1
Marta Rusek
Marta ‘Nefertari’ R.
Pamiętnik Harry’ego Pottera
Całość tekstu tu zamieszczona jest mojego autorstwa – jest to fan fiction, bez praw do publikacji.
Postacie i ogół fabuły, świata, na którym zasadza się owe fan fiction autorstwa J.K. Rowling.
Harry Potter i pozostałe (postacie, nazwy własne), nie będące tworem mojej wyobraźni są
trademarkami z prawami J.K. Rowling.
© Marta Rusek, znana jako Marta ‘Nefertari’ R.
postacie, świat przedstawiony i inne © J.K. Rowling
2
Hermiona poprosiła mnie żebym zaczął pisać pamiętnik, bo wtedy lepiej zrozumiem siebie i pozwoli
mi to pozbyć się przynajmniej częściowo ciężaru, który noszę...
Cóż. Zgodziłem się. MOże ona ma rację?? MOże dając upust własnym uczucuim wreszcie odetchnę
normalnością?? Ja już nie potrafię wytrzymać ze świadomością, że to właśnie ja muszę wykończyć
Voldemorta... śe to właśnie zostało mi przepowiedziane, że jest częścią mojej historii... A jak mi
się nie uda?? Jak nie dam rady??!! Czuję na sobie ogromną presję - oto ja, Harry Potter mam
uwolnić ludzkość od tego potwora, Voldemorta... I nikt nie może mi pomóc... Nikt nie może mnie
wyręczyć... A jak umrę?? Ludzkość straci szansę wyzwolenia... Voldemort zapanuje nad światem...
Boże! Okropna wizja.
Hermiona mówi, żebym się nie zadręczał. Ale łatwo jej powiedzieć - przecież tyle ode mnie zależy!
A kim ja jestem?? Zwykłym chłopakiem, który tylko przez miłość swojej matki przeżył jako jedyny
spotkanie z Voldemortem. Jestem sławny za coś, co nawet nie jest moją zasługą...
Dobra... Ględzę jak jakaś ciota przed meczem Quidditcha... Muszę nad sobą panować... W końcu
po to zakładam pamiętnik, by sobie radzić z problemami, a nie po to, by jeszcze bardziej popadać
w pesymizm...
Kończę.
Nie wiem jak często będę pisał... Jeszcze się zobaczy...
Rozmawiałem rano z Hermioną... Ron się na nią obraził, bo widział ja całowała się z Malfoy'em (nie
wiem, co mu się stało... z opowieści Hermiony wynika, że to on ją pocałował!!! Big ?). Biedna...
Jest cała dobita... Powiedziałem, że pogadam z Ronem. Może on mnie posłucha?? Zresztą chyba
musi uwierzyć, że Hermiona nigdy z własnej nie przymuszonej woli nie pocałowałaby Malfoy'a...
Zobaczę co da się zrobić. Inaczej hermiona się zaglodzi! Dzisiaj nie zeszła na śniadanie tylko
dlatego, że Ron był tam...
Rozmyślam ostatnio o Syriuszu... A raczej o tym, że go już nie ma... Nie wiem, ta myśl jakoś nie
chce jeszcze do mnie dotrzeć... Układałem sobie takie piękne, wspaniałe życie - już nie u
Dursley'ów, ale razem z moim chrzesnym... Czułem się wtedy tak bardzo szczęśliwy... Jak nigdy...
W dzieciństwie nie miałem jakochkolwiek marzeń - życie w domu wójostwa nie pozwalało mi na
to. Wiedziałem, czułem, że nic nie mogę zdziałać, że zawsze będę tkwił w tej nieuzasadnionej i
niesprawiedliwej niedoli i niewoli uczuć, myśli... Aż tu - w moje 11 urodziny - jakby spełnienie
moich najskrytszych marzeń - wyzwolenie z tego nienawistnego świata i powrót do miejsca,
będącego moim domem od zawsze (w marzeniach). Do pełni szczęścia brakowało mi jedynie kogoś
prawdziwie bliskiego, kogoś z rodziny... Mamy... Taty... W pierwszym roku myślałem, że mogę ich
jeszcze odzyskać (zwierciadło Ain Eigarp), ale to niemożliwe... Dzięki albumowi od Hagrida mogę
się łączyć w pewien sposób z rodzicami. Gdy dowiedziałem się, że mam ojca chrzestnego, kogoś
przecież tak bliskiego dla mnie, czułem się niewymownie szczęśliwy... Nawet Voldemort nie mógł
wyprowadzić mnie z tego cudownego stanu szczęśliwości.
A tu... Przez moją niepohamowaną głupotę, w sumie zdążającą nie wiadomo do czego, zaciągnąłem
wszystkich w zakamarki Ministerstwa, i byśmy zginęli na marne, gdyby nie pojawienie się na czas
członków Zakonu Feniksa... GDYBY NIE MOJA GŁUPOTA I BZDURNA, WYRACHOWANA AMBICJA I
PEWNOŚĆ SIEBIE, śE PRZECIEś CO TAKIEGO MOśE NAS SPOTKAĆ SYRIUSZ śYŁBY NADAL!!!
Wiem, wiem... Powtarzali mi już, że to nie moja wina... Ale ja straciłem już nadzieję na normalne
życie w przyszłości... Straciłem kogoś bardzo mi bliskiego, a otrząsnąć się z tego nie lada sztuka.
Straciłem nadzieję na życie w normalnej rodzinie... Jestem zdany na Dursley'ów...
Planowałem porozmawiać z Luną, to ona przecież próbowała wytłumaczyć mi śmierć Syriusza i
jakby rozumiała, co się z nim stało... Niestety nie mogę jej nigdzie znaleźć. Jakby rozpłynęła się w
powietrzu... Ech. Bedę szukał dalej...
Ale się porobiło...
Ron wrócił dzisiaj do pokoju wspólnego bardzo zdenerwowany... Nawet nie odpowiedział na moje
"cześć". Pobiegłem za nim do dormitorium i na chama (w końcu to mój przyjaciel i muszę wiedzieć,
co jest grane!!!) wyciągnąłem z niego, o co chodzi. Otóż dostał karę z Malfoy'em, prawie się nie
pozabijali rzucając na siebie zaklęcia... Nie chciał mi powiedzieć, o co im poszło, ale domyśliłem
się...
3
- To przez Hemionę?
- Taa... - powiedział Ron smutno - Wiesz, możesz jej powiedzieć, że nie chcę jej już nigdy
widzieć!!! Mam jej dosyć! - wybuchnął.
Chciałem go jakoś uspokoić, ale nie chciał.
- Harry, nie obraź się, ale chciałbym zostać sma z moimi myślami, OK?
Pewnie, że się zgodziłem. W końcu facet potrzebuje w samotności pobyć ze swym problemem...
Cóż.
Na dole spotkałem Hermionę. Była blada i drżała. Zrobiło mi się jej w jednym momencie żal - nic tu
nie zawiniła, a cały świat (czyli Ron) był przeciwko niej...
- Ron... Czy on... Czy już wrócił? - wyszeptała ze szklistymi oczami.
- Tak... Jest w swoim dormitorium... Śpi. - skłamałem na prędce, by nie pogłębił się jej smutek,
wskutek tego, że Ron nie chce z nią rozmawiać.
- Mówił coś, zanim... Zanim zasnął?
- A... Takie tam... - Hermiona spojrzała mi głęboko w oczy. Było to spojrzenie ufne jak u małego
dziecka, oczekujące prawdy, nawet tej bolesnej, błagające o nią, prawie rozpaczliwe. Nie mogłem
jej okłamać w takiej chwili. Teraz tego żałuję, ale...
- Powiedział, że nie chce cię już nigdy widzieć... - powiedziałem prawie szeptem, ale Hermiona
usłyszała, bo zobaczyłem, jak po jej bladym policzku spłynęła łza... Potem kolejna i kolejna...
Hermiona nie łkała, nie wydawała z siebie żadnego dźwięku, a mimo to płakała rozpaczliwie...
- Hermiono... Ja... Przepraszam... - objąłem ją i prztuliłem do siebie... Tuliłem nucąc jakąś cichą
piosenkę, by choć trochę się uspokoiła.
- Harry... Dziękuję... - wyszeptała mi w ramię. Tak bardzo chciałem jej w tym momencie pomóc,
ale nie za bardzo wiedziałem jak, oprócz właśnie tulenia... Gdy przestała płakać, zaprowadziłem ją
pod schody do żeńskiego dormitorium.
- Zaśnij... Może we śnie odpoczniesz trochę...
- Dzięki, Harry... Nawet nie wiesz, jak wiele dziś dla mnie zrobiłeś... - powiedziała cicho i
pocałowała w policzek. Chciałem ją znów przytulić, zapewnić, że nic złego już nigdy się jej nie
zdarzy, że ja na to nie pozwolę... Ale Hermiona poszła już do dormitorium...
Tak bardzo chciałbym, żeby nie cierpiała już więcej...
Od Rona wyciągnąłem, że dzisiaj ma odbębcić jakąś tajemniczą karę z Malfoy'em. Mają niby razem
współpracować, czy coś... Współczuję mu. W sumie nie wiem o co poszło, ale nie fajnie z tym
wszyatkim... Gadałem z Hermioną. Boi się o Rona. Malfoy wspominał, że może nie przeżyją.
Wytłumaczyłem jej, że pewnie dalej się droczy, ale chyba tego nie kupiła... Cóż. Ron z Malfoy'em
mają się spotkać w gabinecie Dumbledora o 22. Czemu tak późno??
Ron był z Malfoy'em w Zakazanym Lesie. Nie zdołałem zbyt dużo z niego wyciągnąć, jakiś taki
tajemniczy był... Cóż. Ja go do niczego nie zmuszam...
Staram się być blisko Hermiony w tych trudnych dla niej chwilach... Z Ronem dalej się widuję (choć
rzadziej - zaczął się poważnie uczyć, trenować Quidditcha... Nie poznaję go...), ale nie jest to już
przyjaźń na tym etapie, co była kiedyś. Zdaje mi się, jakby on cały czas mnie obserwował, czekał
na jakieś moje potknięcie. Jest jakiś nieprzytomny, gdy do niego mówię, a sam o niczym nie
porozmawia. Jak ja mogę mu pomóc, jeżeli nie wiem, co mu dolega?? Chciałem iść nawet do prof.
Dumbledore'a, ale... Czy ja wiem? Traktuję Go jako autorytet, ale nie wiem, czy mogę zwracać się
do niego z takimi... Bzdetami.... (nee, to słowo nie pasuje, ale cóż mogę... Kłopoty przyjaciół nie są
"bzetami"...). Przemyślę jeszcze wszystko.
A tymczasem czmycham na naukę z Hermioną - ostatnio tak dobrze mi się z nią rozmawia i
przebywa... :) Jak to dobrze mieć bliskiego przyjaciela...
Jak ja dawno nie pisałem... A to wszystko przez tę naukę. Wszyscy zwariowali! Mówią, że to nasz
przedostatni rok i nie mamy się obijać... Ale zadają tyle pracy domowej, że rano do Hogmestade
pojechała zaledwie 1/5 szkoły... No, ja zostałem. Doszedłem do wniosku, że trzeba wreszcie
pokazać jakiś poziom. A poza tym Ron też nie pojechał. Ostatnio dziwnie się on zachowuje. Nie
rozumiem o co mu chodzi. Niby to jest OK, ale... Ale jakby mi nie ufał!!! Wiem, że facet nie lubi się
zwierzać, ale poważnie by mi ulżyło, gdyby on powiedział, co mu jest... Powaga.
Kiedyś tak było... Dlaczego wszystko musiało się rozpierniczyć?! DLACZEGO?! Byliśmy tak dobrze
zgraną trójką przyjaciół... Nikt nie mógł nic zrobić - byliśmy jednością. Chciałbym by było tak
nadal... Bardzo...
4
Jestem zszokowany... Ron zachwuje się dosyć... Dosyć dziwnie... zawarł jakiś bliżej nieokreślony
pakt z Malfoyem i oboje nabijają się ze mnie i Hermiony! Uważają nas za parkę itp. Hmm... Nawet
na swoją stronę przeciągnęli rozradowanego nową aferą Irytka... :/ Nie wierzę, by powodem tego
było moje przytulanie się z Hermioną. NIE WIERZĘ! Coś musiało pójść nie tak, coś musiało się stać,
że Ron mi już nie ufa... Oddałbym wszystko, by dowiedzieć się, co też takiego stało się w
Zakazanym Lesie...
Gadałem dzisiaj z Hermioną. Heh, fakt ten w cale nie jest niezwykły, tylko... Rozwiązaliśmy pewien
problem...
- Ech... Ja nie wiem... - zacząłem. Poruszyłem temat Rona. Hermiona nie wiedziała jeszcze, o co
mi chodzi, więc ciągnąłem.
- Chodzi o to, że nie rozumiem Rona... Chciałbym się dowiedzieć co go gryzie. Gdybym tak mógł
poznać jego myśli... Szkoda, że on nie posiada myśleniodsiewni...
- Eee... Czego? - zapytała.
- To ty tego nie znasz? To swojego rodzaju czara, do której czarodzieje przelewają swoje myśli i
wspomnienia. "Odwiedziłem" już myśleniodsiewnię Dumbledore'a i Snape'a... To było jak podróż do
ich pamięci... Uczestniczyłem we wszystkim co oni...
- Super! Przydałoby nam się coś takiego... Ułatwiłoby sprawę. A tak przy okazji... Jak się dobrałeś
do ich... Czary? W końcu wspomnienia to coś prywatnego, więc...
- Nie włamywałem się tam! Tak wyszło... Ale nie chcę o tym rozmawiać. Wspomnienia Snape'a
uświadomiły mi, jakim egoistą i chamem był mój ojciec. - ech... Zupełnie nie miałem ochoty
rozmawiać o tym. To bolało. Straciłem ojca chrzestnego i zostały obalone moje piękne wyobrażenia
na temat ojca. Był draniem...
- Harry!
- To prawda, Hermiono. Koniec tematu. OK?
- Dobra... Sorry, że go drążyłam.
Milczeliśmy chwilę. Rozmyślałem na temat tego wszystkiego, co wydarzyło się w zeszłym roku.
Odetchnąłem, gdy Hermiona zaczęła kontynuować temat.
- A może serum prawdy? Poskutkowało u Croucha! Może...
- Taa... Tylko wpierw musielibyśmy wlać go Ronowi do gardła... A on się nie zgodzi.
- Wiem!!! Zaklęcie!!!
Siedziałem chwilę. No, nawet, nawet pomysł.
- A znasz jakieś? - zapytałem. W końcu Hermiona to chodząca encyklopedia :).
- No... Jeszcze nie... Ale cóż za problem znaleźć! Założę się, że istnieje zaklęcie na wyrywanie
pamięci, czy coś takiego... Wydaje mi się nawet, że kiedyś o czymś takim słyszałam...
- OK. Tylko... - zmarszczyłem brwi - Gdzie my to znajdziemy? Trzeba by jak najszybciej...
Hermiona przytaknęła i zaczęła się zastanawiać. Podziwiam ją za to :).
- Księgi zakazane!!! - wykrzyknęła w pewnym momencie.
- Coś ty... Myślisz, że w naszej bibliotece byłyby jakieś książki, które...
- Nie mam na myśli naszej biblioteki, tylko książki zakazane przez Ministerstwo...
- Co?! - byłem zszokowany. To, że już tak nie przestrzegała szkolnego regulaminu, było dla mnie
normalką, ale... Księgi zakazane przez Ministerstwo?!
- Tylko pomyśl! Czarnoksiężnicy na pewno nie potrafili powstrzymać się przed wdzieraniem się do
cudzej głowy! Dam stówę, że mają zaklęcie na wdzieranie się do wspomnień!
Długo myślałem.
- W sumie racja. Ale...
- Ale co?
- Ale dziwnie czułbym się używając na Ronie zaklęć czrnej magii.
- Nie ma innego wyjścia, Harry. Albo to, albo niewiedza. A ja chcę się dowiedzieć, o co mu chodzi.
Ty przecież też.
- No tak... - spojrzałem na Hermionę. Miała rację, ale... Ciężko było podjąć jakąś normalną
decyzję.
- Dobra. To chyba jedyny sposób. - powiedziałem w pewnym momencie - Pozostaje tylko jedna
kwestia - Skąd my weźmiemy czarnoksięską książkę? Do tego zabronioną przez Ministerstwo... A
nawet gdybyśmy już jakąś mięli, skąd pewność, że w niej akurat znajdziemy interesujące nas
zaklęcie?
- Śmiertelny Nokturn... Myślisz, że nie sprzedają tam "spod lady"? Wystarczy zapytać.
Uśmiechnąłem się.
- Niezła jesteś... Ja bym na to nie wpadł. - czułem podziw dla geniuszu Hermiony. Ona zawsze
potrafi wymyśleć na poczekaniu genialne rozwiązanie.
- To postanowione. - wstałem - Wybiorę się tam dziś, albo jutro...
5
- No coś ty! Harry, przecież każdy ciebie pozna! Ty nie musisz się nawet przedstawiać - po bliźnie
pozna cię nawet ktoś, kogo na oczy nie widziałeś!
- To co chcesz zrobić? Chyba nie pójdziesz sama...
- Właśnie to miałam zamiar zrobić.
- Hej! Ja... - zacząłem protestować.
- Harry! Daj spokój! Któreś z nas musi tam pójść. Nie ty, to ja.
- Już łaziłem po Śmiertelnym Nokturnie... Za nic w życiu nie chciałbym tam wrócić. Tam jest
okropmnie! Nie pozwolę ci się narażać! - no. Nie będzie mi Hermiona sama wałęsała się po tym
ciemnym miejscu!
- Ach, przestań! Będę udawała normalną wiedźmę. Nic mi nie będzie...
Argumentowała, argumentowała... I zgodziłem się! Co miałem zrobić? Z babą nie wygrasz... ;)
- A jak już znajdziesz tę książkę, to...
- To ją kupię! Proste. Potem poćwiczymy zaklęcie.
- OK. Puszczę cię pod jednym warunkiem - kupisz książkę za moją kasę. - widziałem jak Hermiona
już otwiera usta, by zaprotestować, ale ją wyprzedziłem - Twoi rodzice nie będą wydawać pieniędzy
na czarną magię. Mnie rodzice zostawili górę kasy, mogę zaszaleć... - uśmiechnąłem się.
- No to ustalone.
- Aha. Porozmawiamy jeszcze wieczorem.
- OK. - wyszedłem. Planowałem pogadać z Hagridem. On jeden (poza Hermioną, oczywiście)
pozostał mi na tyle bliski, że mogłem mu się ze spokojem zwierzać. To mi o czymś przypomniało...
Zajrzałem jeszcze na chwilę do Hermiony.
- Bym zapomniał... Nie wiesz, gdzie może być Luna?
- Szczerze - nie mam pojęcia. Nie widziałam jej... Nie widziałam jej od zeszłego roku szkolnego...
- OK, dzięki.
Gdzie ona może być? Może coś się stało??
Hermiona zdobyła te książki (wolę nie wspominać w jaki sposób...). Nie mieliśmy jednak okazji
zaklęć wypróbować, bo profesor Dumbledore każdy dom wysłał na inna wycieczkę edukacyjną.
Nam przypadła Bawaria. Pracuje tam Charlie, brat Rona, mieliśmy mieć więc wykłady na temat
smoków. Cieszyłem się, że wreszcie zobaczę brata Rona w trochę innej sytuacji, niż miało to miejce
w pierwszym roku Hogwartu... ;)
Umówiliśmy się z Hermioną, że na wszelki wypadek weźmie ze sobą te dwa tomy, które załatwiła
na Śmiertelnym Nokturnie i na miejscu może coś poćwiczymy.
Na miejscu było niezwykle przyjemnie :). Mieszkaliśmy w pewnej przytulnej tawernie, czy tam
gospodzie. Cała wioska zamieszkiwana była przez czarodziejów, więc... Czułem się naprawdę jak
jeden z nich. Pomogło mi to trochę zapomnieć o bólach poprzedniego roku. Skupiłem się wyłącznie
na teraźniejszości. Teraz mam w związku z tym trochę wyrzutów sumienia. Hermiona powiedziała
mi jednak, że przecież nie mogę cały czas rozpamiętywać tamtych wydarzeń, bo mnie to zniszczy.
Może ma rację?
W każdym bądź razie w Bawarii bardzo mi się podobało, okolica była porośnięta masą zieleni, co
dodawało jej uroku.
Jednego dnia, zaraz po obiedzie, korzystając z czasu wolnego, udaliśmy się z Hermioną poćwiczyć
owe zaklęcia. Charlie zdradził nam kilka miejsc w okolicy, gdzie względnie nikt nie przyebywał.
Uśmiechał się przy tym porozumiewawczo. Czyżby myślał, że ja i Hermiona... ? OK, nie ważne...
- Od czego zaczynamy? - zapytałem, gdy znaleźliśmy się na pewnej łące za miastem.
- No... Od początku... WIesz, te zaklęcia zbytnio się od siebie nie różnią. Wszystkie wyglądają
podobnie, przynajmniej w teorii.
- Praktyka może okazać się gorsza... - powiedziałem nie za bardzo zadowolony tym, co nas
czekało - Ech... Czarna magia... W życiu bym nie przypuszczał, że upadnę do... Do poziomu
Voldemorta...
- Hmm... - przytaknęła ponuro Hermiona - Ale przynajmniej poznasz choć trochę jego metody.
WIesz, jest zasada - aby pokonać wroga należy go poznać.
- To raczej wątpliwa przyjemność... - uśmiechnąłem się pod nosem. Hermrmiona podała mi
pierwszy tom księgi.
- Wal. - powiedziała.
Spojrzałem na nią, nie za bardzo rozumiejąc, co miała na myśli.
- Myślałem, że ty zaczniesz! - powiedziałem - W końcu kto jak kto, ale tobie nowe zaklęcia nie
robią kłopotu... Zanim jakiś wybierzemy przydałoby się poznać zasadę ich działania, nie?
Hermiona niechętnie przyjęła książkę.
- Co mam robić? - zapytałem.
6
- W sumie nic... Siedź, a ja rzucę zaklęcie.
Oczekiwałem w napięciu, aż Hermiona rzuci zaklęcie. Nie wiedziałem, czego mogę się spodziewać
po czarnej magii. Wiedziałem na stówę, że nie będzie to coś przyjemnego... Miałem niestety rację.
Gdy Hermiona wypowiedziała zaklęcie, otoczyła mnie plątanina jakiś zielonoszarych oparów.
Upadłem na trawę otumaniony smrodem zgniłych, bliżej nie określonych ziół, potraw itp. W głowie
zaczęło mi się kręcić, czułem jak moje oczy stają się niewymownie ciężkie i pwoli opadają. Nie
miałem siły by z tym walczyć. Zbierało mi się już na wymioty, miałem ciemno przed oczami, w
uszach mi świstało...
Po chwili straciłem przytomność.
Obudziła mnie Hermiona.
- Jak się czujesz? - zapytała, gdy odzyskałem mniej więcej świadomość.
- Czy ja wiem... Zwyczajnie... - powoli uniosłem się i usiadłem na trawie.
- Na pewno?
- TAk.. A co? Udało ci się? - zapytałem.
- Nie wiem. - jak się okazało tylko usnąłem. Hermiona wytłumaczyła mi, że te zaklęcia muszą
widocznie usypiać, nie wpływając w żaden sposób na poznanie pamięci przeciwnika. Postanowiliśmy
opuścić ten rozdział.
Kolejny wydawał się brzmieć o wiele gorzej, ale miałem już dosyć zasypiania.
- Przygotuj się, tu pisze, że to zaklęcie "wyrywania pamięci". NIe wiem co mieli na myśli, więc
uważaj... - powiedziała Hermiona, a mnie od razu zmroziło. Wolałem nie wiedzieć, co mieli na
myśli... Ale cóż.
Gdy Hermiona wyszeptała zaklęcie, z końca jej różdżki wystrzelił czerwono-brązowy snop światła,
które mnie oślepiło. Zamknąłem oczy. Czułem jak coś otacza moją głowę... Jak uparcie próbuje
wchłonąć do środka, ciągnąc za skórę. Zacisnąłem zęby. Nagle poczułem, jak te dziwne opary, czy
co to tam było, wchłonęły do środka. Towarzyszyło temu uczucie chłodu i zimna, które zalało moje
ciało. Miałem wrażenie, że w mojej głowie coś siedzi, coś, przez co zaczynałem mieć już migrenę,
przez co robiło mi się słabo. Doznania te były jednak niczym w porównaniu z tym, co mnie
czekało...
Poczułem, jakby mój mózg chwyciło kilka bardzo silnych par rąk i ciągnęło, wyrywało. Teraz
uzmysłowiłem sobie, cóż takiego miał autor na myśłi. Nie była to rzadna przenośnia, lub coś w tym
rodzaju, ale dosłowne znaczenie. Wyrywano mi wspomnienia...
- AAAAA!!! - krzyknąłem. Ból był nie do zniesienia - Hermiona! Przerwij to! PRZERWIJ!!!!!!
W jednej chwili poczułem niewymowną ulgę. Wszystko ustało...
- Boże! Zrobiłam ci coś?! - zapytała Hemiona z troską w głosie i podbiegła do mnie.
- Nie... Już dobrze... - rozmasowywałem sobie pobolewającą dalej głowę - To było potworne.
Jakby coś opasło mi mózg i chciało wyrwać z niego kawałek...
- Ok, już dobrze... Teraz przynajmniej wiemy, czego nie mamy używać... - Hermiona uśmiechnęła
się ponuro - Chcesz kontynuować, czy...
- Tak, nie możemy zwlekać. - powiedziałem stanowczo.
Te wszystkie doznania były przerażające, ale chodziło tutaj o Rona! Nie mogłem pozwolić, by coś
przeszkodziło nam w zadaniu.
- OK. Teraz kolejne to zaklęcie "wyżynania pamięci". Jesteś pewien, że mam je rzucić?
Wcale nie byłem pewien, ale pokiwałem potakująco głową. Taa... I tu dowiedziałem się, że zaklęcie
to należało rozumieć dosłownie... Wolę nie opisywać tego wszystkiego co towarzyszyło temu
zaklęciu. Chcę o tym zapomnieć...
Ulżyło mi na duchu, gdy Hermiona zaprotestowała przeciwko kolejnym próbom. Nie spierałem się z
nią :).
Udaliśmy się powoli go gospody (mnie nadal pobolewała głowa, ale było z nią już coraz lepiej :)) i
zamknęliśmy się w sypialniach. Jak miło było usnąć po tak męczącym dniu...
- Może porzucimy jednak ten pomysł? - zagadała do mnie Hermiona przy kolacji.
- Co...? O czy ty mówisz?
- NIc z tego nie wychodzi! Tylko wyżywam się na tobie, a zaklęcia nie dają żadnego rezultatu!
Przetestowaliśmy ich już tyle, a żadne nie ujawniło wspomnień!
- Ależ Hermiono... NIe po to narażałaś się na Śmiertelnym Nokturnie by teraz... - ech... nie
wiedziałem co powiedzieć, ale nie chciałem by wysiłek Hermiony poszedł na marne - Któreś
przecież musi wreszcie zadziałać!
- NIe wiem... W końcu jaki to ma sens? Po co nam to...
- Już zapomniałaś?? Chcesz, żeby Ron do końca życia nie zamienił z nami już ani jednego
słowa???!!!
Zauważyłem, jak kątem oka spojrzała na stlolik, przy któreym siedział Ron i od razu posmutniała.
7
- OK. Ale męczy mnie ta niepewność. Mamy dwa tomiska, tkwimy ledwie w drugim rozdziale
pierwszego, i nic nam nie wychodzi... - jej głos zdradzał już pewne załanianie.
- Hermiona! Przecież sama zawsze uważałaś, że na efekty trzeba porządnie zapracować i się
namęczyć. Musimy być cierpliwi. MOże jeszcze raz przeanalizujemy treść tych ksiąg? MOże
znajdziemy rozdział, o kótry nam chodzi...
- No... Dobra. - zgodziła się niechętnie, ale zawsze. Byłem dumny ze swych zdolności
przekonywujących... :)
- MOżemy dziś w nocy! - powiedziałem - A jutro byśmy poćwiczyli, gdybyśmy znaleźli.
Hermiona spojrzała na mnie gwałtownie. Po chwili zrozumiałem, o co jej chodziło...
- No nie patrz tak! Mam zamiar tylko wertować księgę!
- Ależ ja sobie nic nie pomyślałam! - powiedziałam szybko Hermiona.
- Dobra... To jak? Dzięki temu szybciej by nam to poszło...
Ustaliliśmy wspólnie szczegóły. Postanowiliśmy spotkać się w pewnej starej szopie, o której
wcześniej wspominał nam Charlie (znów ze swym uśmieszkiem [???]).
Przyszedłem w umówione miejsce. Chciałem wykorzystać pelerynę, ale uświadomiłem sobie w
porę, że przecież nie wziąłem jej ze sobą na tę wycieczkę. Musieliśmy radzić sobie bez niej. Było
trochę ciężko, ale jakoś poszło...
ZAjąłem się tomem pierwszym, Hermiona wertowała drugi.
Siedzieliśmy dość długo nad tymi stronnicami, gdy Hermiona wreszcie krzyknęła zadowolona:
- Mam!!!
- Co?? Pokaż! - zerwałem się i podbiegłem do Hermiony, zaglądając jej przez ramię do księgi.
- Tu - widzisz? "Równie skuteczne, ale niezbyt przyjemne dla czarnoksiężnika zaklęcia odbierania
pamięci - STOSOWAĆ WYŁĄCZNIE GDY NIE POZOSTAŁO NIC INNEGO" - zacytowała tytuł rozdziału.
- O co chodzi? - zapytałem.
- Jeszcze nie kapujesz?? To rozdział, w którym opisują zaklęcia nie powodujące bólu! Dlatego
napisali, że nieprzyjemne dla czarnoksiężnika. Cała zabawa polega u nich nie w wyciąganiu
wspomnień, ale na bólu z tym związanym!
- Heh, wiem coś o tym... - westchnąłem.
- Udało nam się! Teraz możemy zaczarować Rona! I nawet go to nie zaboli! A my dowiemy się
prawdy!
Hermiona rzuciła mi się szczęśliwa na szyję. Przytuliłem ją do siebie. Czułem jak krew mocno w
niej pulsuje. Przez chwilę pomyślałem, że ona... Ale nie... Była podekscytowana znalezieniem
rozdziału po prostu.
- Kiedy zaczniemy w takim razie? Mamy jeszcze kilka dni do końca wycieczki... - powiedziałem,
gdy już puściliśmy siebie.
- Uważam, że teraz powinniśmy odpocząć. Okolica jest taka piękna! Nie możemy stracić tej okazji.
Znaleźliśmy zaklęcia - poćwiczymy je za jakiś czas...
- OK. Zresztą i taK... - spojrzałem na Hermionę. Włosy spływały jej po ramieniu, przez okno szopy
padł na jej twarz blask księżyca - Jestem już śpiący.
I wróciliśmy... Długo jeszcze nie potrafiłem usnąć, ale... Kolejne dni były już mniej męczące i
mogliśmy z Hermioną naprawdę odpocząć. Oczywiście omijająć fakt zajęć, które dalej trwały.
-------------------------------------------------------------------------------------------------------
Po powrocie do Hogwartu nie dane nam było jednak wypróbowanie zaklęć. W związku z
przebywaniem Voldemorta na wolności wymyślono nam "Dzienny kurs przetrwania dal studentów
szóstej klasy szkoły magii i czarodzijestwa Hogwart", poprzedzony tygodniowym kursem
przygotowczym.
Zostaliśmy podzieleni na czteroosobowe grupy, w tym każdy pochodził z innego domu. Miało to
mieć również na celu naszą integrację. Taa... Hermionie trafił się Malfoy... :/
Resztę opiszę później... Śpieszę się teraz do Hogmesteade. :) Pozdrowionka!!!
Stanąłem przed listą grup. Moje nazwisko widniało pon numerem grupy 15.
- Kurna!!!!! Jestem z Potterem!!! - usłyszałem obok siebie jakiś głośny, baaaardzo rozradowany
głos.
- śartujesz?! Pokaż!!! - popchnęło mnie kilka osób, próbując dopchać się do listy.
- Hej... - zaprotestowałem.
8
- Potter!!! Harry Potter!!! - w moją stronę spojrzała jakaś dziewczyna. Miała długie brązowe włosy,
starannie uplecione w warkocze - Jesteśmy w jednej grupie!!! Ale chad, nie? Jestem Alicia... Alicia
Keneddy. Ravencaw.
Zauważyłem to już po jej niebieskich szatach. Przywitałem się trochę niepewnie.
- Aaaa!!! Potter!!! - usłyszałem znajomy już krzyk za swoimi plecami - Totalny odlot, koleś!!!!!
Mocnym uściskiem ręki przywitał mnie potężnie zbudowany chłopak z Hufflepuffu.
- Jestem Eryk. Mówią na mnie "Wiking", bo wiesz... Ta uroda...
Włosy kolesia różniły się od włosów Alicii tylko tym, że były jasne. Musiałem w duchu pogratulować
temu, który wymyślił przezwisko dla Eryka. Trafił w dechę!
- Eee... Miło mi. - odpowiedziałem, trochę zmieszany takim... Otwartym zachowaniem moich
"współgrupowiczów" ;).
- Coś ty taki wstydliwy? Sławy się boisz? Bo wiesz, że jesteś najlepszy kolesiem w tych
sprawach...
- W jakich sprawach?! - zapytałem gwałtownie, mając na myśli nie powiem co ;P.
- Gostek! NIe wygłupiaj się! Jedyny przeżyłeś spotkanie z Sam-Wiesz-Kim! Tfu! SPOTKANIA...
Potrafisz wyczarować znakomitego patronu.... Nie patrz tak! Nie śledzę cię!!! Po prostu wszyscy
wiedzieli o tym po egzaminach! Nikt o niczym innym nie gadał!!! Posiadanie cie w grupie to....
Kurna!!! Fuks!!!
- Właśnie! Założę się, że z OPCM dostaniesz najwyższą ocenę z egzaminu! Właśnie... Kiedy
nadejdą wynikI?
- Nie wiem, Alicia... Pewno kajś im się te kartki straciły w ministerstwie. Wiecie, jaki oni mają tam
burdel?!
Przysłuchiwałem się rozmowie moich "grupowych towarzyszy" i powoli dochodziłem do wniosku, że
bycie sławnym to ciężki orzech do zgryzienia...
- Sie ma. - podszedł do nas chłopak ubrany w zielone szaty - Slytherin...
- Będziemy tu tak sterczeć podziwiając Pottera, czy ruszymy się na zajęcia? Na nich równie dobrze
możecie wpatrywać się w bliznowatego... - powiedział sucho.
Chłopak miał długie czarne włosy, pełno sterczących kosmków powiązanych w warkoczyki. Luźno
wiszący krawat kołysał mu się na szyi.
- A ty to kto? - zapytała Alicia tonem zdradzającym zbulwersowanie zachowaniem nowo
przybyłego.
- Elijah McGardwich. Z klanu McCunnterrich. We własnej osobie...
- Teee, nie udawaj ważniaka, bo ci przychmielę... - Eryk był gotów rzucić się na... no - tego
nowego.
- Eryk! Spokojnie! - Alicia chwyciła go za rękę i odciągnęła - Czyli jest nas już komplet?
- A co? Słabo widzisz? - ten cały Mc-coś-tam działał mi na nerwy. Był okropnym klonem Malfoy'a...
- Dobra, ważniaku, idziemy na te twoje zajęcia... - prychnęła Alicia.
Muszę powiedzieć, że lekcje były nawet przyjemne. Ciekawie słuchało się wszystkich tych
wykładów, ludzie z ministerstwa też w porządku. W porównaniu do tej z zeszłego roku -
fantastyczni!
Na początku denerwowało mnie, że Eryk zupełnie olewa sobie zajęcia, licząc po prostu na moje (jak
sam powiedział) "szczególne zdolności". Alicia okazała się bardziej w porządku i po kilku dniach
przekonała Wikinga, że tylko ciężka praca doprowadzi go do takich wyników.
- Tee... Harry - to jak pokonałeś Tego-O-Którym-Mowa będąc maleńkim bobaskiem? - zapytał
mnie Eryk, spoglądając z uśmiechem na Alicie.
- .... - chciałem coś powiedzieć, ale Alicia się wtrąciła.
- Takich pytań się nie zadaje, czubku! Jesteś nietaktowny!!!
- Sorry, Blue, nie chciałem...
Przezwisko "Blue" wymyślił Eryk dla Alicii ze względu na kolory jej domu. Cała nasza trójka doszła
do wniosku, że "do twarzy" pannie Keneddy z tym nowym imieniem. Trójka, bo nasz "przyjaciel" ze
Slytherinu zupełnie nas olewał. Cieszyło mnie to nawet, zważywszy na fakt, że inny ślizgon
zachowywałby się pewnie inaczej... (chyba nie muszę mówić, o kogo chodzi?).
Także nasz kurs mijał mi spokojnie... Miałem jeszcze tego żałować....
Pewnej nocy znów to się zdarzyło... MIałem koszmar. Śnili mi sie rodzice, Cedric, Syriusz...
Wszyscy których znałem, a których wykończył Voldemort...
Obudziłem się z tak bolącą blizną, że zwijałem się na łóżku z bólu i nie potrafiłem nawet krzyknąć...
Po czym ból ustał... Tak nagle...
Chciałem iść z tym do profesora Dumbledore'a, ale nie potrafiłem się przemóc.... Muszę sam
poradzić sobie z koszmarami. Nie mogę pozwolić, żeby opętało mnie coś tak błachego...
Chociaż z grugiej strony... A jeżeli to znak, że Voldemort.... śe on jest w pobliżu?
9
- Ha! Sprawdzałam! Mieliśmy dostać wyniki w lipcu!! I co? Nie ma!!! - powiedziała do nas
poddenerwowana Alicia, przysiadając się rano do stolika.
- Wyluzuj, mała! Co cię tak interesuje co dostałaś? Ja na twoim miejscu cieszyłbym się wolnością i
błogą niewiedzą... - powiedział Wiking z leniwym uśmiechem.
- Ja to bym chciał już wiedzieć... - powiedziałem cicho (by Eryk nie usłyszał... ;)).
- Pewnie ze wszystkiego będziesz mieć "wybitne", więc nie wiem o co ci chodzi, Potter. - jednak
usłyszał ;).
- Nie mów do niego po nazwisku! - obruszyła się Alicia.
- Przestań mnie nawracać, Blue! Te twoje wygórowane zasady moralne już mnie męczą...
- No wiesz!
- Nie kłóćkcie się! - jęknąłem - Rozpoczęły się wykłady...
I skoncentrowaliśmy się na zajęciach.
Zauważyłem, że coś chyba między Alicia a Wikingiem "iskrzy"... ;)
Przypomniało mi to związek Rona i Hermiony. Też rozpoczęty wieloma kłótniami. No i mojej mamy
i taty...
Czyżby każdy związek dojrzewał po wielu kłótniach? Nie rozumiałem tego (jak i oni nie rozumieli,
że zaczynają się do siebie zbliżać...). Cieszyło mnie to niezwykle. W sumie pasowali do siebie i miło
się na nich razem patrzyło. Wszystko musiał zepsuć Elijah (jego nazwiska chyba w życiu nie
powtórzę!).
- Ta parka działa mi na nerwy... - powiedział, kiedy Wiking z Blue się oddalili - Dwoje debili z
mikroskopijnymi mózgami...
- Hej! To moi kumple! MOżesz ich nie obrażać?! - ostro zareagowałem.
- Potter, daj se siana... Nie widzisz, że z takimi nie warto się zadawać?
- Wiesz z kim nie warto się zadawać?! Z Malfoy'ami i spółką! A ty, jak mi się zdaje, należysz do
nich...
- Sorry, ale Malfoy mnie nie kręci. Pacan, który myśli, że pozjadał wszelkie rozumy. Spoko gość,
jeśli chodzi o światopogląd i te pe i te de, ale zbyt zadufany w sobie.
- A ty to co? - zapytałem dokuczliwie (to pytanie samo nasunęło mi się na język).
- Heh, Potter... Za inteligentny jesteś na to bagno, którym się otaczasz...
I odszedł.
Zastanawiałem się o co mu chodziło. Bagnem mieli być moi przyjaciele? Ci, którzy zawsze przy
mnie trwali? Wspierali?
Ron...
Zupełnie zerwał ze mną kontakt. Przynajmniej została Hermiona... Mieliśmy razem spróbować
wyciągnąć z Rona, o co poszło w Zakazanym Lesie...
Szukałem Hermiony w tym celu, ale nigdzie nie potrafiłęm jej znaleźć... Ech. To pewnie przez te
wykłady itd.
Trudno.
Ale mam przyjaciół! Wiernych! Mimo, iż są zagubieni (Ron) odnajdą się. Jestem pewien!!!!!
Ron jest w skrzydle szpitalnym!!! Dowiedziałem się o tym zupełnie przez przypadek - po szkole
rozchodziły się plotki, że Crabbe go zabił (Ron jest z nim w grupie). Nie wiem z jakiego powodu się
pożarli, ale nie to było dla mnie ważne... Najważniejszy był Ron i stan jego zdrowia.
Pobiegłem najwcześniej jak mogłem do skrzydła szpitalnego. W końcu przy Ronie musi ktoś
czuwać! On musi czuć, że jesteśmy z nim i go wspieramy! Niby jesteśmy z nim pokłóceni, ale bez
przesady - przyjaciołom w potrzebie się pomaga. Ech... Miałem tego żałować...
Stanąłem przed drzwiami hogwardzkiego szpitala, ale dopchanie się do samych drzwi było wręcz
niemożliwe. Stało tam z tuzin uczniów - wszyscy zainteresowani stanem Rona nie tyle z troski dla
niego, ale raczej dla chęci usłyszenia potwierdzenia plotek rozgłąszanych przez Crabbe'a... Hmm...
Wyszła Pomfrey.
- Pan Weasley jest w stanie bardzo poważnym! Jest nieprzytomny! Powtarzam: NIEPRZYTOMNY!
- Weasley nie żyje!!! - krzyknął ktoś z tłumu.
- Cisza!!! Pan Ronald żyje, ale jest w stanie ciężkim!!! Proszę się rozejść!
- A ile mu jeszcze zostało życia? - znowu zadano pytanie... :/
- ON śYJE!!!!!! Spokój! Uciszcie się!!!
- A można go zobaczyć? Podobno ma tak zmasakrowaną twarz, że w ogóle nie widać, że to on!!!
- RONALD WEASLEY JEST W POWAśNYM STANIE I NIE BĘDZIE MOśNA GO ZOBACZYĆ DO CZASU,
Aś NIE WYZDROWIEJE!!!!!!!! A TERAZ UCIEKAĆ MI STĄD!!!! - i pod groźbą rzucenia na wszystkich
jakiegoś uroku, wypędziła wszystkich spod sali szpitalnej.
Kiedy uczniowie się ulotnili podszedłem szybko do Pomfrey, zanim nie zniknęła za drzwiami.
10
- Proszę pani... Ja chciałem zapytać o Rona...
- Pan Potter, tak? Pewnie pan usłyszał, że pański kolega jest w ciężkim stanie. Wszelkie
odwiedziny są zabronione!
- No... Tak... Ale to mój przyjaciel! I nie chciałbym żeby...
- Pani Pomfrey! - zza drzwi sali szpitalnej wychyliła się głowa jakiejś dziewczyny - Dalej bez
zmian...
- Dobrze, Edwino, dziękuję. - odpowiedziała Pomfrey.
Głowa dziewczyny zniknęła.
- A ona to co? - zapytałem.
- Przyszła razem z panną Stellą z panem Weasleyem. Są, o ile się orientuję, z jednej grupy. Uparły
się, żeby go pilnować.
- A ja to co?! Jestem jego przyjacielem!!!
- Panie Potter! Już dwie osoby przy nim czuwają! To aż nadto!
- A nie moglibyśmy się wymienić?
- Proszę nie komplikować sprawy, panie Potter. Pan Ronald wyzdrowieje, i wtedy się pan z nim
zobaczy. A teraz: DO WIDZENIA!
Odszedłem powoli, wściekły trochę. Zdenerwałem się, że jakieś dwie nieznane porządnie Ronowi
dziewczyny mają możliwość czuwania przy nim, a ja nie.
Poczułem się samotnie z tym wszystkim.
Szukałem Hermiony, ale nie potrafiłem jej znaleźć. Ciekaw jestem, czy ona w ogółe wie co się stało
Ronowi.
Ech... Mam dość...
Uff... Oto nadeszły jakiś czas temu wyniki z Ministerstwa:
"Drogi panie Harry Potterze,
oto pańskie wyniki Standardowych Umiejętności Magicznych na poziomie piątej klasy, których
sprawdzenie miało miejsce w czerwcu tego roku:
astronomia - zadowalający
eliksiry - zadowalający
historia magii - powyżej oczekiwań
ONMS - powyżej oczekiwań
OPCM - wybitny
transmutacja - powyżej oczekiwań
wróżbiarstwo - zadowalający
zaklęcia - powyżej oczekiwań
zielarstwo - zadowalający
Gratulujemy - zdał pan ze wszystkich przedmiotów!
Uwagi: Wyczarowany przez pana patronus zachwycił całą komisję, gratulujemy umiejętności!"
Tak sobie przeglądałem swoje papiery i znalazłem to oto zdjęcie:
11
NIe wiem nawet, kiedy Lockhart zdążył wcisnąć mi je do podręcznika, ale miło mi się zrobiło.
Ostatnio nie za bardzo u mnie z humorem, a owo zdjęcie sprawiło, że się uśmiechnąłem... ;))
Muszę uzupełnić troszkę swoje notatki... Za mną już ów sławetny kurs samoobrony, jak i sylwester
(zakończony niezbyt przeyjemnie...). Postaram się nadrobić to wszystko jakoś... Także do
zobaczenia wkrótce!!!
Dobra, narazie daruję sobie opisy sylwestra i sprawdzianu umiejętości.
Wczoraj od rana trwały rozmowy z opiekunami naszych domów, w sprawie naszego zawodu.
Wezwany zostałem do gabinetu McGonagall.
- Pan Potter, prosze usiąść. - McGonagall westchnęła. Siedziała przy biórku od rana, i chyba miała
powoli dość.
- Pana nadal inetesuje posada aurora? - zapytała, podsuwając mi ciasteczka. Wziąłem jedno.
- Tak. - odpowiedziałem.
- Ma pan więc niesamowite szczęście! Akurat 5 sumów zaliczył pan na P (lub wyżej), a tego
właśnie wymagali. Przyjmę pana do owutemowej klasy transmutacji, gorzej jednak będzie z
eliksirami... O ile dobrze pamiętam, prof. Snape nadal wymaga W ze swego przedmiotu... Czekałby
więc pana egzamin poprawkowy w czerwu...
- O ile prof. Snape zechce się zgodzić... - powiedziałem.
- Spróbuję z nim porozmawiać. - McGonagall uśmiechnęła się ciepło - W końcu obiecałam, że za
wszelką cenę pomogę panu zdobyć to stanowisko...
- Dziękuję. - szepnąłem. Poczęstowałem się jeszcze ciasteczkiem i wyszedłem.
Ueh... Egzamin poprawkowy z eliksirów! Totalna zgroza! Ale pocieszała mnie myśl, że prof.
McGonagall jest ze mną.
Wieczorem uczniowie jechali do domów na ferie, które właśnie się zaczęły. Wesley'owie (gadałem z
Ginny) wyjeżdżali dziś rano, Hermiona natomiast wczoraj ze wszystkimi. Oczywiście nie ja sam
zostaję w szkole, ale... Ueh. Tyle dobrze, że Alicja i Eryk nigdzie się nie wybierają. Od czasu balu
sylwesrowego, na który poszli razem :), są parą ;). Woleli więc pozostać w zamku, a razem.
----------------------------------------------------------------------------------------------
Poszedłem dziś rano do gabinetu Snape'a (tak mi McGonagall radziła).
- O, Potter!
- Dzień dobry profesorze...
- O ile mnie słuch nie myli, zamierzasz zdawać poprawkowy egzamin z eliksirów? - uśmiechnął się
pogardliwie - I pragniesz znaleźć się w owutemowej klasie przedmiotu, który wykładam?
Pokiwałem lekko głową. Było mi głupio jak nigdy. Prosić się Snape'a o "przywłaszczenie" mnie do
klasy eliksirów! :/
- Wiedz, Potter, że gdyby nie prośba prof. McGonagall i jej zapewnienia, że staniesz się jednym z
najpilniejszych uczniów na mojej lekcji (co swoją drogą uważam za lekkie przecenienie twych
umiejętności), nigdy ów pomysłu bym nie rozpatrzył.
- Dziękuję... - w zasadzie nie wiem za co, ale czułem, że muszę być uprzejmy. Ueh...
- Pamiętaj, Potter, owutemowa klasa eliksirów to nie miejsce dla byle kogo. Przyjmuję tylko
NAJLEPSZYCH! Rozumiesz, Potter? NAJLEPSZYCH! Jeżeli więc podpadniesz mi choćby raz, możesz
pożegnać się z posadą aurora. Zrozumiałeś?
Pokiwałem potakująco głową.
- Cieszę się. A teraz zmiataj, Potter. Jestem dość zajęty.
Już chciałem wychodzić, gdy spostrzegłem, że koło Snape'a stoi walizka, a kolejna przelatuje
właśnie pod sklepieniem gabinetu.
- Wybiera się gdzieś profesor? - nie mogłem powstrzymać się od zadania tego pytania.
- Są ferie, Potter...
- No ttak, ale...
- Co? Może myśłałeś, Potter, w swym ograniczeniu intelektualnym, że ja tu mieszkam, co?
- Nie, ale...
- Ale ktoś taki jak ja nie ma domu, czyż tak? Otóż mylisz się Potter! A teraz zjeżdżaj, jeśli nie
chcesz, bym zapomniał o prośbie Minerwy...
Wyszedłem tak szybko jak mogłem. Cóż... Wiedziałem, że żaden nauczyciel (no, może oprócz
Hagrida ;)) nie mieszka na terenie zamku. Ale jakoś nie wyobrażałem sobie Snape'a
odpoczywającego przed własnym kominkeim, na własnej kanapie i zajadającego się ciasteczkami.
12
Po raz pierwszy do mnie dotarło, że przecież musi on mieć jakąś rodzinę! Ba, nie tylko on, ale
również reszta nauczycieli! To było dość dziwne, uzmysłowić sobie nagle, że nauczyciel to też
zwykły człowiek... ;)
Nie pisałem ostatnio dość długo, bo siedziałem nad eliksirami... Bycie w owutemowej klasie
Snape'a wymaga niezłego poświęcenia... Tak czy owak na zajęciach jest również Malfoy :/ -
lepszego przebiegu wypadków wymarzyć sobie nie można było... Nie no, w sumie nie mam na co
narzekać... Idzie mi nawet nieźle. Zakopałem swą dumę i poprosiłem Snape'a, by przydzielił mi
osobny stolik. "Tylko wtedy będę w stanie maksymalnie się skupić na zajęciach" - palnąłem. On
odburknął coś w stylu "I tak to panu nie pomoże, Potter", ale się zgodził ;). Nie jest źle. Od kiedy
nikt mi nie wciska swoich łapsk do kociołka, więcej pokapowałem z eliksirów.
Smutno mi samemu... Od czasu sylwka Alicja i Eryk są parą (nie wspominałem już o tym??), więc
większość czasu spędzają jedynie w swoim towarzystwie (co rozumiem, i do czego się nie
wtrącam). Hermiona, zdaje się, chodzi z Malfoy'em - w końcu całowali się na sylwku (jak ona
mogła mi to zrobić?!?!?! Czyżby już nie była moją przyjaciółką?!?!? Co się stało?!), Ron też jakiś
dziwny... Ech.
Przypomniałem sobie o Hagridzie - swoją drogą jak mogłem o nim kiedykolwiek zapomnieć!!!
Postanowiłem go odwiedzić i najnormalniej w świecie wygadać się i zwierzyć przyjacielowi. Aby
tego dokonać urwałem się z lekcji (na szczęście to nie były eliksiry ;P). Miałem jednak tego pecha,
że McGonagall mnie złapała... :/
- Potter, czy ty nie masz teraz czasem zajęć? - zapytała, przeszywając mnie wzrokiem.
- Ja, ehm... Owszem.
- Gdzie się więc pan wybiera? - przystanęła i spojrzała na mnie.
- Ja... Szedłem właśnie do Hagrida... Niespecjalnie mam teraz ochotę na naukę, pani profesor... -
powiedziałem powoli.
- Ach, Harry... - McGonagall podeszła do mnie. Zdziwiłem się, że nazwała mnie po imieniu... A i jej
głos był jakiś cieplejszy niż zwykle...
