem się dociec, co kryło się za słowami Bianki. Udzieliła swoim zawoalowanego przyzwolenia, by próbowali się do mnie dobrać. Może i nie mogli do mnie otwarcie podejść i ugryźć, ale kto wie. Trzeba się mieć na baczności. Pomyślałem o narkotycznych pocałunkach Kelly Hamilton na mojej szyi, o promieniującym cieple, które mnie wtedy ogarnęło, przeniknęło do środka. Wstrząsnąłem się. Jakaś część we mnie chciała wiedzieć, jak to jest poddać się wampirom i czy musi to być aż tak złe. Inna część gorączkowo starała się uporządkować wszystko, co już widziałem tego wieczoru. Bianca najwyraźniej miała coś na myśli.
Pokręciłem głową i obejrzałem się na Michaela. Lekko skinął mi głową w wielkim hełmie i razem zeszliśmy po schodach. Nogi mi się trzęsły, więc moje kroki były chwiejne. Modliłem się, żeby żaden z wampirów tego nie zauważył. Za nic nie mogłem im okazać słabości, nawet gdybym był tak zdezorientowany jak ptak, który wpadł do kopalni.
- Rób, co musisz zrobić, Harry - powiedział cicho Michael. - Będę dwa kroki za tobą, po prawej. Będę pilnował tyłów.
Słowa Michaela podziałały na mnie kojąco, uspokoiły mnie i byłem mu za nie głęboko wdzięczny.
Spodziewałem się, że wampiry otoczą mnie czarującą, niebezpieczną chmarą, kiedy tylko stanę na dziedzińcu, ale tak się nie stało. Zamiast tego czekał na mnie Thomas z dłonią wspartą na rękojeści szpady, bezwstydnie wystawiając swoje blade ciało na pokaz. Justine stała nieco z tyłu. Jego twarz promieniała radością.
- O rany, to było wspaniałe, Harry. Mogę mówić do ciebie Harry?
- Nie - uciąłem, ale się opamiętałem i spróbowałem złagodzić odpowiedź. - Ale dziękuję. Za to, co powiedziałeś. Sprawy mogły się potoczyć źle.
Thomas powiódł wzrokiem wokół.
- Nadal mogą, panie Dresden. Ale nie mogliśmy dopuścić do ogólnej awantury, prawda?
- Nie mogliśmy?
- Oczywiście, że nie. Byłoby dużo mniej możliwości uwodzenia, oszukiwania i zasztyletowania.
Prychnąłem.
- Chyba masz rację.
W uśmiechu dotknął czubkiem języka zębów.
- Zazwyczaj mam.
- Hm. Dzięki, Thomas.
Spojrzał w bok i zmarszczył brwi. Poszedłem za jego wzrokiem. Justine odpłynęła od niego i stała teraz z promiennym uśmiechem na słodkiej twarzyczce, rozmawiając ze szczupłym, uśmiechniętym mężczyzną ubranym w szkarłatny smoking i balową maseczkę. Mężczyzna właśnie wyciągnął rękę i pogładził ją po ramieniu. Powiedział coś, a śliczna dziewczyna roześmiała się.
- Przepraszam - powiedział Thomas z niesmakiem. - Nie znoszę kłusowników. Niech pan się dobrze bawi, panie Dresden.
Kiedy odszedł w ich kierunku, zbliżył się do mnie Michael. Obracając ku niemu głowę, dosłyszałem, jak mruczy:
- Otaczają nas.
Rozejrzałem się. Dziedziniec był pełen ludzi. Większość z nich stanowiła piękna młodzież, ubrana we wszelkie rodzaje czerni. Modelowi przedstawiciele subkultury gotyckiej. Skóra, plastik i siatkowe tkaniny, uzupełnione czarnymi maseczkami, pelerynami z kapturami i ekstrawaganckim makijażem. Rozmawiali, śmiali się, pili i tańczyli. Niektórzy mieli na ramieniu szkarłatne opaski, inni krwistoczerwone obroże na szyi.
Zobaczyłem, jak zbyt szczupły młody człowiek pochylił się nad stołem i wciągnął coś w nozdrza. Trzy rozchichotane dziewczyny, dwie blondynki i brunetka, którym do wyglądu zastępu czirliderek Draculi brakowało tylko czarno-czerwonych pomponów, na trzy-cztery łyknęły jakieś pigułki, popijając je kielichami ciemnego wina. Inni młodzi ludzie przyciskali się do siebie, wykonując zmysłowe ruchy, lub po prostu siedzieli czy stali, całując się i obmacując. Kilkoro, najwyraźniej już ubawionych po pachy, leżało na dziedzińcu, uśmiechając się marzycielsko, z zamkniętymi oczami.
Przyglądając się temu tłumowi, od razu dostrzegłem różnicę. Pomiędzy młodymi ludźmi w czerni przemieszczały się szczupłe postacie ubrane na szkarłatno. Było to w sumie ponad trzydzieści mężczyzn i kobiet w różnorakich przebraniach czy kostiumach, ale zawsze szkarłatnych. Wszystkich ich cechowało poza tym piękno i pewność ruchów charakterystyczna dla drapieżników.
- Czerwony Dwór - powiedziałem, zwilżając wargi i nie przestając się rozglądać. Wydawało się, że wampiry robią to mimochodem, jednak coraz bardziej zacieśniały krąg wokół nas. Gdybyśmy pozostali w tym miejscu, nie udałoby nam się wyjść z dziedzińca, nie mijając któregoś z nich w odległości większej niż metr.
- Te dzieciaki z czerwonymi opaskami to kto? Wampiry juniorzy?
- Powiedziałbym raczej, że znakowane bydło - zadudnił Michael. W jego głosie brzmiał gniew. Stały i niegwałtowny gniew.
- Spokojnie, Michael. Musimy się trochę pokręcić, żeby im było trudniej nas otoczyć.
- Zgoda.
Michael wskazał głową stół z napojami i skierowaliśmy się w jego stronę szybkim krokiem. Wampiry próbowały się dostosować, ale nie potrafiły zrobić tego tak, by wyglądało to na przypadek. Para w czerwieni ruszyła, by odciąć nam drogę, i stanęła naprzeciw nas, zanim dotarliśmy do stołu. Kyle Hamilton miał na sobie kostium arlekina w różnych odcieniach szkarłatu. Kelly podążała za nim ubrana w szkarłatny, obcisły jednoczęściowy kostium, który zupełnie już nie pozostawiał pola dla wyobraźni, uzupełniony peleryną okrywającą ramiona. Jej twarz otaczał kaptur. Szkarłatna maseczka skrywała rysy powyżej brody i słodkich usteczek. Zdawało mi się, że z jednej strony dostrzegam na skórze szramę, być może ślad oparzenia.
- Harry Dresden - powitał mnie Kyle nieco zbyt głośno, z nieco zbyt szerokim uśmiechem. - Jak miło znów cię widzieć.
Od mojego łobuzerskiego kuksańca w ramię aż się zachwiał.
- Chciałbym móc się odwzajemnić.
Jego uśmiech zrobił się cierpki.
- Oczywiście pamiętasz moją siostrę, Kelly.
- Pewnie, pewnie - powiedziałem. - Trochę za długo się przypiekaliśmy na łóżku opalającym, co?
Spodziewałem się, że syknie albo warknie, albo skoczy mi do gardła. Zamiast tego podeszła do stołu, wzięła srebrną czarę i kryształowy kielich od służącego i podała je nam z uśmiechem będącym odbiciem uśmiechu brata.
- Jak miło cię widzieć, Harry. Szkoda, że nie danym nam jest dziś zobaczyć prześlicznej panny Rodriguez.
Przyjąłem czarę.
- Musiała umyć głowę.
Kelly zwróciła się do Michaela i podała mu kielich. Wziął go ze sztywnym, grzecznym ukłonem.
- Rozumiem - zamruczała Kelly. - Nie miałam pojęcia, że interesują pana mężczyźni, panie Dresden.
- Cóż mam powiedzieć? Są tacy duzi i silni.
- Oczywiście - wtrącił się Kyle. - Gdybym wszedł między ludzi, którzy chcieliby mnie zabić tak bardzo, jak ja chcę zabić ciebie, też wolałbym mieć przy sobie ochroniarza.
Kelly prześlizgnęła się bliżej Michaela, jej piersi sterczały, napinając przejrzystą tkaninę kostiumu. Powoli obeszła go wkoło. Pozostał nieporuszony.
- Jest cudowny - mruczała. - Mogę go pocałować, panie Dresden?
- Harry - odezwał się Michael.
- On jest żonaty, Kelly. Przykro mi.
Roześmiała się, przyciskając się do Michaela i próbując zajrzeć mu w oczy. Michael zmarszczył brwi i usiłował bezskutecznie jej unikać.
- Nie? - spytała. - Cóż, nie martw się mój piękny. Spodoba ci się. Każdy chce się zabawić w swoją ostatnią noc na ziemi. - Rzuciła mu występny uśmieszek. - Teraz twoja kolej.
- Młoda dama jest zbyt łaskawa - powiedział Michael.
- Jaki sztywny. Uwielbiam to u mężczyzny. - Rzuciła mi spojrzenie spoza maski. - Naprawdę nie powinien pan wciągać w to bezbronnych śmiertelników, panie Dresden.
Zmierzyła Michaela od stóp do głów, nie kryjąc zachwytu.
- Ten będzie pyszny potem.
- Nie bierz do buzi więcej, niż możesz pogryźć - poradziłem jej. Roześmiała się rozkosznie.
- Och, panie Dresden, widzę te jego krzyże, ale wszyscy wiemy, jaką mają wartość dla reszty świata.
Zachłannie sięgnęła po ramię Michaela.
- Przez moment dałam się nabrać, że rzeczywiście może być templariuszem.
- Nie. Nie templariuszem - powiedziałem roztropnie.
Ręka Kelly dotknęła pokrytego stalą ramienia Michaela i nagle wystrzelił biały płomień, krótki i gwałtowny jak błyskawica. Rozległ się przeszywający skowyt, Kelly odskoczyła i padła na ziemię. Leżała zwinięta bezradnie, tuląc do siebie poczerniałą rękę i próbując zaczerpnąć tchu do nowego krzyku. Kyle w mig przyskoczył do niej.
Spojrzałem na Michaela, mrugając ze zdumienia.
- No, no. Jestem pod wrażeniem.
Michael był do głębi zawstydzony.
- To się czasem zdarza - powiedział przepraszająco.
Skinąłem głową, co przyszło mi z łatwością. Spojrzałem na bliźnięta-wampiry.
- Niech to będzie dla was nauczką. Precz z łapami od Pięści Boga.
Kyle posłał mi mordercze spojrzenie, marszcząc się na twarzy. Serce mi przyspieszyło, ale nie mogłem dać po sobie poznać strachu.
- No dalej, Kyle - zachęcałem go. - Zaczynaj. Złam rozejm ustanowiony przez waszą władczynię. Pogwałć prawa gościnności. Biała Rada spali to miejsce tak szybko, że ludzie będą je nazywać Małymi Pompejami.
Kyle warknął na mnie, dźwigając Kelly z ziemi.
- To nie koniec - obiecał. - W ten czy inny sposób, ale cię zabiję, Dresden.
- Hu, hu - zamachałem mu dłonią tuż przed twarzą. - Szu, szu, muszę nawiązać kontakty towarzyskie.
Kyle znów warknął, ale oboje się wycofali, a ja potoczyłem wzrokiem po dziedzińcu. Wszystko w najbliższym sąsiedztwie zamarło, a goście, zarówno ci na czarno, jak i na szkarłatno, gapili się na nas. Wampiry w szkarłatach, patrząc na Michaela, nerwowo przełknęły ślinę i cofnęły się o parę kroków.
Wyszczerzyłem się i okazując tyle zawadiackości i pewności siebie, ile mogłem, uniosłem kielich.
- Chciałbym wznieść toast - oznajmiłem. - Za gościnność.
Przez chwilę milczeli, a następnie wymamrotali odpowiedź na mój toast i pociągnęli z kielichów. Osuszyłem czarę jednym łykiem, prawie nie zauważając rozkosznego aromatu, i zwróciłem się do Michaela. Uniósł kielich do otworu w przyłbicy markując, że pije, ale nie wziął ani łyku.
- W porządku - powiedziałem. - Dotknąłem Kyle’a. To nie on, choć i tak nie przypuszczałem, że to jego szukamy. A może szukamy kobiety? Albo potwora?
Michael z wolna rozejrzał się, a ubrane na szkarłatno wampiry nie przestawały się cofać.
- Wygląda, jakbyśmy ich nastraszyli.
Przytaknąłem, wciąż nieuspokojony. Tłum rozstąpił się, a do nas podeszli Thomas i Justine, odcinając się jasną skórą i jaskrawymi kolorami na tle czerni i szkarłatu.
- Tu jesteście - powiedział Thomas. - Cieszę się, że was znalazłem w porę.
- W porę na co? - spytałem.
- Żeby was ostrzec - odparł, wskazując dłonią bufet. - Wino jest zatrute.
- Zatrute? - spytałem bezmyślnie. Thomas wpatrywał się w moją twarz i w moją czarę. Pochylił się nad nią i zobaczył, że jest pusta.
- No to bęc - powiedział.
- Harry... - Michael odstawił swój kielich i podszedł do mnie. - Chyba mówiłeś, że nie będą mogli próbować tak otwarcie.
Żołądek mi się skręcał. Rytm serca przyspieszył, choć nie potrafiłem stwierdzić, czy z powodu trucizny, czy po prostu od zimnego strachu, jaki wywołały słowa Thomasa.
- Bo nie mogą - powiedziałem. - Jeśli spotka mnie śmierć, Rada dowie się, co się stało. Wysłałem im dziś informację, że tu idę.
Michael spojrzał twardo na Thomasa.
- Co było w winie?
Blady mężczyzna zadrżał, obejmując Justine ramieniem. Dziewczyna przylgnęła do niego i przymknęła oczy.
- Nie wiem, co tam dodali, ale spójrz na tych - wskazał głową ubranych na czarno młodych ludzi, którzy teraz leżeli rozciągnięci błogo na ziemi. - Wszyscy mają kielichy.
Przyjrzałem się bliżej i była to prawda. Służący poruszali się pomiędzy leżącymi i wyjmowali im z rąk kielichy. Właśnie kolejna para tańcząc w wolnym rytmie, osunęła się na ziemię, nie przerywając długiego pocałunku. Zastygli w bezruchu.
- Jasna cholera - zakląłem.
- Co? - spytał Michael.
- Nie chcą mojej śmierci - wyjaśniłem. - Nie od tego.
Nie zostało mi wiele czasu. Podszedłem do stojącej za stołem z napojami paproci w donicy i pochyliłem się nad nią. Słyszałem, że Michael zajął pozycję za mną, chroniąc moje tyły. Wepchnąłem sobie palce do gardła. Proste, szybkie, obrzydliwe. Wino trysnęło ze mnie. Liście paproci drażniły mi kark, kiedy plułem do donicy. Usiadłem, a w głowie mi się kręciło. Obejrzałem się na Michaela, ale widziałem go jak przez mgłę i dopiero po chwili odzyskałem ostrość widzenia. Wspaniała drętwota z wolna ogarniała moje palce.
- Wszyscy - wybełkotałem.
- Co? - Michael przykląkł przede mną i podtrzymał mnie za ramiona. - Harry, dobrze się czujesz?
- Oszołomiony - przyznałem.
Jad wampirów. Naturalnie. Nie najgorzej było poczuć go znów w sobie i dziwiłem się przez chwilę, czym ja się tak martwię. Przecież to takie przyjemne.
- To jest dla wszystkich. Zatruli wino dla wszystkich wampirzym jadem. Dlatego mogą powiedzieć, że ja nie byłem ich celem. - Przechyliłem się, ale wstałem. - Rekreacyjna trucizna. Żeby każdy był w dobrym nastroju.
Thomas zadumał się.
- Dość prymitywne, powiedziałbym, ale skuteczne. Rozejrzał się wokół, gdzie kolejni młodzi ludzie padali na ziemię i zamierali w ekstatycznym otępieniu. Jego palce w roztargnieniu gładziły bok Justine, a ona, drżąc, przyciskała się do niego.
- Może mam uprzedzenia, ale wolę, kiedy moja zdobycz jest trochę bardziej żywotna.
- Musimy cię stąd zabrać - powiedział Michael. Zacisnąłem zęby i starałem się odciąć od przyjemnych doznań.
Jad musi mieć niesłychanie wysoki współczynnik absorpcji. Mimo że zwróciłem wino, musiałem dostać niezłą dawkę.
- Nie - udało mi się powiedzieć po chwili. - O to im właśnie chodzi.
- Harry, nie możesz nawet ustać na nogach - zaoponował Michael.
- Wygląda pan na trochę trafionego - zawtórował mu Thomas.
- Ba, jeśli chcą mnie unieszkodliwić, to znaczy, że mają coś do ukrycia.
- Albo że tylko chcą cię zabić - nie ustępował Michael. - Ewentualnie tak cię oszołomić, żebyś pozwolił któremuś z nich się tobą pożywić.
- Nie - upierałem się. - Gdyby chcieli mnie uwieść, spróbowaliby czegoś innego. Oni chcą mnie wystraszyć. Albo sprawić, żebym się czegoś nie dowiedział.
- Nie cierpię wytykać oczywistości - odezwał się Thomas - ale po kiego diabła Bianca miałaby pana zapraszać, gdyby nie chciała, żeby pan tu był?
- Ma obowiązek zaprosić przedstawiciela Rady. W tym mieście jestem nim ja. I nie spodziewała się, że przyjdę. Prawie wszyscy byli zaskoczeni, że się zjawiłem.
- Nie sądzili, że przyjdziesz - wymamrotał Michael.
- Tak. A ja ich zawiodłem.
Odetchnąłem kilka razy głęboko, po czym mówiłem dalej:
- Myślę, że ten, którego szukamy, jest tu, Michael. Musimy jeszcze trochę wytrzymać. Zobaczymy, czy uda mi się odkryć, kto to taki.
- Właściwie, kto? - spytał Thomas.
- Nie twój interes, Thomas - powiedziałem.
- Czy ktoś już kiedyś mówił panu, panie Dresden, że jest pan bardzo denerwującym człowiekiem?
Wyszczerzyłem się do niego, a on na to przewrócił oczami.
- No dobrze. Nie przeszkadzam więcej w interesach. Proszę dać mi znać, kiedy będę mógł coś dla was zrobić.
Powiedziawszy to, wtopił się wraz z Justine w tłum. Przyglądałem się nogom Justine, kiedy odchodzili. Musiałem oprzeć się na lasce, żeby utrzymać równowagę.
- Miły facet - skomentowałem.
- Jak na wampira - zastrzegł Michael. - Nie ufaj mu, Harry. Coś mi się w nim nie podoba.
- Och, a mnie się podoba. Ale na pewno mu nie zaufam, do cholery.
- Co teraz robimy?
- Rozejrzymy się. Jak na razie mamy tu pożywienie na czarno, wampiry na czerwono, ty i ja i jeszcze trochę innych osób w różnych kostiumach.
- Rzymski centurion - powiedział Michael.
- No. I jakiś gość wyglądający na Hamleta. Sprawdźmy, co za jedni.
- Harry, nic ci nie będzie?
Przełknąłem ślinę. Czułem się ogłupiały, było mi niedobrze. Musiałem walczyć, żeby zachować jasność umysłu, dogrzebać się do niego poprzez wpływ jadu. Otaczały mnie istoty, które patrzą na ludzi tak, jak my patrzymy na bydło rzeźne, i czułem, że jeśli tu zostanę, zginę.
Oczywiście, gdybym nie został, inni ludzie mogliby zginąć. Gdybym nie został, tym, których już spotkała krzywda, nadal groziłoby niebezpieczeństwo: Charity, maleńki synek Michaela, Murphy. Gdybym nie został, Koszmar Senny miałby czas dojść do siebie, a wtedy jego mocodawca, który jak sądziłem, jest na tym przyjęciu, miałby wolną rękę, żeby wziąć mnie na cel. Myśl o pozostaniu w tym miejscu przerażała mnie. Myśl o tym, co mogłoby się stać, gdybym się teraz wycofał, przerażała mnie o wiele bardziej.
- Chodźmy - powiedziałem. - Miejmy to już za sobą.
Michael skinął głową. Rozejrzał się, a jego szare oczy były pociemniałe, spojrzenie twarde.
- To obraza Boska, Harry. Ci ludzie. Przecież to jeszcze prawie dzieci... Co oni robią. Kumają się z tymi tu.
- Michael. Uspokój się. Jesteśmy tu, żeby uzyskać informację, a nie spuścić dom na głowę bandzie łajdaków.
- Samson tak postąpił - przypomniał Michael.
- Tak. I zobacz, czym to się dla niego skończyło. Jesteś gotów?
Mruknął coś, ale poszedł za mną. Rozejrzałem się i skierowałem się w stronę mężczyzny przebranego za rzymskiego centuriona. Był w nieokreślonym wieku, stał samotnie, nieco oddzielony od reszty tłumu. Jego oczy miały dziwny odcień zieleni, głęboki i intensywny. W ustach trzymał papierosa. Jego strój, włącznie z krótkim rzymskim mieczem i sandałami, wyglądał okropnie autentycznie. Zwolniłem, podchodząc do niego, i gapiłem się.
- Michael - wymamrotałem przez ramię - spójrz na jego kostium. Wygląda jak prawdziwy.
- Bo jest prawdziwy - odezwał się mężczyzna znudzonym głosem, nie patrząc na mnie. Buchnął kłębem dymu i włożył sobie papierosa z powrotem do ust. Michael z ledwością mógł dosłyszeć to, co powiedziałem. Ten facet to usłyszał. Och.
- Ciekawe - powiedziałem. - Złożenie go do kupy musiało kosztować fortunę.
Spojrzał na mnie. Dym, wijąc się, wydobywał się z kącików jego ust, kiedy obdarzył mnie bardzo lekceważącym, bardzo wyniosłym uśmieszkiem. Nie powiedział nic.
- Więc - zacząłem i odchrząknąłem. - Nazywam się Harry Dresden.
Mężczyzna wydął wargi i powtórzył dobitnie i precyzyjnie:
- Harry. Dresden.
Kiedy ktoś, ktokolwiek, wymawia twoje imię, porusza cię do głębi. Prawie czujesz ten dźwięk, który wyróżnia cię spośród tylu innych. Gdy mag wymawia imię i ma w tym cel, efekt jest taki sam, tylko tysiąckrotnie wzmocniony. Mężczyzna w przebraniu centuriona wymówił zaledwie część mojego imienia, a zrobił to z taką dokładnością, że poczułem, jakby przytknął mi dźwięczący kamerton do zębów.
Zachwiałem się, a Michael złapał mnie za ramię i podtrzymał. Dobry Boże. Facet użył tylko części mojego pełnego imienia, mojego prawdziwego imienia, a dotarł do mnie i od niechcenia o mało nie zwalił mnie z nóg.
- Niech to szlag - wyszeptałem.
Michael podpierał mnie. Dla większej pewności oparłem się jeszcze na lasce i utkwiłem wzrok w mężczyźnie.
- Jak, u diabła, to zrobiłeś?
Przewrócił oczami, ujął papierosa w palce i wydmuchnął jeszcze więcej dymu.
- Nie zrozumiałbyś.
- Nie należysz do Białej Rady - powiedziałem.
Spojrzał na mnie tak, jakbym właśnie stwierdził, że ciała pod wpływem ciążenia spadają na ziemię. Było to druzgocące, złośliwe spojrzenie.
- Na moje szczęście, nie.
- Harry - w głosie Michaela brzmiało napięcie.
- Chwileczkę.
- Harry, spójrz na jego papierosa.
Zerknąłem na Michaela.
- Co?
- Spójrz na jego papierosa - powtórzył Michael. Intensywnie wpatrywał się w mężczyznę szeroko otwartymi oczami, jego dłoń powędrowała do rękojeści noża.
Spojrzałem. Minęła chwila, zanim się zorientowałem, o co Michaelowi chodzi.
Mężczyzna wypuścił kolejny kłąb dymu z kącika ust, uśmiechając się do mnie paskudnie.
Papieros nie był zapalony.
- On jest... Uch - powiedziałem.
- On jest smokiem - stwierdził Michael.
- Czym?
W oczach mężczyzny po raz pierwszy błysnęło zainteresowanie i skupił się, ale nie na mnie, tylko na Michaelu.
- Dokładnie. Możesz do mnie mówić pan Ferro.
- Dlaczego nie miałbym do ciebie mówić po prostu Ferrovax? - spytał Michael.
Pan Ferro zmrużył oczy i potraktował Michaela beznamiętnym spojrzeniem.
- Ty przynajmniej masz jakąś wiedzę, śmiertelniku.
- Poczekaj - wtrąciłem się. - Smoki... smoki powinny być wielkie. Łuski, pazury, skrzydła. Ten facet nie jest wielki.
Ferro przewrócił oczami i powiedział, okazując zniecierpliwienie:
- Jesteśmy tym, czym sobie życzymy być, panie Drafton.
- Panie Dresden - rąbnąłem.
Machnął ręką.
- Nie kuś mnie, żebym ci pokazał, co mogę zrobić, wymawiając twoje imię przy odrobinie wysiłku, śmiertelniku. Wystarczy powiedzieć, że nigdy nie ogarniesz tego rodzaju mocy, jaką ja władam. Moja prawdziwa postać wstrząsnęłaby tym żałosnym zbiorowiskiem nędznych bud, a ziemia pękłaby tam, gdzie bym stanął. Gdybyś spojrzał na mnie swoim wzrokiem maga, zobaczyłbyś coś, co by ciebie, nędznego, przeraziło i najprawdopodobniej straciłbyś rozum. Jestem najstarszym wśród mego rodzaju i najpotężniejszym.
Wasze życie jest dla mnie jak płomień świecy, a wasze cywilizacje powstają i upadają jak trawa latem.
- Dobra - odpowiedziałem. - Nie znam twojej prawdziwej postaci, ale pod ciężarem twojego ego skorupa ziemska z pewnością bliska jest załamania.
Jego zielone oczy zapłonęły.
- Coś ty powiedział?
- Nie lubię tych, którzy się pastwią nad słabszymi. Myślisz, że będę tu stał i proponował ci swojego pierworodnego albo ofiarę z dziewic czy coś takiego? Nie jestem pod aż takim wrażeniem.
- W takim razie zobaczmy, czy nie potrafimy wywrzeć większego wrażenia - powiedział Ferro.
Chwyciłem mocno laskę i zgromadziłem swoją wolę, ale byłem o wiele, wiele za wolny. Ferro machnął ręką mniej więcej w moim kierunku i coś przygniotło mnie do ziemi, jakbym nagle zaczął ważyć pięć ton. Poczułem, jak moje płuca napinają się, walcząc o powietrze. Zobaczyłem gwiazdy, a potem pociemniało mi w oczach. Próbowałem zebrać swoją magię i odepchnąć tę siłę, ale nie mogłem się skoncentrować, nie byłem w stanie mówić.
Michael spojrzał na mnie dość obojętnie i powiedział do Ferro:
- Siriothrax powinien był nauczyć się tej sztuczki. Może wtedy umiałby mnie powstrzymać i nie zginąłby z mojej ręki.
Ferro skierował swój zimny wzrok z powrotem na Michaela, przy czym nacisk na mnie nieznacznie zelżał. Ulga była niewielka, ale wystarczyła, bym mógł zaczerpnąć tchu i koncentrując wolę przeciwko sile, wydyszeć:
- Riflettum!
Zaklęcie pękło i zaczęło się rozpadać. Spostrzegłem, że Ferro patrzy na mnie, czułem, że bez najmniejszej trudności może ponowić próbę. Nie zrobił tego. Dźwignąłem się na nogi, starając się wyrównać oddech.
- A więc to ty nim jesteś - powiedział Ferro, przyglądając się Michaelowi od stóp do głów. - Myślałem, że jesteś wyższy.
Michael wzruszył ramionami.
- To nie było nic osobistego. Nie jestem dumny z tego, co zrobiłem.
Ferro popukał palcem w rękojeść swojego miecza i powiedział cicho:
- Panie Rycerzu, radziłbym więcej skromności w obliczu lepszych od ciebie. - Rzucił mi pogardliwe spojrzenie. - I mógłbyś rozważyć, czy by nie należało zakneblować tego tu, dopóki nie nabędzie lepszych manier.
Chciałem się odszczeknąć, ale wciąż nie mogłem złapać tchu. Oparłem się tylko na lasce i dyszałem. Ferro i Michael skłonili się sobie lekko, ani na chwilę nie przestając patrzeć sobie nawzajem w oczy. Potem Ferro odwrócił się i... po prostu zniknął. Nie było błysku ani kłębu dymu. Zniknął i już.
- Harry - karcił mnie Michael - nie jesteś największym chłopakiem na podwórku. Musisz nauczyć się być trochę grzeczniejszy.
- Dobra rada - wydyszałem. - Następnym razem ty bierzesz na siebie wszystkie smoki.
- Biorę.
Rozejrzał się i stwierdził:
- Coraz mniej ludzi, Harry.
Miał rację. Zobaczyłem, jak wampirzyca w czerwonej obcisłej sukni podczepia się do ramienia młodzieńca w czerni. Spojrzał na nią i napotkał jej wzrok. Wpatrywali się w siebie przez chwilę. Kobieta uśmiechała się, wyraz twarzy chłopaka z wolna stawał się nieobecny. Mruknęła coś do niego, wzięła go za rękę i poprowadziła w ciemność, poza świecące kule. Inne wampiry też wyprowadzały młodych ludzi. Wokół było coraz mniej szkarłatnych kostiumów i coraz więcej młodych ludzi leżących w otępieniu na ziemi.
- Nie podoba mi się kierunek, w którym to zmierza - powiedziałem.
- Mnie też - głos Michaela zabrzmiał twardo. - Da Bóg, położymy temu kres.
- Później. Najpierw porozmawiamy z Hamletem. Trzeba też sprawdzić samą Biankę.
- A wampiry? - spytał Michael.
- Na pewno nie. Wszystkie są podporządkowane Biance. Gdyby były tak potężne, już by ją strąciły ze stanowiska, zwłaszcza te z jej najbliższego otoczenia, czyli Kyle i Kelly. Ona jest na to za głupia, a jego już wykluczyliśmy. Tak więc, jeśli to żaden z gości, to prawdopodobnie sama Bianca.
- A jeśli to nie ona?
- Nie idźmy tak daleko. Już i bez tego zabrnęliśmy. Rzuciłem okiem wkoło.
- Widzisz gdzieś Hamleta?
Michael wysunął się o parę kroków do przodu, żeby zajrzeć za rząd paproci.
Kątem oka dostrzegłem błysk czerwieni. Postać w czerwonej pelerynie zachodziła Michaela od tyłu, spoza paproci. Rzuciłem się na napastnika.
- Uważaj! - krzyknąłem.
Michael obrócił się, w jego dłoni, jak zaczarowany, pojawił się nóż. Chwyciłem postać w czerwonej pelerynie i odwróciłem ją przodem do siebie. Kaptur zsunął się, ukazując twarz Susan i jej spłoszone, ciemne oczy.
Włosy ściągnęła w koński ogon, miała na sobie wykrochmaloną białą bluzkę i krótką plisowaną spódniczkę, do tego białe podkolanówki, zapinane buciki i białe rękawiczki. Przez rękę przewiesiła wiklinowy koszyk, a na zgrabnym nosie miała okrągłe, lustrzane okulary.
- Susan? - wyjąkałem. - Co ty tu robisz?
Odetchnęła i wyrwała mi się.
- Boże, Harry. Przestraszyłeś mnie.
- Co ty tu robisz? - domagałem się odpowiedzi.
- Przecież wiesz. Przyszłam zdobyć historię - oznajmiła. - Próbowałam się z tobą porozumieć i namówić cię, ale nie, ty byłeś zbyt zajęty robieniem tego, co tam sobie robiłeś. Nie mogłeś mi poświęcić nawet pięciu minut.
- Nie do wiary - wymamrotałem. - Jak się tu dostałaś?
Spojrzała na mnie chłodno i otworzyła koszyczek. Wyjęła eleganckie białe zaproszenie, takie samo jak moje.
- Dostałam zaproszenie.
- Co?
- Och, zrobiłam sobie na wszelki wypadek. Nie wydawało mi się, żebyś miał coś przeciwko temu, że sobie pożyczę na chwilę twoje.
To wyjaśniało, dlaczego zaproszenia nie było nad kominkiem, kiedy wróciłem do domu.
- Do wszystkich diabłów, Susan, nie masz pojęcia, coś ty zrobiła. Musisz się stąd wynosić.
Prychnęła.
- Jeszcze czego.
- Mówię poważnie. Jesteś w niebezpieczeństwie.
- Wyluzuj się, Harry. Nie pozwalam nikomu się polizać i nie patrzę nikomu w oczy. To jak wycieczka do Nowego Jorku. - Palcem w rękawiczce podsunęła sobie okulary na nosie. - Na razie, wszystko idzie dobrze.
- Nic nie wiesz - powiedziałem. - Nic nie rozumiesz.
- Czego nie rozumiem? - chciała wiedzieć.
- Ano nie rozumiesz wymruczał słodki głos za moimi plecami, ścinając mi krew w żyłach - że przychodząc niezaproszona, nie podlegasz ochronie praw gościnności. A to znaczy - rozległ się łagodny chichot - Czerwony Kapturku, że wielki zły wilk ma okazję cię pożreć.
Odwróciłem się i znalazłem się twarzą w twarz z Leą, która stała z rękami wspartymi na biodrach. Miała na sobie obcisłą suknię bez ramiączek, w kolorze jasnego błękitu, opływającą jej kształty jak woda, która u dołu burzyła się pianą koronek. Na wierzchu miała pelerynę z tak lekkiej i przejrzystej tkaniny, że wydawała się prawie nierealna. Powiewała wokół niej w opalizującym blasku, chwytając światło i rzucając roztańczone tęcze na jej skórę. Gdy ludzie mówią o olśniewającym, czarującym wyglądzie modelek czy gwiazd filmowych, nie zdają sobie sprawy, że słowa te pierwotnie odnosiły się do czaru, jaki roztacza magia szlachetnych elfów. Supermodelki życzyłyby sobie być tak czarujące jak Lea.
- Ależ to matka chrzestna - powiedziałem. - Jakie masz wielkie oczy! Mamy dalej ciągnąć tę metaforę?
Podpłynęła do mnie bliżej.
- Nie posługuję się metaforami, Harry. Wystarczy, że sama jestem jedną z nich. Podoba ci się przyjęcie?
Żachnąłem się.
- O tak. Patrzeć, jak trują dzieciaki i być narażonym na brutalne potraktowanie przez wszystkie dziwaczne i obrzydliwe typy z Chicago i okolic to doprawdy atrakcja.
Odwróciłem się do Susan.
- Musimy cię stąd wydostać.
Susan spojrzała na mnie gniewnie i powiedziała:
- Nie przyszłam tu po to, żebyś mnie odsyłał do domu, Harry.
- To nie jest zabawa, Susan. Te rzeczy są niebezpieczne. - Spojrzałem na przysuwającą się coraz bliżej Leę. - Nie wiem, czy umiem cię obronić.
- Więc obronię się sama - odparła Susan, kładąc rękę na swoim koszyku piknikowym. - Przygotowałam się.
- Michael, możesz ją stąd zabrać? - spytałem.
Michael podszedł do nas i zwrócił się do Susan:
- To niebezpieczne. Powinnaś może pozwolić, żebym cię zawiózł do domu.
Susan zmrużyła ciemne oczy, patrząc ma mnie.
- Jeśli to takie niebezpieczne, to nie chcę zostawiać Harry’ego samego.
- Ona ma rację, Harry.
- Cholera. Przyszliśmy tu, żeby się dowiedzieć, kto stoi za Koszmarem Sennym. Jeśli wyjdę, zanim się tego dowiem, mogliśmy tu równie dobrze nie przychodzić. Idź, a ja się z tobą skontaktuję.
- Tak - potwierdziła Lea. - Idź. Ja z pewnością zatroszczę się o mojego syna chrzestnego.
- Nie - powiedziała Susan zdecydowanie. - Absolutnie nie. Nie jestem dzieckiem, żebyście mnie gdzieś zabierali i podejmowali za mnie decyzje, Harry.
Uśmiech Lei przestał być łagodny. Wyciągnęła rękę, żeby wziąć Susan pod brodę.
- Niech zobaczę te śliczne oczy, moja mała - wymruczała.
Czym prędzej chwyciłem matkę chrzestną za nadgarstek i szarpnąłem, zanim zdążyła dotknąć Susan. Jej skóra była jedwabiście gładka i chłodna. Lea uśmiechnęła się do mnie oszałamiająco. Dosłownie. W głowie mi zawirowało, umysł przepełniły mi obrazy elfa czarodziejki: te malinowe, słodkie usta na moim nagim torsie, pokryte moją krwią, sutki różanej barwy widoczne w blasku ognia i księżyca w pełni, jej włosy muskające moją skórę jak jedwabisty płomień.
A potem przemknął inny obraz, a wraz z nim silne uczucia: ja sam leżący u jej stóp, wpatrzony w nią. Jej ręka dotykająca mojej głowy nieobecnym, ale czułym gestem. Ogarniająca mnie całego rozkosz, wypełniająca każdy zakamarek mojego ciała jak lśniące, płynne światło, uciszająca wszelki lęk, kojąca wszelkie cierpienie. Bez mała odetchnąłem z ulgą, uwolniony nagle od trosk i bólu. Drżałem na całym ciele.
Byłem tak strasznie zmęczony. Zmęczony bólem. Lękiem.
- Tak będzie, gdy zostaniesz ze mną, biedne maleństwo, biedne opuszczone dziecko.
Ten głos przepływał przeze mnie słodki jak narkotyk, który już krążył mi w żyłach. Wiedziałem, że mówi prawdę. Miałem tę wiedzę tak głęboko w sobie, że część mnie sprzeciwiała się ostro, kiedy próbowałem unikać Lei.
Tak łatwo. Tak łatwo byłoby lec teraz u stóp mojej pani. Tak łatwo byłoby pozwolić jej oddalić ode mnie wszelkie zło. Ona by się o mnie zatroszczyła, dała mi osłodę. Moje miejsce byłoby tu, w cieple, u jej stóp, gdzie podziwiałbym jej piękno...
Jak wierny pies.
Przykro to mówić, ale nie chodziło tu o pokój, lecz o wygodę. Przez całą historię ludzie poświęcali bogactwa, dzieci, ziemię i życie, by kupić za to pokój. Ale pokój nie jest do kupienia, prawda, panie premierze? Ci, którzy wystawiają go na sprzedaż, chcą wciąż więcej. Kłamią.
Odepchnąłem od siebie te uczucia, subtelny czar, jaki roztaczała moja matka chrzestna. Mniejszy ból sprawiłoby mi przejechanie po skórze tarką. Ale mój ból, znużenie, moje troski i lęk były przynajmniej moje własne. Były uczciwe. Zagarnąłem je do siebie, jak swoje upaprane w błocie dzieci, i spojrzałem na Leę, zaciskając szczęki, zamykając serce.
- Nie - powiedziałem. - Nie, Leo.
Zaskoczenie odmalowało się w jej delikatnych rysach. Łagodne łuki miedzianych brwi uniosły się lekko.
- Harry - powiedziała miękko, zmieszana - układ został zawarty. To taki drobiazg. Nie ma powodu, byś się wystawiał na cierpienie.
- Są ludzie, którzy mnie potrzebują - powiedziałem, z trudem utrzymując równowagę. - Wciąż mam tu coś do zrobienia.
- Złamane przysięgi osłabiają cię. Za każdym razem, gdy sprzeniewierzasz się danemu słowu, wiąże cię ono coraz silniej, umniejsza cię. - Jej głos brzmiał troską i autentycznym współczuciem. - Synu chrzestny, błagam cię, nie czyń tego sam sobie.
Starałem się zachować spokój, kiedy mówiłem:
- Bo jeśli to zrobię, dla ciebie zostanie mniej? Mniej mocy do zabrania.
- To byłaby potworna strata - zapewniła mnie. - Nikt tego nie chce.
- Tu obowiązuje rozejm, matko chrzestna. Nie wolno ci działać na mnie magią bez pogwałcenia praw gościnności.
- Ależ ja nie działałam na ciebie żadną magią. Nie dziś - stwierdziła Lea.
- Gówno.
Wybuchła radosnym, srebrnym śmiechem.
- Cóż za język, i to w obecności twojej ukochanej. Zachwiałem się. Michael doskoczył do mnie, wsparłem się na nim całym ciężarem, przełożyłem mu rękę przez ramię.
- Harry, co się dzieje? Co jest? - dopytywał się.
Ciągle kręciło mi się w głowie, ręce i nogi zaczęły mi się trząść. Krążący we mnie narkotyk wraz z tą nową słabością o mało nie wykluczyły mnie z gry. Ciemność zapadła mi przed oczami i tylko wysiłkiem woli powstrzymałem się, żeby się w nią nie zapaść, nie poddać się nieokiełznanej żądzy rzucenia się Lei do stóp.
- Nic mi nie jest - wyjąkałem. - Wszystko w porządku.
Susan stanęła przy mnie z drugiej strony. Gniew parował z niej jak gorąco z rozgrzanej jezdni.
- Co mu zrobiłaś? - krzyknęła na Leę.
