Kossowski Jerzy NAFTA NAFTA NAFTA

KOSSOWSKI JERZY

NAFTA NAFTA NAFTA



Pan Tytus Trzecieski był to chłop postawny, wiel­ki, szerokobarczysty, o potężnej głowie, ozdobionej pięknym czarnym wąsem. Nie był już młody, ale przecie jednego siwego włoska w bujnej czuprynie nie miał. Oczy miał tylko zmęczone, ale bo też prze­żył ten człowiek bardzo wiele. W 1846 roku, podczas rabacji1), podburzeni przez austrjackich ajentów chłopi spalili mu dwór i folwark i doprowadzili do ruiny całe gospodarstwo, nie zostawiając ani jednego ziarna zbo­ża na nasienie, ani jednej sztuki bydła na rozpłodek. Przerażona pożarem i napadem żona rozchorowała się ciężko i wkrótce potem zmarła, a w parę dni później zmarło i pozostałe po niej dzieciątko. Przez sześć lat następnych pan Trzecieski borykał się na swem go­spodarstwie, ale jakoś do równowagi przywieść go nie mógł. Życzliwi sąsiedni radzili panu Tytusowi, że by się ożenił majętnie, że to niby tym sposobem, odziedziczoną po ojcach wieś od sprzedaży uratuje, ale pan Trzecieski namyślał się długo i jakoś, nie mo­gąc widać zapomnieć swej nieboszczki żony, uciekał

od dworów, gdzie były na wydaniu jakieś panny, czy wdowy. Poczęto nawet o nim mówić, że zdziczał i od- ludkiem się stał, bo gdy tylko skończył odbudowę dworu, a raczej skromnego domku, jaki na miejscu spalonego dworu postawił, odsunął się od ludzi i tylko całemi dniami po polach i lasach z flintą się włóczył. Nie zazierał nawet do swego najserdeczniejszego przy­jaciela, dziedzica na sąsiedniej Bóbrce i Jręcinie, pana Karola Klobassy, mimo, że zacny ten człowiek wszel- motności się wyrzekł.

kich starań dokładał, aby pan Tytus przecie swej sa- Na początku 1854 roku rozeszła się po krośnień­skim powiecie wieść, że w Gorlicach osiadł aptekarz Ignacy Lukasiewicz, wielki wynalazca, który dla lwowskich szpitali skonstruował2) lampy, świecące ole­jem skalnym, nazywanym niewiadomo dlaczego na­ftą. — Pan Klobassa, człek bywały, dobry gospodarz, interesujący się nowinkami wszelkiego rodzaju, wie­dział o tem, że tak na jego polach, jak i na polach pa­na Trzecieskiego znajdują ludzie tu i ówdzie smugi jakiejś mazi, mniej lub więcej gęstej, której nie mógł nazywać inaczej, jak chyba olejem ziemnym. Nie by­ła to w krośnieńskim powiecie żadna nowość, bo od wiek-wieków wszyscy na Podgórzu leczyli owce i by­dło chorujące na świerzby owym olejem, a nawet od- mrożeliny i oparzeliny znachorzy tym właśnie olejem kurowali, twierdząc także, że i na reumatyzm dobrze robi, ale pan Klobassa nie wiedział, czy też to taki sam olej, jakim pan Lukasiewicz w swoich lampach świeci, czy też może inny. A kiedy o panu Ignacym Łukasiewiczu poczęły krążyć po powiecie coraz to cie-

ltawsze wieści, siadł pan Klobassa pewnego dnia na bryczkę i pojechał do Polanki do pana Trzecieskiego.

Pan Tytus wychodził właśnie z domu, z flintą na ramieniu, by przy zachodzie słońca parę kaczek ustrzelić, gdy przed jego dworek zajechały, sławne na całą okolicę, bułanki pana Klobassy. Odstawił przeto rad - nierad flintę pod ścianę, przywitał serdecznie ko­chanego sąsiada i prosił do domu.

Musisz, sąsiad, zrezygnować z dzisiejszego polowania — mówił pan Klobassa, zsiadając z brycz­ki. — Przyjeżdżam z tak ważną sprawą, że możesz za nią wszystkie kaczki podarować!

No? Cóż takiego? — pytał pan Tytus, pa­trząc swemi zmęczonemi oczami w okrągłą, zażywną twarz pana Karola.

Wejdźmy ino do izby, bo to rzecz poufna i nie chciałbym, żeby nas kto słyszał.

Coś z polityki? —* dopytywał się pan Trze- cieski, prowadząc gościa do niewielkiej kancelarji, jaką sobie obok sypiali urządził.

Ila! może i coś z polityki — odparł pan Klo­bassa. — Bo jeżeli tak się sprawa ma, jak ja przypusz­czam, to i na politykę mieć ona będzie wpływ nielada.

No, mówże sąsiad w7yraźnie o co idzie — za­pytał już nieco ożywiony pan Trzecieski, sadowiąc go­ścia na ocalonym z rabacji fotelu.

Pan Karol odsapnął, otarł pot z czoła, bo mimo, że to był dopiero początek kwietnia, to jednak słońce przygrzewało cały dzień bardzo mocno, i patrząc by­stro w oczy pana Tytusa, zaczął uroczyście:

Tak mi się zdaje, kochany sąsiedzie, że oto

?

skończą się wnet twoje trosk! i zmartwienia. Namor dowałeś się dosyć na tej swojej wiosczynie kochanej, napracowałeś się ciężko, ale cię Bóg strzegł, żeś jej do­tąd nie sprzedał. Bo, jeżeli mnie przeczucie nie zwo­dzi, a dziwiłbym się bardzo, bo nigdy dotychczas mnie nie zawiodło, zbliża się dla ciebie, kochany sąsiedzie, ratunek.

Pan Tytus, który jeszcze przed kilku dniami per­traktował z jednym z bogatszych sąsiadów i już był zdecydowany swoją Polankę sprzedać, uśmiechnął się i pokiwał smutno głową:

Bóg zapłać, panie Karolu, za dobre serce, ale tak mi się zdaje, że niema dla innie ratunku. Podob­no poczciw i sąsiedzi chcieli się na mnie złożyć i udzie­lić mi pożyczki, ale ja takiej ofiary w dzisiejszych ciężkich czasach przyjąć od nikogo nie mogę, tem bar­dziej, że wiem, iż nie mógłbym jej pewnie nigdy zwró­cić...

Niema tu mowy o żadnej pożyczce! — wy­krzyknął pan Klobassa. — Ratunek przychodzi tu po- prostu od Pana Boga!

Pan Trzecieski uśmiechnął się znowu:

Wiem, że cuda dzieją się jeszcze na święcie, ale żeby Pan Bóg komu pieniędzy pożyczał, tom jesz­cze nie słyszał. A mnie chyba tylko taki cud urato­wać może. Toć ja jednej sztuki bydła swTojej nie mam, bo i te kilka, które w stajni stoją, też sekwe- strem obłożone.

Otóż, słuchaj, panie Tytusie, co ci rzekę — uderzył się pan Klobassa po grubem kolanie — a nie przerywaj ciągle i smętnej miny mi nie rób. Słyszałeś

ty cokolwiek o niejakim panu magistrze Ignacym Łu- kasiewiczu?

A coś tam ludzie mówili, że podobno aptekr w Gorlicach dzierżawi, i że podobno jakąś lampę wy- lialazł i szpitalom lwowskim ofiarował...

- Olóż to! Otóż to! A nie słyszałeś ty przy­padkiem, czein to on w tych swoich lampach świeci?

Czemżeż może... hm... pewnie olejem jakim... lnianym, czy konopnym, albo zgnla oliwą może.

A właśnie! Oliwą! Toćby to nie był żaden wynalazek! Oliwną lampą, to i my się, Panie Swięly, posługujemy, a i w kościele oliwne lampki się palą. Tu idzie, panie Tytusie, o wielką rzecz, o wielki wyna­lazek! Ten Lukasiewicz, panie, olej skalny gotuje i z niego kamfinę3) robi!

No i cóż z lego — zapylał bardzo zdziwiony pan Trzecieski, co ma lampa pana Łukasiewicza do ratunku jego zadłużonej wsi.

Otóż to z tego — podniósł rękę wysoko pan Klobassa — że pan Lukasiewicz umie tę kamfinę ro­bić, tylko nie ma z czego.

No i...?

Nie przerywaj! — zgniewał się pan Klobas­sa. — Otóż on umie, ale nie ma z czego. A my nie umiemy, ale mamy z czego!

Nie rozumiem.

Jak będziesz przerywał, to nie zrozumiesz nigdy. Posłuchaj: Czem ty smarujesz osie swoich wozów?

Mazią.

Ale jaką mazią?

No, tą, co mi się za dworem zbiera w tych dołkach...

Otóż widzisz! Z takiej właśnie mazi gotuje pan Lukasiewicz tę swoją kamlinęl A wiesz ty, co ja słyszałem? Oto, że szpitale miasta Lwowa płacą po czternaście i więcej florenów za centnar tego prze­gotowanego oleju! — Pan Klobassa umilkł i patrzył triumfująco w zdumione oczy pana Trzecieskiego.

To... niby... chcesz sąsiad powiedzieć, że... że co? — wystękał wreszcie pan Tytus.

Poprostu, że możemy temu panu Łuk sic- wiczowi ową maź sprzedawać! — wykrzyknął pan Klobassa, zirytowany niedomyślnością pana Tytu­sa. — Możemy mu ją sprzedawać, pieniądze dobre za­rabiać, długi płacić, no i ojcowiznę w t n sposób ura­tować!

Pan Trzccieski patrzył milcząc w rozognioną twarz pana Klobassy, ciągle jeszcze jakby niedobrze rozumiejąc, a polem przeniósł wzrok na rozległe, z okna widoczne, lekko wgórę biegnące pola. West­chnął głęboko i złożył ręce jak do modlitwy:

Niebardzo mi się w to chce wierzyć — szep­nął przed siebie.

I ja nie wierzyłem — rzekł Klobassa — alem sobie pomyślał: jeżeli tą mazią i owce ze świerzbu le­czymy, i osie nią smarujemy, i pochodnie nią sycimy tak, że jaśniej od świec się palą, i na reumatyzm ona jest dobra, a już na odmrożeliny niemasz nad nią lep­szego lekarstwa! no, to pożytek z niej jest wielki! A jeżeli ten Lukasiewicz potrafi essencję z niej goto­wać tak prawic czystą, jak woda, i w lampach nią świe­

ci, to tę maź już czemś drogocennem nazwać można! Ergo: mając oncj mazi wielkie ilości na naszych po­lach, powinniśmy Bogu dziękować, bo przez to pola nasze wysoko w cenie pójdą. Tandem tedy, ko­chany sąsiedzie, niewiele się namyślając, siadaj ze mną na brykę i jedźmy do Gorlic, żeby się z owym pa­nem Łukasiewiczem rozmówić!

Pan Trzecieski nie był tak w gorącej wodzie ką­pany, jak pan Klobassa, mimo, że młodszy był od nie­go i chudszy dwa razy. To też namówił gorącego są­siada, żeby u niego zanocował i żeby wyprawę do Gor­lic do następnego dnia odłożyć.

Pan Karol oponował chwilę dla zasady, ale zgo­dził się łatwo, kiedy na stół wjechała omszona butla starego węgierskiego wina, jakie przez Dukielską Prze­łęcz z Węgier do Galicji tajnemi transportami szmu- glowano.

Jakoś około północy udali się obydwaj sąsiedzi na spoczynek, ale pan Tytus Trzecieski ani rusz za­snąć nie mógł. Nic dały mu usnąć rozbudzone przez pana Karola nadzieje załagodzenia wszystkich kłopo­tów sprzedażą onej mazi, której wielkie ilości zbierały się w dołkach i bruzdach na jego polach. Roił sobie, że popłaci wszystkie długi i w bankach, i u żydów i u sąsiadów, cieszył się, że całej służbie wyrówna wszystkie zaległe zasługi, że zwolni z sekwestru zaję­te za nieopłacone podatki krowy i świnie, jednem sło­wem — odetchnie! Równolegle jednak z radością ro­sło i zmartwienie, bo coraz to przypominał sobie takie i owe niezałatwione sprawy, wyrastające jedna po drugiej, a leżące w zapomnieniu, póki nie zjawiała się

nadzieja na jaki-taki grosz. Usnął nad ranem, zmo­czony obliczaniem na co i ile potrzeba mu pieniędzy, ?'jby swe gospodarstwo na równe wyprowadzić wody. Ledwie jednak niespokojny sen zamknął mu powieki, kiedy zbudził go tubalny głos pana Klobassy.

No, dość! kochany sąsiedzie. Świta już i w drogę nam czas! Do Gorlic opętany kawał drogi!

Rad-nie-rad porwał się pan Tytus, konewkę wody wylał na głowę i zaprzęgać kazał. Dla pośpie­chu i oszczędzania koni, wyruszyli bryką pana lvio- bassy, prowadząc za sobą zapasową parę dobrych for­nalskich szkap pana Trzecieskiego. Szybko minęli Potok, popaśli w Jaśle tylko tyle, żeby konie przeprząc i już około dziesiątej rano byli w Gorlicach. Zajechali wprost na rynek, zostawili podróżne płaszcze na bry­ce i weszli do apteki.

Przodem szedł pan Klobassa. Przygotował so­bie po drodze piękną orację i już od proga chciał właściwie zacząć, ale się stropił, kiedy w mrocznym sklepie nie dostrzegł nikogo. Począł więc chrząkać i mruczeć, zdziwiony, że dzwonek, który u drzwi za­dźwięczał, nie wywołał z dalszych pokojów nikogo, lecz stropił się jeszcze więcej, kiedy w progu niewiel­kich bocznych drzwi stanęła siwiutka jejmość, w czar­nym czepeczku na głowie.

Czem panom można służyć!? — zapytała ci­chutkim a cieniutkim głosem.

Myśmy chcieli, pani dobrodziejko, zobaczyć się z panem Łukasiewiczem — rzekł pan Klobassa, kłaniając się szarmancko.

Mój syn jest teraz zajęty — odparła starusz­

ka — ja panów sama obsłużę, jeżeli idzie o jakieś go­towe leki. Chyba, żc panowie mają jakąś trudną re­ceptę, to proszę ją zostawić, a za jaką godzinę pano­wie przyjdą, to już będzie gotowa.

My tu nic po żadne leki, pani dobrodziejko — skłonił się znów pan Karol.—Chcieliśmy pogadać z pa­nem Łukasiewiczem o ważnych sprawach...

A o jakich, można wiedzieć? Bo mój syn nie ma przede mną sekretów.

Kiedy to męskie sprawy, pani dobrodziej­ko... — zawahał się pan Klobassa.

Pewnie znowu ta polityka! — westchnęła sta­ruszka. — Niech go panowie oszczędzają, choćby ze względu na mniel Wysiedział się chłopak w więzie­niu i w Rzeszowie i u „Karmelitów“ we Lwowie całe dwa lata... i w Krakowie potem...4)

Niech pani dobrodziejka będzie spokojna — wmieszał się pan Trzecieski. — My tu raczej z handlo­wą sprawą...

Ach, i te handlowe, to też nic dobrego! Ot spro­wadził nas tu ze Lwowa książę Jabłonowski, żc to niby chciał z ropy podobno taki asfalt wyrabiać, no i nic z tego nie w-yszłol

A co to takiego ten asfalt?

Nie wiem sama dobrze, ale to ma być jakaś taka masa, co to jak zakrzepnie, to podobno ma być twarda, jak kamień...