- Wiem, że ciężko ci teraz... Pamiętaj, ja i prof. Dumbledore zawsze będziemy starali się
ci pomóc... Jakby co - wal śmiało! - uśmiechnęła się i odeszła.
Zdziwiły mnie trochę jej słowa (nie spodziewałem się tego po niej! Myśłałem, że mnie zwinczuje za
ucieczkę z lekcji, a tu... Heh, zapomniałem zresztą, że zawsze potrafiła mnie zaskoczyć... Jak np. z
tymi ciasteczkami w jej gabinecie ;P).
-----------------------------------------------------------------------------------------
OK, muszę wreszcie napisać co przydarzyło się w Zakazanym Lesie na sprawdzianie naszych
umiejętności obronnych. Długo zwlekałem, ale "lepiej późno, niż później" ;).
------------------------------------------------------------------------------------------
13
Ok. 17:00 na błoniach przed zamkiem zebrały się wszystkie klasy szóste. Stanąłem razem z
Erykiem, Alicją i Elijahem (który jak zwykle udawał, że nie istniejemy) i czekaliśmy na mowę prof.
Dumbledore'a. Naszym zadaniem było udanie się do lasu w wyznaczonym kierunku i odnalezienie
flagi z godłem szkoły. Mieliśmy wrócić w jednym kawału. I my, i flaga. Gdy dyrektor skończył, prof.
McGonagall przydzieliła nam nasz kierunek wyprawy i ruszyliśmy.
Przedzieraliśmy się odważnie przez las. Momentami musieliśmy czekać na Elijaha, bo ten
egocentryk nie zwracał na nas uwagi i szedł jak mu się chciało. Wiking próbował parokrotnie
przemówić mu do rozumu, wyjaśnić, że jesteśmy grupą i jako taka musimy wspólnie działać, ale
(jak było do przewidzenia) ten nas olewał. Daliśmy sobie spokój.
śeby zabić nieco nudę, jaka zaczynała nas dopadać podczas tej uporczywej wędrówki przez las,
Alicja starała się nazwać poszczególne gatunki roślin, a ja rozmawiałem z Wikingiem o
jego rodzinnych stronach (pochodził ze Skandynawii). Gdy Ala uświadomiła sobie, że już od
dobrych kilku kilometrów fauna i flora leśna prawie w ogóle się nie zmienia, przyłaczyła się do
naszej rozmowy.
Szliśmy i rozmawialiśmy więc, gdy naszym oczom ukazali się... Hermiona i Malfoy!!!
- Harry! - Hermiona ucieszona rzuciła mi się na szyję.
- Hermiona! Ale niespodzianka! - przytuliłem ją.
- A ten co tu robi?? - spojrzałem na Malfoy'a. Nie podobało mi się, że moja przyjaciółka spraceruje
sobie sama z tym... NO, z nim.
- Jestem z nim w grupie, nie? - odpowiedziała spokojnie, z wyrazem raczej radości niż męki.
Uff... Tyle dobrze. to znaczyło, że ten palant niczego nie próbował jej zrobić.
- A reszta waszej grupy? - zapytałem z niepokojem.
- Weź skończ lepiej ten wywiad, Potter, OK?? Ckliwe powitanka już były, więc może dalej ruszymy
w trasę?? - odpowiedział mi niezbyt sympatycznie Malfoy.
- Te! Nie odzywaj się tak do Harry'ego, OK?! - Alicja wysunęła się do przodu, spoglądając na
Malfoy'a spode łba..
- Bo co? Bo twój bracik-bliźniak mi dołoży?? - chyba miał na myśli Wikinga.
- Hej! Nie obrażaj Eryka! - Alicja szła w zaparte.
- A! Więc to jest słynny Wiking! - wyglądało na to, że Malfoy świetnie się bawi. >:/
- Może dacie spokój, OK? - westchnęła Hermiona.
- Ma przeprosić i Wikinga i Harry'ego! - Alicja robiła się już czerwona.
- Dobra, Alicja, daj spokój... - powiedziałem wreszcie. I tak nic by nie wskórała.
- Może pójdziemy razem? - zaproponowałem.
- śebyście przez całą drogę się żarli? - wychylił się zza nas Elijah (aż się zdziwiłem że tak szybko
do nas doszedł ;P).
- Dobra! NIe marudźmy lepiej... Idziemy! - zarządziła Hermiona i ruszyliśmy.
Wykorzystałem ten czas, by porozmawiać z Hermioną. Opowiedzieliśmy sobie co żeśmy porabiali
ciekawego w czasie zajęć. Zeszliśmy wreszcie na temat Rona i naszego planu.
- śe też musimy mieć tyle zajęć! NIgdy chyba nie zdołamy wprowadzić naszego planu w życie... -
jęknęła Hermiona.
- Heh, nawet gdybyśmy chcięli, to nie wiadomo czy dopuściliby nas do Rona...
- Czemu?
- To ty nic nie wiesz? - zdziwiłem się - Ron jest...
W tym momencie wyszliśmy na pewną polanę (o ile można to nazwać polaną) - całą prawie jej
powierzchnię zajmowały jakieś ruiny.
- WOW! Co to? - zapytała Alicja.
- To pewnie stare budynki Hogwartu! Już ich nie wykorzystują, bo las je zaróśł... Czytałam w
"Hogwart - czasy przed murami szkolnymi", że ten las tak zdziczał, iż zarosło prawie 30 procent
budynków zamkowych: stajni i tym podobnych. - odpowiedziała Hermiona. Zawsze się
zastanawiałem, gdzie też ona mieści te wszystkie informacje.
- Nie mogli tego lasu wyrąbać? - Wiking spojrzał na Hermionę.
- Nie... Akurat w tym miejscu rosły drzewa typu nasza "wierzba bijąca".
- Heh, a wmawiano nam, że to wredne drzewko jest rzadkim gatunkiem!
- Bo jest! Ale tu rosną inne! MOże nie tak złośliwe i drażliwe, ale...
Usłyszęliśmy za nami ogromny huk. Odwróciliśmy się jak na komendę.
- Co to?! - zawołał Malfoy.
- Hermiona... Czy to czasem nie jest jedno z twoich drzewek?! - zapytałem, obawiając się
odpowiedzi.
Ogromna gałąź przeleciała z hukiem nad naszymi głowami - wszystko było jasne... Miałem rację...
- O matko! Nie pomyślałam! - wyszeptała Hermiona - Wszyscy kryć się!!! - krzyknęła.
Wtedy rozegrała się walka... Każde z nas uciekało w sobie tylko wiadomym kierunku. Nie wiem jak
to zrobiłem, ale dość szybko udało mi się dotrzeć do murów - byłem bezpieczny. Elijah już tam był
- pierwszy raz zetknąłem się z jego pośpiechem ;). Dołączyli do mnie potem Wiking, Hermiona. I
Malfoy...
14
- Mniej drażliwe?? - zapytał lekko zdyszany.
- Och, tylko o nich czytałam! Skąd mogłam wiedzieć, że są równie niebezpieczne?? - powiedziała
Hermiona.
- Gdzie Alicja? - uświadomiłem sobie z przerażeniem, że nie ma jej przy nas...
- AAAAAAAA!!! - padła odpowiedź...
- O Boże! Przecież to ją zabije!!! - krzyknęła Hermiona.
- Trzeba coś zrobić! - powiedziałem. Chciałem już wybiec jej na ratunek, ale Eryk był szybszy.
- NIe mogę na to patrzeć! - krzyknęła Hermiona. Malfoy ją objął (?!).
- Expelliarmus!!! - krzyknąłem, widząc jak jedna z gałęzi zamachiwała się na Wikinga - Biegnij,
stary!!!
Wiking dobiegł do leżącej bez ruchu na trawie Alicji i podniósł ją.
- Będziemy cię osłaniać! Biegnij! - krzyknęła Hermiona.
Na jej znak zaczęliśmy wykrzykiwać zaklęcia rozbrajające. W końcu Eryk jakoś trafił do nas...
- CO z nią? - zapytałem.
- śyje, ale jest raczej nieprzytomna... - wydyszał Eryk.
- Co teraz? - zapytał Malfoy - Jak się stąd wydostaniemy?
Hermiona przypomniała sobie zaklęcie, jakie Snape rzucił w trzecim roku na wierzbę bijącą, by
wejść do wrzeszczącej chaty (Syriusz!!! :( ).
- Specjalnie sprawdziałam jak ono wygląda! Na coś się wreszcie przyda!
Dziękowałem panu, że mieliśmy ze sobą Hermionę! Jej zaklęcie oczywiście poskutkowało... ;)
- Co z nią? Nie możemy tak jej zostawić! - Hermiona spojrzała z troską na Alicję.
- Bedę ją niósł. - zaofiarował się wiking.
Jak powiedział tak uczynił (nie dopuścił nikogo z nas do głosu ;)).
Po dość długim czasie naszej wędrówki, Alicja zaczęła już coś marudzić :) - czyli nie było tak
tragicznie...
Szliśmy dostatecznie dłuuuugo, bym poczuł totalne zmęczenie. Byliśmy wszyscy brudni, głodni,
zdenerwowani i znudzeni jednocześnie. Było to jednak niczym w poruwnaniu z wydarzeniami, które
miały za chwilę nastąpić...
- Ja nie mogę... - powiedziała w pewnym momencie Hermiona - To... To Volverixum!!!
- CO?! - krzyknęliśmy chórkiem.
- VOLVERIXUM!!! Zwierzę, które zamieszkuje w lasach i...
- CO?! - znów krzyknęliśmy.
- I śYWI SIĘ LUDZKIM MIĘSEM!!! - krzyknęła Hermiona.
Mimo iż spodziewałem się takiej odpowiedzi, przeszedł mnie dreszcz...
Spojrzeliśmy jak na komendę w miejsce, w które wpatrywała się przerażona Hermiona. To "coś" co
tam stało było tak przerażająće, że... Dobra, oszczędzę sobie tego. BYł mniej więcej wielkości trola,
ale o wiele brzydszy...
- Uciekajcie!!! - krzyknęła Hermiona.
Nie musiała powtarzać tego dwa razy ;P. Zerwaliśmy się wszyscy do ucieczki. Usłyszałem w
pewnym momencie stłumiony krzyk Eryka. Odwróciłem się - wiking leżał, najwyraźniej ze skręconą
nogą, a nieprzytomna Alicja obok. Nie musiałem się długo namyślać - pobiegłem jej na pomoc. Już
byłem kilka metrów obok niej, gdy Hermiona zaczęła wzywać pomocy. Zastanawiając się, jakby tu
pomóc im obu, zauważyłem, że Hermionie biegnie już na ratunek Malfoy. Poczułem ukłucie w
okolicy żołoądka, ale po sekundzie doszedłem do wniosku, że bardziej w takim razie przydam się
Ali i Erykowi... Dobiegłem więc do niej i zacząłem wykrzykiwać zaklęcia obronne. Jakoś poszło...
Otumaniłem nieco tego potwora. Spojrzałem szybko w miejsce, gdzie leżała Hermiona - teraz stała
już otulona ramionami Malfoy'a :/. Poszukałem wzrokiem Wikinga. NIc mu nie było - wstał i razem
zwialiśmy stamtąd jak się dało najszybciej.
Flagi rzecz jasna nie zdobyliśmy... Profesor Dumbledore oświadczył nam jednak, że jako jedni z
nielicznych wykazaliśmy się pracą w grupie i to było najważniejsze.
Eryk miał skręconą kostkę - Pomfrey pochwaliła go za wytrwałość. Tak więc nasz sprawdzian
umiejętności obronnych niby to skończył się sukcesem, ale nie mogłem odżałolwać tego
ochłodzienia w kontaktach z Hermioną... Od tamtych wydzrzeń ona nie odzywa się do mnie i
otwarcie flirtuje z Malfoy'em. Uznałem więc naszą przyajźń za umarłą... :(
NIe wiem czy nade mną tkwi jakieś przekleństwo, czy co... Ostatnio mam tak czarny okres w moim
życiorysie, że bardziej chyba nie można... :/
Chciałem pogadać z Hermioną, może i było to naiwne posunięcie, ale musiałem co poniektóre
sprawy wyjaśnić - między innymi ów wydarzenia ze sylwestra i inne. Hmm... Długo przekonywałem
siebie, że będzie to najlepsze rozwiązanie. Już sporo czasu zmarnowałem na "gniewanie się" na
przyjaciół, zamiast chęci rozwiązania konfliktu. W końcu jeśli ich do siebie nie dopuszczałem, to nie
15
mieli mi jak powiedzieć o tym, co nimi naprawdę kierowało, nie? Taa, te i tego typu argumenty
wpajałem sobie przez styczeń i luty do makówki. Zbierałem się w sobie do przerwania tej
niekończącej się jak na razie "próby milczenia", którą raczyliśmy siebie ja, Ron i Hermiona. Czas
było to zakończyć...
Udałem się więc w poszukiwaniu Hermiony - myślałem, że z nią pójdzie mi łatwiej - w końcu nie
tak dawno byliśmy jeszcze najlepszymi przyjaciółmi, planowaliśmy akcję "Ron"... Istniała więc
większa szansa, że lepiej do niej dotrę (niż np. do Rona). Miałem się mylić...
Teraz żałuję, że jej szukałem. Rzecz, na którą się natknąłem była tak niesamowita... Niemożliwa po
prostu! A jednak to był fakt! Słyszałem od kogoś, że Hermiona została w klasie po zajęciach. Heh,
szczerze spodziewałęm się tego. Ale tamten widok kompletnie mnie zaskoczył... Już miałem wejść,
już chciałem pukać, gdy...
ZOBACZYŁEM CAŁUJĄCYCH SIĘ HERMIONĘ I MALFOY'A!!!
Stanąłem jak wryty. Nie zauważyli mnie... Hermiona siedziała mu na kolanach i całowali się tak...
Dobra, dobra, gdyby byli w łóżku, to pewnie doszłoby już do czegoś...
NIe mogłęm patrzeć długo na ten dość nieprzyjemny obrazek - wyszedłem stamtąd.
--------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Profesor Dumbleodre zaprosił mnie wieczorem do swego gabinetu. Zastanawiałem się do czego
jestem mu potrzebny. Wyjaśniliśmy sobie kilka spraw pod koniec zeszłego roku szkolnego i nie
czułem większej potrzeby kontynuowania jej. Zresztą... NIe chciałem poruszać sprawy śmierci
Syriusza ani niczego, co wiązałoby się z rokiem minionym.
- Wiesz, po co cię tu wezwałem? - prof. Dumbledore usiadł naprzeciw mnie. Miał smutne oczy.
- Nie wiem... - odpowiedziałem. Chciałem już zapytać, czy ma to jakiś związek z rokiem ubiegłym,
ale mnie ubiegł.
- Nie martw się, nie będę poruszał tego tematu... - uśmiechnął się ponuro; jakby odgadł moje
myśli!
- To w takim razie...
- Harry, nie będę owijał w bawełnę. Źle się z wami dzieje.
- Z nami? To znaczy z kim?
- Z tobą, Ronem i Hermioną. Zauważyłem już wcześniej, że wasza przyajźń przeżywa kryzys, ale...
Było tego dla mnie za wiele. Rozumiałem, że prof. Dumbledore martwił się o mnie, ale mieszanie
się w moje życie i prywatne sprawy, jak np. kontakty z przyjaciółmi, leżało wg mnie poza granicami
jego komeptencji.
- Kryzys? Ona się cała rozpadła! - wybuchnąłem.
- Nie uważasz, że powinieneś zrobić coś, by...
- Nie! To oni odwrócili się ode mnie! Nie zrobiłem niczego, by mogli mnie znienawidzić! Widocznie
sami wybrali sobie takie wyjście... Może dręczyła ich moja obecność?! Kto chciałby zadawać się z
gostkiem, nad którym wisi jarzmo śmierci?! - sam nie wierzyłem że to powiedziałem - Na którego
poluje Voldemort?!
- Harry...
16
- Nie! Nie będę się uspokajał! Nie będę wyciągał do nich pomocnej ręki!!! Chciałem, chciałem się z
nimi pogodzić, ale oni mają gdzieś to co czuję! Mają gdzieś naszą przyjaźń! Dlaczego ja mam się
starać?!?!?
- Rozumiem, że jesteś wzburzony. Chodziło mi tylko o to, czy nie mógłbyś...
- NIE!!!! Dociera do pana?!?!?!?! NIE CHCĘ TAKICH PRZYJACIÓŁ!!!
Prof. Dumbledore spoważniał i jego oczy wyrażały już o wiele głębsze przygnębienie.
- Wiedziałem... - wyszeptał.
- NIby co?!?! śe nasza przyjaźń skazana była od początku na straty?! Nie warto było uprzedzić
mnie wcześniej?!?!
- Nie, Harry... - dalej szeptał - Wiedziałem, że mu się to uda... Wcześniej czy później...
- Ale co?
- Oddalenie od ciebie przyjaciół...
- Niby komu by na tym miało zależeć?
- Voldemortowi...
Znieruchomiałem.
- Jakto...? - zdołałem wykrztusić.
- Spodziewałem się już od jakiegoś czasu, że będzie chciał zniszczyć ci życie, Harry. Nie
wiedziałem jak. Wiedziałem jednak, że będzie starał się odebrać ci wszystko to co kochasz...
- Ale... Jakto? Niby...
- Po co? Zemsta, Harry... Jako jedyny czarodziej niwelujesz każdy jego plan od kiedy tylko
przekroczyłeś progi tej szkoły... Za każdym razem się spotykacie i ty wygrywasz...
- Taa, jasne... Przecież się odrodził! NIe powstrzymałem go!
- Nie byłeś w stanie! Nikt by nie był! I tak dużo świadczy o tobie to, czego dokonałeś do tej pory...
Niejeden czarodziej dawno poniósł by śmierć z jego ręki...
Siedziałem cicho jakąś chwilę.
- W... W jaki sposób on chce...
- Harry... Pamiętasz wyprawę pana Wesley'a i Malfoy'a do Zakazanego Lasu w ramach kary?
- Ttak... Od tego czasu...
- Właśnie! Od tego czasu Ron się do ciebie nie odzywa, prawda?
Prof. Dumbledore przeszywał mnie wzrokiem. Jego oczy były zmartwione.
- Voldemort był wtedy w lesie.
- CO?!?!?! - omal nie spadłem z krzesła.
- Był przez chwilę, szybko sprowadziliśmy chłopców spowrotem, ale... Był tam...
SIedziałem jak oniemiały. To właśnie tego miałem się dowiedzieć w przypadku dojśćia do skutku
planu mojego i Hermiony...
- Czego on chciał?!
- Nie zabił ich. Jak myślisz?
Miałem mętlik w głowie... Czyżby Voldemort nagadał czegoś Ronowi? Wpoił mu jakieś kłamstwa na
mój temat??
- To niemożliwe! - prawie krzyknąłem - Ron nie mógłby mu uwierzyć!!!
- Nie wiemy co zaszło w lesie, Harry... Boję się jednak, że... śe Voldemort zaplanował każdy
szczegół... I że jego plan doszedł do skutku...
- Więc to niby jego wina, że nie mam już praktycznie przyjaciół?
Prof. Dumbledore przytaknął.
- Ale w takim razie co ja miałem za przyajciół, skoro posłuchali Voldemorta? Skoro nie chcięli ze
mną porozmawiać, niczego wyjaśnić...
17
- Nie wiem, Harry... Proszę cię tylko o jedno... Po to też tu ciebie wezwałęm. Nie rób niczego
pochopnie... Nie wydawaj pochopnie opinii, nawet o swych przyjaciołach... Nie wiesz co nimi
kierowało... Nie pozwój, by złość tobą zawładnęły...
- Łatwo mówić...
- Wiem Harry, że brzmi to bardzo teoretycznie, i że ja - stary dziadek - mogę sobie opowiadać o
życiu i pouczać młodszych, a oni i tak zrobią po swojemu... Zdaję sobie sprawę, że jesteś
wzburzony. Masz do tego prawo!
- Więc niech da mi pan spokj! Oni niczego ze mną nie wyjaśnili! NIe słuchali mnie! Przyjęli jakiś
chory punkt widzenia i uznali go za pewnik!!!
- Więc nie popełnij ich błędu, Harry... - wyszeptał - To tyle, co miałem ci do powiedzenia.
Wstał i bez słowa zniknął za drzwiami.
Siedziałem jeszcze chwilę w bezruchu, zastanawiając się nad tym wszystkim. Byłem wściekły!!!
Jak oni mogli uwierzyć w to, co nagadał im Voldemort!!!!
Po rozmowie z Dumbledore'em trudno było mi poskładać myśli. Moi przyjaciele dali omamić się
Voldemortowi... Teraz skojarzyłem wszystko razem - w przypadku zarówno Rona jak i Hermiony
elementem wiążącym był nie kto inny jak... Malfoy... Taa. śe też nie zauważyłem wcześniej! Heh,
nie zdziwiłbym się jakby się okazało, że jest śmierchiożercą... Choć w tym wieku to może przesada.
Wałęsałem się więc po szkole, wszystko straciło swe pierwotne znaczenie - skupiłem się na nauce
(ona jedyna pozwalała mi odsunąć od siebie myśli o pseudo przyjaźni). Efektem zostałem
najlepszym (prócz Malfoy'a oczywiście :/) w grupie z eliksirów (ku niespecjalnej radości Snape'a ;P
- jedyna pociecha). Tak mi też zlatywały dnie...
Jestem! ;) Ufff, długo mnie nie było... A to za sprawą porządnego wkuwania do eliksirów... Snape
przyjął mnie do owutemowej klasy, więc musiałem się przyłóżyć, by nie wyjść na idiotę. Poza tym
zmuszony byłem dostać z egzaminu poprawkowego "W"! Cóż... Nie lada wyczyn dla kogoś, kto nie
znosi tegoż przedmiotu i nauczyciela, który go wykłada. Tak czy owak wkuwałem...
W piątek przyszły oczekiwane wyniki, i ku mojemu, nie przeczę, zaskoczeniu okzało się, że...
ZDAŁEM! :) Toż to radość... Ciekaw jestem miny Malfoy'a... Pewno mu strasznie głupio teraz... ;)
--------------------------------------------------------------------------------
Mimo radości z powodu zaliczenia eliksirów (gdyby mi się nie udało, musiałbym ponawiać rok!),
reszta życiorysu była bez zmian. Hermiona chodziła z Malfoy'em :/. Nie wiem jakie licho ją do tego
pokusiło, ale... Ech. Straciłem z nią zupełnie kontakt. A sytuacja z Ronem bez zmian... Mówiąc
krótko okropnie...
Byłem wściekły, że moi najlepsi przyjaciele mnie wystawili! NIgdy nie miałem nikogo... W
momencie, gdy wokół mnie zaczynały pojawiać się bliskie osoby, los musiał ich okrutnie odebrać...
Rodzice, Syriusz, Ron, Hermiona... Powoli znów stawałem się osamotniałym Harrym Potterem.
Dręczyło mnie to. Całymi dniami zakuwałem do eliksirów, a w nocy rozpamiętywałem dobre czasy.
Może i trochę dołowałem się tym, ale jednak te odżywające w mojej pamięci wspomnienia
wspierały nieco na duchu. Taa... Kiedyś było cudownie...
Pomyśłałem o Voldemorcie i mina mi zrzedła. Gdyby nie on, moje życie wyglądałoby zupełnie
inaczej! Miałbym rodziców, Syriusz nie zginąłby tą głupią śmiercią w walce ze Śmierciożercami...
OK, może sprawa z Ronem i Hermioną nie była zasługą Voldemorta, ale dał bym głowę, że bez
niego byłoby inaczej. Lepiej...
Zacząłem żałować, że się urodziłem. W sumie na co mi ta marna egzystencja? Wiedziałem, że mam
misję... Oto ja - szesnastoletni chłopak - miałem zabić największego czarnoksiężnika
wszechczasów! Nie no... To brzmiało śmiesznie... NIe chciałem zostać mordercą! A jeśli nawet nie
18
sprawiałoby mi to różnicy, to jednak trochę wątpiłem w swoje możliwości. OK, parę razy udało mi
się mu nawiać. Udało mi się ujść z życiem. Ale teraz??? Miałęm go zabić!!! ZABIĆ!!! Nie odgrywać
bohatera, ratując przyjaciół, tylko ratując CAŁY ŚWIAT!!!
Czy jakikolwiek szesnastolatek jest na to przygotowany? Nie!
Nie miałem pojęcia jak wybrnąć z tego wszystkiego... Ech, byłoby mi zapewne lepiej gdyby obok
znajdowali się Ron i Hermiona, ale było to w tym momencie tylko moje pobożne życzenie.
-----------------------------------------------------------------------------
Tak też wyglądały moje przykre wieczorne rozważania. Właśnie był jeden z tych zimnych,
smutnych wieczorów.
Siedziałem zamknięty w swych dormitorium. Sam.
Ron był, z tego co wiedziałem, na boisku i trenował z drużyną Quidditcha. Tak bowiem zająłem się
eliksirami, że olałem grę. Uwielbiałem Quidditcha! NIe potrafiłem jednak zachować opanowania na
boisku, kiedy Ron również grał. Wolałem zrezygnować... Zresztą! Jakoś teraz specjalnie tego nie
żałuję. Brakuje mi czasem złotego znicza ;), ale... Ueh. NIe potrafiłem być na boisku jednocześnie
z Ronem. Nie mogłem.
Reszta towarzystwa, z tego co wiedziałem, ulotniła się gdzieś i mogłem w miłej ciszy
rozpamiętywać stare dzieje.
Po chwili zasnąłem...
Ze snu wybudził mnie krzyk jednego z kumpli.
- Harry! - chwycił mnie i zaczął potrząsać, bym szybciej wstał - Harry!!! Wstawaj!!!
- Ci jest...? - mruknąłem niechętnie.
- Ten-Którego-Imienia-Nie-Wolno-Wymawiać JEST NA TERENIE SZKOŁY!!! - krzyknął.
Zerwałem się.
- Zgłupiałeś do reszty?! - wykrzyknąłem - NIe żartuj sobie ze mnie w taki sposób!!!
- Ale ja nie żartuję!!! Dyrektor zarządził ewakuację szkoły... Jemu to chyba uwierzysz, co???
Siedziałęm chwilę osłupiały. Dotknąłem ręką blizny - nie bolała...
- Mówię ci! Ruszaj się!!! - kumpel najwidoczniej nie wiedział, jak do mnie dotrzeć. Widziałem, że
bardzo zależy mu na tym, bym z nim poszedł, więc wstałem.
- Jak dla mnie, to Voldemotrta tu nie ma...
Kumpel wzdrygnął się, posłał mi przerażone spojrzenie pomieszane z gniewem, chwycił za rękę i
pociągnął na dół.
Okazało się, że cała szkoła zebrała się na dole. Nauczyciele biegali jak opętani...
Czego oni się bali?! Przecież nie mogło być w pobliżu Voldemorta! Nie mogło!!! MOja blizna wcale
mnie nie piekła!!!!!!!!! - przemknęło mi przez myśl.
A jeśli to prawda? - pomyśłałem - Jeśli Voldemort naprawdę znajduje się na terenie szkoły?
Zagotowało się we mnie, i sam nie wiem kiedy, powziąłem decyzję.
Odszukam go i zabiję.
Albo on zabije mnie.
Tak czy owak chciałem skończyć z tym wszystkim, co dotyczyło jego i mnie. Choćbym miał
przypłacić to życiem...
Zacząłem wycofywać się powoli.
Przed wyjściem z zamku usłyszałem jeszcze stłumiony głos prof. McGonagall.
- Potter! - krzykęła, sprawdzając obecność.
Spojrzałem na nią smutno i wybiegłem z zamku. Nie mogła mnie widzieć.
W chwili, gdy wybiegłem, moja blizna zaczęła boleśnie piec. Wiedziałem już, że Voldemort jednak
zjawił się w szkole... Zastanawiałem się, czego chciał...
- Jeśli o mnie ci chodzi, to idę do ciebie! - krzyknąłem w stronę lasu i pobiegłem tam.
Wybrałem słusznie, ponieważ blizna, im bliżej lasu, tym mocniej bolała... Łzy zaczęły napływać mi
do oczu, robiło mi się słabo.
Zacisnąłem jednak zęby i biegłem przed siebie dalej.
19
W pewnym momecie poczułem przerażający ból. NIe mogąc biec dalej, padłem na ziemię, prawie
omdlały. Drgałem na całym ciele...
Obok siebie usłyszałem chrapliwy oddech.
- Potter... - wysyczał ktoś, stojący niedaleko mnie - Nie myśłałem, że będziesz tak głupi i sam do
mnie przyjdziesz...
Moich uszu doszedł szydzący śmiech.
Spróbowałem otworzyć oczy.
Blizna piekła niesamowicie...
Nie myliłem się.
Przede mną stał VOLDEMORT!
- I co, Potter... - wysyczał ten - Co zmusiło cię, byś tu zawitał do mnie dzisiejszej nocy...
Podszedł do mnie.
- Przyjaciele cię opuścili... - zmienił temat - NIe chcesz takiego życia, prawda? O wiele lepsza
byłaby śmierć, prawda?
Zaśmiał się upiornie.
- Ja... - zacząłem - Ty byłeś wtedy w lesie! To przez ciebie Ron nie chce mnie już znać! -
wyjęczałem. Głowa bolała mnie zajadle...
- Byłem... Ale nie pomyślałeś nigdy, że gdyby ten twój Weasly był takim wspaniałym przyjacielem,
to by nie doszło do tego, że nie chce cię znać??
Spojrzałem na niego. Po policzku spłynęła mi łza. Blizna piekła...
- O n n i e c h c i a ł s i ę z t o b ą p r z y j a ź n i ć... - zaznaczył.
Pociekła kolejna łza.
- Gdyby mu na tobie zależało, Potter, nie słuchałby Malfoy'a... Nie słuchałby mnie...
- Przestań! - krzyknąłem.
- A panna Granger... - kontynuował ten - Powiedz, miałeś kiedyś nadzieję, że cię pokocha? Była
taką wspaniałą dziewczyną... Inteligenta, ładna... Ona jednak wolała Malfoy'a! Tak jest Potter! -
krzyknął - Twoi przyjaciele nienawidzą cię!!! NIENAWIDZĄ!!!
- TO NIEPRAWDA!!!! - krzyknąłem.
- CRUCIO!!! - krzyknął Voldemort i poczułem, jak przez każdą część mojego ciała przechodzi ból.
Krzyknąłem. Prawie nie omdlałem, Voldemort opuścił różdżkę.
- Potter, Potter, Potter... - powiedział powoli - Nie każ mi zniżać się do tego typu sztuczek, by cię
uciszyć...
Jęczałęm na trawie. Przewracałem się z boku na bok.
- Wstań. - podszedł do mnie Voldemort - Wyglądasz żałośnie...
Nie byłem w stanie się ruszyć. Bolało mnie wszystko... Każda część ciała. MIałem mroczki przed
oczami i szumiało mi w uszach. Prawie nie traciłem kontaktu z rzeczywistością...
- Nie każ mi kończyć ze sobą w takim stanie! - powiedział Voldemort z wyczuwalnym w jego głosie
sarkazmem - Myślałem, że powalczymy... śe zabiję cię w walce... Trudno. NIe ma na co czekać... -
syknął.
- AVA... - zaczął z wyczuwalną satysfakcją wymawiać zaklęcie.
Przymknąłem oczy. Kilka łez pociekło mi po twarzy...
Ron, Hermiona... Syriusz... Mama, tata...
- NIE!!! - usłyszałem czyjść głośny krzyk.
Wytężyłem pamięć.
Takk... To był głos Albusa Dumbledore'a...
- NIE POZWALAM CI!!! - krzyknął.
- Co ty tu... - Voldemort najwidoczniej zaprzestał kończenia zaklęcia.
śyłem...
- Profesor Albus Dumbledore... - wyszeptał z nienawiścią Voldemort - Znowu się spotykamy, co??
- Oddaj chłopaka... - powiedział spokojnie dyrektor.
Cały czas leżałem na trawie ledwo przytomny.
- NIE! - krzyknął Voldemort - CZEKAŁEM 16 LAT, BY ZABIĆ TEGO DZIECIAKA!!! JAKIŚ STARUCH
NIE PRZESZKODZI MI W TYM!!!
Po czym rzucił w stronę prof. Dumbledore'a wiązankę zaklęć.
Z tego, co zdołałem usłyszeć, wywiązała się walka. Poważna walka... Na śmierć i życie... Śmierć lub
życie ludzkości...
Miałem jeszcze zbyt mało siły, by pomóc profesorowi. Byłem pewien, że przyszedł on tutaj mnie
uratować. Narażał swe życie dla mnie, głupiego smarkacza, który poszedł na spotkanie z
20
nieuchronną śmiercią... Jak mogłem być tak głupi!!! Dlaczego nie poszedłem ze wszystkimi, gdy
zarządzono ewakuację....?!?!?!
Po chwili usłyszałem stłumiony krzyk dyrektora Dumbledore'a. Coś padło na ziemię.
Krzyknąłem.
- śyje, Potter... - syknął Voldemort - Twój ukochany prosesor jeszcze żyje... Jeszcze...
Wierciłem się w trawie, chciałem zapobiec temu, co miało za chwilę nastąpić...
Śmierci profesora Dumbledore'a...
- Wiesz co, Potter? - Voldemort podszedł do mnie - Wpadłem na pewien pomysł...
Chwycił mnie za szaty i podniósł. Jęknałem z bólu.
- Co ty, kobieta jesteś? - Voldemort zaśmiał się szyderczo.
Stanąłem na nogach. Chciałem się, ale stałem. Nadal przeszywał mnie okropny ból...
- IMPERIO!!! - krzyknął Voldemort i rzucił we mnie zaklęciem.
Poczułem jak oplata mnie sieć. Nie byłem w stanie jej powstrzymać. Byłem za słaby... Za słaby, by
przeciwstawić się woli Voldemorta... By odeprzeć siłą woli jego zaklęcie...
- Dobrze, Potter... Bardzo dobrze... - wyszeptał ten - Wykonasz co rozkażę... - wysyczał złowrogo.
Nie byłem w stanie zaprotestować. Jakiś głosik w środku mnie szeptał do głowy różne rzeczy...
Słuchałem go...
Co mówisz, głosiku...??? Nie rozumiem...
Gdzieś daleko, bardzo daleko.... Zabrzmiał głos Voldemorta.
- Zabij Albusa Dumbledore'a...
- Zabij Albusa Dumbledore'a...
Zabrzmiał z oddali głos Voldemorta.
Nie wiem, co robiłem. Nie byłem w stanie myśleć. W mojej głowie odzywał się wciąż jeden,
uciążliwy głosik.
Zabij... Zabij Albusa... Zabij...
Wyciągnąłem różdżkę.
Zabij... Zabij Albusa Dumbledore'a... ZABIJ!!!
Stałem z wyciągnięta przed siebie różdżką... Nie patrzyłem na leżącego przede mną profesora. Nie
wiem, gdzie patrzyłem... Chyba nie byłem w stanie spojrzeć na coś z uwagą. Głowa bolała mnie,
czułem, że odpływam gdzieś w dal... Tracę przytomność... Kontakt z rzeczywistością...
Zabij Albusa... ZABIJ!!!
...nie... - szpenął prawie niedosłyszalnie cichutki głosik gdzieś z oddali.
ZABIJ!!!! ZABIJ!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
...NIE... - wyłapywałem ten głos z oddali... Co mówiłeś?! Gdzie jesteś?!
Głowa bolała... "Gonitwa" za przeczącym głosem była bolesna... Jakby coś za każdym razem
uderzało mnie w głowę... Otumaniało...
Zabij Albusa Dumbledore'a... - odpływałem znów w nicość... Nicość przerażająco przyjemną... Nie
boli mnie nic...
- Ava... - zacząłem powoli.
NIE!!! - usłyszałem teraz wyraźnie.
NIE!!!!!!!!
Otrząsnąłem się. Otworzyłem oczy.
21
- Potter, coś ty...
Usłyszałem przytłumiony, jakby też z oddali, wściekły syk Voldemorta.
- Zabij!!! - krzyknął - ZABIJ!!!
- NIE!!! - krzyknąłem.
Ból głowy powalił mnie na ziemię. Przełamałem zaklęcie Voldemorta... Ale jakim kosztem...
Leżałem ledwo przytomny na trawie. Sapałem, starając się złapać oddech. Dusiłem się...
- Potter... Pieprzony idioto... - syknął Voldemort i kopnął mnie.
Jęknąłem z bólu. Powoli mdlałem.
- Wyczerpałeś moją cierpliwość, Potter!!! - krzyknał - AVADA KEDAVRA!!!
Odpłynąłem w dal....
Ocknąłem się. Moje ciało bolało jak nigdy... Czułem się słaby i niezdolny do samodzielnych ruchów.
A więc...
śyłem....?!
Otworzyłem powoli oczy. Na początku nic nie widziałem, potem powoli docierał do mnie obraz...
Wpierw zamazany, potem coraz to bardziej wyraźny...
- AACH!!! - usłyszałem czyjś radosny, przytłumiony krzyk - PANIE POTTER!!! WRÓCIŁ PAN DO
NAS!!!
Spojrzałem powoli przed siebie - zobaczyłem uśmiechniętą twarz jakiejś kobiety... Znałem ją.
Wytężyłem pamięć.
No tak! Pani Pomfrey!
- Zawiadomcie proferora!!! Szybko!!! - krzyknęła pielęgniarka i położyła swą rekę na mym czole.
Drżała...
- Tak baliśmy się o pana... - wyszeptała z czułością - Myśleliśmy, że pana stracimy... Tak długo nie
odzyskiwał pan przytomności...
- Jaah... - spróbowałem coś powiedzieć, ale szybko mnie uciszono.
- Spokój! Nie może pan przemęczać organizmu, panie Potter... Był pan krok od śmierci! Proszę to
zrozumieć! - spojrzała na mnie z czułym wyrzutem - Proszę jedynie lekko pokiwać głową, jak będę
zadawać pytania. Lekko! Nie może pan się wysilać! Powtarzam!
Pogroziła mi palcem i zaczęła swój wywiad.
Pytała, czy boli mnie głowa, czy dobrze ją widzę, czy odczuwam jakieś bóle w okolicach, które
zaczęła mi wymieniać.
Przymknąłem oczy ze zmęczenia.
- Niech się pan prześpi... - zamruczała i okryła mnie kołdrą - Odpoczynek jest tu najważniejszy!
22
W tym momencie usłyszałem, jak otworzono drzwi do skrzydła szpitalnego (to w nim się
znajdowałem).
Po chwili dało się słyszeć czyjeś szybkie kroki. Otworzyłem oczy.
Przy moim łóżku stanął Albus Dumbledore. Twarz miał zatroskaną jak nigdy, wyglądał starzej niż
zazwyczaj. Jednak jego oczy pałały tym znanym mi ogniem... Teraz zdradzały radość ich
właściciela.
- Harry... Jak dobrze... - wyszeptał z trudem.
Wyglądał na niesamowicie zmęczonego.
A jednak...
A jednak żył...
W niedzielę wieczorem odwiedzili mnie Ron i Hermiona. Hmm... Przyznam, że nie spodziewałem się
ich wizyty. Podeszli do mnie niepewnie, przeprosili za swoje okropne zachowanie w tym roku... Jaki
byłem szczęśliwy! Chętnie dłużej bym z nimi porozmawiał, ale pani Pomfrey nie pozwoliła mi się
przemęczać... Ech...
***
Prof. Dumbledore poprosił mnie do siebie.
Czułem się już lepiej, ale wspomniana wcześniej opiekunka naszego skrzydła szpitalnego zabroniła
mi się przemęczać. Dlatego też Hermiona z Ronem musięli spakować moje bagaże ;P.
Poszedłem do gabinetu dyrektora.
- O, Harry! - prof. Dumbledore wstał powoli i uśmiechnął się.
Jego twarz była w dalszym ciągu zmęczona... Wyglądał na baaaardzo starego człowieka...
- Czy coś... - spojrzałem na niego niepewnie - Czy coś się stało profesorze? Wygląda pan...
- Wiem Harry... - wyszeptał dyrektor - Jednak nie to powinno ci teraz zaprzątać głowę.
Spojrzałem na niego pytająco.
- Dziękuję... - prof. Dumbledore uśmiechnął się do mnie.
Siedziałem jak oniemiały.
- Aaale... - zacząłem - Ale za co?
- Dziękuję, że przełamałeś ostatkami sił zaklęcie Voldemorta... Uratowałeś mnie...
- Ależ ja nic takiego nie zrobiłem! - wykrzyknąłem.
Zrobiło mi się strasznie głupio... Przeze mnie prof. Dumbledore poszedł do lasu i o mało nie zginął!
A to wszystko przez moje głupie widzi-mi-się... I teraz mi jeszcze dziękował?!
- Zgadza się... - dyrektor usiadł za swym biurkiem i spojrzał na mnie przenikliwie - Narobiłeś
niezłego zamieszania... Ale w końcuprzemogłeś się... Wykazałeś ogromną odwagę i siłę woli...
- I głupotę! - wybuchnąłem.
- To prawda... - prof. Dumbledore uśmiechnął się porozumiewawczo - Ale zdałeś sobie z tego
sprawę, a to już ogromny sukces...
- Przepraszam. - bąknąłem.
- Za co? - dyrektor spojrzał na mnie szczerze zdumiony.
- Za całą tę sytuację! Ja... Ja nie wiem, co mną wtedy kierowało... Chyba... Chyba chciałem już z
tym wszystkim skończyć... Z życiem...
- Och Harry... - dyrektor westchnął, a jego oczy zabłysnęły smutno - O to chyba chodziło
Voldemortowi... Odebrać ci wszystko, co nadaje sens twemu życiu...
- Czy dlatego... Dlatego wtedy w lesie omamiał Rona? I... I nakłonił Malfoy'a do chodzenia z
Hermioną?
Spoglądałem na dyrektora z miną, jakbym sam nie wierzył w to, co mówię.
Prof. Dumbledore pokiwał tylko potakująco głową. Westchnąłem.
- Harry... - powiedział do mnie po chwili.
Jego głos wahał się... Jakby dyrektor nie był pewien, czy powinien to powiedzieć.
- Słucham...? - spojrzałem pytająco na profesora.
- Wtedy... Na cmentarzu... Gdy Voldemort się odradzał...
Westchnąłem z niechęcią, ale słuchałem dalej.
- Voldemort wykorzystał twoją krew. Czy wiesz co to oznacza?
- śe... - zamyśliłem się.
- Pomyśl...
- Skoro w moich żyłach płynie ochrona podarowana mi od mamy w trakcie jej śmierci, to znaczy,
że...
23
- Tak. W żyłach Voldemorta też teraz płynie...
SIedziałem, nie mogąc wykrztusić słowa.
- Czyli... Jeżeli ktoś teraz zechce zabić Voldemorta, czekać go będzie to samo co... Co przy próbie
zabicia mnie?
- Dokładnie Harry... - dyrektor spojrzał na mnie uważnie.
- Aleee... To teraz beznadzieja! - jęknąłem.
- Harry... Wybacz, że ci to propouję... Zrozumiem jeśli się nie zgodzisz... - zaczął prof.
Dumbledore.
Przyglądałem mu się z coraz to bardziej rosnącym zainteresowaniem.
- Otóż... Po ostatnich wypadkach chciałbym zawrzeć z tobą układ, Harry... Przypieczętowany
zaklęciem ulad...
Dalej spoglądałem na niego z zainteresowaniem i pytająco.
- Czy połączysz się ze mną Przysięgą Krwi?
Minęła dobra chwila zanim się odezwałem.
- Przysięga Krwi? - spojrzałem na dyrektora z miną zdradzającą, że niewiele rozumiem.
- Dzięki temu będę w stanie bardziej cię chronić, Harry... Wtedy również i w moich żyłach będzie
krążyła ochrona twojej mamy...
Prof. Dumbledore spoglądał na mnie uważnie. Po niedługiej chwili zgodziłem się.
Dyrektor wstał, i dobył niewielkiego sztyletu ze swego biurka. Nacięliśmy sobie nim delikatnie
nadgarstki, by wypłynęła krew z naszych żył. Podaliśmy sobie ręcę, a nasza czerwona maź
zmieszała się ze sobą. Wypowiadałem powtarzane po profesorze słowa przysięgi. Wokół naszych
zaciśniętych rąk zamajaczył iskrzący się, żółto-pomarańczowy wir światła. Poczułem jakby po
całym mym ciele przeszedł prąd. Po chwili jednak wszystko ustało.
- Dziękuję ci, Harry... - wyszeptał prof. Dumbledore, a ja uśmiechnąłem się słabo.
Pożegnałem się z dyrektorem i wyszedłem.
***
- Nie mogę... - odpowiedziałem z goryczą na pytanie Rona, czy zamieszkam u niego w te wakacje.
Próbował nakłonić mnie do tego wszelkimi możliwymi sposobami, ale nie ruszyło... Wiedziałem, że
w domu ciotki wuja jestem bezpieczny... śe Voldemort nie może zrobić mi krzywdy dopóki u nich
jestem...
Westchnąłem więc ciężko i odmówiłem Ronowi.
Weszliśmy do pociągu zmierzającego już do Londynu.
- My... Naprawdę... Przepraszamy cię... - Ron z Hemrioną zaczęli swoją gadkę.
- To nie wasza wina... Nic nie zrobiłeś takiego, Ron! - zaoponiwałem - Wiem, że wtedy w lesie był
z wami Voldemort... Nagadał ci poprostu jakiś bzdur...
Ron spojrzał na mnie z wybałuszonymi oczami.
- Skąd wiesz?
- Nie ważne... - westchnąłem - Myślę, że każde z nas popełniło masę błędów.
Przyjaciele zgodzili się ze mną.
Postanowiliśmy podarować sobie nowe pokłady zaufania i zwyczajnie zapomnieć o tym dość
niemiłym roku. Jako zupełny gwarant naszej szczerości zwierzyliśmy się sobie jeszcze z jednej
zupełnie niesamowitej rzeczy, która nas dotknęła.
- No więc... Ja... Ja spałam z Malfoy'em... - powiedziała cicho Hermiona, a my z Ronem mieliśmy
niezły odlot.
Hermiona i Malfoy?! JAKIM CUDEM?!
Szybko jednak daliśmy dziewczynie spokój, bo nie była zbytnio zadowolona z tego faktu, a nie
chcieliśmy sprawiać jej przykrości. Ron opowiedział nam o swoim olbrzymim problemie, a ja
zwierzyłem się z tego, co przytrafło mi się w ubiegły weekend. Ron i Hermiona byli zupełnie
zaskoczeni... Wspomniałem im jeszcze o przepowiedni... Starali się mnie pocieszyć jak potrafili, ale
marnie im to wychodziło.
W końcu daliśmy spokój tym dość ponurym rozważaniom.
***
Przyjechaliśmy na stację King Cross. Wuj Vernon czekał już na mnie z tą samą, zdenerwowaną i
obrażoną na cały świat miną. Pożegnałęm się z Ronem i Hermioną i niechętnie wsiadłem z wujem
do samochodu.
24
Wakacje w domu ciotki Petuni minęły nader spokojnie. Od tamtej sprawy z uratowaniem Dudley'a z
rąk dementorów zmuszeni byli dać mi spokój, a ilekroć mój głupkowaty kuzynek chciał mi coś
wykręcić, wspominałem mu delikatnie o tamtych potworach. Skutkowało...
***
Kilka dni przed początkiem września prof. Dumbledore posłał po mnie.
Pojechaliśmy d kwatery Zakonu Feniksa. Okazało się, że jako jestem jedynym spadkobiercą
Syriusza. Otrzymałęm więc jego dom i cały ten ogrom reszty jego rzeczy. Westchnąłem ciężko.
- I co ja mam z tym zrobić? - mruknąłem do prof. Dumbledore'a.
- Zatrzymać! Jest w końcu twoje!
- W takim razie oddaję Zakonowi jego kwaterę główną... Mnie na nic się nie zda... - mruknąłem i
zniechęcony usiadłem w kącie stołu w kuchni.
Dyrektor z wahaniem przyjął moją propozycję i rozpoczęły się obrady Zakonu Feniksa.
- Ten-Którego-Imienia-Nie-Wolno-Wymawiać przeciągnął już na swoją stronę dementorów i dużą
część olbrzymów... - mówiła z zapałem Tonks.
- Nie zapominaj o goblinach! Niektórych tak przekupiono, że nie wiadomo, który to zdrajca, a
który nie!
- Nie pomogło nawet uwięzienie znanych nam śmierciożerców... Nadal Ten-Którego-Imienia-NIe-
Wolno-Wymawiać grasuje na wolności i pomagają mu rzesze jego sługusów...
- Jak by ich tu wszystkich wyłapać?! - jęknął ktoś z rezygnacją.
- Przyznaję, będzie trudno... - odezwał się po raz pierwszy prof. Dumbledore - Zważywszy, że
oprócz wspomnianych wcześniej grup, silnymi sojusznikami Tego-Którego-Imienia-Nie-Wolno-
Wymawiać są Zakonnicy jego świętego płomienia...
Po twarzach zebranych przeszły cienie niezrozumienia i niedoinformowania.
- WIemy, że gdzież na dalekim wschodzie istnieje Zakon Strażników Świętego Ognia. Od
początków kariery Tego-O-Którym-Mowa, kształcą się oni na wyśmienite wojsko godne swego
pana. Każdy Zakonnik jest jednocześnie śmierciożercą...
- Co w nich niby takiego niebezpiecznego? - przerwała Tonks.
- Ich siła drzemie nie w magii, ale w sile umysłu... Poznali tajniki sztuk walki i posługiwania się
własnym umysłem... Ich nie wystarczy pozbawić mocy... Ich trzeba uśmiercić, by ich moc przestała
działać...
Członkowie Zakonu Feniksa spoglądali po sobie z przestrachem.
- Najgorsi zaś są milczący zakonnicy... Złożyli swemu panu przysięgę milczenia, opanowując do
perfekcji milczące zaklęcia...
Po twarzach zebranych przeszedł cień przerażenia.
Taak... Teraz sobie przypomniałem... Milczące zaklęcia mieliśmy omawiać w tym roku!
Wypowiadane były jedynie w myślach, a żeby zadziałały w pełni, potrzeba było silnego i
opanowanego umysłu... Nie byle czarodziej mógł ze spokojem ich używać...
Zrozumiałem więc przestrach, który zagościł na twarzach towarzyszy prof. Dumbledore'a.
Obrady Zakonu skończyły się i udałem się powoli do snu...
Rozmyślałem o Syriuszu... Brakowało mi go bardzo...
ZAsnąłem nad ranem.
***
- Szybko! Pociąg już odjeżdża!!! - usłyszałem krzyk Rona.
- Harry! Wskakuj!!! - krzyknęła na mnie ze zniecierpliwieniem Ginny i wskoczyłem do wagonu w
ostatniej minucie.
Usadowiłem się koło Rona, a Ginny poszła na poszukiwania swoich przyjaciółek.
Po chwili w przedziale zjawiła się również Hermiona. Za nią wszedł, ku zdumieniu moim i ROna,
Wiktor Krum. Spojrzęliśmy po sobie z Ronem i nie odezwaliśmy się. Po co było denerwować
Hermionę?
Po kilku godzinach na horyzoncie zamajaczył cień zamku...
Wracałem do domu...
Uff... Ostatnio mam dużo roboty... Snape cały czas zadaje nam jakieś nowe zadania... Wariuję
już... Malfoy jakiś dziwaczny ostatnio... Spóźnia się wciąż na zajęcia... A biedny Ron nie zdał i teraz
siedzi w klasie z Ginny...
25
Taa... Kształcę się na aurora :). Uff... Trochę trudno mi to przychodzi, bo nauki jest ogrom i
potęga, ale nie poddaję się :).
Z drużyny odeszli już dawno bliźniacy... No i pełno różnych innych ludzi... Z Ronem szukaliśmy
nowych i już powoli zapełnia nam się miejsce. :) Jedną z dziewczyn jest Alex Broxton - wydaje się
całkiem sympatyczna no i nieźle lata na miotle... Hermiona była jakaś zazdrosna o nią czy coś, ale
okazało się, że po prostu nie całikiem lubi jej bliźniaczą siostrę Alice - Slytherin... Uuuu... ;) Ale nas
z Ronem to nie zniechęca... :0) Hehehe...
Matko... Ostatnio tyle się wydarzyło... Wspominałem już wcześniej, że Hermiona przybyła do szkoły
z Krumem. Otóż okazało się, że jest on... JEJ NARZECZONYM!!! Totalne zaskoczenie... Tzn.
domyślałem się tego po jej pierścionku w wiadomym miejscu, ale to co usłyszałem potem...
Powiedziała nam, że ma dziecko z... Z MALFOY'EM!!! Matko! Ron zwiał, a ja starałem się pocieszyć
Hermionę... Chyba dobrze mi wyszło... Nieźle... Bo ja sam w szoku byłem i mnie również trudno
jest przyjąć tę informację do wiadomości, ale to moja przyjaciółka i nie mogę jej odrzucać tylko
dlatego, że miała chwilę słabości (innego określenia odnaleźć nie potrafię). Tak więc jakoś trwam
pocieszając ją...