- Nic - odparła Lea chłodno. - Sam to sobie zrobił, biedne maleństwo. Kto nie dotrzymuje umowy zawartej z sidhe, szlachetnym elfem, naraża się na straszne konsekwencje.
- Co? - spytała Susan.
Michael skrzywił się i wyjaśnił:
- No bo... ona mówi prawdę. Harry zawarł z nią układ zeszłej nocy, kiedy znaleźliśmy Koszmar Senny i wydarliśmy mu Charity.
Chciałem coś powiedzieć, ostrzec ich, żeby nie dali się nabrać Lei, ale nie mogłem, bo najpierw musiałem się zorientować, gdzie mam usta i dlaczego język nie chce mnie słuchać.
- To nie daje jej prawa, żeby rzucać na niego zaklęcie - odpaliła Susan.
- Nie sadzę, żeby to zrobiła - mruknął Michael. - Zazwyczaj wyczuwam, kiedy ktoś robi coś szkodliwego.
- Oczywiście, że nic nie zrobiłam - powiedziała Lea. - Nie musiałam. Sam to sobie zrobił.
Co? - pomyślałem. O czym ona mówi?
- Co? - spytała Susan. - O czym ty mówisz?
Głos Lei przybrał cierpliwy, fałszywie współczujący ton:
- Biedna laleczko. Tyle wysiłku, żeby się czegoś nauczyć, i ciągle wiesz tak mało. Harry zawarł ze mną umowę już dawno temu i nie dotrzymał jej, po raz pierwszy wtedy, drugi raz kilka nocy temu. Zeszłej nocy znów przysiągł, że układ obowiązuje, i po raz trzeci go zerwał. Teraz ponosi konsekwencje. Jego własne moce zwróciły się przeciw niemu, biedactwu, by skłonić go do dotrzymania danego słowa, do wypełnienia obietnicy.
- Jeszcze minutę temu tego nie robiły - zauważyła Susan. - Dopiero kiedy do niego podeszłaś.
Lea roześmiała się serdecznie.
- To jest przyjęcie, laleczko. W końcu przybyliśmy tu po to, żeby podtrzymywać kontakty towarzyskie. Ja nie podniosłam na niego broni ani nie rzuciłam zaklęcia. On sam sobie szkodzi.
- Więc się odsuń - powiedziała Susan. - Zostaw go w spokoju.
- Och, to mu nigdy nie da spokoju, laleczko. Na razie jest to mała rzecz, ale z czasem urośnie. I zniszczy go, biednego, kochanego chłopca. Tak mi przykro, że musi do tego dojść.
- Więc to powstrzymaj!
Lea utkwiła wzrok w Susan.
- Proponujesz mi, że wykupisz jego dług? Nie sądzę, by było cię na to stać, laleczko... chociaż... pewne odroczenie dałoby się osiągnąć.
Susan zerknęła na mnie, potem na Michaela.
- Odroczenie? Wykupić?
Michael ponuro patrzył na Leę. - Ona jest elfem...
Lea przerwała mu z irytacją:
- Sidhe. Szlachetnym elfem.
Michael rzucił mojej matce chrzestnej spojrzenie i mówił dalej:
- Elfem, panno Rodriguez, a one uwielbiają się targować. I w ten sposób podporządkowywać sobie śmiertelników.
Susan zacisnęła usta. Milczała przez chwilę, po czym spytała:
- Ile, czarownico? Ile żądasz za to, że przestaniesz krzywdzić Harry’ego?
Chciałem coś powiedzieć, ale moje usta odmawiały mi posłuszeństwa. Wszystko wirowało jeszcze prędzej, zamiast zwalniać. Osuwałem się coraz bardziej i Michael musiał się napracować, żeby mnie utrzymać na nogach.
- Ach, laleczko - zamruczała Lea. - Co proponujesz?
- Nie mam wiele pieniędzy - zaczęła Susan.
- Pieniądze. Czymże są pieniądze - Lea pokręciła głową. - Nie, dziecko. Takie rzeczy nic dla mnie nie znaczą. Ale niech no spojrzę - zaczęła powoli okrążać Susan, mierząc ją wzrokiem, lustrując od stóp do głów. - Takie śliczne oczy, mimo że ciemne. Mogą być.
- Moje oczy? - wyjąkała Susan.
- Nie? - spytała Lea. - Dobrze. To może twoje imię? Twoje pełne imię?
- Nie zgadzaj się - rzucił szybko Michael.
- Wiem - powiedziała do niego Susan, spoglądając na Leę. - Wiem, że nie powinnam. Gdybyś miała moje imię, mogłabyś zrobić, co tylko byś chciała.
Lea wydęła wargi.
- Jej oczy i jej imię są dla niej zbyt cenne, by za nie uwolnić ukochanego z pułapki. Dobrze zatem. Zaproponujmy jej inną cenę.
Jej oczy zalśniły, pochyliła się ku Susan.
- Twoja miłość - wymruczała. - Daj mi ją.
Brwi Susan podjechały do góry, kiedy spojrzała na Leę znad okularów.
- Skarbie, chcesz, żebym cię kochała? Czeka cię wiele niespodzianek, jeśli myślisz, że to działa w ten sposób.
- Nie chcę, żebyś mnie kochała - odparła Lea obrażonym tonem. - Chcę twoją miłość. Ale dość. Jeśli i to zbyt wysoka cena, to może zamiast tego niech będzie pamięć.
- Moja pamięć?
- Nie cała - uspokoiła Lea. - Tylko trochę. Może wartości jednego roku. Tak, myślę, że to wystarczy - mruczała, przechylając głowę.
Susan była niezdecydowana. - Nie wiem...
- Więc pozwól mu cierpieć. Nie przeżyje nocy z tym wszystkim, co się przeciw niemu sprzysięgło. Taka strata...
Lea odwróciła się, żeby odejść.
- Zaczekaj - Susan chwyciła ją za ramię. - Ja... wchodzę w to. Dla dobra Harry’ego. Rok mojej pamięci i powstrzymasz to, co się dzieje.
- Pamięć za ulgę. Zgoda.
Powiedziawszy to, Lea pochyliła się i złożyła na czole Susan delikatny pocałunek. Potem zadrżała, gwałtownie chwytając powietrze. Jej sutki mocno zaznaczyły się pod jedwabną tkaniną sukni.
- Och. Och, słodka laleczko. Jaka jesteś rozkoszna.
Zwróciła się do mnie i wymierzyła mi policzek z głośnym plaśnięciem, a ja, mimo wysiłków Michaela, potoczyłem się na ziemię.
Nagle przejaśniało mi w głowie. Narkotyczne pulsowanie jadu wampirów zelżało nieco, a moje myśli ruszyły z miejsca, jak pociąg z wolna nabierający prędkości.
- Czarownico - syknął Michael do Lei - jeśli skrzywdzisz któreś z nich znowu...
- Niestety, panie Rycerzu - powiedziała Lea rozmarzonym głosem. - Nie moja to wina, że Harry zawarł umowę, jaką zawarł, ani nie moja to wina, że dziewczyna kocha go tak, iż gotowa oddać dla niego wszystko. Nie za moją też sprawą miecz upadł bezpański na ziemię, a ja go podjęłam. - Z oszałamiającym uśmiechem utkwiła wzrok w Michaelu. - Gdybyś zechciał targować się o jego zwrot, musisz tylko poprosić.
- Ja sam za miecz - powiedział Michael. - Zgoda.
Ze śmiechem odrzuciła głowę do tyłu.
- Och, ojej, drogi Rycerzu, nie. Gdy tylko ostrze Zbawiciela znajdzie się z powrotem w twoich rękach, zerwanie paktu nie będzie dla ciebie przedstawiało trudności. - Jej oczy znów rozbłysły. - Poza tym jesteś zbyt... ograniczony, jak na mój gust. Trzymasz się swojej drogi. Nieugięty.
Michael zesztywniał.
- Służę Panu jak umiem.
Lea wykrzywiła się.
- Oj, fu. No właśnie. Święty. - Uśmiechnęła się złośliwie. - Ale są inni, których życie od ciebie zależy, i możesz je wymienić. Masz dzieci, prawda? - Znów przeszedł ją dreszcz. - Dzieci śmiertelników są takie słodkie. Dają się nagiąć i kształtować na tyle sposobów. Myślę, że twoja najstarsza córka mogłaby...
Michael nie warknął, nie ryknął, nie wydał w ogóle żadnego dźwięku. Po prostu chwycił Leę za suknię i uniósł ją nad ziemię. Jego głos zabrzmiał okrutną groźbą:
- Trzymaj się z dala od mojej rodziny, elfie. Inaczej uruchomię przeciw tobie takie moce, że zetrą cię w proch na wsze czasy.
Lea roześmiała się, zachwycona.
- „Zemsta jest moja, rzecze Pan” - czy tak to szło?
Powietrze przepełniło płynne migotanie i nagle stała już na ziemi na wprost Michaela, poza jego zasięgiem.
- Gniew osłabia twoją moc, drogi panie. Nie chcesz się targować, ale ja na wszelki wypadek mam już chyba plan co do miecza. Do tego czasu, dobry Rycerzu, adieu.
Na koniec obdarzyła mnie uśmiechem i roześmiała się kpiąco. Potem znikła w cieniu i mroku. Pozbierałem się na nogi, mamrocząc:
- Mogło pójść lepiej.
Oczy Michaela płonęły gniewem pod przyłbicą.
- Dobrze się czujesz, Harry?
- Lepiej - uspokoiłem go. - Niech to szlag. Jeśli to jest jakiś rodzaj samonakładąjącego się zaklęcia... Muszę o tym później pomówić z Bobem.
Przetarłem oczy.
- A co z tobą, Michael? Ty się dobrze czujesz?
- Wystarczająco - odpowiedział. - Ale wciąż nie mamy winnego, a robi się późno. Coś mi mówi, że będziemy mieć kłopoty, jeśli szybko nie opuścimy tego miejsca.
- Coś mi mówi, że masz rację - przyznałem. - Susan?
Susan odgarnęła sobie włosy z twarzy i odwróciła się do mnie, lekko marszcząc brwi.
- Co? - spytałem. - Słuchaj, nie musiałaś tego robić, ale postaramy się tym zająć. Tylko się stąd wydostańmy. Dobra?
- Dobra - zgodziła się. Potem zmarszczyła czoło jeszcze bardziej i wpatrując się we mnie, powiedziała:
- To dziwnie zabrzmi, ale... czy my się znamy?
Oniemiały gapiłem się na Susan z niedowierzaniem. Miała przepraszający wyraz twarzy.
- Och, tak mi przykro. Naprawdę. Nie chciałam pana zmartwić, panie...
- Dresden - podpowiedziałem szeptem.
- No więc, panie Dresden.
Spojrzała po sobie, z zażenowaniem wygładziła spódniczkę, a następnie popatrzyła wokoło.
- Dresden. Czy to pan jest tym facetem, który właśnie rozpoczął działalność jako mag?
Z wściekłości zacisnąłem zęby.
- Co za sk...
- Harry - przerwał mi Michael. - Myślę, że musimy wyjść, a nie stać tu i przeklinać.
Kostki mi zbielały, kiedy zacisnąłem palce na lasce. Nie czas na wściekłość. Nie teraz. Michael miał racją. Trzeba się ruszać, i to szybko.
- Zgoda - powiedziałem. - Susan, czy przyjechałaś samochodem?
- Ej - wyprostowała się - nie znam pana, dobra? Nazywam się panna Rodriguez.
- Posłuchaj, Su... panno Rodriguez. Moja matka chrzestna, która jest elfem, właśnie ukradła ci rok pamięci.
- W zasadzie - wtrącił się Michael - kupiła go za zdjęcie z Harry’ego zaklęcia, wobec którego był bezradny.
Spiorunowałem go wzrokiem i zamilkł.
- Więc teraz nie pamiętasz ani mnie, ani chyba też Michaela.
- Ani tej matki chrzestnej, która jest elfem - powiedziała Susan, wciąż nastroszona.
Rzuciłem spojrzenie Lei. Dostrzegła to i jej wargi wykrzywił ironiczny uśmieszek, po czym wróciła do rozmowy z Thomasem.
- O cholera, co za suka.
Susan przewróciła lekko oczami.
- Słuchajcie, chłopaki. Miło się z wami gawędzi, ale to najgłupszy sposób podrywu, o jakim kiedykolwiek słyszałam.
Jeszcze raz wyciągnąłem do niej rękę. Ona błyskawicznie sięgnęła do swojego koszyka piknikowego i wydobyła nóż, staroświecką broń o błyszczącym ostrzu.
- Nie znamy się. Proszę mnie nie dotykać - powiedziała spokojnie.
Cofnąłem rękę.
- Słuchaj, chciałem się tylko upewnić, że nic ci nie jest.
Susan oddychała w przyspieszonym tempie, ale poza tym potrafiła całkiem nieźle ukryć napięcie.
- Czuję się doskonale - powiedziała. - Proszę się o mnie nie martwić.
- Przynajmniej wyjdź stąd. Nie jesteś tu bezpieczna. Przyszłaś tu z zaproszeniem, które podrobiłaś. Pamiętasz?
Zmarszczyła brwi, twarz jej się ściągnęła.
- Skąd o tym wiesz? - spytała.
- Sama mi powiedziałaś jakieś pięć minut temu - westchnąłem. - To właśnie próbuję ci powiedzieć. Zabrano ci kawał pamięci.
- Pamiętam, jak tu przyszłam - powiedziała. - Pamiętam, jak fałszowałam zaproszenie.
- Wiem. Wzięłaś je z półki nad kominkiem w moim salonie. Pamiętasz to?
Zasępiła się.
- Miałam je... - wyraz jej twarzy zmienił się. Przełknęła ślinę i rozejrzała się. - Nie pamiętam, skąd je miałam.
- Właśnie. Widzisz? A pamiętasz, jak przyjechałaś do aresztu wpłacić za mnie kaucję kilka dni temu?
Do tej pory zdążyła już opuścić nóż.
- Ja... pamiętam, że pojechałam do aresztu. I że wpłaciłam pieniądze, ale... nie mogę myśleć...
- Dobrze, już dobrze - powiedziałem.
Bolała mnie głowa, więc ścisnąłem sobie nasadę nosa kciukiem i palcem wskazującym.
- Wygląda na to, że zabrała ci wszystkie wspomnienia bezpośrednio związane ze mną. I z nią samą. A Michael? Pamiętasz go?
Spojrzała na Michaela i pokręciła głową. Ja z kolei pokiwałem głową.
- No dobrze. Wobec tego muszę prosić, by mi pani zaufała, panno Rodriguez. Została pani poddana działaniu magii i jeszcze nie wiem, jak to naprawić. Ale tu grozi pani niebezpieczeństwo i myślę, że powinna pani już iść.
- Nie z panem - zastrzegła od razu. - Nie mam pojęcia, kim pan jest, poza tym, że jest pan swego rodzaju konsultantem wydziału specjalnego.
- Dobra, nie ze mną - zgodziłem się. - Ale przynajmniej wyjdźmy stąd razem, wolałbym mieć pewność, że nic już pani nie grozi. Tutaj, gdzie spojrzeć, są same wampiry. Proszę nam pozwolić odprowadzić się do samochodu i będzie pani mogła pojechać, gdzie się pani podoba.
- Nie przeprowadziłam wywiadu - poskarżyła się. - Ale... tak się dziwnie czuję.
Potrząsnęła głową i przełożyła nóż w koszyku. Usłyszałem kliknięcie wyłączanego magnetofonu.
- Dobrze. Chyba możemy iść - powiedziała. Przytaknąłem z ulgą.
- Cudownie. Michael, idziemy?
Przygryzł wargę.
- Może ja powinienem zostać, Harry. Jeśli twoja matka chrzestna tu jest, miecz też tu może być. Mogę mieć okazję go odzyskać.
- No. I możesz mieć okazję zostać zaatakowany od tyłu, kiedy nikt nie będzie cię osłaniał. Za duży tu bałagan, stary. Nawet jak dla mnie. Chodźmy.
Michael szedł za mną, po prawej, Susan koło niego, po lewej, ostrożnie obserwując nas obu, z jedną ręką wciąż w koszyku. Przez chwilę zastanawiałem się, jakiego rodzaju smakołyki by wyciągnęła, gdyby wielki zły wilk chciał ją wywabić z domku babci.
Doszliśmy do podnóża schodów prowadzących do domu. Coś zjeżyło mi włosy na karku i zatrzymałem się.
- Harry? - spytał Michael. - Co to jest?
- Ktoś tu jest... - Zamknąłem oczy. Otworzyłem swój inny wzrok, tylko na chwilę, i poczułem nacisk nieco powyżej punktu pomiędzy brwiami. Spojrzałem. Inny wzrok przebił się przez czar jak promień słońca przez chmury. Michael i Susan za moimi plecami gwałtownie zaczerpnęli tchu.
Niby-Hamlet stał o trzy stopnie wyżej, na wpół się uśmiechając. Spostrzegłem tylko, że postać jest raczej kobieca niż męska, choć szczupłe biodra i czarny kaftan kryjący piersi nadawały jej dziwny, androgyniczny wygląd. Jej skóra była wybladła, nie blada, nie kremowa, wybladła. Przezroczysta. Prawie szarawa. Wargi zabarwione sinawo, jakby dopiero co przemarzła. Albo jakby była martwa. Zadrżałem i uciekłem innym wzrokiem, zanim zobaczyłbym coś, czego nie chciałbym pamiętać.
Niczego to nie zmieniło w jej wyglądzie. Włosy miała całkowicie schowane pod beretem, z rodzaju tych wielkich, opadających na jedną stronę. Stała z jednym biodrem podanym w przód, u pasa zwisał rapier. W ręce trzymała czaszkę. Prawdziwą. Krew na niej nie miała więcej niż kilka godzin.
- Dobra robota, magu - powiedziała. Jej głos był zgrzytliwym, cichym, syczącym szeptem, jaki wydobywa się tylko z kompletnie suchego gardła i ust. - Bardzo nieliczni mogą mnie zobaczyć, kiedy nie życzę sobie być widziana.
- Dziękuję. I proszę wybaczyć, właśnie wychodzimy - powiedziałem.
Niebieskawe wargi wygięły się w chłodnym uśmieszku. Ona sama ani drgnęła.
- Och, wszak to czas, by wszyscy spotykali się i nawiązywali znajomości. Mam prawo przedstawić się wam i usłyszeć wasze imiona, a także wymienić uprzejmości.
Spokojnie utkwiła wzrok w mojej twarzy, najwyraźniej nie obawiając się mojego spojrzenia. Pomyślałem, że kimkolwiek jest, prawdopodobnie ma nade mną przewagę w dziedzinie niszczących spojrzeń, więc zapatrzyłem się w czubek jej nosa, usilnie starając się nie dostrzegać, że jej oczy w ogóle nie mają koloru, a tylko pokrywa je błękitnawa szarość przypominająca kataraktę.
- A jeśli nie mam czasu na uprzejmości? - spytałem.
- Och - wyszeptała. - Wtedy mogę to uznać za obrazę. Mogę nawet mieć pokusę zażądać satysfakcji.
- Pojedynku? - spytałem z niedowierzaniem. - Żartujesz sobie?
Jej oczy powędrowały ku mojej prawej.
- Oczywiście, jeśli wolisz, by mistrz walczył za ciebie, chętnie na to przystanę.
Obejrzałem się na Michaela, który zmrużonymi oczami wpatrywał się w jej kaftan, czy może gdzieś powyżej pasa.
- Znasz tę damę?
- Ona nie jest damą - oświadczył Michael ze spokojem. - Harry Dresden, mag z Białej Rady. A to jest Mavra z Czarnego Dworu wampirów.
- Prawdziwy wampir - ucieszyła się Susan i usłyszałem, że znów włącza magnetofon.
- Jak miło, że się w końcu spotykamy, magu - wyszeptała Mavra. - Powinniśmy porozmawiać. Przypuszczam, że mamy wiele wspólnego.
- Jakoś nie dostrzegam nic, co moglibyśmy mieć wspólnego, madame. Wy się znacie?
- Owszem - potwierdził Michael.
Szept Mavry powiał chłodem.
- Ten oto dobry Rycerz zamordował moje dzieci i wnuki krótki czas temu.
- Dwadzieścia lat temu - uściślił Michael. - Ponad trzy dziesiątki ludzi zabitych w ciągu miesiąca. Tak, położyłem temu kres.
Między wargami Mavry ukazały się pożółkłe zęby.
- Właśnie. Krótki czas temu. Nie zapomniałam, Rycerzu.
- No dobra - powiedziałem. - Miło się z tobą gawędziło, Mavra, ale teraz wychodzimy.
- Nie wychodzicie - powiedziała Mavra spokojnie.
Poza wargami i oczami reszta jej ciała pozostawała nieruchoma. Była to przerażająca nieruchomość, nieprawdziwa. Prawdziwe istoty poruszają się, oddychają, Mavra natomiast nie.
- Właśnie, że wychodzimy.
- Nie. Dwoje z was może wyjść - uśmiechnęła się lodowato. - Wiem, że zaproszenie dotyczyło tylko jednej osoby towarzyszącej. Tym samym jedno z twojego towarzystwa nie podlega ochronie Starych Praw, magu. Jeśli to Rycerz nie jest chroniony, porozmawiamy sobie z nim. Szkoda, że nie masz Amoracchiusa, panie Rycerzu. Byłoby to przynajmniej o wiele bardziej interesujące.
Ogarnęło mnie złe przeczucie.
- A jeśli to nie Michael?
- To znaczy, że obracasz się w złym towarzystwie, magu, i jestem tobą rozczarowana. Dam temu z pewnością zdecydowany wyraz. - Jej oczy zwróciły się na Susan. - Na wszelkie sposoby. Wybieraj, których dwoje wychodzi. Potem rozmówię się z trzecim.
- Chcesz powiedzieć, zabijesz.
Mavra wzruszyła ramionami, przełamując wreszcie swą nieruchomość. Zdawało mi się, że dosłyszałem cichy trzask ścięgien, jakby protestowały.
- Trzeba przecież jeść. A te małe, ogłupiałe kąski, które Czerwony Dwór dziś serwuje, są za słodkie i niekonkretne, jak na mój gust.
Cofnąłem się o krok i zwróciłem się do Michaela szeptem:
- Jeśli zabiorę stąd Susan, poradzisz sobie z tą suką?
- Nie musisz szeptać, Harry. To potrafi cię usłyszeć - powiedział Michael.
- Tak - potwierdziła Mavra. - To potrafi.
Nie masz wyjścia Harry. Trzeba się przymilać potworom.
- No dobrze. Możesz to zrobić? - spytałem Michaela.
Michael patrzył na mnie przez chwilę, zaciskając usta. W końcu powiedział:
- Weź Susan i idź. Ja sobie tu poradzę.
Śmiech Mavry zabrzmiał sucho i zgrzytliwie.
- Jakże szlachetny. Jakże czysty. Jakże pełen poświęcenia.
Susan wyminęła mnie i stanęła tak, że tworzyliśmy razem z Michaelem trójkąt. Dostrzegłem, że Mavra nieznacznie się przed nią uchyliła.
- Chwileczkę - powiedziała Susan. - Jestem już dużą dziewczynką i przychodząc tu, byłam świadoma ryzyka.
- Proszę wybaczyć, panno Rodriguez powiedział Michael przepraszająco - ale to moje zadanie.
- Boże uchowaj przed szowinistycznymi świniami - wymamrotała Susan i odwróciła się do mnie. - Za pozwoleniem, co pan sobie myśli?
- Zaglądam do pani koszyczka - odpowiedziałem, unosząc z jednej strony klapkę. Gwizdnąłem. - Jest pani uzbrojona po zęby, panno Rodriguez. Woda święcona. Czosnek. Dwa krzyże. A to co, trzydziestkaósemka?
Susan zmarszczyła nos.
- Czterdziestkapiątka.
- Czosnek - powtórzył Michael w zadumie.
Mavra syknęła. Spojrzałem na nią.
- Czarny Dwór przestał prawie istnieć, jak powiedział Thomas. Ciekaw jestem, czy to z powodu nieco zbyt wielkiego rozgłosu. Pozwoli pani, panno Rodriguez?
Sięgnąłem do jej koszyka, wydobyłem dorodny, pachnący ząbek czosnku i swobodnym gestem rzuciłem nim w Mavrę.
Wampirzyca nie cofnęła się. Jej obraz rozmył się, a po chwili stała już o kilka stopni wyżej. Ząbek czosnku spadł na stopień, na którym stała poprzednio, a potem stoczył się nam pod nogi. Schyliłem się i podniosłem go.
- Powiedziałbym, że to się potwierdza - zerknąłem na Mavrę. - Prawda? Stoker opublikował Wielką księgę przeciw Czarnemu Dworowi Wampirów?
Między niebieskawymi wargami znów ukazały się pożółkłe zęby. Żadnych kłów.
- To bez znaczenia. Jesteście istotami nędznymi i słabymi. Mogę rozszarpać dziesiątki takich jak wy.
- Byle nie jedli mocno przyprawionej pizzy, jak się domyślam. Chodźcie, idziemy stąd.
Mavra rozpostarła palce i zgarnęła w dłonie ciemność. Tylko tak mogę to wyjaśnić. Rozczapierzyła dłonie i ciemność pomknęła ku nim skłębioną masą, która okryła je po nadgarstki.
- Spróbuj wywalczyć sobie drogę tą bronią, magu, a uznam to za atak na moją osobę i będę się stosownie bronić.
Ogarnęło mnie zimno. Ostrożnie skierowałem zmysły na ciemność w jej dłoniach. Znałem to odczucie. Przypominało zmrożone łańcuchy i okrutne zwoje ciernistego drutu. Było czarne i puste. Było tym wszystkim, czym magia nie jest. To Mavry szukaliśmy.
- Michael - powiedziałem z napięciem w głosie.
Stal zgrzytnęła, kiedy chwycił za jeden ze swych noży.
- Hm - odezwała się Susan. - Co ona robi z rękami? Wampiry tak potrafią?
- Magowie potrafią - wyjaśniłem. - Stańcie za mną.
Posłuchali oboje. Uniosłem dłoń, twarz mi się skurczyła z wysiłku koncentracji. Sięgnąłem po swoją wolę i moc. Czułem się chwiejnie, niepewnie, jakbym najlepszy okres miał już za sobą. Przychodziło to do mnie po kawałku, opornie, po trochu. W końcu jednak zgromadziłem wokół uniesionej ręki krystaliczny, lazurowy blask, piękny i kruchy, który wyostrzył cienie na twarzy Mavry.
Spojrzała na mnie swoimi trupimi oczami i nagle zrozumiałem, dlaczego Michael mówił o niej „to”. Mavra nie była już kobietą. Czymkolwiek była, nie była osobą. W każdym razie nie tak, jak pojmuję osobę ludzką. Jej oczy przyciągały mnie, fascynowały w jakiś potworny sposób, budząc tego rodzaju niezdrową ciekawość, która każe zajrzeć pod prześcieradło w kostnicy albo odwrócić martwe zwierzę, żeby zobaczyć, jak toczy je czerw. Walczyłem ze sobą, by nie patrzeć w te oczy.
- Dalej, magu - wyszeptała z twarzą pozbawioną wszelkiego wyrazu. - Zmierzmy się, ty i ja.
Skoncentrowałem całą zgromadzoną energię. Nie miałbym dość siły, by ugodzić Mavrę dwa razy. Wiedziałem, że albo pokonam ją od razu, albo wcale. Promieniowało z niej zimno, para unosiła się nad stopniem, na którym u jej stóp tworzyły się kryształki lodu.
- Ale ty pierwsza nie uderzysz, prawda? - dopiero powiedziawszy to, zorientowałem się, że wypowiadam na głos swoje myśli. - Złamałabyś rozejm.
W końcu po raz pierwszy dostrzegłem na tej twarzy uczucie. Złość.
- Uderz, magu, albo nie uderzaj. Zabiorę śmiertelnika wybranego przez ciebie. Nie możesz żądać ochrony prawem gościnności dla nich obojga.
- Usuń się z drogi, Mavro, lub się nie usuwaj. Jeśli spróbujesz nas zatrzymać, jeśli spróbujesz skrzywdzić kogokolwiek, kto jest pod moją opieką, będziesz mieć do czynienia z magiem, członkiem Rady, z Rycerzem Miecza i z dziewczyną z koszykiem pełnym czosnku i wody święconej. Nic obchodzi mnie, jak wielka i ohydna jesteś, zostanie z ciebie tylko mokra plama.
- Jak śmiesz - wyszeptała i śmignęła ku mnie. Zaczerpnąłem tchu, ale ona była szybsza i nie zdążyłem uwolnić krystalicznego płomienia, który miałem w pogotowiu.
Susan i Michael ruszyli się jednocześnie, wyciągając spoza mnie ręce. W jej dłoni tkwił drewniany krzyż, prosty i ciemny, w jego zaś sztylet krzyżowca. Trzymał go za ostrze, a zwrócona ku górze rękojeść również miała kształt krzyża. Zarówno drewno, jak i stal rzucały chłodne, białe światło, o które nacierająca Mavra uderzyła jak o twardy mur. Cienie popękały jej w dłoniach i opadły, jak piasek przesypywany między palcami. Staliśmy naprzeciw niej, moja lazurowa moc i dwa krzyże płonące tak czystą i spokojną mocą, jakiej nigdy dotąd nie widziałem.
- Na krew Smoka, przedwiecznego Węża - powiedział Michael cicho. - Ty i twój rodzaj nie macie tu mocy. Twoje groźby są puste, w twoich słowach nie ma prawdy, tak samo jak w twoim sercu nie ma miłości, a w twoim ciele życia. Zaprzestań tego teraz, nim ściągniesz na siebie gniew Wszechmogącego.
Zerknął na mnie i dodał, prawdopodobnie żeby mi zrobić przyjemność:
- Lub nim mój przyjaciel Harry zamieni cię w mokrą plamę.
Mavra weszła powoli na schody, chrzęszcząc ścięgnami i kośćmi.
Schyliła się i podniosła czaszkę, którą upuściła w jakimś momencie rozmowy. Potem odwróciła się i spojrzała na nas ze spokojnym uśmiechem.
- To bez znaczenia - powiedziała. - Godzina minęła.
- Godzina? O jakiej godzinie ona mówi, Dresden? - dopytywała się Susan podekscytowanym szeptem.
- Godzina na kontakty towarzyskie - odszepnęła Mavra.
Gdy znalazła się na górze, delikatnie zamknęła drzwi prowadzące na zewnątrz. Zamknęły się ze złowieszczym dźwiękiem.
Wszystkie światła pogasły. Wszystkie, z wyjątkiem błękitnej poświaty wokół mojej ręki i blednącego blasku dwóch krzyży.
- No to świetnie - wymamrotałem.
Susan wyglądała na wystraszoną, napiętą, a zarazem skupioną.
- Co się tu dzieje? - wyszeptała, starając się przeniknąć wzrokiem ciemność.
Wokół nas rozległ się śmiech. Dobiegał zewsząd cichy i szyderczy, syczący i gęsty od czegoś mokrego i bulgocącego. Jeśli chodzi o przerażający śmiech, nikt nie dorówna wampirom. Wiem coś o tym, możecie mi zaufać. One też to wiedzą.
Coś błysnęło w mroku i w blasku mocy zgromadzonej w mojej dłoni ukazał się Thomas z Justine. Natychmiast podniósł ręce i spytał:
- Czy będzie wam bardzo przeszkadzało, jeśli stanę przy was?
Spojrzałem na Michaela, który zmarszczył brwi, i na Susan, która przyglądała się Thomasowi, jego prawie nagiemu ciału... ciut zbyt chętnie. Trąciłem ją biodrem, a ona zamrugała i zerknęła na mnie.
- Och. Nie, zupełnie nie. Chyba.
Thomas wziął Justine za rękę i stanęli po mojej prawej stronie, gdzie uważny Michael miał ich na oku.
- Dziękuję, magu. Obawiam się, że tu za mną nie przepadają.
Przyjrzałem mu się. Na szyi miał ślad, czarny i wściekle czerwony, jak pieczęć w kształcie ślicznych kobiecych ust. Pomyślałbym, że to szminka, gdybym nie poczuł w powietrzu słabego zapachu spalonego mięsa.
- Co ci się stało w szyję?
Jego twarz przybladła o parę tonów.
- Pańska matka chrzestna obdarzyła mnie pocałunkiem.
- Cholera - stwierdziłem.
- Dobrze powiedziane. Jest pan gotów?
- Gotów na co?
- Żeby odbył się sąd. I żeby nam dano prezenty.
Uchwyt, w którym trzymałem moc, zelżał, i opuściłem drżącą rękę. Poluzowałem stopniowo, żeby nie stracić kontroli. Resztka światła mignęła i zgasła, pozostawiając nas w ciemności tak głębokiej, że nie uwierzyłbym, iż jest możliwa.
I wtedy światło rozdarło ciemność. Punktowe reflektory oświetliły podium, na którym stał tron, i Biankę w jej ognistej sukni. Na ustach, szyi i wzgórkach piersi rozsmarowane miała smugi świeżej krwi. Splamione szkarłatem wargi uśmiechały się w mrok, gdzie dziesiątki par błyszczących oczu wpatrywały się w podium z uwielbieniem, przestrachem lub żądzą, a może wszystkim tym naraz.
- Proszę wstać - szepnąłem, kiedy wokół rozległy się szepty i jęki, całkowicie nieludzkie. - Sąd Wampirów wznawia obrady.
Strach ma wiele odcieni i smaków. Jest ostry, srebrny strach, który jak rtęć przemyka przez ręce i nogi, elektryzując je, zmuszając do działania, do ruchu. Jest ciężki, ołowiany strach, który jak sztaba zalega w żołądku podczas pustych godzin pomiędzy północą a świtem, gdy wszystko jest ciemne, każdy problem urasta, a każdy ból i choroba odczuwane są po stokroć.
Jest też strach miedziany, napięty jak struny skrzypiec, drżący pojedynczą nutą, która niemożliwe, by mogła trwać choć sekundę dłużej, a brzmi i brzmi, zanim rozlegnie się uderzenie w cymbały, dźwięczny zew rogów, przerażające dudnienie kotłów.
Takiego rodzaju strach odczuwałem. Straszliwe, dławiące napięcie, pozostawiające na języku miedziany posmak. Strach przed istotami otaczającymi mnie w ciemności, przed własną słabością, przy braku mocy, skradzionej przez Koszmar Senny. Bałem się o tych, którzy byli przy mnie, a którzy nie mieli mojej siły. O Susan. O Michaela. O wszystkich młodych ludzi leżących teraz w ciemności, znarkotyzowanych, umierających lub już martwych, zbyt głupich lub zbyt lekkomyślnych, by uniknąć tej nocy.
Wiedziałem, co te istoty mogą im zrobić. To były drapieżniki, okrutni niszczyciele. I bałem się ich śmiertelnie.
Strach i gniew zawsze idą ręka w rękę. Chronię się w gniew przed strachem, to moja tarcza i miecz przeciw niemu. Czekałem na gniew, by utwierdził mnie w decyzji, by usztywnił mój kręgosłup. Czekałem na przypływ gniewu i sił, by poczuć tę moc gromadzącą się wokół mnie jak chmura.
Nie nadszedł. Była tylko pustka, drżenie w głębi, pod klamrą pasa. Przez chwilę czułem raz jeszcze kły mrocznego demona z mojego snu. Zacząłem się trząść.
Rozejrzałem się. Wielki dziedziniec otoczony był zewsząd wysokim żywopłotem wystrzyżonym w kwadraty, żeby przypominał mury zamku. Na rogach posadzono drzewa przycięte na kształt zamkowych wież. Niewielkie otwory w żywopłocie wiodły w ciemność, na tereny otaczające dom, ale wszystkie zamknięte były żelaznymi kratami. Jedyną drogę ucieczki dostrzegałem u szczytu schodów, gdzie Mavra oparła się o drzwi prowadzące do wnętrza domu, i dalej, do głównego wyjścia. Mavra spojrzała na mnie swoimi mlecznymi, trupimi oczami. Jej wargi pękły w zimnym uśmieszku.
Chwyciłem obiema rękami swoją laskę. Była to oczywiście laska z ukrytą szpadą, rodem z wesołej starej Anglii, a nie krzyk mody z jednego z tych sklepów dla panów, gdzie sprzedaje się lampy i laserowe celowniki. Prawdziwa stal. Jednak nie zdołała sprawić, że poczułem się lepiej. Wciąż się trząsłem.
Rozsądek. Rozsądek to moja kolejna linia obrony. Pożywką dla strachu jest niewiedza, zatem wiedza jest bronią przeciwko niemu, a rozsądek jest narzędziem wiedzy. Odwróciłem się twarzą do Bianki. Właśnie zaczęła karmić tłum pustosłowiem, którego nawet nie chciało mi się słuchać.
Rozsądek. Fakty.
Fakt pierwszy: ktoś zorganizował powstanie martwych, dręcząc niespokojne dusze. Najprawdopodobniej Mavra dokonała tego za sprawą magii. Zaburzenia w świecie duchów umożliwiły Koszmarowi Sennemu, duchowi demona, którego wraz z Michaelem pokonaliśmy, przejście na tę stronę i zaatakowanie mnie.
Fakt drugi: Koszmar Senny miał dopaść mnie i Michaela, osobiście, atakując nas i naszych przyjaciół. Mavra mogła nawet nim kierować, panować nad nim, używać go jako narzędzia. Inna możliwość: Bianca nauczyła się tego od Mavry i robiła to sama. Tak czy inaczej, rezultat był ten sam.
Fakt trzeci: nie zaatakował nas o zachodzie słońca, czego się w zasadzie spodziewaliśmy.
Fakt czwarty: byłem otoczony przez potwory, które chętnie rzuciłyby mi się do gardła. Powstrzymywała je tylko siła odwiecznej tradycji. Wyglądało na to, że nadal obowiązuje. Póki nie...
- Jasna cholera - zakląłem. - Nie cierpię, kiedy nie mogę rozwiązać zagadki na czas.
Dziesiątki błyszczących czerwonych ślepi zwróciło się na mnie. Susan dźgnęła mnie łokciem pod żebro.
- Zamknij się, Dresden - syknęła. - Przez ciebie się na nas gapią.
- Harry? - wyszeptał Michael.
- Przejrzałem ich grę - powiedziałem cicho. - To pułapka.
- Co? - mruknął Michael.
- Pułapka - stwierdziłem. Fakty zaczęły mi się układać w całość o jakieś dwie godziny za późno. - To było od samego początku ukartowane. Te duchy. Demon. Napady na naszych przyjaciół i rodzinę. Wszystko.
- Po co? - nie pojmował Michael. - Po co ktoś tak to urządził?
- Od początku chciała nas zmusić, żebyśmy tu przyszli. Czegoś się nauczyła z historii - powiedziałem. - Musimy się stąd zabierać.
- Nauczyła się z historii? - powtórzył Michael.
- No. Pamiętasz, co Vlad Tepes zrobił na swojej inauguracji?
- O Boże - jęknął Michael. - Panie, miej nas w opiece.
- Nie chwytam - przyznała cicho Susan. - Co ten facet zrobił?
- Zaprosił wszystkich swoich politycznych i osobistych wrogów na ucztę. Potem ich zamknął i spalił żywcem. Chciał zacząć swoje panowanie mocnym akcentem.
- Rozumiem. I myślicie, że Bianca robi to samo?
- Boże uchowaj - wymamrotał znów Michael.
- Uczono mnie, że On pomaga tym, którzy sami chcą sobie pomóc - powiedziałem. - Musimy się stąd wydostać.
Zbroja Michaela szczęknęła, kiedy rozejrzał się wkoło.
- Zablokowali wyjścia.
- Wiem. Z iloma możesz sobie poradzić bez miecza?
- Jeśli chodziłoby tylko o utrzymanie ich z daleka...
- Nie tylko. Będziemy musieli się przez nich przebić.
Michael pokręcił głową.
- Nie jestem pewien. Może ze dwóch czy trzech, jeśli taka będzie wola Pana.
Skrzywiłem się. Każdego wyjścia pilnował tylko jeden wampir, ale na dziedzińcu było ich jeszcze ze trzydzieści, nie licząc mojej matki chrzestnej i innych zaproszonych, w tym Mavry.
- Kierujmy się do tej bramy - powiedział Michael, wskazując głową jedną z bram w żywopłocie.
Pokręciłem głową.
- Nie uda nam się.
- Wam się uda. Myślę, że tyle jestem w stanie zrobić - obiecał Michael.
- Nie gadaj głupstw - uciąłem. - Musimy wpaść na pomysł, jak mamy stąd wszyscy ujść z życiem.
- Nie, Harry. Ja mam stać pomiędzy ludźmi a tymi, którzy im zagrażają. Nawet gdyby mieli mnie zabić. To moje zadanie.
- Masz mieć miecz do pomocy. To moja wina, że przepadł, więc dopóki go dla ciebie nie odzyskam, wstrzymaj się z męczeństwem. Nie chcę już mieć nikogo na sumieniu. - Albo, pomyślałem, żądnej zemsty Charity, rzucającej mi się do gardła, bo przeze mnie jej dzieci zostały sierotami. - Musi być z tego jakieś wyjście.
- Pozwólcie, że powiem wprost - odezwała się Susan cichym głosem, podczas gdy Bianca kontynuowała przemówienie. - Nie możemy teraz wyjść, ponieważ obrazilibyśmy tym wampiry.
