IAN MCDONALD
Zbiór opowiadań
Anioł zapisu
Na ostatnich dziesięciu milach mijała ludzi uciekających przed ksenotworem. Niektórzy przemieszczali się własnymi pojazdami. Wielu jechało miejskimi autobusami, które przysłano tu, żeby zabrały ludzi na południe, oraz brudnymi białymi ciężarówkami UNHCR. Większość szła pieszo, popychając przed sobą na taczkach i ręcznych wózkach ocalony przed nadciągającą Chagą dobytek. Kobiety i dzieci dźwigały część tego dobytku na głowach i plecach. Tak to zawsze wygląda, myślała przejeżdżająca wzdłuż nieprzerwanego strumienia ludzi kobieta. Świat się kończy, kobiety i dzieci muszą go unieść, a żołnierze ONZ mają dopilnować, żeby go nie upuściły. Agencje informacyjne zaś wysyłają dziennikarzy, żeby mieć pewność, że świat obejrzy to sobie z należytym spokojem. W końcu to tylko Afrykanie. Coś, co spadło z nieba, pożera kontynent, a ja zostałam posłana, żeby napisać nekrolog hotelu.
- Nie zwykłam zajmować się plotkowaniem - powiedziała do T. P. Costella, szefa oddziału SkyNetu w Nairobi, kiedy oznajmił jej, że wielcy z całego świata przyjeżdżają na stypę po słynnym hotelu Treehouse. - Nie przyjechałam do tego kraju, żeby pławić się w doniesieniach o tym, kto miał suknię od jakiego projektanta, kto z kim romansuje albo komu daje.
- Wiem, wiem - odrzekł T. P. Costello. - Przyjechałaś do Kenii, żeby wziąć udział w pierwszym kontakcie Ziemi z Obcymi. Wszyscy tu po to przyjechali. Dlatego właśnie posyłam ciebie. Kogo obchodzi, co sądzi Brad Pitt o teorii Chmury Gazowej przeciwstawianej teorii Małych Szarych Ludzików? Chodzi mi o perspektywę. Ty potrafisz znaleźć perspektywę, Gaby. Co potrafisz znaleźć? - Perspektywę, T. P. - odpowiedziała zmęczonym tonem na pierwsze pytanie znanej jej już litanii redaktora. - Zgadza się. I będziesz tam razem z tym, dokładnie na terminum. Tego przecież pragniesz, prawda? Zgadza się, T. P., pomyślała. Przez trzy miesiące w Kenii wszystkim, co zobaczyła z Chagi, było odległe pasmo odmiennej barwy, niczym piana na dalekiej rafie, pod skrytym w chmurach cieniem Kilimandżaro, posuwające się niezauważalnie, ale nieodwołalnie przez równinę Amboseli. Z pozycji widza. Tam wysoko, na pogórzu wokół Kirinyagi, gdzie spadł ostatni pocisk biologiczny, znajdzie się na wyciągnięcie ręki od tego. Na pozycji gracza. W Nanyuki był punkt kontrolny. Południowoafrykańscy żołnierze w błękitnych hełmach Narodów Zjednoczonych nie wiedzieli z początku jak ją traktować, przekonani, że ze swymi zielonymi oczami i długimi włosami w kolorze mahoniu może być kolejną gwiazdą filmową lub osobistością telewizyjną. Kiedy z papierów dowiadywali się, że nazywa się Gaby McAslan i jest dziennikarką multimedialnego serwisu on-line we wschodnioafrykańskim oddziale SkyNetu, porzucali pełne szacunku zachowanie. Kobieta, z którą można poflirtować, dziennikarka, którą można zahaczyć o łapówkę. Gaby znosiła ich próby flirtu i dała oficerowi trzy z kurczącego się zapasu wolnocłowych zegarków Swatch, kupionych z przeznaczeniem na drobne przekupstwa. W zamian otrzymała mapę z wyrysowaną zalecaną drogą do hotelu. Dopóki będzie się jej trzymać, pozostanie bezpieczna. Patrole w buszu miały rozkaz strzelać do podejrzanych o grabież i maruderstwo.
Za punktem kontrolnym nie było już uchodźców. Jedynie samochody wiozące znakomitości na bal końca świata i ciągnące za nimi agencje informacyjne. Shambas Kikujów po obu stronach szosy były od dawna opuszczone. Upominała się o nie dzika Afryka. Na chwilę zaledwie, zanim coś innego upomni się o nie u dzikiej Afryki. Odwrócenie procesów lądotwórczych, pomyślała. Zamiast przemieniać obcy świat w Ziemię, Ziemia przemienia się w obcy świat. W należącym do SkyNetu odkrytym 4x4 Gaby mogła wyczuć Chagę czającą się za zasłoną gęstej górskiej roślinności: drażniącą obecność Obcego, elektryzujące mrowienie wyczekiwania. Nigdy jeszcze nie była tak blisko.
Kiedy pierwszy biologiczny pocisk spadł na Kilimandżaro, wiedziała - siedząc w biurze SkyNet Multimedia News pośród wieżowców londyńskich Docklandów - że na tej spadającej gwieździe zostało wypisane jej imię. To, co wylazło z pocisku, co wyglądało trochę jak dżungla, a trochę jak wyschnięta rafa koralowa, ale przede wszystkim jak coś, czego nikt nigdy wcześniej nie oglądał, a co rozkładało ziemską wegetację na molekuły i wchłaniało je we własne formy z niepowstrzymaną prędkością pięćdziesięciu metrów dziennie, było potwierdzeniem jej świętej misji. Inne pociski, które spadły na Archipelag Bismarcka, Ruwenzori, Ekwador, Papuę Nową Gwineę i Malediwy, stanowiły tylko przypomnienie ze strony gwiezdnych bóstw. To jest tu, czeka na ciebie. Pospiesz się wreszcie.
A teraz pocisk z Nyandarua, który omiótł ogonem plazmy Jezioro Wiktorii i Rift Valley, przyprowadzi ją w końcu na spotkanie twarzą w twarz z pochodzącym z gwiazd życiem. Natknęła się na zwarty konwój ciężkich transporterów na gąsienicach - każdy wielkości sporych domów - wklinowanych w wąską bitą czerwoną drogę. Na dachach transporterów poustawiano sterty prefabrykowanych kabin mieszkalnych. Gałęzie uginały się przed przetaczającymi się w powolnym tempie potworami i uderzały w nie z trzaskiem. Gaby słyszała, że UNECTA, agencja Narodów Zjednoczonych koordynująca prace badawcze w Chagach, zlikwidowała Ol Tukai, jedną z czterech baz wokół Kilimandżaro, w ramach wycofywania się na północ wymuszonego posuwaniem się południowej Chagi. Portfele UNECTA nie były najwyraźniej wystarczająco zasobne, żeby kupić nową ruchomą bazę, zwłaszcza teraz, gdy instytucje międzynarodowe obcięły dotacje w związku z brakiem dających się wykorzystać technologii pochodzących z Chagi.
Pracownicy UNECTA machali do niej ze szczytów ruchomych wież, gdy ostrożnie przeciskała się obok nich po czerwonych, błotnistych poboczach. Z tej wysokości widzą pewnie śniegi Kirinyagi, pomyślała. Znaleźliśmy się pomiędzy białymi górami. Uciekamy z południa, uciekamy z północy, ale rozszerzające się koła wegetacji zamykają się wokół nas i nie mamy dokąd uciec. Dlaczego uciekamy? Będziemy przecież musieli w końcu stawić temu czoło, kiedy zagarnie już wszystko, co znamy, i zmieni to nie do poznania. Wyobrażamy sobie przez cały czas, że skoro to spada w tropikach, to tu się zatrzyma. Dlaczego klimat miałby to powstrzymać? Jak dotąd sztuka ta nie udała się nikomu. Może to zatrzyma się dopiero wtedy, gdy ogarnie bieguny. Ksenotwór zakończony. Hotel był jednym z tych budynków, które są jak zwierzęta w zoo: potrafią ukryć się przed wzrokiem dzięki bezruchowi i ubarwieniu, tak że nie widzisz ich, choćbyś stał dokładnie naprzeciwko, i o tym, że tam są, wiesz tylko dzięki tabliczce na klatce. Dwóch żołnierzy kenijskich, stanowczo za młodych jak na rozmiary noszonej broni, podeszło do niej na parkingu pełnym autobusów wycieczkowych i należących do agencji informacyjnych 4x4. Poprowadzili ją bitą ścieżką między drzewami o smukłych szarych pniach. Hotelu wciąż nie była w stanie dostrzec. Zapytała o małe drewniane wiaty stojące co kilka metrów wzdłuż ścieżki. - To na wypadek spotkania z szarżującym zwierzęciem - odpowiedział nieco starszy z żołnierzy. - Ale to jest lepsze - pogładził swoją broń, jakby była to pierś kobiety. - Trzydzieści ciężkokalibrowych pocisków na sekundę. To lepsza przeszkoda niż drewniana wiata. - Odkąd pojawiła się Chaga, w okolicy jest znacznie więcej zwierząt - dodał młodszy żołnierz. Jak większość ludzi na wsi wyciągnął sznurówki z butów dla wygody. - Uciekają od tego - powiedziała Gaby. - Każda zdrowa na umyśle istota powinna uciekać.
- Nie - odparł młody bezsznurówkowy żołnierz. - Uciekają do tego.
Ścieżka kończyła się pomalowanym na czarno wyjściem awaryjnym. Ledwie Gaby zdążyła skrzywić się na tę niestosowność, spośród zieleni przed nią wyłonił się hotel. Wiele z wysmukłych, srebrnych pni drzew tworzyło drewniane pale, a zbita masa liści i pnącz zasłaniała przytłaczającą budowlę.
Człowiek z obsługi hotelu zatrzymał ją u szczytu schodów, sprawdził nazwisko na liście gości i zaprowadził do pokoju - małej drewnianej izdebki z widokiem na liście. Gaby pomyślała, że tak właśnie musi wyglądać któraś z tych ruchomych baz UNECTA - klasztorne minimum. Poprawiła makijaż i dołączyła do imprezy na dachu. Trwała już od trzech dni. Skończy się razem z hotelem. Bal na skraju końca świata. Jednym rzutem oka objęła trzydzieści twarzy z pierwszych stron gazet i zajrzała do torebki, żeby sprawdzić ile ma miejsca na dysku dyktafonu. Mówiła do niego przesuwając się między twarzami w kierunku baru. Wśród postaci z pierwszych stron gazet panowała w tym roku moda na „Pożegnanie z Afryką”: bryczesy i skóra z niezbędnym ukłonem w kierunku dwudziestopierwszowiecznej świadomości i z domieszką wzorów w skóry zwierzęce. Gaby zamówiła u kenijskiego barmana pina coladę i kiedy mieszał drinka, zastanawiała się, jakiej to zachęty użyło kierownictwo hotelu, żeby przekonać go - i całą resztę obsługi - do pozostania. Podejrzewała, że były to przenosiny wraz z całą rodziną do innych hoteli na Wybrzeżu albo na Zanzibarze. Ale co zrobią, gdy zabraknie już hoteli, do których można kogoś przenosić? Interesujące, ale to nie ta perspektywa, zdecydowała, gdy nalewał gęsty, oleisty dowód swoich zdolności.
- Straszny tu bajzel, T. P. - powiedziała do małego czarnego aparaciku w kieszeni bluzy. A potem dynamika cocktail-party wytworzyła lukę w tłumie przed nią i tam było to: sto stóp od barierek z szarego drewna, na skraju sztucznego stawu drenowanego przez buldożery poza sezonem. Sto stóp. Pięćdziesiąt sekund spaceru. Osiemnaście godzin pełznięcia. Jeśli potrafiłaby zachować całkowity bezruch i koncentrację, mogłaby dostrzec ruch, tak jak można zauważyć powolne przesuwanie się wskazówki minut na zegarku. To była Chaga nie w skali geograficznej, pożerająca całe regiony, ale w skali molekularnej.
Gaby przeszła przez lukę między pięknymi i wspaniałymi. Minęła Brada Pitta. Minęła Antonio Banderasa z najnowszą przyjaciółką - supermodelką. Minęła Julię Roberts z tak bliska, że mogła dostrzec zmarszczki i worki pod oczami wygładzane cyfrowo przez komputery montażowe. Oni są tylko znakomitościami. Nie potrafią zmienić świata ani odczuwać skutków tego, że ich świat zostaje zmieniony, nawet przez obcą interwencję. Gaby oparła ręce na barierce i przyglądała się Chadze.
- Czuję się jakbym stała na otwartym pokładzie wielkiego, staroświeckiego liniowca oceanicznego, płynącego wzdłuż brzegu obcego archipelagu - powiedziała do dyktafonu. Kontrast między miejscem, w którym się znajdowała, a tym, co widziała na zewnątrz, był tak wielki jak pomiędzy lądem i morzem, a granica pomiędzy tymi dwoma światami równie płynna i niedokładna. Nie istniała określona linia, na której ziemia stawałaby się nieziemią: przypominało to raczej stopniowe zakażenie górskiego lasu przez sześciokąty obcej roślinności, która wysuwała palce, czułki i dziwaczne kwiaty między pniami ku niepokojącym pseudokoralowym formom niskiej Chagi. Dalej obca rafa stawała się gęstsza, a drzewa rzadsze - tylko najwyższe i najsilniejsze przetrwały atak przetwórni molekularnych i wznosiły się ku górze niczym maszty zakotwiczonych na plaży okrętów. Kilometr za linią przyboju z poszarpanych lądowych raf wznosiła się pionowo na wysokość trzechset metrów ściana czerwonych filarów, aby następnie otworzyć się w baldachim połączonych sześciokątnych płaszczyzn liści.
- Wielki Mur - powiedziała Gaby, zapisując oglądaną scenę na dysk. Dalsza Chaga, wznosząca się ku ukrytej w chmurach Kirinyadze, pozwalała podglądnąć jedynie drobiazgi: lśnienie otwartego w oddali białego drzewa-dłoni, kołysanie porośniętych mchem balonów, odblaski światła w kryształach. Jakiż stateczek mógłby się oderwać od takiego wybrzeża, żeby spotkać się z tym statkiem próżności? - myślała. - Siedem minut. Trzydzieści centymetrów. Dłużej niż zazwyczaj.
Dopóki się nie odezwał, Gaby nie zauważyła białego mężczyzny, który stał koło niej przy barierce. Nie potrafiła sobie przypomnieć, czy był tu już wcześniej, czy przyszedł po niej. Był niski, łysiał, zapuszczał brzuszek sugerujący późną czterdziestkę lub wczesną pięćdziesiątkę. Miał bladobrązową skórę, zęby w nie najlepszym stanie, mówił akcentem białego Afrykanina. Nie mógł należeć do Znakomitości, nawet nie do Prasy. Musiał być z Obsługi. Nosił brązy i khaki, i kamizelkę z masą kieszeni, ale bez najmniejszego niezbędnego ukłonu w kierunku dwudziestopierwszowiecznej świadomości. Wyglądał jak ostatni z Wielkich Białych Myśliwych.
I był nim.
Nazywał się Prenderleith. Miał nienaganne maniery. - Wybaczy pani, że przerywam jej kontemplację, ale jeśli ludzie zobaczą, że z kimś rozmawiam, nie będą podchodzić, żeby wypytywać o zwierzynę, którą zabijałem. - Czy to nie pański zawód?
- Zabijanie czy gadanie?
- Którekolwiek z nich.
- Którekolwiek z nich nie musi w sobie zawierać protekcjonalnego traktowania przez gwiazdy filmowe, głupich artystów i cholernych dziennikarzy.
- Ja jestem cholerną dziennikarką.
- Ale pierwszą rzeczą, jaką pani zrobiła, było podejście do barierki, żeby poprzyglądać się temu tam cholerstwu. Przez siedem minut.
- I to sprawia, że warto porozmawiać z dziennikarką?
- Tak - odpowiedział po prostu.
I to sprawia, że z tobą warto pogadać, ponieważ może to ty jesteś moją perspektywą na to wszystko, pomyślała Gaby. Ostatni Biały Myśliwy. Ale jesteś równie ostrożny jak zwierzęta, na które polujesz, więc jeśli ci to powiem, wystraszę cię, dlatego muszę działać równie skrycie jak ty. Gaby ukradkiem podkręciła poziom nagrywania na swoim małym czarnym aparaciku. Program poprawiający jakość dźwięku na Tom M’boya Street wyczyści szumy i trzaski. - Co to zatem pana zdaniem może być? - spytała. Po drugiej stronie tarasu różnica zdań między Bretem Eastonem Ellisem i Damienem Hirstem przybierała rozmiary kłótni. Goście gromadzili się w pobliżu w oczekiwaniu walki na pięści. Kamery ruszyły. Prenderleith oparł ręce na barierce i spojrzał w kierunku Chagi.
- Nie znam się na tym całym gadaniu o Obcych-z-Innego-Świata.
- Według najnowszych teorii nie zostało to zbudowane przez małych szarych ludzików, ale powstało w chmurach gazowych Rho Ophiuchi, osiemset lat świetlnych stąd. Znaleziono tam ślady takich samych złożonych fullerenów, jakie są obecne w Chadze. Cała cywilizacja wyrastająca w kosmosie. Oceniają, że liczy sobie co najmniej sto tysięcy lat. - Oni? - spytał Prenderleith.
- UNECTA - odpowiedziała Gaby.
- Zapewne mają rację. Wiedzą o tym więcej niż ja, skoro zatem mówią, że to gaz, to jest to gaz. Chmury gazowe, małe szare ludziki - nie znam się na tym, nie stanowią części mojego świata. Widzi pani, otrzymałem akurat tyle wykształcenia, żeby dawać sobie radę, żeby dobrze robić swoje, nie żeby myśleć. Uważaliśmy, że Kenia nie należy do krajów, którym potrzebne jest myślenie. Tu robiło się swoje, tu się nie myślało. Jeździło się konno, uprawiało ziemię, polowało, prowadziło samochody, latało. Robiło się coś konkretnego. Kraj decydował o tym, co myśleć. Nikt z nas nie był w stanie dostrzec zmian zachodzących pod naszymi stopami - moje wychowanie okazało się przestarzałe, całkowicie bezużyteczne w tej nowej, myślącej Kenii. Jedyne, co mogłem zrobić, to poszukać pracy w miejscu równie przestarzałym i bezużytecznym jak ja. To cholerne miejsce nie ma nic wspólnego z prawdziwą Kenią. Cholerny park tematyczny. Nawet zwierzęta są podróbką: wykopali bajoro, żeby Amerykanie mogli pofotografować słonie. Cała ironia polega na tym, że teraz, gdy turyści się wynieśli, pcha się tu więcej cholernej zwierzyny niż kiedykolwiek. Naliczyłem czterdzieści pięć słoni w jednym dniu, ale nikt już się nimi nie przejmuje. Niech mi pani powie - jak to coś może być obce, skoro zwierzęta tam idą? Jak gaz mógłby być w stanie zbudować coś takiego? Mam wrażenie, że to jest coś bardzo starego, coś, co zwierzęta już kiedyś znały i czego nie zapomniały, coś pochodzącego właśnie z Afryki. Tu, we wschodniej Afryce, wszystko się zaczęło, ten ląd jest bardzo stary i ma dobrą pamięć. I jest silny. Może Afryka ma dość tego, co ludzie z nią wyczyniają - dość myślenia - i postanowiła upomnieć się o samą siebie. To dlatego zwierzęta się nie boją. To zwraca im ich Afrykę. - Ale odbiera panu pańską - powiedziała Gaby. - Nie moją. - Prenderleith omiótł spojrzeniem sławnych i pięknych ludzi dookoła. Walka wyparowała, pozostawiając tylko nadąsane miny i kwaśne spojrzenia. Leaf Phoenix częstowała wszystkich papierosami ku zgrozie innych gości. Powietrze wypełnił dźwięk dzwonków. Wszystkie głowy odwróciły się. Kelner w pozbawionej dwudziestopierwszowiecznej świadomości kurtce w lamparcie cętki przeszedł przez taras, pobrzękując trzymanymi w ręce dzwoneczkami.
- Kolacja - oznajmił Prenderleith.
Gaby została usadzona na końcu długiego stołu, między gryzipiórkiem z serwisu on-line BBC, którego znała, i filmowym bożyszczem z Hollywoodu, które gadało niemal wyłącznie o pracy nad piętnastoma musicalami naraz. Prenderleith znalazł się na drugim końcu stołu, w fotelu bohatera, otoczony znakomitościami. Gaby przyglądała się, jak snuje swe wyświechtane opowieści o podchodzeniu i zabijaniu. Od czasu do czasu rzucał spojrzenie w bok i Gaby zdarzało się pochwycić to spojrzenie, co sprawiało wrażenie małego spisku. Powinnam mu powiedzieć, że jest moją perspektywą, pomyślała. Powinnam przyznać się do dyktafonu. Znakomitości zawłaszczyły Prenderleitha na resztę wieczoru, tworząc mały orszak otaczający jego fotel przy oknie widokowym wychodzącym na oświetloną reflektorami Chagę przybliżającą się cząsteczka po cząsteczce. Gaby siedziała przy barze i obserwowała, jak opowiadał historie o tamtej innej Afryce. Miał błysk w oku. Gaby nie potrafiła zdecydować, czy był to wyraz nostalgii, czy też niecierpliwego oczekiwania na moment, kiedy wszystko upadnie i rozleci się.
W ciemności poza zasięgiem świateł reflektorów padały drzewa, powalone przez rozwiewającą złudzenia Chagę. Drewniane pale hotelu trzeszczały i stukały. Znakomitości spoglądały po sobie, przerażone.
Gdy rozległo się pukanie, podświetlane wskazówki zegara przy łóżku wskazywały godzinę 1.27. Gaby ledwie zdążyła się położyć po przedyktowaniu komentarza. Hałas na górnym pokładzie: zabawa będzie się stopniowo zwijać, aż rano przyjdą żołnierze, żeby wszystkich wyprowadzić. Któryś z gości, podniecony i pełen nadziei? Kolejne uprzejme pukanie. Ta uprzejmość pomogła jej rozpoznać. Ze sposobu, w jaki Prenderleith stał w korytarzu, domyśliła się, że jest lekko wstawiony i że gdyby nie był, nie zrobiłby tego. W ramionach tulił strzelbę jak ukochane dziecko.
- Coś, co powinna pani zobaczyć - powiedział. - Dlaczego ja? - spytała Gaby, wciągając ubranie i wysokie buty.
- Ponieważ nikt inny nie zrozumie. Ponieważ stała pani przez te siedem minut, gapiąc się na to cholerstwo i nic innego dla pani nie istniało. Pani zna prawdę: nie istnieje nic poza tamtym. Niech pani się upewni, że wzięła cały sprzęt do nagrywania.
- Domyślił się pan.
- Zauważyłem.
- Zmysły myśliwego. Przepraszam, powinnam była panu powiedzieć, tak mi się wydaje.
- Dla mnie to nie ma znaczenia.
- Pan jest jedynym, który ma jakąś historię wartą opowiedzenia, kimś, kto naprawdę coś utraci, gdy to dojdzie tutaj.
- Tak pani sądzi?
Światło na drewnianym korytarzu było słabe. Gaby nie potrafiła dojrzeć jego wyrazu twarzy. Prenderleith sprowadził ją służbowymi schodami na parter. Wychodząc w ciemną przestrzeń między palami, Gaby wyobraziła sobie, że stawia pierwszy krok na obcej planecie. Nie jest to takie dalekie od prawdy, pomyślała.
Prenderleith zdjął strzelbę z ramienia. Wyszli z hotelu pomiędzy cienie tuż za zasięgiem reflektorów. Otaczająca noc wydawała się ogromna i bliska, pełna oddechów i drobnych poruszeń. Wydechy parowały: na zboczach Kirinyagi panował chłód. Gaby wciągnęła w płuca zapach Chagi. Wyobraźnia podpowiadała jej, że zna ten zapach, ponieważ wywoływał tyle wspomnień, ile spośród wszystkich bodźców tylko zapach potrafi. Ale nie można go było znać i kiedy uświadomiła to sobie, wszystkie elementy, które przypominały o różnych rzeczach, zlały się w jedno i ostry, piżmowy, chemiczny zapach Chagi okazał się nie pamiętanym, ponieważ nikt dotychczas nie znał niczego takiego. Ten zapach popychał do przodu, nie do tyłu.
Prenderleith poprowadził ją ku terminum. Nie było to daleko. Chaga wyrastała wyższa i bardziej złożona w bledszym świetle reflektorów. Majaczyła jak nie dające się odpędzić wspomnienie nocnego koszmaru. Gaby słyszała jęki i trzask padających w ciemności drzew. Prenderleith zatrzymał ją pół metra od krawędzi. Pół metra, piętnaście minut, pomyślała Gaby. Zwinęła palce w butach czując się skażona. Prenderleith przykucnął na piętach, oparł ciężar ciała na strzelbie jak na lasce. Polował.
- Wiatr jest w porządku - powiedział. Gaby przykucnęła koło niego. Włączyła dyktafon, wsłuchując się w ciszę i patrzyła, jak Chaga wyłania się ku niej z cieni. Terminum było siatką małych sześciokątów z przypominającej mech tkanki. Sześciokąty miały różne kolory i Gaby instynktownie wyczuła, że te same kolory nigdy się nie stykały. Narożniki najdalej wysuniętych sześciokątów wysyłały czarne pełzające nitki w ściółkę. Źdźbła traw, łodygi roślin, wszystko padało przed maszynami molekularnymi i rozkładało się na własne cząstki. Co kilka centymetrów pełznące nitki rozgałęziały się, kilka centymetrów dalej dzieliły się znowu, budując sześciokąty. Zamknięta między nimi ziemska roślinność więdła, topniała i nabrzmiewała pękającymi pęcherzami, przeistaczając się w pineskowate gwiazdki wielobarwnego pseudomchu.
Wiedziona nagłą potrzebą Gaby przycisnęła dłonie do czarnych nitek. Nie dotknęły ciała. To nigdy nie dotyka ciała. Mimo to wzdrygnęła się, czując Chagę pod nagą skórą. Och, istoto małej wiary. Odczuwała posuwanie się molekuł jako delikatne mrowienie, niczym marsz maleńkich, powolnych owadów po jej dłoni.
Podskoczyła, gdy Prenderleith dotknął delikatnie jej ramienia.
- Jest tu - szepnął.
Nie miała zmysłów myśliwego, toteż przez długie sekundy dostrzegała jedynie głębszą ciemność poruszającą się wśród cieni. Potem wyszedł w półmrok między stojącymi wciąż drzewami i wysokimi palcami pseudokoralowców i Gaby zaparło dech.
