Sensacyjna historia gimnazjalisty, który... obalił rząd!
Aureliusz "Spidi" Szypki po wizycie premiera w gimnazjum w Ścichapękach zyskuje sławę najniegrzeczniejszego dziecka w Polsce. Uciekając przed dziennikarzami i gniewem rodziny, trafia pod opiekę nieznajomej - pozornie troskliwej psycholożki, w rzeczywistości bezwzględnej oszustki. Pobyt Aureliusza poza domem niebezpiecznie się przedłuża, a medialna sława zamiast słabnąć, wzrasta. Jedynym ratunkiem jest ucieczka - lecz jak to zrobić, będąc wciąż pod obstrzałem kamer?... Pokonać wroga jego własną bronią!
Ogryzek Aureliusza otrzymał wyróżnienie w Iii edycji Ogólnopolskiego Konkursu Literackiego Wydawnictwa "Telbit" za powieść dla młodzieży.
1
Naprawdę nie mam nic przeciwko panu premierowi. Jest bardzo miły i tylko trochę łysy. Uśmiechał się, gdy przyjechał w czwartek z wizytą roboczą do naszej szkoły w Ścichapękach, która realizuje rządowy program dożywiania dzieci. Opowiadał, jakim był łobuziakiem w swoim wieku szkolnym, co mnie bardzo do niego zbliżyło.
Pani Magda od polskiego mówi, że za bardzo. A ja byłem tylko niezwykle z niego zadowolony. Jakbym miał prawa wyborcze, to na pewno bym na pana premiera głosował. Ale prawa wyborcze nabywa się z wiekiem, i to nie z moim.
To zadowolenie mnie rozluźniło. Znowu popuściłem hamulce, jak mówi tata, który jest mechanikiem samochodowym. Według niego, mam już taki charakter, że muszę jechać przez życie na ręcznym, bo inaczej natychmiast się stoczę.
Gdy całą klasą stanęliśmy przed szkołą do zdjęcia z panem premierem, to był pierwszy raz, kiedy zacząłem się staczać. Tylko niech mi nikt nie mówi, że to przeze mnie, na ręcznym czy nie! Wszystko przez tego pana z wielkim aparatem fotograficznym, z gazety "Tylko Prawda". Stałem akurat dokładnie za panem premierem i wystawałem mu sporo ponad głowę. Nie żebym był od niego wyższy albo ważniejszy, ale że pan premier siedział na ławce, którą przynieśliśmy z sali gimnastycznej. No i ten fotograf pokazał mi na migi, żebym zrobił panu premierowi rogi.
Nikt nam nie powiedział, że mamy nie pokazywać premierowi rogów. Zresztą, kto by nie skorzystał z takiej okazji? Wiedziałem, że pan premier się nie obrazi, bo przecież sam był łobuziakiem w swoim wieku szkolnym, czym się szczyci do dziś. Coś mi mówiło, że może upłynąć wiele lat, zanim znowu będę miał okazję pokazania rogów premierowi. Może nawet tyle, że stanie się to już niemożliwe - bo będę za stary na aktywnego łobuziaka. Będzie mi wypadało z rozrzewnieniem opowiadać o dawnych czynach, tak jak panu premierowi albo panu kombatantowi, co przyszedł do naszej szkoły w zeszłym tygodniu. A pokazywać coś takiego jak rogi - już nie.
Miałem rację, pan premier wcale się nie obraził. Nawet nie zauważył, że mu zrobiłem rogi, bo w końcu - premier czy nie - nie ma oczu z tyłu głowy. Uśmiechnął się jeszcze raz, pomachał nam, wsiadł do bardzo długiego samochodu i pojechał. Byłem niezwykle zadowolony, bo przepadła matematyka, świeciło słońce i skorzystałem z jedynej w życiu okazji, żeby pokazać premierowi rogi. Wszystko układało się jak najlepiej - aż do następnego dnia, kiedy w kiosku w Ścichapękach pojawiło się najnowsze wydanie gazety "Tylko Prawda".
2
Opowiem wam trochę o sobie z czasu, zanim zacząłem się staczać. To, że chodzę wiecznie na hamulcu ręcznym, już wiecie. A to, że ten hamulec czasami się zacina, wie już nawet pan premier. I ci, którzy oglądają telewizję, czyli chyba wszyscy - oprócz pustelników, ludzi, którzy są zakochani i nie mają pojęcia, co się dzieje wokół, oraz pana Kacpra, który mieszka za naszym miasteczkiem w samotnym domu i nie ma telewizora. Babcia mówi, że on zamiast szklanego ekranu ogląda szkło na dnie butelki.
Wiadomość o mnie była jeszcze w dniu wizyty premiera, w czwartek. W "Przeglądzie Telewizyjnym", który oglądamy zawsze z mamą, tatą i babcią w czasie, gdy powinienem już spać. Ta ładna pani z "Przeglądu" powiedziała o mnie na samym końcu, zaraz po tym, jak jej kolega ustalił z panem góralem, że w tym roku lato będzie ciepłe, bo niedźwiedzice w Tatrach wcześnie się obudziły. Też bym chciał budzić się raz w roku, na przykład odtąd za rok - jak już będzie nowy premier, a o starym i związanych z nim skandalach wszyscy zapomną. Ale nie jestem niedźwiedzicą. Ta ładna pani w telewizji poinformowała:
- Do dużego zamieszania doszło w czasie wizyty premiera w wiejskiej szkole w Ścichapękach. W czasie pamiątkowego zdjęcia jeden z uczniów pokazał premierowi rogi. Zdarzenie uwiecznił fotoreporter gazety "Tylko Prawda", ale długo się nim nie cieszył. Na korytarzu otoczyło go trzech funkcjonariuszy Biura Ochrony Rządu. Ochroniarze premiera zażądali wykasowania zdjęcia.
Potem zobaczyliśmy na ekranie pana fotoreportera z "Tylko Prawdy", który był bardzo przerażony i mówił:
- Popychali mnie i grozili. Obleciał mnie strach, to potężni faceci o wielkich barach. Skasowałem zdjęcie.
Pamiętam to wydanie "Przeglądu" doskonale. Do dzisiaj w nocy przychodzi do mnie w snach i jeszcze się utrwala. Więc powiem wam dokładnie, co było dalej.
Inny pan, szef Biura Ochrony Rządu, mówił:
- Nasi funkcjonariusze wykazali się nadgorliwością. Już u nas nie pracują. Osobiście wręczyłem im wymówienia.
Potem znowu na ekranie pojawił się pan fotoreporter. Uśmiechał się wielce zadowolony i oznajmił:
- Jedno zdjęcie udało mi się zachować.
A na koniec ta ładna pani z "Przeglądu" powiedziała:
- Więcej na ten temat w jutrzejszych wiadomościach. A teraz sport. Tata tylko się zaśmiał.
- No pięknie - mruknął. - Afera na całą Polskę. To pewnie ten szczeniak od Karolczuka pokazał premierowi rogi. Wdał się w tatusia, nie ma co.
Tata nienawidzi Karolczuka i wszystkiego, co jego jest, łącznie z tym szczeniakiem, a moim kolegą Waldkiem. Pewnie dlatego zaraz dorzucił:
- Nie zdziwię się, jak ci wywaleni ochroniarze rządowi przyjadą do Ścichapęk i sprawią lanie szczeniakowi Karolczuka. Sam im pokażę, gdzie mieszka jego ojciec. To on chłopaka na łobuza wychował. Ojcu to się należy dopiero manto, większe niż szczeniakowi.
Mama nie mówiła nic, siedziała tylko zadumana, a babcia pokiwała głową.
- Wojnę przetrwaliśmy, stan wojenny, ministra rolnictwa z poprzedniego rządu, a teraz takie nieszczęście. Tego to już raczej nie przeżyjemy - powiedziała i przeżegnała się z trwogą.
Mnie coś się zrobiło z oddechem. Jakby gdzieś odleciał, na przykład do korony brzozy w rogu podwórka, i tam szumiał, zamiast świszczeć w moich płucach. Chętnie odleciałbym razem z nim, ale nie mogłem ruszyć się z miejsca. Oddech w końcu wrócił - płytki i szarpany. Choć zbliżało się lato, po plecach chodziły mi jakieś mrówki prosto z Antarktydy: białe i zimne jak szron.
- To ja już pójdę spać - rzuciłem i wycofałem się szybciutko do swojego pokoju.
Mama spojrzała na mnie zaniepokojona, a tata powiedział, nie odwracając wzroku od sportu:
- Moja krew. Dobrze wychowany chłopak. Sam wie, kiedy iść spać. Nie to co ten szczeniak Karolczuka.
Tata znowu mówił o Waldku. A to, że Waldek jest moim kolegą, przypomina mi, że miałem opowiedzieć wam o sobie. No to wreszcie mówię. Kończę pierwszą klasę gimnazjum i mam już prawie czternaście lat, za sześć miesięcy. Mam na imię Aureliusz, trochę dziwnie, przyznaję. Nazywam się jeszcze gorzej - z błędem ortograficznym. Moje nazwisko brzmi: Szypki, ale koledzy mówią na mnie: Spidi. Od angielskiego "speedy", co chyba oznacza "szybki". Wy też tak możecie o mnie myśleć. Tak samo miałem na imię i nazwisko przed przyjazdem pana premiera (w tych szczęśliwych czasach, jak mówi mama), choć wtedy to nie było wstydem. Lubię język polski, piłkę nożną, kwaśne jabłka i oglądać z babcią telewizję. Nie lubię matematyki, szczawiowej, pająków, myśleć, zanim coś powiem i się nudzić.
Tamtej nocy wcale się nie nudziłem. Myślałem, choć akurat niepotrzebnie, bo i tak nie było w pobliżu nikogo, komu mógłbym coś powiedzieć. Nie mogłem zasnąć. Wtedy przypomniałem sobie telefony.
Było ich kilka. Od nieznajomej kobiety. Skąd mnie znała? - nie miałem pojęcia ani odwagi, żeby ją o to zapytać. Chciała wiedzieć zwykłe rzeczy: jak się miewam, co słychać w szkole, czy mam już dziewczynę. Ale najdziwniejsze było to, że kiedy odkładałem słuchawkę, nic się nie działo. Rodzice nie zadawali pytań. Nie wołali: "Kto dzwonił?!" jak po innych rozmowach. Kiedy to oni odbierali telefon od Nieznajomej, zaraz oddawali słuchawkę w moje ręce. Nic nie mówili. Smutnieli.
Wyciągnąłem spod łóżka metalową puszkę po biszkoptach. Trzymałem w niej trzy listy w różowych kopertach - bez wątpienia od Nieznajomej. Były krótkie: życzenia, żebym był szczęśliwy, nigdy nie krzywdził ludzi ani zwierząt i uczył się jak najwięcej. Ale dodawały mi siły, Czytałem je zawsze, kiedy coś nie szło, bo ręczny nie zadziałał jak trzeba. Tak jak teraz. Kim ona jest?...
Coś uderzyło w szybę i szybko wepchnąłem puszkę pod łóżko. Ale nie byli to wywaleni ochroniarze rządowi, tylko nietoperz. Brzuch bolał mnie okropnie - tylko niech nikt mi nie mówi, że to przeze mnie. Tego dnia akurat nie jadłem niedojrzałych jabłek.
Było później i później, a potem tak późno, że aż wcześnie, a ja nie spałem. Zasnąłem dopiero wtedy, gdy nietoperze poszły spać, i śniło mi się, że pędzę w dół po jakimś wzgórzu, szybciej i szybciej. Zamiast nóg miałem koła. Wiedziałem, że teraz to już na pewno nie pójdę do szkoły wypoczęty. Ale nie miałem się czym martwić - następnego dnia i tak nie było lekcji.
3
Wszyscy nauczyciele oglądali od rana "Telewizję Info" w pokoju nauczycielskim, dlatego w klasach panowała anarchia, czyli całkowity brak dyscypliny. Usiadłem w ostatniej ławce i zaraz zostałem ogniskiem zainteresowania. Chłopaki i dziewczyny z całego gimnazjum podsłuchiwali pod pokojem nauczycielskim, co mówią w telewizji, a potem przychodzili mnie pocieszać.
- Bardzo ładnie wyglądasz na tym zdjęciu - powiedziała Lilka z mojej klasy i otworzyła brukowiec "Tylko Prawda" na stronie ze mną, premierem i jego rogami.
Lilka przyznała, że pierwszy raz w życiu kupiła tabloid, co zawdzięcza mnie, i że powinienem być dumny, bo krzewię czytelnictwo w Ścichapękach. Miła jest ta Lilka i trochę przypomina mi panią z "Przeglądu Telewizyjnego", choć czasem mądrzy się nawet bardziej niż ona.
Tego dnia, a był to piątek, bardzo krzewiłem czytelnictwo w Ścichapękach. Aż pani kioskarka musiała zamówić nową dostawę gazety "Tylko Prawda". Na każdą rodzinę przypadł przynajmniej jeden egzemplarz, to więcej niż normalnie w miesiąc. Ludzie woleli się zabezpieczyć, bo kto wie, jak długo trzeba będzie czekać, zanim znowu napiszą coś w brukowcach o Ścichapękach?
Powinienem być dumny, że krzewię czytelnictwo i napędzam gospodarkę, ale nie byłem. Bo co z tego, że nawet Karol Czyżyk z drugiej gimnazjalnej, największy łobuziak w szkole, który nie zdał do wyższej klasy już dwa razy, kupił tego dnia gazetę, skoro czytał z niej tylko jedno zdanie, na okrągło? Tyle razy, że stało się ono pierwszym zdaniem w jego życiu, które potrafił przeczytać płynnie, a nie sylaba po sylabie. Pani od polskiego pewnie by go pochwaliła, ale oglądała "Telewizję Info".
A Karol biegał z gazetą jak oszalały, wybuchał co chwilę końskim śmiechem i każdemu czytał:
- "Gimnazjalista Aureliusz Szypki okazał się za szybki dla napakowanych ochroniarzy premiera". - Nie wiadomo po co, bo każdy już sam sobie przeczytał to wcześniej.
Inni donosili mi, co podsłuchali pod pokojem nauczycielskim.
- Spidi, chłopie, szykuj się na najgorsze - już o ósmej trzydzieści powiedział Ksawek, mój kolega z klasy, który właśnie wrócił z nasłuchu. - Twoja rodzina była w telewizji. I to na żywo!
Serce zabiło mi mocno.
- Twoja babcia mówiła, że nikt u was w rodzinie od wieków nie miesza się w politykę i nawet za poprzedniego rządu nikt w rodzinie na władzę nie narzekał - opowiadał Ksawek.
- Bo to czysta prawda - przerwałem mu.
Ale on wolał mówić, zamiast słuchać.
- Kamerzysta musiał gonić twojego tatę po polu, żeby z nim porozmawiać. A jak go dogonił, to twój tata powiedział, że nie zna żadnego Aureliusza Szypkiego. Ale pan Karolczuk, który biegł za kamerzystą, krzyknął: "To jego ojciec, Józef Szypki!". I twój tata nie mógł już się ciebie wyprzeć.
- I co powiedział? - zapytałem zaschniętymi wargami.
- Że jak wrócisz do domu, to się z tobą policzy.
Ksawek to dobry kolega. Zawsze gotów pomóc dobrą radą. Teraz też. Poklepał mnie po ramieniu i powiedział:
- Ja bym na twoim miejscu nie wracał do domu. Choć nie wiem, czy tu jesteś bezpieczny, bo pani od polskiego, jak tylko skończył się wywiad z twoim tatą, powiedziała, że nie będzie miał szansy policzyć się z tobą.
Trochę się uspokoiłem. Pani Magda obroni mnie przed tatą. To dobrze, choć zupełnie nie w jej stylu. Tyle że Ksawek dorzucił:
- Bo najpierw to ona się z tobą policzy, a potem nie będzie już co z ciebie zbierać.
Przygniotła mnie tona strachu. Żeby zrozumieć dlaczego, musielibyście znać panią Magdę od polskiego. Lilka mówi, że nie jest taka zła. Coś w tym jest - uśmiechnęła się do nas w tym roku szkolnym już trzy razy. Raz pierwszego dnia szkoły, gdy myślami była wciąż na wakacjach; raz w listopadzie, jak dostała pisemną pochwałę od dyrektora; i raz na Gwiazdkę, ale mnie wtedy nie było, bo leżałem w łóżku przeziębiony. O tym, że się po raz trzeci uśmiechnęła, wiem z opowiadań.
To był tylko początek złych wieści z pokoju nauczycielskiego i z kraju. O godzinie 9.30 premier stanął w obronie swoich ochroniarzy i powiedział, że jak oni odchodzą, to on też. O 10.15 opozycja (politycy, którzy są przeciw partii rządzącej i premierowi) ogłosiła, że ochroniarze przekroczyli swoje kompetencje i muszą odejść, a rząd prześladuje wolną prasę. O 10.35 premier powtórzył, że ochroniarze odejdą tylko razem z nim i niech opozycja nie miesza się do służb specjalnych. O 11.30 zwołano specjalne posiedzenie Sejmu. Pięć minut później szef opozycji powiedział, że miarka się przebrała, bo premier nie panuje nawet nad swoją ochroną, a co dopiero nad całym krajem, i zgłosił wniosek o głosowanie nad odwołaniem premiera. W samo południe rząd upadł.