- I jedyną formą zadośćuczynienia, jakiej by zażądały, byłaby natychmiastowa satysfakcja.
- Natychmiastowa satysfakcja - powtórzyła Susan. - Co to takiego?
- Pojedynek na śmierć. To znaczy, że któryś z nich oderwałby mi ręce i patrzył, jak się wykrwawiam. Jeśli miałbym dość szczęścia.
Susan przełknęła ślinę.
- Rozumiem. A gdybyśmy po prostu przeczekali?
- Bianca czy ktoś inny sprowokowałby nas, żebyśmy pierwsi uderzyli. Wtedy by nas zabili.
- A jeślibyśmy nie uderzyli pierwsi? - dociekała Susan.
- Myślę, że na wszelki wypadek przygotowała sobie plan awaryjny, jak nas sprzątnąć.
- Nas? - spytała Susan.
- Tego się obawiam. - Spojrzałem na Michaela. - Potrzebujemy czegoś, co odwróci ich uwagę. Coś, co sprawi, że będą patrzeć w drugą stronę.
Michael skinął głową i powiedział:
- W tym możesz być lepszy ode mnie, Harry.
Zaczerpnąłem tchu i rozejrzałem się. Czym mógłbym się posłużyć? Nie zostało nam wiele czasu. Bianca zmierzała do końca swojego wystąpienia.
- Tak więc - mówiła, umiejętnie panując nad głosem - nasz rodzaj stoi u progu nowej ery. Mamy pierwszy uznany dwór w Stanach Zjednoczonych. Nie musimy się już obawiać gniewu naszych wrogów. Nie musimy już potulnie chylić głów i nadstawiać gardeł przed tymi, którzy uzurpują sobie władzę nad nami. - W tym momencie utkwiła swe ciemne oczy prosto we mnie. - W końcu, mając za sobą siłę całego dworu, wspomagani przez Władców Kresu Nocy, stajemy twarzą w twarz z naszymi wrogami. I rzucimy ich na kolana.
Uśmiechnęła się szerzej, ukazując zakrzywione kły, całe we krwi.
Przejechała sobie czubkiem palca po szyi, uniosła go do ust i zlizała krew. Przeszedł ją dreszcz.
- Moi drodzy poddani. Tej nocy są między nami goście. Przybyli tu, by być świadkami naszego wywyższenia ku prawdziwej władzy. Proszę, przyjaciele. Powitajcie ich wraz ze mną.
Reflektory punktowe obróciły się. Jeden wyłowił naszą grupę: mnie, Michaela, Susan i trzymających się nieco z boku Thomasa z Justine. Drugi oświetlił Mavrę u szczytu schodów, sztywną i nieludzko bladą. Światło trzeciego padło na moją matkę chrzestną, która zabłysła urodą, niedbale odrzuciła włosy do tyłu i rozdawała wokół promienne uśmiechy. U jej boku stał pan Ferro, wciąż z niezapalonym papierosem w ustach, z dymem sączącym się z nozdrzy. W swoim kostiumie centuriona wyglądał może i wojowniczo, ale bez wyrazu, kompletnie obojętny na to, co się koło niego dzieje.
W otaczającej nas ciemności rozległy się oklaski, umiarkowane i w jakiś sposób złowróżbne. Coś tak złego, że nawet oklaski brzmią złowróżbnie, powinno być zakazane raz na zawsze. A może po prostu byłem aż tak zdenerwowany. Chrząknąłem i grzecznie pomachałem ręką.
- Korzystając z okazji, Czerwony Dwór chciałby obdarzyć w tej chwili naszych gości prezentami - oznajmiła Bianca. - Niech wiedzą, jaki głęboki szacunek żywimy dla ich dobrej woli. Zatem, bez dalszych wstępów, panie Ferro, proszę uczynić mi ten zaszczyt i podejść bliżej, by przyjąć ten symbol dobrej woli mojej i mojego dworu.
Promień reflektora podążał za idącym Ferro, który doszedłszy do podnóża podium, skłonił głowę, niezbyt nisko, ale z rozmysłem, i wspiął się na stopnie, by stanąć przed Bianką. Wampirzyca odkłoniła mu się i wykonała nieznaczny gest. Jedna ze stojących za nią zakapturzonych postaci wysunęła się do przodu, trzymając małą beczułkę, wielkości pudełka na chleb. Postać otworzyła ją, a światło padło na coś, co skrzyło się i błyszczało.
Oczy Ferro rozbłysły. Zanurzył dłonie w beczułce po nadgarstki. Wargi rozciągnęły mu się w uśmieszku, wyjął ręce z wyraźnym ociąganiem się.
- Miły podarunek - mruknął. - Zwłaszcza w tej epoce nędzarzy. Dziękuję.
Znów wymienili z Bianką ukłony, przy czym ona pochyliła głowę odrobinę niżej niż on. Ferro zamknął beczułkę, włożył ją pod pachę i z galanterią zrobił krok do tyłu, zanim odwrócił się i zszedł ze schodów.
Bianca z uśmiechem zwróciła się do zebranych:
- Thomasie z rodu Raith, naszych braci i sióstr na Białym Dworze. Proszę, wystąp, bym mogła podarować ci symbol naszego szacunku.
Spojrzałem na Thomasa. Odetchnął powoli i powiedział:
- Czy mógłby pan zastąpić mnie przy Justine, kiedy będę tam, na górze?
Zerknąłem na dziewczynę. Stała wpatrzona w Thomasa, z ręką na jego ramieniu. W oczach miała niepokój, przygryzała swoje słodkie usta. Wydawała się mała, młodziutka i wystraszona.
- Oczywiście - odparłem.
Sztywno wyciągnąłem rękę. Dłonie dziewczyny zacisnęły się na moim przedramieniu, kiedy Thomas odwrócił się z olśniewającym uśmiechem i paradując w świetle reflektora, zbliżył się do schodów podium. Pachniała przepysznie, jak kwiaty albo truskawki, z upojną nutą piżma w tle, zmysłowo i odurzająco.
- Ona go nienawidzi - wyszeptała Justine. Jej palce szczypały mnie przez rękaw. - Oni wszyscy go nienawidzą.
Zmarszczyłem brwi i spojrzałem na dziewczynę. Nawet przerażona wyglądała przepięknie, z tak bliska miałem ograniczoną możliwość podziwiania jej stroju. Czy też jego braku. Utkwiłem wzrok w jej twarzy i spytałem:
- Dlaczego go nienawidzą?
Przełknęła ślinę, a następnie wyjaśniła szeptem:
- Lord Raith jest najwyższym lordem Białego Dworu. Bianca wystosowała zaproszenie do niego. Lord wysłał w zastępstwie Thomasa. Thomas jest bękartem. Ma najniższą pozycję, jest najmniej szanowany z całego Białego Dworu. Jego obecność tutaj to dla Bianki obraza.
No, no, nie spodziewałem się, że ta dziewczyna potrafi wypowiedzieć tyle słów naraz.
- Jest niechęć pomiędzy nimi?
Justine przytaknęła, a na podium Thomas i Bianca wymienili ukłony. Wręczyła mu kopertę, mówiąc przy tym zbyt cicho, by zebrani mogli ją słyszeć. Thomas odpowiedział w ten sam sposób.
- To przeze mnie. To moja wina - powiedziała Justine. - Bianca chciała, żebym była jej, ale Thomas znalazł mnie pierwszy. Ona nie może mu tego wybaczyć. Nazywa go kłusownikiem.
Był w tym jakiś sens. Bianca zaszła tak daleko dzięki temu, że była najbardziej niesławną burdelmamą w Chicago. Jej Aksamitny Pokoik zapewniał usługi dziewczyn, o jakich większość mężczyzn może tylko pomarzyć, po astronomicznych cenach. Miała dość szmalu i politycznych koneksji, by zapewnić sobie prawną nietykalność, nawet bez uciekania się do wampirzych sztuczek, i zawsze była do przodu. Bianca mogła chcieć kogoś takiego jak Justine, słodka, wspaniała i nieświadomie seksowna. Prawdopodobnie ubrałaby ją w plisowaną spódniczkę i wykrochmaloną białą bluzkę... Spokojnie, Harry, do wszystkich diabłów.
- To dlatego z nim jesteś? - spytałem. - Bo uważasz, że przez ciebie ma wrogów?
Patrzyła na mnie przez chwilę, po czym odwróciła wzrok. Na jej twarzy odmalował się sam smutek.
- Nie zrozumiałby pan.
- Posłuchaj. On jest wampirem. Wiem, że one potrafią mieć wpływ na ludzi, ale tobie może grozić niebezpieczeństwo...
- Nie potrzebuję ratunku, panie Dresden - powiedziała. W jej ślicznych oczach błysnęło coś twardego, jakaś determinacja. - Ale jest coś, co mógłby pan dla mnie zrobić.
Zaniepokojony spojrzałem na nią czujnie.
- No? Na przykład co?
- Mógłby pan wziąć Thomasa i mnie ze sobą, kiedy pan będzie wychodził.
- Przyjeżdżacie tu limuzyną, a chcecie, żebym ja was podwiózł do domu?
- Niech pan nie udaje, panie Dresden. Wiem, o czym rozmawiał pan z przyjaciółmi.
Poczułem, jak sztywnieją mi ramiona.
- Słyszałaś, jak rozmawialiśmy... Ty też nie jesteś ludzką istotą.
- Jestem bardzo ludzka, panie Dresden. Tylko że umiem czytać z ruchu warg. Pomoże mu pan, czy nie?
- To nie moja sprawa.
Jej miękkie usta zacisnęły się w twardą linię.
- No to tak zrobię, żeby to była pańska sprawa.
- Grozisz mi?
Twarz jej poróżowiała, przybierając kolor tej prawie-sukienki, którą miała na sobie.
- Potrzebujemy przyjaciół, panie Dresden. Jeśli nie zechce pan nam pomóc, spróbuję zjednać sobie Biankę, wyjawiając wasz plan ucieczki, i powiem jej, że słyszałam, jak namawialiście się, żeby ją zabić.
- To kłamstwo - syknąłem.
- Tylko przesada - sprostowała łagodnym głosem, spuszczając oczy. - Ale jej wystarczy, żeby zażądać pojedynku. Albo zmusić was do rozlewu krwi. A jeśli do tego dojdzie, zginiecie. - Zaczerpnęła tchu. - Nie chcę, żeby tak się stało, ale jeśli nic nie zrobimy, żeby się obronić, ona go zabije, a ze mnie zrobi jedną ze swoich dziwek.
- Nie dopuściłbym do tego - powiedziałem. Słowa popłynęły z moich ust, zanim zdążyłem je przepuścić przez myślącą część mózgu, zabrzmiały pewnie i prawdziwie. O cholera.
Spojrzała na mnie, znów niepewna, przygryzając wargę.
- Naprawdę? - wyszeptała. - Pan mówi poważnie, że by do tego nie dopuścił?
Skrzywiłem się.
- Tak, tak. Chyba tak.
- Więc mi pan pomoże? Pomoże pan nam?
Michael, Susan, Justine, Thomas. Niedługo będę potrzebował sekretarki, żeby spamiętać wszystkich, o których mam się troszczyć.
- Tobie. Ale Thomas niech się sam troszczy o siebie. Oczy Justine wypełniły się łzami.
- Panie Dresden, proszę. Jeśli jest coś, co mogłabym zrobić albo powiedzieć, żeby pana przekonać...
- Niech to szlag - zakląłem, ściągając na siebie piorunujące spojrzenie Michaela. - Szlag, szlag, szlag, kobieto. Wszystkie kobiety - teraz Susan spiorunowała mnie wzrokiem.
- On jest wampirem, Justine. On cię pożera. Czemu miałoby cię obchodzić, co się z nim stanie?
- Jest także osobą, panie Dresden - powiedziała Justine. - Osobą, która nie zrobiła panu żadnej krzywdy. Dlaczego nie miałoby pana obchodzić, co się z nim stanie?
Nie cierpię, kiedy kobieta prosi mnie o pomoc, a ja bezmyślnie postanawiam jej pomóc, nie zważając na dziesiątki powodów, dla których nie powinienem tego robić. Nie cierpię, kiedy ktoś groźbą i siłą zmusza mnie do zrobienia czegoś, co jest głupie i ryzykowne. Nie cierpię też, kiedy ktoś odwołuje się wobec mnie do argumentów natury moralnej i wygrywa.
Justine zrobiła wszystkie te trzy rzeczy naraz, ale nie mogłem mieć jej tego za złe. Była taka słodka i bezradna.
- Dobrze - powiedziałem wbrew rozsądkowi. - Trzymajcie się tylko blisko mnie. Mam was chronić, więc robicie co powiem i kiedy powiem, a wtedy może uda nam się wyjść z tego z życiem.
Wstrząsnął nią lekki dreszcz, co wyglądało bardzo atrakcyjnie. Potem przywarła do mnie.
- Dziękuję - wymamrotała, wtulając twarz w moją szyję w taki sposób, że ciarki przeszły mi po plecach. - Dziękuję, panie Dresden.
Odchrząknąłem, czując się niezręcznie, i pomimo rozbudzenia popędu seksualnego, zdecydowanie odepchnąłem od siebie pomysły, żeby później wycisnąć z niej jeszcze więcej podziękowań. Prawdopodobnie jad wampirów, rozumowałem, sprawiał, że stałem się wrażliwszy na te rzeczy. Właściwie na pewno. Łagodnie odsunąłem od siebie Justine i popatrzyłem na Thomasa, który właśnie wracał po wizycie na podium, trzymając w ręku kopertę.
- No i co? - powitałem go cicho. - Wygląda na to, że poszło nieźle.
Uśmiechnął się do mnie raczej blado.
- To... ona potrafi być dość przerażająca, kiedy zechce, prawda?
- Nie pozwól, żeby cię dopadła - poradziłem mu. - Co ci dała?
Thomas przygarnął ramieniem Justine, a ona przywarła do niego całym ciałem, jakby chciała stopić się z nim w jeden anielski kształt. Thomas uniósł kopertę i powiedział:
- Kondominium na Hawajach. I bilet lotniczy na dzisiaj. Zasugerowała, że może zechcę opuścić Chicago. Na zawsze.
- Jeden bilet - stwierdziłem, spoglądając na Justine.
- Mhm.
- Miło z jej strony - skomentowałem. - Słuchaj, Thomas. Obaj chcemy się stąd wydostać, więc trzymaj się mnie i rób, co mówię. Dobrze?
Lekko zmarszczył brwi i posłał Justine karcące spojrzenie.
- Justine, prosiłem cię, żebyś nie...
- Musiałam - powiedziała z poważnym, wystraszonym wyrazem twarzy. - Musiałam coś zrobić, żeby ci pomóc.
Thomas chrząknął.
- Proszę wybaczyć, panie Dresden. Nie chciałem nikogo angażować w swoje problemy.
Potarłem sobie dłonią kark.
- Nie szkodzi. Chyba możemy sobie pomóc nawzajem. Przymknął na chwilę oczy, a potem powiedział bardzo prosto i bardzo szczerze:
- Dziękuję.
- Sza - syknąłem, patrząc na Biankę, która rozmawiała akurat z jednym z zakapturzonych cieni. Oba cienie znikły za kulisami podium, Bianca patrzyła za nimi, a po chwili wróciły, taszcząc coś, co musiało najwyraźniej nieźle ważyć. Umieściły koło niej, na podium, całkiem duży przedmiot okryty ciemnoczerwoną tkaniną.
- Harry Dresdenie - wymruczała Bianca - stary i poważany znajomy magu z Białej Rady. Proszę, podejdź, bym mogła obdarzyć cię częścią tego, za czym sama od dawna tęskniłam.
Przełknąłem ślinę i zerknąłem do tyłu na Michaela i Susan.
- Zapowiada się ostro - mruknąłem. - Jeśli ma zamiar coś zrobić, to chyba właśnie teraz, kiedy musimy się rozdzielić.
Michael położył dłoń na ramieniu Susan i powiedział:
- Niech cię Bóg prowadzi, Harry.
Poczułem na skórze uderzenie energii, a stojące najbliżej wampiry niespokojnie przestąpiły z nogi na nogę i odsunęły się o parę kroków. Michael dostrzegł, że to zauważyłem, i uśmiechnął się do mnie zawstydzony.
- Proszę uważać na siebie, panie Dresden - powiedziała Susan.
Poruszyłem brwiami, skinąłem głową Thomasowi i Justine i zacząłem iść. W ręce trzymałem laskę, moja tandetna peleryna powiewała za mną w nocnym powietrzu, kiedy wspinałem się po stopniach podium. Strużka potu ściekła mi w kącik oka, rujnując prawdopodobnie mój makijaż, ale co tam! Stanąłem na wprost Bianki i spotkałem się z nią wzrokiem.
Wampiry nie mają duszy. Bianca nigdy nie musiała obawiać się mojego wzroku. Nie była też na tyle dobra, żeby jej oczy potrafiły mnie oszukać. Przynajmniej jeszcze dwa lata temu nie była. Niewzruszenie patrzyła mi w twarz swoimi ciemnymi oczami, które były śliczne i bardzo, bardzo głębokie. Stać mnie było na tyle męstwa, by utkwić wzrok w czubku jej doskonałego, zadartego nosa. Zobaczyłem, jak pierś jej faluje z rozkoszy pod ognistą suknią, kiedy wydała pomruk satysfakcji.
- Och, Harry Dresden. Czekałam, by cię dziś ujrzeć. Jesteś bardzo przystojny, poza wszystkim. Jednak wyglądasz nieskończenie śmiesznie.
- Dzięki - powiedziałem. Nikt, z wyjątkiem może dwóch służących w długich szatach stojących za nią na podium, nie mógł nas słyszeć. - Jak wpadłaś na to, żeby mnie zabić?
Przez chwilę milczała, namyślając się. Potem oficjalnie skłoniła głowę, co było gestem przeznaczonym dla publiczności i spytała:
- Pamiętasz Rachel, panie Dresden?
Odkłoniłem się, tylko nie tak głęboko, chcąc by miało to nieco obraźliwy wydźwięk.
- Pamiętam. Śliczna, uprzejma. Ale właściwie nie miałem okazji często jej widywać.
- Nie. W godzinę po tym, jak twoja noga stanęła w moim domu, już nie żyła.
- Myślałem, że może tak skończyć.
- Chcesz powiedzieć, że ty mogłeś ją zabić?
- To nie moja wina, że nie potrafiłaś się opanować i ją pożarłaś, Bianko.
Uśmiechnęła się, ukazując oślepiającą biel zębów.
- Och, to była twoja wina, panie Dresden. Przyszedłeś do mojego domu. Doprowadziłeś mnie bez mała do szaleństwa. Zmusiłeś mnie do współpracy pod groźbą unicestwienia. - Pochyliła się tak, że mogłem jej zajrzeć w dekolt sukni z płomieni. Pod spodem była naga. - Teraz mogę ci się odwdzięczyć. Nie jestem kimś, kogo możesz traktować w ten sposób, kim możesz poniewierać, kiedy ci się tylko spodoba. Już nie.
Przerwała na chwilę, po czym kontynuowała:
- W pewien sposób jestem ci wdzięczna, Dresden. Gdybym tak bardzo nie chciała cię zabić, nigdy nie zgromadziłabym takiej mocy, nie nawiązałabym takich kontaktów, jakie posiadam. Nigdy nie zostałabym wyniesiona do dworskiej godności. - Ogarnęła gestem zgromadzone wampiry, dziedziniec, ciemność. - W pewien sposób wszystko to jest twoją zasługą.
- To kłamstwo - powiedziałem cicho. - Nie ja sprawiłem, że ściągnęłaś Mavrę, żeby dla ciebie pracowała. Nie ja sprawiłem, że kazałaś jej dręczyć te biedne upiory, podburzyć Nigdynigdy i sprowadzić demona Kravosa, żeby go nasłać na Bogu ducha winnych, podczas kiedy chodziło ci o mnie.
Uśmiechnęła się szerzej.
- Myślisz, że tak to było? Czeka cię niemiła niespodzianka, panie Dresden.
Gniew sprawił, że spojrzałem jej w oczy, dał mi też siłę, żebym w nich nie utonął. Stała się mocniejsza w ciągu ostatnich dwóch lat.
- Możemy już z tym skończyć?
- Wszystko, co warto robić, warto robić powoli - wymamrotała, ale wyciągnęła rękę i pociągnęła za ciemnoczerwoną płachtę okrywającą ustawiony tam przedmiot. - To dla ciebie, panie Dresden. Z najgorętszymi serdecznościami.
Tkanina zsunęła się, odsłaniając nagrobek z białego marmuru, z osadzonym pośrodku złotym pentagramem. Nad pentagramem wykute było wielkimi literami: Tu spoczywa Harry Dresden, a poniżej Zginął, czyniąc słuszną rzecz. Z boku nagrobka przyklejona była taśmą koperta.
- Podoba ci się? - zamruczała Bianca. - Do kompletu masz jeszcze miejsce na cmentarzu Graceland, koło drogiej, małej Inez. Jestem pewna, że nie zabraknie wam tematów do rozmowy. Oczywiście, kiedy przyjdzie twój czas.
Przeniosłem wzrok z nagrobka na nią.
- No, dalej - powiedziałem. - Zrób, co masz zrobić.
Roześmiała się głęboko, dźwięk dotarł do zgromadzonych w dole.
- Och, panie Dresden - powiedziała, ściszając głos. - Ty naprawdę nie rozumiesz. Nie mogę cię otwarcie zaatakować. Bez względu na to, co mi zrobiłeś. Ale mogę się bronić. Mogę stać z boku, kiedy moi goście będą się bronić. Mogę patrzeć, jak umierasz. A jeśli w zamieszaniu wraz z tobą zginą inni, cóż. Trudno mnie za to winić.
- Thomas - powiedziałem.
- I jego mała dziwka. I Rycerz. I twoja przyjaciółka, reporterka. Mam zamiar świetnie się bawić przez resztę wieczoru, Harry.
- Przyjaciele mówią do mnie Harry - powiedziałem. - Ty nie.
Uśmiechając się, odpowiedziała:
- Zemsta jest jak seks, panie Dresden. Jest najlepsza, kiedy smakuje się ją powoli, spokojnie, skoro i tak jest nieuchronna.
- Wiesz, co się mówi o zemście. Mam nadzieję, że masz też drugi nagrobek, Bianko. Na drugi grób.
Moje słowa zaskoczyły ją. Zesztywniała. Potem przywołała służących, którzy dźwignęli mój nagrobek rękami w rękawiczkach i wynieśli go.
- Każę go dostarczyć na Graceland, panie Dresden. Twoje posłanie będzie gotowe, nim słońce wzejdzie.
Machnęła dłonią, dając mi dworski znak do odejścia. Skłoniłem się chłodno i sztywno.
- Jeszcze zobaczymy.
Czy to zabrzmiało jak zapowiedź powrotu na scenę? Odwróciłem się i zszedłem z podium. Nogi mi się trochę trzęsły, plecy miałem wyprostowane, usztywnione.
- Harry, co się stało? - spytał Michael, kiedy dobrnąłem bliżej.
Powstrzymałem go gestem i pokręciłem głową, starając się myśleć. Pułapka zamykała się wokół mnie. Tyle wiedziałem. Ale gdybym potrafił przejrzeć plan Bianki, może znalazłbym sposób ucieczki.
Zdałem się na Michaela i innych, że będą mieć oczy otwarte, a sam zacząłem się gorączkowo zastanawiać nad logiką Bianki. Moja matka chrzestna pomknęła na jej wezwanie, więc przerwałem na chwilę dywagacje, żeby spojrzeć na podium.
Bianca podarowała jej małą, czarną szkatułkę. Lea otworzywszy ją, zadrżała, a jej płomiennie rude włosy zalśniły w ruchu. Zamknęła szkatułkę i powiedziała:
- Królewski dar. Szczęśliwie, jak to jest w zwyczaju mego ludu, przyniosłam coś równej wartości, by ci się zrewanżować.
Lea przywołała służącego i wzięła od niego podłużną, ciemną skrzynkę. Otworzyła ją i pokazała Biance, po czym odwróciła się do całego dworu, prezentując zawartość skrzynki.
Amoracchius. Miecz Michaela. Leżał błyszczący w ciemnej skrzyni, promieniując czystym, srebrzystym światłem. Michael zesztywniał i stłumił okrzyk.
Szmer przeszedł przez zgromadzenie wampirów i różnorodnych istot. One też rozpoznały miecz. Lea napawała się tym przez chwilę, a następnie zamknęła skrzynkę i podała ją Biance. Bianca położyła ją sobie na kolanach, uśmiechając się do mnie, a zdawało mi się, że i do Michaela.
- Cenny rewanż za mój dar - powiedziała Bianca. - Dziękuję, Lady Leanandsidhe. Niech podejdzie Mavra z Czarnego Dworu.
Moja matka chrzestna wycofała się. Mavra wyłoniła się z mroku i ukazała się na podium.
- Mavro, jesteś najłaskawiej przyjmowanym i cenionym gościem w mym domu - przemówiła Bianca. - Ufam, iż ugoszczono cię tu szczerze i stosownie.
Mavra skłoniła się Biance w milczeniu, jej puste oczy zabłysły, zwracając się na Michaela.
- O Jezu - wyszeptałem. - Kurwa.
- On nie chciał tak powiedzieć, Panie - odezwał się Michael. - Harry? Co właściwie miałeś na myśli?
Zacisnąłem zęby i omiotłem wzrokiem otoczenie. Wszyscy patrzyli na mnie. Wszystkie wampiry, pan Ferro, wszyscy. Wszyscy wiedzieli, co nastąpi.
- Nagrobek. To było napisane na moim cholernym nagrobku. Bianca z uśmiechem przyglądała się, jak zaczynam rozumieć.
- Zatem proszę, Mavro, przyjmij te skromne symbole mojej dobrej woli, a wraz z nimi życzenia, by zemsta i dobrobyt były udziałem twoim i twego rodzaju.
Wyciągnęła przed siebie skrzynkę z mieczem, którą Mavra przyjęła. Na skinienie Bianki służący wnieśli następny zakryty tobół i ściągnęli z niego płachtę. Lydia. Jej ciemne, splątane włosy teraz były elegancko przycięte. Ubrano ją w stanik i szorty z czarnej lycry, co uwydatniało jej biodra, bladość pięknych nóg. Znarkotyzowane oczy wpatrywały się w światło niewidzącym, szklistym wzrokiem. Osunęła się bezwładnie pomiędzy służącymi.
- Mój Boże - powiedziała Susan. - Co oni chcą zrobić z tą dziewczyną?
Mavra odwróciła się do Lydii, sięgając do skrzynki.
- Słodka - wysyczała schrypniętym głosem, a jej wzrok powędrował znów do Michaela. - Otworzę mój prezent. Może nieco splamić stal, ale z pewnością mi to nie przeszkodzi.
Michael gwałtownie zaczerpnął tchu.
- Co się dzieje? - wybełkotała Susan.
- Krew niewiniątek - warknął Michael. - Miecz jest podatny. Ona chce go odczynić. Harry, nie możemy na to pozwolić.
Wszędzie wokół wampiry porzucały swoje kielichy do wina, zrzucały wierzchnie ubrania, szczerzyły kły, uśmiechając się do mnie leniwie. Bianca zaczęła się śmiać nade mną, a Mavra otworzyła skrzynkę i wydobyła Amoracchiusa. Miecz wydawał się wprost dźwięczeć gniewem pod dotknięciem wampira, ale Mavra tylko burknęła pogardliwie i uniosła ostrze.
Thomas przysunął się do nas, odpychając Justine do tyłu i chwytając za swoją szpadę.
- Dresden - syknął - nie bądź głupcem. To tylko jedno życie, życie jednej dziewczyny, a miecz zawisł nad nami wszystkimi.
Jeśli podejmiesz teraz jakieś działanie, wszyscy będziemy zgubieni.
- Harry? - spytała Susan drżącym głosem.
Michael również spojrzał na mnie ponuro.
- Wiary, Dresden. Jeszcze nie wszystko stracone.
Wydawali mi się kompletnie zagubieni. Ale mnie nie wolno było nic zrobić. Nie wolno mi było kiwnąć palcem. Jedyne, co musiałem zrobić, żeby ujść z życiem, to tkwić tam nieruchomo. Nie robić nic. Musiałem jedynie przyglądać się, jak mordują dziewczynę, która kilka dni temu przyszła do mnie, błagając o opiekę. Wszystko, co miałem do zrobienia, to udawać, że nie słyszę jej krzyku, kiedy Mavra będzie ją patroszyć. Musiałem pozwolić potworom skruszyć ostatni powstrzymujący je bastion. Musiałem tylko jeszcze wydać Michaela na śmierć, żądając objęcia ochroną praw gościnności Susan, i mógłbym odejść.
Michael skinął mi głową i wydobywszy oba swoje noże, zwrócił się w stronę podium.
Zamknąłem oczy. Boże, wybacz mi to, co za chwilę uczynię.
Chwyciłem Michaela za ramię, zanim ruszył do przodu. Wydobyłem szpadę z laski, którą trzymałem w lewej dłoni. Obróciłem ją w mocnym uchwycie i zebrałem wolę, która przepłynęła od rękojeści, a błękitnobiałe światło zabłysło na wyrytych runach.
Michael rzucił mi wojowniczy uśmiech i zajął pozycję po mojej prawej stronie. Thomas spojrzawszy na mnie, wyszeptał tylko:
- Już po nas. - Jednak stanął po mojej lewej, z krystaliczną szpadą połyskującą w dłoni.
Wampiry zawyły nagle ogłuszająco. Mavra zwróciła na nas wzrok, znów zbierając mrok w palce wolnej ręki. Bianca z wolna powstała, jej ciemne oczy płonęły triumfem. Lea oparła dłoń na ramieniu pana Ferro i marszcząc lekko brwi, trzymała się z boku.
Mavra z sykiem uniosła wysoko Amoracchiusa.
- Harry? - zwróciła się do mnie Susan, a jej drżąca dłoń dotknęła mojego ramienia. - Co my zrobimy?
- Stań za mną, Susan. - Zacisnąłem zęby. - Chyba uczynię słuszną rzecz.
Nawet gdyby miało mnie to zabić, pomyślałem. I was wszystkich.
W grach wojennych, w książkach historycznych albo na wykładach z taktyki instruktorzy, stare wiarusy czy naukowcy rysują wykresy, przedstawiają modelowe sytuacje w jasny i uporządkowany sposób. Pokazują metodycznie, jak ten oddział przebija się przez tamtą linię albo jak ta drużyna utrzymuje zdobytą pozycję, podczas gdy inna traci. Prawdziwa bitwa, nieważne, czy walczących są dziesiątki, czy tysiące, jest czymś z natury nieuporządkowanym, płynnym, trudnym do ogarnięcia. W teorii można pokazać wynik, ale nie oddaje ona pędu i naporu ciał, krzyków, strachu, parcia naprzód i ucieczki. W bitwie wszystko jest szalonym ruchem i zgiełkiem, rozmazane obrazy przemykają, nim zdąży się je dostrzec. Wszystkim rządzi instynkt i refleks, nie ma czasu do namysłu, a gdy już się zdarzy sekunda czy dwie, głowę przepełnia jedna myśl: jak utrzymać się przy życiu? Ma się intensywną świadomość tego, co dzieje się wokół. Jest to swoisty rodzaj udręki, dotkliwej, ale krótkotrwałej, bo tak czy inaczej, nie trwa ona wiecznie.
Fala wampirów zbliżała się do nas. Poruszały się szybko, ze zwierzęcą zwinnością, migały wykrzywione, napęczniałe twarze i wytrzeszczone, czarne oczy. Syczały i wyły z szeroko rozwartymi szczękami, z obnażonymi kłami. Jeden z nich chciał pchnąć Thomasa długą włócznią w brzuch. Justine krzyknęła. Thomas zamachnął się szpadą, odparowując cios włóczni i tnąc przez rękojeść. Niezrażony wampir natarł na niego i wbił mu kły w przedramię. Thomas machnął ręką w tył, ale wampir uczepił się mocno. Wtedy Thomas zmienił taktykę. Gwałtownie poderwał wampira w powietrze i rozpłatał mu brzuch ostrzem szpady. Trysnęła posoka. Wampir spadł na ziemię, a z gardła wydobył mu się bulgocący dźwięk, który był na wpół wściekłością, a na wpół agonią.
- Po brzuchach! - krzyknął Thomas. - Bez krwi są za słabi, żeby walczyć.
Michael przyjął cios maczety na ramię chronione zbroją i natychmiast przeciął jednym ze swoich sztyletów brzuch wampira. Polała się krew i wampir padł w konwulsjach.
- To wiem - odburknął Michael, zerkając na Thomasa z irytacją. I w tej chwili zniknął pod natłokiem ubranych na czerwono ciał.
- Michael! - krzyknąłem. Próbowałem przepchnąć się do niego, ale byłem odcięty. Widziałem, jak walcząc, podpiera się kolanem, jak wampiry zamierzają się na niego nożami, jak szczerzą ostre, przerażające kły. Nie mogłem dostrzec, czy któryś z nich został rażony, jak poprzednio.
Kyle Hamilton przebił się na wierzch kłębowiska ciał pokrywającego powalonego rycerza. Wyszczerzył kły i wycelował we mnie półautomat, jeden z drogich modeli, pozłacany.
- Zatem żegnaj, Dresden.
Uniosłem laskę, runy zabłysły błękitno i biało.
- Venteferro! - rzuciłem.
Runy na lasce tchnęły cicho magią. Ziemna magia nie jest moją najmocniejszą stroną, ale orientuję się w niej. Runy i moc, którą pchnąłem w laskę, sięgnęły pistoletu niewidzialną falą magnetyczną. Obawiałem się, że zaklęcia, którymi nasyciłem laskę, mogły wywietrzeć, ale wciąż były silne. Pistolet wyleciał z rąk Kyle’a.
Cisnąłem nim w twarz następnego wampira, który rzucił się na Justine. Cios trafił go z prędkością dźwięku i odesłał z powrotem w ciemność. Justine obróciła się, bo atakował ją drugi wampir, ale już szpada Thomasa dosłownie podcięła mu nogi.
- Jesu domine!
Głos Michaela rozległ się spod sterty wampirów jak trąba wojenna. Nagły wybuch niesłychanej siły odrzucił od niego ich ciała. Ludzka powłoka zwisała w bezkrwawych strzępach jak poszarpane szmaty, spod których ukazywała się lśniąca, czarna skóra.
- Domine! - zawołał Michael, podnosząc się i strząsając z siebie rozpłatane wampiry, tak jak pies otrząsa się z wody. - Lava quod est sordium!
- Za mną! - zawołałem, kierując się ku stopniom podium. Przed Michaelem rozstępowało się czerwone morze, bo zaskoczone wampiry zbierały się z ziemi, zaprzestały ataku i z sykiem odsunęły się nieco. Jeden z nich próbował podpełznąć do Susan i Justine, ale one pokropiły go wodą święconą z koszyka Susan. Odskoczył z wyciem, zaczął trzeć sobie oczy, wierzgając i wijąc się jak przydeptany robak.
- Bianca! - krzyknął Thomas. - Nasza jedyna szansa to pozbawić ich przywództwa!
W ciemności śmignął nóż. Zbyt szybko, żebym mógł go dostrzec. Thomas dostrzegł. Przeciął szpadą tor jego lotu pogardliwym machnięciem ostrza i nóż chybił celu.
Kiedy doszliśmy do podium, nakazałem:
- Thomas, powstrzymaj ich tutaj. Michael, idziemy.
Nie oglądając się, czy mnie usłuchali, zacząłem wchodzić po stopniach podium, ze szpadą i laską w pogotowiu, ze ściśniętym żołądkiem. Niemożliwością było, żebyśmy zdążyli ocalić Lydię.
Ale zdążyliśmy. Jatka najwyraźniej przykuła uwagę Mavry. Gapiła się na krew, zbielałe wargi odsłaniały żółte zęby. Spojrzała na mnie, a twarz wykrzywiła się jej złośliwie. Z mieczem w górze zwróciła się ku Lydii.
- Michael - uprzedziłem go, wyciągając przed siebie laskę. - Venteferro!
Kiedy moja moc ogarnęła Amoracchiusa, rozbłysnął odcieniami błękitnego i białego światła, które starły się ze sobą, rzucając snop iskier. Zaskoczona Mavra zawyła z bólu. Cofnęła się, ale nadal zaciskała dłonie na mieczu.
- Jak sobie chcesz - mruknąłem. Zacisnąłem zęby, bo laska dymiła i trzęsła się w mojej dłoni.
- Vente! Venteferro!
Machnąłem laską szerokim łukiem, a wampirzyca oderwała się od ziemi, nie chcąc wypuścić miecza z rąk, i pofrunęła jak piłka plażowa w dół, na dziedziniec. Ciężko runęła na bruk, czemu towarzyszył złowrogi chrzęst. Miecz trysnął mściwie kolejną chmurą srebrzystych iskier, wypadł z rąk Mavry i wirując spadł z błyskiem na ziemię.
Ogarnęło mnie wyczerpanie i oszołomienie. O mało co nie upadłem. Mimo że pomagałem sobie w koncentracji laską z wyrytymi runami, dokonałem wysiłku przekraczającego w zasadzie moje możliwości. Musiałem zacisnąć zęby i tylko mieć nadzieję, że nie zwalę się na bok. Jeśli chodzi o magię, wyczerpałem ją do cna.
- Harry! Uważaj! - krzyknął Michael.
Zobaczyłem, jak Mavra, nie używając schodów, zmierza w kierunku podium i ląduje o metr ode mnie. Michael ruszył naprzód, trzymając w ręce sztylet odwrócony ostrzem w dół i wyciągając ten krzyż w stronę Mavry. Wampirzyca machnęła ku niemu dłońmi, z których jak ropa trysnął mrok. Pełzła do niego w kłębach pary, a Michael szedł przez ciemność z białym światłem otaczającym uniesiony krzyż. Mavra wydała zduszony, syczący skowyt i ustąpiła przed nim, zmuszona tym samym odsunąć się ode mnie.
- Harry, pospieszcie się! - krzyknął Thomas z dołu. - Już nie wytrzymamy dłużej!
Omiotłem wzrokiem podium, ale nigdzie nie mogłem dostrzec Bianki ani jej sług skrytych w głębokim cieniu kontrastującym z halogenową jasnością płonącego krzyża Michaela. Schowawszy szpadę, doskoczyłem do Lydii, żeby ją podnieść.
- Dłużej? Dziwię się, że wciąż jeszcze żyjemy!
- Światło płonie najjaśniej w najciemniejszym mroku! - zawołał Michael z dziką radością na twarzy, z roznamiętnionym, mściwym wzrokiem, jakiego jeszcze u niego nie widziałem. Napierał na Mavrę, która cofała się przed paraliżującym płomieniem krzyża, aż skowycząc spadła z podium.
- Przybywajcie, moce ciemności! Wytrwamy!
- Raczej zwiejemy stąd do wszystkich diabłów - mruknąłem, ale głośno zakomenderowałem - Na dół. Chodźmy!
Odwróciłem się i zobaczyłem Thomasa, Susan i Justine, którzy u podnóża podium trzymali na dystans krąg wampirów pomiędzy dwoma punktami światła reflektorów. Na wampirach pozostały tylko strzępy skóry i ubrań. Niektórzy z Czerwonego Dworu zachowali częściowo ludzkie twarze, ale większość była obnażona, pozbawiona masek ludzkiego ciała. Czarne, rozlazłe stwory, twarze wykrzywione i przerażające, brzuchy napęczniałe, wypełnione świeżą krwią. Czarne oczy, w których poza głodem nie było nic, połyskiwały w świetle. Długie, chude palce dłoni i stóp zakończone czarnymi pazurami. Oślizgłe, obrzydliwe błony rozciągnięte pomiędzy ramionami a bokami. Poprzednie piękne ciała i kształty ustąpiły miejsca kryjącemu się pod nimi horrorowi.
Jeden wampir skoczył na Thomasa, drugi chciał pochwycić Susan. Podetknęła mu pod nos krzyż, ale drewno nie rozbłysło światłem. Magia wiary nie zawsze działa, nawet na wampiry, a poddani Czerwonego Dworu o wiele bliżsi byli rzeczywistości niż bardziej magiczni mieszkańcy Czarnego, więc nie tak łatwo było ich odeprzeć. Wampiry zawyły, rozdziawiając pyski na całą szerokość. Spieniona ślina splamiła czerwony kapturek Susan, która zwijała się i walczyła. Opróżniła następną butelkę dla niemowląt pełną wody święconej, ale nie na wampira, a obok niego, na punkt światła z reflektora. Woda w zetknięciu z gorącem wyparowała z sykiem. Obłok pary otoczył wampira całkowicie. Wydał z siebie pisk zanikający poza granicą ludzkiej słyszalności i odskoczył od Susan. Jego skóra rozmiękła, ukazując napięte mięśnie i kości.
Susan pogrzebała w koszyku i wyciągnęła rewolwer. Wypaliła w brzuch wampira całą serią przeszywając go na wylot. Tryskając krwią, upadł na ziemię. Pamiętam swoją myśl, że właśnie go zabiła, naprawdę, całkowicie uśmierciła jednego z nich. Ogarnięty dumą zszedłem po stopniach podium.
I na tym skończyło się nasze pasmo sukcesów.