Pan Klobassa spojrzał znacząco na pana Tytusa i zwrócił się znowu do staruszki:

Wybaczy nam pani dobrodziejka, że się na­przykrzamy, ale przyjechaliśmy aż zpod Krosna, ic-

by z panem magistrem się rozmówić, więc... więc by­łoby nam przykro, gdybyśmy z niczem wracać mu­sieli. Przyjeżdżamy z dobrą intencją — zrobienia do- b ej tranzakcji5), więc może jednak...

W tej chwili za plecami staruszki stanął wysoki mężczyzna o szczupłej twarzy, zarośniętej długą bro­dą. Czoło miał wysokie a długie włosy w tył zacze­sane.

Czem panom mogę służyć? — zapylał głębo­kim, łagodnym głosem.

Klobassa jestem — skłonił się pan Karol.

Nazywam się Trzecieski — zawtórował mu pan Tytus.

Łukasiewicz — zaprezentował się przybysz.

Panowie chcą z tobą mówić—objaśniała sta ruszka. — Powiadają, że mają jakąś handlową spra­wę, ale ty uważaj, żebyś tak nie wyszedł, jak z ks: ciem na tym asfalcie.

Proszę, może panowie pozwolą do mojej pri cowni — zaprosił gości Łukasiewicz, wskazując drzw bocznego pokoju.

Panowie weszli do niskiej, ale przestronnej izl w której na szerokim stole pod ścianą stały całe s. regi butli, flaszek i rurek, wypełnionych płynami i rozmaitszych barw. W kącie, na głębokim komini pod szerokim okapem stała jakby jakaś machina, zł żona z całego szeregu naczyń i rurek szklanych i rr. talowych.

Pan Klobassa usiadł ostrożnie na prostym zydr uważając, by łokciem albo połą jakiegoś flakonu strącić, Łukasiewicz zaś, odstąpiwszy panu Tytus

w! jodyny jeszcze wolny stołek, stanął sam pod oknem i, patrząc raczej na rozłożone na niewielkim stole pa­piery, zapytał:

Czcmże szanownym panom służyć mogę? Pan Karol, mimo że przygotował sobie całą ora-

cję, nic wiedział jakoś, jak przystąpić do sprawy. Spojrzał więc na pana Tytusa i mruknął:

Może kochany sąsiad powie...

I niespodzianie pan Tytus opanował sytuację. Odchrząknął, potarł ręce i zaczął rzeczowo:

I ja i pan Karol Klobassa mamy majętności pod Krosnem. Moja wieś nazywa się Polanka. Ład­ny to był majątek, ale mnie rabacja w 1846 roku zni­szczyła. Pan Klobassa siedzi na dwóch wsiach: na Zręcinie i Bóbrce. I jego zrabowali, ale mu przynaj­mniej budynków nie spalili. Otóż na gruntach na­szych, od niepamiętnych czasów, inamy doły, w któ-

ych zbiera się mai dziwna, której używamy do sma­rowania osi, leczymy nią owce na świerzb i ludzi na jdmrożeliny, a mamy jej wielkie ilości. Gdzie niegdzie n**'vet i roli uprawiać nic można, bo jak tylko głębiej ziemię łopatą sięgnąć, to zaraz dołek oną mazią się 'ypełnia. Słyszeliśmy, że pan, panie magistrze®), z o- *>j mazi czysty olej umiesz wygotować i że olejem .ym można podobno świecić pięknie...

.Więc panowie przyjechali, żeby mi owej ma- i może sprzedać? — przerwał z pod oknn Łukasic- icz, gładząc swą długą brodę.

Chcielibyśmy nie sprzedać — odzyskał kon- nans pan Klobassa — ale sprzedawać. A nawet, ści-

icj mówiąc, radzibyśmy zawrzeć z panem umowę na

jakiś czas dłuższy. Tej naszej mazi starczy na lała całe. Moglibyśmy nawet głębsze studnie kopać, bo im głębiej się kopie, tem tej mazi więcej nabiega...

Czekajcie panowie — podniósł nagle rękę Lukasiewicz. — Przychodzi mi teraz pewna myśl: Przyjechałem tu ze Lwowa, bo mi książę Jabłonowski zaproponował, żebym w jego Kobylance także z ropy naftowej wyrabiał asfalt.

\ co to takiego? — zaciekawił się znowu pan Klobassa.

Wszystko wam potem powiem. Otóż teraz

książę cofnął się, boi się, że nie będzie miał gdzie asfaltu sprzedawać, no i odmówił mi swej przy fa­brykacji pomocy. Jednem słowem, nie mam poco tu w tych Gorlicach siedzieć, tem bardziej, że tuż pod no­sem jest druga apteka, i ciasno nam tu jest. Panowie chcecie zawrzeć ze mną umowę na dostawę ropy. Nic mi z tej ropy, panowie, o ile nie będę mógł zbudować destylarni.

A cóż to ta destylarnia — zapytał znowu pan Karol.

Fabryka oczyszczania ropy, wydobywania z niej czystej nafty. Otóż, trochę grosza mam, res/.lę może panowie dacie, albo skąd pożyczycie i pozwoli­cie mi zbudować na swym gruncie destylarnię, najle­piej gdzieś niedaleko źródła ropy. Zawrzemy spółkę, będziemy wyrabiali naftę, model lampy już mam i mo­że uda nam się wkrótce całe miasta tym sposobem oświetlać. Ale bo też muszę panom powiedzieć, że z tej waszej ropy wiele rzeczy można uzyskać, bo i na­ftę do oświetlania i smary lekkie do delikatnych ma

szyn, ł asfalt można robić, którym ulice całe możni! brukować, i podłogi w fabrykach i gorzelniach wykła­dać, jednein słowem pożytek z niej wielki. Jeżeli pa­nowie do takiej spółki chcecie przystąpić, to proszę. W sam czas zjawiliście mi się tutaj, bom właśnie wTczoraj rozstał się z księciem. Co do jednego tylko panów ostrzegam: ja słowa zawrsze dotrzymuję, mimo, że żadnych kontraktów z nikim nie spisuję. I księciu Jabłonowskiemu słow7a dotrzymałem, niestety jednak, z jego strony spodziewanej i przyrzeczonej pomocy nie zaznałem. Rozstaliśmy się więc i jcżelibym uj­rzał, że któryś z panów, z umowy tu zawartej, się nie wvwiązuje — wtedy rozstanę się i z panami. Nic Mierzcie mi panowie za złs tego, co mówię, ale ja tu gram o całe moje życie. Jeżeli zawrzemy spółkę, rę­czę wam, panowie, że wielkie zdobędziecie majątki, byleście warunków dotrzymali.

A jakież to warunki? — zapylał pan Trze- cieski, lekko marszcząc brwi

Primo7), że będziecie mi wierzyli; secundo, że będziecie mnie słuchali, jako człowieka, który w'ie, czego chce i wic jak przedsiębiorstwem kierować; tertio: pomożecie mi zbudować fabrykę; quarto: bę­dziecie mi dostarczali takich ilości ropy, jakie będą mi potrzebne. Dalej, ostatni warunek: jeżeli przedsię­biorstwo się rozwinie i da dochody, nie będziecie ską­pili pieniędzy na ulepszenia fabryki.

Wszystkie te warunki nie są ciężkie — rzekł po namyśle pan Klobassa — tylko skąd wziąć gotów­kę na budowę fabryki!?

Nie wielkie to pieniądze — odparł Łukasie-

Yvicz. — Obliczyłem, że cała fabryka będzie kosztowa* ła około tysiąca florenów8), może nieco drożej. Ja sana mam już pięćset, a resztę panowie zdobędziecie.

Tak, tyle się zdobędzie, z trudnością, bo czasy są ciężkie, ale zdobędziemy. Idzie mi jednak teraz

o co innego. Mówi nam pan, że musimy mieć do pa­na zaufanie, że zdobędziemy majątek, jeśli będziemy pana słuchali, ale jakie pan nam daje gwarancje, że my się na panu nie zawiedziemy? Bądź - cobądź, da­my trochę pieniędzy i trzeba będzie kopać ropę...

Łukasiewicz nie odpowiedział odrazu. Patrzył długą chwilę swemi jasnemi oczami w tłustą twarz pana Klobassy, a kiedy pan Karol zdenerwował się nieco tem spojrzeniem i, czując się jakoś niewyraźnie, począł dziwnie szybko mrugać powiekami, rzekł półgłosem, lecz dobitnie:

Panowie chcecie mieć gwarancję? Macie panowie mnie, mnie całego. Wy właściwie nie daje­cie nic. Gdybyśmy nawet i zbankrutowali, to panowie stracicie zaledwie po kilkaset florenów, a na folwar­kach swoich zostaniecie. Ja tej sprawie oddaję wszy­stko co mam. Mało tego, panowie, ja oddaję życie ca­łe. Dla mnie wydobywanie nafty z waszej ropy, to nie tylko grosz jaki - taki. Dla mnie to ideał Dam ludzkości światło, które jej dzień pracy przedłuży. Nasz chłop nie uczy się czytać w zimowe wieczory, bo światła stosownego nie ma. Moją naftą będzie można w przyszłości maszyny ogrzewać. Tłuszcz, jaki z wa­szej ropy udało mi się uzyskać, jest czystszy i delikat­niejszy aniżeli olejki, jakich medycyna dziś używa. Tak, panowie. Ja tej sprawie daję całego siebie, a wy

iiicco grosza i nieco lekkiej pracy. — Łukasicwicż umilkł nagle, jakby zmęczony zbył długiem przemó­wieniem, i zwrócił się znowu w stronę okna.

Zapanowała znowu chwila ciszy. PrzerwTał ją pan Trzecieski. Wstał z krzesła, podszedł do Łuka- siewicza i rzekł:

Ja panu ufam i oddaję się do dyspozycji ze wszystkiem, co mam. Sam jestem na świecie, jak pa­lec, niechże choć w ten sposób społeczności pożytku przyczynię.

Ha - nol — sapnął pan Klobassa. — Jak tak, to i ja przystaję na trzeciego, tem bardziej, że mi są­siad nie zaprzeczysz, że moja to idea była, aby tu do pana Lukasiewicza przyjechać. Dziwno mi tylko, że w całym świecie ludzie spółki u rejentów zawierają, kontrakty piszą, paragrafami się obwarowują, a tu słyszymy, że pan magister żadnej umowy z nami spi­sać nie chce. Przecież człowiek radby wiedzieć, jak i na czem stoi.

Łukasiewicz uśmiechnął się jak dziecko:

Panowie kochani! Jeśli spiszemy umowę i zbankrutujemy, to nas ta umowa nie wyratuje. Je­żeli zaś dobrze nam pójdzie, to przedewszystkiem każ­dy wycofa to, co do spółki włożył, a zaś zyskiem dzie­lić się będziemy porówni. Tyle tylko trzeba będzie liczyć, żebyście panowie dostarczali tę samą ilość ro­py do przeróbki, a jak przedsiębiorstwo się rozwinie, to i dals?e stosunki się ułożą same. Idzie właśnie

o to, żeby nasza spółka polegała l.a zaufaniu, na mę- skiem słowie i na rzetelnej współpracy, a nie na para­grafach i klauzulach0) kontraktowych. No, więc jak,

panowie, zgoda? — tu wyciągnął Łukasicwicz ku swym gościom obydwie dłonie.

Ja już powiedziałem — uścisnął podaną so­bie dłoń Trzecieski.

Ha - no, słowo się rzekło, kobyłka u płolu — rzekł Klobassa i uderzył głośno dłonią w dłoń Łuka- siewicza.

I od kiedy zaczynamy? — zapylał pan Ty-

Lus.

W najbliższych dniach przeniosę się do Jas­ła — odparł Łukasiewicz. — Ulokuję tam matkę i za­raz przyjadę do panów obejrzeć tereny. Muszę zbadać ropę, jaką macie panowie na swych gruntach, musi­my wybrać miejsce pod fabrykę, żeby dojazd do niej był dobry, trzeba omówić z dobrym architektem pla­ny budowy i zanim jeszcze pierwszą beczkę nafty uzyskamy, musimy się postarać o rynek zbytu dla na­szego produktu.

A jak pan myśli, panie Ignacy, bo niech ml lak wolno będzie już do pana mówić — odezwał się Klobassa, lubiący się szybko poufalić — kto też od nas tę naftę będzie kupowTał?

Jeszcze nie wiem, ale mam nadzieję, że mo­że uda mi się namówić gminę miasta Lwowa, żeby zaprowadziła u siebie naftowe oświetlenie ulic, a mo­że i zarząd kolei zgodzi się na mój projekt oświetle­nia wagonów mojomi lampami, zamiast świec wosko­wych. Korespondowałem też już i z magistratem Pragi Czeskiej, może i tam się zgodzą... Nie wiem jeszcze dokładnie. Ale nie tracę nadziei, że praca na­

sza nie pójdzie na marne. Szpital lwowski już oświe­tla swe sale lampą mojego wynalazku i naftą, którą według mojej recepty gotuje kolega Żech we Lwo­wie. Nie jest to żadna fabryka, ot sobie mała dcsty- lnrnia przy aptece Mikolascha. Tyle tam tylko nafty destylują, ile szpitalowi potrzeba.

A skąd mają ropę? — zapytał praktyczny pan Klobnssa.

Z Borysławia, Peczeniżyna, Starej Soli. Tain na wschodzie, także oleju skalnego nie brak. Myślę też, może nawet sam Wiedeń zainteresuję, bo jeszcze 1854 roku zawiozłem tam raz trzysta kilogramów nafty.

Obydwaj ziemianie słuchali olśnieni. Pan Klo­bassa aż usta ootworzył ze zdumienia i ledwie z wiel­kim trudem wyjąkał:

I jakże... jakże to, Panie Święty, się stało, że my tu na naszej roli siedząc, tyle tej ropy tu mając nic o jej pożytku do dziś - dnia nie wiemy! Toć na­sze pastuchy, kiedy na jesieni kartofle w polu pieką nieraz taką slud/icnkę podpalą i całemi tygodniami jej nic gaszą! O! już teraz nie pozwolę! S/koda przecie, żeby takie dary Boże z dymem szły, kiedy za nie grosz uczciwy można dostać. Żebym to ja był wcześniej wiedział! Jużbym chyba parę tysięcy miał w banku odłożone!

Łukasiewicz uśmiechnął się znowu jak dziecko.

Ach, kochany panie! Pan lego dziś żałuje, ale tak sobie myślę, że jakoś się to teraz wyrówna. Widzisz pan, olej skalny, to rzecz jak świat sta­ra! Już starożytni Persowie i ich kapłani przecliowy-

wali swe święte znicze w studzienkach, klórc nazy­wali neftar albo neftoi. co w ich języku znaczy „miej­sce pojednania“. I u llerodota10) znajdziecie panowie wzmiankę o źródłach skalnego oleju w miejscowości Żakinlos. I Plinius11) pisze o ropie naflowej w Agri- gencie, zwanej tam olejem sycylijskim, a nawet Plu- tarch12) pięknie opisuje płonące jezioro w okolicy Egba- lany. I w Japonji, mili panowie, jak mówią stare ja­pońskie kroniki, jur (5<>8 przed Chrystusem znano olej skalny, a dopiero . v roku 1(>13 destylowali go w że­laznych naczynia n. I już później Piotr Wielki, kie­dy jego wojska zdobyły Baku, kazał sobie przywieźć slamląd oczyszczonej nafty. Jak więc widzicie, naftę znano dawno, ale bardzo powoli uczyli się ludzie jak z niej pożytek mieć można i w jaki sposób oczyszczać ją należy. Nauka, moi panowie, to nie pajac co ska­cze. Nauka postępuje powoli, stopień po stopniu, krok po kroku, ale zawsze naprzód i zawsze dla dobra ludzkości.