O godzinie 12.05 w klasie pojawił się nasz historyk, pan Napieralski. Nawet nie był zły, tylko chudy i zasępiony, jak zwykle. Patrzył na mnie z wielkim zaciekawieniem, jakby pierwszy raz w życiu mnie widział. A przecież to on, nikt inny, wlepił mi jedynkę z dynastii Jagiellonów dwa dni wcześniej.
- Właśnie tak upadały imperia, przez niedopatrzenie - zamruczał do siebie. I dodał zimno, już do mnie: - Chłopcze, czas zmierzyć się z konsekwencjami.
Już bym wolał, żeby na mnie nakrzyczał.
Pan Napieralski, zanim wyszedł, oznajmił jeszcze:
- Za pięć minut przyjdziesz do pokoju nauczycielskiego.
Już bym wolał do sali tortur.
Następne pięć minut było najgorszymi minutami w moim życiu. Całe szczęście, że koledzy mnie pocieszali.
- Spidi, chłopie, ty to masz szczęście. Na pewno wyrzucą cię ze szkoły. Powiedz "pa, pa" Jagiellonom i ułamkom. Odtąd twoje życie będzie wieczną przygodą - powiedział Ksawek.
A Lilka, która nie lubi, jak ktoś mówi więcej niż ona, zaraz dodała:
- Mogą też zamknąć cię w poprawczaku. I wtedy dopiero wygrałeś los na loterii.
- Niby dlaczego? - zapytałem niepewnie.
- Bo poprawczak to najlepsza szkoła życia - odparła.
Ksawek niezupełnie się z nią zgadzał.
- Eee tam, pokazanie rogów premierowi to sprawa państwowej wagi! W takich sprawach nie ma ulgi dla nieletnich. Zamkną go od razu do więzienia - powiedział, a on się na tym zna, bo jego tata siedział już dwa razy. Raz, bo policja złapała go, jak prowadził auto po pijanemu. Drugi raz też na własną prośbę - za obrazę sądu.
Moi koledzy są bardzo mili i chętnie bym dalej posłuchał, jak mnie pocieszają, ale nie mogłem. Musiałem w końcu iść do pokoju nauczycielskiego.
Po drodze wszyscy się na mnie gapili. W milczeniu ustępowali mi miejsca. Odezwała się tylko Ola z drugiej gimnazjalnej:
- Będzie nam ciebie brakować.
Ona zawsze mówi takie uroczyste rzeczy, bo jest przewodniczącą samorządu uczniowskiego.
Drzwi do pokoju nauczycielskiego były uchylone. Już na mnie czekali. Stanąłem trzy metry od tych drzwi i poczułem, jak ze środka bije we mnie lodowaty powiew. To chyba taki właśnie podmuch pan od historii nazywa morowym powietrzem. Zwykle takie powiewy zdarzały się w średniowieczu, a dzisiaj w Ścichapękach. To dość niesłychane, ale od wczoraj nie dziwiło mnie już nic.
Stałem tak przed drzwiami i nie mogłem się ruszyć ani o milimetr. Nagle moje nogi same zaczęły iść przed siebie, a po dwóch krokach - o zgrozo! - zaczęły biec. Z impetem wpadłem w otwarte drzwi... tylko nie te, które prowadzą do pokoju nauczycielskiego, ale takie, które tkwią kilka metrów obok. Wychodzi się przez nie na dwór.
Tego dnia nauczyciele ze szkoły w Ścichapękach już mnie nie zobaczyli. Ani przez najbliższy tydzień, który został do końca roku szkolnego. Odtąd oglądali mnie tylko w telewizji. Nogi poniosły mnie na wolność, w stronę słońca. One mnie, a nie ja je! I niech nikt mi nie mówi, że to moja wina, na ręcznym czy nie.
4
Natychmiast oślepiło mnie słońce. Zaryłem nogami w ziemię (no nie dosłownie, bo przed szkołą są płytki chodnikowe). Przez zmrużone oczy widziałem jakieś cienie. Słyszałem też szmer rozmów dochodzący z różnych części placyku.
To były ekipy telewizyjne, mnóstwo ekip! W każdej pan z kamerą, pan z mikrofonem i pan albo pani, która rozmawiała z jakimś uczniem z naszej szkoły. Jeden pan z mikrofonem patrzył prosto na mnie, gdy tak przecierałem oczy. Nagle krzyknął:
- To on, chłopiec ze zdjęcia! Aureliusz Szypki!
Przez sekundę na placyku zapanowała cisza. A potem tylko dzięki płytkom chodnikowym w powietrze nie wzbił się wielki tuman kurzu - bo wszyscy rzucili się prosto na mnie.
- Mamo! - krzyknąłem, choć nie jestem maminsynkiem. Nie jestem też małym zwierzątkiem z Afryki, ale jestem pewien, że czułem się jak takie zwierzątko, gdy szarżuje na niego stado nosorożców.
Rzuciłem się do tyłu, do drzwi szkoły. Chciałem uciec do pokoju nauczycielskiego, który wydał mi się teraz oazą - miejscem, gdzie nosorożcom wstęp surowo wzbroniony - ale zaraz nadziałem się na wielki mikrofon, który omal nie wybił mi zębów. Patrzył na mnie obiektyw kamery i taka pani. Jedna z ekip telewizyjnych odcięła mi odwrót.
- Dlaczego pokazałeś premierowi rogi? - krzyczała pani dziennikarka. - Przez ciebie upadł rząd i mamy kryzys polityczny! Jak to skomentujesz?
Odwróciłem się na pięcie, ale tam tkwiła już zwarta ściana dziennikarzy. Wrzeszcząca ściana.
- Przez ciebie dwóch ludzi wyleciało z pracy!
- Czym ci zawinił poprzedni rząd!?
- Jesteś najsłynniejszym mieszkańcem w historii Ścichapęk. Jak się z tym czujesz!
Krzyczeli tak jeden przez drugiego.
Co miałem zrobić? Postanowiłem usiąść na ziemi i płakać. Pewnie tak zachowują się małe afrykańskie zwierzątka atakowane przez stada nosorożców, bo na ucieczkę ani podjęcie walki nie mają przecież żadnych szans. Może też udają, że są martwe, co w moim przypadku raczej nie wchodziło w grę.
Nagle w jazgot pytań wdarł się jeszcze bardziej przeraźliwy dźwięk - przeszywający uszy i mózg pisk opon. Sportowe czerwone BMW - o jakim nie może nawet marzyć ktoś taki jak ja, kto nie lubi matematyki - wjechało prosto w tłum dziennikarzy. Ekipy telewizyjne rozpierzchły się na boki ze swoimi kamerami, mikrofonami i przekleństwami, których nie mogę tu cytować. Tuż przede mną otwarły się drzwi samochodu.
Ze środka powiało chłodem (musiała chodzić klimatyzacja). Ubrana na czarno młoda pani uśmiechnęła się do mnie przyjaźnie.
- Wskakuj - powiedziała. - Uciekniemy hienom.
Chłód z wnętrza BMW w ogóle nie był jak morowe powietrze. Raczej jak cień oazy. Nie zastanawiałem się długo. Tylko nie myślcie o mnie źle - zwykle nie wsiadam tak sobie do samochodów obcych pań. Ale sytuacja była wyjątkowa, przyznacie. Wskoczyłem więc w chłód auta i zanim do końca zatrzasnąłem drzwi, pomknęliśmy z kolejnym piskiem opon przed siebie.
Pognaliśmy żwirową alejką prowadzącą do szkoły od strony boiska, przez szmer ocierających się o samochód tui. Chciałem krzyknąć, że to wielki błąd - z boiska nie ma wyjazdu, jest ogrodzone, ale pani za kierownicą skręciła nagle w prawo. Pędziliśmy teraz - o zgrozo! - przez rabatki, które co tydzień pielęgnujemy na zajęciach zastępczych, gdy pan od chemii jest chory. Te rabatki od ulicy oddziela drewniany płotek, zrobiony przez nas na zajęciach z wychowania technicznego, i właśnie przez niego przebiliśmy się z trzaskiem, by pognać dalej przed siebie.
- Aureliusz, prawda? - zapytała pani bardzo miłym głosem, nie zwalniając ani trochę, gdy wyjechaliśmy za miasteczko.
Skinąłem głową, że tak, bo odjęło mi mowę.
- Pewnie masz mnóstwo pytań? - powiedziała.
- Tylko jedno - odrzekłem. - Czy w tym samochodzie działa hamulec ręczny?
Zaśmiała się głośno.
- Boisz się szybkiej jazdy?
- Nie, tylko niepewnie czuję się bez ręcznego. Dokąd mnie pani porwała? - powoli wracała mi zdolność wypowiadania dłuższych zdań.
- Nazywam się Matylda Orchidea - podała mi prawą dłoń (lewą na szczęście wciąż trzymała na kierownicy). - Jeśli widziałeś jakiś film sensacyjny, to wiesz, że porywacze zwykle się nie przedstawiają. Ja się przedstawiłam, więc możesz czuć się bezpiecznie.
Od razu ją polubiłem.
- Może pani mówić do mnie Spidi - zaproponowałem. W przyszłości miałem się dowiedzieć, że Matylda to było fałszywe imię, ale w tamtej chwili tylko naiwnie zapytałem: - Kim pani jest?
- Psychologiem - odpowiedziała.
To nie brzmiało dobrze. O psychologach wiedziałem tyle, że wkraczają do akcji, gdy jest bardzo źle, może nawet gdy jest już za późno.
- Dokąd jedziemy? - zapytałem znowu, żeby nie myśleć o psychologach.
- Nie jestem porywaczem, więc pojedziemy tam, gdzie sobie życzysz. Ale najpierw napijmy się czegoś, bo strasznie gorąco - odparła Matylda.
Mówiąc to, zjeżdżała już na pobocze. Tam, w cieniu drzewa, stał pan Kacper i jego stolik z butelkami wypełnionymi sokiem z brzozy, które sprzedawał przejeżdżającym kierowcom.
Pan Kacper nie tylko nie ogląda telewizji, o czym już wam mówiłem, ale także nie czyta gazet. I dobrze! Dla niego wciąż byłem zwykłym chłopcem - Aureliuszem z sąsiedztwa, a nie łobuziakiem, który obalił rząd.
- Szklanka czy butelka? - zapytał rzeczowo pan Kacper.
- Butelka - zdecydowała Matylda, patrząc podejrzliwie na niezbyt czystą szklankę. - Ile płacę?
- To zależy. Butelka po małej coca-coli soku z brzozy kosztuje 10 złotych, butelka po piwie soku z brzozy 15 złotych, a butelka po litrowej coca-coli soku z brzozy 25 złotych - wyrecytował z pamięci pan Kacper.
Matylda chciała chyba zrezygnować z zakupu, wziąwszy pod uwagę jego wysokie koszta i niezbyt dobry stan higieniczny butelek, ale tego dnia upał dawał się ostro we znaki, zwłaszcza komuś, tak jak ona, ubranemu w czarne spodnie i sweter.
- Butelkę po piwie proszę - powiedziała.
- Plus dziesięć złotych podatku ekologicznego - dorzucił pan Kacper, który zanim osiadł za naszą wioską z butelką i nerwicą, był podobno sprzedawcą w wielkiej korporacji.
Wzięliśmy podejrzliwie po jednym łyku. Sok nie był taki zły. O panu Kacprze ludzie mówią, że dodaje wody do swojego soku z brzozy. Ale to dobrze, bo czystego bym nie wypił - za zdrowy.
To był dobry dzień dla opon na piszczenie. Znowu je usłyszałem, a zaraz potem wielka zielona skoda walnęła z hukiem w stolik pana Kacpra. Na ziemię spadły wszystkie butelki z sokiem z brzozy, ale potłukły się tylko te, które były ze szkła - trzy po małej coca-coli oraz jedna po piwie.
Ze skody wyskoczyło dwóch mężczyzn. Jeden był gruby i spocony, drugi chudy i bardzo wysoki.
- Przepraszamy bardzo!... - wykrzyknął grubas. - Nie chcieliśmy... Koledze nie udało się zahamować.
- Zahamowałbym - mówił ze złością chudy - gdyby nie to, że musiałem szukać na tylnym siedzeniu coca-coli, bo wyżłopałeś całą, którą mieliśmy z przodu! Nie widziałem, co się dzieje przed maską samochodu.
Pan Kacper był bardzo zdenerwowany.
- Należy się dwieście złotych! - krzyczał. - Dwieście złotych za przejechanie mojego soku z brzozy! Albo wzywam policję!
- Już dobrze, dobrze - powiedział grubas i wręczył mu dwa banknoty. - Jesteśmy z telewizji - dorzucił z pewną dumą.
Pogrzebał chwilę w kieszeni i wyciągnął z niej trzy wymięte wizytówki. Dał po jednej mnie, Matyldzie i panu Kacprowi. Na wizytówce było napisane: "Maciej Patyczak. Dziennikarz. Telewizja Codzienna".
Dreszcz przeszedł mi po plecach. Po co ktoś z telewizji przyjechał do Ścichapęk właśnie dzisiaj? No po co? Jasne, że po mnie! Matylda chyba też tak pomyślała, bo stanęła między mną a dziennikarzami. Była chuda, ale udało się jej jakoś mnie zasłonić. Tymczasem grubas mówił dalej:
- Przyjechaliśmy, żeby porozmawiać z tym łobuzem, przez którego padł rząd, ale nie udało nam się.
- Patyk zaspał - wyjaśnił chudzielec, wskazując głową swojego kumpla. - Wszystkie inne ekipy telewizyjne były w jego domu przed nami. Dzieciak jest w szkole, jego matka w pracy, a ojciec szczeniaka zabarykadował się w domu i z nikim nie chce rozmawiać. Jego babcia pogroziła nam pięścią, pies poszarpał mi spodnie. Ech, my to mamy pecha... - Nogawka sztruksowych spodni chudzielca rzeczywiście była postrzępiona.
Do rozmowy znowu wtrącił się grubas.
- Teraz jedziemy do szkoły, ale też pewnie będziemy za późno. Wszystkie ekipy już tam są. Możemy tylko pomarzyć o tym, że dorwiemy łobuza.
Wychyliłem się zza Matyldy, żeby zobaczyć, jak dokładnie wyglądają dziennikarze, którzy marzą, żeby mnie dorwać. I to był błąd. Patyczak natychmiast spojrzał na mnie. Zmarszczył czoło jak ktoś, kto bardzo chce sobie coś przypomnieć.
- Chłopcze, czy my się nie znamy? Kogoś mi przypominasz. Hmm... czy ja cię już gdzieś nie widziałem? - zastanawiał się głośno.
Jego myśli przerwał chudzielec.
- Daj spokój, jak mogłeś go widzieć? Coś ci się znowu pomyliło. Przecież nigdy w życiu nie byłeś w tych okolicach.
- To prawda - przyznał Patyczak. - Od tego upału już mi się powoli miesza w głowie. Ale skoro już cię spotkaliśmy, powiedz nam: czy znasz chłopca, który wywołał kryzys polityczny?
Na początek otworzyłem tylko usta, żeby zyskać na czasie. Przyznam się do siebie i przepadłem: zamęczą mnie na śmierć. Potem jeszcze rodzina i nauczyciele będą oglądać mnie w telewizji. Moje życie stanie się piekłem, o wiele gorszym niż życie małego afrykańskiego zwierzątka. Z drugiej strony, kłamać też nie jest za ładnie...
Decyzję za mnie podjęła Matylda.
- Mój syn nie zna tego chłopca. Musimy już jechać - oznajmiła.
Patyczak spojrzał na mnie jeszcze raz, ale chudzielec walnął go z całej siły w plecy.
- Na nas też już czas, Patyk! Jedziemy, bo nigdy nie uda nam się nakręcić tego bachora - powiedział.
- Uda się, uda - westchnął Patyczak. - Nie jesteśmy mniej zdolni niż inni. Mamy tylko pecha.
Dziennikarze wsiedli do samochodu, zatrzasnęli drzwi i odjechali w stronę miasteczka.
Matylda puściła do mnie oko.
- Twój dom chyba jest już bezpieczny. Nie powinno być tam dziennikarzy. Ci dwaj wyglądali na takich, którzy zawsze są ostatni - powiedziała.
Zaśmiałem się z dowcipu Matyldy, ale wtedy pan Kacper powiedział coś, co wyssało ze mnie śmiech jak wielki odkurzacz i napełniło mnie niepokojem jak sok z brzozy butelkę po piwie:
- Więc to prawda, co ludzie mówią o adopcji. Dobrze, że w końcu jesteście razem. Ta sama krew to zawsze ta sama krew...
Oniemiałem.
- Jedziemy, Spidi - przerwała mu szybko Matylda. - Tu nie jest bezpiecznie.
Jedno było dla mnie pewne: Matylda miała teraz całkowitą rację. I wcale nie chodziło o dziennikarzy. Bardziej groźne od nich były dla mnie słowa pana Kacpra.