To był słoń, stary samiec z ułamanym kłem. Prenderleith podniósł się na nogi. Dzieliło ich mniej niż dziesięć metrów. Słoń i człowiek przyglądali się sobie wzajemnie. Słoń postąpił krok naprzód, wychodząc z cienia w pełne światło. Kiedy podniósł trąbę, kosztując powietrze, Gaby zauważyła masę czerwonego, pożyłkowanego ciała przyczepioną do jego karku jak pasożytniczy organizm. Pod kłami przedłużała się ona w giętkie członki. Każdy zakończony był czymś nieprzyjemnie przypominającym ludzką dłoń. Zszokowana Gaby przyglądała się jak czerwone członki poruszają się, a palce otwierają się i zaciskają. Potem słoń obrócił się i zadziwiająco cicho odszedł w busz. Ciemność Chagi zamknęła się za nim.
- Co noc o tej samej porze - powiedział Prenderleith po długiej chwili milczenia. - Przez ostatnie sześć nocy. Dokładnie do krawędzi, nigdy dalej. Co noc coraz bliżej.
- Dlaczego?
- Przygląda mi się, ja się przyglądam jemu. Rozumiemy się wzajemnie.
- To coś wokół jego szyi, te ramiona... - Gaby nie była w stanie powstrzymać obrzydzenia w głosie. - To odmienia. Robi ze stworzeń coś, czym mogłyby być. Może coś, czym powinny być. Może ręce są tym, czego słonie potrzebują, żeby stać się tym, czym mogłyby być. - Ewolucja przy pomocy rzemyków.
- Jeśli w to pani wierzy.
- A pan w co wierzy?
- Pamięta pani moją odpowiedź na pani uwagę, że Chaga odbiera mi moją Afrykę?
- Że to nie pańska Afryka.
- Czy teraz pani rozumie, co miałem na myśli? - Afryki, którą ona zabiera, nigdy pan nie rozumiał, nie był pan dla niej stworzony. Afryki, którą panu daje, nigdy pan nie znał, ale ona istniała w pana kościach: wielka, nieujarzmiona, nie odkryta, ciemna Afryka, Afryka bez narodów i rządów, granic i gospodarki, Afryka działań, a nie myśli, bycia, a nie stawania się, gdzie pojedynczy człowiek może się zgubić i odnaleźć zarazem, powrócić do prostszego, fizycznego, zwierzęcego poziomu egzystencji. - Bardzo ładnie to pani ujęła. Sądzę, że na tym polega pani zawód.
Gaby zrozumiała coś jeszcze. Prenderleith poprosił ją, żeby za niego mówiła, ponieważ on nie został stworzony do mówienia takich rzeczy sam z siebie, a chciał, żeby zostały właściwie powiedziane tym wszystkim, którzy przeczytają opowieść Gaby o nim. Pragnął mieć świadka, wiernego anioła zapisu. Zrozumiawszy to, dowiedziała się o tym człowieku jeszcze jednej rzeczy, której nigdy nie dałoby się wyrazić słowami ani zapisać na dysku.
- Wracajmy - powiedział w końcu Prenderleith. - Cholernie zimno się tu robi.
Żołnierze wkroczyli do hotelu o 6.30 rano, pukając do kolejnych drzwi, mimo że wszyscy goście albo od dawna byli na nogach, albo wcale nie kładli się spać. Ze względu na sławę otaczającą gości żołnierze byli bardzo uprzejmi. Zebrali wszystkich w głównym holu. Jak powolne tonięcie, pomyślała Gaby. Jak Nie-opuścimy-okrętu. Rafa dotarła w końcu do nas. Wyjrzała przez okno. Pod osłoną ciemności sześciokątny mech przekroczył sztuczne bajoro i wspinał się po palach starego hotelu. Drzewa, spomiędzy których wynurzył się słoń, były ozdobione inkrustacją z pomarańczowej gąbki i pajęczynami rurek.
Główny hol zachwiał się. Potłukły się spadające z półek nad barem szklanki. Niektórzy zaczęli krzyczeć. Hollywoodzkie gwiazdy płci męskiej usiłowały wyglądać dzielnie, ale to nie był scenariusz. To był prawdziwy koniec świata. Prenderleith stał z resztą obsługi jak najdalej od drzwi i usiłował rozsiewać spokój. Zupełnie jak Titanic, myślała Gaby. Załoga na końcu. Podeszła, żeby stanąć z nimi. Prenderleith posłał jej zdziwione spojrzenie. - Obstawiający muszą wiedzieć, czy kapitan zatonie razem ze statkiem - powiedziała, poklepując mały czarny dyktafon w kieszonce na piersi jej buszowej bluzy. Prenderleith otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale hotel zachwiał się znowu, tym razem mocniej. Belkowania trzaskały. Okno widokowe rozbiło się i wleciało do środka. Gaby uchwyciła się krawędzi baru i spanikowana gadała szybko do swojego dyktafonu. Zaniepokojeni żołnierze wypychali znakomitości z holu i przez wąskie drewniane korytarze ku głównej klatce schodowej. Hol wybrzuszył się, podłoga się przechyliła, stoły i krzesła runęły ku pustemu oknu. - Uciekajcie! - krzyknął Prenderleith. Uciekali. Wciśnięta w ciasny korytarz Gaby usiłowała nie myśleć o trumnach bez dna, przekrzykując do mikrofonu wrzask pozostałych głosów. Za nią hol zapadł się i runął. Przeciskała się wśród naporu ciał ku światłu słonecznemu, dotknęła trwałości schodów. Pełznięcie. Cofnęła palce nagłym ruchem. Pełznące, rozgałęziające się nitki Chagi poruszały się po farbie w dół schodów.
- Jest na schodach - szepnęła bez tchu do mikrofonu.
Drewniana ściana za nią zmieniła się w mozaikę sześciokątów. Przycisnęła dyktafon do piersi. Pojedynczy zarodnik wystarczy, żeby zniszczyć aparat i jej reportaż. Rzuciła się w dół chwiejnych schodów.
Nie zwracając uwagi na niebezpieczne zwierzęta, żołnierze poganiali gości ku pojazdom na głównej szosie. Dziennikarze przystawali, żeby strzelić ostatni komentarz do upadku Treehouse.
- Rozpada się - powiedziała, gdy kawał dachu przechylił się niczym rufa tonącego liniowca i zjechał po pokrytej pęcherzami bryle budynku na ziemię. Fasada hotelu była mieszaniną drewna i pęczniejących bulwiastych narośli Chagi. Drewniane pale zmieniły się w palce żółtej gąbki i pseudokoralowca. Gaby opisała to wszystko. Żołnierze tworzyli kordon między widzami i Chagą. Gaby dostrzegła obok siebie Prenderleitha.
- Musi pani wiedzieć, jak kończy się opowieść - powiedział. - Proszę mi to przytrzymać. Podał Gaby strzelbę. Potrząsnęła głową.
- Nie poradzę sobie przeciwko karabinom.
Złożył to na nią.
- Wiem - powiedziała.
- Więc pomoże mi pani.
- Czy aż tak pan tego nienawidzi?
- Tak - odpowiedział.
Rozległ się huk eksplodującego drewna i zduszone krzyki ze strony zarówno żołnierzy, jak i cywilów. Hotel pękł przez środek i złożył się jak dwa skrzydła, które powoli zapadały się w sterty żarłocznej Chagi.
Wykonał swój ruch, gdy uwaga wszystkich oprócz Gaby była zwrócona na ostatnie chwile starego hotelu. Wiedziała, że tak zrobi. Biegł szybko jak na starego, steranego, tyjącego białego myśliwego.
- Jest w połowie drogi - powiedziała do dyktafonu. - Podziwiam jego odwagę, że biegnie tak z radością ku temu nowemu ciemnemu kontynentowi. Czy też jest to odwaga podjęcia decyzji, którą być może Chaga podejmie w końcu za wszystkich mieszkańców planety zwanej niegdyś Ziemią? Urwała. Żołnierz stojący przed nią dostrzegł Prenderleitha.
Podniósł kałasznikowa i zamierzył się.
- Prenderleith! - wrzasnęła Gaby.
Biegł dalej. Wydawało się, że bardziej zajmuje go coś w związku z guzikami koszuli. Był już za krawędzią, jego stopy rozdeptywały sześciokątny mech, wzbijając chmury zarodników. - Nie! - krzyknęła Gaby, ale żołnierz miał swoje rozkazy, a zarówno on, jak i ludzie, którzy te rozkazy wydali, lękali się Chagi ponad wszystko. Widziała jak mięśnie na jego szyi napinają się, lufa karabinu waha się nieznacznie to w tę, to w tamtą stronę. Poszukała wzrokiem czegoś, co mogłoby go powstrzymać. Strzelba Prenderleitha. Nie. Za to ona też dostałaby kulkę.
Mały czarny cyfrowy dyktafon uderzył żołnierza mocno w ramię. Cisnęła nim z całej siły. Strzał chybił. Ptaki zerwały się ze skrzekiem z gniazd. Wśród żołnierzy, obsługi i znakomitości zaległa całkowita cisza. Żołnierz obrócił się ku niej z podniesioną bronią. Gaby odskoczyła do tyłu trzymając ręce wysoko w górze. Żołnierz wyszczerzył do niej zęby i skierował lufę karabinu na dyktafon. Gdy rozwalał go na strzępy plastyku i obwodów elektrycznych, Gaby zobaczyła, że sylwetka Prenderleitha znika wśród grzybni pseudokoralowców w obcym krajobrazie. Zgubił koszulę. Ostatnie pozostałości po hotelu - kawałek pokoju balansujący na szczycie pala, wiodąca donikąd żelazna klatka schodowa wypuszczająca siarkowo-żółte pąki, plątanina rur kanalizacyjnych ze zwisającymi jak miseczki na jałmużnę wannami i sedesami - rozleciały się i upadły. Gaby przyglądała się temu w milczeniu. Nie miała nic do powiedzenia, nie miała sprzętu, do którego mogłaby mówić. Chaga posuwała się do przodu, dwadzieścia pięć centymetrów na minutę. Ludzie rozchodzili się. Nie było już do oglądania nic oprócz milimetrowego pochodu innego świata. Żołnierze sprawdzili akredytację prasową Gaby w pięciu różnych źródłach, zanim pozwolili jej wziąć samochód SkyNetu. Byli na nią wściekli, ale nie mogli jej tknąć. Uśmiechali się jednak, ponieważ rozwalili jej reportaż i wiedzieli, że będzie miała kłopoty w redakcji.
Mylicie się, myślała jadąc bezpieczną szosą w konwoju pojazdów agencji informacyjnych i autobusów wycieczkowych. Opowieści nosi się w sercu. Opowieści nie da się rozwalić.
Opowieści nigdy nie giną.
Tej nocy, kiedy śniła wśród zwieńczonych kopułami wież Nairobi, słoń przyszedł do niej znowu. Stanął na granicy między światami, podniósł trąbę i swoje obce ręce i przemówił do niej. Powiedział jej, że tylko głupcy boją się zmian, które mogą z nich uczynić to, czym mogliby być i czym powinni być, i że te zmiany są specjalnym darem tego, co stworzyło Chagę, czymkolwiek ono było. Wiedziała w swoim śnie, że słoń przemawia głosem Prenderleitha, chociaż nie mogła go zobaczyć, chyba że jako milczący cień poruszający się w głębokiej ciemności poza zasięgiem reflektorów ludzkości - nowy Adam polujący w Afryce swojego serca.
Przełożyła Agnieszka Fulińska
Fragmenty analizy pewnego przypadku histerii
NOCNY SEN
Szybko, szybko, prędzej, prędzej; szybko, szybko, prędzej, prędzej, przez las spowity nocą; nocny pociąg mknie przez nocny las, wśród drzew, mnóstwa drzew, toruje sobie drogę snopem jaskrawego światła, które spływa na ciągnące się bez końca szyny, rozdziera nocną ciszę nieustannym łomotem tłoków, wdmuchuje w nią kłęby rozbłyskującego iskrami dymu, który spływa po obłym cielsku lokomotywy, porywa ze sobą łoskot ogromnych kół, wdziera się w noc spowijającą serce kontynentu. Nocny pociąg; szybko, szybko, prędzej, prędzej. Chociaż minęło już kilka godzin od chwili, kiedy ojciec życzył ci dobrej nocy z górnego łóżka, a o jedną albo dwie więcej, odkąd konduktor pomajstrował przy siedzeniach, zamieniając je w wygodne leżanki, i rozłożył na nich czyściutką pościel, ty ciągle nie śpisz. Nie możesz zasnąć. Tam, za oknem, są drzewa nocnego lasu. Nie widzisz ich, ale zdajesz sobie sprawy z ich obecności. Wiesz, że tłoczą się blisko toru, jak gromada starych, wysokich, zgarbionych mężczyzn, i wyciągają ręce-gałęzie, by musnąć czubkami palców ścianę wagonu. Nie widzisz też kilkuset ludzi, którzy leżą nieruchomo w piętrowych łóżkach, w przedziałach oświetlonych żółtawym blaskiem nocnych kolejowych lampek, ukołysani do snu miarowym stukotem kół międzynarodowego pociągu, lecz wiesz doskonale, że tam są i podążają, niczego nieświadomi, przez ciemną noc ku swemu przeznaczeniu. Z sąsiedniego przedziału znowu dobiegają przytłumione odgłosy: szept kobiety, cichy głos mężczyzny, skrzypienie skórzanej tapicerki, zduszony śmiech, regularne postukiwanie jakiegoś przedmiotu obijającego się o drewnianą ściankę. Kiedy tak leżysz w swoim łóżku, z głową zaledwie o kilka centymetrów od tego stukania po drugiej stronie, wydaje ci się, że twoje zmysły ogarniają wszystko: kochanków w sąsiednim przedziale, pogrążonych we śnie pasażerów, ryk, gwizd, świst pędzącego pociągu, jego gonitwę przez noc, wśród ciągnących się bez końca, zgarbionych drzew. Chyba jednak zasnęłaś. Myślałaś, że to ci się nie uda, ale stukot kół ukołysał cię do snu, ponieważ właśnie zakłócenie tego rytmu sprawia, że się budzisz. Pociąg zwalnia. Przewracasz się na bok i spoglądasz w okno, ale widzisz tylko swoje odbicie w szybie. Pociąg leniwie toczy się naprzód, pełznie po szynach z przeraźliwym skrzypieniem, a ciebie ogarnia paraliżujące, graniczące z pewnością przekonanie, że jeśli się zatrzyma, to już nigdy nie ruszy.
Gdzieś daleko z przodu rozlega się bicie dzwonu. Towarzyszą mu głosy, ledwo słyszalne z powodu potępieńczego skrzypienia i zgrzytania, głosy za oknem, wykrzykujące coś w niezrozumiałym języku.
Ojciec też już nie śpi. Schodzi po drewnianej drabince, włącza światło, siada przy stoliku i patrzy przez okno. W blasku sączącym się przez szybę widzisz twarze. Wzdłuż toru stoją mężczyźni o głupich, tępych, brutalnych twarzach. Kiedy ich mijasz w sunącym powoli wagonie, nieruchomieją na chwilę i odprowadzają cię wrogimi spojrzeniami. Jesteś tak wstrząśnięta ich wyglądem, że mija trochę czasu, zanim dostrzegasz, co robią: noszą ciała - chwytają je po dwóch, za ręce i nogi - i układają je obok toru. Nagie ciała mężczyzn, kobiet i dzieci leżą rzędem na żwirze oddzielającym tor od pierwszego szeregu drzew. Dopiero teraz daleko z przodu dostrzegasz krwawą poświatę, jakby odblask gigantycznego pożaru; tak, gdzieś w głębi nocnego lasu szaleje ogromny pożar. Pytasz ojca, co to wszystko znaczy.
- Wydarzyło się jakieś straszliwe nieszczęście - odpowiada jak we śnie. - Przypuszczalnie katastrofa kolejowa. Pociąg wypadł z szyn i podpalił las.
Nocny pociąg sunie ze zgrzytaniem naprzód, wzdłuż szpaleru zwłok, mężczyźni o tępych twarzach przynoszą ich coraz więcej, rozmawiając między sobą w szczekliwym, niezrozumiałym języku, dzwon bije bez przerwy.
Wiesz już, że wcale nie spałaś, chociaż czujesz się tak, jakbyś usnęła i obudziła się w zupełnie innym czasie i miejscu. Pociąg wjeżdża na wiejską stację. Nadęty zawiadowca z czarnym wąsikiem, w mundurze oblepionym błyszczącymi ozdobami, zatrzymuje go przy peronie. Drewniany płot jest udekorowany chorągiewkami, a pod okapem niewielkiego, też drewnianego budynku stacji wiszą japońskie papierowe latarnie, które kołyszą się w podmuchach wiatru wiejącego od lasu. Pociąg nieruchomieje ze zgrzytem hamulców, do twoich uszu zaś docierają dźwięki muzyki. Przed poczekalnią kwartet smyczkowy gra ostatnią część „Eine kleine Nachtmusik ”; wykonanie jest dalekie od perfekcji. Zawiadowca idzie wzdłuż pociągu w czarnych, sięgających kolan butach, na zmianę dmuchając w gwizek i wołając:
- Wysiadać! Wszyscy wysiadać!
- Chodź, Anno - mówi ojciec, bierze z półki futerał ze skrzypcami i zanim zdążysz cokolwiek pomyśleć, jesteście już na peronie razem z setkami podróżnych, trzęsących się z zimna w piżamach, koszulach nocnych, peniuarach i szlafrokach. Lokomotywa z sykiem wypuszcza parę. Wagony skrzypią i przesuwają się nieco.
- W poczekalni serwujemy herbatę, kawę i gorące przekąski! - ogłasza rozpromieniony zawiadowca. - Panie i panowie, zapraszam do poczekalni!
Pomrukując z zadowoleniem, pasażerowie ruszają w kierunku budynku dworcowego, ale ty czujesz, jak z każdym krokiem narasta w tobie trudny do wytłumaczenia lęk, aż wreszcie czujesz, że za nic w świecie nie możesz nie chcesz nie powinnaś tam wchodzić.
- Tatusiu, nie zmuszaj mnie! - płaczesz, lecz ojciec odpowiada:
- Anno, proszę! Tylko na chwilkę, do przyjazdu następnego pociągu.
Ty jednak nie możesz nie chcesz nie powinnaś, ponieważ zajrzałaś przez zakratowane okno i już wiesz, co na was czeka w starej poczekalni. W poczekalni jest piekarz w białym fartuchu, który stoi przed otwartymi drzwiami pieca. Dostrzega cię po drugiej stronie szyby, uśmiecha się i wyciąga z pieca szuflę, żeby pokazać ci, co piecze.
Na szufli leży złocisty bochenek chleba w kształcie nowo narodzonego dziecka.
DRZWI I OKNO
Na przypadek Fraulein Anny B. zwróciłem uwagę u schyłku zimy roku 1912, podczas środowego posiedzenia utworzonego przeze mnie Międzynarodowego Towarzystwa Psychoanalitycznego, za sprawą doktora Geistlera, jednego z najmłodszych stażem uczestników naszych zebrań. Kiedy byliśmy już przy kawie i cygarach, doktor Geistler napomknął mimochodem o chorej na astmę pacjentce, którą ostatnio się zajął, a której nie dało się wyleczyć konwencjonalnymi metodami. Ataki astmy zdawały się mieć związek z doświadczanym przez kobietę lękiem przed zamkniętymi pomieszczeniami. Po spotkaniu zapytał mnie, czy zechciałbym podjąć próbę dokonania analizy tej psychoneurozy; zgodziłem się i wyznaczyłem pierwszy seans na dziesiątą rano w najbliższy wtorek.
Wiem z doświadczenia, że psychoneurozy bardzo często nie powodują widocznych zmian w zewnętrznym wyglądzie pacjenta. Tak właśnie miała się rzecz z Fraulein Anną B., która okazała się atrakcyjną, uroczą, pewną siebie siedemnastoletnią osóbką, córką pierwszego skrzypka Opery Cesarskiej, który, jak dowiedziałem się ze zdziwieniem, poznał mnie osobiście w B’Nai B’rith, czyli Wiedeńskim Stowarzyszeniu Żydów. Wychowywał samotnie swoje jedyne dziecko, ponieważ matka Anny osierociła ją w niemowlęctwie, stając się jedną z ofiar szalejącej wówczas epidemii grypy. Odniosłem niejasne wrażenie, że żywotność i energia dziewczyny mają źródło w czymś więcej niż tylko młodzieńczej zuchowatości.
Zaraz po wejściu do gabinetu skomentowała panujący w nim półmrok i bałagan, a następnie, mimo chłodnej zimowej pory, zażądała, bym otworzył na oścież drzwi i okno. Zapaliłem cygaro, ale zanim zdążyłem zaciągnąć się trzy razy, stwierdziła stanowczo, że z powodu dymu ma kłopoty z oddychaniem. Chociaż niemal cały dym uciekał przez otwarte okno na Berggasse, obiecałem jej, że podczas naszych seansów powstrzymam się od palenia. Histeryczne przeczulenie Anny B. było jednak tak wielkie, iż najmniejszy, prawie niewyczuwalny ślad zapachu cygara powodował atak astmy.
Okazała się osobą nadzwyczaj rozmowną, z upodobaniem wdającą się w szczegóły nawet najbardziej trywialnej opowiastki. Nie potrafiła sobie przypomnieć, kiedy dokładnie pojawił się lęk przed zamkniętymi pomieszczeniami, ale wydawało jej się, że zawsze czuła się niezbyt pewnie w niedużych zagraconych pokojach. O tym, jakie rozmiary osiągnęły te obawy, uświadomiło ją dopiero wydarzenie, po którym zwróciła się z prośbą o pomoc do doktora Geistlera.
Wczesną jesienią orkiestra jej ojca odbywała tournee z „Czarodziejskim fletem” Mozarta. Trasa wiodła z Salzburga do Monachium, stamtąd zaś do Zurychu, Mediolanu i Wenecji. Ojciec uznał, że będzie to znakomita okazja do poszerzenia horyzontów córki, i postanowił zabrać ją ze sobą w podróż. Annę B. od początku dręczyły niedobre przeczucia związane z wyprawą; kiedy wraz z ojcem zjawiła się na Dworcu Zachodnim, niepokój zamienił się w lęk, a kiedy artyści zaczęli wsiadać do pociągu, Anna dostała ataku histerii. Pora była późna, dworzec prawie pusty, nad torami słała się para i dym. Muzycy zajęli już miejsca w przedziałach, ojciec stał w drzwiach wagonu i wołał, żeby się pospieszyła, pociąg miał lada chwila ruszyć. O tych szczegółach dowiedziała się później, wówczas bowiem jej uwagę przykuła mosiężna lampa stołowa widoczna w oknie przedziału sypialnego, którym miała podróżować z ojcem. Na widok lampy ogarnęło ją paniczne przerażenie; czuła, że za nic w świecie nie zdoła wejść do tego przedziału ani nawet do pociągu. Mechaniczne odgłosy stacji opadły ją ze wszystkich stron, dym począł ją dusić, na próżno usiłowała złapać powietrze. Ojciec i jeden z bagażowych zanieśli na pół przytomną, majaczącą dziewczynę do pokoju zawiadowcy, skąd telefonicznie wezwano doktora Geistlera.
Ponieważ obraz lampy odegrał w tym zajściu tak istotną rolę, zaproponowałem, byśmy cofnęli się do dzieciństwa pacjentki, źródła wszystkich nerwic wieku dorosłego, i poszukali ewentualnych związków z wydarzeniami, jakie miały wówczas miejsce. Bardzo szybko przypomniała sobie epizod z okresu, kiedy zaczęła sypiać w oddzielnym pokoju. Ojciec postawił na nocnym stoliku lampę z abażurem udekorowanym obrazkami przedstawiającymi postaci i sceny z bajek. Anna nie pamiętała, kiedy zasnęła, zapamiętała natomiast chwilę, kiedy obudziła się w pokoju wypełnionym dymem; ponieważ nie zgasiła lampy, abażur wykonany z tandetnego materiału zajął się ogniem. Jej przeraźliwe krzyki obudziły ojca, który przybiegł z sąsiedniej sypialni i szybko stłumił ogień, niemniej jednak przez wiele miesięcy po tym wydarzeniu nie chciała nawet słyszeć o tym, że miałaby spać w innym pokoju, a niekiedy nawet wślizgiwała się do jego łóżka.
Opowiedziawszy mi o wypadku z lampą, Fraulein Anna B. stwierdziła, że czuje się znacznie lepiej, a ponieważ wizyta dobiegała końca, podziękowała mi za pomoc i zapytała, czy ma zapłacić od razu, czy też później prześlę rachunek. Odparłem z lekkim rozbawieniem, że kuracja nie tylko się nie zakończyła, ale na dobrą sprawę nawet jeszcze się nie zaczęła i że będziemy potrzebowali wielu tygodni, a kto wie czy nie miesięcy, oraz mnóstwa seansów, zanim z całą pewnością stwierdzimy, iż udało nam się raz na zawsze rozprawić z jej nerwicami. Podczas następnej wizyty Fraulein Anna B. była w znacznie gorszym nastroju. Przez otwarte okno do pokoju wpadał porywisty wiatr, ona zaś opowiadała mi o niepokojącym śnie, który uparcie ją nawiedzał. Sen ów (będę go nazywał „snem o nocnym pociągu”) miał później pojawiać się pod różnymi postaciami i z różną częstotliwością przez cały okres leczenia. Zmienność jest jedną z najbardziej charakterystycznych cech nerwic; nawet jeśli ustępują pod działaniem terapii, potrafią powracać w przetworzonej formie.
Zamiast podejmować próbę analizy całego snu - próba taka, w świetle poprzedniej sesji, byłaby nieco zbyt pochopna - wolę skoncentrować się na kilku jego elementach, którym z pewnością warto przyjrzeć się bliżej, a mianowicie: groźnemu lasowi, długiemu szeregowi nagich ciał oraz piekarzowi i makabrycznemu bochenkowi chleba.
Dokładając kolejne ogniwa do łańcucha skojarzeń, cofnęliśmy się daleko w przeszłość, do pikniku w Lasku Wiedeńskim, podczas którego Anna B. po raz pierwszy zdała sobie sprawę ze swojej seksualnej niekompletności. W wyprawie uczestniczyli, oprócz ojca mojej pacjentki, „ciotka”, będąca w rzeczywistości bliską przyjaciółką rodziny, oraz kuzyn Anny B., starszy od niej o niespełna rok. Fraulein Anna B. liczyła sobie wówczas pięć albo sześć lat. Dorośli dyskutowali na różne mało interesujące tematy, dzieci więc bawiły się w lesie i, jak to bywa z dziećmi, dość szybko poczuły konieczność załatwienia naturalnej potrzeby. Fraulein Anna B. zapamiętała doskonale, jak wielkie zdziwienie wywołał u niej widok penisa kuzyna, oraz że zapragnęła go dotknąć - wyłącznie z ciekawości, jak mnie zapewniała. Zachwycona łatwością, z jaką chłopiec uwolnił się od dokuczliwego balastu moczu, powiedziała: „To bardzo przydatne urządzonko, szczególnie na pikniku”. Tuż przed końcem seansu usłyszałem od niej następujące słowa: „Doktorze Freud, właśnie sobie coś przypomniałam. Nie wiem, czy to ma jakieś znaczenie, ale ta lampka w przedziale pociągu odjeżdżającego do Salzburga nie miała abażuru. Żarówka była niczym nie zasłonięta, goła”.