A skądże to pan wie o tem wszystkiem? — pylał dalej zdumiony Klobassa.

Uczyłem się, czytałem. I dziś wiem jeszcze więcej. Dziś znam sposób prosly i praktyczny oczy­szczania ropy, choć nie przeczę, że zczasem znajdę może jeszcze lepsze, a po mojej śmierci może przyj­dzie ktoś inny i odkryje jeszcze prostsze i lepszo me­tody. Więc pytam was jeszcze raz panowie: cntccie pracować razem ze mną dla dobra swego, społecz­ności i przyszłych pokoleń?

Obydwaj ziemianie skłonili poważnie głowy.

I nie minął rok, kiedy niedaleko Jasła stanęła fabryka - destylarnia, zbudowana według planów Ł,u- kasiewicza, a w Polance u pana Tytusa Trzecicskiego pierwsza „studnia“ naftowa, którą ochrzczono imie­niem „Wojciech“. Podobne studnie począł kopać i na swoich gruntach w Bóbrce i Żręcinie pan Klobassa. Nie były to studnie głębokie, bo nie sięgały głębiej, jak pięćdziesiąt metrów, ale musiano je zabezpieczyć belkowanemi ocembrowaniami, aby się nie zasypy­wały. A ponieważ"fU i ówdzie pojawiły się gazy, więc wynalazca Lukasiewicz zastosował ręcznie poruszane wentylatory.

Fabryka w Ulaszowicach szła pięknie. Był to czworobok z białych murów, pokryty dachem gonto­wym, przedzielony wewnątrz cienką ścianą na dwie części. Z jednej strony tej ściany stał wmurowany kocioł destylacyjny, a przed nim kadzie do chło­dzenia. Przez kadzie te, pełne wody, przebiegały że­lazne rury, w których chłodził się destylat. — W tym­że samym przedziale była składownia wielkich bla­szanych naczyń, do których spływał z chłodni destylat przez grube, impregnowane13) płócienne węże.

W drugiej części budynku mieściło się paleni­sko, w którem buzował wieczny ogień, podsycany dzień i noc. Płomień tego paleniska regulowano przez wyciąganie lub wykładanie wielkich bierwion drzewa. — Były to urządzenia bardzo prymitywne, nie dozorowane osobiście przez Łukasiewicza, speł­niały swe zadanie.

Ropę dowożono w wielkich beczkach ze stu­dzien w Polance i Bóbrce, zaś praktyczny pan Klo-

Lassa kazał sobie zrobić trzy solidne beczkowozy, po­dobne do tych, jakie mają straże pożarne.

Fabryka pierwszej spółki naftowej na ziemiach polskich przerabiała już po roku około dwudziestu ba­ryłek ropy dziennie i rozwijała się z każdym dniem. Pomysłowy i obrotny pan Łukasiewicz ulepszał swoją destylarnię i zdobywał rynki zbytu. Wyszukał sobie' w Tarnowie energiczne spedytora, niejakiego Źinsa, i przy jego pomocy wysyłał koleją początkowo nie­wielkie transporty nafty, nietylko do Lwowa i Krako­wa, ale nawel aż do Wiednia Ale bo też trzeba wie­dzieć, że w owym czasie, a był to już rok 1858, dyrek­cja północnej kolei austrjackiej przyjęła propozycję polskiej spółki i zamówiła wr destylarni Łukasiewicza aż (!) 200 centnarów nafty rocznie, nie przypuszcza­jąc, żeby tak mała fabryka mogła dostawać więcej. Kiedy jednak próby z oświetleniem wagonów naftą dały dobre wyniki, już w r. 1859 kolej północna spro­wadziła 55.000 kg. nafty, po cenie 29 florenów loco .Wiedeń. Już w rok później i kolej Karola Ludwika poczęła przeprowadzać próby z oświetleniem naf­to w em.

Przez dwra lata nafta z powiatu jasielskiego i krośnieńskiego miała poprostu monopol na rynku austrjackim, gdyż nafta amerykańska przyszła do Wiednia dopiero w r. 1802.

Pan Trzecieski stanął — jak to mówią — na nogi. Pieniądze, jakie otrzymywał za swą ropę, po­ratowały go w7alnie, tak, że w przeciągu roku oczy­ścił majątek z długów, a już w drugim roku razem z panem Klobassą począł ulepszać sposoby kopauia

studzien i zabezpieczania robotników przed wybucha­mi gazów. W krótkim czasie, za poradą Lukasie- wicza, wprowadzili obydwaj panowie wiercenie szy­bów świdrami. Na ich gruntach poczęły wyrastać Wysokie wieże wierlnicze.

Cała ludność obydwu powiatów patrzyła z po­dziwem i zazdrością na tych trzech ludzi, którzy pra cowali w najpiękniejszej harmonji, pomnażając szyb­ko swój majątek i rosnąc w znaczeniu i powadze. I w niedługim czasie zapanowała wśród niezamoż­nych chłopów i mieszczan niezdrowa gorączka nafly. Wiciu lud/i, nie mając zupełnie pojęcia o kopalnictwie wogóle, a o wydobywaniu nafty w szczególności, pra­gnąc dorobić się szybko majątków, topiło nieraz ostat­nie grosze na kopanie naftowych studzien, klóre nic rokowały żadnych nadziei. Tworzyły się spółki, za­kupujące za wysokie sumy jałowe tereny, na których zarabiali jedynie niesumienni pośrednicy, ze wszyst­kich stron poczęły ciągnąć do powiatu krośnieńskiego rzesze naiwnych poszukiwaczy szczęścia i całe masy niesmnienych spekulantów i wyzyskiwaczy. Bardzo wielu chłopów wysprzedawało się z ojcowizny, bo ich skusiły sumy, jakie za piasczyste, czy kamieniste grun­ty otrzymywali. Inni, wiedząc, że mają ropę na swej ziemi, brali się sami do prymitywnego kopania, i jesz­cze lepiej na tem wychodzili, dostawiając ropę, pomie­szaną z ziemią, iłem i wodą do destylarni „bezkontrak- towej spółki“ Łukasiewicz — Trzecieski — Klohassa. Życie w całym powiecie ożywiło się, a miasto Krosno stało się centrum przemysłu naftowego. Łukasiewici. patrzył swemi mądremi dobrani oczami na życie,

które sam obudził. W bardzo krótkim czasie został członkiem Rady Powiatowej i począł pracować nad podniesieniem kultury powiatu. W bardzo krótkim czasie poczęto w powiecie naprawiać drogi tak, że mówiono, iż krośnieńskie drogi są brukowane gulde­nami Łukasiewicza. Tu i ówdzie powstawały szkoły, a robotnicy kopalniani zakładali z inicjatywy „ojca Łukasiewicza“ kasy brackie.

Pan Tytus Trzecieski i Karol Klobassa uwiel­biali swego dyrektora spółki i przewodnika. Patrzyli na niego z podziwem w chwili, gdy ogień pochłonął destylarnię wskutek wadliwej budowy i omal o ruinę przyprawił Łukasiewicza. Pan Ignacy zniósł ze spo­kojem cios i bez chwili zwłoki zabrał się do pracy od początku. A nie zaniedbał też i pracy społecznej, oświatowej, jakiej łaknęła ludność krośnieńskiego i jasielskiego powiatu. Zakładał szkoły ludowe i rze­mieślnicze, ochronki i szpitaliki, kasy samopomocy i oszczędności, a nawet, jako były farmaceuta, zna­jący się jako-tako na leczeniu, sam swoim robot­nikom i okolicznym chłopom pomocy udzielał. Pie­niędzy swoich używał nietylko na ulepszanie budowy szybów naftowych i sposobów destylacji, ale także na cele społeczne i dobroczynne. Rozdawał wielkie su­my prawie bez rachunku, stale mówiąc: dał mi los grosze, niechże się toczą. Skromny był zaś w wydat­kach na siebie ponad wszelką miarę, a kiedy zmarł, pozostały po nim zaledwie dwie czamary.

Przemysł naftowy rozwijał się coraz więcej, da­jąc wielkie zarobki całej okolicznej ludności, a mała

destylarnia Łukasiewicza rozrosła się w wielką fabry­kę o licznych i obszernych zabudowaniach.

Pew nego lipcowTego dnia zaprosił pan Ignacy do siebie swrych obydwu wspólników, a mieszkał wtedy już we własnym dworku w Chorkówce i, uczęstowaw­szy ich skiomnym obiadem, zaprowadził do sadu. Tam usiadł pod jabłonią na ziemi, popatrzył uw'ażnie w o- czy obydwu towarzyszów pracy i rzekł:

Moi kochani. Dziś minęło lat piętnaście od dnia, kiedyście przyjechali do mnie do Gorlic i tam w aptece zawarliśmy ustną umowę. Wiele wody upły­nęło od lego czasu w Wisłoku i wiele ropy wydobyli­śmy już l ziemi. Mamy teraz rok Pański 1870. Po­czątkowo kopaliśmy doły i studnie łopatami, a dziś stoją na naszych polach już od ośmiu lat wysokie wie­że wiertnicze. Dawniej kopaliśmy ręcznie co najwy­żej do pięćdziesięciu metrów, teraz wiercimy i ponad tysiąc metrowi Z mojej małej dcstylarni wyrosła wielka rafinerja, a jej kominy wr niebo wysoko strzelają. Jednem słowrem, kochani, Bóg nain po­szczęścił, a my Mu niejako urągamy wysokością na­szych szybów i budowli. Czy nie uważacie za słuszne, że powinniśmy Stwórcę przeprosić za to i wybudować Mu kościół? Ja bo już nawet upatrzy­łem piękne miejsce w Żręcinie.

Zgoda — rzekli równocześnie pan Klobassa i Trzccieski tak.samo, jak od piętnastu lat przywykli na wszelkie pytania Łukasiewicza odpowiadać.

Dobrze — pochwalił Łukasicwicz. — Zamó-

wiłom już na popołudnie architekta z planami. Wie działem, że się zgodzicie. Tak. A teraz druga spra­wa: z dniem dzisiejszym spółkę rozwiązujemy.

Na twarze obydwu słuchaczów wybiegło zdzi­wienie tak silne, że gadatliwy pan Klobassa, choć usta szeroko otworzył, to jednak słowa jednego wyrzec nie mógł.

Bardzo, widzę, zaskoczyło was moje powie­dzenie — ciągnął po chwili pan Ignacy. — Ale od tego nie odstąpię i tak być musi. Nie jesteśmy wieczni, lata mijają i jakoś rozliczyć się trzeba. Więc ty, Ka‘ rolu, zatrzymasz kopalnie w Bóbrce razem z całym inwentarzem, Tytus dostanie wszystkie szyby, jakieś- my wystawili na terenach Polanki, a ja sobie zatrzy­mam destylarnię i przeniosę ją tu do Chorkówki.

Tak nie można! — zdobył się pan Klobassa na protest — My nie pozwolimy ci na to, żebyś się krzywdził! Tak nie może być! Zrobiłeś nas miljono- rami, a sobie ledwie ochłap bierzesz!

Nie krzycz, grubasie — uśmiechnął się pan Ignacy: — Pamiętaj o pierwszym warunku naszej umowy: zaufanie i posłuszeństwo! Tak będzie, jak powiedziałem. Tytus się ożenił, dwoje dzieci 1'ozia mu dala, Ty masz ich czworo, a ja nic. Dla mnie i mo­jej żony ten warsztat pracy, jakim jest rafineria, do końca życia wystarczy. I już nie mówmy o lem wię cej. Wiecie, że ja od swego nie odstąpię.

I tak rozwiązała się pierwsza polska spółka naf­towa, która przetrwała piętnaście lat, mimo, 2e nie by­

ła spisana u żadnego rejenta i nie była obwarowana żadnemi gwarancjami i klauzulami. A przyjaźń oso- hista członków tej spółki przetrwała jeszcze długie lala, bo do końca życia każdego z nich.

*

* Ąt

Dzięki Łukasiewiczowi rozkwitnął w Małopolscc przemysł naftowy. W okręgu borysławskim powstał las szybów, spychając bogactwem swych pokładów zagłębie krośnieńskie na plan drugi. W roku 1882 Y/prowadzono w podkarpackich szybach kanadyjski sposób wiercenia wielkiemi świdrami na długich żer­dziach. Pierwszy wprowadził ten system ameryka- nin Mac Garvey już po śmierci Łukasiewicza.

Produkcja nafly, która w r. 1853 wynosiła za­ledwie 300 q., w 1854 r. — 450 <[., a w 1873 r. 218.599 q., w r. 1902 produkcja ropy wydobytej w Małopol- sce wynosiła już 573.400 tonn! — Polska stanęła wów­czas na trzeciem miejscu produkcji światowej, gdyż Rosja wydobywała wówczas już 11 i pół miljona, Tl Ameryka 10 mil jonów tonn. — W r. 1884 stało na terenach podkarpackich 370 szybów, które wiercąc kanadyjskim sposobem, świdrami dźwiganemi na stalowych linach i opuszczanemi wdół własnym cię­żarem, uzyskały ogólną głębokość ponad 100.000 m.

Polskim przemysłem naftowym zainteresował się kapitał zagraniczny: amerykański, francuski i nie­miecki, mimo, że i krajowego kapitału nie było brak. Polscy kapitaliści jednak nie mieli na tyle energji, żeby zacząć „pracować w nafcie“. .Woleli lokować

pieniądze na pewny procent w bankach Zagranica nych lub budować gorzelnie. Nic też dziwnego, że olbrzymie, miljony liczące zyski ciągnęli z polskiej ziemi i polskiej nafty ludzie obcy i wywozili te sumy poza granicę.

Dziś produkcja rapy w Polsce wynosi 551.000

tonn.

ŚWIATŁO.

Jakoś mi się to wszystko nie wydaje! — mruczał starszy pielęgniarz Bazyli, który nie wierzył nikomu poza swoim panem doktorem. — A nie wyda­je mi się dlatego — ciągnął dalej — że jeszcze nie słys^Łłem, żeby aptekarz wymyślił co mądrego. Więc jakże to ma być? Świecili dotąd ludzie świecami, świecili oliwą w lampkach, olejem lnianym, i było do­brze, a teraz jakiś farmaceuta, pigularz z przeprosze­niem, powiada, że to wszystko do niczego, że on ja­kąś nową lampę wymyślił, co to będzie świecić dzie­sięć razy jaśniej i to nie oliwą, tylko jakąś kamfiną, czy czemś tam, i że cały płomień schowany jest w ja­kimś tam cylindrze niby z kamienia, a przecie całkiem przeźroczystym! Różne ja już rzeczy widziałem, i o- peracjom już takim się napatrzyłem, że jakby mi kto opowiadał, tobym nigdy wiary nie dał, ale żeby ka­mień był przeźroczysty, tom tego jeszcze nie widział

i w to nie uwierzę.

Tliy — wytchnęła starsza siostra Albina — różne są cuda na świecie — i, ruszywszy ramionami, przysunęła się bliżej okna.

Że cuda są, to i ja wiem — odparł Bazyli — al siostrzyczka może nie wiesz, że ten aptekarz Łu-

kasiewicz mówi, źe tę kamfinę, tty jak on to tlazywa, to on podobno z ziemi wydobywa, a potem gotuje lo w różnych kotłach, jak czarownik jaki, i dopiero po tem gotowaniu cedzi, czyści i do owych lamp wlewa. Opowiadał mi stróż 1 Mikolascha, że wogóle ten Lu­kasiewicz jakiś taki wydarzony jest... czarownik jaki, albo co... że podobno, jak człowiekowi w oczy spoj­rzy, to strach bierze.