5
W domu było dokładnie tak, jak mówili dziennikarze z "Telewizji Codziennej". Wszystkie okiennice pozamykane, na furtce wielka kłódka. Po podwórku biegał spuszczony z łańcucha Szachmat. Nasz pies nie wygląda na niebezpieczne zwierzę w rodzaju bulteriera - ma śmieszny nosek, krótką bródkę jak człowiek i kudłate kłaki, które wszędzie gubi - ale tego dnia szczekał najgroźniej, jak umiał. W zębach wciąż ściskał kawałek sztruksu ze spodni chudzielca. Szachmat tego dnia naprawdę się starał.
- Po prostu twierdza - mruknęła Matylda. - Jak dostaniemy się do środka?
Nie miała się o co martwić. Przecież to był mój dom. Doskonale wiedziałem, że kłódka jest zardzewiała i dawno zginął do niej klucz. Wystarczy mocno pociągnąć i sama się otworzy.
Pięć sekund później byłem przy drzwiach do domu. Klucz znalazłem tam, gdzie powinien być - pod wycieraczką. Otworzyłem drzwi i wszedłem do środka. Tuż za mną weszła Matylda.
W domu w ogóle nie było jak w domu. A na pewno nie jak w moim. Okiennice zrobiły swoje - zatrzymały w środku ciemność, nie pozwoliły wypłynąć jej przez okno.
Nie było też nic słychać, ale tylko przez pierwsze parę sekund. Bo nagle usłyszeliśmy głośny świst.
Szszszszszszszszszsz...
Jak człowiek słyszy taki świst, na dodatek w ciemnościach, natychmiast schyla głowę. Tak też zrobiliśmy. I całe szczęście, bo tuż nad naszymi głowami przeleciał jakiś przedmiot i z wielką prędkością wypadł na podwórko.
- Idźcie stąd! Paskudne hieny! Nie będę z wami rozmawiać! Wynocha! Mówiłem, że to nie mój syn! - z ciemności dobiegło do nas groźne wołanie.
Znałem ten głos bardzo dobrze. Należał do mojego własnego taty.
- To ja, Aureliusz! - zawołałem w ciemność, bo bałem się, że zaraz w naszą stronę poleci kolejny przedmiot, a może nawet kilka. I któryś z nich w końcu trafi: albo mnie, albo Matyldę.
Zapadła cisza. Z ciemności wyłonił się ogromny osobnik o czerwonej twarzy i wściekłych oczach. Mój ojciec.
- Wybieraj, jak chcesz zginąć! - krzyknął w moją stronę.
Wtedy zobaczył Matyldę.
- Przepraszam, a pani to kto? Jeszcze jedna dziennikarka? Pani też chce zginąć? - zapytał.
Matylda nie wyglądała wcale na wystraszoną.
- Jeden ostrzał już przeżyłam - powiedziała. A potem rzuciła miękko: - W jednym ma pan rację: jeśli pan chce zabić to dziecko, to tylko razem ze mną. Ale wcale go pan nie chce zabić. Pan go kocha.
- O, to to ja już chyba wiem lepiej - przerwał jej tata. Ale psycholog nie daje sobie tak łatwo przerywać.
- To chyba wie pan także, że według obowiązującego w naszym kraju prawa dzieci nie można bić, a tym bardziej zabijać.
- Doprawdy? - przerwał jej tata. - A czy w naszym kraju obowiązuje jakieś prawo, według którego dzieciom nie wolno obalać rządu? Bo jeśli tak, to dzisiaj zostało ono złamane. I dziecko, które je złamało, będzie tego żałować do końca życia.
Spojrzał w moją stronę. I wierzcie mi, wzrok miał jeszcze bardziej groźny niż Szachmat szarpiący wściekle kawałek sztruksowych spodni chudzielca.
Matylda nie dała się zbić z tropu, za co ją coraz bardziej lubiłem.
- Ma pan rację, dziecko powinno ponieść konsekwencje, ale na to zawsze jest czas. A ja mam dla pana pewną propozycję - powiedziała.
- Ciekawe jaką? - spytał tata takim tonem, żeby każdy, kto go słucha, dowiedział się na pewno, że wcale go to nie obchodzi.
- Odkupię od pana Aureliusza - zaproponowała Matylda.
To prawda, zdziwiłem się. Ale to nic w porównaniu z tatą. W życiu nie widziałem go bardziej oniemiałego! Otworzył usta, potem przez kilka sekund próbował je zamknąć, a kiedy w końcu mu się to udało, powiedział:
- Nie nabierze mnie pani. Po pierwsze, prawo tego kraju nie zezwala nie tylko na mordowanie dzieci, ale także na handel nimi. A po drugie - w tym momencie spojrzał na mnie z wściekłością - kto by chciał zapłacić za taki towar?
- Mówiłam w przenośni - wyjaśniła Matylda. - Proponuję panu układ: wezmę go ze sobą do Warszawy na kilka dni. A jak opadną emocje i dziennikarze wyjadą, przywiozę go z powrotem do Ścichapęk.
Tata podrapał się w głowę.
- No dobrze, ale co ja z tego będę miał? - zapytał.
- Przecież mówił pan, że to wybrakowany towar, to chyba dobrze się go pozbyć - powiedziała Matylda.
- Niby tak - odrzekł tata - ale jakoś oddawać cokolwiek, nawet wybrakowane, za darmo, to nie w moim stylu.
- Kto mówi, że za darmo? - przerwała mu natychmiast Matylda. - Daję sto złotych za każdy dzień.
Słuchałem tej rozmowy, ale nie mogłem w nią uwierzyć. Czy odbywała się naprawdę? No dobrze, pokazałem rogi panu premierowi. To jeszcze mogę zrozumieć, choć na przykład pani Magda od polskiego już nie. Potem od tego upadł rząd - i to też jakoś mogę pojąć, chociaż przychodzi mi to z najwyższą trudnością. Jednak to, że mój własny ojciec sprzedaje mnie obcej kobiecie za sto złotych za dzień, przechodziło moją zdolność rozumienia.
Widocznie miałem tę zdolność nie dość rozwiniętą, bo rozmowa taty z Matyldą nie okazała się snem. Toczyła się dalej.
- Pani usiądzie - tata stał się nagle uprzejmy i wskazał Matyldzie miejsce na krześle przy ogrodowym stole. - Jakoś się dogadamy.
Tak samo mówi, gdy negocjuje z klientami cenę za naprawę auta.
- Trzeba wymienić gaźnik i tylne zawieszenie. To ile to będzie kosztować? - pyta klient.
- Pan usiądzie - mówi tata - jakoś się dogadamy.
Potem wychodzi, że pięćset złotych. Dużo drożej niż za mnie za dzień.
Tata był teraz tak zaaferowany, że nawet nie gonił Szachmata, który biegał po podwórku z jego kapciem w pysku, choć normalnie nie daje mu kapcia nawet powąchać. Nigdy też nie wychodzi w kapciach na dwór. Domyśliłem się, że to jeden z nich świsnął nam niedawno nad głowami.
- Sto dwadzieścia za dzień - powiedział twardo tata.
- Sto dziesięć - odparła Matylda i wyciągnęła dłoń w stronę taty. A on ją uścisnął na zgodę.
To było niepojęte.
- Tylko żartujecie... - pisnąłem, ale oni w ogóle mnie nie słuchali.
Dziesięć minut później kontrakt był spisany. Na kartce, którą tata kazał mi wyrwać z zeszytu do polskiego.
Warunki umowy były takie: Matylda wypożycza mnie na okres od trzech do siedmiu dni. Za każdy dzień wypożyczenia płaci 110 złotych. Dzień, w którym zostałem wypożyczony, czyli piątek, liczy się w całości, chociaż w chwili podpisania umowy była godzina 13.20. Matylda zapewnia mi pożywienie, dach nad głową, transport i opiekę psychologiczną oraz zobowiązuje się oddać mnie tacie w stanie, w jakim mnie wypożyczyła. Na moje żądanie Matylda dopisała jeszcze paragraf o tym, że zapewni mi kilo kwaśnych jabłek dziennie. Jeśli wrócę wybrakowany, zapłaci ogromne odszkodowanie. Ostatni paragraf kontraktu mówił, że to wszystko dla mojego dobra.
Co miałem zrobić? Poszedłem do mojego pokoju się spakować. Na samo dno plecaka zamierzałem włożyć blaszane pudełko po biszkoptach - ale z tym pudełkiem już tak mam, że jak tylko je widzę, to muszę je zaraz otworzyć, choćby na chwilę. Obejrzałem trzy listy, jeden po drugim. Na każdym była pieczątka z napisem "Warszawa" i datą.
- Tata mnie sprzedał - szepnąłem do Nieznajomej.
Gdyby ktoś mnie teraz widział, pomyślałby, że z tego wszystkiego zupełnie zwariowałem i gadam do siebie. Postanowiłem więc dłużej nie szeptać, ale postanowienia nie dotrzymałem. Musiałem coś doszepnąć, żeby Nieznajoma nie pomyślała, że mój tata to jakiś potwór.
- Dla mojego dobra - powiedziałem cicho i schowałem pudełko po biszkoptach na dno plecaka. Za nic nie chciałem, żeby ktoś je znalazł, jak mnie nie będzie.
Włożyłem je w ostatniej chwili, bo właśnie na górę, do mojego pokoju, przyczłapał tata.
- Sprzedałeś mnie, to podłe! - krzyknąłem w jego stronę. - Jakim jesteś ojcem?
- Dobrym - odpowiedział spokojnie, nawet się nie zająknął. - Nie chcesz chyba powiedzieć, że po tym, co się stało, nie potrzebujesz pomocy kogoś takiego jak ona?
- Psychologa? - chciałem się upewnić.
- No właśnie - powiedział tata. - Poza tym, naprawdę myślę, że powinieneś stąd wyjechać na jakiś czas.
- Skąd wiesz, że ona mnie nie skrzywdzi? - zapytałem.
- Niechby spróbowała - tata nie przejął się zbytnio.
- Jeśli spróbuje, ciebie i tak tam nie będzie, żeby mnie obronić! - krzyknąłem.
- Niechby spróbowała - powtórzył tata niezrażony - to nie wygrzebie się z długów do końca życia. Kontrakt dobrze cię chroni. Poza tym, jakbyś już naprawdę nie mógł wytrzymać, przypomnij sobie pewną historię z mojego dzieciństwa.
- O tym, jak zsikałeś się w majtki, choć byłeś już w drugiej klasie? - zapytałem.
- Nie - tata trochę się zezłościł. - Tę o papużce falistej.
Przypomniałem sobie historię o tacie, jak był dzieckiem, i jego papużce i od razu zrobiło mi się raźniej. Zeszliśmy na podwórko. Tata uścisnął mnie, Matyldzie rzucił chłodne "do widzenia" i poszedł do warsztatu.
Matylda wskazała głową krzesło. Usiedliśmy.
- Zanim wyjedziemy, chcę, żebyśmy coś ustalili. Przez najbliższe siedem dni jestem dla ciebie jak rodzona matka - powiedziała.
- Trzy do siedmiu - poprawiłem ją.
- Trzy do siedmiu - zgodziła się. - A to znaczy, że masz być grzeczny i mnie słuchać.
Postanowiłem się z nią trochę podrażnić.
- Myślałem, że odwrotnie. Bo mamy to akurat nigdy nie słucham i ciągle robię jej na złość.
Matylda się zaśmiała.
- Jesteś bystrzejszy, niż się wydaje na pierwszy rzut oka. To dobrze, to bardzo dobrze.
- Mam to po tacie - wyjaśniłem. - Jak był dzieckiem, miał papużkę falistą. Oswoił ją tak bardzo, że puszczał ją na dwór, a ona i tak do niego wracała. Dzięki temu nie musiał martwić się o kieszonkowe.
- Jak to? - zapytała zaciekawiona Matylda.
- Jak nie miał pieniędzy, sprzedawał papużkę...
- ...a ona i tak wracała - Matylda zakończyła za mnie opowieść taty.
- Też chciałem tak robić z Szachmatem, ale napotkałem na niespodziewaną przeszkodę. Nikt nie chciał go kupić. Jednemu nie podobało się, że gubi kłaki, innemu, że za bardzo przypomina człowieka - dorzuciłem.
Znowu ją rozśmieszyłem. Jednak Matylda nie była, zdaje się, osobą, której śmiech przesłoni wykonywanie zadania.
- Czas na nas, Spidi. Ruszajmy w drogę, zanim dziennikarze tutaj wrócą - powiedziała.
Wsiedliśmy do jej auta. Matylda odpaliła silnik.
- Robi pani błąd! - krzyknął tata na pożegnanie z głębi warsztatu. - Żeby potem nie było, że nie ostrzegałem. Ten chłopak ma zepsuty hamulec ręczny!
Blaszane pudełko w plecaku uwierało mnie pod łopatką. Pomyślałem o tym, co jest w środku, i nagle wypełniło mnie podniecenie, zmieszane trochę z niepokojem.
Hurrraaa! - pomyślałem. Jadę do Warszawy!
6
Nie mówię, że się nie bałem. Nie jestem głupi. Oglądam filmy, czytam komiksy, a czasami nawet książki. Dobrze wiem, jak taki psycholog może skrzywdzić człowieka. Kładzie go na kozetce, potem niby słucha, a na koniec zawsze mówi: "Z panem jest bardzo źle. To wszystko przez nierozwiązane problemy z dzieciństwa".
Mam mnóstwo nierozwiązanych problemów z dzieciństwa, więc przyznacie - miałem prawo się bać. Ale strach szybko ze mnie wyparował, bo po drodze do Warszawy bawiliśmy się znakomicie. Matylda wrzuciła płytę zespołu Green Day, a to moja ulubiona kapela. Śpiewaliśmy razem "Wake Me Up When September Ends" i "American Idiot".
Matylda była bardzo miła i zabawna. Opowiedziała mi o swojej pracy: zajmuje się dziećmi wybitnymi i uważa, że ja do nich należę. I mam jej mówić po imieniu.
- Po co mnie kupiłaś? - zapytałem.
- Technicznie rzecz biorąc, nie kupiłam cię, tylko wypożyczyłam. A po co? Zobaczysz jutro. Będziesz miał niespodziankę.
Kiedy powiedziała "niespodziankę", serce zabiło mi mocniej. Czy to możliwe, że to ona słała mi listy w różowych kopertach? Czy to ona dzwoniła? Głos w słuchawce brzmiał co prawda inaczej niż głos Matyldy, ale telefon przecież go zniekształca. A jeśli to ona - to kim jest dla mnie? Co znaczyły słowa pana Kacpra o adopcji?...
Raz tylko po drodze do Warszawy nie było mi do śmiechu. Stanęliśmy na parkingu, żeby skorzystać z toalety. Właśnie z niej wychodziłem, gdy usłyszałem głos Matyldy, która kończyła z kimś rozmowę przez telefon komórkowy.
- Wszystko w porządku, Eryku. Mam towar. Czy się nadaje? Lepszy niż się spodziewaliśmy.
Towar? Chodzi jej o narkotyki? A może... Nie, to niemożliwe... Może chodzi jej o mnie?
Na mój widok Matylda szybko wyłączyła telefon. Uśmiechnęła się. Była śliczna z niebieskimi oczami i złotymi włosami, które opadały na czarny sweter. Jej wygląd przegonił z mojej głowy złe myśli.
Dom Matyldy stał na przedmieściach. Była to potężna willa otoczona wielkim murem oraz ogrodem, gęstym od drzew i krzaków. Ten mur mnie trochę zaniepokoił, ale ogród ucieszył, choć nie rosły w nim kwaśne jabłka ani nawet zwykłe. Był za to wymarzonym miejscem, żeby się bawić w "Przepadłem raz na zawsze" - zabawę, którą sam wymyśliłem.
Matylda powiedziała, że dla mojego dobra nie wolno mi na razie wychodzić z domu ani korzystać z telefonu. Zresztą, i tak nigdzie nie było aparatów telefonicznych. Zaprowadziła mnie na górę do mojego pokoju. Był skromnie urządzony, ale wygodny. Biurko, szafa na ubrania, duże łóżko. Wrzuciłem swoje rzeczy do szafy, a sam wskoczyłem na łóżko. W ogrodzie śpiewał jakiś nocny ptak, a drugi przygrywał mu rytmicznie na perkusji: bing-bang, bing-bang.
Zaraz! Przecież ptaki nie grają na perkusji... Niespokojne bing-bang dobiegało zza ściany, pewnie z sąsiedniego pokoju, co potwierdzało moją teorię - to nie mógł być ptak, chyba że w klatce.
Drzwi do pomieszczenia obok były uchylone. Delikatnie popchnąłem klamkę i wszedłem do środka. Było tam zupełnie jak u mnie: biurko, szafa, łóżko. Tylko że ten pokój był większy i całą wolną przestrzeń zajmowała połowa stołu do ping-ponga przystawiona do ściany.
