Roberts Nora Minikolekcja Nory Roberts Nowe życie

Nora Roberts

NOWE ŻYCIE

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Rozległ się trzask bicza. Dwanaście lwów przysiadło na zadach, przebierając w powietrzu przednimi łapami. Kiedy padła komenda, płowe, sprężyste cielska, posłuszne okrzykom treserki i ruchom jej dłoni, zaczęły rysować w powietrzu ósemkę, przeskakując z postumentu na po­stument.

- Brawo, Pandora. Na dźwięk swojego imienia potężna lwica zeskoczyła na ziemię i ułożyła się na boku. Jeden po drugim lwy, powarkując i odsłaniając zęby, poszły za jej przykładem i po chwili wszystkie leżały na wysypanej mieloną korą arenie.

- W górę łby! - Lwy posłusznie wykonały polecenie. Jo przeszła przed nimi energicznym krokiem, odrzuciła bat i z wystudiowaną nonszalancją położyła się na ich ciałach, jak na sofie. Z gardła leżącego pośrodku ogro­mnego samca ze wspaniałą grzywą wydobył się głuchy pomruk. W nagrodę za to, że właściwie rozpoznał sygnał, został podrapany za uchem. Treserka podniosła się ze swo­jej żywej kanapy, klaśnięciem w dłonie poderwała koty na nogi, po czym wywołując kolejno imiona, kierowała je na pochylnię, którą schodziły do klatek umieszczonych na naczepach. Na arenie został tylko potężny, czarnogrzywy Merlin, który ocierał się o jej nogi, jak zwykły domowy kociak.

Przymocowała linę do łańcucha ukrytego pod grzywą i sprawnie wskoczyła na grzbiet lwa. Kiedy otwarto drzwi, wyjechała na nim poza kraty, okrążyła arenę, a gdy znaleźli się przy wyjściu, wprowadziła kota do jego klatki.

- To co, Duffy? - spytała, kiedy upewniła się, że klatka jest bezpiecznie zamknięta. - Możemy już ruszać w trasę?

Duffy był niskim, okrąglutkim Irlandczykiem. Kaszta­nowe włosy, przycięte w równą grzywkę, okalały twarz gęsto pokrytą radymi piegami. Szeroki uśmiech i szczere spojrzenie niebieskich oczu nadawały mu wygląd chło­paczka z chóru kościelnego, jednak za niewinnym obli­czem krył się bystry i wnikliwy umysł. Z pewnością był najlepszym dyrektorem, jaki kiedykolwiek zarządzał Cyr­kiem Prescotta Colossus.

- Mam nadzieję, Jo - odparł i przesunął w ustach ogryzek cygara. - Jutro zaczynamy w Ocali.

Uśmiechnęła się lekko i wykonała parę wymachów, rozciągając mięśnie zesztywniałe podczas półgodzinnego treningu.

- Moje koty są gotowe. Tak jak my marzą o wyrusze­niu w drogę.

Duffy podniósł wzrok i napotkał śmiałe spojrzenie jej szeroko rozstawionych, wykrojonych jak migdały oczu. Były zielone i przejrzyste jak szmaragdy, okolone czarny­mi jak atrament rzęsami. W tej chwili patrzyły na niego z rozbawieniem, lecz bywało, że widział w nich strach, ból i niepewność. Znów przesunął cygaro w ustach i wypuszczając kłęby dymu, przyglądał się, jak Jo wydaje po­lecenia swoim pomocnikom.

Duffy pamiętał Steve'a Wildera, ojca Jo. Był jednym z najlepszych treserów w całym cyrkowym świecie. Jo miała jego talent, natomiast po matce, która była akrobatką, odziedziczyła delikatną budowę ciała, ciemną karnację i powabny wygląd. Rzeczywiście, smukła, zgrabna Jovilette Wilder ze swoim przenikliwym spojrzeniem i prosty­mi, kruczoczarnymi włosami, które sięgały poniżej pasa, bardzo przypominała matkę. Tak jak ona miała ładnie zarysowane, lekko wygięte w łuk brwi, nos mały i prosty, wysokie kości policzkowe i pełne, miękkie usta. Skóra, wyzłocona słońcem Florydy, podkreślała jej cygański wy­gląd, a odważne, pewne siebie spojrzenie dodawało bla­sku jej urodzie.

Jo skończyła wydawać instrukcje i ujęła Dufffye'go pod rękę.

- Ktoś postanowił nagle odejść? - spytała, patrząc na jego chmurną minę.

- Nie.

Uniosła brwi. Nieczęsto zdarzało się, żeby Duffy od­powiadał monosylabami. Powstrzymała się jednak od dal­szych pytań i w milczeniu szli przez obóz w kierunku biura.

Wszędzie widać było przygotowania do sezonu. Lino­skoczek Vito ćwiczył swój numer na kablu rozciągniętym między drzewami, Mendalsonowie pokrzykując do siebie, żonglowali maczugami, grupa woltyżerów prowadziła ko­nie na arenę, a jedna z córek Stevensonow ćwiczyła na szczudłach. Musi mieć jakieś sześć lat, zamyśliła się Jo, obserwując chwiejne kroki dziewczynki. Pamiętała rok, w którym mała przyszła na świat. Jo miała wówczas szes­naście lat i po raz pierwszy pozwolono jej na samodzielną tresurę. Jeszcze jeden rok musiała czekać, nim dostała zgodę na występy przed publicznością.

Cyrk był jej domem. Urodziła się podczas zimowej przerwy, a już wiosną rodzice wsadzili ją do swojego wo­zu. Od tej pory wszystkie kolejne lata spędzała w trasie. Po ojcu odziedziczyła miłość do zwierząt, po matce urodę i wdzięk. Straciła rodziców piętnaście lat temu, ale ciągle czuła ich wpływ, zupełnie jakby zostawili jej w spadku swój świat pełen wiecznego niepokoju i fantazji. Dorasta­ła, bawiąc się z lwiątkami, jeżdżąc na słoniach, nosząc błyszczące od cekinów kostiumy i przenosząc się z miej­sca na miejsce jak Cyganka.

Z uśmiechem spojrzała na kępkę żonkili, które rosły przed budynkiem, gdzie mieściło się zimowe biuro cyrku. Nigdy nie zapomniała chwili, kiedy je sadziła. Miała trzy­naście lat i była beznadziejnie zakochana w jednym z akrobatów. Pamiętała mężczyznę, który przykucnął wte­dy obok i zaoferował swoją pomoc w sadzeniu cebulek i... leczeniu złamanego serca. Na wspomnienie Franka Prescotta jej twarz posmutniała.

- Ciągle nie mogę uwierzyć, że go nie ma - szepnęła, wchodząc z Duffym do biura.

W pokoju było zaledwie kilka sprzętów, za to ściany pokrywały afisze, które oferowały wszystko, co zadziwia­jące, niesamowite i nieprawdopodobne: tańczące słonie, ludzi, którzy potrafili latać, piękne dziewczyny wirujące na linie trzymanej w zębach, ryczące tygrysy, które jeździły konno. Była tu cała magia cyrku: żonglerzy, akrobaci, klauni, lwy, siłacze.

- Bez przerwy wydaje mi się, że zaraz wpadnie z ja­kimś zwariowanym pomysłem - mruknął Duffy, nastawia­jąc ekspres do kawy.

- Właśnie... - Z westchnieniem usiadła na krześle. - Przecież nie był stary. Na atak serca powinni umierać tylko starzy ludzie. - Zadumała się nad niesprawiedliwością lo­su, który zesłał śmierć na Franka Prescotta.

Miał niewiele po pięćdziesiątce, zawsze roześmiany i serdeczny. Uwielbiała go i bezgranicznie mu ufała. Od­kąd sięgała pamięcią, Frank Prescott był zawsze w cen­trum jej życia.

- Minęło prawie pół roku - powiedział Duffy posęp­nie, podając jej kawę.

- Wiem. - Objęła kubek, ogrzewając dłonie przemarz­nięte w chłodnym marcowym powietrzu. Po chwili stanow­czo otrząsnęła się z ponurego nastroju. Frank z pewnością nie chciał pozostawiać po sobie smutku. - Doszły mnie słu­chy, że mamy powtórzyć zeszłoroczną trasę. Trzynaście sta­nów. - Z uśmiechem przyglądała się, jak Duffy krzywi się, łykając kawę. - Chyba nie jesteś przesądny? - spytała, choć dobrze wiedziała, że w portfelu nosi czterolistną koniczynę.

- Też coś! - obruszył się, ale jego twarz wyraźnie po­czerwieniała pod piegami. Odstawił pusty kubek, obszedł biurko i usiadł. Wiedziała, że szykuje się do rozmowy o interesach.

- W Ocali powinniśmy być o szóstej - zaczął, a Jo przytaknęła mu posłusznie. - Przed dziewiątą musimy ustawić namioty.

- Do dziesiątej będzie już po ulicznej paradzie, a o dru­giej zacznie się popołudniówka - dokończyła z uśmie­chem. - Duffy, nie zamierzasz mnie chyba prosić, żebym uczestniczyła w imprezach towarzyszących?

- Publiczność powinna dopisać - ciągnął, ignorując jej pytanie.

- No dobra - powiedziała zdecydowanie. - Powiedz wreszcie, o co chodzi.

- W Ocali ktoś do nas dołączy, przynajmniej na jakiś czas. - Duffy zacisnął wargi. Jego niebieskie oczy odszukały wzrok Jo. - Nie wiem, czy zostanie z nami do końca sezonu.

- Boże, Duffy. Kto to taki? Mam nadzieję, że nie jakiś nowicjusz, którego będziemy musieli wszystkiego uczyć? Albo nawiedzony pisarz, który postanowił uwiecznić za­nikającą sztukę cyrkową? Spędzi z nami kilka tygodni, wykonując jakieś proste fizyczne prace i będzie przekona­ny, że został ekspertem.

- Wątpię, żeby pracował fizycznie - mruknął Duffy. - On nie jest cyrkowcem. - Duffy rzucił pod nosem jakieś przekleństwo, zebrał się na odwagę i spojrzał Jo prosto w oczy. - To nasz właściciel.

Przez chwilę siedziała bez ruchu. Tak samo wyglądała, gdy zabierała się do tresury młodego lwa.

- Nie! - Nagle zerwała się z krzesła, kręcąc gwałtow­nie głową. - Tylko nie on. Nie teraz. Po co tu przyjeżdża? Czego tu chce?

- To jego cyrk - przypomniał jej Duffy dość szorstko, jednak w jego głosie pojawiło się współczucie.

- Nigdy nie był jego - odparowała gniewnie. - To cyrk Franka.

- Frank nie żyje - powiedział Duffy spokojnie. - Teraz cyrk należy do jego syna.

- Syna? - zdenerwowała się. Ściskając skronie palca­mi, podeszła wolno do okna. Słońce oświetlało już cały obóz. Grupa akrobatów, w grubych okryciach narzuco­nych na trykoty, kierowała się w stronę areny.

- Co to za syn, któremu nie przyszło do głowy, żeby odwiedzić ojca? Przez trzydzieści lat nie udało mu się zobaczyć z Frankiem. Nigdy do niego nie napisał. Nawet na pogrzeb nie przyjechał. - Przełknęła łzy.

- Musisz się wreszcie nauczyć, że życie ma zawsze dwie strony, dziecinko - powiedział Duffy. - Trzydzieści lat temu nie było cię na świecie. Nie wiesz, czemu żona Franka od niego odeszła i dlaczego chłopak nigdy go nie odwiedził.

- Jaki chłopak! To mężczyzna. Skończył trzydzieści jeden albo trzydzieści dwa lata i ma w Chicago świetnie prosperującą kancelarię adwokacką. Wiedziałeś o tym, że jest bardzo zamożny? Naprawdę nie wiem, czego taki bogaty i wzięty prawnik może szukać w cyrku.

Duffy uniósł szerokie ramiona.

- Możliwe, że chce uciec od podatków. Albo pojeździć na słoniu. Może też zrobić inwentaryzację, a potem nas wyprzedać.

- Boże, Duffy! Tylko nie to! Przecież nie może tego zrobić!

- Jasne, że może - mruknął Duffy. - Może robić, co mu się żywnie podoba.

- Mamy kontrakty do października...

- Jesteś przecież inteligentną dziewczyną, Jo. - Ze zmarszczonym czołem podrapał się w głowę. - Przecież to prawnik. - Widząc, jaka jest załamana, zmienił trochę ton. - Słuchaj, dziecinko. Nie mówię, że zamierza nas sprzedać. Powiedziałem tylko, że to możliwe. Jo przeczesała włosy palcami.

- Musi być jakiś sposób...

- Możemy pod koniec sezonu wykazać dobry zysk - odpowiedział z uśmiechem. - No i pokazać mu, ile je­steśmy warci. Chyba dobrze byłoby, gdyby zobaczył, że nie jesteśmy trupą jarmarcznych kuglarzy, ale profesjonal­nym zespołem ze znakomitym programem. Powinien do­wiedzieć się, co Frank stworzył, jak żył, co chciał osiąg­nąć. .. Wydaje mi się - dodał, patrząc na Jo uważnie - że to ty powinnaś zająć się jego edukacją.

- Ja? - Była zbyt zdumiona, żeby się rozgniewać. - Dlaczego? Ja tresuję lwy, a nie prawników - rzuciła z po­gardą.

- Byłaś bardzo zżyta z Frankiem. Poza tym nikt nie zna tak dobrze naszego cyrku. - Ściągnął brwi i dodał: - A na dodatek masz pomyślunek. Nigdy nie sądziłem, że z tych twoich książek będzie jakiś pożytek, ale chyba nie miałem racji.

- Owszem, lubię Szekspira, ale to nie znaczy, że do­gadam się z Keane'em Prescottem.

- No cóż... - Duffy wydął wargi. - Skoro twierdzisz, że sobie nie poradzisz...

- Nie takiego nie powiedziałam.

- No i jeśli się boisz...

- Niczego się nie boję! - Wcisnęła ręce do kieszeni i zaczęła chodzić po małym pokoiku. - Skoro mecenas Keane Prescott zamierza spędzić wakacje z cyrkiem, zro­bię co w mojej mocy, żeby je dobrze zapamiętał.

- Masz być uprzejma - rzucił Duffy ostrzegawczo, kiedy podeszła do wyjścia.

- Ależ Duffy... - Zatrzymała się i posłała mu niewin­ny uśmiech. - Przecież wiesz, jaka jestem delikatna.

I żeby to udowodnić, z hukiem zatrzasnęła drzwi.

Kiedy korowód cyrkowych samochodów podjeżdżał do dużego, porośniętego trawą placu, nad horyzontem zaczy­nało się już rozjaśniać. Jeszcze chwila, a bladoszare niebo zabarwią kolory świtu. W oddali widać było kwitnące gaje pomarańczowe, których zapach docierał aż tutaj. Jo wy­siadła ze swojego wozu i z rozkoszą wciągnęła do płuc pachnące powietrze. Nie było dla niej piękniejszego wi­doku niż chwile, kiedy nadchodził świt. Zapowiada się śliczny dzień, pomyślała.

Powietrze było jeszcze chłodne. Podciągnęła zamek szarej bluzy i przyglądała się, jak pozostali członkowie trupy cyrkowej wysypują się ze swoich wozów kempin­gowych, przyczep i ciężarówek. Wkrótce ciszę poranka zmąciły głośne rozmowy. Zaczęła się praca. Podczas gdy odwijano z bębna brezent namiotu, Jo poszła sprawdzić, jak jej koty zniosły podróż.

Przy klatkach byli już jej trzej pomocnicy. Najdłużej znała Bucka. Kiedyś pracował z jej ojcem, a po jego śmierci miał przez krótki czas własny numer z czterema lwami, lecz z ul­gą przerwał te występy, gdy tylko Jo zadebiutowała Buck miał ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu i był bardzo mu­skularny, więc od czasu do czasu pokazywał się na imprezach towarzyszących jako Siłacz Herkules. Z bujną grzy­wą jasnych włosów i piękną kręconą brodą prezentował się nad wyraz atrakcyjnie. Dłonie miał szerokie, z grubymi palcami, lecz Jo doskonale pamiętała, jakie były delikatne, gdy jedna z lwic urodziła dwoje lwiątek.

Drobny Pete wyglądał przy Bucku dość mizernie. Nie sposób było określić jego wieku. Zdaniem Jo był między czterdziestką a pięćdziesiątką ale nikt tego nie wiedział na pewno. Jego skóra przypominała wypolerowany ma­hoń, a głos miał głęboki i niski. Poznała go pięć lat temu, gdy zgłosił się do niej z pytaniem o pracę. Nosił czapeczkę baseballową i bez przerwy żuł gumę. Lubił czytać poży­czane od Jo książki, a kiedy siadał do pokera, nie miał sobie równych.

Trzecim pomocnikiem był dziewiętnastoletni, pełen za­pału i dobrych chęci Gerry. Miał około stu osiemdziesię­ciu centymetrów wzrostu, był bardzo szczupły. Jego mama zajmowała się garderobą, natomiast ojciec był sprzedawcą pamiątek i słodyczy. Gerry marzył o występach ze zwie­rzętami i Jo zgodziła się objąć nad nim pieczę.

- Jak tam moje maleństwa? - spytała, podchodząc do nich. Zatrzymywała się przy każdej klatce i łagodnie prze­mawiała do lwów, nazywając je po imieniu. Wkrótce zde­nerwowane koty uspokoiły się. - No, widać, że dobrze zniosły podróż. Tylko Hamlet jest trochę niespokojny, ale to jego pierwszy rok w trasie.

- To złośliwa bestia - mruknął Buck.

- Tak, wiem - odparła z namysłem. - Ale jest też bar­dzo bystry. - Splotła włosy w gruby warkocz, który od­rzuciła na plecy. - Popatrzcie, już nadjeżdżają miastowi.

Rzeczywiście na plac wjechało kilka samochodów i ro­werów. Byli to ludzie z okolicznych miasteczek, którzy lubili przyglądać się rozstawianiu wielkiego cyrkowego namiotu. Chcieli choć przez ten krótki czas spojrzeć na cyrk z innej strony. Niektórzy z nich tylko patrzyli. Byli jednak i tacy, którzy chętnie pomagali przy ustawianiu masztów, naciąganiu brezentu, przygotowywaniu sprzętu. Zdobywali w ten sposób bilet na przedstawienie i nieza­pomnianie wspomnienia.

- Trzymajcie ich z dala od klatek - poleciła Jo i ruszy­ła w kierunku rozkładanego namiotu.

Plac pełen był kabli, lin i ludzi. Sześć słoni w uprzęży czekało na swoje zadania, ich opiekunowie stali w pobli­żu. Kiedy robotnicy pociągnęli liny, brunatny brezent wy­dął się jak wielki grzyb. Wewnątrz zabrano się już do ustawiania masztów. Na wschodzie słońce zaczęło wy­nurzać się zza horyzontu, zabarwiając niebo na różowo. W czystym powietrzu niosły się pokrzykiwania szefa ro­botników, śmiech jego młodych pracowników, od czasu do czasu padało jakieś mocne słowo. Kiedy pod brezent wsunięto środkowe maszty, Jo dała znak Maggie, wielkiej afrykańskiej słonicy. Maggie opuściła trąbę, a wtedy Jo zgrabnie wspięła się na szeroki, szary grzbiet.

Słońce z każdą chwilą było wyżej i pierwsze promienie oświetlały już plac. Woń kwiatów pomarańczy mieszała się z zapachem skórzanej uprzęży. Trudno powiedzieć, ile już razy Jo oglądała podnoszenie namiotu o świcie. Za każdym razem było to niezapomniane przeżycie, a ten pierwszy ranek w sezonie wydawał się szczególnie pięk­ny. Maggie podniosła głowę i zatrąbiła, jakby i ona cieszyła się, że rozpoczynają nowy sezon. Jo ze śmiechem sięgnęła do tyłu i poklepała szorstki, pomarszczony zad słonicy. Czuła się wolna i pełna energii. Z uśmiechem po­patrzyła w dół na kłębiących się wokół ludzi.

Jej uwagę przyciągnął mężczyzna, który przystanął przy zwoju kabla. Przede wszystkim zwróciła uwagę na jego sylwetkę. Mężczyzna był szczupły, trzymał się bardzo prosto, miał szerokie barki, ale niezbyt muskularne ramio­na Ubrany w dżinsy, niczym nie różnił się od innych ludzi na placu, ale z daleka można było poznać, że to typowy mieszczuch. Rozwiane przez wiatr ciemnoblond włosy opadały mu na czoło, gładko wygolona szczupła twarz o mocno zarysowanych szczękach wydała się Jo niezwy­kle atrakcyjna. Jednak najbardziej spodobały jej się jego jasnopiwne, bursztynowe oczy, które w tej chwili patrzyły właśnie na nią. Ma oczy jak Ari, oceniła, myśląc o swoim lwie. Zdumiało ją, że wpatruje się tak bez skrępowania w obcego mężczyznę, jawnie okazując swoje zaintereso­wanie. Roześmiała się i odrzuciła warkocz na plecy.

- Chce się pan przejechać? - zawołała. Kiedy niezna­jomy uniósł brwi, wiedziała, że usłyszał propozycję. Za chwilę przekonamy się, pomyślała, czy oczy to jedyne podobieństwo do Ariego. - Maggie nie zrobi panu krzyw­dy. Jest łagodna jak baranek, tylko trochę większa. - Wie­działa, że zrozumiał jej wyzwanie. Kiedy podszedł, lekko uderzyła bok słonicy hakiem. Maggie powoli zgięła grube jak pnie drzew przednie nogi, a gdy uklękła, Jo wyciąg­nęła rękę. Nieznajomy wspiął się na słonia z niebywałą zręcznością i usiadł tuż za Jo.

Przez chwilę milczała zaskoczona drżeniem, w jakie wprawiło jej rękę zetknięcie z jego dłonią. Uznała jednak, że musiała to sobie wyobrazić.

- Wstań, Maggie - rzuciła komendę. Słonica podnios­ła się z cichym stęknięciem, a jej pasażerowie zakołysali się lekko na boki.

- Zawsze pani w ten sposób łapie mężczyzn? - zain­teresował się nieznajomy. Miał głęboki głos o sympatycz­nym brzmieniu.

- To Maggie ich łapie - rzuciła przez ramię.

- Powiedzmy. Jest pani jej opiekunką?

- Nie, ale wiem, jak się z nią obchodzić - odparła.

- Ma pan oczy zupełnie jak jeden z moich kotów - doda­ła. - A ponieważ wydawał się pan zainteresowany Maggie i mną, zaprosiłam pana na górę.

Mężczyzna roześmiał się. Kiedy Jo odwróciła głowę, spostrzegła, że ma ładne, białe i równe zęby.

- Fascynujące! Zaprosiła mnie pani na przejażdżkę, bo mam oczy jak pani kot! A co do reszty... Nie chcę obrazić słonicy, ale patrzyłem nie na nią, tylko na panią.

- O... - zdumiała się Jo. - A dlaczego?

Przez kilka sekund przyglądał się jej w milczeniu.

- To dziwne. Odnoszę wrażenie, że naprawdę pani tego nie wie.

- Przecież inaczej nie pytałabym - powiedziała - Po co tracić czas, zadając pytania, na które znamy odpowiedź?

- Odwróciła się od mężczyzny. - Niech się pan teraz trzyma Maggie musi zarobić na swoją belę siana.

Maszty wisiały między brezentem a ziemią Na ich koń­cach były metalowe pierścienie, o które zaczepiono łańcuchy przymocowane do uprzęży słonia. Kiedy Jo i robotnicy ponaglili słonicę, Maggie ruszyła do przodu, pociągnęła słu­py, które po chwili wskoczyły na swoje miejsca, naciąga­jąc przy tym brezent. Wielki cyrkowy namiot ożył.

Wykonawszy swoje zadanie, Maggie wyszła przez kla­py namiotu na słońce.

- Piękny, prawda? - cicho powiedziała Jo. - Każdego dnia rodzi się na nowo.

Vito krzyknął do niej coś po włosku. Pomachała ręką, odpowiadając mu w tym samym języku, po czym kazała słonicy uklęknąć. Poczekała, aż jej pasażer zsiądzie, w końcu sama także zsunęła się na ziemię. Ze zdumieniem spostrzegła, że nieznajomy jest bardzo wysoki, zaledwie kilka centymetrów niższy od Bucka.

- Z góry wydawał się pan niższy - powiedziała otwarcie.

- Za to pani znacznie wyższa. Zaśmiała się, poklepując Maggie za uchem.

- Przyjdzie pan na przedstawienie? - Zdziwiło ją, jak bardzo jej zależy, aby zobaczyć go ponownie.

- Tak, zamierzam obejrzeć występy. - Na jego ustach błąkał się uśmiech. - Czy pani też bierze udział w spek­taklu?

- Oczywiście, mam numer z kotami - uśmiechnęła się w odpowiedzi. Ktoś ją zawołał, bo Maggie znów była potrzebna. - Muszę już iść. Mam nadzieję, że spodoba się panu przedstawienie.

Zadrżała, gdy nieznajomy ujął jej dłoń.

- Chciałbym zobaczyć się z panią wieczorem.

- Czemu? - Pytanie było jak najbardziej szczere. Ona także chciała go zobaczyć i również zupełnie nie rozumia­ła dlaczego.

Tym razem nie roześmiał się. Delikatnie przesunął dłoń wzdłuż jej warkocza.

- Bo jest pani piękna i bardzo intrygująca.

Nigdy nie przyszło jej do głowy, że jest piękna. Może wydawała się atrakcyjna w swoim cyrkowym kostiumie, ale teraz? W dżinsach, bez makijażu? Mało prawdopodobne.

- No dobrze, jeśli nie będzie żadnych problemów z ko­tami. Ari ostatnio nie czuł się najlepiej.

Kąciki jego ust drgnęły.

- Przykro mi to słyszeć. - Odwrócili głowy, gdy na­woływania stały się głośniejsze. - Chyba jest pani potrzeb­na - powiedział. - Może mi pani jeszcze wskazać, który to jest Bill Duffy?

- Duffy? - powtórzyła zdumiona. - Chyba nie szuka pan pracy?

Uśmiechnął się, słysząc jej pełne niedowierzania pytanie.

- Dlaczego wydaje się to pani niemożliwe?

- Bo nie wygląda pan na artystę.

- Prawdę mówiąc, nie szukam pracy, tylko Billa Duffy'ego.

Nie wypytywała go więcej. Osłoniła oczy ręką i rozej­rzała się wokół. W końcu dostrzegła Duffy'ego, który do­glądał rozstawiania namiotu kuchennego.

- To ten w marynarce w czerwoną kratę - powiedzia­ła, wspinając się znów na kark Maggie. - Niech mu pan powie, że Jo prosi o wejściówkę dla pana - rzuciła jeszcze przez ramię i machnęła ręką na pożegnanie.

Słońce już całkiem wyszło zza horyzontu. Zaczął się nowy dzień.

ROZDZIAŁ DRUGI

Jo czekała na swoją kolej przy tylnym wejściu. Obok niej przystanął Jamie Carter znany jako Topo. W swojej rodzinie reprezentował już trzecie pokolenie klaunów i może dlatego całkiem naturalnie czuł się z twarzą poma­lowaną na biało i w pomarańczowej peruce. Dorastali ra­zem i Jo traktowała Jamiego bardziej jak brata niż przy­jaciela. Jamie był wysoki i szczupły, a pod grubą warstwą makijażu kryła się wyrazista, sympatyczna twarz.

- Mówiła coś? - Jamie zadał to pytanie już po raz trzeci. Jo z westchnieniem opuściła klapę namiotu. Na arenie klauni zabawiali publiczność, podczas gdy pracow­nicy techniczni rozstawiali klatkę, do której za chwilę miały wejść lwy.

- Powtarzam ci, że nie. Naprawdę nie wiem, czemu tracisz na nią czas - odparła ostro.

Jamie najeżył się. Szczupłe ramiona wyprostowały się pod koszulą w czerwone grochy.

- Nie oczekuję, że mnie zrozumiesz - odezwał się z godnością. - Przecież twoje jedyne kontakty z płcią przeciwną ograniczają się do wizyt u Ariego.

- Jesteś bardzo miły! - parsknęła, niespecjalnie wzru­szona drwiącą uwagą. Denerwowało ją, że Jamie robi z siebie idiotę z powodu akrobatki Carmen Gribalti, jednak cała złość wyparowała z niej, kiedy spojrzała w mar­kotne oczy przyjaciela.

- Sądzę, że nie miała nawet okazji, by przeczytać kar­tkę od ciebie - powiedziała uspokajająco. - Sam wiesz, jaki zwariowany jest pierwszy dzień nowego sezonu.

- Pewnie tak - mruknął Jamie z udaną obojętnością, Zupełnie nie wiem, co ona widzi w tym linoskoczku. Jo pomyślała o wspaniałych bicepsach Vita, jednak by­ła zbyt mądra, aby mówić o nich głośno.

- Nie sposób trafić za cudzym gustem. - Cmoknęła go głośno w czerwony, okrągły nosek. - Ja na przykład aż drżę na widok mężczyzny z grzywą gęstych pomarańczo­wych włosów.

- Od razu widać, że znasz się na męskiej urodzie.

Jo ponownie wyjrzała na arenę. Zbliżała się pora wy­stępu Jamiego.

- Zauważyłeś może miastowego, który kręcił się dziś po obozie? - spytała.

- Nawet kilkunastu - odparł drwiąco, sięgając po wia­dro z konfetti.

Obrzuciła go niechętnym spojrzeniem. — Nie mówię o tych, którzy zwykle tu przychodzą. Ma około trzydziestki, ubrany w dżinsy i T - shirt, wysoki - ciągnęła. Dobiegający z areny głośny śmiech publiczności zagłuszał jej słowa. - Ciemnoblond, proste włosy.

- Taa... Widziałem. - Jamie usunął ją z drogi, szyku­jąc się do wyjścia na arenę. - Wchodził z Duffym do czerwonego wozu. - Z dzikim, przenikliwym okrzykiem klaun Topo wypadł na arenę. Na nogach miał wielkie tenisówki, w ręku wiadro z konfetti.

Jo przyglądała się, jak ścigał trzech innych klaunów wokół areny. To dziwne, myślała, że Duffy zabrał kogoś nieznajomego do wozu, gdzie mieściła się administracja cyrku. Mężczyzna mówił przecież, że nie szuka pracy. Sądząc po zadbanych dłoniach, nie pracował fizycznie i z pewnością na stałe mieszkał w mieście. A poza tym, pomyślała, wskakując na białą klacz o imieniu Babette, sprawiał wrażenie osoby, która odniosła sukces i cieszy się autorytetem.