A może i djabła sobie do pomocy przyzwał— przeżegnała się siostra Albina. — Bo jeżeli ten olej do lampy z ziemi wydobywa... jeżeli kamień przeźro­czysty ma... hm, no to chyba naprawdę czarownik. Bu niby, ja też już dosyć długo na świecie żyję, ale że­by się paliło coś, cokolwiek z ziemi człowiek wydobę­dzie — tom o tem jeszcze nie słyszała.

Ten stróż od Mikolascha mówił, że ten olej z ziemi się wydobywa, niby woda, a przecie nikt j szcze nie widział, żeby woda się paliła!

Zamilkli oboje i zadumali się, patrząc w różo­wiejące od zachodzącego słońca okna.

Czego to ludzie jeszcze nie wymyślą! -— wes­tchnęła wreszcie siostra Albina, splatając ręce w sze­rokich rękawach zakonnej sukni. — A kiedyż oni przyjdą? — zapytała po chwili.

Około ósmej, aż się ściemni, żeby było do­brze widać jakie te jego lampy światło dają.

To już niedługo, bo przecie zmrok już zapa­da — rzekła siostra Albina, spojrzawszy w ciemnieją- ¿e szyby szpitalnego korytarza.

W tej chwili uchyliły się wejściowe drzwi i sta­nął w nich niepozorny człowieczek; mimo zapadają­

cego mroku wpadło za nim przez otwarte drzwi tyle Iwiatła, że pan Bazyli poznał blacharza.

Dobry wieczór, panie Bratkowski! A czegóż to pan o tej porze szuka w szpitalu? — powitał sta­rego znajomego.

Przyniosłem te nowe lampy — odparł czło­wieczek.

Pan? Lampy? Jakie nowe lampy? — Wy­trzeszczył pan Bazyli swe i tak bardzo wypukłe oczy.

A no te, cośmy je z panem Łukasiewiczem wymyślili. Już od roku dłubiemy, męczymy się z te- mi lampami, aż wreszcie wydłubaliśmy. Teraz i pa­lą się jasno i żaden wybuch nie grozi.

To z takiej lampy i wybuch groził?! — zlę­kła się siostra Albina. — Cóż to za djabli wynalazek!

Pan Bratkowski, mimo, że nikłego był wzrostu, spojrzał jednak ..zgóry“ na postawną siostrę Albinę, ruszył lekko ramionami i zwrócił się do pana Ba­zylego:

A gdzie te lampy postawić?

Teraz dopiero spostrzegł Bazyli, że pan Brat­kowski trzyma na rękach, niby dwoje dzieci, dwie ciężkie błyszczące kule z grubej blachy, zaopatrzone w niezbyt wysokie cylindry z miki.

Pan Bazyli spojrzał krytycznie na dzierżone przez Bratkowskiego blaszane naczynia i skrzywił się:

To to są te lampy?

Tak.

Toś pan je sam robił?

Sam, ale według wskazówek pana Łukasie- wiczn.

A wiesz pan, co o nim mówią? — że on dja- bła sobie do pomocy przybrali

Et, głupstwa gadacie, panie Bazylii — ziry­tował się blacharz. — Zacne i pobożne człowieczysko, pracuje całemi dniami w aptece u Mikolascha, noca­mi zaś siedzi nad temi swojemi wynalazkami i wszyst­ko swojej własnej głowie zawdzięcza. Djabła sobie przybrał! Też gadanie austrjackie.

Tss! — zgromił go Bazyli. — Nic dość, że się zadajesz z tym aptekarzem i duszę sw’ą na szwank na­rażasz, to jeszcze do kozy chcesz się dostać!

Ja? do kozyl — zdumiał się Bratkowski. — A to za co?

A za to „austrjackie“ gadanie!

Pan majster Bratkowski obejrzał się ze stra­chem:

Przecie nikt nie słyszał... a wy tego dalej nie powiecie.

No pewnie, że nie powiem, ani ja, ani siostra Albina, ale na uwadze trzeba się mieć. Ot, nie daw­niej, jak wczoraj, zabrali stąd jednego chorego, za to, że języka nic trzymał za zębami.

Chorego?!

Tak.

A dokąd?

Do więzienia.

Wiecie ludzie! Chorego do więzienia!

Do więziennego szpitala. Ale to na jedno wychodzi.

Ładne czasy!

O! zacznijże pan znowu wydziwiać na „ład­ne“ czasy, a tam może stoi za drzwiami jaki łapacz.

Pan Bratkowski obejrzał się znowu, a nie ma­jąc wolnej ręki, zatrzasnął nogą drzwi, których nie zamknął za sobą.

Dzwi jednak odskoczyły zpowrotem i w pro­gu stanął wysoki mężczyzna w szerokim kapeluszu.

A któż to mi tak zatrzaskuje drzwi przed no­sem? — zabrzmiał pod sklepieniem szpitalnej izby sil­ny męski głos. — Ach, to pan, panie Bratkowski?

Blacharz obejrzał się bardzo zaskoczony, ale spojrzawszy w brodatą twarz wchodzącego, odetchnął

2 ulgr:

Ach! to pan magister! Chwała Bogu! Alcin zląkł!

Czego?

Eh, bo mnie ten Bazyli łapaczami straszy.

Nie straszy, nie straszy — skarcił majstra Bazyli — tylko poprostu mówię, że trzeba język za zębami trzymać i na Austrjaków nie wymyślać.

Az jakiejże to racji pan Bratkowski na Auslr- jaków wymyśla?

Ależ nie wymyślam — bronił się blacharz — tylko w jednej sprawie powiedziałem, że to austrjac- kie gadanie. A Bazyli mówi, że za takie... takie tego, to człowieka zaraz do furdygarni pakują.

Et, to jest właśnie austrjackie gadanie! —> machnął ręką magister Łukasiewicz. — A teraz za­miast się kłócić, to niechby pan Bazyli wziął jedną lampę od pana Bratkowskiego i niech nas zaprowa­

dzi na największą salę. Tam te lampy ustawimy i po­czekamy aż panowie doktorzy przyjdą.

Bazyli, mimo, że przed chwilą nie miał najmniej­szego zaufania do lamp pana Łukasiewicza, wziął po­słusznie, acz niechętnie, jedną z nich z rąk Bratkow­skiego i ruszył przodem. Siostra Albina otworzyła przed nimi szeroko drzwi, wiodące na schody, i spoj­rzała przytem ze strachem na błyszczącą kulę, niesio­ną ostrożnie przez Bazylego.

Bratkowski poszedł w ślady pielęgniarza, a za nimi kroczył magister Lukasiewicz. Weszli na pierw­sze piętro, minęli szeroki korytarz i znaleźli się w o- twartych drzwiach szpitalnej sali. Bazyli, który tu był jak w domu, przekroczył próg i, stukając ciężko butami, zmierzał wśród szpaleru łóżek do stojącego pośrodku stołu.

Lukasiewicz i Bratkowski, niezbyt oswojeni ze szpitalem, kroczyli za nim, stąpając na palcach i sta­rając się robić jak najmniej hałasu. Bratkowski, któ­ry dopiero pierwszy raz w życiu znalazł się w sali cho­rych, rozglądał się ciekawie. W mroku zapadającego wieczoru widział dwa szeregi łóżek, na których leżeli, lub siedzieli chorzy. Łóżka były ustawione głowami ku ścianom, z których tylko jedna miała kilka okien. Zachodzące słońce rzucało czerwone plamy na białą pościel i blade twarze chorych.

Panie Bazyli — rzekł szeptem Lukasiewicz.— Każcie zapalić wasze stare kaganki. Jak przyjdą pa­nowie doktorzy, to je pogasimy, a zapalimy moje lampy.

Bazyli skinął głową, postawił lampę Łukasiewi-

;za na stole i wyszedł. Po chwili wrócił z zapalonym tvoskowyin stoczkiem w ręku i zapalił dwa oliwni kaganki, zawieszone na ścianach sali. Obydwa te pło­myki były ledwie widoczne przy gasnącem świetle dnia.

A przy jakiem świetle robi się tu u wras ope­racje? — zapytał magister pielęgniarza.

Operacje robi się tylko za dnia.

A jeżeli trzeba chorego operować w nocy?

To się bardzo rzadko zdarza. Zwykle cze­kamy do rana.

A jeżeli już koniecznie trzeba? Przecie ży­cie ludzkie zależy nieraz od godziny, od chwili...

Ah, w takim razie pan doktór kraje chorego przy świecach, ale to bardzo niewygodne.

Lukasiewicz nie pytał już dalej, bo właśnie w tej chwili rozległy się w korytarzu kroki i na progu sali stanęło kilka osób.

O! już jest pan dyrektor i panowie doktorzy.

Lukasiewicz skierował się ku drzwiom i witał

wchodzących:

Wybaczy mi pan dyrektor, że przyszedłem wcześniej, ale i niecierpliwość mnie pędziła i lampy chciałem ustawić.

Doktorzy otoczyli stół, na którym stały lampy,

i przypatrywali im się ciekawie.

No, niech pan zapala — rzekł chirurg Zaor­ski, ówczesna sława lwowskiego wydziału medycz­nego.

Poczekamy jeszcze chwilę — rzekł dyrektor szpitala — zaraz przyjdzie tu i prezydent miasta. Za­

prosiłem go, żeby był świadkiem aktu darowizny, jaką pan Łukasiewicz czyni miejskiemu szpitalowi.

A co to będzie? — zapytał nagle któryś z cho­rych, korzystając z ciszy, jaka przez chwilę zapano­wała.

Nie otrzymał jednak odpowiedzi, bo w progu stanęło znowu kilka osób. Był to prezydent miasta Lwowa i dwóch radnych. Doktorzy pośpieszyli ku nim, witając ich uniżenie.

To jest pan magister Łukasiewicz — przed­stawił wynalazcę dyrektor szpitala.

Bardzo mi miło — wyciągnął rękę do Łuka- siewicza prezydent. — Wiem od pana dyrektora, źe chce pan swój wynalazek ofiarować szpitalowi. Bar­dzo to pięknie, bardzo... Niechże więc pokaże nam te cuda.

Żadne to cuda, panie prezydencie — skłonił się skromnie Łukasiewicz. — Ot, prosty wynik pracy

i logicznego wnioskowania. Olej skalny ma tę wła­sność, że przez destylację można z niego uzyskać płyn lekki i czysty. Nazwijmy go naftą. Nafta ta, za­mknięta w zbiorniku, z którego lniany knot wyprowa­dza ją nazewnątrz, pali się wprost cudownie. Jak pa­nowie widzą, knot jest ujęty w metalowy palnik z ma­szynką, którą możemy regulować płomień. Proszę, zapalam — sięgnął jedną ręką po płonący stoczek, a urugą zdjął z lampy przeźroczysty cylinder z miki. Przytknął płomień stoczka do wystającego z lampy knota i nasadził na maszynkę cylinder. — Zapalcie drugą — zwrócił się do Bratkowskiego, podając mu stoc ek. — A pan Bazyli niechaj zgasi kaganki. Te-

az poczekamy chwilę, aż się lampy rozświecą — za­kończył regulując maszynkami wysokość płomienia.

Lekarze i radni patrzyli ciekawie i z podziwem. Już po chwili światło lamp nabrało siły i oświetliło całą wielką salę. Łukasiewicz rozejrzał się i ujrzał wpatrzone w światło lamp kilkanaście par oczu cho­rych, leżących na bielejących pod ścianami łóżkach.

To te lampy to dla nas? — odezwał się w ci­szy słabym głosem jeden z nich.

Tak — odparł krótko Łukasiewicz.

To nam teraz będzie weselej.

Tak. Będzie wam weselej — zwrócił się do chorych doktór Zaorski — a ja będę mógł zaraz doko­nać operacji, z którą musiałbym czekać do rana. Na jak długo starczy tego oleju w lampach? — zapy­tał Łukasicwicza.

Na sześć godzin.

Brawol Panie Bazyli, proszę przenieść lam­py do sali operacyjnej, a siostra Balbina niech zaraz gotuje narzędzia.

Albina — poprawiła starsza siostra chirurga, k.óry stale przekręcał żartobliwie jej zakonne imię.

Zawsze się kłócimy o to jedno ,,B1'—uśmiech­nął się szeroko chirurg do stojących przy stole pa­nów.

Pan doktór w gorącej wodzie kąpany — zokł, gładząc brodę, prezydent miasta.

Ah, bo też szczęśliwie się składa — objaśniał doktór Zaorski. — Mam pacjenta, którego trzeba jak najszybciej operować, bo jutro może być za późno.

Zanim jednak zabierze się pan do operacji,

nusimy podziękować panu mag.cifowi Łukasiewiczo wi za jego ofiarę. Nie będę tu podnosił, że jego czyn jest czynem prawdziwie obywatelskim. Wystarczy dla niego, dla tu obecnych panów i dla przyszłych po- k leń to, cośmy usłyszeli z ust jednego z chorych. Powiedział: To nam teraz będzie weselej. — Tak, bę­dzie im jaśniej, a więc weselej. Jeśli zaś idzie o do­niosłość wynalazku, to niechże oceną będzie znowu fakt: Pan doktór Zaorski dokona natychmiast przy tem nowem świetle operacji, której nie mógłby doko­nać wcześniej, aż rano. A wtedy mogłoby być za póź­no. Bardzo więc być może, że życie chorego ratuje w tej chwili światło lampy Łukasiewicza. Niechaj więc te dwa fakty będą dlań podzięką i za pracę, jaką w swój wynalazek włożył, i za złożenie tego wynalazku społeczności w ofierze. Podajże mi rękę, panie ma­gistrze, i przyjmij od starego prezydenta życzenia dal­szej, owocnej pracy.

Lukasiewicz ujął wyciągniętą ku sobie dłoń i, bardzo wzruszony, nie zdobył się na żadną odpo­wiedź.

Pan Bazyli pozapalał wiszące na ścianach ka­ganki, a kiedy lekarze i radni miejscy wyszli, zabrał z siostrą Albiną lampy Łukasiewicza i przeniósł do sali operacyjnej.

A mówiłeś pan, panie Bazyli — rzekła sio­stra Albina, zabierając się do gotowania chirurgicz­nych narzędzi — że to djabelski wynalazek, te lampy tego aptekarza. A tu tymczasem i prezydent i pański doktór chwalą sobie te lampy i temu aptekarzowi dziękują.

Bazyli ruszył niechętnie ramionami:

A przecież sama siostra mówiła, żeś jeszcze nie słyszała, żeby się paliło coś, co człowiek z ziemi wydobędzie, niby tę wodę.

Hhe. Ale teraz, kiedym to ujrzała, to już wierzę. A pan Bazyli mówił, że jeszcze nie słyszał, żeby kamień był przeźroczysty jak szkło i żeby kiedy jaki aptekarz coś mądrego wymyślił!

Tha — westchnął pielęgniarz z rezygna­cją — teraz widzę, że i między aptekarzami taki się znajdzie.

W tej chwili stanął w drzwiach odziany w biały fartuch doktór Zaorski.

No, jak tam? Wszystko gotowe?

Jeszcze chwilę, panie doktorze. Dopiero nie­dawno włożyłam narzędzia do wody. Zaraz się za­gotuje.