Jednak wcale nie to było najdziwniejsze. Przy stole stał chłopiec, trochę starszy ode mnie. Kręcony blondyn. Z niesłychaną prędkością odbijał piłeczkę o ścianę, a ta spadała na stół i z powrotem na jego rakietkę. W życiu nie widziałem, żeby ktoś tak szybko grał w ping-ponga. Bing-bang, bing-bang! To była ta ptasia perkusja.
- Cześć, jestem Spidi - powiedziałem.
Chłopiec odwrócił głowę w moją stronę, ale ani na chwilę nie przerwał gry. Walił o ścianę szybko jak na filmie z przyśpieszoną akcją, bez patrzenia na piłeczkę! Uśmiechnął się i nic nie powiedział.
- A ty jak masz na imię? - zapytałem. - I co tu robisz? Bo wiesz, ja dopiero przyjechałem i w ogóle nie wiem, o co chodzi. Właściwie nie wiem nawet, dlaczego tu jestem, a jeśli słyszałeś coś w telewizji o upadku rządu, to nie musisz zaraz łączyć tego ze mną.
Ale on w ogóle mnie nie słuchał. Dalej walił piłeczką w ścianę.
- Jak masz na imię, bo nie dosłyszałem? - spróbowałem jeszcze raz nawiązać kontakt.
- Pingpong - usłyszałem odpowiedź, ale wcale nie od chłopca przede mną, tylko zza pleców. W dodatku cieniutki głosik z pewnością należał do jakiejś dziewczynki. Serce zabiło mi mocniej i podskoczyłem do góry - tak cienki i niespodziewany był ten głos. Wylądowałem na ziemi z twarzą zwróconą w stronę jego właścicielki.
Przede mną stała dziewczynka mojego wzrostu. Mogła mieć dwanaście, trzynaście lat.
- Ma na imię Pingpong - powtórzyła. - I jest geniusem, jak my wsyscy. On akurat jest geniusem ping-ponga.
- A ty? - zapytałem. - Jak masz na imię i czego jesteś geniuszką?
- Jestem Zuza Pupil. Mów do mnie po nazwisku. Do poważnych ludzi zwraca się po nazwisku. Jestem geniuską nauki - mówiąc "geniuską", dziewczynka ukłoniła się lekko.
- Ja nazywam się Aureliusz Szypki i w ogóle nie jestem geniuszem - przedstawiłem się uprzejmie.
- To niemożliwe. Musis być geniusem, innych tu nie sprowadzają. Sypki, Sypki... nigdy o kimś takim nie słysałam - zastanawiała się głośno.
- Szypki - poprawiłem ją odruchowo.
- No przecież mówię, że Sypki - zdziwiła się moją uwagą.
Dziewczynka, która mówiła "s" zamiast "sz", gapiła się teraz na mnie z naukowym zaciekawieniem. Jak uczony, który przygląda się szczurom doświadczalnym i próbuje ocenić, czy są w stanie pokonać labirynt... Czułem, że zaraz powie coś w rodzaju: "Rzeczywiście, nie wyglądas na geniusa czegokolwiek", wolałem więc sam zadać jej pytanie:
- Pingpong to też nazwisko?
Ale ona nie odpowiedziała.
- Pracujes dla wywiadu chińskiego? - chciała wiedzieć.
O co jej chodzi?
- No bo jeśli pracujes dla wywiadu chińskiego, to nic ci nie mogę powiedzieć. Matylda ukrywa Pingponga przed Chińczykami - wyjaśniła.
Przyrzekłem Zuzie, że nie pracuję dla żadnego wywiadu świata, a najmniej dla wywiadu chińskiego, trzymając rękę na sercu, bo było to szczerą prawdą. Wtedy opowiedziała mi historię Pingponga. Z dziwnych rzeczy, jakie tego dnia słyszałem, jej opowieść była najdziwniejsza. Oto ona...
Matylda jest łowcą główek. Trochę się przeraziłem, gdy to usłyszałem, ale Zuza wyjaśniła zaraz, że łowca głów to ktoś, kto wyszukuje talenty, a łowca główek - talenty-dzieci. Więc Matylda je znajduje, następnie skupuje albo wypożycza, a potem pomaga im rozpocząć karierę, na czym robi duże pieniądze. Pingponga wyszukała na zawodach w tenisie stołowym w jakiejś mieścinie. Mieszkał w sierocińcu, z nikim nie rozmawiał, nikt nie wiedział, jak się nazywa ani co czuje. Ale na grze w ping-ponga zna się jak nikt!
Matylda szykuje go na olimpiadę w Londynie, w roku 2012, a ping-pong to sport narodowy Chińczyków. Dlatego jeśli złoty medal w tej dyscyplinie zdobędzie nie-Chińczyk, to będzie to dla tego narodu wielka obraza. Zrobią wszystko, żeby do tego nie dopuścić i mogą nawet Pingponga wykraść, wszczepić mu skośne oczy i udawać, że jest Chińczykiem. Ale u Matyldy Pingpong jest bezpieczny, bo wszędzie w domu i ogrodzie są kamery, które pokażą, jeśli zakradnie się jakiś agent chińskiego wywiadu. Zuza dla pewności wolała jednak zapytać mnie, czy przypadkiem nie jestem jednym z nich.
O sobie powiedziała skromnie, cały czas podrygując, że w wieku dziesięciu lat zrobiła maturę, a teraz ma trzynaście lat, jak ja, i niedługo obroni dyplom ukończenia studiów z mechaniki kwantowej. Nic z tego nie rozumiałem, oprócz tego, że Zuza jest niezwykle mądra i jak urośnie, dostanie Nobla.
Dowiedziałem się też, że oprócz Pingponga i Zuzy w willi Matyldy nie było w tym czasie więcej dzieci, bo Sebastian, jedenastoletni geniusz fortepianu, pojechał właśnie na serię koncertów do Japonii. Był za to jeszcze jeden dorosły - Eryk, asystent Matyldy. Zuza powiedziała o nim, że zna się na obsłudze różnych urządzeń, ale mózgowcem to on nie jest.
Miałem o czym myśleć przed zaśnięciem. Obok mieszka Pingpong, który wygra olimpiadę, dwa pokoje dalej Zuza, która zdobędzie Nobla. Trzy pokoje dalej Sebastian, który wygra Konkurs Chopinowski, choć akurat go nie ma. Tylko co w tym towarzystwie robię ja? Żadnym geniuszem nie jestem. No bo jakim? W porządku, w piłkę gram nie najgorzej, ale jak już Matylda miała kupować przyszłą sławę piłkarską akurat w Ścichapękach, to powinna wybrać Ksawka. Ten to ma kopnięcie! Chociaż nie wygląda. W zasadzie na niczym nie gram - tylko trochę na grzebieniu, czego nauczył mnie tata, ale nie słyszałem o żadnym słynnym konkursie gry na grzebieniu. Zresztą, nawet jakby ktoś taki konkurs wymyślił, to i tak nie miałby go jak nazwać. Nigdy nie słyszałem o żadnym Chopinie grzebienia. Doprowadziłem wprawdzie do kryzysu politycznego, ale niechcący. Poza tym, co - miałbym zostać w przyszłości słynnym obalaczem rządów? Nie miałem wątpliwości, geniusza nie ma we mnie ani milimetra.
Na dodatek mam tę przypadłość: wieczne kłopoty z ręcznym.
7
Matylda obudziła mnie wcześnie rano. - Wstawaj, myj zęby, idziemy - powiedziała szorstko.
- Dokąd? - zapytałem.
- Dowiesz się później. Za pięć minut widzę cię na dole - odrzekła.
Gdy zszedłem, wepchnęła mnie na tylne siedzenie swojego BMW i pognaliśmy do centrum miasta. A tam, przed Pałacem Kultury rozstawiony był gigantyczny namiot. Wokół kłębił się tłum. Matylda wjechała samochodem w to zbiorowisko, ale ludzie nie byli wcale wściekli. Rozpierzchali się i machali przyjaźnie rękoma albo gwizdali - tak jak gwiżdże się na bohatera, który ma stoczyć walkę, żeby go dopingować.
Na dodatek wcale nie machali do Matyldy, tylko do mnie. Szybko zrozumiałem dlaczego. Na środku wielkiego cyrkowego namiotu leżał ogromny stos zielonych jabłek. Matylda popchnęła mnie na scenę. Na mój widok tłum na widowni zawył z zachwytu.
- Spidi! Spidi! Spidi! - widzowie zaczęli wykrzykiwać moje imię.
W nagłym przebłysku zrozumiałem, o co chodzi. Cyrkowa scena, mnóstwo jabłek i ja. Mam je wszystkie pokonać, czyli... zjeść.
Moje podejrzenia potwierdził głos spikera.
- Dzień dobry państwu! - dźwięk wydobywał się z głośników zawieszonych gdzieś pod sufitem. - Witamy na walce sezonu! W prawym narożniku Aureliusz Szypki!
Tłum zawył radośnie.
- W lewym trzy tony jabłek! - krzyczał głos spikera. Tym razem tłum zagwizdał wściekle. A spiker ryczał dalej:
- Walkę zaplanowano na dwanaście rund! Kto zwycięży? Aureliusz czy jabłka? Postaraj się, chłopcze. Masz dwanaście rund, każda po trzy minuty, co daje trzydzieści sześć minut. Albo zjesz wszystkie jabłka w tym czasie, albo...
Zza pleców dobiegło mnie głośne mruczenie. Spojrzałem za siebie. W kącie areny stała wielka klatka, a w niej bardzo chudy lew.
- ...albo sam zostaniesz czyimś śniadaniem!!! - wrzasnął spiker.
Tłum wokół zaczął gwizdać i szaleńczo wyć.
- Spi-di! Spi-di! Spi-di! - rozległo się skandowanie. Spiker krzyczał dalej:
- Oto zaczyna się pojedynek między Aureliuszem Szypkim "Spidim", Polska, a trzema tonami jabłek, Chiny!
Wiecie już, że uwielbiam kwaśne jabłka, ale nawet ja nie zjadłbym trzech ton w ciągu trzydziestu sześciu minut. Pot zaczął spływać po moim ciele, nogi ugięły się pode mną ze strachu. Trzy tony jabłek patrzyły na mnie pewnym wzrokiem. Jakby z góry wiedziały, że zwyciężą.
Rozległ się gong. Wyciągnąłem rękę po pierwszy owoc i ugryzłem kęs, ale zaraz wyplułem go na podłogę. To jabłko nie smakowało wcale jak jabłko, tylko jak zupa szczawiowa - a szczawiowej szczerze nienawidzę.
Co miałem robić? Rzuciłem się do wyjścia, lecz tłum zablokował mi drogę. Ludzie wepchnęli mnie z powrotem na arenę. Gwizdali jak sto lokomotyw.
- Ratunku! Ratunku! - krzyczałem. - Mamo, ratuj! Zaraz zginę!
I wtedy się obudziłem.
Siedziałem na łóżku w swoim pokoju w domu Matyldy. Zajęło mi kilka minut, żeby się uspokoić. A więc to tylko sen. Całe szczęście. Lecz wiedziałem doskonale, że snów nie należy lekceważyć. Kiedyś, przed ogłoszeniem ocen z matematyki przyśniło mi się pięć kurczaków. I wiecie, co dostałem? Dwóję. Wcale się nie zdziwiłem, bo każdy kurczak ma dwie nogi. To był sen proroczy.
Spod łóżka wyjąłem blaszane pudełko po biszkoptach. Otworzyłem je. Dopiero teraz poczułem się spokojniej.
Oglądałem te kartki milion razy. Także nad płomieniem świecy, na wypadek gdyby były na nich zapiski sokiem z cytryny, które pokazują się po podgrzaniu i pod światło. Opłaciło się. W dolnym rogu było imię i nazwisko. Ktoś napisał je na innej kartce, która leżała nad kartką od Nieznajomej, a ono się na niej odcisnęło.
Imię brzmiało: Matylda. Tak, Matylda. Wprawdzie nie Orchidea, tylko Cicha, ale coś mi mówiło, że nazwisko Orchidea nie jest prawdziwe. Kto słyszał o takim nazwisku? Na pewno Matylda zmieniła je, żeby brzmiało lepiej.
Czy Matylda to Nieznajoma? Kim ona właściwie jest, oprócz tego, że psychologiem? Przypomniałem sobie słowa pana Kacpra: "Więc to prawda, co ludzie mówią o adopcji. Dobrze, że w końcu jesteście razem. Ta sama krew to zawsze ta sama krew...". To nie było pierwszy raz. Już kiedyś Ksawek powiedział mi, że byłem adoptowany, a moja mama wcale mnie nie urodziła. Pobiegłem zaraz do niej, żeby usłyszeć, że to nieprawda. Ale ona, zamiast tak powiedzieć, zapytała: "Na pewno chcesz wiedzieć?".
Wtedy nie chciałem. Ale teraz chcę! Dowiem się, czy Matylda Orchidea naprawdę nazywa się Cicha i czy jest moją mamą. Zrobię to najprościej, jak się da - zapytam ją rano, przy śniadaniu.
Ale właściwie dlaczego dopiero rano? Postanowiłem rozstrzygnąć to natychmiast. Zerwałem się z łóżka i ruszyłem na poszukiwanie Matyldy w obcym domu.
Teraz wiem, że nie należy jej przeszkadzać, jak śpi, bo to się nigdy dobrze nie kończy. Wtedy nie wiedziałem.
Willa dzieliła się na część centralną - z kuchnią, łazienką, pokojem dziennym oraz biblioteką - i dwa skrzydła. W jednym skrzydle mieszkały dzieci, kupione lub wypożyczone, w drugim Matylda. Czy ktoś jeszcze?
Znalazłem ją w ostatnim pokoju lewego skrzydła, w wielkim łóżku. Spała na boku, zwinięta w kłębek jak dziecko albo mały szczeniak. Odkryta, w białej piżamie w foczki. Dokładnie nie widziałem, jakiego koloru są te foczki i czy to na pewno foczki, bo w pokoju Matyldy panował półmrok. Przez okno wpadało tylko trochę księżycowego światła. Wyglądała ślicznie...
- Matyldo! - powiedziałem. - Matyldo, obudź się!
Obudziła się natychmiast, usiadła na łóżku.
- Kto to? - zapytała.
- To ja, Spidi - odpowiedziałem.
- Witaj, Spidi, miło, że wpadłeś. Mogę ci jakoś pomóc? - spytała znowu.
- Chciałbym cię o coś zapytać - odparłem.
- Wal śmiało - zachęciła Matylda.
- Czy wysyłałaś czasami listy jakiemuś dziecku? - słowa jakoś powoli przechodziły mi przez usta.
- Wysyłałam - odparła, a na mnie spłynęła fala radości.
- Czy zdarzało się, że były one w różowych kopertach? - spytałem głośniej, żeby mój głos przebił się przez łomot serca.
- Zdarzało się - odpowiedziała.
Więc to prawda... Matylda musiała być moją mamą!
Być może czytaliście kiedyś o dzieciach, które przeżywają szok, gdy dowiadują się, że nie mieszkają ze swoją prawdziwą mamą, a gdzieś tam, za lasami, za górami mieszka pani, która ich urodziła. Albo może oglądaliście film o nich. Takie dzieci zwykle płaczą, obrażają się i nie chcą z nikim gadać. Ja jestem inny. Gdyby wszystko się potwierdziło, miałbym dwie mamy! Czy może być coś wspanialszego? Obie bym tak samo kochał.
Musiałem się jednak upewnić.
- Matyldo, czy to znaczy, że jesteś moją...
- Tak naprawdę wcale nie mam na imię Matylda - natychmiast mi przerwała.
- Jak to? - zapytałem zdrętwiałymi nagle wargami.
- Katarzyna. Nazywam się Katarzyna Perz - powiedziała i wyciągnęła w moją stronę dłoń na powitanie, jakby mnie właśnie zobaczyła po raz pierwszy w życiu. - Tylko że... to takie pospolite. Więc wymyśliłam sobie drugie imię, Matylda. I nazwisko Orchidea. To znacznie lepiej niż Perz.
Odebrało mi mowę. Chwyciłem jej dłoń i potrząsnąłem. Naprawdę lekko, więc nie spodziewałem się jej reakcji. Całe ciało Matyldy przeszedł straszliwy wstrząs. Zerwała się na równe nogi.
- Spidi!!! - wrzasnęła. - Co ty tu robisz?!
- Rozmawiam z tobą... - powiedziałem zdziwiony, bo było to chyba oczywiste.
- Jak długo? - zapytała.
- Parę minut - odrzekłem.
- Co ci powiedziałam? - nie mogła przestać pytać.
- Nazywasz się Katarzyna Perz...
Nie pozwoliła mi dokończyć.
- Ty mały łotrze! Kto ci pozwolił przychodzić do mojego pokoju w nocy? Pożałujesz! A teraz wynocha stąd! - krzyczała i nerwowo tarła nos.
Zrozumiałem - ona obudziła się dopiero teraz. Wcześniej rozmawiała ze mną przez sen.
Matylda zapaliła lampkę przy łóżku. Wreszcie zobaczyłem jej twarz - czerwoną i już nie tak ładną jak za dnia. Wzorki na jej piżamie wcale nie były foczkami. Okazało się, że to czarne czaszki z piszczelami. Patrzyły na mnie oczodołami, jakby chciały mnie zjeść.