Justine zrobiła o krok za daleko, a wtedy znikąd pojawiła się Bianca, która chwyciła ją za włosy i odciągnęła od Thomasa. Thomas odwrócił się, ale ciut za późno. Bianca trzymała Justine przed sobą, a jej palce z oszukańczą łagodnością błądziły po szyi dziewczyny. Wciąż zachowywała ludzką postać, była spokojna. Drugą ręką pieściła brzuch Justine. Dziewczyna wyrywała się, ale Bianca po prostu odwróciła jej głowę w bok i powoli, zmysłowo przejechała jej językiem po szyi. W pierwszej chwili oczy Justine wyszły z orbit w panice, ale zaraz jej spojrzenie stało się ociężałe. Rozluźniła się i z wolna oparła na Biance. Na pysznych ustach Bianki pojawił się uśmieszek. Szepnęła coś Justine na ucho, a ona zaczęła dyszeć.
- Wystarczy - powiedziała Bianca. Na dziedzińcu natychmiast zapanowała cisza. Staliśmy z Michaelem na schodach, nieco powyżej Thomasa i Susan. Wampiry otaczały ich kołem, poza zasięgiem szpady Thomasa. Na rękach trzymałem bezwładną Lydię. Bianca spojrzała na mnie i oznajmiła:
- Gra skończona, magu.
- Jeszcze nas nie wykończyłaś - odpaliłem. - Mądrzej będzie dla ciebie i twoich ludzi zejść mi z drogi, zanim wpadnę w szał.
Bianca roześmiała się, mimochodem skubiąc płatki na piersiach Justine, odsłaniając aksamitną skórę.
- Naprawdę myślisz, że jestem taka głupia, żeby dać się nabrać na twój blef, Dresden? Straciłeś wiele ze swej mocy. To, co ci zostało, z ledwością wystarcza, żebyś się utrzymał na nogach. Gdybyś potrafił się stąd wydostać, już byś to zrobił. - Przeniosła wzrok na Michaela. - No i ty, panie Rycerzu. Polegniesz chwalebnie, zabierając ze sobą wiele okropnych, nocnych istot. Ale my mamy przewagę liczebną, a ty jesteś sam, bez miecza. Zginiesz.
Zerknąłem na Thomasa i Susan, po czym powiedziałem:
- A zatem chyba dobrze się stało, że ułatwiliśmy ci sprawę. Ty, z całym twoim dworem, nie mogłabyś nas pokonać. - Spojrzałem na zgromadzone wampiry. - Wszyscy twoi słudzy mają przed sobą wieczność. Niedobrze jest zaprzepaścić sobie wieczność. Może w końcu nas pokonasz. Ale kto pierwszy chce utracić wieczność, proszę bardzo, niech wystąpi.
Przez chwilę na dziedzińcu trwała cisza. Pozwoliłem sobie wlać nieco nadziei w kołaczące serce. Niech się wypcha Kenny Rogers. Jeśli ten blef wypali, okażę się graczem, o jakim jemu się nawet nie śniło.
Bianca uśmiechnęła się tylko, zwracając się do Thomasa:
- Ona jest taka piękna, kuzynie z Białego Dworu. Chciałam jej od chwili, kiedy ją zobaczyłam. - Oblizała wargi. - Co byś powiedział na transakcję?
- Myślisz, że będziemy robić z tobą interesy? - warknąłem pogardliwie.
Thomas rzucił mi spojrzenie. To nie do wiary, ale był czysty, jeśli nie liczyć kilku szkarłatnych kropli na jego bladym ciele, przepasce i skrzydłach.
- Mów dalej - odezwał się. - Słucham.
- Daj ich nam, Thomasie Raith - powiedziała Bianca. - Daj nam tych troje, a zatrzymasz sobie dziewczynę raz na zawsze. Nie zależy mi, mogę teraz mieć ich tyle, ile zechcę. Czym jedna się różni od drugiej?
- Thomas - wtrąciłem się - wiem, że słabo się znamy, ale nie słuchaj jej. Ona już cię przeznaczyła na śmierć.
Thomas spoglądał to na Biankę, to na mnie. Przez moment patrzył mi w oczy, prawie wystarczająco długo, bym mógł zajrzeć mu w głąb. Potem odwrócił wzrok, ale odniosłem wrażenie, że chciał mi w ten sposób coś powiedzieć. Nie wiedziałem, co. Może była to prośba o wybaczenie.
- Wiem, panie Dresden - powiedział. - Ale... sytuacja uległa zmianie.
Nie kopnął Susan, a raczej pchnął ją stopą obutą w sandał pomiędzy wampiry. Krzyknęła przerażona, a one uprowadziły ją w ciemność.
Thomas opuścił szpadę i zwrócił się ku mnie, stając plecami do wampirów. Sycząc lubieżnie podpełzły do Michaela i do mnie, jeden z nich łasił się do nóg Thomasa. Thomas skrzywił się z niesmakiem i odsunął.
- Przepraszam, panie Dresden, Harry. Nawet cię polubiłem. Ale obawiam się, że siebie samego lubię bardziej.
Thomas usunął się z drogi, a wampiry stłoczyły się u dołu schodów. Gdzieś w ciemności rozległ się pełen zgrozy krzyk Susan, który przeszedł w jęk. Potem nastała cisza.
Bianca uśmiechnęła się do mnie słodko ponad zwieszoną bezwładnie głową Justine.
- I tak to się kończy, magu. Obaj zginiecie. Ale nie martw się. Nikt nigdy nie odnajdzie ciał.
Zerknęła tam, gdzie Thomas wtopił się w tło, i rozkazała ściszonym głosem:
- Kyle, Mavra! Tego nędznego bękarta też zabijcie.
Głowa Thomasa jak za pociągnięciem sznurka zwróciła się ku Biance.
- Ty suko! - warknął.
Poruszałem ustami, ale nie wydobyło się z nich żadne słowo. Nie mogło. Słowa nie byłyby w stanie oddać bezsilności, gniewu i strachu, który mnie przepełniał, silniejszy od znużenia, ostry jak ciernie, jak drut kolczasty. To nie było w porządku. Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy. Zaryzykowaliśmy wszystko.
Nie my. Decyzję podjąłem ja.
I przegrałem.
Sami z Michaelem nie moglibyśmy ich pokonać. Straciliśmy Susan. Pomoc, na którą liczyliśmy, zwróciła się przeciwko nam.
Mieli Susan. I to była moja wina. Nie słuchałem jej, kiedy powinienem. Nie obroniłem jej. A teraz umrze przeze mnie.
Nie wiem, jak ktoś inny na moim miejscu czułby się z tą świadomością. Nie wiem, czy rozpacz, poczucie winy i bezsilna wściekłość skruszyłyby go jak beton, stopiły jak ołów czy strzaskały jak szkło.
Wiem tylko, co zrobiły ze mną. We mnie wznieciły ogień. Ogień w sercu, w myślach i w oczach. Płonąłem do głębi, do trzewi, ogień sięgał miejsc, o których nie przypuszczałem, że mogą boleć.
Nie pamiętam, jakie słowa zaklęcia wypowiedziałem, ale pamiętam, że sięgnąłem do bólu. Sięgnąłem do jego głębi z myślą, że jeśli musimy zginąć, to Boże dopomóż, bez względu na to, jak byłbym osłabiony i przegrany, zabiorę ze sobą te mordercze, wysysające krew sukinsyny o obrzydliwych, oślizgłych pyskach nietoperzy. Pokażę im, że nie można bezkarnie igrać z siłami tworzenia, z samym życiem. Że nie jest roztropnie doprowadzić do wściekłości maga z Białej Rady, kradnąc mu dziewczynę.
Myślę, że Michael musiał coś wyczuć i wziąć ode mnie nieprzytomną Lydię, bo następną rzeczą, jaką pamiętam, było to, że wyciągnąłem ramiona w nocne niebo i zakrzyknąłem:
- Fuego! Pyrofuego! Płońcie, sukinsyny! Płońcie!
Sięgnąłem po ogień i ogień mi odpowiedział.
Drzewa przystrzyżone w kształt wież zamkowych zajęły się płomieniem, który rozprzestrzenił się na blanki muru z żywopłotu. Ogień wytrysnął w górę na jakieś piętnaście metrów, huczący podmuch eksplozji poderwał z ziemi wszystko poza mną, wokół rozszalała się wichura.
Stałem pośród tego wszystkiego z umysłem rozjaśnionym przepływającą przeze mnie mocą. Parzyła mnie, a coś we mnie krzyczało z radości, że tak się dzieje. Moja peleryna powiewała na wietrze czerwono-czarną chmurą. Nagły błysk oświetlił ostro scenę uczty wampirów. Wydobył z mroku żałosne ciała młodych ludzi leżących pod płonącym żywopłotem. Niektórzy poruszali się, oddychali. Kilkoro ze skomleniem próbowało odczołgać się od żaru, ale większość pozostawała w przerażającym, kompletnym bezruchu. Bladzi. Piękni. Martwi.
Wściekłość we mnie wzrosła. Płonęła i wzmagała się, a ja znów sięgnąłem po ogień. Płomień liznął jednego z bardziej tchórzliwych wampirów, który pełzł tyłem, usiłując z powrotem przybrać maskę ciała na swój wykrzywiony pysk nietoperza. Ogień ogarnął go rozdwojonym jęzorem, przypiekając jego osmaloną skórę, ciągnąc go w płomienie, gdzie się ostatecznie potoczył.
Magia tańczyła mi przed oczami. W głowie i w piersi czułem dziką lekkość, poza jakąkolwiek kontrolą. Nie byłem w stanie zarejestrować wszystkiego, co się działo. Ogień ogarniał kolejne wampiry, które zaczęły wyć. Macki płomieni unosiły się z ziemi i pełzły po dziedzińcu, wijąc się jak węże. Wszystko było w ruchu, cienie ze skowytem przemykały przez blask, szukając ucieczki.
Poczułem, że serce ścisnęło mi się w piersi i przestało bić. Chwiałem się na nogach, chwytając oddech. Michael przedostał się do mnie, trzymając na ramieniu Lydię sposobem ratowników strażackich. Jego peleryna zajęła się ogniem, więc zerwał ją z siebie i odrzucił. Przełożył sobie moją rękę przez ramię i na wpół zniósł mnie ze schodów.
Otoczył nas gęsty, duszący dym. Zacząłem kaszleć i krztusić się bezsilnie. Magia płynęła teraz przeze mnie wolniejszym strumieniem, nie dlatego, bym ją zatamował, ale dlatego, że tak niewiele jej pozostało. Byłem obolały. Ogień promieniował mi z serca, powodując skurcz i drętwienie rąk i nóg. Nie mogłem odetchnąć, nie mogłem myśleć, docierało do mnie tylko poprzez ból, że jestem bliski śmierci.
- Panie! - wykrztusił Michael. - Ja wiem, że Harry nie zawsze postępował tak, jak byś chciał. - Potknął się, taszcząc mnie i Lydię. - Ale to dobry człowiek! Walczył przeciwko Twym wrogom! Zasłużył na lepszy los, niż ginąć w tym miejscu, Panie! Bądź więc tak łaskawy, by pokazać mi drogę wyjścia, a będę ci bezgranicznie wdzięczny.
I wtedy nagle dym rozstąpił się, a słodkie, świeże powietrze uderzyło w nasze twarze, jakby ktoś chlusnął wiadrem lodowatej wody.
Upadłem na ziemię, a Michael rzucił dziewczynę gdzieś obok. Rozerwał mój tandetny smoking i położył mi dłoń na sercu. Załkał krótko. Nie pamiętam wiele z tego, co było potem, poza bólem i serią tępych uderzeń w pierś.
Moje serce zaskoczyło i zaczęło z powrotem bić. Czerwona mgła agonii ustąpiła.
Spojrzałem. Znajdowaliśmy się w tunelu przebiegającym wśród dymu, jak w szklanej rurze wypełnionej czystym powietrzem. W oddali, na końcu tunelu stała szczupła, wiotka, kobieca postać. Coś jakby skrzydła rozpościerało się za nią, choć mogło to być złudzenie wywołane grą świateł i cieni.
- Nie myślałem, że On weźmie to aż tak dosłownie - wycharczałem.
Michael odsunął się ode mnie z uśmieszkiem na osmalonej twarzy.
- Narzekasz?
- Do licha, nie. Gdzie jest Susan?
- Wrócę po nią. Chodź.
Zbyt zmęczony, by się spierać, pozwoliłem mu postawić się na nogi. Podniósł Lydię i powlekliśmy się w kierunku postaci na końcu tunelu.
Lea. Moja matka chrzestna, elf.
Stanęliśmy jak wryci. Michael sięgnął po sztylet, ale nie miał go.
Lea uniosła cienką brew. Jej postać oblewała suknia, wciąż błękitna, niepobrudzona, a jedwabista burza rudych włosów harmonizowała z krwistymi płomieniami trawiącymi dziedziniec. Wyglądała tak, że chciałoby się ją wypić. Pod pachą wciąż trzymała czarną szkatułkę podarowaną jej przez Biankę.
- Matko chrzestna - powiedziałem zdumiony.
- I co, głupcze? Na co czekasz? Zadałam sobie trud, by ci pokazać drogę ucieczki. Korzystaj.
- To ty nas uratowałaś? - wykrztusiłem.
Westchnęła, przewracając oczami.
- Mimo że sprawia mi to niewymowny ból, tak jest, dziecino. Jak miałabym cię dostać, gdybym pozwoliła tej dziwce z Czerwonego Dworu cię zabić? O nieba gwiaździste, magu, sądziłam, że masz więcej rozeznania.
- Ty mnie uratowałaś, więc ty możesz mnie mieć.
- Ale nie takiego - powiedziała Lea, przesłaniając delikatnie nos jedwabną chusteczką. - Jesteś łupiną, a ja chcę całego owocu. Idź i odpocznij, dziecko. Wkrótce spotkamy się znowu.
Po tych słowach cofnęła się i znikła.
Michael wyprowadził mnie na zewnątrz. Pamiętam zapach jego starej ciężarówki, trocin, potu i wysłużonego, pokrytego skórą siedzenia, które skrzypnęło pode mną.
- Susan - powiedziałem. - Gdzie jest Susan?
- Spróbuję.
Na chwilę odpłynąłem w ciemność, niejasno zdając sobie sprawę z bólu rozchodzącego mi się w piersi, z ciepła ciała Lydii przyciśniętej do mojego ramienia. Chciałem się poruszyć, upewnić się, że dziewczynie nic nie jest, ale wymagało to zbyt wielkiego wysiłku.
Drzwi ciężarówki otworzyły się i zamknęły z trzaskiem. Zadudnił silnik.
Wszystko przesłonił miłosierny mrok.
Ciemność objęła mnie i trzymała przez długi czas. Tam, dokąd odpłynąłem, nie było nic poza ciszą, poza bezkresną nocą. Nie było zimno. Nie było też gorąco. Było nijak. Żadnej myśli, żadnego snu, niczego.
Było to zbyt dobre, żeby trwać.
Najpierw poczułem ból oparzeń. Oparzenia to najgorsze na świecie rany. Miałem przypieczoną prawą rękę i ramię, które pulsowały z tępym uporem, co odbierało mi spokój. Wróciło mi czucie wszystkich różnorodnych zadrapań, sińców i skaleczeń. Czułem się zbiorem wszelkich możliwych niedomagań i chorób. Bolało mnie całe ciało.
Następnie przez mgłę przebiła się pamięć. Zacząłem przypominać sobie, co się wydarzyło. Koszmar Senny. Bal wampirów. Dzieciaki, które zostały tam zwabione.
I ogień.
O Boże! Co ja zrobiłem?
Pomyślałem o płomieniach, o ścianie ognia, o wygłodniałych jęzorach żaru wciągających wyjące wampiry na stos, w który obróciłem drzewa i żywopłot.
O nieba. Te dzieciaki zostały tam bez ratunku. W ogniu i dymie, z którego sam mogłem umknąć jedynie dzięki pomocy najpotężniejszej czarodziejki z rodu szlachetnych elfów. Nie mogłem przestać o tym myśleć. Nigdy nie pomyślałem, że uwolnienie przeze mnie mocy może mieć takie konsekwencje.
Otworzyłem oczy. Leżałem we własnym łóżku, w swojej sypialni. Zwlokłem się z posłania i chwiejnie dotarłem do łazienki. Ktoś musiał nakarmić mnie zupą, bo miałem nawet czym wymiotować.
Zabiłem ich. Zabiłem te dzieciaki. Moja magia, magia, która była mocą tworzenia i życia samego w sobie, sprawiła, że zginęły w płomieniach.
Wymiotowałem gwałtownie, dopóki nie rozbolał mnie żołądek. Pogrążyłem się w bezgranicznej żałobie. Mimo starań, nie potrafiłem pozbyć się z umysłu tych obrazów. Płonące dzieci. Płonący Justin, mój dawny nauczyciel. Magia określa człowieka. Bierze się z tego, co ma on głęboko w sobie. Nie da się za sprawą magii osiągnąć niczego, czego nie ma się gdzieś w sobie.
A ja spaliłem te dzieciaki żywcem.
Moją mocą. Z mojego wyboru. Moja wina.
Załkałem.
Nie mogłem dojść do siebie, dopóki Michael nie zajrzał do łazienki. Do tej chwili leżałem zwinięty na boku pod prysznicem, pod strumieniem wody, drżąc z zimna. Bolało mnie wewnątrz i z wierzchu. Bolały mnie mięśnie twarzy, tak mocno były skurczone. Bolało mnie od szlochu ściśnięte gardło.
Michael dźwignął mnie, jakbym ważył nie więcej niż któreś z jego dzieci. Wytarł mnie ręcznikiem i wepchnął mi ręce w rękawy mojego grubego szlafroka. Sam miał czyste ubranie, obandażowany nadgarstek i czoło. Oczy miał podkrążone, jakby z braku snu, ale ręce pewne, twarz spokojną, ufną.
Powoli zbierałem się w sobie. Kiedy skończył swoje opiekuńcze czynności, spojrzałem mu w oczy.
- Ile? - spytałem. - Ile ich zginęło?
Zrozumiał. Dostrzegłem w jego oczach ból.
- Kiedy was stamtąd wyprowadziłem, zadzwoniłem po straż pożarną i powiedziałem, że trzeba ratować ludzi. Przyjechali całkiem szybko, ale...
- Ile, Michael?
Powoli wciągnął powietrze.
- Jedenaście ciał.
- Susan? - głos mi zadrżał.
Zawahał się.
- Nie wiemy. Jedenaście to wszystko, co znaleźli. Sprawdzają dane stomatologiczne. Powiedzieli, że od gorąca kości z trudem dają się rozpoznać jako ludzkie.
Roześmiałem się gorzko.
- Ludzkie. Tam było więcej tych dzieciaków...
- Wiem, ale znaleźli tylko tyle. A dziesięcioro uratowali żywych.
- To już przynajmniej coś. A co z tymi niepoliczonymi?
- Zniknęli. Zaginęli. Oni... zostali uznani za zmarłych.
Zamknąłem oczy. Ogień musiał być naprawdę straszny, żeby spopielić kości. Czy moje zaklęcie miało aż taką moc?
- Nie do wiary - powiedziałem. - Nie mogę uwierzyć, że byłem aż tak głupi.
- Harry - powiedział Michael, kładąc mi rękę na ramieniu. - Skąd mogliśmy wiedzieć? Nie mogliśmy. Mogli już nie żyć, zanim wybuchł pożar. Wampiry żywiły się nimi wszystkimi bez wyjątku, czego nie widzieliśmy.
- Wiem - przyznałem. - Boże, co za arogancja z mojej strony. Jakim ja byłem idiotą, że tam poszedłem w ten sposób.
- Harry...
- A te nieszczęsne, głupie dzieciaki zapłaciły za to. Jasna cholera, Michael.
- Wiele wampirów też stamtąd nie wyszło, Harry.
- Ale za jaką cenę! Nawet gdyby spłonęły wszystkie wampiry w Chicago, nie było warto.
Michael zamilkł. Siedzieliśmy tak przez dłuższą chwilę. W końcu spytałem:
- Jak długo byłem nieprzytomny?
- Ponad dobę. Przespałeś zeszłą noc i dzień, i większość tej nocy. Niedługo wzejdzie słońce.
- Boże - jęknąłem i ukryłem twarz w dłoniach.
Usłyszałem, jak Michael się żachnął.
- Przez chwilę myślałem, że już po tobie. Nie chciałeś się obudzić. Bałem się zawieźć cię do szpitala, czy gdziekolwiek, gdzie zostałby ślad. Wampiry mogłyby to wykorzystać.
- Musimy zadzwonić do Murphy i powiedzieć jej.
- Murphy wciąż śpi, Harry. Kiedy wezwałem straż pożarną zadzwoniłem też do sierżanta Stallingsa. Wydział specjalny chciał wszcząć dochodzenie, ale ktoś na górze wykluczył z tego policję. Bianca ma chyba kontakty w Ratuszu.
- Nie mogą zabronić dochodzeń w sprawie osób zaginionych, a lada dzień ludzie zaczną szukać tych dzieciaków. Ale mogą przeszkadzać w śledztwie. Co za gówno.
- Wiem - przytaknął Michael. - Potem próbowałem odnaleźć Susan i tę Justine, i miecz. Na próżno.
- Już prawie go wyciągnęliśmy. Miecz i uwięzionych i wszystko.
- Wiem.
Pokręciłem głową.
- Jak tam Charity? I maleństwo?
Spuścił wzrok.
- Dzieciaczek... wciąż nie wiedzą co z nim. Nie mogą stwierdzić, co jest nie tak. Nie mają pojęcia, dlaczego słabnie.
- Tak mi przykro. Czy Charity...?
- Na razie tkwi w łóżku, ale wydobrzeje. Wczoraj do niej dzwoniłem.
- Dzwoniłeś? Nie widziałeś się z nią?
- Pilnowałem ciebie - odparł Michael. - Ojciec Forthill został z moją rodziną. Inni też ich doglądają kiedy mnie nie ma.
Skrzywiłem się.
- To się jej nie spodobało, prawda? To, że zostałeś przy mnie.
- Nie rozmawia ze mną.
- Przykro mi.
Pokiwał głową.
- Mnie też.
- Mogę cię prosić? Pić mi się chce.
Pomógł mi wstać, a ja zachwiałem się, ale podreptałem do salonu.
- Co z Lydią? - spytałem.
Michael nic nie powiedział, a chwilę później zobaczyłem odpowiedź na własne oczy. Lydia leżała na kanapie w moim salonie, skulona pod toną kocy, z zamkniętymi oczami i rozchylonymi ustami.
- Poznaję ją - stwierdził Michael.
- Skąd? - spytałem, marszcząc brwi.
- Z bandy Kravosa. Była wśród tych dzieciaków, które odeszły od niego na samym początku.
Gwizdnąłem.
- Więc musiała go znać. Musiała skądś wiedzieć, co ma zamiar zrobić.
- Spróbuj jej nie obudzić - poprosił Michael łagodnie. - Nie mogła usnąć. Myślę, że nafaszerowali ją narkotykami. Była spanikowana, bełkotała. Udało mi się ją uspokoić dopiero pół godziny temu.
Zmarszczyłem lekko brwi i przeszedłem do mojej ciasnej kuchenki. Michael nie odstępował mnie. Wyjąłem puszkę coli ze skrzynki z lodem, choć przy obecnym stanie mojego żołądka lepiej było zamiast tego napić się wody. Wypiłem łapczywie.
- Mam teraz od cholery do spłacenia, Michael.
Zdziwił się.
- Co masz na myśli?
- Wszystko, co uczynisz, wraca do ciebie, Michael. Sam wiesz. Wtaczasz kamień, a on stacza się na ciebie. Siejesz wiatr i zbierasz burzę.
Michael uniósł brwi.
- Nie wiedziałem, że jesteś tak oczytany w Biblii.
- Przysłowia zawsze miały dla mnie duże znaczenie - odparłem. - Ale w przypadku magii sprawdza się to o wiele silniej i dokładniej niż w przypadku czego innego. Zabiłem ludzi. Spaliłem ich. To się na mnie zemści.
Michael skrzywił się i spojrzał na Lydię.
- Reguła Trzech, co?
Wzruszyłem ramionami.
- Zdawało mi się, że w to nie wierzysz. Tak mi kiedyś powiedziałeś. - Napiłem się jeszcze wody. - Ja nie wierzyłem. I nie wierzę. To bardzo przypomina sprawiedliwość. Wierzyć, że to, co uczynisz za sprawą magii, wróci do ciebie w trójnasób.
- Zmieniłeś zdanie?
- Nie wiem. Wiem tylko, że musi być jakaś sprawiedliwość, Michael. Za te dzieciaki, za Susan, za to, co spotkało Charity i twojego syna. Jeśli nikt inny jej nie wymierzy, równie dobrze mogę to zrobić ja.
- Harry, w tym wszystkim chodziło o ten bal. Bianca miała okazję sprzątnąć cię, nie łamiąc przy tym Praw. Zastawiła pułapkę i chybiła. Myślisz, że nie da za wygraną?
Spojrzałem na niego.
- Oczywiście. I ty też tak myślisz. Inaczej nie tkwiłbyś tu jak pies na łańcuchu.
- Słusznie.
Przeczesałem sobie włosy palcami i sięgnąłem po colę. Mniejsza o żołądek.
- Musimy zdecydować, jaki ma być nasz następny ruch.
Michael pokręcił głową.
- Nie wiem. Muszę czuwać przy Charity. I przy moim synu, skoro on... jest chory. On mnie potrzebuje.
Otworzyłem usta, żeby zaoponować, ale nie byłem w stanie. Michael nadstawiał dla mnie karku nieraz. Dawał mi rady, których nie chciałem słuchać. Zwłaszcza jeśli chodzi o Susan. Gdybym tylko poświęcił jej więcej uwagi, powiedział jej, co czuję, może...
Przeciąłem ten tok myśli, zanim histeryczne łkanie, które wzbierało mi w gardle, nie stało się czymś więcej niż mgła łez w oczach.
- Dobrze - powiedziałem. - Dziękuję ci. Za pomoc. Skinął głową i spuścił oczy, jak gdyby zawstydzony.
- Harry, wybacz proszę. Zrobiłem wszystko, co mogłem. Ale nie jestem już taki młody jak kiedyś. I... straciłem miecz. Może już nie jestem tym, kto ma go dzierżyć. Może w ten sposób On mówi mi, że teraz muszę być w domu. Być dla mojej żony, dla moich dzieci.
- Wiem - powiedziałem. - W porządku. Rób tak, jak uważasz, że będzie najlepiej.
Lekko dotknął bandaża na czole.
- Gdybym miał miecz, może odczuwałbym to inaczej. Zamilkł.
- Idź - powiedziałem. - Słuchaj, mnie tu się nic nie stanie. Uzyskam prawdopodobnie jakąś pomoc od Rady.
To znaczy, o ile nie słyszeli o ludziach ginących w płomieniach. Jeśli dotarła do nich wiadomość, że pogwałciłem Pierwsze Prawo Magii, zetną mi głowę prędzej niż trwa wypowiedzenie słów „obrona konieczna”.
- Idź, Michael. Zajmę się Lydią.
- Dobrze - zgodził się Michael. - Pójdę...
Pewna myśl zaświtała mi w głowie i nie dosłyszałem, co powiedział na koniec.
- Harry? Dobrze się czujesz? - spytał.
- Mam pewną myśl - uspokoiłem go. - Ja... Coś w tym wyczuwam. A ty nie?
Zamrugał tylko. Pokręciłem głową. Pomyślę o tym. Porobię notatki. Spróbuję uporządkować ten bałagan. - Podszedłem do drzwi. - Chodź. Wypuszczę cię.
Michael poszedł za mną. Stałem właśnie z ręką na klamce, kiedy drzwi zatrzęsły się gwałtownie pod serią silnych ciosów, które tylko z grubsza uznać można było za pukanie. Zerknąłem przez ramię na Michaela, który bez słowa podszedł do kominka i chwycił leżący koło polan pogrzebacz z rozżarzonym do czerwoności końcem.
Kiedy nowa kanonada spadła na drzwi, otworzyłem je szarpnięciem i uskoczyłem w bok.
Do mieszkania wpadł szczupły mężczyzna średniego wzrostu. Miał na sobie skórzaną kurtkę, dżinsy, adidasy i kapelusz skauta. Trzymał czarny plastikowy pokrowiec na strzelbę i pachniał potem i damskimi perfumami.
- Ty - warknąłem, chwytając go za ramię, zanim odzyskał równowagę. Wykręciłem mu ręce do tyłu i pchnąłem go pod ścianę. Walnąłem go pięścią w usta i odczułem ten cios na swoich kłykciach. Potem chwyciłem go obiema rękami za kurtkę i warcząc, cisnąłem na podłogę salonu.
Michael zbliżył się, postawił ciężko obutą stopę na karku intruza, a rozżarzony czubek pogrzebacza podetknął mu pod oczy.
Thomas puścił pokrowiec na strzelbę i wyrzucił w górę ręce z rozczapierzonymi palcami o jasnej skórze.
- Jezu! - wydyszał. Jego pełna dolna warga była rozcięta i umazana czymś jasnym, różowawym, co nie przypominało ludzkiej krwi. Spojrzałem na swoją pięść. Również umazana była tą substancją. Chwytała światło i rozkładała je na opalizujący blask.
- Dresden - wyjąkał Thomas. - Nie rób nic pochopnie. Ściągnąłem mu z głowy kapelusz, a jego ciemne włosy rozsypały się w potarganą grzywę.
- Pochopnie? Tak pochopnie, jak zostać nagle zdrajcą i pozwolić zgrai wampirów zeżreć czyjąś dziewczynę?
Potoczył oczami na Michaela i z powrotem na mnie.
- Boże, poczekaj, to nie tak. Nie widziałeś wszystkiego, co się działo później. Przynajmniej zamknij drzwi i wysłuchaj mnie.
Spojrzałem na otwarte drzwi i po chwili wahania zamknąłem je. Nie było sensu odsłaniać swoich tyłów. Wręcz przeciwnie.
- Nie chcę go słuchać, Michael.
- On jest wampirem - zauważył Michael. I zdradził nas. Prawdopodobnie przyszedł tu, żeby znowu spróbować nas oszukać.
- Myślisz, że powinniśmy go zabić?
- Zanim kogoś skrzywdzi - odpowiedział Michael. Ton jego głosu był obojętny, nie wyrażał emocji. Brzmiał dość przerażająco. Zadrżałem i owinąłem się ciaśniej szlafrokiem.
- Słuchaj, Thomas - zacząłem. - Miałem ciężki dzień i obudziłem się dopiero pół godziny temu. A teraz jeszcze i ty.
- Wszyscy mamy ciężki dzień, Dresden - odparł Thomas. - Mnie ludzie Bianki ścigali dzień i noc. Byliby mnie rozdarli na strzępy. Ledwo udało mi się tu dotrzeć.
- Do nocy daleko - powiedziałem. - Daj mi choć jeden powód, dla którego nie powinienem cię zabić jako kłamliwą, zdradziecką, wampiryczną szumowinę, którą jesteś?
- Bo możesz mi zaufać - powiedział. - Chcę ci pomóc.
Prychnąłem.
- Czemu, u diabła, miałbym ci wierzyć?
- Nie powinieneś - przyznał. - Nie wierz. Jestem dobrym kłamcą. Jednym z najlepszych. Nie proszę, żebyś wierzył mnie. Uwierz okolicznościom. Mamy wspólny interes.
Spojrzałem na niego spode łba.
- Chyba żartujesz.
Pokręcił głową, uśmiechając się do mnie kwaśno.
- Chciałbym. Myślałem, że będę miał okazję ci pomóc, kiedy tylko Bianca przestanie mnie pilnować, ale ona mnie osaczyła.
- No cóż, Thomas. Nie wiem, na ile się w tym wszystkim orientujesz, ale Bianca należy do tych, których potocznie określamy jako „złych facetów”. A oni tak robią. Dlatego tak ich nazywamy.
- Boże, chroń mnie przed idealistami - wymamrotał Thomas. Michael spiorunował go wzrokiem, a Thomas uśmiechnął się do niego z nadzieją. Przez chwilę przypominał szczeniaka.
- Słuchajcie obaj. Oni mają kobietę Dresdena.
Zrobiłem krok w jego stronę, serce się we mnie zatłukło.
- Ona żyje?
- Żyje - powiedział Thomas. - Mają też Justine, a ja chcę ją odzyskać. Ty chcesz odzyskać Susan. Myślę, że możemy się dogadać. Współpracować. Co wy na to?
Michael pokręcił głową.
- To kłamca, Harry. Czuję to, będąc tak blisko niego.
- Tak, tak, tak - zgodził się Thomas. - Przyznaję. Ale w tej chwili nie mam zamiaru nikogo okłamywać. Chcę ją tylko z powrotem.
- Justine? Thomas skinął głową.
- Żeby móc nadal wysysać z niej życie - powiedział Michael. - Harry, jeśli nie mamy go zabijać, to przynajmniej go unieszkodliwmy.
- Jeśli to zrobicie, popełnicie wielki błąd. Przysięgam wam na mój oszałamiający wygląd i rozdęte ego, że was nie okłamuję.
- Dobra - zwróciłem się do Michaela. - Zabij go.
- Czekaj! - krzyknął Thomas. - Dresden, proszę. Jak chcesz, żebym ci zapłacił? Co chcesz, żebym zrobił? Nie mam dokąd pójść.
Przyglądałem się badawczo jego twarzy. Pod maską spokoju, którą z trudem utrzymywał, wyglądał na przerażonego, zrozpaczonego. A pod strachem kryła się rezygnacja. Determinacja.
- Dobra - powiedziałem. - W porządku, Michael. Pozwól mu wstać.
Michael zmarszczył brwi.
- Jesteś pewien?
Przytaknąłem. Michael odstąpił od Thomasa, ale nie wypuszczał z dłoni pogrzebacza.
Thomas usiadł, delikatnie obmacał sobie szyję, na której but Michaela zostawił ciemny ślad. Potem dotknął rozciętej wargi i skrzywił się.
- Dziękuję - powiedział cicho. - Zajrzyjcie do pokrowca.
Zerknąłem na czarny pokrowiec na strzelbę.
- Co to jest?
- Gwarancja. Zapłata z góry za waszą pomoc.
Uniosłem brwi i pochyliłem się nad pokrowcem. Lekko przejechałem po nim czubkami palców. Nie wyczułem wokół wirującej magicznej energii zapowiadającej pułapkę dla głupców. Emanował dobrą, ledwo dostrzegalną mocą. W środku coś było. Coś, co brzęczało cichą wibracją, którą czułem dłonią przez plastik. Rozpoznałem tę wibrację.
Niezręcznymi z pośpiechu palcami otworzyłem zamki pokrowca. W środku, na szarej piance poliuretanowej, leżał błyszczący Amoracchius, nietknięty przez piekło w rezydencji Bianki.
- Michael - odezwałem się cicho. Wyciągnąłem rękę i znów dotknąłem rękojeści miecza. Brzęczał wciąż spokojną, głęboką mocą, zarazem dodającą otuchy, jak i groźną. Cofnąłem niespokojnie palce.
Michael podszedł i pochylił się, wpatrując się w miecz. Wyraz twarzy zmienił mu się, stał się trudny do odczytania. Oczy wypełniły mu łzy. Sięgnął szeroką, pokrytą bliznami dłonią po rękojeść miecza. Chwycił ją i przymknął powieki.
- W porządku - powiedział. - Nic mu nie zrobili. - Zamrugał i spojrzał w górę. - Słyszę cię.
Ja spojrzałem na swój sufit i powiedziałem:
- Mam nadzieję, że mówisz to w sensie metaforycznym, bo ja nic nie słyszałem.
Michael z uśmiechem pokręcił głową.
- Miałem chwilę słabości. Miecze to brzemię. Moc, owszem, ale za wysoką cenę. Myślałem, że może przez utratę miecza On chciał mi dać znak, że czas na emeryturę. - Przejechał dłonią po gwoździu osadzonym pod gardą broni w kształcie krzyża. - Ale wciąż jest praca do wykonania.
Spojrzałem na Thomasa.
- Mówisz, że trzymają Susan i Justine, tak? Gdzie?
Oblizał wargi.
- W rezydencji. Pożar zniszczył tył domu, ale tylko z zewnątrz. Wnętrze i piwnica są nietknięte.
- Dobrze. Mów.
Thomas opowiadał, szybko porządkując fakty. Po pożarze Bianca z dworem wycofała się do domu. Nakazała innym wampirom wynieść po jednym bezwładnym człowieku. Jeden z nich wziął Susan. Kiedy przybyła policja i straż pożarna, akcja była na ukończeniu i strażacy znaleźli same trupy. Dowodzący strażą wszedł do domu, żeby rozmówić się z Bianką. Wyszedł spokojny i kazał swoim ludziom się zwijać. Uznał, że to był straszny wypadek i tyle.
Potem wampiry mogły już się relaksować i nacieszyć swoimi „gośćmi”.
- Wydaje mi się, że przemieniają niektórych z nich - powiedział Thomas. - Bianca ma teraz władzę, żeby na to zezwolić. Poza tym ponieśli duże straty w walce i w pożarze. Wiem, że Mavra, wyjeżdżając, wzięła ze sobą parę.
- Wyjeżdżając?
Thomas przytaknął.
- Chodzą słuchy, że zwiała z miasta zaraz po zachodzie słońca. Para nowych, głodnych pysków do nakarmienia, rozumiecie?
- A skąd ty to wszystko wiesz, Thomas? Ostatnio słyszałem, że ludzie Bianki chcieli cię zabić.
Wzruszył ramionami.
- Dobry kłamca widzi to, czego nie widzi oko, Dresden. Miałem okazję się przyjrzeć przez chwilę.
- No dobrze. Więc nasi ludzie są trzymani w rezydencji. Musimy tylko tam wejść, zabrać ich i wydostać się z powrotem.
Thomas pokręcił głową.
- To nie takie proste. Bianca wprowadziła stan najwyższego zagrożenia. Strażnicy z karabinami maszynowymi. To byłaby rzeźnia.
- Ta to ma ducha - stwierdziłem z ponurym uśmiechem. - W której części domu trzymają więźniów?
Thomas rzucił mi nic nie mówiące spojrzenie, po czym znów pokręcił głową.
- Tego nie wiem.
- Do tej pory wiedziałeś wszystko - powiedział Michael. - Czemu nagle nie wiesz?
Thomas niespokojnie spojrzał na Rycerza.
- Mówię poważnie. Nie znam tego domu tak samo jak wy.
Michael nachmurzył się.
- Nawet gdybyśmy się dostali do środka, nie możemy pętać się po domu i zaglądać do każdego schowka na szczotki. Musimy znać rozkład pomieszczeń.
Thomas wzruszył ramionami.
- Przykro mi. Powiedziałem już wszystko.
Machnąłem ręką.
- Nie przejmuj się. Musimy tylko porozmawiać z kimś, kto widział wnętrze.
- Złapać języka? - domyślił się Michael. - Nie wiem, czy to się uda.
Zaprzeczyłem, spoglądając na śpiącą Lydię, która przez cały ten czas nie poruszyła się.
- Musimy porozmawiać z nią. Była w środku. Może poza tym mieć dla nas pożyteczne informacje. Ma dar.
- Dar?
- Łzy Kasandry. Może widzieć fragmenty przyszłości. Dałem Lydii jeszcze jakąś godzinę snu. Ubrałem się. Thomas poszedł do łazienki wziąć prysznic, a ja usiadłem z Michaelem w salonie.
- Nie mogę tylko pojąć - powiedziałem - jak udało nam się stamtąd wydostać tak łatwo.
- Ty to nazywasz łatwo? - zdziwił się Michael. Skrzywiłem się.
- Może. Spodziewałbym się, że do tej pory już nas zaatakują. Albo naślą na nas Koszmar Senny.
Michael zasępił się, tocząc między dłońmi rękojeść miecza, jakby to był kij golfowy.
- Rozumiem, o co ci chodzi. Milczał przez chwilę, po czym spytał:
- Naprawdę myślisz, że dziewczyna może być pomocna?
- Mam nadzieję.
W tej chwili Lydia zaczęła kaszleć. Podtrzymałem ją, żeby mogła napić się wody. Wyglądała jak pijana, ale zaczęła się ruszać.
- Biedne dziecko - powiedziałem do Michaela.
- Przynajmniej trochę się przespała. Myślę, że nie spała od wielu dni.
Słowa Michaela zmroziły mnie.
Chciałem odsunąć się od Lydii, ale jej palce chwyciły mnie za sweter. Szarpnąłem, a ona trzymała nadal, nie poruszając się.
Kiedy otworzyła swoje podkrążone oczy, były one nabiegłe krwią, białka miały kolor szkarłatny. Uśmiechnęła się powoli, złośliwie. Przemówiła, a jej głos miał niskie, chrypliwe brzmienie, tak inne od jej naturalnego, obce i złe.
- Powinieneś nie pozwolić jej spać. Albo zabić ją, nim się obudziła.
Michael zerwał się na nogi. Lydia wstała i jedną ręką uniosła mnie nad podłogę, krwawe ślepia wpatrywały się we mnie ze złośliwym triumfem.
- Wystarczająco długo na to czekałem - wymruczał obcy głos Koszmaru Sennego. - Żegnaj, magu.
I szczupła dziewczyna cisnęła mną jak piłką bejsbolową o mój kamienny kominek. Są dni, kiedy nie opłaca się wstawać z łóżka.