W ciągu kolejnych miesięcy, podczas których zima ustąpiła miejsca chimerycznej wiedeńskiej wiośnie, tworzyliśmy psychoneurotyczną mapę „snu o nocnym pociągu”. W miarę jak docieraliśmy do kolejnych dziecięcych nerwic, wydobywaliśmy je na światło dzienne i ujawnialiśmy ich źródła, lęk Anny B. przed zamkniętymi pomieszczeniami wyraźnie się zmniejszał. Po pewnym czasie pozwoliła mi zamykać okno, potem drzwi, a wreszcie, w marcu roku 1913, z niekłamaną ulgą mogłem wrócić do palenia cygar.
Symbolika nagich ciał ułożonych wzdłuż toru sięgała korzeniami chyba najistotniejszego traumatycznego doświadczenia z dzieciństwa Fraulein Anny B.
Podczas wakacyjnej przerwy w działalności artystycznej opery ojciec dziewczyny wypoczywał w kurorcie Baden-Baden. W wyjazdach tych towarzyszyła mu Anna, która, z braku rówieśników, była zmuszona przebywać wyłącznie w towarzystwie dorosłych, w tym głównie ludzi w podeszłm wieku, tworzących najliczniejszą grupę kuracjuszy. Ojciec zostawiał ją samą sobie, ponieważ większość czasu spędzał w towarzystwie pewnej damy, która również od wielu lat przyjeżdżała do wód o tej samej porze roku. Annę przeraziło spotkanie w pompowni z najwyraźniej dotkniętym starczą demencją dżentelmenem, który zagroził jej wiecznym potępieniem, jeśli natychmiast nie padnie na kolana i nie zacznie błagać Chrystusa o zmiłowanie. Kiedy zaraz potem ów dżentelmen usiłował zmusić ją do tego siłą, uciekła z pomieszczenia i pobiegła do lasu na poszukiwanie ojca.
Biegła ciągnącymi się, zdawać by się mogło, bez końca dróżkami, aż wreszcie usłyszała głosy ojca i jego towarzyszki. Głosy dobiegały z kępy rododendronów. Nie zastanawiając się ani chwili, wtargnęła między krzewy, by ujrzeć ojca odbywającego stosunek płciowy z rudowłosą kobietą, zgiętą w pół w cieniu ogrodowej pergoli. Kobieta podniosła głowę, uśmiechnęła się do niej i powiedziała: „Witaj, koteczku”. W ten sposób zwracał się do niej wyłącznie ojciec. Dopiero wtedy dziewczyna rozpoznała w kobiecie osobę, z którą ojciec regularnie spotykał się podczas każdego pobytu w uzdrowisku. Najbardziej utkwił jej w pamięci stożkowy kształt zwisających piersi, rude włosy zasłaniające częściowo twarz oraz rytmiczne, gwałtowne ruchy ojca, nieświadomego faktu, że córka jest świadkiem jego wyczynów. Kiedy opowiadała mi o tym wydarzeniu, każde słowo brzmiało jak splunięcie.
Ojciec nigdy się nie dowiedział, że Anna obserwowała zdarzenie w pergoli, kobieta zaś potraktowała incydent jako początek milczącego przymierza. Fraulein Anna szybko wyprowadziła ją jednak z błędu, ponieważ jeszcze tego samego dnia przy kolacji po kryjomu nasypała jej do talerza wybielacza, który ukradła z pokoiku sprzątaczek. Przekonanie Anny B., że zarówno próba zamordowania rudowłosej kobiety, jak i lęk przed zamkniętymi pomieszczeniami wzięły się z zazdrości o ojca, zajęło mi czas aż do końca wiosny. Przez kilka tygodni uparcie broniła się przed uznaniem faktu, że ojciec pociągał ją płciowo, do czego w znacznym stopniu przyczynił się okres po wypadku z lampą, kiedy to wiele nocy spędzili w jednym łóżku, jednak stopniowo zaczęła sobie uświadamiać, iż męska postać ojca częściowo zastąpiła jej żeńską postać matki, co z kolei doprowadziło do powstania odwróconego kompleksu Edypa. Jej budząca się seksualność sprawiła, iż Anna podświadomie winiła ojca za to, że zdradził ją - jego pierwszą i największą, w jej mniemaniu, miłość - na rzecz fizycznej bliskości z inną kobietą. Zamknięcie w niewielkim przedziale sypialnym, intymna bliskość ojca, wreszcie nagromadzenie wspomnień z dzieciństwa, doprowadziły w końcu do wybuchu histerii. „Sen o nocnym pociągu” nie nawiedzał jej już tak często, aż wreszcie wczesnym latem Fraulein Anna B. poinformowała mnie, iż odważyła się odbyć krótką podróż pociągiem do klasztoru w Melku i że obyło się bez jakichkolwiek nieprzyjemnych sensacji. Po zakończeniu terapii Anna B. przez długi czas utrzymywała ze mną kontakt listowny; ku swemu niekłamanemu zadowoleniu dowiedziałem się od niej, że poznała interesującego młodego człowieka, syna jednego z najlepszych wiedeńskich prawników, oraz że ten fakt nie wywołał u niej ani poczucia winy, ani nawrotu nerwicy. Należy się spodziewać, iż znajomość ta w krótkim czasie doprowadzi do małżeństwa.
PIWNICA PRZY JUDENGASSE
Kiedy właściciele lokali w Heurigen zdejmują znad drzwi i witryn uschnięte, zakurzone gałęzie sosnowe, oznacza to, że skończyło się młode wino. Już czas, panie i panowie! Butelki puste, szklaneczki suche, pora skrobać ławy, wnieść do środka długie stoły zbite z sosnowych desek. Muzycy pakują skrzypce, gitary i akordeony, ostatni goście opuszczają chłodne sale i zacienione podwórza domów Grinzingu, Cobenzl i Nussdorfu, odjeżdżają fiakry i tramwaje, wszyscy wracają do miasta, by szukać rozrywki w jego kawiarniach i cukierniach, klubach i kabaretach, w blasku kryształowych kandelabrów Opery i mrocznych piwnicach przy Kartnergasse, cuchnących moczem i zwietrzałym piwem.
Mieli nadzieję przeczekać wszystkich, nawet koniec sezonu, jakby fakt, że jeszcze tu są, mógł przedłużyć trwanie lata na zboczach Lasku Wiedeńskiego. Jednak ostatnia szklaneczka, ostatnia butelka i ostatnia beczułka zostały opróżnione, ostatni biesiadnicy zaś otrząsnęli się z resztek snu nocy letniej, by stwierdzić, że gapią się na brukowane ulice miasta od stolika w Konditorei Demel.
Było ich czworo: dwie kobiety i dwaj mężczyźni. Należeli do tej części wiedeńskiej społeczności, która, jakby czując w wiejącym ze wschodu wietrze swąd spalenizny płonącego imperium, tańcząc bezustannie walca powoli, ale stale zbliżała się do ognia. Już dawno odkryli i zbadali wszystkie możliwości, jakie daje życie we czwórkę, a zużywszy je doszczętnie, odrzucili precz jak stare, sprane ubrania, by zanurzyć się w wir Kaffee Kultur, operowych skandali, piwiarnianych rewolucji, podłej sztuki i odgrzewanych plotek, tylko po to jednak, by stwierdzić, że znajdują tam zwielokrotnione i powiększone odbicie własnej klaustrofobicznej egzystencji: nudę nie ograniczoną do osób, miejsc albo klas społecznych, lecz ogarniającą cały kontynent. Nudę, od której lepsza wydawała się nawet wojna.
Może sprawił to cień totalnej wojny, który zawisł nad konającym imperium, a może tylko nieunikniony wybryk steranych, stale obniżających loty apetytów - w każdym razie cała czwórka trafiła do piwnicy w starej dzielnicy żydowskiej. Piwnica nie miała nazwy, dom nie miał numeru. O jej istnieniu informował jedynie szyld z surowego drewna zawieszony nad stromymi, wąskimi schodkami przy Judengasse, szyld w kształcie szczura. Tego miejsca nie udałoby się znaleźć ani w przewodniku, ani na planie miasta. Nie potrzebowało reklam; całkowicie wystarczała reputacja oraz opinie stałych bywalców. Wśród petite bourgeoise cieszyło się niesłychaną renomą. Kiedy syn prawnika po raz pierwszy wspomniał o piwnicy w dzielnicy żydowskiej - siedzieli wówczas znudzeni przy stoliku w ogródku cukierni - początkowo odrzucili jego pomysł i zajęli się poszukiwaniem innych podniet, chociaż doskonale zdawali sobie sprawę, że wszystkie okażą się nie warte uwagi i że, prędzej czy później, będą zmuszeni zejść po stromych schodkach pod drewnianym szyldem w kształcie szczura. Padał pierwszy tej jesieni śnieg, kiedy wreszcie wsiedli do samochodu syna bankiera i pojechali na Stare Miasto. Najgorsze przeczucia miała najmłodsza spośród nich córka skrzypka; gdy drzwi otworzyły się, a zgięty w pół maitre d’hotel wpuścił ich do środka, stare rany, o kórych sądziła, że dawno już się zabliźniły, przypomniały o sobie rwącym bólem i lekkim krwawieniem. Takie lokale wszędzie wyglądają tak samo: stoliki stłoczone tak ciasno, że nie widać ani centymetra podłogi, zakurzone deski sceny, nad którą kołyszą się gwiazdki z błyszczącej folii, żółte reflektory, zespół muzyczny złożony z kobiet w trykotach, siatkowych pończochach i długich rękawiczkach, w przerwach między występami palących tureckie papierosy, na stolikach lampki z ciemnoczerwonymi abażurami, które dają tak mało światła, że uniemożliwiają rozpoznanie gości, zamieniając ich twarze w karykatury. Zszedłszy po schodkach, poczuła ucisk w piersi i poprosiła swego towarzysza, żeby zabrał ją gdzieś indziej, ale druga połowa ich kwartetu już siedziała przy stoliku, więc pociągnął ją za rękę, chodź, nie bój się, będzie przyjemnie, nie stanie się nic złego. Kelner w białym fartuchu przyniósł wino, na scenie kobiety w siatkowych pończochach wykonywały najpopularniejsze piosenki, ona zaś koncentrowała się wyłącznie na oddychaniu: wdech... wydech... wdech... wydech... Każdy astmatyk najbardziej obawia się tego, że po którymś wydechu nie będzie w stanie ponownie napełnić płuc powietrzem. - Pani wybaczy...
Młody człowiek ukłonił się i zapytał, czy będzie mógł dosiąść się do ich stolika, po czym przysunął sobie krzesło i usiadł obok Anny. Był niewysoki, miał prostokątną twarz oraz mały czarny wąsik. Muzyka wciąż grała, piwnica, i tak już zatłoczona, zapełniła się jeszcze bardziej. Noc mijała powoli, a młody człowiek usiłował zabawiać Annę rozmową. Obawiała się, że uzna jej lakoniczne odpowiedzi za przejaw niechęci, podczas gdy jedyną przyczyną były kłopoty z oddychaniem. Czy jest tu po raz pierwszy? Skinienie głową. On przychodzi tu regularnie. Jest artystą, a raczej zamierza nim zostać. Już dwa razy nie został przyjęty do Akademii Sztuk Pięknych, ale w końcu osiągnie cel. Maluje pocztówki i reklamowe ogłoszenia; istotnie, trudno się z tego utrzymać, lecz kiedyś świat pozna się na jego talencie i pozwoli mu spełnić marzenia. Po odjęciu wydatków na czynsz, jedzenie (tak na oko, stanowczo zbyt skromne, pomyślała) i materiały zostaje mu akurat tyle, żeby odwiedzać piwnicę przy Judengasse. Tutaj, zrównani czarodziejską mocą półmroku, spotykają się wielcy i maluczcy tego świata: biznesmeni i bankierzy, prawnicy i kapłani, prostytutki, urzędnicy i głodujący artyści. Krążą plotki, że podobno widywano tu również jednego z książąt.
- Strach - powiedział z zabawnym wiejskim akcentem z północnej Austrii. - Dlatego tu przychodzą. I ja dlatego tu przychodzę. Żeby poczuć siłę strachu, żeby się przekonać, że ten, kto nad nim zapanuje, kto potrafi go wykorzystać, zdobędzie władzę nad światem. Właśnie po to tu przychodzę, gnadige Fraulein: żeby powiększać i doskonalić moją władzę nad strachem. Kiedyś to mnie będą się bać. Wiem, że tak się stanie. Będą się bać, a więc i szanować.
Strach? - wyszeptałaby, gdyby nie to, że w pomieszczeniu zapadła całkowita cisza. Na scenie, w blasku świateł, pojawił się stary mężczyzna z akordeonem i zaczął grać powoloną, smutną melodię w tonacji mollowej.
- Panie i panowie, opowiem państwu historię, historię o starym człowieku, starszym niż się wydaje, bardzo starym, starszym niż potraficie sobie wyobrazić, najstarszym z żyjących ludzi. O człowieku, panie i panowie, którego Bóg przeklął, dając mu wieczne życie.
Wokół piersi Anny zaczęła się zaciskać żelazna obręcz.
- To człowiek przeklęty przez Boga, panie i panowie. Wędruje po świecie, ale nigdy nie zazna spokoju. - Długie kościste palce przesuwały się po klawiszach niczym ruchliwe przedpotopowe stworki. - Zawsze był wierny swojemu panu, który nazwał go nawet ukochanym uczniem, lecz cóż z tego? Co otrzymał w zamian za swoją miłość i oddanie? Ano te oto słowa, których nigdy nie zapomnę: „Co poczniesz, jeśli taka będzie moja wola, żeby ten człowiek żył aż do dnia, kiedy przybędę ponownie?” Och, Panie, dlaczego wypowiedziałeś te słowa? Dlaczego obdarowałeś swego ucznia nieśmiertelnością, której on wcale nie pożądał? Pozostał sam jeden, ostatni z dwunastu, piąta Ewangelia, żywa, chodząca Ewangelia, żeby każdy, kto go ujrzy i wysłucha jego nauki (akordeon przez cały czas grał smutną, uwodzącą, hipnotyzującą melodię; nagle Anna spostrzegła ze zdumieniem, że kelnerzy, którymi okazały się jakieś odrażające istoty o rysach troglodytów w bogato zdobionych małpich kostiumach, zatrzaskują okiennice i ryglują drzwi), mógł okazać skruchę i przyjąć prawdziwą wiarę. Skrucha! Prawdziwa wiara! Niespodziewanie muzyk zmienił tonację na durową, zaskakując słuchaczy siedzących nieruchomo przy stolikach. - Kiedy wędrowałem przez ten kontynent, a przedtem przez inne kontynenty, poznałem nazwę i treść ewangelii, którą niosę, aby ludzie mogli szczerze ukorzyć się przed Bogiem. Nazwa ta brzmi: strach!
Przypominający gnomy kelnerzy bezszelestnie przemykali między stolikami, gasząc czerwone lampki. - Miażdżący, niepowstrzymany, druzgocący strach przed Bogiem, przed tym, który potrafi zniszczyć zarówno ciało, jak i duszę, i wepchnąć je w czeluście piekieł. Strach! Nic innego nie potrafi zmusić ludzi, by padli na kolana przed swym panem. Już wiele stuleci temu, w gnijących miastach tego gnijącego kontynentu, poznałem prawdę, zrozumiałem, że zostałem wybrany przez Boga na jego szczególnego apostoła, apostoła Strachu, jedynego, jakiego Pan wysłał, żeby głosił ewangelię lęku biednym i bogatym, prawym i nikczemnym, książętom i żebrakom, kapłanom i dziewkom ulicznym. Strach... Jękliwe dźwięki akordeonu rozpełzały się po sali, oplatając niewidzialnymi mackami gości siedzących przy stolikach. Światła przygasły; tylko samotny reflektor wydobywał z mroku twarz i ręce nieśmiertelnego Żyda. - Strach... - wyszeptał ponownie, ułożywszy usta jak do pocałunku. Zapadła całkowita ciemność, w której rozległ się jego głos: - Nadeszła pora, byście stawili czoło waszemu strachowi, zupełnie sami, zamknięci w mrocznych otchłaniach waszych ciał, dusz i umysłów.
Z tuneli, dziur, zakamarków, kanałów ściekowych, nor i przesmyków, z ogromnego podziemnego miasta wydrapanego i wygryzionego w fundamentach Wiednia, wyłoniły się jak na komendę całymi stadami, setkami, tysiącami; wezbrana fala, wzburzone morze, rozszalały ocean gibkich, porośniętych krótką sierścią ciał. Deptały po stopach gości, spadały z sufitu na stoły, głowy, ramiona i kolana ludzi, którzy zrywali się z krzeseł, wrzeszczeli przeraźliwie, usiłowali bronić się przed potopem, kaskadą, wodospadem, ulewą ostrych pazurów, błyszczących zębów, nagich ogonów, czarnych oczu, wszędobylskich nosów. Piwnicę wypełniła wrzawa podekscytowanych pisków, tak donośna, że zagłuszyła nawet opętańcze wycie ludzi. Niektórzy zdołali uciec, niektórzy rzucili się na oślep tam, gdzie - jak im się wydawało - powinny być drzwi, niektórzy poprzewracali się na podłogę, gdzie błyskawicznie znikli pod falującym dywanem szczurzych ciał, inni szukali schronienia na stołach lub wspinali się na krzesła, jeszcze inni, być może najmądrzejsi, a może po prostu sparaliżowani przerażeniem, stali bez ruchu jak posągi. Po jakimś czasie fala opadła, wezbrana rzeka zamieniła się w strumień, zaczął się odpływ, aż wreszcie ostatni nagi ogon znikł w dziurze prowadzącej do podziemnego labiryntu w starej dzielnicy żydowskiej. Zapłonęły światła - już nie słabe lampki stolikowe, lecz nagie, silne żarówki w drucianych osłonach. W ich bezlitosnym blasku ludzie ujrzeli siebie bez masek, które zostały zdarte ostrymi pazurkami strachu; ujrzeli się takimi, jakimi byli naprawdę, połączonych braterskimi więzami przerażenia. Popłynęły łzy, rozległy się histeryczne śmiechy, szmer szeptanych zwierzeń, tu i ówdzie nastąpił wybuch gniewu albo wściekłości, gdzieniegdzie dało się słyszeć ekstatyczne westchnienia. Puściły hamulce, przestały obowiązywać konwencje. W elektrycznym, zimnym blasku rozkwitły prawdziwe uczucia i namiętności. Oszołomionym niespodziewanym katharsis ludziom nawet nie przyszło do głowy rozejrzeć się w poszukiwaniu starego Żyda, który wygadywał takie niestworzone rzeczy na swój temat. Porwani huraganem emocji, nie zwrócili uwagi na dwóch młodych mężczyzn przy stoliku najbliżej sceny, ani na trzeciego, o prostokątnej twarzy ozdobionej niewielkim wąsikiem, nie zauważyli, jak wynoszą po schodkach dziewczynę miotaną drgawkami i rozpaczliwie walczącą o oddech. Nikt nie dostrzegł jej szeroko otwartych oczu, w których zamarło tak wielkie przerażenie, jakby uderzył w nią gniew samego Boga.
DZWONY BERLINA
8 czerwca 1934
Choć jesteśmy małżeństwem już od czternastu lat, Werner wciąż lubi zaskakiwać mnie drobnymi prezentami, wciąż cieszy się jak nastolatek, kiedy może wejść do domu i oznajmić, że ma upominek dla swojej Anny, po czym przekomarzać się ze mną, chowając go za plecami i każąc odgadnąć, co to jest albo w której ręce go trzyma. Chętnie przyłączam się do zabawy, ponieważ mnie także, mimo upływu czternastu lat, sprawia ogromną przyjemność radosny uśmiech na jego twarzy, kiedy przygląda mi się, jak niecierpliwie rozdzieram papier i zrywam wstążkę, by jak najprędzej dostać się do upominku, kolejnego drobnego dowodu jego uczuć. Bóg jeden wie, gdzie udało mu się zdobyć ten kajet; chyba byłoby lepiej, gdyby spędzał popołudnia na przygotowywaniu się do rozpraw niż myszkując w księgarniach i antykwariatach przy Birkenstrasse, ale prezent jest naprawdę wspaniały: raczej książka niż zeszyt, wysoka, w angielskim stylu art nouveau, w twardej oprawie ozdobionej makami i kłosami, z czystymi kartami gładkiego kremowego papieru. Każda kobieta powinna prowadzić dziennik, twierdzi. Jego zdaniem, prawdziwa historia świata jest zapisana właśnie w kobiecych dziennikach, szczególnie w czasach takich jak nasze, kiedy historia faluje wokół nas niczym ciągnący się bez końca łan zboża. Poza tym teraz, kiedy Izaak sześć razy w tygodniu uczęszcza do szkoły, mogłabym popaść w stan umysłowej wegetacji, z którego jedyną ucieczką byłby jakiś romans; właśnie dlatego, zdaniem Wernera, powinnam zacząć prowadzić dziennik.
Oczywiście, Wernerze, jak sobie życzysz. Nawet mniejsza o ewentualne romanse; dyscyplina, jaką wymusza takie przedsięwzięcie, z pewnością wyjdzie mi na dobre, ale o czym tu pisać? Czy ma to być zwykła kronika rodzinna? Izaak wciąż ma trudności z matematyką; Anneliese, pomimo wstrząsu, jakim był dla niej pierwszy okres, zgłosiła się do chóru, który ma wystąpić z okazji wizyty Hermanna Goeringa; z głębi domu bezustannie dobiegają podniosłe dźwięki Bachowych sonat skrzypcowych, nieomylna oznaka, że ojciec wciąż jeszcze nie otrząsnął się z oburzenia po tym, jak z repertuaru Filharmonii Berlińskiej wykreślono utwory jego ukochanego Mahlera... Czy to właśnie, zdaniem Wernera, jest „prawdziwa historia świata”? A może powinnam rejestrować wydarzenia dziejące się tuż obok mnie, niemal na wyciągnięcie ręki (dziś w drodze na zakupy mijałam wypaloną skorupę Reichstagu), a zarazem odległe, jakby nierzeczywiste, jak na przykład wrzaskliwe głosy w radiu, zapisywać swoją reakcję, potem zaś reakcje najbliższych? Czy to historia, kiedy pani Erdmann przybiega do mnie ze łzami w oczach, ponieważ jej nazwisko pojawiło się na czarnej liście kobiet, które wciąż robią zakupy w żydowskich sklepach? Piszę te słowa lekko drżącą ręką. Jaką nadzieję może mieć zwyczajna Hausfrau z berlińskiego przedmieścia, żeby teraz, kiedy aż roi się od kronikarzy, wnieść znaczący wkład w dzieło analizy czasów, w których przyszło nam żyć? Czuję jednak, że trzeba utrwalić przerażenie pani Erdmann, wściekłość mego ojca zmuszonego do grania wyłącznie czystej rasowo muzyki oraz udział Anneliese w koncercie dla Hermanna Goeringa, ponieważ właśnie w takich zwyczajnych, mało ważnych epizodach spełnia się kształtowana zupełnie gdzie indziej historia.
14 czerwca 1934
Niedobrze. Opuszczam się. Dałam sobie słowo, że będę pisać codziennie oraz że nie ograniczę się do lakonicznych notatek, tylko postaram się ubrać myśli w pełne, prawidłowo skonstruowane zdania. Cóż, duch jest ochoczy, a w minionych tygodniach z pewnością nie brakowało interesujących tematów, ale Kinder, Kirche, Kuche (w moim przypadku raczej: Kinder, Synagoge, Kuche) zajęły mi mnóstwo czasu. Dziś rano przyszła wyraźnie wzburzona pani Schummel ze Stowarzyszenia Kobiet Żydowskich; w nocy jej dom otoczyła gromada zbirów z SA, wytłukła wszystkie szyby na parterze i namalowała na drzwiach ogromną gwiazdę Dawida. Trzęsąc się ze strachu, przesiedziała prawie godzinę w szafie pod schodami, podczas gdy napastnicy wykrzykiwali pogróżki i obelgi. Muszą chyba mieć wyjątkowo mało do roboty, skoro starcza im zapału, żeby przez godzinę oblegać dom samotnej staruszki. Ojciec jest mocno zaniepokojony. Ja mam męża niemojżeszowego wyznania, on tylko zięcia. Chociaż koledzy z orkiestry są wobec niego całkowicie lojalni, wystarczy jeden donos jakiegoś podłego człowieka, żeby jego kariera legła w gruzach, a to oznaczałoby dla niego koniec. Biedny papa bez muzyki z pewnością zgasłby jak świeca. Już utrata Mahlera była dla niego ogromnym ciosem; świadomość, że być może nigdy nie usłyszy finału II Symfonii, w jednej chwili postarzyła go co najmniej o dwadzieścia lat.
To objawy choroby. Społeczeństwo jest chore. Niemcy są chore, ale nie zdają sobie z tego sprawy. Werner wciąż jakby nigdy nic pracuje do szóstej w kancelarii, ale widzę, że i on gryzie się coraz bardziej. Niemal z dnia na dzień maleje liczba kruczków prawnych, dzięki którym do tej pory udawało mu się przekazywać za granicę żydowskie pieniądze, ostatnio zaś rozeszła się pogłoska, że ma zostać wprowadzone prawo zakazujące małżeństw, a nawet kontaktów seksualnych między Aryjczykami i Żydami. Mój Boże, co to za kraj, w którym miłość jest traktowana jak przestępstwo?