Wzruszyła ramionami, zła, że nie przestaje o nim roz­myślać. Podczas parady uważnie przyglądała się publicz­ności, szukając go wśród widzów. Na popołudniówce na pewno go nie było. Jo machinalnie poklepała szyję klaczy i wyprostowała się, słysząc gwizdek konferansjera.

- Panie i panowie! - wołał głębokim, melodyjnym głosem. - A teraz nasza największa atrakcja! Powitajcie Jovilette, królową dżungli!

Jo trąciła Babette piętami i klacz wpadła na arenę. Pub­liczność owacyjnie witała postać w czarnej pelerynie ga­lopującą na oklep na śnieżnobiałym koniu. Mknęła wokół areny, strzelając na przemian biczami, a kiedy przejeżdża­ła obok wejścia do klatki, zeskoczyła z pędzącego konia. Jeden z pomocników zabrał Babette, a tymczasem Jo chwyciła bicze w jedną rękę i z rozmachem zrzuciła pele­rynę, pod którą miała obcisły biały trykot ozdobiony zło­tymi cekinami. Czarne włosy, przytrzymane mieniącym się diademem, jak fala spływały wzdłuż jej pleców.

W klatce dwanaście dzikich kotów przysiadło na bia­łych i niebieskich postumentach. Dla publiczności wejście tresera za kraty wydawało się całkiem zwyczajną czynnością, jednak Jo wiedziała, że to najbardziej niebezpieczny moment w całym występie. Żeby znaleźć się na środku areny, musiała przejść między dwoma lwami. Wystarczy­ło, żeby jeden z nich czymś się zdenerwował albo nabrał chęci do zabawy i machnął łapą. Nawet przy schowanych pazurach taki cios mógłby okazać się zabójczy.

Zdecydowanym krokiem przeszła na środek klatki i po chwili stała otoczona ze wszystkich stron lwami. Strzela­jąc dla efektu z bicza, wydała komendę, po której lwy stanęły na tylnych łapach. Po kolei kazała im wykonywać wszystkie wyuczone sztuki.

Lwy ryczały, gdy wydawała im polecenia, od czasu do czasu próbowały sięgnąć łapą do bicza, który trzymała w ręce. Wtedy natychmiast rzucała komendę, która po­wstrzymywała te zapędy. Zakończyła przedstawienie wśród wiwatów publiczności, przejeżdżając na Merlinie wokół areny.

- Dobry występ - pochwalił Pete, wręczając jej weł­niane okrycie. - Poszło ci dziś jak po maśle.

- Dzięki. - Owinęła się szczelnie ciepłą narzutką. Na arenie w świetle reflektorów panował upał i teraz wieczor­ne wiosenne powietrze wydawało jej się bardzo rześkie. - Powiedz Gerry'emu, że może nakarmić koty. Są dziś wyjątkowo grzeczne.

Pete zaśmiał się.

- Już widzę, jak skacze z radości - powiedział, rusza­jąc w stronę ciężarówki, którą odwoził naczepę z klat­kami.

Miała prawie godzinę do finału, postanowiła więc pójść do kuchni po kawę. Po drodze analizowała swój występ.

Faktycznie, cały numer wypadł dzisiaj całkiem nieźle. Co prawda Hamlet raz czy dwa próbował swoich sztu­czek, ale o tym wiedziała tylko ona. No i lew, oczywiście. Przymknęła na chwilę oczy i poruszyła barkami, próbując rozluźnić napięte mięśnie.

- Niezły ten pani numer.

Odwróciła się gwałtownie. Czuła, jak puls jej przyspie­szył. Nawet nie próbowała ukrywać radości, która ją ogar­nęła na widok mężczyzny.

- Dobry wieczór! Podobały się panu występy? Zatrzymał się przed nią i wpatrywał się w jej twarz tak intensywnie, że zaczęła się zastanawiać, czy nie rozmazał się jej makijaż. W końcu zaśmiał się krótko i z niedowie­rzaniem pokręcił głową.

- Muszę się do czegoś przyznać - zaczął. - Kiedy rano mówiła pani o występie z kotami, myślałem, że chodzi o koty syjamskie. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że mowa o afrykańskich lwach.

- Syjamskie? - powtórzyła i roześmiała się głośno. - Domowe?

Ciągle jeszcze chichotała, gdy nieznajomy wyciągnął nagle rękę.

- Moim zdaniem - powiedział, przepuszczając przez palce pasmo jej włosów - to wydaje się znacznie bardziej logiczne niż fakt, że ktoś taki malutki wchodzi do klatki z dwunastoma dzikimi kotami.

- Nie jestem malutka - poprawiła go łagodnie. - A po­za tym wśród dwunastu lwów wzrost naprawdę ma nie­wielkie znaczenie.

- No tak, ma pani rację. - Oderwał wzrok od jej włosów i spojrzał w jej oczy. - Dlaczego pani to robi? - spy­tał znienacka.

Patrzyła na niego zdumiona.

- Jak to dlaczego? To mój zawód.

. Ze sposobu, w jaki na nią patrzył, domyśliła się, że nie satysfakcjonuje go ta odpowiedź.

- Chyba powinienem zapytać, w jaki sposób została pani pogromczynią lwów.

- Treserką - skorygowała automatycznie. Od namiotu dobiegały stłumione oklaski. - Beirotowie zaczynają swój występ. Warto ich zobaczyć. To akrobaci światowej klasy.

- Nie chce mi pani odpowiedzieć? - spytał cicho. Uniosła brwi zdumiona, że naprawdę go to interesuje.

- Czemu nie. To żadna tajemnica Mój ojciec był trese­rem, a ja po nim odziedziczyłam umiejętność obchodzenia się z kotami. - Prawdę mówiąc, nigdy nie zastanawiała się nad swoją pracą zawodową, teraz również nie zamierzała się nad tym rozwodzić. - Nie powinien pan tak marnować swo­jego biletu. Może pan stanąć tuż przy wejściu na arenę i przy­najmniej zobaczyć fragment ich występu. - Odwróciła się, żeby podprowadzić go do drzwi dla artystów, ale mężczyzna chwycił ją za rękę i zatrzymał w miejscu.

Podszedł tak blisko, że ich ciała prawie się zetknęły. Patrzyła mu w oczy i czuła bijące od niego ciepło. Serce waliło jej w piersi tak mocno, jak wówczas, gdy podcho­dziła do nowego kota. Teraz też spotykało ją coś nowego, coś, czego nigdy nie doświadczyła. Zadrżała, gdy uniósł dłoń i dotknął jej policzka. Nie poruszyła się, patrzyła tylko uważnie, pozwalając, by fala ciepła ogarnęła całe jej ciało.

- Chce mnie pan pocałować? - W jej głosie było wię­cej ciekawości niż pożądania.

We wzroku mężczyzny błysnęło rozbawienie.

- Prawdę mówiąc, przyszło mi to do głowy - odparł. - Ma pani coś przeciwko temu?

Spuściła oczy na jego usta. Mają ładny kształt, pomy­ślała, zastanawiając się, jakie są w dotyku. Nie próbował jej przyciągać do siebie. Ciągle trzymał ją za rękę, drugą dłoń wsunął pod jej włosy i położył u nasady szyi.

- Nie - odpowiedziała wreszcie. - Nie mam nic prze­ciwko temu.

Kąciki jego ust drgnęły. Jego ręka trochę mocniej obję­ła jej kark. Powoli pochylił głowę. Zaintrygowana, ale też trochę nieufna, nadal patrzyła mu w oczy. Z doświad­czenia wiedziała, że oczy najwięcej mówią o ludziach i o kotach.

To był bardzo delikatny pocałunek, właściwie muśnię­cie. Jo poczuła, jak ziemia zadrżała pod jej stopami. Przez głowę przeleciała jej myśl, że pewno obok prowadzą sło­nie. Tylko dlaczego teraz, myślała leniwie. Z tyłu, z na­miotu dobiegały ich głosy rozentuzjazmowanej publicz­ności. Czuła, że serce wali jej jak młotem. Stali, prawie nie dotykając się. Jego usta lekko pieściły jej wargi. Lek­ko, leniwie, czubkiem języka obrysował kontur jej ust, zachęcając je do rozchylenia się. Nie nalegał jednak, nie zmuszał do niczego, zaledwie próbował. Kiedy pogłębił pocałunek, oddech Jo stał się szybszy, z jej ust wydarł się cichy jęk, a powieki opadły.

Przez chwilę poddała mu się całkiem, pozwalając, by ogarnęły ją nowe doznania. Resztką świadomości czuła, że staje na palcach, żeby zbliżyć się do niego bardziej. Jego dłoń ciągle spoczywała na jej karku, a jego oczy w ciemnościach wydawały się złote.

- Jesteś zadziwiającą kobietą, Jovilette - wyszeptał.

- Kryjesz tyle niespodzianek.

- A ja nawet nie wiem, jak się nazywasz - powiedziała z uśmiechem. Czuła się wspaniale, ożywiona, podekscy­towana, pełna energii.

Ze śmiechem zdjął wreszcie dłoń z jej szyi i chwycił jej drugą rękę. Zanim jednak zdążył coś powiedzieć, od namiotu rozległo się wołanie Duffy'ego. Jo odwróciła gło­wę i patrzyła, jak Duffy idzie w ich stronę szybkim, koły­szącym krokiem.

- Proszę, proszę - zawołał wesoło. - Nie wiedziałem, że już się poznaliście. Czy Jo oprowadziła już pana trochę?

- Poklepał dziewczynę po ramieniu. - Wiedziałem, że mogę na ciebie Uczyć, dziecinko.

Popatrzyła na niego zdumiona, ale nim zdążyła zadać jakieś pytanie, Duffy ciągnął:

- Tak jest, szanowny panie. Widział pan, co ta mała potrafi. A cyrk zna jak własną kieszeń, bo tu urodziła się i wychowała. Jeśli ma pan jakieś wątpliwości, wystarczy spytać Jo, a ona wszystko panu wyjaśni. Oczywiście ja także zawsze jestem do pana dyspozycji, gdyby chciał pan dowiedzieć się czegoś o rachunkach czy kontraktach, albo zajrzeć do ksiąg.

Jo nagle poczuła ukłucie niepokoju. Co on gada o księ­gach i kontraktach? Rzuciła okiem na mężczyznę, który nadal trzymał jej ręce. Widziała, że patrzy na Duffy'ego z lekkim uśmiechem.

- Jest pan księgowym? - spytała zakłopotana.

- Dziecinko, przecież wiesz, że pan Prescott jest praw­nikiem - zaśmiał się Duffy, głaszcząc ją po głowie. - Nie przegap wyjścia na arenę. - Kiwnął im głową na pożeg­nanie i odmaszerował.

Keane poczuł, że zesztywniała, gdy Duffy rzucił jego nazwisko.

- No, teraz już wiesz, jak się nazywam - powiedział, patrząc jej w twarz.

- Tak... - Jej głos stał się równie zimny jak jej krew. - Czy może pan już puścić moje dłonie, panie Prescott?

Zawahał się, lecz po chwili spełnił jej żądanie. Natych­miast wsunęła ręce do kieszeni.

- Nie wydaje ci się, Jo, że doszliśmy już do takiego etapu naszej znajomości, kiedy można mówić sobie po imieniu?

- Zapewniam pana, panie Prescott, że nie byłoby żad­nych etapów, gdybym wiedziała, kim pan jest - odparła sztywno. Czuła się zdradzona i upokorzona. Cała przyje­mność z dzisiejszego wieczoru gdzieś się ulotniła. Poca­łunek, który dodał jej tyle energii, nagle wydał się tani, płytki i nie na miejscu. O, nie! Nie będę mu mówić po imieniu, postanowiła. Ani teraz, ani nigdy. - Proszę mi wybaczyć, ale przed wyjściem na arenę muszę jeszcze coś załatwić.

- Skąd ta zmiana? - spytał, chwytając ją za rękę. - Nie lubisz prawników?

Obrzuciła go lodowatym spojrzeniem. Jak to się stało, że rano tak bardzo się pomyliła?

- Nie mam zwyczaju klasyfikować ludzi.

- W takim razie musi chodzić o moje nazwisko. Czy to znaczy, że masz jakiś żal do mojego ojca?

W jej oczach zapłonęła zimna furia Ze złością wy­szarpnęła rękę.

- Frank Prescott był najwspanialszym człowiekiem, jakiego znałam. Nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby w jakikolwiek sposób wiązać pana z Frankiem. Pan w ogóle nie ma do niego prawa! - Choć sprawiało jej to wielką trudność, starała się nie podnosić głosu. - Powinien pan od razu powiedzieć mi, kim jest. Wtedy nie doszłoby do tej okropnej pomyłki.

- A więc tak nazywasz to, co przed chwilą zaszło? - spytał chłodno. - Okropną pomyłką?

Jego spokój wyprowadzał Jo z równowagi. Za wszelką cenę muszę się opanować, nakazała sobie w duchu.

- Nie ma pan żadnych praw do cyrku Franka - powie­działa cicho. - To, że zostawił go panu, jest chyba jedy­nym błędem, jaki popełnił w życiu. - Zdawała sobie spra­wę, że zaraz straci nad sobą kontrolę, obróciła się więc na pięcie i pobiegła przez plac, aż zniknęła w ciemności.

ROZDZIAŁ TRZECI

Dzień był zdumiewająco ciepły. Wozy kempingowe, przyczepy i ciężarówki stały w swoim zwykłym porząd­ku, jaki zawsze zajmowały podczas długich, często liczą­cych tysiące mil, podróży. Flaga zawieszona nad kuchnią sygnalizowała, że właśnie wydawany jest lunch. Główny namiot był już gotowy do popołudniówki.

Rose szła szybkim krokiem przez lunapark w stronę klatek ze zwierzętami. Ciemne włosy upięła na karku w kok, wielkie piwne oczy patrzyły badawczo, jakby ko­goś szukała. Na trykot narzuciła płaszcz kąpielowy, na nogach miała tenisówki. Pomachała do Jo, która stała przed klatką Ariego, i przyspieszyła kroku.

- Jo! - Rose zatrzymała się bez tchu. - Szukam Jamiego.

- Domyśliłam się - uśmiechnęła się Jo. Wiedziała, że Rose postanowiła zdobyć serce klauna Topo. Gdyby Jamie miał odrobinę rozsądku, myślała, pozwoliłby jej zawład­nąć swoim sercem, zamiast uganiać się za Carmen. - Nie widziałam go przez całe rano. Może jest na próbie.

- Bardziej prawdopodobne, że umizga się do Carmen - mruknęła Rose, patrząc niechętnie w stronę wozu Gribaltich. - Robi z siebie głupka.

- Za to mu płacą - zauważyła Jo, ale Rose nie zare­agowała na dowcip. Jo westchnęła. Szczerze lubiła tę inteligentną, wesołą dziewczynę. - Posłuchaj, Rose - zaczę­ła, starając się, by jej głos brzmiał możliwie łagodnie.

- Jamie jest trochę powolny, a w tej chwili Carmen zupeł­nie go zafascynowała, ale to minie.

- Nie wiem, czemu zawracam sobie nim głowę - burk­nęła Rose, jednak widać było, że już odzyskuje humor.

- Przecież nawet nie jest przystojny. A skoro mowa o uro­dzie - mruknęła, odwracając wzrok od Jo. - Kto to jest?

Jo rzuciła okiem przez ramię i mina jej zrzedła.

- Właściciel - odparła bezbarwnym głosem.

- Keane Prescott? Nikt mi nie mówił, że jest taki przy­stojny. - Zawsze wobec mężczyzn stawała się nagle ogni­stą Meksykanką. - Jamie ma szczęście, że hołduję monogamicznym związkom.

- Ty się lepiej ciesz, że mama cię nie słyszy - powie­działa Jo i zarobiła kuksańca pod żebra.

- On tu idzie, amiga, i patrzy na ciebie. O la la, mój tata natychmiast pogoniłby Jamiego do ołtarza, gdyby za­uważył takie spojrzenie.

- Głupia jesteś - parsknęła Jo ze złością.

- Ależ skąd! - Rose patrzyła na nią z rozbawieniem.

- Raczej romantyczna.

Jo nie potrafiła powstrzymać uśmiechu. Jej oczy ciągle się śmiały, gdy podniosła wzrok i napotkała spojrzenie Keane'a. Pospiesznie przybrała poważną minę.

- Dzień dobry, Jovilette. - Wymówił jej imię tak lekko, jakby powtarzał je od lat.

- Dzień dobry panu - odparła. Rose chrząknęła głoś­no, więc dodała: - To jest Rose Sanchez.

- Miło mi pana poznać, panie Prescott. - Rose wyciągnęła rękę i obdarzyła Keane'a uśmiechem, który do tej pory rezerwowała wyłącznie dla Jamiego. - Słyszałam, że jedzie pan z nami w trasę.

- Witaj, Rose. - Keane z uśmiechem ujął dłoń dziew­czyny. Jo zauważyła niechętnie, że uśmiechał się w ten sam rozbrajający sposób, jak wczoraj rano. Widząc, że meksykańska krew zaróżowiła policzki dziewczyny, po­stanowiła interweniować.

- Rose, zostało ci tylko dziesięć minut do występu, a jeszcze musisz zrobić makijaż.

- Cholera jasna! - krzyknęła Rose, zapominając, że miała być wytworna. - Muszę pędzić. - Już zbierała się do biegu, ale jeszcze zawołała przez ramię: - Nie mów Jamiemu, że go szukałam.

Keane patrzył za nią, jak pędziła przez obóz, podtrzy­mując jedną ręką poły długiego szlafroka.

- Urocza.

- Ma tylko osiemnaście lat - mruknęła Jo.

- Wezmę tę informację pod rozwagę. — Spojrzał na nią z rozbawieniem. - A co robi ta osiemnastoletnia Rose? Uprawia zapasy z aligatorami?

- Rose to Serpentina, pańska największa gwiazda w imprezach towarzyszących. Zaklinaczka węży. - Ogro­mną przyjemność sprawił jej wyraz niedowierzania, któ­ry pojawił się na twarzy Keane'a. Nie trwało to jednak długo.

- Wspaniale. - Nim zdążyła zaprotestować, wyciągnął rękę i odgarnął jej włosy z policzka. - Czyżby chodziło o kobry?

- Oraz boa dusiciele - uzupełniła słodkim głosem.

Otrzepała kurz z kolan wytartych dżinsów. - Teraz jednak muszę pana przeprosić...

- To raczej niemożliwe. - Mimo że powiedział to bar­dzo spokojnie, jego głos przybrał rozkazujący ton.

- Panie Prescott - zaczęła, walcząc z pragnieniem buntu. - Jestem bardzo zajęta. Muszę przygotować się do popołudniowego przedstawienia.

- Do swojego występu masz jeszcze półtorej godziny - zaprotestował. - Sądzę, że z powodzeniem możesz mi poświęcić część tego czasu. Proszono cię, abyś zapoznała mnie z cyrkiem. Nie widzę powodu, żebyśmy nie mogli zacząć od razu. - Jego ton nie pozostawiał wątpliwości, jakiej odpowiedzi należy udzielić.

- Od czego chciałby pan zacząć? - spytała.

- Od ciebie.

- Nie rozumiem. - Zmarszczyła brwi.

Przez chwilę przyglądał się jej uważnie, lecz w jej oczach nie było śladu kokieterii.

- Rzeczywiście nie rozumiesz... - zgodził się. - Za­cznijmy w takim razie od twoich kotów.

- Ach, o to chodzi. - Czoło Jo natychmiast rozpogo­dziło się. - Mam trzynaście kotów - zaczęła. - Siedem samców i sześć samic. To wszystko lwy afrykańskie, w wieku od czterech i pół roku do dwudziestu dwóch lat.

- Myślałem, że pracujesz z dwunastoma - wpadł jej w słowo Keane.

- Zgadza się. Ari jest już na emeryturze. - Odwróciła się i wskazała dużego samca, drzemiącego w klatce. - Po­dróżuje ze mną, ale już z nim nie występuję. Ma dwadzie­ścia dwa lata i jest najstarszy ze wszystkich. Mój ojciec zatrzymał go, bo Ari urodził się tego samego dnia, co ja.

- Jo westchnęła. Jej głos znacznie złagodniał. - To ostatni z lwów mojego ojca - Pogrążona we wspomnieniach za­pomniała o stojącym obok mężczyźnie. - Ari był moim najlepszym skoczkiem, a poza tym mogłam go wszystkie­go nauczyć. Jesteś mądrym kotkiem, prawda, Ari?

Zmieniony ton jej głosu sprawił, że dziki kot poruszył się, otworzył oczy i spojrzał na Jo. Dźwięk, który wydał, bardziej przypominał zrzędzenie niż ryk. Po chwili lew znów zapadł w drzemkę.

- Jest zmęczony - mruknęła Jo, próbując nie podda­wać się przygnębieniu. - Dwadzieścia dwa lata to pode­szły wiek dla lwa.

- Co się stało? - zaniepokoił się Keane, przytrzymując jej rękę, nim Jo zdążyła się odwrócić. Jej oczy wypełniły się łzami.

- On umiera - powiedziała drżącym głosem. - A ja nie mogę nic na to poradzić. - Wcisnęła ręce do kieszeni i przeszła w stronę dalszych klatek. Nabrała głęboko po­wietrza, starając się uspokoić. Kiedy Keane dołączył do niej, zdołała się już opanować i podjęła swoje wyjaśnienia.

- Pracuję z tą dwunastką. Wszystkie zostały importowane bezpośrednio z Afryki.

Z zewnątrz dobiegły słabe dźwięki muzyki, która syg­nalizowała, że lunapark został otwarty.

- To jest Merlin, na którym wyjeżdżam z areny. Ma dziesięć lat. Jest najbardziej zrównoważonym kotem, z ja­kim zdarzyło mi się pracować. Heathcliff - ciągnęła, wskazując następnego kota - ma sześć lat, jest moim naj­lepszym skoczkiem. A to Faust, czteroipółletni maluch.

- Lwy krążyły niespokojnie, gdy szli z Keane'em wzdłuż klatek. Pod wpływem nagłego impulsu, Jo uniosła nie­znacznie dłoń. Faust zrozumiał sygnał i natychmiast roz­legł się potężny, ogłuszający ryk. Jednak ku jej wielkiemu rozczarowaniu, Keane nie rzucił się do ucieczki.

- Faktycznie robi wrażenie - skomentował niedbale.

- To on leży pośrodku, kiedy się na nich kładziesz, prawda?

- Tak. - Zmarszczyła czoło, lecz po chwili otwarcie powiedziała, co chodziło jej po głowie. - Ma pan mocne nerwy... i jest bardzo spostrzegawczy.

- W moim zawodzie to przydatne - odrzekł. Jo ponownie odwróciła się do lwów.

- Lazarus, dwunastolatek, to prawdziwy artysta. Bolingbroke ma dziesięć lat, jest synem tej samej lwicy co Merlin. Hamlet - powiedziała, zatrzymując się - ma pięć lat. - Patrzyła prosto w żółte oczy kota. - Ma duże możli­wości, ale jest bardzo arogancki i niezwykle cierpliwy. Tylko czeka, aż popełnię błąd.

- Dlaczego? - Keane rzucił okiem na Jo. Ciągle pa­trzyła w oczy Hamleta.

- Żeby móc mnie zaatakować - powiedziała, nie zmie­niając wyrazu twarzy ani tonu głosu. - To jego pierwszy sezon na arenie. Pandora - ciągnęła, przechodząc do lwic.

- Bardzo wytworna dama. Ma sześć lat. Hester, siedmio­latka, jest bardzo wszechstronna. A to Portia. Tak jak Hamlet, występuje po raz pierwszy. - Wskazała następną klatkę. - Dulcynea, najpiękniejsza z moich pań. Ofelia, która w zeszłym roku miała małe i ośmioletnia Abra. Tro­chę humorzastą, ale ma świetny zmysł równowagi.

- W ogóle nie dotykasz lwów tym biczem - zauważył Keane, patrząc, jak wiatr unosi pasma jej włosów. - Po co w takim razie go używasz?

- Żeby trzymać je w ciągłym napięciu i nie pozwolić zasnąć publiczności.

Zesztywniała, kiedy ujął ją pod ramię.

- Przespacerujmy się - zaproponował, odchodząc od klatek.

- Jak je oswajasz? - pytał dalej.

- W ogóle tego nie robię. Moje koty nie są oswojone tylko wytresowane. - Obok nich przeszła wysoka blon­dynka z białym pudelkiem na rękach. - Merlin jest dziś bardzo głodny - zawołała za nią Jo.

Kobieta, udając przerażenie, przycisnęła pieska mocniej do piersi i zaczęła coś szybko mówić po francusku. Jo roze­śmiała się i odpowiedziała jej w tym samym języku.

- Fifi potrafi zrobić podwójne salto na grzbiecie pę­dzącego konia - wyjaśniła Keane'owi, kiedy podjęli spa­cer. - Jest tresowana w taki sam sposób jak moje koty, tyle że ona jest udomowiona. Natomiast koty pozostają dzikie.

- Podniosła głowę, żeby spojrzeć na Keane'a. Słońce oświetlało jej włosy i zapaliło złote błyski w jej zielonych oczach. - Natury nie da się oswoić. Jeśli zmienia się dzikie zwierzę w domową maskotkę, pozbawia się je charakteru, wymazuje się naturalne cechy. A poza tym jego poczucie wolności, które jest podstawą natury, zawsze może się ujawnić. Kiedy pies atakuje swojego pana, to niemiłe. Jednak gdy zaatakuje lew, to śmiertelnie niebezpieczne.

- Zaczęła się przyzwyczajać do tego, że czuje jego dłoń na swoim ramieniu. - Dorosły samiec ma prawie metr wysokości w okolicy grzbietu i waży ponad dwieście ki­logramów. Jeden dobrze wymierzony cios łapą może zła­mać człowiekowi kark, nie wspominając już, co mogą zrobić zęby i pazury.

- I mimo to wchodzisz do klatki z tuzinem dzikich kotów wyposażona zaledwie w bat?

- Bat i tak jest wyłącznie rekwizytem. Nie przyda się do obrony nawet przed jednym atakującym lwem. Lew to niezwykle zacięte zwierzę. Człowiek nie ma z nim żad­nych szans.

- Jak w takim razie udało ci się do tej pory pozostać w jednym kawałku?

Muzykę ledwo już było słychać. Jo odwróciła się i ze zdumieniem spostrzegła, że odeszli całkiem daleko od obozu. Usiadła po turecku na trawie i skubiąc zielone źdźbła, podjęła:

- Jestem sprytniejsza od nich, a przynajmniej robię wszystko, żeby tak myślały. Panuję nad nimi, częściowo siłą woli. Podczas tresury trzeba wyrabiać wzajemne zro­zumienie, szacunek, a jeśli ma się szczęście, to także tro­chę przywiązania. Ale na pewno nie można im na tyle ufać, żeby przestać uważać. A przede wszystkim - dodała, pa­trząc, jak Keane siada obok niej - musi się pamiętać o podstawowej zasadzie stosowanej w pokerze. O blefie. - Ze śmiechem odchyliła się do tyłu, opierając się na ło­kciach. - Gra pan w pokera?

- Zdarza mi się. - Wziął w palce pasmo jej włosów, które rozsypały się po trawie. - A ty?

- Czasami. Mój pomocnik, Pete... - Jo rozejrzała się uważnie i wyciągnęła rękę. - O, jest tam, przy drugim wozie. Siedzi z Mackiem Stevensonem. No więc Pete od czasu do czasu organizuje pokera.

- Kim jest ta dziewczynka na szczudłach?

- To najmłodsza córeczka Macka, Katie. A tam jest Jamie. - Zaśmiała się, widząc, jak Jamie przewraca się z hukiem prosto pod drewniane szczudła.

- Ten od Rose? - spytał Keane, przyglądając się im­prowizowanemu przedstawieniu w obozie.

- Tak, jeśli Rose uda się postawić na swoim. Na razie Jamie jest całkiem zauroczony Carmen Gribalti, chociaż nie ma u niej żadnych szans. Carmen robi słodkie oczy do linoskoczka Vita. Vito z kolei spogląda zalotnie na wszy­stkie dziewczyny wokół.

- A kto ciebie oczarował, Jovilette? - Pociągnął ją lek­ko za włosy i jej twarz znalazła się tuż obok niego.

Nie zdawała sobie sprawy, że Keane siedzi tak blisko. Wystarczyło właściwie odrobinę pochylić głowę, żeby do­tknąć jego ust. Nagle z całą intensywnością doleciał ją słodki zapach trawy i ciepły dotyk słońca. Dźwięki do­chodzące z cyrku wydawały się dalekie i przytłumione, znacznie wyraźniej słyszała śpiew ptaków. Ciągle pamię­tała smak jego ust i ciekawiło ją, czy teraz byłby taki sam. Mierzyła go wzrokiem, czekając, aż wyrówna się jej puls.

- Jestem zbyt zapracowana, żeby dać się oczarować - odparła. Jej głos był spokojny, a w oczach malowała się ciekawość.

Po raz pierwszy w życiu naprawdę chciała, żeby męż­czyzna ją pocałował. Pragnęła znów poczuć to, co zeszłej nocy; chciała, żeby tym razem mocno objął ją ramionami, przytulił z całej siły. Marzyła, żeby wróciło tamto uczucie lekkości. Nigdy wcześniej nie poznała uczucia fizycznego pożądania, a wczoraj trwało ono zaledwie kilka chwil. Łaskotanie, które poczuła w żołądku, było jednocześnie przyjemne i niepokojące.

- O czym tak myślisz? - spytał Keane, zaintrygowany intensywnym wyrazem jej oczu.

- Zastanawiam się, czemu czuję się przy panu tak dziwnie - odpowiedziała szczerze.

- Naprawdę? - Najwyraźniej jej słowa sprawiły mu przyjemność. - Co takiego czujesz, Jovilette? - spytał.

- Jeszcze nie jestem pewna. - Zauważyła, że jej głos stał się lekko ochrypły. I nagle otrząsnęła się. Nie powinna ani czuć się dziwnie, ani marzyć o tym, żeby Keane Prescott ją pocałował. Energicznie zerwała się na nogi i otrze­pała spodnie na siedzeniu.

- Uciekasz? - Keane również podniósł się z trawy.