Będzie bal dla siódmoklasistów (bedny Ron nie będzie mógł nam towarzyszyć :( ), no i jedziemy na
Mistrzostwa w Quidditchu :). Ron wszystko załatwił z rodzicami. Spoko...
Sorki za taki skrót zdarzeń, ale mam jeszcze 3 wypracowania opracować... W tym 2 z eliksirów :/.
Blueh...
CHANG JEST W REPREZENTACJI ANGLII!!! JAKIM CUDEM?!?!?!?!?!?!
W zeszłym roku skończyła Hogwart i już ją przyjęli?! Nie potrafię tego pojąć...
OK, może jestem trochę zazdrosny... śle nam się układało w 6 klasie (jej 7) i w sumie
pożegnaliśmy się niezbyt sympatycznie... No a teraz... Poza tym (nie chcę wyjść tu na jakiegoś
chwalipięte czy kogoś w tym stylu) byłem lepszy od niej w Quidditchu! Czy ja też w takim bądź
razie mógłbym sobie ot tak do drużyny wejść?! Doprawdy dziwacznie...
jej stara fota
***
26
Hermiona zamieniła Malfoy'a w łasicę! Myślałem, że padnę, gdy usłyszałem nowinę... ;P Hehehe...
Nom. Tylko że jej teraz do śmiechu nie jest... Ma odbębnić szlaban nie z kim innym, tylko z babką
z wróżbiarstwa. :/ Masakra!
śeby dziewczyna zanadto się nie zamartwaiała, wyciągnęliśmy ją z Ronem do Hogmestade na
koncerta... ;P Knights of Sorrow - 4 gostków, którzy ponieśli śmierć w jakiejś średniowiecznej
bitwie, a teraz - odrodzeni - grali ;P. Nieźle...
Zdaje mi się, że Hermiona nieźle się bawiła... Cieszy mnie fakt, że jakoś ją odciągnęliśmy z Ronem
od tej masy niezbyt ciekawych doznać związanych ze szkołą i niektórymi ludźmi... :/
***
- Co ty tu robisz?! - powiedziałem ze złością, gdy w bibliotece dosiadł się do mnie nie kto inny jak
Draco Malfoy - Niektórzy próbują się tu czegoś nauczyć, a nie dowalać innym...
- "Magiczne wzory i napoje. Tom 10 - uzupełniający"... - przeczytał ten z uśmiechem politowania -
Wkuwasz eliksiry, Potter?
- Nie twój zakichany interes!
- Przyszedłem pogadać... - powiedział po chwili ślizgon.
- Nie mamy o czym. - Podsumowałem, nie racząc nawet na gościa spojrzeć. Gadanie z ludźmi tego
pokroju mogło jedynie naspuć krwi.
- Owszem, mamy! - krzyknął Malfoy ze złością, wyrywając mi książkę z ręki - Chodzi o Granger.
Zdziwił mnie. Dopiero po chwili opanowania, zdołałem wydusić z siebie słowo.
- NIby o czym chcesz ze mną gadać na jej temat?
- Co jest grane?
- Co? - spoglądałem na niego, nie jarząc o co gostkowi chodzi.
- Co jest grane? Nie kapuję Granger... Chciałbym, żeby wreszcie dała mi cholerny spokój! A tu
napda mnie wpierw Krum, potem Weasley... O co szlamie chodzi?!
- Wiktor na ciebie napadł? - otworzyłem szeroko oczy w zdumieniu.
- O! To Granger ci nie powiedziała?! - Malfoy uśmiechnął się z ironią.
- Podejrzewam, że sama nie wiedziała... Ale chwila! Czemu akurat ze mną chcesz o tym gadać?!
- A z kim, do cholery?! Potter, zachowaj resztki rozumu! Z nią nie będę rozmawiał. A wiewiór!
Blueh!!! Jedynie ty musisz wiedzieć co jest grane... I MUSISZ mi powiedzieć.
OK, jego tłumaczenie może i miało trochę sensu... Ale dlaczego akurat ze mną?!
- Nie będę rozgadywał tego, co mi Hermiona w tajremnicy powiedziała!!! - bibliotekarka spojrzała
na mnie krzywo, więc ściszyłem głos - Nie wiesz co jest grane? Porzuciłeś ją i ona cierpi... To
idiotyczne i nie potrafię tego zrozumieć, ale ona... - urwałem. Nie rozumiałem Hermiony i... Tak,
może i też nie chciałem zrozumieć... - ...ona chyba dalej cię kocha...
Dokończyłem zdanie i wpatrywałem się z napięciem w okładkę jednej z ksiąg. Wrzało we mnie...
- Sorry... - odezwał się Malfoy po chwili - Ale to ona mnie okłamała... Kochający tak nie robią...
- Od kiedy ty się na miłości znasz, Malfoy? - zapytałem, tym razem ja, z ironią.
- Od kiedy... Od kiedy ujrzałem światło dzienne! - palnął - Od małego jestem znawcą lasek!
- Widać marnym...
Heheh, widziałem jak się powstrzymuje, by się na mnie nie rzucić ;).
- Szlama mnie okłamała w najgorszym tego słowa ujęciu. I w sprawie, w której NIGDY nie
powinno się kłamać! Rozumiesz, Potter?!
- Nie do końca... - nadal spoglądałem na niego sarkastycznie.
- NIeważne... - palnął tylko ten - Oszukała mnie i dlatego ją rzuciłem. Kapujesz?!
- Ja posiadam inną wersję wydarzeń...
- Co... Może jeszcze opowiedzianą przez Granger, co?! Daj spokój, Potter! Co ci powiedziała?!
- Nic, co mógłbym powtórzyć tobie... Powiem tylko tyle - ona cię kocha i cierpi. Nawet, jeśli nie
chce się do tego przyznać... Nawet przed samą sobą...
Po czym wstałem, pozbierałem szybko swe księgi i wyszedłem z biblioteki, pozostawiając Malfoy'a
samego sobie.
***
- Naprawdę nie powinnaś się przemęczać! - powiedział szybko Ron, a ja przytaknąłem.
Hermiona siedziała naprzeciwko nas i przyglądała się nam uważnie. Zasłabła w trakcie transmutacji
i teraz próbowaliśmy wytłumaczyć jej, że może powinna zostać w zamku na czas mistrzost w
Quidditchu.
- NIc z tego chłopaki! - powiedziała tylko ta - Powiedziałam, że pojadę i tak też zrobię.
- A co z małym? - Ron spojrzał na nią uważnie - Mały Don ma być narażony na niewygodę podczas
podróży?
- Don? - spojrzałem na nich pytająco.
27
- Dominic... - Ron wytłumaczył mi krótko, co miał na myśli.
- To będziesz mieć chłopaka? - uśmiechnąłem się - Super!
Hermiona odwajemniła lekko mój uśmiech i raz jeszcze dodała, że nie ma mowy, by nie jechała. W
końcu daliśmy jej spokój.
***
Niedzielne popołudnie upływało w miarę spokojnie. Razem z Ronem i Hermioną pakowaliśmy się
powoli. Następnego dnia mieliśmy udać się rano do Hogesmeade na pociąg do Londynu, a tam miał
już nas odebrać pan Weasley. śywiłem ogromne obawy co do stanu zdrowia Hermiony i jej
bezpieczeństwa podczas naszej podróży, ale dziewczyna nic sobie nie robiła z obaw moich i Rona.
Cóż... Musieluśmy odpuścić...
Właśnie przechadzałem się po błoniach. Była piękna pogoda, słońce świeciło, ale już dawała znać o
sobie jesień... Pomimo słonecznego dnia było chłodno.
Właśnie miałem zamiar odwiedzić Hagrida, gdy moja blizna zaczęła boleśnie piec.
Zatrzymałem się gwałtownie.
- Ueh... - jęknąłem, a ból jak gwałtownie się pojawił, tak gwałtownie zniknął.
Jeszcze przez chwilę stałem w miejscu, jednak po chwili rusyzłęm się i poszedłem w stronę chatki
Hagrida.
- Harry! - ucieszył się ten na mój widok - Jak dawno u mnie nie byłeś...
- Wiem... - uśmiechnąłem się na jego widok - Przepraszam...
- A tam! Nie ma sprawy! - Hagrid podszedł do mnie i mocno uścisnął.
Weszliśmy do jego chatki. Dostałęm ciepłą herbatę, a Kieł szalał z radości, że w końcu ktoś ich
odwiedził.
Powoli zapominałem o niedawo otrzymanym sygnale, że Voldemort jest blisko...
Hermiona znalazła się w skrzydle szpitalnym.
Prof. McGonagall zajrzała do mnie i Rona w tajemnicy przed nią.
- Co jej jest? - Ron poderwał się.
- Och, nic takiego panie Ronaldzie... Po prostu jest... - zatrzymała się w pół zdania, jakby miała
wątpliwości co do faktu, czy wiemy.
Ja skinąłem jednak potakująco głową. Kontynuowała.
- ...jest w ciąży. Musi odpoczywać... A z tego co wiem, ona nie za bardzo bierze to sobie do
serca...
- Proszę ją zrozumieć... - zacząłem - Jesteśmy w ostatniej klasie, a ona jest najlepszą uczennicą w
szkole. Chyba zwyczajnie chce zachować dalej swój poziom!
- Panie Potter... Nie kosztem dziecka!
- Nooo tak, ale...
- Jakie ale! Prof. McGonagall ma rację! - zaczął Ron, co mnie nieco zdziwiło - Don jest
najważniejszy... Poza tym jak chciała robić karierę naukową, nie trzeba było wskakiwać do łóżka
Malfoy'owi...
Nasza wice wzdrygnęła się i zaczerwieniła.
- Ależ panie Weasley! - powiedziała z dezaprobatą.
- Przepraszam... - bąknął ten.
- Dobra... Powiemy jej, żeby się oszczędzała. - przerwałem milczenie.
28
- Zastanawiam się, czy ona powinna jechać na te Mistrzostwa... - powiedziała w pewnym
momencie nasza opiekunka domu.
- No ale...
- OK, pogadamy. - palnął Ron.
Spojrzałem na niego z wyrzutem, a prof. McGonagall z nikłym uśmiechem na ustach wyszła.
- Co ci odbiło? - zapytałem kumpla, gdy zostaliśmy sami - Nie chcesz już Hermiony na zawodach?
- Nie o to chodzi. Jak ją widzę z Krumem, to mnie.... UEH!
W tym momencie nie wytrzymałem i wybuchnąłem śmiechem.
- Co cie tak bawi, Potter? - zapytał Ron, starając się nadać swemu głosowi brzmienie Malfoy'a.
- Heheheh! Zabawny jesteś, tyle...
Ron uśmiechnął się.
- OK, chodźmy lepiej do naszej kumpeli...
Zgodziłem się.
***
- No dziewczyno! Musisz się oszczędzać! - powiedziałem Hermionie, gdy ta siedziała nieśmiało w
skrzydle szpitalnym.
- Może nie jedź z nami... - zaproponował Ron pewnie.
- No co wy! - Hermiona zaskoczyła nas swym nagłym wybuchem - Gadacie jak prof. McGonagall!
Jadę i koniec gadania!
- Ale Domi...
- Harry! Don ma się dobrze! Już ja o to zadbam! To jak... - wstała pewnie z łóżka - Pakujemy się?
Cóż... Nie pozostało nam z Ronem nic innego jak dać jej spokój... Hermiona jest silną osobowością
i walczyć z nią i wygrać (tzn. wymóc na niej swoje zdanie) graniczy niemal z cudem...
***
W poniedziałek rano zwinęliśmy się do pociągu (w którym dołączyła do nas Ginny) i jechaliśmy do
Londynu. Tam spotkaliśmy tatę Rona i bliźniaków (;PP). Przybyliśmy na pole namiotowe i
zakwaterowaliśmy się w znanym nam już namiocie. ;) Jednak od czwartej klasy dużo się zmieniło...
Fred i George zdradzili nam, że pani Molly wykorzystała troszkę ich "dochodów" do
unowocześnienia wnętrza... ;)
***
Siedzieliśmy sobie właśnie z Hermioną i Ronem, popijając spokojnie herbatkę w namiocie.
Reszta rodzinki mojego kumpla poszła obejrzeć przygotowania do mistrzostw...
Siedzieliśmy, gadaliśmy... Było przyjemnie do pewnego momentu... Do czasu, gdy nie zaczęła mnie
znów piec blizna...
- Harry, co się dzieje? - zapytała Hermiona, patrząc z przestrachem na rozbity kubek, który
upuściłem.
Oboje z Ronem spojrzęli na moje czoło i wszystko zrozumięli.
- To... To znaczy, że... - zaczął Ron z niepewą miną.
- Tak... - masowałem sobie czoło - On tu gdzieś jest...
- Ale... Gdzie?
- A skąd to Harry ma wiedzieć, Ron!? - Hermiona spojrzała na niego z dezaprobatą.
- No nie wiem... Ale... Myślicie, że on będzie chciał przeszkodzić w mistrzostwach?
- Niewykluczone... - powiedziała Hermiona, zamyślając się - Zebrało się tu mnóstwo ludzi... Może
będzie chciał...
- Zabić. - dokończyłem szeptem.
Przyjaciele drgęli.
- Kurde, chłopie... Czasami to aż się boję... - Ron miał niepewną minę.
- Cokolwiek Voldemort nie kombinuje, nie dajmy mu satysfacji! - powiedziała Hermiona szybko -
My tu jesteśmy! Damy radę...
- Z czym?! - krzyknął Ron - Z najpotężniejszym czarnoksiężnikiem naszego stulecia?! O, sorry,
całego świata czarodziejów?! Poza tym, o ile ci jeszcze nie wiadomo, tylko Harry może go zabić.
TYLKO HARRY!
- Zamknij się Ron! - krzyknąłem.
Przyjaciele zamilkli, przestraszeni.
Przypomniałem sobie wszystko... Syriusza... Przepowiednię...
- Dobrze wiem... - powiedziałem po chwili - Nie musisz mi przypominać...
- Sorry... - wyjąkał Ron - Nie chciałem...
29
- To moja wina... - zaczęła Hermiona smętnie - Masz rację Ron... Co my tu pomożemy? Jesteśmy
bandą dzieciaków, którym kilka razy zwyczajnie się udało...
Miczeliśmy, gdy do namiotu przyszła rodzinka Rona.
- Stało się coś? - Ginny spoglądała na rozbity kubek ze znakiem zapytania wymalowanym na
twarzy.
Zaczęliśmy z Ronem i Hermioną tłumaczyć coś nieskładnie, i chyba poskutkowało... Bliźniacy
zabrali się z siostrą do sprzątania. Tylko pan Weasley dziwnie na mnie patrzał...
***
Następnego dnia od rana siedzieliśmy na stadionie. Wieczorem miał grać Wiktor Krum i Hermiona
ze zniecierpliwieniem czekała na ten moment...
Hmm... Ron w sumie też... Kupił sobie specjalnie zielony szalik reprezentacji Anglii, którym chwalił
się potem cały dzień... (dla niewtajemniczonych: drużyna Bułgarii [Krum] grała z Anglią ;P).
Ale jak na razie siedzieliśmy przy Rumunii i kimś tam jeszcze. Obserwowałem grę z
zainteresowaniem, głównie pod kątem szukających. Denerwowałem się w kilku momentach, gdy
zawodnicy dosłownie wypuszczali z ręki znicza. Gdybym był na ich miejscu... ;P
Po skończonym meczu wyszliśmy z Ronem i Hermioną kupić jedzenie. Było to tak naprawdę "tajne
zgromadzenie dowódców GD"...
- Jak myślicie... - zaczęła Hermiona - Gdzie on się może czaić?
- Wykrywacz Harry'ego nie działa... - zaczął Ron.
Spojrzałem na niego wściekle. Wykrywacz?! Moja blizna wykrywaczem?! Hermiona zachichotała,
ale po chwili oboje się opanowali.
- ...więć może go tu teraz nie ma? - Ron dokończył swą myśl.
- Taa... - Harry spojrzał na nas ponuro - Ale może być niedaleko...
- Moim zdaniem powinniśmy poczekać na jego ruch. - rzuciła pomysłem Hermiona - Nie ma co go
tu szukać... Mnóstwo tu ludzi.
- No niby! - fuknął Ron - Ale tego kolesia chyba poznamy, nie?! W końcu nie każdy ma tak
zjechanego ryja...
- Ron!
- Ok, uspokójcie się! - przerwałem im, bo gotowi byli się pokłócić - Jestem za pomysłem
Hermiony. I tak nic teraz nie da szukanie go... I w sumie po co? Nie po to tu przyjechaliśmy...
- Fakt.
Kupiliśmy jeszcze trochę jedzenia (żeby nie było) i wróciliśmy na stadion.
***
Zaczęło się! Na boisko wyleciała drużyna Anglii.
- I oto oni! Weight, Crowford, Dawson, Hillar, McCrow, Spinnet iiiii... Chang!!!
Coś tknęło mnie w środku. Przyłożyłem do oczu omnikulary i zacząłem wypartywać naszej eks
kumpeli.
- Ach! - syknął Ron - Przez te omnikulary nic nie widać!
- Ona po psostu tak szybko lata, Ron! - odpowiedziała Hermiona.
Prychnąłem pod nosem.
- A oto i reprezentacja Bułgarii w Quidditchu!!! I tak na boisko wchodzą: Iwanowa! Zograf, Lewski!
Wulkanow, Wołokow! Iiiiii... KRUM!!!
Usłyszałem pisk Hermiony i uśmiechnąłem się pod nosem. Ron ostentacyjnie zdjął omnikulary i z
niewyraźną miną siedział na swoim krześle.
Obie drużyny dały czadu, zdobywając pokolei punkty.
- Bułgaria!!! - darliśmy się z Hermioną.
Przy wyniku 130 do 130 Krum rzucił się nagle na jakiś bliżej nie określony obiekt.
- Ma znicza!!! - krzyknęła Ginny.
- To pewnie zwód Wrońskiego... - powiedziałem ze spokojem, siedząc jednak z podnieceniem na
krześle.
- Chang leci! - krzyknął Ron - CHANG!!! TO ZMYŁKA!!!
MIałem rację... Chang jednak w porę zrozumiała intencje Kruma i w ostatnim momencie udało jej
się podwinąć do góry miotłę.
W końcu jednak to Wiktor złapał znicza i wygrał mecz. Ron musiał poradzić sobie z tym faktem ;P.
***
- Świetny mecz! - pogratulowałem Krumowi, gdy zjawiliśmy się w loży jego drużyny z Hermioną.
Dziewczyna uśmiechała się do niego nieśmiało.
30
W pewnym momencie zaskoczyli nas dziennikarze... Odsunęli mnie od Kruma i Hermiony i zaczęli
robić im foty. Przyglądałem się temu, przyznam się szczerze, nie bez złości.
- Będziesz teraz sławna... - uśmiechnąłem się ponuro.
- Och, przestań! - odpowiedziała spłoszona.
- OK, muszę zmykać... - Krum spojrzał na nas przpraszająco.
- Ależ nie ma sprawy! Przecież musisz się odświeżyć!
I odeszliśy z Hermioną.
Potem nastąpiło coś, co niechętnie wspominam... Spotkanie z Chang...
Ron stał na boku z jakąś dziewczyną, więc podeszliśmy do niego z Hermioną.
- Eee... Fajnie, że jesteście! - powiedziała Chang na nasz widok.
- Byłaś niesamowita! - rozpływał się w uwielbieniu Ron - Ten zwód Wrońskiego Kruma... Myślałem,
że się nabierzesz...
- Nie... Ja znam Wiktora i jego sposób gry... Zresztą ćwiczyłam ostatnio ów manewr i
postanowiłam wykorzystać to trochę...
- Tyle tylko, że to Krum złapał znicza... - powiedziałem bez emocji.
Nie wiem dlaczego, ale sprawiało mi przyjemność zadawanie jej bólu... Ot tak - zwyczajnie... A już
najdziwniejsze było to, że nie odczuwałem jakiegoś dyskomfortu z tego powodu... Czułęm się...
Normalnie...
- Jaasne... Ale on jest profesjonalistą... - powiedziała dziewczyna zmieszana.
- OK, to my ci już przeszkadzać nie będziemy! - Hermiona złapała mnie nagle za ręke - Trzymaj
się ciepło!
- Mam nadzieję, że się zobaczymy jeszcze... - powiedziała CHo.
Parsknąłem pod nosem.
- Ja też! - Ron uśmiechnął się mizdrząco i odeszliśmy.
- Co ci odbiło, Harry? - zapytała mnie Hermiona w drodze do namiotu - Traktowałeś ją tak...
Niegrzecznie!
- Co mi odbiło? NIe wiem... Może po prostu mam dosyś tego, że...
- śe co...? śe jest w drużynie, tak?
- Nie! - krzyknąłem - Przestań! Wcalnie nie myślałem nigdy w ten sposób...
- Więc co jest grane?
- Sam nie wiem... - powiedziałem ponuro - Nie mogę przestać o niej myśleć... Ale ilekroć
przychodzi mi do głowy, wkurzam się... Opanowuje mnie złość... Nie potrafię tego opisać.
- Jak dla mnie, to ty nadal jesteś w niej zadurzony. - powiedział Ron z wesołymi świetlikami w
oczach.
- Aaach, zamknij się! - uśmiechnąłem się i odwinąłem w stronę kumpla.
- Ała! Bolało! - uśmiechnął się tylko ten, i poszliśmy umyć się i położyć...
***
Następnego ranka zszedłem na dół. Ron siedział za stołem i minę miał, mówiąc delikatnie, niezbyt
zadowoloną.
- Co jest? - spojrzałem na niego z pytajnikiem wymalowanym na twarzy.
Ten tylko rzucił mi w odpowiedzi gazetę. Spojrzałem na pierwszą stronę - Hermiona i Krum...
- "Wiktor Krum zaręczony!" - przeczytałem.
- Bajer, co? - Ron prychnął.
- A tobie co? - odłożyłem gazetę na stół i spojrzałem na Rona.
- Nic. - odpowiedział ten tylko. Odgadłem, że nie powinienem wypytywać dalej... Cóż. Trudno.
Po chwili zeszła do nas Hermiona.
- JESTEŚ W GAZECIE!!! - pisnęła Ginny.
Hermiona jakby nie wiedziała, o co chodzi.
- Moje gratulacje!!!
- Eee, dzięki... - odpowiedziała Hermiona niepewnie.
- No... To teraz każda laska w kraju ci zazdrości... - mruknął Ron z miną cierpiętnika - Co ja
gadam! W kilku krajach!
- Ron, przestań! - Hermiona zarumieniła się - Dobrze wiesz, że nie chciałam...
- Nie wiem... Mnie przy tym nie było... - mruknął znów Ron, tak zapamiętale, że bliźniacy
wycuchnęli śmiechem.
- Harry! - Hermiona spojrzała na mnie z prośbą w oczach.
- No! - zacząłem szybko - Hermiona akurat witała się z Krumem, gdy...
- Dobra! Nie chcę wiedzieć... - mruknął Ron.
- Dobra, koniec tematu! - zarządził pan Weasley - Ostatnie kęsy i zbieramy się!
I ruszyliśmy na kolejne mecze...
31
***
- Hermiona! - usłyszeliśmy głos znajomego Wiktora Kruma - Szukałem cię wszędzie...
Właśnie mieliśy przerwę obiadową pomiędzy rozgrywakami i siedzieliśmy w stołówce.
- No hej... - odpowiedziała ta niepewnie - NIe masz teraz przypadkiem treningów?
- Dali nam wolne na popołudnie, więc pomyślałem, że chętnie spędze je z tobą.
- Ehm... Dobra. To ja tego... To trzymajcie się chłopaki! - Hermiona rzuciła w naszą stronę i
odeszła.
- Bezczelność! - krzyknął Ron - Może on nie zauważył, ale ona jadła z nami obiad!
- Ach, Ron! Głupi jesteś! Oni są narzeczeństwem! Nie wiesz o tym? - Ginny zbulwersowana
krzyknęła na brata - Jak ludzie się kochają, to...
- Ale Hermiona wcale go nie kocha! Są razem, bo...
Rzuciłem się na Rona i zatkałem mu usta.
- Przejdziemy się... - powiedziałem reszcie i zaciągnąłem kumpla na spacerek.
- Co ci odwaliło? - zapytałem go, już na osobności.
- Nic!
- Jak to nic?! O mało nie powiedziałeś wszystkim, że... śe...
- śe co? śe Herma jest w ciąży z Malfoy'em, tak? Otóż tak! Chciałem im to powiedzieć! Mam dosyć
traktowania Hermiony jak jakiejś super ekstra ważnej osobistości! Zaręczyny z Krumem... Opeika
wszystkich nauczycieli... Gazety... Kurde! Jakby zrobiła coś wielkiego! A ona zwyczajnie puściła się
z Malfoy'em!
- Nie no... Ty chyba nie mówisz serio... - spoglądałem na kumpla z niedowierzaniem - Poważnie
tak myślisz?
- Tak! - wybuchnął Ron - Bo ona niczym nie zasłużyła sobie na tak wspaniałe traktowanie!
- Ron! - krzyknąłem - Opamiętaj się! To nasza przyjaciółka... Nawet jeśli popełniła głupstwo, to
my musimy ją wspierać. Rozumiesz?!
- Bzdurne prawo... - syknął Ron.
- Akurat! Ona równie dobrze mogła ciebie odstawić... Po tym jak nie zdałeś...
To Rona trochę ruszyło.
- OK, sorry... Ale wiesz już co myślę o sprawie.
- OK, i szanuję to! - powiedziałem - Powiem ci nawet, że masz troszkę racji... też mnie wkurzyła ta
sesja zdjęciowa... Ale Hermiona nie ma łatwego życia. I my musimy ją teraz wspierać... Inaczej się
załamie...
- Sama wybrała...
- Ron!
- OK, OK!
I razem powróciliśmy do reszty.
***
Ukraina grała właśnie z Hiszpanią. Hermiona wróciła już z popołudnia z Krumem i mecz
obserwowaliśmy dalej razem.
Zapowiadało się dość nudnawo... Oglądałem zawodników miotających się po boisku, gdy nagle
usłyszałem krzyki zza stadionu. Mecz natychmiast przerwano.
- Co się dzieje?! - Hermiona wybudzona spoglądała na nas.
- NIe wiem... - odpowiedziałem i w momencie zwinąłem się z bólu.
Blizna...
Ron i Hermiona spoglądali na mnie z przestrachem.
- Nie mów... - pisnął Ron.
- Biegiem do namiotów! - zarządziła Hermiona i pobiegliśmy tam z resztą.
To, co zobaczyły nasze oczy było przerażające... Całe pole namiotowe płonęło! Paliły się kolejne
namioty, a ludzie biegali jak oszalali, starając się wyratować z ognia, co popadnie.
My też podbiegliśmy do naszego namiotu, ale w momencie znieruchomieliśmy...
Na niebie pojawił się mroczny znak...
32
- O Boże! Znów! - pisnął Ron.
- To najgorsze deja vu jakie miałem! - szepnąłem.
Staliśmy tak zamurowani.
- Uciekajmy! - zarządził pan Weasley - Jeszcze zanim wszystko nie spłonie.
- Harry! - Hermiona krzyknęła za mną - Nie idziesz?
Reszta towarzystwa już się oddalała. Wszyscy byli zajęci sobą, więc nie zauważyli, że ja nie
chciałem iść z nimi.
- Co jest?! Czemu tu stoisz?!
- Mroczny znak... - mówiłem - Ktoś musiał go wyczarować...
- Ależ Harry! To przecież... To mógł być Voldemort!
- NIe! - powiedziałem z mocą - NIe czuję go! To ktoś inny!
Próbowała mnie powstrzymać, ale nie słuchałem…
- Co jest? - podbiegł do nas Ron - Trwa ewakuacja... Na co czekacie?!
- Harry nie chce iść! - krzyknęła Hermiona.
- Ja MUSZĘ wiedzieć, kto za tym stoi! - powiedziałęm z mocą - Zostaję!
- śartujesz! - pisnął Ron.
- Wy uciekajcie!
- No co ty, Harry! - Hermiona spojrzała na mnie z przestrachem - Nie zostawimy cię tak!
- Hermiona! - pisk Rona przybrał zenitu.
33
- Idę. - powiedziałem pewnie i ruszyłem odważnie pomiędzy płonącymi namiotami w stronę
miejsca, z którego wg mnie wyczarowano znak.
Przyjaciele pośpieszyli za mną...
Stanęliśmy wśród zgliszczy i usłyszęliśmy przytłumione głosy.
- Co to? - zapytała przestraszona Hermiona.
- To z tamtąd... - wskazałem im jedno miejsce.
Przykucnęliśmy i zbliżyliśmy się nieco.
- Ale to... To przecież śmierciożercy! - powiedziałem.
Kilka metrów przed nami stały zakapturzone postacie i rozmawiały o czymś.
- Patrzcie! - Ron wskazał nam dyskretnie palcem jedną postać - MALFOY!
- Ale co oni tu robią?! - zapytała Hermiona cicho.
- Jak to co, mają tu zebranie, nie?
- Nie kłóćcie się! - zarządziłem - Może usłyszymy, o czym rozmawiają...
Przystłuchiwaliśmy się w skupieniu, ale i tak nie potrafiliśmy dosłyszeć szczegółów.
- Ja bym się stąd zwijał... - powiedział Ron, a my przyznaliśmy mu rację.
Nie chciałem ryzykować ich bezpieczeństwa, które i tak wystawiłem już na wielką próbę...
Zaczęliśmy się już oddalać, gdy wted Ron niechcący nadepnął jakiś fragment namiotu, który nie
spłonął do końca. Razem z Hermioną znieruchomieliśmy.
Śmierciożercy nas usłyszęli...
Znieruchomieliśmy. Rzuciłem szybkie spojrzenie na przerażonego Rona.
- Łapać ich!!! - padła komenda śmierciożerców.
- Chodu!!! - krzyknęła Hermiona.
Nie zastanawialiśmy się długo z Ronem... Ruszyłem jak oszalały przed siebie...
Zgubiłem za sobą gdzieś przyjaciół, którzy najwidoczniej pobiegli w innym kierunku. Starałem się
nie odwracać i nie szukać wzrokiem goniących mnie sługusów Voldemorta. I tak słyszałem ich
przytłumione krzyki...
Wybiegłem na koniec pola namiotowego.
- Tam jest! - usłyszałem krzyki - EXPELLIARMUS!!!
Wywinąłem się zaklęciu i przekoziołkowałem kilka metrów dalej.
- ŁAPCIE GO, BARANY!!!
- Avada...
34
- NIE UśYWAĆ MI UŚMIERCAJĄCYCH!!! MISTRZ SAM CHCE GO ZABIĆ!!!
Biegałem jak oszalały pomiędzy resztkami zgliszczy. Gdybym chciał wybiec z terenu pola
namiotowego, zostałbym od razu zauważony...
- Tu jest! - krzyknął ktoś wreszcie.
Chciałem uciec, ale zdążyli trzasnąć mnie zaklęciem Mimble Wimble.
- Skąd ci przyszło go głowy takie durne zaklęcie?! - śmierciożercy zbliżali się do mnie...
Leżałem powalony na ziemi. Chwyciłem różdżkę.
- Expelliarmus! - krzyknąłem w stronę jednego z oprawców, ale moja różdżka tylko zadygotała,
wydała z siebie snop iskier, i padła...
Zresztą nieważne... I tak blizna zaczęła jadowicie piec...
- Acha! - zobaczyłem jadowity uśmiech na twarzy jednego ze śmierciożerców - Rzuciłeś zaklęcie na
jego różdźkę! Mądrze! Dillicullus!
Straciłem przytomność...
Przebudziłem się w już w Hogwardzie.
- Co się stało? - spojrzałem na siedzącą obok mnie Hermionę.
- To co zwykle... - uśmiechnęła się przyjaciółka - Ratowaliśmy cię przed Voldem...
- Ale... Ale jak? Nie pamiętam, co się stało...
Chwyciłem się za głowę z bólem.
- Otumanili cię... Na szczęście znaleźliśmy cię w porę i udało się uniknąć najgorszego...
- Ron! - spojrzałem w tym momencie na łóżko obok.
- Ano hej stary! - zobaczyłem zbolały uśmiech przyjaciela.
- Co się stało?
- Nogę złamałem. Ale już mi Pomfrey podała napój zrastający. Już trochę lepiej...
- Co w zasadzie się z wami stało?
- Ech, Harry... Nie ważne! Najważniejsze, że tobie już nic nie jest...
- Byłem nieprzytomny tyle czasu?!
- Niezupełnie... Trafiłeś do lekarza na polu namiotowym... To on na czas podróży podał ci silne
środki nasenne.
- Ja musiałem się z nogą biadolić sam... Tobie to fajnie chłopie... - mruknął Ron i roześmialiśmy
się.
Przyjaciele wyjaśnili mi jeszcze, że Mistrzostwa przesunięto z podowu zbyt dużego
niebezpieczeństwa. Ueh...
***
W sobotę rano prof. Dymbledore zarządził poniedziałkowy bal z okazji Halloween. Wszyscy
zaczęliśmy klaskać dyrektorowi rozradowani...
Razem z Ronem wybraliśmy się do Hogesmeade, gdzie nieśmiało weszliśmy do sklepu z maskami.
Od razu moją uwagę przykuła złota maska z kształcie feniksa, króry ruszał się delikatnie. Nie
mogłem się powstrzymać i kupiłem cacko.
- Mnie nie stać... - wymruczał Ron niechętnie.
- No co ty! Ja ci kupię! - powiedziałem, ale przyjciel ostro zareagował.
- Co to to nie! Mam swoją godność...
Zostawiłem go więc i razem (po wpadnięciu jeszcze na szybca do sklepu bliźniaków) wróciliśmy do
zamku.
W niedzielę popołudniu Ron przejrzał na oczy i postanowił jednak kupić maskę (nie udało mu się
wykombinować czegokolwiek innego).
- Pokaż! - poprosiłem go, gdy już wróciliśmy (nie chciał mi jej wcześniej zaprezentować ;)).
- Nie!
- Dlaczego?
- Ueh... Daj spokój... Taka sobie...
- No co ty! Pokaż!
Ron wyciągnął z kurtki niechętnie maskę.
- Czy to... Tak! To strach na wróble!
Jego maska była kolorowa, z kapelusikiem na górze i mnóstwem sterczących źdźbeł siana.
35
- NIe mięli nic innego... - mruknął przyjaciel, rzucając z niechęcią maskę na łóżko.
Powstrzymałem śmiech.
- No co ty... Nie przejmuj się...
Poklepałem go z uśmiechem po plecach i położyliśmy się.
***
W poniedziałek wieczorem czekaliśmy z Ronem w pokoju wspólnym. Obaj ubraliśmy nasze stare
garnitury.
Po chwili zeszły do nas dziewczyny - Hemriona i Ginny.
- Hej chłopaki!
- Super wyglądasz! - uśmiechnąłem się w stronę przyjaciółki.
Hermiona miała na sobie zieloną suknię - trójący bluszcz... ;P
- A ja jak idiota... - mruknął Ron.
- No co ty... - Hermiona zlustrowała go wzrokiem - Wyglądasz spoko...
- Poczekaj, aż założy maskę! - uśmiechnąłem się.
Zeszliśmy razem do Wielkiej Sali. Pod sklepieniem unosiły się barwne dynie, a delikatny brokat
magicznie zsypywał się z nich na nas. Co kilka minut spadały nam na głowę również różnego
rodzaju słodycze... Ron poderwał się (zapominając o bolącej nodze ;)) i zaczął je gorączkowo
zbierać... ;) Heh...
- Jest niesamowity... - powiedziałem z uśmiechem czułości.
Hermiona chwyciła mnie za rękaw i przeciągnęła na stronę, wypytując, co się stało na polu
namiotowym. Jakoś udało mi się uniknąć odpowiedzi. Wróciliśmy do Rona, który (zajęty dalej
łakociami ;)) nie przystał na naszą ofertę tańców, i w efekciezmuszeni byliśmy z Hermioną zostawić
przyjaciela samego sobie.
Mieliśmy z Hermioną pecha napotykając Malfoy'a... Wyszczerzył zęby w uśmiechu ironii i rzucił
ociekającą jadem uwagę na temat sukienki mojej towarzyszki, która okazała się być kopią sukni
pewnej ślizgonki, siostry Alex Broxton (która była z nami w drużynie Gryffindoru). Gdy już się debil
wyszumiał, Hermiona ruszyła w jego kierunku, ale chwyciłem ją za ręke.
- Co chcesz zrobić? - spojrzałem na nią uważnie.
- Dogadać mu coś!
- Po co? Przecież dobrze wiesz, że to nie miałoby sensu... To Malfoy!
Uff, udało się Hermionę jakoś przekonać.
- śałuję, że kiedykolwiek z nim gadałam! - powiedziała wzburzona.
- Czemu?
- Jeszcze pytasz? - przyjaciółka spojrzała na mnie - Gdybym nie wdała się z nim w rozmowę, to
nigdy...
- To nigdy byś go nie pokochała? - dziewczyna przytaknęła - Guzik prawda! I tak by do tego
doszło... Przeznaczenia nie da się uniknąć...
W tym momencie przypomniałem sobie o rozbitej w Ministerstwie kuli. O słowach, które zostały w
niej zawarte...
- Myślisz o przepowiedni? - Hermiona spojrzała na mnie ze smutkiem.
Przytaknąłem.
- Nie zadręczaj się... Pokonamy go... - przytuliła mnie.
- Chciałaś powiedzieć JA pokonam...
- Nie. My z Ronem nigdy cię nie zostawimy.
Uśmiechnąłem się słabo. Hermiona pomogła mi, wyciągając mnie na salę i tańcząc... Powoli
oddalałem się myślami od przykrych wspomnień i rozważań...
***
Obudziłem się we wczesny, wtorkowy poranek. Jedyną wadą zeszłonocnej zabawy był przymus
porannego wstania na zajęcia... Ubrałem się niechętnie (dobudzając po drodze Rona) i razem z
przyjacielem zszedłem do Sali Wspólnej, gdzie zaczynano już śniadanie.
Po dłuższej chwili przyszła i Hermiona - zaspana i zmęczona ;).
- Ale żeście zaspały! - Ron wyszczerzył zęby w uśmiechu - Większość smakołyków już zjedzona...
- Ale na pocztę chyba zdążyłaś... - rzuciłem, obserwując jak nadlatują sowy...
- Hermiona, patrz! - Ginny wyrwała Hermionie Proroka Codziennego - Na okładce jest Harry i
Wiktor!
Zerwałem się z miejsca i zajrzałem do gazety.
- Czemu nikt mi nie powiedział, że to Krum mnie uratował? - zadałem żałośnie pytanie retoryczne,
przyglądając się mojej (i Wiktora) fotografii w gazecie.
36
Odczułem lekki żal do przyjaciół, że mi o tym nie powiedzieli...
- Bla, bla, bla... - prychął nagle Ron, a spojrzęliśmy na niego - Wielkie mi mecyje... Hermiona
spotkała go po drodze, jak uciekała tym zbirom śmierciożercom i zwyczajnie na niego wpadła...
Pchi!
- Jakie "pchi"?! - krzyknęła Ginny - ON uratował Harry'ego!
- Gdybym nie złamał nogi...
- Ach, przestań! - Ginny usiadła.
- Och, Ron... - dobrze wiedziałem, skąd ten wybuch przyjaciela, więc starałem się załagodzić
sytuację - W końcu to chyba dobrze, że tam jakoś się znalazł, nie? Inaczej może by mnie tu nie
było...
- Jaaaasne...
- Możesz skończyć? - Hermiona dołączyła się do tej wymiany zdań - Pomógł mi i tyle! A ty
wydajesz się zwyczajnie zazdrosny!
- Po prostu wkurza mnie ta pogoń gazet za sensacją... Qrna, a o mnie to nikt nie napisze...
- Bo ty nie robisz nic ciekawego! O nie zdawaniu do następnej klasy nikt nie chce czytać...
Ron gotów był już rzucić się na siostrę, ale powstrzymałem go w porę. W końcu niechętnie uciszeni,
rozeszliśmy się do klas.
Ja zaś z hermioną wybyłem na historię magii. Rozmawialiśmy o historii balów w naszej szkole
(zbiżał się kolejny weekend, a wraz z nim bal dla 7klasistów).
- Zapraszasz kogoś? - szepnęła Hermiona.
- Nie... - odpowiedziałem.
Koguż to ja mógłbym zaprosić? I w sumie po co?
- A ty? - odwzajemniłem się, spoglądając na pierścionek zaręczynowy przyjaciółki.
- Wiem... - mruknęła.
- Coś nie tak?
- Nie.
- Hermiona...
- Staram się pisać, Harry...
I tymi oto słowami zbyła mnie.
Wiedziałem, że coś jest nie tak... Czułem to! Dlaczego Hermiona nie chciała mi nic powiedzieć?!
***
Wróciłem popołudniu do pokoju wspólnego. Zastałem tam zatopioną w myślach i wpatrzoną
smutno w okno Hermionę. Podszedłem cicho.
- Hermiona...
Dziewczyna drgnęła.
- Przestraszyłeś mnie...
- Przepraszam... - siadłem obok niej - Martwię się...
- Czym?
- Tobą!
- Dlaczego?
OK, miałem już dosyć jej udawania, że wszystko jest w porządku... Nie było...
- Powiesz mi wreszcie, o co chodzi? - zapytałem.
- Nie rozumie... - zaczęła Hermiona, ale zatkałem jej usta.
- NIe kanć, co? - uparcie parłem dalej.
Przyglądała mi się uważnie, w końcu podała kartkę papieru. To był list od Wiktora...
- Nie kochasz go, co? - spojrzałem na nią smutno.
- Kocham! Ale... Ale jak brata... On jest wspaniałym facetem... Kochanym, opiekuńczym... Ale nie
potrafię odwzajemnić jego uczucia! Nie mogę!
Przysunąłem się bliżej niej.
- To... To dlaczego się z nim zaręczyłaś?
- Myślałam, że to tylko dla rodziców... śe to taka przyjacielska przysługa... Skąd miałam wiedzieć,
że... Och! Wiedziałam, że on mnie kocha, ale nie myślałam... Harry! Jaka byłam głupia!
Hermionie puściły emocje i zaczęła płakać... Przytuliłem ją.
- Już, już... Wszystko dobrze... - powtarzałem cicho i spokojnie, tuląc dziewczynę do siebie i
kołysząc delikatnie w ramionach.
- Co dobrze?! Oszukuję wspaniałego faceta... I nie potrafię się przed nim przyznać...
- Nie potrafisz, bo nie chcesz go zranić... To normalne...
- Co jest normalne?! - Hermiona łkała mi do rękawa - śe go okłamuję?! Jestem okropna!
Ująłem jej głowę w ręce. Spojrzałem głęboko w te brązowe oczy.
- Jesteś kochana... - powtarzałem cicho i spokojnie, czując jak przepełnia mnie fala ciepła - Jesteś
kochana...
37
Siedziałem akurat w bibliotece, zawalony – jak to zwykło bywać ostatnimi czasy – książkami z
prawie każdej dziedziny magii. Od eliksirów po zielarstwo… Zbliżały się sumy, a ja nie mogłem
sobie podarować… Chciałem być aurorem, a oni nie przyjmują byle kogo… Czekała mnie ciężka
praca…
- Twoja książka jest tutaj… - powiedziałem w pewnym momencie do dziewczyny, która już od kilku
minut stała nade mną, wyraźnie czegoś szukając.
Odłożyłem "Tysiące magicznych ziół i grzybów", odsunąłem krzesło i wziąłem książkę na nim
leżącą, wręczając ją dziewczynie. Powróciłem do czytania.
- Przepraszam... – zaczęła dziewczyna nieśmiało - Nie idziesz na lekcje?
- Jeszcze chwilę, muszę sobie przypomnieć eliksiry. – mruknąłem, zdenerwowany, że wyrwała
mnie z lektury.
Może nie pasjonującej, ale byłem skupiony… A teraz…
- Wybacz... Nie chciałam być niemiła… - zdawało się, jakby była urażona.
- No co ty, daj spokój, nie byłaś niemiła... Jestem Harry Potter… - przedstawiłem się.
Głupio mi było, że w zasadzie tak się na nią wydarłem bez powodu. To chyba stres związany z tym
nawałem zajęć…
- Wiem. – uśmiechnęła się - A ja Rose Sjon.
Spuściłem wzrok na książkę. - Wiesz Rose, biblioteka to ostatnio miejsce, gdzie najczęściej
przychodzę, a teraz po Mistrzostwach mam trochę do nadrobienia, szczególnie po pobycie w
Skrzydle Szpitalnym...
- Byłeś w Skrzydle Szpitalnym? Dlaczego? – dziewczyna drgnęła.
- Jeśli wybaczysz, wolałbym o tym nie mówić.
- Oczywiście! Nie musisz mówić, rozumiem.
Rozmawialiśmy potem jeszcze na kilka tematów, ale bicie dzwonu uświadomiło nam niechybne
nadejście lekcji. Pożegnaliśmy się więc, umawiając się od razu na kolejne spotkanie. Oczywiście w
bibliotece ;). Ostatnimi czasy przebywałem tu częściej niż sama Hermiona… Ale to pewnie dlatego,
że ona wie wszystko bez zakuwania…
Z Rose spotkałem się jeszcze kilka razy. Ona jest naprawdę miłą dziewczyną. Taką ciepłą i
radosną… Chyba zdobywałem nową przyjaciółkę…
Szedłem sobie akurat korytarzem, gdy nagle wpadła na mnie Rose… Zapłakana Rose… Zupełnie
roztrzęsiona…
Chwyciłem ją instynktownie w ramiona.
- Co się stało? – zapytałem od razu.
Dziewczyna nie odpowiedziała, płakała tylko dalej. Przytuliłem ją i powoli poprowadziłem
korytarzem, by nikt niepowołany nie interesował się zbyt żywo powodem jej płaczu i w ogóle jej
osobą.
- Co się stało… Mnie możesz powiedzieć… - odezwałem się do Rose ciepło, gdy zniknęliśmy już za
zakrętem korytarza, na którym prawie zawsze nikogo nie było.
- Marc… - zdołałem wyłapać z jej płaczu.
- Co on ci zrobił? – zapytałem szybko.
- On… On… - dziewczyna płakała przeraźliwie.
Objąłem ją mocno i przytuliłem. Oparłem swoją głowę na jej włosach.
- Wszystko będzie dobrze… - wyszeptałem.
Czułem jej łzy na koszuli szaty. Oddychała szybko.
- On… - zaczęła cicho – Przyłapałam go z inną…
- Kochasz go? – zapytałem.
Dziewczyna milczała.
- Kochałam… - powiedziała.
Pokiwałem ze zrozumieniem głową.
- Chciałam wyjaśnień… A on… On…
- Uderzył cię? – zapytałem szybko.
Dziewczyna rozpłakała się. Objąłem jej głowę dłońmi i spojrzałem jej głęboko w oczy.
- On nie jest ciebie wart… - powiedziałem pewnie – Rozumiesz? Nie jest ciebie wart!
- Ale Harry… - Rose płakała i zdawało się, jakby nie docierały do niej moje słowa.
- śaden normalny facet nie bije kobiet… - powiedziałem, spoglądając w jej ciemne oczy – Ja bym
ciebie nigdy nie skrzywdził…
Dziewczyna milczała.
Patrzeliśmy sobie głęboko w oczy… Jakby każde z nas chciało poznać myśli tego drugiego… Jakby
chciało zajrzeć w głąb jego duszy…
38
Oczy Rose połyskiwały radośnie. Jakby uśmiechały się do mnie jak małe, niewinne dziecko, które
znalazło się w przyjaznym uścisku bliskiej mu osoby.
Nawet nie wiem kiedy nasze usta zetknęły się w pocałunku… Wpierw nieśmiałym, jakby każde z
nas bało się, że ten czar chwili zaraz pryśnie… Po chwili jednak odważniej… Jakby dwie samotne
dotąd dusze okryły się nagle i połączyły w tym magicznym tańcu…
***
Gadałem ostatnio z Hermioną. Biedaczka jedzie z Malfoy'em na zimowe derie, bo wygrała szkolny
konkurs piękności (o wszystkim napiszę dokładniej w kolejnej notce). Radziłem się jej, jak nie
zwalić tego, co zaczynało się rodzić między mną a Rose... No bo chyba byliśmy parą... ;) :* :}
A wszystkich czytelników informuję, że wydarzenia tu opisywane są PRZED wydarzeniami z notki
poprzedniej ;). To taka mała "retrospekcja"...
__________________________________________________________
Wow… Ostatnimi czasy dzieje się wiele… Za wiele…
Wszystko zaczęło się niedługo po kłopotach Hermiony z Krumem…
Pewnego dnia prof. Dumbledore wezwał mnie do siebie.
Ilekroć miałem się u niego stawić, zawsze nasze spotkanie dotyczyło kwestii Voldemorta, lub
czegoś z nim powiązanego. Cóż… Znałem już nasze spotkania tak dobrze, że wiedziałem, co się
święci…
Wszedłem do gabinetu.
- Fred! George! – ujrzałem bliźniaków i zapomniałem o nękających mnie obawach.
- Cześć Harry. – Fred uśmiechnął się, lecz George nadal milczał, jakby czymś się zamartwiał.
- Siadaj Harry.. – prof. Dumbledore wskazał mi fotel.
Ton jego głosu sprowadził mnie na ziemię i przypomniał o wszystkim, o czym uparcie rozmyślałem,
zmierzając tu.
- Co się...? – zacząłem, ale nie dano było mi dokończyć.
- Harry, jesteśmy tu by cię ostrzec... – zaczął któryś z bliźniaków.
- Przed czym?
Tja… Nie można powiedzieć, by to pytanie do inteligentnych należało… ;)
- A przed czym mielibyśmy cię ostrzegać? – Fred zrobił lekko zniesmaczoną minę.
- Czy chodzi o Voldemorta? – zapytałem, chociaż znałem odpowiedź.
- Niestety tak – prof. Dumbledore zwiesił głowę - Widzisz, posiada on bardzo potężną broń...
- Przecież nie ma już przepowiedni! – powiedziałem szybko, chcąc oddalić od siebie myśli, że
Voldemort może posiadać potężną broń…
Coś, co może mu pomóc… Pomóc w walce z nami...
- To coś potężniejszego… - prof. Dumbledore westchnął.
- Co to jest? - zapytałem.
Okazało się, że w sklepie bliźniaków znajdowała się jakaś ręka śmierci, czy coś równie absurdalnie
brzmiącego… Raz mieli pewnego tajemniczego gościa, przypominającego wyglądem śmierciożercę
(czarna peleryna i tak dalej), ale wtedy jakoś szczególnie nie zwrócili na to uwagi… Zresztą nie
dziwię im się. Do ich sklepu przychodzili różni dziwaczni ludzie, więc dlaczego mieliby przejmować
się jakimś gostkiem ubranym na czarno? Tak czy owak ta tajemnicza postać zakupiła jakiś ich tam
gadżet, ale po jej wyjściu ze sklepu okazało się, że ręki nie ma.
- Dacie radę! – rzuciłem do nich, mając na myśli odszukanie ręki - Panie profesorze, czy nie
mogliby oni przyjść jeszcze na chwilę do Pokoju Wspólnrgo Gryfonów?
- Przykro mi Harry… - profesor był nieugięty.
Pożegnałem się z nimi, dyrektor ściągnął na chwilę zakaz deportacji z gabinetu i chłopcy aportowali
się.
Zostałem sam z prof. Dumbledore’em.
- Nie rozumiem… - rzuciłem śmiało.
Już kiedyś nauczyłem się, że bycie szczerym przy Dumbledorze owocuje.
- Czego, Harry?
- Po co mu ta ręka? Co ona właściwie robi?
- Sądzę, że żadne z nas nie wie tego do końca… - westchnął dyrektor – Musi ci wystarczyć tyle, że
w starożytnych księgach czarnej magii jest o niej dość sporo.
Westchnąłem.
- Ciekaw jestem… - kontynuowałem, a dyrektor spoglądał na mnie z zainteresowaniem – Skąd
Fred i George ją wzięli… Skoro ta ręka jest tak potężna…
39
- Mnie też to zastanawia, Harry. Ale wątpię, byśmy kiedykolwiek otrzymali na to pytanie
odpowiedź, więc prosiłbym cię, byś nie myślał o tym za dużo.
- Ale profesorze!
- Harry! Masz teraz inne problemy na głowie…
- Jakie?! Jakie mam inne problemy niż powrót Voldemorta?! Czy w ogóle mam prawo myśleć o
czymkolwiek innym?!
- Owszem, masz… - rzucił krótko dyrektor – I skupienie się na bardziej przyziemnych sprawach
myślę, że wyjdzie ci tylko na dobre.
Westchnąłem.