20 czerwca 1934
Dziś rano widziałam, jak demolują galerię. Nie zamierzałam pojawiać się w pobliżu Blucherstrasse, z pewnością nie zapuściłabym się tam, gdyby nie to, że poczułam ogromną ochotę na wyjątkowo smaczne ciastka z cukierni, która znajduje się w tamtej okolicy. Powinnam była odejść natychmiast, jak tylko zobaczyłam tłum i usłyszałam wrzawę, ale szaleństwo ma w sobie przerażającą siłę przyciągania. Chyba tylko szaleństwo innych pozwala nam upewnić się o naszej normalności... lub jej braku. Przed wejściem do Galerii Seidla zgromadziło się około pięćdziesięciu, może sześćdziesięciu osób. Nie mogę powiedzieć, żebym często tam bywała, ponieważ zupełnie nie rozumiem tych współczesnych malarzy. Zdaje się, że nazwali się ekspresjonistami. Mężczyźni w brunatnych koszulach wybili już witrynę i wyważyli drzwi, teraz natomiast zajmowali się wyrywaniem płócien z ram i darciem ich na strzępy. Było to tym bardziej przerażające, że robili to metodycznie i starannie, bez śladu jakichkolwiek emocji. Zmasakrowane resztki obrazów trafiały na ulicę, gdzie ułożono z nich ogromny stos czekający najpierw na oblanie benzyną, potem na podpalenie, wreszcie na radosny ryk tłumu. Oszołomiony, bezradny Herr Seidl stał na uboczu i przyglądał się bezsilnie, jak wygląda kara za popieranie abstrakcyjnej, dekadenckiej, skorumpowanej sztuki. Chyba to właśnie najbardziej mną wstrząsnęło - wcale nie ponura determinacja nazistowskich osiłków, nie ochocze przyzwolenie gapiów na gwałt, ale fakt, że sztuka, a więc piękno (chociaż nie jestem w stanie go docenić) może być poddawane kontroli Partii i uzależnione od jej aprobaty. Dopiero wtedy poczułam na barkach monstrualny ciężar bezdusznej partyjnej maszyny i ogarnęło mnie paniczne przerażenie, prawie takie samo, jakie dopada nas niekiedy w środku nocy, kiedy uświadomimy sobie, że jesteśmy śmiertelni, że prędzej czy później będziemy musieli zanurzyć się w znacznie głębszej ciemności. Musiałam stamtąd uciec, uciec od tłumu, od ognia i dymu płonących płócien, które w moich oczach symbolizowały los całego narodu skazanego na zagładę. Odwróciłam się i popędziłam na oślep przed siebie, nie troszcząc się, czy mnie ktoś zobaczy ani dokąd i którędy biegnę. Przemykałam szerokimi ulicami i wąskimi alejkami, przez puste podwórka i zatłoczone zaułki. Czy ludzie, których mijałam, gapili się na mnie, mówili coś, pytali co się stało? Nie mam pojęcia. Wiem tylko tyle, że musiałam biec i biegłam aż do chwili, kiedy odzyskałam zmysły na brukowanej bocznej uliczce, w cieniu rzucanym przez pranie suszące się na sznurach przeciągniętych między oknami kamieniczek. Zgubiłam się w mieście, które od piętnastu lat nazywałam domem, a które teraz pokazało mi zupełnie inną, nieznajomą, wrogą twarz. To znaczy, niezupełnie. Pozostało w nim jednak coś znajomego i chyba to właśnie sprawiło, że się zatrzymałam: rozhuśtany drewniany szyld nad stromymi schodkami wiodącymi do piwnicy, szyld z niemalowanego drewna w kształcie szczura.
25 czerwca 1934
Musiałam tam pójść. Musiałam wrócić. Na widok tego drewnianego znaku, tego szczura nieporadnie wyciętego z kawałka deski, poczułam się tak, jakby duch, który wymknął się egzorcyzmom i trwał w uśpieniu przez wiele lat, ożył nagle i wyciągnął po mnie szponiaste ręce. Zdawałam sobie sprawę, iż nigdy nie zdołam się od niego uwolnić, jeśli nie odważę się ponownie stawić czoło temu, z czym już kiedyś bezskutecznie spróbowałam się zmierzyć w piwnicy przy Judengasse. Nie pytajcie mnie, skąd o tym wiem, ale wiem ponad wszelką wątpliwość, że to ta sama piwnica, ci sami kelnerzy o twarzach troglodytów, ten sam wiekowy Żyd z akordeonem, ta sama melodia...
Jeśli naprawdę zawładnął mną jakiś upiór, to jest to upiór pamięci. Dawno pogrzebane, zdawałoby się, wspomnienia, powracają z długotrwałego wygnania, odmienione w nieznaczny, ale niepokojący sposób po pobycie w ciemności. Pierwszej nocy po tym, jak uciekłam sprzed zdemolowanej galerii, obudził mnie ucisk w piersi i kłopoty z oddychaniem - zapowiedź (a może raczej wspomnienie?) ataku astmy.
Potrzebowałam kilku dni, żeby zebrać się na odwagę i wrócić na brukowaną uliczkę. Ostatnio Werner coraz dłużej przesiaduje w pracy; dwukrotnie docierałam prawie do samych drzwi i dwukrotnie wracałam, nie zdoławszy pokonać lęku, a on nawet nie wiedział, że wychodziłam wieczorem z domu. Łatwość, z jaką udało mi się ukryć przed nim moje wyprawy, ogromnie mnie zaskoczyła. Gdybym go tak bardzo nie kochała, jak łatwo przyszłoby mi go oszukać! Trzeciego wieczoru również uciekłabym sprzed drzwi piwnicy, lecz nagle, niczym para ogromnych czarnych srzydeł, ogarnęło mnie paraliżujące poczucie pustki. Prawie nie zdając sobie sprawy z tego, co czynię, nacisnęłam klamkę i weszłam do środka.
Wszystko wyglądało tak samo jak tamtej nocy w Wiedniu: stłoczone stoliki, maleńka scena, zespół muzyczny złożony z czterech znudzonych dziewcząt, krwistoczerwone abażury na lampkach. Pomarszczony maitre d’ (nawet jeśli inny niż tam, to na pewno odlany w tej samej formie) zaprowadził mnie do stolika przy scenie. Podczas gdy kelnerzy roznosili białe wino, ja przyglądałam się gościom. Bankierzy, przemysłowcy, prawnicy, urzędnicy... ale najwięcej było szarych i brunatnych uniformów. Partyjne mundury, partyjne koszule, partyjne krawaty, partyjne opaski na ramię, partyjne odznaki, partyjne czapki, partyjne szepty, partyjne pozdrowienia. Smaczne, dojrzałe wino bez udziału mojej woli wypchnęło na powierzchnię wspomnienia sprzed lat: czworo przyjaciół gotowych przewrócić świat w pogoni za przyjemnościami życia. Przeżycia tamej nocy rozsadziły nasz pozornie nierozerwalny kwartet i pchnęły każdego na inne tory historii. Mój ojciec otrzymał posadę koncertmistrza Berlińskiej Filharmonii, ja zaś poślubiłam najbardziej obiecującego berlińskiego prawnika, a wkrótce potem zostałam matką. Uświadomiłam sobie, że niemal od dwudziestu lat ani razu nie pomyślałam o innym młodym prawniku, z którym byłam prawie zaręczona, aż do owej nocy w wiedeńskiej piwnicy. Kiedy tak siedziałam samotnie przy stoliku, popijając wino, z gmatwaniny mroku, cieni i plam niepewnego światła wyłoniła się jeszcze jedna twarz, twarz niedocenianego artysty, który przysiadł się wtedy do nas. Doznałam prawdziwego wstrząsu, nagle bowiem rozpoznałam tę twarz; widywałam ją niemal codziennie na partyjnych plakatach, w gazetach, w kronikach filmowych. Prostokątna, chłopska twarz z małym wąsikiem, błyszczące oczy i szept w czerwonawym półmroku: „Kiedyś to mnie będą się bać. Wiem, że tak się stanie...”
- Strach! - odezwał się czyjś głos.
Przez chwilę myślałam, że to mój własny lęk zdecydował się do mnie przemówić, lecz okazało się, że głos należy do wiekowego mistrza ceremonii z akordeonem, oświetlonego blaskiem samotnego reflektora, snującego opowieść o dokuczliwej nieśmiertelności i ewangelii zdumiewająco pasującej do tego miejsca i czasu. Jak przedtem, tak i teraz, akordeon wtórował mu jękliwą melodią, kelnerzy pozamykali drzwi i okna, wyłączyli światło, aż wreszcie reflektor zgasł i w nieprzeniknionej ciemności zabrzmiał głos starego Żyda:
- Nadeszła pora, byście stawili czoło waszemu strachowi, zupełnie sami, zamknięci w mrocznych otchłaniach waszych ciał, dusz i umysłów.
Chwilę potem, wezwane zawodzącym sygnałem akordeonu, zjawiły się berlińskie szczury. Zacisnąwszy powieki walczyłam z odrazą i przerażeniem, czując, jak wilgotne ciała ocierają się o moje nogi, a chitynowe pazurki wbijają mi się w stopy. Zdezorientowani ludzie krzyczeli co sił w płucach, ale już po chwili ponad ogólny harmider wybił się jeden głos, donośniejszy od wszystkich.
- Żydzi! - krzyczał. - Żydzi! Żydzi!
Wrzask wzbił się pod niskie sklepienie, spłynął stamtąd na stłoczonych, przerażonych ludzi, zamienił ich lęk w nienawiść. - Żydzi! - podjęli z zapałem. - Żydzi!
Zaczęli chwytać za butelki, krzesła i lampy, albo po prostu zacisnęli pięści i uderzali, bili, miażdżyli, dusili, rozszarpywali, gnietli szczury, gnietli swój strach, a piwnica rozbrzmiewała echem nienawistnej pieśni. Usiłowałam jej nie słuchać, starałam się zatkać uszy, lecz ceglane ściany dudniły niczym nazistowski bęben, a kiedy wreszcie włączono światło, natychmiast rzuciłam się do drzwi i uciekłam w spokojną, czystą noc, podczas gdy za mną i pode mną rozległ się donośny śmiech, ktoś zaintonował „Horst Wessel”, zaraz przyłączyły się do niego inne głosy, kwartet podjął melodię i chwilę potem piwnica rozbrzmiewała zgodnym chórem radosnej nienawiści.
30 czerwca 1934
Jedno z drobnych, uroczych dziwactw Wernera polega na tym, że ten człowiek, tak kompetentny, zdecydowany i pewny siebie w sali sądowej, zmienia się nie do poznania, kiedy trzeba rozstrzygnąć ważne albo delikatne sprawy natury rodzinnej. Tak było i tym razem: przez kilka minut stał przy kominku z rękami wbitymi w kieszenie i niepewnie przestępował z nogi na nogę, aż wreszcie zrobiło mi się go żal i postanowiłam mu pomóc. - Uważasz, że powinniśmy sprzedać dom i wyjechać? Chyba go zaskoczyłam. Najprawdopodobniej nie podejrzewał, że zdaję sobie sprawę z powagi sytuacji, ja tymczasem, po wizycie w szczurzej piwnicy, wiedziałam znacznie więcej od niego. Oni naprawdę nas nienawidzą. Naprawdę chcą nas pozabijać. Wszystkich. Werner powiedział, że pole manewru zawęża się dosłownie z godziny na godzinę. Najnowsze antysemickie ustawy miały postawić poza nawiasem społeczeństwa zarówno Żydów, jak i tych Aryjczyków, którzy założyli mieszane rodziny. Wszyscy trafią do obozów pracy. Na domiar złego lada chwila mogło dojść do rozłamu w Partii. Popierajacy Rohma członkowie SA już od dawna zamierzali wystąpić przeciwko Hitlerowi, a jeśli w ruch pójdą długie noże, odium winy z pewnością spadnie na Żydów.
Zapytałam, dokąd, jego zdaniem, powinniśmy uciec. Odparł, że do Holandii, która zawsze była oazą tolerancji i stabilności, a konkretnie do Amsterdamu. Bez mojej wiedzy pozwolił sobie zbadać możliwości wejścia w handel diamentami oraz stan tamtejszego rynku nieruchomości. Czy zaczął już likwidować nasz majątek? Spojrzał na mnie niepewnie. - Tak, moja droga. Od kilku miesięcy przekazuję niewielkie kwoty za pośrednictwem szwajcarskich banków. - To dobrze.
- Bałem się, że weźmiesz mi to za złe. Wiem przecież, jak bardzo nie lubisz, kiedy ukrywam coś przed tobą. Jakże mogłabym mieć mu to za złe, skoro sama ukrywam przed nim tajemnicę, którą muszę zabrać do grobu? - Musimy wyjechać jak najprędzej.
- A co z twoim ojcem?
- Miał tylko swoją muzykę, a oni mu ją zabrali. - Błysk wspomnienia: siedzę w loży, słucham Piątej Symfonii Mahlera i obserwuję, jak po mistrzowsku prowadzi orkiestrę przez zawiłości Adagietta. - Dom, sława, bogactwo nic dla niego nie znaczą, jeśli nie może grać ukochanej muzyki. - A Izaak i Anneliese?
Ponownie usłyszałam wrzaski w piwnicy, łoskot uderzeń, brzęk tłuczonego szkła, głuche odgłosy ciosów spadających na grzbiety Żydów.
- Oni też nie mają tu czego szukać.
Leżąc razem w łóżku, słuchaliśmy wiadomości przez radio. Co chwila powtarzały się doniesienia o próbie przewrotu przeprowadzonej przez oddziały SA. Lojalne jednostki SS zdławiły bunt, generałowie Rohm, von Schleicher i Stressel zostali aresztowani, a następnie rozstrzelani. Wyłączyłam radio.
- Jutro, Wernerze. Zrobimy to już jutro. Zgoda, najdroższy?
Chwilę potem rozdzwoniły się dzwony Berlina, tysiąc dzwonów na tysiącu wież. Ich donośne bicie niosło się po całym mieście, po całych Niemczech, po całym świecie. Podzwonne dla duszy wielkiego narodu.
POCAŁUNEK JUDASZA
O drugiej po południu nieduży trójkąt słonecznego blasku spływa na podłogę, po czym wyrusza na wędrówkę w poprzek kanapy, przez dwa fotele, stół, turystyczny piecyk na naftę, materace i zwiniętą pościel. Stopniowo robi się coraz mniejszy, by wreszcie, około piątej, zniknąć bez śladu w lewym górnym rogu piwnicy, tuż obok ukrytych drzwi. Kiedy nie może już dłużej patrzeć na wciąż te same twarze męża, ojca, dzieci, van Hootenów i starego zegarmistrza Comeniusa, kiedy nie może już dłużej słuchać szelestu kart, delikatnego stukotu przestawianych figur szachowych, szeptanego słowa „szach”, mamrotliwego wspominania snów, kiedy te widoki i dźwięki stają się równie trudne do wytrzymania jak miarowe tykanie zegarka oprawcy, wówczas śledzi promień zakurzonego światła i dociera do jego źródła - utrąconego rogu deski, jednej z wielu, jakimi są zasłonięte piwniczne okna. Tam, błękitne najbłękitniejszym błękitem świata, jest maleńkie trójkątne niebo. Niekiedy trwa godzinami zanurzona w tym błękicie, z wierzchołkiem świetlnego trójkąta między oczami. To jej osobiste niebo; kiedy pewnego razu zobaczyła eskadrę junkersów lecących w kierunku Anglii, widok czarnych krzyży na kadłubach tak nią wstrząsnął, że wybuchnęła płaczem i zaszyła się w najdalszy zakątek piwnicy. Nie był zachwycony, widząc ją, stojącą na skrzynce po pomarańczach, z na wpół przymkniętymi powiekami i twarzą przy szybie. Bał się, że ktoś z zewnątrz zobaczy te oczy, ten trójkąt twarzy, i złoży doniesienie okupantowi, ale dawno już przestał czynić jej wymówki. Doskonale wiedział, że za każdym razem, kiedy wymyka się przez ukryte drzwi na ulice Amsterdamu, ona natychmiast biegnie do okna i zatraca się w dwudziestu centymetrach nieba. Nie czynił jej wymówek również z tego powodu, że znaczną część ryzykownych wypraw podejmował wyłącznie po to, by choć na chwilę uciec od okropnej klaustrofobicznej monotonii piwnicznego życia. Podczas jednej z tych eskapad spod zgliszcz domu przy Achtergracht - sam podpalił posesję, aby rozwiać ewentualne podejrzenia, że mogą się tam ukrywać Żydzi - był świadkiem jak niemieccy żołnierze wyprowadzają żydowską rodzinę z kryjówki przy Herengracht: matkę, ojca, dziadka przyciskającego do piersi malowany drewniany chodak, dwie dziewczynki w nędznych sukienkach. Chyba długo żyli w ukryciu, wszyscy bowiem mieli bladą, ziemistą cerę. Żołnierze zabrali również właścicieli domu, parę starszych ludzi, których widział dawno temu na zebraniu Rady Pomocy Żydom, i wepchnęli ich na platformę ciężarówki. Kiedy mijał to miejsce (starał się iść ani nie za szybko, ani nie za wolno), niemiecki oficer ogłaszał przez megafon, że ci, którzy dają schronienie Żydom, są nie lepsi od nich, w związku z czym będą traktowani tak samo jak Żydzi, ci natomiast, którzy poinformują władze okupacyjne o znanych im faktach ukrywania Żydów, zostaną wynagrodzeni za spełnienie obywatelskiego obowiązku.
Wędrując od znajomego sklepiku do sklepiku i kupując mięso, chleb, świece oraz naftę do piecyka, wciąż miał przed oczami pulchne, zwyczajne twarze holenderskiego małżeństwa wpychanego brutalnie na platformę ciężarówki. Podczas tajnego zebrania w pokoiku na zapleczu pralni van den Beeka jeden z animatorów Rady Pomocy Żydom zapytał go, czy będzie mógł przyjąć do piwnicy przy Achtergracht rodzinę, której zagrażało zdemaskowanie. Oczami wyobraźni ujrzał ciężarówkę sunącą wzdłuż szpaleru drzew rosnących nad kanałem, usłyszał jęki i płacz rozbrzmiewające na spokojnej zazwyczaj uliczce, po czym odpowiedział:
- Nie wiem. Muszę się zastanowić. Dajcie mi dzień albo dwa do namysłu.
Zazdrościła mu tych wypraw. Doskonale rozumiała, czym się kierował - jeśli „na górę” będzie wychodzić tylko jedna, zawsze ta sama osoba, ryzyko zostanie ograniczone do minimum - ale ten kawałeczek nieba sprawił, że zapragnęła więcej, marzyła tylko o tym, żeby zanurzyć się w przepastnym błękicie, dać mu się bez reszty ogarnąć, zachłysnąć się nim i upoić. Nocą, kiedy wszyscy zasnęli, opowiedział jej szeptem o rodzinie poszukującej schronienia. Przyjęłaby ich z radością; tam, gdzie główną, a czasem jedyną rozrywkę stanowiło relacjonowanie snów minionej nocy, nowe twarze, nowe życiorysy i nowe opowieści były niemal równie pożądane jak wolność.
Jednak nowa rodzina jakoś się nie zjawiała. Mijały kolejne dni, odmierzane wędrówką trójkątnej plamy światła po podłodze piwnicy oraz ciągnącymi się bez końca opowieściami o coraz bardziej monotonnych, coraz mniej kolorowych snach. Tej nocy, kiedy usłyszała znajomy dźwięk, oprzytomniała w okamgnieniu. Pozostali spali, zanurzeni w szarych snach, ale ona miała wrażenie, że zagrały dla niej trąby anielskie. Łagodna akordeonowa melodia rozbrzmiewała gdzieś daleko między spadzistymi dachami amsterdamskich kamienic, lecz jednocześnie wydawała się zadziwiająco bliska, wyraźna i słodsza od najsłodszego wina. Jak we śnie (a może to był sen, tyle że wyraźniejszy od tego, co zwiemy rzeczywistością?) podniosła się z posłania, podeszła do ukrytych drzwi i bezszelestnie wymknęła się na ulicę. Nic sobie nie robiła z godziny policyjnej; wiedziała, że melodia rozbrzmiewa tylko dla niej, że ona sama jest jak duch, niewidzialna dla żołnierzy w brunatnych ciężarówkach.
Starzec, pochylony nad instrumentem i zasłuchany w melancholijną melodię, stał w plamie księżycowego światła u wylotu ulicy, nad szerokim kanałem. Wokół jego stóp kłębiły się szczury; było ich tyle, że ulica wyglądała tak, jakby ktoś rozwinął na niej szary, ruchomy dywan.
Szczury rozstąpiły się bezszelestnie przed nią, a kiedy podeszła bliżej, Żyd-tułacz podniósł głowę i powiedział:
- Gnadige Frau, nie powinna pani tu przychodzić. Naraża się pani na poważne niebezpieczeństwo.
- Nie wydaje mi się.
Uśmiechnął się, obnażając długie, żółtawe zęby, podobne do wykonanych z kości słoniowej klawiszy jego akordeonu. Ruchomy dywan zafalował.
- Oczywiście ma pani rację. Wszystko zależy od woli i łaski Boga. To właśnie Bóg zdecydował, że nasze losy splotły się na chwilę, że na jakiś czas staniemy się nierozłączną parą. Pamięta pani, jak bardzo wystraszyła się wiele lat temu, podczas naszego pierwszego spotkania w Baden-Baden? Uciekła pani wtedy ode mnie, ale nie na długo, ponieważ zostaliśmy sobie przeznaczeni. Choćbyśmy chcieli, nie zdołamy przed sobą uciec. Bóg czyni to niekiedy: splata mój los z losem zwykłych ludzi, żeby ich zbawić... albo zniszczyć. - Czy ty mnie zniszczysz?
- Już to uczyniłem. Wybacz, Anno. To nic osobistego. Mój żałosny kabaretowy występ, moja burleskowa ewangelia, moje piwnice w miastach rozrzuconych po kontynencie, moje szczury - wszystko to służy dziełu wypełnienia woli Boga. Moje starania przyspieszą nadejście Apokalipsy, więc Pan zjawi się już wkrótce, by wreszcie uwolnić mnie od nieznośnego ciężaru nieśmiertelności.
- Myślisz, że jesteś odpowiedzialny za... za to wszystko?
- Spełniam jedynie wolę Pana.
- Jesteś szalony.
- To tylko jedna z dwóch możliwych interpretacji. Według drugiej jestem dokładnie tym, za kogo się podaję. - Apostołem ciemności?
- Apostołem rozgniewanego Boga. Żydzi, ci zabójcy Chrystusa, wreszcie poniosą zasłużoną karę. Czy tylko mi się zdaje, czy słyszę tętent kopyt rumaków Czterech Jeźdźców Apokalipsy? Przybywaj, Panie! Czekam na Ciebie! - Jesteś nie tylko szalony, ale i zły.
- Albo dobry niepojętą dla ciebie dobrocią. Skazałem na zagładę, ale mogę też zbawić. Chodź ze mną. Tutaj nie masz czego szukać. Koniec z wami. Nie trzeba być prorokiem, żeby to zrozumieć. Nawet szczury uciekają z miasta, a ja z nimi. Weźmiesz z nich przykład?
Szczury przemykały bezszelestnie po bruku, żwawo przebierając różowymi, uzbrojonymi w ostre pazury łapkami. Ruchliwe nosy i długie wąsy wznosiły się badawczo do księżyca.
- Mam rodzinę: męża, ojca, dzieci...
- Porzucisz ojca swego i matkę swoją. Tylko wtedy możesz zostać uczniem. Tak jest napisane.
- Nie jestem uczniem. Jestem Żydówką.
Starzec skłonił się głęboko, chwycił jej dłoń, pocałował w plamie księżycowego blasku.
- Kuss’ die Hande, gnadige Frau, jak mawiano kiedyś w starym Wiedniu.
Jego ruchliwe palce wydobyły z instrumentu cichy akord. Zaraz potem stary człowiek odwrócił się i powoli odszedł w kierunku kanału. Melodia i szczury podążyły za nim. Nie spał, kiedy wróciła.
- Byłaś na zewnątrz! - wyszeptał przez zaciśnięte zęby.
- Owszem.
- Dlaczego? Na litość boską, dlaczego wyszłaś po godzinie policyjnej?
Wzruszyła ramionami, chociaż nie mógł tego zobaczyć w ciemności. Wyjaśnienia nie miałyby sensu. Po raz pierwszy zobaczyła, że przez szczelinę w okiennicy spływa promień księżycowego blasku i kładzie się małym trójkątem na podłodze. Nazajutrz wyszedł po naftę do piecyka i po koce, ponieważ w piwnicy przy Achtergracht dało się już odczuć pierwsze jesienne chłody. Po powrocie pocałował ją mocno w usta, po czym, dziwnie milczący i zadumany, usiadł w fotelu, złączył przed sobą palce i zapatrzył się w nie z taką miną, jakby widział je po raz pierwszy w życiu.
O piątej, zaraz po tym, jak znikła plama słonecznego światła, przyszli żołnierze w hełmach i czarnych butach, i rozwalili drzwi siekierami. Na widok lśniących pistoletów maszynowych starzy ludzie zaczęli przeraźliwie krzyczeć. Żołnierze, którzy poruszali się tak pewnie, jakby ktoś im powiedział, gdzie mają szukać i co tam znajdą, wygonili ich na dwór, na ulicę skąpaną w blasku popołudniowego słońca, do ciężarówki.
- Nie pozostawiłaś mi wyboru - powiedział, kiedy żołnierze o pustych, pozbawionych uczuć twarzach wpychali na platformę samochodu van Hootenów i starego zegarmistrza. Comenius tulił do piersi stary zegar z kukułką. - Wyszłaś z ukrycia, naraziłaś nas wszystkich na niebezpieczeństwo. Gdyby ktoś cię zobaczył, wszyscy ponieślibyśmy karę. Musiałem poinformować władze. Myślisz, że tego chciałem? Myślisz, że chciałem sprzedać van Hootenów i starego Comeniusa? To ty mnie do tego zmusiłaś.
Sprzedałem ich w zamian za naszą wolność. Miałem do wyboru: albo oni, albo my. Tak powiedział oficer, który mnie przesłuchiwał. Jeśli spełnię obywatelski obowiązek, będziemy wolni. Musiałem ich poświęcić dla naszego bezpieczeństwa. Zaraz potem żołnierz w czarnych buciorach, z czarnym pistoletem maszynowym, stanął między nimi, między mężczyzną a kobietą, jej dziećmi i jej ojcem ze skrzypcowym futerałem w objęciach, i zaczął popychać ich lufą w kierunku ciężarówki, a jednocześnie inni żołnierze chwycili mężczyznę za ręce i przytrzymali, chociaż krzyczał, szarpał się i wyrywał. Kobieta też krzyczała, krzyczały jej dzieci, lecz żołnierze zapakowali ich na ciężarówkę, opuścili plandekę, silnik ryknął, zagłuszając wrzaski i zawodzenia. Ciężarówka odjechała, a ze stojącej nieopodal limuzyny wyszedł oficer, podszedł do mężczyzny i powiedział:
- Żydzi to Żydzi.