- To ja już pójdę do swojego pokoju - pisnąłem.
Powiedziałem "pójdę", ale naprawdę pobiegłem.
Przy drzwiach do mojego pokoju stała Zuza i przecierała zaspane oczy.
- Nie tak sypko, Sypki - powiedziała. - Obudziłeś mnie, a ja nie mogę budzić się w nocy ot tak sobie, bo to źle wpływa na chemię mojego mózgu. A mózg jest moim jedynym kapitałem. Matylda zainwestowała we mnie fortunę, nawet wysłała mnie na studia do Ameryki. Mogę się jej zwrócić tylko dzięki mojemu mózgowi. Mam nadzieję, że mas dobre wytłumaczenie.
- Mam! - krzyknąłem. - Byłem u Matyldy.
Zuza natychmiast otrzeźwiała i złapała się za głowę.
- Obudziłeś ją w środku nocy? - zapytała.
- Chciałem się czegoś dowiedzieć - wyjaśniłem.
Ale moje wytłumaczenie nie wymazało przerażenia z jej twarzy.
- O Matyldzie mówią, że jest dobra, jak śpi, bywa dobra, jak nie śpi i jest potworem, gdy się budzi - powiedziała Zuza z trwogą. - Napytałeś sobie biedy, Sypki.
Po tych słowach wpadłem do wnętrza mojego pokoju i zatrzasnąłem drzwi. Stało się coś okropnego, byłem tego pewien. Myśli buzowały w mojej głowie jak ogień w kominku. Zupełnie jakby były dwie Matyldy: miła, która nuci kawałki Green Day i pyta, czy może mi w czymś pomóc, i Matylda potwór, która mówi, że pożałuję przyjścia do jej pokoju. Która przywita mnie jutro rano na śniadaniu? Która jest prawdziwa?
Rozumiałem jedno - Matylda nie jest moją matką. A jeśli nie ona, to kto? Dowiem się za wszelką cenę - postanowiłem. Po to przecież przyjechałem do Warszawy! U Matyldy jednak nie miałem już nic do roboty. Mamo, ratuj! Albo tato!
Tato?... No tak! Chyba przyszła pora zabawić się w papużkę. Spakowałem wszystkie rzeczy do plecaka. Wrzuciłem kurtkę na grzbiet, a plecak na kurtkę. Już wyciągałem rękę w stronę klamki, gdy wtem...
- Klik!
Zamek w drzwiach zaskrzypiał bardzo niepokojącym dźwiękiem. Zupełnie jakby się zatrzaskiwał.
Szarpnąłem klamkę. Drzwi były zamknięte. Szarpnąłem jeszcze raz - nic się nie zmieniło. I jeszcze raz, naprawdę mocno. Wtedy zza pleców usłyszałem:
- Nie wysilaj się, drzwi są pancerne.
To była Matylda. Jej głos dochodził z małego głośnika wiszącego pod sufitem. A obok niego - no tak, teraz wszystko stało się jasne! - tkwiło oko kamery.
- Kładź się spać, jutro będziesz potrzebował dużo sił - powiedziała Matylda zimnym głosem.
8
Obudziło mnie silne szarpnięcie za ramię. To była Matylda.
- Do roboty - powiedziała. - Czas zarobić jakieś pieniądze. Musisz mi się zwrócić.
Ta sobota nie zaczęła się najlepiej. Godzinę później byłem już po śniadaniu złożonym z kwaśnych jabłek popitych coca-colą i wiedziałem, jak mam się zwrócić Matyldzie. Mam wygrać dla niej teleturniej "Dzieciak Tygodnia".
Znam ten program. Kilka razy go oglądałem. W studiu telewizyjnym najsłynniejsze dzieci ostatniego tygodnia odpowiadają na pytania. Wygrywa najmądrzejszy. Nagrodą jest trzydzieści tysięcy złotych i podróż na Wyspy Kanaryjskie. Pieniądze miała zgarnąć Matylda, wycieczkę mogłem sobie zostawić.
Więc po to byłem jej potrzebny. Wyciągnęła mnie spod kamer dziennikarzy po to, żeby wepchnąć do studia telewizyjnego! Zależało jej na jednym - żebym się zwrócił.
Nie pójdę tam - pomyślałem. Nie zmusi mnie.
- Nigdzie nie idę - powiedziałem twardo.
Matylda była przygotowana na mój bunt.
- W takim razie zostaniesz tu na zawsze i nie myśl, że któregoś dnia odfruniesz jak papużka twojego taty - oznajmiła.
Ale ja też byłem przygotowany.
- Za sześć dni mój kontrakt się kończy. I odfrunę stąd w świetle prawa. Dokładnie tak samo jak papużka.
Matylda tylko się zaśmiała.
- Twój tata nie jest taki sprytny, jak ci się wydaje. Sprytni ludzie czytają aneksy do umowy, którą podpisują.
- Aneksy? - nigdy wcześniej nie słyszałem tego słowa.
- Dodatkowe postanowienia, spisane na osobnej kartce - wyjaśniła Matylda z satysfakcją. - Jedno z nich brzmi, że nie wracasz do domu, dopóki nie zwrócą się pieniądze, które w ciebie zainwestowałam.
Nie mówię, że mnie to nie załamało. Ale walczyłem dzielnie.
- Porwałaś mnie! - krzyknąłem.
- Technicznie rzecz biorąc, nie porwałam, tylko wypożyczyłam - odparła.
Nie zważałem na jej słowa.
- Zanim mnie porwałaś, mogłaś porozmawiać z moimi nauczycielami. Powiedzieliby ci parę ciekawych rzeczy o mnie. Pan od historii, że nie odróżniam Piastów od Jagiellonów. Pani od matematyki, że nie wiem, czym się różni algebra od geometrii. Pan od angielskiego, że znam tylko jedno słowo - "speedy". Odpadnę w pierwszej rundzie, więc możesz sobie darować.
Matylda pokiwała pobłażliwie głową.
- Wygrasz - powiedziała.
- Tak uważasz? - zapytałem.
- Nie tylko ja - rzekła zimno i krzyknęła: - Eryku!
Niemal natychmiast drzwi do salonu otworzyły się i stanął w nich potężny mężczyzna w czarnym garniturze, czarnej koszuli, czarnych butach i o białych jak śnieg włosach oraz cerze. Podszedł do nas bez słowa. Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyciągnął białą kopertę i rzucił triumfalnie na stół.
- Brawo - pochwaliła go Matylda.
Eryk uśmiechnął się z satysfakcją.
- Ten żałosny profesorek, szef komisji konkursowej, trzymał listę pytań i odpowiedzi w swoim gabinecie, w szufladzie zamkniętej na zwykły klucz. A drzwi z gabinetu na balkon nawet nie zamknął na noc. To była prościzna. Zrobiłem dokładne kopie. Oto one - powiedział ochrypłym głosem.
Matylda wręczyła mi kopertę.
- Masz godzinę, żeby wykuć to na pamięć. Na blachę! Zrozumiano? Jak ci jutro dobrze pójdzie, to będzie to ostatni dzień naszej znajomości. Wrócisz bezpiecznie do swoich Ścichapęk.
- A co, jeśli inni też będą znać odpowiedzi? - zapytałem.
- Nie każdy ma Eryka - powiedziała uspokajająco.
- A co, jeśli będą znać odpowiedzi, bo są tacy mądrzy? - nie dawałem za wygraną.
- Nie ma takich mądrali wśród dzieci - odparła Matylda. - Prędzej czy później, każde się wyłoży. Jeśli nie, będzie dogrywka. Nie wiemy, jakie będzie w niej pytanie, ale w tym teleturnieju masz prawo wykonać jeden telefon. Do kogoś, kto ci podpowie. Oszczędź tę opcję na dogrywkę.
Matylda dała mi jeszcze jedną kartkę. Było na niej dziewięć cyfr - numer jej telefonu komórkowego.
- Wiesz już, do kogo zadzwonić - powiedziała. - A teraz marsz na górę uczyć się! I niech ci przyświeca hasło: "Nie wrócę, zanim się nie zwrócę".
Poszedłem do siebie. Próbowałem się uczyć, ale wszystko na nic - nie mogłem zapamiętać nawet jednego zdania. Oczyma wyobraźni zobaczyłem swoją przyszłość: nie wygram teleturnieju. Już zawsze będę niewolnikiem Matyldy. Nigdy się nie zwrócę.
Przez ścianę dochodziło szaleńcze, choć regularne uderzanie piłeczki pingpongowej. Próbowałem wkuwać. Stolica Tajlandii? Bangkok. Najwyższy szczyt świata? Mount Everest. Kim jest moja matka? Nie wiem.
9
Miałem się uczyć, ale zamiast tego myślałem gorączkowo. Muszę stąd uciec, i to szybko. Najlepiej zaraz. Tylko jak? Okno się nie otwiera. Drzwi na dole też pewnie zamknięte. Zresztą, kręci się tam Eryk - człowiek, którego nie chciałbym zbyt często oglądać. Ani ze zbytniego bliska. Jak odnaleźć Nieznajomą? Miałem jej imię i nazwisko: Matylda Cicha. Wiem! Poszukam adresu w książce telefonicznej. Tylko skąd ją wziąć?...
Zuza! Tylko ona może mi pomóc. Jest przecież geniuszem nauki - to niech mi naukowo wyjaśni, jak zadzwonić do Matyldy Cichej, nie znając jej numeru i nie dysponując telefonem.
Zapukałem do drzwi przyszłej zdobywczyni nagrody Nobla. Mózg Zuzy już doszedł do siebie. Lizała lizaka, żeby go dodatkowo wzmocnić glukozą (to substancja, która jest w lizaku i innych słodkich rzeczach). I była gotowa, żeby go użyć w dobrym celu.
- Podejdźmy do sprawy naukowo - powiedziała. - Ustalenie pierwse: aby wykonać telefon, w twojej sytuacji trzeba znać numer rozmówcy. Ustalenie drugie: trzeba także mieć dostęp do aparatu telefonicznego.
Wszystko to już wiedziałem, ale teraz, gdy Zuza przedstawiła problem językiem nauki, wydał mi się on jakiś prostszy, możliwy do rozwiązania. Uspokoiłem się - Zuza coś wymyśli.
Tymczasem ona mówiła dalej, bardziej do siebie niż do mnie, z głębokim namysłem:
- Możliwy sposób rozwiązania problemu: znaleźć aparat telefoniczny i zadzwonić na informację telefoniczną w celu zapytania o interesujący Sypkiego numer.
Gadała tak i gadała. Trwało to kilka minut, czekałem cierpliwie. W końcu krzyknęła radośnie:
- Mam! Mam rozwiązanie twojego problemu, Sypki!
- Mów! - też krzyknąłem. I nastawiłem uszu, najbardziej jak się dało. Chyba aż nimi poruszyłem.
- W sytuacji, o jakiej mówis, po przeanalizowaniu wsystkich możliwości, wniosek może być następujący: nie da się zadzwonić - powiedziała Zuza z dumą.
Westchnąłem głęboko, a ona pomyślała chyba, że wyraziłem jej tym swoje uznanie, bo pokiwała głową, jakby chciała powiedzieć: "no widzis, wsystkie problemy da się rozwiązać".
Co miałem robić? W naszym skrzydle oprócz mnie i Zuzy mieszkał jeszcze tylko jeden człowiek: Pingpong - dziecko, które nigdy się nie odzywa. Poszedłem do jego pokoju. I, wierzcie mi, był to akt desperacji.
Bing-bang. Bing-bang. Pingpong robił to, co zawsze.
- Cześć - powiedziałem, a on odwrócił głowę w moją stronę i uśmiechnął się lekko, jak to ma w zwyczaju.
Nie powiedział jak zwykle nic. Ale wiecie co? Ten uśmiech Pingponga nagle dodał mi sił! Poczułem, że nie ma problemów, których nie da się rozwiązać. Zacząłem wsłuchiwać się w rytm uderzeń piłeczki Pingponga. Z każdym uderzeniem jakby coś jaśniało w mojej głowie. Przy jakimś trzydziestym zapaliła się w niej żarówka.
Pognałem z powrotem do Zuzy.
- Masz komputer? - zapytałem.
Wiedziałem, że ma. Widziałem go nad jej ramieniem, kiedy staliśmy, rozmawiając, w drzwiach jej pokoju.
- A Internet?! - zadałem drugie pytanie, zanim odpowiedziała na pierwsze.
Zuza natychmiast ostudziła mój zapał.
- To dość naiwne, Sypki, myśleć, że nie uwzględniłam faktu posiadania komputera, gdy rozwiązywałam twój problem - powiedziała. - Czuję się obrażona, że tak pomyślałeś - mówiąc to, teatralnie odwróciła się do mnie plecami.
- Zuza, przepraszam. Pomóż mi, błagam - poprosiłem.
- Kto? - zapytała.
No jasne, do Zuzy trzeba mówić po nazwisku.
- Pupil, pomóż mi! - poprawiłem się natychmiast. Zuza odwróciła się do mnie, udobruchana.
- Nie da się - westchnęła. - Matylda nałożyła mi filtry. Mogę łączyć się tylko z Instytutem Zaawansowanych Badań Mechaniki Kwantowej w Kalifornii. I raz na tydzień z mamą przez Gadu-Gadu: w soboty, o ósmej wieczorem.
Opadłem ciężko na podłogę. Plecy oparłem o ścianę.
- Wszystko stracone - powiedziałem do siebie. - Nie zobaczę Matyldy Cichej. Nie dowiem się, czy jest moją mamą.
Zuza słuchała z otwartą buzią.
- Naprawdę sukas mamy? - zapytała.
Westchnęła ciężko trzy razy i dorzuciła:
- Jak chces, to oddam ci moją sesję Gadu-Gadu z tego tygodnia. Ja tęsknię za mamą, ale przynajmniej wiem, że jest i gdzie mieska. Trudno, odezwę się do niej dopiero za tydzień.
Spojrzałem na nią jeszcze raz. W kąciku jej oka dostrzegłem łzę. A więc oprócz mózgu Zuza miała też serce, i to jakie!
- Zuza, jesteś kochana! - krzyknąłem, choć nigdy nie mówię takich rzeczy dziewczynom.
Podskoczyłem, uściskałem ją i już siedziałem przy jej komputerze.
Wtedy powietrze znowu uleciało ze mnie jak z balona. Przecież Matylda Cicha wcale nie musi mieć Gadu-Gadu! Ten system komunikacji, polegający na tym, że dwie osoby podłączone do Internetu mogą wpisywać słowa w specjalne okienka i dzięki temu porozumiewać się ze sobą, wymaga założenia specjalnego konta. Nawet jeśli Matylda Cicha ma komputer, Internet i numer Gadu-Gadu, to ja go przecież nie znam...
Może w takim razie połączę się z kimś, kto zdobędzie dla mnie jej telefon? A ja zadzwonię do niej przy najbliższej możliwej okazji. Z mamą Zuzy nie mogliśmy porozmawiać przed ósmą, bo ona nie ma komputera w domu, w sobotę wieczorem idzie zawsze do kafejki internetowej. Oprócz mamy, Zuza mogła łączyć się przez Gadu-Gadu tylko z amerykańskimi naukowcami, ale oni o tej porze spali, bo między Polską a Kalifornią jest dziewięć godzin różnicy. Ja nie znałem nikogo, kto używa Gadu-Gadu oprócz tego lenia Ksawka, który na pewno też spał, choć Warszawa i Ścichapęki leżą w tej samej strefie czasowej. On zawsze śpi po obiedzie, jeśli akurat nie jest w szkole, czy to sobota, czy nie.
Co robić? Zaraz przyjdzie Matylda i zabierze mnie na teleturniej.
Stanąłem na środku pokoju Zuzy i próbowałem skupić się na myśleniu. Na nic. Wziąłem głęboki oddech. Kto sprawdzi dla mnie telefon do Matyldy Cichej? Kto jeszcze poza Ksawkiem używa Gadu-Gadu? Zza ściany dobiegał odgłos piłeczki Pingponga. W mojej głowie coś jakby zaczęło się rozjaśniać.
Bing-bang. Bing-bang. Bing-czang. Bing-czak. Pang-czak. Pat-czak. Paty-czak.
Patyczak! Ten Pingpong był jak natchnienie. Wydobywał ze mnie to, co najlepsze, nawet myślenie. Nie mówił nic, uśmiechał się tylko, ale dla mnie był jak lustro - takie, w które patrzysz i w którym odbija się tylko to, co w tobie najpiękniejsze.
Wciąż miałem ją w kieszeni - wizytówkę Macieja Patyczaka, dziennikarza-pechowca, który jednak mógł mi teraz bardzo pomóc. Patyczak na swojej wizytówce miał wyraźnie napisany numer Gadu-Gadu. Wstukałem ten numer w mgnieniu oka.
- Pamiętaj, mas jedną sansę - ostrzegła Zuza. - Łączys się raz, a potem dopiero za tydzień.
Wcisnąłem klawisz "enter".