- Ale jak mam go pokonać, bez myślenia o tym… Bez planowania…
- Planowania czego Harry? Zabicia go? – dyrektor przyglądał mi się uważnie, jakby prześwietlając
mnie swoimi jasnymi oczyma – Zdajesz sobie sprawę ilu dorosłych czarodziejów straciło życie w
starciu z Voldemortem? Planowanie wszystkiego bynajmniej nie jest pomocne… Jest tylko stratą
cennego czasu, który mógłbyś poświęcić na np. pannę Granger. O ile wiem, przechodzi teraz
nieciekawe chwile…
Przyglądałem się dyrektorowi ze zdumieniem.
- …lub na pana Wesley’a, który chyba jest troszkę zazdrosny o waszą bliską przyjaźń… Przyjaciele
Harry! Tylko przyjaciele mogą ci pomóc w walce z Voldemortem… Nie, nie chodzi mi tu o zabijanie
go, lub branie udziału w ostatecznej walce. Oni pomogą ci osiągnąć spokój ducha, który teraz jest
ci potrzebny. Bardziej niż kiedykolwiek. Dlatego… - jego głos zawisł w powietrzu - …zabraniam ci
zadręczać się myślami o Voldemorcie. Zrozumiałeś?
- Ale profe…
- Zrozumiałeś?!
- Tak… - jęknąłem.
- No. – prof. Dumbledore uśmiechnął się pierwszy raz tego popołudnia – Teraz zmykaj na zajęcia…
Kilka dni potem otrzymałem list.
Przyniosła go sowa, która wywaliła mi przy okazji całą miskę groszku na talerz… Errol...
„Niedługo się spotkamy, w Pokoju Wspólnym o godzinie 8:00 za 2 dni.
Dumbledore już wie.
Nie mów nic Ronowi. Sprawa osobista.
Fred Weasley”
Spojrzałem w bok. Ron przyglądał mi się zaciekawiony, zapewne czekając, aż mu list przeczytam.
- Eeee… A nic tam. Jakieś reklamy… - walnąłem mu pierwsze lepsze kłamstewko.
- Reklamy? – qmpel spojrzał na mnie podejrzliwie – Sowę mojej rodziny to ja jeszcze poznam,
Harry…
- Ale to reklamówki od twojego taty… - rzuciłem od razu – Wysłał mi takie o bezpieczeństwie i
innych tam. Wiesz… W końcu ja…
- Wiem. – Ron przerwał mi – Nie przejmuj się. Zapewne matka mu wcisnęła. Wyrzuć.
Odetchnąłem…
Kupił bajeczkę…
Wszyscy jeszcze spali, gdy wymknąłem się z dormitorium i cichaczem zszedłem do PW. Po chwili
zjawił się prof. Dumbledore, a chwilę potem – wyskakując z kominka – Fred.
- Posłuchajcie... – spojrzałem na niego z zapytaniem i podnieceniem w oczach - Nie... Nie
dowiedziałem się nic o Ręce Śmierci, ale mam duzo informacji, które podsłuchałem będąc w zamku
Voldemorta, który zmusił mnie do bycia jego zwolennikiem i tym sposobem mam TO!
Szybki potok słów Freda nie pozwolił mi na wtrącenie choć słowa, więc gdy ten odsłonił swoje
przedramię, ukazując nam mroczny znak (tak, tak!!! MROCZNY ZNAK!!!) oniemiałem. Miałem
wrażenie, jakby całe życie śmigało mi przed oczyma… Jakbym trwał w jakimś durnym śnie, z
którego nie mam siły się wybudzić… Z którego nie mogę się wybudzić!
- …i postanowiłem, że będę wam przekazywał informacje i nigdy nie będę takim na serio jego
zwolennikiem i nigdy nikogo nie zabiję przysięgam!!! – krzyk Freda wybudził mnie z zamyślenia.
- O rany, stary... Masz u mnie wielkiego minusa... - wyjąkałem.
- Jednak był do tego zmuszony. – profesor Dumbledore wyszeptał.
- Chodźcie. - rzekł dyrektor - Zaraz będą się tu schodzić ludzie.
Wynieśliśmy się do gabinetu profesora.
- Więc jak to dokładnie było?
I Fred zaczął…
40
Słuchałem jego opowieści z coraz bardziej rosnącą złością… Wstrętem… Nienawiścią?! Jak Fred
mógł to zrobić?! Dla kasy!!! DLA KASY!!! (odsyłam na jego bloga, bo mnie szkoda w tym momencie
słów…)
- Ale nie mówcie o tym nikomu. – powiedział na koniec.
- Dobrze... Kiedyś sam się do tego przyznasz. – rzucił do niego Dumbledore i pożegnaliśmy Freda.
- CO ZA DEBIL! – rzuciłem, a dyrektor spojrzał na mnie z wyrzutem.
- Harry… To brat twojego przyjaciela… Twój przyjaciel.
- I ŚMIERCIOśERCA!!!
Dyrektor westchnął, i usiadł w fotelu. Miał zmęczony wyraz twarzy.
- Trudno nam oceniać motywy, dla których Fred zrobił to co zrobił.
- TRUDNO?! JA JAKOŚ…
- HARRY!
Umilkłem przerażony. Prof. Dumbledore rzadko podnosił na mnie głos… Zdążyłem już zapomnieć,
jaki jest wtedy… Nieswój…
- Nie wolno ci go oceniać…
- Rozumiem… - mruknąłem – Ale nie wmówi mi pan, że postąpił słusznie.
- Nie wmówię, bo i ja tak nie myślę.
Przyglądałem się dyrektorowi z uwagą. Miał napiętą twarz, na której pojawiły się liczne zmarszczki,
które – mimo iż zapewne były właściwe dla jego wieku – teraz dopiero zauważyłem. Prof. Ablus
Dumbledore był kimś, na kogo czas zdawał się nie działać… Kimś, kto jest skazany na
długowieczność… Teraz jednak – cierpienie i troska wymalowane na twarzy tego starszego
człowieka – niechybnie dodały dyrektorowi lat. Albo je zdradziły…
- Myślę, że tyle wystarczy na dziś, Harry. – rzucił prof. przerywając moje rozmyślania.
- Eeeee… Dobrze, dyrektorze. – rzuciłem i skierowałem się w stronę drzwi.
Rzuciłem jeszcze szybkie spojrzenie w stronę dyrektora, widząc jednak jego zamyśloną twarz, dla
której pewnie już dawno zniknąłem za drzwiami, wyszedłem.
Przy śniadaniu otrzymałem kolejny list.
„Harry Potterze!
Wiem, że to może zabrzmieć dziwnie, ale muszę się z Tobą jak najszybciej spotkać… Mam do Ciebie
BARDZO ważną sprawę… W związku z Twoim ojcem, jego zwierzakiem i Sam-Wiesz-Kim!
Wiktor Krum”
O co mogło Wiktorowi chodzić? Czyżby coś wiedział? Zapytałem Hermionę, czy wie coś może o tej
sprawie, dziewczyna jednak wyglądała na równie zaskoczoną co ja.
Hmm…
Nadeszły ferie świąteczne. Hermiona wyjechała do rodziny (i z tego, co mówiła nam Ginny, potem
do Kruma na sylwestra), a ja z Ronem zostaliśmy w zamku. Minął już czas, gdy w domu ciotki
Petuni chroniły mnie zaklęcia prof. Dumbledore’a. I mimo iż nie myślałem o tym wcześniej (jakoś
okazji nie było ;)), to teraz zdałem sobie sprawę z zaskakującego faktu – już nigdy nie będę musiał
wracać do domu na Privet Drive…
Ogarnęła mnie dziwna odmiana pustki… Pustki po tym znienawidzonym miejscu, zamieszkałym
przez znienawidzonych ludzi… A jednak… A jednak dzięki niemu zawsze chętniej przyjeżdżałem do
Hogwartu i witałem nowy rok szkolny…
Hogwart…
Jego też miałem pożegnać tego roku… Gdzie ja zamieszkam? Syriusz co prawda zostawił mi
kwaterę Zakonu, ale… Ech. Nie czułem się na siłach zamieszkać w jego domu. Poza tym… :/
Przypomniały mi się warczące postacie na obrazach, które aż za bardzo przypominały mi Malfoy’a i
paczkę…
- Cześć chłopaki! - Luna przebiegła przez Salę Wejściową.
- O! Luna! – uśmiechnąłem się do niej.
Ferie trwały już pełną parą, a ja z Ronem (i kilkoma innymi uczniami) wybieraliśmy się właśnie do
Hogesmeade.
- Myśleliśmy, że nie idziesz!
- Jak mogłabym nie iść? – dziewczyna uśmiechnęła się - Przcecież to wszystko ja załatwiłam! A
Ronald nadal nie w sosie? - dodałam patrząc na rudego przyjaciela.
- W sosie, jak w sosie… - mruknął ten - W sosie to ja mam tylko włosy... A zresztą co cię to
obchodzi?!
41
- W końcu jesteś moim kolegą! – Ron nie wyglądał na uszczęśliwionego - Och Ron! Jak cierpisz na
brak Hermiony to się wygadaj Harry’emu, ja sobie sama pójdę. Nie ma problemu. Dotrzymają mi
towarzystwa chrapaki krętorogie, tersale i wszystko tym podobne.
- No widzisz jaka jesteś bystra! - mruknął Ron szedł dalej ze zwieszoną głową i kontynuował
pomruki - Tersale! Jak dobrze, że je widzisz!
- Ron, przestań... – skarciłem go szeptem - Tersale to nie jest temat do żartów…
Tja… Nie wiem czy o to Ronowi chodziło, ale efekt był taki, że dziewczyna pobiegła zapłakana.
- Co cię ugryzło? – spojrzałem na niego z wyrzutem.
- Nic. – odburknął, a ja nie chciałem tematu kontynuować.
OK… Było kilka możliwości… Jeszcze mu z Hermioną nie przeszło i wściekał się, że ta spędzi sylwka
u Kruma… Nie zdał i teraz poprawia rok, a Snape z resztą ciągle mu dogryzają… Wreszcie – miał
zakaz jechania gdziekolwiek, bo – jak mówiła pani Weasley – czas wolny ma „poświęcić na
douczanie się tego, czego nie zdążył w czasie roku poprzedniego”. W sumie jego frustracja (z
jakiegokolwiek powodu by nie była) była zrozumiała, więc zostawiłem go samemu sobie. Jak będzie
czuł, że chce o tym gadać, to pewnie sam powie.
Lunę złapaliśmy w Trzech Miotłach.
- Luna... – Ronowi przemówiło do rozsądku, usiedliśmy naprzeciwko dziewczyny - Ja nie
chciałem... nie pomyślałem... zupełnie zapomniałem... och!
Zaśmiałem się, widząc, jak kumpel przekrzywił się do tyłu, waląc jednego mocno zbudowanego
faceta w plecy.
- Przepraszam! – Ron powiedział szybko, ale facet obrażony krzyknął tylko „Ty wstrętny
rudzielcu!” i wyszedł.
- Heh... – Ron zarumienił się, gdy w gospodzie zaległa cisza.
Ponieważ jednak nikt nic więcej nie powiedział, za chwilę zabrzmiał typowy takim miejscom gwar.
- Coś zamawiamy? – przysunąłem się do Luny.
Cisza…
- Hej! – pomachałem do Rona, żeby mi się dzieciak ocknął...
- No... - zaczął nieśmiało Ron - To ja... przepraszam... Luna... – posłał jej swoją rękę - Zgoda?
- Może być... – dziewczyna z oporem uścisnęła jego dłoń - Ale to jest zwykła formalność... długo
nie zapomnę dzisiejszego dnia...
- Eee... – Ron spojrzał na mnie, jakby oczekując pomocy - Eee... w takim razie... co mogę zrobić
żebyś o tym zapomniała?
- Nie wiem... Na twoje nieszczęście mam świetną pamięć. – dziewczyna zupełnie niespodziewanie
pokazała nam fotę swojej rodziny.
Kiedy z Ronem przyglądaliśmy się pożółkłej fotografii, Luna zniknęła.
- I zostawiła nam to… - Ron spojrzał na zdjęcie z miną zdradzającą, że posądza pannę Lovegood
przynajmniej o lekkiego bzika.
- Cóż… Najwidoczniej zapomniała wziąć… - wzruszyłem ramionami i schowałem zdjęcie do
kieszeni.
Przy śniadaniu nie widzieliśmy dziewczyny. Ron specjalnie się tym nie przejął („Przynajmniej mamy
spokój…” – rzucił krótko), ja zaś wyglądałem jej, chcąc oddać w końcu nie moją fotografię.
Złapałem Lunę dopiero poza Wielką Salą.
- Uważaj… - rzuciła do mnie dziewczyna - Jemioła...
- A tak... – uśmiechnąłem się niepewnie - Roi się w niej od nargali... a co mi tam!
Powiedziałem do niej i pocałowałem w policzek.
- A to twoje zdjęcie! – dałem je dziewczynie - Dlaczego ją zostawiłaś?
- Tak naprawdę to nie wiem… - powiedziała Luna, przyglądając się z nostalgią fotografii - …może
dlatego, że tu jest moja mama… I ogólnie moja rodzina, która już nie żyje... Kojarzą mi się z
tersalami...
- No tak... Słuchaj mnie też nie jest łatwo... – rzuciłem szybko - Jak Moody pokazywał nam na
lekcji Zaklęcia Niewybaczalne, to uświadomił mi, że Voldemort… - Luna pisnęła -…zamordował
moich rodziców Avadą. Ron potem...
- A więc chodzi o Rona... – Luna mruknęła ze złością.
- No, w pewnym sensie.. .- rzuciłem przepraszająco - Ale daj mi dokończyć...
- Potter i Lovegood, moglibyście z łaski swojej nie stać w przejściu? – przed nami wyrósł Snape,
któremu tarasowaliśmy wejście na Wielką Salę.
- Oczywiście… - rzuciła szybko Luna i obydwoje usunęliśmy się „mistrzowi eliksirów z drogi.
- No dobra... już mówię... szybciej przestanę cię męczyć... – powiedziałem, gdy Snape zniknął za
wrotami.
- Ale wcale mnie nie męczysz...
Uśmiechnąłem się.
- No, to z tym Ronem... On wtedy też zrobił taki wyskok jak wczoraj. Powiedział coś w stylu: "Jak
zrobił Avada kedavra, to ten pająk po prostu wykorkował..."
42
- Ale co to ma...
- Dużo! – powiedziałem od razu - Chce ci uświadomić, że Ronowi się to wymsknęło. Jest moim
przyjacielem a jednak tak powiedział! Jest twoim...
- ...kolegą... – przerwała mi.
- ...przyjacielem. A jednak tak powiedział!
- Czyli?
- Czyli to znaczy, że mu się to po prostu wyrwało i nie bierz tego do siebie... Proszę... Nie chce
żeby ktoś przez niego cierpiał...
Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem.
- No niech ci będzie… - dziewczyna uśmiechnęła się niepewnie - Wybaczę mu...
Podeszła do Rona, który dalej siedział przy stole Gryfonów.
- Wybaczam ci! – podała mu rękę - Ale żeby było mi to ostatni raz!
- Okej! – Ron uśmiechnął się radośnie - Nigdy więcej! Już bym nie miał ostatniej deski ratunku,
przed balami...
Luna spojrzała na niego piorunującym wzrokiem.
- Oj! Sorrcia! To ja już lecę... – uśmiechnęliśmy się i razem poszli w stronę naszych dormitoriów.
Eeech… Pech chciał, że długi jęzor Rona musiał pójść w obroty… Powiedział, że Luna się we mnie
kocha, co oczywiście przyjąłem z zaskoczeniem. Pech chciał ;), że na to wszystko weszła sama
Luna… Zagotowała się ze złości i rzuciła szybką wiązankę na Rona – przekreślającą chyba
wcześniejsze słowa „wybaczam” – a zakończoną hasłem „Nie kocham się w Harrym. W nim kocha
się Ginny!”. Luna zniknęła…
- Ginny! Ha! Też mi coś! – wołał za nią Ron, ale na jego twarzy malowało się niedowierzanie
pomieszane z… przestrachem…
Strachem o młodszą siostrę? O to, że to może być prawda?
- Eeee… - zacząłem, ale w sumie nie byłem pewien, co powinienem był teraz powiedzieć.
Pamiętałem o Rose, z którą zaczynałem znajomość. Ginny była niewątpliwie miłą i ładną
dziewczyną, ale… Ale Rose… ;)
- Nie przejmuj się. To Pomyloona… - mruknął wściekły Ron – Głupie teksty to jej domena.
I razem – oboje z minami mocnego zastanowienia – zniknęliśmy za portretem Grubej Damy.
Rozpoczęły się ferie.
W pierwszym ich tygodniu pojechałem do Rona. Jego rodzice wyjechali do Billa czy tam Charlie’ego,
więc Ron z Ginny wykorzystali sytuację i wrócili do pustego domu (Ron miał wciąż szlaban za to nie
zdanie do kolejnej klasy).
Siedziałem sobie właśnie w pokoju bliźniaków (przypadł mi w udziale, gdy przyjechaliśmy do Nory
;)), gdy jakaś sowa zastukała swoim dziobem w szybę okna. Przede mną upadł list…
"Kochany Harry!
Nawet sobie nie wyobrażasz jak się za Tobą stęskniłam! A to przecież dopiero kilka dni minęło
odkąd się ostatnio widzieliśmy! Mam dla Ciebie propozycję nie do odrzucenia. Mianowicie: Czy
przyjechałbyś do mnie do domu na drugi tydzień ferii??? Moi rodzice nie mogą się doczekać aż Cię
poznają! ;) Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu i przyjedziesz.
Czekam z niecierpliwością na odpowiedź.
Kocham Cię... ;*
Pozdrowienia
Rose"
Od razu się ożywiłem…
Ron był trochę zawiedziony, że sam nie ma laski, kiedy wokoło niego i ja i Hermi byliśmy zajęci… ;)
Ale widziałem jak patrzy w stronę tej koleżanki siostry Kruma, więc… ;) Chyba miał coś na oku ;P.
Już nie mogłem doczekać się wyjazdu…
***
- Harry! – dziewczyna rzuciła mi się radosna na szyję, gdy tylko przyjechałem.
Mieszkała w Hogesmeade ;).
- Jak przyjechałeś? – zapytała.
- Błędnym Rycerzem. Od Rona aż tutaj jest spory kawałek drogi… - wszedłem do salonu.
Ech… ;) Czułem się troszkę niezręcznie, przedstawiając się mamie Rose. W końcu to… Eee… Mama
mojej dziewczyny… ;) Ale po ciepłym uśmiechu na jej twarzy odgadłem, że pewnie dobrze
wypadłem… Uff! ;)
43
- O Boże... super! – rzuciła Mary, siostra Rose?
Jej tata natomiast (za co mu niezmiernie dziękuję ;)) przyjął mnie jako coś normalnego, zamiast
„podniecać się” obecnością Harry’ego Pottera w domu. :) W sumie całkiem miła rodzinka :).
- To ja teraz pokażę Harry'emu jego pokój.
Kochana Rose uwolniła mnie z niezręcznej sytuacji zapoznawania się z jej rodzicami ;).
- To jest straszne... - powiedziała, gdy wchodziliśmy po schodach.
- Co takiego? – spojrzałem na nią z pytaniem.
- No... chodzi mi o ludzi, którzy mają okazję zobaczyć cię pierwszy raz w życiu... wiadomo, że
czują podziw dla tak wspaniałej osoby jak ty, ja też czułam… - spojrzała na mnie słodko - …i byłam
zachwycona, że mogę cię poznać... – spuściłem wzrok, uśmiechając się nieśmiało
- Ale z pewnością nie gapiłam się na ciebie jak na okaz w zoo, choćby z resztek przyzwoitości i
szacunku, które we mnie tkwią. Nie sądziłam, że Mary i mama się tak zachowają... Przepraszam za
nie...
- No co ty! Nie przepraszaj! Twoja rodzina to bardzo mili ludzie... a poza tym... przyzwyczaiłem
się... – i wybuchnęliśmy śmiechem ;).
Weszliśmy do przytulnie urządzonego pokoju, gdzie rozpakowałem się do potężnej, dębowej
komody.
Czułem się wciąż trochę niezręcznie, pomieszkując w domu mojej dziewczyny, ale… ;) Trza
poznawać teściów :P.
- Może pójdziemy do Trzech Mioteł? – spojrzałem na Rose niepewnie - …chyba, że wolisz...
- Jasne! Z chęcią! Uwielbiam to miejsce! – dziewczyna uśmiechnęła się promiennie. :)
Musieliśmy jeszcze odpowiedzieć na „kilka” pytań zaciekawionych naszą wyprawą rodziców Rose i
mogliśmy wreszcie wyjść, obiecując, że wrócimy przed kolacją.
W Trzech Miotłach spędziliśmy z Rose około godziny, popijając kremowe piwo i rozmawiając żywo o
różnych sprawach ;). Dziewczyna jest niesamowitą osóbką… Inteligentna, kochana, mądra…
Kiedy już wyczerpaliśmy zapasy trunku w naszych kubkach, wyszliśmy na przechadzkę po
miasteczku.
Panowała miła zimowa atmosfera. Śnieg powoli prószył z nieba, ale słońce leniwie ogrzewało świat,
dzięki czemu nie odczuwało się chłodu. A przynajmniej nie przy Rose… :)
Upojność popołudnia sprawiła, że zaczęliśmy rzucać się śnieżkami. Gdy potężna kula śniegowa
poleciała w kierunku Rose, ta chcąc zrobić unik wpadła w głęboką zaspę. Podbiegłem do niej
zaniepokojony, ale dziewczyna się śmiała. W efekcie samemu wybuchając śmiechem, pomogłem jej
wstać. Ponieważ było nam wciąż do śmiechu, rzucałem w nią wciąż śnieżkami, nie czekając aż
zdąży się otrzepać po poprzednich. W pewnym momencie przestraszyłem się nie na żarty – Rose
potknęła się o jakiś kamień i ruszyła jak długa na ziemię. Najszybciej jak umiałem ruszyłem w jej
kierunku, w ostatnim momencie wyratowując od bolesnego spotkania z podłożem.
- Dzięki! – Rose uśmiechnęła się promiennie, gdy postawiłem ją na ziemi, wciąż jednak tuląc.
Dziewczyna spojrzała w moje oczy, a mnie zalała fala gorąca… Uśmiechnąłem się do niej z
czułością.
- Kocham Cię... – szepnąłem.
- Ja ... ja Ciebie też... – odpowiedziała i zastygliśmy w pocałunku...
***
Obudziłem się wczesnym porankiem.
W pierwszej chwili miałem ochotę pójść zaraz do Rose, ale zreflektowałem się (na szczęście ;)), że
kochana może jeszcze spać… Odczekałem więc godzinkę (którą spędziłem na czytaniu kolejnych
rozdziałów podręcznika eliksirów :/), by później udać się do ukochanej.
Gdy wszedłem dziewczyna już nie spała. Wręcz przeciwnie… Wydawała się być ożywiona. Ogromne
rumieńce oblały jej policzka, a reszta twarzy jakby pobladła… Rose trzęsła się, jakby było jej
zimno…
- Co się stało? – podbiegłem szybko do niej.
Mój wzrok padł na trzymaną przez nią kurczowo kopertę.
- Co to za list? – zapytałem.
Dziewczyna nie odpowiadała.
Wyrwałem jej go z rąk stanowczo, ale delikatnie.
„Sjon,
Nie będziemy owijać w bawełnę. Oboje dobrze wiemy, że na nic by się to zdało. No, powiedzmy, że
jedno z nas wie. Ty jak na razie jesteś spokojna... do czasu...Bawi mnie to, że nic nie rozumiesz,
bawi mnie trzymanie Cię w niepewności i zdziwieniu...
Ale do rzeczy...
44
List ten jest groźbą... groźbą? Chyba raczej... zapowiedzią przyszłych zdarzeń... Jakich? To już jest
tajemnicą... jedyne co mogę powiedzieć to, to, że ... dużo czasu ci już nie zostało. Radzę załatwić
wszystkie sprawunki i pożegnać się ze znajomymi.
Twój koniec nadchodzi nieuchronnie...
Zostało napisane przez:
A czy to ważne? W końcu i tak niedługo ... znikniesz z tego świata.”
Co było grane?
Przyglądałem się kartce papieru z rosnącym poczuciem zagrożenia.
- To na pewno żart. To jest żart, nie widzisz Rose? To tylko żart, żart... – przytuliłem Rose i
zacząłem ją kołysać.
W głębi jednak miałem jakieś mgliste poczucie, że ten ktoś nie żartował…
Komu mogło zależeć na śmierci mojej kochanej Rose? Czy to… Czy to może przeze mnie?!
- Jestem pewny, że to tylko kawał. Jakiś wredny dzieciak wysłał ci ten list. Jest tak, prawie na
pewno. Co ja mówię?! Nie prawie, tak jest... z pewnością. – rzuciłem szybko, starając się zarówno
ją jak i siebie uspokoić.
***
Kolejne dnie napawały mnie spokojem. Nic się nie działo… To mogło znaczyć tylko jedno. Autor
tego listu musiał rzeczywiście żartować!
Uspokojony starałem się towarzyszyć wszędzie Rose i wspierać ją. Przy mnie dziewczyna zdawała
się zapomnieć o owej durnej groźbie. Mogliśmy cieszyć się naszym szczęściem…
Do czasu…
Od momentu otrzymania przez Rose listu minęły trzy dni.
Trwała akurat noc, gdy obudził mnie jakiś koszmar.
Śnił mi się Voldemort…
Tak, Voldemort…
Blizna zaczęła obrzydliwie piec, sprawiając, że zwinąłem się na łóżku z bólu.
Po chwili wszystko minęło.
Leżałem przez chwilę oddychając ciężko. Po chwili – pchany nagłym impulsem – pobiegłem do
Rose.
Nie było jej!!!
Z przerażeniem stwierdziłem, że ją… śe ją…
Kołdra z jej łóżka wiła się bezładnie po podłodze, jakby jej właścicielkę wyciągnięto spod niej siłą.
Wiedziałem już teraz, że ten sen nie był przypadkiem… To musiał być Voldemort!
- Idiota! – syknąłem na siebie, czując jak moje ciało oblewa się zimnym potem.
Jak mogłem doprowadzić, by ją porwano?! Przecież wiedziałem, że Voldemortowi zależało, by
pozbawić mnie ludzi mi najbliższych… Wiedziałem, że w zeszłym roku odsunął ode mnie Rona i
Hermionę… Jak mogłem nie przewidzieć, że zechce też pozbyć się… Rose?!
Byłem jak w transie. Chodziłem nerwowo po pokoju, targając się za włosy i obmyślając plan
ewakuacji mojej kochanej dziewczyny. Nic nie przychodziło mi do głowy…Zresztą czy mogło
przyjść?! Nawet nie wiedziałem, gdzie ja zabrali!
- Idiota! Debil! Sukinsyn! – krzyczałem na siebie.
Przysiadłem zmęczony na łóżku i otarłem przemoczoną (już sam nie wiem czy od łez czy potu)
twarz.
Musiałem powiadomić jej rodziców… W końcu to byli pełnoprawni czarodzieje, nie tak jak ja – durny
gówniarz. Musieli znać sposób na pomoc córce… Jeśli porwali ją śmierciożercy, to… To liczyła się
każda minuta.
Nie zastanawiając się długo pobiegłem do ich sypialni i nie zważając na to czy śpią czy nie,
wtargnąłem do środka z impetem.
Rodzice Rose podskoczyli na łóżku.
- Harry! – krzyknął jej tata z dezaprobatą – Co to za…
- Rose porwano! – krzyknąłem, w bezczelny sposób przerywając wypowiedź pana Sjon.
Nie miałem teraz czasu na bawienie się w wysłuchiwanie jego nauk moralnych. Wiedziałem, że
moje wtargnięcie do ich sypialni w środku nocy było co najmniej nie na miejscu, ale nie miałem
wyjścia. To była sprawa życia lub śmierci…
- Słucham? – pan Sjon odezwał się po chwili ciszy.
- Porwali Rose! – powtórzyłem głośnej, prawie nie krzycząc.
45
Poczułem jak po twarzy spływa mi mimowolnie łza.
- To… To Voldemort! – krzyknąłem, zapominając, że zapewne nie byli przyzwyczajeni do jego
imienia.
- ZAMILCZ! – krzyknął pan Sjon, wstając gwałtownie z łóżka.
- Ton on! To był on! – powtarzałem uparcie, osuwając się na ścianę.
Moje ciało zaczęło odmawiać posłuszeństwa… Czułem się zmęczony…
Zmęczony…
- Boże! Co mu się stało?! – zapiszczała mama Rose.
- Ma gorączkę… - tata mojej dziewczyny kucnął obok mnie i dotknął mojego czoła – Pewnie
majaczy…
- To nie majaki! – krzyknąłem – Rose nie ma… Jej łóżko jest puste… Mój sen…
- Tak kochanie… - mama Rose podeszła do mnie – To był tylko sen…
- Rose nie ma… Nie ma… - osunąłem się wprost w ramiona taty mojej dziewczyny…
***
Gdy się obudziłem przy moim łóżku siedział pan Sjon i dwóch nieznanych mi mężczyzn.
Podniosłem się słabo.
Wciąż była noc.
- No nareszcie Harry. – powiedział pan Sjon.
Jego głos był słaby. Jakby jego właściciel niedawno połknął wiele łez.
- Kim są… Kim są ci ludzie? – spojrzałem na stojących obok mnie mężczyzn.
- Pottherobe i Grinwitch. Aurorzy z MM. Miło nam. – rzucił jeden z nich sucho.
- Harry… - pan Sjon podszedł do mnie.
Miał bladą twarz…
- Wspomniałeś coś o jakimś śnie…
Spojrzał na mnie z nadzieją.
Poczułem się fatalnie.
Nie dość, że przeze mnie porwano jego córkę, zapewne z zamiarem zabicia (przecież to pisało w
liście!!!) to jeszcze mój sen… Tak naprawdę nic w nim nie było! A tata Rose… On pewnie myślał, że
to da nam jakieś wskazówki… śe pomoże ją uratować…
- Śnił mi się Voldemort. – powiedziałem.
- Nie zgrywaj tu bohatera, dobra? – rzucił jeden z aurorów, bodajże Grinwitch – Sami-Wiecie-Kto.
- Nie zgrywam żadnego bohatera! – krzyknąłem, podnosząc się wściekle na poduszkach – Strach
przed imieniem potęguję strach przed osobą, która je nosi!
Powtórzyłem dobrze znane mi słowa Hermiony.
Przyglądali mi się w milczeniu. Ich wzrok zdradzał, że pogardzają mną.
- Co ci się śniło. – rzucił ten drugi.
Chyba Pottherobe.
- Nic. – powiedziałem szybko.
- Przed chwilą mówiłeś, że Czarny Pan…
- Owszem, śnił mi się. Ale żadnych konkretów. – powiedziałem.
Nie miałem zamiaru z nimi współpracować. Traktowali mnie jak jakiegoś gówniarza, który
wykorzystuje porwanie Rose, by zdobyć sławę… Ueh!!!
Spojrzałem na tatę mojej dziewczyny. Jego oczy były tak przerażająco smutne…
Jeśli nie dla tych aurorów, postanowiłem mówić dla niego.
- Gdy śni mi się Vol… To znaczy Sami-Wiemy-Kto… Ja… Ja po prostu wiem, że Rose porwali
śmierciożercy.
- Niby skąd ta pewność…? – spojrzał na mnie łysiejący czarodziej.
Pottherobe.
- Jakby pan nie wiedział, to mam to! – osłoniłem włosy na czole, ukazując bliznę w kształcie
błyskawicy.
Nie zrobiło to na nich żadnego wrażenia. Trwali wciąż ze swoimi twarzami pokerzystów…
- Wiem, kiedy Sami-Wiemy-Kto jest blisko… Wiem, bo to czuję! Dlatego jestem pewien, że wczoraj
jego słudzy przybyli po Rose…
- A niby po co im Rose… Przecież byłeś w pokoju obok. – rzucił ten drugi, z czupryną brązowych
włosów, które powiewały teraz na wietrze płynącym z otwartego okna.
Zamarłem.
W sumie mięli rację…
Jeśli Voldemort chciał mi zrobić krzywdę, to dlaczego mnie nie zabrali?
- Ja… Podejrzewam, że on to zrobić specjalnie. – powiedziałem, po raz pierwszy obserwując
zaskoczenie na twarzy aurorów.
- Specjalnie?! – wydusili po chwili.
- On… - spojrzałem nieśmiało w stronę taty Rose.
46
Zrobiło mi się strasznie głupio. Oto ja – idiotyczny Potter – naraziłem na niebezpieczeństwo jego
córkę…
- …już w zeszłym roku starał się odebrać mi przyjaciół. Więc teraz zaatakował moją dziewczynę.
- I nie mogłeś przewidzieć, że się tak zachowa?! – krzyknął Pottherobe – Durny, naiwny Potter!
Myślałeś, że skoro kiedyś tam przeżyłeś jako jedyny spotkanie z nim, to teraz nic ci nie zagrozi?!
- NIC NIE MYŚLAŁEM! – krzyknąłem, rozwścieczony jego tonem – Skąd miałem wiedzieć, że…
No właśnie o tym mówił Pottherobe. Nie przewidziałem tego. Durny, naiwny Potter…
- I wszystko jasne. – rzucił ten.
- Wiesz może dokąd mogli ją zabrać?
- Niby skąd!
- Ze snu na przykład…
- Nie wiem.
Miczeliśmy.
- List. – rzuciłem w końcu.
Trzech mężczyzn spojrzało na mnie z pytaniem.
- Rose dostała list. Z groźbami. Myśleliśmy, że to żart…
- Czemu nic nam nie powiedzieliście?! – załkał pan Sjon.
- Ale naprawdę myśleliśmy, że sobie jaja ktoś robi! – powiedziałem, czując, jak oblewa mnie pot.
- Jaja, tak? – Pottherobe spojrzał na mnie spode łba – Potter, na którego poluje Czarny Pan i jaja?
No ładnie, ładnie… Gdzie ten list?
- Chyba w jej pokoju. Nie wiem.
- Sprawdzimy. – rzucił Grinwitch.
I koniec.
Aurorzy wyszli, a za nimi pan Sjon. Ten ostatni wahał się jeszcze przez chwilę, jednak rzuciwszy mi
pełne niepewności „To nie twoja wina.” wyszedł.
Siedziałem w pokoju jak skamieniały.
Być może przeze mnie zginie Rose…
Jak mogłem być tak głupi i narazić własną dziewczynę na niebezpieczeństwo?! Nie mogłem
uwierzyć, że postąpiłem jak debilowaty gówniarz…
Ja nie mogę mieć dziewczyny… Nie dopóki Voldemort istnieje…
Opadłem na poduszki.
Nie miałem siły rozważać wszystkiego, ale zdawałem sobie sprawę, że muszę. Nie mogę tak
zwyczajnie zasnąć i o wszystkim zapomnieć… Voldemort chciał się mnie pozbyć, niwelując całe
dobro wokoło mnie… Tylko dlaczego?!
Dobrze zdawałem sobie sprawę, że zwykłe zabicie mnie nie dałoby mu takiej satysfakcji jak
dręczenie mnie. Zabicie mojej duszy… Chciał zniszczyć wszystko mi bliskie… Chciał sprawić, żebym
sam zapragnął śmierci. śebym sam do niej dążył…
- Ty potworze!!! – ryknąłem, wybuchając płaczem.
Wyobraziłem sobie Rose, nad którą znęca się banda śmierciożerców. Nieomal słyszałem szydzący
śmiech Voldemorta…
Ja nie dam rady go zabić… Nie dam…
Nienawidziłem go z całej siły, ale byłem zbyt słaby psychicznie by mu coś zrobić…
Spróbowałem podejrzeć jego myśli. Skoro on mógł w piątej klasie, to dlaczego niby ja bym nie
mógł?! A może to pomogłoby mi w odkryciu, gdzie też ukrywają Rose…
Nigdy nie próbowałem wedrzeć się do cudzych myśli. Nooo, może w przypadku Snape’a, ale wtedy
było to zamierzone i oboje o tym wiedzieliśmy. Nie miałem doświadczenia we wdzieraniu się do
cudzych myśli na odległość…
Raz kozie śmierć.
Musiałem.
Skupiłem wszystkie moje siły na tej jednej czynności.
Legimencja…
Przez chwilę panowała pustka.
Czerń oplatała moje myśli, nie potrafiłem nic dojrzeć.
I wtedy…
Wtedy…
Wtedy ją zobaczyłem…
Przywiązaną do jakiegoś konara… Tłum śmierciożerców rzucał na nią zaklęciami niewybaczalnymi…
Rose mdlała z bólu i budziła się na nowo, obudzona kolejnym cruciatusem…
47
Poczułem, jak po policzkach spływają mi hektolitry łez… Rose… Moja Rose!!!
Nie mogłem sobie wybaczyć, że tego nie przewidziałem!!! Nie mogłem!!!
W tym momencie miałem wszystkiego dosyć. Nie chciałem żyć… Czułem się podle jak nigdy dotąd…
Pozwoliłem, by nie dość, że porwano moją ukochaną, to jeszcze może pozbawiłem rodziców ich
dziecka… Wiedziałem jak boli strata najbliższych. Moi rodzice umarli… Ale przecież… Strata dziecka
musiała boleć jeszcze bardziej…
Spojrzałem na stolik nocny, na którym miałem ustawione ampułki eliksirów pani Pomfrey. Zapisała
mi je na te bóle blizny, które od czasu do czasu mnie nawiedzały. Były to silne leki przeciwbólowe.
Wiedziałem, że przedawkowanie – jak i w przypadku medykamentów mugolskich – powodowało
zgon.
Bez zbytniego namyślania się wylałem ich zawartość do szklanki. Chwyciłem ją i zmieszałem
wszystkie eliksiry razem.
Przyglądałem się chwilę kołującej w środku mieszaninie różnokolorowych płynów.
„Tak… To jedyne wyjście…” – pomyślałem i zbliżyłem szklankę do ust.
- Przyjdzie czas, kiedy trzeba będzie wybrać pomiędzy tym co jest łatwe a tym co słuszne… -
zadźwięczały mi w głowie słowa prof. Dumbledore’a.
Zamarłem.
Tym co łatwe…
Wybór szybkiej śmierci niewątpliwie był wyborem najłatwiejszym. O wiele trudniej było bowiem
pogodzić się z zaistniałą sytuacją i stawić jej czoła…
Dlaczego tak łatwo chciałem ze sobą skończyć, podczas gdy wcześniej nigdy się nie poddawałem?
Robiłem głupie rzeczy… Ale nigdy poddawałem…
Moje rozważania przerwał trzask drzwi na dole i podniesione głosy pani Sjon.
- Rose! – zamajaczyła mi w głowie myśl i, odrzucając szklankę na podłogę (w ogóle nie zwracając
uwagi na to, że mogła się potłuc i inne takie) wybiegłem z pokoju.
To była ona. Dzięki Bogu nic jej się nie stało!
Odetchnąłem z ulgą. Jednocześnie zrobiło mi się wstyd tego, co chciałem przed chwilą uczynić…
Usiadłem na kanapie obok siostry Rose. Jej rodzice po chwili zrobili to samo.
Rose przyglądała nam się w ciszy, w pewnym momencie jednak wybuchnęła płaczem. Podszedłem
do niej i wziąłem ją w ramiona. Przytuliłem do siebie mocno i zacząłem tulić…
- Too... ten list, prawda? – szepnąłem, gdy poczułem, że się uspokoiła.
- Tak.
Po chwili Rose zdołała usiąść i opowiedziała nam wszystko.
- Dlaczego zawsze ją spotykają takie rzeczy?! – Mary wydała z siebie dźwięk zazdrości.
Wszyscy spojrzeli na nią z wyrzutem.
- Tak się martwiliśmy... – rzucił w pewnym momencie tata Rose - Harry opowiedział nam o tym
liście...
Reszta dnia upływała na milczeniu na temat tej sprawy.
Nikomu nie zależało na tym, by Rose przeżywała to wszystko na nowo.
Starałem się być koło niej i ją pocieszać. Jednocześnie jej obecność sprawiała, że samemu
odnajdywałem utracony spokój. Kochana Rose… Jak dobrze, że nic się jej nie stało…
***
Powróciliśmy do Hogwartu. Tutaj przynajmniej była jakaś szansa, że Rose będzie bardziej
bezpieczna… Przyjąłem to z ulgą.
W szkole od razu napadły mnie obowiązki ucznia i zawodnika. Ron wariował na punkcie meczów
Quidditcha, każąc nam wylewać ostatnie poty po lekcjach. No tak… On nie musiał jeszcze
uczęszczać na zajęcia przedowutemowe… Razem z Hermioną musieliśmy na takowych być, bo
przygotowywały nas do zbliżającego się egzaminu. Zapisałem się jeszcze na dodatkowe OPCM,
eliksiry i latanie… W efekcie jak już miałem chwilę dla siebie, to głównie na poświęcenie czasu
Rose.
Z Ronem i Hermioną (prócz zajęć i treningów oczywiście) widywałem się jedynie na posiłkach i w
przerwach między zajęciami, gdy cała nasza trójka siedziała w książkach, starając się przyswoić
materiał na kolejny dzień.
48
Do Hogwartu przyjechał Krum. Hermiona – co zdziwiło zarówno mnie jak i Rona – szalała, jakby
naprawdę coś do niego czuła… Zacząłem wierzyć, że przyjaciółka wreszcie się zakochuje w swoim
narzeczonym! :)
Co do Rona… Ech. Zrobił się niesamowicie nieznośny. Wciąż dogadywał mnie i Hermionie. Od Ginny
wywiedzieliśmy się, że ma problemy sercowe ;). Podobała mu się kumpela Waris Krum – niejaka
Nina Ivanowa. Najwidoczniej chłopaka musiało denerwować, że z Hermioną mamy kogoś, a on
wciąż samotny… Dałem mu wielkiego klepniaka w plecy z życzeniami wszystkiego najlepszego w
sprawach sercowych i podziałało :).
***
Wielkimi krokami zbliżał się mecz Gryfonów i Ślizgonów… Oczekiwaliśmy go niecierpliwie. Chyba
wiadomo dlaczego ;).
- Hufflepuff gra dzisiaj ze Ślizgonami. – rzucił znad talerza Ron danego poranka.
Spojrzałem na niego zaskoczony.
Okazało się, że nas postanowili przesunąć na mecz z Ravenclawem, ponieważ w poniedziałek po
feriach za dużo Gryfonów pojechało na mecz Urugwaj:Bułgaria, na który to Waris rozdawała bilety.
- Ciekaw jestem, kto wygra… - mruczał tymczasem Ron wesoło - Ta cała Court była bliską
znajomą połowy drużyny Ślizgomord… Teraz na pewno nie dadzą sobie rady.
Courtney MacLaught… Ostatnio było o niej głośno. Ślizgonka… Popełniła samobójstwo… Hogwart od
czasu jej śmierci pogrążony był w żałobie.
- Nie byłbym pewien… - mruknąłem w odpowiedzi na hasło Rona – Jeśli już któryś dom nie
przejmuje się cierpieniem innych, to właśnie Slytherin… Nie zdziwiłbym się, gdyby ich to wcale nie
ruszyło…
- Jesteś niesprawiedliwy… - wtrąciła się Hermiona – Wszak Piret cały czas ma podkrążone i
poczerwieniałe oczy… Ona płacze!
- Piret? – z Ronem spojrzeliśmy na Herminę zaskoczeni.
- Piret Johnson. Poznałam ją kiedyś na korytarzu. Ślizgonki też mogą być miłe… - dziewczyna
spojrzała na nas.
- Tja… Jak ślizgoni… - mruknął Ron – Zmieniasz orientację? Coś widzę, że cię ten dom
niesamowicie kręci…
- Mógłbyś zakończyć te swoje obrzydliwe insynuacje? – wybuchnęła Hermiona – Mam już szczerze
dosyć twoich aluzji! Gardzę nimi!
- A jednak muszą cię niezwykle dotykać, skoro tak się wściekasz… - rzucił Ron.
- Hermiona ma rację. Dałbyś już spokój… - rzuciłem wściekły, że Ron wciąż nadaje.
- Aha. Jasne. Spoko. Rozumiem. – rzucił sucho Ron i – obnosząc się ze swoją urażoną dumą –
opuścił pomieszczenie.
- Co go ugryzło? – Ginny spoglądała za Ronem.
- Chyba brak mu dziewczyny… - powiedziałem zdenerwowany – Od kiedy jestem z Rose na mnie
też nie pozostawia suchej nitki… Cały już opływam w jego sarkazmie i kpinach…
- Mógłby wreszcie dorosnąć… - rzuciła Hermiona i zniknęła na zajęciach.
***
Popołudniowy mecz był niezwykle zaciekły. Ścigający Slytherinu był kapitalny… Co chwila strzelał
gole Puchonom.
- Cholera noooo! – krzyczał Ron – Wygrajcie ze Ślizgniotami! Nie chcę grać z tym ich ścigającym!!!
Z zainteresowaniem obserwowałem dalszą grę.
Luna – komentująca w tym roku – starała się podnosić duchowo mieszkańców Hufflepuffu. Ślizgoni
wciąż faulowali…
W efekcie mecz zakończył się złapaniem znicza przez szukających Hufflepuffu, ale zwycięstwem
Ślizgonów, którzy wygrali dziesięcioma punktami.
Ron długo nabijał się z Malfoy’a, któremu nie udało się złapać znicza.
- I kto tu jest, kurna, dobrym graczem?! – wołał na korytarzu.
- Nie ciesz się… Jeśli my wygramy z Krukonami, to naszymi przeciwnikami w finale będą Ślizgoni…
Ron od razu stracił humor.
***
Zbliżały się walentynki.
Prof. Dumbledore zapowiedział, że tego dnia odwołane zostaną lekcje, a my będziemy mogli (wraz
ze swoimi połówkami ;)) przejść się do Hogesmeade. Ustawiono też wielką skrzynię na listy
walentynkowe.
49
Długo myślałem, co napisać Rose.
W końcu mnie oświeciło:
„od: Harry Potter
do: Rose Sjon
Czy pozwolisz,
śe ci powiem,
W wielkim skrócie i milczeniu,
śe ci oddam i otworzę
W ciszy serc,
Potoków lśnieniu,
Słowa dwa przez sen porwane,
Przez noc ukryte, przez czas schwytane
Słowa dwa, co brzmią jak śpiew,
Dwa proste słowa -
Kocham Cię
Kocham Cię Rose...
Twój Harry”
Nie mogłem dłużej czekać i postanowiłem już teraz zaprosić Rose do Hogesmeade. Matko…
Niestety inicjatywa musi należeć do mężczyzny… ;) Tak to już zostało przyjęte, a ja chciałem być w
końcu młodym gentelmanem ;).
- Cześć Rose. – rzuciłem do niej wesoło, gdy weszła do Wielkiej Sali.
- Hej, Harry! - uśmiechnęła się i obdarzyła mój policzek słodkim pocałunkiem.
- Właśnie się zastanawiałem…
- Hm? – dziewczyna spojrzała na mnie z filuternym uśmiechem.
- Bo widzisz, nie wiem czy wiesz, ale jutro robią nam wypad do Hogsmeade. I pomyślałem sobie,
że może masz ochotę… wybrać się tam ze mną?
- No jasne!!! – rzuciła od razu.
- Naprawdę?
- Tak!
Uśmiechnęliśmy się do siebie promiennie i zniknęliśmy po chwili przy stołach naszych domów.
***
Wieczorem odbyła się uczta.
Nikt nie był pewien powodu, dla którego ją zorganizowano, więc wszyscy czekaliśmy na przemowę
dyrektora.
- Witamy dziś honorowego gościa! Najlepszego na świecie szukającego i wysłannika bułgarskiego
MM! Pana Wiktora Kruma! – ogłosił z podestu prof. Dumbledore - Pan Krum ma dla was bardzo
ważny komunikat. Proszę zabrać głos.
- Witam was serdecznie! – ścigający drużyny Quidditcha zajął miejsce dyrektora - Przybyłem tutaj,
aby ogłosić wam dobrą nowinę. jak już prof. Dumbledore powiedział, zostałem tu przysłany z
bułgarskiego MM. I chcę wam powiedzieć iż w tym roku w Szkole Magii i Czarodziejstwa
Durmstrang odbędzie się MIĘDZYSZKOLNY TURNIEJ QUIDDITCHA!
Ale odjazd!!!
- Każda szkoła musi wybrać drużynę podstawową, czyli tą najważniejszą, i drużynę rezerwową.
Udział w Mistrzostwach brać mogą również absolwenci szkół, stąd więc będziecie konkurować np.
ze mną. Termin zawodów jest jeszcze do ustalenia, ale sądzę, że będzie to połowa kwietnia. Skład
drużyn powinien być jak najszybciej ustalony. Ja zostaję do 18 marca, więc możecie się do mnie
zgłaszać. Będę obserwować treningi drużyn, jeśli chcecie mogę zagrać. Jestem w waszym tzw.
Pokoju śyczeń. Jakby ktoś nie mógł mnie znaleźć, proszę kierować się do moich najbliższych.
Dziękuję!
Wiktor zszedł z ambony.
Ron ożywił się.
- Zgłaszamy się, Harry? – spojrzał na mnie rozenergetyzowany.
- Nooo… W sumie…
- Jakie w sumie? – Ginny uśmiechnęła się – Takie mistrzostwa to świetna okazja do pokazania
swoich umiejętności… A nuż ktoś cię przyuważy i jak Chang weźmie do narodowej reprezentacji…
Drgnąłem na dźwięk jej nazwiska.
- Co myślicie o tym, by zaprosić również Wooda? Był świetnym graczem… Może by z nami zagrał…
- Jestem za! – od razu się rozpogodziłem – Ron?
50
- Jasne, jasne… Zawsze chciałem, by mną podyrygował. Podobno miał niezłe przemówienia.
Bliźniacy mi opowiadali.
Zamarłem.
Fred.
Ron o niczym nie wiedział i nie mógł się dowiedzieć… Z Ginny rozmawiałem już wcześniej i
wiedziałem, że ona wie. Nie mam pojęcia kiedy i jak się dowiedziała. Ważne, że musieliśmy
zachować to w tajemnicy…
Hermiona rzuciła mi pełne ciekawości spojrzenie. Ech… Z nią to nie ma szans… Wychwyci każde
dziwne zachowanie… A szybkie spojrzenie na siebie (pełne grozy) mnie i Ginny niewątpliwie
należało do dziwnych zachowań.
- Co się dzieje? – zapytała mnie w Pokoju Wspólnym, gdy minęły lekcje.
- Nie chcesz wiedzieć. – rzuciłem wymijająco.
W zasadzie czułem się podle nic jej nie mówiąc (szczególnie, że sama znała dobrze Freda), ale
zważywszy na okoliczności wolałem milczeń. Cholera wie jak zachowałby się Ron, gdyby się o tym
dowiedział… A uświadomienie Hermiony a jego nie byłoby z mojej strony ogromnym świństwem ;).
Kolejnego dnia rano przed wejściem na Wielką Salę naszym oczom ukazała się przywieszona kartka
od samego Karakowa, a obok niej lista chętnych do wzięcia udziału w tym sportowym wydarzeniu.
Zapisałem się na listę i pognałem do Rona, żeby wyznaczył jakiś termin treningów Gryfonów, na
których Wiktor mógłby sobie pooglądać naszą grę. Postanowiłem też iść do prof. Dumbledore’a,
żeby móc jakoś złapać kontakt z Woodem. Normalnie Ron by to załatwiał, ale walnął mi tekst „Ty
go znałeś, ja nie.”, czyniąc mnie odpowiedzialnym sprowadzenia naszego byłego obrońcy do szkoły.
Zbliżałem się już do gryfa, który ukrywał schody do gabinetu dyrektora, gdy złapała mnie prof.
McGonagall.
- Jakiś problem, panie Potter? – uśmiechnęła się do mnie.
- Ja… Szedłem właśnie do profesora.
- Nie ma go. – padła krótka, acz treściwa wiadomość.
- Jak to?
- Wyjechał w interesach, można powiedzieć. O co chodzi?
Wzruszyłem ramionami i opowiedziałem o wszystkim nauczycielce transmutacji. W końcu była
kiedyś opiekunką Olivera… Musiała mieć namiary na niego.
Po krótkiej wymianie zdań i szybkim kroku do gabinetu nauczycielki, dostałem namiary na jego
kominek, sowę i inne takie.
- Tylko korzystaj z tego inteligentnie, Potter. Zgoda? Nie chcę, by pani Wood skarżyła mi się
potem, że rozdaję adres jego syna…
- Oczywiście, prof. McGonagall.
- To teraz zmykaj.
***
Nastały walentynki.
Miałem lekkiego pietra, pamiętając jak owe święto skończyło się dla mnie dwa lata temu. Cóż… Za
różowo to nie było… Nie mogłem teraz niczego spierniczyć.