KWARTET SMYCZKOWY
Szybko, szybko, prędzej, prędzej; szybko, szybko, prędzej, prędzej, przez płaską czerń nocnego lasu, wśród szpaleru milczących drzew, pędzi pociąg, nocny pociąg, kroi ciemność snopem światła, szarpie ją turkotem kół, gna przez mrok, który ogarnął serce kontynentu. Nocny pociąg; szybko, szybko, prędzej, prędzej, stacja końcowa coraz bliżej. Chociaż minęło już co najmniej kilka godzin od chwili, kiedy ojciec życzył ci dobrej nocy i pocałunkiem w czoło polecił cię boskiej opiece, tak jak czynił w te noce, kiedy bałaś się zasnąć i przychodziłaś do niego do łóżka, ty wciąż nie śpisz. Ojciec wcisnął swoje stare kości w kąt bydlęcego wagonu i jakoś zdołał zasnąć, twoje dzieci też już śpią, przytulone do ciebie, i tylko ty czuwasz, jedyna spośród wszystkich pasażerów. Światła jest akurat tyle, żeby dostrzec ciemne, skulone kształty. Stary Comenius wciąż tuli do piersi zegar z kukułką, który tyka w rytmie uderzeń jego serca, van Hootenowie zbili się w ciasną gromadkę jak kocięta, pozostali również ani na chwilę, nawet we śnie, nie rozstają się z bezcennymi skarbami - parasolkami, malowanym drewnianym chodakiem, książkami, szalem modlitewnym. Bogaci i biedni, książęta i żebracy, kapłani i dziwki uliczne, wszyscy są teraz anonimowymi, bezdomnymi, odczłowieczonymi kłębkami bólu w wypełnionym półmrokiem wnętrzu bydlęcego wagonu. Chyba jednak zasnęłaś, stukot setki kół rozpędzonego pociągu chyba jednak ukołysał cię do snu, ponieważ budzi cię nagła cisza, brak znajomego jednostajnego rytmu. Przez szczeliny między deskami sączy się blady świt. Jest bardzo zimno, jakby owionęło was mroźne tchnienie z trzewi kontynentu. Doskwiera ci potworny głód. Kiedy jadłaś ostatnio? Nie pamiętasz, tak samo jak nie pamiętasz już prawie niczego ze swego życia, jakby niespodziewanie zatonęło bez śladu. Pociąg nieruchomieje. Przyciskasz twarz do szpary, wytężasz wzrok, usiłujesz cokolwiek dojrzeć, zorientować się, dokąd dotarliście. Widzisz nieduży stacyjny budynek otoczony gęstym, mrocznym lasem. Drzewa pochylają się nad zabudowaniami niczym wysocy, przygarbieni starcy i wyciągają ku tobie ręce zakończone guzłowatymi palcami gałęzi. Jacyś ludzie na peronie; żołnierze? Głosy, wiele głosów mówiących niezrozumiałym językiem. Z megafonów dobiegają szumy i trzaski, potem słychać jakieś komendy. W waszym wagonie i w każdym z dwudziestu czterech pozostałych wagonów, tworzących pociąg, ludzie budzą się ze snu. Twoje dzieci trą oczy i pytają zaspanymi głosami, gdzie są, dokąd dojechały. Nie możesz im tego powiedzieć, bo sama nic nie wiesz. Głosy zbliżają się, drzwi rozsuwają się z hukiem i bezgłośną eksplozją szarego porannego światła. Żołnierze. Głupie, tępe, brutalne twarze. Zaczynają wywlekać ludzi z wagonów. Wysiadać! Wszyscy wysiadać! Ze wszystkich dwudziestu pięciu wagonów wyskakują, gramolą się, wychodzą ludzie, drżący z zimna gromadzą się na peronie, zabijają ręce, tulą się do siebie, oddechy ulatują parą z ich ust. Żołnierze o głupich, tępych, brutalnych twarzach chodzą między nimi, odbierają dobytek. Szale modlitewne, książki, drewniane malowane chodaki, parasole. Jeden z nich wyrywa Comeniusowi zegar z kukułką. Twój ojciec oburącz przyciska do piersi futerał ze skrzypcami, nie, nie, nie zabierajcie mi mojej muzyki, nie róbcie mi tego! Jakby nie zauważył, że zabrano mu ją już wiele lat temu. Żołnierze bez pośpiechu miażdżą mu palce kolbami karabinów, rozbijają futerał, depczą instrument, rozgniatają na miazgę.
Tulisz do siebie dzieci. Obawiasz się, że żołnierze zechcą wyrwać ci je ze zmiażdżonych, zakrwawionych palców, cisnąć je na peron, rozdeptać buciorami. Milczysz, bo nie ma słów, które mogłyby cokolwiek pomóc. Żołnierze spychają was w kierunku budynku stacji. Skrzeczący głos z megafonów mówi witamy, witamy, witamy. Nad ścianą drzew dostrzegasz gęsty dym, jakby z wielkiego pożaru. Poranny wiatr przygina go do ziemi, gna w tę stronę; dym cuchnie, śmierdzi, dławi, czuć go czymś wstrętnym i nieczystym.
Żołnierze pokrzykują w swoim niezrozumiałym, bełkotliwym języku, zaganiają was do budynku. Nie chcesz tam wejść, nie możesz tam wejść, nie wolno ci tam wejść, ale nie jesteś w stanie przeciwstawić się naporowi niezliczonych ciał. Przez zakratowane okna poczekalni widać siedzące nieruchomo postaci, pochylone w skupieniu nad instrumentami. Chwilę potem ponad szczekanie głosu z megafonów wybijają się słodkie dźwięki muzyki, wznoszą się ku niebu, mieszają z dymem uczepionym konarów drzew, spowijającym cały kontynent. Kwartet smyczkowy gra ostatnią część „Eine kleine Nachtmusik”. Jak na twój gust, wykonanie jest dalekie od perfekcji.
- Wszystko w porządku, Anno - mówi ojciec. - To nie potrwa długo. Musimy tylko zaczekać na drugi pociąg, ten, który zawiezie nas do miejsca przeznaczenia.
Przybywa Zaklinacz Deszczu
Siedem suchych lat jest jak siedem białych blizn na grzbiecie umierającego miasteczka. Chyliło się ku upadkowi już na długo przed tym, jak przestały padać deszcze; przycupnięte na pustyni na skrzyżowaniu dróg, ignorowane przez pojazdy mknące zawsze dokądś dalej. Tylko w upalne noce odsłania podbrzusze poznaczone neonowymi tatuażami: przystanek autobusowy, motel, fryzjer, stacja benzynowa - spocone, drażniące błękity i róże, zionące ci żarem w twarz. Przy końcu baru, tam gdzie gromadzi się najwięcej marzeń, bo nikt ich nigdy nie ściera z lady, Kelly Zawsze Przy Oknie gapi się na neonowe palce muskające boki autobusów. Ludzie zmieniają tu kierunki podróży tak jak zmieniają gatki. Błękitne Autostrady, puste pudełka po kanapkach... Wciąż na nowo ogląda odbicie swojej twarzy w oknach autobusów odjeżdżających w rozgrzaną sobotnią noc. Na dachu, widoczna nawet z Havapai Point, Pustynna Róża zachwala jaskrawymi barwami najlepsze hot dogi w mieście. To prawda, tyle że w tym przypadku „najlepsze” oznacza również „jedyne”. Uśmiecha się. Zawsze jest uśmiechnięta. Ona stanowi tutaj prawo. To prawo jest wpisane w każdy sześćdziesięciowatowy, fałszywy brylant jej butów. Każdy, kto tu wysiądzie, zaraz wsiądzie z powrotem do autobusu. Jeśli przypadnie mu do gustu twój kapelusz albo kolor walizki, albo jeśli zapach wody kolońskiej, którą wtarłeś sobie w policzki w toalecie, przypomni mu o dawno minionych, oldsmobile’owych dniach, wiszących teraz razem z kurtką na gwoździu przy drzwiach, Kumpel Sam uraczy cię zaczarowaną, bo zawsze pełną, filiżanką kawy. Jest sprzedawcą biografii; płaci mu się od minuty albo od godziny, zależnie od tego, ile minie czasu, zanim kierowca wywoła cię z powrotem w noc. Kumpel Sam zgromadził pod barem, razem z pustymi butelkami, stosy biografii. Już na pierwszy rzut oka potrafi rozpoznać dobry rocznik. Jeśli z autobusu wysiądą: chłopak w roboczym kasku, poszarpanych dżinsach do kolan i podkoszulku bez rękawów, para strudzonych Anglików przemierzających Amerykę z plecakami i zapasem kawy o konsystencji smoły w termosach oraz zaawansowany wiekiem mężczyzna ze starannie przystrzyżoną, centymetrową siwą brodą i skórzaną torbą, jakiej nie widziano w okolicy od chwili, kiedy tornado porwało profesora Cudaka do Emerald City, Kelly Zawsze Przy Oknie od razu wie, kogo Sam zaszczyci filiżanką darmowej kawy.
Kumpel Sam nigdy nie włącza klimatyzacji. Co prawda twierdzi, że hot dogi z chili lepiej smakują w upale, ale Kelly wie, iż naprawdę chodzi mu o to, żeby ktoś z gości rzucił jakąś uwagę na temat temperatury. To mu wystarczy. - Wszystko przez tę suszę - mówi wówczas. - Wszędzie dokoła padało, tylko nie tutaj. Uwierzy pan, że może być coś takiego jak przeklęte miasto?
- Czemu nie - odpowiada stary mężczyzna. - Ile czasu minęło od ostatniego deszczu?
- Siedem lat - odzywa się Kelly Zawsze Przy Oknie.
Ostatnia kropla spadła dwa dni po jej jedenastych urodzinach. - Jedzie pan w jakieś konkretne miejsce? - pyta Kumpel Sam, tak całkiem po prostu, zwyczajnie, jakby znał człowieka co najmniej od paru lat, nie od kilku sekund. Jest w tym dobry, trzeba mu to przyznać. Ktoś już dawno temu powinien zrobić z niego prawnika. Albo gospodarza przedpołudniowego programu telewizyjnego.
- Na północ, za tamę, odwiedzić kobietę i chłopaka - mówi podróżny. - Ale mogę zostać tu parę dni, może nawet dłużej. Chyba wam się przydam.
Stawia na ladzie torbę profesora Cudaka, a Kumpel Sam odruchowo cofa się o krok, bo torba wygląda jakoś tak... dziwnie. Nawet Kelly Zawsze Przy Oknie czuje, jak to coś dziwnego przesuwa się po jej długich gładkich włosach i niżej, po kręgosłupie. Mężczyzna otwiera torbę, wyciąga przedmiot, który przypomina skrzyżowanie piorunochronu z anteną satelitarną i gotycką kratą z kutego żelaza, a może jeszcze coś innego. Później Sam będzie przysięgał na wszystkich świętych, że widział błękitne ogniki pełzające po prętach, ale wszyscy wiedzą, że dla Sama znacznie ważniejsza od prawdy jest barwność opowieści.
- Chcecie deszczu? - pyta stary człowiek. - Dostaniecie go.
Jeśli naprawdę wam na tym zależy, sprowadzę Zaklinacza Deszczu. Nie pada żadne z pytań, które powinny się posypać, ponieważ z mroku wyłania się srebrzysty kadłub osadzony na trzech parach kół: kolejne siedemdziesiąt dusz w drodze skądś dokądś. Kierowca ociera rękawem pot z czoła i ogłasza:
- Pół godziny przerwy!
Do roboty, Sam. Włącz ekspres z kawą. Ocknij się, Kelly, i pomaszeruj do kuchni. Trzeba przyrządzić sadzone jajka. Zza Gór Męki Pańskiej wypełzają pierwsze bladości świtu, zapowiedź końca niepodzielnego panowania Pustynnej Róży, lecz ona wciąż się uśmiecha. Ponieważ ona stanowi tu prawo, wolno jej więc również je łamać, szczególnie w te noce, kiedy gwiazdy wiszą nisko na niebie, a wiatr niesie zapach czegoś, o czym lepiej od razu zapomnieć, zanim kolejny podmuch pozostawi nieusuwalną bliznę na sercu i zanim złociste neonowe lasso zaciśnie się na szyi obcego.
Zastanówcie się, bracia z asfaltowych szos i siostry z całodobowych barów szybkiej obsługi, zastanówcie się dobrze: czy widzieliście go już kiedyś, tego starego człowieka deszczu ze skórzaną torbą profesora Cudaka i starannie przystrzyżoną siwą brodą? Zastanówcie się, czy zauważyliście go o trzeciej nad ranem na twardym plastykowym krzesełku w kącie przydrożnego Burger Kinga albo przy maszynie z czekoladowymi batonami na dworcu autobusowym, albo suszącego ręce w toalecie, albo walczącego z zamkiem schowka na bagaż? Czy przypadkiem zerknęliście na niego zza otwartej gazety, nad krawędzią plastykowego kubka z kawą? Jak się wam wydaje? Czy nie poświęciliście mu ani chwili uwagi, ponieważ uznaliście go za jeszcze jedną z niezliczonych istot ludzkich, które napotkaliście na swojej drodze, czy może zaintrygował was na tyle, że zaprzestaliście pogoni za snem w niewygodnym autobusowym fotelu i pozwoliliście, by połączyły was nici nocnej, prowadzonej przyciszonymi głosami rozmowy? Czy o bladym świcie otworzył torbę profesora Cudaka i pokazał wam tajemnicze przemioty okolone błękitną poświatą, czy powiedział wam, że potrafi sprowadzać deszcz? Czy przedstawił się jako Zwiastun Zaklinacza Deszczu? Uwierzyliście mu, czy raczej pomyśleliście: „Zwariowany staruch, łgarz, oszust”? A może sięgnęliście pamięcią do tych miejsc i czasów, gdzie niebo było stalowobłękitne i bez jednej chmurki, ale wasze modlitwy zostały wysłuchane i nagle, nie wiadomo skąd, pojawiły się chmury - najpierw zaledwie cień na horyzoncie, potem plama wielkości dłoni, potem wielki mroczny młot zawieszony nad dachami miasteczka? Kiedy nieprzenikniona czerń wypełniła niebo od horyzontu po horyzont, pobiegliście do ogrodu wyłączyć zraszarkę, bo tym razem miało padać naprawdę. Czy wówczas, patrząc w górę, wyszeptaliście „Zaklinacz Deszczu”, czy obracaliście te dwa słowa na języku tak długo, aż wreszcie udało wam się wyssać z nich ostatnią kroplę tajemnicy? Zaklinacz Deszczu...
Ostatnią osobą, która spędziła noc w Motelu U Wandy, był agent poszukujący odpowiedniej lokalizacji dla nakręcenia reklamówki Levisa. Spodziewając się przybycia gromady siorbiących colę realizatorów oraz nadmiernie umięśnionych osobników w olśniewająco białych bokserkach, Wanda dobudowała koktajl bar i zainstalowała w „luksusowych” domkach telewizję kablową. Goście, którzy zdecydowaliby się na domki „standardowe”, musieliby sami zapewnić sobie rozrywkę, ale przecież chyba na tym to polega, prawda? Ekipa filmowa wybrała odległą o trzysta kilometrów, opuszczoną stację benzynową położoną na granicy poligonu bombowego Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych. Bar wciąż cieszy się popularnością, ale z kablówki korzysta wyłącznie Wanda. Uważa, że w ten sposób nadaje sens poniesionym wydatkom. Ogląda wszystkie tasiemcowe seriale.
Nie bardzo wie, co myśleć o tym gościu. Chodzi nie tyle o niego, co o rzeczy w jego torbie. Ogląda je przy okazji sprzątania pokoju. Dziwne, tajemnicze, zagadkowe rzeczy, takie, które same w sobie nie wyglądają na rzeczy, tylko na części większej całości. Takie, które niczego nie robią, tylko po prostu są. Nie ma pojęcia, co on z nimi robi, ale ludzie, którzy wpadają na drinka, mówią, że wędruje po całym miasteczku, przykłada te rzeczy do oka i kieruje je w dół, w górę, na Góry Męki Pańskiej. Niektórzy twierdzą, że słyszeli jak rzeczy wydają zabawne piskliwe odgłosy, inni powiadają, że zauważyli pojawiające się na nich małe szare cyferki. Przypuszczalnie to znowu ktoś z agencji reklamowej, uważa Wanda. Ma nadzieję, że tym razem dopisze jej szczęście i do motelu zjadą nadmiernie umięśnieni mężczyźni w olśniewająco białych bokserkach. Niebawem docierają do niej opowieści o jeszcze dziwniejszych rzeczach, podobnych do anten telewizyjnych i powbijanych w ziemię dokoła miasteczka, podobnych do fosforyzujących latawców wypuszczanych w środku nocy, podobnych do skrzyżowania ogromnego przenośnego radiomagnetofonu z potężnymi głośnikami i wielkiego karalucha, pozostawionych przy drodze albo przypiętych do płotu, aż wreszcie Wanda dochodzi do wniosku, że tak dalej być nie może. - Do czego to służy? - powtarza za nią z niedowierzaniem, jakby zapytała go o przeznaczenie pilota do telewizora albo lampki w lodówce. - To mój sprzęt badawczy. Zanim Zaklinacz Deszczu przystąpi do pracy, muszę przeprowadzić precyzyjne pomiary geomantyczne. Stopień dyfrakcji fali stojącej w górnym płaszczu skorupy, oktawy ziemi, wiatru i wody, anomalie geomantycznych linii przepływowych... Czeka mnie mnóstwo pracy, a czasu mam niewiele. Bez tego interfejsowego analizatora oktaw nie byłbym w stanie skontrolować gęstości przepływu. Ten przyrząd, który przypomina trójnóg z czarnymi żaluzjami na szczycie, to lokalizator punktów węzłowych. Gdybym go nie miał, mógłbym się od razu spakować i wracać do domu. To ciężka praca. Precyzyjna. Delikatna. Trzeba być niezwykle dokładnym. Dostanę może piwo?
Wanda jest już niemal pewna, że będzie kręcony film reklamowy.
Znowu te dwa słowa: Zaklinacz Deszczu. Przesuń je językiem po podniebieniu. Czy twoja wyobraźnia ma z nimi jakieś problemy? Tak? W takim razie powiedz mi: o czym myślisz, kiedy je słyszysz? Czy wyobrażasz sobie Burta Lancastera w czarnym kapturze? Ścigającą chmury eskadrę dwupłatowców pilotowanych przez blondynki w skórzanych kombinezonach? Tańczące ku czci bogów stopy twoich przodków? A może coś znacznie bardziej niezwykłego i skomplikowanego, jakiś cudowny, napędzany parą twór, najeżony wirnikami i ruchomymi trąbkami? Jeśli tak, to zastanów się raz jeszcze. Zaklinacz Deszczu, ten Zaklinacz Deszczu, nie jest ani osobą, ani rzeczą. Zaklinacz Deszczu jest miejscem. Miastem.
Nikt nie wie, jak to się stało, że liczące sobie dwieście dusz miasto-państwo uniosło się w niebo. Jak każda tajemnica, ta również zaowocowała mnóstwem hipotez. Ponieważ miasto najbardziej przypomina monstrualny latawiec (albo latającą płaszczkę, albo gigantyczną szklaną ozdobę, albo...), rozsądne wydaje się przypuszczenie, iż zostało wyniesione w powietrze za pomocą jakichś naturalnych środków, choć trzeba nie lada imaginacji, aby wyobrazić sobie twór zdolny uciągnąć z wystarczającą siłą latawiec o średnicy półtora kilometra. Niemal równocześnie jednak pojawia się inny obraz: miasta złożonego z mnóstwa niebotycznie wysokich szklanych igieł, na szczycie których mieszkańcy zbudowali delikatne skrzydlate habitaty, brzęczące i rozchwiane, niczym szklane trzciny, w podmuchach powietrza. Budowniczowie, dążąc do pobicia wszelkich rekordów, wznosili budowle coraz lżejsze, coraz delikatniejsze, aż wreszcie zerwali wszelkie połączenia z ziemią i wypchnęli je w niebo.
Urząd ds. Zagrożonych Autochtonów przydzielił wodzowi Blumbergowi, ostatniemu z Nohopów, rezerwat w postaci jednego bujanego fotela na werandzie przed lokalem fryzjera. Możecie go tam zobaczyć o dowolnej porze, jak rozgniata biegunem fotela szyjki butelek z piwem, ale szczególnie obecny jest w te noce, kiedy gwiazdy świecą na niebie jasno i wyraźnie jak dźwięki gitary. W te noce, kiedy w powietrzu czuć woń kurzu i minionego czasu, wódz i jego kot, czarny Mineloushe, obserwują meteory mknące po niebie za Górami Męki Pańskiej. Nikt, nawet szeryf Middleton, nie wie, co robi Blumberg. Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że nic, ale w rzeczywistości wódz Blumberg ma bardzo ważne zajęcie. Modli się za miasteczko. Nigdy nie lekceważcie tych, którzy kontemplują i milcząco orędują. Nie macie pojęcia, o ile gorzej żyłoby się bez nich. Nawet jeśli samo miasteczko usiłuje zagrzebać się w piaskach pustyni, to dopóki zostanie w nim choć jedna dusza, która będzie przypominać o jego istnieniu Niebiańskiemu Duchowi, Bóg nie zapomni o zapomnianej przez wszystkich osadzie.
Niektórzy mężczyźni nie czują potrzeby rozmowy, kiedy się spotkają. Wiedzą, że znacznie lepiej niż słowami porozumieją się za pomocą milczenia. Święty Dominik przewędrował pieszo Apeniny, żeby odwiedzić Franciszka z Asyżu, lecz podczas spotkania żaden z nich nie odezwał się ani słowem. Wódz Blumberg kołysze się w swoim przenośnym rezerwacie. Człowiek, który przyszedł do niego z wizytą, przysiadł na ławeczce pod oknem zakładu fryzjerskiego. W oczach Mineloushe odbijają się błyski meteorów. W tle pieni się kolejna reklama kremu do golenia, a radio podaje kursy akcji. Gdyby Święty Franciszek poczęstował Świętego Dominika elegancko zdekapitowaną butelką piwa, historia być może potoczyłaby się innymi torami. Milczenie podkreśla podobieństwa; po to, żeby ustalić różnice, musimy posłużyć się słowami.
- A więc przybyłeś, Deszczowy Psie. Od siedmiu lat modlę się o deszcz, od siedmiu lat siłuję się z Bogiem, i wreszcie ogłoszono wyrok. Siedem lat modlitw to bardzo dużo, szczególnie kiedy Bóg chce zmazać to miejsce z powierzchi ziemi, ale wiesz, co ci powiem? Modlitwa nigdy nie idzie na marne. Tak jak deszcz, każda modlitwa musi dokądś dotrzeć. Deszcz spada na ziemię, rośnie i rośnie, aż w końcu staje się tak wielki, że ziemia nie jest w stanie go zatrzymać, wypycha więc go z siebie, a on się zmienia w coś innego, ale zawsze pamięta czym był kiedyś i pragnie stać się tym ponownie. Czymś takim jak ty. Czy masz imię, Deszczowy Psie?
- Może być na przykład Eliasz.
Wiuuu! Ogromny! Na pół uśpiony Mineloushe podrywa głowę, mruży oczy. Biała kokarda przy kapeluszu Pustynnej Róży... i już po nim.
- I Eliasz modlił się o suszę, i w całym kraju nie było deszczu przez trzy i pół roku. Potem modlił się o deszcz i niebiosa otworzyły się na jego wezwanie. - To miło, że w tych zgniłych czasach można jeszcze spotkać kogoś, kto czytuje Pismo Święte. - Kiedy byłem mały, Deszczowy Psie, do snu kołysały mnie misyjne śpiewy.
- Co więc myślisz o mnie?
- Myślę, że modliłem się przez siedem lat, aż wreszcie moje modlitwy zgromadziły się gdzieś na samej granicy nieba i stworzyły ciebie. - Kelly Zawsze Przy Oknie staje w drzwiach, pod rozgwieżdżonym niebem, i gapi się na wschodzący księżyc. Rytmicznie porusza głową; mężczyźni i kot słyszą metaliczne pobrzękiwanie walkmana. - Powiem ci coś, Deszczowy Psie: lepiej spraw, żeby deszcz zaczął padać już wkrótce, dopóki ona ma jeszcze jakąś szansę. Susza wniknęła już głęboko w nasze serca, ale ona wciąż jeszcze ma sny.
- Znaczniki oktaw są już na swoich miejscach, sygnał został wysłany. Zaklinacz Deszczu wkrótce tu będzie. Mineloushe ponownie mruży oczy. Na tle księżycowej tarczy pojawił się na krótko mały obłok, nie większy od dłoni. Najpierw był Czas Wież, potem Czas Holowania, a teraz, od niezliczonych pokoleń, Zaklinacz Deszczu jest mieszkańcem frontów atmosferycznych, wyżów i niżów, wspina się na szczyty i zagłębia w powietrzne doliny. Tylko jeden jedyny raz w roku zbliża się do ziemi; w porze letniego przesilenia czyni to w odległym miejscu w zapomnianej części największego oceanu, by oddać falom swoich zmarłych i uzupełnić zapasy wody do odparowywania. Na ten dzień przypada najważniejsze święto; kiedy miasto spływa w dół ku falom, na barierkach trzepoczą różnobarwne wstążki, ze szczytów wież wzbijają się w niebo niezliczone modlitewne latawce, nad głowami rozradowanych mieszkańców wybuchają sztuczne ognie. Może się wydawać dziwne, że ci, którzy zdecydowali się żyć na niebie, świętują dzień największego zbliżenia do ziemi, ale ci z was, którzy kiedykolwiek widzieli ważkę schwytaną w pułapkę napięcia powierzchniowego wody, bez trudu zrozumieją, iż przyczyną radości jest nie bliskość planety, lecz świadomość, że niebawem znowu będzie można od niej uciec.
Szeryf Middleton i jego brzuch są ze sobą od tak dawna, że zostali najlepszymi przyjaciółmi. Obaj są zadowoleni z tego układu: człowiek zapewnia brzuchowi ciepło, pożywienie oraz szacunek obywateli, wypychając nim koszulę zapinaną na guziki ze sztucznej masy perłowej, brzuch zaś odwdzięcza się imponującym wyglądem oraz bogatym repertuarem burczenia umilającego chwile samotności. Brzuch jest opięty pasem, przy którym wisi służbowe magnum, a także, na wszelki wypadek, obejrzał wszystkie filmy z Brudnym Harrym. Brzuchowi od razu nie spodobał się ten obcy, który wysiadł z autobusu z torbą pełną różnych dziwnych rzeczy i głową wypełnioną jeszcze dziwniejszymi historiami, i, nie wiadomo dlaczego, nie wsiadł do następnego. Brzuch wielokrotnie słyszał o takich jak on w wieczornych wiadomościach: przybyszach z wybrzeża, gotowych na wszystko, a co gorsza, Ludzie zaczynają już gadać na ten temat (i to ci, których głos się liczy, Ludzie przez duże L), więc chyba warto wreszcie posłuchać starego kumpla, szeryfa Middletona, który od tygodnia raczy cię zgagą i czkawką, i Wziąć Się Do Roboty.