W pół godziny później odbyła się pierwsza one- racja nocna przy jasnem świetle lamp Ignacego Łu- kasiewicza. Było to w dniu 31 lipca 1853 r. Chorego uratowano. Nazywał się Władysław Holecki.

Dobry wynalazek te lampy — rzekł po ope­racji starszy pielęgniarz pan Bazyli do starszej sio­stry Albiny.

WYGRANA JARACZA.

Ja panu niczego nie wytłumaczę, sam bowiem nic nie rozumiem — irytował się Wieraszko, tem bar­dziej, że trudno mu było wysłowić się po angielsku. — Wiem tylko tyle, że ten chłop idzie polami, ma w ręku swoją różdżkę i od czasu do czasu przystaje i gada: tu woda, tu nafta, tu gaz! I nie znam wypadku, żeby się omylił. Przed trzema dniami poszedł do Bergmanów, bo szukali dobrej wody. Obszedł podwórzec i kazał kopać w jednem miejscu. — Tu — powiada — na czwartym metrze będzie dobra woda! — Bergman za­ryzykował, kazał kopać i na czwartym metrze dostał pierwszorzędną, czystą, zdrową wodę! Parę miesięcy temu na Równem wskazał miejsce na szyb naftowy. Tó są tereny „Galicji“. Zaczęli wiercić. Już pierwsze warstwy ziemi kazały przypuszczać, że wierci się nie na darmo. Dosyć szybko dobrali się do pokładów bar­dzo charakterystycznych, a w szóstym miesiącu dosta­li ropę! I to jak?! Ropa trysła, jak dawno nie pa­miętają w tych okolicach: przeszło dwa wagony dzien-

niel Byłem tam na miejscu. Panie! Ja w życiu nie widziałem takiego wybuchu. Ropa waliła tak, że nie- sposób było ją ująć! Parę metrów ponad wieżę! Do­okoła szybu wykopano rowy na dwa metry głębokie, sześćdziesięciu ludzi pracowało! To było coś feno­menalnego!

A cóż wy płacicie takiemu różdżkarzowi? — zapytał Straube.

Różnie. Wielu z nich wskaże miejsce, weźmie sto, dwieście złotych i wędruje dalej; ten zaś, Ja­racz, to jest wiertacz. On nie wskaże miejsca, jeżeli nie ma gwarancji, że będzie pracował na szybie. Te­raz jest wolny, możemy go zaangażować, a trzeba do­dać, że to jest wiertacz, jakich mało. On panie ma ta­kie czucie w ręku, że o centymetr nie pójdzie głębiej, niżeli potrzeba.

No, mnie jest wszystko jedno. Angażuj pan tego Jaracza. Jakiś wiertacz być musi, a czy będzie Jaracz, czy Kaleta, to jest „wurst“. Jak się panu po­doba, to każ mu pan także wróżyć, może co znajdzie...

To nie są żadne wróżby, panie Straube. On poprostu czuje ropę, jak pies zwierzynę. Mówię pa­nu, że to są rzeczy niewytłumaczalne, ale jednak i nie­zaprzeczalne. Byłem świadkiem kilka razy jego po­szukiwań i mogę przysiąc, że nie pomylił się ani razu!

No, już dobrze, dobrze — zbył grubas wywo­dy Wieraszki. — Pan ma opinję dobrego technika i wierzę panu, tylko nie wiedziałem, że jest pan ja*kiś taki przesądny.

To nie przesąd... — rozpoczął znowu Wie­ża szko.

Ale Straube nie dał mu skończyć, tylko wstul i wyszedł przed barak.

Wieraszko rad nie rad wyszedł za nim. Stanęli obydwraj pod daszkiem baraku, bo deszcz mżył od ra­na i patrzyli: Jak daleko okiem sięgnąć, aż hen ku Krosnu, biegł szereg szybów1), osadzonych na linii siodła roponośnego2). Były to przeważnie już szyby stare, dające ropę od lat, a więc poczerniałe, a często i pozbawione oszalowania. Nierzadko przewijały się między niemi, postawione na miejscu dawnych wież wiertniczych, wysokie trójnogi, pod któremi chybo- tały się rytmicznie „kiwaki“ pomp.

Straube patrzył, wsadziwszy ręce w kieszenie skórzanej kurtki, i mruczał coś pod nosem. Wie­raszko nie dosłyszał:

Co pan mówi?

Mówię, że to bogaty kraj. Gdyby to Niemcy mieli, czuliby się zupełnie inaczej. Ale też inaczej wyglądałoby to wszystko i tutaj.

Bozia nie chciała, żeby było inaczej — bą­knął pod nosem Wieraszko.

Straube spojrzał zukosa na swego inżyniera i skrzywił się.

Pan myśli, że pan mi dokuczy. Nie panie. Ja jestem Niemiec, ale amerykański Niemiec. Ja patrzę trochę inaczej na te wszystkie rzeczy, niż Niemcy eu­ropejscy. Niemniej twierdzę, że jesteście niedołęgi. Macie świetne tereny, znakomitych robotników, wier­taczy takich, jakich na świecie niema, pierwszorzęd­nych inżynierów, geologów, i... i co z tego? Ile kapi­

tału polskiego jest w tycli wszystkich kopalniach? Nie wiem, czy jedna trzecia. Reszta to przeważnie ka­pitał francuski, amerykański i niemiecki. A już nie chcę się zastanawiać nad tem, jaką część kapitału pol­skiego mają żydzi, których wy za Polaków nic uwa­żacie. Jednem słowem pracujecie na kapitał obcy i żyjecie z kapitału obcego. W tej chwili jednak mnie to nic nie obchodzi. Ja jestem kapitalistą, a pieniądz jest międzynarodowy. Jest mi wszystko jedno, gdzie mój pieniądz pracuje, byle pracował i zarabiał, byłem nie tracił. Tu zarobiłem już dosyć pięknie i myślę, że jeszcze zarobię.

Jestem najmocniej przekonany, że tak. Te tereny nad Wisłokiem są niedocenione, a według tego, co mówią geolodzy3), a co potwierdza Jaracz...

Ależ panie, czy pan nic rozumuje odwrotnie, niżby należało. Jabym powiedział, że według tego, co mówi pański Jaracz, a co potwierdzają geolodzyl Wic pan, czasami nie rozumiem pana! Przecież pan jest także w pewnej mierze naukowceml

Wieraszko wzruszył ramionami:

Co to ma do rzeczy? Nauka nauką, a różdż- karstwo różdżkarslwem! Obydwie rzeczy należy trak­tować równolegle i tylko i jedynie jako środki, zmniej­szające ryzyko wiercenia.

No, ryzyko jest zawsze wielkie.

Pewnie, a jednak... kiedy zaczynam wiercić na terenie wskazanym przez Jaracza, normalna zresztą trema zmniejsza się wtedy do minimum.

No, to dawaj pan tego Jaracza! — sapnął Straube i podniósł kołnierz kurtki.

Wieraszko ruszył przodem. Szedł początkowo po wyżwirowanej ścieżce, a potem skręcił naprzełaj ku niewielkiemu budynkowi, w którym mieściły się biura i mieszkanie kierownika. Straube szedł śmiało za nim, grzęznąc po kostki w rozmiękłej ziemi. Na kamiennych schodkach, chroniąc się przed deszczem pod niewielkim daszkiem, stało kilku robotników. Ustąpili idącym grzecznie, choć niezbyt skwapliwie. Ten i ów przyłożył rękę do czapki.

iWieraszko uchylił kapelusza i mruknął „szczęść Boże!“. Straube zasalutował milcząco, dysząc mocno, bo zmęczył się kilkudziesięcioma krokami, zrobionemi po gęstej glinie.

Czy jest Jaracz? — spytał Wieraszko.

-— Jest w sieni — rzekł któryś z robotników.

A wy na co czekacie?

Jaracz nam kazał przyjść, mówił, że moż pan inżynier będzie angażował.

To nie dziś. Przyjdźcie jutro po południu.

Robotnicy pokiwali głowami i zabierali się di

odejścia.

To będziemy wiercić? — zapytał wesoło śmi­gły, młody pomocnik.

Pewnie będziemy — uśmiechnął się Wierasz­ko, wchodząc w sień.

Ci ludzie pana lubią — mruczał Straube, ocie­rając zabłocone buty o kawał żelaza w formie noża, przybity obok rogoży.

Tak, ja jestem tutejszy — odparł inżynier. — Ale oni pana także lubią.

Ja ich niebardzo rozumiem.

Jak na Niemca mówi pan bardzo dobrze po polsku.

Siedzę tu już trzy lata. Ale oni mówią dja- lektem i dlatego jest mi nieco ciężko się z nimi poro­zumieć.

Oni jednak pana rozumieją dobrze.

No, gdzież ten pański Jaracz? Miał tu być.

Rozejrzeli się po ciemnej sieni, ale nie znaleźli

w niej nikogo.

Wieraszko skierował się ku drzwiom wiodącym do kancelarji i pchnął je. W jasnym pokoju siedział za biurkiem kierownik Malinowski, a przed nim siał przysadkowaty, prawie kwadratowy chłop.

Jest Jaracz! — rzucił inżynier za siebie Strau- bemu.

.Weszli obaj do pokoju. Malinowski zerwał się od biurka i ukłonił się nisko. Straube usiadł na drew­nianym fotelu, nie zdejmując czapki.

Mam do was interes — rzekł Wieraszko dc Jaracza—podając równocześnie rękę Malinowskiemu

Słucham pana inżyniera — pochylił lekko głowę wiertacz, patrząc przez zmrużone oczy na Strau- bego.

Chcemy niezadługo zacząć wiercić. Zapro­ponowałem panu Straubemu, żeby was zaangażował. Poszlibyśmy jutro na teren, wybyście go zbadali po swojemu i wskazalibyście nam miejsce.

Z ocholą, panie inżynierze — mówił Jaracz podgórską gwarą — ale pan inżynier wie, że ja nie badam terenu, jeżeli potem nie mam na nim wiercić. Dał mi Pan Bóg talent wymacywania ropy, to go i na

ludzki pożytek obracam, ale miałby kto inny przy świ­drze siedzieć, a może i zepsuć szyb, to tego nie lubię.

Ja o tein wszystkiem dobrze wiem, to też równocześnie zaangażowalibyśmy was na starszego wiertacza i dozorcę ruchu.

Tak, to już się godzę, panie inżynierze. Nie na jednym szybie my razem pracowali, to myślę, że i tym razem jakoś nam pójdzie.

Daj Boże, pewnie pójdzie. Więc jutro o dwu­nastej w południe spotkamy się koło św. Wojciecha i pójdziemy.

Dobrze, panie inżynierze, ale jeśli pan inży­nier pozwoli, to nie o dwunastej, tylko o pierwszej.

Nie macie czasu? A cóż wy robicie o dwu­nastej — mruknął jakoś niechętnie Straube.

Nic nie robię, proszę pana dyrektora, ale ja

o dwunastej nie mogę. W samo południe różdżka mi nie działa. Dopiero jak słonko się nieco przechyli, to mi już się rusza. Ja myślę, że południce przeszka­dzają...

Nie rozumiem — spojrzał Straube na Wie- raszkę. — Co to jest „południce“?

Wieraszko się uśmiechnął. — To już jest jego przesąd. Południce to boginki, czy zmory, nękające ludzi w południe. Ale trzeba się będzie do tego do­stosować.

Ach, rób pan, jak chcesz I — skrzywił się Straube. — Niech będzie o pierwszej. Ale ma pan tu jeszcze jeden dowód, że to wszystko są przesądy I

To, że Jaracz ma przesądy, czy też, że nie chce w samo południe chodzić z różdżką, nie świadczy

0 tem, żeby różdżkarstwo było przesądem. Pan chyba nie pierwszy raz słyszy o ł. zw\ po niemiecku „Wiin- schelruthenganger“? — zaperzył się znowu Wierasz- ko i zaczął mówić po niemiecku.

Ależ słyszałem, słyszałem i znam nawet takie sławy. To nie przeszkadza jednak temu, że nie wie­rzę w te rzeczy.

Panowie mówią po niemiecku — wtrącił się skromnie Jaracz — ale ja rozumiem. Pan dyrektor Straube nie wierzy, że ja wskażę dobre miejsce na szyb. Niech nie wierzy. Ale ja zato zrobię z nim ta­ką umowę: Jeżeli ropa tryśnie na tej głębokości

1 w tem miejscu, jakie ja wskażę, to pan Straube bę­dzie mi płacił jeden procent brutto. Jeżeli ropy nie będzie, albo o jeden metr głębiej, niż ja zapowiem, to ja się zobowiązuję pracować u pana Straubego na szybie pół roku darmo.

Zrozumiał pan? — spytał .Wieraszko Strau­bego.

Zrozumiałem.

I godzi się pan?

Nie.

Boi się pan ryzykować.

Nie boję się, tylko się nie bawię w takie rze­czy. To jest zbyt poważny interes, ja tu angażuję przeszło pół miljona marek!

Mam wrażenie, że opłaciłoby się zaryzykować ten jeden procent brutto.

Może. Ale to nie jest pow7ażne. .Wszyscy nafciarze śmieliby się ze mnie.

>— Jak ropa tryśnie, nie będą się śmieli.

■— Nie, nie mówmy o tem. Szanse są ¿i'esztii nierówne. Mnie nic nie przyjdzie z bezpłatnej pracy Jaracza, bo to zbyt drobna suma, a jeden procent mo­że wynieść dosyć dużo.

Ach! — ucieszył się Wieraszko — więc jed­nak liczy się pan z tem, że Jaracz może wygrać, i to dużo wygrać.

Ze wszystkiem należy się liczyć, ale takiej umowy nie zrobię.

Więc zawieramy zwykłą umowę, panie Ja­racz — zwrócił się inżynier do wiertacza. — A ile pan żąda za jutrzejszy dzień?

Jaracz pochylił nieco głowę, jakby w ciężkim namyśle, a potem wypalił:

Tysiąc złotych.

-— Verrückt?! — skoczył Straube.

Wieraszko wpatrzył się w Jaracza i nie wiedział, co ma sądzić o tym tak zawsze skromnym chłopie.

Co się z wami stało? Jaracz! Zawsze bra­liście sto, dwieście złotych, a teraz ni-stąd, ni-zowąd tysiąc?

Jaracz stał na rozkraczonych nogach i ruszał wielkiemi, płowemi wąsami, jakby żuł prymkę.

A no tak, panie inżynierze. Jak pan Straube mi nie wierzy, to niech za to płaci. Żeby pan inżynier wiercił na swojem, tobym poszedł z różdżką bezpłat­nie, bo pan inżynier mi wierzy.

Jak tak, to nie trzeba — zezłościł się Strau­be. — Miejsce mam i tak upatrzone, te wszystkie ko­misje i ci geolodzy kosztowali mnie już i tak dosyć. Obejdę się bez wróżbity.

Jak pan chce, panie dyrektorze — skłonił się wiertacz. — Ja się ta nie pcham.

Ale, Jaracz, nie bałamućcie! — intcrwenjo- wał Wieraszko. — Dam wam trzysta zł tych i będzie zgoda. Wiecie dobrze, że ja bez was nie chcę wiercić.

Tysiąc i ani grosza mniej.

Niech pan pozwoli ze mną na chwilę — wy­wołał Wieraszko Straubego ze sobą do sąsiedniego po­koju.

Jaracz został sam z Malinowskim.

Co się lak drożycie? — zagadał go kierownik.

Jak mi nie wierzy, to niech płaci. Jak zapła­ci, to mnie będzie szacował. Taki gruby Niemiec, to całkiem tak, jak nasz chudy chłop: jak ma co za dar­mo, to se tego nie waży.