- Nigdy przed niczym nie uciekam, panie Prescott - powiedziała zimno. Była zła na siebie, że znów uległa jego urokowi. - A już z pewnością nie będę uciekać przed ja­kimś miastowym prawnikiem - ciągnęła z pogardą. - Nie byłoby lepiej, gdyby wrócił pan do Chicago i wsadził kogoś do więzienia?

- Jestem obrońcą - odparował Keane. - Nie wtrącam ludzi do więzienia tylko ich stamtąd wyciągam.

- Znakomicie. W takim razie niech pan wypuści jakie­goś przestępcę.

Roześmiał się, czym ją jeszcze bardziej zdenerwował.

- Całkiem mnie oczarowałaś, Jovilette.

- Zupełnie niechcący, zapewniam pana. - Cofnęła się, widząc rozbawienie w jego oczach. Nie zamierzała pozwolić, żeby sobie z niej kpił. - Nie pasuje pan tutaj - Wy­buchnęła. - Nie ma pan tu nic do roboty.

- Wręcz przeciwnie - odparł obojętnym tonem. - Mam, i to całkiem sporo. Ten cyrk należy do mnie.

- Dlaczego? - Wyciągnęła przed siebie dłonie, jakby próbowała go odepchnąć. - Bo tak napisano na jakimś świstku? Prawnicy tylko to potrafią zrozumieć, prawda? Kartki pełne napuszonych słów. Po co pan tu przyjechał? Obejrzeć nas i wyliczyć zyski i straty? Jaka jest pańskim zdaniem wartość marzenia? Na ile pan wyceni ludzką duszę? Niech pan na to spojrzy! - zażądała, wskazując obóz za ich plecami. - Pan potrafi dojrzeć wyłącznie na­mioty i przyczepy, ale z pewnością nie rozumie pan, co to wszystko znaczy. Frank to rozumiał. I kochał.

- Jestem tego świadomy. - W głosie Keane'a dało się słyszeć ostrzejsze tony. - Jak również tego, że to mnie zostawił cyrk.

- Nie potrafię zrozumieć, dlaczego. - Sfrustrowa­na, wcisnęła dłonie do kieszeni i odwróciła się do niego tyłem.

- Zapewniam cię, że ja również. Faktem jednak jest, że to zrobił.

- Przez trzydzieści lat ani razu go pan nie odwiedził. - Obróciła się tak gwałtownie, że włosy za nią zawirowa­ły. - Ani razu.

- To prawda - zgodził się Keane. Kołysał się na lekko rozstawionych nogach, nie spuszczając z niej wzroku. - Choć oczywiście można na to spojrzeć z drugiej strony. On także przez trzydzieści lat ani razu nie przyjechał do mnie. Ani razu...

- Pana matka opuściła go i zabrała pana do Chicago...

- Nie zamierzam rozmawiać o mojej matce - przerwał tonem nie znoszącym sprzeciwu.

Przełknęła ripostę. Ciągle nie mogła zapanować nad nerwami.

- Co pan zamierza z tym zrobić? - dociekała. - To moja sprawa.

- O! - Przymknęła oczy i mruknęła coś w języku, któ­rego nie znał. - Jak pan może być tak arogancki i nieczu­ły? - Kiedy uniosła powieki, dostrzegł pociemniałe z gniewu spojrzenie. - Czy życie tych wszystkich ludzi nic dla pana nie znaczy? Ani marzenia Franka? Nie wy­starczy panu tych pieniędzy, które pan ma? Musi pan koniecznie ranić ludzi, żeby powiększyć majątek? Chci­wości z pewnością nie odziedziczył pan po ojcu.

- Moja cierpliwość ma swoje granice - rzucił ostrze­gawczo.

- Gdybym potrafiła, wypchnęłabym pana aż do granic Chicago - parsknęła. - Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że potrafię tak szybko kogoś znielubić.

Keane znów zakołysał się na piętach.

- Jovilette, ty mnie nie lubiłaś, zanim w ogóle mnie poznałaś.

- To prawda - odpowiedziała spokojnie. - Ale wystar­czyło niespełna dwadzieścia godzin, żebym świadomie nabrała do pana niechęci. Zaraz zaczynam występ - do­dała, kierując się w stronę obozu. Chociaż nie poszedł za nią, czuła na sobie jego wzrok, póki nie doszła do swojej przyczepy i nie zamknęła za sobą drzwi.

Pół godziny później Jamie wyskoczył zziajany z areny. Zmęczony długim występem stanął przy wejściu, rękę zaczepił o czerwone szelki i z trudem chwytał powietrze. Nagle spostrzegł Jo, która czekała ze swoją białą klaczą na sygnał konferansjera. Po jej ponurym spojrzeniu po­znał, że coś musiało ją zdenerwować.

- Hej! - Podszedł do niej i lekko pociągnął za włosy.

- Co się stało?

- Nic - warknęła i natychmiast zrobiło się jej przykro, że jest taka opryskliwa. - Pokłóciłam się z właścicielem.

- Nie masz nic lepszego do roboty, tylko wdawać się z nim w sprzeczki?

- Kiedy on mnie doprowadza do szału. - Odwróciła się tak gwałtownie, że jej peleryna zawirowała z furkotem.

- Nie powinien tu przyjeżdżać! Gdyby siedział sobie spo­kojnie w Chicago...

- Czekaj, czekaj. - Jamie powstrzymał ten wybuch, delikatnie potrząsając ją za ramiona. - Powinnaś mieć więcej rozumu i nie doprowadzać się do takiego stanu przed wyjściem na arenę. Nie wolno ci myśleć o niczym innym poza tym, co się dzieje w klatce.

- Nic mi nie będzie - burknęła.

- Jo! - zniecierpliwił się Jamie.

Niechętnie podniosła wzrok. Z jej gardła wyrwało się westchnienie - a może to był jęk - i oparła czoło o pierś przyjaciela.

- Jamie, jestem taka wściekła! On może wszystko zni­szczyć. W ogóle nic nie rozumie.

- W takim razie musimy postarać się, żeby zrozumiał, nie sądzisz? - spytał, sięgając po swoje wiadro z konfetti.

Kiedy zniknął za klapą namiotu, Jo przytuliła policzek do boku klaczy.

- Jednak to chyba nie ja sprawię, że zacznie coś rozu­mieć - szepnęła.

Żałuję, że tu przyjechał, dodała w myślach, wskakując na konia. Nie spostrzegłabym wtedy, że ma takie same oczy jak Ari i takie ładne usta, kiedy się uśmiecha. Wola­łabym, żeby nigdy mnie nie pocałował, myślała, przesu­wając czubek języka po wargach.

Ależ z ciebie kłamczucha, szeptało jej sumienie. Bar­dzo ci się to podobało. Nigdy przedtem nie przeżyłaś nic podobnego, więc nie oszukuj. Jesteś szczęśliwa, że po­całował cię wczoraj, a dzisiaj pragnęłaś, żeby zrobił to znowu.

Wzięła kilka równych, głębokich oddechów, próbując odzyskać jasność umysłu. Kiedy usłyszała zapowiedź swojego występu, uderzyła klacz piętami i jak błyskawica wyjechała na arenę.

Nic nie szło dziś dobrze. Publiczność, nieświadoma błędów, witała radośnie każdą demonstrowaną sztukę, jed­nak Jo zdawała sobie sprawę, że daleko jej do ideału. Koty również wyczuwały jej niepokój. Przez cały czas występu próbowały się jej opierać, przez co bez przerwy musiała wprowadzać drobne zmiany, które tuszowały ich niepo­słuszeństwo. Z wysiłku rozbolała ją głowa. Gdy przeka­zywała Merlina Buckowi, ręce miała wilgotne od potu.

Jej asystent wrócił natychmiast po zamknięciu klatki.

- Co się z tobą dzieje? - spytał bez ogródek. Było jasne, że w przeciwieństwie do publiczności, dostrzegł każde uchybienie.

- Trochę źle zsynchronizowałam poszczególne ele­menty i tyle - odpowiedziała, starając się nadać głosowi możliwie obojętny ton. Jednocześnie walczyła z drże­niem, które czuła aż w żołądku.

- Trochę? - zagrzmiał Buck. - Kogo chcesz oszukać? Kiedy wchodzisz do klatki, musisz brać ze sobą rozum.

- Masz rację, Buck - przyznała pokornie. Ze znuże­niem podniosła rękę i odgarnęła włosy. - To się już nie powtórzy. - Uśmiechnęła się przepraszająco.

Buck niezdecydowanie przestąpił z nogi na nogę.

- No dobra - mruknął. Pociągnął nosem i dokończył stanowczo: - Ale natychmiast po finale pójdziesz się zdrzemnąć. I żadnej kawy. Nie chcę cię tu widzieć aż do kolacji.

- Dobrze, Buck - powiedziała potulnie. Słabość, którą czuła w nogach, zaczęła ustępować, osłabło też tępe dudnie­nie w skroniach. Buck odjechał już z klatką Merlina, a ona uznała, że drzemka istotnie dobrze jej zrobi. W dodatku był to świetny sposób, aby przez resztę dnia unikać Keane'a Prescotta. A czas do finału można przecież spędzić na niezo­bowiązującej pogawędce z linoskoczkiem Vitem.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Deszcz padał przez trzy dni. Nie był co prawda zbyt ulewny, ale uporczywy i męczący. Cyrk jechał na północ, a chmury sunęły za nim. Namioty rozstawiane były na nasiąkniętych wodą polach i błotnistych placach, na hipo­dromie rozkładano słomę, a artyści przemykali ze swoich przyczep na arenę pod ociekającymi parasolami.

Plac w pobliżu Waycross w stanie Georgia pokrywały liczne kałuże. Patrząc na ciężkie od ołowianych chmur niebo, Jo z wdzięcznością myślała, że na ten wieczór nie zaplanowano przedstawienia. Zanim minęła szósta, zrobi­ło się ciemno, a w wilgotnym powietrzu czuło się wy­raźnie chłodne powiewy. Wcześnie zjadła kolację i po­spiesznie opuściła namiot kuchenny. Postanowiła, że zaj­rzy do kotów, a potem zamknie się w przyczepie, zaciąg­nie story, odcinając się od deszczu i zwinie się na łóżku z książką. Trudno było o lepszy pomysł, zwłaszcza że drżała z chłodu.

Nie miała ze sobą parasola. Ukryła się pod szarym kapeluszem z wywiniętym rondem, a cienka przeciwde­szczowa kurtka chroniła ją przed wiatrem. Opuściła głowę i truchtem biegła po błotnistym placu, okrążając lub prze­skakując kałuże. Nuciła sobie pod nosem, ciesząc się z gó­ry na spokojny odpoczynek. Głos zamarł jej w gardle, kiedy czyjeś dłonie chwyciły jej ręce. Zanim podniosła głowę, wiedziała, że to Keane Prescott.

- Przepraszam, panie Prescott. Nie patrzyłam, gdzie idę...

- Zdaje się, że pogoda trochę uszkodziła twój radar, Jovilette.

- Nie wiem, o co panu chodzi...

- Myślę, że jednak wiesz - przerwał jej. - W tej chwili nie ma w pobliżu żywej duszy, a przecież przez kilka dni bardzo się starałaś, żeby w żadnym wypadku nie znaleźć się ze mną sam na sam.

Zamrugała gwałtownie. Faktycznie, dzięki sprytnym zabiegom udawało się jej unikać go od czasu wspólnego spaceru. Głupotą jednak było zakładać, że on nie dostrzeże tych uników.

- Ciekawe spostrzeżenie, panie Prescott - rzuciła chłodno. - A teraz, jeśli pan pozwoli, pójdę już. Nie chcę zmoknąć. - Ze złością oparła obie dłonie o jego pierś i odepchnęła się. Ze zdumieniem odkryła, że w szczupłym ciele kryło się niespodziewanie dużo siły. Podniosła oczy i przez zaciśnięte zęby warknęła: - Proszę mnie puścić.

- Nie - odparł Keane spokojnie. - Chyba tego nie zrobię.

Patrzyła na niego w osłupieniu.

- Panie Prescott, jestem zmarznięta i przemoczona i chcę iść do siebie. Czego pan sobie ode mnie życzy?

- Przede wszystkim, żebyś przestała do mnie mówić „panie Prescott”. - Jo odęła wargi, ale nie odezwała się ani słowem. - Poza tym chcę, żebyś poświęciła mi jedną godzinę i razem ze mną przejrzała listę personelu.

Przez kurtkę czuła jego mocne palce na swoim ramieniu.

- Czy ma pan jeszcze jakieś życzenia?

Przez chwilę słychać było wyłącznie krople deszczu uderzające o ziemię i rozpryskujące się z pluskiem w ka­łużach.

- Tak - powiedział cicho. - Myślę, że muszę wreszcie to z siebie wyrzucić...

Stali zbyt blisko siebie, aby mogła mu uciec. Zresztą Keane był na to za szybki. Jego usta stłumiły jej protesty, ramiona unieruchomiły jej ręce. Już wcześniej bywało, że czuła dotyk męskiego ciała: pracowała przecież z akrobatami, ćwiczyła jazdę konną z woltyżerami. Nigdy jednak nie była tak świadoma czyjejś bliskości, jak teraz. Ciało Keane'a było mocne i twarde, w jego ramionach kryła się siła, której nie dostrzegła przy pierwszym spotkaniu. Ale najbardziej zwodnicze okazały się jego usta. Poprzednio były delikatne i czułe, tym razem jednak wydawały się zachłanne, władcze, nie znoszące sprzeciwu.

Zapomniała o deszczu, chociaż padał jej na twarz, nie pamiętała też o zimnie. Czuła, że ogarniają ciepło, krew płynie szybciej, jej ciało wtapia się w ciało Keane'a. Kiedy oderwał wargi od jej ust, ciągle miała zamknięte oczy. Wciąż rozkoszowała się przeżytą właśnie chwilą smaku­jąc przyjemność, jaką czuła.

- Jeszcze? - spytał miękko Keane, głaszcząc jej plecy.

- Całowanie się może być niebezpieczną rozrywką, Jo.

- Ponownie pochylił głowę i delikatnie chwycił zębami jej dolną wargę. - Ale ty przecież wiesz wszystko o nie­bezpieczeństwie, prawda? - Pocałował ją mocno, pozba­wiając tchu.

Serce podskoczyło jej do gardła, nogi miała jak z waty, po plecach przeszedł dreszcz. Znała to uczucie. Doświad­czała go za każdym razem, gdy była w klatce ze swoimi kotami. Pojawiało się zawsze, kiedy zamykano za nią kra­ty odgradzające zwierzęta od areny. Spojrzała w burszty­nowe oczy Keane'a i nagle opanował ją strach. W ustach jej zaschło, a ciałem wstrząsnął dreszcz.

- Zmarzłaś. - Głos Keane'a był niespodziewanie ener­giczny. - Idziemy do mojej przyczepy. Zrobię ci kawę.

- Nie! - zaprotestowała natychmiast. Wiedziała, że była w tej chwili zbyt słaba, aby się opierać, a także zbyt mało doświadczona, by z nim walczyć. Nie mogła zostać z nim sama.

Keane odsunął ją od siebie, ale uścisk jego palców na jej rękach nie zelżał. Nie potrafiła odczytać wyrazu jego twarzy.

- To, co zaszło przed chwilą, było czysto osobistą spra­wą - powiedział w końcu. - Sprawą między mężczyzną a kobietą. Moim zdaniem uprawianie miłości powinno po­zostać w sferze prywatnej. Jesteś niesamowicie pociąga­jąca, Jovilette, a ja zwykłem dostawać to, na co mam ochotę. W taki czy inny sposób.

Jego słowa podziałały na nią jak zastrzyk adrenaliny. Broda Jo wysunęła się do przodu, w oczach zapłonął ogień.

- Jeśli będę się z kimś kochać, to wyłącznie dlatego, że ja tego chcę.

- Ależ oczywiście - przytaknął jej zgodnie. - Oboje jednak wiemy, że będziesz tego pragnęła, kiedy nadejdzie właściwa pora.

Dwa razy otwierała i zamykała drżące usta, nim wresz­cie zdołała wydobyć głos ze ściśniętego gardła.

- Ze wszystkich aroganckich, wstrętnych...

- I prawdomównych - podsunął jej Keane usłużnie. - Teraz jednak musimy zająć się interesami. Chociaż deszcz zupełnie mi nie przeszkadza, gdy cię całuję, to pracować wolę w suchym pomieszczeniu. - Podniósł dłoń, widząc, że Jo zamierza zaprotestować. - Już ci powiedziałem: ten pocałunek był między mężczyzną a ko­bietą. Natomiast sprawy służbowe będą omawiać właści­ciel cyrku i artystka na kontrakcie. Czy to jasne?

Wzięła głęboki oddech, pragnąc nadać głosowi normal­ne, spokojne brzmienie.

- Jasne - zgodziła się. I już bez słowa pozwoliła po­prowadzić się po śliskim od błota placu.

Keane popchnął ją lekko w stronę drzwi. Zamrugała gwałtownie, gdy sięgnął do kontaktu i nagle oślepiło ją jasne światło.

- Zdejmij kurtkę - powiedział i pociągnął w dół za­mek, zanim zdążyła do niego sięgnąć. Instynktownie pod­niosła rękę, jednocześnie robiąc krok do tyłu. Skwitował ten gest uniesieniem brwi. - Zrobię kawę. - Zniknął za przepierzeniem, gdzie urządzona była mikroskopijna kuchnia.

Automatycznie odwiesiła swoje rzeczy na wieszak przy drzwiach. Minęło prawie pół roku od czasu, gdy ostatni raz była w przyczepie Franka. Rozejrzała się po znajomym wnętrzu, sprawdzając, co się zmieniło.

Ten sam wyblakły abażur osłaniał drewnianą lampkę, którą Frank włączał, jeśli chciał poczytać. Poduszka, którą garderobiana Lilly podarowała mu na Gwiazdkę, jak daw­niej zasłaniała dziurę wypaloną w kanapie. Stojak na fajki ciągle zajmował swoje miejsce na szafce przy oknie. Nie mogła się powstrzymać, żeby nie podejść bliżej i nie po­gładzić palcem zniszczonej główki ulubionej fajki Franka.

- Nigdy nie potrafiłeś jej porządnie nabić - mruknęła, jakby rozmawiała z zaprzyjaźnionym duchem. Odwróciła głowę i dostrzegła, że Keane jej się przygląda. Opuściła rękę, a jej policzki pokryły się rumieńcem wstydu, że dała się tak przyłapać.

- Jaką kawę pijesz, Jo?

- Czarną - odparła, wdzięczna, że uszanował jej pry­watną zadumę. - Dziękuję.

Skinął głową i po chwili przyniósł dwa parujące kubki.

- Usiądź, proszę - powiedział, stawiając kawę na stole. - Chyba powinnaś zdjąć buty. Są całkiem mokre.

Usiadła za stołem i schyliła się, żeby rozwiązać wilgot­ne sznurowadła. Keane na chwilę zniknął z tyłu przy­czepy.

- Proszę. - Podał jej parę skarpetek.

- Nie, dziękuję. Nie trzeba...

Głos uwiązł jej w gardle, kiedy Keane uklęknął przy jej nogach.

- Masz lodowate stopy - oznajmił, obejmując je dłoń­mi. Siedziała oniemiała, gdy energicznie masował jej sto­py. Całkiem rozbrojona tym gestem czuła, jak zaczyna ogarniać ją ciepło. - Ponieważ to z mojej winy stałaś na deszczu - mówił, wciągając skarpetkę - muszę dopilno­wać, żebyś przed jutrzejszym przedstawieniem nie złapała kataru.

Jo w milczeniu wpatrywała się w czubek jego głowy. Krople deszczu ciągle błyszczały w jego włosach. Ze zdu­mieniem poczuła, że chciałaby wsunąć w nie palce. Cie­kawe, czy zawsze tak będę reagować na jego obecność? - zastanawiała się, gdy Keane wkładał jej drugą skarpetkę. Jego palce przez krótką chwilę zatrzymały się na jej łydce. Kiedy podniósł wzrok, w pociemniałych oczach Jo do­strzegł zmieszanie.

- Jeszcze ci zimno? - spytał miękko. Zwilżyła wargi i pokręciła głową.

- Nie... Nie, już dobrze.

Uśmiechnął się w odpowiedzi leniwym, zmysłowym uśmiechem, który równie jasno jak słowa mówił, że zdaje sobie sprawę, jakie wrażenie na niej wywiera. W jego wzroku wyczytała, że bardzo mu się to podoba. Z ponurą miną patrzyła, jak wstaje.

- To wcale nie znaczy, że pan wygrał - powiedziała głośno, przerywając tę rozmowę bez słów.

- Oczywiście, że nie. - Nadal się uśmiechał. - Tak zresztą jest ciekawiej. Sprawy, które postępują zbyt szyb­ko, są z reguły dość nudne. Po co je ciągnąć, skoro odnosi się zwycięstwo, zanim rozpocznie się rozprawa.

Podniosła kubek i powoli pociągnęła łyk kawy, próbu­jąc trochę uspokoić nerwy.

- Przyszliśmy tu rozmawiać o prawie, czy omówić sprawy cyrku, mecenasie? - spytała. Odstawiła kubek na stół i odważnie spojrzała w oczy Kane'a. - Jeśli chodzi o prawo, obawiam się, że pana rozczaruję. Niewiele na ten temat wiem.

- A na czym się znasz, Jovilette? - Keane usiadł obok.

- Na kotach - odparła. - I sporo wiem o cyrku Prescotta. Z przyjemnością porozmawiam z panem na ten temat.

- Opowiedz mi o sobie - poprosił, opierając się wy­godnie i sięgając do kieszeni po cygaro.

- Panie Prescott... - zaczęła.

- Keane - poprawił ją. Rzucił okiem na rozżarzony czubek cygara i popatrzył na nią przez obłok dymu.

- Odniosłam wrażenie, że chcesz poznać personel.

- Mam zamiar poznać całą trupę, mogę więc zacząć od ciebie. Zrób mi tę przyjemność.

- To dość krótka historia - odparła, wzruszając ramio­nami. - Jestem związana z cyrkiem od urodzenia. Kiedy osiągnęłam odpowiedni wiek, zaczęłam pracować jako człowiek do wszystkiego.

- Kto? - Ręka Keane'a zastygła w drodze do dzbanka z kawą.

- Człowiek do wszystkiego - powtórzyła, podsuwając mu swój kubek, który ponownie napełnił. - To cyrkowe określenie, które znaczy dokładnie to, co słychać. W kon­trakcie każdego artysty, poza szczegółowymi warunkami, jest zaznaczone, że powinien wykonywać inne niezbędne prace. W większości cyrków, a szczególnie w wędrow­nych, nie ma miejsca dla artystów, którzy cierpią na kom­pleks gwiazdora. Trzeba robić to, co w danym momencie jest konieczne. Mój asystent Buck kiedy trzeba, występuje w imprezach towarzyszących, a przy tym potrafi znako­micie rozstawiać namiot. Pete jest najlepszym mechani­kiem w całym zespole. Jamie wie o reflektorach tyle sa­mo, co większość oświetleniowców. Jest też zupełnie do­brym akrobatą.

- A ty? - Keane przerwał ten potok informacji. Zawa­hała się, a ręce, którymi żywo gestykulowała, znierucho­miały. - Oczywiście poza jazdą konno bez cugli i siodła, wydawaniem poleceń słoniom i stawaniem twarzą w twarz z dzikimi kotami? - Spojrzał na nią ponad brze­giem kubka. W jego oczach majaczył uśmiech.

- Stroisz sobie ze mnie żarty? - spytała, marszcząc brwi.

Natychmiast spoważniał.

- Nie Jo, nie żartuję z ciebie. Odprężyła się i podjęła swoje wyjaśnienia.

- W razie potrzeby występuję w imprezach towarzy­szących, czasami biorę udział w występach akrobatów, bywa, że zastępuję kogoś w „hiszpańskiej pajęczynie”, wielkim numerze kostiumowym, gdzie dziewczyny wi­sząc na linach, wykonują układ taneczny. W tym roku mają stroje motyli.

- Ach tak, wiem, który to numer - przytaknął Keane. Nie spuszczał z niej wzroku, zaciągając się cygarem. - Powiedz mi, czy twoi rodzice byli Europejczykami?

- Nie. - Jo pokręciła głową. - Czemu pytasz?

- Słyszałem, z jaką łatwością mówisz po francusku i włosku.

- W cyrku łatwo nauczyć się wielu języków. - Wzru­szyła ramionami i z roztargnieniem poprawiła się w fote­lu. Podciągnęła nogi i usiadła po turecku. - Mamy tu wie­le narodowości. Frank zawsze powtarzał, że świat mógłby brać w cyrku lekcje tolerancji. Są tu Francuzi, Włosi, Hi­szpanie, Niemcy, Rosjanie, Meksykanie, Amerykanie ze I wszystkich stron kraju i wielu, wielu innych.

- Trochę jak wędrowny ONZ. - Strząsnął popiół z cy­gara do szklanej popielniczki. - Czyli jeżdżąc z cyrkiem, poduczyłaś się trochę francuskiego i włoskiego. A co z re­sztą edukacji? Mówisz, że podróżujesz tak całe życie.

Podniosła buńczucznie brodę, słysząc w jego głosie le­kceważącą nutę.

- Chodziłam do szkoły podczas zimowej przerwy, a w drodze miałam prywatnego nauczyciela. Nauczyłam się czytać i pisać, mecenasie, i jeszcze trochę ponad to. Pra­wdopodobnie geografię i historię powszechną znam lepiej od ciebie, a w dodatku uczyłam się w znacznie ciekawszy sposób niż z podręczników. Wydaje mi się, że o zwierzę­tach wiem więcej niż niejeden student weterynarii, a z pewnością mam więcej praktyki w ich leczeniu. Posłu­guję się siedmioma językami i...

- Siedmioma? - przerwał jej Keane. - Znasz siedem języków?

- Prawdę mówiąc, pięć płynnie - przyznała niechętnie. - Mam trochę problemów z niemieckim i greckim.

- Czyli jakie znasz jeszcze poza angielskim, francu­skim i włoskim?

- Hiszpański i rosyjski - mruknęła patrząc w swój ku­bek. - Rosyjski jest bardzo przydatny. Używam go, kiedy podczas numeru muszę zakląć. To dość bezpieczne, bo mało kto rozumie rosyjskie przekleństwa.

Podniosła wzrok, słysząc głośny śmiech Keane'a. Jego rozbawione oczy zrobiły się całkiem złote.

- Co cię tak śmieszy? - spytała trochę zła, patrząc na niego spode łba.

- Ty, Jovilette. - Kiedy urażona zaczęła podnosić się z fotela, położył jej ręce na ramionach. - Nie obrażaj się. Nie mogłem się powstrzymać. Tak niedbale mówisz o umiejętnościach, którymi każdy lingwista chwaliłby się na prawo i lewo. - Jakby mimochodem przesunął palcem po jej naburmuszonych wargach. - Bez przerwy mnie za­dziwiasz.

Z uśmiechem opuścił rękę i wrócił na swój fotel.

- Kiedy zaczęłaś pracować z lwami?

- Na arenie? Gdy skończyłam siedemnaście lat. Frank nie pozwoliłby mi zacząć wcześniej. Był moim opiekunem prawnym i jednocześnie szefem.

- Jak straciłaś rodziców? Pytanie zbiło ją z pantałyku.

- W pożarze - powiedziała po chwili. - Miałam wtedy siedem lat.

- Poza nimi nie miałaś innej rodziny?

- Moją rodziną jest cyrk - odparła. - Ani przez chwilę nie dano mi odczuć, że jestem sierotą. No i zawsze miałam przy sobie Franka.

- Ach tak? - Miała wrażenie, że tym razem uśmiech­nął się z lekkim sarkazmem. - I jak się sprawdzał w roli ojca?

Przez moment przyglądała mu się uważnie. Czy w jego głosie rzeczywiście zabrzmiała gorycz? - zastanawiała się.

- Nigdy nie zajął miejsca mojego ojca - odpowie­działa spokojnie. - Nie próbował go zastąpić, bo żadne z nas tego nie chciało. Ja miałam już swojego ojca, a Frank miał dziecko. Byliśmy przyjaciółmi, tak bliskimi, jak to tylko możliwe. Wiesz, że w ogóle nie jesteś do niego podobny?

- Wiem - odpowiedział, wzruszając ramionami.

- Chociaż masz dość podobny głos. Frank miał napra­wdę piękny głos. - Uśmiechnęła się do swoich wspo­mnień, wodząc palcem po brzegu kubka. - Chciałabym zadać ci jedno pytanie. Czemu tu przyjechałeś? Z pewno­ścią trudno ci było zostawić kancelarię, nawet na krótko.

Przez chwilę wpatrywał się w swoje cygaro, nim wre­szcie zgniótł niedopałek w popielniczce.

- Można powiedzieć, że chciałem osobiście sprawdzić, co tak bardzo fascynowało mojego ojca.

- Za jego życia nie przyjechałeś tu ani razu. - Zacis­nęła dłonie pod stołem. - Nie przyszło ci nawet do głowy, żeby pojawić się na pogrzebie.

- Nie sądzisz, że byłby to szczyt hipokryzji, gdybym nagle przyjechał na pogrzeb? Frank Prescott był dla mnie zupełnie obcym człowiekiem.

- Masz do niego żal. - Nagle poczuła się rozdarta. Chciała być lojalna wobec Franka, a jednocześnie zaczy­nała rozumieć mężczyznę, który obok niej siedział.

- Nie. - Z namysłem pokręcił głową. - Wydaje mi się, że faktycznie byłem rozżalony, gdy dorastałem, ale... - Wzruszył ramionami i dokończył: - Później stało mi się to obojętne.

- Był dobrym człowiekiem - zapewniła go żarliwie. - Chciał dać ludziom radość, pokazać im trochę magii. Być może nie dorósł do roli ojca, ale był miły i bardzo łagodny. I ogromnie dumny z ciebie.

- Ze mnie? - Keane wydawał się rozbawiony.

- Zamówił wychodzący w Chicago dziennik, który dostarczano mu do biura na Florydzie. Szukał w nim wszelkich wzmianek na twój temat, relacji z procesów, w których występowałeś, czy przyjęć, na które chodziłeś. Podniosła się i przeszła do części sypialnej. Wielki drewniany kufer jak dawniej stał u stóp łóżka. Przyklękła na podłodze i uniosła wieko.