Brzuch nigdzie nie rusza się sam, toteż szeryf zawozi go na skraj miasteczka, gdzie człowiek zwany Eliaszem właśnie montuje na płocie pastora Drew McDowella coś przypominającego trochę antenę CB, a trochę chromowany toster. Takich spraw nigdy nie da się załatwić grzecznie i elegancko, więc nawet nie warto próbować. - Może mi pan powiedzieć, co pan robi?
- Instaluję ostatni z sieci wzmacniaczy geomantycznych, które pozwolą Zaklinaczowi Deszczu odnaleźć cel. Z powodu zachmurzenia musimy zrezygnować z naprowadzania wizualnego, więc wiązka geomantyczna będzie jedyną wskazówką dla Nawigatorów.
Szeryf Middleton jest jeszcze większym fanem Brudnego Harry’ego niż jego brzuch. Niektóre filmy oglądał ponad dziesięć razy. Małym palcem prawej ręki podnosi okulary na czoło; w ciemnych szkłach odbijają się stalowoszare zwały chmur wiszących nad Górami Męki Pańskiej.
- Mam wrażenie, że powinien pan to zdjąć.
- Dlaczego? Czy ktoś złożył na mnie skargę? - Nie, proszę pana. Jak ile wiem, posiadanie dziwnych przedmiotów nie jest przestępstwem, ale jednak wolałbym, żeby pan zdemontował to urządzenie, a przy okazji wszystkie inne geomanjakieśtam cuda. I to zaraz, jeśli pan taki łaskaw. - Pan chyba nie rozumie...
- To pan nie rozumie. Życzę sobie, żebyście pan, pańska torba i wszystko, co w niej jest, najpóźniej o ósmej wieczorem wsiedli do autobusu i zniknęli stąd na zawsze. Słyszałem, że wybierał się pan na północ, za tamę, w kierunku Neonville. Będę panu bardzo zobowiązany, jeśli zechce pan tam bawić się w Zaklinacza Deszczu.
- Zaklinacz Deszczu przybędzie niezależnie od tego, gdzie się znajdę. Nikt go już nie powstrzyma. Członkowie Bractwa Żaglowego od kilku dni rozpinają płótna, żeby wykorzystać wiatr wywołany przez Rzeźbiarzy Pogody. Ten wiatr przygna tu Zaklinacza.
Obłoki przemykają przez bliźniacze lusterka nad oczami szeryfa Middletona, gwałtowny wiatr wiejący z zupełnie niezwykłego, jak na tę porę roku, kierunku, chłoszcze jego skórę. Ma smak podpłomyków pieczonych w węglach dogasającego ogniska, brzmi jak samotna gitara łkająca do żółtego jak grejpfrut księżyca. Widzi go, ten szalony wiatr, wlokący chmury po ciemnych szkłach okularów, nadlatujący gdzieś znad meksykańskiego wybrzeża z ładunkiem ciepłych, wilgotnych chmur. A tam, daleko, w samym środku, coś błyszczy i migocze, delikatne i półprzezroczyste niczym anielska dusza. Szeryf widzi to... a potem zdejmuje okulary, wyciera je, i wszystko znika, rozmazane brudnymi palcami.
- Jeśli zechce pan wsiąść do samochodu, chętnie odwiozę pana na dworzec. Ktoś przywiezie pańskie rzeczy z motelu. Dam też panu radę: lepiej, żeby już się pan tu nie pokazywał. Zaklinacze Deszczu... Latające miasta... Middleton postanawia, że zaraz po powrocie do biura sprawdzi w komputerze, czy ostatnio nie zgłoszono jakiejś ucieczki ze szpitala psychiatrycznego.
Z głośnym sapaniem mija ich błękitnosrebrzysty autobus, ciągnąc za sobą obłok kurzu i spalin. Na horyzoncie, tam gdzie granie Gór Męki Pańskiej stykają się z niebem, rozkwitają pęki błyskawic.
Rzeźbiarze Pogody? Bractwo Żaglowe? Czyżby to jakiś średniowieczny gród wzbił się w stratosferę, razem ze swymi gildiami i tajemnicami? Bractwa są, bo być muszą: pielęgnują hydroponiczne ogrody w głównym bąblu mieszkalnym, troszczą się o stan ogromnych wiatraków produkujących prąd, uczą, leczą, służą poradami prawnymi, przeprowadzają pochówki i usuwają nieczystości. Czy zwyczajność tych działań czyni istnienie latającego miasta bardziej prawdopodobnym? Słuchajcie, bo to jeszcze nie wszystko.
Najważniejsi spośród wszystkich Dziesięciu Bractw Dużych i Małych są sami Zaklinacze Deszczu, czyli Rzeźbiarze Pogody, kasta wyniesiona dzięki jednemu jedynemu, dominującemu genowi, na szczyt społecznej drabiny. Bezpośrednio pod nimi są odwieczni rywale, gildie Nawigatorów i Żaglomistrzów; pierwsi wyznaczają kurs na trójwymiarowym oceanie powietrza i utrzymują na nim latające miasto, drudzy dokonują aktów niesłychanej odwagi wśród cienkiego jak jedwabne nici olinowania, niekiedy wiele kilometrów nad ziemią, napinając, rozwijając i refując gigantyczne żagle. Najmniej ważnym ze wszystkich gildii jest Bractwo Zwiastunów, ponieważ wyłącznie jej członkowie kalają się bezpośrednim kontaktem z ziemią. Jednak, choć ostatnia w hierarchii, ta właśnie gildia ma najpoważniejsze zadanie do wykonania, gdyż bez Zwiastuna kroczącego po ziemi i wskazującego cele, Zaklinacz Deszczu szybowałby bezradnie po niebie niczym dziecięcy balonik.
Dlaczego Zaklinacz Deszczu przybrał właśnie taką nazwę i wyznaczył sobie taki a nie inny cel, pozostaje Główną Tajemnicą. Wyjaśnienia zagadki nie znajdziecie ani w Wielkiej Księdze Pokładowej przechowywanej w Centralnej Sterowni, ani w pamięci najstarszych członków gildii, kształtujących wiatry i rozpinających skrzydła żagli na nieważkich wieżycach. Nie znajdziecie odpowiedzi, ponieważ nigdy nie padło pytanie. „Dlaczego” to dzikie, nieujarzmione słowo. Szlak, który wyznacza, nieuchronnie prowadzi na skraj przepaści. Obywatele Zaklinacza Deszczu nie pytają „dlaczego”, ponieważ wiedzą, iż w odpowiedzi mogą usłyszeć, że nie ma odpowiedzi. Zaklinacz Deszczu sprowadza deszcz dlatego, że sprowadza deszcz. To wszystko.
Tobie, wysuszony gorącym pustynnym powietrzem zjadaczu hot dogów, taka odpowiedź w zupełności wystarczy. Zaklinacz Deszczu sprowadza deszcz, który spływa zarówno na dobrych, jak i na złych, i nawadnia ziemię jak słowo Boga, które nie wraca do niego pustym echem.
Siódma trzydzieści. Ciemno jak w grobie, gorąco jak w piekle. Atmosfera napięta niczym u Hitchcocka. Albo dręczy cię migrena, albo myślisz o morderstwie. A może jednak ludzie głoszący nadejście Apokalipsy mają rację, może to właśnie teraz, w okresie najlepszej oglądalności, Prastary Jahwe nadjeżdża w rydwanie chmur i błyskawic, by osądzić ludzkie dusze?
Spektakl, który rozgrywa się nad górami, odbija się w ciemnych okularach jadącej do pracy Kelly Zawsze Przy Oknie. Mieszka zaledwie dwie przecznice stąd, ale nigdy nie chodzi pieszo, nawet wtedy, kiedy Bóg przybywa, by osądzić jej duszę. Mały czerwony kabriolet jest jedynym zbawieniem, jakiego jej trzeba. Co za upał! Chociaż jedzie z otwartym dachem, pot spływa jej strużkami po skroniach.
Przybysz siedzi na ławeczce przy drzwiach, na tle migającego motylka Budweisera, z torbą przy nodze. Wygląda na to, że wiatr porwie kolejnego profesora Cudaka i poniesie go z rozwianymi połami płaszcza wysoko nad pustynią, nad nielicznymi światełkami pustynnych miasteczek i autobusów. - Szeryf pana wyrzucił?
- Tak.
- Jest taki sam jak wszyscy. Boi się tego, co nie jest takie jak zawsze.
- Nie on jeden, siostro. Ale zmian nikt nie zdoła powstrzymać.
- Dokąd teraz pojedziesz, Zaklinaczu Deszczu?
- Na północ. Odwiedzić kobietę i chłopca. Mojego chłopca. Mojego następcę. Za każdym razem jest tylko jeden Zwiastun, który samotnie przemierza ziemię tak długo, aż wreszcie spotka kobietę gotową pokochać go na tyle mocno, by oddać gildii ich syna. Służymy Zaklinaczowi Deszczu, lecz nigdy nie postawimy stopy na jego powierzchni. Co będzie dalej - nie wiem. Udam się tam, gdzie będę potrzebny, gdzie są konieczne zmiany. - Ja też tam jadę. Wsiadaj.
Uśmiecha się do niej, wrzuca na tył torbę wypełnioną geomanjakimiśtam cudami, wskakuje na miejsce pasażera i samochód odjeżdża środkiem ulicy, mija srebrzystobłękitne autobusy oraz tabliczkę z napisem: LUDNOŚĆ... - i WYSOKOŚĆ N.P.M...
- Jak masz na imię, siostro? - pyta stary mężczyzna.
- Kelly. Nie znoszę tego imienia. Jest takie niepoważne.
Wyobrażasz sobie osiemdziesięcioletnią babcię o imieniu Kelly?
- Nie znam wielu osiemdziesięcioletnich babć. Potrząsa głową, żeby włosy rozwiały się w gorącym powietrzu. Karminowe paznokcie badają rozgrzany wiatr, noc połyka mały czerwony kabriolet.
- Dlaczego mnie zabrałaś? - pyta pod niebem rozświetlonym szalonymi błyskawicami.
- Bo pomogłeś mi wreszcie podjąć decyzję. Tam, na ulicy, przed Pustynną Różą. Właściwie zdecydowałeś za mnie. Gdyby nie ty, zostałabym już na zawsze za tym barem, gapiłabym się przez okno na ludzi jadących skądś dokądś, aż wreszcie zestarzałabym się jak oni wszyscy, bez celu, bez sensu, bez ruchu i bez zmian.
Kolejna błyskawica uderza w horyzont. W promieniu kilkuset kilometrów pustynię oświetla upiorny błękitny blask. Do miasteczka zmierza ciasno nabity autobus. Snop światła z reflektorów wyławia z ciemności znak, nieruchomy jak struchlały ze strachu lis: HAVAPAI POINT, 3 km.
- Możesz się zatrzymać? - pyta stary mężczyzna. Dźwięki z głośników galopują dalej po asfalcie, reflektory oświetlają fragment stupięćdziesięciokilometrowego pobocza zasłanego pustymi puszkami po coli. - Chciałbym tam pojechać. Wiem, że nigdy nie postawię stopy na Zaklinaczu Deszczu, ale chciałbym zobaczyć, jak się zbliża. Czy to możliwe? Już wrzuciła wsteczny bieg.
To tu właśnie przybył Koczis, żeby zbadać przyszłość czerwonoskórych, i ujrzał Jeffa Chandlera. Jeff Chandler zjawił się tutaj otoczony ekipą filmową, kamerami, klimatyzowanymi przyczepami mieszkalnymi i samochodami z aprowizacją, żeby zagrać Koczisa wpatrzonego w panoramiczny obiektyw. Wódz Blumberg, ostatni z Nohopów, przyjechał tu i zobaczył bujany fotel na werandzie przed salonem fryzjerskim. A teraz stoją tu Kelly Zawsze Przy Oknie i Zwiastun Zaklinacza Deszczu i patrzą na ziemię, skuloną pod niebem czarnym i ciężkim jak Młot Boga. - W niedzielne wieczory, kiedy nie byłam potrzebna Samowi, przyjeżdżałam tu z Mariem z warsztatu samochodowego. Bywało, że nie mogłam już wytrzymać, że wydawało mi się, jakby czaszka za chwilę miała mi eksplodować, tak dużo było w niej niczego, i wtedy wsiadaliśmy do samochodu i jechaliśmy na oślep przed siebie, ale bez względu na to, jak długo to trwało, w końcu zawsze docieraliśmy tutaj. Baliśmy się tak samo jak wszyscy. Mario włączał światła i radio, i tańczyliśmy zupełnie jak na parkiecie w blasku reflektorów. W radio szły wtedy stare przeboje - Motown, Doobie Brothers, a czasem Nat King Cole - a my tańczylismy przytuleni, powoli, i wyobrażaliśmy sobie, że wygraliśmy na loterii milion dolarów i teraz przepuszczamy je w najdroższym lokalu w Neonville. Marzyliśmy o tym, żeby jechać przez całą noc, aż do Meksyku. - Potężna kolumna jaskrawobłękitnej plazmy łączy na chwilę ziemię z niebem. - O rety! - wykrzykuje Kelly Zawsze Przy Oknie. - Ale wielka!
Podoba jej się, że może krzyczeć na burzę. - Całkiem blisko - mówi Eljasz, wsłuchany w niebo. - Czuję go w pobliżu. Zaklinacz Deszczu już tu jest. - Łoskot gromu rozbrzmiewa z siłą dziesięciu tysięcy pękających trumien. - Przechwytuje wyładowania atmosferyczne i gromadzi je w rufowych koncentratorach. Dzięki temu później można uzyskać napięcie nawet stu milionów woltów!
Dziewczyna drży, obejmuje się ramionami.
- Jesteś szalony, starcze. Zupełnie szalony! I wiesz co?
To wspaniale być szalonym!
Zaraz potem słyszą.
Słyszą wszyscy: autobusy na dworcu i Kumpel Sam szykujący się do kolejnej pracowitej nocy, i Wanda otoczono kręgiem telewizyjnych rodzin, i wódz Blumberg z butelką w ręce, i szeryf Middleton, podejmujący swego starego przyjaciela paroma hot dogami, i wszystkie wyschnięte twarze i wysuszone zakamarki pustynnego miasteczka, i nawet sama Pustynna Róża, trzaskająca biczem w powodzi neonowych iskier. Słyszą. Zamierają w bezruchu. Ze zdumieniem spoglądają w niebo. Chmury się otwierają, deszcz spada na miasteczko. Stary, ciężki deszcz, trzymany w zamknięciu przez siedem lat i nareszcie uwolniony. Okrutny deszcz, silny i bezwzględny. Grzmią gromy, błyskają błyskawice, luksusowe kable w Motelu U Wandy pęcznieją od szumów i trzasków. W lokalu Kumpla Sama twarze przyklejają się do szyb, usta otwierają się ze zdumienia. Na werandzie przed salonem fryzjerskim wódz Blumberg kołysze się w przód i w tył, w tył i w przód, i ryczy ze śmiechu jak stary postrzelony Indianin.
Młoda kobieta i stary mężczyzna w ułamku sekundy są przemoczeni do suchej nitki. Ani trochę im to nie przeszkadza. Kelly Zawsze Przy Oknie tańczy w blasku reflektorów swego małego czerwonego kabrioletu, z włosami pozlepianymi w strąki, z sukienką z cieniutkiej bawełny przylepioną do niedużych płaskich piersi. Odchyla głowę do tyłu, łapie w usta ciężkie, twarde krople deszczu. Mają smak pocałunków i zimnego meksykańskiego piwa.
- Spójrz - mówi Zwiastun Zaklinacza Deszczu tonem, jakiego jeszcze nie słyszała.
Kelly spogląda we wskazanym kierunku i w blasku błyskawicy widzi... Nie bardzo wie co. Coś. Częściowo ukryte za chmurami, delikatne jak skrzydło ważki, mocne jak diament, coś co mieszka w sercu burzy i wisi nad miasteczkiem i pustynią niczym Ptak Gromu. Coś, czego wspomnienie już nigdy jej nie opuści, ponieważ to coś nie jest tylko czymś, co może być Zaklinaczem Deszczu, ale także czymś, co może być światem takim, jakim powinien być, w którym miasta latają, żeglują, przechadzają się i nurkują, w którym miasta mogą być ptakami, kwiatami, kryształami, dymem albo snami.
Widzi to coś i wie, że dana jej jest tylko ta jedna, jedyna chwila. Nigdy więcej już tego nie ujrzy, choć chętnie poświęciłaby całe życie na poszukiwania. Kiedy wreszcie odjeżdża z Havapai Point w oczekującą noc, twarz ma mokrą nie tylko od deszczu, ale i od łez.
Samochód leży w rowie pięć kilometrów od rogatek Neonville. Przebił przydrożną tablicę reklamową dokładnie w miejscu, gdzie powinno się znajdować serce republikańskiego kandydata. Załoga karetki nie może wyjść z podziwu nad precyzją trafienia. Radio jest włączone, sukienka zupełnie przemoczona, dziewczyna ma na twarzy ciemne okulary. Wyciągają ją z wraku, kładą przy drodze i zastanawiają się, co z nią zrobić. Ktoś proponuje, żeby zawiadomić szeryfa Middletona. Wydaje im się, że już kiedyś widzieli ten mały czerwony kabriolet, sunący z otwartym dachem po bulwarze porzuconych marzeń. Ktoś mówi, że w samochodzie przypuszczalnie była jeszcze jedna osoba. Wskazują na to niewyraźne ślady, niepewne dowody. Po wypadku najwidoczniej po prostu odeszła. Ktoś inny mówi, że poprzedniego wieczoru na południe od tamy podobno spadł deszcz. Po raz pierwszy od siedmiu lat.
Psy wojny
A tam w poprzek na szosie Wieprzek stał, czyli Prosię... Edward Lear, „The Owl and the Pussy-cat” (przełożył Stanisław Barańczak)
Trzeciego dnia po opuszczeniu wylęgarni Prąsiak, Porcospino, Kocur, Papawator i ja docieramy do chłodnej chłodnej rzeki. Zatrzymujemy się w lesie, który dochodzi prawie do samego brzegu, i patrzymy na płynącą wodę. Słońce jest wysoko na niebie, jego promienie odbijają się w drobnych falach. Prąsiak jest oszołomiony. Do tej pory nigdy nie widział prawdziwej wody, tylko śnił o niej, kiedy jeszcze był nasionkiem wysoko w niebie. Schodzi po kamieniach, żeby zanurzyć trąbę. - Żywe! - mówi. - Żywe!
To tylko woda, tłumaczę mu, ale moje słowa nie wywierają na Prąsiaku najmniejszego wrażenia. Na całym świecie nie ma dość wody, żeby tutaj płynęło jej tak wiele. To z pewnością jakaś długa poskręcana istota, która wije się po ziemi, wspina w niebo i wraca z powrotem. Zamknięty krąg trwającego nieprzerwanie ruchu. Jak na stworzenie pozbawione rąk i dysponujące mocno ograniczonym zasobem słów, Prąsiak zaskakująco często wyraża opinie na temat świata rzeczy. Wyrażanie opinii powinno pozostać domeną istot takich jak ja, znających wiele słów i mających sprawne, mądre ręce. On nawet nie wie, jak się naprawdę nazywa. Używa imienia Prąsiak, ponieważ tak właśnie brzmiało pierwsze słowo, które wypowiedział zaraz po tym, jak obudził się w wylęgarni Mamawatora. Powtarzam mu w kółko: nie jesteś świnią ani dzikiem, jesteś tapirem. Tapirem, rozumiesz? Spójrz, masz długi ruchliwy nos zrośnięty z górną wargą, który przypomina trąbę. Świnie nie mają trąb, tylko ryje. Ale do niego nic nie dociera. Nazywa się Prąsiak i już. Stworzenia, które znają niewiele słów, nie powinny bawić się czymś tak potężnym jak imiona.
Kocur wysuwa pazury, liże sobie stopy między palcami. - Nieważne, co to jest - mówi. - Ważne, jak przedostać się na drugą stronę.
Kocur jest całkowicie niezależny. Zna co najmniej tyle słów co ja; wiem o tym, bo widzę błysk w jego oczach. Nie sposób go ukryć. Mimo to niewiele mówi. Nawet jeśli ma jakieś imię, które wyszło z jego ust jeszcze w Mamawatorze, to zachował je dla siebie. Dlatego sam nadałem mu imię: Kocur. Idziemy brzegiem rzeki, aż docieramy do miejsca, gdzie woda rozbija się o kamienie i skały.
- Tutaj się przeprawimy - powiadam. - Kocur pójdzie pierwszy, żeby sprawdzić, czy nie ma jakichś pułapek albo sideł.
Szczerzy zęby na spienioną wodę. Uwielbia łapać ryby, ale nienawidzi moczyć sierści. Kilkoma susami przedostaje się na drugi brzeg, siada i strzepuje wodę ze stóp. Ruszamy za nim:
Porcospino, potem Prąsiak, potem Papawator, na końcu ja. Dowódca oddziału zawsze musi iść ostatni, żeby mieć na oku podkomendnych. Małe raciczki Prąsiaka utrudniają mu utrzymanie równowagi na śliskich kamieniach.
- Uważaj, Prąsiak - mówię. - Uważaj uważaj uważaj. Oślepiają go migoczące odblaski. Potyka się, ślizga, chwieje, wreszcie spada. Z krzykiem. I pluskiem. Rozpaczliwie wierzga nogami, ale na próżno. Porywa go prąd, niesie szybko w dół, wciąga, żeby utopić.
Błysk błękitnej stali. Papawator daje kroka nade mną, rozstawia szeroko długie, cienkie metalowe nogi, wysuwa ramię. Ramię sięga daleko daleko, palce chwytają za plątaninę długiej sierści i przewodów na karku Prąsiaka, Prąsiak wędruje w górę, kwicząc i wierzgając. Trzy kroki i Papawator jest na drugim brzegu, razem z Prąsiakiem, który wygląda jak ponura przemoczona sterta kłaków.
- Ruszamy ruszamy - mówię. - Szkoda czasu. Jeszcze dzisiaj musimy znacznie zbliżyć się do Celu.
Ale Prąsiak tylko stoi, drży na całym ciele i powtarza w kółko:
- Ugryzła mnie ugryzła zła rzecz ugryzła mnie zła rzecz... Rzeka, która w pierwszej chwili tak go zachwyciła, okazała się groźnym nieprzyjacielem. Podchodzę, głaszczę go po kłębowisku przewodów, drapię po wybrzuszeniu na boku, gdzie jest ukryta lanca. Ani moje słowa, ani pieszczoty nie dają efektu. Jego nastrój zaczyna udzielać się innym. Nie mogę do tego dopuścić. Wygląda na to, że jednak będziemy musieli zaczekać, aż Prąsiak dojdzie do siebie. Daję znak Papawatorowi, żeby wysunął ramię zakończone igłą ze snami. Igła zawiera mnóstwo wspaniałych snów. Prąsiak najbardziej lubi ten o lataniu; we śnie jest z powrotem w niebie, lata, śmieje się, płacze i sika z radości. Aniołowie patrzą z góry na niego i uśmiechają się do swego Prąsiaczka. Podnosi trąbę i dotyka igły. Miłych snów, Prąsiaku.
Papawator opuszcza korpus i otwiera podbrzusze. Pora na posiłek. Porcospino i ja łapczywie przysysamy się do wymion, Kocur pogardliwie marszczy nos. Woli smak wnętrzności, szpiku i krwi. Wieczorem będzie polować przy świetle księżyca i blasku swoich oczu. Będzie zabijać. Będzie połykać krew, szpik i wnętrzności. Odrażające stworzenie.
Kocur. Prąsiak. Porcospino. Papawator. Ja, Szopak. Brakuje jeszcze jednego członka oddziału. Oho, jest: ześlizguje się z nieba po promieniach światła, które przeciskają się między gałęziami drzew na brzegu rzeki. Nie musi śnić, żeby latać. Tylko Prąsiak i ja widzimy barwy, ale Prąsiak pochrząkuje i podryguje we śnie, więc samotnie podziwiam zieleń i błękit na skrzydłach i grzbiecie, czapeczkę soczystej czerwieni, jaskrawożółte szpony i dziób. To właśnie jest piękno, myślę. Siada na wyprostowanym ramieniu Papawatora. Nie odżywia się papką. Wydziobuje z ręki Papawatora suchą karmę. Chociaż tak kolorowy, zna tylko jedno słowo. Układ z aniołami - tylko jedno słowo, dwie sylaby, które powtarza w kółko: fru-waaak, fru-waaak!
Kocur nagle przerywa nie kończące się mycie, lizanie, czyszczenie. Wietrzy. Na dnie jego oczu poruszają się czerwone plamki, dar aniołów. Napina mięśnie, odrobinę obnaża kły. Wystarczy. Ci, co mają ręce i barwy i wiele wiele słów, boją się bardziej od innych. To specjalny rodzaj strachu, który dotyczy tego, co dopiero może się zdarzyć. Nazywa się to obawą. Niebezpieczeństwo. Fru-waaak podrywa się w powietrze, zwinny, lśniący, kolorowy, mknie jak strzała i niknie nad baldachimem z liści. Mimo to nie lękam się, że już go nigdy nie zobaczę. Jest uzależniony od mojego zapachu, więc zawsze wróci, niezależnie od tego, jak daleko się zapędzi. Kocur czai się w cieniu drzew, Porcospino grzechocze kolcami, Papawator zamknął podbrzusze i właśnie prostuje absurdalnie cienkie odnóża. A Prąsiak śpi. Mamrocze, wzdycha, ślini się i śpi. W igle Papawatora chyba czekał na niego bardzo dobry sen. Prąsiak, niebezpieczeństwo niebezpieczeństwo! Obudź się! Obudź się! Inni już są daleko w lesie, oglądają się zdziwieni, dlaczego za nimi nie idziemy. Nie mam tak wyostrzonych zmysłów jak Kocur, ale wyczuwam to samo co on: coś wielkiego i ciężkiego wędruje przez las po drugiej stronie rzeki.
Niektórymi tajemnicami Mamawator podzielił się tylko ze mną i surowo zakazał komukolwiek o nich mówić. Te sekrety sączyły się do mego umysłu w cieple wylęgarni, w moich snach, w których rósł las prawie taki sam jak ten, realny, a jednocześnie zupełnie inny. Jedną z tych tajemnic zawiera środkowy palec mojej lewej ręki. Został wykonany z tego samego, prawie żywego budulca co implanty, które wyrastają z naszych czaszek i sięgają prawie do ziemi.
Szybko. Szybko. Wyciągam z gniazdka jeden z implantów Prąsiaka.
Szybko. Szybko. Wsadzam do gniazdka środkowy palec lewej ręki.