Po chwili wyszedł Straube z Wieraszką.

Słuchajcie Jaracz — zaczął inżynier. — Do­staniecie siedmset złotych, ale...

Nie mogę, panie inżynierze. Ani grosza nie opuszczę.

Dajcież mi skończyć: dostaniecie siedmset złotych, a jak ropa tryśnie, to dołożymy wam trzysta. Zgoda?

Nie. Jak ropa tryśnie dołożą panowie dru­gie siedmset.

Dobrze! — zgodził się niespodziewanie Slrnn- be. — Jak tryśnie! Ale jeżeli ropa będzie, a nic try- śnie, tylko trzeba ją będzie pompować, to nie dołoży­my nic.

To ja się lak nie godzę. Ja mogę wskazać

.niejsce, gdzie wiercić, mogę powiedzieć czasem nawet na którym metrze ją dostanę, ale czy tryśnie, czy też trzeba ją będzie pompować, tego nie podejmę się za­powiedzieć. Na tem mogę się omylić. Innyby może zaryzykował, liczyłby może, ryzyk-fizyk, wygra-prze- gra, ale nie ja. Ja to mówię, co wiem, a jak nie wiem, to zamykam gębę na kłódkę.

Przez chwilę panowało milczenie, które przerwał LWieraszko:

No więc? Jak będzie?

Jak nie tysiąc zaraz, to najpierw siedmset, a kiedy dostaniemy ropę, drugie siedmset. Pan inży­nier wie, że to nie stracony pieniądz — upierał się p zy swojem wiertacz.

Jabym nie ustąpił — odezwał się już znie­chęcony Straube — ale dla pana inżyniera to robię, że się godzę. Pan inżynier chce z wami pracować, mówi, że wam ufa... więc dobrze. Dwa razy po siedmset. A jeżeli ropy nie będzie? Co wtedy?

.Wtedy ja płacę tysiąc czterysta złotych — wykonał Jaracz taki gest, jakby darowywał Straubemu całą kopalnię.

To niedużo. Wiecie ile szyb kosztuje?

Wiem, ale każdy krawiec kraje, jak mu ma- tjrji staje. Dla mnie tysiąc czterysta złotych to tyle, co dla pana dyrektora miljon czterykroć.

Straube uśmiechnął się dobrodusznie. Bardzo lubił, kiedy go ludzie wysoko szacowali.

No, niech będzie.

To może pan Malinowski napisze nam taką umowę... — zaproponował nieśmiało wiertacz.

■— Nie wierzycie mi?

Nie, panie dyrektorze. Wierzyć wierzę, ale żaden z nas nie jest wieczny, a co napisane, to święle.

Dobrze, jutro przed południem podpiszemy umowę.

To może razem i na wiercenie też...

Dobrze! — machnął ręką Slraube.

Jaracz skłonił się i podał śmiało rękę inżyniero­wi i Malinowskiemu.

To przybijmy, panie Jaracz — wyciągnął doń rękę i Strauhc.

Przybijmy — uśmiechnął się Jaracz, i uderzył twardą łapą tak silnie w tłustą rękę Niemca, że kla­pnięcie zabrzmiało, jak brawo.

Zaczyna mi się ten pański Jaracz podobać — rztkł Straube, kiedy zostali sami.

Porządny chłop — skinął głową inżynier.

Dobry wiertacz — dodał Malinowski.

Podoba mi się, bo wierzy w to, co robi — za­kończył Straube.

*

Koło kościołka św. Wojciecha zebrała się dosyć liczna grupka ludzi, ho Wieraszko przywiózł ze sobą Malinowskiego i jego żonę, zaś Straube sprowadził

kilku inżynierów z okolicznych kopalń i dyrektora fabryki szkła. Przyszło także kilkunastu robotników, którzy mieli nadzieję dostania roboty przy nowym szy­bie. Stali wszyscy na świeżo wybudowanych kamien­nych schodkach, prowadzących prosto z gościńca przed stojący na pagórku kościół.

0 godzinie pierwszej wyszedł z kościoła Szcze­pan Jaracz. Odziany był w swą zwykłą, czarną kapo­tę i wymięty kapelusz, a przez ramię miał przewieszo­ną borsuczą torbę.

Zadziwiająca punktualność — zauważyła ja­kaś Francuzka, żona jednego z inżynierów.

Ale dlaczego właściwie czekaliśmy tu, kiedy poszukiwania mają być w dole rzeki, za Blichem? — rzucił dyrektor fabryki szkła.

Bo myśmy wracali z tej strony, z kopalni — cbjaśnił Wieraszko — więc wyznaczyliśmy takie miej­sce na zbiórkę, by wszystkim było po drodze.

Eh, wykręca się pan — uśmiechnął się nieco zjadliwie Straube—chce pan pokryć jego zabobon. Po- prostu chłop chciał wyjść koniecznie z kościoła na owe różdżkarskie gusła. Polski chłop musi nawet czary wiązać z kościołem.

1 zdaje się, że Straube odgadł poniekąd Wierasz- kę, bo spojrzawszy na schodzącego z góry Jaracza, doj­rzał, jak stary przeżegnał się szeroko.

Ładny dzień, chwała Bogu — rzekł Szczepan, kłaniając się bez uniżoności wszystkim obecnym.

No, nie traćmy czasu — witał Wieraszko Ja­racza, mocno mu dłoń ściskając. -— Najlepiej niech wszyscy państwo zjadą wdół, aż do mostu, czem kto tu przyjechał, a reszta pieszo. Ja jeszcze pogadam po drodze z Jaraczem o pewnych rzeczach.

Po chwili ruszyły z przed kościoła pojazdy, za­pełnione gośćmi, a za niemi rozciągnął się dosyć dług\ wąż pieszych.

(U

Jadą, jak na wesele! — uśmiechnął się Szcze­pan, idąc w pierwszą parę z Wieraszką.

Jak się czujecie?—zapytał nieco nerwowo in­żynier, nie słysząc, zdaje się, poprzedniej uwagi Ja­racza.

At, chwała Bogu, zdrów jestem, Bóg zapłać panie inżynierze — podziękował Jaracz, jakby nie wy­czuwając zdenerwowania Wieraszki.

Ale ja się pytam, jak się czujecie, jak wam pójdzie szukanie?

Jak zawsze, panie inżynierze, dobrze pójdzie. Południe już minęło, słonko już nie tak pali, śniadanie sute zjadłem, a i pomodliłem się chwilę...

No, to dobrze.

Zanim zeszli do mostu, zdołał jeszcze Wieraszko kilka razy zapytać Jaracza, jak się czuje, omawiając równocześnie personel, jaki myślał zaangażować na nowy szyb. Jaracz polecił swych dawnych pomocni­ków, z którymi już pracował tu i ówdzie, a nie za­pomniał też o Brauncrze.

Mamy agentów, ilu chcemy — skrzywił się Wieraszko na dźwięk tego nazwiska. — Ten Biauner nie jest z najsolidniejszych. Wprawdzie każdy agent jest szacliraj, ale tak mi się zdaje, że Brauner jest wię­kszy niż inni. Nie pracowałem jeszcze z nim, ale nie mam do niego zbyt wielkiego zaufania.

Mnie się zdaje, że to porządny żyd, panie inży­nierze. Każdy pośrednik zarabia jak najwięcej, ale on się zadowoli byle czem. Jak zresztą pan inżynier uważa, ja ino mówię za nim, bo mnie prosił, że to czasy ciężkie, zarobków niema.,,

Będziemy jeszcze o tem mówić — skończył Wieraszko, bo byli już przy moście i wszyscy na nich czekali.

Pójdziemy kawałek nad wodą — objął ko­mendę Straube i pierwszy zeszedł z wysokiej szkarpy na brzeg rzeki.

Za nim zeszli wszyscy i rozciągnęli się na dużej przestrzeni, idąc gęsiego za grubym Niemcem.

Jakże się czujecie, Jaracz? — zagadnął jeszcze ostatni raz inżynier.

Ależ dobrze, panio inżynierze, dobrze! — uspokoił go Szczepan.

Ścieżka biegła nad rzeką, wśród wysokich wi­klin, rosnących gęsto na wysokim brzegu. W pe­wnym miejscu, gdzie nagle skończyła się wiklina, Straube stanął i odsapnąwszy głośny rzekł:

Jesteśmy na terenie.

Z gęstwy wikliny wynurzał się zwolna wąż nadchodzących. Jednym z ostatnich był Jaracz. Podszedł śmiało do Straubego i, uchylając lekko kapelusza, spytał:

Można już, panie dyrektorze?

Zaraz — odparł Straube. — Poczekamy aż nadejdzie chłopak z moją teką. Muszę panom inży­nierom pokazać pewne papiery i notatki.

Gdy po chwili nadbiegł chłopak i przyniósł wielką skórzaną torbę, Straube wydobył z niej jakiś wielki plan i pokazywał obecnym:

Jak panowie widzą — mówił po niemiecku — moje tereny biegną tak: wzdłuż rzeki, niezbyt szero­ko, nie dotykają tych tam opłotków — wskazał gru­

bym palcem — i sięgają aż do tej niewielkiej gęstwiny drzew. Te tam pola za drzewami to tereny braci Rosenów. Tutaj mam plany uzyskane na podstawie badań geologicznych, tak że każdej chwili będziemy mogli sprawdzić, czy nam nasz Jaracz mówi prawdę, czy też blaguje... — uśmiechnął się do Wieraszki. — Kiedy nam Jaracz wskaże najlepszy, jego zdaniem, punkt pod wieżę wiertniczą, ja wtedy pokażę państwu punkt, jaki nam wskazali nasi doradcy fachowi i geo­lodzy. A teraz proszę, niech Jaracz zaczyna — zakoń­czył po polsku.

.Wiertacz kiwnął głową i odwrócił się plecyma do obecnych. Przełożył torbę z ramienia tak, że zwisała mu wprost z karku na brzuch, wytarł mocno ręce o ka­potę, i wyjął z torby swą różdżkę. Był to pręt meta­lowy, skręcony tak, że tworzył niewielką, elipsowatą pętlę, której końce, lekko wygięte, były tak krótkie, że ledwie mogły pomieścić na sobie wielkie Jaraczowe, zaciśnięte pięści.

Ja państwa poproszę — zwrócił się Szczepan do obecnych — aby państwo szli za mną niebardzo blisko. A jak, być może, zacznę się cofać, to proszę stanąć w miejscu, aby mi nikt w drogę nie wszedł.— Wytarł jeszcze raz ręce w kapotę, zdjął kapelusz i po­dał któremuś ze znajomych. Ujął potem końce róż­dżki we dwie ręce i począł zwolna iść przez pole.

Szedł wolnym, szerokim krokiem, nieco uroczy­ście, podobnie, jak idą chłopi, kiedy siać zaczynają. Wiatr mu mierzwił lekko jego twarde włosy i ruszał wiechciowatemi wgsami. ¡K twarzy miał wielkie sku­

pienie; pobladł i brwi mu się zbiegły tak, że two­rzyły jedną grubą, krzaczastą linję.

Wszyscy inżynierowie i robotnicy szli za nim w głębokiem milczeniu, tylko gadatliwa Francuzka nie mogła utrzymać języka za zębami i ciągle paplała:

To niesłychane! Nigdy jeszcze czegoś po­dobnego nie widziałam! Ależ to wygląda zupełnie jak średniowieczne czaryl

Nagle Jaracz stanął.

Wbić tu kołek!—odezwał się jasnym głosem. Odrócił się twarzą ku idącemu za nim Wieraszce, i poprosił: — Proszę zapisać: ośm metrów, woda!

Wieraszko zanotował, a Jaracz zwróęił się nagle w lewo i szedł zwolna jak przedtem. Teraz cała grupa ciekawych widziała dokładnie jego twarz. Znać na niej było wielki wysiłek. Łokcie przycisnął silnie do siebie, a pięści, zaciśnięte na końcach różdżki, niósł przed sobą na wysokości piersi. Gło­wę nieco pochylił i patrzył przed siebie poprzez metalową pętlę, jakby wskroś nią miał zajrzeć do łona ziemi. Nie uszedł jeszcze dwudziestu kroków, gdy nagle stanął jak wryty, a obserwujący go bacznie inżynierowie ujrzeli, jak pięści Jaracza poczęły się podnosić, a różdżka drgać i skręcać się ku jego piersi. Drganie metalowTej pętli robiło wrażenie, jakby nią wstrząsał prąd elektryczny, nie pozwa­lający Szczepanowi otworzyć zaciśniętych pięści.

Zapisać — rzekł Jaracz nieco chrapliwie— ropa... dużo ropy... ino ją czuję na dwóch głębo­kościach... nie wiem... raz nie głęboko, a drugi raz bardzo!

Wbić tu kołek!—rozległ się głos Wieraszkj

i wstrząsnął, stojącem w głębokiem milczeniu, towa­rzystwem.

Straube nie miał już na ustach niedowierzające­go uśmiechu, tylko przenosił wzrok z miejsca, gdzie stał Jaracz, na plan i zpowrotem.

To miejsce oznaczyli mi geolodzy — szepnął do zaglądającego mu przez ramię dyrektora szklarni.

Zobaczymy co jeszcze powie — mruknął dy­rektor.

A Szczepan zwrócił się dalej w lewo i szedł ze swoją różdżką w głębokiem skupieniu. Szedł jednak już krokiem nieco słabszym, jakby z większą pewno­ścią siebie. Po kilkunastu krokach przystanął znowu i zawołał:

Kołek! Zapisać: ropa. Metrów stopięćdzie-

siąt.

Zgadza się — mruknął Straube. — On idzie wprost za lin ją ropyl

Jaracz poszedł dalej, potem krążył w kilku miej­scach i po jakiej godzinie wyznaczania punktów wró­cił na pierwsze miejsce, gdzie zapowiedział ropę. Tu uległ znowu poprzedniemu zdenerwowaniu i znać mu było już gniew na twarzy:

Jest na dwóch głębokościach! — mówił, jak­by nie mogąc sobie dać rady z odczuwanem zjawi­skiem. — I nie mogę oznaczyć na ilu metrach! Może siedmset! Ale ropa jest i jabym radził tu kopaćl Tak. »Tylko tu!

Straube podszedł do niego z mapą geologiczną ręku;

Macie słuszność, panie Jaracz. Tu będziemy stawiali szyb.

Powiedział to wśród wielkiej ciszy, jaka pano­wała w powietrzu. Przedjesienne słońce głaskało ła­skawie Jaraczową głowę, a lekki wiatr suszył zroszone czoło.

Toś pan uwierzył? — szepnął Szczepan, cho­wając swą różdżkę do torby.

No... coś w tem musi być, co wy robicie i mó­wicie, bo to się zgadza z badaniami naukowcmi. Wy­znaczyliście te wszystkie punkty, które mam zakre­ślone w planach. Podajecie tylko nieco inne głęboko­ści. Ale co mnie zastanawia, to to, że właśnie to miejsce, gdzie teraz stoimy, powinno wprawdzie we­dług planów zawierać wielką soczewkę piaskowca ropnego, a wy właśnie mówicie, że tu ropa jest w dwóch horyzontach. Tu będziemy wiercić.

Stojący z boku Wieraszko uśmiechnął się do Ja­racza:

No, to będzie robota, Szczepanie.

Tak szczęść Boże, panie inżynierze! — podali sobie ręce.