- Tu przechowywał wszystko, co miało dla niego zna­czenie. - Szybko przerzucała zgromadzone w skrzyni pa­piery i pamiątki. - Nazywał go swoim pudłem pamięci. Mawiał, że pamiątki są nagrodą za starzenie się. O, mam. - Wyjęła ciemnozielony album, przysiadła na piętach i wyciągnęła rękę do Keane'a. Po chwili wahania prze­mierzył pokój. Kiedy otwierał album, jego twarz pozba­wioną była wyrazu. W ciszy, która zapadła, słychać było, jak szmer przewracanych kartek zlewa się z szumem deszczu.

- Jaki właściwie był? - spytał, podnosząc wzrok.

- Był marzycielem - odpowiedziała. - Jego zegarek stale późnił się o pięć minut. - Nagle wpadło jej w oko coś czerwonego. Sięgnęła głębiej i po chwili wyjęła starą lalkę.

Właściwie był to żałosny kawałek plastiku i wyblakłe­go jedwabiu. Mocno wytarte złociste włosy były wsunięte pod czerwoną czapeczkę. Ciche westchnienie, które wy­rwało się z piersi Jo, wyrażało zarówno radość, jak i nie­kłamaną rozpacz.

- Co się stało? - zapytał Keane.

- Nic - odparła drżącym głosem i szybko poderwała się na nogi. - Muszę już iść. - Nie mogła się zmusić do wrzucenia lalki z powrotem do skrzyni, nie chciała jednak, aby Keane zobaczył, jak bardzo się wzruszyła.

- Czy mogę ją zatrzymać? - Starała się, by w jej głosie nie było słychać emocji.

Delikatnie ujął ją pod brodę.

- Mam wrażenie, że należy do ciebie.

- Należała. - Palce Jo zacisnęły się na lalce. - Nie wiedziałam, że Frank ją tu schował. Bardzo proszę - szep­nęła. Nagle zapragnęła oprzeć głowę na ramieniu Keane'a. Zdawała sobie sprawę, że jeżeli natychmiast nie uciek­nie, za chwilę zapragnie znaleźć ukojenie w objęciach te­go mężczyzny. Przeraziła się nie na żarty. - Przepuść mnie.

- Odprowadzę cię do twojego wozu. - Keane odsunął się na bok.

- Nie - powiedziała szybko. Zbyt szybko. - Nie ma takiej potrzeby - poprawiła się. Przeszła obok niego, usiadła przy stole i wciągnęła buty. Zupełnie zapomniała, że ciągle ma na nogach pożyczone skarpetki. - Przecież pada. - Wiedziała, że Keane obserwuje jej pospieszne ru­chy. - Poza tym idę najpierw zajrzeć do kotów i...

Przerwała w pół słowa, gdy chwycił ją za ramiona i po­stawił na nogi.

- I nie chcesz ryzykować, że znajdziesz się ze mną sam na sam w twojej przyczepie.

Już zamierzała ostro zaprotestować, ale właściwie po co?

- Zgadza się - przyznała. - To również.

Kręcąc głową, odgarnął jej włosy, pocałował w nos i podszedł do wieszaka po kurtkę i kapelusz. Odwróciła się i wsunęła ręce w rękawy. Nie zdążyła podziękować, gdy nagle odwrócił ją i podciągnął zamek jej kurtki. Na kilka sekund jego palce zatrzymały się na szyi Jo. Patrząc jej w oczy, zebrał w dłoń długie włosy, zwinął je na czub­ku głowy i wsunął pod kapelusz. Miała wrażenie, że prze­żywa coś bardzo intymnego, choć przecież wszystkie te gesty były w gruncie rzeczy zupełnie niewinne.

- Do zobaczenia jutro - powiedział, opuszczając ron­do kapelusza tak, że przesłoniło jej oczy.

Kiwnęła zgodnie głową i przyciskając do siebie lalkę, popchnęła drzwi. Szum deszczu stał się głośniejszy.

- Dobranoc - mruknęła i wyszła w ciemność.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Ranek pachniał świeżością. Kałuże na placu błyszczały tęczowymi refleksami, niebo zrobiło się wreszcie błękitne, a nieliczne pierzaste obłoki nie wyglądały groźnie. W gwarnym i zatłoczonym namiocie kuchennym wyda­wano właśnie śniadanie. Jo nie miała apetytu, zrezygno­wała więc z posiłku. Czuła się niespokojna i spięta. Jej myśli bez przerwy krążyły wokół Keane'a Prescotta i wie­czoru, który spędziła w jego towarzystwie. Pamiętała każ­dy szczegół. Była nim bardzo zainteresowana, jednak zu­pełnie nie rozumiała, skąd bierze się jej pewność, że i ona nie jest mu obojętna.

Czemu miałby zwrócić na mnie uwagę? - zamyśliła się, przyglądając się sobie w wysokim lustrze, umieszczo­nym na drzwiach szafy. Widziała w nim kobietę o wzro­ście trochę wyższym niż przeciętny i ciele, któremu bra­kowało krągłości, jakimi mogły pochwalić się tancerki Duffy'ego. Natomiast nogi były całkiem niezłe. Długie, zgrabne, o szczupłych udach. Wąskie biodra, rozmyślała, wydymając z namysłem wargi, były bardziej chłopięce niż kobiece. A biust niezbyt imponujący.

Nie dostrzegła w lustrze nic takiego, co mogłoby zain­teresować eleganckiego prawnika z Chicago. Nie widziała uczciwości, która błyszczała w egzotycznie wykrojonych zielonych oczach, zdecydowania widocznego w rysunku brody, słodyczy, jaką obiecywały usta. Widziała cygańskie rysy, ciemną karnację i kruczoczarne włosy, ale nie spo­strzegła wdzięku, który krył się w jej dzikiej, nieokiełzna­nej naturze. Prosty, czarny trykot podkreślał jej smukłą zgrabną sylwetkę, jednak Jo nie potrafiła zauważyć nic pociągającego w gładkiej skórze o jedwabistym połysku. Ze zmarszczonym czołem ściągnęła włosy i zaczęła za­platać warkocz.

Z pewnością Keane zna dziesiątki kobiet, rozmyślała. Prawdopodobnie co wieczór idzie z którąś z nich na kola­cję. One noszą piękne ubrania, używają drogich perfum, mają śliczne imiona jak Laura albo Patricia i śmieją się niskim, zmysłowym głosem. Przy świecach, nad kielisz­kiem beaujolais rozmawiają o wspólnych znajomych: Wallace'ach czy Jamesonach. A gdy zabiera najpiękniej­szą z nich do domu, słuchają Chopina i popijają koniak, siedząc przed kominkiem. A potem się kochają.

Podniosła wzrok na odbicie w lustrze i spostrzegła, że ma mokre policzki. Ze złością zatrzasnęła drzwi szafy. Co się ze mną dzieje? - zdenerwowała się, ocierając łzy. Od kilku dni nie jestem sobą! Muszę wreszcie otrząsnąć się z tego dziwnego stanu.

Zdecydowanie wsunęła stopy w buty do ćwiczeń, prze­rzuciła przez rękę płaszcz kąpielowy i pospiesznie wysko­czyła z wozu.

Szła ostrożnie, starannie unikając kałuż i... rozważań na temat życia intymnego Keane'a Prescotta. Była w po­łowie placu, gdy ujrzała Rose. Po minie poznała, że dziew­czyna jest rozgniewana.

- Cześć, Rose - zawołała, przezornie usuwając się na bok, ponieważ zaklinaczka węży z rozmachem wskoczyła w kałużę.

- On jest beznadziejny - Wybuchnęła Rose w odpo­wiedzi. - Coś ci powiem - mówiła, wymachując palcem.

- Tym razem mam dość! Dłużej nie wytrzymam.

- Faktycznie, byłaś niezwykle cierpliwa - zgodziła się Jo.

- Cierpliwa? - Rose dramatycznie przyłożyła dłoń do piersi. - Chyba święta! Ale nawet święci mają ograniczoną wytrzymałość! - Zamaszyście odrzuciła włosy do tyłu i westchnęła ciężko. - Odchodzę.

Jo podjęła marsz w kierunku głównego namiotu i po paru krokach natknęła się na Jamiego.

- To wariatka - mruczał pod nosem. Zatrzymał się i z rezygnacją rozłożył ręce. Jo wzruszyła ramionami. Kręcąc głową, Jamie poszedł w swoją stronę. - Wariatka - powtórzył.

Patrzyła za nim, póki całkiem nie zniknął jej z oczu, po czym ruszyła biegiem na próbę.

Cały namiot rozbrzmiewał głosami ćwiczących arty­stów, słychać było nawoływania, stukanie, poszczekiwa­nie psów. Na mniejszej arenie Jo zobaczyła grupę akrobatów, którzy właśnie rozpoczynali rozgrzewkę.

Bracia Beirotowie pochodzili z Belgii. Wszyscy byli niezbyt wysocy i ciemni. Jo często brała udział w ich pró­bach, żeby ćwiczyć gibkość i refleks. Lubiła ich bardzo, znała dobrze ich żony i dzieci i co ważne, doskonale ro­zumiała ich specyficzny język, będący mieszaniną francu­skiego i angielskiego. Raoul był najstarszy i najmocniej zbudowany z sześciu braci, dlatego też on zawsze stanowił podstawę ich żywej piramidy. Teraz pierwszy spostrzegł Jo i uniósł dłoń na powitanie.

- Cześć. Chcesz potrenować?

Pracowała z nimi przez następne pół godziny, wyko­nując całe serie ćwiczeń rozciągających i sprawnościo­wych. Mięśnie wreszcie rozgrzały się i utraciły sztywność, serce biło równym rytmem. Nabrała energii i oczyściła umysł.

Odsunęła się na bok, kiedy zaczęli ćwiczyć skoki. Jeden po drugim biegli wzdłuż rampy, odbijali się na trampolinie i przed wylądowaniem na macie wykonywali w powietrzu salto.

- No, Jo! Hopla! - Raoul machnął ręką. - W powie­trzu zrobisz salto do przodu i wylądujesz na moich bar­kach. - Poklepał się po ramionach.

- Ale na pewno mnie złapiesz?

- Raoul nigdy nie chybia - odparł dumnie i odwraca­jąc się do braci, spytał: - Prawda? - Bracia wznieśli oczy, mrucząc coś niezrozumiałego. - A niech was! - Odesłał ich niecierpliwym ruchem dłoni.

Doskonale wiedziała, że faktycznie jest jednym z naj­lepszych akrobatów. Wolno podeszła do rampy.

- Tylko mnie złap - zażądała, grożąc mu palcem.

- To bułka z mlekiem.

- Z masłem - poprawiła go Jo. Nabrała powietrza, wstrzymała oddech i pobiegła. Kiedy odbiła się i wykona­ła salto, zobaczyła nagle, jak cyrk staje na głowie. Czuła się wspaniale. Wyprostowała się i przygotowała do lądo­wania. Jej stopy dotknęły wreszcie ramion Raoula. Zachwiała się nieznacznie, zanim złapał mocno kostki jej nóg, ale zaraz przyjęła właściwą postawę i rozłożyła ręce na boki. Bracia Beirotowie powitali to gromkimi oklaska­mi i pełnymi uznania okrzykami. Zeskoczyła zwinnie na ziemię, podtrzymywana w talii przez Raoula.

- To kiedy do nas dołączysz? - spytał, klepiąc ją przyjaźnie.

- Pozostanę przy swoich kotach. - Pomachała im we­soło, ale po chwili stanęła jak wryta, kiedy dostrzegła Keane'a opartego o barierkę, oddzielającą pierwszy rząd widowni od areny.

- Zdumiewające - skomentował. - Czy są jakieś rze­czy, których nie potrafisz zrobić?

- Całe setki - odparła poważnie. - Tak naprawdę tylko w sprawach zwierząt jestem ekspertem. Całą resztę traktu­ję jako zabawę.

- Moim zdaniem przez ostatnie pół godziny wykazy­wałaś się zadziwiającym wręcz profesjonalizmem - zapro­testował, biorąc ją pod rękę. - Napijesz się kawy?

Natychmiast przypomniała sobie poprzedni wieczór. W obawie, że może znów ulec czarowi tego mężczyzny, pokręciła zdecydowanie głową.

- Muszę się przebrać - odpowiedziała. - O drugiej ma­my przedstawienie. Chcę jeszcze zrobić próbę.

- To wręcz niesamowite, ile czasu poświęcacie swojej sztuce. Odnosi się wrażenie, że z prób idziecie prosto na przedstawienie, a ledwie skończycie spektakl, znów za­czynacie próby.

Poczuła do niego sympatię, kiedy nazwał ich umiejęt­ności sztuką.

- Cyrkowcy nieustannie doskonalą swoje umiejęt­ności.

Kiwnął głową, ale odniosła wrażenie, że myśli o czymś innym.

- Dziś po południu muszę wyjechać - powiedział tak cicho, jakby mówił do siebie.

- Wyjechać? - Przez chwilę zdawało jej się, że serce jej zamarło. Smutek, który ją nagle ogarnął, był zadziwia­jąco dojmujący. - Do Chicago?

- Hm? - Keane zatrzymał się i spojrzał na nią trochę nieprzytomnie. - Tak, właśnie.

- A cyrk? - Zawstydziła się, że nie zadała tego pytania od razu na początku.

- Chyba nie potrafię podjąć rozsądnej decyzji co do losów cyrku po tak krótkim rozpoznaniu. Jedna ze spraw, które prowadzę, wymaga mojej obecności, ale powinie­nem wrócić za tydzień lub dwa.

Poczuła ogromną ulgę.

- Za dwa tygodnie będziemy w Karolinie Południowej rzuciła obojętnie. Doszli już do jej przyczepy.

Keane uśmiechnął się szeroko.

- Znajdę was. Duffy dał mi plan trasy. Nie zaprosisz pnie do środka? - spytał, kiedy sięgnęła do klamki.

- Do środka? - powtórzyła. - Nie... Mówiłam ci, że muszę się przebrać i... - mówiła jeszcze, kiedy podszedł bliżej. Coś w jego wzroku ostrzegło ją, że powinna mieć się na baczności. Podobne spojrzenie widywała u niektó­rych lwów, gdy próbowały sprzeciwić się jej poleceniom. - Po prostu nie mam w tej chwili czasu. Gdybyśmy nie zobaczyli się przed twoim odjazdem, już teraz życzę ci dobrej podróży - powiedziała, otwierając drzwi. Czując, że poruszył się za nią, obróciła się, lecz nie była wystar­czająco szybka. Keane popchnął ją lekko i wszedł za nią do wozu. Kiedy drzwi zatrzasnęły się za nim, ogarnęła ją furia. Nie cierpiała, kiedy próbowano ją przechytrzyć. - Jak tam u pana ze znajomością prawa, mecenasie? Czy to nie włamanie?

- Nie wyłamałem przecież zamka - odparł gładko. Obrzucił wzrokiem gustowne, ze smakiem urządzone wnętrze wozu. Układ pomieszczeń był podobny jak w przyczepie Franka, ale tu wszystko wydawało się bar­dziej przytulne. W oknach zamiast rolet wisiały zasłony, na zielonej sofie rozrzucono wygodne poduchy, bukiet polnych kwiatów stał w wąskim szklanym wazonie. Ke­ane bez słowa podszedł do czarnej lakierowanej skrzyni i sięgnął po leżącą tam książkę.

- „Hrabia Monte Christo” - przeczytał głośno, otwie­rając powieść. - Po francusku - zauważył, podnosząc brwi.

- Została napisana po francusku - mruknęła Jo, wyj­mując mu książkę z ręki - więc czytam ją w oryginale. - Ze złością uniosła wieko, aby wrzucić książkę do środka.

- Dobry Boże, to wszystko twoje? - Keane przytrzy­mał wieko, nim zdążyło opaść, i drugą ręką przeganiał książki. - Tołstoj, Cervantes, Wolter, Steinbeck. Jak w tym zwariowanym świecie, który wymaga dwudzie­stoczterogodzinnego zaangażowania, znajdujesz czas na lekturę?

- Potrafię dobrze gospodarować swoim prywatnym czasem - parsknęła Jo, rzucając mu wściekłe spojrzenie.

- Czy wydaje ci się, że skoro jesteś właścicielem, wolno ci się tu wdzierać, rozliczać mnie z mojego czasu i wtykać nos w moje sprawy? To moja przyczepa i wszystko, co tu jest, należy do mnie.

- Poczekaj - Keane powstrzymał jej wybuch. - Nie zamierzałem rozliczać cię z czasu. Przepraszam za wścib­stwo - ciągnął, podchodząc do niej. Natychmiast zesztyw­niała, ale nie próbował jej dotknąć. - Zaintrygowała mnie zawartość tej skrzyni, bo wygląda na to, że mamy wspólne zainteresowania. A jeśli chodzi o wtargnięcie do twojej przyczepy, mogę tylko ze skruchą przyznać się do winy. Jeśli zamierzasz mnie oskarżyć, chętnie polecę ci paru prawników...

Po tej ostatniej uwadze nie potrafiła już zachować po­wagi.

- Przemyślę twoją ofertę. - Ostrożnie opuściła wieko kufra. Dobrze wiedziała, że znów zachowała się nie­właściwie. - Przepraszam - dodała, odwracając się do Keane'a.

- Za co? - zdumiał się.

- Za to, że tak na ciebie napadłam. - Uniosła bezradnie ramiona. - Myślałam, że mnie krytykujesz. Chyba jestem przewrażliwiona.

Minęło kilka sekund, nim Keane się odezwał.

- Przyjmę te przeprosiny, choć są zbędne, pod warun­kiem, że odpowiesz na jedno pytanie.

- Jakie?

- Czy Tołstoj też jest w oryginale?

Roześmiała się i odgarnęła z twarzy kosmyki włosów.

- Istotnie.

Z przyjemnością patrzył na dwa małe dołeczki, które utworzyły się w jej policzkach.

- Czy wiesz, że bardzo piękniejesz, kiedy zaczynasz się śmiać?

Nie nawykła do komplementów, toteż nie wiedziała, jak powinna zareagować. Przeleciało jej przez myśl, że każda z eleganckich dam, które wyobrażała sobie dziś ra­no, wiedziałaby dokładnie, co należy powiedzieć. Cóż z tego! Ona, Jovilette Wilder, nie była jedną z tych wy­twornych kobiet. Ponuro spojrzała Keane'owi w oczy.

- Nie potrafię flirtować - oświadczyła prosto z mostu.

Keane podniósł gwałtownie głowę. W jego oczach po­jawił się dziwny wyraz, lecz zniknął, nim zdołała go roz­szyfrować.

- Nie próbowałem z tobą flirtować, Jo. Stwierdziłem po prostu fakt. Czy nikt ci do tej pory nie mówił, że jesteś piękna?

Zrobił krok w jej kierunku. Musiała odchylić głowę, aby spojrzeć mu w oczy.

- Nie w taki bezpośredni sposób. - Podniosła rękę i położyła dłoń na jego piersi, żeby zachować między nimi dystans.

Mimowolnie nabrała powietrza, kiedy podniósł jej dłoń do ust.

- Masz prześliczne dłonie - mruknął. - Wąskie, drob­ne, o długich palcach. Po wnętrzu dłoni widać, że cięż­ko pracujesz, przez co stają się jeszcze bardziej intere­sujące. - Przeniósł wzrok z jej ręki na twarz. - Zupełnie jak ty.

- Nie wiem, jak powinnam zareagować, kiedy mówisz takie rzeczy. - Czuła, że jej głos stał się niższy i bardziej ochrypły, ale nie potrafiła temu zaradzić. Pierś unosiła się szybko, w rytm bicia serca. - Wolałabym, żebyś przestał.

- Naprawdę? - Knykciami palców pogładził ją po po­liczku. - Szkoda, bo im dłużej na ciebie patrzę, tym więcej mam do powiedzenia. Jesteś naprawdę czarującym stwo­rzeniem, Jovilette.

- Muszę się przebrać - powiedziała to tak stanowczo, jak tylko potrafiła. - Powinieneś już iść.

- Niestety to prawda - mruknął, obejmując dłonią jej brodę. - Pocałuj mnie na pożegnanie.

Zesztywniała.

- Nie sądzę, żeby to było konieczne...

- Nawet nie wiesz, jak bardzo się mylisz - odparł, pochylając się nad nią. - To wręcz niezbędne. - Otoczył ją ramionami, przyciągnął bliżej i delikatnie dotknął jej ust. - Oddaj mi pocałunek, Jo - polecił łagodnie. - Obej­mij mnie i pocałuj.

Przez krótki moment próbowała się opierać, ale gdy jego wargi zaczęły pieścić jej usta, pokusa stała się zbyt silna. Poddała się instynktowi i zarzuciła mu ręce na szyję. Jej usta ożyły, rozchyliły się i oddały pieszczotę. Ta ule­głość zdawała się podsycać jego pożądanie. Pocałunek stał się bardziej gwałtowny, ramiona Keane'a zacisnęły się mocniej. Cichy jęk, który wydarł się z ust Jo, nie wyrażał już protestu, lecz zachwyt. Palce wsunęła w jego gęste włosy i bliżej przyciągnęła jego głowę. Poczuła, jak wsu­wa ręce pod jej szlafrok. Zadrżała pod jego dotykiem, jej ciało ogarnęła fala gorąca, potem chłodu i znów zrobiło się jej gorąco.

Kiedy dotknął jej piersi, cofnęła się, wciągając gwał­townie powietrze.

- Spokojnie - szepnął tuż przy jej ustach. Pieścił ją delikatnie, póki znów się nie rozluźniła. Cienki trykot ściśle opinający jej ciało nie stanowił żadnej bariery dla jego gorących palców. Poruszały się wolno, zatrzymując się dłużej u szczytu jej piersi, badały ich miękkość, wę­drowały do talii, przesunęły się na biodra i uda.

Nigdy jeszcze mężczyzna nie dotykał jej w taki sposób. Czuła się zupełnie bezradna. Nie potrafiła go powstrzy­mać, nie potrafiła też przeciwdziałać rosnącemu pragnie­niu, żeby nie przestawał. Czy to właśnie ta namiętność, o której tak często czytała? Przywarła do niego i pozwo­liła, by uczył ją potrzeb jej ciała. Była pewna, że pozostaje w jego ramionach od dawna, że minęły pory roku, całe dekady...

A jednak, gdy odsunął się od niej, okazało się, że to, co wydawało się wiecznością, trwało zaledwie kilka chwil.

- Aż trudno uwierzyć, że jestem pierwszym mężczy­zną, który cię dotyka - mruknął, zaglądając jej w oczy.

- Teraz już wiem, że twoja uroda idzie w parze ze zmy­słowością. Pierwszy raz chciałbym kochać się z tobą za dnia, aby widzieć, jak krok po kroku znika twoje cudowne opanowanie.

- To, że pozwoliłam całować się i dotykać, wcale nie znaczy, że będziesz mógł kochać się ze mną - Uniosła głowę, dopiero gdy poczuła, że może już sobie zaufać. Wiedziała, że niewiele brakowało, aby się mu poddała.

- Jeśli się na to zgodzę, to tylko dlatego, że sama będę tego chciała.

- Oczywiście - odparł Keane, kiwając głową. - Po prostu będę musiał sprawić, żebyś tego zapragnęła. - Znów ujął ją pod brodę i złożył na jej ustach delikatny pocałunek. Czuła, że się uśmiechnął, nim podniósł głowę. - Jesteś najbardziej fascynującą kobietą, jaką kiedykol­wiek spotkałem. - Odwrócił się i ruszył do wyjścia - Do zobaczenia - powiedział i niedbale pomachał ręką.

Bez słowa patrzyła na drzwi, które się za nim zamknęły.

- Fascynującą? - powtórzyła, czubkami palców doty­kając ciągle ciepłych ust. Szybko podbiegła do okna, przy­klękła na sofie i patrzyła, jak przemierza plac.

I nagle zrozumiała, że już zaczęła tęsknić.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Nie wiedziała, że tygodnie mogą ciągnąć się jak lata. Na każdym postoju bacznie rozglądała się wśród ludzi w nadziei, że zobaczy Keane'a. Gdy jego nieobecność zaczęła się przeciągać, uczucia Jo zmieniały się jak w ka­lejdoskopie: od gniewu do rozpaczy. Tylko w klatce była w stanie odwrócić uwagę od dręczących ją myśli. Dobrze wiedziała, że tam nie może pozwolić sobie na brak kon­centracji. Jednak coraz trudniej było jej odprężyć się po spektaklu. Każdego ranka wstawała pewna, że tego dnia Keane wróci. Każdej nocy leżała bezsennie, czekając, aż wzejdzie słońce.

Wiosna była już w pełnym rozkwicie. Pokryte trawą place pachniały świeżą zielenią, dni były coraz cieplejsze, a słońce dłużej pozostawało na niebie. Kiedy jednak wszy­scy w cyrkowej rodzinie cieszyli się balsamicznym powie­trzem, długim dniem i bezchmurnym niebem, Jo zjadały nerwy.

Stopniowo zaczęła popadać w rezygnację, a pustkę, którą odczuwała, starała się wypełnić pracą.

Co tydzień poświęcała trochę czasu, żeby ćwiczyć z Gerrym. Nie wątpiła, że będzie dobrym treserem. Lubił zwierzęta i miał wiele zapału do pracy. Martwiło ją tylko, że ciągle jest zbyt nonszalancki.

Tego dnia nie zaplanowano popołudniówki, więc na­miot cyrkowy pełen był trenujących artystów. Jo stała z Gerrym w przedsionku do klatki. Uderzając w dłoń trzonkiem bata, udzielała chłopcu ostatnich instrukcji.

- Buck wpuści Medina po pochylni. - Gerry kiwał ze zrozumieniem głową i nerwowo przełykał ślinę. - Kiedy wejdziemy do klatki, masz się poruszać jak mój cień. Idziesz, kiedy ja idę i nie odzywasz się, póki ci nie powiem, że wolno. Jeśli się przestraszysz, nie uciekaj. - Wzięła go za rękę, żeby podkreślić, jak istotna jest ta wskazówka. - Rozumiesz? To bardzo ważne! Powiesz mi, jeśli zechcesz wyjść, a ja przeprowadzę cię do przed­sionka.

- Nie będę uciekał, Jo - obiecał, ocierając o dżinsy dłonie wilgotne z podniecenia.

- Jesteś gotowy?

Gerry uśmiechnął się i kiwnął szybko głową.

- No...

Jo otworzyła drzwi prowadzące z przedsionka do klat­ki, wpuściła za sobą Gerry'ego i zabezpieczyła wyjście. Przeszła na środek areny spokojnym, równym krokiem.

- Wpuść go, Buck - zawołała i natychmiast usłyszała szczęknięcie krat. Merlin wszedł bez pośpiechu, wskoczył na swój postument i ziewnąwszy szeroko, spojrzał na Jo. - Dziś masz solówkę, Merlin - powiedziała, zbliżając się do kota. - Pamiętaj, masz być obok mnie - poleciła Gerry'emu, który stał nieruchomo wpatrując się w zwierzę. Merlin rzucił mu obojętne spojrzenie i czekał.

Jo ruchem ręki poleciła kotu usiąść na zadnich łapach.

- Pierwsza komenda do każdego elementu musi być podawana z tego samego miejsca i tym samym tonem. To wymaga ogromnej cierpliwości i wielu powtórzeń - mó­wiła do chłopca, dając lwu sygnał, żeby opuścił przednie łapy. - Teraz będę chciała, żeby zeskoczył ze słupka. - Uderzyła batem o ziemię i Merlin posłusznie zeskoczył na arenę. - Teraz pokieruję go do miejsca, gdzie chcę, żeby się położył. - Zaczęła iść, upewniając się, czy jej uczeń jest tuż za nią. - Klatka jest okrągła, ma dwanaście metrów średnicy. Każdy jej centymetr powinieneś znać jak własną kieszeń. W każdej chwili musisz dokładnie wiedzieć, w jakiej odległości od krat się znajdujesz. Jeśli cofając się, znajdziesz się za blisko brzegu, nie zostawisz sobie ma­newru w razie jakiegoś problemu. To jeden z najwię­kszych błędów, jakie treser może popełnić. - Na dany sygnał Merlin położył się na ziemi i przekręcił na bok. - Dalej, Merlin - poleciła i lew przeturlał się kilkakrotnie po arenie. - Używaj często ich imion. W ten sposób bar­dziej zwracają uwagę na to, co mówisz.

Jo przesuwała się za Merlinem, wreszcie kazała mu zatrzymać się. Kiedy zaryczał, podrapała go po łbie trzon­kiem bata.

- Lubią pieszczoty dokładnie tak samo jak koty domo­we, ale cały czas trzeba pamiętać, że nimi nie są Podsta­wową sprawą jest, żeby nigdy nie obdarzyć ich całkowi­tym zaufaniem - tłumaczyła. Podniosła obie ręce i Merlin stanął na tylnych nogach. - Dla nich człowiek jest wielką niewiadomą. Dlatego właśnie w cyrku pracuje się z kota­mi urodzonymi w naturze, a nie w niewoli. Ari jest wyjąt­kiem. Kot urodzony i wychowany w niewoli jest zbyt spoufalony z człowiekiem i przez to tracisz swoje atuty.

Tak niestety również bywa, gdy zbyt długo pracują z jed­nym treserem. - Ruszyła do przodu, ciągle trzymając ręce w górze. Merlin szedł za nią na tylnych łapach. Tak wy­prostowany miał ponad dwa metry wysokości. - O dziwo, im dłużej występują w jednym numerze, tym stają się bardziej niebezpieczne, a nie bardziej uległe.

Kazała Merlinowi stanąć na czterech łapach i odesłała go z powrotem na słupek.

- Gdy któryś z lwów uderzy cię, musisz zareagować na­tychmiast, bo zawsze próbują to powtórzyć, tyle że za każ­dym razem starają się podejść bliżej. Masz jakieś pytania?

- Setki - odparł Gerry, ocierając usta grzbietem dłoni. - Tyle że nie mogę się teraz skupić na żadnym z nich.

Jo zaśmiała się. Merlin znów zaryczał, więc podrapała go po łbie.

- Później wszystkie ci się przypomną. No dobra. Każ mu wstać.

Gerry wytarł rękę o dżinsy i podniósł ją tak, jak setki razy widział to u Jo.

- Wstań - nakazał kotu głosem, który prawie brzmiał zdecydowanie. Merlin przyglądał mu się przez chwilę, po czym spojrzał na Jo. Nie będę przecież zwracał uwagi na tego amatora, mówiły jego oczy. Twarz Jo pozostała bez wyrazu.

- Musisz być bardziej zdecydowany i tym razem użyj jego imienia - powiedziała.

Gerry nabrał głęboko powietrza i powtórzył sygnał.