Wstawaj, myślę. Wstawaj. Ciałem Prąsiaka wstrząsa gwałtowny dreszcz. Wstawaj. Z trudem dźwiga się na nogi. Naprzód, myślę. Moja myśl przepływa przez palec do jego głowy i Prąsiak rusza niepewnym krokiem, wciąż pogrążony we śnie z igły. Wskakuję mu na grzbiet, kieruję palcem. Ruszaj się. Szybciej. Biegnij. Biegnij. Strach. Jęczy przez sen, przechodzi w trucht, potem w cwał. Zmuszam go do galopu. Mkniemy nad ciemną ciemną ziemią. Porcospino i Kocur po bokach, Papawator ubezpiecza tyły, sadzi ogromne susy za naszymi plecami. Drzewa wybiegają nam na spotkanie, wyższe, ciemniejsze i grubsze niż w jakimkolwiek śnie. Goń, Prąsiaku, goń. Sen z igły zaczyna się przecierać, świat rzeczy sączy się przez szczeliny i pęknięcia, ale ja nadal nie wyzwalam go spod kontroli mojego umysłu. Z daleka dobiega potworny łoskot, jakby ktoś wyrywał te ogromne czarne drzewa i ciskał je w niebo. Chwilę potem rozlegają się potężne eksplozje. Biegniemy, dopóki jesteśmy w stanie, a potem, zalęknieni, zatrzymujemy się, nasłuchujemy, czekamy. Czuć swąd spalenizny. Czerwone plamki na dnie oczu Kocura miotają się jak szalone; Kocur skanuje. Nagle siada i zaczyna się czyścić. - Cokolwiek to jest, odeszło - mówi, po czym wylizuje sobie krocze.
Siadamy, dyszymy ciężko, czekamy. Zaczyna padać; wielkie ciężkie krople kapią z liściastego baldachimu. Swąd spalenizny szybko niknie. Moje futro powoli nasiąka wodą; w pewnej chwili przylatuje Fru-waaak, siada mi na ręce i wyśpiewuje radosną dwudźwiękową melodyjkę. Głaszczę go po szyi, mierzwię piórka na grzbiecie, przesuwam palcami po lśniących granatowych lotkach. Czekam, aż pozostali zasną, po czym wyjmuję mu z głowy kostkę pamięci optycznej i wsuwam do gniazdka za prawym okiem. Lot. Szybowanie. Drzewa, obłoki i słońce, jaskrawy blask i serpentynowe zwoje rzeki, wypukła krawędź świata, wszystko szalone, koziołkujące. Potem coś wielkiego jak księżyc, większego nawet od Mamawatora, kiedy ujrzeliśmy go po raz pierwszy na leśnej łące, tam, gdzie się urodziliśmy. To coś musi być potwornie ciężkie, bo pod jego stąpnięciami trzęsie się ziemia, a drzewa kładą się pokotem. Wkracza do rzeki, zatrzymuje się w wodzie i strzela, strzela, strzela; drzewa giną rozszarpywane eksplozjami, a na brzegu, tam, gdzie zatrzymaliśmy się po przeprawie, wykwitają fontanny ziemi i skalnego pyłu. Wielkie coś spopiela kikuty drzew ogniem, który bucha z jego piersi, po czym rusza w dół rzeki.
Wyłączam odtwarzanie, wyjmuję kość pamięci, zwracam ją Fru-waaakowi. Rozróżniać barwy, mieć ręce, znać słowa, dużo słów - to najdotkliwsza kara wymyślona przez anioły.
Kapitan Beaky ze swoją zgrają
To najdzielniejsze zwierzaki w kraju.
„Captain Beaky”
Kto was stworzył?
Aniołowie stworzyli nas z nasion.
Aniołowie umieścili nasiona w wylęgarni Mamawatora, karmili je i pielęgnowali. Ciało z ciała Mamawatora. Z jego piersi czerpaliśmy pożywienie.
Kim jesteście?
Sługami aniołów, ich przedstawicielami w świecie rzeczy. Dwojako można służyć aniołom i dwa są rodzaje sług, którzy to czynią. Jest służba cicha i jest służba hałaśliwa, są słudzy organiczni i nieorganiczni. Wszyscy są równi, wszyscy bowiem zostali stworzeni na podobieństwo aniołów, aby uzupełniać się słabościami.
Wymień słabości sług organicznych.
Ból. Głód. Zmęczenie. Senność. Uczucia. Defekacja. Śmierć.
Wymień słabości sług nieorganicznych.
Hałas. Koszty. Energia. Awarie. Głupota. Dlaczego aniołowie, którzy są doskonali, stworzyli coś tak niedoskonałego?
Ponieważ tylko oni mogą być doskonali.
Ponieważ żadne stworzenie nie może rościć sobie pretensji do anielskiej doskonałości. Jeśli tak czyni, ciężko grzeszy. Jaki jest najcięższy grzech?
Pycha.
W jaki sposób możemy uchronić się przed grzechem pychy?
Wiernie służąc aniołom. Pokornie wykonując ich rozkazy.
Sprawnie realizując wyznaczone nam zadania.
Od A do Z.
Od A do Z.
Zawsze zastanawiało mnie znaczenie zakończenia Litanii: co do joty. Myślę, że ma to jakiś związek z ciemnymi znakami na skórze Papawatora; te regularne kształty są chyba literami, „A” zaś i „Z” są, jak mi się wydaje, dwiema z nich, chociaż nie mam pojęcia którymi. Litery tworzą słowa, ale ja nie potrafię ich odczytać. Aniołowie nie uznali za stosowne obdarzyć mnie tą umiejętnością. Może Papawator nosi na ciele tekst modlitwy istot nieorganicznych? Nigdy nie uczestniczy w naszych obrzędach, swoje modły zaś odprawia na uboczu, z podkulonymi odnóżami i schowanymi antenami. Wygląda wówczas, jakby spał, ale to nie jest sen, ponieważ nieorganiczni nie śpią. Dziwne jest życie nieorganicznych. Jakże to cudownie, że z woli aniołów tak bardzo różnimy się od siebie; osobno jesteśmy słabi, ale kiedy wspólnie im służymy, stajemy się zdumiewająco silni.
Co wieczór, zaraz po tym jak Kocur sprawdzi, czy w miejscu, gdzie postanowiliśmy spędzić noc, nie ma żadnych pułapek, gromadzimy się w celu odmówienia Litanii. Ja prowadzę, oni odpowiadają najlepiej, jak potrafią. Fru-waaak zna tylko jedno słowo, ale bez względu na to, jak daleko i wysoko lata, zawsze zjawia się w porę, siada i przestępuje z nogi na nogę, ponieważ nie jest przyzwyczajony do przebywania na ziemi. Cały czas kręci łebkiem, jakby odbierał magiczną treść słów na jakimś spirytualnym kanale, o którego istnieniu nikt inny nie ma pojęcia. Prąsiak uwielbia Litanię; gdyby to od niego zależało, musiałbym recytować ją całymi godzinami. Co prawda, nie rozumie ani słowa z tego, co mówi, ale dźwięki, które rodzą się w jego mózgu i wydobywają się z pyska, pozwalają mu ujrzeć anioły zstępujące z nieba, które biorą go na ręce i niosą hen, wysoko w gwiazdy.
Wspomniałem już, że Papawator nie uczestniczy w naszych modłach. Niestety, nie on jeden; Kocur twierdzi, że jest niewierzący. Utrzymuje, że nie istnieje ani niebo, ani aniołowie. To tylko puste słowa wymyślone po to, żebyśmy mniej bali się nieuchronnej śmierci. Uważa, że takie myślenie stanowi dowód odwagi, ale moim zdaniem świadczy ono tylko o głupocie. Jasne, że wszyscy musimy umrzeć. Jasne, że się boimy, ale czy jego zdaniem jest coś złego w tym, że pocieszamy się snami, które Papawator trzyma w igle? Próbowałem naprowadzić go na właściwą drogę - niestety, bez rezultatu. To uparte zwierzę. Nasze dyskusje mocno niepokoją Prąsiaka. Ma wielką wiarę, lecz niestałą duszę, niczym pozornie solidne sklepienie z liści, które jednak drżą przy każdym, nawet najsłabszym powiewie. Naturalnie mógłbym rozkazać Kocurowi, żeby uwierzył, lecz wówczas z pewnością parsknąłby tym swoim przerażającym kocim śmiechem, więc nie robię tego, a on co wieczór, kiedy zbieramy się na modlitwę, siada na uboczu i wylizuje sobie futro. To lizanie jest chyba jeszcze gorsze od śmiechu. Na koniec, po tym jak Porcospino wygrzebał w ziemi dołek i wszyscy się tam wypróżniliśmy, Prąsiak prosi o opowieść biblijną.
- Którą opowieść chcesz usłyszeć? - pytam.
- Anioły. Wojna - mówi. - Światła. Latanie. Kocur mamrocze coś pod nosem i odchodzi. Jego zdaniem to głupia historia. Jego zdaniem wszystkie opowieści biblijne, których nauczył go Mamawator, są niemądre. Przyznaję, że znaczna ich część jest dla mnie niezrozumiała, ale Prąsiak potrafi słuchać ich bez końca. Kładzie się na boku - tym bezpiecznym - zamyka oczy, a wtedy ze zgrubienia na drugim boku wysuwa się podobny do penisa grot lancy. Chyba już zapomniał o swojej przygodzie w rzece. Nie ma zbyt wielu obwodów pamięci. Szczęściarz.
- Dawno, dawno temu - zaczynam opowieść - istniały tylko anioły i zwierzęta. Zwierzęta wyglądały i pachniały jak my, ale były tylko zwierzętami, a nie stworzeniami. Anioły nazwały je zwierzętami, czyli animalami, ponieważ posiadały animę, czyli życie, lecz nie miały słów ani duszy. Aniołowie i zwierzęta od zawsze współistniały na świecie, w związku z czym nikt nie wiedział, kto jest czyim stwórcą ani nawet czy wszyscy nie zostali stworzeni przez całkiem inne istoty. Podobnie jak teraz, również w owych zamierzchłych czasach zwierzęta służyły aniołom, im jednak, jako potężnym istotom doznającym uczuć i emocji niezrozumiałych dla zwykłych stworzeń, pewnego dnia znudziły się ograniczenia zwierząt, w związku z czym stworzyły sobie nowe sługi. Sługi te były silniejsze od ciebie, Prąsiaku - jest pogrążony w rozmarzonym półśnie, ale słyszy moje słowa, ponieważ lanca wysuwa się prawie cała - widziały lepiej i dalej od ciebie, Kocurze - co prawda, odszedł w ciemność, ale te słowa stanowią nieodłączną część opowieści - latały wyżej i z większym obciążeniem niż ty, Fru-waaaku, były sprytniejsze, miały lepszą pamięć i myślały szybciej niż ja, stary szop, zabijały zaś sprawniej i prędzej od ciebie, Porcospino.
Tak wspaniali byli ci nowi słudzy, że dzięki nim aniołowie zdołali nawet wzbić się w niebo, gdzie do tej pory latają z rozpostartymi ramionami.
Wspomniałem już, że mądrość aniołów przewyższa mądrość zwykłych stworzeń, jeśli więc nawet aniołowie wszczynają wojnę między sobą, co zdarzało się całkiem często, kim my jesteśmy, żeby oceniać ich postępowanie? Kiedyś wybuchła jednak wojna straszliwsza od wszystkich, w której walczyli słudzy stworzeni przez aniołów. Byli tak potężni, że potrafili za jednym zamachem niszczyć wielkie połacie lasu, podpalać niebo i zamieniać morza w zbiorniki ścieków. Ta okrutna wojna toczyła się nie tylko w świecie rzeczy, ale także w niebie. Wojna była tak straszliwa, że w końcu aniołowie wezwali na pomoc swoje dawne sługi, zwierzęta, po czym uczynili z tych niemych, pozbawionych dusz stworzeń, istoty takie jak my. Chociaż o tyle gorsi, podlejsi, a w dodatku naznaczeni piętnem nieumiejętności spełniania życzeń aniołów, dostaliśmy szansę zmazania win, walcząc po stronie naszych stwórców. Dlatego zostaliśmy wyposażeni we wspaniałą broń, zdolną niszczyć anielskie twory, zarówno organiczne jak i nieorganiczne. Nasza broń jest tak potężna, że... - w tym miejscu zawsze zawieszam głos, po czym kończę zdanie szeptem - ...że moglibyśmy zniszczyć nawet same anioły. Zasłuchani w moje słowa, widzą uśmiechnięte anioły z wyciągniętymi ku nim rękami. Jak co wieczór od chwili, kiedy weszliśmy w świat rzeczy, podchodzę kolejno do każdego i dotykam środkowym palcem lewej ręki gniazdka między oczami. Po moim palcu spływa święty sen.
Wkrótce potem bezszelestnie wraca Kocur - czarny jak noc, niewidoczny aż do ostatniej chwili.
- Głupota - mówi. - Co to za bóg, którego mogą zabić zwykłe stworzenia?
- Nie wiem - odpowiadam. - Właśnie po to jest wiara: żebyśmy mogli wierzyć w coś, czego nie rozumiemy. - Mam nadzieję, że twoja wiara jest wystarczająco silna. - Kocur wysuwa supertwarde nieorganiczne pazury i starannie zlizuje z nich brud. - Na tyle silna, żeby wystarczyło jej i dla mnie. Jutro na pewno mi się przyda. - O czym mówisz?
Podnosi głowę, mruży wielkie okrągłe oczy, porusza nozdrzami.
- Jutro czeka nas ciężki dzień - mówi, po czym odwraca się i odchodzi bezgłośnie, aby ułożyć się do snu wśród wystających korzeni wielkich wielkich drzew.
Grabarzu, grabarzu, psy w blasku księżyca...
Paul Simon, „Call me Al”
Mam te obrazy w głowie. Przypuszczam, że to anielskie wizje, ponieważ patrzę na las rozpostarty hen, daleko pode mną od morza do lśniącego morza, ze wszystkimi wzgórzami, dolinami, rzekami i jeziorami widocznymi jak na dłoni. Nie jest to jednak zwykły widok z wysoka; czuję się tak, jakby mój wzrok przebijał sklepienie z liści i gałęzi, a poza tym bez trudu dostrzegam szczegóły, które nie powinny być widoczne z takiej odległości. Między innymi widzę miejsce, gdzie zostawił nas Mamawator, zanim wrócił do nieba na słupie ognia i dymu. To miejsce przypomina błękitną kulę. Widzę także nas, czyli Zespół: pięć żółtych plamek i szóstą trochę z przodu. Widzę też miejsce, do którego zmierzamy, nasz Cel. Ma kształt czarnej pulsującej gwiazdy.
Sześć żółtych plamek jest teraz znacznie bliżej czarnej gwiazdy niż błękitnej kuli.
Po każdym powrocie Fru-waaaka, który przynosi mi nowe obrazy, dostrzegam więcej szczegółów. Teraz widzę również maszynę bojową, która zniszczyła brzeg rzeki, jako czerwony trójkąt sunący wzdłuż wody na prawo od nas. Przestała się nami interesować. Od Celu oddziela nas połać nagiej ziemi. Kiedy jej się przyglądam, w mojej głowie nie wiadomo skąd pojawia się słowo „wykroty”. Powinniśmy tam dotrzeć jeszcze przed południem.
Dopiero wtedy podejmiemy decyzję, co czynić po osiągnięciu Celu. Takie są rozkazy.
Między wykrotami a czarną gwiazdą jarzy się mnóstwo mniejszych czerwonych gwiazdek. Pierwsza linia umocnień. Kocur prowadzi nas w ciemności między wielkimi drzewami, bada teren w poszukiwaniu pułapek. Jesteśmy od niego całkowicie uzależnieni. Musimy wierzyć, że zobaczy, usłyszy albo zwęszy wszystko, czego my nie zdołamy zobaczyć, usłyszeć ani zwęszyć, że w porę rozpozna to, czego my nie zdołamy rozpoznać. Dzisiaj poznałem jeszcze jedno określenie. Z najgłębszych otchłani mego umysłu wypchnęło je ostatnie zdanie wypowiedziane minionego wieczoru przez Kocura. „Niedobre przeczucie”. Aniołowie nałożyli na nas ogromny obowiązek; czy uczyniliby to, gdyby wiedzieli, że nie jesteśmy w stanie mu sprostać? Parsknięcie Kocura sprawia, że anielskie obrazy ulatują mi sprzed oczu w tysiącach poszarpanych fragmentów. Z gardła Kocura wydobywa się stłumiony pomruk; wielki kot przypada do ziemi i z nastroszonymi wąsami wpatruje się w coś, co znalazł w wilgotnym półmroku.
To coś jest martwe, i to chyba od dawna, ponieważ jego woń roztopiła się całkowicie w zapachach lasu. Ptaki do spółki z owadami wyżarły oczy i wnętrzności, skurczone wargi odsłoniły zęby wyszczerzone do walki ze śmiercią. Zmierzwiona, matowa sierść nieokreślonego koloru. Stalowy pręt pułapki sprężynowej sterczy z karku. Przypuszczalnie jakiś opos albo nieduża małpa. Za uszami wyraźnie widać metalowe gniazdka, z czaszki sterczą kable, do odsłoniętych żeber przylgnęły stalowe obłe przedmioty.
Kocur prędko odzyskuje spokój, rusza dalej. Porcospino przystaje na chwilę, żeby obwąchać trupa, Papawator daje nad nim kroka na cienkich metalowych odnóżach. Jest maszyną, obce są mu takie słabości jak uczucia. Prąsiak natomiast dygocze z przerażenia. Cofa się z wybałuszonymi oczami, nie chce iść dalej.
- Zły znak - mamrocze. - Zły znak, zły znak.
Próbuję go uspokoić.
- Nie bój się, nie zrobi ci krzywdy. Już spełnił swój obowiązek. Jego dusza jest w niebie z aniołami. Ty też masz zadanie, które musisz wykonać, ponieważ wyznaczyli ci je aniołowie.
Nie chcę znowu posługiwać się palcem. Mijają chwile; wreszcie, z oczami wielkimi ze strachu, Prąsiak powoli rusza naprzód. Jestem prawie pewien, że lada chwila nie wytrzyma i rzuci się do ucieczki, więc na wszelki wypadek szykuję do użycia specjalne obwody, ale nie muszę z nich korzystać. Prąsiak omija trupa szerokim łukiem i dołącza do Kocura, który niecierpliwie porusza ogonem.
Prąsiak ma rację. To zły znak.
Wkraczamy na leśną polanę. Kocur podejrzliwie spogląda w niebo, węszy dokoła. Jego sensory milczą, ale mimo to Kocur jest niespokojny, a kiedy on jest niespokojny, to ja też jestem niespokojny. Porcospino również węszy podejrzliwie. Jako stworzenie leśne, przyzwyczajone do życia w półmroku, na odrytym terenie czuje się całkiem nagi. Widok nieba napełnia go przerażeniem. Prąsiak gapi się na przeciwległy skraj polany, na drzewa.
- Patrz, Szopak - mówi i wskazuje kierunek trąbą. - Martwe martwe drzewa. Mają liście.
Patrzę i oblatuje mnie strach. Ogromne drzewa rzeczywiście są martwe, sczerniałe. Zabiło je czarne powietrze i wojna, lecz na gałęziach wciąż mają sczerniałe liście. - Szybko! - wołam. - To pułapka!
Liście podrywają się do lotu i widzimy, że to wcale nie liście, tylko nietoperze. Wzbijają się w powietrze z łopotem czarnych skrzydeł. Jest ich tyle, że zasłaniają słońce. Czerwone gwiazdki z anielskiej wizji, liczne jak gwiazdy na niebie...
- Szybko! Szybko!
Pędzimy przez polanę. Próbuję obserwować nietoperze, które spadają na nas z nieba. Widzę błyski metalu w ich futrze, widzę lśnienie pocisków, które ściskają stopami. - Szybciej!
Ziemia rozkwita fontannami huku i kamieni, siła podmuchu przewraca mnie i pcha wstecz. Podnoszę się i znowu prę do przodu, gnany najstarszym, najsilniejszym, najprawdziwszym instynktem. Zaraz po zrzuceniu bomb nietoperze odlatują. Eksplozje na lewo i prawo ode mnie, eksplozje z przodu i z tyłu. Wciąż biegniemy. Nieba nie ma, są tylko nietoperze. Wrzeszczą, skrzeczą, piszczą. Coraz bliżej do ściany lasu. Tyle nietoperzy na pewno nie zdoła wlecieć między drzewa, szczególnie że ten gatunek słabo widzi w ciemności. Odwracam się, widzę jak Papawator niepewnie kroczy przez polanę, zaraz potem następuje potworny wybuch, w powietrzu szybują metalowe fragmenty, cienkie nogi załamują się, korpus pada z łoskotem na ziemię.
Zarządzam postój dopiero wtedy, kiedy jestem pewien, że zostawiliśmy z tyłu wszystkie nietoperze. Zniszczenie Papawatora oznacza dla nas coś więcej niż tylko utratę snów, które spływały z igły, mówię. Od tej pory nie możemy liczyć na pożywną papkę, którą wysysaliśmy z jego wymion, w związku z czym będziemy musieli poświęcić część czasu na zdobywanie pożywienia. Wiąże się z tym dodatkowe niebezpieczeństwo, ponieważ nie wiemy, jaka żywność jest dla nas odpowiednia, która jest skażona przez czarne powietrze, a poza tym narażamy się na dodatkowe ryzyko wpadnięcia w pułapkę. - Głodny - odzywa się Prąsiak. - Głodny teraz. - Od tej pory musimy sami troszczyć się o siebie. Nie ma już Papawatora.
Zwierzęce grzebanie w ziemi w poszukiwaniu pożywienia budzi we mnie lęk i odrazę. Swoimi delikatnymi, mądrymi rękami wygarniam z ziemi tłuste pędraki, wydłubuję ze spróchniałych pni plastry miodu dzikich pszczół, dzielę się zdobyczą z Prąsiakiem i Porcospino. To bardzo nędzny pokarm w porównaniu z papką Papawatora. Dla Kocura nie ma większej radości niż polowanie. Jego oczy płoną czerwienią, kiedy rozszarpuje ofiarę stalowymi szponami. Podaje mi kawałek czerwonego mięsa z fragmentem skóry porośniętej sierścią.
- Jesteś szopem - mówi, mrużąc chytrze oczy - a szopy to wszystkożercy. Możesz jeść, cokolwiek zechcesz. Prędzej zeżarłbym własne gówno, ty przebiegły Kocurze z twoimi sprytnymi, mądrymi słowami i oczami, które widzą to, czego nikt inny nie jest w stanie zobaczyć, i ostrymi pazurami, i niezachwianą wiarą w niewiarę.
Do wykrotów docieramy dopiero o zmierzchu. To rzeczywiście niezwykły obszar; pełno tu pagórków, kopców, niecek i dziur. Zupełnie jakby dawno temu umarło tu coś wielkiego i zostało porośnięte lasem. Gdzieniegdzie sterczą dziwaczne iglice i ziemne kopce. Nie potrafię zidentyfikować zapachu, który dociera do moich nozdrzy, niemniej jednak włosy jeżą mi się na grzbiecie. Słychać niskie, nieprzerwane buczenie, które zdaje się nie mieć żadnego konkretnego źródła. Coś porusza się w zagłębieniu terenu. Żywe stworzenie, pekari. Szuka pożywienia. Wskazuję je Porcospino; stroszy kolce i rusza naprzód z groźnym pomrukiem.
- Powiedz mu, żeby się uspokoił - mówi Kocur. - To nie istota, tylko zwykłe zwierzę. Prąsiak, chodź tu z tą lancą. Widzisz? To nasza kolacja.
Sadzi ogromnymi susami z prędkością błyskawicy, a Prąsiak, ten głupi, naiwny Prąsiak, próbuje za nim nadążyć. Zaalarmowane pekari podnosi głowę, rzuca się do ucieczki. Ciche do tej pory buczenie przybiera na sile, staje się coraz wyższe. Z wierzchołków ziemnych kopców zaczynają się wydobywać czarne opary.
- Kocur! Prąsiak! - wołam. - Wracajcie natychmiast! Nie muszę krzyczeć, bo już pędzą z powrotem po nierównym terenie. Czarne opary skupiają się wokół pekari. Przerażone zwierzę biegnie zakosami, co chwila zmienia kierunek, ale kłęby czarnej pary wciąż wiszą nad nim. Dopiero po chwili uświadamiam sobie, że to nie żadna para, tylko coś znacznie gorszego: owady. Latające, żądlące owady. Miliony, miliardy owadów. Po chwili zostawiają na ziemi martwe pekari i tworzą coś na kształt potężnej brzęczącej kolumny, która zaczyna pochylać się w naszą stronę.
Kim jestem, żeby sprzeciwiać się woli aniołów? Tkwię w miejscu jak sparaliżowany i wytrzeszczam oczy na zbliżający się rój. Walka nie ma sensu. Ucieczka także. Nagle słyszę głos Porcospino:
- Do środka. Prędko.
Czyżby strach doprowadził do przeładowania jego obwodów myślowych? Co on wygaduje? Pospiesznie wykopuje dziurę u podnóża porośniętego trawą pagórka o niezwykłym kształcie. - Inni już w środku. Teraz ty, prędko.
- A co z Fru-waaakiem? - pytam.
- Jeśli został, już za późno - odpowiada Porcospino. - Do środka. Do środka.
Wskakuję do dziury, Porcospino za mną. Pracuje co sił potężnymi łapami i zasypuje otwór. Co prawda, kilku owadom udaje się wcisnąć do tunelu, ale szybko rozgniatam je rękami. - Chodź. Szybko. Szybko.
Porcospino prowadzi mnie w dół, coraz głębiej. Dla mnie, istoty dziennej, obdarzonej rękami i znajomością wielu wielu słów, to coś jak przedsmak śmierci: ciemność, zewsząd napierająca ciemność, a my coraz głębiej pod ziemią. Porcospino czuje się tu jak u siebie w domu.
Kiedy byłem jeszcze tylko nasionkiem w wylęgarni Mamawatora, hen, wysoko w niebie, przyśnił mi się sen, w którym pokazano mi, jak wygląda świat. W moim śnie świat był bąblem światła, powietrza i życia otoczonym ziemią i skałami, które ciągnęły się bez końca. We śnie usłyszałem, że gdzieś tam, w tej mrocznej nieskończoności, kryją się inne światy, bardzo podobne do naszego.
Świat, do którego dotarliśmy, też bąbel światła i powietrza, jest bardzo mały, tak mały, że z trudem mieszczą się w nim Kocur, Prąsiak, Porcospino i Szopak. Stęchłe powietrze cuchnie jak zepsuta trucizna, światło jest dziwne, przyćmione i niebieskawe. Jego źródłem nie jest słońce, lecz płaskie sześciany przymocowane do sufitu. To w ogóle jest sześcienny świat - mnóstwo tu krawędzi i kantów. Przeczuwam, że do jego powstania przyłożyli rękę aniołowie.