Prof. Dumbledore powstał i – tradycyjnie – zaczął przemowę. Ciekaw byłem, gdzie też wybył
ostatnio…
- Dzisiaj Walentynki! Z okazji tego pięknego dnia chciałem wszystkim zakochanym i wszystkim
innym, którzy dopiero szukają miłości lub na nią czekają, życzyć wszystkiego najlepszego. A ja
razem z dyrekcją postanowiliśmy sprawić wam, mam nadzieje, że miłą niespodziankę. Dzień
dzisiejszy będzie dniem wolnym od zajęć a jeśli ktoś chce odpocząć od szkolnych murów w
doborowym towarzystwie może udać się do Hogsmeade, który dziś jest otwarty na uczniów naszej
szkoły. Teraz zawita was walentynkowa poczta, a później półmiski zapełnia się jedzeniem, jednak
już teraz chcę życzyć wam smacznego!
Spojrzałem na wykrzywioną od grymasu niezadowolenia twarz Snape’a. Heh, właśnie minęły mi
jedne eliksiry…
Po chwili do Sali wleciało mnóstwo malutkich amorków, które wyrzuciły nam na talerze różowe,
czerwone, białe w serduszka i z innymi deseniami koperty. Walentynki… ;)
Otworzyłem pierwszą z nich.
„Od: Jamesa Sooneya
Do: "Chłopca który przeżył"
To są mroczne czasy,
Ty i ja w nich żyjemy.
51
Ale to Tobie przyda się szczęście i pomoc...
To właśnie Ci ślę.
James”
O Matko… Najwyraźniej jakiś fan, czy coś… A myślałem, że na Colinie stanęło.
„od: Hermiona Granger
do: Harry Potter
Po każdej nocy - nastaje dzień
Po każdej burzy - nastaje słońce
Do dobrych ludzi uśmiechaj się
i miej serce gorące!
Kochany Harry... Pamiętaj, że zawsze możesz na mnie liczyć... śe cokolwiek by się nie stało, ja i
Ron nigdy Cię nie opuścimy...
Wesołych walentynek mile spędzonych z Rose!”
Spojrzałem z ciepłym uśmiechem na przyjaciółkę.
„Od: Rose Sjon
Do: Harry'ego Pottera”
– serce zabiło mi mocniej ;)
"Jestem dla Ciebie wodą
Szumem fal o poranku
Ziarenkiem piasku na plaży
Wspólnym oddechem kochanków
Płyniemy razem przed siebie
Dłoń moja Twoją zaciska
Usta me Twoich szukają
Dotykam Twe ciało z bliska
Jestem strumieniem wody
W korycie Twojego ciała
U stóp moich leży
Moja sukienka biała
Na głowie mam biały wianek
Szeptem mówię do Ciebie
Jesteś moim pragnieniem..."
Twoja, na zawsze
Rose”
I to wszystko.
Odetchnąłem pozytywnie doładowany i dokończyłem śniadanie.
Z Rose umówiliśmy się przed wejściem pół godziny po śniadaniu.
O czasie moja kochana dziewczyna zjawiła się przy wrotach zamku i – łącznie z kilkoma innymi
parami – ruszyliśmy do Hogesmeade.
Od razu weszliśmy do Trzech Mioteł (chyba jedynie tam zostały jakieś wolne stoliki ;)). Wolałem
nie widzieć herbaciarni, gdzie tak niemiło rozstałem się z Cho…
Dzień mijał na słodkiej beztrosce i ogólnym wewnętrznym rozradowaniu. Trwanie przy Rose było
niczym ciepły balsam czułych słów i pocałunków… Byłem tak szczęśliwy jak nigdy… Powoli
zapominałem o tym, że chciałem się zabić, że prawie mi jej nie odebrano, że w ogóle istnieje
Voldemort i zło wszelakie. Tamtego dnia to nie było ważne. Nic się nie liczyło… Tylko Rose…
Po powrocie do zamku postanowiliśmy przejść się po błoniach. Słodko było spacerować przy
zachodzącym słońcu, tuląc do siebie kochaną osobę…
To były najpiękniejsze walentynki mojego życia…
***
52
Nie mogłem zerwać z Rose. Szczerze powiedziawszy miałem ochotę to zrobić zaraz po tej okropnej
nocy w ferie, ale… Ona dawała mi siłę, bym żył. I wyglądało na to, że ja jej też… Nie byłem w
stanie sprawić jej takiego bólu. Zresztą… Widząc jej łzy, to już na pewno bym sobie życie odebrał.
Zamiast tego postanowiłem przemycić ją na spotkania GD.
Już dawno gadałem z Ronem i Hermioną o wznowieniu spotkań. Cała nasza trójka uznała to za
stosowne, zważywszy na niemiłe wypadki w szkole (śmierć tej ślizgonki, porwanie Rose, wreszcie
stale powiększająca się rubryka zgonów w Proroku Codziennym).
- Witam wszystkich zebranych i przepraszam za opóźnienia w rozpoczęciu spotkań! – przywitałem
wszystkim na pierwszym spotkaniu „po latach” ;P.
Byli tu obecni wszyscy członkowie GD z lat poprzednich, oczywiście wyłączając tych, którzy opuścili
już Hogwart.
- Właśnie Potter! – rzucił ktoś - Na szóstym roku nie mieliśmy zajęć tutaj!
Syriusz…
Pomimo iż był mi niewyobrażalnie bliski, od czasu jego śmierci nie znosiłem o nim myśleć. Za
bardzo bolało…
Hermiona powtarzała mi, że powinienem był dorosnąć emocjonalnie i zwyczajnie się z tym
pogodzić, ale nie potrafiłem.
To było jeszcze za żywe wspomnienie…
- Bo sami byliśmy zajęci! – Hermiona wstała, wyręczając mnie w wypowiedzi.
Spojrzałem na nią niepewnie. Uśmiechnęła się ciepło, jakby chcąc mi przekazać „Trzymaj się
dzielnie i nie myśl o tym.”.
- W tym roku są! To najważniejsze. – rzuciła tym czasem Ginny.
- Każde z was może do Gwardii zaprosić przyjaciół! – zacząłem dalej, uśmiechając się do Rose -
Pamiętajcie tylko, by celować dobrze... To mają być ludzie oddani prof. Dumbledore'owi i walce z
Vol... Sami-Wiecie-Kim.
Rozległy się podniesione szepty.
Hermiona wstała.
- Tylko uwaga! Chętnych do przystąpienia macie zgłaszać do mnie lub do Harry'ego! Pamiętajcie
wciąż o zaklęciu, które rzuciłam na naszą listę! Jeśli ktokolwiek zdradzi komukolwiek omawiane tu
zagadnienia, to... Już my się o tym dowiemy.
Heh, przypomniałem sobie jak to się skończyło w piątej klasie… Cóż. Nie poleciłbym nikomu nie
posłuchać uwagi Hermiony.
- Tak więc... To by było na tyle dzisiaj... – rzuciłem w końcu.
Doprawdy nie miałem pojęcia co niby moglibyśmy dzisiaj robić… Tak naprawdę chodziło mi jedynie
o ponowne otwarcie naszych spotkań, więc nie miałem przygotowanych żadnych nowych zaklęć
ochronnych ani rozbrajających.
Po Pokoju śyczeń przebiegł szum niezadowolonych głosów.
- Ok, możemy poćwiczyć zaklęcie tarczy. I Expelliarmus. Muszę wiedzieć, że je pamiętacie. Bez
tego dalej nie ruszymy. – powiedziałem w końcu, kapitulując.
Miałem wielką ochotę trwać tylko przy Rose i to jej błędy poprawiać, ale – jako że byłem tym
nieszczęsnym „dowódcą” ;) – zmuszony byłem do obserwowania postępów całej reszty.
Niektórzy całkiem dobrze przyswoili sobie zaklęcia dwa lata czemu, efektem czego rzucali je teraz
bardzo dobrze i bez większych problemów. Gorzej było z resztą… Zmuszony byłem pokazywać im
na nowo odpowiednie formułki i poprawiać wymowę i wymachy różdżek.
Po około dwóch godzinach z zadowoleniem stwierdziłem, że już mamy to opanowane i zamknąłem
pierwsze w tym roku spotkanie.
***
Dnie mijały na męczącej monotonii nauki i zajęć pozalekcyjnych.
Poznałem też Nadię Potter ;). Heh, dość ciekawa zbieżność nazwisk. Niestety to ja jestem ten
„sławny” Potter, i biedna Nadia musiała sporo przecierpieć (pytania typu „A nie jesteś czasem
siostrą TEGO Pottera?”, „Naprawdę nazywasz się Potter? Słuchaj, a czy jesteś krewną…” i tak dalej)
z mojego powodu. Tak też się poznaliśmy kiedyś… ;) Dziewczyna jest Gryfonką z takim samym
nazwiskiem, więc możecie sobie wyobrazić okoliczności naszego spotkania :).
Dość ciekawa sprawa, bo Nadia kazała mi ostatnio przekazać list Hermionie… Nie miałem pojęcia,
że się znają… No ale cóż :). Ja wciąż w książkach siedzę, więc mogę nie mieć pojęcia o wielu
sprawach z życia moich przyjaciół (a będących o tyle nieistotnymi, że zapomnieli mi o tym
powiedzieć).
Nom.
53
Ron wreszcie zgadał się z Krumem i termin naszeg treningu wyznaczono na 1 marca. Czyli… Dziś!
;) Ciekaw jestem, jak też się wszyscy spiszemy…
W środę Ron zwołał trening, na którym prócz nas – zawodników w gyfońskim zespole – pojawili się
też Oliver, Angelina i kilka innych absolwentów i chętnych z naszego domu.
Wiktor Krum pojawił się w momencie, gdy wszyscy rozgrzewaliśmy się w powietrzu. Cieszyłem się z
faktu, że Oliver wysłuchał mojej prośby i przyjechał. Gdybym się dostał do reprezentacji, chciałbym
mieć go w zespole.
Cały trening – pomimo – trzeba to przyznać – sporego tłoku na boisku – przebiegał bardzo
sprawnie. Wiktor był zachwycony naszym porozumieniem, stylem gry i latania.
- Mam przed sobą cały skład reprezentacji! – powiedział do nas z uśmiechem, gdy wylądowaliśmy
na trawie po półtorej godzinie rywalizacji.
- Lepiej uważaj, Krum… - Oliver puścił do niego oko – Bo z takim składem rozwalimy waszą
drużynę na tych mistrzostwach…
Obaj się zaśmiali i zniknęli w murach szkoły, wesoło rozmawiając.
- Było super! – wykrzyknęła zachwycona Ginny – Jeszcze nigdy nie czułam takiej… Więzi ze
wszystkimi na boisku!
- Ja też… - uśmiechnąłem się – Byliśmy nieźli. Nie Ron?
- No ba. – uciął kumpel.
- A Alex czemu nie przyszła? – Ginny zdjęła z siebie przepocony płaszcz do gry.
- Nie wiem. – mruknął Ron – Zresztą i tak nas dużo było.
- Ciekaw jestem, kogo Krum wybierze… - mruknęła Ginny.
- Krum? Chyba Wiktor… W końcu to facet twojej psiapsióły… - zaćwierkał Ron.
- Tjasne. – mruknęła Ginny, a ja z Ronem spojrzeliśmy na nią z zainteresowaniem.
- Co jest siostra?
- Hermiona nic wam nie mówiła?
- ZERWALI ZE SOBĄ?! – krzyknął Ron, chyba za bardzo zadowolonym tonem.
- Nieeee… - mruknęła Ginny – Ale było blisko.
- ???????
- Ona wam nic nie powiedziała, ja też nie muszę.
I wyszła z szatni, zostawiając mnie i Rona samym sobie.
- Jak myślisz… O co może biegać?
- Nie wiem, Ron… Czekaj, muszę złapać Kruma.
I wyszedłem szybko, nie zważywszy nawet na pomruki niezadowolenia rudowłosego kumpla.
- Wiktor! – krzyknąłem za Bułgarem.
Nie mogłem przegapić możliwości spotkania się z tym sławnym szukającym. Zresztą miał do mnie
sprawę związaną z Voldemortem, więc… Ech. Przerażała mnie wizja walki z czarnoksiężnikiem.
Niemal czułem na sobie miliony wlepionych par oczu, które spoglądały na mnie w oczekiwaniu na
ukrócenie ich męk. Tylko czy ja – zwyczajny siedemnastolatek – byłem w stanie tego dokonać?
Krum odwrócił się w moją stronę, przepraszając Olivera, który pomachał do mnie i pożegnał się z
nami, odchodząc w kierunku Hogesmeade.
- Dobrze, że cię złapałem… - rzuciłem, sapiąc.
- Ja też… - Wiktor uśmiechnął się ciepło – Chodźmy może do waszej szatni. Tam nikt nie powinien
nam już przeszkadzać.
Zgodziłem się i razem udaliśmy się do pomieszczenia. Usiadłem na ławce, ściągając przepocone
szaty do gry w Quidditcha.
- O co chodziło z tym listem? – zapytałem, odkładając z – nie ukrywam – obrzydzeniem brudny i
nie pachnący świeżością płaszcz na miejsce obok mnie ;).
- Jest coś o czym powinieneś wiedzieć. Wydaje mi się, że to może być ważne…
- ?
- Ostatnio nabyłem w Hogesmeade kota.
- Eeee… ale jakie to… - zacząłem, nie jarząc o co może chodzić Wiktorowi, ale ten umiejętnie mi
przerwał.
- Nie jest to bynajmniej zwykły kot. On potrafi mówić.
- Mówić…?! – nie zareagowałem ze zbytnim zaskoczeniem, jakby do końca nie wierząc w fakt, że
to może być prawda.
- Owszem. Nie to jest jednak istotne. On należał kiedyś do twojego ojca…
- MOJEGO TATY?! – podskoczyłem na ławie, zupełnie zapominając o samokontroli ruchów.
- Wiesz co… Zawołam go, a ty już sobie sam z nim porozmawiasz, ok?
Siedziałem w oczekiwaniu, nerwowo stukając palcami w ławę. Cóż… Od czasu, gdy przybyłem do
Hogwartu, zmuszony byłem przyzwyczaić się, że w świecie czarodziejów dzieją się rzeczy
54
wychodzące poza ramy logiki zwykłego, mugolskiego umysłu. Nie dziwiło mnie ani rozmawianie z
duchami, ani lewitowanie w powietrzu, ani nawet przyjaźń z pół olbrzymem. Ale rozmawianie z
kotem na tematy zagrożenia świata wciąż należało do tych rzeczy, co do których jeszcze nie
zdążyłem się przyzwyczaić…
Nie drgnąłem bynajmniej (ni zareagowałem jakoś szczególnie dziwnie i nieokiełznale ;)), gdy moim
oczom ukazał się czarny kot, powoli, jakby z dumą, kroczący obok górującej nad nim postaci
Bułgarskiego szukającego. Trochę zdziwiły mnie różne kolory jego połyskujących oczu, ale nawet i
to nie zaskoczyło mnie na tyle, bym strzelił głupią minę. Czego nie można powiedzieć, gdy kot się
odezwał…
- Witaj, synu mojego dawnego pana! – rzucił wesoło, a ja podskoczyłem, od razu starając się
powrócić do normalności, a już tym bardziej z moim pewnie idiotycznym wyrazem twarzy.
- Eeee… Hej. – rzuciłem niepewnie.
Wiktor uśmiechnął się i zostawił nas samych.
- Proxes.
- Ehm, co?
- Nazywam się Proxes. To niegrzecznie zaczynać rozmowę bez uprzedniego przedstawienia się.
Czyż nie?
Przytaknąłem mu raczej machinalnie niż ze świadomością.
- Proszę mi wybaczyć, że mieszam pana…
- Mów mi Harry… - rzuciłem niepewnie, zastanawiając się, czy proszenie kota, by mówił do mnie
po imieniu nie należy po trosze do zaczątków choroby umysłowej.
- …że mieszam ciebie, Harry, w sprawy, które zaraz naświetlę. Ale myślę, że to może być ważne.
Zważywszy, że była mowa o tobie…
- O mnie? – mój umysł zaczął się powoli przyzwyczajać do faktu, że rozmawiam z kotem, co
zaowocowało tym, że mogłem już przejść z Proxesem do normalnego dialogu.
- Zacznę może od początku, bo jeszcze coś zagmatwam… - wąsy Proxesa drgnęły w górę, co
przyjąłem jako koci uśmiech – Potrafię nie tylko mówić, ale również teleportować się i używać
czarów. Mój pan [mowa o Wiktorze - przyp. autorki :P] zainteresował się działaniami Sami-Wiecie-
Kogo, więc udałem się w kilka miejsc, dla przeszpiegów, powiedzmy. Tam też dowiedziałem się, że
Czarny Pan posiada córkę, a córka owa do niedawna kształciła się na twojej uczelni.
- W Hogwarcie?! – drgnąłem – Voldemort ma córkę?!
- Są sprawy, o których byśmy nigdy nie pomyśleli, prawda? – kot uśmiechnął się.
Przyznałem mu w duchu rację. Jeszcze chwilę temu posądzałem siebie o niedorozwój psychiczny.
- Dowiedziałem się również, że dziewczyna chce kogoś zabić… Czarny Pan chce zabić kogoś ze
szkoły… Padło również twoje imię, ale szczegółów nie dosłyszałem. Przebywając w takich miejscach
jak tamto należy być ostrożnym, czyż nie?
Proxes usiadł przede mną z zadowoloną miną.
- O ile się orientuję, Voldemortowi zależy na mnie… - rzuciłem ponuro – To ja mam być celem.
- Wybacz mi, ale tego już potwierdzić nie zdołam, wiem tylko, że coś się szykuje.
- Tjasne… - rzuciłem z niechęcią – Dzięki Proxes za wiadomość.
- Ależ nie ma za co! To był poniekąd mój obowiązek.
Po czym powstał i na swych czterech łapach dumnie wyszedł z szatni, pozostawiając mnie samemu
sobie i własnym – teraz pochmurnym – myślom.
***
- Graj tak, jak grałabyś, gdyby mnie tam nie było, proszę Rose.
Tuliłem do siebie swoją dziewczynę, która patrzyła na mnie połyskującymi oczami, w których
jednak malowała się nutka niepewności.
- Postaram się, to znaczy, oczywiście, dam radę. Ty... ty też się staraj. – rzuciła z wahaniem.
- Ok. – uśmiechnąłem się, chcąc podnieść ją na duchu.
Przyciągnąłem ją do siebie i pocałowałem.
Potem udaliśmy się powoli do stołów naszych domów.
Piątkowe popołudnie przyniosło ze sobą mecz Quidditcha. Gryfoni kontra Krukoni… Ja grałem
przeciwko Rose, Ron przeciwko Ninie… Z jednej strony strasznie zależało nam na wygranej, ale
walczyć przeciwko własnym dziewczynom? Obaj z Ronem byliśmy pełni obaw…
- Qrna! Jak wygramy, to będziemy w finale ze Ślizgonami! A jeśli… Matko! Nie możemy przegrać!
– jęk Rona roznosił się echem po Wielkiej Sali.
- Może nie będzie tak źle… Podobno na treningu byliście bardzo dobrzy. – rzuciła Hermiona, której
zadaniem bojowym było tego ranka pocieszanie nas.
- Tak, ale to dlatego, że ICH tam nie było… - wyszeptałem na tyle cicho, by Ron mnie nie usłyszał.
Ron – w momencie, gdy obok niego na boisku nie znajdował się żaden Ślizgon – był kapitalnym
graczem. Jednak ich złośliwe teksty rzucane pod adresem brata Ginny tak silnie go
55
dekoncentrowały, że chłopak w momencie się załamywał i myśli o wygranej mogły przejść w karty
słodkich mżonek.
- Dacie radę! – Hermiona uśmiechnęła się szeroko, jednak zdawało mi się, że był to taki uśmiech
do złej gry...
- My to wiemy. Powiedz to Ronowi. – Ginny uśmiechnęła się radośnie.
Westchnąłem.
Ok. Niech na moje bary spadnie zadanie podniesienia go na duchu ;). Przyjmę je z godnością.
***
Popołudnie nadeszło szybko. Za szybko…
- Nie dam rady! Nie dam rady! – jęczał Ron przed, chodząc tam i z powrotem – Na pewno zlecę z
miotły, a ona się już nigdy do mnie nie odezwie! Nikt nie chce być z nieudacznikiem!
- Jesteś bardzo dobrym graczem… - Hermiona odgrywała rolę kochającej matki ;).
- No co ty… - Ron uśmiechnął się nerwowo.
- Ach daj spokój, Ron! Wszyscy powtarzamy ci wciąż to samo! Więc chyba musimy mieć rację,
nie?
- Niekoniecznie… - burknął Ron – Możecie mieć zbiorowe halucynacje… Auć!
Klaps od mamy :P.
- Ok… Raz kozie śmierć… Idziemy! – rzuciłem, spoglądając na zegarek.
Chwyciłem Rona za kaptur, zgadując, że to hasło podziała na chłopaka jeszcze bardziej
denerwująco. A trzeba go było jakoś zmobilizować do wyjścia ;).
Przebraliśmy się szybko. Z powodu zdenerwowania mowy Ronalda prawie w ogóle nie było.
Rzuciłem kilka podbudowujących słów i cała nasza siódemka wyszła na boisko, gdzie po chwili
powitaliśmy też drużynę Krukonów. Wyszukałem wzrokiem Rose, której posłałem najbardziej
promienny uśmiech, na jaki było mnie w tym momencie stać.
- Witam was na meczu Gryffindor kontra Ravenclaw! Na początku chciałabym opowiedzieć wam
pewną ciekawostkę: lwy jedzą często kruki.
Spojrzałem zdziwiony w miejsce stanowiska komentatorskiego. Zajmowała je wesoła blondynka,
znana nam jako Luna Lovegood ;).
Na znak prof. Hooch wystartowaliśmy.
- O, Rose Sjon dała czadu...ma kafla i już leci w kierunku bramek Ravenclawu! – krzyknęła Luna, a
ja z uśmiechem obserwowałem wspaniały start swojej dziewczyny.
Nie zdążyłem nawet poruszyć się na miotle, gdy poczułem bolesne uderzenie w głowę… Na chwilę
straciłem widoczność, starając się uporać z mroczkami przed oczami. Gdy poczułem się lepiej
(wciąż rozmasowując bolące miejsce) zauważyłem odlatujący ode mnie tłuczek. Grrr…
- Oj, Harry, za dużo myślisz o Rose, może, dlatego, że właśnie... – zaczęła Luna, co przyjąłem z
wielkim rumieńcem na twarzy i ochotą „lekkiego” jej dokopania ;).
- Strzeliła gola? - dokończyła za Lunę McGonagall.
- Naprawdę? – mówiła ta - To dziwne...bo ja myślałam, że to powód tego, że Rose jest dziewczyną
Harry'ego...
Z sektorów wszystkich domów (prócz naszego, rzecz jasna) posypały się śmiechy. Moja chęć
mordu na Lunie wyrosła w tym momencie do rozmiarów zdrowego, górskiego trolla.
- Ziemia dzisiaj twarda, nie warto po niej stąpać. – mówiła tym czasem Luna, zupełnie
dekoncentrując nas swoją dziwną gadką - O...patrzcie, Ginny Weasley kieruje się w stronę bramek
Krukonów...broni Vanessa Branigan, obie, Ginny i Vanessa są super, nie wiem, komu kibicować, ale
chyba bardziej...
- 10 do 10 dla Gryfonów! - wrzasnęła ze złością McGonagall do megafonu.
Potem kafla przejęła Nina od Rona ;). Strzeliła gola dla Krukonów.
- Gool! – czy mnie się wydawało, czy wyczułem zmieszanie w głosie Luny? ;) - Czy ktoś nie jest
ranny? – upewniwszy się, że nie, Luna prowadziła relację - No, Nina spisała się całkiem nieźle...ale
Ginny też jest dobra, bo teraz strzeliła gola dla Gryfonów.Więc ile już jest...eee...30 do 70 dla
Gryfonów?
- 20 do 20! – krzyknęła McGonagall.
Po chwili Vira Maiden, szukająca Krukonów, została sfaulowana przez któregoś z naszych.
- Przerwa w grze! - zawołała Hooch, po czym zagwizdała.
Podczas gdy jednego z naszych pałkarzy czekał mały wykład na temat zachowania się fair na
boisku, myśmy ze śmiechem przysłuchiwali się gadce Luny.
- Wracając do innego tematu...czy odrobiliście już eliksiry? Jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś
więcej o szczękoszczułkach i nibynóżkach (bo to składniki eliksiru, który obecnie 6 klasa omawia na
zajęciach), to kupcie najnowszego ,,śonglera''! Jest tam dużo o tych wspaniałych stworzeniach!
Mecz wznowiono.
56
Ginny zdobyła dla nas kolejnego gola. Potem gola strzeliła Nina Ivanow, potem znów Ginny, potem
Alex, potem Rose… Wymienialiśmy się kaflami, a ja ze znudzeniem przeszukiwałem niebo ponad
boiskiem w poszukiwaniu znicza.
- Uważam, że szata kapitana Krukonów jest trochę wypłowiała. – rzuciła Luna, a ja mimowolnie
spojrzałem na kapitana drużyny przeciwnej, doszukując się w jego szacie jakiś plam bladości...
- 90 do 70 dla Krukonów! - zawrzeszczała McGonagall, posyłając Lunie wściekłe spojrzenie.
- Już? – zapytała ta zdziwiona - Jak ten czas szybko leci...
- Alicja Tar odbija pałkę w stronę ścigającej Gryfonów, Alex Broxton! – prof. McGonagall wyrwała
Lunie megafon, a ja zaśmiałem się do Rona, którego wygłupy Luny również rozbawiły.
Alex tymczasem uniknęła zderzenia z tłuczkiem.
- Doskonale! – zawołała Luna - Dobrze gra ta Broxtonka...chciałam powiedzieć Alex, bo jej siostra,
Alice, jest w Slytherinie, i jest trochę głupsza od swojej siostry...
Rzuciłem szybkie spojrzenie w kierunku sektora Ślizgonów, którzy wykrzywili twarze zniechęceni.
Nina Ivanow strzeliła gola, a Kevin Rat's odbił tłuczka w kierunku Ginny. Biedaczka oberwała
porządnie… Ron poszybował w jej kierunku, żeby sprawdzić, czy wszystko ok.
- Biedni Gryfoni...tłuczkiem oberwali już Harry i Ginny, Alex była już blisko...powinni zajrzeć do
dzisiejszego ,,śonglera'', tam jest opis, jak przyrządzić eliksir z szczurów, martwych żab i
zdechłych kretów, który łagodzi ból po takich ciężkich obrażeniach, jak oberwanie tłuczkiem...
- 120 do 110 dla gryfonów! - krzyknęła McGonagall.
- Niech pani profesor mi wybaczy, ale ja jestem od komentowania. – Luna cmoknęła słodko, a ja
znów zachichotałem.
Spojrzałem na Rona, który uśmiechnął się do mnie. OK, Ginny czuła się dobrze. Na tyle dobrze, że
była w stanie poszybować w stonę pętli Krukonów ;). Jednak Vanessa Branigan obroniła.
- Hm, nie wiem, czy cieszyć się z tego, czy nie – prowadziła swe luźne dywagacje Luna - Ginny
jest moją przyjaciółką, ale ja jestem z Ravenclawu...na szczęście u ,,śonglera'' jest przepis na
słodycze, które likwidują dylematy...
- Panno Lovegood! – usłyszeliśmy ostrzegający podniesiony głos naszej opiekunki domu ;).
- Dobra, dobra, pani profesor, Rose Sjon ma kafla podaje do Rogera Daviesa, Davies podaje do
Niny Ivanow, ta mu oddaje...JEST! ROGER DAVIES STRZELIŁ GOLA DLA RAVENCLAWU!
Sektor Krukonów uniósł się echem krzyków radości. Luna z tej radości znów wpadła w nastrój
dziwnych komentarzy.
- Czyżby Harry bał się skrzywdzić Rose? Jest taki delikatny... Harry ja bym tego nie robiła! Jeszcze
cię zdyskfaliwikują! Ooo... zobaczcie, czyżbym zauważyła kometę dzienną?? Niemożliwe!!!
Pojawiają się tylko kilka razy w roku!!! Patrzcie w górę!!! – wszyscy podążyliśmy wzrokiem w
kierunku, który wskazywała Krukonka. Jakby zapominając, że to jest trochę głupie… ;)
Dał się słyszeć pomruk prof. McGonagall, na który Luna zareagowała właściwym sobie brakiem
świadomości panującego stanu rzeczy ;).
- O, tak pani profesor, oczywiście. Zapomniałam dodać, że komety te są największe na świecie...
Gra stawała się coraz bardziej brutalna…
Kołowałem nad boiskiem w poszukiwaniu najmniejszej piłeczki – złotego znicza… Jakieś trzy metry
ode mnie szybowała Vira Maiden, szukająca Krukonów. Rzuciłem jej przelotne spojrzenie, gdy
zamajaczyła mi niedaleko złota poświata.
- O, Harry chyba dostrzegł znicza! Vira leci za nim! Jej… Wyglądają na tle nieba zupełnie jak
żyłoskopce, to takie stworzenia, które mój tata...
- Panno Lovegood, proszę oddać mi megafon! – krzyknęła tymczasem prof. McGonagall.
- Dobra, to się nie powtórzy, pani profesor...
Przestałem zwracać uwagę na krzyki z sektora komentatorskiego. Gdzieś zgubiłem znicza…
- Do bramek leci Ginny Weasley, jest fajna, lubię ją, zaraz strzeli gola Vanessie Branigan...ach,
oczywiście jej się udało, nic dziwnego, ale to też wina samej Vanessy, ma takie pryszcze na twarzy,
to chyba przypadek monstropiegów, więcej o nich możecie przeczytać w "śonglerze''... przez
monstropiegi wzrok, słuch, i inne zmysły są słabsze...w tym wypadku były to oczy.
Słowa Pomyluny (w tym przypadku po prostu musiałem ją tak nazwać) odbijały się echem od
moich uszu. Uparcie szukałem wzrokiem złotawej piłeczki, którą straciłem z pola widzenia.
- Nina Ivanow zdobywa gola, kurczę, to jest dobry zawodnik...strzeliła już chyba z 6 goli! Co nie
oznacza, że inni Krukoni są źli, bo właśnie Rose Sjon zdobyła gola...a Kevin trafił tłuczkiem w
pałkarza Gryfonów...uff, pani Hooch chyba nakrzyczy na Kevina... no i oczywiście dostał
upomnienie.
Ze spokojem przyjąłem fakt, że Lunie chyba znudziło się komentowanie, bo z megafonu dobiegał
nas przyjemny, spokojny i rozważny głos prof. McGonagall, która na bieżąco zdawała relację z
naszych poczynań na boisku. Bez niepotrzebnych komentarzy.
Mecz osiągnął w końcu wynik 240 do 210. Wygrywaliśmy 30 punktami. Wciąż jeszcze jednak
Krukoni mięli szansę na wygraną – znicz latał wciąż bowiem po boisku, będąc dla mnie i Viry
Maiden wciąż uparcie niewidocznym.
57
- No, no, nasi szukający chyba się lenią, jeśli nie złapią zaraz znicza, będziemy grać do wieczora...
– poszybował ku nam głos Pomyluny.
Jęknąłem.
Po chwili zaczęła gadać o wilkołakach.
- Naturalnie, to bardzo fascynujące stworzenia, tata mi powiedział, że więcej o nich będzie w
następnym wydaniu ,,śonglera'', kupujcie te czasopismo, naprawdę warto!
Miałem już zasnąć, uśpiony jej komentarzami, gdy poderwałem się na miotle, gdy Luna wrzasnęła.
- Rose Sjon zdobywa kolejnego gola!!! – rzuciłem wściekłe spojrzenie na lożę komentatorską - A
Alicja Tar odbija tłuczka...nie to Kevin odbił tłuczka...trudno ich odróżnić...
No tja… W końcu laska a facet… Mała różnica…
- Nie jestem pewna, ale chyba zauważyłam na głowie Rogera Daviesa pszczołę...
Mimowolnie spojrzałem w stronę Rogera, z zaskoczeniem zauważając, że to co Luna wzięła za
pszczołę, było… zniczem!!! Poderwałem więc szybko miotłę, by zdobyć przewagę nad Virą, która
zdawała się nie mieć jeszcze o niczym pojęcia… Nie minęło kilka minut, a poczułem w zaciśniętej
pięści przyjemne łaskotanie.
- O, Harry chyba dostrzegł znicza! – krzyknęła Luna - Zaraz...HARRY ZŁAPAŁ ZNICZA!
OSTATECZNY WYNIK TO...zaraz, pani profesor, ile to jest 260 + 150?
- Gryfoni wygrali! - zawołała Hooch.
Uff… Osiągnęliśmy wynik 410 do 360...
Rzuciłem szybkie spojrzenie na lądującą drużynę Krukonów. W całej tej mieszaninie uczniów (nasi
koledzy wypłynęli na boisko magicznie się rozmnażając) nie mogłem zauważyć Rose. Widziałem
jedynie dobite i zmęczone miny jej koleżanek z drużyny. Domyśliłem się, że ona sama musi
wyglądać podobnie… Poczułem się głupio, jakbym ją czegoś pozbawił. Spojrzałem na Rona.
Uśmiechnął się do mnie niepewnie. Nim pewnie też miotały podobne obawy…
W pokoju wspólnym panowała wrzawa wesołości.
- Ron!!! Jesteś wielki! Wygraliśmy! – krzyknąłem do niego.
Ogólna radość udzieliła się i mnie, powziąłem więc decyzję o podniesieniu na duchu spoconego i
markotnego Rona ;).
- Finał! – krzyczeli rozradowani Gryfoni – Jesteśmy w finale!
***
- Co z Krumem? Zerwaliście?!
Staliśmy z Ronem przed Hermioną, która wyglądała na zbulwersowaną.
- Nie! – powiedziała, zanim Ron dorzucił swoje „trzy grosze” – Jesteśmy razem… Chyba nawet
szczęśliwsi niż wcześniej…
- No ale Ginny…
- Mieliśmy małe spięcie, ale już wszystko gra. – ucięła Hermiona – To co z tym twoim zadaniem z
eliksirów?
Uśmiechnąłem się do Rona, który zrobił niepewną i zawiedzioną minę. Pewnie miał nadzieję na
uzyskanie innej odpowiedzi :P.
***
Pokój śyczeń zawrzał od gwaru głosów na przemian rzucających to zaklęcia rozbrajające, to
zaklęcia spowolnienia… Już wcześniej powziąłem decyzję o reaktywacji GD, teraz więc ostro
zabraliśmy się do pracy ;).
Gdy Hermiona z zadowoleniem stwierdziła (co i ja poparłem ;), że wszyscy poradzili sobie z
zaklęciami, zakończyłem spotkanie. Ron zniknął za drzwiami, odprowadzając Ninę. Ginny wesoło
rozmawiała z Luną, do mnie więc podeszła Hermiona.
- Kochanie…
Uśmiechnąłem się do Rose, która do mnie podeszła. Za nią szła Anna Maria. Obie były w GD ;).
Pocałowałem czule Rose i spojrzałem na nią w oczekiwaniu.
- Rozmawiałam z Anną. I…
- Chodzi o to, że mam wizje… - zaczęła ta.
Przyglądaliśmy się jej z Hermioną w skupieniu.
- Słuchaj, Harry… Śnią mi się jakieś cyfry… Wciąż ten sam sen… Wąż… Raj… To musi coś oznaczać.
I myślę, że może mieć związek z Sami-Wiecie-Kim.
- Trzeba je przestudiować. Hermiona… Ty jesteś na numerologii, nie?
Hermiona skinęła potakująco.
- Jeśli to jakiś znak, to chyba dobrze byłoby go szybko odszyfrować, nie?
Pocałowałem Rose, dając jej tym samym do zrozumienia, że się z nią zgadzam :).
- Razem z Anną postaramy się coś wymyślić… - moja kochana uśmiechnęła się – Ale jakby co
możemy liczyć na twoją pomoc?
58
- Jasne! – Hermiona uśmiechnęła się i dziewczyny zniknęły za drzwiami Pokoju śyczeń...
Kolejnego dnia szkołę obiegła lista wybranych przez Wiktora graczy, którzy będą reprezentować
naszą szkołę w Mistrzostwach w Durmstrangu. Lista owa przedstawia się następująco:
SKŁAD REPREZENTACJI SZKOŁY MAGII I CZARODZIEJSTWA HOGWART NA MIĘDZYSZKOLNE
MISTRZOSTWA W QUIDDITCHU
w Bułgarii
Drużyna reprezentacyjna:
Obrońca – Wood Oliver (k)
Szukający – Potter Harry
I pałkarz – Lock Mitchel
II pałkarz – Elke’s Daniel
I ścigający –Snakes Crafty
II ścigający – Ivanowa Nina
III ścigający - Eithan Jones
Drużyna rezerwowa:
Obrońca – Weasley Ronald
Szukający – Malfoy Dracon
I pałkarz – Black Paul
II pałkarz – Lokwood Nathalie
I ścigający – Davies Roger
II ścigający – Weasley Ginny
III ścigający - Angelina Johnson
Opiekun: prof. Hooch
W duszy pochwaliłem Kruma za to, że na naszego kapitana wybrał nie kogo innego jak Wooda.
Jeśli mam być szczery… brakowało mi go w gryfońskim zespole.
Prowadziliśmy właśnie ożywioną rozmowę przy pomarańczowo-czerwonym stole (na temat
Quidditcha, naszej gry w Mistrzostwach, porażkach Malfoy’a itd.), gdy zauważyłem niewyraźną
minę Hermiony. Przed chwilą otrzymała Proroka Codziennego i teraz studiowała stronę tytułową.
Spojrzałem jej przez ramię.
ZATRZYMANY ŚMIERCIOśERCA
Grupa aurorów z Ministerstwa Magii dokonała
przedwczoraj ujęcia jednego z najniebezpieczniejszych
postaci świata magii – niejakiego Thomasa Standforda.
popleczników Sami-Wiecie-Kogo. Aurorzy mają podejrzenia,
że być może jest to sama prawa ręka SWK.
„Mamy pewne doniesienia z różnych środowisk, zdradzające,
że niejaki Thomas Standford otaczał się zawsze podejrzanym
towarzystwem. Widziano go także kilka razy w okolicy
Śmiertelnego Nokturnu.” – wyjaśniał dla Proroka Codziennego
Antazy Pottherobe, kapitan aurorów w MM.
Zatrzymanego przesłuchano i – upewniwszy się w jego winie
– zamknięto w Azkabanie.
To pierwsza udana akcja tego formatu naszych ludzi z MM.
Oby było takich więcej.
59
- Hej – krzyknąłem zaskoczony. - Ja znam tego Pottherobe!
Hermiona podniosła na mnie zaciekawiony wzrok.
- Po tym jak porwali Rose, on zjawił się z takim drugim i mnie przesłuchiwali – powiedziałem
wyjaśniająco.
- Przesłuchiwali? Po co?
- Przecież Rose porwali! No a poza tym wspominałem wcześniej jej tacie o moim śnie, o
śmierciozercach, no i wpadli.
- Śnie?! – Hermiona przyglądała mi się zaintrygowana. Ron również przerwał rozmowę,
przyglądając się ze zmarszczonymi brwiami artykułowi.
- Owszem. To samo co zwykle. Voldemort.
- Ueh… - westchnęła Hermiona. – Co ty o tym myślisz, Ron?
Spojrzeliśmy na Rona, który siedział z dalej wlepionymi oczami w stronę tytułową Proroka.
- Hej! Ziemia do Rona! – Hermiona pomachała mu ręką przed oczami.
- Co jest grane?
Przyglądałem się Ronowi konspiracyjnie. Twarz mu wyraźnie pobladła…
- Właśnie chciałbym wiedzieć… - powiedział powoli.
- ??
- Ten tutaj… - Ron wziął do ręki Proroka Codziennego i przytknął swój palec w miejsce, gdzie
widniała fotografia zatrzymanego śmierciożercy – Ja go znam…
Przenosiłem wzrok z Rona na śmierciożercę ze zdjęcia i z powrotem.
- Kto to? – zapytałem w końcu.
- Kumpel taty… - powiedział cicho Ron. Hermiona poprosiła by powtórzył.
- Kumpel taty! Z MM! Chodzili czasem na wspólne dochodzenia… Wiecie… Czy jakiś czarodziej nie
zwędził czasem czegoś mugolom… Czy też im samym do łap nie wpadło cosik niepożądanego…
Takie tam głupie akcje…
- Ale… - Hermiona spojrzała wzrokiem pełnym wątpliwości w stronę główną Proroka. – Jesteś
pewien?
- Eno! Tyle co rozpoznawanie znajomków taty to chyba umiem! Zresztą bywał u nas często, więc…
- Lubiłeś go? – zapytałem. Mimo wszystko ufałem przeczuciu przyjaciela.
- A bo ja wiem… - Ron wbił wzrok w sufit. – Raczej tak… Był dość miłym i zabawnym gościem.
- Ale śmierciożerca… - mruknęła Hermiona, marszcząc nos.
- A skąd jest pewność, że… śe on na pewno nim jest? – Ron podrapał się po głowie.
- Przecież tu napisali, że… - zaczęła Hermiona, ale poczułem w obowiązku jej przerwać.
- Nie zawsze to, co piszą jest prawdą… Weź pod uwagę naszą znajomą. Niejaką Sketter…
Hermiona westchnęła, przytakując głową.
- Tata strasznie lubił tego Standforda. Zawsze powtarzał, że to wporzo gościu.
- No ale… To jak wyjaśnicie, że kapitan aurorów go ujął? śe widziano go przy Śmiertelnym
Nokturnie?
- Hermiona, proszę cię! On z tatą pracował nad wyłapywaniem różnych zbirów… Niektórzy czaili się
na Nokturnie… Czy to od razu znaczy, że on musiał tam coś… Kupować?
- Zgadzam się z Ronem – powiedziałem pewnie. – Poza tym ten cały Pottherobe w cale mi nie
przypadł go gustu.
- Niby czemu? To powinien być twój idol… W końcu chcesz być sam aurorem…
- Na pewno nie takim! – zaparłem się o ławę, zaciskając mimowolnie pięści. – Gdybyście go
widzieli… Jak się czepiał każdego słowa… Jak mnie zganił kiedy wymówiłem słowo ‘Voldemort’…
Jako auror nie powinien się bać go wymawiać… Poza tym… Nie wiem. Coś mi się w nim nie podoba.
- Czy to możliwe - zaczęła po chwili ciszy Hermiona - żeby oni… śeby zamknęli w Azkabanie
niewinnego człowieka?
- Syriusz. Moje krótkie słowa zabrzmiały grozą, niknąc powoli w towarzystwie naszego milczenia.
***
Właśnie siedzieliśmy na kolejnym z rzędu śniadaniu w Wielkiej Sali, rozprawiając o dziwactwach
Pomyluny, kiedy z okolic stołu Krukonów usłyszeliśmy trzy z pozoru zwykłe słowa, jednak
połączone w całość przyprawiające o zawał, a już na pewno przykre myśli.
- Tom Marvolo Riddle!
Zakrztusiłem się, upuszczając metalowy kielich. Po posadzce rozlał się sok dyniowy. Hermiona
pośpieszyła mi z ratunkiem, energicznie klepiąc po plecach. Ron zbladł.
- Kochanie, czy coś się stało? – Podbiegła do mnie Rose, przyglądając się zaniepokojona
malującemu się na mojej twarzy przerażeniu.
- T-om… M-ar-vo-lo..?? – Chrząknąłem kilka razy, łapiąc powoli oddech. – Skąd…???
- Ale co skąd? – Spojrzeliśmy w kierunku Anny Marii. To ona rozmawiała z Rose na temat
Voldemorta.
60
- Skąd o nim wiecie??? – zapytałem, starając się, by ton mojego głosu brzmiał jak najbardziej
normalnie. Hermiona z Ronem uważnie obserwowali rozwój sytuacji.
- No… - zaczęła Anna. - No.. to jest rozwiązanie zagadki z mojego snu, no wiesz te ciągi i te pe…
- Jakie jest dokładne rozwiązanie?! – Hermiona rzuciła się na te słowa jak sęp na padlinę (hm,
trochę niesmaczne to porównanie, ale malownicze i oddające dokładnie zamysł).
- Trzeci czerwca godzina szesnasta, Tom Marvolo Riddle.
Na dźwięk tych słów Ron upuścił z grozą widelec, którym niedawno kroił pierś kurczaka. Jego
twarz, już i tak nienaturalnie blada, przybrała teraz odcień śnieżnobiałej kredy. Pewien byłem, że
przyjaciel za chwilę gotów nam tu zemdleć.
- O co wam chodzi?! Kim on jest? – Anna Maria przyglądała nam się z zagubioną miną.
- Lord Voldemort. – powiedziałem krótko, wbijając wzrok w tosta.
- O mój Boże… - Rose zakryła usta ręką.
- Jesteście pewne rozwiązania? – Spojrzałem na dziewczyny.
- Ja jestem… to znaczy ja odkryłam to „trzeci czerwca, szesnasta” , a Rose… - Anna Maria
spojrzała na moją ukochaną, która gładziła mnie teraz nieświadomie po ręce. – Rose, odkryła, że
chodzi o tego Tom’a…
- Ja też jestem pewna, tym bardziej, że nie wiedziałam, kim jest Tom Marvolo Riddle – powiedziała
Rose, zerkając na mnie z przestrachem. – Harry, co teraz? To co odkryłyśmy musi znaczyć coś
naprawdę ważnego… A jeśli… Harry, a jeśli ty…
W Wielkiej Sali zaległa niezwykła cisza. Śniadanie już dawno się skończyło, uczniowie pozostałych
domów zniknęli. Cała nasza siódemka (prócz wcześniej wspomnianych osób znajdowały się przy
nas jeszcze Alex i Isobel, przyjaciółki Anny Marii) siedziała jak zaczarowana, mierząc się wzajemnie
wzrokiem, jakby w drugiej osobie poszukując odpowiedzi na mnożące się pytania.
- Rose przestań ... Harry… na pewno.. nie… - Hermiona przerwała ciszę. - Zresztą, Anna czy twój
sen kończy się szczęśliwie, czy jednak nie?
- Mój sen? Eh… Mój sen kończy się rajem, czyli chyba dobrze… - powiedziała niepewnie Gryfonka.
- Widzisz Rose? On nie może umrzeć! – Hermiona uśmiechnęła się nerwowo.
- Anna, mam prośbę – powiedziała przyjaciółka, starając się dodać nam wszystkich otuchy, a już
na pewno przerwać niezręczną ciszę. – Mogłabyś zinterpretować swój sen?
- Ale przecież te ciągi są już….
- Nie ciągi, chodzi mi o cały sen! Bo z tego, co mówiłaś, to nie tylko liczby ci się śniły…
- Ja już go dawno zinterpretowałam – powiedziała dziewczyna. – Na górze, w swoim dormitorium
mam całą tą interpretacje, każdego fragmentu tego mojego snu, więc…
- Świetnie! To bądź o dwudziestej w pokoju wspólnym, to omówimy to wszystko. Dobrze?
- Ok.
- Jak widzę… - Hermiona zwróciła się w stronę Alex i Isobel. - …twoje przyjaciółki wysłuchały już
tak wiele, że chyba warto je przyjąć do GD? Jak myślicie?
- Eee… – Wyższa szatynka spojrzała zagubiona na Annę.
- GD? – Druga, bodajże Alex (pamiętałem ją z obchodów 2000lecia Hogwartu) spojrzała na
Hermionę pytająco.
- No ja już należę, a jeśli Hermiona wam to zaproponowała, to może - zaczęła Anna.
- No ja się zgadzam!
- No ok., czemu nie…
- No to super! To wy też bądźcie o dwudziestej w pokoju wspólnym. – Hermiona wstała. – Dobra.
To my już lecimy, lekcje jakiś czas temu się już zaczęły i pewnie Gryffindor przez tą naszą
pogaduchę straci dziś sporo punktów…
***
Wieczorem odbyło się kolejne spotkanie Gwardii. Tym razem z dwiema nowymi uczestniczkami.
- Isobel i ty Alex najpierw podpiszcie się tutaj. To lista członków GD. Ostrzegam! Jest
zaczarowana! – ostrzegła Hermion, podając dziewczynom zwój.
Kiedy omówiliśmy już wszystkie wstępne sprawy, zabraliśmy się za interpretację nakreślonych
przez Annę Marię słów.
Lot: to zapowiedź konfliktów i nieporozumień; Latać wysoko : oznacza uniknięcie wielu zmartwień i
kłopotów, sen taki jest również zapowiedzią powodzenia w miłości.
Spadać: w trakcie latania jest symbolem klęski życiowej; dla kobiety: sen taki jest zapowiedzią
walki z przejawami fałszu i obłudy oraz pogorszenie stanu zdrowia; dla młodej osoby: oznacza
pokonanie przeszkód w celu osiągnięcia własnych celów.
Latać bez skrzydeł: to oznaka niebezpieczeństwa, którego jednak możesz uniknąć.
Ludzie: widok dużej ilości ludzi oznacza poddawanie się nieużytecznym przyjemnościom lub jest
zapowiedzią dobrego zarobku; ubrani na czarno: zwiastują przykre nowiny oraz nieszczęście; ludzie
61
stojący nieruchomo: to ostrzeżenie przed pochopnym narażaniem się na niebezpieczeństwa i
straty.
Węże: to przestroga przed nieprzyjaciółmi, którzy pragną ci silnie zaszkodzić; być zaatakowanym:
przez nie to ostrzeżenie, aby bardziej uważać na nowych znajomych, którzy mogą okazać się
ludźmi fałszywymi; duża ilość: węży to zapowiedź drobnych niepowodzeń, które szybko przeminą;
być oplątanym przez nie to przepowiednia twojej bezsilności wobec intryg przyjaciół, jak również
może oznaczać rychłą chorobę, a nawet śmierć…
Trawa: bujna zielona trawa symbolizuje długie życie w zdrowiu; leżeć na trawie to przepowiednia
beztroskiego życia.
Niebo: to zapowiedź wyróżnień i zaszczytów, a także ciekawej podróży w miłym, sympatycznym
towarzystwie.
Raj: przebywać w raju to oznaka zawarcia nowych, wiernych przyjaźni oraz wielkiego szczęścia; dla
osób samotnych : jest to symbol ożenku w niedalekim czasie.
- Hmm… Czyli ogółem czeka nas coś złego… - zaczęła Hermiona ponuro. - Problemy, lub też…
- Atak Volda – powiedziałem smętnie, czując na sobie oczy wszystkich. - Jak dla mnie to te węże,
postacie w czerni… Poza tym… Tom Marvolo Riddle.
- Czyli wygrasz bitwę – powiedziała szybko Hermiona, ale raczej jakby śpiesząc mi z pocieszeniem
niż z prawdziwą radą. – Sen Anny kończy się rajem.
- Ale to sen Anny - powiedziałem z naciskiem. – Może jako członkini GD też będzie brała udział w
walce, ale wyjdzie z tego cało?
- Noooo - zaczął Ron, przytakując mi w takt chrupanej przez siebie marchewki. – W tym
przypadku ten cały raj odnosiłby się do Anny.
- Dzięki, Ron – mruknąłem.
- Sam to powiedziałeś, Harry…
- Skończcie! – Hermiona zatrzęsła się przestraszona (a może to ze złości?). – Skupmy się lepiej na
pracy. Musimy to odszyfrować.
- A co niby innego z Harrym robimy? – Ron odgryzł spory kęs marchewki, mierząc Herminę
ponurym wzrokiem.
- Dobrze wiesz, o co mi chodzi – mruknęła ta, dając nam do zrozumienia, że Rose i reszta
dziewczyn siedzi przejęta grozą, podczas gdy my szafujemy sobie moim życiem.
- Aaaa… Jasne – powiedział Ron, wgryzając się w marchew z uporem maniaka.
Kolejne dnie mijały raczej nudnawo. Ledwo odnajdywałem czas żeby spotykać się z Hermioną i
Ronem. Zwykle bowiem wolne godziny poświęcałem Rose.
Egzaminy przybliżały się wielkimi krokami. Czułem się rozdygotany w środku, mając wciąż w
głowie powtarzane mi przez wszystkich słowa, że zostać aurorem jest najtrudniej. śe też musiałem
wybrać sobie akurat taką drogę kariery!
Siedziałem akurat w bibliotece zakuwając ostro do transmutacji, gdy zaczepił mnie czarnowłosy
chłopak.
- Cześć –powiedział z wesołym uśmiechem na twarzy.
- Ee... Cześć – rzuciłem niepewnie, przyglądając mu się uważnie. - My się znamy?
- Tak... poznaliśmy się przed feriami... również w bibliotece. Josh Skyler.
Uśmiechnąłem się.