- Wstań, Merlin.

Merlin spojrzał na chłopaka i przez chwilę mierzył go swoimi bursztynowymi oczami.

- Jeszcze raz - poleciła Jo. Słychać było, jak Gerry głośno przełyka ślinę. - To ma być rozkaz, włóż w to trochę autorytetu.

- Wstań, Merlin! - Tym razem lew posłuchał. - Zrobił to - szepnął Gerry drżącym głosem, wypuszczając powie­trze z płuc. - Naprawdę to zrobił.

- Bardzo dobrze - pochwaliła Jo, zadowolona zarów­no z lwa, jak i ucznia. - Teraz każ mu znów usiąść. - Kie­dy i to zadanie zostało wykonane, poleciła Gerry'emu, żeby kazał lwu zeskoczyć z postumentu. - Proszę. - Po­dała mu swój bat. - Podrap go trzonkiem po łbie. - Czuła, że ręka mu lekko drży, ale trzymał bicz mocno, nawet wówczas, gdy Merlin zamknął oczy i zaryczał.

- Bardzo dobrze ci poszło - pochwaliła Gerry'ego, gdy lew opuścił już klatkę.

- Kiedy będę mógł wrócić? - Oddał jej bat, którego rączka była wilgotna od jego dłoni.

- Przyjdź, gdy sobie przypomnisz wszystkie pytania.

- Jo z uśmiechem poklepała go po ramieniu.

- Dzięki, Jo. - Gerry był już w przedsionku. - Muszę opowiedzieć o tym chłopakom.

- No to leć. - Patrzyła, jak przeskakuje barierkę i wy­pada przez tylne wyjście. Z uśmiechem oparła się o kraty.

- Czy ja też taka byłam? - spytała Bucka, który przyglądał się jej z drugiego końca klatki.

- Kiedy pierwszy raz nakłoniłaś kota do przyjęcia wyj­ściowej pozycji, słuchaliśmy o tym przez tydzień.

Roześmiała się i wycierając o spodnie wilgotny bat, odwróciła się do wyjścia I wtedy zobaczyła, że stoi tuż za nią.

- Keane! - wykrzyknęła rozradowana. Zapomniała już, że całkiem niedawno zarzekała się, iż nigdy nie użyje tego imienia. Jej twarz promieniała radością. - Nie wie­działam, że przyjechałeś. - Obie dłonie zacisnęła na bacie, żeby powstrzymać się przed dotknięciem Keane'a.

- Widzę, że tęskniłaś za mną. - Jego głos był dokład­nie taki, jak go zapamiętała: niski i aksamitny.

- Trochę - przyznała ostrożnie. - Wyjechałeś na dłu­żej, niż zapowiadałeś. - Wygląda tak samo, myślała jedno­cześnie. Zupełnie tak samo. Przecież minął tylko jeden miesiąc, uświadomiła sobie nagle. Dlaczego miała wraże­nie, że to całe lata?

- Okazało się, że czekało na mnie więcej spraw, niż się spodziewałem. Blado wyglądasz - zauważył, dotyka­jąc czubkiem palca jej policzka.

- Pewno za rzadko wychodziłam na słońce - odparła wymijająco. - Jak było w Chicago? - Za wszelką cenę musiała tak prowadzić rozmowę, żeby nie poruszać oso­bistych tematów, póki nie opanuje trochę emocji. Jego nagłe pojawienie się całkiem wytrąciło ją z równowagi.

- W porządku - powiedział, zaglądając do klatki. - Widzę, że zaczęłaś uczyć Gerry'ego.

Z ulgą powitała zmianę tematu. Teraz, gdy rozmawiali o sprawach zawodowych, mogła się już rozluźnić.

- Dziś zaczął ćwiczyć z dorosłym lwem. Dobrze mu poszło.

- Trząsł się. Widać to było nawet z miejsca, gdzie stałem.

- To był jego pierwszy raz... - zaczęła.

- Nie zamierzałem go krytykować - przerwał odrobinę niecierpliwie. - Chodzi mi o to, że stał obok ciebie, dy­gocząc jak osika, podczas gdy ty byłaś spokojna i opano­wana. Czy nigdy nie odczuwasz strachu?

- Strachu? - powtórzyła, unosząc brwi. - Oczywiście, że się boję. Bardziej niż Gerry... lub bardziej niż ty byś się bał.

- O czym ty mówisz? - nie zrozumiał Keane. Ze zdu­mieniem spostrzegła, że jest zły. - Widziałem, jak ten chłopak się poci.

- Głównie z podniecenia - tłumaczyła cierpliwie. - Nie ma jeszcze tyle doświadczenia, żeby naprawdę odczu­wać strach. - Odrzuciła włosy i odetchnęła głęboko. Nie lubiła rozmawiać o swoich obawach, a szczególnie trudno było o tym mówić z Keane'em. Jednak skoro chciała, że­by zrozumiał sprawy cyrku, musiała mu o tym opowie­dzieć. - Prawdziwy strach przychodzi, gdy się dobrze zna i rozumie lwy. Ty możesz tylko przypuszczać, co potrafią zrobić człowiekowi. Ja to wiem. - Jej oczy były całkiem spokojne, gdy odszukała jego wzrok. - Mój ojciec raz omal nie stracił nogi. Miałam około pięciu lat, ale dosko­nale to pamiętam. Popełnił błąd i ważący blisko ćwierć tony nubijski lew zatopił kły w jego udzie, po czym po­wlókł go wokół areny. Na szczęście, uwagę lwa odciągnęła samica w okresie rui. Nie pamiętam już, ile szwów zało­żono ojcu ani jak długo trwało, nim zaczął normalnie chodzić, ale ciągle pamiętam oczy kota, który go zaatako­wał. Gdy zaczynasz pracować w klatce, dość szybko po­znajesz, co to strach, ale uczysz się go kontrolować. I albo potrafisz ukierunkować go właściwie, albo szukasz innego zajęcia.

- Więc dlaczego? - nie ustępował Keane. Chwycił ją za ramiona, nim zdołała się odwrócić. - Czemu to robisz? I nie mów mi, że to twoja praca, bo takie wyjaśnienie mi nie wystarcza.

- To oczywiście jeden z powodów, ale nie jedyny - powiedziała wolno. - Również dlatego, że to wszystko, co naprawdę umiem. I dlatego, że jestem w tym dobra. - Patrzyła mu w twarz, usiłując zrozumieć, skąd się wziął jego nastrój. Może uważał, że nie powinna zabierać Gerry'ego do klatki? - Gerry też będzie dobry - dodała. - Wydaje mi się, że każdy musi znaleźć coś, w czym napra­wdę czuje się dobry. Ja poza tym chcę pokazać ludziom, którzy tu przychodzą, możliwie najlepszy występ. A naj­ważniejsze jest chyba to, że kocham swoje koty.

Keane milczał przez chwilę.

~ Pewno można uzależnić się od adrenaliny. A kiedy wpadnie się w nałóg, trudno bez niego żyć - skomentował jej wyjaśnienia.

- Keane... - Wymówiła jego imię, nim zdążyła się powstrzymać. Kiedy na nią spojrzał, uświadomiła sobie, że właściwie jest tylko jedna sprawa, o którą ma prawo spytać. - Czy zastanawiałeś się, co zamierzasz zrobić z nami... z cyrkiem?

- Nie popędzaj mnie, Jo. - W jego głosie i wzroku pojawiło się wyraźne ostrzeżenie. Kiwnął głową i ruszył do wyjścia.

Ze zmarszczonym czołem patrzyła, jak odchodzi sprę­żystym krokiem. Dopiero teraz zauważyła, że dłonie ma tak samo spocone, jak przed chwilą Gerry. Ze złością otarła je o spodnie.

- Chcesz o tym pogadać?

Odwróciła się zaskoczona. Za nią stał Jamie w pełnym rynsztunku klauna.

- O, Jamie. Nie zauważyłam cię.

- Od wyjścia z klatki nie widziałaś nikogo prócz Prescotta.

- Czemu się ucharakteryzowałeś? - spytała, ignorując jego uwagę.

Jamie wskazał psa, który siedział przy jego nodze.

- Ten szczeniak w ogóle nie reaguje na moje polece­nia, jeśli nie jestem umalowany. Więc jak: chcesz o tym porozmawiać?

- O czym?

- O Prescotcie i o tym, co do niego czujesz.

Piesek siedział cierpliwie, machając ogonem. Jo pochy­liła się i zmierzwiła jego szarą sierść.

- Nie wiem, o co ci chodzi.

- Słuchaj... Wiem, jak to jest, gdy się oszaleje na czy­imś punkcie.

- Skąd ci, do diabła, przyszło do głowy, że oszalałam na punkcie Keane'a Prescotta? - Jo nie odrywała oczu od psiaka.

- Jo, to ja! Pamiętasz mnie? - Jamie chwycił jej rękę i zmusił Jo, żeby wstała. - Pewno nie każdy mógłby to zauważyć, ale też nie wszyscy znają cię tak dobrze. Cho­dziłaś przybita od chwili, gdy wyjechał do Chicago. Szu­kałaś go w każdym samochodzie, który pojawiał się na placu. A teraz, kiedy go wreszcie zobaczyłaś, rozbłysłaś, jak najjaśniejsza gwiazda. Nie twierdzę, że to coś złego zakochać się w nim, ale...

- Zakochać się? - powtórzyła zdumiona.

- Taa... właśnie - przytaknął spokojnie. - Zakochać się, Jo.

Patrzyła na niego i nagle wszystko zrozumiała.

- Zakochać się w nim - mruknęła, sprawdzając, jak to brzmi. - O nie! - Zamknęła oczy i westchnęła ciężko. - O Boże, nie! - Uniosła powieki i rozejrzała się wokół, ciekawa, czy świat wygląda teraz jakoś inaczej. - I co ja mam robić?

- Kurczę, nie wiem. Prawdę mówiąc, sam nie odnoszę zbyt wielkich sukcesów na tym polu. - Poklepał ją po­cieszająco. - Chciałem tylko przypomnieć ci, że masz życzliwego słuchacza. - Uśmiechnął się niepewnie i szyb­ko odszedł.

Całe popołudnie pochłaniała ją myśl, że jest zakochana. Przez chwilę nawet miała wrażenie, że podoba się jej to całkiem nowe doświadczenie. Czuła się lekko i pewnie, zupełnie, jakby obdarowano ją gwiazdką z nieba. Zaczęła marzyć na jawie.

Keane też ją pokochał. Nie potrafił już bez niej żyć, więc postanowił się z nią ożenić. Będą mieli dzieci i dom na wsi. Nauczy się gotować i będzie wydawać wytworne przyjęcia...

Kretynka. Ze złością przywołała się do porządku i wró­ciła do rzeczywistości. Kiedy szła z Pete'em karmić koty, starała się pamiętać o tym, że bajki są dla dzieci. Nic z tych marzeń nie ma szans się spełnić, upominała się surowo. Raczej powinnam zastanowić się, jak sobie z tym poradzić, zanim zabrnę za daleko.

- Pete - zaczęła zdawkowo, nabijając na długi drąg porcję surowego mięsa dla Abry. - Byłeś kiedyś zako­chany?

Pete powoli żuł gumę.

- Niech się zastanowię. - Wydął dolną wargę i z na­mysłem patrzył, jak Jo wsuwa mięso przez kraty. - Naj­wyżej jakieś osiem lub dziesięć razy.

Roześmiała się, przechodząc do następnej klatki.

- Pytam poważnie - powiedziała. - Chodzi mi o pra­wdziwą miłość.

- Łatwo się zakochuję - wyznał ponuro. - Dla ładnej buzi natychmiast tracę głowę. Prawdę mówiąc, dla brzyd­kiej też.

- No dobra. Skoro jesteś takim ekspertem, powiedz mi, co należy robić, jeśli zakochasz się w kimś, kto ciebie nie kocha, a ty nie chcesz, żeby ten ktoś dowiedział się, że jesteś zakochany, bo boisz się zrobić z siebie idiotę.

- Momencik. - Pete zacisnął mocno powieki. - Naj­pierw muszę zrozumieć twoje pytanie. - Przez chwilę bez­głośnie poruszał ustami. - W porządku. Sprawdźmy tylko, czy dobrze wszystko pojąłem. - Otworzył oczy i w sku­pieniu zmarszczył czoło. - Jesteś zakochana...

- Nie powiedziałam, że jestem zakochana - przerwała mu pospiesznie.

Pete uniósł brwi.

- To tylko taka forma. Mówię „ty” w sensie ogólnym - wyjaśnił. Jo kiwnęła ze zrozumieniem głową, udając, że karmienie zwierząt pochłaniają bez reszty. - No więc... Ty jesteś zakochana, a ten facet nie. To najpierw musisz się upewnić, czy rzeczywiście cię nie kocha.

- Nie kocha - mruknęła i czym prędzej poprawiła się:

- Załóżmy, że nie.

Pete rzucił na nią kątem oka.

- W takim razie przede wszystkim musisz skłonić go, żeby zmienił zdanie. Możesz trzepotać rzęsami i uśmiechać się. - Zademonstrował swoją propozycję, wstydliwie opuszczając powieki i uśmiechając się nie­śmiało. - Możesz wywołać w nim zazdrość albo mu po­chlebiać. Dziewczyno, nie sposób wyliczyć, ile jest spo­sobów, żeby zdobyć faceta. Ja się dawałem złapać na wszystkie.

- Przypuśćmy jednak, że nie chcę korzystać z żadnego z tych sposobów. Załóżmy, że naprawdę tego nie potrafię i nie chcę doprowadzić do sytuacji, w której czułabym się upokorzona. Przypuśćmy, że to jest ktoś... chodzi mi o to, że właściwie nie ma szans, żeby się między nami ułożyło. Co wtedy?

- Za dużo tych przypuszczeń - uznał Pete i pogroził jej palcem. - Mnie też przyszło jedno do głowy. Przypuść­my, że głupio kombinujesz, bo zanim podjęłaś grę, już założyłaś, że nie wygrasz.

- Czasami podczas gry można się dotkliwie poranić - odparowała. - Szczególnie, gdy nie znasz reguł.

Pete machnął lekceważąco ręką.

- Oczywiście najlepiej jest wygrywać, ale czasami wy­starczy tylko, że się gra. Jo, masz otwarty umysł i mocne nerwy. I ty boisz się zaryzykować?

- Mam wrażenie, Pete, że podejmuję ryzyko tylko wte­dy, gdy dobrze skalkuluję swoje szanse. Wiem, co się stanie, jeśli popełnię błąd.

- A mnie się zdaje, że powinnaś mieć więcej zaufania do Jo Wilder - powiedział, klepiąc ją po policzku.

- Cześć, Jo.

Spojrzała przez ramię i spostrzegła, że zbliża się do nich Rose. Ubrana była w dżinsy, prostą białą bluzkę, a na ramieniu niosła dwumetrowego węża boa.

- Cześć, Rose. - Jo przekazała Pete'owi drąg do kar­mienia lwów. - Bierzesz Baby na spacer?

- Musi trochę odetchnąć świeżym powietrzem - odpo­wiedziała dziewczyna, głaszcząc swojego podopiecznego.

- Szukasz Jamiego? - spytała Jo. Rose dumnie odrzuciła czarne loki.

- Nie zamierzam tracić dla niego czasu. Przestałam się nim interesować.

- To jeszcze jeden sposób - wtrącił Pete. - Zaskocze­nie. Zmiana frontu.

Rose ze zdumieniem spojrzała na Pete'a, po czym prze­niosła wzrok na Jo.

- O czym on mówi?

Jo ze śmiechem usiadła na wysokiej beczce na de­szczówkę.

- O tym, jak złapać faceta - wyjaśniła, wystawiając twarz na słońce.

- Zaskoczenie - powtórzył Pete, poprawiając czapecz­kę. - Wariuje, zastanawiając się, czemu nagle przestałaś go zauważać.

Rose przez chwilę rozważała ten pomysł.

- I to działa?

- Dziewięćdziesiąt procent skuteczności - zapewnił Pete, poklepując przyjaźnie Baby.

- Może mimo wszystko nie wsadzę Baby do przyczepy Carmen - mruknęła Rose. - O, spójrzcie. Idą tu Duffy i właściciel. - Niepoprawna kokietka, automatycznie sięgnęła do włosów. - O rety, on jest naprawdę niesamo­wicie przystojny. Nie uważasz, Jo?

Oczy Jo napotkały wzrok Keane'a. Nie potrafiła ode­rwać od niego spojrzenia.

- Masz rację - zgodziła się, siląc się na obojętność. - Jest bardzo atrakcyjny.

- Cześć, Duffy. - Rose obdarzyła korpulentnego męż­czyznę zdawkowym uśmiechem i skierowała uwagę na Keane'a. - Witamy, panie Prescott. Miło, że pan do nas wrócił.

- Witaj, Rose. - Uśmiechnął się do niej i uniósł brwi, kiedy spostrzegł węża owiniętego wokół jej szyi. - Kim jest twój przyjaciel?

- To Baby. - Poklepała grzbiet w beżowe plamki.

- Ach tak. - W złotych oczach Keane'a pojawiła się iskierka humoru. - Cześć, Pete. - Kiwnął głową opieku­nowi lwów.

Jo przyszło nagle do głowy, że poza pragnieniem mi­łości, Keane wzbudzał w niej strach. Bała się władzy, jaką miał nad nią i tego, że mógłby ją skrzywdzić. Na szczęście strach to uczucie, które doskonale rozumiała. Można sobie z nim poradzić, trzeba tylko zastosować podstawową za­sadę z areny: nie wolno się odwracać ani uciekać.

W milczeniu przyglądali się sobie, podczas gdy pozo­stali obserwowali ich z mniejszym lub większym zaintere­sowaniem. Trwało to chwilę, póki Duffy nie odchrząknął i nie odezwał się wreszcie.

- Jo?

Spokojnie, bez pośpiechu, przeniosła na niego spojrzenie.

- Tak, Duffy?

- Właśnie posłałem jedną z tancerek do dentysty. Bę­dziesz musiała ją zastąpić. Garderobiani już wiedzą, że mają się tobą zająć.

- Dobrze. - Jo uśmiechnęła się swobodnie, choć ciągle czuła na sobie wzrok Keane'a. - Chyba powinnam po­ćwiczyć chodzenie na tych dziesięciocentymetrowych obcasach.

- Duffy - wpadła im w słowo Rose i pociągnęła me­nedżera za rękaw. - Kiedy wreszcie pozwolisz mi wystą­pić w jakimś tanecznym numerze? Ostatnio sporo ćwiczy­łam. - Zręcznie odwinęła Baby ze swojej szyi. - Niech pan go chwilę potrzyma - poprosiła, wkładając boa w ra­miona Keane'a.

- O... - Keane poprawił węża na rękach i niepewnie spojrzał w jego znudzone oczy. - Mam nadzieję, że nie jest głodny.

- Zjadł smaczne śniadanko - zapewniła Rose.

- Baby nie jada właścicieli - dodała Jo, nie starając się nawet ukrywać uśmiechu. Po raz pierwszy widziała, że Keane jest zaniepokojony. - Czasami tylko jakiegoś zagu­bionego mieszczucha. Rose ściśle przestrzega jego diety.

- Zakładam - zaczął Keane, gdy Baby przesunął się trochę w jego ramionach - że wie, z kim ma do czynienia.

Ciągle śmiejąc się z jego niepewnej miny, Jo odwróciła się do Pete'a.

- Czy ktoś poinformował Baby, że mamy nowego wła­ściciela?

- Prawdę mówiąc, nie miałem okazji - odparł Pete.

- Oni tylko tak panu dokuczają, panie Prescott - uspo­koiła go Rose, kończąc występ efektownym szpagatem.

- Baby w ogóle nie jada ludzi. Jest łagodny jak baranek.

- Poderwała się na nogi i otrzepała dżinsy. - A gdy pan weźmie na ręce kobrę...

- O, nie, dziękuję - zastrzegł się Keane, przekazując wielkie cielsko ponownie w ramiona Rose.

Dziewczyna założyła węża na szyję.

- Skończyłam, Duffy. I co ty na to?

- Poproś, żeby któraś z dziewczyn pokazała ci cały układ - polecił, kiwając głową z zadowoleniem. - A po­tem zobaczymy. - Z uśmiechem patrzył, jak odchodzi przez plac.

- Hej, Duffy! - Tym razem to był Jamie. - Jacyś ludzie z miasta chcą się z tobą widzieć. Odesłałem ich do czer­wonego wozu.

- Świetnie. Pójdę od razu z tobą. - Duffy ruszył w stronę Jamiego.

- No, muszę dowiedzieć się o kostium. - Jo zeskoczy­ła zręcznie z beczki. Zamierzała przemknąć obok Kea­ne^, jednak zanim jej buty dotknęły ziemi, ręce Keane'a chwyciły ją w talii.

Przez tkaninę bluzki czuła ciepło jego palców. Pragnęła całą sobą, żeby tak jej nie trzymał. I już po chwili marzyła, żeby przyciągnął ją bliżej. Walczyła ze sobą, żeby zacho­wać siły, a jednocześnie czuła, jak wargi zaczynają ją palić od pocałunku, który był w jego spojrzeniu. Serce waliło jej tak mocno, że zagłuszało wszystkie inne dźwięki.

Keane przesunął dłoń wzdłuż jej grubego warkocza.

Powoli podniósł wzrok, zajrzał jej w oczy, po czym nagle opuścił ręce i odsunął się, żeby zrobić przejście.

- Powinnaś kazać garderobianym zrobić parę zakładek w kostiumie.

Chyba nie mam szans, aby połapać się w jego zmien­nych nastrojach, pomyślała. Przeszła obok niego i ruszyła przez plac. Może gdy zajmie się pracą, Keane Prescott przestanie wypełniać jej myśli. Może...

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Przed wieczornym przedstawieniem widownia była wypełniona do ostatniego miejsca. Orkiestra zagrała skoczną, hałaśliwą melodię i po hipodromie ruszył koro­wód cyrkowców. Jo, w kostiumie pasterki, prowadziła na smyczy owieczkę. Jej występy najczęściej odbywały się na początku spektaklu, rzadko więc pojawiała się na pa­radzie. Dziś cieszyło ją, że może z bliska spojrzeć na wi­dzów. Kiedy była w klatce ze swoimi lwami, w ogóle nie dostrzegała, co się dzieje wokół.

Teraz widziała, jak bardzo różnorodna publiczność przybyła do cyrku: maleńkie dzieci, ich niewiele starsze rodzeństwo, rodzice, dziadkowie. Wszyscy witali artystów entuzjastycznymi oklaskami, a na ich twarzach malowało się pełne napięcia oczekiwanie.

Po paradzie przygotowała się do numeru, w którym występowała jako Królowa Dżungli. Następny kostium przeobraził ją w jednego z Dwunastu Wirujących Motyli.

Jej ostatnim obowiązkiem w przedstawieniu była prze­jażdżka na Maggie, z którą występowała w finale. To właśnie teraz, bardziej niż w jakimkolwiek innym mo­mencie spektaklu, czuła, jak bardzo dopinguje ją aplauz widowni. Ten czar pojawiał się wraz z muzyką, gwizd­kiem konferansjera, radosnym śmiechem dzieci. Przez kilkanaście sekund nie pamiętała o wysiłku, długich godzi­nach pracy, życiu na walizkach.

Na placu kręcili się artyści, pracownicy techniczni, po­mocnicy. Zawsze mieli do opowiedzenia jakieś anegdoty, omawiali elementy programu, wymieniali spostrzeżenia. Jo, dosłownie naładowana energią, postanowiła wziąć udział w demontażu głównego namiotu.

W przyczepie włączyła małą lampkę, machinalnie za­plotła warkocz i przeszła do łazienki. Szybkimi ruchami usuwała sceniczny makijaż. Sięgała właśnie do zapięcia kostiumu, gdy rozległo się pukanie.

- Proszę! - zawołała i ruszyła w stronę wejścia. Stanę­ła nieruchomo, gdy drzwi się otworzyły i ukazał się w nich Keane.

- Nikt ci nie mówił, że najpierw należy pytać, kto to? - Sięgnął do tyłu i zablokował zamek.

- Nigdy nie zamykam drzwi - odparła. Jego bezcere­monialne zachowanie doprowadzało ją do furii.

- Przywiozłem ci coś z Chicago.

- Co to takiego? - spytała.

- Na pewno nie gryzie - zapewnił z uśmiechem, po­dając jej prezent.

- Och! To Dante! - wykrzyknęła, gdy rozwinęła pa­pier. Niemal z czcią pogładziła ciemną okładkę. W noz­drza uderzył ją piękny zapach skóry. Otworzyła tomik powoli, zupełnie jakby chciała jak najbardziej przeciągnąć tę przyjemność.

- Jaka piękna - szepnęła wzruszona. - To miło z two­jej strony, że o mnie pomyślałeś. Dziękuję.

- To chyba całkiem naturalne - odparł.

- Nie wiem, co powiedzieć. - Spuściła oczy.

- Już wszystko powiedziałaś. - Wyjął z jej ręki książ­kę i przekartkował ją. - Zazdroszczę ci, że możesz to czy­tać w oryginale.

Uśmiechnęła się na te słowa.

- Masz może kawę? - spytał, odkładając książkę na stół.

- Już robię. Chociaż pewno będziesz żałował, że nie poszedłeś do namiotu kuchennego. - Ruszyła do kuchen­ki. Czuła, że Keane idzie za nią.

- Widziałeś cały spektakl? - spytała obojętnie, sięga­jąc po słoik z kawą.

- Duffy wykorzystał mnie do pracy przy rekwizytach - odpowiedział.

Ze śmiechem odwróciła głowę i ledwie to zrobiła, wie­działa, że popełniła błąd. Twarz Keane'a była oddalona nie więcej niż kilka centymetrów. Z jego spojrzenia jasno odczytała, jakie ma intencje. Pragnął jej i zamierzał ją zdobyć. Nim zdążyła się odsunąć, położył ręce na jej ra­mionach i odwróci! ją do siebie. Wiedziała, że znalazła się w pułapce.

Keane wsunął palce w jej warkocz i powoli go rozplą­tywał, aż włosy rozsypały się na jej ramionach.

- Marzyłem o tym od chwili, gdy zobaczyłem cię po raz pierwszy - mówił cicho, biorąc pełną garść włosów.

- Woda - wykrztusiła, próbując odwrócić się do ku­chenki.

- Masz ochotę na kawę? - wymruczał. Jego palce przesunęły się na jej szyję.

- Nie - szepnęła W tym momencie pragnęła jedynie należeć do niego.

- Drżysz. - Czuł, jak przeszedł ją dreszcz, gdy przy­ciągnął ją bliżej. - Czy to strach? - pytał, dotykając kciu­kami jej warg. - Czy podniecenie?

- I jedno, i drugie - odparła. Westchnęła, gdy położył dłoń na jej sercu, które teraz biło jak oszalałe. - Czy ty... - Przerwała, bo zabrakło jej tchu. - Czy będziesz się teraz ze mną kochał?

- Piękna Jovilette - szepnął, zbliżając usta do jej twa­rzy. - Prostolinijna, uczciwa, nieustraszona... porywająca.

Z zapałem odpowiedziała na dotyk jego warg. Odrzu­ciła wszystkie mądre zasady, pogrążyła się w odczuciach i pozwoliła sercu zawładnąć nad jej wolą. Kiedy jej wargi rozchyliły się, nie był to gest poddania, lecz równie gorą­cego pragnienia.

Całował ją delikatnie, czując, że Jo balansuje na granicy pożądania. Jego usta kusiły, obiecywały, spełniały oczekiwa­nia. Jej skóra była taka ciepła Z gardła wydarł mu się pełen zachwytu niski pomruk, gdy poczuł, jak jej pierś pręży się pod jego dłonią. Odkrywał ją powoli, bez pośpiechu, zupeł­nie jakby chciał zapamiętać każde zaokrąglenie. Już nie drża­ła, stała się teraz powolna i uległa. W jej cichych westchnie­niach słyszał zdumienie i zachwyt.

Z gwałtownością, która odebrała jej oddech, przygarnął ją mocniej, niecierpliwie miażdżąc jej usta. Zmysły Jo zareagowały na jego porywczość, przenosząc ją w świat, jaki mogła sobie tylko wyobrazić. Ręce Keane'a stały się bardziej natarczywe i niecierpliwe. Oboje rzucili się teraz w fale namiętności, w ocean, który nie miał horyzontu ani dna. Jo nie zamierzała się już opierać. Ona także chciała zanurzyć się jak najgłębiej.

Z początku myślała, że to serce tak głośno tłucze się o jej żebra. Kiedy Keane odsunął się, zamruczała i przy­ciągnęła go z powrotem. Jego spragnione usta natychmiast odpowiedziały na wezwanie, ale gdy stukanie nie umilkło, znów się od niej oderwał z cichym przekleństwem.

- Drzwi - wyjaśnił, gdy zdezorientowana podniosła wzrok. - Lepiej otwórz - zasugerował.

Zdołała jakoś wrócić do rzeczywistości. Na miękkich nogach pokonała odległość do drzwi.

- Co się dzieje, Buck? - powiedziała możliwie spokoj­nie, otwierając je.

- Jo... - Twarz jej asystenta pozostawała w cieniu, ale w tej jednej sylabie Jo usłyszała rozpacz. - To Ari.

Nie zdążył jeszcze wymówić imienia, gdy wypadła z przyczepy i popędziła przez obóz. Przy klatce Ariego zastała Pete'a i Gerry'ego.

- Bardzo źle? - spytała niespokojnie, gdy Pete wy­szedł jej naprzeciw.

- Tym razem bardzo.

Miała ochotę pokręcić głową i zaprzeczyć temu, co wyczytała w jego oczach. Zamiast tego odepchnęła go na bok i podeszła do klatki. Stary kot leżał na boku. Jego pierś unosiła się i opadała przy każdym ciężkim oddechu.

- Otwórz - zażądała.

- Nie wejdziesz do środka - usłyszała głos Keane'a, a na ramionach poczuła jego dłonie. Kiedy odwróciła gło­wę, jej spojrzenie było zamglone.

- Owszem, wejdę. Ari nie skrzywdzi ani mnie, ani nikogo innego. On umiera. A teraz zostaw mnie w spoko­ju. - Jej głos był niski i bezbarwny. - Otwórz - powtórzyła polecenie i wyrwała się z rąk Keane'a. Kraty szczęknę­ły, gdy Pete uchylił drzwi.

Ari prawie nie drgnął. Kiedy przy nim uklękła, zoba­czyła w jego wzroku zmęczenie i ból.