Jedziemy teraz na Potok — skłonił się Strau­be całemu towarzystwu — a pan może zabierze ze sobą Jaracza — zwrócił się do Wicraszki i skierował się ścieżyną zpowrotem ku gościńcowi.

Szczepan usiadł obok szofera samochodu Wie- raszki i był bardzo z siebie zadowolony. Wiedział, że nie mógł się dziś pomylić. Kiedy więc mijali Krosno, uśmiechał się aż z radości do znajomych, którzy przy­stawali w zdumieniuj widząc wiertacza w saraocho-

dzie... Za miastem szoferzy dali gazu i samochody za­jechały już po kilku minutach przed budynki kopalń Straubego.

Malinowski, mieszkający w budynku administra­cji, starał się robić gospodarza i zapraszał wszystkich do wnętrza. Że jednak pokoje kancelaryjne i miesz­kalne były niewielkie, Straube zaproponował, by go­ście zajęli miejsce w obszerniejszym hallu i tam kazał podać wódkę, zakąski i wino. Śniadanie nie trwało długo, gdyż każdy śpieszył się do siebie, na kopalnię, tak, że już po jakiej godzinie hall opustoszał. Z ob­cych został tylko chemik Nowak, pracujący w rafi- nerji w Jedliczu, ale został tylko dlatego, żeby skoń­czyć kłótnię ze Straubem:

Jestem przekonany, że Jaracz nie pomylił się ani na metr! I dziwię się panu, że mając mapy geo­logiczne, potwierdzające najściślej to, co mówił Ja­racz, odnosi się pan jeszcze do różdżkarstwa scepty­cznie.

Pan mnie nie rozumie — bronił się finansi­sta. — Ja przyznaję, że w tym wypadku Jaracza orze­czenie jest zgodne z planami geologicznemi, ale to nie przesądza sprawy na rzecz różdżkarstwa! Ileż było takich wypadków, w których okazało się, że jakiś różdżkarz nałgał, ile tylko mógłl

Ach, panie! A ileż to razy okazało się, że sławny geolog, może nie nałgał, tylko nagadał głupstw tyle, ile tylko mógł. Iluż ludzi majątki potraciło, wier­cąc według wskazówek geologów, a nie słuchając róż- dżkarzy! Nie zaprzeczam zresztą, że są wśród nich szarlatani i szachraje! Ale szachrajów znajdzie pan

Wszędziel Różdżkarstwo nie jest rzeczą dzisiejszą. Znali je już ludzie w starożytności, i też nie umieli wytłumaczyć jak się to dzieje, że ich kapłani wskazy­wali zapomocą swej różdżki n. p. źródła. W Niniwie4) była bogini magicznej laski“, Hermes®) miał laskę do­okoła której owinęty był wąż, którą to laską mógł ot­wierać bramy podziemnego świata! stąd poszła jej nazwa „Virgula divina seu mercurialis trepidans“0); laska Mozisa7) wskazywała źródła wody, Mojżesz ude­rzył laską o skałę, z pod której trysnęło źródło; ger­mański bóg (burzy i piorunu) Wuotan był nazywany „bóstwem czaru i laski“. W średniowieczu różdżkar­stwo rozwinęło się w specjalną gałąź wiedzy, i ludzi, wskazujących pokłady rudy, czy ż\Tł wodnych, nazy­wano rhabdomantami. Jedni z nich używali różdżki z gałązki leszczyny, inni z jesionu, a jeszcze inni po­sługiwali się prętami metalowemi...

Przerwij pan ten wykład — machnął ręką iWieraszko. — Musimy podpisywać kontrakty z perso­nelem.

Zaraz! — nie dał się zbić z tropu che­mik. — A musi pan wiedzieć, że wiara w reakcję ta­kiej różdżki w dobrych rękach jeszcze w naszym wie­ku była tak wielka, że uczeni fizycy przeprowadzali najprzeróżniejsze próby, by ustalić źródła tej niezna­nej siły. Fizycy monachijskiej Akademji przeprowa­dzali bardzo ciekawe eksperymenty z Włochem Amo- rettim i sławnym różdżkarzem Campettim...

No, teraz naprawdę już dosyć! — zniecierpli­wił się Wieraszko. — Niech pan się nie gniewa, ale my musimy załatwić moc rzeczy. Tylu ludzi czeka...

■— Niceh czekają — skrzywił się Straube. — To bardzo ciekawe, co pan mówi.

Jeśli to pana interesuje, dam panu całą masę odpowiedniej literatury — rzekł Nowak, przecierając swe potężnie grube okulary.

Bardzo proszę. Niech pan jeszcze zostanie. Podpiszę, co mam podpisać, i pojedziemy do mnie na obiad.

Ale Nowak spojrzał na zegar, wiszący w liailu, i przypomniał sobie, że w rafinerji także na niego czekają, więc odmówił, zapowiadając, że za parę dni przywiezie Straubemu obiecane książki.

Straube odprowadził chemika aż do samochodu i był dlań niesłychanie uprzejmy.

To bardzo inteligentny człowiek — chwalił go przed Wieraszką, gdy wrócił do kancelarji.

Chodząca encyklopedja. Ten człowiek wszystko wie, wszystko czytał i bardzo wiele widział.

Czy on ma tam w rafinerji wielką gażę?

No, dosyć. A panby go chciał może zaanga­żować?

Jeszcze nie teraz, teraz go nie potrzebuję, ale zczasem... Mam pewne plany... Pomówimy o nich jeszcze kiedyś... — poskrobał się po łysinie, jak zwy­kle, kiedy przychodziły mu do głowy jakieś trudne pomysły.

No, to teraz podpisujmy kontrakty — przy­stawił mu Wieraszko krzesło przed wielki stół.

Straube usiadł i jako pierwszy podpisał kontrakt Jaracza.

Wieża wiertnicza wyrosła Bardzo szybko. Przed­siębiorca, stawiający ją, wywiązał się z kontraktu znakomicie: nie spóźnił się ani minuty. Straube tak był z niego zadowolony, że przyrzekł, iż odda mu wszelkie budowy, jakie tylko będzie w Krośnie przeprowadzał. Maszyny zmontowano również w pośpiesznem tempie i wreszcie nadeszła chwila, kiedy można było po raz pierwszy wpuścić świder w ziemię.

Na kopalni zebrał się cały personel z Wieraszką na czele. Na szczycie wieży zatknięto t. zw. wiechę, to jest wielki pęk słomy, przeplatanej kwieciem i wstążkami, drzwi wejściowe na szyb przybrano brzózkami, a tuż za jatą8) kotłowni ustawiono dwa wielkie stoły.

U wejścia na teren, obecnie już ogrodzony, sta­nął Wieraszko, w otoczeniu wiertaczy i maszynistów i czekał na Straubego. Nafciarz zapowiedział swój przyjazd punktualnie na godzinę dziewiątą rano, ale że miał przyjechać w towarzystwie córki, więc liczo­no, iż pewnie się spóźni. Pomylono się jednak bar­dzo, bo punktualnie o dziewiątej zajechał przed pro­wizoryczną9) bramę samochód i wysiadł z niego Strau­be i panna Jul ja. Straube wysiadł pierwszy i podał cór­ce rękę. Odziany był w czarny garnitur i wyglądał niebywale uroczyście. Panna Julja miała na sobie także czarny kostjum, ale zato buty z cholewami i pejcz10) w ręku.

Panie dyrektorze! W imieniu całego persone­lu składam panu serdeczne życzenia z okazji otwarcia nowego szybu. Szyb ten jest już czwarty, jaki pan na tutejszych terenach postawił. Dziś ma pan go

ochrzcić. Będzie się nazywał „Szyb Julja“ na cześć pańskiej córki. Niech pan będzie łaskaw sam, osobi­ście, przybić na koronie tablicę z jego imieniem, a po­tem włączyć koło pod transmisję11).

Straube uścisnął mocno dłoń Wieraszki i wdra­pał się z wielką trudnością po schodach i drabinie na galeryjkę, otaczającą koronę wieży. Oczekujący go tam robotnik podał mu młotek i gwóźdź, poczem pod­niósł tablicę, aż do wysokości, na której miała być przybita. Straube wbił gwóźdź i robotnik podał mu drugi, trzeci i czwarty. Zebrani u stóp wieży pracow­nicy i goście uderzyli w dłonie i poczęli wołać głośno: Wiwat I — Straube uchylił kapelusza i podziękował, a potem zeszedł zwolna wdćł. Tam przy maszynie pa­rowej oczekiwali go już maszyniści, przy heblach12) Jaracz, a przy świdrze pomocnicy. Goście poczęli się tłoczyć u wejścia do wieży i patrzyli.

Straube puścił maszynę w ruch i włączył pas transmisyjny. Wtedy Jaracz przesunął hebel i, wśród huku nawijanego na tarczę pasa, czekał na sygnał sto­jącego na górze pomocnika. — Po chwili z piętra wieży uderzył w niebo głos - znak - śpiew: — Uwa­ga — Ja-racz! Świ der już ge-tówl — W tym sygnale, zawodzonym na jakąś dziwną, improwizowaną melo- dję, śpiewaną przejmującym, wysokim, dźwięcznym głosem, była pobudka, ostrzeżenie, a równocześnie ra­dość z dokonanego wysiłku, zawieszenia świdra na sta lowej linie.

Jaracz wstał ze swego stołka, zbliżył się do stalo­wej pętli i wskazał ją Straubemu. Dyrektor pociągnął ją i w tej chwili świder począł się opuszczać w nie-

«

wielki otwór, już dlań przygotowany. Uderzył, pod niósł się i znów opadł, pogrążając się w jędrnym grun­cie. Młodszy pomocnik, dzierżący w ręce tęgi drąg, przymocowany poziomo do świdra, począł krążyć do­koła wierconego otworu, nadając w ten sposób świ­drowi zdecydowany obrót.

Wiercenie rozpoczęte! — zc.^ołał głośno Wie- raszko. — Panie kierowniku Golmerl Proszę zapisać: Dzień ósmy września, godzina dziewiąta, liiiuul dwa­dzieścia pięćl

9 *

*

Wiercenie trwało już przeszło pięć miesięcy. Jaracz pracował z pełnym spokojem i wiarą, że różdż­ka i tym razem go nie zawiodła. Spokojny był i Gol- raer, który, jako kierownik, zamieszkał w jednym z budynków administracyjnych, zbudowanych na te­renie kopalni, ale jakoś dziwnie denerwował się inży­nier Wieraszko, miino że to on właśnie starał się wzbudzić w Straubem zaufanie do różdżkarskich prze­powiedni Jaracza.

Straube był amerykańskim Niemcem, który już niejeden szyb w życiu stawiał i wiedział, co to nafta. Przeżył „gorączkę nafty“ w Ameryce, pracował w Ba­ku, był nawet w Persji, ale nigdy jeszcze nie pasjono­wał się tak bardzo, jak tu, przy szybie S. Nr. 4, stoją­cym pod Krosnem nad Wisłokiem. To jego pasjono­wanie się i niepokój denerwowały inżyniera Wierasz- kę, mimo, że właściwie nie było ku temu dość wyraź­nych powodów. Straube był przez kilka miesięcy pod silnym wpływem Wieraszki, i to tak dalece, że kiedy

na głębokości stusześćdziesięciu metrów dowiercono się ropy, zgodził się, na propozycję inżyniera, zrezyg­nować z niej i wiercić głębiej, w nadziei, że na głęb­szym pokładzie będzie jej więcej. Ale teraz, kiedy do­szli już poniżej sześciuset metrów, stary nafciarz po­czął się niepokoić. Przyjeżdżał codziennie na kopal­nię, rozcierał w grubych dłoniach grudki wydobytej „łyżką“13) ziemi, wąchał je i patrzył pytająco, z niepo­kojem w oczach, na Wieraszkę i Jaracza.

Zaczynam żałować, żeśmy nie stanęli na tych stusześćdziesięciu metrach! — skrzywił się pewnego razu, odrzucając roztarty w rękach ił.

Niech pan dyrektor będzie spokojny — po­cieszał Jaracz. — Przekonany jestem, że już nam nie­daleko.

Slraube ruszył jakoś niechętnie ramionami, otarł ręce o skórzane spodnie i wyszedł z wieży. Wie- raszko ruszył za nafciarzem, z głęboką zmarszczką między brwiami.

Mnie się widzi, że i Wieraszkę strach obla­tuje — mruknął Jaracz do pomocnika — ale ja tam jestem pewny swego.—Wyszedł przed szyb i spojrzał na drogę.

Straube wsiadał do samochodu i z dosyć kwa­śną miną zapraszał Wieraszkę. Był jakiś taki zamy­ślony, że nawet nie ukłonił się kowalom, którzy wła­śnie wyszli z jaty.

Widzę, że pan bardzo się niepokoi — prze­rwał milczenie Wieraszko, kiedy dojeżdżali już do miasta — ale mnie pociesza to, że przecie pokład po

pokładzie idzie tak, jak należy, no i Jaracz jest zu­pełnie spokojny.

Daj mi pan spokój ze swoim Jaraczem 1 — oburzył się Straube. — Ja mam na głowie nietylko len szyb, z którego może nic nie być, albo bardzo ma­ło. Ja się tu, panie, bardzo zaangażowałem, bardzo, a tymczasem na rynku dzieją się dziwne rzeczy! Nie mniej i nie więcej, nafta spada na łeb na szyję! Gro­zi mi zupełna katastrofa 1

Jakto?

Tak, panie! Wczorajszy komunikat giełdowy, podany przez rad jo, powiada, że benzyna spadła z dwóch dwudziestu na jeden dolar14) ośmdziesiątl Naf­ta z dolara sześćdziesiąt na dolar trzydzieści! i to loco15) stacja graniczna! Czy pan wie co to znaczy?! To jest niżej kosztów surowca, bo sto kilogramów ropy kosz­tuje dwa dolary i parę centów! Zupełna zmiana! Kartel1'1) się chwieje i ja nie wiem, jak będę wkrótce wyglądał!

Ja myślę, panie dyrektorze, — począł Wie- raszko z namysłem — że jednak do zimy jeszcze da­leko, choć mogą być wielkie straty. Przecież kartel kupuje od pana ropę po umówionej cenie, niema więc powodu, zeby się pan tak bardzo przejmował. I gdyby nawet przyszedł krach17), to przecie przeżył pan już niejeden, a zresztą dotknie on przedewszystkiem rafi­ner ji18).

No, tak! ale kto wtedy będzie ode mnie ropę kupował! Mówi pan jak dziecko! Tyle lat pracuje pan w nafcie i tego pan nie rozumie!

Ja jestem od wiercenia — ruszył ramionami Wicraszko.

Ale to mógłby pan zrozumieć, że małe rafi- nerje lokują ropę w kraju po dobrych cenach i nie potrzebuje eksportować nadwyżki po cenach deficy­towych. W porozumienie z niemi wejść nie mogę, bo należę do kartelu, a wskutek tego krachu inogij leżeć rafiner je wielkie i my z niemi.

Jakaż na to rada?

Podbić na rynku światowym ceny, które ob­niżył sowiecki dumping18).

A da się to zrobić?

Nie wiem. Jadę dziś w nocy do Warszawy, żeby się porozumieć z kartelem. Wezmę ze sobą dy­rektora rafinerji z Jedlicza. Zobaczymy jak się tam to wszystko ułoży. Gdyby tu wypadło coś nagiego, depeszujcie: Warszawa — Bristol.