Młócąc rękami i nogami, patrzyłem, jak zbliża się do mnie kominek i zaraz roztrzaska mi czaszkę. W ostatniej sekundzie mignęło coś białego i różowego i walnąłem w Thomasa, z którym razem spadliśmy na kamienie paleniska. Stęknął, a ja odbiłem się od niego i potoczyłem się na podłogę, tracąc dech w piersi. Dźwignąłem się na czworaka i spojrzałem na niego. Wokół bioder miał owinięty różowy ręcznik kąpielowy, który czy to od niezwykłej prędkości ruchu, czy od siły uderzenia przekrzywił się. Sylwetkę miał dziwnie zniekształconą z jednej strony przez sterczące żebra. Thomas spojrzał na mnie z twarzą ściągniętą grymasem.
- Nic mi nie będzie - powiedział. - Uważaj.
Zmierzała ku mnie Lydia.
- Idioto - syknęła do Thomasa. - Zdawało ci się, że coś osiągniesz? A i owszem. Znalazłeś się na liście.
Michael wślizgnął się pomiędzy mnie a opętaną dziewczynę, miecz połyskiwał w mroku.
- Tego już za wiele - oświadczył. - Cofnij się. Zbierając się na nogi, wyświszczałem:
- Michael, ostrożnie.
Lydia roześmiała się paskudnie i pochyliła tak, że ostrze Amoracchiusa dotykało jej splotu słonecznego.
- O tak, panie Rycerzu. Cofnij się albo co? Zamordujesz to biedne dziecko? Nie sądzę. Była chyba mowa, że ten miecz nie jest w stanie przelać krwi niewiniątka, nieprawdaż?
Michael zamrugał powiekami i przerzucił wzrok na mnie.
- Co?
Stanąłem na nogi.
- To naprawdę jest Lydia. Nie magiczny konstrukt, jaki widzieliśmy przedtem. Koszmar Senny ją opętał. Cokolwiek zrobimy ciału Lydii, będzie musiała z tym potem żyć.
Dziewczyna przejechała dłonią po swoich piersiach pod obcisłą lycrą. Oblizała wargi, wpatrzona w Michaela krwawymi ślepiami.
- Tak. To tylko słodka, niewinna owieczka sprowadzona na manowce. Nie chciałbyś jej skrzywdzić, prawda, Rycerzu?
- Harry, jak sobie z tym poradzimy? - spytał Michael.
- Umrzesz - wymruczała Lydia. Natarła na Michaela, jedną ręką odpychając ostrze miecza.
Kiedy natarła na mnie, po prostu mnie złapała. Ale Michael miał za sobą trening, doświadczenie. Upuścił miecz na podłogę i przyjął atak. Złapał ją za przedramiona, kiedy sięgała mu do gardła, zakręcił nią, aż walnęła plecami o kanapę, która się przewróciła do tyłu, a potem rzucił ją pod odległą ścianę.
- Zajmij ją! - krzyknąłem do niego. - Mogę to z niej wypędzić.
Rzuciłem się do sypialni w poszukiwaniu materiałów do egzorcyzmów. W pokoju panował bałagan. Szukałem gorączkowo, podczas gdy z salonu dobiegł kolejny wrzask Lydii. Od następnego walnięcia zatrzęsła się ściana przy drzwiach sypialni. Słychać było dyszenie i sapanie.
- Pospiesz się, Harry! - wysapał Michael. - Ona jest silna!
- Wiem, wiem!
Szarpnięciem otworzyłem drzwi szafy w ścianie i zacząłem po prostu wygarniać z półek rzeczy, zamiast metodycznie szukać.
Za zapasowymi pojemnikami z kremem do golenia znalazłem pięć dowcipnych świeczek urodzinowych, takich, które nie dają się zapalić, i pięciokilową torbę soli.
- Dobra! - zawołałem. - Już idę!
Michael i Lydia leżeli na podłodze. Nogami oplatał jej nogi, a ramionami unieruchamiał jej ramiona z tyłu, trzymając ją w chwycie podobnym do nelsona.
- Trzymaj ją tak - krzyknąłem i zacząłem usuwać sprzęty wokół nich. Odsunąłem fotel i podnóżek, kopnąłem na bok dywany, jeden musiałem wyszarpnąć spod Michaela. Lydia miała nad nim przewagę, wijąc się jak węgorz i wrzeszcząc, ile sił w płucach.
Rozdarłem torbę z solą i obiegłem walczących, usypując wokół nich biały krąg. Następnie przebiegłem jeszcze raz, wtykając w sól świeczki, tak żeby się nie przewróciły. Lydia spostrzegła, co robię, i z wrzaskiem zdwoiła wysiłki.
- Flickum bicus! - krzyknąłem, nasycając mocą to małe zaklęcie. Zakręciło mi się w głowie, ale świeczki zapłonęły, krąg z soli zaczął gromadzić moc.
Wyprostowałem się, wyciągnąłem prawą rękę i jeszcze bardziej nasyciłem krąg energią, która wirowała wokół znajdujących się wewnątrz trzech istot: Lydii, Michaela i Koszmaru Sennego. Energia zgromadzona w kręgu wciągała w swój wir magię, sprowadzała ją ku ziemi, utwierdzała i rozpylała. Mogłem bez mała widzieć, jak Koszmar Senny kurczowo trzyma się Lydii. Potrzebowałem tylko właściwego ruchu, żeby go zaskoczyć, unieruchomić na sekundę, aby egzorcyzm mógł go wymieść.
- Azorthragalu! - krzyknąłem, odwołując się do imienia demona. - Azorthragalu! Azorthragalu! - Znów wyciągnąłem prawą rękę, koncentrując się. - Precz!
Energia wytrysnęła z mojego ciała, kiedy dokończyłem zaklęcie, śmignęła ku Koszmarowi Sennemu w Lydii jak fala, która zmywa ze skały śpiącą fokę...
...i minęła go, nie dotykając.
Lydia zaczęła się śmiać dziko. Udało jej się pochwycić rękę Michaela. Wykręciła ją, aż kości pękły z ostrym trzaskiem i chrzęstem. Michael zawył z bólu, zwijając się i szarpiąc. Zawadził nogą o krąg z soli, burząc go, a Lydia wymknęła mu się i stanęła przede mną.
- Ale z ciebie głupiec, magu - powiedziała.
Nie spierałem się. Nie stałem też oniemiały z wrażenia, że moje zaklęcie tak sromotnie zawiodło. Zamachnąłem się i walnąłem ją najsilniej jak mogłem, mając nadzieję unieruchomić ciało owładnięte przez demona, by nie mogło zareagować.
Opętana Lydia uniknęła ciosu, złapała mnie za nadgarstek i rzuciła na plecy. Już miałem się podnieść, kiedy zwaliła się na mnie i dwukrotnie uderzyła moją głową o podłogę. Zobaczyłem gwiazdy.
Lydia wyciągnęła się na mnie, pomrukując i przyciskając swoje biodra do moich. Chciałem wykorzystać ten moment pożądliwości i umknąć, ale ręce i nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Lydia położyła mi obie dłonie na gardle, prawie delikatnie, i mruknęła:
- Wstyd. Tyle czasu, a ty jeszcze nie wiesz nawet, kto cię ścigał. Nawet nie wiesz, kto chciał się zemścić.
- Chyba czasem trzeba się przekonać na własnej skórze - wycedziłem.
- Czasem - zgodziła się z uśmiechem. Potem zacisnęła mi palce na szyi i zabrakło mi powietrza.
Czasami w obliczu śmierci ma się wrażenie, że wszystko zwalnia. Wszystko zastyga, wyraźne w każdym szczególe. Widzi się to i czuje, jakby umysł zadecydował z czystej przekory, że chwyci te ostatnie momenty życia i wyciśnie je do cna.
Mój umysł nie był tu wyjątkiem, ale zamiast ukazać mi niechlujne mieszkanie z sufitem wymagającym malowania, zaczął gorączkowo dopasowywać elementy układanki. Lydia. Cień demona. Mavra. Dręczące zaklęcia. Bianca.
Jedna rzecz tkwiła mi w głowie jako element, który nie dawał się nigdzie wpasować. Susan zniknęła na dzień czy dwa i nie miałem z nią kontaktu. Powiedziała, że pracowała nad czymś. To coś się właśnie działo. To pasowało jakoś, gdzieś.
Gwiazdy wirowały mi przed oczami, ogień ogarnął płuca. Chciałem odepchnąć od siebie jej ramiona, ale bezskutecznie. Opętana dziewczyna była po prostu zbyt silna.
Susan pytała mnie o coś. Jakaś nieistotna część rozmowy telefonicznej, pomiędzy erotycznymi aluzjami. Co to było?
Usłyszałem swój własny głos, zduszone, nieartykułowane dźwięki. Zdołałem unieść ciężar Lydii i przeturlać się na nią, ale ona potoczyła się ze mną dalej i znów docisnęła mnie do podłogi. Chociaż szeroko otwierałem oczy, wszystko wokół zaczynało ciemnieć. Patrzyłem jakby poprzez ciemny tunel w nabiegłe krwią oczy Lydii.
Zobaczyłem, że Michaelowi udało się klęknąć. Twarz miał białą jak świeżo spadły śnieg. Ruszył się w stronę Lydii, ale ona tylko odwróciła głowę i kopnęła go silnym wierzgnięciem. Usłyszałem, że znów coś pękło, a siła ciosu odrzuciła Michaela w tył.
Murphy też była czymś zajęta. Czymś, przy czym przeskakiwała z tematu na temat, a intuicja wiodła ją od jednego do drugiego, stawiając między nimi znak równości.
I wtedy na to wpadłem: ostatni element układanki. Wiedziałem, co się stało, skąd się wziął Koszmar Senny, a zwłaszcza, dlaczego mnie ścigał. Wiedziałem, jak go powstrzymać, jakie są jego ograniczenia, jak Bianca go zwerbowała i dlaczego tak ciężko mi było zadziałać na niego zaklęciem.
Naprawdę szkoda. Dotarłem do sedna akurat w chwili, kiedy miałem umrzeć.
Obraz zblaknął.
Po chwili zniknął również ból w gardle.
Jednak zamiast odpłynąć gdzieś poza wszystko, chwyciłem haust powietrza, krztusząc się i sapiąc. Przed oczami zrobiło mi się czerwono, bo krew napłynęła mi znów gwałtownie do głowy. Po chwili wzrok zaczął mi się przejaśniać.
Lydia, wciąż przykucnięta nade mną, przyduszała mnie kolanem, ale puściła moją szyję. Wyciągnęła ramiona w tył, nad głową i pieściła nagie ramiona Thomasa.
Wampir przywarł do pleców Lydii. Usta wtulił w jej szyję, całował ją i lizał, a dziewczynę przechodziły dreszcze, drżała. Jego dłonie powoli przesuwały się po jej ciele, po nagiej skórze, palce wsunęły się pod krótki top z lycry i pieściły piersi. Lydia dyszała, nabiegłe krwią oczy stały się nieobecne, ciało poddawało się ze zmysłowym wdziękiem.
Thomas spojrzał ponad nią, poprzez swoją ciemną grzywę, prosto na mnie. Jego oczy nie były już błękitnoszare. Były puste, białe, bezbarwne. Szło od niego zimno, które raczej przeczuwałem, niż czułem na skórze. Straszne, wciągające zimno. Całując szyję Lydii, posuwał się w górę, do jej ucha, a ona skomlała i trzęsła się.
Przełknąłem ślinę, uwolniłem nogi spod nich i wycofałem się tyłem, opierając się na łokciach.
Thomas zamamrotał tak cicho, że nie byłem pewien, czy dobrze go słyszę.
- Nie wiem, jak długo uda mi sieją rozpraszać, Dresden. Skończ się gapić i zrób coś. Później ci urządzę przedstawienie, jeśli aż tak chcesz sobie popatrzeć.
Potem nakrył wargami usta dziewczyny, a ona zesztywniała. Otworzyła szeroko oczy, po czym przymknęła je omdlewająco i oddała pocałunek.
Zarumieniłem się na skutek słów Thomasa, w głowie mi boleśnie załomotało. Pozbierałem płonące świece i torbę z solą. Usypałem krąg z soli wokół ich obojga. Lydia właśnie zsunęła szorty, sięgnęła w tył, chwyciła Thomasa i nagląco przyciągnęła go do siebie.
Thomas jęknął udręczony:
- Dresden, szybciej.
Powtykałem świece i zgromadziłem całą energię, która mi jeszcze została, by od nowa wprawić ją w wir. Jeśli się nie myliłem, mogłem uwolnić Lydię, może nawet na stałe. Jeśli byłem w błędzie, marnowałem tylko ostatki energii. Koszmar Senny najprawdopodobniej zabiłby nas, a nie sądzę, żebyśmy byli w stanie temu zapobiec.
Energia gromadziła się w kręgu, unosiła się narastającym wirem niewidzialnej, dźwięcznej mocy. Wyciągnąłem rękę i wolą dodałem jeszcze energii, co mnie oszołomiło.
Wyglądało na to, że Koszmar Senny w końcu się zorientował, co się święci. Lydia zadrżała i odchyliła się od Thomasa, zrywając więź. Otworzyła szeroko nabiegłe krwią oczy i utkwiła wzrok we mnie. Zaczęła się podnosić, ale Thomas trzymał ją z całej siły.
Moc narastała, wir wciągał duchowe energie. Lydia zawyła.
- Leonidzie Kravos! - zagrzmiałem. Powtórzyłem imię i zobaczyłem wytrzeszczone w szoku oczy Lydii. - Precz, Kravos! Ty podrzędny magiku! Precz! Precz!
Przy ostatnim słowie tupnąłem nogą, uwalniając moc egzorcyzmu w ziemię.
Lydia wyła z ciałem wygiętym w łuk, z szeroko otwartymi ustami. Wewnątrz wiru połyskujące drobiny srebrzystego i złocistego światła utworzyły wokół Lydii lej otwarty w kierunku jej rozdziawionych ust. Wytrysnęła z nich szkarłatna energia, czemu towarzyszyły nakładające się na siebie obezwładniające wrzaski: jeden wysoki, młody, dziewczęcy, pełen przerażenia, i drugi, nieludzki, nie z tego świata. Szkarłatne światło wydobyło się z oczu Lydii, wyssane mocą wiru.
Następnie wir zwinął się nieskończenie cienką linią i pomknął w dół, ku podłodze, i dalej, do głębi ziemi.
Wyczerpana Lydia krzyknęła krótko i bezwładnie opadła na podłogę. Thomas, który wciąż ją trzymał, upadł również. W ciszy słychać było tylko nasze poczwórne dyszenie.
W końcu zdołałem usiąść.
- Michael - zawołałem schrypniętym głosem. - Michael, nic ci nie jest?
- Powstrzymałeś to? A dziewczynie nic się nie stało? - dopytywał się.
- Tak myślę.
- Dzięki Bogu - powiedział. - To mnie kopnęło, trafiło w żebro. Nie jestem pewien, czy mogę usiąść.
- Nie próbuj - poradziłem, ocierając sobie pot z brwi. - Złamanie żeber może być paskudne. Thomas? Jak ty... Ej! Co ty sobie myślisz?
Thomas leżał, obejmując ramionami Lydię, przyciskając do niej swoje jasne, nagie ciało, muskając wargami jej ucho. Lydia miała oczy otwarte, w naturalnym kolorze, ale nieobecne. Nie wydawała się przytomna, jednak poruszała lekko biodrami w górę i w dół, naprzeciw bioder Thomasa. Kiedy do niego przemówiłem, spojrzał na mnie wciąż pustymi, białymi oczami.
- No co? - spytał. - Nie jest niechętna. Prawdopodobnie jest mi tylko wdzięczna za pomoc.
- Złaź z niej - wypaliłem.
- Jestem głodny - poskarżył się. - Nie chcę jej zabić, Dresden. Nie za pierwszym razem. Już byście nie żyli, gdyby nie ja. Pozwól mi tylko...
- Nie - uciąłem.
- Ale...
- Nie. Złaź z niej albo inaczej sobie z tobą porozmawiam. Warknięcie przecięło powietrze pomiędzy nami. Pełne wargi Thomasa odsłoniły zęby. Wyglądały na ludzkie zęby, a nie kły wampira. Były bielsze i doskonalsze, ale poza tym normalne.
Odwzajemniłem mu zimne spojrzenie.
Thomas pierwszy odwrócił wzrok. Na chwilę przymknął oczy, a kiedy otworzył je znowu, widać już w nich było blade tęczówki, które z wolna nabierały koloru. Wypuścił Lydię z objęć i stoczył się z niej. Jego żebra wciąż były zniekształcone, ale mniej niż przedtem. Stanął na nogi, owinął sobie biodra ręcznikiem i bez słowa pomaszerował do łazienki.
Zbadałem puls Lydii. Czerwieniąc się, podciągnąłem jej szorty. Potem ustawiłem z powrotem przewróconą kanapę, położyłem na niej Lydię pod stosem koców i podszedłem do Michaela.
- O co w tym wszystkim chodziło? - spytał.
Wyjaśniłem mu przebieg wydarzeń w możliwie najbardziej ocenzurowanej wersji. Spojrzał spode łba w kierunku łazienki.
- Tacy właśnie są. Uwodziciele z Białego Dworu. Żywią się żądzą, strachem, nienawiścią. Emocjami. Zawsze posługują się żądzą, żeby omotać swoje ofiary. Potrafią je zmusić, żeby ją odczuwały, żeby się zatraciły w seksie. Tak się żywią.
- Seksualne wampiry, wiem - mruknąłem. - To jednak interesujące.
- Interesujące? - Michael nie krył sceptycyzmu. - Nie powiedziałbym, że interesujące.
- Czemu nie? - przezornie zerknąłem, czy nie wraca Thomas. - Czymkolwiek się posłużył, okazało się skuteczne wobec Koszmaru Sennego. Usidliło go. To znaczy, że albo jest to jakiś rodzaj zewnętrznej magii, która działa na wszystko wokół, może to zimno, jakie poczułem, albo jest to jakaś chemia, jak jad wampirów z Czerwonego Dworu. Coś, co dostało się do ciała Lydii, omijając władzę Koszmaru Sennego nad jej umysłem. Może jakieś feromony.
- Harry, nie chciałbym cię zniechęcać do akademickich dociekań, ale czy sprawiłoby ci wielki kłopot, gdybyś pomógł mi z tymi złamanymi żebrami? - powiedział na to Michael.
Zrobiliśmy remanent. Ja miałem paskudne sińce na szyi, ale nic poza tym. Jedno żebro Michaela było ewidentnie złamane, drugie mogło być pęknięte, bo bolało przy dotknięciu. Całkiem sprawnie go obandażowałem. Thomas wyszedł z mojego pokoju ubrany w mój zapasowy dres. Wisiał na nim, więc musiał podwinąć rękawy oraz nogawki. Opadł na fotel i zapatrzył się na śpiącą Lydię z niepokojącą intensywnością.
- Teraz wszystko pasuje - oznajmiłem. - Wiem, co się dzieje, więc w końcu mogę coś z tym zrobić. Mam zamiar wejść do rezydencji i wyciągnąć stamtąd wszystkich.
Michael zmarszczył brwi.
- Co pasuje?
- To nie jest demon, który się tu przedostał, Michael. Nigdy nie walczyliśmy z demonem. To sam Kravos. To Kravos jest Koszmarem Sennym.
Michael zamrugał zdziwiony.
- Ale my nie zabiliśmy Kravosa. On wciąż żyje.
- Stawiam dolary przeciwko pączkom, że nie. Wyobrażam sobie, że w noc poprzedzającą pierwszy atak Koszmaru Sennego wypełnił rytuał i sam się wykończył.
- Dlaczego miałby to robić?
- Żeby wrócić jako upiór. Żeby się mścić. Pomyśl o tym. Koszmar Senny robi tylko to. Grasuje po okolicy i mści się za Kravosa.
- Mógłby coś takiego zrobić? - niedowierzał Michael.
Wzruszyłem ramionami.
- A czemu miałby nie móc, jeśli tylko zgromadził dostateczną moc, skupił się na zemście i zamienił się w ducha. Zwłaszcza...
- ... jeśli granica z Nigdynigdy była tak niestabilna - dokończył Michael.
- Właśnie. A więc Mavra i Bianca mu w tym pomogły. Do diabła, prawdopodobnie to one wypełniły rytuał. A jeśli ktoś w areszcie federalnym w Chicago nagle popełnia samobójstwo w celi, cała lokalna policja staje na głowie. I jaki to smakowity kąsek dla mediów. To dlatego Murphy była taka tajemnicza, a Susan zaaferowana. Pracowała nad artykułem. Chciała rozgryźć tę historię. Może poszła śladem plotek.
Thomas zmarszczył brwi.
- Powiedzmy wprost. Ten Koszmar Senny jest duchem czarownika Kravosa, rytualnego mordercy, o którym prasa pisała kilka miesięcy temu.
- Tak. Zaburzenia w Nigdynigdy ułatwiły mu przemianę w złego ducha.
- Zaburzenia? - zdziwił się Thomas.
Przytaknąłem.
- Ktoś zaczął wiązać miejscowe zjawy dręczącymi zaklęciami. Zjawy oszalały i zaburzyły granicę pomiędzy światem rzeczywistym a Nigdynigdy. Wyobrażam sobie, że zrobiła to Mavra przy współudziale Bianki. Te same zaburzenia ułatwiły Kravosowi dotarcie do kogo tylko chciał we śnie. Tak dopadł mnie, biednego Malone’a, a teraz Lydię. Lydia wiedziała, co on robi. Dlatego tak nie chciała zasnąć. Kiedy zaatakował mnie we śnie, nie zauważyłem, że nadchodzi. Byłem nieprzygotowany i oberwałem.
- Ale teraz możesz go pokonać? - spytał Michael.
- Teraz wiem, czego się spodziewać. Pobiłem drania, jak jeszcze był żywy. Teraz, kiedy wiem, z czym mam do czynienia, to samo mogę zrobić z jego cieniem. Wejdę do rezydencji, unicestwię Koszmar Senny, a jeśli trzeba będzie, to i Biankę, i uwolnię wszystkich.
- Czy się uderzyłeś w głowę, kiedy nie patrzyłem? - spytał Thomas. - Dresden, mówiłem ci o straży. O karabinach maszynowych. Wspomniałem o karabinach maszynowych czy nie?
Machnąłem ręką.
- Już dawno minąłem granicę, przy której zdrowy na umyśle człowiek zaczyna się bać. Straże i karabiny maszynowe i co tam jeszcze. Posłuchaj. Bianca trzyma Susan i Justine, a z nimi dwadzieścia czy trzydzieści dzieciaków jako więźniów. Albo zamienia je w nowe wampiry. Policja ma związane ręce. Ktoś musi coś zrobić, a ja jestem jedyną osobą, która mogłaby...
- ... dać się podziurawić kulami - Thomas wszedł mi w słowo, jego ton brzmiał sucho. - Rany, jak bardzo pomocne to będzie dla osiągnięcia naszych wspólnych celów.
- O, ty, małej wiary - odezwał się Michael z fotela na biegunach.
Dał mi znak:
- Mów dalej, Harry. Co ci chodzi po głowie?
Skinąłem mu i kontynuowałem:
- Myślę, że ochroniarze Bianki są wszędzie na zewnątrz domu. Kontrolują wszystkie wejścia, przeszukują każdy wjeżdżający samochód i tak dalej.
- Dokładnie - potwierdził Thomas. - Dresden, myślę, że moglibyśmy sięgnąć do naszych zasobów. Skorzystać z naszych kontaktów, szpiegów. Może przebrać się za dostawców i wślizgnąć do środka. - Przerwał na chwilę. - No tak. Ty w każdym razie nadajesz się na dostawcę. Ale jeśli po prostu wtargniemy do jej domu, zginiemy.
- Jeśli nas zobaczą.
- A masz jakiś pomysł? - spytał Thomas. - Wątpię, żebyśmy mogli osłonić się magią. Na jej własnym terenie trudno ją będzie omamić tego rodzaju czarem.
Uniosłem jedną brew.
- Słusznie. Mam inny pomysł.
Przeszedłem przez szczelinę pomiędzy światem śmiertelników a Nigdynigdy jako ostatni. Przy sobie miałem swój kij i różdżkę, na sobie skórzany płaszcz. Bransoletę ochronną z tarcz i miedzianą obręcz założyłem na lewą rękę, taką samą obręcz na prawą.
Nigdynigdy w pobliżu mojego mieszkania wyglądało jak... moje mieszkanie. Było tylko trochę czystsze i jaśniejsze. Głęboko filozoficzne spostrzeżenie dotyczące duchowości mojej małej sutereny? Być może. W cieniach poruszały się kształty, przemykające jak szczury lub pełznące jak węże - byty niematerialne żywiące się resztkami energii rozsianymi po całym moim mieszkaniu w rzeczywistym świecie.
Michael trzymał w dłoni Amoracchiusa, którego ostrze lśniło perłową poświatą. Gdy tylko znów ujął miecz, jego twarz odzyskała rumieniec, a on poruszał się tak, jakby nie odczuwał bólu obandażowanych żeber. Ubrany był w denim i flanelę, na nogach miał buty podkute stalowymi żabkami.
Thomas, w stroju skompletowanym z moich rzeczy, wziął ze sobą aluminiowy kij bejsbolowy znaleziony w mojej szafie. Rozglądał się wokół ubawiony. Ciągle wilgotne, ciemne loki opadały mu na ramiona.
Czaszka Boba wisiała w siatce, którą trzymałem w zaciśniętej pięści, pomarańczowe światełka płonęły słabo w oczodołach jak płomyki świec.
- Harry? Jesteś pewien? - spytał Bob. - Chodzi mi o to, że naprawdę wolałbym nie zostać przyłapany w Nigdynigdy, jeśli mógłbym tego uniknąć. Wiesz, pewne stare nieporozumienia.
- Ja tak samo mam się o co martwić. Wystarczy, żeby zdybała mnie tu matka chrzestna. Spokojnie, Bob. Poprowadź nas tylko najkrótszą drogą do domu Bianki - powiedziałem. - Wtedy rozedrę szczelinę z powrotem na naszą stronę w jej piwnicy, wyciągniemy wszystkich i wracamy do domu.
- Tu nie ma najkrótszej drogi, Harry oznajmił Bob. To świat niematerialny. Wszystko jest tu połączone poprzez idee i pojęcia, co niekoniecznie przekłada się na rzeczywiste odległości jak...
- Znam podstawy, Bob - przerwałem mu. - Chodzi tylko o to, że ty umiesz się tu poruszać dużo lepiej niż ja. Więc prowadź.
Bob westchnął.
- Niech ci będzie. Ale nie mogę zagwarantować, że zdążymy tam i z powrotem przed zachodem słońca. Możesz nawet nie być w stanie przebić się, kiedy jeszcze jest dzień. Światło słoneczne rozprasza magiczną energię tak...
- Bob, wykład oszczędź na potem. Czynienie magii zostaw mnie. Czaszka w siatce zakołysała się w kierunku Michaela i Thomasa.
- Przepraszam. Czy któryś z was mówił Harry’emu, jaki to bezsensowny plan?
Thomas podniósł rękę.
- Ja mówiłem. Nic to nie dało. Bob przewrócił światełkami oczu.
- To nigdy nic nie daje. Litości, Dresden, jeśli zginiesz, będę bardzo wkurzony. Prawdopodobnie w ostatniej chwili rzucisz mnie pod jakąś skałę, gdzie utkwię na dziesięć tysięcy lat, dopóki ktoś mnie nie znajdzie.
- Nie kuś mnie. Mniej gadania, więcej wskazówek.
- Si, memsahib - powiedział Bob poważnie.
Thomas zachichotał. Bob skierował swoje światełka na schody prowadzące na zewnątrz z tutejszej wersji mojego mieszkania.
- Tędy - poinformował.
Opuściliśmy mieszkanie i znaleźliśmy się w okolicy z grubsza przypominającej Chicago z dekoracji teatralnej: płaskie fasady budynków, za którymi nie było nic, nieokreślone światło, ni to słoneczne, ni księżycowe, a może z ulicznych latarń, do tego przesłonięte szarobrunatną mgłą. Następnie Bob poprowadził nas wzdłuż ulicy, potem skręciliśmy w aleję i otworzyliśmy drzwi garażowe. Za nimi znajdowały się wykute w kamieniu stopnie, które wiodły pod ziemię.
Zgodnie ze wskazówkami Boba, weszliśmy w ciemność. Jedynym światłem, jakim dysponowaliśmy, były pomarańczowe płomyki w czaszce. Bob nastawił czaszkę w pożądanym kierunku i posuwaliśmy się przez te podziemne obszary. Szliśmy przez ciemność, pod niskimi sklepieniami, a w końcu wspięliśmy się po zboczu i stanęliśmy w kręgu dolmenów na szczycie wzgórza. Gwiazdy w górze połyskiwały nieprzyjaźnie. Światełka tańczyły w zaroślach u podnóża wzgórza, migając jak oszalałe świetliki. Nogi mi wrosły w ziemię.
- Bob - powiedziałem. - Spieprzyłeś to, stary. To Kraina Elfów.
- Oczywiście, że tak - potwierdził Bob. - Jest największa w całym Nigdynigdy. Żeby się tu dokądś dostać, trzeba przez nią przejść w takim czy innym miejscu.
- To się pospiesz i przeprowadź nas przez nią. Nie możemy tu zostać.
- Wierz mi, ja też wcale nie chcę tu sterczeć. Nie mamy tu do czynienia z disnejowską wersją Krainy Elfów, ze ślicznymi elfikami, chochlikami z dzwoneczkami i całym tym przesłodzonym, cukierkowym chłamem. Jest to wersja złej czarownicy, zdecydowanie bardziej zajmująca, ale mniej zdrowa.
- Nawet Letni Dwór nie jest samą słodyczą i blaskiem.
Zamknij się Bob. Którędy?
Czaszka w milczeniu zwróciła się w kierunku, który wydawał się najbardziej zachodnim zboczem wzgórza, i zaczęliśmy schodzić.
- To jest jak park - zauważył Thomas. - To znaczy, że powinniśmy mieć trawę do kolan. Albo jak dobre pole golfowe.
- Harry - powiedział Michael cicho - mam złe przeczucie. Włosy zjeżyły mi się na karku. Spojrzałem na Michaela i skinąłem głową.
- Bob, którędy stąd wyjść?
Bob wskazał przed siebie. Kiedy okrążyliśmy grupę drzew, ukazał się przed nami kryty most w stylu kolonialnym, przerzucony nad absurdalnie głęboką otchłanią.
- Tędy - powiedział Bob. - To jest granica. Stąd, tak jak chciałeś, już niedaleko.
Z oddali dobiegł czysty i głęboki dźwięk rogu myśliwskiego i ujadanie psów.
- Biegiem do mostu! - rzuciłem.
Thomas pędził koło mnie bez widocznego wysiłku. Zerknąłem na Michaela. Odwrócił miecz głowicą do przodu i biegł z ostrzem miecza na ramieniu. Twarz miał ściągniętą z bólu i wysiłku, ale dotrzymywał kroku.
- Harry - odezwał się Bob. - Jeśli ci to nie sprawi różnicy, to mógłbyś biec trochę szybciej. Zbliżają się myśliwi.
Róg zabrzmiał znowu, dźwięk odbił się echem od dolmenów, w tle wyraźnie było słychać nawoływania nagonki.
Thomas odwrócił się w biegu, przebiegł kilka kroków tyłem i znów się odwrócił.
- Przysiągłbym, że przed chwilą byli jeszcze o wiele mil stąd.
- To jest Nigdynigdy - wysapałem. - Odległości, czas, wszystko tu jest popieprzone.
- No, no, nie przypuszczałem, że wyhodowali takie wielkie psy piekielne - komentował Bob. - O, Harry, patrz. To twoja matka chrzestna. Cześć, Lea!
Gdyby Bob miał ciało, podskakiwałoby ono w tej chwili i wymachiwało do niej rękami.
- Nie ciesz się tak, Bob. Jeśli mnie złapie, będę musiał przyłączyć się do nagonki.
Światełka Boba skierowały się na mnie, sprawiał wrażenie, jakby przełykał ślinę.
- Och, to byłaby degradacja - stwierdził. - Albo jeszcze większa degradacja, skoro i tak nie byliście w zbyt dobrych stosunkach.
- Coś w tym rodzaju - wysapałem.
- Hm. Biegnij - nakazał Bob. - Biegnij szybciej. Naprawdę musisz biec szybciej, Harry.
Moje stopy prawie już nie dotykały trawy.
Thomas dopadł do mostu pierwszy, jego kroki zadudniły. Michael biegł o krok za nim. Ze złamanym żebrem, starszy ode mnie o dwadzieścia lat, a jednak szybszy. Trzeba było więcej ćwiczyć.
- Udało się! - krzyknąłem, dając ostatniego susa na most.
Lasso chwyciło mnie za gardło, zanim moje stopy dotknęły mostu, i szarpnęło w tył w powietrzu. Leżałem na ziemi zaskoczony. Krztusiłem się. Po raz drugi w ciągu dwóch godzin zostałem przyduszony.
- Ojojoj - powiedział Bob. - Harry. Cokolwiek byś robił, nie rzucaj mnie. Zwłaszcza nie pod skałę.
- Wielkie dzięki - wydyszałem, szarpiąc pętlę zaciśniętą na szyi.
Ciężkie kopyta zaryły się w ziemię po obu stronach mojej głowy. Przełknąłem ślinę i spojrzałem na czarnego jak noc rumaka w czarno-srebrnej uprzęży. Jego kopyta podkute były zaostrzonymi podkowami ze srebrzystego metalu. Nie było to żelazo ani stal. Na podkowach lśniła krew, jakby koń stratował na śmierć jakąś nieszczęsną, zagnaną w pułapkę istotę, albo pokroił ją.
Przeniosłem wzrok z konia najeźdźca. Lea dosiadała bestii po damsku. Była całkowicie rozluźniona i pewna siebie. W czarno-granatowej sukni, z włosami luźno splecionymi z tyłu wyglądała jak zwykle olśniewająco. Oczy błyszczały w świetle gwiazd, w pięknej dłoni trzymała koniec lassa. Psy piekielne zgromadziły się wokół rumaka, wyrażając szczere oddanie. Może byłem pod wrażeniem chwili, ale wydawały mi się głodne.
- Czujemy się lepiej, prawda? - spytała Lea z leniwym uśmiechem. - To cudownie. Będziemy mogli w końcu wywiązać się z umowy.
Wystarczy kilka drobnych, nieprzyjemnych zdarzeń w życiu, żeby nauczyć człowieka odrobiny cynizmu. Kiedy jakiś mag spod ciemnej gwiazdy dybie na jego życie albo kiedy stado oszalałych hexenwolfów chce mu rozszarpać gardło, zaczyna spodziewać się najgorszego. W zasadzie, jeśli najgorsze nie następuje, człowiek czuje się nieco rozczarowany.
Tak też było, kiedy schwytała mnie matka chrzestna. Nie byłbym szczęśliwy, gdyby okazało się, że cały wszechświat naprawdę nie sprzysiągł się przeciwko mnie. Moja mania prześladowcza straciłaby wtedy podstawę bytu.
A zatem, zakładając, że jakaś sadystyczna siła wyższa dołoży starań, żeby skomplikować mi ten wieczór do granic możliwości, przygotowałem sobie plan.
Szarpnąłem pętlę na szyi i zaskrzeczałem:
- Thomas, Michael. Teraz.
Obaj wyciągnęli z kieszeni niewielkie tekturowe pudełka wielkości dłoni. Potrząsając pudełkiem, Michael wysypał jego zawartość szerokim ruchem z lewa na prawo, jak siewca. Thomas poszedł za jego przykładem i zawartość pudełka spadła jak deszcz na mnie i obok.
Zdumione psy piekielne zaskowytały krótko i odskoczyły. Koń matki chrzestnej zarżał i cofnął się o kilka kroków, oddalając się ode mnie.
Skrzywiłem się i starałem się chronić oczy przed sypiącymi się gwoźdźmi. Uderzały we mnie jak ostry deszcz i rozsypywały się po bokach. Kiedy koń się cofnął, matka chrzestna musiała popuścić trochę linę i ucisk pętli na mojej szyi zelżał.
- Żelazo - wysyczała matka chrzestna. Na jej pięknej, zsiniałej teraz twarzy malowała się wściekłość. - Ośmieliłeś się zbrukać świętą ziemię sidhe, szlachetnych elfów, żelazem. Królowa wyłupi ci za to oczy!
- Nie - powiedział Thomas. - To aluminium. Gwoździe nie zawierają żelaza. Masz ślicznego konia. Jak się nazywa?
Lea spojrzała na Thomasa, potem na rozsypane na ziemi gwoździe. Ja w tym czasie wygrzebałem z kieszeni plan awaryjny i wepchnąłem go sobie do ust. Przeżułem go dwoma czy trzema ruchami szczęk, połknąłem i gotowe. Starałem się nie okazywać, że nagle ogarnęło mnie przerażenie.
- Nie stal? - spytała Lea. Skinęła zdecydowanym ruchem ku ziemi i jeden z gwoździ podskoczył ku jej dłoni. Chwyciła go, zmarszczyła brwi, wyraz twarzy miała niepewny.
- Co to ma znaczyć?
- To miało odwrócić twoją uwagę, matko chrzestna - odparłem. Zakaszlałem i poklepałem się po piersi. - Musiałem po prostu coś zjeść.
Lea położyła dłoń na szyi konia i dzika bestia uspokoiła się. Jeden z psów piekielnych zaczął węszyć i popychać nosem gwóźdź. Lea szarpnęła linę, zaciskając mocniej pętlę, i powiedziała:
- Na nic ci się to nie zda, magu. Nie uciekniesz z tej liny. Będzie cię trzymać. Nie uciekniesz przed moją mocą. Nie tu, nie w Krainie Elfów. Jestem tu silniejsza od ciebie.
- Wszystko prawda - zgodziłem się z nią i stanąłem na nogi. - Spróbujmy, jak to będzie. Zamień mnie w pieska i pokaż, które drzewko mogę obsikać.
Lea gapiła się na mnie, jakbym postradał zmysły. Nie miała już tej pewności siebie. Złapałem za linę i potrząsnąłem nią niecierpliwie.
- No, dalej, matko chrzestna. Zajmij się wreszcie magią. Mogę wybrać kolor? Nie wydaje mi się, żebym chciał być taki ciemnoszary. Może mogłabyś sprawić, żebym miał śliczne piaskowe futerko. Albo nie, wiem, śnieżnobiałe. I niebieskie ślepia. Zawsze chciałem mieć niebieskie oczy...
- Zamilknij! - warknęła Lea. Potrząsnęła liną, a ja odczułem silne ukłucie i język dosłownie przywarł mi do podniebienia. Próbowałem mówić, ale z gardła wydobywało mi się tylko brzęczenie, jakby osiadł tam rój rozwścieczonych, żądlących pszczół. Zamilkłem.
- Ależ tak - odezwał się Thomas. - Chciałbym to zobaczyć. Nigdy jeszcze nie widziałem zewnętrznej przemiany. Czyń swoje, madame. - Niecierpliwie machnął ręką. - W psa go! Ale już!
- To sztuczka - syknęła Lea. - Na nic ci się nie zda, magu. Nieważne, jakie jeszcze ukryte moce mają twoi przyjaciele w pogotowiu, by cisnąć nimi we mnie...
- Nie mamy - oznajmił Michael. - Przysięgam na Krew Chrystusa.
Lea zaczerpnęła tchu, jakby słowa Michaela przejęły ją dreszczem. Podprowadziła konia tak blisko mnie, że bark zwierzęcia dotykał mojego ramienia. Jednocześnie zwijała lasso ze skórzanej plecionki, aż zostało jakieś piętnaście centymetrów. Wtedy szarpnęła mocno, prawie mnie przewracając. Pochyliła się ku mnie i wyszeptała:
- Powiedz, magu, co przede mną ukrywasz?
Język mi się rozwiązał, odchrząknąłem.
- Och, nic wielkiego. Chciałem tylko coś przegryźć, zanim odejdziemy.
- Przegryźć - mruknęła Lea. Szarpnęła mnie ku sobie i znów się pochyliła. Jej delikatne nozdrza drgały, oddychała powoli, jedwabista masa włosów gładziła mi policzek, jej usta prawie muskały moje.
Patrzyłem jej w twarz, widziałem jak pojawia się na niej wyraz zaskoczenia. Mówiłem cichym głosem:
- Poznajesz ten zapach, prawda?
Białka ukazały się wokół jej szmaragdowych tęczówek, tak szeroko otworzyła oczy.
- Anioł Śmierci - wyszeptała. - Przyjąłeś śmierć, Harry Dresdenie.
- Yhm - potwierdziłem. - Muchomor sromotnikowy. Amanita virosa. Wszystko jedno. Toksyny sromotnika dostaną się do mojego krwiobiegu za jakieś dwie minuty. Potem zrujnują mi nerki i wątrobę. Za kilka godzin osłabnę i jeśli nie umrę wtedy, pozornie wydobrzeję na parę dni, podczas gdy moje wnętrzności będą się rozkładać. Następnie ustaną funkcje życiowe i umrę. - Uśmiechnąłem się. - Nie ma na to odpowiedniego antidotum. Wątpię nawet, czy mogłabyś użyć magii, żeby powstrzymać ten proces. Zszycie rany to zupełnie coś innego niż całościowa wewnętrzna transmutacja. Więc co, możemy już? - ruszyłem w kierunku, z którego przybyła Lea. - Powinnaś móc się mną nacieszyć, podręczyć mnie trochę, zanim zacznę wymiotować krwią i umrę.