- Ari - szepnęła. Przyłożyła dłoń do jego boku i wy­czuła nierówny rytm oddechu. Próbował zareagować na jej dotyk i szeptane imię, ale zdołał tylko trochę przesunąć wielki łeb. Opuściła głowę i zanurzyła twarz w jego grzy­wie. Nabrała głęboko powietrza, próbując się uspokoić.

- Buck. - Słyszała, że podchodzi, nie spuszczała jed­nak wzroku z lwa. - Przynieś mi torbę lekarską. Potrzebna mi strzykawka z pentobarbitalem. - Czuła, że się zawahał, nim odpowiedział:

- Dobrze, Jo.

Siedziała cicho, głaszcząc głowę Ariego. Z dala dobie­gały ją dźwięki składania namiotu i nawoływania ludzi. Jakiś słoń zatrąbił i kilka klatek dalej Faust zaryczał w od­powiedzi.

- Jo. - Odwróciła głowę, słysząc głos Bucka. Odgar­nęła włosy z oczu. - Pozwól, ja to zrobię.

Pokręciła tylko głową i wyciągnęła rękę.

- Jo. - Keane podszedł do krat. Jego głos był łagodny, a oczy tak bardzo przypominały oczy lwa, który leżał przy jej kolanach, że z trudem powstrzymała szloch. - Nie mu­sisz tego robić sama.

- To mój kot - odparła głucho. - Powiedziałam, że to zrobię, gdy nadejdzie czas. A teraz nadszedł. - Przeniosła wzrok na Bucka. - Daj strzykawkę, Buck. Niech już bę­dzie po wszystkim. - Kiedy strzykawka znalazła się w jej dłoni, Jo spojrzała na nią i zacisnęła palce. Przełknęła z trudem ślinę i odwróciła się do Ariego. Mimo dwudzie­stu dwóch lat życia w niewoli, ciągle było w nim coś nieujarzmionego.

- Byłeś najlepszy - powiedziała, gładząc go po grzy­wie. - Zawsze byłeś najlepszy. - Czuła, że ogarniają para­liżujący chłód. - Teraz jesteś zmęczony. Pomogę ci za­snąć. - Ściągnęła zabezpieczenie ze strzykawki i pocze­kała, aż ręce przestaną jej drżeć. - To nie będzie bolało... Już nigdy nic nie będzie cię bolało.

Mimowolnie otarła usta grzbietem dłoni, po czym szyb­kim ruchem wbiła igłę w bark Ariego. Z ust wydarł jej się cichy jęk, gdy opróżniała strzykawkę. Ari nie wydał żad­nego dźwięku, tylko jego oczy były utkwione w twarzy Jo. Nie próbowała dodawać mu otuchy, siedziała tylko przy nim, głaszcząc jego futro. Stopniowo jego oddech zaczął się uspokajać, robił się coraz cichszy, aż w końcu zupełnie ustał. Jo czuła, jak lew nieruchomieje, i jej dłoń zanurzona w grzywie zacisnęła się w pięść. Jej ciałem wstrząsnął jeden silny dreszcz. Wzięła się w garść i wy­szła z klatki, zamykając za sobą drzwi. Szła sztywno, bo miała wrażenie, że jej kości zaraz się rozsypią. Nagle Keane chwycił ją za rękę i pociągnął za sobą.

- Zajmij się wszystkim - rzucił, kiedy przechodzili obok Bucka.

- Nie - zaprotestowała Jo, bezskutecznie próbując uwolnić rękę. - Ja to zrobię.

- Nie, nie ty. - W tonie Keane'a słychać było stanow­czość. - Już wystarczy.

- Nie będziesz mi mówił, co mam robić - rzuciła ostro, pozwalając, by jej rozpacz znalazła ujście w gniewie.

- Owszem, będę - nie ustępował, nie zwalniając uścisku.

- Nie masz prawa mi rozkazywać - upierała się, czu­jąc, że zdradzieckie łzy podchodzą jej do gardła. - Puść mnie! Natychmiast!

Keane stanął i chwycił ją za ramiona. W jego oczach odbijał się blask księżyca.

- Nie zmusisz mnie, żebym cię zostawił w tym stanie.

- Nic ci do moich przeżyć... - zaczęła, Keane jednak nie słuchał jej. Znów chwycił ją za rękę i pociągnął w stro­nę przyczepy. Rozpaczliwie pragnęła wypłakać swój żal w samotności. Keane nie zważał na jej protesty, jakby w ogóle ich nie słyszał. Wciągnął ją do wozu i zamknął drzwi.

- Czy możesz stąd wyjść? - zażądała, gwałtownie ły­kając łzy.

- Nie, dopóki nie stwierdzę, że czujesz się lepiej - po­wiedział spokojnie, idąc do kuchni.

- Czuję się znakomicie. - Oddech jej się rwał. - A ra­czej będę się tak czuła, kiedy mnie wreszcie zostawisz. Nie masz prawa wtykać nosa w moje sprawy.

- Już mi to mówiłaś - odparł łagodnie z głębi przyczepy.

- Zrobiłam to, co koniecznie. - Z całych sił trzymała się w ryzach. - Ulżyłam choremu zwierzęciu w cierpieniu i to wszystko. - Głos jej się załamał. - Na miłość boską, Keane! Idź sobie!

Cicho wrócił z kuchni i podał jej szklankę wody.

- Wypij to.

- Nie. - Odwróciła głowę. Łzy popłynęły jej z oczu i po­toczyły się po policzkach. Nienawidziła się za to. Przycisnęła grzbiet dłoni do czoła i zacisnęła powieki. - Nie chcę, żebyś tu był. - Keane odstawił szklankę i wziął Jo w ramiona. - Nie, przestań... Nie chcę, żebyś mnie obejmował.

- Trudno. - Delikatnie głaskał ją po plecach. - Postą­piłaś niezwykle dzielnie, Jo. Wiem, że kochałaś Ariego. Wiem też, jak ciężko ci było rozstać się z nim.

- Nie chcę przy tobie płakać. - Jej pięści, jak twarde kulki, przycisnęły się do jego ramion.

- Dlaczego? - Nie przestawał jej głaskać i w końcu wtuliła twarz w jego ramię.

- Czemu nie dasz mi spokoju? - załkała, nie potrafiąc się już opanować. Jej palce konwulsyjnie zacisnęły się na koszuli Keane'a. - Dlaczego zawsze muszę tracić to, co kocham? - Poddała się smutkowi i pozwoliła, żeby Keane ją uspokajał.

Nie protestowała, gdy zaniósł ją na solę i utulił w swoich ramionach. Stopniowo jej płacz cichł. Ciągle jeszcze leżała przytulona do piersi Keane'a, z twarzą zasłoniętą włosami.

- Już lepiej? - spytał. Kiwnęła głową nie dowierzając jeszcze swojemu głosowi. Keane sięgnął po szklankę z wodą. - Wypij to teraz.

Z wdzięcznością zwilżyła suche gardło. Przymknęła oczy, myśląc, jak dawno już nikt jej tak nie przytulał i nie pocieszał.

- Keane - mruknęła. Poczuła, jak ustami dotyka czub­ka jej głowy.

- Hm?

- Nic. - Jej głos stał się mniej wyraźny. Zaczął ją ogar­niać sen. - Po prostu Keane.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Jo czuła słońce na powiekach. Jej budzący się powoli rozum mówił, że to z pewnością poniedziałek. Tylko w poniedziałki zdarzało się jej przecież spać dłużej niż do wschodu słońca. To był dzień odpoczynku, jedyny dzień w tygodniu, kiedy cyrk nie dawał przedstawienia. Leniwie szykowała się do wstawania. Dwie godziny przeznaczę na czytanie, zaczęła planować. Albo pojadę do miasta i obej­rzę jakiś film. Wzdychając sennie, przewróciła się na brzuch.

Solidnie potrenuję z kotami, a potem, jeśli będzie go­rąco, może zrobię im prysznic. Nagle, jakby ktoś wcisnął jakiś przełącznik, wróciła jej pamięć i Jo przebudziła się gwałtownie. Ari. Przekręciła się na plecy i wbiła oczy w sufit. Ciągle czuła smutek, ale nie był to już ten sam szarpiący ból, jak poprzedniej nocy. Powoli zaczęła akcep­tować to, co nieuchronne. Uświadomiła sobie, jak bardzo Keane jej pomógł, upierając się, by zostać przy niej, gdy była u szczytu rozpaczy. Najpierw pozwolił jej wyłado­wać na sobie złość, potem mogła się na nim oprzeć. Pa­miętała niesamowite uczucie ulgi, kiedy oparła policzek o jego pierś, a on tulił ją w swoich ramionach. Zapadała w sen, słuchając bicia jego serca.

Obróciła głowę, rzuciła okiem przez okno, a potem na plamę światła na podłodze. I nagle sobie przypomniała. Przecież dziś wcale nie jest poniedziałek, tylko czwartek. Usiadła na łóżku, odgarniając włosy. Czemu jest w łóżku po wschodzie słońca, skoro to czwartek? Nie zastanawiała się już nad odpowiedzią. Wyskoczyła z łóżka, ruszyła w stronę łazienki i krzyknęła przestraszona, gdy wpadła na Keane'a.

Przesunął ręką po jej włosach, nim chwycił ją za rękę.

- Usłyszałem, że się ruszasz - powiedział, patrząc w jej oniemiałą twarz.

- Co ty tu robisz?

- Kawę - odpowiedział po prostu. - Jak się czujesz?

- W porządku. - Podniosła dłoń do skroni, próbując zebrać myśli. - Chociaż jestem chyba trochę rozbita. Za­spałam, a to mi się nigdy nie zdarza.

- Dałem ci tabletkę nasenną - poinformował ją niedba­le, po czym objął ją ramieniem i zawrócił do kuchni.

- Tabletkę? - Spojrzała zdumiona. - Nie pamiętam, żebym coś łykała.

- Była w wodzie, którą wypiłaś. - Na kuchence czaj­nik zaczynał już przenikliwie gwizdać, więc Keane skoń­czył przygotowywać kawę. - Miałem wątpliwości, czy weźmiesz ją dobrowolnie. - Podał jej parujący kubek.

- Posłałem po nią Gerry'ego, kiedy byłaś w klatce z Arim.

- Ciągle przyglądał się jej badawczo. - Chyba nie dała żadnych niepożądanych efektów. Wczoraj zasnęłaś bardzo szybko. Przeniosłem cię do łóżka, przebrałem...

- Przebrałeś... - Dopiero teraz uświadomiła sobie, że ma na sobie tylko cienką białą koszulkę.

Popijając kawę, z uśmiechem patrzył, jak nerwowo przytrzymuje dekolt koszulki.

- Musiałaś porządnie się wyspać, Jo. Byłaś zupełnie wykończona.

Bez słowa podniosła kubek do ust i podeszła do okna. Plac był opustoszały. Musiała faktycznie mocno spać, sko­ro nie była świadoma, że obóz się zwinął.

- Nie musiałeś zostawać ze mną - powiedziała.

- Nie miałem pewności, czy będziesz w stanie prowadzić przez całe pięćdziesiąt mil. Pete pojechał moim wozem.

Wzruszyła lekko ramionami i odwróciła się od okna. Światło słoneczne padało na jej plecy i przeświecało przez cienką tkaninę nocnej koszulki. Jej ciało wyglądało teraz jak smukły cień. Kiedy się odezwała, w jej głosie słychać było skruchę.

- Byłam wczoraj potwornie niegrzeczna dla ciebie. Nie powinnam tak na ciebie napadać. Przepraszam.

- Przeprosiny nie są konieczne, Jo. - Podniosła oczy, słysząc, że mówi to z gniewem.

- Są... dla mnie - odparła, robiąc krok w jego stronę. - Keane... - Dotknęła jego ręki. Kiedy się odwrócił, pod wpływem impulsu oparła głowę na jego ramieniu i oto­czyła go rękami w pasie. Zesztywniał i uniósł dłonie do jej ramion, zupełnie jakby chciał ją odepchnąć. A potem usłyszała, jak z westchnieniem wypuszcza powietrze z płuc. Kiedy się odprężył, na krótką chwilę przyciągnął ją do siebie.

- Nigdy nie wiem, czego się po tobie spodziewać - po­wiedział miękko. Palcem uniósł jej brodę. Mimowolnie odpowiedziała na ten gest, zamykając oczy i podając mu swoje usta. Czuła, jak zaciska palce na jej ramionach i delikatnie muska jej usta wargami.

- Powinnaś się przebrać - powiedział, odsuwając się od niej. Jego głos był uprzejmy i chłodny. - Zatrzymamy się w mieście na śniadanie.

- W porządku - zgodziła się. Zdumiało ją jego zacho­wanie, ale była zadowolona, że już się nie gniewa.

W czerwcu Cyrk Prescotta Colossus przemierzył Karo­linę Północną i wjechał do zachodniej części stanu Ten­nessee. Wiosna ustąpiła latu. Słońce zachodziło później i zaglądało do namiotu cyrkowego jeszcze długo po roz­poczęciu wieczornego spektaklu.

Jo zastanawiała zmiana w zachowaniu Keane'a. Cza­sami zachodziła w głowę, czy namiętność, która zapłonęła tamtej nocy, gdy wrócił z Chicago, naprawdę istniała. Mo­że pożądanie, które czuła wtedy na jego ustach, było tylko fantazją? Bliskość, która między nimi zaczynała rozkwi­tać, nagle się rozwiała. To, co w tej chwili ich łączyło, było zwykłą relacją między właścicielem cyrku a zatrudnioną tu artystką.

Stosunek Keane'a do niej nie był ani zbyt ciepły, ani specjalnie chłodny. Najbardziej pasowałoby tu słowo letni. Ona natomiast cierpiała z miłości. Kiedy mijały dni, a po­tem tygodnie, musiała wreszcie przyznać przed sobą, że Keane nie wydaje się zainteresowany bliskim związkiem.

W wigilię Dnia Niepodległości Jo leżała bezsennie w łóżku. W ręku trzymała tomik z poematem Dantego, ale książka przypominała jej tylko o pustce, która wypełniała jej duszę.

Najwyższa pora, żeby z tym skończyć, tłumaczyła so­bie. Trzeba przestać udawać, że Keane był częścią jej życia. Nigdy przecież nie mówił o miłości, niczego nie obiecywał ani nie proponował. Nie zrobił też nic, co mog­łoby ją zranić. Zamknęła oczy i zacisnęła palce na książce. Tak bardzo chciałaby go znienawidzić za to, że najpierw pokazał jej, jakie może być życie, a potem odwrócił się od niej.

Rozluźniła palce i delikatnie pogładziła miękką skórza­ną okładkę. Wiedziała, że nie potrafi go nienawidzić, ale też nie może kochać go otwarcie. Jak ma to przerwać? Może powinna być mu wdzięczna, że jej nie chciał? Prze­cież gdyby się z nim kochała, cierpiałaby teraz sto razy bardziej. Czy zdołałaby znieść taki ból? Przez chwilę le­żała nieruchomo, starając się uspokoić myśli.

Lepiej chyba, że nie muszę tego sprawdzać, upomniała się surowo. Powinnam pamiętać, że był dla mnie miły, kiedy go potrzebowałam. Lato przecież nie trwa wiecznie. Być może kiedy się skończy, nigdy więcej go nie zobaczę. A teraz przynajmniej mogę się postarać, żeby miło spędzić czas, który nam jeszcze pozostał.

Miała wrażenie, że te słowa odbiły się w jej sercu głu­chym echem.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Czwartego lipca mieli mnóstwo pracy: podróż na nowe miejsce, ustawianie namiotów, paradę uliczną i dwa spe­ktakle. Z okazji święta słoniom włożono na głowy ozdob­ne pióropusze w barwach narodowych: czerwonym, bia­łym i niebieskim, a wieczorne przedstawienie zaplanowa­no na godzinę wcześniej, co umożliwiło zorganizowanie dodatkowej atrakcji - pokazu sztucznych ogni. Już trady­cyjnie cyrk Prescotta spędzał Dzień Niepodległości w tym samym małym miasteczku w stanie Tennessee.

Jo przez cały. dzień tryskała humorem. Nie zamierzała dopuścić, żeby napięta sytuacja między nią a Keanem ze­psuła jeden z najpiękniejszych wieczorów lata. Zresztą spuszczanie nosa na kwintę nie poprawi stanu rzeczy. Na szczęście panująca wokół radosna atmosfera pomagała jej utrzymać dobry nastrój.

W czasie przerwy między przedstawieniami w obozie zapanował spokój. Niektórzy cyrkowcy siedli przed przy­czepami, prowadząc leniwe rozmowy i rozkoszując się słońcem. Inni postanowili jeszcze trochę poćwiczyć. Pra­cownicy obsługi opłukiwali słonie w ich zagrodzie.

Jo z rozbawieniem obserwowała te kąpiele. Szczegól­nie zabawnie było, kiedy do pracy zabrali się niedoświadczeni pomocnicy opiekunów. Słonie nabierały pełne trąby wody i robiły prysznic nowym pracownikom, urządzając im w ten sposób chrzest bojowy. Chociaż opiekunowie mieli miny niewiniątek, jasne było, że potrafią skutecznie zachęcić słonie do takich harców.

Z daleka dostrzegła Duffy'ego, który rozmawiał z go­ściem z miasta. Mężczyzna miał wielki jak baryłka brzuch, czerstwą rumianą twarz i jasne oczy, które mocno mrużył w słońcu. Ciekawe, co próbuje sprzedać i za ile?

- zastanawiała się Jo. Sądząc z gniewnych posapywań Duffy'ego, można było zakładać, że żąda zbyt dużo.

- Powtarzam panu, Carlson, że już zapłaciliśmy za magazyn. I umówiliśmy się na piętnaście dolarów za do­stawę, a nie na dwadzieścia.

Carlson palił krótkiego papierosa bez filtra.

- Zapłaciliście Myersowi, nie mnie. Kupiłem magazyn sześć tygodni temu. - Wzruszył ramionami, rzucając nie­dopałek na ziemię. - To nie mój problem, że zapłacił pan z góry.

Ponad głowami mężczyzn zobaczyła Keane'a i Pete'a zmierzających w ich kierunku. Zaintrygowana dołączyła do nich.

- Co się dzieje?

- Zaraz się dowiemy - odparł Keane. - Macie jakiś problem, panowie? - spytał spokojnie.

- Ten typ - parsknął Duffy, celując palcem w Carlsona - chce, abyśmy dwukrotnie zapłacili za magazynowanie fajerwerków. W dodatku żąda za przewóz dwudziestu do­larów.

- To Myers zgodził się na piętnaście - przerwał Carl­son. - Ja nic takiego nie mówiłem. Chcecie odebrać fajerwerki, musicie najpierw za nie zapłacić. Gotówką - uści­ślił i dopiero teraz spojrzał w stronę Keane'a. - A to kto? Duffy zaczął sapać z oburzenia, ale Keane uspokoił go, kładąc mu rękę na ramieniu.

- Jestem Prescott - odpowiedział z niezmąconym spo­kojem.

- Prescott, tak? - Carlson przeciągnął dłonią po obu policzkach. - No, może wreszcie do czegoś dojdziemy - rzucił jowialnie, wyciągając rękę. Keane bez wahania podał mu dłoń. - Ładny masz pan cyrk, Prescott. - Popra­wił pasek przy spodniach. - Problem polega na tym, że te wasze fajerwerki leżą w moim magazynie. Muszę zarabiać na życie, więc nie zamierzam trzymać ich tam za friko. Odkupiłem budę od Myersa sześć tygodni temu. Nie od­powiadam za układ, który zawarliście z Myersem, nie?

- Carlson rozciągnął usta w uśmiechu, zadowolony, że Keane słucha go uprzejmie. - A jeśli chodzi o przewóz...

- Bezradnie rozłożył ręce i poklepał Keane'a po ramieniu.

- Sam wiesz, synu, jakie są teraz ceny paliwa.

Keane uprzejmie kiwał głową.

- Brzmi to rozsądnie - powiedział, ignorując postęki­wania Dufffy'ego. - Odnoszę wrażenie, że ma pan prob­lem, Carlson.

- Ja nie mam żadnego problemu - zaprzeczył Carlson.

- To pan ma problem, chyba że nie chcecie odebrać tych fajerwerków.

- Ależ my je dostaniemy, panie Carlson - sprostował Keane. - Zgodnie z paragrafem trzecim punkt piąty Usta­wy o drobnej przedsiębiorczości, wynajmujący i dzier­żawca są prawnie związani umowami, kontraktami, zastawami i hipotekami poprzedniego dzierżawcy, póki te umowy, kontrakty, zastawy czy hipoteki nie wygasną lub nie zostaną zbyte.

- Co do... - zaczął Carlson, ale Keane ciągnął bezna­miętnie:

- Oczywiście, nie oddamy sprawy do sądu, jeśli otrzy­mamy należący do nas towar. To jednak nie rozwiązuje pańskiego problemu.

- Mojego? - wykrztusił Carlson. - Nie mam żadnego problemu. Jeśli pan myślisz...

- Ależ ma pan! Choć faktycznie nie jestem pewien, czy złamał pan prawo z premedytacją.

- Złamałem prawo? - Carlson wytarł spocone dłonie o spodnie.

- Magazynowanie materiałów wybuchowych bez od­powiedniej licencji - kontynuował Keane. - Chyba że uzyskał ją pan po zakupieniu magazynów.

- No nie... Ja...

- Tego się obawiałem. - Keane współczująco uniósł brwi. - Widzi pan, paragraf szósty punkt piąty rzeczo­nej Ustawy stanowi, że licencje, pozwolenia i atesty są konieczne. O przedłużenie licencji, pozwoleń i atestów musi wystąpić nowy właściciel. Podanie, to zrozumiałe, powinno być poświadczone notarialnie. - Keane przerwał, pozwalając Carlsonowi wchłonąć te informacje. - Jeśli się nie mylę - podjął po chwili obojętnym tonem - w tym stanie grzywna jest dość wysoka. Oczywiście wyrok za­leży od...

- Wyrok? - Carlson zbladł i otarł chusteczką kark.

- Coś panu poradzę. - Keane patrzył na Carlsona ze współczującym uśmiechem. - Wywiezie pan sztuczne og­nie ze swojego terenu i dostarczy tutaj. Ostatecznie nie musimy od razu tego zgłaszać. Można uznać to za prze­oczenie. Przecież obaj jesteśmy biznesmenami, czyż nie? Carlson kiwnął głową. Był zbyt przerażony, żeby wy­czuć sarkazm.

- W umowie jest piętnaście dolarów za dostawę, zga­dza się?

Carlson schował wilgotną chustkę do kieszeni i ponow­nie kiwnął głową.

- To świetnie. Zapłacimy gotówką przy odbiorze. Cie­szę się, że mogłem służyć pomocą.

Z wyraźną ulgą Carlson odszedł do swojej furgonetki. Jo, która z niekłamanym zachwytem obserwowała całą scenę, z trudem utrzymywała powagę, póki nie odjechał. Duffy i Pete jednocześnie parsknęli śmiechem.

- Czy to prawda? - spytała Jo, chwytając Keane'a za rękę.

- Czy co jest prawdą? - odpowiedział pytaniem.

- Paragraf trzeci punkt piąty Ustawy o drobnej przed­siębiorczości - zacytowała Jo.

- Nigdy o nim nie słyszałem - odparł obojętnie. Pete prawie płakał ze śmiechu.

- Zmyśliłeś to - powiedziała zdumiona. - Ty to wszy­stko zmyśliłeś!

- Najlepszy numer, jaki widziałem od lat - oznajmił Duffy i klepnął Keane'a w plecy.

- Wiem, gdzie się zgłosić, jeśli będę potrzebował praw­nika - wtrącił Pete, przesuwając czapeczkę na tył głowy. - Przyjdź dziś wieczorem do kuchni, kapitanie. Zorganizujemy pokera. No chodź, Duffy. Trzeba to opowiedzieć Buckowi.

Kiedy odeszli, Jo uświadomiła sobie, że Keane właśnie został oficjalnie zaakceptowany. Do tej pory, choć był właścicielem, traktowali go jak obcego przybysza, miasto­wego intruza. Teraz stał się jednym z nich.

- Witaj na pokładzie - powiedziała, patrząc mu w oczy.

- Dziękuję. - Widziała, że bez słów zrozumiał, co chciała mu przekazać.

Kiedy się odwróciła, dotknął jej ręki.

- Jo... - zaczął. Zdumiało ją, jak poważnie na nią patrzy.

- Tak?

Wahał się przez moment i pokręcił głową.

- Nie, już nic. Do zobaczenia później. - Knykciami palców potarł jej policzek i odszedł.

Jo obojętnym wzrokiem patrzyła w swoje karty. Do pokera brakowało jej jednej karty. Niedbale rozejrzała się wokół stołu. Duffy puszczał kłęby dymu ze swojego cy­gara, Pete jak zwykle żuł gumę. Obok niego siedziała Amy, żona połykacza noży, dalej Jamie i Raoul. Miejsce przy Jo zajął Keane, który - podobnie jak Pete - cały czas wygrywał.

Pula rosła. Jo wymieniła kartę i z zadowoleniem przy­jęła piątego kiera, którym zastąpiła trefla. Bez mrugnięcia okiem wsunęła kartę między pozostałe. To Frank nauczył ją grać w pokera. Przed drugą rundą Jamie ze zdegusto­waną miną złożył karty.

- Trójka króli - oznajmił Pete. Wśród narzekań i nie­chętnych pomruków, gracze rzucili karty na stół.

- Poker - rzuciła Jo nonszalancko, nim Pete zdążył wyciągnąć ręce po żetony. Duffy odchylił się i wybuchnął gromkim śmiechem.

- Dzielna dziewczynka! A tak nie chciałem, żeby to on zgarnął całą moją forsę.

Po dwóch następnych godzinach w namiocie kuchen­nym zrobiło się gorąco i duszno od pomieszanych zapa­chów kawy, dymu tytoniowego i piwa. Jamiemu tak bar­dzo nie dopisywało szczęście, że w końcu wezwał Bucka, aby go zastąpił.

Jo dostała się niewiele warta para piątek. Stawka poszła wysoko w górę, kiedy Keane podbił otwarcie Raoula. Z ciekawości Jo wytrzymała jedną rundę, ale po wymianie kart rozsądek kazał jej spasować i została już tylko w roli obserwatora. Oparta na łokciach przyglądała się pozosta­łym graczom. Dobrze sobie radzi, myślała, obserwując Keane'a. Obojętnie popijał piwo, słuchając, jak Duffy, Buck i Amy pasują. Pete żuł gumę, obserwując go spod oka. Keane beznamiętnie oddał mu spojrzenie, przesuwa­jąc w zębach ogryzek cygara. Raoul mruczał coś po fran­cusku, patrząc z namysłem w swoje karty.

- To blef - uznał Pete, widząc, że Keane podbija sta­wkę. - No, dobra. Daję pięć razy tyle i sprawdzam. - Rao­ul zaklął i cisnął karty na stół.

- Twoje pięć i jeszcze dziesięć - odpowiedział spokoj­nie Keane.

Przy stole rozległ się szmer głosów. Pete zajrzał w swo­je karty i zastanawiał się przez chwilę. Podniósł wzrok i przyglądał się Keane'owi. I nagle westchnął i uśmiech­nął się szeroko.

- Poddaję się - rzucił w końcu. - Pokażesz nam karty? Keane wzruszył ramionami i rozłożył karty. Reakcje graczy były bardzo różne: od przekleństw po wybuchy śmiechu.

- Same śmieci - mruczał Pete, kręcąc głową. - Cho­lera, masz nerwy jak postronki. Nawet ja dostałem parę siódemek.

Raoul zgrzytnął zębami, klnąc w dwóch językach. Jo zaśmiała się, słysząc dość niecodzienny dobór słów. Pod­niosła się zza stołu, chwyciła miękki kapelusz Jamiego i wrzuciła do niego swoją wygraną.

Duffy spojrzał na nią surowo.

- Nie za wcześnie próbujesz się wymigać?

- Zawsze mi mówiłeś, aby pasować, zanim pojawi się myśl, by się odegrać - przypomniała ze śmiechem, poki­wała mu ręką i wyszła z namiotu.

- Nasza Jo - zaśmiał się Raoul, tasując karty - to twar­da rzecz.

- Twarda sztuka - poprawił Pete. Zauważył, że spoj­rzenie Keane'a powędrowało do drzwi, za którymi znik­nęła Jo. - A przy tym ładna - dodał, czekając, aż Keane zwróci oczy na niego. - Nie uważa pan?

Keane układał karty.

- Jest śliczna.

- Zupełnie jak jej matka - wtrącił Buck, patrząc w kar­ty ze zmarszczonym czołem. - Prawdziwa piękność, co, Duffy? - Duffy mruknął coś na potwierdzenie. Zastana­wiał się właśnie, czemu fortuna nie chce się dziś do niego' uśmiechnąć. - To straszne, że tak musieli umrzeć - dodał Buck, kręcąc głową.

- To był pożar, tak? - spytał Keane.

- Zwarcie w instalacji elektrycznej w ich wozie - przytaknął Buck. - Straszna sprawa. Zanim ktoś wszczął alarm, paliło się już pół wozu. Nie sposób było się dostać do Wilderów. Ich część wyglądała jak wnętrze pieca. Sy­pialnia Jo była po przeciwnej stronie, ale niewiele brako­wało, żebyśmy i ją stracili. To Frank wybił okno i ją wy­ciągnął. Biedny berbeć. Przyciskała do siebie starą lalkę, jakby to była ostatnia deska ratunku. Nie rozstawała się z nią jeszcze długo potem. Pamiętasz, Duffy? - Buck zaj­rzał w karty i otworzył grę. - Frank dobrze wiedział, jak postępować z tą małą.

- To raczej ona wiedziała, jak postępować z Frankiem - mruknął Duffy.

Raoul podbił stawkę, Keane spasował.

- Nie bierzcie mnie pod uwagę przy następnym rozda­niu - poprosił. Podniósł się i ruszył w stronę drzwi. Jeden z Gribaltich zajął miejsce Jo, Jamie przysiadł na krześle Keane'a. Z ciekawości uniósł trochę karty i ku swojemu zdumieniu dostrzegł tam mocnego strita. Spojrzał z zadu­mą na zamykające się drzwi.

Jo szła przez obóz w stronę namiotu cyrkowego. Zu­pełnie nie czuła się śpiąca Patrząc na niebo, przypomniała sobie fajerwerki piękne jak kolorowe gwiazdy. Chociaż święto już minęło i zbliżał się nowy dzień, ciągle czuła czar tej nocy.