- Aaa... pamiętam już... to ty szukałeś tej książki o Eliksirach Nasennych? – No fakt, rzeczywiście
już się widzieliśmy. - O co chodzi? Znowu szukasz jakieś ksiązki? Musze cię ostrzec, że tym razem
nie ma tu Hermiony i ci chyba nie będę w stanie pomóc…
Wyszczerzyłem zęby.
- Nie. Dzisiaj chciałem cię o coś poprosić...
- Zależy o co – palnąłem, dopiero potem zauważając, że mogło to zabrzmieć niegrzecznie.
- Chodzi o Gwardię Doumbleodor'a.
Przez kilka sekund siedziałem wpatrując się w niego tępo. Już chciałem się zapytać skąd on o nas
wie, ale nie zdążyłem.
- Usłyszałem rozmowę – wyjaśnił chłopak. - Nikt inny nie wie... chodziło mi konkretnie o to, czy
bym mógł do niej wejść... bo...
- Josh, ja – zacząłem, zastanawiając się jednocześnie co mam mu odpowiedzieć.
- Ja wiem że to jest tylko dla osób z umiejętnościami... że pewnie tylko dla zaufanych osób, ale mi
naprawdę na tym zależy! Umiem wyczarować patronusa, świetnie latam na miotle, w USA
nauczyłem się zaklęć niewerbalnych....
- Josh, pozwól że – zacząłem. Chyba go przyjmę.
62
- Proszę cię Harry! Voldemort odebrał mi siostrę i dziadków! Ja musze mu odpłacić za to co zrobił!
– Jego głos bliski był krzyku.
- Dobrze – przerwałem mu spokojnie, opanowując uśmiech rozbawienia (nie dał mi dojść do słowa
sądząc, że pewnie nie mam zamiaru go przyjąć. - W GD zależy nam na nowych osobach.
- Naprawdę? – Josh stał przez chwilę jakby otumaniony. - To świetnie! Dzięki Harry!
Uścisnęliśmy sobie ręce. Brunet zabierał się do wyjścia.
- Josh – szepnąłem za nim konspiracyjnie - Następne spotkanie jest dzisiaj! Jak chcesz to przyjdź
z kimś!
Rzuciłem jeszcze szybkie „Pokój śyczeń” i chłopak zniknął w drzwiach.
Ech… ;) Jednak człowiekowi nie brakuje czasu na zawieranie nowych znajomości…
***
Właśnie zmierzałem z Hermioną i Ronem w kierunku Wielkiej Sali. Była pora śniadaniowa, słońce
przygrzewało przyjemnie, roślinność powoli budziła się do życia z zimowego snu. Trawa na błoniach
już zieleniła się przyjemnie. Nie wiedząc czemu Hermiona była nie w sosie. Nos miała zmarszczony,
brwi ściągnięte, pięści zaciśnięte… Bredziła coś o tym że ludzie są zakłamani, ciesząc się śliczną
pogodą i nadchodzącą wiosną, gdy na świecie szaleje Voldemort. Ron nie pozostał jej dłużny, od
razu niemal ją atakując.
- To że Krum wyjechał nie znaczy wcale, że my też mamy wpaść w takiego doła jak ty. Sorry
Herma, ale…
- Tu nie chodzi o Kruma, pacanie! – dziewczyna rzuciła głośno, a ja spojrzałem na nią zaskoczony.
- Więc o co? – spojrzałem na nią wściekle. – Bo wiesz… To tak wygląda.
- Voldemort powrócił, a wszyscy są szczęśliwsi niż zwykle! To nienaturalne i… Głupie! Zakłamane!
- Aha! – Ron przystanął. Teraz i on miał zaciśnięte pięści. – Tylko dlatego, że jakiś stary zgred
wrócił i czeka nas z nim walka, mamy się już dobić zupełnie, tak? Nie wolno nam się cieszyć, co?!
Cieszyć czasem, który być może jest dla nas ostatnią szansą na obcowanie z ludźmi nam bliskimi?
Ja jakoś nie mam ochoty na wpadanie w pochmurny nastrój… Wizja walki z Voldem i własnej
śmierci jest wystarczająco dobijająca.
I poszedł!
- Sorka, Hermiona, ale zgadzam się z nim – powiedziałem i, nie czekając na odzew przyjaciółki,
zniknąłem w Wielkiej Sali.
Ron jeszcze długo miał drgawki ze złości, owocujące tym, że rozsypał wokół swojego talerza sporo
turlającego się potem po całym stole zielonego groszku.
- Przepraszam – powiedziała skruszona Hermiona. Spojrzeliśmy na nią z Ronem. Rzeczywiście
rozchodziło się o Wiktora. Rzuciliśmy sobie z Ronem porozumiewawcze spojrzenia. I kiedy zdawało
się że nic nie zepsuje nam tego poranka humorków, z okolicy stołu nauczycielskiego padło głośne i
nienaturalne…
- AVADA KEDAVRA!
Zszokowany rzucałem wzrokiem po sali. W kierunku ślizgońskiego stołu płynęło zielone światło.
Zaklęcie uśmiercające…
- Ania! – Usłyszałem obok krzyk Hermiony. Anna Maria rzuciła się na jakiegoś Ślizgona po czym
oboje padli na posadzkę jak dłudzy. Avada trafiła w jakąś Puchonkę. Przeszedł mnie dreszcz.
Przyglądałem się jak ciało dziewczyny pada na ziemię z łoskotem, jak wokoło trwa ewakuacja.
Stałem i przyglądałem się temu wszystkiemu jakby zza mgły, jakbym znajdował się w czyjejś
myślodsiewni, zupełnie odgrodzony od tych przerażających wypadków.
- AVADA KEDAVRA!
Spojrzałem powoli na prof. Trelawney, która ze zniekształconymi w szale oczami spoglądała na
mnie. Widziałem mknące ku mnie zielone światło…
- HARRY!!!! – Usłyszałem krzyk Hermiony. Rzuciłem się na ziemię, padając na twarz. śebra wpiły
mi się boleśnie w narządy wewnętrzne, jednak żyłem.
- Harry!!! Nieeeee… - Hermiona padła obok mnie, oplątując mnie swoimi ramionami i płacząc.
- Hermiona… - Poruszyłem się niespokojnie, chcąc się odwrócić na plecy. – Ja żyję…
Uśmiechnąłem się do zaskoczonej przyjaciółki.
- Ale… Jak? Ten płomień… Ja… Trelawney…
- W ostatniej sekundzie padłem na podłogę. Nikomu nic się nie stało?
Spojrzałem na nią zatroskany. Czy… Czy ta Puchonka?
Hermiona pokiwała przecząco głową, pomagając mi wstać. Wciąż drżała.
- Miona! Ale żeś mi stracha napędziła! – Podbiegł do nas Ron.
Cała nasza trójka spojrzała po chwili struchlała na scenę na środku Wielkiej Sali. Siedzieliśmy w
kuckach za gryfońskim stołem. Przed nami stało całe grono pedagogiczne, tworząc coś w rodzaju
okręgu. Pośrodku nienaturalnie sztywno i prosto stała postać naszej byłej profesor od
wróżbiarstwa. Prof. Dumbledore szybkim ruchem pozbawił ją różdżki.
63
- Severusie! Umieść ją w moim gabinecie! – powiedział do Snape’a, podtrzymując prof. Trelawney.
- Minerwo, wyślij sowę Knotowi! Madame Pomfrey, będzie pani łaskawa sprawdzić z resztą
nauczycieli, czy nikomu nic się nie stało? Ja będę u siebie.
Podczas gdy dyrektor wycofywał się za Snape’em, który wprawił prof. Trelawney w lewitację i
prowadził przed sobą jej sztywne ciało, rzucił mi uważne spojrzenie. Od czasu wiadomości że Fred
jest śmierciożercą nie miałem okazji porozmawiać z nauczycielem spokojnie i poważnie.
Momentami zaczynałem myśleć, że olewa mnie tak jak w piątej klasie. Ale… ale okazało się wtedy,
że to było zaplanowane. śe wszystko miało swój motyw. śe nic bez swej przyczyny się nie działo.
Więc i teraz…
- Nic wam się nie stało, gołąbeczki? – zapytała zatroskana prof.. Sprout.
- Nieeee - wyjąkał Ron.
- Dobrze… Panno Granger, będzie panienka łaskawa zebrać wszystkich Gryfonów i zaprowadzić ich
do dormitorium?
- Oczywiście, pani profesor…
Po chwili chaos spowodowany dziwnym (to słowo tutaj wręcz nie pasuje) zachowaniem prof.
Trelawney został z pomocą szkolnych prefektów opanowany.
Jako Gryfoni wszyscy zgromadziliśmy się w Pokoju Wspólnym, dygocząc i głośno komentując
wypadki.
- Tam leżało czyjeś ciało – wydusiła Ginny poprzez łzy. Jej przyjaciółki pocieszały ją gorączkowo,
same jednak dygocząc.
Przypomniałem sobie padającą na ziemię Puchonkę. Matko Jedyna, chyba nie…?
Po chwili do pokoju energicznie weszła prof. McGonagall. Z jej zwykle ciasno upiętych w kok
włosów wypływały pojedyncze pasma, oczy nauczycielki biegały z przestrachem po naszych
twarzach.
- Wszystko opanowane – powiedziała sztucznie brzmiącym spokojnym tonem. – Zaraz zjawi się u
nas Minister. Uspokójcie się i powróćcie do swoich zajęć.
- Ależ pani profesor! – Lawender nieśmiało uniosła dłoń ku górze. – Tam… Czy… Czy tam nie leżało
czyjeś… ciało?
Spojrzałem na nauczycielkę w pełnym napięcia oczekiwaniu. Towarzyszyła mi reszta Gryfonów.
- Tak – nauczycielka powiedziała w końcu cichym głosem.
- Ale… Pani profesor! Czyje? – Pisk Colina uniósł się echem po sali.
- Rose. – Poczułem jak zamiera serce w mojej piersi… Mimowolnie chwyciłem rękę Hermiony i
ścisnąłem ją w geście poczucia grozy. – Rose Zeller.
***
Siedziałem w Wielkiej Sali nie mogąc uwierzyć we własne szczęście. Moja Rosie była Krukonką i
logiczne myślenie nie pozwalało nawet przez chwilę sądzić, że to akurat ona miała być zabitą,
jednak w obliczu nieszczęścia, przestrachu, człowiek różne rzeczy sobie wyobraża.
Trwała kolacja. Towarzyszące nam zwykle podczas tej czynności uśmiechy znikły, ustępując
miejsca ponurym minom, czasem dodatkowo wykrzywionym wciąż trwającym niepokojem,
poczuciem wyobcowania i przestrachu.
Dłubałem widelcem w zanadto ściętej jajecznicy z boczkiem i zastanawiałem się co teraz pocznie
szkoła. Już kiedyś ktoś u nas zginął. I już wtedy zastanawiano się nad zamknięciem szkoły. Czy
więc teraz…
- Moi drodzy – zadźwięczało ze strony podestu, na którym prof. Dumbledore zwykł przemawiać.
Spojrzałem na postać zasmuconego starca i przerwałem graną czynność, która miała się zwać
jedzeniem.
- Dzisiejszego dnia miały miejsce przerażające wypadki. Przerażające… - dyrektor zawiesił
teatralnie głos, a wszyscy przyglądali mu się z uwagą. – Śmierć poniosła jedna z waszych
koleżanek. Prosiłbym, byśmy powstali i uhonorowali jej niezasłużone odejście minutą ciszy.
Wstaliśmy. Puchoni załkali cicho.
- Dziękuję. Możecie spocząć.
Zaległa cisza, jednak profesor z podestu nie zszedł. Wyglądał, jakby walczył ze sobą… Z mnóstwem
nie posegregowanych myśli...
- Jest mi niewymownie wstyd! – powiedział nagle głośno. Mimowolnie drgnąłem. – Mojej
druzgocącej i niczym nie uzasadnionej postawy nic nie może teraz usprawiedliwić. Powinienem był
nałożyć na szkołę większe zabezpieczenia… Za wszelką cenę nie dopuścić do tego, by stało się w
niej to, co się stało…
- Ale to przecież Trelawney była! – rzucił ktoś ze stolika Ślizgonów, po chwili milcząc z trwogą.
- Owszem – podchwycił dyrektor. – Była to nasza nauczycielka wróżbiarstwa. Jednak i ona nie
ponosi w wypadkach dzisiejszego poranka większej winy.
Po Sali przeszedł szum rozbudzonych głosów szemrań i szeptów.
64
- Była pod działaniem Imperiusa! – Spojrzałem na nauczyciela nie wierząc w usłyszane przed
chwilą słowa. – Oznacza to więc…
Nie dam sobie głowy uciąć, ale założę się, że w tym momencie wszyscy nachyliliśmy się ku
dyrektorowi, jakby nie będąc pewnymi, że usłyszymy co powie.
- …że w naszej szkole znajduje się śmierciożerca. A przynajmniej był w niej dziś rano. Pewne jest,
że prof. Trelawney została siłą zmuszona do zabicia któregoś z uczniów. Przez moje niedopatrzenie
wysłannikowi Sami-Wiemy-Kogo udało się wykonać zadanie. Nie wgłębiam się, czy nieszczęsna
Rose miała być celem czy też nie. To zresztą w obliczu rzeczy tak nieubłaganej jak śmierć nie ma
większego znaczenia.
Siedziałem czując, że nie mogę się ruszyć. Byłem z profesorem na tyle blisko by wiedzieć, co też
musi teraz czuć… Odpowiedzialność za cudze życie, strach, poniżenie? Na pewno jednak poczucie
bezradności… bezradności, której mógł uniknąć. Jedna decyzja. Jedna decyzja powzięta chociażby
wczoraj mogła uratować życie Rose Zeller. Tak się nie stało…
- Z powodu zaistniałych okoliczności zmuszony jestem wprowadzić do Hogwartu ostre zasady
bezpieczeństwa. Nikomu i nigdzie nie wolno wychodzić po 20 z Pokoju Wspólnego. Na wszelkie
zajęcia zarówno lekcyjne jak i dodatkowe będziecie odprowadzani przez prefektów bądź
nauczycieli. Każde wyjście poza teren Pokoju Wspólnego ma być zgłaszane profesorowi pełniącemu
funkcję opiekuna danego domu. Wszelkie niedostosowanie się do zaleceń grozić będzie utratą
punktów, bądź szlabanem. Dodatkowo szkołę patrolować będą aurorzy wysłani przez MM.
Zechciejcie powitać Antazy’ego Pottherobe, kapitana ministerialnego biura aurorów.
Drgnąłem, z niepokojem wpatrując się w podium, na które po chwili wszedł znany mi już auror.
Zmarszczyłem brwi lustrując go wzrokiem. Może i się myliłem, ale coś mi w nim nie pasowało…
- …dlatego też dla wszystkich chętnych rusza kółko samoobrony. Można przyjąć, że są to
dodatkowe zajęcia z OPCM. Wasz nauczyciel… - Tutaj facet skinął głową w stronę prof. Broody’ego,
naszego dwuletniego nauczyciela OPCM. - …już wyraził na to zgodę, więc do niego proszę się
kierować z ewentualną chęcią wzięcia udziału w tym naszym małym przedsięwzięciu. To tyle.
Zszedł.
Śledziłem go wzrokiem do czasu aż nie zniknął za niewielkimi drzwiami za stołem nauczycielskim.
Rozpoczęła się kolacja.
***
- Siemka - mruknął posępnie Ron, przysiadając się do nas w Wielkiej Sali. Nie przywitałem kumpla
z należną mu radością, wciąż rozpamiętując wydarzenia z poprzedniego dnia. Nikt zresztą podczas
tamtejszego śniadania nie wyglądał za zadowolonego z życia. Czemu i tak trudno się dziwić.
- Harry! Spojrzałem leniwie na postać Colina, który podbiegał do nas.
- Ehm? – rzuciłem niechętnie.
- Chciałem się pożegnać – powiedział chłopak z nienaturalnie wielkim uśmiechem na twarzy. Jakby
miał za chwilę wybuchnąć płaczem…
- Pożegnać? – Spojrzałem na niego zaskoczony. To samo Ron z Hermioną.
- Rodzicie po mnie przyjechali – powiedział Colin, rumieniąc się.
- Przyjechali?! Ale… Jak?! – Oparłem rękę na stole, nie rozumiejąc nic z tego co słyszałem.
- Zabierają mnie z Hogwartu. Wiecie… Boją się o mnie i takie tam… Harry… Nie miej im tego za
złe! Mnie… Będzie mi ciebie brakowało…
- ZABIERAJĄ CIĘ Z HOGWARTU?! – krzyknął Ron. Ja nie byłem w stanie słowa wymówić. – Czyli
co… Wypisują cię?!
- Na to wygląda - jęknął Colin – Przepraszam was. Mama mnie woła. Do zobaczenia! Kiedyś…
- Jak to się stało, że starzy Creevey’ego tak szybko się o wszystkim dowiedzieli?! – Ron spojrzał na
nas zaskoczony i zbulwersowany jednocześnie. Byłem mu wdzięczny za przejęcie inicjatywy w
reagowaniu. Mnie jeszcze nie było na to stać…
- Masz. – W odpowiedzi Hermiona rzuciła nam najnowszy numer Proroka Codziennego. A tam, na
pierwszej, tytułowej stronie…
HOGWART WYLĘGARNIĄ ŚMIERCI!
Czy Albus Dumbledore zwariował do reszty?
Szacowana Szkoła Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie znów stała się miejscem ataków na uczniów.
Wczorajsze wydarzenia wstrząsnęły światem czarodziejów, zwłaszcza rodzinami, które posłały swe
dzieci do tej… placówki.
„Ja zawsze mówiłam! Hogwart to nie jest miejsce do rozwoju duchowego, intelektualnego i
fizycznego naszego potomstwa! Placówkę już dawno winno się zamknąć ze względu chociażby na
tolerowane tam oburzające zachowania niezgodności z zaleceniami MM, które w zupełności
dezorganizują życie uczniów i nauczycieli. Albus Dumbledore – ten stary dziwak, który szczyci się
mianem dyrektora – powinien był już dawno odejść na zasłużoną lub nie emeryturę. U św. Munga
65
mamy kapitalne programy dla cierpiących na nerwicowe zwyrodnienie mózgu.” – mówiła dla
Proroka Dolores Umbridge.
Wczorajszy dzień „zaowocował” w szkole śmiercią nastoletniej Rose Zeller – słodkiej uczennicy
domu Hufflepuff.
„Moja córka była mi największym skarbem! To obrzydliwe, że musiała odejść w taki… Taki sposób!”
– łkała nam w wywiadzie dziś rano matka zamordowanej.
„To naprawdę przykra sprawa… Będzie nam jej brakowało.” – wypowiadała się niejaka profesor
Sprout, wychowawczyni Rose.
„Bez komentarza.” – skwitowała (zapewne na polecenie swojego przełożonego, a własnego
umiłowanego szefa) z-czyni dyrektora Minerwa McGonagall.
Mordu dnia wczorajszego dokonała niejaka Sybilla Trelawney, będąca teraz pod ścisłym nadzorem
zarówno aurorów jak i uzdrowicieli chorób zwyrodnienia tkanki mózgowej. W Hogwarcie pracowała
jeszcze do niedawna jako zwariowana i szalona nauczycielka wróżbiarstwa.
„Mnie się ona nigdy nie podobała… Była szalona. Teraz to wiem. Szalona!” – wypowiadał się dla
Proroka niejaki Marcus Flint, były uczeń szkoły.
Zastanawia jednak fakt, że wspomniany wcześniej dyrektor szkoły, Albus Dumbledore, uparł się, by
kobieta nie opuszczała budynku, pomieszkując w nim jako emerytowany nauczyciel.
„To oburzające!” – mówiła dla Proroka D. Umbridge – „śeby z takim uporem trzymać to stare,
chore psychicznie próchno w miejscu, gdzie przecież są dzieci! Przyszłość naszego świata! Jako
kilkumiesięczny dyrektor placówki miałam możliwość wyrzucenia kobiety, jednak kto by
przypuszczał, że sprawy zajdą tak daleko? Doprawdy… Jest mi teraz ogromnie wstyd z powodu
tego zaniedbania. Zaistniałe wydarzenia obrazują doskonale, jaka w Albusie Dumbledore’rze
drzemie chęć pokazania się za wszelką cenę! Byleby tylko zabłysnąć na afiszu! Fe! Po prostu ‘fe!’.”
- Wystarczy ci, Ron? – Hermiona spojrzała na nas z niechęcią zerkając na numer
zaprenumerowanej gazety.
- Co za… - Ron wbił wzrok w dół strony – CO TA PINDA TU ROBI?!
Z mocą wyciągnął do przodu Proroka, wcelowując swój palec z miejsce z małymi, połyskującymi na
złoto dwoma słowami. Ritta Skeeter.
- Nic. Pisze. Jest dziennikarką, prawda? – Hermiona wpatrywała się tępo w oblaną miodem
grzankę na swoim talerzy. Gdyby nie jej ściągnięte ze złości brwi może i dalibyśmy się nabrać z
Ronem na udawaną ignorancję.
- Nooo tak… Ale przecież… Miałaś na nią haka, nie? Jest tym, no… Nie zarejestrowanym
animagiem, nie?
Spojrzałem na przyjaciółkę w oczekiwaniu.
- To spójrz na to. – Hermiona przekartkowała kilka stron Proroka, dochodząc do miejsca, gdzie
widniała ilustracja szczerzącej się kobiety z nienaturalnie białymi zębami. Artykuł pod spodem
głosił:
KOLEJNY ANIMAG ZAREJESTROWANY!
Rita Skeeter, nasza szacowna i zdolna dziennikarka zarejestrowała się ostatnio w Biurze Do Spraw
Animagów. Jest to jeszcze jeden jak utalentowani są nasi wysłannicy… Pani Ricie gratulujemy
wspaniałych talentów i życzymy sukcesów, przede wszystkim zaś w konkursie zorganizowanym
przez tygodnik ‘Czarownica’ na najbardziej wciągającą dziennikarkę ostatniego półwiecza… (…)
- Toż to jakaś kpina! – krzyknął Ron, podczas gdy Hermiona ze złością zamknęła gazetę.
- śadna kpina… Ta kobieta po prostu długo nie mogła pociągnąć pod moje dyktando… Jest zbyt
bezczelna.
- Ale żeby aż tak! Co za…
- RON!
- Przecież jeszcze nic nie powiedziałem!
- Wiem.
Zamilkliśmy.
- Harry… Co ty o tym myślisz? – Ron spojrzał na mnie zaciekawiony. Jako jedyny jeszcze nie
brałem udziału w rozmowie.
- Wiem jedno – zacząłem, wzdychając ciężko – Teraz będzie jeszcze gorzej niż kiedykolwiek…
Dnie mijały naprawdę nudnawo i bezbarwnie. Od czasu wprowadzenia tych wszystkich
zabezpieczeń prawie w ogóle straciłem kontakt z Hermioną i Ronem, którzy – jako prefekci –
biegali po korytarzach odprowadzając do różnorakich pomieszczeń przeróżne grupy uczniów. Gdy
66
wracali do dormitorium, gdzie przywykłem od tego czasu przesiadywać i – najczęściej – zakuwać,
byli na tyle zmęczeni, że nie zawsze mięli dodatkowe siły na dialog.
Siedziałem akurat z Hermioną, która rozmasowywała sobie bolące stopy, gdy w dormitorium
pojawił się Ron. Zmachany, ale z ogromnym bananem na twarzy. Hie hie, z Niną był…
Kiedy już wyczerpaliśmy z Hermioną dokuczliwe w jakimś tam stopniu zagrywki w stosunku do
Rona (w końcu gdy on sobie balował ze swoją dziewczyną, właścicielka Krzywołapka latała po
szkole i wypełniała za siebie i niego obowiązki prefekta [a należy dodać, że jest w ciąży i zbytni
pośpiech i zapracowanie wskazane wówczas nie są]), nasza rozmowa zeszła na inny tor.
- Słuchajcie – zaczął Ron przyciszonym głosem, przysuwając się do nas konspiracyjnie. – Skąd
starzy Creevey’ów dowiedzieli się o sprawie?
- Co masz na myśli? – Hemriona zmarszczyła brwi.
- Teraz to sobie uzmysłowiłem. To znaczy wcześniej… Ale dzisiaj. Matka Colina była w drzwiach
Wielkiej Sali, kiedy ten się z nami żegnał, nie?
Przytaknąłem.
- No ale ona jest mugolką! – powiedział Ron, zapewne zadowolony z własnego odkrycia, bo
uśmiechnął się z satysfakcją.
- On ma matkę w ogóle? – Podrapałem się w głowę.
- To, że nigdy o niej nie mówił, nie oznacza, że ona nie istnieje, Harry… - Hermiona uśmiechnęła
się do mnie w sposób, w jaki matka śmieje się do dziecka tłumacząc mu jego bzdurne założenie, że
dwa i dwa jednak nie równa się pięć. – Nie mam pojęcia jak to się stało, że ona tutaj przyjechała.
Szczerze powiedziawszy niczego podejrzanego w tej sprawie nie zauważyłam… Do póki ty mi tego
nie powiedziałeś…Co nie zmienia faktu, że go tu już nie ma i nie zapowiada się na to, by wrócił. Tak
więc…
Wzruszyła ramionami.
Kolejny dzień przyniósł za sobą rozwiązanie tej – przyznam – tajemniczej sprawy.
Hermiona wparowała do dormitorium z zadowoloną miną i rzuciła nam kartkę papieru. List od jej
mamy.
„Córeczko moja kochana!
Podobno w tej Waszej szkole doszło do jakiegoś mordu! Przedwczoraj zjawiła się u nas grupka
dziwnie wyglądających postaci, z jakąś śmiesznie ubraną kobietą na czele i wypytywali o Ciebie i
szkołę… Co się tam dzieje, córeczko?! Odezwij się szybko! Martwimy się z ojcem!
Mama”
- No i…? – Ron spojrzał na Hermionę nieprzekonany.
- Grupka dziwnie wyglądających postaci z jakąś śmiesznie ubraną kobietą na czele, tak? –
Dziewczyna odebrała nam list. Poprawiłem okulary i spojrzałem wyczekująco na przyjaciółkę.
- Rita Skeeter i ludzie z Proroka – powiedziała uśmiechając się z satysfakcją. – Jeśli to nie była
ona, to kocham Snape’a!
- Lepiej dla ciebie, żebyś rzeczywiście miała rację - zachichotał Ron.
- Ale jaki to ma związek… - zacząłem.
- Nie rozumiecie?! – Hermiona westchnęła ciężko. – Ta bezczelna kobieta zapewne pojechała też
do rodziców Colina! Musiała nawciskać im kitu, że nasza szkoła nie jest bezpieczna… Dolała oliwy
do ognia i teraz proszę! Colin z Denisem wyjechali!
- Z tego co wiem nie tylko oni - mruknąłem. – Jakaś Puchonkę z 7 klasy też zabrali. I Puchona…
Siedzieliśmy wszyscy z ponurymi minami. Jak słusznie przypuszczałem… Teraz jest gorzej niż było
kiedykolwiek…
***
Finałowy mecz szkolnych rozgrywek w Quidditchu pomimo wyraźnie zaostrzonych zasad
bezpieczeństwa, które skrupulatnie starano się wprowadzić wszędzie tam, gdzie hogwarcka
młodzież zwykła się zbierać, wszyscy czuliśmy swoistą radość i podniecenie. Wreszcie coś pozwoliło
nam oderwać się od ponurych myśli. Tego dnia nikt nie myślał o niczym innym jak o rozgromieniu
Ślizgonów (no ok., oni sami myśleli jedynie o pokonaniu nas ;)). Tak czy owak – ten dzień zdziałał
cuda. Pozwolił naszej niewielkiej szkolnej społeczności zapomnieć o minionych wydarzeniach.
[meczu przytaczać nie będę, zresztą i tak czeka mnie to jeszcze przy Mistrzostwach
Międzyszkolnych, więc odsyłam na bloga Crafty’ego, naszego seriowego Ślizgona ;) -
http://craftys.blog.onet.pl/2,ID86465004,index.html – przyp. autorki]
Do późnego wieczora dormitorium gyfońskie wypełnione było radosnymi śpiewami, okrzykami,
owacjami. Nasz dom po raz kolejny zdobył Puchar Quidditcha!
***
67
W doskonałym nastroju zszedłem na śniadanie. Po wczorajszej imprezie w pokoju wspólnym
czułem, że życie zaczyna na powrót nabierać kolorów. Nie miałem ochoty rozpamiętywać śmierci
Puchonki i - gdyby nie refleks – być może i własnej. W niczym by mi to nie pomogło. Po i po cóż
zawracać sobie głowę pesymistycznymi myślami? Hermiona często zarzucała mi, że nie jestem
optymistą. Cóż, wielu by mnie może poparło, jako że miałem od dziecka dość nieciekawe życie, ale
tamtego poranka przyznałem przyjaciółce rację. Zamartwianie się pozostawmy tym, którzy nie
mają się z czego cieszyć. A ja? Ja miałem Rose, Puchar Quidditcha, świetnych przyjaciół… Czegóż
można by chcieć więcej?
Usiadłem do stołu akurat gdy podano potrawy. W moim pucharze iskrzyła już złocista ciecz znana
jako sok dyniowy, nałożyłem więc sobie na talerz sporo tostów, które to obficie polałem wspaniale
połyskującym miodem. Po jednej grzance łyknąłem porządnie z kielicha, czując, jak po moim ciele
rozpływa się przyjemne ciepło. Przymknąłem oczy.
- Wyśmienity mają dzisiaj ten sok – mruknąłem do siebie zadowolony, opróżniając kielich do
końca. Gdy podniosłem powieki moim oczom ukazała się sylwetka jakiejś blondynki. Nigdy
wcześniej jej nie widziałem, ale… ale wydało mi się, jakbym znał ją całe życie.
- Kim… kim jesteś? – zapytałem z błogim wyrazem na twarzy, a przyjemne ciepło rozeszło się od
okolic mojego serca w resztę ciała. Dziewczyna uśmiechnęła się do mnie ciepło i zniknęła za
drzwiami.
- Czekaj! – krzyknąłem za nią, ale nie zawróciła. – Ty… Jaka ty jesteś śliczna…
Powoli wstałem i chwiejnym krokiem ruszyłem w poszukiwaniu tajemniczej, ślicznej blondynki.
Hermiona z Ronem wołali coś za mną, ale ich nie słuchałem. Byłem jakby w amoku… Moje myśli
przepełniała śliczna dziewczyna, wspaniałe zjawisko, które cieszyło przed chwilą moje oczy… Nogi
miałem jak z waty wchodząc po wysokich stopniach hogwarckich schodów. Słyszałem jej wspaniały
śmiech w korytarzu…
- Proszę, bądź tam – błagałem w myślach, trzymając się poręczy by nie upaść.
Wiedziałem! Wiedziałem, że ten dzień był wyjątkowy! Oto w blasku słońca napływającego z okna
stała blondynka, wspaniała, śliczna dziewczyna…
- Hej! – Pomachała do mnie z tak wspaniałym uśmiechem, że gdybym był z cukru pewnie dawno
bym się rozpuścił z rozkoszy. – Jesteś Harry Potter, prawda?
Kiwnąłem nieśmiało głową, wpatrując się w dziewczynę maślanymi oczyma.
- Ja jestem Megan Delkis. Ale przyjaciele mówią na mnie Meg.
- Meg – wyszeptałem, a tętno wzrosło mi o kilka dobrych jednostek.
- Wiesz – zaczęła dziewczyna – Czuję się taka zażenowana… Bo ty jesteś taki sławny. Wiesz… W
sekrecie muszę ci wyznać, że mi imponujesz.
Ja imponuję ślicznej Megan? Boże najdroższy! Jestem w niebie!
- Jesteś taki odważny, silny, zdolny… - Dziewczyna zbliżyła się do mnie na tyle blisko, że czułem
jej ciepły oddech na swojej szyi. – Gdyby nie to, że masz dziewczynę…
- Dziewczynę? Ale ja nie mam wcale dziewczyny! – powiedziałem pewnie, uśmiechając się do Meg.
Głowa pulsowała przyjemnie, podobnie jak serce. Gorąco oplotło moje ciało, podczas gdy Megan
uśmiechała się zalotnie.
- Myślałam, że…
- Ja chcę być tylko z tobą – powiedziałem przyglądając się jej błękitnym oczom, w których odbijały
się chmury. Były jak toń najwspanialszej i najczystszej wody na świecie… Słowo daję, utopić się w
nich byłoby najpiękniejszą śmiercią. Meg przybliżyła się do mnie, a nasze nosy musnęły się lekko.
- W takim razie – zaczęła, ale nie dokończyła, bo nasze usta połączyły się w szalonym i namiętnym
pocałunku… Z początku delikatnym, ale potem objąłem dziewczynę i całowaliśmy się już bez
zupełnych ograniczeń. Jeśli kiedykolwiek na Ziemi można zakosztować raju, ja właśnie się w nim
znalazłem… Meg wzniosła mnie ku Niebiosom…
***
Obudziłem się z bólem głowy. Czułem się tak jakbym poprzedniego dnia zażył unoszący
narkotyk, a teraz wpadł w dno.
Przed zajęciami poszedłem do Skrzydła Szpitalnego po jakieś proszki na ból głowy.
Szedłem właśnie na śniadanie, gdy przede mną zaiskrzyły mieniące się czernią włosy nie kogo
innego jak…
- Rose! - krzyknąłem do swojej dziewczyny, podbiegając do niej. - Cześć! Dawno się nie
widzieliśmy! Musimy gdzieś się razem wybrać!
Nachyliłem się by ją pocałować, kiedy ja odsunęła się ode mnie gwałtownie, przyglądając mi się
jednocześnie z mieszaniną zniesmaczenia, smutku i niedowierzania.
- Co?! Ty śmiesz tak do mnie mówić?! Po tym co wczoraj – zaczęła, ale głos jej się załamał. W jej
oczach zaszkliło się coś na wzór łez.
- A co ja wczoraj? O co ci chodzi... Rose, co się stało? – Spojrzałem na nią zaskoczony.
68
Co się dzieje?
- Wybacz, nie mam ochoty o tym rozmawiać. Udajesz, że nic się nie stało. A ja sądziłam, że
jesteś...że jesteś taki wspaniały... jak bardzo się myliłam... Nigdy już nie zbliżaj się do mnie.
Nigdy. Pozdrów ode mnie Meg – powiedziała Rose sarkastycznie, a ja zauważyłem pojedynczą łzę
spływającą jej po policzku, gdy znikała w drzwiach Wielkiej Sali.
Co jest grane?! Jaka Meg?!
***
- Jesteś podły, wiesz?! – Ron wpadł do biblioteki z miną wściekłej osy.
- PANIE WEASLEY! – Pani Pince zatrzasnęła się ze złości przy swoim stanowisku.
- Ja… tego… Przepraszam – palnął przyjaciel, jednocześnie chwytając mnie za kołnierz i wyciągając
z pomieszczenia.
- Co ci odwaliło? – rzuciłem do niego, poprawiając gwałtownie koszulę.
- Raczej co tobie odwaliło! Postradałeś zmysły? Albo Rose ci się już znudziła, co? No tak! W końcu
jesteś sławny, uwielbiany Potter! Na co ci jedna laska, jak możesz ich mieć na pęczki?!
Przyglądałem się Ronowi, którego twarz poczerwieniała i drgała.
- CO?! – krzyknąłem, przyglądając mu się z niedowierzaniem. – No oczywiście! Zawsze musisz
wyciągać ze wszystkiego mylne wnioski! Znowu jesteś o coś zazdrosny?!
- JA?! – Ron spojrzał na mnie, wyłupiając oczy, po czym zaczął się nerwowo śmiać. – JA MIAŁBYM
BYĆ O COŚ ZAZDROSNY?! TY JESTEŚ CHORY, POTTER!
- TOBIE ODWALIŁO! – krzyknąłem, teraz i ja się trzęsąc. – O CO CI WŁAŚCIWIE ŁAZI?!
- MNIE?! PRZED CAŁĄ SZKOŁĄ CAŁOWAŁEŚ SIĘ Z MEG DELKIS I MNIE SIĘ PYTASZ O CO MI
CHODZI?!
Stałem jak osłupiały, wpatrując się w kupla.
- Popieściło cię?! Nie masz co robić by wygadywać takie bzdury?!
- Nikogo nie popieściło! Na własne oczy widziałem jak miętosisz tę blondynę! Wciskaliście sobie
języki tak głęboko do gardła, że to było aż niesmaczne! A wiesz co jest najlepsze? To wszystko
widziała też Rose! Tak, tak! Twoja Rose! No?! I komu odwaliło?!
- Ty… Ty… Ty zawszony kłamco! – krzyknąłem, prawie się na niego nie rzucając.
- Jasne! Prawda w oczy kole co? Wiesz co? Jesteś zwykłym, nic nie wartym, parszywym lalusiem!
Zakochanym w sobie! Biedny Potterek nieszczęśliwy u wujostwa, które go biło! – zaćwierkał Ron. –
Ma uraz do końca życia! Nie może z nim sobie poradzić i jak tylko wyłapie sposobność by poczuć
się ważnym i sławnym, wykorzystuje ją! Powiedz, mało ci było wygranej w Quidditcha dwa dni
temu? Od razu musiałeś szukać nowych wrażeń?
- Spierdalaj – powiedziałem wściekle i pchnąwszy Rona, zniknąłem za korytarzem.
Nie mam zamiaru kumplować się z takim gnojkiem.
***
Wszystkim odwaliło. Hermiona ilekroć mnie mijała albo prychała ze złością, albo zupełnie mnie
ignorowała. Koleżanki Rose pokazywały mi na korytarzu języki, obrzucały wyzwiskami… Niektórzy
szeptali między sobą, wytykając mnie palcami, inni chichotali pod nosem. Miałem totalnie dosyć
tego wszystkiego. Nie miałem pojęcia o co im łazi! O ten pocałunek z Delkis? Ale ja nikogo nie
całowałem!
***
Szedłem korytarzem z poczuciem bezgranicznej niesprawiedliwości, gdy usłyszałem znajomy
głos. Wołał mnie. Odwróciłem się i zobaczyłem Rose. Z początku myślałem, że chce ze mną
zerwać, uderzyć, poniżyć… cokolwiek, byleby tylko dać mi do zrozumienia jak mną gardzi. Na jej
twarzy jednak zabłąkało się w coś w rodzaju uśmiechu, uśmiechu zmieszanego z tęsknotą.
Rose zaczęła biec. Ja też… Padliśmy sobie w objęcia.
- Przepraszam – moja ukochana wyszeptała mi we włosy.
- Nie, to ja przepraszam – powiedziałem przepraszająco. - Zwykły eliksir sprawił, że o tobie
zapomniałem.
Jak nie eliksir miłosny to cóż innego mogło zrobić mi taką wodę z mózgu?
Spoglądaliśmy sobie długo w oczy, jakby starając się z nich wyczytać myśli drugiej strony.
Ogarnęła mnie niezmierzona radość. Znów byłem ze swoją dziewczyną… Z moją kochaną Rose…
69
Nachyliłem się ku niej i na jej słodkich ustach złożyłem długi pocałunek… i nawet zbierający się na
korytarzu tłum gapiów nie był w tej chwili tak ważny jak Rose. Jak my.
Jak tylko wyjaśnienie sprawy z Meg Delkis ujrzało światło dzienne moje relacje z Ronem i Hermioną
powróciły do statusu normalnych. Jak dawniej rozmawialiśmy i dzieliliśmy się ze sobą wszystkim.
Znów byliśmy przyjaciółmi…
***
- Nic mu nie jest – powiedziałem przyglądając się Hermionie podejrzliwie. – Niby co miałoby być?
Przyjaciółka podzieliła się właśnie ze mną podejrzeniem jakoby profesor Dumbledore ciężko
chorował. Widziała go gdy zasłabł na korytarzu i do mnie przybiegła po radę tudzież wyjaśnienie.
- Mnie się pytasz? To ty z nim rozmawiasz! – Hermiona wlepiła we mnie pełen dezaprobaty wzrok.
- Nie rozmawiam z nim tak często jak sądzisz – powiedział posępnie. – On jest zajętym
człowiekiem. Zresztą jak ja. I tak znajduję mało czasu dla Rose. Miałbym go mieć jeszcze na
pogawędki z profesorem Dumbledore’em?
Tak naprawdę byłem głęboko dotknięty faktem, że profesor Dubmledore w jakimś sensie zupełnie
mnie olał, nie poświęcając na wyjaśnienie mi kilku kłopotliwych kwestii ani kwadransa (który na
pewno by znalazł).
- Ja nie mówię o pogawędkach, tylko o poważnych rozmowach! Dotyczących Voldemorta! Zresztą
sam o tym wiesz… - Hermiona wyglądała za zmieszaną.
- Już dawno ze mną nie rozmawiał na jego temat – powiedział tym samym tonem co poprzednio. –
Nie wiem więc dlaczego myślisz, że miałbym wiedzieć coś nowego.
- Ja tylko sugeruję, że coś może nie być tak, Harry… - Hermiona nachyliła się do mnie. – Profesor
Dumbledore jeszcze nigdy nie wyglądał tak… marnie.
- To znaczy? – Spojrzałem na nią jakoś nie rozumiejąc, co chce mi przekazać.
- To znaczy – Hermiona zaczerpnęła tchu a jej wyskok prawie nie był krzykiem. – że wyglądał
naprawdę kiepsko. Jakby… jakby zbliżał się jego czas.
Spojrzałem na przyjaciółkę zaniepokojony. Czy to możliwe, żeby… Nieeee…
- To niemożliwe – powiedziałem pewnie. – On może i wygląda staro, ale…
- Ale jest młody? Harry, proszę cię…
- Profesor Dumbledore ma się pewnie świetnie. Za bardzo chce żyć, żeby teraz umrzeć. Wybacz mi
Hermiona, pójdę do biblioteki się pouczyć.
- Tjasne – mruknęła przyjaciółka, a ja zniknąłem za portretem Grubej Damy.
Tak naprawdę – przyznaję się bez bicia – uciekłem. Nie chciałem patrzeć Hermionie w oczy, żeby
nie wyczytała z nich strachu i troski. Przyjaciółka nie należała do osób, które na podstawie byle
szczegółu wszczyna alarm. Jeśli już ją coś niepokoi to ma raczej solidne podwaliny…
Szedłem pustym korytarzem, wlepiając beznamiętny wzrok w posadzkę.
Co się działo z dyrektorem? Dlaczego nie spotyka się ze mną? Nie rozmawia? Obaj wiedzieliśmy, że
muszę pokonać Voldemorta. Czy prof. Dubmledore nie powinien więc dawać mi jakiś wskazówek?
Albo chociażby dodawać otuchy? A jeśli mu coś było? Jeśli naprawdę zbliżał się jego koniec? Ale czy
w takim razie tym bardziej nie powinien chcieć się ze mną zobaczyć?
Podniosłem wzrok i moim oczom ukazała się postać znanej mi już chimery strzegącej przejścia do
gabinetu dyrektora, której pusty wzrok łypał teraz na mnie złowrogo.
- Pan Potter! – usłyszałem za sobą znajomy kobiecy głos.
- Profesor McGonagall – powiedziałem, uśmiechając się serdecznie.
- Co pana tu sprowadza? Wiesz przecież, że uczniowie nie mogą chodzić po korytarzach bez
obecności prefekta tudzież nauczyciela. – Świdrujący wzrok nauczycielki transmutacji przeszywał
mnie na wylot.
- Ja… czy mogę się widzieć z dyrektorem? – palnąłem szybko, czując, że nie wykorzystanie takiej
okazji byłoby grzechem.
- Nie – powiedziała prof. McGonagall sucho. – On jest zajęty. Bardzo zajęty, Potter.
- No ale…
- Nie ma żadnych „ale”. Od czasu tego morderstwa nie dzieje się dobrze, Harry. I to profesor
Dumbledore ma największe kłopoty.
Przyglądałem się nauczycielce w ponurym skupieniu.
- A teraz zmykaj! Chyba że chcesz, żebym obciążyła gryfońskie konto kolejnymi punktami
ujemnymi?
***
70
Druga połowa maja, prócz upałów i dusznego powietrza, przyniosła ze sobą OWUteMy. Już
wcześniej założyłem sobie, że będę zdawać z eliksirów, transmutacji, OPCM, zaklęć, historii magii
i… naukę latania. To ostatnie pewnie mógłbym sobie podarować, ale doszedłem do wniosku, że
skoro małym nakładem pracy mogę mieć dodatkowe P na świadectwie… nie warto rezygnować.
Egzamin z transmutacji poszedł na pierwszy ogień. Jego pisemną część można było określić jako
średnią poziomem, na większość zadań odpowiedziałem – przynajmniej w swoim mniemaniu – co
najmniej poprawnie, a kilka pozostałych, pomimo długiego czasu poświęconego na myślenie,
również znalazło swoje rozwiązania. Popołudniowa praktyka przedstawiała się już bardziej
czarnawo, pomieszałem bowiem dwie formuły zaklęcia i efekty mojego zaklęcia w pełni
zadowalające nie były. Ale obserwując poczynania kolegów z roku pocieszyłem się nieco. Na tle
innych aż tak tragicznie mi nie poszło.
Wtorek – eliksiry… Do egzaminu z dziedziny magii, której nie cierpiałem w równym stopniu co
wykładającego ją nauczyciela, przyłożyłem się na tyle należycie, że napisanie dwugodzinnego
egzaminu teoretycznego było dla mnie pestką. Podobnie jak praktyka. Dano nam do uwarzenia tak
banalny wywar, że wystarczyły mi zaledwie trzy kwadranse na wykonanie eliksiru, który połyskiwał
potem w fiolce tak wspaniałą zielenią, że gdy podałem naczynie egzaminatorowi, ten wykrzyknął
zachwycony „Idealna barwa panie Potter!”.
Po egzaminie spotkałem się z Hermioną. Wymieniliśmy nasze spostrzeżenia, ponabijaliśmy się z
Malfoy’a. Hermiona przystanęła.
- Harry, ja wczoraj – zaczęła, a ja spojrzałem na nią z pytaniem.
- Panna Granger, Harry! Jak wam poszły egzaminy? Eliksiry dzisiaj, czyż nie?
Odwróciliśmy głowy w stronę nadchodzącego z naprzeciwka dyrektora. Jego twarz wyrażała szczerą
radość z naszego widoku. Prof. Dumbledore miał żywotny krok, oczy tak samo błyszczące co
zwykle. Czyżby więc troska Hermiony nie była niczym poparta?
- Bardzo dobrze, profesorze! – Wyszczerzyłem zęby w serdecznym uśmiechu. – Dziękujemy.
- Panno Granger?
- Dobrze, dziękuję – powiedziała Hermiona, lustrując nauczyciela podejrzliwym wzrokiem.
- Mam nadzieję, że wczorajsza noc upłynęła wam pod znakiem regeneracji organizmu. Nie
wkuwaliście materiału do późnej nocy, co?
- Nie mogłam usnąć – rzuciła Hermiona. Przyglądałem się posyłanym sobie przez nich wzajemnie
badawczym spojrzeniom. Jakby prowadzili ze sobą dialog w myślach…
- Zapewne niepokój prawda? – Dyrektor uśmiechnął się w końcu ciepło. – Często bywa, że przed
egzaminem nasze umysły płatają nam figle. Potrzebujemy odpoczynku, nie potrafimy zasnąć.
Chcemy powtórzyć materiał, mamy zastój w myślach. Wreszcie pragniemy się zrelaksować, a
podsuwane nam zostają dziwne obrazy… imaginacje naszego zmęczonego umysłu.
Hermiona milczała.
- Dlatego nie warto się tym wszystkim przejmować. Mam rację, Harry?
- Oczywiście profesorze – powiedziałem pewnie. Hermiona zapewne miała za dużo spraw na głowie
i przez to widziała rzeczy, które nie musiały mieć wcale miejsca.
- No. To życzę wam powodzenia. Zapewne zdacie wyśmienicie.
Pożegnaliśmy profesora, który zniknął za zakrętem korytarza.
- To co chciałaś mi powiedzieć, Hermiona? – Spojrzałem na przyjaciółkę, chcąc wrócić do
przerwanego nam przez dyrektora tematu.
- Ja… - Hermiona wodziła wzrokiem za znikającym za korytarzem profesorem. - …wczoraj…
Powtórzyłeś materiał, który ci proponowałam?
***
Opisu pozostałych trzech egzaminów przytaczać nie będę. Jedno wiem – z OPCM zapewne znowu
dostanę W!
***
OWUteMy dobiegły końca, dając tym samym początek SUMom. Na ten czas straciliśmy z
Hermioną w ogóle kontakt z Ronem, który przeżywał te egzaminy, jakby od nich zależała
przyszłość ludzkości.
- Przesadza – westchnąłem do Hermiony, patrząc z ubolewaniem jak ruda czupryna Rona schowała
się za stosem grubych ksiąg.
- Daj mu spokój. Chłopak wie co robi – rzuciła mi Hermiona, uśmiechając się pod nosem.
Uśmiechnąłem się i zatopiłem w lekturze „Quidditcha poprzez wieki”. Lubiłem do niej wracać.
***
71
W międzyczasie Rose miała urodziny. Długo poszukiwałem odwpowiedniego dla niej prezentu,
jednak zdecydowałem się na złoty wisiorek w kształcie serca, który można było otworzyć. W jego
wnętrzu kazałem wygrawerować "Kocham Cię"...
________________________________________________
uwaga dotycząca niezgodności w czasie i chronologii
Na swoim blogu autor przygód Crafty’ego opisał wędrówkę swojego bohatera i Harry’ego, jakoby ta
miała miejsce 1 czerwca, bądź też dzień wcześniej. Jednak wymóg powrotu do Hogwartu na Wielką
Bitwę, która będzie miała miejsce 3 czerwca, sprawił, że postanowiłam zmienić niejako opisywany
w notce czas. Zniknięcie bohaterów na cały tydzień zapewne zaniepokoiłoby nie tylko ich przyjaciół,
ale również nauczycieli, stąd tutaj cała wyprawa ma miejsce DRUGIEGO CZERWCA. Harry z
Craftym wyszli ze szkoły po zajęciach, wędrując po Pekinie do kolejnego dnia. Sorry Kajetan za
zmianę, ale wydaje mi się, że tak będzie bardziej logicznie i naturalniej.
________________________________________________
2 czerwca. Piątek.
Zajęcia dobiegły końca niemal tak szybko jak się zaczęły. W większości nauczyciele omawiali z
nami pytania i zadania z egzaminów, wyjaśniając wszelkie wątpliwości. Człowiek po zajęciach
dzisiejszego dnia wyszedł taki skołowany jak nigdy. Gorączkowo obliczałem sobie przez prawie
godzinę moją potencjalną ilość punktów i oceny końcowe, że gdy doszedłem do winsoku, że to
strasznie głupia czynność, było już za późno. Jak byłem pewien że z OPCM dostanę W, tak z
pozostałych przedmiotów… zupełna nieświadomość. Nauczyciele potrafią zrobić uczniowi mętlik w
głowie…
Właśnie przechadzałem się korytarzem szukając Hermiony (kto jak kto, ona powinna znać
wszystkie rozwiązania, a już na pewno podciągnęłaby mnie na duchu), gdy usłyszałem za sobą
męski głos.
- Hej, Potter!
Odwróciłem się i spojrzałem na biegnącego ku mnie chłopaka. Był wysoki (pewnie mój rocznik), z
czarnymi włosami które teraz powiewały lekko, ubrany w hogwarcką szatę z zielonym godłem i
wyszytym na nim wężu. Ślizgon…
- Co ty – zacząłem, ale chłopak mi przerwał.
- Proszę, musisz mnie wysłuchać, to bardzo ważna sprawa - powiedział szybko. - Wiem, że nie
masz zaufania do Ślizgonów, ale wiem, jak osłabić Voldemorta...
Spojrzałem na kolesia z niedowierzaniem.
- Jak to? – zapytałem.
I Ślizgon opowiedział mi długaśną historię o tym, że milczący mnisi, pewni nietypowi zakonnicy z
Chin są na usługach Voldemorta (przypomniały mi się teraz słowa profesora Dumbledore’a ze
spotkania w siedzibie Zakonu Feniksa). Posiadają pochodnię jakiegoś ich świętego płomienia, która
może zniszczyć świat, ale potrzebuje ofiar z niewinnych istot ludzkich. Stąd np. atak Volda w
trakcie Mistrzostw Świata w Quidditchu. Crafty Snakes (bo tak też miał na imię i nazwisko ów
Ślizgon [przypomniałem sobie wreszcie skąd go znam – grał Salazara Slytherina w przedstawieniu
z okazji 2000lecia Hogwartu]). Jednak do pełnego rozrostu płomienia (który to powiększając się
miał pochłonąć świat) potrzebna była kropla potężniejszej krwi, Voldemort użyczył więc swojej, w
ten sposób dając nam sposobność do jego osłabienia.
- No dobra – powiedziałem podejrzliwie. - Ale jak będziemy wiedzieć, jak mamy zniszczyć ten
płomień?