Ściągnęła mocno lasso, zatrzymując mnie.
- To sztuczka - syknęła. - Okłamujesz mnie. Spojrzałem na nią, uśmiechając się krzywo:
- Matko chrzestna, przecież wiesz, że nie jestem dobrym kłamcą. Myślisz, że potrafiłbym cię okłamać? Nie czujesz tego zapachu?
Wpatrywała się we mnie, a twarz z wolna kurczyła jej się w wyrazie zgrozy.
- O wichry bezlitosne - szepnęła. - Ty oszalałeś.
- Nie oszalałem - zapewniłem ją. - Dokładnie wiem, co robię. Odwróciłem się, żeby spojrzeć na most.
- Żegnaj Michael. Żegnaj Thomas.
- Harry - zaczął Michael - jesteś pewien, że nie powinniśmy...
- Ciii - uciszyłem go, rzucając mu jednocześnie znaczące spojrzenie.
Oczy Lei błądziły od jednego z nas do drugiego.
- Co? - chciała wiedzieć. Przewróciłem oczami i skinąłem na Michaela.
- No cóż - powiedział. - Tak się składa, że mam coś, co mogłoby pomóc.
- Coś? Co? - dopytywała się Lea.
Michael sięgnął do kieszeni kurtki i wydobył małą, zakorkowaną fiolkę.
- To wyciąg z ostu Matki Boskiej - powiedział. - Często stosowany w szpitalach europejskich w przypadkach zatrucia grzybami. Teoretycznie powinien pomóc utrzymać przy życiu ofiarę zatrucia. Oczywiście pod warunkiem że zostanie podany na czas.
Lea zmrużyła oczy.
- Daj mi to natychmiast.
Syknąłem.
- Matko chrzestna, jako twój ulubieniec i wierny towarzysz czuję, że powinienem ostrzec cię, jak niebezpieczne jest dla szlachetnego elfa przyjmowanie darów. Może zobowiązać cię wobec ofiarodawcy, jeśli nie zrewanżujesz się stosownie.
Twarz Lei zaczęła purpurowieć, poczynając od kremowej skóry na obojczykach, poprzez szyję, brodę i policzki, aż po linię włosów.
- A więc chcesz się ze mną targować. Przyjąłeś śmiertelną truciznę, żeby mnie zmusić do uwolnienia cię.
Uniosłem brwi i skinąłem głową z uśmiechem.
- Zasadniczo tak. Widzisz, wyobrażam to sobie w ten sposób: chcesz mnie żywego. Z martwego nie będziesz mieć pożytku. I nie jesteś w stanie pokonać trucizny magią.
- Ja cię posiadam - warknęła. - Jesteś teraz mój.
- Pozwól zauważyć, że będę twój zaledwie przez kilka dni. Potem będę martwy i na nic ci się już nie przydam.
- Nie - powiedziała. - Nie uwolnię cię w zamian za ten eliksir. Ja też mogę znaleźć oset.
- Być może - przyznałem. - Może nawet na czas. A może nie. W każdym razie, jeśli nie trafię do szpitala, mam niewielkie szanse na przeżycie, nawet z tym ekstraktem. A żadnych, jeśli nie dostanę go szybko.
- Nie przehandluję cię! Oddałeś mi się!
Michael wzruszył jednym ramieniem.
- Jestem przekonany, że zawarłaś układ z niemądrym młodzieńcem, który działał pod wpływem chwilowej konieczności. Ale nie prosimy cię, żebyś od niego całkiem odstąpiła.
Lea zmarszczyła brwi. - Nie?
- Oczywiście, że nie - zapewnił Thomas. - Harry ma szansę przeżyć tylko dzięki temu ekstraktowi. Prosimy cię tylko o to. Pozwolisz mu odejść i zobowiążesz się przez rok i dzień nie nastawać na niego ani jego wolność, jeśli tylko będzie pozostawał w świecie śmiertelników.
- Na tym polega układ - powiedziałem. - Jako twój zaufany powinienem podkreślić: jeśli umrę, nigdy mnie nie dostaniesz, matko chrzestna. Jeśli teraz pozwolisz mi odejść, dostaniesz mnie innej nocy. A masz ich przecież nieskończenie wiele, prawda? Możesz sobie pozwolić na cierpliwość.
Lea milczała, wpatrując się we mnie. Noc była cicha. Wszyscy wyczekiwaliśmy, nic nie mówiąc. Cicha panika, która ogarnęła mnie po zjedzeniu muchomora, umiejscowiła mi się w żołądku, skręcając go i szarpiąc.
- Dlaczego? - spytała w końcu Lea głosem tak cichym, że słyszalnym tylko dla mnie. - Dlaczego sam to sobie robisz, Harry? Nie rozumiem.
- Nie spodziewałem się, że zrozumiesz - odparłem. - Są ludzie, którzy mnie potrzebują. Ludzie, którzy znaleźli się w niebezpieczeństwie z mojego powodu. Muszę im pomóc.
- Nie pomożesz im, jeśli będziesz martwy.
- Ani jeśli ty mnie zabierzesz.
- Oddałbyś swoje życie w zamian za ich? - spytała z niedowierzaniem.
- Tak.
- Dlaczego?
- Ponieważ nikt inny nie może tego zrobić. Oni mnie potrzebują. Jestem im to winien.
- Jesteś im winien swoje życie - Lea zadumała się. - Jesteś szalony, Harry Dresdenie. Prawdopodobnie masz to po matce.
Zmarszczyłem brwi.
- Co to ma znaczyć?
Lea wzruszyła ramionami.
- Mówiła tak samo jak ty. Pod koniec.
Uniosła oczy na Michaela i wyprostowała się w siodle.
- Niebezpieczną grę podjąłeś tej nocy, magu. Śmiałą grę. Igrałeś z tradycją mego ludu. Przyjmuję twoją ofertę.
Niedbałym ruchem uwolniła mnie z pętli, a ja zatoczyłem się do tyłu. Pozbierałem rozrzucone rzeczy: kij, różdżkę i siatkę z Bobem i doszedłem do mostu. Michael natychmiast podał mi fiolkę. Odkorkowałem ją i wypiłem. Płyn miał cierpki, gorzkawy smak. Kiedy go przełknąłem, zamknąłem oczy i odetchnąłem głęboko.
- Harry - powiedział Michael, patrząc na Leę. - Jesteś pewien, że nic ci nie będzie?
- Jeśli szybko trafię do szpitala. Mam jakieś sześć do osiemnastu godzin. Albo trochę dłużej. Przed wyjściem wypiłem to różowe świństwo, żeby osłonić żołądek. Powinno spowolnić trawienie grzyba i eliksir może zdoła go pokonać.
- Nie podoba mi się to - mruknął Michael.
- Ej, to ja zjadłem śmiertelną truciznę, stary, i wcale się tym aż tak nie martwię.
Thomas zamrugał z niedowierzaniem.
- Chcesz powiedzieć, że mówiłeś prawdę?
Rzuciłem mu spojrzenie i kiwnąłem głową.
- No. Zobacz, wyobrażam sobie, że droga tam i z powrotem zajmie nam najwyżej godzinę. Inaczej zginiemy. Tak czy inaczej, będzie to na długo przed tym, zanim objawią się pierwsze symptomy.
Thomas przyglądał mi się przez chwilę.
- Myślałem, że kłamiesz - powiedział. - Że blefujesz.
- Nie blefuję, jeśli nie muszę. Nie jestem w tym dobry.
- Więc ty naprawdę możesz umrzeć. Wiesz, twoja matka chrzestna ma rację. Jesteś szalony jak kapelusznik. Zwariowany jak marcowy zając.
- Chytry jak lis - powiedziałem. - No dobra. Bob, obudź się. Potrząsnąłem czaszką i bardzo głęboko, w pustych oczodołach zapłonęły pomarańczowe światełka.
- Harry? - spytał zdumiony Bob. - To ty żyjesz?
- Jeszcze przez chwilę - powiedziałem i wyjaśniłem mu, w jaki sposób wydostałem się z rąk matki chrzestnej.
- No, no. Umierasz. To dopiero wielki plan.
Skrzywiłem się.
- W szpitalu sobie z tym poradzą.
- A pewnie, pewnie. Gdzieniegdzie współczynnik przeżywalności w przypadkach zatrucia sromotnikiem wynosi aż pięćdziesiąt procent.
- Zażyłem wyciąg z mleka ostu - powiedziałem nieco obronnie.
Bob kaszlnął dyskretnie.
- Trzeba tylko mieć nadzieję, że go nie przedawkowałeś, bo mogłoby być z tego więcej szkód niż pożytku. A skoro już o tym mówimy...
- Harry - wtrącił się ostro Michael - spójrz.
Odwróciłem się i zobaczyłem matkę chrzestną, która oddaliła się już nieco na swym czarnym rumaku. W jej uniesionej dłoni widoczny był ciemny kształt, który chwilami połyskiwał. Być może był to nóż. Machnęła nim na cztery strony świata wypowiadając jakieś słowa w dziwnie brzmiącym języku, a drzewa zaczęły uginać się i jęczeć w nagłym porywie wichury. Moc trysnęła z czarodziejki z rodu szlachetnych elfów sidhe, z czarnego noża w jej dłoni, i sprawiła, że podniosły mi się włosy na ramionach, a po karku przeszły ciarki.
- Magu! - zawołała do mnie. - Tej nocy zawarłeś układ ze mną. Ja cię nie będę szukać. Ale nie zawarłeś takiego układu z innymi.
Odrzuciła w tył głowę w głośnym, przeciągłym okrzyku, przerażającym i pięknym zarazem. Odbił się echem od wzgórz, a potem nadeszła odpowiedź. Wokół rozbrzmiewały wycia na wysokich tonach, przeszywające piski i głębokie, gardłowe ryki.
- Jest tu wielu, którzy są mi podlegli - mówiła Lea pogardliwie. - Nie zwiedziesz mnie. Ty miałeś eliksir. Nie wystawiłbyś swego życia na takie niebezpieczeństwo, gdybyś nie miał remedium. Ja nie podniosę na ciebie ręki, ale oni sprowadzą cię do mnie. W taki czy inny sposób, ale będziesz mój jeszcze tej nocy, Harry Dresdenie.
Wichura wzmagała się, na niebo napłynęły chmury, które zaczęły przesłaniać gwiazdy. Wycia i okrzyki zbliżały się, niesione podmuchem wiatru.
- Cholera - powiedziałem. - Bob, musimy się stąd wydostać natychmiast.
- To wciąż jeszcze kawałek do miejsca, które mi pokazałeś na mapie - powiedział Bob. - Mila, może dwie, subiektywnie rzecz biorąc.
- Dwie mile - sprecyzował Michael. - Nie mogę biec tak daleko. Nie z tymi żebrami.
- A ja cię nie doniosę - powiedział Thomas. - Jestem zdumiewający i wspaniały, ale nawet ja mam ograniczenia. Chodźmy Harry. Pójdziemy we dwóch.
Umysł pracował mi na najwyższych obrotach, starając się ułożyć plan. Michael nie mógłby dotrzymać nam kroku. Przed chwilą zdobył się na szaleńczy bieg, ale teraz twarz mu lekko poszarzała i trzymał się sztywno, jakby z bólu. Ufałem Michaelowi. Ufałem mu, kiedy stał u mego boku, kiedy zabezpieczał mi tyły. Wierzyłem, że umie się obronić.
Ale sam, wobec pospolitego ruszenia rozjuszonych elfów, czy mógłby dać sobie radę? Tego nie byłem pewien. Nawet mimo miecza, wciąż jest tylko człowiekiem. Wciąż może stracić życie. A ja nie chciałem mieć kolejnego życia na sumieniu.
Zerknąłem na Thomasa. Przystojny wampir nosił zbieraninę moich ciuchów tak, że wyglądał jak model prezentujący najnowszą kolekcję, której tematem wiodącym jest nonszalancja. Odwzajemnił mi się spojrzeniem i doskonałym, promiennym uśmiechem, a ja pomyślałem o tym, co sam o sobie powiedział. Jest dobrym kłamcą. Thomas mnie wspierał. Na ogół. Był dość przyjazny. Nawet, pozornie, miał powód, żeby mi pomagać i współpracować ze mną, w celu odzyskania Justine.
Jeżeli mnie nie okłamywał. Jeżeli Justine jeszcze żyła.
Jemu nie mogłem ufać.
- Wy dwaj zostaniecie tutaj - powiedziałem. - Utrzymajcie most. To nie będzie trwało długo. Tylko ich powstrzymajcie. Zmuście ich do pójścia okrężną drogą.
- O! - odezwał się Bob - dobry plan. Pod warunkiem, że nie zabiją Michaela i Thomasa i nie rzucą się na ciebie. Ale nasza akcja może potrwać dobre parę minut! Nawet godzin!
Spojrzałem na czaszkę, potem na Michaela. On z kolei obrzucił spojrzeniem Thomasa i skinął mi głową.
- Jeśli będą kłopoty, przydam ci się do ochrony - zaoponował Thomas.
- Sam się potrafię upilnować - powiedziałem do niego. - Słuchaj, cały plan polega na zaskoczeniu, szybkości i ciszy. Najciszej będzie, kiedy pójdę sam. Jeśli dojdzie do walki, jeden czy dwóch ludzi, to już bez różnicy. Jeśli dojdzie do walki, to będzie oznaczało koniec.
Thomas skrzywił się.
- Czyli chcesz, żebyśmy tu zostali i zginęli za ciebie, tak?
Spojrzałem na niego gniewnie.
- Utrzymajcie most, dopóki nie opuszczę Nigdynigdy. Potem nie będą już mieli po co was atakować.
Wiatr zawył, a na szczycie wzgórza z dolmenami pojawiły się ciemne kształty poruszające się zwinnie, tuż przy ziemi.
- Harry, idź - powiedział Michael, ujmując Amoracchiusa w dłonie. - Nie martw się.
- Jesteś pewien, że wolisz, żebym z tobą nie szedł? - spytał Thomas, robiąc krok w moją stronę. Lśniąca stal miecza Michaela spadła nagle tuż przed nim, ostra krawędź dotknęła jego brzucha.
- Jestem pewien, że wolę nie zostawiać go sam na sam z tobą, wampirze - grzecznie odpowiedział Michael. - Czy to jasne?
- Jak słońce - powiedział Thomas kwaśno. Potem zwrócił się do mnie:
- Lepiej jej tam nie zostawiaj, Dresden. Ani nie daj się zabić.
- Nie zrobię tego - zapewniłem. - Zwłaszcza drugiej części.
Wtedy pierwsze monstrum przywołane przez Leę, jak lew górski stworzony z cienia, śmignęło ku mnie czarnymi pazurami. Thomas odepchnął mnie na bok przed ciosem i krzyknął, kiedy pazury rozorały mu ramię. Michael krzyknął coś po łacinie, miecz zapłonął srebrzystym światłem, tnąc kocią bestię na pół. Połówki ciała w konwulsjach padły na most.
- Idź! - ryknął Michael. - Niech cię Bóg prowadzi!
Pobiegłem.
Odgłosy walki cichły za mną, aż w końcu słyszałem już tylko swój wysilony oddech. Krajobraz Nigdynigdy zmienił się. Nie była to już pagórkowata, bajkowa Kraina Elfów, a gęsty, ciemny las. Pajęczyny zwieszały się w poprzek wąskich ścieżek między drzewami o groźnym wyglądzie. W mroku błyskały oczy istot, których nie da się nigdy ujrzeć wyraźnie. Potknąłem się.
- Tam! - krzyknął Bob, kierując pomarańczowe światełka oczu na pęknięty, pusty pień uschniętego drzewa.
- Otwórz przejście, a ja nas przeprowadzę!
Zatrzymałem się zdyszany.
- Jesteś pewien? - wysapałem.
- Tak, tak! - pokrzykiwał Bob. - Szybko! W każdej chwili mogą tu dotrzeć szlachetni sidhe.
Rzuciłem za siebie trwożne spojrzenie i zacząłem gromadzić wolę. Było to bolesne, a ja tak bardzo osłabiony. Trucizna w żołądku nie zaczęła jeszcze szarpać mi wnętrzności, ale zdawało mi się, że czuję, jak krąży we mnie, oblizuje się i ogląda sobie moje organy ze złośliwą radością. Odepchnąłem od siebie te myśli, zmusiłem się, żeby oddychać równo, zebrać siły i rozpruć zasłonę pomiędzy światami.
- Oj, Harry - powiedział nagle Bob. - Zaczekaj chwilę.
Za mną trzasnęła gałąź. Coś zbliżało się do mnie szybko, sądząc po dźwięku. Nie zwracając na to uwagi, zatopiłem palce w miałkiej materii granicy Nigdynigdy.
- Harry! Naprawdę wydaje mi się, że powinieneś posłuchać! - upierał się Bob.
- Nie teraz - burknąłem.
Coś dużego zbliżało się z szelestem, pospiesznie przedzierając się przez zarośla. Za moimi plecami ziemią wstrząsnął świdrujący wrzask.
- Aparturum! - krzyknąłem, wyzwalając swoją wolę, by otworzyć przejście. Rozdarcie w rzeczywistości zalśniło przytłumionym światłem.
Rzuciłem się w przód, wolą zamykając za sobą przejście. Coś chwyciło mnie za brzeg skórzanego płaszcza, ale uwolniłem się szarpnięciem i już byłem po tamtej stronie.
Runąłem w przód, na ziemię. Otoczył mnie zapach jesiennego powietrza i wilgotnych kamieni. Serce tłukło się we mnie boleśnie z wysiłku, którego wymagał zarówno bieg, jak i zaklęcie. Uniosłem głowę, żeby rozejrzeć się dokoła i zorientować się, gdzie jestem.
Bob dotrzymał słowa. Przeprowadził mnie przez Nigdynigdy prosto do rezydencji Bianki. Spostrzegłem, że leżę na posadzce, u szczytu schodów, z dala od drzwi frontowych i głównego holu.
Spostrzegłem również, że otaczają mnie kręgiem wampiry, wszystkie w swej prawdziwej postaci, bez masek ludzkiego ciała. Było ich z tuzin. Ciemne oczy połyskiwały, nozdrza węszyły, ślina ściekała z obnażonych kłów na posadzkę. Pazurami darły powietrze lub gładziły się po obwisłych czarnych ciałach. Niektóre z nich miały ślady poparzeń na gumiastej skórze, blizny ze skurczonej, pomarszczonej tkanki.
Nie poruszyłem się. Czułem, że mój najmniejszy ruch może je sprowokować. Jakikolwiek przejaw chęci walki czy ucieczki wyzwoliłby wściekłość, która skupiłaby się na mnie.
Kiedy tak trwałem w bezruchu, na schody weszła Bianca. Biała jedwabna koszula nocna z poszumem muskała jej kształtne łydki. Bianca niosła świecę, która rzucała na nią łagodny blask. Uśmiechała się do mnie bardzo leniwie i bardzo słodko, a we mnie przewrócił się żołądek.
- Cóż to - zamruczała. - Harry Dresden składa mi wizytę. Jaka miła niespodzianka.
- Próbowałem ci powiedzieć - głos Boba zabrzmiał żałośnie. - Zasłona była słaba w tym miejscu. Jakby ktoś właśnie przez nią przeszedł. Jakby pilnowali tej strony.
- Oczywiście - mruknęła Bianca. - Straż przy każdych drzwiach. Masz mnie za głupią, panie Dresden?
Tylko na nią spojrzałem, zrozpaczony. Nie było nic, co mógłbym powiedzieć, więc nie marnowałem tchu, tylko zacząłem powoli zbierać wolę, żeby wszystko, co mi zostało, rzucić jej w piękną, fałszywą twarz i zmieść z niej ten oślizgły uśmiech.
- Drodzy moi - wymruczała Bianca, nie spuszczając mnie z oka. - Weźcie go na dół.
Pochwycili mnie tak szybko, że się nawet nie spostrzegłem. Byli jedną ohydną, sprawną siłą. Pamiętam tylko, że podawali mnie z łap do łap, rzucali mną, nieśli w powietrzu, bawili się mną. Węszące, płaskie nozdrza, wytrzeszczone czarne ślepia, syczenie i potworny śmiech.
Zostałem zaciągnięty na dół, rzucony, odarty ze wszystkiego. Bob zniknął, nie wydając dźwięku. Spychali mnie w dół, a ja opierałem się i krzyczałem, wszystko na próżno. Umysł miałem zbyt przejęty zgrozą, żeby móc się skupić, żeby się bronić.
W ciemności zdarli ze mnie ubranie. Czułem, jak Bianca przywiera do mnie swym rozgrzanym, nagim ciałem o doskonałych liniach, ciałem jak ze snu, który przeradza się w koszmar. Czułem, jak skóra pęka i rozdziela się, uwalniając jej prawdziwą postać. Słodycz jej perfum ustąpiła miejsca odorowi zgnilizny. Jej pomruki przeszły w syczące zawodzenie.
A ich języki, miękkie, intymnie ciepłe, mokre... Rozkosz spadła na mnie jak młot, choć jeszcze próbowałem protestować, krzyczeć. Chemiczna rozkosz, zwierzęcy odruch, bezduszny i zimny, za nic mający moje przerażenie, odrazę, rozpacz.
Ciemność. Potworna, ciężka, zmysłowa ciemność.
Potem ból.
A potem nic.
Niewiele mi zostało wspomnień związanych z moim ojcem. Kiedy umarł, miałem zaledwie sześć lat. Pamiętam jedynie udręczonego mężczyznę o lekko pochylonych plecach, dobrych oczach i silnych dłoniach. Był magikiem - nie magiem, magikiem występującym na scenie. Całkiem niezłym, choć nie osiągnął sławy. Zbyt wiele czasu spędzał w szpitalach dziecięcych i sierocińcach, by móc dojść do pieniędzy. Podróżował po kraju ze swoim skromnym przedstawieniem, a ja wraz z nim. Moje wspomnienia z kilku pierwszych lat życia to posłanie na tylnym siedzeniu jego kombi, szmer kół na asfalcie, poczucie bezpieczeństwa płynącego z pewności, że tata nie śpi, prowadzi samochód i czuwa nade mną.
Koszmarne sny zaczęły się dopiero tuż przed jego śmiercią. Nie pamiętam ich treści, ale pamiętam, że budziłem się z krzykiem, z dziecięcym, przeszywającym piskiem przerażenia. Krzyczałem w ciemności i wciskałem się w najciaśniejszy kąt. Ojciec szukał mnie, znajdował, brał na kolana. Trzymał mnie i ogrzewał, a ja zasypiałem ukojony, bezpieczny.
- Potwory nie mogą cię tu dopaść, Harry - mawiał. - Nie dopadną cię.
Miał rację.
Aż do dziś. Aż do tej nocy.
Potwory mnie dopadły.
Nie wiedziałem, gdzie kończy się prawdziwe życie, a zaczyna koszmarny sen. Rzucałem się rozbudzony i krzyczałem przeraźliwym, głuchym krzykiem, który jednak brzmiał cicho jak skomlenie. Krzyczałem, dopóki nie zabrakło mi tchu i mogłem już tylko łkać.
Leżałem tam nagi, bezbronny. Nikt nie przyszedł, żeby mnie utulić. Nikt nie przyszedł, żeby mnie uspokoić. Nie miał kto tego zrobić, skoro mój ojciec nie żył.
A zatem, przede wszystkim, oddech. Zmusiłem się, żeby nad nim zapanować, przestać gwałtownie szlochać i oddychać wolno, spokojnie. Potem przerażenie. Ból. Poniżenie. Najbardziej pragnąłem wpełznąć w jakąś dziurę i zasypać ją za sobą. Pragnąłem nie być.
Ale byłem. Przecież tak bardzo mnie bolało. Byłem bardzo boleśnie, bardzo dotkliwie żywy.
Oparzenie nadal bolało najbardziej, ale zaraz za nim, jak na kliszy fotograficznej wyłaniały się ogarniające mnie całego mdłości.
Ręce mówiły mi, że leżę na posadzce, ale całe ciało sprawiało wrażenie, jakby było przypięte do gigantycznego żyroskopu. Byłem obolały. W ściśniętym gardle czułem pieczenie, jakby od gorącego płynu czy chemikaliów. Nie chciałem się dłużej nad tym zastanawiać.
Wypróbowałem ręce i nogi, okazało się, że są na miejscu i działają. Żołądek skręcał mi się i zwijał, a na chwilę ścisnął się tak, że szarpnąłem się i skuliłem, trzymając się za brzuch.
Moje nagie ciało pokryło się zimnym potem. Grzyb. Trucizna. Sześć do osiemnastu godzin, może trochę dłużej.
Usta miałem obrzmiałe, suche, byłem oszołomiony tym samym efektem ubocznym działania jadu wampirów, którego już doświadczyłem poprzednio.
Na chwilę zaprzestałem walki. Leżałem tylko zwinięty w kłębek, słaby, spragniony, cierpiący, chory. Mógłbym znów zacząć krzyczeć, gdyby tylko zostało we mnie tyle sił. Mógłbym załkać i czekać na śmierć.
Zamiast tego jakiś bezlitosny, spokojny głos w mojej głowie nakazał mi otworzyć oczy. Zwlekałem trwożnie. Nie chciałem otworzyć oczu i nie zobaczyć nic. Nie chciałem przekonać się, że znajduję się w tej samej ciemności. W ciemności z syczącymi istotami wokół. Może wciąż tam były, czekając, aż się obudzę, by mogły...
Na moment ogarnęła mnie panika, dodając mi sił. Zadrżałem i zmusiłem się, żeby usiąść. Wziąłem głęboki wdech. Otworzyłem oczy.
Coś jednak było widać. Światło. Cienka smuga otaczała wysoki prostokąt, drzwi. Musiałem zmrużyć oczy, żeby przywykły do patrzenia w ciemności.
Ostrożnie rozejrzałem się po pomieszczeniu. Nie było duże. Trzy na trzy metry, może trochę więcej. Leżałem w rogu. Śmierdziało obrzydliwie. Tym, którzy mnie więzili najwyraźniej nie przeszkadzało, że leżę we własnym brudzie. Trochę zaschło mi na rękach i nogach. Rzygowiny, domyśliłem się. Była w nich krew. Wczesny symptom zatrucia sromotnikiem.
W mroku dostrzegłem inne kształty. Kupa ubrań w rogu, jak sterta brudów do prania. Kilka koszy na bieliznę. Pralka i suszarka pod ścianą, na wprost drzwi.
I Justine, ubrana równie skąpo jak ja. Siedziała skulona pod ścianą, ramionami obejmowała podciągnięte pod brodę kolana, przyglądała mi się rozgorączkowanym wzrokiem.
- Obudziłeś się - powiedziała. - Straciłam już nadzieję, że się kiedykolwiek obudzisz.
Gdzieś zniknęła olśniewająca dziewczyna, którą widziałem na balu. Włosy zwisały w tłustych strąkach. Jasne ciało, przeraźliwie chude, wyglądało wręcz na zagłodzone, ręce i nogi, na tyle, na ile mogłem dojrzeć, były poplamione i brudne, podobnie jak twarz.
Jej oczy mnie zaniepokoiły. Było w nich coś dzikiego. Nie przyglądałem jej się zbyt długo. Nawet tak otępiały, miałem dość przytomności umysłu, żeby nie patrzeć jej w oczy.
- Nie oszalałam - powiedziała ostro. - Wiem, co sobie myślisz. Musiałem odkaszlnąć, zanim mogłem się odezwać, a to spowodowało kolejny skurcz bólu w żołądku.
- Nie to sobie pomyślałem.
- Jasne, że nie - warknęła dziewczyna.
Wstała, pełna gracji i napięcia, i podeszła do mnie.
- Wiem, co myślałeś. Że zamknęli cię tu z tą głupią, małą dziwką.
- Nie - powiedziałem. - Ja... to nie tak...
Syknęła jak kotka i rozorała mi paznokciami twarz, pozostawiając na policzku trzy piekące linie. Krzyknąłem i odskoczyłem, ale ściana uniemożliwiła mi dalszy odwrót.
- Zawsze wiem, kiedy jestem taka jak teraz - oznajmiła Justine. Spojrzała na mnie z nagłym brakiem zainteresowania. Odwróciła się na palcach, odeszła nieco, przeciągnęła się i opadła na czworaka. Znów popatrzyła na mnie nieobecnym, beznamiętnym wzrokiem.
Gapiłem się na nią przez chwilę, czując ciepło krwi sączącej się z zadrapań. Dotknąłem palcem, zabarwił się na szkarłatno. Podniosłem wzrok na dziewczynę i pokręciłem głową.
- Wybacz - powiedziałem. - Boże, co oni ci zrobili?
- To - powiedziała obojętnie, wyciągając rękę. Okrągłe, zsiniałe ślady na przegubie dłoni. - I to. - Na drugim przegubie miała takie same ślady. - I to. - Odchyliła w bok udo, równolegle do podłogi, żeby pokazać kolejne ślady. - Wszyscy chcieli trochę skosztować. Więc dostali.
- Nie rozumiem - powiedziałem.
Pokazała w uśmiechu trochę zbyt wiele zębów i poczułem się zaniepokojony.
- Nic mi nie zrobili. Ja taka jestem. Zawsze jestem taka.
- Hm. Wczoraj wieczorem taka nie byłaś.
- Wczoraj wieczorem - parsknęła. - Dwa dni temu. Co najmniej. To dlatego, że on tam był.
- Thomas?
Jej dolna warga nagle zadrżała. Wyglądała tak, jakby miała się rozpłakać.
- Tak. Tak, Thomas. On to potrafi uciszyć. Mam to w sobie, tak bardzo próbuję z tego wyjść, tak jak w szpitalu. Kontrola, powiedzieli. Nie mam tego rodzaju kontroli, jaką mają inni ludzie. To hormony, ale od lekarstw tylko choruję. A przy nim nie. Jestem tylko trochę zmęczona.
- Ale...
Twarz jej znów pociemniała.
- Zamknij się - wypaliła. - Ale, ale, ale. Idioto, zadający idiotyczne pytania. Głupcze, który mnie nie chciał, kiedy chciałam dać. Nikt ani nic tak nie postępuje. Żadne z nich, bo oni wszyscy chcą tylko brać, brać i brać.
Pokiwałem głową i nic nie powiedziałem, a ona nakręcała się coraz bardziej. Może to wbrew politycznej poprawności, ale prawie widziałem nad głową Justine wielkie, neonowe litery układające się w słowo „wariatka”.
- No dobra - powiedziałem. - Uspokójmy się, dobrze?
Spojrzała na mnie groźnie, ale zamilkła. Potem wślizgnęła się w przestrzeń pomiędzy pralką a ścianą i kucnęła tam. Zaczęła bawić się swoimi włosami, pozornie nie zwracając na mnie uwagi.
Wstałem, co mi nie przyszło łatwo. Wszystko wokół wirowało. Na podłodze znalazłem zakurzony ręcznik. Posłużyłem się nim, żeby się trochę obetrzeć z brudu.
Podszedłem do drzwi i sprawdziłem. Były zamknięte na amen. Natarłem na nie całym ciężarem, ale tylko paląca fala gwałtownego bólu przeszyła mi żołądek. Miotany konwulsjami upadłem na podłogę. Zwymiotowałem i poczułem w ustach smak krwi.
Leżałem wyczerpany, może nawet przysnąłem znowu. Kiedy otworzyłem oczy, Justine ocierała mnie tu i ówdzie ręcznikiem ze świeżych nieczystości.
- Jak długo - udało mi się spytać. - Jak długo tu jestem? Wzruszyła ramionami, nie patrząc na mnie.
- Mieli cię przez jakiś czas. Tu, za tymi drzwiami. Słyszałam, jak sobie na tobie używali. Bawili się tobą jakieś dwie godziny. Potem wrzucili cię tutaj. Spałam. Obudziłam się. Może następne dziesięć godzin. Albo mniej. Albo więcej. Nie wiem.
Krzywiłem się, obejmowałem sobie brzuch rękami, ale skinąłem głową.
- No dobrze - powiedziałem. - Musimy stąd wyjść.
Wybuchła ostrym śmiechem.
- Stąd nie ma wyjścia. To spiżarnia. Świąteczny indyk nie może tak sobie wyjść.
Pokręciłem głową.
- Ja... jestem zatruty. Jeśli nie dotrę do szpitala, będę musiał umrzeć.
Uśmiechnęła się i odrzuciwszy ręcznik, zaczęła się znowu bawić włosami.
- Prawie wszyscy umierają w szpitalu. Ty masz okazję gdzie indziej. Czy to nie lepiej?
- To jedna z tych rzeczy, bez których mogę się obejść - stwierdziłem.
Wyraz twarzy Justine stał się nijaki, zapatrzyła się przed siebie i zamilkła. Przyglądałem się jej, machałem jej ręką przed oczami, strzelałem palcami. Nie reagowała.
Wstałem z westchnieniem i jeszcze raz sprawdziłem drzwi. Musieli je zamknąć na skobel z drugiej strony. Nie byłem w stanie ich poruszyć.
- Świetnie - westchnąłem. - Wspaniale. Nigdy się stąd nie wydostanę.
Z tyłu za mną coś zaszeleściło. Odwróciłem się, szukając źródła dźwięku.
Rzadka mgiełka oderwała się od ściany. Przejrzysta, ulotna masa, wirując, opadła na podłogę, jak eteryczna koronka. Lekko musnęła moją krew na posadzce, w miejscu, gdzie zwymiotowałem, a potem zaczęła wirować i układać się w kształt przypominający z grubsza postać ludzką.
- Doskonale - mruknąłem. - Jeszcze więcej duchów. Jeśli ujdę z tego z życiem, będę się musiał wziąć do jakiejś innej roboty.
Zjawa przede mną, z początku bardzo przezroczysta, powoli nabierała kształtu. W końcu zaczęła przypominać atrakcyjną młodą kobietę, ubraną jak wykwalifikowana sekretarka. Włosy miała upięte w kok, z wyjątkiem kilku luźnych loków, które stanowiły ładne obramowanie jej policzków. Jej niematerialne przeguby dłoni pokryte były zakrzepłą krwią otaczającą dwa punktowe ślady po kłach. Nagle ją rozpoznałem. To dziewczyna, którą żywiła się Bianca, doprowadzając ją do śmierci.
- Rachel - wyszeptałem. - To ty, Rachel?
Kiedy wymówiłem jej imię, zwróciła się ku mnie, skupiając wzrok, jakby patrzyła przez zasłonę mgły. Wyraz jej twarzy stał się, za przeproszeniem, upiorny. Skinęła głową na znak, że mnie poznaje.
- Jasna cholera - wyszeptałem. - Nic dziwnego, że Bianca oszalała z żądzy zemsty. Jest dosłownie opętana twoją śmiercią.
Twarz zjawy wykrzywiło cierpienie. Coś powiedziała, ale ja dosłyszałem tylko odległy, stłumiony dźwięk, jaki towarzyszył ruchowi jej warg.
- Nie rozumiem - powiedziałem. - Rachel, nie słyszę cię.
Wydawało się, jakby załkała. Przycisnęła dłoń do swojej niematerialnej piersi i skrzywiła się.
- Boli cię? - zgadywałem. - Coś cię boli?
Pokręciła głową, a następnie dotknęła skroni i poprowadziła palec w dół, przez oczy, zamykając je.
- Aha - zrozumiałem. - Jesteś zmęczona.
Kiwnęła głową. Wykonała błagalny gest, wyciągając ręce, jakby prosiła o pomoc.
- Nie wiem, co mógłbym dla ciebie zrobić. Nie wiem, czy potrafię ci pomóc, żebyś mogła odpocząć.
Znów pokręciła głową, po czym wskazała na drzwi i zarysowała dłońmi w powietrzu kształt przypominający butelkę.
- Bianca? - domyśliłem się.
Kiedy przytaknęła, mówiłem dalej:
- Myślisz, że Bianca może dać ci spoczynek.
Zaprzeczyła.
- Ona cię tu trzyma?
Rachel kiwnęła głową, na jej niematerialnej, pięknej twarzy malowała się udręka.
- To ma sens - mruknąłem. - Bianca ma fioła na punkcie twojej tragicznej śmierci. Trzyma tu twojego ducha. Duch ukazuje się jej, co podsyca jej żądzę zemsty. Za wszystko wini mnie.
Duch Rachel przytaknął.
- Ja cię nie zabiłem - powiedziałem. - Wiesz o tym.
Znów skinęła głową.
- Ale przepraszam. Przepraszam, że znalazłem się w niewłaściwym miejscu, o niewłaściwej porze, a ty przez to zginęłaś.
Obdarzyła mnie łagodnym uśmiechem, który nagle przerodził się w najczystszą zgrozę. Patrzyła poza mnie, na Justine, a jej blednący obraz zaczął się wtapiać w ścianę.
- Ej, zaczekaj chwileczkę! - zawołałem.
Mgła znikła, a Justine zaczęła się poruszać. Podniosła się niedbale i przeciągnęła się. Spojrzała po sobie, z zadowoleniem przejechała dłonią po swoich piersiach i brzuchu.
- Bardzo ładna - powiedziała nieco zmienionym głosem. - Trochę jak Lydia, prawda, panie Dresden?
Stężałem.
- Kravos - szepnąłem.
Oczy Justine nabiegły krwią, purpura przesłoniła białka.
- O, tak - powiedziała. - W rzeczy samej.
- Człowieku, czepiasz się życia w najgorszy sposób. To byłeś ty, prawda? Ten telefon w nocy, kiedy Agatha Hagglethorn oszalała.
- Mój ostatni telefon - powiedział Kravos ustami Justine, kiwając głową. - Chciałem się napawać tym, co się niebawem wydarzy. Tak jak teraz. Bianca zapowiedziała, że nie przyjmujesz gości, ale ja się nie mogłem oprzeć, żeby na ciebie nie popatrzeć.
- Chcesz popatrzeć na mnie? - spytałem i poklepałem się po głowie. - Wejdź tutaj. Jest tu parę rzeczy, które chciałbym ci pokazać.
Justine uśmiechnęła się i pokręciła głową.
- Zbyt wielki wysiłek, i tak niewiele w zamian. Opętanie nawet tak słabego umysłu jak umysł tego dziecka wymaga poważnego wysiłku. Wysiłku - dodała - który stał się możliwy dzięki grantowi z Fundacji Duszy Harry’ego Dresdena.
Pokazałem zęby.
- Zostaw tę dziewczynę w spokoju.
- Och, nic jej nie jest - powiedział Kravos przez wargi Justine. - Z tym jej lepiej. Nie może skrzywdzić nikogo, wiesz. Ani siebie samej. Jej buzujące emocje nie mogą pchnąć jej do działania. To dlatego biali tak ją uwielbiają. Żywią się emocjami, a ta słodka kruszyna jest nimi przepełniona. - Ciało Justine zadrżało i wygięło się zmysłowo. - To nawet dość podniecające. Szaleństwo.
- Nie chcę wiedzieć - powiedziałem. - Słuchaj, jeśli mamy walczyć, walczmy. Jak nie, to spadaj. Mam coś do zrobienia.
- Wiem - powiedziała Justine. - Jesteś zajęty umieraniem od jakiegoś rodzaju trucizny. Wampiry próbowały się z ciebie napić, ale kilka się pochorowało, więc zostawiły cię w zasadzie nietkniętego. Bianca bardzo się rozgniewała. Chciała, żebyś umarł jako pożywienie dla niej i jej nowych dzieci.
- Co za strata.
- Chodź teraz, Dresden. Ty i ja należymy do tych, którzy posiedli Wiedzę. Obaj wiemy, że nie chciałbyś umrzeć w rękach pomniejszych bytów.
- Ja mogę się zaliczać do mędrców - powiedziałem. - Ty, Kravos, nie jesteś niczym więcej, jak tylko nędznym łajdakiem. Jesteś głupią kanalią w świecie magów, a to, że udało ci się przeżyć tak długo i nie zabić wcześniej, samo w sobie jest cudem.
Justine warknęła i skoczyła na mnie. Przygniotła mnie do drzwi jedną ręką zupełnie bez wysiłku, z nadnaturalną siłą. Pomyślałem, że z łatwością mogłaby przebić mnie pięścią na wylot.
- Ty, jedyny sprawiedliwy! - warczała. - Zawsze pewien swojej racji. Jesteś pewien, że ty tu rządzisz. Że masz całą moc i znasz na wszystko odpowiedź.
Skrzywiłem się. Tylko tyle mogłem zrobić, żeby nie krzyknąć z bólu, który znów przeszył mi trzewia.
- No co, Dresden? Już nie żyjesz. Zostałeś skazany na śmierć. Zginiesz za kilka godzin. A nawet gdybyś przeżył to, co oni planują, trucizna cię zabije. A zanim odejdziesz, zaśniesz. Bianca mnie tym razem nie powstrzyma. Ty zaśniesz, a ja tam będę. Wejdę w twoje sny i sprawię, że twoje ostatnie chwile na ziemi staną się koszmarem, który będzie trwał latami.
Pochyliła się w przód, stając na palcach i splunęła mi w twarz. Potem krew odpłynęła jej z oczu, głowa opadła bezwładnie. Justine jęknęła i osunęła się na mnie.
Robiłem, co mogłem, żeby ją utrzymać. Potoczyliśmy się razem na posadzkę, żadne z nas nie było w stanie się poruszyć. Justine szlochała. Płakała żałośnie jak małe dziecko, cicho.