- Witaj, piękna damo.

Spojrzała w ciemność, mrużąc oczy. Z trudem rozpo­znała, kto do niej mówi.

- Masz na imię Bob, prawda? - Zatrzymała się i uśmiechnęła przyjaźnie.

Podszedł bliżej. Na oko wydawał się młodszy od niej. Był mocno zbudowany, jego twarz miała ostre rysy. Właś­nie tego popołudnia Jo widziała, jak Maggie robi mu po­witalny prysznic.

- Lubisz pracę ze słoniami?

- Jest w porządku. Ale najbardziej podoba mi się roz­stawianie namiotu.

Doskonale go rozumiała.

- Zupełnie jak mnie. Wiesz, w kuchennym namiocie grają w karty - poinformowała go. - Może chcesz się do nich przyłączyć?

- Wolę zostać z tobą. - Kiedy się zbliżył, poczuła zapach piwa. Pewno ostro balował, pomyślała, kręcąc głową.

- Dobrze, że jutro poniedziałek - odezwała się. - Nikt nie miałby siły na rozstawianie namiotu. Ty chyba powi­nieneś iść do łóżka - zasugerowała. - Albo napić się kawy.

- Chodźmy do ciebie. - Bob zachwiał się i wziął ją za rękę.

- Nie. - Zdecydowanym ruchem odwróciła się w prze­ciwnym kierunku. Jego zaloty nie przestraszyły jej. Była na tyle blisko namiotu kuchennego, że wystarczyło krzyk­nąć, aby na pomoc zbiegł się tuzin silnych mężczyzn. Ale tego właśnie pragnęła uniknąć.

- Chcę iść z tobą - powtórzył. - Wyglądasz zachwy­cająco, kiedy wchodzisz do klatki z lwami. - Kiedy oto­czył ją ramionami, uznała, że zrobił to bardziej dla zachowania równowagi, niż celem okazania uczuć. - Założę się, że prawdziwa z ciebie kocica - wymamrotał, próbując ją pocałować.

Chociaż cierpliwość Jo zaczęła się wyczerpywać, zniosła ten pocałunek, który trochę chybił celu. Jednak Bob znacznie lepiej radził sobie z rękami, które umieścił właśnie na jej zgrabnej pupie. Zniecierpliwiona odepchnę­ła go, ale okazało się, że chłopak całkiem mocno trzyma się na nogach. Szybkim ruchem podniosła pięść i trafiła go w szczękę. Rozległ się cichy okrzyk zdumienia i Bob usiadł na ziemi.

- No cóż... Nawet nie poczekałaś na odsiecz - sko­mentował Keane zza jej pleców.

Obróciła się szybko. Prawdę mówiąc, wolałaby nie mieć świadków tej sceny. Instynktownie zajęła miejsce między nim a chłopakiem, który ciągle siedział na ziemi, masując szczękę.

- Bob okazywał trochę zbyt dużo entuzjazmu - wyjaś­niła pospiesznie, kładąc dłoń na ręce Keane'a. - Za długo świętował.

- Ja również czuję się dość rozentuzjazmowany - warknął Keane. Kiedy zrobił ruch, żeby odsunąć ją na bok, mocniej chwyciła jego rękę.

- Keane, proszę, nie traktuj go zbyt surowo.

- Zaatakował cię - przerwał Keane. Z trudem po­wstrzymywał się, żeby nie odepchnąć Jo i nie chwycić Boba za kark.

- Raczej opierał się o mnie. Ma pewne kłopoty z za­chowaniem równowagi. Chciał mnie tylko pocałować - tłumaczyła, pomijając sprawę natarczywych rąk chłopaka.

- Zresztą uderzyłam go znacznie mocniej, niż powinnam. Jeśli zamierzałeś pomścić mój honor, zapewniam cię, że zdążył na niego zaledwie chuchnąć. Może wystarczy, że na kilka dni zakujesz tego zuchwalca w dyby.

Keane zaklął pod nosem, ale gdy kąciki jego ust drgnę­ły, Jo rozluźniła dłonie zaciśnięte na jego ręce.

- Panna Wilder daje ci szansę - powiedział do oszoło­mionego Boba rzeczowym tonem, którym z pewnością onieśmielał świadków na sali sądowej. - Ma bardziej miękkie serce niż ja. W każdym razie nie dam ci już w zęby ani nie wykopię z obozu, jak zamierzałem. - Prze­rwał, pozwalając Bobowi ochłonąć. - Sen wyleczy cię ze zbytniego... entuzjazmu. - Gwałtownym ruchem pode­rwał chłopaka na nogi. - Ale jeśli kiedykolwiek usłyszę, że napastujesz jakąś kobietę, wrócimy do moich pierwot­nych planów.

- Tak jest, panie Prescott - powiedział Bob tak wyraź­nie, jak tylko było to możliwe.

- Idź spać - poradziła Jo, widząc, jak zbladł. - Rano poczujesz się lepiej.

- Najwidoczniej nie miałaś wielu kontaktów z alkoho­lem - skomentował Keane, kiedy Bob oddalił się chwiej­nym krokiem. - Rano z pewnością nie będzie czuł się lepiej. Gdzie nauczyłaś się tego prawego sierpowego? - spytał, podnosząc jej dłoń.

Roześmiała się, gdy splótł palce z jej palcami.

- Nie znokautowałabym go, gdyby nie fakt, że i tak już się sam pokładał. - Keane spojrzał na jej twarz, jaś­niejącą w świetle gwiazd. W jego oczach pojawił się dziw­ny wyraz. - Czy coś się stało? - zaniepokoiła się.

Przez chwilę nic nie mówił. Myślała, że ją pocałuje, chciała tego.

- Nie, nic - powiedział i czar prysnął. - Chodź, odpro­wadzę cię do wozu.

- Wcale tam nie idę. Jeśli chcesz, pokażę ci odrobinę magii. - Uśmiechnęła się zachęcająco. - Lubisz czary, prawda, Keane? Nawet taki chłodny, pragmatyczny, rze­czowy prawnik musi lubić czary.

- Tak mnie właśnie odbierasz? Jako chłodnego, pra­gmatycznego, rzeczowego prawnika?

- Och, nie tylko, choć taki też z pewnością jesteś. - Cieszyła się, że przez kilka chwil ma go wyłącznie dla siebie. - Jest też w tobie trochę z poszukiwacza przygód, a poza tym masz całkiem duże poczucie humoru. No i oczywiście - dodała z naciskiem - nie wolno zapominać o twoim temperamencie.

- Zdaje się, że mnie rozgryzłaś.

- Ależ skąd. - Zatrzymała się. - Wcale nie. Wiem tyl­ko, jaki jesteś tutaj. Mogę się wyłącznie domyślać, jaki jesteś w Chicago.

Uniósł brwi.

- Czyli sądzisz, że tam jestem inny?

- Nie wiem. - Zmarszczyła czoło z namysłem. - A nie? Warunki są przecież inne. Prawdopodobnie masz dom albo duże mieszkanie i gosposię, która przychodzi raz... nie, raczej dwa razy w tygodniu. - Zapatrzyła się w dal i mówiła dalej: - W biurze masz gabinet z wido­kiem na miasto, bardzo kompetentną sekretarkę i błyskot­liwego asystenta. W sądzie jesteś nieubłagany. Masz włas­nego krawca i trzy razy w tygodniu chodzisz na siłownię.

W weekendy lubisz pójść do teatru, ale przede wszystkim wypoczywasz aktywnie. Może to być na przykład tenis, ale na pewno nie golf.

- Czy to mają być te czary? - spytał, kręcąc głową.

- Nie. - Wzruszyła ramionami i skierowała się do na­miotu. - Zgadywanka. Nie trzeba być bogatym, żeby wie­dzieć, jak żyją ludzie, którzy mają dużo pieniędzy. Poza tym myślę, że traktujesz pracę poważnie. Nie wybrałbyś zawodu, który nie jest dla ciebie ważny.

Keane szedł obok niej w milczeniu.

- Nie jestem pewien, czy czuję się dobrze, kiedy tak opisujesz moje życie - odezwał się w końcu cichym głosem.

- To bardzo powierzchowny szkic - odparła. - Musia­łabym lepiej cię rozumieć, żeby go uzupełnić.

- A nie rozumiesz?

- Ciebie? - zaśmiała się rozbawiona tym absurdalnym pytaniem. - Nie, nie rozumiem. Zresztą jak mogłabym? Żyjesz w zupełnie innym świecie. - Mówiąc to, odsunęła klapę namiotu i weszła do środka. Gdy sięgnęła do prze­łącznika, nad ich głowami rozbłysły dwa rzędy świateł.

- Czy to nie czary? - Jej czysty głos roznosił się po pustym namiocie. - Tu nigdy nie jest pusto. Zawsze czuje się obecność artystów, publiczności, zwierząt. - Ruszyła do przodu i zatrzymała się dopiero przy trzeciej arenie.

- Przez sześć dni w tygodniu odprawiamy tu czary. Bu­dujemy świat o świcie, znikamy z nastaniem ciemności.

- Poczekała, aż Keane do niej podejdzie. - Namioty rosną na pustym placu, słonie i lwy paradują główną ulicą. Ni­gdy się nie starzejemy, bo każde pokolenie odkrywa nas na nowo. - Stała w kręgu światła, smukła i prześliczna.

- Życie tutaj jest zupełnie zwariowane. I bardzo trudne. Błotniste place, niesamowite godziny pracy, obolałe mięś­nie... Jednak, gdy kończysz występ i masz poczucie, że zrobiłeś coś wyjątkowego, jesteś szczęśliwy.

- Czy dlatego właśnie to robisz?

Pokręciła głową, wyszła z kręgu światła i przeszła na następną arenę.

- Już mnie kiedyś o to pytałeś. Nie wiem, czy potrafię wyjaśnić. Może polega to na tym, że wszyscy wierzymy w czary. - Znów zakręciła się w świetle. - Jestem tu całe życie. Znam każdą sztuczkę. Wiem, jak tata Jamiego wsadza dwudziestu klaunów do dwuosobowego samochodu, a jed­nak za każdym razem, gdy to oglądam, śmieję się i wierzę, że to możliwe. Widzisz, Keane, to nie jest wyłącznie pod­ekscytowanie, to raczej oczekiwanie na to uczucie. Świado­mość, że za chwilę zobaczysz coś największego lub najmniej­szego, najszybszego czy najwyższego. - Wybiegła na cen­tralną arenę i wyrzuciła ramiona w górę.

- Panie i panowie - zawołała. - A teraz zadziwią was i rozbawią występujące po raz pierwszy w Ameryce, naj­większe z największych, potężne jak skały... - Jo roze­śmiała się, szybkim ruchem ręki odrzuciła do tyłu włosy i zakończyła: - tańczące słonie i ich opiekunka, Wielka Serena!

Ucieszyła się, widząc, że Keane się uśmiecha.

- Albo kiedy słuchasz zapowiadacza w lunaparku. Podejdźcie tu bliżej! - Zgięła palce i pomachała nimi za­chęcająco. - Zobaczcie zadziwiającą Serpentinę i jej ogromne, przerażające węże! Popatrzcie, jak śliczna dziewczyna zaklina śmiercionośną kobrę! Tylko u nas obejrzycie, jak pozwala potężnemu wężowi boa, zabójcze­mu dusicielowi, wziąć się w objęcia.

- Mam wrażenie, że Baby mógłby oskarżyć was o osz­czerstwo.

Ze śmiechem zeszła ze sceny.

- Kiedy ludzie widzą drobniutką Rose z owiniętym wokół jej ramion boa dusicielem, wiedzą, że nie na darmo wydali pieniądze. Dajemy im to, po co przychodzą: kolo­rowe marzenia, wyjątkowe przeżycia. Dreszcz emocji. Wi­działeś publiczność, gdy Vito robi swój numer na linie bez siatki zabezpieczającej.

- Ta siatka jest dość marnym zabezpieczeniem, gdy balansuje na linie na wysokości sześćdziesięciu metrów. - Keane wcisnął ręce do kieszeni i zmarszczył brwi. - Każdego dnia ryzykuje życiem.

- Tak samo jak policjant albo strażak - odpowiedziała cicho, kładąc ręce na jego ramionach. Wydawało jej się szczególnie ważne, żeby zrozumiał, na czym polegało ma­rzenie jego ojca. - Wiem, o co ci chodzi, ale spróbuj zro­zumieć nas. Przy wielu numerach element niebezpieczeń­stwa jest bardzo istotny. Słychać wyraźnie, jak cała wi­downia wstrzymuje oddech, kiedy Vito robi na linie salto w tył. Zrobiłby na nich wrażenie także z siatką, ale nie byliby przerażeni.

- A muszą być?

Poważna buzia Jo aż rozbłysła.

- Oczywiście! Muszą być przerażeni i zafascynowani, i zahipnotyzowani. To wszystko jest w cenie biletu. Cyrk to świat przymiotników w stopniu najwyższym. Nasza praca polega na tym, żeby robić to, co niesamowite, a kiedy to już jest zrobione, aby zająć się tym, co niemożliwe. To przecież proste.

- Proste - mruknął Keane, po czym uniósł rękę i po­gładził jej włosy. - Ciekawe, czy też byś tak mówiła, gdybyś spojrzała na to z zewnątrz.

- Nie wiem. - Kiedy i drugą dłoń zanurzył w jej wło­sach, palce Jo zacisnęły się na jego ramionach. - Nigdy nie miałam okazji.

Zupełnie jak zahipnotyzowany przeczesywał palcami jej włosy. Powoli odrzucał je do tyłu, aż wreszcie przy jej twarzy pozostały już tylko jego dłonie. Wciąż stali w krę­gu światła, ich długie cienie kładły się daleko na arenie.

- Jesteś taka śliczna - szepnął.

Nie odezwała się, ani nie poruszyła. Dziś dotykał jej jakoś inaczej: delikatniej, z pewnym wahaniem, którego wcześniej nie zauważyła. Chociaż patrzył jej prosto w oczy, nie potrafiła rozszyfrować jego spojrzenia. Ich twarze były tak blisko siebie, że jego oddech muskał jej usta. W końcu otoczyła ramionami jego szyję i przycisnę­ła usta do jego warg.

Dopiero teraz uświadomiła sobie, jaką straszną pustkę odczuwała, jak bardzo pragnęła przytulić się do niego, jak bardzo jej usta spragnione były jego ust. Przylgnęła do niego i nagle z dotyku Keane'a zniknęła cała delikatność. Jego ręce stały się zachłanne i już po chwili, gdy jej skóra rozgrzała się, a krew zaczęła szybko krążyć, zapomniała o tych tygodniach, kiedy jej nie dotykał. Namiętność po­zbawiła ją wszelkich zahamowań, jej język szukał jego języka, pocałunek stawał się głębszy i bardziej gwałtowny. Ich usta odsunęły się na chwilę tylko po to, żeby spotkać się zaraz z jeszcze większym zapamiętaniem. Zrozumiała, że wszystkie jej potrzeby i pragnienia sprowadzały się do tego jednego marzenia - do Keane'a.

Jego usta oderwały się od jej warg i na chwilę oparł policzek o jej głowę. Przez te kilka sekund czuła się tak szczęśliwa, jak nigdy dotąd. I nagle odsunął się od niej.

Zdumiona patrzyła, jak sięga po cygaro. Uniosła rękę i przygładziła włosy, które przed chwilą wzburzył. Pstryk­nęła zapalniczka.

- Keane? - Patrzyła na niego, wiedząc, że jej wzrok zdradza wszystkie jej uczucia.

- Miałaś ciężki dzień - zaczął dziwnym, uprzejmym tonem. Skrzywiła się, jakby ją uderzył. - Odprowadzę cię do wozu.

Zeszła z areny, oby tylko znaleźć się dalej od niego. Miała wrażenie, że boli ją nawet skóra.

- Dlaczego to robisz? - Ku jej rozpaczy, upokarzające łzy wypełniły jej oczy i odbierały głos. Zamrugała, żeby je powstrzymać.

- Odprowadzę cię - powtórzył. Jego obojętny ton tyl­ko podsycił jej wściekłość i rozpacz.

- Jak śmiesz! - krzyknęła. - Jak śmiesz doprowadzać do tego, że cię... - Połknęła słowo „pokochałam”, które omal nie wydarło się z jej ust. - Jak śmiesz doprowadzać do tego, że cię pragnę, a potem się odwracać! Od początku miałam rację. Jesteś zimny i nieczuły. - Oddech miała szybki i urywany, ale nie chciała odchodzić, póki nie po­wie wszystkiego. Twarz jej pobladła z emocji. - Nie wiem dlaczego wydawało mi się, że mógłbyś zrozumieć, czym Frank cię obdarował. Jednak, żeby zobaczyć coś tak nieuchwytnego, trzeba mieć serce. Będę zadowolona, gdy sezon się skończy i zrobisz to, co zamierzasz, bez względu na to, co to będzie. Cieszę się, że potem nie będę już musiała nigdy cię oglądać. Nie pozwolę, żebyś znów mi to zrobił. - Głos jej się łamał, ale nie próbowała nawet go uspokoić. - Nie chcę, żebyś kiedykolwiek jeszcze mnie dotykał.

Keane przyglądał się jej przez dłuższą chwilę, po czym zaciągnął się cygarem.

- Dobrze, Jo.

Szloch wydarł się z jej piersi, gdy usłyszała, jak spo­kojnie to mówi. Zrozpaczona obróciła się na pięcie i wy­padła z namiotu.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

W lipcu cyrk objechał Wirginię, w drodze do Kentucky zahaczył o Wirginię Zachodnią, potem pojechał do Ohio.

Od wieczoru czwartego lipca Jo unikała Keane'a. Nie było to zresztą trudne, bo połowę miesiąca spędził w Chi­cago. Jakoś udawało jej się funkcjonować. Jadła, bo było to konieczne, żeby podtrzymywać siły. Spała, bo odpoczy­nek był niezbędny, aby nie stracić refleksu i zachować czujność w klatce.

Nadal też uczyła Gerry'ego, który robił już znaczne postępy. T e n dodatkowy obowiązek pomagał jej zapełnić nieliczne wolne chwile. Popołudniami, jeśli nie było spe­ktaklu, Jo zabierała Gerry'ego do klatki na arenie. Kiedy nabrał trochę wprawy, oprócz Merlina zaczęła wprowa­dzać także inne lwy. W pierwszym tygodniu sierpnia pra­cowali już z całą dwunastką.

Poza nimi w namiocie cyrkowym trenowała tylko gru­pa woltyżerów, którzy na pierwszej arenie ćwiczyli swój numer. Tętent kopyt rozbrzmiewał głucho na podłożu z mielonej kory. Jo przyglądała się bacznie, jak Gerry ćwiczy z kotami piramidę. Na jego komendę Lazarus wspiął się na szeroką, wygiętą w kształcie łuku drabinkę. Dwa razy zatrzymywał się i dwa razy Gerry musiał po­wtarzać polecenie.

- Dobrze - oceniła Jo, kiedy wreszcie piramida była gotowa.

- Nie chciał wejść - zaczął narzekać Gerry, ale prze­rwała mu ostro.

- Nie powinieneś tak się spieszyć. Każ im zejść - wy­dała polecenie. - Pilnuj, żeby wracały na miejsce we wła­ściwej kolejności.

Kiedy koty już zajęły swoje miejsca, ponownie stanęła obok Gerry'ego.

- Zanim je wypuścimy, każdy ma zrobić stójkę. Jeden po drugim lwy przysiadały na zadach i przednimi łapami machały w powietrzu. Upał stawał się nie do znie­sienia. Jo tęsknie pomyślała o chłodnym prysznicu i świe­żej bieliźnie. Kiedy podeszli z Gerrym do Hamleta, lew zignorował komendę z buntowniczym warknięciem.

Złośliwe bydlę, pomyślała Jo z roztargnieniem, czeka­jąc, aż Gerry powtórzy komendę. Zrobił to, lecz jedno­cześnie posunął się do przodu, żeby dodać swoim słowom większej mocy.

- Nie, nie tak blisko! - ostrzegła go szybko. Jeszcze nie skończyła mówić, a już dostrzegła zmianę w zachowa­niu Hamleta.

Instynktownie zrobiła krok do przodu, odpychając Gerry'ego i zasłaniając go sobą. I wtedy Hamlet machnął ła­pą. Kiedy pazury rozrywały skórę, przez moment miała wrażenie, że do jej ramienia przytknięto rozpalone żelazo. Zwróciła się twarzą do kota, trzymając mocno rękę Gerry'ego. Stali już poza zasięgiem łap Hamleta.

- Nie uciekaj - poleciła, czując, że chłopaka ogarnia panika. Ramię ją paliło, rana mocno krwawiła. Szybkim ruchem wyjęła bat z bezwładnej dłoni Gerry'ego i trzy­mając go w lewej ręce, strzeliła mocno. Jeśli Hamlet zbun­tuje się i zaatakuje, nie będą mieli szans. Pozostałe lwy na pewno się przyłączą do buntu i nim ktokolwiek zdąży coś zrobić, będzie po wszystkim. Już teraz widziała, że Abra poruszyła się niespokojnie i odsłoniła zęby.

- Otwórzcie pochylnię - zawołała. Jej głos był chłod­ny i opanowany. - Cofaj się w kierunku wyjścia bezpie­czeństwa - poinstruowała Gerry'ego, dając jednocześnie lwom sygnał do opuszczenia areny. - Muszę wypuszczać je pojedynczo. Idź wolno, a kiedy powiem, żebyś się za­trzymał, masz stanąć nieruchomo. Zrozumiałeś?

Usłyszała, jak przełyka ślinę. Patrzyła, jak lwy zeska­kują ze słupków i znikają w tunelu.

- Dopadł cię... Bardzo mocno? - szept Gerry'ego był ledwo dosłyszalny i nabrzmiały strachem.

- Powiedziałam, cofaj się. - Połowa kotów już wyszła, ale Hamlet nie spuszczał z niej oczu. Nie było czasu do stracenia. Słyszała krzyki poza klatką, ale wyłączyła się i całą uwagę skupiła na lwie. - Ruszaj - powtórzyła. - Rób, co ci mówię.

Znów przełknął ślinę i zaczął się cofać. Sekundy wlokły się nieznośnie długo, ale wreszcie usłyszała szczęk drzwi do przedsionka. Nadeszła kolej na Hamleta, ale lew nie ruszył się ze swojego miejsca. Teraz była z nim sama. Czuła upał, woń nieposkromionej natury i zapach własnej krwi. Ręka sztywniała z bólu. Gdy Jo zaczęła się cofać, Hamlet natychmiast sprężył się do skoku, więc znów sta­nęła nieruchomo.

- Wyjdź - rozkazała ostrym tonem. - Wyjdź, Hamlet.

- Kot nie spuszczał z niej oczu. Poczuła, jak strużka potu spływa jej między łopatkami. Nagle przed oczami stanął jej obraz ojca ciągniętego po klatce. Strach ścisnął jej serce. Wzięła się w garść i opanowała ogarniającą ją falę przerażenia.

W tej chwili liczył się czas. Im dłużej pozwalała lwu zostać na arenie, tym większy będzie stawiał opór i tym bardziej będzie niebezpieczny. Na szczęście na razie jesz­cze nie zdawał sobie sprawy, że postawił ją w tak nieko­rzystnym położeniu.

- Wyjdź, Hamlet - powtórzyła komendę, strzelając z bicza. Kiedy zeskoczył z postumentu, żołądek jej się skurczył. Przez chwilę lew się wahał, więc napinając mięś­nie, powtórzyła rozkaz. Skoczy czy się wycofa? - myślała. Jej palce zacisnęły się na trzonku bata i zadrżały. Kot chodził nerwowo po klatce, ciągle ją obserwując.

- Hamlet! - Podniosła głos. - Wyjdź! - Polecenie po­parła ruchem ręki, którego używała, zanim lew nauczył się reagować na głos.

I nagle kot rozluźnił mięśnie i wolno odszedł do tunelu. Ledwie kraty się za nim zamknęły, Jo opadła na kolana. W efekcie szoku drżała jak osika. Od momentu, gdy Ham­let zlekceważył polecenie Gerry'ego, minęło nie więcej niż pięć minut, ale jej mięśnie były tak napięte, jakby trwało to całe godziny. W chwili, gdy potrząsała głową żeby odzyskać ostrość widzenia, Keane już klękał przy niej na arenie.

Słyszała, jak klnie, odrywając poszarpany rękaw bluz­ki. Zadawał jej jakieś pytania, ale była w stanie tylko kręcić głową i łapczywie chwytać powietrze.

- Co? - Słyszała głos, lecz nie rozróżniała słów. Znów zaklął, tym razem na tyle ostro, żeby przebić się przez otępienie wywołane szokiem. Postawił ją na nogi jednym ruchem, po czym delikatnie wziął na ręce. - Zostaw mnie. - Ciągle jeszcze była oszołomiona. - Nic mi nie jest.

- Zamknij się - powiedział szorstko, wynosząc ją z klatki. - Po prostu się zamknij.

Przymknęła oczy. Ręką szarpał pulsujący ból, ale to tylko dodawało jej otuchy. Znacznie gorzej byłoby, gdyby ramię zaczęło drętwieć.

Kiedy podniosła powieki, Keane wnosił ją do wozu administracyjnego. Słysząc harmider, Duffy wyskoczył z biura.

- Co, do...? - zaczął i przerwał, blednąc. Podszedł szybko do krzesła, na którym Keane sadzał Jo. - Bardzo z nią źle?

- Jeszcze nie wiem - mruknął Keane. - Dajcie ręcznik i apteczkę.

Zza jego pleców wyszedł Buck, który już zdążył wszy­stko przygotować. Oddał Keane'owi apteczkę, odwrócił się do szafki i wyciągnął butelkę brandy.

- Nie jest tak źle - udało jej się odezwać. Głos miała całkiem spokojny. Zebrała się też na odwagę i spojrzała na rękę. Keane obwiązał ją resztkami rękawa i chociaż trochę zdołał zatamować krwawienie, jednak strużki krwi płynące po ręce i powiększająca się plama na prowizo­rycznym bandażu nie pozwalały ocenić wielkości zranie­nia. Poczuła, że zbiera się jej na mdłości.

- Skąd wiesz? - warknął Keane przez zaciśnięte zęby, zabierając się do przemywania rany. Wyżął ręcznik nad miską, którą Buck postawił obok. Kiedy podniósł głowę, w jego spojrzeniu było tyle wściekłości, że cofnęła się instynktownie.

- Nie ruszaj się - zażądał szorstko i odwrócił wzrok na ranę.

Lew zadał cios z boku, lecz mimo to na ramieniu były cztery długie rany. Jo zacisnęła zęby, chociaż obcesowe zachowanie Keane'a zabolało ją znacznie dotkliwiej. Za­częła odczuwać następstwa strachu, który przeżywała w klatce. Wolałaby, żeby zamiast zajmować się jej ramie­niem, Keane przytulił ją i pocieszył.

- Trzeba szyć - oznajmił Keane, nie patrząc na Jo.

- I zrobić zastrzyk przeciwtężcowy - dodał Buck, po­dając Jo solidną porcję brandy. - Wypij to, mała.

Niewiele brakowało, żeby się rozkleiła, kiedy usłyszała, jak łagodnie do niej mówi. Kiedy dotknął jej policzka, na chwilę przytuliła się do jego wielkiej dłoni.

- No, wypij - powtórzył. Posłusznie podniosła szklan­kę i przełknęła łyk. Pokój zawirował i znów wszystko przykryła mgła. Jęknęła cicho i przycisnęła szklankę do czoła. - Opowiedz mi, co się tam zdarzyło. - Buck przykucnął obok, a tymczasem Keane zaczął bandażować rękę.

Wzięła głęboki oddech i powoli wypuściła powietrze z płuc. Opuściła szklankę i zaczęła mówić.

- Hamlet nie zareagował, więc Gerry powtórzył ko­mendę, ale jednocześnie przesunął się za blisko do przodu. Zobaczyłam oczy Hamleta i od razu wiedziałam... Powin­nam szybciej reagować, uważniej go obserwować. - Opu­ściła wzrok na szklankę.

- Weszła między chłopaka i kota! - Keane wykrzyczał te słowa. Skończył już zakładać bandaż, podniósł się i na­lał sobie brandy. Nawet nie odwrócił głowy, żeby spojrzeć na Jo. Głęboko zraniona przez chwilę patrzyła na jego plecy, po czym ponownie zwróciła się do Bucka.

- Co z Gerrym?

- Jest z nim Pete. Na razie trzyma głowę między ko­lanami, ale nic mu nie będzie.

- Chyba będę musiała pojechać do miasta, żeby ktoś się tym zajął. - Oddała szklankę Buckowi. Nie była pew­na, czy zdoła już stanąć na nogach. Znów wzięła głęboki oddech i spojrzała na Duffy'ego. - Dopilnuj, żeby był gotów do wejścia, kiedy wrócę.

Keane odwrócił się od okna. Jego twarz znaczyły głę­bokie bruzdy.

- Wejścia dokąd?

Głos Jo stał się lodowaty, kiedy rzuciła mu odpowiedź:

- Do klatki. - Ponownie zwróciła się do Bucka. - Je­szcze przed wieczornym spektaklem powinniśmy zrobić krótką próbę.

- Nie! - Odwróciła gwałtownie głowę, słysząc krzyk Keane'a. - Nie wejdziesz już tam dzisiaj. - Jego głos był zdecydowany i kategoryczny.

- Oczywiście, że wejdę - odparła, starając się, żeby w jej głosie nie było słychać ani bólu, ani gniewu. - A jeśli Gerry zamierza zostać treserem, on również będzie musiał wejść.

- Jo ma rację - wtrącił Buck. - To zupełnie, jak z upadkiem z konia. Nie wolno zwlekać z ponowieniem próby, bo nie będziesz już nigdy jeździł.

Keane nie spuszczał wzroku z Jo.

- Nie pozwalam - ciągnął, jakby Buck w ogóle się nie odzywał.

- Nie możesz mnie powstrzymać. - Zerwała się na nogi. Gwałtowny ruch sprawił, że ramię przeszył ból.

- Owszem, mogę. - Keane pociągnął łyk brandy. - Je­stem właścicielem tego cyrku.

Zacisnęła pięści. Dlaczego nie próbował jej pocieszyć ani wesprzeć? Przecież właśnie tego teraz potrzebowała.