Ślizgon pomachał mi grubą księgą, którą trzymał w dłoniach.
- To ponoć jest klucz do całej zagadki - odpowiedział. Snakes podał mi księgę. Moim oczom
ukazały się równe rzędy znaków… runicznych!
- Ależ...tu są same runy! – powiedziałem, czując jednocześnie przestrach. OK., może i historia
Ślizgona wydawała mi się nieco naciągana, to jednak miałem znikome nadzieje na jej prawdziwość.
Gdyby tak można było osłabić Voldemorta….
- Gdzie? – zapytał Ślizgon wyrywając mi księgę.
- Potrafię je odczytać – westchnął po chwili z ulgą.
Przyglądałem mu się w zamyśleniu. Widać musiał wyczytać z mojej twarzy niepewność, bo spojrzał
na mnie.
- Słuchaj, chcesz zniszczyć Voldemorta? - zapytał.
- Tak – powiedziałem niepewnie.
- Więc musimy do 3 czerwca zgasić ten płomień! Musimy się dostać do Pekinu!
- Ale przecież to cholernie daleko! – krzyknąłem nieprzekonany. - Jak mamy się tam dostać?
72
- Znam pewien tunel do Pekinu. Musimy tylko wydostać się do Hogsmeade...dam ci parę minut. Za
chwilę spotkamy się przy Trzech Miotłach, ok?
Hogesmeade? Po cholerę mu Hogesmeade?! Gdzie niby mamy iść? Przecież… Przecież nie uda nam
się wydostać z dobrze strzeżonej szkoły!
- Chcesz, qrde, pokonać Voldemorta, czy nie? – Snakes spojrzał na mnie ze złością i
zniecierpliwieniem.
Kiwnąłem potakująco głową.
- No to nie jęcz jak baba i za parę minut przyjdź pod Trzy Miotły!
Przytaknąłem i ruszyłem szybkim krokiem do dormitorium. Postanowiłem wykorzystać Mapę
Huncwotów. Jeszcze tego brakowało, żeby mnie odkryto, jak wymykam się z zamku… Po chwili
namysłu schowałem do wewnętrznej kieszeni kurtki zwiniętą pelerynę niewidkę. Nigdy nie
wiadomo, czy się czasem nie przyda.
***
W Hogesmeade zjawiłem się po kwadransie, wymykając się z zaplecza Miodowego Królestwa.
Pomimo mrocznych czasów, w sklepie panował przyjemny zgiełk (jakby ludzie chcieli słodyczami
umilić sobie trwanie w strachu), dzięki czemu mogłem wyjść do miasteczka praktycznie
niezauważony. Pod Trzy Miotły przybiegłem po pięciu minutach.
- No to co? – Spojrzałem na Ślizgona, który stał pod pubem nerwowo stąpając z lewej nogi na
prawą. - Gdzie teraz? Właściwie... gdzie jest ten tunel, o którym wspominałeś?
- Spokojnie – powiedział Śizgon uspokajająco. - Musimy się tylko deportować...
- Gdzie? – Spojrzałem na Snakesa lekko poirytowany. - A poza tym...nie mogliśmy zrobić tego
wcześniej?
Po cholerę ciągnął mnie taki kawał, gdy wystarczyło się jedynie deportować by znaleźć w miejscu
przeznaczenia?
- Dla twojej informacji, ciołku, w Hogwarcie nie można się teleportować – Ślizgon spojrzał na mnie
z ironicznym uśmiechem. No tak…
- Wiesz, gdzie mieszkają Broxtonki? - zapytał.
Ma na myśli siostry bliźniaczki z kanadyjskiej szkoły? Alex i jej siostrę?
- Nie – powiedziałem chłodno.
- W takim razie musimy użyć teleportacji łącznej – rzucił Snakes niechętnie.
- Nie ma innego sposobu? – Spojrzałem na gościa niepewnie. Nie miałem ochoty trzymać go za
ręce.
- Nie, nie ma, chyba że wiesz, gdzie mieszkają Broxtonki – rzucił ten ze złością.
Mierzyłem go wzrokiem zastanawiając się jak inteligentnie rozwiązać tę sytuację.
- Nie bój się, gejem nie jestem – rzucił Snakes, podając mi ręce.
- Nie boję się – syknąłem, łapiąc go za nie.
- Nieważne - rzucił. - Gotowy? Raz, dwa...trzy!
***
Padłem na zimną ziemię. Jeszcze kręciło mi się w głowie po tym wirowaniu w powietrzu.
Uniosłem się na chwiejnych nogach i rozejrzałem. Niedaleko nas zamajaczył okazały dom. Czyżby
sióstr Broxton?
- Chodź – powiedział pewnie Snakes i ruszył w stronę lasu.
Podążyłem za nim. Szedłem szybko, starając się dotrzymać Ślizgonowi kroku. W pewnym
momencie chłopak zwolnił.
- Widzisz tę dziurę w pniu? – Pokazał mi pozostałość po pewnie okazałym kiedyś drzewie. -
Wydaje się mała, ale można przez nią przeleźć.
Kiwnąłem głową ze zrozumieniem.
- Wchodzę pierwszy – rzucił Ślizgon, podchodząc do pnia.
Niepewnie podszedłem do niego, przyglądając się jak wpierw połowa chłopaka znika w ciemnej
dziurze, by potem dołączyła do niej reszta ciała. Kiedy Snakes zniknął w przepastnej dziurze,
spojrzałem niepewnie w jej głąb. Nie wiem czy nawet użycie zaklęcia Lumos oświetliłoby jej czarną
głębię. Usiadłem na pniu i pozwoliłem, by moje nogi powoli znikały w dziurze. Gdy trzymałem się
już tyko rękami, odetchnąłem głęboko i puściłem się.
Nie spadałem długo.
Upadłem na miękką, jakby pokrytą mokrym igliwiem (a zatem amortyzującym upadek) ziemię.
Wstałem i otrzepałem się.
- Gdzie my jesteśmy? – zapytałem, przystosowując wzrok do widzenia w półmroku. Przede mną
rozpościerał się ogromny, wysoki tunel.
- W tunelu mnichów – powiedział Snakes. - Chodź...
I ruszyliśmy.
73
Nasza wędrówka trwała już dobry kwadrans. Ciekaw byłem co czeka nas na jej końcu…
- Możesz opowiedzieć mi więcej o tych planach mnichów? – zacząłem dla zabicia nudy i milczenia.
- Bo wspominałeś o jakieś pochodni i o Voldemorcie...
- Milczący mnisi są podlegli Voldemortowi. Wykonują wszystkie jego rozkazy. Parę lat temu odkrył,
że płomień, który pielęgnują, jest źródłem zła. Chciał wiedzieć, co stanie się, gdy płomień osiągnie
gigantyczne rozmiary. Mnisi powiedzieli mu, że płomień może spalić świat, gdy tylko jego moc
będzie odpowiednia. Voldemort odkrył, że płomień zwiększa się po podsyceniu płomienia krwią
czarodziei. Działo się to jednak zbyt wolno. Voldemorta opanowała żądza chaosu i pragnął
przyspieszyć proces wzrostu płomienia. Zaczął bezmyślnie zabijać z mnichami czarodziei. Na
przykład...na mistrzostwach świata w Quidditchu, w październiku. Nikt na szczęście nie zginął, ale
Voldemort mordował coraz więcej. Dowiedziałem się, że płomień osiągnął już właściwe rozmiary.
Trzeba tylko odpowiedniego rytuału, aby płomień dosiągł cały świat. Rytuał musi być wykonany
zaraz na początku czerwca.
- Trzeci czerwiec, godzina szesnasta – powiedziałem szeptem, przypominając sobie o przepowiedni
Anny Marii. Czy to możliwe żeby…
- Co? – Crafty przystanął i spojrzał na mnie zaintrygowany. - Jaki trzeci czerwiec?
- Nic, nic – rzuciłem szybko.
- W każdym razie musimy pozbyć się tego płomienia i osłabić Voldemorta.
- No właśnie, z tym Voldemortem - zacząłem. - Mówiłeś, że to ma osłabić jego moce?
- Tak – ciągnął Snakes. - Voldemort, pragnąc przyspieszyć proces wzrostu płomienia, oddał mu
część mocy. Zniszczenie płomienia znacznie go osłabi.
- A jak mamy zniszczyć ten płomień?
- Wszystko jest w tej książce. – Ślizgon poklepał księgę z zadowoleniem. - Wszystko tu napisane
jest chińskimi runami, ale bez problemu mogę je odczytać.
Zamilkliśmy.
W ciszy wędrowaliśmy nieprzyjaznym tunelem. Czułem, że w powietrzu coś wisi… jakaś ukryta
groza… Światło z pochodni licznie porozwieszanych na ścianach tunelu oświecało nasze milczące
oblicza i rzucało długie cienie. Na ścianach widniało wiele dziwnych i tajemniczych rysunków,
którym przyglądałem się zaciekawiony. Nagle tunel skręcił w lewo, a naszym oczom ukazał się
wielki kamienny smok. Stanąłem gwałtownie i wyciągnąłem różdżkę.
- Nie, zostaw to mnie – szepnął Snakes, powstrzymując mnie gestem od rzucenia zaklęcia.
Podszedł do figury.
- Chcę przejść – powiedział.
Ku mojemu zaskoczeniu (i – nie ukrywam – przerażeniu) kamienny smok nagle ożył i odezwał się
niskim, basowym głosem, który w połączeniu z echem w korytarzu zadziałał jak dobrze nakręcona
scena grozy w szanującym się horrorze.
- Tylko godni mogą przejść przez ścianę – powiedział.
- Widzę, że nauczyłeś się dobrze angielskiego od naszego ostatniego spotkania – Snakes
uśmiechnął się z pogardą.
Przyglądałem się ich rozmowie zaskoczony i skołowany. Smok ryknął wściekle, a ja drgnąłem.
- To ty...z nim kiedyś gadałeś? – zapytałem, podchodząc powoli i niepewnie do Ślizgona.
- Wielu z was już było tu i pragnęło przejść dalej - warczał smok dalej, z wściekłością. - Ale
zginęli...
Ślizgon zostawił mnie trochę w tyle, podchodząc do smoka. Zaintrygowany spojrzałem jak podciąga
do góry rękaw na lewym ramieniu. W półmroku dostrzegłem Mroczny Znak. Krzyknąłem.
- Możecie przejść – warknął smok, odsłaniając przejście.
- Idziemy – rzucił Snakes, spoglądając na mnie szybko i kierując się w stronę przejścia. Pociągnął
mnie za ramię, ale pozostałem niewzruszony.
- Nie dotykaj mnie, śmierciożerco! – krzyknąłem, wyrywając się z jego uścisku.
- Słuchaj, mamy ważne zadanie – powiedział Ślizon, a jego oczy zapłonęły złością i
zniecierpliwieniem.
- Oszukałeś mnie! Chcesz mnie teraz wydać Voldemortowi?
- Posłuchaj, Potter! – krzyknął Snakes. - Ja już nie jestem śmierciożercą, zerwałem na zawsze z
nimi i z Volde...
- Zerwałeś przymierze Mrocznego Znaku?
W trakcie naszej kłótni zupełnie zapomnieliśmy o wielkim smoku, który warknął teraz na nas.
- W takim razie nie możesz przejść!
Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć Ślizgon rzucił się do korytarza. Nie namyślając się długo
pobiegłem za nim. Smok nie pozostał nam dłużny… Zgubiliśmy go w korytarzach labiryntu.
- I co? - wysapał z wściekłością Snakes. - Ten smok nie rzuciłby się na mnie, gdyby nie wiedział,
że nie jestem już śmierciożercą!
- Zrobił to, ponieważ ty powiedziałeś mi, że już nie jesteś śmierciożercą! – powiedziałem gniewnie.
- Zresztą i tak kłamałeś...
74
- Zamknij się! Nie wiesz, jaka jest prawda!
- To ty... – Wbiłem w niego palec wskazujący. - Ty rzuciłeś na Trelawney Imperiusa, żeby zabiła
Rose Zeller!
- Co...jak?! – Ślizgon spojrzał na mnie zaskoczony. - Ja nie rzuciłem na niej Imperiusa! To Gordon
Bonesaw...
- Uważaj, bo ci uwierzę! – krzyknąłem wściekle. - Na pewno chcesz mnie złapać dla Voldemorta!
Przyprowadziłeś mnie tutaj, a Voldemort czeka pewno na końcu korytarza...
- CZŁOWIEKU, JA NIE JESTEM JUś ŚMIERCIOśERCĄ!!! – krzyknął Snakes. - Byłem nim! Voldemort
porwał mi ojca i odtąd już mu nie służę, zrozum, idioto!
Umilkłem posapując ciężko. Jaki był sens prowadzenia dalej tej rozmowy? I tak byłem zdany na
towarzystwo Ślizgona chociażby z tego względu, że siedziałem z nim teraz zamknięty w ogromnym
labiryncie, z którego wydostać się mogła nam pomóc jedynie książka trzymana przez gościa.
- Gdybym był śmierciożercą, nigdy bym nie próbował zniszczyć płomień mnichów – powiedział po
chwili Snakes.
Spojrzałem na niego w milczeniu. Głos miał opanowany, spokojny… Czyżby mówił prawdę?
- Dobra, koniec tematu...to dlaczego MNIE ten smok wpuścił? Z tego, co się domyślam, wnioskuję,
że wpuszcza tylko mnichów i śmierciożerców – rzuciłem.
- Ale ty miałeś bliznę na czole i on chyba uznał to za jakiś ważny znak.
Uśmiechnąłem się pod nosem. Widać nie wtajemniczyli posągu w sprawę z niejakim Harrym
Potterem…
Po chwili wstaliśmy i zaczęliśmy kontynuować marsz ciemnymi korytarzami.
- Słuchaj... czy ten smok naprawdę miał rację, mówiąc, że wiele osób zginęło tutaj? – zapytałem w
półmroku.
- Wątpię, by chodziło mu o jakieś niebezpieczeństwa za nim, bo tylko śmierciożercy i milczący
mnisi mogą tu chodzić. Może zwykli czarodzieje próbowali przejść koło smoka siłą? Chciał nas
przestraszyć i tyle.
- A co z tym długim tunelem? – zapytałem, spoglądając przed siebie ze zniechęceniem. - Ten tunel
prowadzi do samego Pekinu, chyba nie myślisz, że będziemy musieli iść tam kilka tygodni?
- W to również wątpię – powiedział Snakes, uśmiechając się lekko. - Gdyby do Pekinu trzeba było
iść miesiącami, milczący mnisi mieliby utrudnienie. Sądzę, że ten tunel specjalnie jest tak
zaczarowany, że szybciej się docierało na miejsce.
- Może to wszystko jest w książce? – zapytałem, spoglądając na trzymaną przez Ślizgona księgę. -
Może warto zajrzeć?
Snakes posłuchał mnie i otworzył książkę. Ukazała się nam stronnica zapełniona runami. Ślizgon
przekartkował ją, aż doszedł do widocznie ciekawego miejsca, bo zatrzymał się i zatopił w lekturze.
- Daj mi chwilkę – powiedział, wyciągając różdżkę.
Wyczarował zwój pergaminu i usiadł. Uczyniłem to samo, kucając obok niego.
If you defeat the monster, not to overcome more distant obstacles you will manage. Chandeliers
will stand on your road and buds will sow death. – pojawiło się po chwili na papirusie.
["Jeśli potwora pokonacie, dalszych przeszkód nie pokonać zdołacie. Na twej drodze staną pająki i
zasieją śmierci pąki.” – tłum. przyp. aut.]
- Więc wiemy, co nas czeka - szepnąłem.
- Cii! – Snakes spojrzał w wylot korytarza. - Słyszysz to?
Umilkłem.
Tak… wyraźnie dało się słyszeć jakiś szelest. Najpierw cichy, niemal niedosłyszalny, potem coraz
głośniejszy. Jakby szelest mnóstwa… robaków?
Nasłuchiwaliśmy długo, aż z końca korytarza z którego dochodziły niepokojące dźwięki wyszły…
akromantule!
- Uciekaj! – krzyknąłem, zrywając się z miejsca i rzucając w drugi koniec korytarza.
Biegliśmy, co chwila zmieniając korytarze. Nie zastanawialiśmy się czy obieramy prawidłową drogę.
Najważniejsze w tej chwili było zmylenie robali.
Gdy wbiegliśmy do jednego z tuneli drogę zaszły nam olbrzymie pająki. Przypomniałem sobie
nieprzyjemny epizod z Zakazanego Lasu. Co sił razem z Craftym pognaliśmy w inny korytarz.
Jednak i tam mieliśmy nieszczęście spotkać te potwory!
- Jesteśmy przez nie otoczeni – powiedziałem zdławionym głosem. Gardło bolało mnie od
wytężonego oddechu.
Crafty zachował więcej zimnej krwi. Wyciągnął różdżkę.
- Astrum Doloris!
Pająki rozstąpiły się oślepiającej niebieskiej gwieździe, która mknęła wzdłuż korytarza. Nie czekając
długo pobiegłem za Ślizgonem i wyczarowaną przez niego jaśniejącą gwiazdą, która rozpraszała
robale. Jednak gdy korytarz nagle się skończył nasze źródło ratunku zgasło, pozostawiając nas sam
na sam z pająkami, które zjawiły się w drugim końcu korytarza, gotowe lada moment rzucić się na
nas.
- Lumineal! – krzyknąłem, wysyłając w ich kierunku snop światła. Pająki cofnęły się w popłochu.
75
- Czy to światło wygasa? – zapytał Snakes.
- Nie – powiedziałem i ruszyłem pewnie z miejsca. Pająki zostały unieruchomione w ślepym
korytarzu.
Stanęliśmy przed ogromną ścianą, która zdawała się blokować nam dalszą drogę. Wyryte w niej
były napisy w znanym nam już języku runicznym.
- Zaraz je przetłumaczę - powiedział szybko Snakes, wyciągając ze zdenerwowaniem księgę.
- No, i co ci wyszło? – zapytałem, przyglądając się zapisanemu pergaminowi.
Aby przejść przez ścianę tę,
odpowiednie rzuć zaklęcie.
Będziesz wiedzieć jakie,
gdy zajrzysz do...
Tu Ślizgon urwał. Cóż… Pozostało nam zgadywać.
- Kurde – powiedziałem pod nosem. - A może chodzi o tą książkę?
Snakes otworzył ją i zaczął wertować. Po chwili wskazał na napisany większą czcionką niż cała
reszta tekst.
- Co on oznacza? – zapytałem, patrząc mu przez ramię. Ślizgon zapisał na papirusie VIXO.
- Vixo! – krzyknął głośno, sądząc, że to może zaklęcie otwierające bądź coś w tym stylu. Nic się
nie wydarzyło.
- Może przed lub pod napisem jest jeszcze jakaś wskazówka? - zapytałem. Ślizgon spojrzał do
tekstu, ale nie odnalazł nic godnego uwagi.
- Poczekaj – rzuciłem, wpadając na pewien pomysł. Wyrwałem Snakesowi pergamin i napisałem
na nim pośpiesznym pismem.
VIXO
XOVI
OXIV
IOVX
OIXV
OVIX
- Bingo! – rzuciłem z zadowoleniem, przyglądając się wynikowi mojego główkowania.
- Co?! - zapytał z konsternacją Ślizgon.
- Nic nie kapujesz? – Spojrzałem na niego zaskoczony. - Nie kojarzy ci się to z czymś?
Wskazałem na ostatni wyraz mojego szeregu.
- Zaklęcie! – powiedziałem z uśmiechem. - Pojawiło się na owutemach. Służy ono do rozjaśniania
ukrytych miejsc!
Wyciągnąłem różdżkę i wycelowałem ją w ścianę ze stanowczym „Ovix!” na ustach. Powierzchnia
kamiennej ściany zaczęła delikatnie falować, jakby była spowita mgłą. Po chwili zaczęła znikać,
przemieniać się w coś w rodzaju przeźroczystej szyby?
Uśmiechnąłem się pod nosem.
- Rozumiesz? – Spojrzałem zadowolony na Snakesa. - To taki żart...ta ściana jest iluzją, nigdy tu
nie stała. Mogliśmy przez nią przejść i byśmy trafili do następnego korytarza!
- Autor tych zagadek musiał być pomysłowy – mruknął Ślizgon, przechodząc przez „szybę”.
Kilka minut wytężonej wędrówki i przed nami stanęła kolejna ściana.
- Ona też jest wytworem iluzji? – zapytał Snakes, zatrzymując się.
- Jest jak najbardziej materialna – powiedziałem zniechęcony, dotykając zimnego kamienia.
- I nie ma żadnych runów – rzucił Crafty, przyglądając się z grymasem złości ścianie. - Nie trzeba
jej może rozwalić?
- W takim razie cofnij się – powiedziałem i wyciągnąłem różdżkę.
- Bombarda! – krzyknąłem, ale nic się nie wydarzyło. Syknąłem ze złości.
- Mam inny pomysł – powiedział Snakes. - Ovix detecto!
Kamienną ścianę oświetlił nikły strumień światła z różdżki Ślizgona. Chłopak zaczął przeczesywać
całą powierzchnię ściany, doszukując się ukrytych tekstów runicznych. Ze zniechęceniem dał sobie
spokój z tą tarasującą nam przejście i zabrał się za pozostałe. Zaczynałem się niecierpliwić, gdy
Ślizgon powoli znikał w korytarzu. Już miałem zamiar otworzyć usta i powiedzieć mu, że
najwyraźniej to nie ma sensu, gdy…
- Kolejna niewidzialna ściana – powiedział zadowolony Crafty. - Chodź.
Westchnąłem smętnie i ruszyłem za Ślizgonem.
Wędrowaliśmy kolejnych dobre kilkanaście minut, gdy nagle pochodnie zgasły.
- To kolejna trudność? – zapytałem, przystając.
W całkowitej ciemności lepiej było nie wykonywać niepotrzebnych ruchów.
- Obawiam się, że tak – mruknął Snakes, a ja poczułem z boku jego oddech.
76
Po chwili obaj ruszyliśmy powoli do przodu, ze starannością czyniąc każdy kolejny krok. Jednak
nawet to nie mogło uchronić nas od szybu, który musiał zajmować całą szerokość korytarza.
Właśnie chciałem postawić na gruncie nogę, gdy zdałem sobie sprawę z tego, że żadnego gruntu
tutaj nie ma! Nim przeniosłem do tyłu środek ciężkości swojego ciała tym samym ratując się od
upadku, już wpadłem do dziury. Po krzyku kilka centymetrów nade mną zorientowałem się, że
Crafty również wpadł. Spadaliśmy tą studnią kilka sekund, które zdawały się dłużyć niemiłosiernie.
Wreszcie opadliśmy z łoskotem na ziemię. Syknąłem z bólu, rozmasowując obolałe po upadku
kości. Ledwie się otrzepałem moim oczom ukazało się…
- Patrz, światło!
Razem ze Snakesem (którego teraz było lepiej widać, bo oświetlany był nikle przez źródło światła,
które zauważyłem) ruszyliśmy do niego powoli. Okazało się, że blokowało dalszą drogę.
- Może znajdziemy jakieś wskazówki w tej książce? – Spojrzałem z nadzieją na ściskaną przez
Snakesa kurczowo książkę. Jak dobrze że jej nie stracił spadając do tej studni!
- Mam! – powiedział zadowolony Ślizgon, pokazując mi zapisany pergamin.
Śmialo przejdź przez światło blask,
nie obawiaj się go.
On tak niewinnie wygląda
i on to nie zło.
- Więc...musimy przejść przez to światło? - zapytałem zdziwiony prostotą zadania.
- Na to wygląda – powiedział Ślizgon i pewnym krokiem przekroczył strugę światła.
Podążyłem niepewnie za nim. Podążyliśmy kolejnym z rzędu korytarzem. Powoli zacząłem się
zastanawiać jak daleko od Anglii jesteśmy. Jeśli zdążaliśmy do Pekinu, to…
- Co to jest? – zapytał w pewnym momencie Snakes, przyglądając się czemuś ciemnemu,
wyłaniającemu się z zaciemnionego końca korytarza. Przystanęliśmy i z niepokojem czekaliśmy aż
to coś znajdzie się w zasięgu światła. Po chwili naszym oczom ukazała się sylwetka małego stwora
z poszarpaną skórą, spod której wystawały białe kości. Jego pazury były długie na metr, co raczej
nie wróżyło, by potwór miał pokojowe zamiary.
- To ghul! - zawołałem.
Stwór wydał z siebie przeszywający dźwięk, przypominający świszczący krzyk.
- Promoveo! – krzyknąłem, a zaklęcie rzuciło potwora na ścianę. Pociągnąłem za sobą Snakesa i
zaczęliśmy uciekać naprzeciwległym korytarzem. Niestety… Ghul za punkt honoru przyjął
dopadnięcie nas… Byłem na tyle zmęczony, że potwór mnie dogonił, przygniatając swoim ciężarem.
Syknąłem z bólu, padając na ziemię. Zasłoniłem rękami twarz, szykując się do zadania przez
potwora ciosu, gdy wtem…
- Aiya Ilustre!
Niebieska błyskawica ugodziła ghula, który padł na ziemię. Pomimo przeszywającego bólu w
okolicach szyi podniosłem się szybko i pobiegłem za Snakesem, który wciąż trzymał w rękach
wyciągniętą różdżkę. Dotknąłem wierzchem dłoni pulsującego miejsca na szyi. Moja ręka pokryła
się lepiącą i czerwoną substancją. Krew… Odetchnąłem w duchu. Kilka centymetrów w drugą stronę
i poszłaby tętnica…
- Czy ta książka wspomina o ghulach? – zapytałem, wyciągając z kieszeni chusteczkę, którą
przyłożyłem do rozcięcia.
- Nie mam pojęcia – powiedział Crafty. - W każdym razie musimy uważać, bo możemy spotkać
kolejnego.
Ledwie Ślizgon to powiedział, a już musieliśmy schować się w ciemnościach przed widokiem
kolejnego ghula. Skręciliśmy w prawo do kolejnego z serii korytarza. I po chwili drogę zastawiła
nam kolejna ściana. Tym razem nie było na niej znaków runicznych, tylko dziwne rysunki. Dziewięć
elips, każda mniejsza od tej poprzedniej i ukryta w jej środku. Różniły się od siebie nie tylko
wielkością, ale też kolorami.
- To mi coś przypomina – powiedział Snakes w zamyśleniu. - To chyba coś, co widziałem na...
- ...owutemach! – powiedziałem szybko, przypominając sobie egzamin z historii magii, gdy pytano
o początki wszechświata i rozwój astronomii i wróżbiarstwa.
- No właśnie! To Układ Słoneczny!
Przyglądaliśmy się z Craftym elipsom, zadowoleni z naszego odkrycia.
- Dlaczego milczący mnisi mieliby rysować na jakieś ścianie układ słoneczny? – zapytałem, drapiąc
się za uchem.
- Może ten układ ma dla nich jakieś znaczenie? – Ślizgon otworzył księgę na stronie, gdzie
znajdował się rysunek będący dokładną kopią tego ze ściany. Po chwili otrzymaliśmy tłumaczenie
tekstu spod obrazka.
Układ Słoneczny odgrywał dla mnichów zasadniczą rolę. Mnisi za pomocą magii przyciągali z innych
planet skały i minerały. Były one ważnym materiałem, który podsycał Wielką Pochodnię. Nie tylko
77
krew to sprawiła, że nasz ogień podsyciła. Tak mówią milczący mnisi o Układzie Słonecznym. Aby
przejść dalej, należy umieścić dziewięć materiałów z każdej planety w rysunki owych ciał
niebieskich.
- No nie – zakląłem pod nosem. - Skąd my weźmiemy te materiały?
- Myślę, że w tekście mamy wskazówkę – rzucił Snakes tryumfalnie. - Zadanie wbrew pozorom nie
jest takie trudne...Mnisi za pomocą magii przyciągali z innych planety skały i minerały.
- No i? – zapytałem, spoglądając z powątpiewaniem na Ślizgona.
- Dlaczego my też nie możemy użyć magii, aby przywołać te materiały?
- Ale w jaki sposób? – jęknąłem.
Po chwili jednak zrozumiałem o co mu chodziło. Niemniej Crafty pokusił się o wytłumaczenie.
- Użyjemy zaklęcie przywołującego. Wprawdzie poczekamy chwilę na przyzwanie tych materiałów,
ale opłaci się. I podejrzewam, że będziemy musieli razem przyzwać te skały.
Unieśliśmy w górę nasze różdżki i po kolei zaklęciem przywołującym kazaliśmy, aby koło nas
pojawiły się po kolei skały z każdej z planet. Odczekaliśmy około kwadransa i dziewięć kamieni
wylądowało przed nami. Już się schylałem żeby je podnieść, gdy Crafty krzyknął.
- Nie dotykaj ich! Możesz się sparzyć!
Odsunąłem gwałtownie rękę od kamieni. No tak! Jaki ze mnie debil…
Snakes zagłębił się w lekturze.
- Skały należy umieścić we właściwym miejscu. Jeśli zrobi się to źle, grozi to eksplozją świątyni –
powiedział, wodząc nosem po tekście w książce.
- Eksplozją świątyni? – Spojrzałem na niego zaskoczony. - Ale jak my mamy wiedzieć, które skały
pasują do której planety?
- To właśnie ta trudność – rzucił towarzysz, zatrzaskując z impetem księgę i rzucając
zaintrygowane spojrzenie w kamienie.
- Trzeba użyć logiki – mruknąłem.
Przez chwilę miałem wrażenie, że Ślizgon ma ochotę wybuchnąć śmiechem. Rzuciłem mu gniewne
spojrzenie.
- Wenus, jak wiadomo, jest najgorętszą ze wszystkich planet. Musimy umieścić najcieplejszy
kamień w drugiej orbicie – powiedziałem, przyglądając się badawczo kawałkom kosmicznych skał.
- A skąd mamy wiedzieć, który kamień jest najcieplejszy? – zapytał Snakes. - Połowa z nich się
pali.
- Użyjemy do tego odpowiedniego zaklęcia.
Wyjąłem różdżkę.
- Rzuć Wingardium Leviosa na wszystkie palące się kamienie – powiedziałem, przygotowując się
do ich zaczarowania.
Ślizgon wzruszył ramionami i po chwili dziewięć odłamków skalnych znalazło się w powietrzu.
- Detecto! - krzyknąłem.
Z mojej różdżki popłynął zielony promień, który oświetlił palące się kamienie. Każdy z nich przyjął
inną barwę. Pierwszy z prawej zaiskrzył się mocnym pomarańczem, pierwszy z lewej zaś zarumienił
się lekko na czerwono.
- To wiemy już wszystko – powiedziałem, uśmiechając się do siebie. - Skała Wenus jest po prawej,
bo jej kolor wskazuje temperaturę. Im bliżej żółtego tym jest ona większa. Jest gorętsza od
kamienia po lewej. Prawy kamień umieść na drugiej orbicie, na rysunku Wenus, a lewy kamień na
pierwszej orbicie, na rysunku Marsa.
Ślizgon posłusznie wykonał zadanie. Kamienie osadziły się na swoich miejscach jakby przyciągnięte
potężnym magnesem.
- Teraz pozostałe siedem - westchnąłem. - Ta piątka kamieni jest cała z lodu. Natomiast ten jeden
przypomina zwyczajny kamień. Z naszej Ziemi.
Uniosłem skałę i umieściłem na trzeciej od wewnątrz orbicie. Dodałem jeszcze kamień z Marsa.
- Teraz zostało nam pięć kamieni: z Jowisza, Saturna, Urana, Neptuna i Plutona. Wiemy, że Pluton
jest najzimniejszy.
Schyliłem się po najbardziej pokrytą lodem skałę, która następnie pofrunęła na najbardziej
wysuniętą elipsę. Wpasowała się idealnie.
- Teraz posegregujemy od najcieplejszego do najzimniejszego te cztery planety: Jowisz, Saturn,
Uran i Neptun.
Wziąłem od Snakesa pergamin i nakreśliłem poszczególne planety.
Jowisz
Saturn
Neptun
Uran
- Neptun jest cieplejszy od Urana? – Snakes spojrzał mi przez ramię.
78
- Owszem - powiedziałem. Już nie miałem ochoty tłumaczyć mu dlaczego, skupiając się na
rozpoznaniu ciepłoty wszystkich pozostałych nam ciał niebieskich.
- A jak rozpoznać, która jest najzimniejsza?
- Znów użyjemy zaklęcia Detecto – rzuciłem.
Po chwili zielone światło znów omiotło kamienie. I wszystko jasne!
- Kolor fioletowy oznacza bardzo zimny obiekt, kolor granatowy zimny, a niebieski chłodny.
Najbardziej fioletowy jest ten kamień. – Wskazałem pierwszą skałę z lewej. - Umieść ją na siódmej
orbicie. Jest to bowiem Uran, a Uran znajduje się na siódmej orbicie, nie na ósmej. Planety nie są
posegregowane od najcieplejszego do najzimniejszego, czego przykładem jest Uran i Neptun oraz
Merkury i Wenus. Merkury jest pierwszy, a jest chłodniejszy od Wenus.
Wykreśliłem Uran z pergaminu, który spoczywał już teraz w obecności innych posegregowanych na
ścianie kamieni.
- Teraz pójdzie jak z płatka – rzuciłem zadowolony z dokonanej pracy.
Granatowy kamień powędrował na miejsce Neptuna. Pozostały Jowisz i Saturn.
- Ten umieść na miejscu Saturna.
Crafty podniósł różdżkę i kierował kamieniem. Jednak gdy chciał umieścić go w orbicie Saturna, ten
poszybował gwałtownie w stronę Jowisza!
- Co? – Snakes spojrzał zaskoczony na ścianę.
Po chwili dało się usłyszeć potężny huk gdzieś nad nami. Tunel zatrząsł się, a z sufitu powoli
zaczęły spadać kamienie i gruz.
- Coś ty zrobił, kretynie?! – krzyknąłem, zasłaniając głowę. - Mówiłem ci, żebyś...
- To nie ja, to jakaś niewidzialna siła! – powiedział ten rozglądając się z przerażeniem.
- Teraz to napraw! – krzyknąłem, podbiegając do niego.
Crafty przeniósł różdżką, którą trzymał w drżącej ręce, kamień z Saturna na właściwe miejsce. W
tym czasie ja umieściłem Jowisza we właściwej dla niego elipsie. Ściana z rysunkiem Układu
Słonecznego zatrzęsła się i zaczęła przesuwać, otwierając nam drogę ucieczki przez walącym się
stropem.
- Szybciej! – krzyknął Snakes w kierunku ściany, która ślimaczym tempem odsuwała się, tworząc
pachnącą wolnością rozpadlinę. Jakby było nam mało wrażeń obok nas pojawiły się dwa ghule,
które rzuciły się na Ślizgona. Ściana uchyliła się już na tyle, że możliwe było przejście.
- Ratunku! – krzyknął Snakes, wijąc się po ziemi w walce z potworami. Nie mogłem go tak
zostawić! Co jak co, ale byliśmy sobie wzajemnie potrzebni. On mnie ze względu na książkę, którą
wciąż kurczowo trzymał, a ja jemu z powodu zabicia Voldemorta. Wiedziałem, że tylko ja mogę
tego dokonać.
Rzuciłem na ghule zaklęcie oszałamiające i rzuciłem się na Snakesa, którego gwałtownie
pociągnąłem ku ogromnej już szczelinie w ścianie. Dosłownie w ostatniej chwili znaleźliśmy się na
świeżym powietrzu.
Chmura pyłu wyleciała na nas ze szczeliny, która została dokładnie zatarasowała wielkimi głazami i
wypełniającymi je odłamkami skalnymi. Odkaszlnąłem, otrzepując się z pyłu. Snakes leżał na
trawie dysząc ciężko.
- Obudź się – powiedziałem do niego spokojnym głosem.
Crafty otworzył oczy i spojrzał na mnie zaskoczony. Podciągnął się na łokciach i rozejrzał.
- Gdzie... my jesteśmy? – zapytał.
- Uciekliśmy z labiryntu – rzuciłem, siadając obok niego.
Gdy odpoczęliśmy chwilę, powstaliśmy szykując się do dalszej drogi.
- Dziękuję – szepnął Crafty.
Uśmiechnąłem się.
- Nie możemy być dla siebie wrodzy. Musimy pokonać Voldemorta, a żebyśmy tego dokonali,
musimy się zjednoczyć! Więc na bok swoją dumę!
- Ok, Potter...
- Nie jestem Potter. – Uśmiechnąłem się szerzej. - Jestem Harry, Crafty...
Przyjrzeliśmy się po otaczającej nas przyrodzie. Znajdowaliśmy się w wysokich, strzelistych
górach. Wokoło nas górowały lasy, pięknie odznaczające się zielenią od błękitnej toni nieba.
- Gdzie teraz? - zapytałem.
Crafty otworzył książkę.
Masz iść dalej na południe,
aż wreszcie znajdziesz Wielkie Studnie.
Są symbolem mnichów cichych
i ich czarów całkiem lichych.
- Niezbyt fajny wiersz – powiedziałem, uśmiechając się ciepło.
Ślizgon przytaknął.
79
- Mnisi cisi to z pewnością milczący mnisi – powiedział w zamyśleniu. - Cichy to inaczej
,,milczący''. Ale co z tymi Wielkimi Studniami?
- Nie wiesz? To pasmo górskie, znajdujące się niedaleko Pekinu.
- Sądziłem, że wokół stolicy nie ma żadnych gór. – Crafty spojrzał na mnie zaskoczony.
- Są, ale ich nie nanoszą – powiedziałem pewnie. - Musimy iść na południe...
- Czy aby nie jesteśmy już w tych Wielkich Studniach?
Zamiast odpowiedzi, wyjąłem różdżkę.
- Wskaż mi.
Różdżka obróciła się gwałtownie w prawo.
- Aha...więc tam jest północ – powiedziałem pod nosem. - Musimy więc skierować się...w lewo.
I ruszyliśmy!
Wędrówka była o tyle gorsza, że prowadzona ścieżkami wysokogórskimi, nie zaś przyjemnym,
prostym korytarzem. Niemniej jednak mogliśmy cieszyć swe oczy wspaniałym widokiem, a nozdrza
zapachem świeżego powietrza. Drogę kilka razy zastąpiły nam malutkie zwierzątka, które następnie
w popłochu znikały w krzakach.
- Myślisz, że są wysłannikami mnichów? – zapytałem Snakesa, chcąc nawiązać jakiś dialog.
- Nie – odpowiedział ten. - Mnichy nigdy nie wysłaliby na zwiady króliczki i takie zwierzątka...to
bardziej do nich pasuje smok. Smok jest symbolem Chin, a poza tym spotkaliśmy jednego w
świątyni, nie?
- Noo...
Szliśmy dalej jakieś pół godziny. Pomimo tak dużego upływu czasu zdawało nam się, jakbyśmy
stali w miejscu, a cel ani o centymetr się nie przybliżał.
- Nie jesteśmy w ogóle bliżej zakonu - mruknąłem zaniepokojony. - Może to jakieś czary?
- Warto sprawdzić w książce – rzucił Snakes i po chwili podał tłumaczenie kolejnego ciągu znaków
runicznych.
Dalej nie pójdziesz już w ogóle,
lecz z światem pożegnasz się czule.
Już nie dojdziesz tam, gdzie chcesz
i już w powodzenie misji twej nie wierz.
Nie dojdziesz do świętego płomienia,
lecz połowę drogi tylko zaliczysz,
gdy zobaczysz w lesie lepospienia.
On ci drogę wskaże.
Lecz tylko jedną część przejdziesz drogi,
potem zamień umysł w rogi,
zakon stoi już otworem,
on szczęścia jest napojem.
- Cholernie trudne – mruknął pod nosem. - Nic nie kapuję...
- To magia - zacząłem. - Nie dojdziemy do zakonu, chyba, że uda nam się znaleźć lepospienia, ale
sądząc po tekście...
- Co?! – zapytał Crafty z konsternacją.
- Lespospienia! To takie stworzenie, podobne do królika, a wzięło się od łacińskiego lepus, czyli
królik. Legenda głosi, że owe zwierzę potrafi wskazać miejsce, do którego chce się udać.
- Wybornie! Ale gdzie znajdziemy lepospienia?
Zastanowiłem się przez chwilę.
- Mam! – rzuciłem po chwili w euforii. - Po prostu użyjemy zaklęcia wskazującego!
I zanim Ślizgon zdążył w jakikolwiek sposób zareagować, ja już miałem wyciągniętą różdżkę i
rzuciłem pewny siebie zaklęcie.
- Pareonis lepospien!
Po chwili dało się słyszeć donośny huk i ponad koronami niedaleko rosnących drzew zaiskrzyły się
czerwone iskry.
- Tam jest lepospien! Chodź, Crafty!
I rzuciłem się biegiem w stronę lasu.
- Czemu tak pędzimy? – zawołał za mną Ślizgon.
- Fajerwerki zaraz znikną!
- Ale czy nie można ponownie rzucić te zaklęcie?
- Można, ale tylko trzy razy!
Po chwili czerwone iskry zniknęły, rzuciłem więc zaklęcie ponownie, mknąc przed siebie ile sił w
nogach. Gonitwa w poszukiwaniu lespospienia pozwoliła mi oderwać myśli od zmęczenia i
towarzyszącego mu bólu.
- Jest! – zawołałem zadowolony, wbijając wyciągnięty palec w powietrze. Zatrzymałem się, dysząc
ciężko. Kilka kroków od nas na jakimś głazie siedziało spokojnie niewielkich rozmiarów zwierzątko,
80
przypominające wyglądem królika. Podeszliśmy do niego wolnym krokiem. Lepospien siedział
grzecznie, przyglądając nam się z zainteresowaniem. W pewnym momencie zeskoczył z kamienia i
niewielkimi podskokami ruszył w stronę drzew.
- Chyba chce nam wskazać drogę – powiedziałem, przyglądając się zwierzęciu. - Jazda!
Po kilkunastu minutach króliczek zatrzymał się, odwrócił do nas, a potem przebiegł obok nas,
znikając w miejscu, z którego właśnie nadbiegliśmy. Najwidoczniej wracał do swojego kamienia.
- Jesteśmy w połowie drogi – mruknął Crafty. - Przynajmniej według wiersza...
- Aby ruszyć dalej, musimy zamienić umysł w rogi... - szepnąłem. - Nie wydaje ci się to dziwne?
- Nawet bardzo – powiedział Ślizgon. - Może będą jakieś wskazówki w książce?
Crafty z westchnieniem otworzył książkę. Ujrzeliśmy dziwną stronę z podobizną jakiegoś dziwnego
diabła i rogami. Pod rysunkiem był tekst.
Diabeł jest symbolem władzy nad mnichami. Mnisi często oddają cześć swojemu mistrzowi. Mistrza
zakonu wybiera się raz na parę lat, w zależności ile lat będzie rządził obecny mistrz. Rogi są
symbolem mocy diabła, czyli mistrza zakonu. Są symbolem obfitości władzy mistrza, a przykładem
może być legenda o Zeusie i Alymatei, jego kozie, której złamany róg został przez boga napełniony
wonnościami.
- A więc, żeby przejść dalej, musimy zdobyć rogi mistrza zakonu? – zapytał Ślizgon z niewyraźną
miną.
- Niekoniecznie... patrz! – wycelowałem palec wskazujący w rysunek. - To jest szatan z rogami! W
kształcie...
- Pentagramu odwróconego tyłem – szepnął Crafty.
- A więc, żeby przejść dalej, musimy narysować na ziemi...pentagram! – powiedziałem
zadowolony z odkrycia.
Pochyliłem się nad ziemią i drżącą ręką narysowałem przy użyciu różdżki pięć linii, które następnie
otoczyłem kołem. Stanąłem w środku pentagramu. Jakaś nienamacalna siła kazała mi kierować się
przed siebie…
- Chodź – powiedziałem do zaskoczonego Snakesa. - Zakon stoi otworem...
Podążyłem lasem. Crafty szedł za mną, uparcie starając się dotrzymać mi kroku, podczas gdy ja
prułem żwawo naprzód, pchany jakąś niewidzialną mocą. Musiałem wyglądać jak w amoku,
odgarniając teatralnymi gestami pełnymi gwałtowności liście i gałęzie i przedzierając się przez
gęstwinę.
Nie wiem ile czasu tak błądziliśmy. Ważne, że zdołaliśmy wydostać się z lasu na dolinę. Naszym
oczom ukazały się typowe dla chińskiego budownictwa budynki.
„To tutaj” – pomyślałem z radością i nasilającym się uczuciem ulgi.
Spojrzałem na górującą nad zabudowaniem pochodnię, z której rozchodziło się zielonkawe światło,
oświetlające całą dolinę swoją nikłą poświatą (dziwne wrażenie… jakby głębszej zieleni lasu i
pozostałych jego elementów).
- Idziemy – rzuciłem pewnie i skierowałem się w stronę siedziby zakonu.
- Zaczekaj! – Snakes chwycił mnie za ramię. - Myślisz, że mnisi przyjmą cię z otwartymi rękoma?
- Fakt – powiedziałem nieco posępnie, zastanawiając się jak rozwiązać ten problem. I odkryłem. -
Patrz, co mam!
Wyciągnąłem spod płaszcza pelerynę niewidkę. Po minie Ślizgona poznałem, że ten rozpoznaje
magiczny przedmiot. Zarzuciłem ją na nas.
- Musimy chodzić zwarcie – powiedziałem i ruszyliśmy.
Nie śpieszyliśmy się zbytnio, uważając, by przypadkiem jakaś część naszego ciała nie wypłynęła
spod peleryny ku zaskoczeniu mnichów i utracie nadziei na powodzenie misji nas samych. Ze
spokojem zauważyliśmy, że na głównym placu, wokół którego rozmieszczone były poszczególne
budynki, nie było żywej duszy. Po myślach chodziły mi różne tego powody, poczynając od
magicznych praktyk i ćwiczeń, kończąc na jakimś rodzaju czarnych mszy. Nie ważne zresztą.
Najistotniejsze to fakt, że nikt nam nie przeszkadzał w zbliżaniu się do się pochodni. W przybliżaniu
się do zagłady Voldemorta i wszystkiego zła, które przyniósł wraz ze swoim pojawieniem się.
Zbliżyliśmy się do piedestału, na którym stała pochodnia. Na pierwszy rzut oka wydawał się
normalny, ale kiedy przyjrzeliśmy się uważniej, był jakby otoczony... jakąś niewidzialną barierą.
- Czary mnichów - szepnąłem. - Książka wspomina o tym?
- Nie mam pojęcia – powiedział Crafty.
- Ale gdzie teraz?
Wyciągnął księgę i przekartkował do miejsca, gdzie znajdowała się ilustracja pochodni.
- To chyba musi być wyjaśnienie – powiedziałem, zerkając mu przez ramię.
Snakes zabrał się za tłumaczenie.
81
Do pochodni nie można dostać się zwyczajnie. Nie można zaczarować jej, ponieważ otoczona jest
barierą. Lecz filar piedestału jest źródłem wskazówek.
Pod tekstem były jeszcze jakieś dziwne liczby: (4,2), (-1,-3), (4,2), (-6,7), (-1,-3), (5,5), (2,-2),
(1,4), (-8,0), (4,4)- (3,-9), (4,4) (7,-7), (9,-1), (4,4), (10, -10), (5,5)
- Co to oznacza? – zapytałem, przyglądając się zaaferowany ciągu cyfr.
- Nie wiem – powiedział Crafty, marszcząc brwi w zamyśleniu. - Może to jakiś...kod dostępu?
- Filar piedestału jest źródłem wskazówek – zacytowałem lekko znudzony. - Ale nie widzę tu
żadnych wskazówek...
Spojrzałem na filar. Bez skutku…
- Ovix! – rzucił nagle Snakes, oświetlając światłem z różdżki badany przez nas obiekt.
Po chwili, jakby wyłaniając się z mroku, ukazał nam się skomplikowany rysunek. Dwie osie i
odcinki. Każdy z przypisaną do siebie liczbą, których było łącznie czterdzieści jeden (dwadzieścia
dodatnich i tyleż samo ujemnych).
- To układ współrzędnych! - powiedziałem tryumfalnie. – Czy ten ciąg liczb coś ci nie przypomina?
Przyjrzeliśmy się ciągowi w książce. Jak byk były to punkty współrzędnych! Jak dobrze pamiętać
podstawy matematyki i numerologii… w duchu przyznałem rację Hermionie, która zwykła mawiać,
że każda dziedzina wiedzy i magii musi kiedyś być do czegoś przydatna, a jej nauka zaowocować.
- Musimy odkryć, co kryje się w każdej z tych współrzędnych – powiedziałem skupiony. - Pomoże
nam w tym takie jedno zaklęcie... ty oświetlaj filar, ja coś zrobię...
Wyciągnąłem różdżkę i zabrałem się na oświetlanie pierwszego punktu z listy.
- Tu jest jakiś znak... runiczny... wiesz co? Może ja będę oświetlał filar, ty odczytaj runy.
Zamieniliśmy się rolami. Podałem mu formułkę zaklęcia na przybliżanie oddalonego obrazu,
samemu zabierając się za oświetlanie filaru.
- To litera B! – powiedział po chwili zdumiony Snakes. - Tyle roboty na nic...
- Nie! W tym właśnie polega zagadka! – rzuciłem, czując przyjemną falę podniecenia. - Ten ciąg
cyfr... to szyfr, zaszyfrowane zdanie! Musimy odczytać pozostałe współrzędne i wyjdzie nam
zdanie!
I zabraliśmy się do dzieła.
- B-I... – mruknąłem, powtarzając za Snakesem litery i łącząc je w całość. - Tłumaczmy dalej...
Kolejne było znów B.
B-I-B...
B-I-B-L.
- Kolejna para jest podobna do drugiej - szepnąłem. - Więc to też będzie I... co wychodzi?
B-I-B-L-I.
B-I-B-L-I-O-T
- E... - szepnął po chwili Snakes. - Kolejna litera to E...
B-I-B-L-I-O-T-E
- B-I-B-L-I-O-T-E-K-A – przeczytałem gotowe słowo.
Konsternacja.
- Biblioteka? - zapytał z niedowierzaniem Crafty. - Co ma wspólnego biblioteka z mnichami?
- Aby się dowiedzieć, musimy przetłumaczyć pozostałe dwa wyrazy – powiedziałem lekko
znudzony.
- B-I-B-L-I-O-T-E-K-A N-A... - przeczytałem.
- Ostatni wyraz...
Podniecenie sięgało zenitu. Zaraz będziemy blisko rozwiązania… blisko przejścia przez niewidzialną
kurtynę, barierę odgradzającą nas od pochodni.
- B-I-B-L-I-O-T-E-K-A N-A P-R-A-W-O - przeczytałem.
Spojrzeliśmy na siebie z Craftym.
- Chyba mamy kolejną zagadkę – mruknąłem zniechęcony.
- Biblioteka na prawo...
Spojrzałem w podanym kierunku, nie spodziewając się szczególnie jakiegoś olśnienia, ani niczego w
tym stylu. Byłem bardziej sceptyczny niż kiedykolwiek. Biblioteka na prawo… phi! Jaja sobie z nas
robią, czy jak?
Naszym oczom ukazał się potężny budynek.
- To chyba biblioteka – mruknął Crafty. - Musimy tam iść...
Ruszyliśmy. Gdyby nie przepełniające mnie pragnienie pozbycia się raz na zawsze Voldemorta,
pewnie zrezygnowałbym już dawno, napotykając tyle przeszkód w zniszczeniu pochodni. No ale
cóż… Mnisi w końcu mięli jej bronić… Przyznaję, że świetnie im to wychodziło.
Weszliśmy, a naszym oczom ukazały się szeregi wysokich regałów pokrytych księgami.
- Czego mamy szukać? – zapytałem, nie wiedząc gdzie patrzeć.
82
Oczy biegały mi po całym pomieszczeniu, nie będąc w stanie skupić się na jednym obiekcie dłużej
niż kilka sekund. Crafty otworzył z wyrazem opanowującej go boleści księgę. Obaj mieliśmy ochotę
zakończyć już to przedstawienie i zniszczyć pochodnię. Ech, nie ma tak łatwo.
- Inicjały książki to P.P. Czwarta z prawej pierwszego regału. Strona 1028 – przeczytał. – Gdzie
jest pierwszy regał?
Po chwili znaleźliśmy rzeczone miejsce. Podczas gdy ja stałem na czatach, Snakes przeszukiwał
regał w poszukiwaniu czwartej księgi. Po chwili wyciągnął olbrzymi tom, który położył z łoskotem
na posadzkę. Przykucnąłem obok niego, oświetlając widniejący na okładce napis. Neartho Frivello
- Co oznacza? – zapytałem.
- ,,Powstanie Pochodni'' – powiedział Crafty. - Zgadza się co do wskazówki. Inicjały P.P. Powstanie
Pochodni.
- Odszukaj stronę 1028.