- Przepraszam - powiedziała. - Przepraszam, chciałam pomóc. Ale to dla mnie za wiele. Nie mogę myśleć...
- Ciii - powiedziałem. Próbowałem pogłaskać ją po włosach, ukoić, zanim znów się nakręci. - Wszystko będzie dobrze.
- Umrzemy - szepnęła. - Już nigdy go nie zobaczę.
Łkała dalej, podczas gdy moje nudności i ból brzucha wzmagały się. Światło za drzwiami było niezmienne. Nie mogłem się zorientować, czy to dzień, czy noc. Nie wiedziałem też, czy Thomas i Michael wciąż żyją i upomną się o mnie. Jeśli już ich nie było, i to z mojej winy, i tak nie mógłbym z tym żyć.
Uznałem, że musi być noc. Najgłębsza, najczarniejsza noc. Żadna inna pora nie pasowała do przykrego położenia, w jakim się znalazłem.
Wsparłem głowę o głowę Justine, która ucichła i rozluźniła się, jakby zapadła w sen wyczerpana szlochem. Przymknąłem oczy i starałem się ułożyć plan. Nie miałem jednak nic. To był koniec.
Coś poruszyło się w mroku, tam gdzie leżała sterta brudów.
Oboje spojrzeliśmy w tę stronę. Chciałem odsunąć Justine, ale zaprotestowała:
- Nie rób tego. Nie podchodź.
- Czemu nie? - spytałem.
- Nie spodoba ci się to.
Spojrzałem na nią. Potem wstałem niepewnie i podszedłem do sterty brudów. W ręku ściskałem ręcznik, z braku innej broni.
Pośród zwalonych na kupę szmat ktoś leżał. Ktoś w białej bluzce, ciemnej spódniczce i czerwonej pelerynie.
- Wielkie nieba, Susan! - wykrzyknąłem.
Jęknęła słabo, jakby była bardzo senna albo znarkotyzowana. Ukucnąłem obok i odgarnąłem z niej szmaty.
- Niech to szlag, Susan, nie próbuj usiąść. Nie ruszaj się. Muszę zobaczyć, czy nic ci nie jest, dobrze?
Macałem ją w ciemności. Wydawała się cała, nie krwawiła, ale skórę miała rozpaloną od gorączki.
- W głowie mi się kręci. Pić - powiedziała.
- Masz gorączkę. Możesz się odwrócić w moją stronę?
- Światło! Razi mnie.
- Mnie też raziło, jak się obudziłem. To przejdzie.
- Nie rób tego - szeptała Justine. Przysiadła na piętach i kiwała się wolno w przód i w tył. - Nie spodoba ci się. Nie spodoba ci się.
Zerknąłem na Justine, a potem na moją dziewczynę, która odwróciła się do mnie. Twarz miała wymiętą, zagubioną. Zamrugała powiekami i uniosła wąską, śniadą dłoń, żeby osłonić sobie oczy przed światłem.
Złapałem ją za rękę wpół drogi i spojrzałem w oczy.
Jej oczy były czarne. Całe czarne. Czarne i wytrzeszczone, połyskujące, ciemniejsze niż studnia, bez białek. Nieludzkie. Serce podskoczyło mi do gardła, wszystko zaczęło wirować wokół mnie jeszcze szybciej niż dotąd.
- Nie spodoba ci się to - obwieściła Justine. - Oni ją odmienili. Czerwony Dwór ją odmienił. Bianca ją odmieniła.
- Dresden? - wyszeptała Susan.
Dobry Boże, pomyślałem, to nie może się dziać naprawdę.
- Panie Dresden? Tak mi się chce pić.
Susan pojękiwała, poruszając się niezbornie. Przypadkiem jej usta musnęły moje przedramię wciąż pokryte krzepnąca krwią. Stężała, całe jej ciało zadrżało. Spojrzała na mnie tymi swoimi ciemnymi, wielkimi oczami, grymas pożądania wykrzywił jej twarz. Podsunęła się znów do mojej ręki, ale ją wyszarpnąłem sprzed jej ust.
- Susan, czekaj - powiedziałem.
- Co to było? - szepnęła. - To było dobre.
Znów zadrżała i przetoczyła się na czworaka, z wolna wlepiając wzrok we mnie.
Rzuciłem okiem na Justine, ale zobaczyłem tylko jej stopy, które podciągała właśnie pod siebie, chowając się z powrotem w ciasnej przestrzeni między pralką a ścianą. Spojrzałem znów na Susan, która zbliżała się na czworaka, wpatrując się we mnie jak ślepiec.
Cofnąłem się przed nią, macając koło siebie ręką. Znalazłem poplamiony krwią ręcznik, którego użyłem wcześniej, i rzuciłem w nią. Zatrzymała się na chwilę, po czym z jękiem opuściła głowę i zaczęła lizać ręcznik. Odpełzłem od niej tyłem, byle dalej, wciąż oszołomiony.
- Justine - syknąłem. - Co robimy?
- Nie można nic zrobić - szepnęła Justine. - My nie możemy wyjść. Ona nie jest sobą. Kiedy tylko zabije, będzie po niej.
Rzuciłem jej spojrzenie przez ramię.
- Kiedy tylko zabije? Co chcesz przez to powiedzieć?
Justine popatrzyła na mnie poważnie.
- Kiedy tylko zabije. Ona jest inna. Ale jeszcze nie jest całkiem jak oni, dopóki tego nie zrobi. Dopóki nie zabije kogoś i się nim nie pożywi. Tak działają czerwoni.
- Więc to wciąż jest Susan?
Justine wzruszyła ramionami z obojętnym wyrazem twarzy.
- W pewnym sensie.
- A jeślibym do niej przemówił, dotarł do niej? Może dałoby się ją z tego wyrwać?
- Jeszcze nie słyszałam o takim przypadku - powiedziała Justine i przeszedł ją dreszcz. - Już tacy zostają. I jest coraz gorzej. Potem tracą kontrolę i zabijają. I po wszystkim.
Przygryzłem wargę.
- Musi coś być.
- Zabij ją. Jest jeszcze słaba. Może spróbujmy razem. Jeśli będziemy czekać, aż to się rozwinie, głód da jej siłę i zabije nas oboje. To po to tu jesteśmy.
- Nie - uciąłem. - Nie mogę jej skrzywdzić.
Kiedy to powiedziałem, przez twarz Justine przemknęło coś, co do czego nie byłem pewien, czy jest ciepłem, czy nienawiścią i złością. Przymknęła oczy i powiedziała:
- No to może jak się z ciebie napije, umrze od tej twojej trucizny.
- Cholera, musi coś być. Coś jeszcze, o czym wiesz.
Justine wzruszyła ramionami i pokręciła głową ze znużeniem.
- Już jesteśmy martwi, panie Dresden.
Zacisnąłem zęby i odwróciłem się do Susan. Ciągle lizała ręcznik. Skamlała przy tym cicho, sfrustrowana. Uniosła twarz i patrzyła na mnie. Mógłbym przysiąc, że jej kości policzkowe i szczęki rysowały się pod skórą dużo wyraźniej niż przedtem. Wirująca, gorączkowa czarna głębia jej oczu przywoływała mnie, wciągała.
Gwałtownie odwróciłem wzrok, zanim wpadłem w pułapkę spojrzenia, serce mi waliło, ale puls już się uspokajał. Susan, zdezorientowana, poruszyła brwiami, zamrugała, a ciemna moc, która nią zawładnęła nagle jakby osłabła. Jej wzrok błądził niespokojnie.
Pomimo że jej spojrzenie nie chwyciło mnie, nie zahipnotyzowało, to jednak coś mi powiedziało. Wspomnienie spojrzenia w głąb duszy nie zostało zatarte w pamięci Susan. Tego moja matka chrzestna nie potrafiła sprawić. Ale ze mnie idiota. Kiedy śmiertelnik patrzy na coś innym wzrokiem, widzi naprawdę, jak mag. Wspomnienia tego, co ujrzał, odciskają na nim niezatarte piętno. A kiedy mag patrzy komuś w oczy, jest to szczególny przypadek użycia innego wzroku. Wtedy oboje widzą się na wskroś.
Wymieniliśmy z Susan spojrzenie w głąb duszy ponad dwa lata temu. Zmusiła mnie do tego podstępem. Było to wkrótce potem, jak zaczęła ganiać za mną w poszukiwaniu materiału do pracy.
Lea nie mogła jej pozbawić wspomnień związanych ze spojrzeniem w głąb duszy. Mogła je tylko zakryć, przesłonić w jakiś sposób. Dla przeciętnego człowieka byłoby to bez różnicy. Ale ja przecież, do cholery, jestem magiem. Nie jestem przeciętny.
Zawsze byliśmy z Susan blisko, jeszcze zanim zaczęliśmy się regularnie spotykać. Wtedy staliśmy się sobie naprawdę bliscy. Dzieliliśmy ze sobą słowa, czas, pomysły, nasze ciała. Taka bliskość tworzy więź. Więź, której mógłbym prawdopodobnie użyć, żeby odsłonić to, co zostało zakryte w jej pamięci, żeby pomóc Susan stać się z powrotem sobą.
- Susan - zwróciłem się do niej, zmuszając się, by mój głos brzmiał jasno i wyraźnie. - Susan Rodriguez.
Zadrżała, kiedy wymówiłem jej imię, przynajmniej częściowo. Zwilżyłem wargi i zbliżyłem się do niej.
- Susan, chcę ci pomóc, dobrze? Chcę ci pomóc, jeśli potrafię. Stłumiła kolejny jęk.
- Ale tak mi się chce pić. Nie mogę.
Kiedy byłem już na wyciągnięcie ręki, zgarnąłem do tyłu jej włosy. Nie zareagowała, choć pochyliła się w moją stronę, węsząc i pojękując. Czuła moją krew. Nie byłem pewien, ile toksyn krąży mi w żyłach, nie chciałem, żeby stała jej się krzywda. Nie trać czasu, Harry.
Owinąłem sobie jej włosy wokół prawej dłoni dwukrotnie. Zacisnąłem je w garści. Skrzywiłem się i chwyciłem lewą rękę Susan. Splunąłem sobie na palce i rozsmarowałem ślinę we wnętrzu jej dłoni, po czym przycisnąłem jej dłoń do mojej pięści. Więź, a w każdym razie jakieś napięcie obudziło się do życia, jak drganie basowej struny wiolonczeli wzmocnione przez moją ślinę na jej ciele, jej włosy w mojej dłoni, bliskość naszych ciał.
Zamknąłem oczy. Gromadzenie magii było bolesne. Zadygotałem z osłabienia. Starałem się zebrać wolę. Myślałem o tych wszystkich chwilach, kiedy byłem z Susan, o tym wszystkim, czego nie miałem odwagi jej powiedzieć. Myślałem o jej śmiechu, jej uśmiechu, o jej ustach na moich, o zapachu jej szamponu pod prysznicem, o cieple jej ciała przytulonego do moich pleców podczas snu. Przywołałem wszystkie wspomnienia o nas razem i pchnąłem je w więź między nami.
Wspomnienia spłynęły po moim ramieniu do jej dłoni i zatrzymały się, jakby przed jakąś mglistą, elastyczną barierą. Zaklęcie matki chrzestnej. Nacisnąłem mocniej, ale opór tylko wzrósł, wzmagał się, im bardziej napierałem.
Susan wydała z siebie skowyt, w którym wyczuwało się zagubienie i żądzę. Uklękła i przycisnęła się do mnie. Wtuliła usta w zagłębienie mojej szyi. Jej język dotknął mojej skóry, a mnie przeszedł elektryzujący spazm pożądania. Chyba nawet w obliczu śmierci hormony robią swoje. Nie zaprzestawałem zmagania się z zaklęciem matki chrzestnej, ale ono trwało, silne i podstępne. Czułem się jak dziecko bezskutecznie napierające na szklane drzwi.
Susan drżąc, lizała dalej moją szyję. Skóra ścierpła mi rozkosznie i zaczęła drętwieć. Ból częściowo ustał. Potem poczułem jej ostre zęby wbijające mi się w szyję.
Krzyknąłem zaskoczony. To nie było silne ugryzienie. Zdarzało jej się ugryźć mnie mocniej dla zabawy. Ale wtedy nie miała takich oczu jak teraz. Jej pocałunki nie wywołały na skórze narkotycznego odrętwienia. Susan nie była wtedy kandydatką na członka klubu wampirów.
Naciskałem z uporem na zaklęcie, ale moje usiłowania stawały się coraz słabsze. Susan za to ugryzła mnie mocniej i poczułem jak jej ciało napina się, rośnie w siłę. Już się o mnie nie opierała. Poczułem jej rękę na karku. Nie był to pieszczotliwy gest. Jego celem było unieruchomienie mnie. Wzięła głęboki, urywany wdech.
- To jest w środku - wyszeptała. - Tu, w środku. Dobre.
- Susan - powiedziałem, wciąż słabo naciskając na zaklęcie matki chrzestnej. - Proszę, nie. Nie odchodź. Potrzebuję cię tu. Możesz sobie zrobić krzywdę. Proszę.
Poczułem, jak zwiera szczęki. Jej zęby nie były kłami, ale ludzkie zęby równie dobrze mogą przegryźć skórę. Odchodziła. Czułem, że więź między nami słabnie.
- Wybacz. Nie chciałem cię unieszczęśliwić - powiedziałem. Osunąłem się. Nie było sensu walczyć. A mimo to walczyłem. Dla niej, jeśli już nie dla siebie. Uchwyciłem się więzi między nami, uchwyciłem się wspomnień o Susan i o mnie, o nas.
- Kocham cię.
Dlaczego to zadziałało akurat wtedy, dlaczego materia zaklęcia mojej matki chrzestnej spłonęła, jakby moje słowa były żywym ogniem, nie wiem. Nie znajduję na to żadnego wyjaśnienia. To naprawdę nie były jakieś magiczne słowa. Słowa tylko niosą magię. Nadają jej kształt i formę, czynią ją użyteczną, opisują pojęcia, jakie zawiera.
Powiem to tak: są jednak słowa o sile, która nie ma nic wspólnego z nadnaturalnymi mocami. Dźwięczą w sercu i umyśle, mimo że ich dźwięk już dawno wybrzmiał i ucichł, odbijają się echem w sercu i w duszy. Mają moc, i jest to moc rzeczywista.
Te dwa słowa to dobre słowa.
Dotarłem do niej poprzez więź w mroku i zamęcie, który ją pętał. Spostrzegłem poprzez jej myśli, że moje przybycie było jak ciepło ognia w niezmierzonym chłodzie, jak przyjazny blask światła w mroku nocy. Dotarło do niej światło naszych wspomnień, nasze ciepło, jej i moje, i zburzyło mur, jakim odgrodziło ją zaklęcie Lei. Światło wydarło te wspomnienia mojej matce chrzestnej, gdziekolwiek była, i sprowadziło je z powrotem do domu.
Usłyszałem krzyk Susan, gdy świadomość zalała ją nagłym przypływem wspomnień. Zmieniła się od razu, na moich oczach. Twarde, obce napięcie zmieniło się, nie znikło, ale zmieniło się, stając się znów napięciem Susan. Jej zagubieniem, jej bólem, jej świadomością, jej uwagą i nią samą.
Moc zaklęcia zanikła, zostawiając po sobie tylko mgliste wrażenie, tak jak błyskawica rozdzierająca noc zostawia olśniewające kolory w mroku.
Klęczałem naprzeciw niej, trzymając ją za rękę. Ona wciąż trzymała moją głowę, jej zęby wciąż przywierały do mojej szyi, ostre i twarde.
Wyciągnąłem drżącą rękę i pogładziłem ją po włosach.
- Susan - powiedziałem łagodnie. - Susan, zostań ze mną.
Nacisk zelżał. Poczułem, jak jej gorące łzy kapią mi na ramię.
- Harry - szepnęła. - O Boże. Jestem taka spragniona. Tak bardzo tego chcę.
Przymknąłem oczy.
- Wiem - powiedziałem. - Tak mi przykro.
- Mogłam cię zabić. Mogłam to dostać - szeptała. - Tak.
- Nie umiałeś mnie powstrzymać. Jesteś słaby, chory.
- Nie umiałem cię powstrzymać - przyznałem.
- Powiedz to jeszcze raz.
Zdziwiłem się.
- Co?
- Powiedz to jeszcze raz. To pomaga. Proszę. To tak trudno nie...
Przełknąłem ślinę.
- Kocham cię - powiedziałem jeszcze raz. - Susan.
Odsunęła usta od mojej skóry i spojrzała mi w oczy. Znów miała swoje oczy, ciemne, głębokie, ciepłobrązowe, przekrwione, pełne łez.
- Wampiry - powiedziała. - One...
- Wiem.
Zamknęła oczy, z których spływały łzy.
- Próbowałam się nie dać. Próbowałam.
Przeszył mnie ból, który nie miał nic wspólnego z trucizną i ranami. Uderzył mnie ostro tuż pod sercem, jakby ktoś przebił mnie szpikulcem.
- Wiem, że próbowałaś. Wiem - powiedziałem. Opadła na mnie ze szlochem. Tuliłem ją.
Po dłuższej chwili wyszeptała:
- To wciąż jest. Nie przeszło.
- Wiem.
- I co ja zrobię?
- Zajmiemy się tym. Obiecuję - powiedziałem. - Ale teraz mamy inne problemy.
Tuląc ją w mroku, opowiedziałem jej, co się wydarzyło.
- Czy ktoś po nas przyjdzie? - spytała.
- Ja... nie wiem. Nawet jeśli Thomas i Michael przeżyli, nie wedrą się tutaj. Jeśli w ogóle kiedykolwiek wydostaną się z Nigdynigdy. Michael mógłby pójść do Murphy, ale ona nie wejdzie tu bez nakazu, a dzięki kontaktom Bianki może go nie dostać.
- Musimy cię stąd uwolnić - stwierdziła Susan. - Musisz iść do szpitala.
- Teoretycznie masz rację. Teraz musimy tylko opracować szczegóły.
Oblizała wargi.
- Ja... możesz w ogóle chodzić?
- Nie wiem. To ostatnie zaklęcie... Jeśli jeszcze coś we mnie zostało, poszło razem z zaklęciem.
- A gdybyś się przespał - spytała.
- Kravos miałby okazję mnie dręczyć - przerwałem i zapatrzyłem się w ścianę naprzeciwko.
- Boże - szepnęła Susan. Objęła mnie łagodnie. - Kocham cię, Harry. Powinieneś to usłyszeć... - zamilkła, przyglądając mi się. - Co?
- To jest to - oznajmiłem. - To właśnie musi się wydarzyć.
- Co się musi wydarzyć? Nie rozumiem.
Im bardziej o tym myślałem, tym bardziej szalone mi się to wydawało. Ale mogło być skuteczne. Gdybym właściwie wyliczył... Ująłem Susan za ramiona i spojrzałem jej w oczy.
- Będziesz się trzymać? Możesz to znieść jeszcze przez parę godzin?
Zadrżała.
- Chyba tak. Spróbuję.
- To dobrze - powiedziałem i zaczerpnąłem głęboko tchu. - Bo ja muszę spać na tyle długo, żeby zacząć śnić.
- Ale Kravos - zauważyła Susan. - Kravos wejdzie w ciebie. Zabije cię.
- No - powiedziałem, oddychając powoli. - Właśnie na to liczę.
Koszmarny sen nadszedł szybko. Mętna chmura trujących wyziewów przesłoniła mi zmysły, zaburzyła postrzeganie. Przez chwilę wisiałem na jednej ręce nad piekłem ognia i dymu pełnym potwornych stworzeń. Stalowa obręcz kajdanek utrzymywała mój ciężar, wrzynała mi się w nadgarstek do krwi. Dym dusił mnie, zmuszał do kaszlu, obraz zacierał się, a ja byłem bliski omdlenia.
Wtedy znalazłem się w innym miejscu. W ciemności. Leżałem na zimnych kamieniach, przejmował mnie chłód. Wokół mnie rozlegały się szepty istot przemykających w cieniu. Szmery i szelesty.
Ciche syki pełne żądzy, którym towarzyszyły błyski złośliwych ślepi. Serce skoczyło mi do gardła.
- Tu jesteś - wyszeptał jeden z głosów. - Wiesz, patrzyłem, jak cię mieli.
Usiadłem wstrząsany gwałtownymi dreszczami.
- No tak. To dlatego nazywa się je potworami. To właśnie robią.
- Lubią to - mówił szepczący głos. - Gdybym tylko mógł nagrać ci to na wideo.
- Telewizja przeżre ci mózg, Kravos.
Coś mignęło w ciemności i uderzyło mnie w twarz. Cios mnie powalił. Wzrok przesłoniła mi czerwień, zmysłami targnął ból, ale nie straciłem przytomności. Z definicji nie jest to możliwe we śnie.
- Ciągle żartujesz - syknął głos. - Żarty cię nie uratują.
- Idź do diabła, Kravos - mruknąłem, siadając z powrotem. - Nauczyłeś się tych banałów z podręcznika dla sukinsynów? Idź na całość. Powiedz mi, że skoro i tak masz zamiar mnie zabić, możesz mi wyjawić swój tajny plan.
Coś ciemnego znów śmignęło w moim kierunku. Nawet nie próbowałem się bronić. Rzucił mnie na ziemię i siadł mi na piersi.
Patrzyłem na Kravosa. Formy i kształty zwisały z niego jak strzępy szmat. Dostrzegłem wokół niego kontur demona. Dostrzegłem własną twarz pomiędzy przesuwającymi się warstwami. Była tam i Justine, i Lydia. A w samym środku tej pomieszanej, przesuwającej się masy zobaczyłem Kravosa.
Wciąż wyglądał tak samo. Miał szczupłą, ściągniętą twarz i brązowe włosy przyprószone siwizną. Jego niestrzyżona broda zniekształcała mu zarys głowy. Miał szerokie, żylaste ramiona, a na jego piersi krwią wymalowane były przeróżne rytualne symbole, których znaczenie odczytywałem jedynie z grubsza. Podniósł rękę i wymierzył mi jeszcze dwa ciosy, eksplozje bólu.
- Gdzie są teraz twoje kpiny, magu? - warknął Kravos. - Gdzie twoje żarty? Słaby, nędzny, zadufany w sobie głupcze! Spędzimy sobie miłe chwile, nim Bianca przyjdzie cię wykończyć.
- Tak myślisz? - spytałem. - Ja nie sądzę. To dopiero nasza pierwsza randka. Może powinniśmy posuwać się krok po kroku.
Kravos uderzył mnie znowu w grzbiet nosa. Oczy zaszły mi łzami.
- Nie jesteś zabawny! - krzyknął. - Zaraz umrzesz! Nie możesz tego traktować jak żart!
- A to czemu? - odpaliłem. - Kravos, ja cię wykończyłem za pomocą kawałka kredy i lalki Kena. Jako czarownik sam jesteś największym żartem, jaki widziałem. Nawet nie przypuszczałem, że to będzie takie łatwe. Może więź z tą lalką zadziałała tak dobrze, bo ona jest anatomicznie nie...
Nie miałem okazji dokończyć zdania. Kravos wrzasnął i chwycił moje ja ze snu za gardło. Odczucie było bardzo realistyczne. Czułem się, jakby naprawdę mnie dopadł. Jego ciężar przygniatał moje osłabione ciało, jego palce zaciskały się na mojej tchawicy. W głowie mi łupało. Walczyłem z nim bezładnie i odruchowo, ale na próżno. Nie przestawał mnie dusić, nacisk wzrastał. Ciemność przesłoniła mój wzrok ze snu. Wiedziałem, że będzie mnie tak trzymał, dopóki nie przekona się, że nie żyję.
Ludzie, którzy otarli się o śmierć, często mówią, że szli w kierunku światła na końcu tunelu. Albo wznosili się do światła, albo frunęli, albo płynęli, albo spadali. Ja tego nie doznałem. Nie jestem pewien, jak to świadczy o stanie mojej duszy. Nie było ani światła, ani łagodnie wzywającego głosu, ani morza ognia, w które bym spadał. Była tylko cisza, głęboka i ponadczasowa, nie brzmiało mi nawet w uszach bicie własnego serca. Czułem tylko dziwny nacisk na skórze twarzy, jakby owijała mnie folia plastikowa.
Poczułem tępe uderzenie w pierś i pieczenie w płucach zelżało. Potem następne uderzenie i pieczenie zelżało jeszcze bardziej. Następnie kolejne uderzenia.
Serce zaskoczyło z powrotem i opornie zaczęło bić. Poczułem, że łapię oddech. Wrażenie, jakby pokrywała mnie folia, trwało jeszcze przez chwilę, a później zanikło.
Drgnąłem i udało mi się otworzyć oczy. Kravos wciąż trzymał mnie za gardło, ale mrugał oczami ze zdumienia.
- Nie! - zawarczał. - Ty nie żyjesz! Nie żyjesz!
- Susan robi jego prawdziwemu ciału masaż serca - powiedział ktoś z tyłu.
Kravos gwałtownie odwrócił głowę, w sam raz, żeby zarobić sierpowym w brodę. Krzyknął z przerażenia i spadł ze mnie.
Z trudem zaczerpnąłem powietrza i usiadłem.
- Niech to diabli - wydyszałem. - Zadziałało.
Kravos pozbierał się na nogi. Cofał się z wytrzeszczonymi oczami, którymi miotał ode mnie do mojego wybawcy i z powrotem.
Moim wybawcą byłem ja sam. A może raczej ktoś, kto bardzo mnie przypominał. Miał moje kształty i barwy, wszędzie sińce, szramy i ślady poparzeń. Włosy w dzikim nieładzie, oczy podkrążone czarnymi kręgami na chorobliwie bladej twarzy.
Mój sobowtór przyjrzał mi się i powiedział:
- Wiesz, naprawdę wyglądamy upiornie.
- Co to jest? - syczał Kravos. - Co to za sztuczka? Podałem sobie rękę, więc się jej złapałem, żeby wstać. Chwilę trwało, zanim uzyskałem równowagę, po czym powiedziałem:
- Niech cię, Kravos. Sądziłbym, że skoro granica pomiędzy tym a tamtym światem jest tak niestabilna, mógłbyś się już domyślić.
Kravos spojrzał na nas obu i wyszczerzył zęby.
- Twój duch - syknął.
- Praktycznie rzecz biorąc - powiedział mój duch - Harry akurat umarł na chwilę. Nie pamiętasz, skąd się biorą duchy? Normalnie nie starczyłoby latentnej energii, żeby stworzyć wyobrażenie takie jak ja. Ale ponieważ on jest magiem, prawdziwym magiem, a nie taką nędzną podróbką jak ty, i ponieważ granica z Nigdynigdy stała się tak chwiejna, to było nieuniknione.
- Bardzo dobrze powiedziane - pochwaliłem mojego ducha. - Cieszę się, że twoja teoria się sprawdziła. Sam nie dałbym rady.
- Cóż, zawdzięczamy to temu oto Kravosowi. Wspólnie z Bianką i Mavrą tak namieszali, że stało się to możliwe. - Spojrzeliśmy na Kravosa. - Już mnie nie napadniesz, kiedy będę leżał znarkotyzowany do nieprzytomności, palancie. Nie będzie tak jak zeszłym razem. Masz pytania?
Kravos rzucił się na mnie z furią. Miał nade mną przewagę, był zbyt silny, żebym mógł go pokonać w bezpośredniej walce. Wsadziłem mu kciuk w oko. Zawył i ugryzł mnie w rękę.
Wtedy wkroczył mój duch. Owinął ramieniem szyję Kravosa i przechylił się do tyłu, wyginając jego ciało w łuk. Kravos napinał się i wyrywał, młócił ramionami z siłą oszalałej bestii. Mój duch był trochę silniejszy ode mnie, ale nie mógłby przytrzymać Kravosa na dłużej.
- Harry! - krzyknął mój duch. - Teraz!
Chwyciłem Kravosa za gardło, uwalniając całą swoją frustrację i wściekłość. Uniosłem lewą dłoń, a paznokcie mojego ja ze snu wydłużyły się w połyskujące szpony. Kravos gapił się na mnie zaszokowany.
- Myślisz, że tylko ty możesz mieć zabawę we śnie, Kravos? Gdybym był przygotowany na ciebie ostatnim razem, nigdy nie zrobiłbyś mi tego, co zrobiłeś. - Twarz mi się skurczyła, usta wyciągnęły się w pysk. - Tym razem jestem przygotowany. Jesteś w moim śnie. I zabiorę sobie, co moje.
Rozpłatałem mu brzuch pazurami i wżarłem się w jego wnętrzności, tak jak przedtem on w moje. Oddzierałem mu kawałki ciała, przyśniona krew, przyśnione wnętrzności dymiły. Rozrywałem go i poniewierałem nim, przełykając krwawe mięso. Wrzeszczał i opierał się, ale nie mógł uciec. Szarpałem go i pożerałem. Na języku czułem jego słodką, gorącą krew, jego niematerialne ciało było gorące i dobre, koiło bolesną pustkę we mnie.
Poczułem, jak wraca do mnie moc, pewność, wiara we własne siły. Skradziona magia wracała do mnie, przemykała przeze mnie jak srebrna błyskawica, co było prawie bolesne. Odzyskałem to, co moje.
Ale nie poprzestałem na tym. Mój duch usunął się, a ja nadal rozrywałem Kravosa na strzępy, które przełykałem. Pożarłem jego serce, a z nim jego moc, czerwonosiną moc, żywotną, prymitywną i niebezpieczną. Magia Kravosa nie była zdatna do niczego, poza czynieniem zła.
Wziąłem ją sobie. Miałem wiele zła do uczynienia.
Zanim skończyłem go rozrywać na strzępy, resztki znikały jak pozostałości każdego plugawego snu. Przykucnąłem na przyśnionej podłodze. Rozpierała mnie energia. Poczułem dłoń na ramieniu i obejrzałem się.
Musiałem wyglądać dziko. Mój duch zrobił krok w tył i podniósł obie ręce.
- Spokojnie, tylko spokojnie - powiedział. - Myślę, że już go wykończyłeś.
- Wykończyłem go - przyznałem cicho.
- On był tylko duchem - przypomniał mój duch. - Nie był już prawdziwą osobą. I nawet jako duch był zgniłym jajem. Nie masz czego żałować.
- Łatwo ci mówić - powiedziałem. - Ty nie będziesz musiał dalej ze mną żyć.
- To prawda - zgodził się mój duch. Spojrzał po sobie. Jego posiniaczone ręce stawały się coraz bardziej przezroczyste. Zaczął znikać. - W byciu duchem jest pewien haczyk. Kiedy wypełnisz to, co sprawiało, że zostałeś stworzony, twoja rola skończona.
Kravosa, prawdziwego Kravosa, już nie ma. Została po nim tylko skorupa. I to samo stałoby się z nim, gdyby cię zabił.
- „Jak chcecie, żeby ludzie wam czynili, podobnie wy im czyńcie!” - zacytowałem. - Dzięki.
- To był twój plan - powiedział mój duch.
- W każdym razie, czuję się okropnie.
- Wiem.
- Ja myślę. Spróbuj się nie dać znowu zabić, dobrze?
- Pracuję nad tym.
Machnął ręką i rozpłynął się.
Otworzyłem oczy. Susan klęczała nade mną, poklepując mnie po twarzy. Czułem się wyżęty, ale to nie wszystko. Moje ciało wprost brzęczało energią, skórę miałem ścierpniętą, jakbym od tygodni nie posługiwał się ani odrobiną magii. Susan musiała uderzyć mnie silniej i dopiero wtedy jęknąłem i zatrzymałem jej rękę.
- Harry? Harry, obudziłeś się? - dopytywała się.
Zamrugałem.
- Tak. Już.
- A Kravos? - syknęła.
- Trafiłem go w czułe miejsce i stracił panowanie nad sobą. Zabił mnie - oznajmiłem. - Potem ja zabiłem jego. Świetnie sobie poradziłaś.
Susan przysiadła na piętach. Trzęsła się.
- Boże, kiedy przestałeś oddychać, chciałam wyć. Gdybyś mi nie powiedział, że mogę się tego spodziewać, nie wiem, co bym zrobiła.
- Zrobiłaś, co trzeba - powiedziałem.
Dźwignąłem się na nogi, choć ciało zdecydowanie protestowało. Ból odczuwałem jako odległy, jakby dotyczył kogoś innego. Nie był dla mnie istotny. Przepływała przeze mnie energia, to było istotne. Musiałem jak najprędzej uwolnić ją z siebie chociaż częściowo, inaczej mógłbym eksplodować.
Susan chciała mi pomóc, ale zamiast tego usiadła, przyglądając mi się.
- Harry? Co się stało?
- Coś odzyskałem - powiedziałem. - To odlot. Wciąż mnie boli, ale to mi się nie wydaje ważne.
Rozprostowałem ramiona, wyciągając je nad głową. Potem pomaszerowałem do sterty brudów i znalazłem bokserki, które mniej więcej na mnie pasowały. Wciągając je na siebie, rzuciłem Susan pewne siebie spojrzenie.
- Włóżmy coś na Justine i idziemy stąd.
- Próbowałam. Ona nie chce wyjść zza pralki. Zacisnąłem szczęki z irytacją i strzeliłem palcami, mówiąc:
- Ventas servitas.
Gwałtowny podmuch powietrza sprawił, że Justine, postękując, wytoczyła się zza pralki. Leżała przez chwilę bez ruchu, naga i oszołomiona, i tylko gapiła się na mnie szeroko otwartymi, ciemnymi oczami.
- Justine - zwróciłem się do niej. - Wychodzimy. Nie obchodzi mnie, jak bardzo jesteś szalona. Idziesz ze mną.
- Wychodzimy? - wyjąkała.
Susan pomogła jej usiąść i otuliła jej ramiona czerwoną peleryną. Kiedy dziewczyna wstała, drżąc jak sarna w świetle reflektorów, peleryna sięgała jej do połowy uda.
- Przecież mamy umrzeć.
- Mieliśmy - poprawiłem ją. - Czas przeszły.
Sięgnąłem po przepełniającą mnie energię, podszedłem do drzwi i wymierzyłem w nie palec.
- Ventas servitas!
Ryknęła wichura, drzwi wystrzeliły na zewnątrz, do wielkiego, pustego pomieszczenia. Kawałki roztrzaskanych desek posypały się naokoło. Odłamek drewna rozbił jedną z dwóch żarówek oświetlających salę.
Głosem ostrym z napięcia i gniewu rozkazałem:
- Trzymajcie się za mną. Obie. Nie wysuwajcie się przede mnie, jeśli chcecie, żeby wam się nic nie stało.
Zrobiłem krok do przodu.
Zza framugi wysunęło się ramię, a zaraz za nim cały Kyle Hamilton w swoim balowym przebraniu. Znów miał na sobie maskę ludzkiego ciała. Złapał mnie za gardło, zakręcił i cisnął mną o ścianę.
- Harry! - krzyknęła Susan.
- Mam cię - wymruczał Kyle, unieruchamiając mnie z nadnaturalną siłą. Zza niego wyłoniła się Kelly. Jej niegdyś piękna twarz wykrzywiała się i wybrzuszała, jakby nie mogła utrzymać pod maską ciała czającej się w niej bestii. Spod pomarszczonej, zniekształconej powłoki, wyrywało się coś tak potwornego, że nawet właściwa wampirom zdolność do maskowania się nie była w stanie ukryć tej ohydy.
- Chodź, siostro - powiedział Kyle. - Co tam trucizna. Wyrwijmy mu serce i przekonajmy się, jak smakuje krew maga.
Zalała mnie wściekłość, nie czułem strachu czy nawet niepokoju. Wściekłość tak szkarłatna i jaskrawa, że z trudem przychodziło mi uwierzyć, iż może być moja. Może zresztą nie była. W końcu jesteś tym, co jesz, jak to mówią. Nawet jeśli jesteś magiem.
- Odejdź, Kyle - zazgrzytałem. - To twoja jedyna szansa, żeby ujść z życiem. Odejdź natychmiast.
Kyle zaśmiał się, pokazując kły.
- Dość tych blefów, magu - mruknął. - Koniec złudzeń. Bierz go, siostro.
Kelly skoczyła na mnie, ale spodziewałem się tego. Uniosłem prawą dłoń i warknąłem:
- Ventas servitas!
Wściekły wicher uderzył w nią jak worek z piaskiem, trafił ją w locie i rzucił nią poprzez salę, o ścianę.
Kyle zawył w furii, puścił moje gardło i wymierzył mi cios. Uniknąłem go, szarpnąwszy głową w bok. Usłyszałem tylko, jak pięść Kyle’a kruszy kamień. Unik kosztował mnie utratę równowagi, zachwiałem się, a on doskoczył do mnie znowu, celując w moją szyję. Mogłem tylko patrzeć, jak się zbliża.
Wtedy wyrosła pomiędzy nami Susan, choć nie widziałem, kiedy to zrobiła. Powstrzymała cios obiema rękami. Z wściekłym wrzaskiem obróciła się i rzuciła Kyle’a w drugi koniec sali. Tor jego lotu w powietrzu trudno byłoby określić. Walnął w swoją siostrę z taką siłą, że razem uderzyli znów w ścianę. Usłyszałem nieartykułowane, potworne wycie Kelly. Czarna, oślizgła, przypominająca nietoperza istota przedarła się spod uroczego ciała, zdzierając pazurami zwisające płaty skóry, i zaczęła szarpać Kyle. On próbował z nią walczyć, krzyknął coś, ale jego ludzki krzyk zagłuszyło wycie jego prawdziwej postaci, która również wydobyła się na wolność. Szarpali się nawzajem, migały tylko dziko kły, jęzory i pazury.
Warknąłem i machnąłem w ich stronę dłonią w nadgarstku, gestem zupełnie mi obcym. Z moich ust popłynęły grzmiące sylaby:
- Satharak, nakadum!
Ta szkarłatna, wściekła moc, którą zrabowałem Kravosowi, przepłynęła przeze mnie w ślad za gestem dłoni, wytrysnęła płomieniem szkarłatnego światła i otoczyła oszalałe wampiry. Szkarłatny płomień wirował wokół nich szybko, niemal niedostrzegalnie. Wstęga płomienia omotała je, rozpalając się coraz jaśniej, coraz gorętsza. Zaklęcie otoczyło wampiry ogniem.
Ich wrzask w chwili śmierci brzmiał jak rozdzieranie arkusza blachy, pobrzmiewał w nim też krzyk przerażonych dzieci. Uderzyła w nas fala gorąca, które przysmaliło mi włosy na nagich nogach i piersi. Nad posadzką rozpełznął się tłusty, czarny, śmierdzący dym.
Patrzyłem, jak się palą, chociaż poprzez płonący kokon nie mogłem nic dostrzec. Jakaś część we mnie chciała tańczyć ze złośliwej radości, wyrzucić w górę ramiona i zuchwale zapiać z pogardą nad śmiercią moich wrogów, a następnie wytarzać się w ich ostygłych popiołach.
Jednak większą część mnie ogarnęły mdłości. Patrzyłem na zaklęcie, które sam rzuciłem, i nie mogłem uwierzyć, że wyszło z moich ust. Moc, może nawet jakąś pierwotną znajomość tego zaklęcia, wziąłem od Kravosa, ale nie zmieniało to faktu, że magia pochodziła ode mnie. Zabiłem ich tak szybko, tak skutecznie i tak bez zastanowienia, jak zadeptuje się mrówkę.
To były wampiry, mówiło coś we mnie. Należało im się. To były potwory.
Zerknąłem w bok, na Susan. Stała, dysząc, na jej białej bluzce widniały ciemnobrązowe plamy krwi. Wpatrywała się w ogień, szeroko otwartymi, pociemniałymi oczami. Ich białka zaszły czernią. Zobaczyłem, że zadrżała i zamknęła oczy. Kiedy otworzyła je znowu, były znów normalne, pełne łez.
Wrzaski ustały. Słychać było tylko trzaski, pękanie. To przegrzany szpik zagotował się i rozsadzał kości.
Odwróciłem się do drzwi i powiedziałem:
- Chodźmy.
Susan i Justine poszły za mną. Poprowadziłem je przez piwnicę. Była wielka, nieotynkowana i wilgotna. Pomieszczenie za pralnią miało pośrodku kratkę ściekową. Tam leżały ciała. Dzieciaki, które widziałem na balu. Inni, ubrani w łachmany i szmaty ze śmietnika. Zaginieni ludzie ulicy.
Zatrzymałem się przy nich na chwilę wystarczającą, by wyostrzonymi zmysłami przekonać się, że nie ma tam żadnego ruchu, oddechu, cienia pulsu czy bicia serca. Ciała nie wykazywały żadnych oznak życia. Posadzka pod naszymi stopami była mokra, z węża wciąż ciekł strumyk wody. Było już po kolacji.
- Nienawidzę ich - powiedziałem. - Nienawidzę ich, Susan.
Nie odpowiedziała.
- Już im na to nie pozwolę. Przedtem starałem się nie wchodzić im w drogę. Teraz nie mogę. Nie po tym, co widziałem.
- Nie pokonasz ich - wyszeptała Justine. - Są zbyt silne. Jest ich za wiele.
Uniosłem dłoń i Justine zamilkła. Przechyliwszy głowę, uchwyciłem nikłe brzdąkanie, na samej granicy mojego magicznego postrzegania. Obszedłem wokół trupy i zbliżyłem się do wnęki w ścianie. Na zamocowanych tam tandetnych półkach leżała moja bransoleta z tarcz, moja różdżka i czaszka Boba, wciąż w siatce, w której ją przyniosłem. Gdy tylko się zbliżyłem, w oczach czaszki zamigotało życie.