Prąsiak jest zupełnie zdezorientowany i wygląda tak, jakby lada chwila miał wybuchnąć płaczem.
- Najprawdopodobniej znaleźliśmy się na starym stanowisku obronnym. - Mam nadzieję, że zaufa moim słowom i mojej wiedzy. - Z pewnością zbudowano je na początku wojny, tak dawno temu, że wszyscy zdążyli już o nim zapomnieć. Widzicie? - Wskazuję kwadraty i prostokąty na ścianach. Mnóstwo na nich czerwonych i żółtych światełek, prawie takich samych jak te w mojej głowie. - To maszyny, które również służą aniołom. - Tu jest coś więcej niż tylko maszyny - mówi Kocur. - Chodźcie.
Prowadzi nas tunelem do sąsiedniego, bardzo podobnego pomieszczenia. Na ścianach wisi jeszcze więcej nieorganicznych tworów z różnobarwnymi światełkami, a na podłodze leżą ciała. Martwy opos, którego znaleźliśmy w lesie, był przerażający, ponieważ jego szczątki zachowały jeszcze pewne cechy żywej istoty. Te zwłoki są tak stare, że wyparowały z nich nawet wspomnienia. Już nie budzą strachu, tylko zaciekawienie.
- Co to było? - pyta Porcospino.
Nie mam pojęcia. Nigdy nie widziałem takich stworzeń. Były wysokie i szczupłe, miały długie długie nogi, krótsze przednie kończyny ze sporymi delikatnymi rękami, sierść jedynie na głowach. Miały też dwie warstwy skóry - tylko w ten sposób potrafię je opisać. Na nogach i tułowiach nosiły drugą warstwę skóry, cienką i delikatną, choć niedokładnie dopasowaną. Kiedy ją dotykam, rozpada się w pył.
- Powiem wam, co to za istoty - mówi Kocur. - To aniołowie. Martwi aniołowie.
Prąsiak kwili żałośnie.
- Niemożliwe - protestuję. - Aniołowie są w niebie. - Przypomnijcie sobie opowieści o tym, jak aniołowie walczyli na ziemi i w niebie. To miejsce jest bardzo stare, a według opowieści aniołowie są śmiertelni. Mogą zostać zabici przez stworzenia.
- Nieprawda - mówię, choć lęk i wątpliwości kłębią się wokół mnie niczym kąsające owady. - Nie, nie. To małpy. Na pewno. Widzicie te czaszki, szczęki? To tylko małpy, stworzone i ukształtowane zgodnie z wolą aniołów. Nic więcej. Kocur obwąchuje trupa, ostrożnie bierze w zęby kość, zanosi się kaszlem, wypluwa.
- Szczyny i kurz - warczy. - Tak smakują anioły.
Siad, Ubu! Siad! Dobry pies.
(fragment ścieżki dźwiękowej z amerykańskiego telewizyjnego programu rozrywkowego)
Prąsiak zniszczy.
Jak?
Prąsiak się dowie.
Skąd?
Ty powiesz.
Co powiem, skoro sam nie wiem?
Zaiste, niezbadane i cudowne są anielskie ścieżki. Minioną noc Prąsiak przespał czarnym snem w czworokątnym pomieszczeniu, razem z zagadkowymi zwłokami. Zabrakło Papawatora oraz igły, która dałaby mu piękne marzenia. Słyszałem, jak szlocha i popiskuje w błękitnawym półmroku. Świat jest dla niego zbyt skomplikowany.
Oczy Kocura, które nie boją się ciemności, prowadzą nas podziemnymi korytarzami. Mijamy mnóstwo sal, ciasno wypełnionych trupami, aż wreszcie trafiamy na schody, którymi wydostajemy się z powrotem na powierzchnię. Schody są tak wąskie, że Prąsiak, ze swoim sterczącym we wszystkie strony arsenałem, z trudem się na nich mieści. Przez chwilę wydaje nam się, że utkwił na dobre; wrzeszczy jak opętany, a w tym czasie Porcospino pospiesznie poszerza tunel. Doskonale rozumiem strach przed zasypaniem. Ostatnio wciąż dowiaduję się czegoś nowego o strachu.
Wychodzimy w światło dnia. Słońce wisi wysoko nad naszymi głowami. Ziemię pokrywa warstwa martwych owadów; są zbyt niebezpieczne nawet dla swoich aniołów, żeby pozwolono im długo żyć. Wkrótce potem ponownie zagłębiamy się w las. Szukamy. Myszkujemy. Wypróżniamy się.
Za lasem rozciąga się pogorzelisko.
Granica jest ostra jak krawędź pazura. Stoimy w cieniu i wytrzeszczamy oczy na teren, gdzie ogień zabił całe życie. Drzewa, krzewy, pnącza, paprocie, grzyby, zwierzęta, owady - nie zostało po nich nic oprócz nagiej ziemi koloru gówna. W zagłębieniach zgromadziła się gruba warstwa siwego popiołu, w powietrzu czuć ostry smród spalenizny. Tylko tu i ówdzie sterczą żałosne, nie dopalone kikuty.
Pogorzelisko przykrywa ogromny, nieprzenikniony cień. Przed nami, na skraju spalonej ziemi, która sięga aż po horyzont, stoi wrak gigantycznej maszyny bojowej. Jakaś straszliwa broń zniszczyła górną część korpusu; dokoła walają się nieorganiczne szczątki. Wiatr skowycze w pustej metalowej skorupie.
- Zewnętrzna linia obrony - mówię cicho. Porcospino grzechocze igłami, Prąsiak kwili żałośnie, Kocur prycha. Nikt nie pyta: kto mógł to zrobić? Są tutaj siły, które byłyby w stanie zniszczyć nawet Mamawator; właśnie dlatego wylądowaliśmy tak daleko od Celu, właśnie dlatego odbywamy tę wędrówkę przez śmierć, strach i zniszczenie. A jednak to właśnie my, zwykłe, grzeszne i niedoskonałe stworzenia, być może zdołamy pokonać przeszkody, które okazały się nie do przebycia dla potężnych maszyn, i zrealizować wolę aniołów.
Przechodzimy między stopami zniszczonego olbrzyma. Niesiony przez wiatr popiół szczypie mnie w oczy. Na obrazie w mojej głowie Cel znacznie urósł; przypomina teraz ogromne czarne serce, które wypełnia mój umysł swoim pulsowaniem. Ziemia jest ciepła. Kocur myszkuje z przodu, wytycza trasę wędrówki przez nieskończone pole siwego popiołu. Tylko jeden wrzask. Tylko jedno ostrzeżenie. Chwilę potem Kocur niknie nam z oczu w kłębowisku psów, które wyskakują spod ziemi. Czarne straszliwe psy, mnóstwo mnóstwo. Sekundę później zostaje wyrzucony w powietrze - widzimy, jak porusza obnażonymi pazurami, jak szczerzy zęby, a potem wpada w krwiożercze paszcze i w mgnieniu oka zostaje rozerwany na strzępy. Prąsiak kwiczy przeraźliwie, opuszcza głupi łeb. Ze zgrubienia na boku wysuwa się grot lancy. - Nie! Prąsiak, nie! Pozwól Porcospino! Psy rzucają się na nas. Porcospino syczy, stroszy kolce, wystrzeliwuje pierwszą salwę. Psy na przedzie padają, wierzgają łapami, wiją się z bólu i prężą, aż wreszcie ich kręgosłupy nie wytrzymują obciążenia i pękają z trzaskiem. Trucizna, którą aniołowie nasączyli igły Porcospino, działa błyskawicznie. Do ataku rusza druga fala; psy mają czerwone ślepia i srebrzyste stalowe szczęki. Z ich czaszek i karków sterczą implanty. Porcospino wypuszcza drugą salwę i napastnicy padają jak ścięci. Czarny pies daje ogromnego susa, widzę tuż przed sobą jego rozdziawioną paszczę, czuję cuchnący oddech. Porcospino unosi ogon, ale Prąsiak ubiega go i wbija psu w brzuch swoją lancę. Z paszczy buchają gorące wnętrzności, krew tryska ze ślepiów, pies pada bez życia na martwe ciała swoich braci. Dopada nas trzecia fala. Napastnicy są nieustępliwi, ale brakuje im koncepcji. Wiedzą tylko jak biec, skakać i rozszarpywać. Kwicząc wniebogłosy z podniecenia, Prąsiak zadaje mordercze pchnięcia lancą; czarne psiska walą się na ziemię, zmasakrowane, wypatroszone, naszpikowane kolcami. Czwarta fala nie nadchodzi, ponieważ wszystkie psy leżą martwe w siwym popiele u stóp wraka. Słońce wisi nad krawędzią świata, wielkie i czerwone za zasłoną z rzadkiego dymu, który unosi się nad pogorzeliskiem.
- Idziemy! - rozkazuję.
- Ale... Ale Kocur... - jąka się Prąsiak. Wkrótce zrozumie, co się stało, a ja nie mam anielskich snów, które by go uspokoiły.
- Kocur odszedł. Jest teraz z aniołami. Możesz mi wierzyć. W rzeczywistości wcale nie jestem pewien, czy sam wierzę w to, co mówię. Co dzieje się z niewierzącymi? Czy ci, co przeczą istnieniu aniołów, po śmierci trafiają do jakiegoś wydzielonego, mrocznego i smutnego miejsca? A może śmierć jest po prostu śmiercią i po niej nie ma już niczego? Ta myśl uparcie powraca podczas wędrówki przez spaloną równinę przy blasku księżyca. Nicość. Pustka. Okropność! Nie potrafię sobie tego wyobrazić, a jednak wciąż o tym myślę. Prąsiak wygrzebuje popiół spomiędzy wystających korzeni nie dopalonego pniaka i układamy się w płytkim zagłębieniu. - Głodny - mówi Prąsiak.
- Wszyscy jesteśmy głodni - odpowiadam. - Tu nie ma nic do jedzenia, więc jeszcze przez jakiś czas będziemy musieli być głodni.
Wpatruję się w księżyc. Poniżej tajemnicze światełka z ogromną prędkością przemykają po niebie. Nie śpię. Nie mam odwagi zasnąć. Gdybym zamknął oczy, natychmiast zobaczyłbym rozdzieranego na strzępy Kocura, razem z jego mądrością, słowami i dziwną niewiarą, która w gruncie rzeczy prawie niczym nie różniła się od wiary.
Prąsiak budzi się w środku nocy.
- Szopak...
- Tak?
- Daj mi.
- Co mam ci dać?
- Wiedzę.
- Ale jak? Nie mam pojęcia, co by to mogło być. - Prąsiak wie. Mamawator dał Prąsiakowi słowa. Mamawator mówił: „Powiedz Szopakowi: podłączyć kartę B13 poziom 7”. Czuję się tak, jakby te słowa - które Prąsiak rzeczywiście mógł usłyszeć tylko od Mamawatora - zgarnęły całą moją świadomość, zgniotły ją jak kulkę gliny i wepchnęły w najdalszy kącik czaszki, tak że chociaż widzę i rozumiem, co widzę, mogę tylko obserwować, jak moje ręce unoszą się i wyciągają jeden z implantów z tyłu głowy. Widzę jak te same ręce - naprawdę wyglądają zupełnie jak moje - wtykają ten sam implant w puste gniazdko poniżej ucha Prąsiaka. Uszy - moje uszy - słyszą głośne westchnienie, a potem słowa wypowiedziane głosem, jakim Prąsiak nigdy do tej pory się nie posługiwał:
- Przejść na standardowe paramatery symulacji intelektu. Potrząsam głową, usiłuję z powrotem rozprowadzić moją Szopakowatość po całym sobie. Jestem przerażony; sprytny, mądry, zarozumiały Szopak, wykorzystany jak... jak zwykłe zwierzę. Leżę i obserwuję światełka mknące po niebie. Czuję się mały, maleńki, mniejszy od najmniejszej rzeczy, jaką jestem w stanie sobie wyobrazić. Po prostu nic.
Czarna pulsująca gwiazda tętni przez całą noc; jest tak ogromna i jest tak blisko, że wymyka się z tego miejsca w mojej głowie, gdzie powstają obrazy, i wypełnia mnie bez reszty swoim pulsowaniem.
A teraz wszyscy razem, Do Ziemi Niczyjej.
(The Farm)
Rankiem ręce i oczy potwornie pieką mnie od siwego popiołu, który pokrywa pogorzelisko. Wszystkim nam mocno doskwiera głód, ale zdajemy sobie sprawę, że najlepiej o tym nie mówić. Prąsiak proponuje, że poniesie mnie na grzbiecie; godzę się z wdzięcznością. Z Porcospino, drepczącym obok, docieramy do wewnętrznej linii obrony. Również tutaj doskonale widać granicę: drogę blokuje nam metalowe ramię sterczące z popiołu. W metalowej garści tkwi stworzenie podobne do gryzonia, rozwścieczone nawet po śmierci. Stalowe palce zmiażdżyły mu kark, ale stworzenie zdążyło jeszcze zatopić zęby w różnobarwnych przewodach. Oboje nie żyją od bardzo dawna. To ostrzeżenie i zarazem powitanie.
Pogrążeni w myślach, które aniołowie akurat zechcieli nam zesłać, wkraczamy na obszar dotknięty straszliwymi zniszczeniami. Hen, dokąd wzrok sięga, siwy popiół jest upstrzony trupami organicznych i nieorganicznych stworzeń, splecionych w uściskach, które niekiedy wydają się niemal pieszczotliwe. Łapy wyciągnięte do światła; zęby wyszczerzone do słońca; poszarpany i pogięty metal; kości; strzępy futra i skóry; martwe ptaki zestrzelone z nieba spoczywają nieruchomo z szeroko rozpostartymi skrzydłami, z pustymi oczodołami wypełnionymi popiołem; nad nimi, niczym strażnicy, zagrzebane częściowo w zaschniętym błocie maszyny - zdruzgotane, zmiażdżone, poskręcane eksplozjami z odległej przeszłości; martwe kończyny poskrzypują, kołysząc się w podmuchach wiatru, niegdyś ogniście czerwone sensory gapią się przed siebie nieprzeniknioną czernią.
Kot z zadzierzgniętą na szyi drucianą pętlą.
Ptak przebity stalowym prętem.
Trzy wzdęte trupy psów w kraterze wypełnionym deszczówką. Z gardła Porcospino wyrywa się okrzyk. To pierwszy odgłos, który mąci ciszę spopielonej równiny. Porcospino zobaczył trupa jeżozwierza prawie takiego samego jak on; zwłoki leżą w płytkim zagłębieniu terenu, otoczone wianuszkiem psich szkieletów. - Zostaw go - mówię. - Nic nie poradzisz. Jest martwy.
Zginął dawno temu.
Ale Porcospino nie słucha. Zupełnie jakby ta martwa kupka igieł była jego najbliższym towarzyszem, jakby mogła dodać mu otuchy w tym strasznym miejscu. Partnerka, której nigdy nie poznał. Dotyka trupa nosem, szturcha pyskiem, jakby usiłował przywrócić mu życie, oddać mu utraconą radość. Szarpie sierść zębami, wyciąga pęk implantów.
- Zostaw zostaw zostaw! - powtarzam. - Tu jest zbyt niebezpiecznie.
Zupełnie jakby mnie usłyszał, popiół porusza się, rozsuwa i spod niego, niczym rozkwitający kwiat, wyłania się maszyna. Głowa zatacza kręgi, z lewa w prawo, z prawa w lewo, czerwone oczy szeroko otwarte, wpatrzone.
- Uciekaj uciekaj uciekaj! - krzyczę, ale głowa na długim giętkim karku przykuwa uwagę Porcospino, zupełnie jak wąż z jednego z moich snów w Mamawatorze, który potrafił zahipnotyzować ofiarę swoim tańcem. Wielkie czerwone sensory fascynują, pochłaniają bez reszty.
Maszyna wypluwa strugę ognia. Porcospino płonie. Usiłuje ugasić ogień, tarza się, żeby go stłumić, ale płomienie pożerają go z rykiem.
Głowa na długim karku opada bezwładnie na ziemię, czerwone ślepia gasną. Zadanie wykonane. Wbijam palce w plątaninę przewodów na karku Prąsiaka, zmuszam go, żeby ruszył z miejsca. - Do Celu - mówię. - Do Celu.
Za nami w niebo pnie się wąska strużka dymu. Wkrótce wiatr zmienia kierunek i stopniowo gnie ją ku ziemi. Prąsiak opowiada mi, czego dowiedział się o Celu, który ma zniszczyć. To „strategiczna instalacja przemysłowa”, powiada. Jego słowa są wielkie i dziwne, zupełnie inne niż dotychczas. Ta „strategiczna instalacja przemysłowa” produkuje maszyny i wytwarza stworzenia.
- Jak Mamawator? - pytam.
Jak Mamawator, odpowiada Prąsiak, tyle że nie lata w górze, a jest zagrzebana głęboko pod ziemią. Bardzo bardzo głęboko. I jest bardzo stara. Aniołowie od dawna próbują ją zniszczyć. Słali atak za atakiem, najpierw z nieba, potem rzucili do boju maszyny, wreszcie stworzenia. Atak za atakiem za atakiem. Po tylu szturmach musi być zmęczona. Na pewno nie zostało jej wiele energii. Dzięki temu zdołamy do niej dotrzeć. - Skąd będziemy wiedzieć, że tam dotarliśmy? - pytam.
Dowiemy się, mówi Prąsiak. Tak powiedział implant.
- I wtedy ją zniszczysz?
Wtedy Prąsiak ją zniszczy.
- W jaki sposób?
Tego nie wie, ale wierzy w wielką mądrość aniołów. Skoro już powiedziały mu tak wiele, z pewnością powiedzą więcej, kiedy nadejdzie pora.
Wielka mądrość aniołów. Jeszcze niedawno Prąsiak byłby zrozpaczony i przerażony. Jeszcze niedawno Prąsiak opłakiwałby Porcospino. Jeszcze niedawno Prąsiak opłakiwałby każde z niezliczonych stworzeń, które zginęły, żeby Prąsiak i Szopak mogli dotrzeć do Celu. Co zabrali mu aniołowie, żeby zrobić miejsce dla swojej wielkiej mądrości?
Dowiecie się, powiedział anielski głos z implantu.
Dlaczego aniołowie zawsze zawsze mają rację? Dowiecie się. Dowiem się. Zawsze wiedziałem, od chwili kiedy wypadłem z ciepłego wnętrza wylęgarni i mrużąc oczy spojrzałem na leśny poranek. Nasz Cel to ogromna czarna gwiazda wyjęta z obrazu w mojej głowie i wciśnięta w ziemię: prawdziwa, rzeczywista. Gigantyczna. Tak duża, że nie jestem w stanie jej zasłonić, choć trzymam obie ręce tuż przed oczami. Trzeba by wielu godzin, żeby przez nią przejść. Powietrze drży z gorąca nad jej czarną powierzchnią, więc nie widzę drugiego krańca. Szok pomału mija; teraz widzę, że jednak różni się od tamtej, z wizji. Nie ma tak ostrych krawędzi, ramion jest znacznie więcej, na czerni tu i ówdzie widać różnobarwne smugi i plamy, cała jest porysowana i popękana, jakby spadła z nieba. Spadła, czy została zrzucona? Stoimy przed ogromną czarną gwiazdą: szop-pracz na grzbiecie tapira. - Musisz zejść - mówi Prąsiak. - Dalej pójdę sam.
- Dalej, to znaczy dokąd?
Dotykam ręką czerni; jest gładka, niemal śliska. I ciepła.
Prąsiak wyciąga trąbę.
- Słyszę głosy - mówi znowu tym nowym, nie swoim tonem. - Głosy z jasnych świateł. Z cudownych jasnych świateł. - Nie możesz iść sam. Potrzebujesz mnie. Pójdę z tobą. - Idę sam - mówi Prąsiak, wpatrzony w drżące powietrze. - Zniszczę ją, a potem wrócę do ciebie.
- Wrócisz?
- Tak.
- Obiecujesz?
- Nie rozumiem, co to znaczy.
- To znaczy, że jeśli mówisz, że wrócisz, to wrócisz. Że nic cię nie powstrzyma.
- Tak.
- Wobec tego zrobię, jak chcesz.
- Taka jest wola aniołów - powiada Prąsiak i odchodzi. Zgrabnie stawia małe raciczki, aż wreszcie znika w rozedrganym powietrzu. Siadam. Czekam. Słońce przesuwa się po niebie. Obserwuję jego odbicie w czarnej substancji i widzę ślady wojen prowadzonych przez anioły. Na słonecznej tarczy roi się od ciemnych plam - kraterów i zapadlisk. Rozgrzane powietrze prześlizguje się jak woda po czarnej skorupie. W tym rozedrganiu i rozfalowaniu sam już nie wiem, co jest rzeczywistością, a co złudzeniem, ponieważ hen, daleko, dostrzegam samotną postać. Chwilę potem fale gorąca rozstępują się i rozpoznaję Prąsiaka.
- Prąsiak! - wołam. - Prąsiak!
Ale on mnie nie słyszy. Z zadartą trąbą wpatruje się w niebo, jakby czekał na anielską wizję.
- Prąsiak! - wołam ponownie i pędzę do niego po czarnej szklistej powierzchni. Jest tak gorąca, że parzy mi stopy i ręce, ale choć biegnę najszybciej, jak potrafię, nie zbliżam się ani trochę. Prąsiak wciąż jest małym ciemnym przecinkiem otoczonym srebrzystym falowaniem powietrza. - Prąsiak! - wołam po raz ostatni.
Chyba wreszcie usłyszał, bo rozgląda się dokoła. W tej samej chwili niebo robi się białe, tak przeraźliwie białe, że widzę je przez zaciśnięte powieki, jakby ich w ogóle nie było, i przez ręce, którymi zasłaniam oczy. Moja sierść w okamgnieniu czernieje i wypada, skóra pęka, pokrywa się bąblami, potwornie piecze.
Po błysku zapada ciemność.
Po ciemności nadciąga grzmot niczym odgłos walącego się nieba, tak głośny, że przestaje być dźwiękiem, a staje się głosem, anielskim krzykiem.
Po grzmocie uderza gwałtowny wicher, już nie wiatr, tylko coś materialnego, uderza niczym zaciśnięta pięść, wyrywa mi powietrze z płuc, ciska mnie do tyłu i wlecze po czarnej płaszczyźnie, coraz dalej od Prąsiaka, coraz dalej od Celu. Po wichrze znowu zapada ciemność, piękna i kojąca, a razem z nią cisza.
...i tańczą przy blasku księżyca.
(fragment programu radiowego z lat trzydziestych) Zapominam. Tracę. Słowa. Wiedzę. Macam, bo w oczach ciągle ciemność; wyczuwam implanty, wyczuwam przewody, ale są inne, zdeformowane, nadtopione. Wybuch uszkodził moje obwody. Słowa przychodzą, odchodzą, razem z nimi zdania i wspomnienia. Słowa z głębi implantów. Te, które znałem, i które zapomniałem. Które miałem zapomnieć. Te, które teraz pamiętam, są jak denne osady w rzece. Czasem prąd wynosi je na powierzchnię. Różne słowa: wszczepiona głowica bojowa, generator pola siłowego, konwersja. Dotykam słów moimi mądrymi rękami i rozumiem. Wszystko. Rozumiem, co uczyniono ze mną, Porcospino, Kocurem i Fru-waaakiem, co uczyniono wszystkim stworzeniom schwytanym w pułapki, przebitym metalowymi prętami, rozerwanym na kawałki, spalonym na pogorzelisku. A przede wszystkim rozumiem, co uczyniono Prąsiakowi.
Akurat tyle inteligencji, żeby wykonać zadanie, ale nie tyle, żeby je zrozumieć. Nie trzeba rozumieć, wystarczy wykonywać rozkazy.
Ślepy, poparzony, wędrowałem po pogorzelisku. Nic mnie nie zaatakowało, nic nie zarejestrowało mojego istnienia. Martwe. Wszystko martwe. Oślepiony, grzebałem coraz głębiej w pamięci, dokopałem się do ukrytej rzeki wspomnień, sięgnąłem dalej niż do wylęgarni Mamawatora, dalej niż do lasu ze snów, w którym dokazywaliśmy, będąc jeszcze nasionkami w stalowym łonie. Tam również znalazłem słowa: programowana stymulacja neuronowa, prenatalne uwarunkowanie środowiskowe... Słowa jak cienie na rozpalonej słońcem powierzchni.
Dotarłem do lasu. Podmuch połamał i powalił drzewa. Z trudem znajdowałem drogę między, pod i nad powywracanymi pniami, po omacku wyszukiwałem czerwie i pędraki, miażdżyłem je zębami. Anima. Duch życia. Kiedy wreszcie poczułem chłód i wilgoć, domyśliłem się, że opuściłem obszar dotknięty zniszczeniem.
Węszenie. Wymacywanie. Kiedy wróci wzrok? Kiedy odzyskam słuch? Kiedy ucichnie dzwonienie w mojej głowie? Coś jakby... Czyżbym słyszał? Głowa do góry, odwracam się, kręcę się w kółko w chłodnym chłodnym cieniu drzew, słyszę... Szept? Gwizd? Wołanie? Dwa dźwięki. Tylko dwa dźwięki. Ha-lo! Ha-lo! Cicho bądźcie, wszystkie szumy i szelesty w moich uszach! Szopak nasłuchuje. Szopak chce usłyszeć. Ha-lo! Ha-lo! Wciąż te same dwa dźwięki.
Barwy znikły. Znajome mignięcie na tle jasnych plam nieba między gałęziami.
- Fru-waaak. - Imię pozostało. - Fru-waaak. Wyśpiewuje dwudźwiękową melodię. Czuję, jak niecierpliwie dyga mi na palcu. Implant. Zabierz implant. Będziesz widział. Jak kiedyś. Zabierz implant.
Nie, Fru-waaaku. Nie. Delikatnie, ostrożnie, przysuwam rękę do twarzy, blisko, coraz bliżej, dotykam wargami tyłu jego głowy. Nie bój się. Zaufaj mi. Przyciskam wargi do piórek, a potem kolejno wyciągam implanty i wypluwam na ziemię. Wszystkie. Potem podnoszę rękę wysoko, jak najwyżej, do słońca.
- Leć, Fru-waaaku! Leć! Znowu jesteś tylko zwierzęciem.
Znowu możesz się cieszyć. Leć!
Rzucam go w niebo. Słyszę furkot, wyobrażam sobie tęczowe barwy mknące ku światłu. Patrzę prosto w jasność. Czyżbym widział jakieś kształty, jakieś poruszenia, jakieś sylwetki? Czy to anioły? Sięgam ręką za głowę, przesuwam ją po przewodach, zaciskam na nadtopionych implantach i zaczynam wyszarpywać je z gniazdek.