Co mógł robić grubas Maciej Patyczak w sobotę o czternastej? Spać? To prawdopodobne, pewnie zjadł potężny obiad i musi go przetrawić w łóżku. Siedzieć w kawiarni i jeść lody ze swoim kumplem chudzielcem? Wielce możliwe. Pewnie rozmawiali o tym, że mają pecha, a lody to jedyna radość w ich życiu. Pracować? Raczej nie...
Wszystkie te myśli nagle zamieniły się w dym i odleciały w powietrze. Maciej Patyczak siedział przy komputerze!
To ja, Aureliusz Szypki, łobuz, który obalił rząd - wystukałem.
On na to: To ty? Naprawdę? Nie żartuj sobie ze mnie.
Ja: To naprawdę ja!
Patyczak: Wyłączam się, nie mam ochoty na żarty.
Serce zabiło mi mocniej. Jak się wyłączy, wszystko przepadło.
Ja: Błagam, nie wyłączaj się! Spotkaliśmy się przy szosie w Ścichapękach, stłukłeś butelki z sokiem z brzozy, dałeś mi wizytówkę.
Patyczak: To byłeś ty? Oszukałeś mnie wtedy. Wyłączam się.
Serce waliło mi jak średniowieczna armata.
Ja: Wybacz, proszę. Zostałem porwany. Pomóż! Błagam!
Patyczak: Nie żartujesz?
Ja: Przysięgam, nie. Wszystko Ci opowiem. Będziesz miał świetną historię.
Patyczak: Doprawdy? Nie jestem już dziennikarzem, wylali mnie, bo nie znalazłem cię w Ścichapękach.
Ja: Przykro mi. Odzyskasz pracę.
Patyczak: Jak ci pomóc?
Ja: Znajdź telefon do Matyldy Cichej.
Patyczak: Niby jak?
Za bystry to on nie był.
Ja: W książce telefonicznej. Albo zadzwoń na informację.
Patyczak: Minuta.
Wystukał "minuta", ale nie dopisał nic przez dziesięć minut! Drzwi do pokoju Zuzy były uchylone. Z dołu dobiegł głos Matyldy:
- Jedziemy! Mam nadzieję, że wszystko wykute na blachę.
Usłyszałem jej kroki na schodach.
Szybciej, Patyczak, szybciej! - myślałem gorączkowo.
Kroki Matyldy zbliżały się coraz bardziej. Usłyszałem, jak otwiera drzwi do mojego pokoju. Na ekranie pojawił się napis. Nareszcie!
Patyczak: W książce telefonicznej Warszawy są dwa numery Matyld Cichych, ale skąd mam wiedzieć, że tym razem mnie nie wykiwasz?
- Spidi - usłyszałem podniesiony głos Matyldy. - Gdzie jesteś, łotrze?
- Tutaj! - krzyknąłem, jednocześnie stukając jak szalony na klawiaturze.
Ja: Po prostu mi uwierz.
Na ekranie pojawiły się dwa numery telefonów - ale nie zdążyłem ich przeczytać. Zuza wyrwała kabel z gniazdka. Komputer zgasł natychmiast.
"Coś ty zrobiła!" - chciałem krzyknąć. I zrobiłbym to, gdyby w progu pokoju nie stała Matylda z bardzo groźną miną.
- Co tu robisz? Za minutę widzę cię przy samochodzie. Uczesanego - warknęła i pomaszerowała schodami na dół z powrotem do salonu.
- Wszystko zepsułaś - zasyczałem do Zuzy.
Ale ona tylko się uśmiechnęła.
- Nie docenias mnie, Sypki - powiedziała. - Mam fotograficzną pamięć. Ten numer to 8231113.
- Jesteś cudowna! - krzyknąłem. - Powtórz!
- 8231113.
Chyba zapamiętałem.
- A drugi? - zapytałem.
- Drugiego nie zdążyłam zarejestrować - przyznała nieco zmieszana Zuza.
Właśnie wtedy z dołu dobiegł ochrypły głos Eryka:
- Mam po ciebie pójść?
Tego nie chciałem najbardziej na świecie. Podziękowałem Zuzie, przyklepałem włosy rękoma i zszedłem grzecznie na dół. Jak na stracenie.
10
Było trochę jak w moim śnie: publiczność dookoła i reflektory prosto w oczy. I tak jak w moim śnie - to ja zebrałem największe gwizdy.
W teleturnieju "Dzieciak Tygodnia", nadawanym na żywo w soboty o godzinie 16.00, było trzech uczestników. Prowadzący - zabawny pan w czerwonym garniturze - przedstawiał nas telewidzom, jednego po drugim.
- Zawodnik numer jeden nazywa się Jasiek Kowalski. Koledzy mówią na niego "Pechowiec". I coś w tym jest. Jasiek Pechowiec trafił na pierwsze strony gazet w tym tygodniu, bo kiedy po operacji wyrostka robaczkowego wrócił do domu, nie czuł się dobrze. Poszedł na prześwietlenie i co się okazało? Chirurg usunął mu ślepą kiszkę, ale w środku zostawił nożyczki! Jasiu, kiedy masz kolejną operację, tę, w czasie której wyjmą ci nożyczki z brzucha? - prezenter podsunął chłopcu mikrofon do ust.
Mały, chudziutki blondynek, wyraźnie wystraszony, odpowiedział cienkim głosem:
- Pojutrze, proszę pana.
Prowadzący zajaśniał promiennym uśmiechem.
- Brawa dla Jasia! Mam nadzieję, że na kolejną operację pojedzie jako zwycięzca teleturnieju "Dzieciak Tygodnia". I że dzięki temu chirurg potraktuje go z większą starannością niż poprzednio. Może nawet nie zostawi nic w jego brzuchu! - gadał jak najęty.
Publiczność zawyła ze śmiechu.
Jasiek Pechowiec zapiszczał ze strachu.
A prowadzący był już przy drugim zawodniku - ponurym, wysokim chłopaku w bluzie z kapturem, który żuł gumę.
- Oto nasz drugi zawodnik: Fryderyk Łebski, pseudonim artystyczny "Kosiara". Fryderyk zasłynął tym, że jest najmłodszym w Polsce muzykiem hiphopowym, który wydał płytę. Fryderyku, wykonasz coś dla mnie i dla naszej publiczności?
Kosiara skrzywił się i zarapował, machając rękoma:
Widzicie mnie w telewizorze,
Wyłączyć chcecie, być może,
Są jeszcze brzydsi w telewizji,
mogło być gorzej, o wiele gorzej...
Publiczność w studiu wpadła w zachwyt. Prowadzący skończył bić brawo i podszedł do mnie.
- A oto nasz trzeci zawodnik. Nie nagrał płyty i, o ile wiem, nie ma nic metalowego w brzuchu. Za to... obalił rząd! Przed państwem Aureliusz Szypki, ksywka "Spidi"! Chłopiec, który pokazał premierowi rogi! Aktualnie najbardziej niegrzeczne dziecko w Polsce!
Światła wszystkich reflektorów w studiu skierowały się prosto na mnie. Myślałem, że spłonę ze wstydu. Publiczność wyła i gwizdała.
- Widzę, że mamy zwolenników starego rządu na widowni - powiedział prowadzący.
Podszedł i zbliżył swoją twarz do mojej. Widziałem teraz jego nos z grubą mazią makijażu z odległości kilku centymetrów.
- Co ci zrobił poprzedni premier, Spidi, że wysłałeś go na emeryturę? - zapytał i prawie włożył mikrofon do moich ust.
W studiu zapadła zupełna cisza. Co miałem powiedzieć?
- No nic, on jest bardzo miły i tylko trochę łysy - wybełkotałem.
Twarz prezentera zajaśniała zrozumieniem.
- A więc wiemy już, dlaczego Spidi doprowadził do kryzysu rządowego w Polsce. Nie podobało mu się, że pan premier jest łysy!
Przeraźliwe gwizdy przedostały się do mojego wnętrza przez uszy i przeszyły całe moje ciało. Ach, gdybym mógł nie istnieć! Zniknąć stąd i pojawić się na innej planecie jako Spidi Marsjanin, który nie obalił żadnego marsjańskiego rządu, za to zna na pamięć całą marsjańską tabliczkę mnożenia. Miałem jednak pecha - wciąż byłem sobą.
Zaczęliśmy odpowiadać na pytania. Od razu stało się jasne, kto wygra - Jasiek Pechowiec okazał się prawdziwym mózgowcem. Wiedział wszystko. Dostawał coraz więcej braw. Za to przy każdej mojej odpowiedzi publiczność głośno gwizdała.
A ja odpowiadałem, jak umiałem. Na początek wybrałem geografię. Okazało się, że nawet ja mam czasami szczęście.
- Jak się nazywa stolica Tajlandii? - zapytał prowadzący.
Tę jedną jedyną odpowiedź znałem.
- Bangkok - powiedziałem.
- Znakomicie, Spidi, brawo - pochwalił prezenter. - Jeszcze trochę i będziesz nadawał się do tego, żeby zająć miejsce premiera, którego wyrzuciłeś z pracy.
- Uuuuuuch!!! - publiczność zawyła potępieńczo. Potem zagwizdała.
Na pozostałe pytania nie znałem odpowiedzi, ale tego dnia miałem naprawdę szczęście. Jasiek Pechowiec odpowiedział wprawdzie na trzy pytania rundy wstępnej, ale przy czwartym - z medycyny - zbladł, rozpłakał się, a potem zemdlał, choć akurat to pytanie było bardzo łatwe. Brzmiało tak:
- Która z wymienionych rzeczy nie powinna znajdować się we wnętrzu człowieka: żołądek, wątroba, nożyczki chirurgiczne?
Po tym pytaniu musieli wynieść Jaśka Pechowca ze studia.
Raper Kosiara, choć starszy ode mnie jakieś dwa lata, odpowiadał tak, że komisja konkursowa w ogóle go nie rozumiała.
- Jak określić jednym słowem sytuację, w której jedna osoba mówi drugiej nieprawdę? - brzmiało pytanie z języka polskiego.
- Ściema - odparł Kosiara.
Tymczasem prawidłowa odpowiedź brzmiała: "kłamstwo".
Kosiara upierał się, że kłamstwo to właśnie ściema, ale komisji konkursowej nie przekonał. Nie znalazła tego wyrazu w słowniku języka polskiego.
- Jak nazywa się czynność poetycka, która polega na takim układaniu zdań, że ich końcówki brzmią podobnie? - brzmiało drugie pytanie.
Kosiara najwyraźniej nie wiedział. Machnął ręką i kontynuując tę czynność, zarapował:
To było denne pytanie,
Nigdy nie odpowiem na nie,
Idę do domu, robić to, co mnie zgrzewa,
To coś nazywa się rymowanie.
- Właśnie, rymowanie! - krzyknął zachwycony prowadzący - Kosiara dostaje punkt.
Ja nie wiedziałem trzech rzeczy: że równik ma 40 tysięcy kilometrów, że Ziemia to trzecia planeta od Słońca i że mówię prozą.
Z każdą odpowiedzią: "nie wiem" było mi gorzej. Wcale nie dlatego, że czułem się głupi. To już wiedziałem dawniej, bez teleturnieju. Najgorsze było to, że z pierwszego rzędu, tuż za kamerą, wpijał się we mnie coraz bardziej krwiożerczy, nienawistny wzrok. Gdy tylko moje oczy przyzwyczaiły się do światła reflektorów, rozpoznałem, kto tam siedzi. Matylda!
Po pierwszej rundzie ja i Kosiara mieliśmy po punkcie, a Jaśka Pechowca odwieziono do szpitala. Zwycięzcę musiała wyłonić dogrywka. Zaczynał mój rywal. Nie mogłem zostać w studiu, gdy wykonywał swoje zadanie. Asystent prowadzącego wyprowadził mnie więc za kulisy, na korytarz.
Matylda okazała się szybsza, niż myślałem. Już tam była. W czarnym swetrze, wściekła. Mówiąc, nerwowo pocierała nos.
- Eryk ryzykował więzieniem, żeby zdobyć te odpowiedzi. Ale co tam, Spidi był za leniwy, żeby to docenić. Nie nauczył się paru wyrazów. Lepiej wygraj te trzydzieści kawałków, bo jak nie, to twoją przyszłość widzę w takim kolorze, jaki ma mój sweter. Pamiętaj: nie wrócisz, zanim się nie zwrócisz - cedziła przez zęby. - Nie znamy odpowiedzi na pytanie z dogrywki, ale masz jeszcze opcję dzwonienia. Dzwonisz do mnie. Zrozumiano?!
Nogi ugięły się pode mną. I właśnie na takich nogach asystent prezentera zaprowadził mnie z powrotem do studia. Prowadzący podszedł do mnie. Znowu zobaczyłem z bliska jego upudrowaną twarz.
- Teraz ty Spidi - powiedział do mikrofonu.
Przede mną stała wielka, czarna skrzynia.
- Przyjrzyj się uważnie. Komputer odsłoni pokrywę skrzynki tylko na trzy czwarte sekundy. Potem będziesz musiał odpowiedzieć na pytanie, które dotyczy tego, co tam zobaczysz - wyjaśnił prowadzący i dorzucił: - Niech wszyscy, którzy popierają Aureliusza Szypkiego dodadzą mu otuchy brawami.
Na widowni rozległy się przeraźliwe gwizdy. Nagle usłyszałem świst i coś mokrego wylądowało na mojej głowie. Dotknąłem tego czegoś ręką. Było ciepłe i lepkie. Podniosłem dłoń do oczu. Tkwiło na niej trochę jakiejś czerwonej mazi. Krew?! Na szczęście nie. Obrzucono mnie pomidorami! Ale prowadzący nie zwracał na to uwagi.
- A teraz, Spidi, zobaczymy, czy dobrze przyjrzałeś się temu, co jest w skrzyni. Pytanie brzmi: jakiego koloru jabłek jest tam najwięcej?
Czy się przyjrzałem dobrze? To wcale nie było śmieszne. Przecież komputer w ogóle nie odsłonił skrzyni!
Nagle dotarła do mnie najstraszliwsza prawda: ależ owszem, odsłonił. Tylko że gdy to robił, oglądałem akurat pomidora na swojej dłoni.
11
Jeszcze jednego o mnie nie wiecie - prawie tak fatalnego jak to, że zawsze muszę jechać na ręcznym: nienawidzę występować publicznie. W naszej szkole w Ścichapękach wszyscy to wiedzą i nigdy nic nie recytuję na uroczystych akademiach ani w ogóle w nich raczej za bardzo nie występuję. Bo się zacinam albo mdleję. Nawet jak nasza klasa wystawia przedstawienia, to gram w nich role epizodyczne, czyli mało ważne. Ostatnio na przykład, gdy pokazywaliśmy scenki z życia pierwszych Piastów, grałem Niemca. Jak wiadomo, pierwsi Słowianie nazwali Niemców Niemcami dlatego, że nic nie mówili - a raczej oni nie rozumieli ich języka - czyli dla nich byli niemi. I właśnie taka była moja rola - niema. Wbiegłem na scenę, pomachałem rękoma i wybiegłem.
Właśnie teraz ten mój strach przed publicznymi wystąpieniami znowu się odezwał. Reflektory, gwizdy, pomidor, mikrofon przy ustach. Już prawie mdlałem. Bardzo niewiele brakowało.
- No więc - prowadzący powtórzył pytanie po raz drugi - jakiego koloru jabłek jest najwięcej w skrzyni?
Widownia gwizdała jak szalona. Spojrzałem w jej stronę. Mój wzrok natychmiast przyciągnęła postać z pierwszego rzędu.
Matylda. Pokazywała coś dłonią. Trzymała ją przy uchu. No jasne! - mam do niej zadzwonić. Odetchnąłem z ulgą. Ona musiała widzieć, jak komputer otwiera skrzynkę. Znała odpowiedź.
- Chcę wykorzystać koło ratunkowe i do kogoś zadzwonić - powiedziałem.
- Proszę bardzo - rzekł prowadzący - ale dużo ci to nie da. Telewidzowie nie widzieli zawartości skrzynki.
Potem odwrócił się w stronę widowni.
- Szanowni państwo. Aureliusz Szypki, zwany Spidim, chłopiec, który obalił rząd, nie okazał się najbystrzejszym uczestnikiem "Dzieciaka Tygodnia". Wie dobrze, jak pokazać rogi premierowi, ale gdy dostaje szansę, by zadzwonić po podpowiedź, nie wykorzystuje jej przez cały teleturniej. Robi to dopiero na koniec, w dogrywce, gdy wiadomo, że nic mu to nie da. Teraz wiemy, że nie trzeba mieć wysokiego ilorazu inteligencji, żeby obalić rząd.
Widownia wybuchła śmiechem.
Prowadzący zaprowadził mnie do stolika. Stał na nim wielki czerwony telefon.
- Dzwoń, jeśli chcesz. Zgodnie z regulaminem masz do tego prawo. Pamiętaj jednak, że jeśli osoba, do której dzwonisz, nie odbierze telefonu, tracisz koło ratunkowe - powiedział. I dorzucił: - Tak czy inaczej, będą to zmarnowane impulsy.