- Harry - powiedział Bob. - Wielkie nieba, nic ci nie jest.
Zawahał się przez chwilę, po czym dodał:
- I wyglądasz groźnie. Nawet w bokserkach w żółte kaczuszki.
Spojrzałem na siebie, usilnie starając się wyobrazić sobie wampira w bokserkach w żółte kaczuszki. Albo, w tym wypadku, maga w bokserkach w żółte kaczuszki.
- Bob - powiedziałem.
Bob gwizdnął.
- No, no. Twoja aura jest inna. Bardzo przypominasz...
- Zamknij się, Bob - nakazałem spokojnie. Zamknął się.
Włożyłem bransoletę i wziąłem do ręki różdżkę. Rozejrzałem się i dostrzegłem mój kij wetknięty w róg. Wziąłem go.
- Bob, co tu robi mój kij? - spytałem.
- Och. Ten. No więc, Biance przyszło do głowy, że twój kij może wybuchnąć, jeśli ktoś będzie z nim eksperymentować.
Usłyszałem w swoim głosie złośliwość, choć jej nie odczuwałem:
- No i poeksperymentowała.
- Naprawdę nie mam pojęcia, jak to się stało.
- Podwajam ci pensję.
Zdjąłem czaszkę z półki i wręczyłem ją Justine.
- Trzymaj to. Nie upuść. Bob gwizdnął.
- Cześć ślicznotko. Jaką masz śliczną pelerynkę. Dasz zobaczyć podszewkę?
Machnąłem czaszką w siatce do tyłu, co spowodowało gniewny okrzyk Boba.
- Przestań błaznować. Wciąż jesteśmy u Bianki i wciąż musimy się wydostać.
Marszcząc brwi, zerknąłem na Justine, a potem szybko w lewo i w prawo.
- Gdzie Susan?
Justine zamrugała, zdziwiona.
- Dopiero co była tu, za mną... - odwróciła się, wypatrując. Woda ciekła.
Panowała cisza.
Justine zaczęła trząść się jak liść.
- Tutaj - wyszeptała. - Oni są tutaj. My ich nie widzimy.
- Co ma znaczyć to „my” - mruknął Bob. Czaszka obróciła się w swojej siatce.
- Nie widzę żadnych zasłon, Harry.
Zamiotłem wzrokiem na lewo i prawo, ściskając w ręku różdżkę.
- Widziałeś, jak wychodziła? Albo ktoś ją porwał? Bob kaszlnął.
- Cóż, prawdę mówiąc, patrzyłem właśnie na Justine i jej śliczne, małe...
- Pytam poważnie, Bob.
- Przepraszam. Zirytowany, pokręciłem głową.
- Podkradli się tu, być może pod zasłoną. Złapali Susan i uciekli. Dlaczego, do cholery, nie ma ich w pobliżu? Czemu mi nie wbili noża w plecy? Dlaczego nie zabrali też Justine?
- Dobre pytanie - pochwalił Bob.
- Powiem ci, dlaczego. Bo ich tu nie było. Nie mogliby uprowadzić Susan tak łatwo. Nie teraz.
- Czemu nie? - spytał Bob.
- Wierz mi. Stawiałaby opór. Nie mogliby tego zrobić bez hałasu.
- Zakładając, że masz rację, dlaczego miałaby sobie pójść? Justine spojrzała na mnie i oblizała wargi.
- Bianca mogła to zrobić. Widziałam, jak to zrobiła przedtem. Susan poszła do pralni sama.
- Wygląda na to, że Bianca chce poprawić swoją statystykę, Bob - mruknąłem.
- Wampirzyca mag - powiedział Bob. - Czarna magia. Może być bardzo groźna.
- Ja też mogę. Justine, trzymaj się za mną. Miej oczy otwarte.
- Tak, proszę pana - odparła Justine cicho.
Minąłem ją i skierowałem się ku schodom. Część energii, którą czułem wcześniej, przybladła. Ból i słabość stały się bliższe, bardziej dostrzegalne. Robiłem wszystko, żeby zepchnąć je na dno umysłu. Panika złapała mnie za gardło, o mało nie zacząłem krzyczeć. Ją również odepchnąłem. Stanąłem u podnóża schodów i spojrzałem w górę.
Eleganckie drewniane drzwi u szczytu schodów były otwarte. Na dół docierał świeży powiew nocnego powietrza. Była późna noc, blednąca już pierwszym brzaskiem. Odwróciłem się do Justine, a ona tylko odskoczyła ode mnie.
- Zostań tu - przykazałem jej. - Bob, zaraz zacznie świrować. Pomóż jej, na ile będziesz mógł.
- Dobra, Harry - obiecał Bob. - Wiesz, że te drzwi zostały otwarte dla ciebie. Czekają żebyś tam poszedł.
- No - powiedziałem. - Silniejszy już nie będę. Równie dobrze mogę to zrobić od razu.
- Mógłbyś poczekać do wschodu słońca. Wtedy oni... Przerwałem mu:
- Wtedy oni będą musieli tu zejść, żeby uciec przed światłem. I tak walka mnie nie minie. - Spojrzałem na Justine. - Wydostanę cię, jeśli będę mógł.
Zaryzykowała szybkie spojrzenie mi w twarz i spuściła wzrok.
- Dziękuję, panie Dresden. Że pan spróbuje.
- Na pewno, dziecko.
Wyprostowałem lewą rękę, czując chłód srebrnej bransolety z tarcz. Mocno chwyciłem kij. Potoczyłem w palcach różdżkę i poczułem wyryte na niej runy, wzory mocy, ognia, siły.
Postawiłem bosą stopę na stopniu, nie robiąc hałasu, ale deska zatrzeszczała pod moim ciężarem. Wyprostowałem ramiona i wchodziłem stopień po stopniu. Byłem chyba zdecydowany. Na pewno przerażony. Wypełniony mocą i gotującym się gniewem, gotowym w każdej chwili wykipieć.
Spróbowałem oczyścić swój umysł. Uchwycić się gniewu i oddalić strach. Z połowicznym sukcesem wszedłem po schodach.
Na szczycie schodów, w otwartych drzwiach, za którymi znajdował się ogromny hol, stała Bianca. Miała na sobie białą szatę, w której widziałem ją wcześniej. Miękka tkanina opływała ponętne wypukłości, artystycznie udrapowane fałdy tworzyły światłocienie. Obok niej, trzęsąc się, klęczała z pochyloną głową Susan. Bianca trzymała jedną dłoń na jej włosach.
Wokół Bianki i za nią rozproszonych było z dziesięć wampirów. Chude kończyny, obwisłe, czarne ciała, ociekające śliną kły. Płaty skóry pomiędzy ramionami a bokami były napięte, rozłożone jak nieudane skrzydła. Niektóre z wampirów wspięły się na ściany i zawisły tam jak obrzydliwe, czarne pająki. Wszystkie, nawet Susan, miały wielkie, czarne oczy. Wszystkie wpatrywały się we mnie.
Przed Bianką klęczało pół tuzina mężczyzn w zwykłych garniturach, które wybrzuszały się w dziwnych miejscach. W rękach trzymali karabiny. Wielkie, ciężkie karabiny. Broń bojowa, pomyślałem. Ich oczy wydawały się trochę nieprzytomne, jakby wolno im było dostrzegać tylko część z tego, co znajdowało się wokół. Jakoś tak.
Popatrzyłem na nich i opuściłem kij. I roześmiałem się. Zabrzmiało to jak świszczące gdakanie, które odbiło się echem w holu, sprawiając, że wampiry poruszyły się niespokojnie.
Wargi Bianki z wolna wygięły się w uśmiechu.
- I cóż cię tak bawi, mój drogi?
Odwzajemniłem jej uśmiech. Nie było w tym nic przyjaznego.
- To wszystko. Jak na faceta z dwoma patykami, ubranego w bokserki w żółte kaczuszki, muszę wam się wydawać naprawdę groźny.
- W gruncie rzeczy, tak - odparła Bianca. - Na twoim miejscu uznałabym to za pochlebstwo.
- Czyżby? - spytałem.
Bianca uśmiechnęła się szerzej.
- Och, ależ tak. Panowie, - zwróciła się do mężczyzn z karabinami - ognia.
Wyciągnąłem przed siebie lewą rękę, przelałem energię w bransoletę z tarcz i krzyknąłem:
- Reflettum!
Rozległ się grzmot wystrzałów, karabiny plunęły ogniem. Iskry poszły z tarczy o piętnaście centymetrów od mojej ręki. Bransoleta rozgrzała się, kiedy ochroniarze miotali we mnie gradem pocisków. Po chwili odbite pociski rozprysły się po całym pomieszczeniu, rykoszetem waląc w kosztowne boazerie. Jeden z wampirów ze skowytem odpadł od ściany i plasnął na posadzkę jak tłusty robal. Któryś karabin podskoczył nagle i skręcił się w rękach ochroniarza, który krzyknął z bólu i upadł do tyłu. Krew zalała jego ręce i resztki twarzy.
W otoczeniu magii technika zawodzi. Dotyczy to również mechanizmu podającego w karabinie maszynowym.
Dwa karabiny zacięły się, zanim opróżniły całe magazynki, inne umilkły, kiedy wystrzelały swoje. Stałem nadal z wyciągniętą ręką. Pociski leżały przede mną na posadzce w postaci niekształtnych bryłek ołowiu. Ochroniarze zataczając się, odsunęli się ode mnie, minęli Biankę i wampiry i dali nogę za drzwi. Nie winię ich. Gdybym miał tylko karabin, a on okazałby się tak bezużyteczny, też bym zwiał.
Zrobiłem krok do przodu, roztrącając pociski bosą stopą.
- Zejdź mi z drogi - powiedziałem. - Daj nam odejść. Nikomu więcej nie ma prawa spaść włos z głowy.
- Kyle - powiedziała Bianca, gładząc włosy Susan. - Kelly. Ta była szalona. Nie wszyscy dobrze znoszą transformację.
Jej wzrok powędrował w dół, ku Susan. Mój uśmiech zastygł.
- Masz ostatnią szansę, Bianca. Daj nam spokojnie odejść, a sama ujdziesz z życiem.
- A jeśli powiem nie? - spytała zupełnie łagodnym głosem. Warknąłem, tracąc panowanie nad sobą. Uniosłem różdżkę, zakręciłem nią nad głową, gromadząc wolę, i ryknąłem:
- Fuego!
Moc wystrzeliła z różki w błysku krótkiego spięcia i szkarłatna energia pomknęła jak oszczep w kierunku głowy wampirzycy.
Bianca nie przestała się uśmiechać. Podniosła lewą rękę, wymamrotała coś niezrozumiale, a zimna ciemność zebrała się przed nią we wklęsłą soczewkę, która wchłonęła moją energię, rozbiła ją na drobiny ognia, które rzucone gdzieniegdzie na posadzkę stawały się małymi płonącymi kałużami.
Przyglądałem się jej przez chwilę. Wiedziałem, że zna parę sztuczek, taką czy inną zasłonę, trochę czarów, wie może, jak rzucić urok. Ale bezpośrednie odbicie? Tego nie potrafi dokonać byle kto. Nawet niektórzy z Białej Rady nie poradziliby sobie z moim atakiem bez pomocy.
Uśmiechając się do mnie, Bianca opuściła rękę. Wampiry zaśmiały się syczącym, nieludzkim śmiechem. Zjeżyły mi się włosy na karku, zimny dreszcz przebiegł po plecach.
- No i co, panie Dresden? Okazuje się, że Mavra była dobrą nauczycielką, a ja pojętną uczennicą. Wygląda na to, że osiągnęliśmy pewną równowagę sił. Ale mam jeszcze coś, co chcę położyć na szali.
Klasnęła w ręce i wskazała w bok. Jeden z wampirów otworzył drzwi. Za nimi, z obiema rękami wspartymi na eleganckiej laseczce stał mężczyzna. Był średniego wzrostu, miał ciemne włosy i śniadą cerę i potężne ramiona. Ubrany był w nienagannie skrojony, ciemnoszary garnitur. Przywodził na myśl rdzennych mieszkańców Ameryki Południowej o mocnych szczękach i szerokich twarzach.
- Ładny garnitur - zagadnąłem. Zmierzył mnie wzrokiem. - Ładne... kaczuszki.
- No dobra - powiedziałem. - Interesujące. Kto to?
- Nazywam się Ortega - przedstawił się mężczyzna. - Don Polo Ortega z Czerwonego Dworu.
- Cześć, Don - przywitałem go. - Chciałbym wnieść zażalenie. Pokazał w szerokim uśmiechu białe zęby.
- Z pewnością, panie Dresden. Ale ja obserwowałem rozwój sytuacji. Baronessa - tu skinął głową Biance - nie złamała żadnego z Porozumień. Ani prawa gościnności, ani własnego słowa.
- Dajże spokój - powiedziałem - sprzeniewierzyła się duchowi wszystkich praw.
Ortega cmoknął.
- Jednakże Porozumienia stwierdzały, że pomiędzy naszymi rodzajami nie ma ducha praw, panie Dresden. Jedynie ich litera. A Baronessa Bianca ściśle przestrzegała ich litery. Pan natomiast wszczął szereg bójek w jej domu, zamordował jej zaufanych poddanych, spowodował uszczerbek jej mienia i reputacji. A teraz jest pan gotów kontynuować swój zatarg z nią w najbardziej bezprawny i zuchwały sposób. Pańskie poczynania określić należy mianem samosądu.
- Jeśli ma tu być jakaś konkluzja - powiedziałem - to do niej przejdź.
Oczy Ortegi błysnęły.
- Jestem obserwatorem z ramienia Czerwonego Króla i wszystkich Dworów Wampirów ogółem. To wszystko. Jestem zaledwie obserwatorem.
Bianca przeniosła wzrok na mnie.
- Obserwatorem, który przekaże wieść o twoim bezprzykładnym ataku i wtargnięciu dworom - dopowiedziała. - A to będzie oznaczało wojnę pomiędzy naszym rodzajem a Białą Radą.
Wojna.
Między wampirami a Białą Radą.
Suka. To nie do pomyślenia. Takiego konfliktu nie było od tysiącleci. Najstarsi nie pamiętają, a niektórzy magowie żyją cholernie długo.
Musiałem ukryć fakt, że nerwowo przełykam ślinę.
- Jeśli on ma zaraz lecieć i mleć ozorem, mogę tylko przypuszczać, że chcesz mi coś zaproponować.
- Nigdy nie uważałam cię za tępaka, panie Dresden - powiedziała Bianca. - Wysłuchasz mojej propozycji?
Z każdą chwilą czułem się coraz bardziej obolały. Ostatnio przepuściłem przez siebie tyle magii, że kosztowało mnie to wiele mocy. Wróciłaby, ale moje baterie były na wyczerpaniu. Nie mogłem już dłużej nie zauważać swojego osłabienia i oszołomienia.
W sensie prawnym wampiry przystawiły mi lufę do głowy. Potrzebowałem planu. Nie mogło być gorzej. Potrzebowałem czasu.
- Pewnie - odpowiedziałem. - Słucham. Bianca wplatała palce we włosy Susan.
- Po pierwsze, będą ci wybaczone... niesmaczne wybryki, jakich się ostatnio dopuszczałeś. Jeśli chodzi o Kyle’a i Kelly, to i tak zginęliby wkrótce, więc ci wybaczę, panie Dresden.
- To miło.
- Powiem więcej. Wychodząc, będziesz mógł zabrać z sobą swoje przybory, czaszkę i dziwkę białego bękarta. Odejdziesz nietknięty i nie będziesz już nękany. Rachunki uznamy za wyrównane.
- Jak mógłbym odmówić - powiedziałem sucho. Uśmiechnęła się.
- Zabiłeś kogoś bardzo mi drogiego, panie Dresden. Co prawda nie bezpośrednio, ale twoje działania doprowadziły do jej śmierci. To również ci wybaczę.
Przymrużyłem oczy. Bianca przesunęła dłonią po włosach Susan.
- Ta zostanie ze mną. Odebrałeś mi kogoś drogiego, panie Dresden. Teraz ja odbiorę ci kogoś, kto jest drogi tobie. Wtedy będziemy kwita.
Rzuciła Ortedze uśmieszek, po czym spojrzała na mnie i spytała:
- I co? Cóż powiesz? Jeśli wolisz z nią zostać, znajdzie się tu miejsce i dla ciebie. Kiedy już złożysz stosowne zapewnienie o lojalności, rzecz jasna.
Milczałem przez chwilę, zaszokowany.
- No co, magu? - naciskała. - Jaka jest twoja odpowiedź? Przyjmujesz moją ofertę? Mój kompromis? Czy zaczniemy wojnę? A ty będziesz jej pierwszą ofiarą.
Spojrzałem na Susan. Miała niewidzący wzrok, rozchylone usta. Była w jakimś transie. Prawdopodobnie potrafiłbym wyrwać ją z niego, pod warunkiem że nie zostałbym natychmiast rozszarpany przez bandę wampirów. Spojrzałem na Biankę. Na Ortegę. Na posykujące wampiry. Ślina ciekła im z pysków na wyfroterowaną podłogę. Byłem obolały i cholernie zmęczony.
- Kocham ją - powiedziałem. Niezbyt głośno.
- Co? - Bianca wpatrywała się we mnie. - Coś ty powiedział?
- Powiedziałem, że ją kocham.
- Ona już jest na wpół moja.
- Co z tego? I tak ją kocham.
- Nawet już nie jest w pełni istotą ludzką, Dresden. Nie upłynie wiele czasu, a będzie mi jak siostra.
- Może. A może nie. Precz z łapami od mojej dziewczyny. Bianca wytrzeszczyła oczy.
- Jesteś szalony - stwierdziła. - Chcesz igrać z chaosem, z destrukcją, wywoływać wojnę. Wszystko, żeby ratować tę jedną, chorą duszę?
Zaparłem się kijem o podłogę i sięgnąłem głęboko po moc. Głębiej niż kiedykolwiek przedtem. Na zewnątrz, w budzącym się świetle poranka, powietrze rozdarł grzmot.
Bianca, a nawet Ortega jakby nagle stracili pewność, spojrzeli w górę, rozejrzeli się i dopiero znowu skupili się na mnie.
- Żeby ratować tę jedną duszę. Bo ktoś kogoś kocha. Dla tego jednego życia. - Przywołałem moc w różdżkę, a jej koniec rozjarzył się białym światłem. - Tak jak to widzę, nic innego nie jest warte rozpętania wojny.
Twarz Bianki wykrzywiła wściekłość. Przegrała. Jej skóra pękła, czarna bestia przedzierała się spod maski ciała z rozwartymi szczękami, z oczami płonącymi dziką furią.
- Zabić go! - krzyknęła. - Zabić go! Zabić! Zabić! Wampiry rzuciły się na mnie zewsząd. Pomykały jak karaluchy albo pająki, z niewiarygodną prędkością. Bianca zgarnęła w dłonie cień i cisnęła nim we mnie.
Cofnąłem się o krok, żeby przyjąć uderzenie na kij i skierować je w wampira z jej świty. Trafiłem i zakryła go ciemność, zawył w kłębach mroku. Kiedy mgła się rozwiała, pozostał po nim tylko proch. Odpowiedziałem kolejnym strumieniem ognia z różdżki, machając nim jak kosą przeciw nacierającym wampirom, które zajęły się płomieniem. Skręcały się i wyły.
Z góry poleciała na mnie ślina wystrzyknięta pod takim kątem, że z trudem udało mi się przed nią uchylić. Wampir wiszący pod sufitem spadł w ślad za swoim jadem, i nadział się brzuchem na koniec kija wpartego mocno w podłogę. Wydał z siebie beknięcie, po czym opadł ciężko na ziemię. Uniosłem kij i przy akompaniamencie grzmotu dobiegającego z zewnątrz wbiłem go w łeb wampira. Moc gwałtownie spłynęła z kija, miażdżąc mu czaszkę jak jajko. Z sufitu posypał się pył, a pazury zdychającego wampira zastukały o podłogę oszalałym staccato.
Przez chwilę miałem przewagę, najbliższe wampiry cofnęły się, szczerząc tylko kły. Jednak spoza nich nadciągało więcej. Bianca zadała następny cios, a chociaż skontrowałem go zarówno kijem, jak i tarczą, od śmiertelnego zimna zdrętwiały mi palce.
Moje siły były na wyczerpaniu, dyszałem ciężko, skrajnie osłabiony. Przemogłem zawrót głowy na tyle, żeby posłać jeszcze jeden strumień ognia w zbliżającego się wampira, ale chybiłem i tylko rozorałem deski podłogi płonącą bruzdą. Na moment odgrodziła mnie ona od napastników i udało mi się zaczerpnąć tchu.
Wampiry zbliżały się. Zaraz mnie zaatakują gorączkowo przestrzegał spanikowany umysł. Są coraz bliżej. Justine, Susan i ja zaraz zginiemy. Jak wszyscy inni. Jak wszystkie ich ofiary.
Oparłem się o ścianę koło schodów, dysząc, walcząc o jasność myśli. Umarli. Ofiary w piwnicy. Umarli.
Odrzuciłem różdżkę i padłem na kolana. Kijem wyznaczyłem koło siebie, w kurzu, krąg. Wystarczyło. Krąg zamknął się z brzękiem mocy. Po tym domu grasowała magia, wzburzone morze nadnaturalnej energii.
Nie miałem wprawy w tego rodzaju zaklęciu. Nie miałem żadnej pomocy w koncentracji, żadnego określonego celu, ale też nie była to taka magia, jaką czyniłem zazwyczaj. Sięgnąłem zmysłami w dół, w ziemię, jakbym zagłębiał w nią palce. Zapomniałem o płonącym holu, o moich wrogach, o wyciu Bianki. Odgrodziłem się od ognia, dymu, bólu, mdłości. Skoncentrowałem się i sięgnąłem w dół.
I wtedy ich znalazłem. Znalazłem umarłych, ofiary, tych, którzy zostali zabici. Nie tylko tych, których ciała leżały na stercie w piwnicy, jak porzucone śmieci. Znalazłem i innych. Dziesiątki innych, setki. Ukryte kości, nigdy nie zidentyfikowane, zapomniane. Niespokojne cienie uwięzione w ziemi, zbyt słabe, by działać, by szukać zemsty i ukojenia. Może w innym miejscu i o innym czasie nie potrafiłbym tego dokonać. Jednak Bianca i jej słudzy przetarli mi szlak. Umyślili sobie osłabić granicę pomiędzy życiem a śmiercią, by użyć umarłych jako broni przeciwko mnie.
Ale to broń obosieczna.
Odnajdywałem te duchy, sięgałem ku nim i dotykałem ich, jednego po drugim.
- Memorium - szeptałem. - Memoratum. Memortius.
Energia trysnęła ze mnie. W miarę jak wypływała, kierowałem ją ku nim. Ku tym zagubionym. Ku uwiedzionym, zdradzonym, bezdomnym, bezradnym. Ku wszystkim ludziom, którzy w ciągu lat padli łupem wampirów, ku wszystkim umarłym, ku którym tylko mogłem sięgnąć. Sięgnąłem w zamęt, który był dziełem Bianki i jej sprzymierzeńców, i dałem tym wędrującym cieniom moc.
Dom zadrżał w posadach. Z dołu, z piwnicy dobiegł głuchy odgłos. Zaczął się jak jęk, potem przeszedł w zawodzenie. Następnie stał się wyciem, rykiem, który wstrząsał zmysłami, przyprawiał o drżenie serca i wnętrzności.
Umarli nadchodzili. Wyłaniali się spod podłogi, przybrawszy postać dymu, płomienia i żaru. Kiedy ich ujrzałem, zachwiałem się, osłabiony, wykończony wysiłkiem, jakiego wymagało zaklęcie.
Ujrzałem ich twarze. Widziałem gazeciarzy z lat dwudziestych i wypomadowanych chuliganów z lat pięćdziesiątych. Widziałem dostawców, bezdomnych włóczęgów, zaginione dzieci. Wszyscy powstali, przerażający w swej furii. Duchy wyciągały płonące ręce, by palić i niszczyć. Wciskały się dymem do nosów i gardeł. Wyły swoje imiona i imiona swoich katów, a także imiona swoich ukochanych. Ich żądza zemsty wstrząsała wielkim, starym domem jak burza z piorunami, jak trzęsienie ziemi.
Strop zaczął się zapadać. Widziałem, jak ustępują wypalone deski podłogi, jak wampiry, wciągane w płomienie, spadają do piwnicy. Niektóre próbowały uciekać, ale duchy umarłych nie znały litości, tak samo jak nie znały spoczynku. Rzucały się na wampiry z furią, a ich upiorne ręce i ciała wydawały się prawie namacalne, dzięki mocy, którą w nie pchnąłem.
Wampiry ginęły. Duchy z wyciem roiły się wszędzie, potworne i piękne, zapierające dech w piersi, a zarazem śmieszne, jak samo człowieczeństwo. To wycie pozbawiło mnie myśli, uderzyło mnie z fizyczną siłą.
Jeszcze nigdy w życiu nie byłem tak przerażony.
Dźwignąłem się na nogi i przywołałem z dołu Justine, która pokonała schody na chwiejnych nogach. Pomarańczowe światełka oczu Boba płonęły jasno poprzez dym. Chwyciłem Justine za rękę, żeby przeprowadzić ją przez drżący dom, omijając rozwartą czeluść w podłodze, prowadzącą do piekła.
Widziałem, jak jeden z duchów skoczył ku Biance, wyciągając płonące ręce, a ona zmiotła go ciosem zmrożonego, czarnego powietrza. Złapała Susan za nadgarstek i zaczęła wlec ją w stronę drzwi frontowych.
Inne duchy rzuciły się na nią, tę najstarszą z morderców w tym domu, rażąc ją ogniem i dymem, a nawet odłamkami, gdyż jeden z duchów sporządził sobie ciało z rozrzuconych po podłodze kul.
Bianca poradziła sobie z nimi pazurami i magią i przedzierała się ku wyjściu. Susan ocknęła się i rozglądała wokół z przerażeniem.
- Susan! - krzyknąłem. - Susan!
Zaczęła się opierać Biance, która z sykiem zdołała dociągnąć ją do drzwi. Wtedy jeden z duchów dosięgnął nogi wampirzycy. Zajęła się ogniem.
Bianca wrzasnęła wściekle, nieprzytomnie. Uniosła wysoko rękę i z błyskiem pazurów spuściła ją na szyję Susan.
Ostatkiem sił i umysłu wraz z wykrzyczanym imieniem Susan, cisnąłem zaklęcie.
Wtedy powstał duch Rachel. Pojawiła się prosta, przezroczysta i piękna i stanęła pomiędzy pazurami Bianki a szyją Susan. Duch broczył szkarłatną, straszną krwią. Susan padła bezwładnie na bok. Przenikliwy pisk Bianki byłby w stanie roztrzaskać szkło, a skrwawiona zjawa przywarła do jej ciała, otaczając ramionami potworną, czarną postać.
Moje zaklęcie, które szło tuż za duchem Rachel, trafiło Biankę w twarz. Słup wichru, prawie namacalny, porwał ją w górę, by zaraz potem rzucić nią o podłogę. Przeciążone deski ustąpiły pod nią z trzaskiem i hukiem, fala ognia uniosła ją w moją stronę wśród drapiącego w gardle, czarnego dymu. Poczułem, że tracę równowagę, i choć bardzo chciałem dobrnąć do wyjścia, zwaliłem się na ziemię.
Duchy zalały wampirzycę ogniem i dymem i podążyły za nią w otchłań. Teraz dom zajęczał, zawyły z udręki naprężone belki, budynek zaczął się walić.
Nie mogłem złapać równowagi. Nagle poczułem, jak drobne, silne ręce chwytają mnie pod ramię. Pod drugim ramieniem poczułem Susan, przerażoną, ale mocną. Postawiła mnie na nogi. Wraz z Justine z drugiej strony, potykając się, wyprowadziły mnie z walącego się domu. Uszliśmy zaledwie kilka kroków, kiedy dom zapadł się z hukiem. Obejrzeliśmy się i zobaczyliśmy, jak piekielny ogień wsysa dom pod ziemię. Eksperci ze straży pożarnej określili to potem jako rodzaj implozji, ale ja wiem, co widziałem. Widziałem duchy, które umarli zostawili po sobie, by wyrównały rachunki.
- Kocham cię - powiedziałem, albo starałem się powiedzieć do Susan. - Kocham cię.
Przycisnęła swoje usta do moich. Wydaje mi się, że płakała.
- Cicho - powiedziała. - Cicho, Harry. Ja też cię kocham. I było po wszystkim.
Nie było powodu, żeby się dłużej dzielnie trzymać.
Uważam to za sadystyczny kaprys tej nieznanej siły (czymkolwiek ona jest), która postanowiła przekształcić moje życie w piekło, że oddział oparzeń był przepełniony i położono mnie w jednym pokoju z Charity Carpenter. Wydobrzała już na duchu, jeśli nie na ciele, i wsiadła na mnie natychmiast, gdy tylko się obudziłem. Język kobiety potrafi być ostrzejszy niż każdy miecz. Nawet Amoracchius. Zniosłem to z uśmiechem. Michael byłby dumny.
Dowiedziałem się, że maleństwu zdecydowanie i nagle się poprawiło akurat tego dnia i o tej godzinie przed wschodem słońca, kiedy dom Bianki zapadł się pod ziemię. Pomyślałem, że może Kravos zabrał kawałek małego facecika, a ja mu go wydarłem z powrotem. Michael był przekonany, że to po prostu Bóg ogłosił ten dzień dniem dobrej nowiny. Wszystko jedno. Liczy się rezultat.
- Postanowiliśmy - powiedział Michael, obejmując Charity silnym ramieniem - dać mu na imię Harry.
Charity spiorunowała mnie wzrokiem, ale nie odezwała się.
- Harry? - spytałem. - Harry Carpenter? Michael, co to biedne dziecko ci zrobiło?
Ale poczułem się przyjemnie. A oni dali mu na imię Harry.
Charity wyszła ze szpitala o trzy dni wcześniej ode mnie. Przez resztę mojego pobytu zawsze był przy mnie Michael albo ojciec Forthill. Żaden z nich nic nie mówił, ale Michael miał z sobą miecz, a Forthill trzymał pod ręką krucyfiks. Na wszelki wypadek, gdybym miał nieproszonych gości.
Pewnej nocy, kiedy nie mogłem zasnąć, wspomniałem Michaelowi, że martwię się o reperkusje swoich dokonań, o szkodliwą magię, którą wchłonąłem. Martwiłem się, że może wrócić i mną owładnąć.
- Nie jestem filozofem, Harry - powiedział. - Ale jest coś, o czym mógłbyś pomyśleć. Czego ma starczyć, starczy. I czasem to dostajesz. - Przerwał na chwilę i zamyślił się, wydymając wargi..- A czasem sam jesteś tym, czego ma starczyć. Rozumiesz, o co mi chodzi?
Rozumiałem. I już mogłem zasnąć.
Michael wyjaśnił mi, że on i Thomas uciekli z walki na moście zaraz po tym, jak się zaczęła. Ale czas dziwnie biegnie pomiędzy Nigdynigdy a Chicago i dlatego pojawili się tu dopiero następnego dnia o drugiej po południu.
- Thomas sprowadził nas do tej spelunki - powiedział Michael.
- Nie jestem magiem - podkreślił Thomas. - Mogę przedostawać się do Nigdynigdy i z powrotem tylko w miejscach bliskich mojemu sercu.
- Jaskinia występku! - powiedział Michael surowo.
- Klub dla dżentelmenów - zaprotestował Thomas. - Jeden z najlepszych w mieście.
Wolałem się nie odzywać. Kto powiedział, że nigdy nie zmądrzeję?
Murphy obudziła się z zaklętego snu parę dni później. Musiałem się poruszać na wózku inwalidzkim, ale poszedłem z nią na pogrzeb Kravosa. Popychała mnie w mżącym deszczu na miejsce pochówku. Urzędnik z magistratu podpisał jakieś dokumenty i poszedł sobie. Zostaliśmy tylko my i grabarze. Łopaty chrzęściły w ziemi.
Murphy przyglądała się całej procedurze w kompletnym milczeniu. Oczy miała zapadłe, ich błękit stał się wyblakły, prawie szary. Nie naciskałem, a ona nie odezwała się aż do chwili, kiedy dół był już w połowie zasypany.
- Nie potrafiłam go powstrzymać - powiedziała wtedy. - Próbowałam.
- Ale daliśmy mu radę. Dlatego my jesteśmy tu, a on tam.
- Ty mu dałeś radę - sprostowała Murphy. - Ze mnie nie miałeś pożytku.
- Drań cię ugodził. Nawet gdybyś była magiem, dobrałby się do ciebie. Tak jak o mały włos nie dobrał się do mnie. - Zadrżałem na wspomnienie cierpienia, jakie sprawiało mi wyszarpywanie ciała. - Karrin, nie możesz się o to obwiniać.
- Wiem - powiedziała, ale nie brzmiało to zbyt przekonująco. Znów zamilkła na dłużej, a ja zrozumiałem, że nie chce się odzywać, żebym nie usłyszał w jej głosie łez, które deszcz ukrywał przede mną. Tym niemniej nie pochyliła głowy i nie spuszczała wzroku z grobu.
Wziąłem ją za rękę i ścisnąłem. Odwzajemniła uścisk, milcząca i napięta. Staliśmy tak w deszczu, dopóki ostatnia gruda ziemi nie spadła na trumnę Kravosa.
W drodze powrotnej Murphy zatrzymała mój wózek, marszcząc brwi na widok białego nagrobka na niezajętym jeszcze miejscu. „Zginął, czyniąc słuszną rzecz” przeczytała. Spojrzała na mnie.
Wzruszyłem ramionami, czując jednocześnie skurcz mięśni twarzy.
- Jeszcze nie. Nie dzisiaj.
Michael i ojciec Forthill na moją prośbę zajęli się Lydią. Naprawdę nazywała się Barbara jakaś tam. Spakowali ją i wywieźli z miasta. Najwyraźniej Kościół ma jakiś swój odpowiednik programu ochrony świadków, by usuwać ludzi z zasięgu nadnaturalnych złoczyńców. Forthill opowiedział mi, jak uciekła z kościoła, ponieważ była przerażona, że może zasnąć i pobiegła poszukać jakichś środków pobudzających. Wtedy złapały ją wampiry, a ja znalazłem ich w tym opuszczonym budynku. Przysłała mi kartkę, na której było napisane tylko: „Przepraszam i dziękuję za wszystko”.
Kiedy wyszedłem ze szpitala, Thomas przysłał mi list dziękczynny za uratowanie Justine. Napisał go na karteczce przyczepionej do kokardy, która była wszystkim, co Justine miała na sobie tamtego wieczoru. Nietrudno się domyślić, gdzie miała tę kokardę. Zatrzymałem liścik, ale nie dziewczynę. Byłoby coś niesmacznego w dzieleniu dziewczyny z seksualnym wampirem. Justine była śliczna i słodka, o ile tylko akurat nie stąpała po brzytwie rozchwiania emocjonalnego o podłożu organicznym, ale tego nie mogłem jej mieć za złe. Wielu ludzi musi dla zachowania równowagi zażywać różne środki. Lit czy wampir seksualny o wyglądzie supermodela, co za różnica. Ważne, żeby działało.
Miałem własne problemy damsko-męskie.
Susan przysłała mi kwiaty i codziennie dzwoniła do szpitala, ale te rozmowy nigdy nie trwały długo. Ani razu też mnie nie odwiedziła. Kiedy wyszedłem, pojechałem do jej mieszkania. Już tam nie mieszkała. Próbowałem dzwonić do niej do pracy, ale jakoś nigdy nie mogłem jej zastać. W końcu uciekłem się do magii. Posłużyłem się kilkoma jej włosami, które zostały na szczotce w moim mieszkaniu i wytropiłem ją na plaży nad jeziorem Michigan jednego z ostatnich ciepłych dni roku.
Leżała na słońcu w białym bikini, w którym ogromne połacie jej ciała pozostawały odkryte. Usiadłem obok niej i wyczułem subtelną zmianę w jej zachowaniu, jakieś napięcie, które nie uszło mojej uwadze, mimo że nie widziałem jej oczu ukrytych za okularami przeciwsłonecznymi.
- Słońce pomaga - powiedziała. - Czasami to na chwilę przechodzi.
- Szukałem cię. Chciałem z tobą porozmawiać.
- Wiem. Harry, wszystko się dla mnie zmieniło. W dzień nie jest nawet najgorzej, ale nocą... - przeszedł ją dreszcz. - Muszę się zamykać. Sama sobie nie ufam, kiedy jestem wśród ludzi.
- Wiem - odparłem. - Wiesz, co się dzieje?
- Rozmawiałam z Thomasem. I z Justine. Byli dość mili. Wytłumaczyli mi te sprawy.
Skrzywiłem się.
- Posłuchaj. Chcę ci pomóc. Znajdę sposób, żeby cię z tego wyciągnąć. Znajdziemy lekarstwo. - Wziąłem ją za rękę. - Niech to szlag, Susan. Nie jestem w tym dobry. - I drżącymi palcami po prostu włożyłem jej pierścionek. Dość niezgrabnie, gdybyście chcieli wiedzieć. - Nie chcę, żebyś była daleko. Wyjdź za mnie.
Usiadła, wpatrując się w swoją dłoń, w skromny pierścionek, na jaki mnie było stać. Potem pochyliła się ku mnie i bardzo powoli pocałowała mnie bardzo gorącymi ustami. Nasze języki spotkały się. Mój zdrętwiał. Zakręciło mi się w głowie i poczułem jak ogarnia mnie pulsująca fala rozkoszy, którą już znałem. Nie zdając sobie z tego sprawy zażyłem narkotyk.
Powoli odsunęła się ode mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy pod okularami przeciwsłonecznymi.
- Nie mogę - powiedziała. - Jestem już chora na ciebie, Harry. Nie potrafiłabym nad sobą zapanować, będąc z tobą. Nie potrafiłabym rozróżnić tych żądz.
Wcisnęła mi z powrotem do ręki pierścionek, wstała i zgarnęła swój ręcznik i torebkę.
- Nie przychodź do mnie już. Zadzwonię do ciebie. I odeszła.
Przechwalałem się przed Kravosem, że już w młodości nauczyłem się zwyciężać koszmary senne. Do pewnego stopnia była to prawda. Kiedy coś zakradało mi się do głowy, potrafiłem dać sobie z tym radę. Ale teraz miałem koszmary senne, które były moje własne. Były częścią mnie. Niezmienne: ciemność, pułapka, wokół syczące wampiry, ich syczący śmiech.
Budziłem się z krzykiem, z płaczem. Pan zwinięty w nogach podnosił łeb i mruczał do mnie. Nie uciekał. Układał się znowu, mrucząc jak skuter śnieżny. Kojąco. Spałem zawsze blisko światła.
- Harry - odezwał się Bob którejś nocy - w ogóle nie pracujesz. Prawie wcale nie wychodzisz z domu. Termin płacenia czynszu minął w zeszłym tygodniu. A te badania nad wampirami do niczego nie prowadzą.
- Zamknij się, Bob - powiedziałem. - Z tą maścią coś jest nie tak. Gdybyśmy znaleźli sposób, żeby uzyskać stan płynny, może moglibyśmy zastosować ją jako dodatek do jakiegoś rodzaju...
- Harry - powiedział Bob. Spojrzałem na czaszkę.
- Harry, Rada przysłała ci dziś zawiadomienie. Powoli wstałem.
- Wampiry. Rada jest w stanie wojny. Paryż i Berlin pogrążone w totalnym chaosie prawie od tygodnia. Rada zwołuje zgromadzenie. Tutaj.
- Biała Rada przybywa do Chicago. - Zadumałem się.
- No. Będą chcieli wiedzieć, co się, u diabła, stało. Wzruszyłem ramionami.
- Wysłałem im raport. Ja tylko uczyniłem to, co słuszne. A przynajmniej na tyle, na ile się dało. Nie mogłem pozwolić, żeby ją zabrali, Bob. Nie mogłem.
Czaszka westchnęła.
- Nie wiem, czy to im wystarczy, Harry.
- Musi - stwierdziłem.
Rozległo się pukanie do drzwi. Wyszedłem z laboratorium na górę. W drzwiach stał Michael z Murphy. Przynieśli mi paczkę z artykułami pierwszej potrzeby: zupa, węgiel drzewny i nafta, bo robiło się coraz chłodniej. Zakupy spożywcze. Owoce. Michael dość przytomnie dodał brzytwę.
- Jak leci, Dresden? - spytała Murphy. Jej błękitne oczy były poważne.
Wpatrywałem się w nią przez chwilę. Potem w Michaela.
- Mogło być gorzej - powiedziałem. - Wejdźcie. Przyjaciele. Z nimi jest łatwiej.
A zatem wampiry wyruszyły, żeby dopaść mnie i wszystkich innych magów w okolicy. Pomniejsi magicy, ci nieposiadający daru magii, boją się po zmroku wychodzić z domu. Już nie zamawiam pizzy z dostawą do domu. Nie po tym, jak pierwszy facet o mało nie sprzątnął mnie bombą.
Rada będzie na mnie wściekła, ale to nic nowego. Susan nie dzwoni. Nie przychodzi. Ale dostałem od niej kartkę na urodziny, na Halloween. Napisała tyko dwa słowa. Kto chce, niech zgadnie, jakie.