*

* #

Slraube wyjechał, nie spodziewając się nawet, jak szybko dostanie depeszę, która będzie dla niego wielką radością. A stało się to tak:

Pewnego słonecznego ranka, kiedy marcowe słońce budziło w ludziach radość z nadchodzącej wio­sny, inżynier Wieraszko zawołał kierownika Golmera i poszedł z nim na kopalnię. Chciał jeszcze raz usły­szeć od Jaracza, co myśli o szybie, bo niepokój Strau- bego zaczął się i jemu udzielać.

Kiedy weszli do wieży, stary wiertacz siedział na swym majsterskim tronie i właśnie wyciągał po raz ostatni „łyżkę“. Bęben, na który nawijała się

stalowa lina, dźwigająca olbrzymią rurę, warkotał gło­śno i ciężko sapała pracująca w jacie maszyna.

Jaracz miał jakąś dziwnie promienną minę i kiedy pomocnik odstawił rurę do zlewu, aby wyrzu­cić z niej wyniesioną na powierzchnię ziemi zawar­tość, wstał ze swego stołka i podszedł do Wieraszki:

Niech pan spojrzy, panie inżynierzel Podług mnie trzeba roboty wstrzymać, bo lada chwila mo­żemy dostać się do gazu. Trzeba na gwałt zwozić ru­ry, przygotować „głowicę“20), wybić blachą podłogę, mieć ludzi pod ręką, wykopać rów dookoła szybu, jed- nem słowem, panie inżynierze, trzeba przygotować się na wybuch.

Wieraszko odetchnął głęboko i westchnął:

Nareszcie I — a potem wziął, równocześnie z Golmerem, garść iłu, roztarł go i począł wąchać. — Na którym metrze jesteśmy? Powiedzcie dokładnie.

Sześćset jedenaście metrów i dwadzieścia cen­tymetrów.

Zgadza się — potwierdził Golmer, spojrzaw­szy na tablicę.

Przerwać wiercenie — zdecydował Wierasz­ko.—Niech pan zaraz pośle na Potok po wielką głowi­cę—zwrócił się do Golmera.—I trzeba natychmiast te­lefonować do zarządu, żeby nam przysłali partję ludzi do kopania. Od strony rzeki wykopiemy rów i usy­piemy wał, żeby nam ropa nie uciekła do Wisłoka. Zaraz teraz trzeba założyć główną rurę pod wylot — wydawał jasne, zdecydowane rozkazy, a potem na­chylił się nad otworem szybu, przez chwilę słuchał: —

Tak mi się zdaje, panie Jaracz, że tam się już lekko bąbli...

Jaracz pochylił się nad studnią i słuchał:

Tak. Może nawet nie zdołają przywieźć na czas głowicy!

Wal pau do telefonu! — zawołał Wieraszko do Golmera. — Niech ładują głowicę i niech natych­miast tu przywożą! 1 niech zaraz spędzą ludzi ilu mogą. Wszystko samochodami!

Golmer wybiegł do budynku administracji, gdzie miał telefon. Zarządził co należało, i wrócił na szyb. Tam już Wieraszko porozstawiał ludzi w pewnej od­ległości od wieży, by nikt się nie ważył palić papie­rosów, czy podjeżdżać za blisko samochodami. — Nigdy zbyt wiele ostrożności — mówił swym głębokim spokojnym głosem.

Możeby tak zatelegrafować po Straubego? — przypomniał Golmer.

Ma pan słuszność. Niech pan nada telefonem depeszę. Poczta przyjmie: Warszawa, hotel Bristol. Przyjeżdżać natychmiast. S. Nr. 4. dojrzał. — I pod­pisz pan córkę, to się stary ucieszy.

Golmer poszedł jeszcze raz do telefonu, nadał depeszę, a równocześnie zawiadomił pannę Julję Straube, że na kopalni oczekują lada chwila wybuchu ropy.

Córka nafciarza przyjechała natychmiast samo­chodem, ale jej już wartownik nie wpuścił w obręb kopalni. Musiała auto zostawić na szosie.

Więc to już lada chwila? — pytała Golmera, stojącego z Wleraszką przed wieżą.

Tak myślimy.

W takim razie muszę zaraz telegrafować do ojca, te Jaracz miał słuszność.

- Właśnie nadałem depeszę telefonicznie i na­wet podpisałem panią, ale nie wspomniałem w niej nic o Jaraczu.

Ach, to ja nadam jeszcze drugą i podpiszę pana inżyniera — zwróciła się do Wieraszki. — Pan tak zawsze bronił Jaracza.

Bardzo proszę — zgodził się Wieraszko.

Ale możemy chyba spokojnie pojechać na śniadanie? Może ropa jeszcze poczeka.

■— Trzeba się spytać Jaracza.

Panna Julja weszła do wieży i powitała Jaracza i pomocników.

Szczęść Boże — powiedziała z trudem po polsku i wyciągnęła do Jaracza rękę.

Może pan zapyta Jaracza, czy możemy spo­kojnie zjeść śniadanie — zwróciła się do Golmera, wiedząc, że Jaracz nie umie po angielsku.

Golmer spełnił żądanie, a Jaracz odparł:

Może ropa poczeka, póki się nie przygotuje­my. Ropa bywa czasami grzeczna — uśmiechnął się dobrodusznie do pięknej panny.

I ropa poczekała. Była nawet tak grzeczna, że poczekała do drugiego dnia, tak że zdołano przywieźć głowicę i rury, a nawet i Straube zdołał przyjechać samochodem z Warszawy.

Stary nafciarz, myjąc się po podróży, kazał od- razu Julji telefonować po Wieraszkę, bo chciał mieć dokładne sprawozdanie z tego, co się na sz:ybie dzieje.

Wieraszko przyjechał szybko i z ożywieniem opowiadał, jak wszystko składnie szło, jak przyszły ślady, gazy, coraz silniejsze podnoszenie się płynu w o lworze i jak przygotowano się na wybuch. Strau- be odział się szybko i jak młodzieniec wybiegł do sa­mochodu. Wsiadł pierwszy i wołał na Julję i Wie- raszkę, by pośpieszali.

Miał słuszność, że się tak śpieszył, zanim bowiem dojechali do kopalni ujrzeli wysoki słup ropy, tryska­jący ponad wieżę.

PatrzcieI Ropa wybuchłal — krzyczał Strau- be, stojąc w samochodzie.

Wysiadajmy — skomenderował Wieraszko.— Bliżej nie należy podjeżdżać.

Ale jaki powód, że wybuchła? 1 — denerwował się Straube.

Widocznie ciśnienie nagle się wzmogło — tłumaczył spokojnie Wieraszko.

Tyle ropyl Tyle ropy się zmarnujel — żalił się finansista.

Niech się pan nie denerwuje, wszystko przy­gotowane. Strumień nie jest zbyt silny. Zaraz zało­żą głowicę i ropę ujmiemy — uspokajał Wieraszko. — Radzę państwu tu postać, bo inaczej będziecie czarni od ropy.

Nie szkodzi — mruknęła amerykanka. — Chodźmy bliżej, tylko ty, ojcze, nie denerwuj siebie

i inżyniera.

Weszli w obręb ogrodzenia, przy którem został Straube z Julją, a inżynier podszedł bliżej szybu,

w którym przez szeroko rozwarł#1 frontowe wrota wi­dać było uwijających się pod fontanną ropy ludzi.

To Golmer z Jaraczem i pomocnikami zakłndnh głowicę. Nagle usiał głośny szum, czarny strumień bijącej wgórę ropy zniknął pod ciężką głowicą, mo­cno zakręconą i obciążoną przygotowanym balastem21),

i począł się przelewać posłusznie, przez wkręconą pod wylotem rurę, do stojącej niedaleko cysterny22).

Ropa była ujęta.

Jaracz, zlany ropą od czubka głowy po pięty, wyszedł z wieży, wycierając oczy wierzchem dłoni. W chwilę za nim wyszedł i Golmer. Obydwaj dyszeli ciężko, ale na polanych ropą twarzach mieli uśmiech radości z dokonanej pracy.

Straube podbiegł do nich i, nie bacząc, że oby­dwaj są unurzani w tłustym, czarnym płynie po końce nosów, począł ich ściskać i klepać po ramionach, a na­wet, wbrew amerykańskim zwyczajom, miał ich ocho­tę całować Taki był zadowolony z szybkiego ujęcia ropy.

Golmer wyrwał się z objęć grubasa i pobiegł ku cysternom, żeby zobaczyć na mierniku ciśnienie ga­zów i wydfejność szybu. Kiedy wracał, zobaczył taką scenę:

Jaracz stał przed Straubem i wręczał mu, sta­rym nafciarskiin zwyczajem, kubek pełen ropy.

Niechże ten szyb będzie zawsze taki pełny, jak ten kubek — życzył wiertacz Straubemu.

Dyrektor ściskał osmoloną rękę wiertacza, a po­tem sięgnął po portfel.

■— Macie tu, panie Jaracz, sto złotych. Dziel- nieście się spisali — mówił uradowany.

Ale Jaracz cofnął rękę i banknotu nie wziął.

Ja tam żadnego napiwku nie potrzebuję — rzekł z lekkim uśmiechem.—Mam z panem dyrektorem umowę i lo mi wystarcza. I tak sobie myślę, że teraz będzie mi pan już wierzył, panie dyrektorze, prawda?

Będę wierzyć, będę — zapewniał nafciarz

i zaraz podpiszę v wami kontrakt, że gdziekolwiek będę wiercić, tam wy będziecie mieli pierwszeństwo.

-Tak to zgoda — wyciągnął Jaracz rękę i ude­rzył mocno w dłoń finansisty. — A do tycli pańskich stu złotych ja dołożę drugie tyle na traktament23) dla moich pomocników, jako, że przecie wygrałem zakład.

Brawo, majsterI — zawołali stojący za wier­taczem pomocnicy i, chwyciwszy Jaracza na ręce, po­nieśli go do kantyny.

PIEKWSZA SPÓŁKA.

1) Rabacja = W r. 1846 zaborciy rząd austrjacki, oba wiając się zbrojnego powstania w Malopolsce, podniecił chło­pów z okolic Tarnowa, liochni i Nowego Sącza do rabunku dworów szlacheckich i mordowania szlachty. Starosta liranrit-l wypu&cił z więzienia zbója Szelę i polecił mu organizować na­pady i mordy, płacąc po pięć guldenów za rannego, a po dzie­sięć za zabitego szluchcica. Agenci austrjackiego rządu wma­wiali w chłopów, że cesarz pragnie znieść pańszczyznę i przy­znać chłopom ziemię, a szlachta sprzeciwia się temu. — W ten sposób podniecono chłopów do „rabacji“ i przeszkodzono w or­ganizowaniu przeciwko zaborcy powstnni;i, do którego iniał być ■wciągnięty i lud wiejski.

2) Konstrukcja = słowo łacińskie, oznaczające budo­wy — spolszczone: konstruować = budować.

3) Kamfina = tak nazywano wówczas naftę.

4) Lukasiewicz był więziony przez rząd austrjacki za spiskowanie przeciw Austrji.

6) Tranzakcja = słowo łacińskie, oznacza zrobienie in- drugie, tertio = po trzecie, quarto = po czwarte.

6) Magister = słowo łacińskie, używane wówczas w Ma- łepolsce tylko na oznaczenie aptekarza, posiadającego uniwer­syteckie studja.

7) Primo 3= po łacinie: po pierwsze, secundo = po teresu przez zawarcie umowy.

U

8) Floreny — ówczesny pieniądz austrjacki, mający wartość wprowadzonych równolegle guldenów.

9) Klauzula = warunek, jaki ma poręczać wykonanie umowy.

10) Herodot = historyk grecki — * ok. 500 — f 424 przed Clir.

11) Plinius — historyk rzymski — * ok. 20 po Chr. — f 79 po Chr.

12) Plutareh — historyk grecki — * ok. 50 po Chr. — t 120—130 po Chr.

13) Impregnowane płótno = płótno ścisłe, gotowane w specjalnych olejach i innych płynach, ażeby je uczynić nie- przemakalnem.

14) q 3= quíntale, równoznaczne ctn. :*= centnar 100 kg.

WYGRANA JARACZA.

1) szyb = słowo szyb, oznacza kopalniany otwór wy­wiercony w ziemi. — Tu słowo „szyby“ użyte jest na oznacze­nie kopalń nafty i wież wiertniczych wogóle.

2) siodło roponośne: przestrzeń łącząca dwa pagóry, pod którą ciągną się pokłady, zawierające ropę naftową.

3) geolog =*= uczony, badający pokłady ziemi i ich hi-

storję.

4) Niniwa — miasto w starożytnym Babilonie.

6) Hermes = grecki bóg handlu i przemysłu.

6) virgula divina seu mercurialis trepidan« — łacińskie określenie ax= po polsku: boska drżąca różdżka Merkurego.

7) Mosis = pogański bóg Egiptu.

8) jata — niewielki, drewniany budynek, ściśle zespolo­ny z wieżą wiertniczą. W budynku tym znajduje się maszyna parowa, podnosząca i opuszczając* świder.

9) prowizoryczny -xm. tymczasowy.

10) pejcz = krótki biec de korniej jazdy

11) transmisja = przenośnia, w tym wypadku pat, łą­czący t. iw. „koło transmisyjne1* maszyny parowej z kołem b<- bna, na który nawija się stalowa Una dźwigająca świder.

13) hebel nz dźwignia z rękojeścią, która przesuwa pas a transmisyjnego koła na koło wolne.

13) „łyżka", używana w kopalniach nafty, jest rurą którą ppuszcza wiertacz na dno wierconego szybu. „Łyżka“ -opada na dno szybu własnym ciężarem, a wyłoniwszy się na

powierzchnię, wynosi zmiażdżoną przez świder ziemię, skałę, ił, wapień, kamień, czy inne gatunki pokładów, do których szyb doszedł. Po gatunku pokładów górnicy poznają, czy są na tro­pie nafty.

14) dolar: waluta, pieniądz amerykański = ca 5.28 zł.

15) loco stacja = cena, zawierająca już w sobie i koszty ■transportu od kopalni, aż do stacji przeznaczenia danego trans­portu nafty.

16) kartel = związek właścicieli (w tym wypadku) ko­palń i rafinerji.

17) krach = masowe bankructwo, upadłości.

18) rafinerja = fabryka, oczyszczająca ropę naftową * niepotrzebnych części, przerabiająca ją na naftę, benzynę, smary i t. p. ,

IB) dumping: angielskie określenie na konkurencję, stworzoną przez dostarczenie towaru poniżej kosztu produkcji.

20) głowica jest jakby olbrzymią śrubą, którą zatyka się -w jjot szybu, aby opanować wybuch ropy.

21) balast = ciężar, w tym wypadku wory z piaskiem, służące do obciążania głowicy.

22) cysterna = zbiornik.

23) traktament = poczęstunek.

Kii",


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
pytania egzamin nafta 12
sciąga nafta soboń
nafta sciaga
nafta sciaga222
NAFTA GRUPA A
inne, gegra6, NAFTA - (North American Trade Agreement) `94, USA, MEX, CAN - przeciw ekspansji Europy
NAFTA Integracja gospodarcza na kontynencie Północnoamerykańskim
NAFTA GRUPA B
#07 NAFTA DESTYLOWANA PETROLEUM D 5
#06 Leczenie Naftą
Odżywka Rycynowa z naftą kosmetyczną, FRYZJERSTWO,KOSMETYKA, fryzjerstwo, Włosy
NAFTA praca
NAFTA GOTOWE
Leczenie Naftą
NAFTA
Nafta Gaz 2010 07 05
Nasza jest krew a ich jest nafta, Wolne Media
nafta sciąga

więcej podobnych podstron