Wyciągnąłem z kieszeni kartkę z numerem komórki Matyldy. Ona była w studiu, musiała widzieć, jakich jabłek jest najwięcej w skrzyni. Zaraz ci pokażę, kto tu nie ma wysokiego ilorazu - pomyślałem.
W studiu zapanowała cisza.
Chwyciłem słuchawkę i zacząłem wystukiwać numer Matyldy. Pięć, zero, jeden...
I wtedy spadło na mnie nagłe olśnienie. Mam telefon! Trzymam w dłoni słuchawkę. A drugą ręką wystukuję numer...
To moja szansa. Mogę zadzwonić do Matyldy Cichej!
Z olśnieniami, przynajmniej moimi, już tak jest - błyszczą fantastycznie, ale tylko przez sekundę. Zaraz potem bledną, jak sztuczne ognie, które spadły na ziemię. Zastępują je wątpliwości.
A co, jeśli Matyldy Cichej nie ma w domu? A jeśli to nie ta Matylda, o którą chodzi? Patyczak znalazł dla mnie w końcu dwa numery, a Zuza zapamiętała tylko jeden.
Czy odtworzę z pamięci numer, który podała mi Zuza? Czy ona go dobrze zapamiętała? Co zrobię, gdy już przegram teleturniej?
W końcu myśl, że zaraz mogę dowiedzieć się, kto jest moją prawdziwą matką, zerwała mój ręczny, nawet jeśli wcześniej jako tako działał. Zero, dwa, dwa, osiem, dwa...
Reflektory padały tylko na mnie. Wszyscy usłyszą mój głos, każde moje słowo. Cały świat patrzy na mnie na ekranie telewizora. Mam na policzku kawałek pomidora.
Sygnał.
Drugi.
Trzeci.
Na widowni Matylda Orchidea trzyma komórkę przy uchu, potrząsa nią, nie słyszy, żeby ktoś do niej dzwonił.
Czwarty sygnał. A więc Matyldy Cichej nie ma w domu. Nie dowiem się, czy to moja matka... Poczułem nagle wielką ulgę. I tak nie wiedziałbym, co jej powiedzieć.
- Słucham - głos w słuchawce był jak piorun. - Słucham, Matylda Cicha.
To był głos Nieznajomej.
- To ja - powiedziałem zeschniętymi wargami i nic więcej nie mogłem już wykrztusić.
- Aureliuszu, znalazłeś mój numer - głos brzmiał radośnie.
Zrobiło mi się ciepło na sercu.
- Mamo - zwróciłem się do Nieznajomej.
- A więc domyśliłeś się! - krzyknęła z radością.
- Mamo, jakiego koloru jabłek jest najwięcej? - zapytałem.
Na sekundę zapadła cisza. Potem mama powiedziała:
- Jabłka są białe, synku.
- Mamo, zadzwonię później - szepnąłem i odłożyłem słuchawkę.
Reflektory wciąż oblewały mnie parzącym światłem. Cisza przeszywała moje ciało. Od strony Matyldy Orchidei płynął w moją stronę strumień nienawiści. Ale nie przeszkadzało mi to, ani trochę. Poczułem się nagle silny. I mądry. To drugie po raz pierwszy w życiu.
- Wiesz już, jakiego koloru jabłek jest w skrzyni najwięcej? - zapytał drwiąco prowadzący.
- Wiem - odpowiedziałem. - Najwięcej jest tam jabłek białych.
Widownia ryknęła śmiechem.
Prowadzący złapał się teatralnie za brzuch.
- Proszę państwa! - wrzeszczał. - Ta chwila przejdzie do historii "Dzieciaka Tygodnia"! Aureliusz "Spidi" Szypki, chłopiec, który obalił rząd, udowodnił, że nie jest mądrzejszy od szympansa. Jego zdaniem jabłka, które widział w skrzyni, są białe. Niech komputer odsłoni wieko!
Wieko skrzyni na środku studia opadło z hukiem. Oczom wszystkich na widowni, i pewnie oczom telewidzów ukazała się gruba warstwa jabłek. Czerwonych było najwięcej. Zielonych trochę mniej.
- Spidi, te jabłka są twoim zdaniem białe? - zapytał kpiąco prowadzący.
Wreszcie to do mnie dotarło. Co ja powiedziałem? Że jabłka są białe! Mamo, jak mogłaś mi to zrobić?
Nagle w głowie znowu usłyszałem jej ciepły głos: "Jabłka są białe, synku". I znowu zrobiło mi się dobrze.
- Właśnie, że są białe! - krzyknąłem do prowadzącego.
- Doprawdy? Spidi się upiera. A więc nie mam racji ani ja, ani widzowie w studiu, ani miliony telewidzów. To może niech ten spór rozstrzygnie komisja ekspertów. Panie profesorze - spiker zwrócił się do przewodniczącego komisji - czy czerwone i zielone jabłka w skrzyni, które wszyscy widzimy, są białe?
Profesor uśmiechnął się z pobłażaniem.
- Drogi chłopcze - powiedział do mnie, a w jego głosie usłyszałem wielką troskę - powinieneś chyba pójść do okulisty. Cierpisz prawdopodobnie na chorobę, która polega na tym, że nie odróżniasz kolorów. Te jabłka są w większości czerwone.
Ale we mnie wciąż brzmiał ciepły głos mamy. Nagle wszystko zrozumiałem.
- Wszystkie jabłka są białe - oznajmiłem stanowczo.
Podszedłem pewnym krokiem do skrzyni. Sięgnąłem po pierwszy z brzegu owoc. Jabłko pachniało sadem. Miało skórkę czerwoną jak keczup. Podniosłem je do ust, ugryzłem.
W jedzeniu jabłek mam dużą wprawę, jak wiecie, i po dwóch sekundach jego połówka tkwiła w moim brzuchu. Nie było, niestety kwaśne, ale co tam. Pokazałem nadgryziony owoc do kamery.
- Proszę - powiedziałem. - W środku jest białe.
Na widowni zapanowała cisza. Prowadzącemu też chyba odebrało głos. A ja nagle poczułem przypływ pewności siebie. Poczucie mdłości odpłynęło gdzieś w kosmos. Było mi już prawie przyjemnie.
- A może te drugie jabłka, o zielonej skórce, nie są białe? - zapytałem wprost do kamery. - Sprawdźmy.
Sięgnąłem po zielone jabłko i szybko połknąłem kilka kęsów. Było kwaśne, jak lubię.
Uniosłem ogryzek do kamery.
- Białe - stwierdziłem.
Prowadzący wreszcie odzyskał głos - ale już nie tak potężny i pewny siebie jak przedtem. I nie tak drwiący.
- Niech eksperci rozstrzygną - zaproponował niepewnie.
- Musimy odbyć zamkniętą naradę - odparł przewodniczący komisji.
Po krótkiej naradzie profesor oznajmił:
- W zadaniu z jabłkami chodziło o sprawdzenie spostrzegawczości zawodnika. Miał przez trzy czwarte sekundy ocenić, czy w skrzyni jest więcej jabłek o czerwonej czy o zielonej skórce. Jabłka może w istocie są białe, ale prawidłowa odpowiedź w tym zadaniu brzmi: czerwone.
- Przegrałeś - orzekł prowadzący z zadowoleniem. - Dzieciakiem Tygodnia zostaje Kosiara. Aureliusz wciąż jest aktualnie najniegrzeczniejszym dzieckiem w Polsce.
Było mi wszystko jedno. Myślałem już tylko o jednym: jak uciec od Matyldy do mamy.
12
Od Matyldy nie ucieka się tak łatwo, jak już pewnie zdążyliście się zorientować. Czekała na mnie w telewizyjnej garderobie. Chwyciła mnie żelaznym uściskiem za rękę i już tak trzymała przez całą drogę do domu. Nie mówiła nic. Za to Eryk, który prowadził samochód, cały czas gadał jak nakręcony. Głównie o tym, co powinni ze mną zrobić, i to natychmiast. Najłagodniejszą z rzeczy, o których mówił, było zamknięcie mnie w piwnicy.
W willi Matylda posadziła mnie na krześle na środku salonu. Eryk i jego wściekły wzrok tkwili obok.
- Być może pamiętasz jeszcze hasło: "Nie wrócę, zanim się nie zwrócę". Powinieneś pamiętać, bo ma tylko sześć słów. Chociaż nie, inne dzieci uczą się go natychmiast, ale nie Spidi - powiedziała kpiąco Matylda.
- Znam je, mogę powtórzyć - próbowałem się bronić.
Ale ona ciągnęła swoje.
- Otóż wiedz, Spidi, że to hasło jest już nieaktualne.
Jej spokojny dotąd ton zaczął się podnosić jak samolot F-16 tuż po starcie. Widziałem kiedyś taki na pokazie lotniczym.
- Jesteś uparty, tępy, przegrany. Nie słuchasz, co do ciebie mówię. Nie boisz się kary. Twoje nowe hasło brzmi: "Będę posłuszny albo nigdy nie wrócę do domu". I tego hasła radzę ci się nauczyć.
Zaczerpnęła łyk powietrza i rozkazała:
- Eryk, slajdy!
Eryk podszedł do wielkiego biurka, które stało w kącie salonu, chwycił pilota i zaczął wciskać jakieś guziki. Najpierw zasłony same zaciągnęły się na oknach. Potem włączył się wielki ekran na ścianie, tak płaski, że go wcześniej nie widziałem.
- Ponieważ słowa do ciebie nie docierają, może uda się to obrazom. Obejrzysz kilka zdjęć - oznajmiła Matylda.
Na ekranie pojawiła się pierwsza fotografia. Był na niej mały, przeraźliwie chudy chłopiec o bladej twarzy i anielskim uśmiechu, w za krótkim, niebieskim sweterku.
- Oto Sebastian - powiedziała Matylda. - Co możesz o nim powiedzieć?
- Jest chudy - zauważyłem.
- Brawo, więc jednak nie musisz nosić okularów, widzisz cechy przedmiotów. Co jeszcze? - pytała dalej Matylda.
- Ma twarz białą jak kartka papieru - odparłem, bo była to szczera prawda.
Matylda udawała, że się cieszy.
- Jestem zachwycona - mówiła. - A więc nie jesteś daltonistą, czego byłam pewna. To prawda, twarz Sebastiana jest biała, w przeciwieństwie do jabłek...
- Jest szczęśliwy - dorzuciłem, żeby przerwać jej ironiczny wywód.
- Tego to nie jestem taka pewna - warknęła rozdrażnionym głosem. - Sebastian tak wyglądał, zanim go odkryłam. Mały, chudy, przegrany. Eryk, slajd!
Eryk wcisnął guzik pilota i na ekranie pojawiło się nowe zdjęcie. To znowu był Sebastian, ale tym razem większy, mężniejszy, ubrany w piękny frak. Stał na skraju wielkiej sceny, obok białego fortepianu. W dole tłum ładnie ubranych dorosłych zapełniał rzędy między krzesłami. Wszyscy byli zachwyceni. Bili brawo.
Tylko Sebastian, jeden na całym zdjęciu, nie wyglądał na zadowolonego. Raczej na przerażonego.
- Co teraz widzisz? - zapytała Matylda.
- Jest wyższy i silniejszy - odpowiedziałem.
- Brawo - Matylda pochwaliła mnie głosem pełnym ironii.
Z każdą minutą traciłem ochotę na tę zabawę, ale czy miałem jakieś wyjście? Gdy jesteś w jednym pomieszczeniu z Matyldą i Erykiem, robisz to, co ona chce.
- Ładnie ubrany - dorzuciłem.
- Zgadza się - odparła.
Zamilkłem, bo bałem się powiedzieć: "nieszczęśliwy". Wiedziałem, że Matyldzie by się to nie spodobało.
- To, że tak wygląda, to moja zasługa - wyjaśniła. - Zrobiłam z niego gwiazdę. Zabrałam na tourn~ee po Polsce i Europie. Mieliśmy już zaproszenie do Japonii. Tam to są dopiero stawki za koncerty!
- To nie pojechaliście do Japonii? - zdziwiłem się.
Nic nie rozumiałem. Zuza mówiła przecież wyraźnie: Sebastian jest w Japonii.
- Odmówił występowania na estradzie - wycedziła Matylda wściekle przez zęby. - Tęsknił za mamą, kusym sweterkiem i cieniutką pomidorową z ryżem.
A mógł jeść homary.
Widziałem kiedyś homary na zdjęciu. To takie małe morskie potwory ze szczypcami i wąsami. Wcale nie dziwiłem się Sebastianowi, że wolał pomidorową, ja też bym wolał. Choć szczawiową to już nie. Ale ucieszyło mnie to, co mówiła Matylda: Sebastian tęsknił za mamą, więc pewnie go do niej odesłała. Też powiem Matyldzie, że tęsknię.
Moje myśli przerwało kolejne wciśnięcie przez Eryka guzika na pilocie. Na ekranie pojawiło się następne zdjęcie. Przez chwilę nie mogłem rozpoznać, co na nim jest. Było widać jakieś kłęby pary. Ale po sekundzie, wśród tych kłębów, dostrzegłem chudziutką, bladą twarz Sebastiana. Na niej jego wygasłe, zmęczone oczy. Widziałem coś takiego w jednej książce o religii.
- Być może zastanawiasz się - co się stało z Sebastianem? - zapytała Matylda.
- Trafił do piekła? - zgadywałem.
- Prawie. Zmywa gary w pewnym pubie w Londynie - odpowiedziała Matylda.
Dopiero teraz zrozumiałem, co przedstawia zdjęcie. Sebastian stał nad wielkim zlewem, a wokół niego unosiła się para z gorącej wody do mycia naczyń. Ten pub miał bardzo ponurą kuchnię. W lewym rogu fotografii dostrzegłem uchylone drzwi, a za nimi mały kawałek wnętrza lokalu - dwa stoliki, kilka krzeseł, okno, a na nim jakiś napis.
Eryk wyłączył projektor.
Patrzyli teraz na mnie oboje. Prosto w oczy. Widać spodobało im się to, co w nich zobaczyli: śmiertelny strach.
- Właśnie ujrzałeś swoją przyszłość - oznajmiła Matylda, nie odrywając ode mnie wzroku.
Straciłem oddech.
- Chyba że... - Matylda zamilkła na chwilę.
- Że co? - prawie krzyknąłem.
- Że jutro będziesz grzeczny.
- Będę, zobaczysz! - teraz to już na pewno darłem się na cały pokój.
- Przekonamy się - powiedziała spokojnie Matylda.
- Mogę już iść na górę? - zapytałem.
- Raczej w odwrotnym kierunku - stwierdziła stanowczo.
Szybko wyjaśniło się, co miała na myśli. Tej nocy musiałem spać w piwnicy. Za karę i żebym zmiękł.
Wierzcie mi, nie było to najprzyjemniejsze miejsce. Małe, cuchnące wilgocią, z jedną żarówką - żółtą i słabą, wiszącą u sufitu. Było tam zakurzone łóżko polowe, popsuty rower, kilka starych pudeł i jakieś słoiki. W tej piwnicy mieszkały tysiące pająków. A teraz także ja.
Usiadłem na łóżku. Gorzej być nie może - pomyślałem. Musiałem coś zrobić, żeby się nie rozpłakać, sięgnąłem więc po pierwszą z brzegu książkę. Tytuł przygnębił mnie jeszcze bardziej: "Jak okiełznać dziecko". Dzieci to nie żadne dzikie konie, żeby je kiełznać - stwierdziłem w duchu. Kto napisał taką głupią książkę?
Rzuciłem okiem na nazwisko autora i serce zabiło mi mocniej: Matylda Orchidea. Byłem w domu autorki tego ponurego dzieła. Dokładniej - w jej piwnicy.
Otworzyłem książkę na pierwszej stronie. Widniał na niej tytuł i nazwisko Matyldy, ale też coś więcej - pieczątka z napisem: "Wycofane z biblioteki z powodu szkodliwych treści". Byłem okropnie zmęczony, ale musicie wiedzieć, że taka pieczątka działa na człowieka, któremu zacina się hamulec ręczny niezwykle zachęcająco. Natychmiast nabrałem ochoty, żeby przeczytać choć fragment.
Akurat otworzył się rozdział dwunasty. O tym, jak zepsuć humor za bardzo zadowolonemu z siebie dziecku. Matylda pisała:
"Radość dziecka to stan niewskazany. Radosne dziecko może głośno rechotać, podskakiwać, nie mieć cierpliwości, żeby wykonywać twoje polecenia. Należy sprowadzić je do stanu naturalnego smutku. Oto jedna z metod. Pytasz dziecko, co ma w kieszeniach. Zwykle są to rzeczy kompromitujące: brudne chusteczki, niedojedzone batony, papierki po gumie do żucia. Gdy dzieciak już ci to wszystko pokaże, wyjaśniasz mu, że kieszenie świadczą o człowieku - a jego kieszenie świadczą o tym, że jest brudasem i łakomczuchem. Radość od razu zniknie z jego twarzy. Wygrałeś.
Metodę tę można stosować tylko wobec dzieci, które są dostatecznie duże, żeby mieć spodnie, a w nich kieszenie. Na wszelki wypadek sam powinieneś przez kilka dni nosić w kieszeniach wyłącznie przedmioty, które dobrze o tobie świadczą: kasztany, małe maskotki kotków o słodkich oczkach i tym podobne. Może się bowiem zdarzyć, że dziecko zaatakuje cię twoją własną bronią: zapyta, co masz w kieszeniach.