Obaj pochyliliśmy się nad księgą. Naszym oczom ukazał się rysunek pochodni, dokładnie
odpowiadający jej rzeczywistemu odzwierciedleniu na placu. Pod spodem – jak zwykle – znajdował
się tekst runiczny.
Pochodnia powstała z krwi czarodziei, minerałów dziewięciu mocy (planet) i mocy Mistrza. (…) Aby
zniszczyć płomień, należy do końca usunąć z niego krew czarodziei, minerały i moc Mistrza.
Następny rozdział rozpoczynał się od słów (będących jednocześnie tytułem),,Hierarchia zakonu'', co
znaczyło, że dalej odpowiedzi już nie otrzymamy.
- Ale jak mamy odessać te składniki z płomienia? – zapytałem, załamując ręce. Im dalej w las tym
więcej drzew. Im dalej zagłębialiśmy się z Craftym w tajemnicę zniszczenia płomienia, tym
większego nakładu pracy od nas wymagano. Siedzieliśmy w pełnym konspiracji milczeniu, na
próżno szukając rozwiązania.
- Deletrius! – wykrzyknął w pewnym momencie zadowolony Snakes. - Zaklęcie usuwające to
Deletrius. Musimy rzucić to zaklęcie na płomień! Pozbawiając go ważnych składników, zniszczymy
go!
I to wszystko? To byłoby takie banalne? No cóż… w końcu najłatwiejsze rozwiązanie bywa
najtrudniejszym do wykrycia…
- Ale jak rzucimy to zaklęcie? – zapytałem z niepokojem. - Przecież płomień otacza bariera!
Crafty wycelował koniec palca wskazujące na dół strony nr 1028.
Zobacz także: Mistrz i jego poddani (str. 654), Krew ludzka a krew mnichów (str. 208), Dziewięć
mocy (str. 872), Bariera ochronna (str. 433)
- Musimy odnaleźć stronę 433 - szepnął.
Od razu zrobiliśmy to. Rozdział był krótki, miał 3 strony. Najważniejszy fragment głosił: Dotknięcie
bariery spowoduje spalenie ciała i duszy (...). Bariery nie da się usunąć. Została stworzona przez
samego Mistrza, a żeby została zniszczona, Mistrz musi być martwy. (...) Są jednak metody
przejścia przez barierę. Należy zdobyć pelerynę, chroniącą przed magią.
- Gdzie mamy szukać tej peleryny? – westchnąłem.
Crafty zajrzał do księgi. W pewnym momencie skupił wzrok na jednej stronnicy, poznałem więc, że
musiał coś znaleźć.
- No i? – zapytałem lekko podenerwowany. - Wiesz, gdzie ona jest?
- Wiem – rzucił wesoło Ślizgon.
Wstaliśmy obaj i ruszyliśmy w głąb regałów. Dotrzymywałem Snakesowi kroku, pamiętając, byśmy
byli szczelnie okryci peleryną. Stanęliśmy przed wielkim regałem. Crafty wyciągnął rękę i dobył
cienkiej księgi. Miałem już ochotę mocno go zbesztać za interesowanie się niepozornymi rzeczami,
ale…
- To jakaś szata! – krzyknąłem podekscytowany, gdy Ślizgon zrobił kilka niepewnych ruchów, a
książka rozwinęła się w coś rodzaju mojej peleryny niewidki.
- To taki żart – uśmiechnął się Snakes. - Peleryna wygląda jak książka. Nikt nigdy się nie domyśli,
że jest magiczna. Nikt jej nie znajdzie. Chyba, że kogoś zafascynuje jej kształt i sięgnie po nią.
Przyjrzeliśmy się jej, a nasze oczy połyskiwały w miłym zaskoczeniu.
- Wyjdziemy tylko z biblioteki i ją założymy – rzucił.
Opuściliśmy budynek i stanęliśmy przed piedestałem, do którego prowadziły liczne stopnie.
- Crafty... – zacząłem z niepokojem, obracając się powoli. Za nami zgromadziła się przynajmniej
setka postaci w czarnych szatach. Milczący mnisi… Błyskali na nas czerwonymi oczami. Poczułem
jak moje ciało pokrywa się gęsią skórką.
- Nie ruszaj się – wyszeptał do mnie Crafty, prawie w ogóle nie otwierając ust. – Protecto!
Kilka zielonych świateł pomknęło w naszym kierunku. Zakryłem oczy rękami. Na szczęście bariera
wyczarowana przez Ślizgona skutecznie je odbiła.
- Zakładaj magiczną pelerynę! – rozkazał mi Crafty pośpiesznie.
83
Chwyciłem księgę, którą trzymał pod ramieniem, rozwinąłem i zakryłem się nią szczelnie. Na ziemi
spoczęła peleryna niewidka mojego ojca.
- Teraz wszystkie zaklęcia będą się od ciebie odbijały – szepnął z nikłym uśmiechem Snakes.
Mnisi starali się obrzucić nas zaklęciami uśmiercającymi, ale na próżno. Radośnie zauważyłem, że
większość z nich odbijała się od magicznej bariery, spychając sprzymierzeńców Voldemorta do
ciemnej dziury, tworzącej się powoli wokoło doliny.
- Nie mamy zbyt wiele czasu – powiedział Crafty, obrzucając kilku mnichów zaklęciami
rozbrajającymi. - Przejdź przez barierę i rzuć Deletrius na płomień. Rób to tak długo, jak to
potrzebne. Nawet jeśli to ma trwać cały dzień. A ja będę...walczył.
- Nie zgadzam się! – rzuciłem z mocą.
On miałby wszystko robić sam? Ja sobie polecę jak na skrzydłach na piedestał, a on ma siedzieć w
epicentrum walki?
- Musisz! – krzyknął Ślizgon rozpaczliwie, obserwując jak wyczarowana przez niego bariera
słabnie. - Ja sobie poradzę! Znam czarną magię i zaklęcia milczące!
Wahałem się, ale…
- IDŹ!!!
Zdecydowany krzyk Ślizgona mnie przekonał. Spojrzałem na niego z nikłym uśmiechem wsparcia i
pognałem ku barierze odgradzającej pochodnię od reszty świata. Przeszedłem bez trudu… Chciałem
rzucić choć krótkie spojrzenie na pole bitwy za mną, ale zabrakło mi odwagi. Skupiłem się na
swoim zadaniu. Zadaniu zniszczenia pochodni. Zniszczeniu Voldemorta.
- Deletrius! – krzyknąłem z mocą i wycelowałem różdżkę w płomień.
Z uśmiechem radości zauważyłem, jak powoli, prawie niezauważalnie zaczyna go ubywać.
Spojrzałem na walczącego samotnie Ślizgona, w którego właśnie ugodziła klątwa. Syknąłem pod
nosem, wściekły na siebie, że nie mogę mu pomóc.
- Skup się na zadaniu, skup się na zadaniu – powtarzałem sobie uparcie, ściskając w rękach
kurczowo różdżkę. – On tego ode mnie oczekuje.
Crafty walczył dzielnie, ale mimo jego usilnych starań pozbycia się mnichów, ci rośli w siłę.
Zmarszczyłem brwi i zakląłem. Spojrzałem na płomień, który kurczył się w tak żółwim tempie, że
zaczynałem tracić cierpliwość.
Tymczasem Ślizgon wyczarował niebieskawą gwiazdę, która pozwoliła mu na uwolnienie się z sideł
kilku mnichów, którzy teraz zajęli się ogniem. Chłopak podniósł się szybko i zaczął uciekać.
Kibicowałem mu w duchu, z uśmiechem satysfakcji spoglądając na wściekłych zakonników.
Spojrzałem jak mój nowy przyjaciel ruszył sprintem ku bibliotece.
Skupiłem się na płomieniu. Ubyło go zaledwie jedna dwudziesta całości… Spojrzałem na wściekłych
mnichów, którzy walczyli z niewidzialną barierą, starając się do mnie dostać. Uśmiechnąłem się pod
nosem.
- To sobie poczekacie – powiedziałem w myślach i spojrzałem na zielony płomień, z którego na
stopnie zaczęła sączyć się brunatno-czerwona maź. Czyżby… krew? Stanąłem w rozkroku, żeby nie
zanurzyć w niej stóp. Szum na placu sprawił, że spojrzałem w tamtym kierunku.
Snakes wrócił z biblioteki. Wyglądał na przemęczonego, ale żył. Z tego ostatniego cieszyłem się
najbardziej. Dolinę spowiła gęsta, czarna mgła. Jakby siły ciemności wiedziały, że ktoś czyha tu na
nie i zamierza odebrać ich największemu przedstawicielowi świata czarodziejów – Lordowi
Voldemortowi – część magicznych mocy. A na pewno nieśmiertelność.
Z płomienia zaczęły wyskakiwać kamienie. Poznałem w nich kilka odłamków, które wraz z
Ctafty’ym przywoływaliśmy w tunelu. Wciąż trzymając kurczowo różdżkę, robiłem uniki, by nie
zostać nimi uderzony. Mnisi przyglądali mi się ze złością i nienawiścią. Spojrzałem na Snakesa.
Przyglądał się wesoło stale malejącemu płomieniowi, gdy za nim zgromadziło się kilku mnichów i
wyciągnęło w górę swoje różdżki. Spróbowałem krzyknąć coś w jego stronę, ale na próżno.
- Czyżby ta pieprzona bariera hamowała dźwięki płynące poza nią?! – syknąłem.
Nie zdołałem oczywiście uzmysłowić Snakesowi, że czają się za nim mnisi. Ślizgon przyglądał mi
się, a z jego miny wywnioskowałem, że nie ma zielonego pojęcia o tym, co chcę mu
zakomunikować. Mnich zamachnął się na niego. Krzyknąłem, przyglądając się jak przyjaciel upada
na kamienie pokrywające plac. Podziękowałem w duchu jego szybkim reakcjom i zdrowemu
rozsądkowi, który kazał mu działaś szybko. Jeszcze z ziemi Ślizgon wyczarował ogromnego pająka,
który – wędrując swobodnie po twarzy przerażonego mnicha (no może nie tyle przerażonego, co
wściekłego) sprawił, że ten stracił kontrolę nad klątwą skierowaną na Crafty’ego.
Podczas gdy niezmordowany Crafty i mnisi obrzucali się wzajemnie zaklęciami, ja spojrzałem na
płomień. Jego koniec znajdował się już na poziomie mojej głowy. Westchnąłem ciężko. Jeszcze
tylko trochę i będzie po sprawie… zniszczę płomień i pokonam Voldemorta. Dam radę. Świat
wreszcie uwolni się od tego łotra…
Nie wiem co działo się na placu. Byłem zbyt zajęty skupianiem się na płomieniu.
- Kurcz się, kurcz! – błagałem w duchu, zaciskając różdżkę w rękach tak mocno, że zaczęła wbijać
mi się w dłonie.
Z radością zauważyłem, jak zielone światło zmniejszyło się do wielkości krzesła.
84
- Jeszcze trochę…
Usłyszałem głośny hałas na placu, ale nie oderwałem wzroku od pochodni.
- Nie wolno mi się teraz dekoncentrować – powtarzałem uparcie w myślach. – Kurcz się, nooo!
Poczułem krople potu wypływające mi na czoło. Zielony płomień pochodni skurczył się do wielkości
zaciśniętej pięści małego dziecka. Z uśmiechem odwróciłem głowę w kierunku Crafty’ego, ale
kontem oka dostrzegłem coś na niebie.
IF YOU DON'T STOP, WE WILL KILL YOUR FRIEND.
Znieruchomiałem.
Cholera! Akurat teraz! Jeśli nie przestaniesz, zabijemy twego przyjaciela. Przecież w takim układzie
nie mogę go zostawić samego!
Spoglądałem z przerażeniem, wściekłością, bezradnością to na wyczekujących mnichów, to na
spętanego Ślizgona. Nigdy nie przypuszczałbym, że będzie mi zależało na życiu któregoś z domu
Snape’a. Ale… ale to nie kolor szat świadczy o człowieku. Crafty okazał się prawdziwym
przyjacielem. Może nie łączyło nas nic poza wspólną misją, ale wystarczyło, by dać podwaliny pod
pewną i wytrzymałą przyjaźń.
Podczas gdy ja gorączkowo rozmyślałem, w jaki sposób rozwiązać problem, jeden z mnichów
chwycił Snakesa za głowę, boleśnie ciągnąc do tyłu za włosy. Z ruchów jego nadgarstka
wywnioskowałem, że szykuje się do rzucenia klątwy… Spojrzał na mnie, a moje ciało przeszedł
dreszcz. Jego przekaz był jasny i wyraźny – nie masz zbyt wiele czasu. On albo pochodnia.
Spojrzałem raz jeszcze na tlący się zielonkawy płomień teraz już wielkości ziarenka piasku i…
opuściłem różdżkę. Spojrzałem na rozczarowanego Crafty’ego. Pewnym krokiem zeskoczyłem z
piedestału, lądując pewnie na gruncie. Najwidoczniej peleryna chroniła mnie przed wszelkimi
urazami…
- Vimorsum! – krzyknąłem, zanim ktokolwiek zdążył zareagować.
Błysk światła oślepił mnichów, którzy puścili Crafty’ego. Moje czary zepchnęły ich na ścianę.
- Chodź!!! – krzyknąłem do Ślizgona, który wyglądał na lekko zszokowanego, jednak znalazł
ostatki zdrowego rozsądku i wstał.
Rzuciliśmy się biegiem do ucieczki. Skierowaliśmy się w stronę lasu, z którego przyszliśmy.
Poczułem na twarzy łaskotanie mnóstwa gałęzi drzew, które mijaliśmy z ogromną szybkością.
- Coś ty zrobił?! – krzyknął wściekle Crafty. - Dlaczego nie zniszczyłeś tego płomienia?!
- Nie. Zniszczyłem, ale musimy uciekać! – powiedziałem mu szybko, nawet nie starając się
spojrzeć za siebie. To że nas gonili było niemal pewne. Gdy dobiegliśmy do skraju lasu,
zatrzymałem się, by zaczerpnąć tchu.
- Rzuciłem na ten płomień zaklęcie milczące – powiedziałem spokojnie, uśmiechając się nikle. - On
zostanie teraz zniszczony... przez własną magię mnichów.
Ślizgon spojrzał na mnie z podziwem.
Nagle niebo przeszył rozdzierający grom, a ogromna, pulsująca elektrycznie błyskawica
poszybowała w kierunku zakonu. Po odgłosie walących się budynków, które dało się słyszeć nawet
tu, na skraju lasu, zgadliśmy, że budynki milczących mnichów runą. Smuga jarzącego się
czerwonego i żółtego światła oznaczała jedno – pochodnia i okoliczne zabudowania zajęły się
ogniem. My nie mogliśmy już nic zrobić.
- Zniszczyliśmy pochodnię mnichów – powiedział spokojnie Crafty. - Osłabiliśmy Voldemorta. I
teraz...
- ...możemy go już zabić – dokończyłem, uśmiechając się ciepło do Ślizgona.
- Co te zdanie oznacza? – zapytał w pewnym momencie.
Spojrzałem w miejsce, któremu Snakes przyglądał się uparcie. Na ziemi wyrysowane było kilka
słów.
Jest taki dom, gdzie trzmiel.
- Nie wiem - powiedziałem. - Ale zapiszmy je...
Crafty wątpliwie wyczarował pergamin i, nakreśliwszy na nim owo zdanie, schował do kurtki.
- Wróćmy do Voldemorta... chcesz go pokonać? - zapytał.
- Oczywiście – rzuciłem szybko.
- Teraz przeteleportujemy się do pewnego miejsca...
Chwyciliśmy się za ręce. Nie czułem już takiej niechęci co do tej czynności. Ze Ślizgonem łączyła
mnie bliska więź. Jakbyśmy byli… braćmi. Braćmi wspólnej sprawy.
Zatrzymaliśmy się na wzgórzu, na którym górował niepozorny dom. Niedaleko znajdował się
cmentarz. Ten cmentarz…
- Ja... już tu byłem! – powiedziałem z konsternacją. - To Little Hangleton!
Crafty spojrzał na mnie zaskoczony.
85
- Walczyłem z nim tu kiedyś – wyjaśniłem z grubsza.
- Dobra, nieważne – szepnął Ślizgon. - Voldemort ukrywa się w tym domu. Jestem tego pewny.
Jest teraz osłabiony, ponieważ zniszczyliśmy pochodnię. Musimy go pokonać. Ale cicho... nie
wiadomo, czy nie ma z nim śmierciożerców.
Ruszyliśmy powoli w kierunku budynku, który lata świetności miał już dawno za sobą. Biały tynk
odrywał się od ścian z łatwością, z jaką wiatr porusza bezradnymi źdźbłami traw. Kilka okien
zabitych było deskami. Budzące się do życia słońce oświetlało coraz bardziej niknący jeszcze w
mroku dom. Przeszył mnie dreszcz.
Teraz będę musiał go zabić…
Zatrzymaliśmy się przed drzwiami, na których widniał dziwny symbol. Koło, przekreślane ośmioma
strzałami, których oba końce miały groty. Wyglądało podobnie do słońca... Zmarszczyłem brwi,
doszukując się tutaj ukrytego sensu.
Promień stale wschodzącego słońca rzucił nowe światło na sprawę. Dom gdzie Twój, jestem tam. -
ukazało się na drzwiach. A pod tym zagadkowym zdaniem kilka liter - J, T, G, D, T.
- O co w tym chodzi? – zapytałem, szczerze zdumiony.
Crafty – nie namyślając się ani chwili – wyciągnął książkę.
Ośmioramienne słońce jest symbolem, który Wielki Mistrz zakonu nosi na swoich plecach.
Symbolizuje jego oddanie się Pochodni Świętego Płomienia.
- A więc ośmioramienna gwiazda oznacza mistrza zakonu... - mruknął.
- Czyli w tym wypadku Voldemorta - dopowiedziałem. - Nie rozumiesz?
- Co?! – Ślizgon spojrzał na mnie z konsternacją.
- Ten rysunek pozostawił Voldemort.
Przez twarz Crafty’ego przeszedł wyraz przerażenia. Zignorowałem to.
- Co on chce nam przekazać? – mruknąłem do siebie, dotykając drzwi, jakby chcąc zbadać je
palcami.
- Myślę, że ma to związek ze zdaniem i literami – powiedział Ślizgon, już spokojniej. - Dom gdzie
Twój, jestem tam. J, T, G, D, T.
- Poczekaj! – krzyknąłem nagle, czując rosnące podniecenie. - Te dwie litery coś mi
przypominają...
Przed oczami widniały mi dwie litery. GD.
- Co to takiego? – zapytał Crafty.
- GD wiąże się z Hogwartem – powiedziałem, wciąż przyglądając się z zainteresowaniem drzwiom.
- To taka tajna organizacja, utworzona przez… moją osobę.
- Przez ciebie? – Crafty wyszczerzył oczy. - Więc może to zdanie jest skierowane do ciebie?
- Dlaczego do mnie? - Spojrzałem na niego zaskoczony.
- No wiesz... ty jesteś największym wrogiem Volda. Chłopcem, który Przeżył...więc może
Voldemort chciał ci zostawić jakąś wiadomość?
Spojrzałem w powątpiewaniu na drzwi. Voldemort miałby zostawić mi wiadomość? Tak po prostu?
Ale jaką mógł mieć pewność, że to właśnie ja tutaj dotrę? Równie dobrze mógł to być kto inny… Na
przykład taki… Crafty…
Ślizgon poruszył się ożywiony. Wyciągnął pergamin i zaczął na nim coś gorączkowo spisywać.
Spojrzałem na niego zaintrygowany. Czyżby… czyżby coś odkrył?
- Patrz! – powiedział do mnie po chwili, wskazując zdanie pierwsze zapisane na papierze - To
znaleźliśmy w lesie! A patrz na drzwi... Dom gdzie Twój, jestem tam. Jest taki dom, gdzie trzmiel.
J, T, G, D, T. J, T, D, G, T.
- Kapujesz? - zapytał. - Inicjały na drzwiach wskazują, jak prawidłowo ułożyć zdanie na drzwiach.
Są również inicjałami tego drugiego zdania.
Uniosłem do góry brew zaskoczony takim obrotem sprawy. Nie ma co… Snakesowi mózg pracował
na pełnych obrotach.
Ślizgon zabrał się do dzieła.
Dom gdzie Twój, jestem tam. J, T, G, D, T. Jestem tam, gdzie dom Twój.
- Patrz teraz...mamy te dwa zdania. Jestem tam, gdzie dom Twój. Jest taki dom, gdzie trzmiel.
- I? – zapytałem, zerkając mu przez ramię na pergamin.
- W pierwszym zdaniu chodzi o dom, wspomniany w drugim. Dom, gdzie trzmiel...to Hogwart!
(jakby kto nie wiedział, trzmiel to po angielsku ,,dumbledore''- przyp. Kajetana, w tym także i mój
:P)
- Rzeczywiście! - przytaknąłem.
- A więc, Voldemort zostawił ci wskazówkę: jestem w Hogwarcie.
Znieruchomiałem.
Jednocześnie czułem ulgę z powodu faktu, że wiemy na stówę, gdzie skrywa się Voldemort. Ale…
opanował mnie przerażający strach. Skoro on jest w Hogwarcie, to…
- Który dzisiaj jest? – zapytałem szybko.
86
- Trzeci czerwca – odpowiedział zdumiony Crafty.
Trzeci czerwca, godzina szesnasta… To dziś spełni się przepowiednia Anny Marii…
- Która godzina? – zapytał Ślizgon.
- 11:57! Musimy się natychmiast teleportować do Hogsmeade!
***
Wylądowaliśmy pod gospodę Trzy Miotły. I ku naszemu przerażeniu zobaczyliśmy na niebie...
Mroczny Znak! Poczułem ostry ból w miejscu, gdzie spoczywała na moim ciele blizna. Skręciłem się
z bólu.
- Voldemort... jest tutaj – wyszeptał z bólem Crafty, ostatkami sił wstając.
Rzuciliśmy się biegiem w stronę szkoły. Oczy zaczęły mi łzawić. Ocierałem je wściekle, potykając
się co chwila o wystające z ziemi kamyczki. Gdy dobiegliśmy do zamku, ból jakby ustał. A
przynajmniej stał się do zniesienia.
- Śmierciożercy... Więc oni tu z nim przybyli... – szepnąłem, przyglądając się w przerażeniu
postaciom w czerni, którzy tłumnie zgromadzili się na błoniach.
Usłyszeliśmy czyjś krzyk. Jakiś śmierciożerca szykował się do zaatakowania nas klątwą, ale Crafty
potraktował go zaklęciem.
- Uciekajmy! - krzyknął.
W naszą stronę leciały wciąż kolejne zaklęcia, którym udało mi się zbiec chyba jedynie dzięki
pelerynie mnichów, którą wciąż miałem na sobie. W tej całej pogoni i chaosie związanym ze
zniszczeniem pochodni zupełnie zapomniałem o pelerynie taty! Została na placu mnichów…
Zrzucona przeze mnie w momencie, gdy nakładałem tę… Zakon spłonął. Peleryna Niewidka więc
też…
Crafty pognał w inną stronę.
W oddali zauważyłem postać dzielnie walczącej Hermiony i innych przyjaciół z GD. Pobiegłem ku
nim, zanurzając się w wir walki.
Nie pamiętam ile czasu poświęciłem rzucaniu kolejnych zaklęć rozbrajających. W pewnym
momencie zauważyłem czarne włosy nie kogo innego jak…
- Rose! – krzyknąłem i rzuciłem się w tamtym kierunku. Swoją ukochaną znalazłem walczącą
pomiędzy dwoma śmierciożercami.
- Harry! – Jej uśmiech powędrował w moją stronę niczym ciepły promień słońca.
Chciałem rzucić się jej w objęcia, ale zauważyłem, jak ku mojej Rose zdąża zielonkawa smuga
zaklęcia uśmiercającego.
- ROSE!!!
Rzuciłem się w jej stronę, przygniatając ją do ziemi całym swoim ciężarem. Jeszcze gdy
znajdowaliśmy się w powietrzu, zaklęcie musnęło moje włosy. Sekunda, a byłbym…
- Tak się bałam – zaczęła Rose, a jej oczy zaiskrzyły czymś na kształt łez. – Myślałam, że będziesz
z nim walczył…
- Bo będę – powiedziałem, wstając i odciągając ją na bok, z dala od epicentrum walki. – Rose, ja
muszę.
Krukonka już otwierała usta, by zaprotestować, gdy przed nami wyrósł prof. Lupin.
- Harry! Jesteś… Natychmiast rusz w stronę…
- Idę walczyć z Voldemortem – powiedziałem, puszczając przerażoną Rose. – Już to dawno
postanowiłem.
Profesor przyglądał mi się w skupieniu.
- Na lewo, walczy sam. Z profesor McGonagall.
Uśmiechnąłem się do niego i pobiegłem.
- EXPELLARMUS! – krzyknąłem w stronę Voldemorta, który zamierzył się na nauczycielkę
transmutacji.
- Potter! Cholera jasna! Uciekaj! – Usłyszałem podniesiony głos nauczycielki, która wstała szybko z
ziemi. Nigdy nie widziałem jej w tym stanie… i używającej takich słów.
- Potter…
Spojrzałem na Voldemorta. Przyglądał mi się z uśmiechem pełnym nienawiści i satysfakcji
jednocześnie.
- Wreszcie się zmierzymy… odpłacę ci za zniewagę na cmentarzu. Tam ci się udało. Tu już
świstoklika nie masz.
Profesor McGonagall uniosła różdżkę, zamachując się na Voldemorta, gdy padło głośne…
- EXPELLIARMUS!
Nauczycielka transmutacji straciła swoją różdżkę, która poszybowała kilka metrów dalej.
- Profesor Broody! – krzyknąłem, lekko przyznam zszokowany. Uśmiechnąłem się, ale…
- Witaj Panie – powiedział do Voldemorta.
W momencie zrozumiałem wszystko. To nasz profesor od OPCM potraktował imperiusem prof.
Trelawney! Był cały czas w szkole tajniakiem Voldemorta! Jego wtyczką! Co za…
87
- Ty… SZUMOWINO! – krzyknąłem, wyciągając w jego kierunku różdżkę.
- Avada… - zaczął tamten, ale…
- AVADA KEDAVRA!
Nauczyciel padł na ziemię martwy. Spojrzałem w stronę Voldemorta, który trzymał rękę z różdżką
wyprostowaną. Na jego twarzy gościł przerażająco upiorny uśmiech.
- To ja ciebie zabiję, Potter - syknął.
- Czy życie w ogóle coś dla ciebie znaczy? – zapytałem wściekły.
- Chodzi ci o twoje własne czy innych? Chociaż co to za różnica. W obu przypadkach odpowiedź
brzmi „nie”.
Moją twarz wykrzywił grymas złości.
- To jak? Kończymy z tym cyrkiem? Pożegnaj się z przyjaciółmi, Harry. Już ich nie zobaczysz.
- Nie dam ci zawładnąć światem! – krzyknąłem. – Czy ty… czy nie możesz się przyznać do błędu?
Skończyć zabijać?!
W odpowiedzi usłyszałem salwę przerażającego śmiechu.
- Och, Potter. Gdybyś przeżył mógłbyś grać w kabarecie. Masz zdolności. Szkoda tylko, że ich nie
wykorzystasz… AVADA KEDAVRA!
Wyciągnąłem różdżkę z głośnym „EXPELLIARMUS” na ustach. A że historia lubi się powtarzać…
- Cholera!!! – krzyknął wściekle Voldemort, gdy nasze różdżki połączyły się złotą nicią. – Nie dam
ci znowu uciec!
Trzymałem mocno różdżkę, bojąc się ruszyć. Zauważyłem niedaleko siebie ruch.
- Harry…
To był profesor Dumbledore.
- Profesorze… ja… ja nie dam rady! – krzyknąłem do niego czując, jak w głębi mnie zaczyna
wszystko puszczać.
- Dasz, dasz… Pamiętasz co się stało ostatnim razem?
Pokiwałem głową potakująco.
- I tym razem przerwiesz połączenie.
Gdy profesor Dumbledore mówił do mnie, obok nas zaczęły pojawiać się kolejno przeźroczyste
postacie, których nie znałem. Zamordowani przez Voldemorta…
- Ale nie uciekniesz. Zabijesz go.
Profesor trzymał wyciągniętą do góry różdżkę, jakby kontrolując zaklęcie.
- Ja tego zrobić nie mogę. Chociaż chciałbym. Przepowiednia musi się spełnić. To ty musisz zabić
Voldemorta Harry…
Stałem, czując, jak Voldemort szarpie po drugiej stronie swoją różdżkę. Zrozumiałem, co robił
profesor Dumbledore. Podtrzymywał połączenie…
- Za chwilę przerwę połączenie. Wykorzystaj chwilę nieuwagi i rzuć w niego Avadą. Musisz chcieć
go zabić. To nie lada trudne zadanie… nie stać na nie ludzi o czystym sercu jak twoje. Niemniej
innego wyjścia teraz nie mamy, rozumiesz?
Pokiwałem głową.
- Pamiętaj Harry. Musisz CHCIEĆ.
Przypomniałem sobie swojego tatę. Jak pada martwy na ziemię przed moją przerażoną matką.
Widziałem jak mama bierze mnie na ręce, staje tyłem do Voldemorta. Jak ten rzuca w nią
zaklęciem uśmiercającym. Wydarzenia sprzed ponad 16 lat zaczęły do mnie wracać. I choć byłem
zbyt mały by pamiętać wiele z mojego wczesnego dzieciństwa, to jedno pamiętałem. Śmierć swoich
rodziców…
Profesor Dumbledore szarpnął swoją różdżkę, a otaczająca nas złota kula zniknęła.
- AVADA KEDAVRA!!! – krzyknąłem, spoglądając pewnie w czerwone oczy Voldemorta.
Widziałem jak z jego różdżki również biegnie ku mnie zielone światło. Jakby przez mgłę widziałem
jak uderza mnie w pierś… Jak osuwam się na ziemię… Jak wokoło mnie zbiera się tłum ludzi… Jak…
Zniknąłem w czerni…
Na trawę pokrywającą hogwarckie błonia upadły z łoskotem dwa ciała. Jedno milknąc na wieki,
drugie, jeszcze mając w sobie ziarenko tlącego się życia, odurzone bólem.
Odgłosy bitwy ucichły gwałtownie, jakby jakiś Wielki Brat w tym matrixie świata czarodziejów
włączył magicznie pauzę. Gdzieniegdzie rzucano jeszcze pojedyncze zaklęcia, powoli jednak
milknące i ustępujące miejsca pełnej niepokoju i grozy konsternacji.
Wokół dwóch męskich postaci zebrał się tłum zszokowanych gapiów.
- Przepuście dyrektora! – zagrzmiał ktoś z tyłu, a stale rosnąca grupa ludzi rozsunęła się, tworząc
niewielki prześwit.
Dostojna postać Albusa Dumbledore’a, dyrektora Hogwartu, szybkim i pewnym krokiem kroczyła
ku leżącym bez ruchu postaciom. Kobieta koło sześćdziesiątki, z uparcie zaczesanymi do tyłu
88
siwiejącymi włosami, przykucnęła obok ciała dorosłego mężczyzny. Mężczyzny, znanego całemu
światu czarodziejów. Lorda Voldemorta… Niepewnie wyciągnęła do przodu rękę, szukając tętnicy na
szyi mężczyzny.
- Nie żyje – powiedziała, zerkając wyczekująco na dyrektora.
Na polanie wybuchnęła wrzawa. Postacie w czerni, z maskami założonymi tak, by zakrywały twarz,
rzuciły się do przodu jakby chcąc na własne oczy zobaczyć ciało ich zmarłego pana. Chcąc je
dotknąć, by jak niewierny Tomasz przekonać się o prawdziwości proroctwa…
Kilka sprawnych i trzeźwych ruchów aurorów i śmierciożercy zostali przygwożdżeni do ziemi.
Niektórym udało się zbiec do okolicznego lasu.
- Złapiemy ich. Mamy metryki – powiedział jeden z wysłanników z Ministerstwa Magii. Do tej pory
zastępca kapitana aurorów. Ten ostatni leżał na trawie, czując w ustach słodkawy smak jej źdźbeł.
- I jak, przyjemnie być zdrajcą? – syknął nowy kapitan, przygniatając do ziemi kolanem plecy
szamoczącego się mężczyzny. – Tobie nawet Azkaban się nie dostanie. Pocałunek dementora jak
nic. Zasłużyłeś…
Antazy Pottherobe poruszył się wściekle, ale silne ramiona jego dotychczasowego zastępcy mocno
trzymały go przy ziemi.
Profesor Albus Dumbledore schylił się nad sylwetką siedemnastoletniego chłopca.
- Wezwijcie natychmiast magomedyków! Harry Potter jeszcze żyje!
***
Ciało młodego, czarnowłosego chłopaka leżało bezładnie na żelaznym łóżku. Słowa „Chłopiec,
który Przeżył” nabrały nowego znaczenia, nowego wymiaru… Nikt nie śmiał wątpić już w
umiejętności tego młodego maga. Nikt nie śmiał podważyć tej kwestii – to ON zabił Sam-Wiesz-
Kogo.
Pod szpital świętego Munga zbierały się dyplomacje z przeróżnych środowisk magicznego świata.
Napływały niejako pielgrzymki. Ludzie, zafascynowani postawą i odwagą chłopca, przychodzili
wspomóc go duchowo w walce ze śpiączką. Ze snem, który owładnął jego organizmem.
Magomedyk uchwycił nadgarstek Harry’ego i naciął szybko skalpelem. Kilka wprawnych ruchów i
ciało chłopaka podłączone zostało do skomplikowanej aparatury, podtrzymującej życie. Plątanina
kolorowych kabelków i rurek oplotła ciało siedemnastolatka, a białe drzwi zamknęły się, oddzielając
ten sterylny pokoik od widoku niepowołanych.
***
- Panno Granger…
Dziewczyna o długich, brązowych lokach podniosła zaskoczony wzrok znad ciała Harry’ego.
Przetarła w pośpiechu łzy i z wyczekiwaniem zajrzała w głąb oczu Albusa Dumbledore’a.
- Panie profesorze – zaczęła, widząc jego zmartwione spojrzenie i zaniedbaną sylwetkę.
- Zostawisz mnie tutaj z nim? Proszę…
Harry Potter leżał w swym łóżku już od niespełna dwóch tygodni, wciąż głuchy na wszelkie
bodźce z zewnątrz. Kiedy więc jego nauczyciel, mentor i autorytet, usiadł na skraju jego łóżka i
przyglądał mu się w posępnym skupieniu, nie był w stanie zareagować. Zaprotestować przeciwko
temu, co miało za chwilę nastąpić. Przeciwko temu, co pewnie wyczytałby jak z otwartej księgi z
zasnutego oblicza nauczyciela.
Drzwi otwarły się głucho i do pokoju wszedł magomedyk.
- Albusie… jesteś pewien?
- Jak nigdy, Colinie. Podłączysz wszystko co trzeba?
Lekkie skinienie głowy postaci w bieli.
Albus Dumdledore ułożył się na łóżku obok, a z jego rozciętego nadgarstka popłynęła strużka krwi.
Drzwi pokoju uchyliły się lekko, gdy zaglądnęła do niego profesor McGonagall.
- Minerwo, prosiłem cię, żebyś…
- Nie wyrzucisz mnie stąd – powiedziała twardo kobieta, jednak nic nie mogło zmylić mężczyzny.
Głos jej drżał. Przysiadła naprzeciwko starca, spoglądając w milczeniu na zanurzonego we śnie
Harry’ego.
- Czy nic innego go nie obudzi? – zapytała.
- Mówiłem ci już – westchnął dyrektor, przyglądając się w skupieniu, jak magomedyk podłącza go
do aparatury. – Taki był plan. Wszystko ku temu zmierzało.
Kobieta siedziała w ciszy, jakby szukając argumentów.
- Minerwo – zaczął czule profesor Dumbledore. – Wiedziałaś o tym tak dobrze jak ja. Każdego
spotka taki los, jaki jest mu przeznaczony.
- Gotowe. – Posępną ciszę przerwał pewny głos magomedyka.
- Zostawisz nas samych, Colinie?
Za lekarzem bezszelestnie zamknęły się drzwi.
89
- Tego wieczoru gdy położyliśmy go przed drzwiami na Privet Drive, wiedzieliśmy oboje, co
wydarzy się w przyszłości.
Kobieta podniosła wzrok na Albusa Dumbledore’a.
- Nie przypuszczałam, że dojdzie do tego tak szybko – wyszeptała.
- Każdemu pisany jest jego czas. Ja już swój na tym świecie wykorzystałem.
- Czy nie ma sposobu by obejść tę przepowiednię? Tak jak z…
- Nie. Badałem sprawę milion razy. Zresztą… - Nauczyciel uśmiechnął się nikle, patrząc serdecznie
na leżącego obok siedemnastolatka. – To zaszczyt móc oddać życie za kogoś takiego.
Minerwa McGonagall poruszyła się niespokojnie.
- Nie chcę, byś umierał – powiedziała, a pojedyncza łza niezauważalnie spłynęła po jej pooranym
licznymi zmarszczkami policzku.
- Dla dobrze zorganizowanego umysłu śmierć jest zaledwie początkiem, pamiętaj o tym. A teraz…
Kobieta wstała.
Przed wyjściem z sali rzuciła długie, pożegnalne spojrzenie w stronę skupionego dyrektora.
Zamknęła za sobą drzwi, ukrywając cierpienie, jakie czuła wewnątrz.
Albus Dumbledore spojrzał na Harry’ego.
- Do zobaczenia po drugiej stronie – powiedział ciepło i zamknął oczy.
Ich krew miała po raz ostatni połączyć się w Wieczystym Przymierzu.
***
- Ja… Co… co się dzieje?
Harry Potter otworzył oczy.
Minerva McGonagall poderwała się z miejsca.
- Czy ja…
- Ależ proszę uprzejmie.
Magomedyk przepuścił nauczycielkę, która przystanęła nad łóżkiem siedemnastolatka.
- Jak się czujesz? – zapytała.
- Ja… dobrze… co się… co się stało? – Chłopak spojrzał z bólem w jej zaczerwienione oczy.
- Zabiłeś Sam-Wiesz-Kogo. Udało ci się… zrobiłeś to!
Chłopak przymknął oczy. Wydało się, jakby słowa jego nauczycielki transmutacji do niego nie
docierały.
- Hermiona, Ron…
- Są bezpieczni. Nic im się nie stało. Felix felicis… - Prof. McGonagall uśmiechnęła się ciepło.
- Rose?
- Ona także. Harry… jak to dobrze, że jesteś już z nami…
Chłopak otworzył oczy i rozejrzał się spokojnie po pokoju.
- Profesor Dumbledore – powiedział cicho.
Nauczycielka spojrzała na niego z przestrachem w oczach.
- Profesor Albus Dumbledore! Gdzie on jest? Był przy mnie… pomagał podtrzymać połączenie…
gdzie on?
- Harry… - Profesor McGonagall zamknęła powieki, zaczerpując tchu. – On… on nie żyje…
Siedziałem osłupiały, nie mogąc uwierzyć w to, co usłyszałem.
Profesor Dumbledore nie żyje... Oddał za mnie życie... To nie fair, zupełnie nie fair...
Wróciłem do szkoły. Z Ministerstwa przyszły nasze wyniki. Wszystko zaliczyłem. Wciąż jednak
targało mną ogromne poczucie winy. Zabiłem... Zabiłem dwóch ludzi. Jednego sam, z własnej
nieprzymuszonej woli. Bo tak chciałem. Bo tak mówiła przepowiednia. Drugiego, bo... bo oddał za
mnie życie.
***
- Harry...
Profesor McGonagall, nowa dyrektorka Hogwartu, spojrzała na mnie z troską.
- Słucham...?
- On... Profesor Dumbledore zostawił to tobie.
Spojrzałem na białą kopertę. Wziąłem ją do rąk. Nauczycielka uśmiechnęła się lekko i odeszła.
Obejrzałem kopertę. śadnego adresu, pojedynczego słowa. Rozerwałem.
90
Harry…
Pewnie zaskoczy Cię treść niniejszego listu, musisz jednak wiedzieć, że wszelkie wypadki, które
miały miejsce ostatnimi czasy nie były dla mnie niespodzianką. Przygotowałem się na taki obrót
wydarzeń i jedynym co mogę teraz zrobić jest wyjaśnienie Ci wszystkiego. Po kolei…
Od dawna podejrzewałem, że Voldemort korzysta z jakiegoś nieokreślonego źródła energii, dzięki
któremu wszelkie nasze (a szczególnie Twoje) starania zabicia go duszone były w zarodku.
Wiedziałem, że musiał w jakiś sposób zapewnić sobie nieśmiertelność (albo coś skrajnie
podobnego), by zyskać życie, utraciwszy ciało. Niestety nie dane mi było zgłębić tego problemu. Aż
do ostatnich kilku miesięcy, kiedy odkryłem powiązania Zakonu Milczących Kapłanów z postacią
Voldemorta. Choć wszyscy podejrzewali, że na Mistrzostwach Świata w Quidditchu atakowali
jedynie śmierciożercy, dla mnie od początku było jasne, że Milczący Kapłani zaszczycili Wielką
Brytanię swoją obecnością. Ich pojawienie się w obecności Voldemorta wydało mi się na tyle
podejrzane, że zacząłem węszyć. Wybacz, że nie było mnie w szkole w trudnych dla Ciebie
momentach. Śledziłem powiązania Tego-Którego-Imienia-Nie-Wymawiają z Pochodnią Świętego
Ognia, przyglądałem się z ukrycia aurorom z Ministerstwa Magii. Doniesiono mi potem o Twoich
słowach à propos Antazy’ego Pottherobe, o niejakim wotum nieufności dla jego postaci. Może nie
zdajesz sobie z tego sprawy, ale od kiedy połączyliśmy się Przysięgą Krwi, jestem w stanie
kontrolować Twoje myśli, a w zasadzie mimowolnie je śledzić. Tak jak miało to miejsce między
Tobą a Voldemortem. Znałem więc Twoje zapatrywania, byłem świadom Twojej rozmowy z
aurorami w domu Rose Sjon (śliczna dziewczyna, dbaj o nią). Mimowolnie dałeś mi pewne
wskazówki co do dalszego postępowania, za co jestem zobowiązany Ci podziękować. Wybacz, że
nie zdążyłem zrobić tego osobiście. Od czasu porwania Rose przez śmierciożerców wiedziałem, że
Antazy Pottherobe nie jest tym za kogo się podaje, a przynajmniej kim stara się być, mydląc nam
wszystkim oczy. Moment pojawienia się w prasie wzmianki o zamknięciu w Azkabanie „prawej ręki
Sami-Wiemy-Kogo” (notabene poszkodowany to mój dobry znajomy, a przyjaciel ojca Rona)
stanowił dla mnie potwierdzenie najgorszych obaw. W biurze aurorów pojawił się zdrajca. I to na
tyle sprytny, że ujęcie go bez naprawdę silnych dowodów mogło spowodować odezwanie się
protestów z dość wysokich stanowisk i urzędów, a co za tym idzie – mogłem zaszkodzić szkole.
Zmuszony byłem działać w sekrecie. Stąd moje liczne wyjazdy, tajemnice. Od kiedy dowiedziałem
się o Zakonie Milczących Kapłanów i ich osławionej Pochodni Świętego Płomienia, zacząłem szukać
podziemnego przejścia do Pekinu. Zdawałem sobie sprawę, że muszą w jakiś szybki i w miarę
bezpieczny sposób dostawać się na teren szkoły, bądź przyboczny. Panna Granger widziała mnie
jednej nocy, węszącego na błoniach. Dyskretnie dałem jej następnego dnia do zrozumienia, by
zatrzymała wszystko dla siebie. Nie chciałem, byś odkrył prawdę o istnieniu Pochodni, zanim ja nie
zgłębię jej tajemnic. Wybacz mi tę gruboskórność, Harry. Przyjmij, że było to z mojej strony
czynione w dobrej wierze. Wolałem sam wszystko dokładnie zbadać, nim pozwolę Tobie niszczyć
Płomień. Tak, tak… wiedziałem o jego istnieniu i wiedziałem o Twojej wyprawie do Pekinu z panem
Snakesem. Profesor Snape uprzedził mnie o całej sprawie, samemu jeszcze dokładnie nie
rozumiejąc, co się szykuje. Wysłałem zaufanego przyjaciela, by tak pokierował Twoim
towarzyszem, by ten zdecydował się ruszyć na odsiecz. Wyników jesteś najlepszym świadkiem.
Pana Weasley’a pewnie zaskoczy fakt zmiany nauczyciela Obrony Przed Czarną Magią w
przyszłym roku. Widzisz Harry… Profesor Broody, jako szpieg Voldemorta, dostał się do szkoły, ale
nie zdołał zamydlić mi oczu. Już sam fakt bezproblemowego objęcia przez niego stanowiska
nauczyciela drugi rok z rzędu, stanowiło dla mnie niepokojący znak. Jeśli jeszcze nie zauważyłeś…
stanowisko to, upragnione przez Voldemorta (ooo tak, pamiętam jak dziś, gdy przyszedł do mnie z
prośbą o przyjęcie do grona pedagogicznego), stało się pretekstem do nietypowej zemsty Sami-
Wiemy-Kogo. Jako że nie pozwoliłem mu zajmować się młodzieżą, musiał rzuć na stanowisko
swoistą klątwę. Odtąd żaden nauczyciel Obrony Przed Czarną Magią nie zagrzał miejsca w szkole
na dłużej niż rok. Profesor Broody owszem. I to był błąd Voldemorta… Pozwalając swojemu
człowiekowi dłużej pozostać w szkole, nie pomyślał o tym jednym, małym szczególiku. A dla mnie
jakże znaczącym…
Jak więc widzisz (mam nadzieję, że sprawnie nakreśliłem ważniejsze kwestie) już od dłuższego
czasu wiedziałem, że szykuje się wydarzenie, na które czekaliśmy obaj. Wielka Bitwa… Przyznaję z
bolącym sercem – pomimo posiadania przeze mnie tej wiedzy i stale rosnących obaw, że to
wkrótce – nie zastosowałem odpowiednich restrykcji, przez co śmierć poniosła biedna panna Zeller.
Do teraz nie potrafię sobie tego wybaczyć. Pycha, Harry… nigdy nie daj się jej zwieźć. Bo ona
usypia czujność, a wróg nie śpi…
Nie czuj się winny śmierci kogokolwiek, a już najmniej mojej. Jestem Ci tutaj winien kilka
ostatecznych wyjaśnień.
Jeszcze przed Twoim narodzeniem, przed ujawnieniem się Lorda Voldemorta, z ust przebywającej
u mnie na rozmowie kwalifikacyjnej prof. Trelawney usłyszałem słowa, które wstrząsnęły mną do
głębi. „Nad czarnowłosym chłopcem czuwając, czarnowłosego mężczyznę pokonasz. Moc ich
podobieństw uratuje świat czarodziejów.”. Jak się zapewne domyślasz, owym mężczyzną był Tom
Marvolo Riddle. Czując, że Sybilla ma rzadki dar, przyjąłem ją do pracy, oczekując kolejnej
91
przepowiedni, która mogłaby wyjaśnić mi nieco zaistniałe mroki. Nie musiałem długo czekać. Kilka
miesięcy po niej pojawił się u mnie, starając się o rzeczoną posadę, przyszły Lord Voldemort.
Miałem go na oku od dzieciństwa. Podejrzewałem, że to o niego może chodzić w przepowiedni, a
jego wizyta, tylko mnie w tym utwierdziła. Niedługo potem przyszły ciężkie czasy… Twoja mama z
ojcem zginęli tragiczną śmiercią, a ja stałem się opiekunem czarnowłosego chłopczyka… już wtedy
na Privet Driver wiedziałem, co Ciebie czeka. Profesor Trelawney kilka tygodni przed Twoimi
narodzinami uczyniła mnie słuchaczem kolejnej przepowiedni. Tej, którą chciałeś wykraść z
Ministerstwa Magii. Wiedziałem, że nastanie dzień, kiedy będziecie z Voldemortem musieli stanąć
walki. Kiedy JA będę musiał go zabić.
Przepowiednie… dziwna sprawa. W zależności od sposobu patrzenia, można widzieć je w innym
świetle. Twoja przepowiednia mówiła, że albo Ty go pokonasz, albo on Ciebie, a żaden nie może
żyć, gdy ten drugi żyje. W momencie połączenia się po raz drugi Twojej różdżki i Voldemorta,
stałem obok, świadom, że muszę Ciebie przekonać do jego zabicia. I na tym kończyła się Twoja
rola – na wierze, że to Ty go zabijesz. Rzuciłeś co prawda zaklęciem uśmiercającym, ale nic
ponadto. Jesteś zbyt dobroduszny by kogokolwiek zabić. Ale dzięki wzbudzeniu w Tobie samym
wiary, że możesz, otrzymałem przychylność dokonania tego za Ciebie. Gdy Ty padałeś na ziemię
odurzony zaklęciem uśmiercającym, ja chowałem pomiędzy swoje szaty różdżkę. Różdżkę, którą
przed sekundą zabiłem Voldemorta…
Na początku roku namówiłem Ciebie na Przymierze Krwi. Wiedziałem, że Sami-Wiemy-Kto ma
teraz ochraniającą go barierę. śe pokonanie go bez kropli Twojej krwi może być wręcz niemożliwe…
Jednak jednego powodu, dla którego Ciebie wówczas na to namówiłem, nie mogłem zdradzić aż do
teraz. Harry, mój drogi Harry… Godząc się na śmierć Voldemorta godziłem się jednocześnie na
Twoją. Nie jest Ci obca sprawa licznych podobieństw pomiędzy Tobą a nim. W momencie jego
odrodzenia, gdy w jego ciele zapłynęła Twoja krew… Voldemort zapewnił sobie niejakie
przypieczętowanie waszego połączenia. Innymi słowy – jak ja umrę, umrzesz ty. On oczywiście nie
miał wtedy o tym pojęcia. Roztargnienie, niewiedza… może właśnie wspomniana przeze mnie pycha
zgubiły go. Chcąc bowiem pozbyć się Ciebie, jednocześnie zadałby sobie samemu śmierć. Ironia
losu, nieprawdaż? Wracając do pierwotnego tematu… dokonując z Tobą Przymierza Krwi,
zapewniłem Tobie szansę przeżycia. Zabiłem Voldemorta, on zaś pociągnął za sobą Ciebie. I tu
przejawiła się moja rola… uratować czarnowłosego chłopca… dzięki Twojej krwi, i ja stałem się
Tobie podobny. Dopóki ja żyłem, ty również musiałeś. Zadanie zostało wykonane… Wiedziałem, że
wykonałem swoją pracę, swoje poselstwo na tym świecie. Zdawałem sobie też sprawę z tego, że
jeśli nie odejdę, Ty się nie obudzisz. śyłeś wciąż, to prawda. Ale zatrzymany w najgłębszym ze
snów… Wtedy, w szpitalu, wiedziałem, że jestem Ci to winny. Przyjąłem na siebie odpowiedzialność
za wszystko. Pogodziłem się ze swoją śmiercią. Pamiętasz Nicolasa Flamela? Niedawno odbył się
jego pogrzeb. Odchodzę więc wraz z przyjacielem na zasłużoną emeryturę. Urlop jeśli wolisz. Z
poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Dlatego mam jedną prośbę, Harry… Nie czuj się winny
niczyjej śmierci. Tak musiało być… To było mi pisane jeszcze przed Twoimi narodzinami. Tak było
pisane nam wszystkim.
Ciesz się życiem i Swoją Rose. Opiekuj się nią, to naprawdę wspaniała i dobra dziewczyna. Pannę
Granger pozdrów i przeproś, że nie będę na jej ślubie. Na pewno będzie wspaniałą żoną i matką.
Mam nadzieję, że po tym wszystkim nie czujesz do mnie żalu… Jeśli Ci o czymś nie
wspominałem, to jedynie przez wzgląd na Ciebie.
Nie zmieniaj się, bądź dalej sobą. Niewinnym, odważnym obrońcą dobra i sprawiedliwości. Bo
nikt inny lepiej od Ciebie tego nie potrafi. Ja jestem (a w zasadzie byłem) jedynie pionkiem w grze.
W rękach Stwórcy.
z ciepłymi pozdrowieniami
Albus Dumbledore
PS. Pozostawiam Ci w spadku Fawkesa. Już od momentu jak przekroczyłeś próg tej szkoły, czułem,
że w dziwny sposób do siebie nawzajem należycie. Opiekuj się nim dobrze, ja będę z góry czuwał i
pilnował.
PPS. W moim biurku jest napoczęta torebka karmelków. Minerwa nieszczególnie za nimi przepada,
także gdybyś miał sposobność, masz moje pełnomocnictwo, by je otrzymać.
Zmiąłem list w ręce, a z oczu wypłynęła pojedyncza łza...