Pamiętaj, że dziecko powinno być utrzymywane w stanie naturalnego smutku. Jest to jedna z głównych zasad smyczologii - nauki wymyślonej przez autorkę tej książki. Dzięki niej dowiesz się, jak za pomocą sztuczek psychologii utrzymywać dziecko na smyczy".
Nie mogłem tego czytać dalej. Sięgnąłem po następną książkę. Ale to był kolejny egzemplarz "Jak okiełznać dziecko". Trzecia książka też. I czwarta. I wszystkie. W piwnicy leżał cały nakład poradnika Matyldy! Żadna biblioteka tego nie chciała.
Padłem na łóżko. Ledwo zamknąłem oczy, a w półśnie zaczęły otaczać mnie kręgiem książki Matyldy. Otwierały się jak paszcze potworów. Między okładkami miały potężne kły, które szczerzyły w moją stronę.
Zostawcie mnie! Jutro będę grzeczny! - krzyczałem do nich w myślach. Zaraz potem zasnąłem jak kamień. Tyle miałem dobrego z tego dnia.
13
W niedzielę rano Matylda wyjaśniła, co mam robić, żeby być grzecznym. Nie było to wcale trudne. Mieliśmy pojechać do telewizji i tam wspólnie - ja i Matylda - udzielić wywiadu panu dziennikarzowi. Na dany znak, gdy Matylda podrapie się trzy razy po prawym uchu, miałem powiedzieć: "Terapia pani Orchidei odmieniła moje życie. Jestem teraz grzeczny i szczęśliwy".
Przećwiczyliśmy to z dziesięć razy. Matylda drapie się za uchem, ja recytuję: "Terapia pani Orchidei odmieniła moje życie. Jestem teraz grzeczny i szczęśliwy". To naprawdę nie było trudne. Powiem tak i wracam do domu. Najgorsze już za mną - pomyślałem.
Ale najgorsze właśnie się stało - Eryk kazał mi podciągnąć nogawkę i założył na nogę grubą, miedzianą bransoletę.
- To po to, żeby ci nie przyszło do głowy wzywać policji. Albo mówić, że moja terapia ci się nie podoba - wyjaśniła Matylda. - To jest twoja obroża. Jeśli będziesz niegrzeczny, Eryk już wie, co zrobić, żebyś poczuł uderzenie prądem.
Eryk pomachał jakimś czarnym urządzeniem z pokrętłem i antenką, wielkości sporej krótkofalówki.
- A może nie wierzysz, że Eryk wie, jak włączyć to urządzenie, i chcesz, żeby ci zademonstrował? - zapytała Matylda sztucznie słodkim tonem.
- Wierzę, że Eryk wie, jak włączyć przycisk! - krzyknąłem natychmiast.
Matylda ciągnęła dalej:
- Wiem, to niehumanitarny środek, stosujemy go wbrew prawu. Ale sam sobie jesteś winien. Gdybyś grzecznie wygrał "Dzieciaka Tygodnia", leciałbyś teraz na Wyspy Kanaryjskie.
Bardzo chciałem polecieć na Wyspy Kanaryjskie, ale pojechałem do telewizji, żeby wziąć udział w programie na żywo. Matylda nie spuszczała mnie z oka. Razem poszliśmy do garderoby, gdzie taka pani nałożyła jej grubą warstwę makijażu na twarz. Ta pani powiedziała, że mnie nie trzeba nic nakładać, bo mam taką świeżutką i ładniutką buzię. Trochę to zdenerwowało Matyldę, która zaczęła się kłócić, że pani kładzie jej zbyt dużą warstwę makijażu.
Chwilę później siedzieliśmy w studiu za stołem - ja, Matylda i pan dziennikarz. Eryk stał poza zasięgiem kamery przy wyjściu ze studia. W dłoni trzymał generator prądu. Rękę podniósł specjalnie wysoko, żebym go dokładnie widział.
Ten dziennikarz był o wiele milszy niż prowadzący teleturniej "Dzieciak Tygodnia". Gdy tylko na kamerze zapaliła się czerwona lampka, powitał nas i zaczął z nami uprzejmie rozmawiać. Głównie z Matyldą, co mnie szczerze cieszyło, bo wolałem milczeć i czekać na koniec programu, niż mówić. Z mojego mówienia nie wynikało ostatnio nic dobrego.
Ta Matylda nie była taka zła. Bardzo mi pomogła w milczeniu. Odpowiadała na pytania, które dziennikarz zadawał mnie.
- Nazywają cię aktualnie najbardziej niegrzecznym dzieckiem w Polsce. Czy już wiesz, dlaczego masz kłopoty z dobrym zachowaniem? - zapytał mnie dziennikarz.
- Aureliusz wie to doskonale - odparła Matylda.
- W trakcie terapii ze mną zrozumiał motywy swoich zachowań. Teraz już potrafi odróżnić dobre postępowanie od złego. Dzięki smyczologii przestał się też moczyć.
Matylda podrapała się trzy razy w ucho. A więc w tej chwili miałem wyrecytować: "Terapia pani Orchidei odmieniła moje życie. Jestem teraz grzeczny i szczęśliwy". Eryk podniósł jeszcze wyżej rękę z generatorem prądu i teatralnym gestem zbliżył do niego drugą dłoń - tę, która naciska włącznik.
Ale mnie to w ogóle nie obchodziło. Jak to: przestałem się moczyć? Moczyć? O czym ona mówi? Że niby sikałem w majtki? W gimnazjum?! Przecież moi kumple, rodzice, nauczyciele oglądają mnie teraz na żywo! Moja reputacja legła w gruzach. Nigdy, przenigdy nie wrócę do Ścichapęk. Już nigdy nie spotkam się z żadnym mieszkańcem naszego miasteczka, chyba że z panem Kacprem, który nie ma telewizora. Zmienię nazwisko i przeniosę się na Wyspy Kanaryjskie albo nawet na Grenlandię.
Wyjść stąd! O tym jednym marzyłem w tej chwili. Uciec, jak wtedy ze szkoły. Ale nie mogłem. W drzwiach stał Eryk z generatorem prądu i wredną miną. Już miałem się rozpłakać, gdy nagle mnie olśniło. Żarówka nad moją głową eksplodowała jak supernowa. Chcecie wojny - pomyślałem - no to będziecie ją mieli!
- Terapia pani Orchidei odmieniła moje życie. Jestem teraz grzeczny i szczęśliwy - wyrecytowałem.
Na twarzy Matyldy pojawił się uśmiech zadowolenia. Eryk odsunął rękę od włącznika, ale pogroził mi palcem.
Ale ja już się go w ogóle nie bałem. Mówiłem dalej.
- Bardzo pomógł mi też asystent pani Matyldy, ten, który stoi obok - wskazałem na Eryka. - I jego urządzenie, dzięki któremu już się nie moczę - dorzuciłem.
Kamera z czerwonym światełkiem natychmiast przekręciła obiektyw w stronę Eryka. Tak szybko, że nie zdążył nawet zamknąć ust.
- Panie Eryku, pokaże nam pan ten przyrząd? - zapytałem.
Dziennikarzowi spodobał się chyba mój pomysł.
- Zapraszamy, panie Eryku, do nas - powiedział. - Niech pan pokaże to cudowne urządzenie.
- Ale... - zaczął Eryk.
I już nie skończył. Grzecznie przymaszerował i usiadł obok nas. Generator prądu położył na stole, blisko siebie. W życiu nie widziałem człowieka z bardziej niepewną miną. Matylda też była chyba zdenerwowana, bo potarła błyskawicznie kilka razy nos. Zszedł z niego cały makijaż, a w jego miejscu zrobił się czerwony placek.
- To jest wynalazek pana Eryka. Pokażę, jak go używać - wyjaśniłem. - Biorę go do ręki.
Zrobiłem to, a Eryk nie zareagował.
- Przytulam...
Przytuliłem generator.
- ...i zaraz muszę iść do toalety. Idę tam razem z urządzeniem, a potem w nocy już się nie moczę.
Dziennikarz był bardzo zdziwiony.
- To niesłychane - powiedział. - Muszę to kupić dla swoich dzieci.
Tymczasem ja oznajmiłem:
- Proszę pana, właśnie muszę natychmiast iść do toalety.
Dziennikarz roześmiał się głośno.
- Widzę, że to naprawdę działa. Idź, ale wracaj szybko, bo jesteś głównym bohaterem tego programu.
- Zaraz wrócę - zapewniłem. - A wy możecie w tym czasie sami spróbować smyczoterapii. Niech każdy pokaże, co ma w kieszeniach, a pani Matylda powie, jak to o was świadczy.
- To znakomity pomysł! - promieniał dziennikarz.
Ale ja już nie zwracałem na niego uwagi. Chwyciłem generator i wyszedłem szybko ze studia. Bardzo przydało się to, że wcześniej starałem się zapamiętać dokładnie drogę do wyjścia z gmachu telewizji. I to, że bardzo szybko biegam - oczywiście tylko wtedy, gdy muszę.
14
Zatrzymałem się dopiero w jakimś parku. Było tam mnóstwo drzew i krzaków, za to tylko jedna ławka. Siedział na niej jakiś pan i karmił gołębie. Usiadłem obok, żeby odsapnąć.
Starszy pan chyba nie był z tego powodu szczęśliwy. Nie patrzyłem na niego, ale czułem, że on patrzy na mnie, i to - jak domyśliłem się z ciężaru jego wzroku - raczej podejrzliwie. W dłoniach trzymałem generator prądu Eryka i właśnie to urządzenie wzbudziło chyba jego niepokój.
- To teraz zatrudniają nawet dzieci? - zapytał gniewnym głosem.
- Gdzie? - odpowiedziałem pytaniem, bo zupełnie nie wiedziałem, o co mu chodzi.
Starszy pan rzucił okruch chleba sinoniebieskiemu gołębiowi.
- Już ty wiesz gdzie. W Biurze Ochrony Rządu - odparł.
Wtedy rozpoznałem jego głos. To był premier. Ten sam, który przyjechał kiedyś z wizytą roboczą do naszej szkoły w Ścichapękach, bo realizuje ona rządowy program dożywiania dzieci.
Spojrzałem na niego - twarz premiera, chociaż byłego. Mówił dalej, z coraz większą złością.
- Prosiłem, żeby odebrano mi ochronę. Że chcę poczuć się znowu zwykłym człowiekiem. Pójść do parku, nakarmić gołębie. Sam, zupełnie sam! To oni przysłali mi dziecko z krótkofalówką do ochrony.
Przyjrzał mi się.
- A może nie jesteś dzieckiem, tylko karłem-komandosem w przebraniu? - zapytał.
Sytuacja nie była za wesoła, ale myśl, że ktoś mógł pomylić mnie z karłem-komandosem, rozbawiła mnie w mgnieniu oka. Wybuchnąłem głośnym śmiechem.
- Nie jestem komandosem, panie premierze - powiedziałem. - Jestem chłopcem, który pozbawił pana pracy. Aktualnie najbardziej niegrzecznym dzieckiem w Polsce. To ja pokazałem panu rogi. Przepraszam.
Skuliłem się w sobie jak małe afrykańskie zwierzątko. Marzyłem o jednym: żeby tylko na mnie nakrzyczał, a nie pobił mnie swoją laską. Czekałem na reakcję - sekundę, dwie, trzy... W całkowitej ciszy przerwanej raz gruchnięciem gołębia.
Wreszcie ta reakcja nastąpiła. Premier ryknął donośnym śmiechem.
- Dziękuję, chłopcze - powiedział. - Bardzo ci dziękuję.
O co mu chodzi?!
Szybko się wyjaśniło.
- Przez te wszystkie lata, kiedy byłem premierem, marzyłem o chwili spokoju. O tym, by pójść do parku, odwiedzić wnuki. Wybrać się na samotny spacer. Nie mogłem. Wszędzie chodzili za mną ochroniarze rządowi. Ty zwróciłeś mi moje prawdziwe życie.
W jego spojrzeniu wyczytałem wdzięczność. Rzucił dwa okruchy w stronę gołębi i jedną uwagę w moją stronę:
- Ptaki nienawidzą ochroniarzy.
Znowu powiedział coś, co mnie bardzo do niego zbliżyło. Już drugi raz! Po chwili opowiedziałem mu wszystko, co mi się zdarzyło od czwartku, kiedy zrobiłem mu rogi. Słuchał uważnie.
- Trzeba pomóc temu chłopcu, którego Matylda uwięziła w pubie w Londynie. Musimy się dowiedzieć, gdzie jest to miejsce - postanowił.
Wtedy coś mi się nagle przypomniało. Skupiłem się i przed oczyma stanął mi slajd wyświetlony na ścianie w willi Matyldy. Opary z gorącej wody, nieszczęśliwa twarz Sebastiana, uchylone drzwi z kuchni do wnętrza pubu. Na szybie tkwił jakiś napis...
Chwyciłem najbliższy patyk i nabazgrałem na piasku ten tekst - bez niczyjej podpowiedzi, z pamięci!
Bup Rewot
- Widziałem taki napis na szybie - wyjaśniłem premierowi. - Bup rewot. Co to znaczy po angielsku?
- Raczej nic - odparł zasępiony premier.
Ale zaraz się ożywił.
- Na szybie powiadasz... A zatem widziałeś ten napis od środka pubu! W takim razie jest to nazwa pubu, ale od drugiej strony.
Podekscytowany premier chwycił patyk. To dość niesamowite patrzeć, jak szef rządu - nawet były - z językiem leciutko wysuniętym z ust kaligrafuje litery w piachu. Ale to, co napisał, miało sens. I to jaki!
Tower Pub
- Tower Pub. Pub Wieża. Znam to miejsce! - krzyknął. - A w domu mam jeszcze chyba telefon do premiera Wielkiej Brytanii. Biegnę ratować Sebastiana! Jeszcze się na coś przydam!
Zerwał się z ławki i pognał żwirową alejką z prędkością, o jaką nigdy bym go nie podejrzewał. Po kilkunastu krokach stanął nagle i odwrócił się w moją stronę.
- Powodzenia, chłopcze! - zawołał. - Jeszcze raz dziękuję!
I tyle go widziałem. Jednak przedostatnim zdaniem przypomniał mi, że muszę działać.
Wyciągnąłem z kieszeni pięć złotych - wszystko, co mi zostało jeszcze z czerwcowego kieszonkowego. Kupiłem w pobliskim kiosku kartę telefoniczną i zadzwoniłem do Patyczaka, na numer z jego wizytówki.
Nawet się nie zdziwił, gdy usłyszał mój głos.
- To było piękne - powiedział.
- Niby co? - zapytałem.
- Ten numer z pokazywaniem, co się ma w kieszeniach. Ta psycholog wyjęła szminkę, kasztana i kotka maskotkę, ale ten jej asystent? Brudną chusteczkę, niedojedzoną kanapkę i nóż sprężynowy! Myślałem, że pęknę ze śmiechu. Kroi kanapki nożem sprężynowym?
Zawartość kieszeni Eryka akurat w tej chwili najmniej mnie interesowała. Zresztą, właśnie czegoś takiego spodziewałem się po jego kieszeniach.
- Chce pan odzyskać pracę? - przerwałem Patyczakowi.
- Pewnie - natychmiast spoważniał.
- Opowiem panu do kamery najbardziej niesamowitą historię - przyrzekłem.
- Każda historia z twoim udziałem uratuje mi robotę - powiedział z szacunkiem.
- Pod jednym warunkiem: proszę zdobyć dla mnie adres Matyldy Cichej - dodałem.
W słuchawce usłyszałem jedno słowo, które sprawiło, że wszystkie nieszczęścia, jakie ostatnio na mnie spadły, stały się bańką mydlaną, która poleciała w niebo i pękła z cichym dźwiękiem: plask!
- Drobiazg - powiedział Patyczak.
15
Osiedle Lawendowe okazało się skupiskiem niskich bloków. Starych i zaniedbanych. Mojej mamie nie powiodło się w życiu... W niedzielne popołudnie było tu całkowicie pusto.
Trzy razy przechodziłem koło wejścia do jej klatki schodowej. Za pierwszym razem tylko spojrzałem na odrapane, szare drzwi. Za drugim - dotknąłem klamki. W końcu za trzecim razem wszedłem do środka.
Nie pamiętam, jak dotarłem na drugie piętro. Plastikowa wizytówka na drzwiach była tak wytarta, że z trudem odczytałem litery: "Matylda Cicha".
Serce waliło mi jak młot pneumatyczny. Może nie powinienem tu przychodzić? Może lepiej zostawić wszystko po staremu? Mam już przecież mamę, którą kocham. Co z tego, że mnie nie urodziła?
W dłoniach ściskałem wciąż generator prądu. Trochę zajmie, zanim jej wytłumaczę, po co przyniosłem go ze sobą. Byłoby znacznie lepiej, gdybym teraz trzymał w dłoniach kwiaty. Nacisnąłem dzwonek.