- Ale nie jest pan moim właścicielem, panie Prescott. - Mówiła cicho, żeby ukryć drżenie głosu. - Kiedy przej­rzy pan swoje dokumenty, dowie się pan, że lwy i mój sprzęt również nie należą do pana. Kupiłam je i utrzymuję ze swojej pensji. W moim kontrakcie nie ma nic, co upo­ważniałoby pana do mówienia mi, kiedy mogę trenować z moimi zwierzętami.

Twarz Keane'a wyglądała teraz jak kamienna maska.

- Ale nie wolno ci wchodzić na arenę bez mojej zgody.

- W takim razie zrobię tę próbę gdzie indziej - odpa­rowała. - Nie zaryzykuję zaprzepaszczenia całych miesię­cy pracy.

- Ale zaryzykujesz utratą życia - rzucił Keane, odsta­wiając gwałtownie szklankę.

- Co cię to obchodzi? - krzyknęła. W jej głosie poja­wiła się nutka histerii i Buck położył dłoń na jej ramieniu.

- Jo - ostrzegł ją łagodnie.

- Nie! On nie ma prawa! - Potrząsnęła głową. - Nie masz prawa wtrącać się w moje życie.

Twarz Keane'a wydawała się wyprana z jakichkolwiek emocji.

- Zrobisz, co uważasz, Jo - odezwał się, kiedy wypił łyk alkoholu. - Rzeczywiście nie mam prawa nic ci na­rzucać. Zawieź ją do miasta - powiedział do Bucka i po­nownie odwrócił się do okna.

- Chodź, Jo. - Buck objął ją w talii i poprowadził do drzwi.

Z pomocą Bucka wsiadła do kabiny. Kiedy manewro­wał, żeby wyjechać z placu, oparła głowę o siedzenie i za­mknęła oczy. Nie przypominała sobie, żeby kiedykolwiek w życiu czuła się bardziej zmaltretowana i wyczerpana.

- Bardzo boli? - spytał Buck, kiedy wyjechali już na asfaltową szosę.

- Tak... - odpowiedziała krótko, myśląc zarówno o ręce, jak i o sercu.

- Poczujesz się znacznie lepiej, kiedy cię załatają. Nie otwierała oczu. Wiedziała, że niektóre rany nigdy się nie zagoją.

- Nie powinnaś tak na niego napadać, Jo. - W głosie Bucka słychać było przyganę. - To zupełnie do ciebie niepodobne. Nigdy nie byłaś taka opryskliwa.

- Opryskliwa? - Otworzyła oczy i spojrzała na Bucka. - A on? Nie mógł być trochę milszy, okazać mi choć odrobinę współczucia? Musiał rozmawiać ze raną, jakbym była przestępcą?

- Patrzysz na to tylko z jednej strony. - Poskrobał się po brodzie i westchnął ciężko. - Nie wiesz nawet, jak to jest, gdy stoi się na zewnątrz i bezradnie patrzy, jak ktoś, na kim nam zależy, zagląda śmierci w oczy. Musiałem prawie pozbawić go przytomności, żeby go powstrzymać, póki nie wtłoczyliśmy mu do głowy, że podchodząc, sprowadzi na ciebie pewną śmierć. Był przerażony, Jo. Wszy­scy byliśmy.

Kręciła głową, pewna, że Buck z miłości do niej znacz­nie przesadza. Przecież głos Keane'a był ostry i twardy, a w jego oczach widziała tylko gniew.

- Nic go nie obchodzę - upierała się cicho. - Ty na mnie nie wrzeszczałeś, nie byłeś taki zimny.

- Jo, ludzie różnie reagują... - zaczął Buck, ale mu przerwała.

- Wiem, Buck. Na pewno nie chciałby, żebym została ranna. - Westchnęła zmęczona. Miała wrażenie, że jest całkiem pusta w środku, zupełnie jakby strach i gniew pozbawiły ją wszystkich emocji. - Proszę cię... Nie chcę o nim mówić.

Słyszał w jej głosie wyczerpanie. Poklepał ją po dłoni.

- W porządku, złotko. Odpręż się. Ani się obejrzysz, jak wszystko doprowadzimy do porządku.

Nie wszystko, pomyślała. Wszystkiego nie da się już naprawić.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Po kilku tygodniach Jo przestała odczuwać sztywność w ręku. Po ranie pozostały tylko cienkie blizny. Zauwa­żyła jednak, że nie ma już tyle zapału co dawniej. Ciągle musiała walczyć ze zniechęceniem. Ani praca, ani przyja­ciele, ani nawet książki nie przynosiły jej takiego zado­wolenia, jakie odczuwała jeszcze jakiś czas temu.

Keane wyjechał z cyrku tego samego wieczoru, kiedy nastąpił wypadek i do tej pory nie wrócił, chociaż minęły prawie cztery tygodnie.

Co najmniej trzy razy zabierała się, żeby do niego napisać i uciszyć trochę poczucie winy za ostre słowa, które mu powiedziała. Trzy razy jednak próby te kończyły się niepowodzeniem. W końcu uczepiła się nadziei, że Keane wróci jeszcze jeden jedyny raz. Czuła, że gdyby mogli pożegnać się jak przyjaciele, bez tych wszystkich cierpkich słów, potrafiłaby łatwiej znieść rozstanie. Ma­rząc, że kiedyś to nastąpi, zdołała w miarę spokojnie wrócić do swoich zwykłych zajęć. Prowadziła treningi, występowała, brała czynny udział w codziennym życiu cyrku. I czekała. A tymczasem trupa zbliżyła się do Chicago.

Tego sierpniowego popołudnia w namiocie cyrkowym było wyjątkowo gorąco. Jo, ubrana w trykot, ćwiczyła razem z braćmi Beirotami. Był to jeden z obowiązków, które narzuciła sobie, żeby odzyskać pełną sprawność ręki.

- Czuję się świetnie - mówiła z radością do Raoula podczas treningu. Wykonała serię piruetów.

- Nie poprawisz kondycji ramienia, ćwicząc stopy - wytknął jej Raoul.

- Z ramieniem już wszystko w porządku - odcięła się i natychmiast to udowodniła, stając na rękach. Powoli wy­gięła się do tyłu, a kiedy jej nogi znalazły się pod kątem czterdziestu pięciu stopni, postawiła stopę na kolanie dru­giej nogi. - Nic mi nie dolega - dodała wykonując prze­wrót do przodu. - Jestem silna jak byk. - Tym razem zrobiła mostek, po którym nastąpiło salto do tyłu.

Kiedy wylądowała, znalazła się u stóp Keane'a. Zanim odzyskała równowagę, uczucia, które ją opanowały, na krótko odbiły się w jej oczach.

- Ja... nie wiedziałam, że wróciłeś. - Tęskniła za nim tak bardzo, że gotowa była rzucić się w jego ramiona.

- Właśnie wszedłem. - Nie spuszczał wzroku z jej twarzy. - To moja matka - wyjaśnił i przedstawił: - Rachael Loring, Jovilette Wilder.

Dopiero teraz Jo dostrzegła kobietę, która stała obok. Gdyby zobaczyła Rachael Loring w tłumie ludzi, od razu wiedziałaby, że jest matką Keane'a. Mieli identyczną bu­dowę, choć oczywiście ona wyglądała o wiele delikatniej. Jej brwi, jak złote skrzydła, były tak jak u niego rozsze­rzone na końcu. W złotobrązowych, zaczesanych gładko do tyłu włosach nie było ani śladu siwizny. Ale najbardziej poruszyły ją oczy kobiety. Nie sądziła, że kiedyś zobaczy je w jakiejś innej twarzy. Rachael Loring ubrana była w szyty na miarę kostium, który świadczył o dobrym gu­ście i zamożności.

- Jovilette... jakie piękne imię. Keane mówił, że była pani bardzo blisko związana z Frankiem. Czy mogłyby­śmy porozmawiać?

Jo zaskoczył jej pełen czułości głos.

- Ja... Oczywiście. Jeśli pani chce...

- Bardzo tego pragnę. - Uścisnęła rękę Jo. - Znajdzie pani może trochę czasu, żeby mnie oprowadzić? - Jej uśmiech był taki szczery, że nie sposób było zachowywać się wobec niej z rezerwą. - Ty niewątpliwie musisz zająć się interesami - dodała, patrząc na Keane'a. - Jovilette na pewno dobrze się mną zaopiekuje. Prawda, kochanie? - Nie czekając, aż któreś z nich odpowie, Rachael Loring wsunęła rękę pod ramię Jo. - Znałam twoich rodziców - powiedziała, oddalając się od Keane'a, który przyglądał się im bez słowa - Keane mówi, że poszłaś w ślady ojca. Musisz być niesamowicie odważna.

- Nie... właściwie nie. To po prostu mój zawód.

- No tak, oczywiście. - Rachael zaśmiała się do włas­nych wspomnień. - Już to kiedyś słyszałam.

Zatrzymała się przed namiotem i z namysłem rozejrzała się wokół.

- Cudowne miejsce, prawda?

- Czemu pani odeszła? - Ledwie Jo zdążyła powiedzieć te słowa, już żałowała, że nie ugryzła się w język. - Przepra­szam - dodała szybko. - Nie powinnam o to pytać.

- Ależ to zrozumiałe, że pytasz. - Rachael z wes­tchnieniem poklepała ją po dłoni. - Mogłybyśmy napić się kawy lub herbaty? Z miasta jedzie się tu dość długo. Czy twój wóz jest gdzieś w pobliżu?

- Tak.

Jo otworzyła drzwi do przyczepy. Czuła się niezręcznie.

- Obawiam się, że nie mam nic do herbaty.

- Herbata i rozmowa całkiem wystarczą - zapewniła Rachael łagodnie.

Jo odwróciła się z westchnieniem.

- Przepraszam. Jestem bardzo nieuprzejma. Zupełnie nie wiem, co mam pani powiedzieć, pani Loring. Jak sięgam pamięcią, zawsze pani nie cierpiałam. A teraz pani przyjechała i wcale nie przypomina osoby, jaką stworzy­łam we własnej wyobraźni. - Uśmiechnęła się ze smut­kiem. - Nie jest pani zimna i wyrachowana, a w dodatku tak bardzo przypomina pani... - przerwała, przestraszona.

Rachael gładko poradziła sobie z niezręczną ciszą.

- Nie dziwię się, że nie znosiłaś mnie, skoro byłaś tak bardzo związana z Frankiem. Dobrze go rozumiałaś, pra­wda? - Rachael przyglądała się, jak Jo napełnia kubki wrzątkiem. - Ja również go rozumiałam - podjęła, gdy herbata stała już na stoliku. - Był marzycielem, buntow­nikiem. .. Miał duszę artysty. - Machinalnie mieszała her­batę.

Trawiona ciekawością, Jo czekała na dalszy ciąg.

- Miałam osiemnaście lat, kiedy go poznałam - mó­wiła Rachael. - Zakochaliśmy się w sobie, pobraliśmy się wbrew mojej rodzinie i wyruszyliśmy w trasę. To było coś wspaniałego. Nauczyłam się układu do hiszpańskiej paję­czyny i pomagałam w garderobie.

Jo patrzyła na nią oczami rozszerzonymi ze zdumienia.

- Pani występowała?

- O tak! - Policzki Rachael zarumieniły się trochę.

- Byłam całkiem dobra. A potem zaszłam w ciążę. Kiedy urodziłam Keane'a, nie miałam jeszcze dziewiętnastu lat. W następnym sezonie zaczęły pojawiać się trudności. By­łam młoda i bardzo bałam się o Keane' a. Wpadałam w pa­nikę, ilekroć kichnął i bez przerwy wyciągałam Franka do miasta do lekarza.

Rachael pochyliła się do przodu i wzięła Jo za rękę.

- Czy potrafisz zrozumieć, jak trudne jest takie życie dla kogoś, kto nie jest do niego stworzony? Czy wiesz, że prócz całej magii, podniecenia i czarów, pojawiają się trudności, strach? Sama dopiero przestałam być dziec­kiem, a już miałam niemowlę, o które trzeba było dbać. Brakowało mi wytrzymałości i powołania wędrownego artysty, a także doświadczenia i pewności dojrzałej matki.

- Odetchnęła głęboko. - Kiedy sezon się skończył, wró­ciłam do Chicago.

Po raz pierwszy Jo potrafiła spojrzeć na tę ucieczkę z punktu widzenia Rachael. Przez lata widywała dziesiątki ludzi, którzy próbowali prowadzić życie cyrkowca i wy­trzymywali zaledwie kilka tygodni. Mimo to pokręciła głową z niedowierzaniem.

- Chyba rozumiem, jak musiało być pani trudno. Jed­nak skoro kochaliście się, czemu nie spróbowaliście jakoś tego rozwiązać?

- Jak? - spytała Rachael. - Czy powinnam kupić gdzieś dom, w którym mieszkałabym z Frankiem przez pół roku? Znienawidziłabym go. Czy może on powinien zrezygnować ze swojego życia w cyrku i osiąść gdzieś ze mną i dzieckiem? Zniszczyłoby to w nim wszystko, co tak bardzo kochałam. - Rachael pokręciła głową z uśmie­chem. - Kochaliśmy się, Jovilette, ale widocznie niewy­starczająco mocno. Nie zawsze udaje się znaleźć kompro­mis, a żadne z nas nie było gotowe, aby dostosować się do potrzeb drugiego. Ja próbowałam, a Frank też by spró­bował, gdybym go o to poprosiła. Niestety, nasze wspólne życie było skazane na przegraną, zanim na dobre się za­częło. - Spojrzała Jo w oczy. - Frank dał mi Keane'a i dwa cudowne lata, które zachowam w sercu jak naj­większy skarb. Ja dałam mu wolność niezaprawioną gory­czą Dziesięć lat później znów znalazłam szczęście. - Uśmiechnęła się łagodnie do swoich wspomnień. Jo przełknęła nerwowo ślinę.

- On... Frank miał w wozie album z wycinkami na temat Keane'a.

- Naprawdę? - Rachael rozpromieniła się. Odchyliła się do tyłu i podniosła kubek. - Cały Frank. Jovilette, czy on był szczęśliwy? Czy miał to, czego pragnął?

- Tak - odpowiedziała bez wahania. - A pani? Rachael uśmiechnęła się ciepło.

- Masz dobre serce, Jovilette. Jesteś bardzo wyrozu­miała. Tak, dostałam to, czego pragnęłam. A ty, Jovilette? Czego ty pragniesz?

- Więcej, niż mogę dostać - uśmiechnęła się. Czuła się już całkiem swobodnie.

- Na to jesteś za mądra - uznała Rachael. - Mam wra­żenie, że ty raczej jesteś wojowniczką niż marzycielką. Gdy nadejdzie czas i będziesz musiała dokonać wyboru, zadowoli cię tylko główna wygrana. - Uśmiechnęła się, patrząc na skupioną buzię Jo. - Pokażesz mi lwy? - spy­tała, wstając. - Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć twój występ.

- Tak, oczywiście. - Jo również się podniosła. Zawa­hała się przez moment i wyciągnęła rękę. - Cieszę się, że pani przyjechała.

Rachael ujęła jej dłoń.

- Ja również.

Przez cały dzień bezskutecznie rozglądała się za Keane'em. Po rozmowie z jego matką tym bardziej chciała z nim pomówić. Jednak aż do rozpoczęcia spektaklu nie udało jej się go spotkać. Kiedy niecierpliwie czekała na finał, wydawało jej się, że każdy numer ciągnie się bez końca.

Gdy po finale zobaczyła, że Keane z matką idą w jej stronę, ogarnęło ją uczucie ulgi i niepokoju.

- Jovilette. - Rachael odezwała się pierwsza, ujmując dłonie Jo. - Byłaś wspaniała, wprost niewiarygodna. Teraz rozumiem, co Keane miał na myśli, mówiąc o twojej nie­codziennej, nieujarzmionej urodzie.

Zerknęła na niego zdziwiona, ale napotkała tylko obo­jętne spojrzenie bursztynowych oczu.

- Cieszę się, że pani podobał się występ.

- Nie potrafię nawet powiedzieć, jak bardzo. Ten dzień przyniósł mi wiele niezapomnianych przeżyć. - Ku zasko­czeniu Jo, Rachael Loring pochyliła się i pocałowała ją. - Mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy. Keane, chcę się teraz pożegnać z Duffym - zwróciła się do syna. - Zoba­czymy się przy aucie. Do widzenia, Jovilette.

- Do widzenia, pani Loring. - Jo przez chwilę patrzyła za nią, w końcu odwróciła się do Keane'a. - Jest wspania­łą osobą. Bardzo mi wstyd.

- Nie ma powodu. - Trzymał ręce w kieszeniach. - Oboje myliliśmy się w wielu sprawach. - Jak ramię?

Machinalnie dotknęła palcami rany.

- Już dobrze. Ledwo widać blizny.

- To świetnie - rzucił krótko, po czym nastąpiła cisza. Jo czuła, że opuszczają odwaga.

- Keane - zaczęła i zmusiła się, żeby spojrzeć mu pro­sto w oczy. - Chciałam przeprosić cię za moje okropne zachowanie po wypadku.

- Już ci kiedyś mówiłem - powiedział chłodno - że nie potrzebuję przeprosin.

- Proszę cię... - Przełknęła dumę i dotknęła jego ra­mienia. - Bardzo długo czekałam, żeby ci to powiedzieć. Nie myślałam nic z tych rzeczy, które wtedy mówiłam - dodała szybko. - Mam nadzieję, że mi wybaczysz. - Nie była to ta przemowa, którą sobie zaplanowała, ale nic więcej nie była w stanie wykrztusić. Wyraz twarzy Kea­ne'a nie uległ zmianie.

- Nie ma nic do wybaczania.

- Keane, proszę. - Chwyciła go za rękę, widząc, że zamierza odejść. - Nie zostawiaj mnie w przekonaniu, że mi nie przebaczyłeś. Czy nie mógłbyś... czy nie mogliby­śmy znów być przyjaciółmi?

Coś drgnęło w jego twarzy. Podniósł rękę i grzbietem dłoni dotknął policzka Jo.

- Masz zwyczaj wprawiać mnie w zakłopotanie, Jovilette. - Opuścił rękę i ponownie włożył ją do kieszeni. - U Duffy'ego zostawiłem coś dla ciebie. Bądź szczęśliwa. - Odszedł, a ona patrzyła za nim i próbowała poradzić sobie z tym, co usłyszała. Nieodwołalnie odchodził z jej życia.

Powinna coś odczuwać, a tymczasem nie czuła nic. Nie pojawiły się ani łzy, ani ból, ani rozpacz. Nie zdawała sobie sprawy, że istota ludzka może być taka pusta, a mi­mo to żyć.

- Jo? - Duffy podszedł do niej i wręczył jej grubą kopertę. - Keane zostawił to dla ciebie.

Bez zainteresowania spojrzała na kopertę. Po powrocie do wozu rozerwała ją bez entuzjazmu i nawet nie siadając, wyciągnęła zawartość. Chwilę trwało, nim przebiła się przez prawniczy żargon. Dwukrotnie przeczytała papiery, po czym opadła na krzesło.

Dał mi go, pomyślała. Nadal nie docierała do niej waga tego, co się stało. Keane dał mi cyrk...

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Jo oszołomił chaos panujący na lotnisku O'Hare. Prze­pychając się przez kłębiących się wszędzie ludzi, ruszyła na poszukiwanie taksówki. Kiedy wyszła z hali terminalu, całkiem osłupiała. Wpatrywała się w śnieg z takim zdu­mieniem, z jakim przybysze z miasta przyglądali się połykaczom noży. Po chwili jednak, chociaż trzęsła się z zimna w swoim sztruksowym płaszczyku, uznała, że miasto przykryte białym puchem wygląda przepięknie. Co ważniejsze, ten widok odwracał jej uwagę od celu podróży.

Kiedy minął pierwszy szok, zrozumiała, że Keane wraz z cyrkiem obarczył ją również wielką odpowiedzialno­ścią. Nagle znalazła się w morzu papierkowej roboty i mu­siała uciec się do szukania pomocy u Duffy'ego. Gdy wre­szcie sezon się skończył, podjęła co najmniej kilkanaście prób, żeby zadzwonić do Chicago. Jednak zawsze odkła­dała słuchawkę, zanim uzyskała połączenie. W końcu uz­nała, że powinna zobaczyć się z Keane'em osobiście, jed­nak z powodu ślubu Jamiego i Rose podróż odwlekła się o kilka tygodni.

Właśnie w czasie tego ślubu, gdzie pełniła rolę starszej druhny, zrozumiała, co należy zrobić. Tylko jednej rzeczy pragnęła w życiu: być z Keane'em. Słuchała, jak Rose skła­da przysięgę małżeńską, i przypomniała sobie, z jakim upo­rem przyjaciółka walczyła o ukochanego mężczyznę.

A ona? Nie chciała żyć oddalona o tysiące mil od Keane'a. Z bijącym sercem zaczęła układać plan. Pojedzie do Chicago i nie da się stamtąd odprawić. Skoro Keane pożądał jej kiedyś, będzie potrafiła sprawić, żeby znów jej pragnął. Przecież nie musi jej kochać. Wystarczy, że ona kocha jego.

I właśnie dlatego, drżąc z zimna, wsiadła do taksówki, która powiozła ją przez miasto. Zziębniętymi palcami strzepnęła z włosów śnieg. Czemu nie przyszło jej do głowy, żeby kupić czapkę i rękawiczki? Nagle uświado­miła sobie, że może nie zastać Keane'a w domu. Co bę­dzie, jeśli wyjechał do Europy, Japonii albo choćby do Kalifornii? Ze strachu zakręciło jej się w głowie, więc szybko odsunęła te niepokojące myśli. Musi być w domu. Dziś jest niedziela, więc z pewnością siedzi z książką, jakimiś papierami, albo z... kobietą! Ogarnęła ją panika. Powinnam najpierw zadzwonić! - pomyślała przerażona. Muszę powiedzieć kierowcy, żeby odwiózł mnie na lotni­sko! Zupełnie roztrzęsiona zamknęła oczy i spróbowała odzyskać panowanie nad sobą. Oddychając głęboko, pa­trzyła przez okno na mijane budynki i chodniki. Już po chwili czuła, że atak histerii stopniowo ustępuje.

Nie ma czego się bać, powtarzała sobie, próbując w to wierzyć. Niestety, Jovilette, która potrafiła kłaść się na afrykańskich lwach jak na dywaniku, w tej chwili była naprawdę przerażona. A jeśli Keane ją odrzuci? Nie po­zwolę na to! - przekonywała się, unosząc zawadiacko brodę. Po prostu uwiodę go! Tylko jak? Przecież nawet nie wiem, jak się do tego zabrać. Powiem taksówkarzowi, żeby zawrócił, zdecydowała w końcu, przyciskając palce do skroni.

Nie zdążyła jednak się odezwać, bo auto stanęło właś­nie przy krawężniku. Jo zapłaciła za przejazd, ze zdener­wowania dała zbyt duży napiwek i wysiadła.

Taksówka dawno już odjechała, a ona ciągle stała na chodniku, wpatrując się w wielki przeszklony budynek. Płatki śniegu tańczyły wokół niej, osiadając na włosach i ramionach. Wróciła do rzeczywistości dopiero wówczas, gdy potrącił ją spieszący się przechodzień. Podniosła wa­lizki i weszła do środka.

Nie przyszło jej do głowy, że powinna podać swoje nazwisko w recepcji. Od razu skierowała się do wind. W kabinie machinalnie nacisnęła guzik najwyższego pię­tra. Jechała na górę tak zamyślona, że nawet nie zauwa­żyła, kiedy została sama.

Winda zatrzymała się na ostatnim piętrze. Jo przez kilka­naście sekund stała, wpatrując się niewidzącym wzrokiem w pusty hol, i dopiero gdy automatyczne drzwi zaczęły się zamykać, odzyskała świadomość. Pospiesznie wyskoczyła z kabiny. Nogi miała jak z waty, ale zmobilizowała całą siłę woli i ruszyła przez hol. Znów ogarnęła ją panika. Postawiła bagaże i oparła czoło o drzwi. Próbując wyrównać oddech, przypomniała sobie, jak Rachael Loring nazwała ją wojow­niczką Przełknęła nerwowo ślinę, podniosła głowę i zapu­kała. Dzięki Bogu, otworzył prawie natychmiast. W jego wzroku widziała bezgraniczne zdumienie.

Włosy i ramiona nadal miała pokryte śniegiem, twarz zarumienioną od mrozu, oczy błyszczące. Usta trochę jej drżały, kiedy się odezwała.

- Cześć, Keane.

- Co ty tu robisz? - spytał ostro. Na jego twarzy nie było śladu uśmiechu. Jo poczuła, że wraca jej przerażenie. Zmusiła się jednak, żeby opanować atak paniki.

- Czy mogę wejść? - uśmiechnęła się z trudem.

- Słucham? - Sprawiał wrażenie, jakby nie zrozumiał jej pytania.

- Czy mogę wejść? - powtórzyła. Niewiele brakowa­ło, żeby wzięła nogi za pas.

- Ależ tak, oczywiście. Przepraszam. - Przegarnął włosy palcami, odsunął się na bok i gestem dłoni zaprosił ją do środka.

Stopy jej zapadły się w miękkim dywanie. Rozejrzała się nieznacznie po imponująco wielkim pomieszczeniu. Przy dużej, niskiej sofie stał stolik do kawy ze szkła i chro­mu. Fotele z wysokimi oparciami były w ciepłym beżo­wym kolorze. Na ścianach wisiały obrazy, wśród których dostrzegła Picassa. Mogłaby też przysiąc, że rzeźba, która stała w pokoju, była dziełem Rodina.

Po prawej stronie pokoju dwa schodki prowadziły na podest biegnący wzdłuż wielkiej szklanej ściany, za którą rozciągał się wspaniały widok na leżące w dole Chicago. Wiedziona ciekawością podeszła bliżej. Nagle cały lęk ją opuścił. Teraz, gdy już przekroczyła jego próg, potrafiła wziąć się w garść.

- Przepiękny widok - powiedziała, odwracając się do Keane'a. - To cudowne mieć każdego dnia całe miasto u swoich stóp. Musisz czuć się jak król.

- Nigdy nie myślałem o tym w ten sposób. - Wreszcie dostrzegła, że linia jego ust trochę zmiękła. - Jovilette - powiedział cicho. - Co robisz w moim świecie?

- Muszę z tobą porozmawiać - odparła bez ogródek.

- Po to tu przyjechałam.

Ruszył w jej stronę bardzo wolno, nie spuszczając z niej wzroku.

- Widać to coś ważnego.

- Tak mi się zdaje. Uniósł brwi.

- No cóż, w takim razie porozmawiajmy - powiedział, wzruszając ramionami. - Ale najpierw zdejmij płaszcz.

Zgrabiałymi palcami sięgnęła do guzików.

- Dobry Boże! - Znów zmarszczył brwi. - Ty całkiem przemarzłaś. - Chwycił jej ręce i zaklął cicho. - Gdzie masz rękawiczki? - spytał zupełnie jak rozgniewany oj­ciec. - Na zewnątrz musi być co najmniej dziesięć stopni mrozu.

- Zapomniałam kupić - odpowiedziała. Bardziej niż temperatura obchodził ją cudowny dotyk jego dłoni.

Oderwał wzrok od jej rąk, przez chwilę patrzył uważnie w jej twarz i nagle usłyszała, jak westchnął.

- A już prawie uwierzyłem, że udało mi się zupełnie wyleczyć...

- Byłeś chory? - zaniepokoiła się. Ze śmiechem zaprzeczył.

- Zaraz zrobię ci kawę.

- Nie zawracaj sobie głowy - powiedziała, kiedy od­pinał guziki jej płaszcza.

- Poczuję się lepiej, wiedząc, że krążenie wróciło ci do normy. - Zatrzymał się chwilę, przerzucając płaszcz przez rękę. Jo miała na sobie sweterek z zielonej angory zapi­nany na perłowe guziczki i szarą wełnianą spódniczkę. Wiotkie tkaniny układały się miękko na jej biuście, bio­drach i udach. Na nogach miała wytworne, zupełnie nie­praktyczne pantofle na obcasach.

- Coś nie w porządku?

- Do tej pory widywałem cię wyłącznie w kostiumie, w którym występujesz, albo w dżinsach. - Musnął jej włosy ręką i odwrócił się gwałtownie. - Usiądź. Zaraz przyniosę kawę.

Chodziła po pokoju i w końcu, ominąwszy fotel, przy­klękła na jednej z poduch leżących przy wielkim oknie. Chociaż dywan stłumił kroki Keane'a, poczuła, kiedy wró­cił do pokoju.

- Jak cudownie mieć taką prawdziwą zimę ze śnie­giem. - Podniosła na niego błyszczące spojrzenie. - Za­wsze zastanawiałam się, jak wygląda białe Boże Narodze­nie. - Kiedy spostrzegła, że przyniósł kubki z kawą, wsta­ła. - Dziękuję.

- Już ci cieplej? - spytał.

Kiwnęła głową, siadając w fotelu. Keane zajął miejsce tuż obok i przez kilka chwil pili kawę w zgodnym milczeniu.

- O czym chciałaś ze mną rozmawiać? Przełknęła nerwowo, starając się zignorować drżenie, które poczuła w piersi.

- O kilku sprawach. Przede wszystkim o cyrku. - Od­wróciła się w fotelu, żeby móc patrzeć mu w twarz. - Nie pisałam, bo wydawało mi się to zbyt ważne. Również dlatego nie dzwoniłam. Widzisz... - Nagle wszystkie starannie przygotowane przemówienia wyleciały jej z pamię­ci. - Nie możesz oddawać czegoś ot tak, po prostu. Ani ja nie mogę tego przyjąć.

- Niby czemu? - Wzruszył ramionami i pociągnął łyk kawy. - Oboje wiemy, że zawsze należał do ciebie. Ka­wałek papieru nic nie może tu zmienić.

- Keane... Przecież Frank zostawił go tobie.

- A ja przekazałem tobie. Westchnęła z rezygnacją.

- Gdybym przynajmniej mogła ci zapłacić...

- Ktoś zadał mi kiedyś pytanie, jaka jest wartość ma­rzenia czy cena ludzkiej duszy. - Jo słuchała, patrząc na niego bezradnie. - Nie potrafiłem znaleźć wówczas odpo­wiedzi. Czyżbyś ty ją znalazła?

Z westchnieniem pokręciła głową.

- No, dobrze. A ta inna sprawa? Mówiłaś, że jest coś jeszcze?

A więc to już! Ostrożnie odstawiła kubek i podniosła się z fotela. Przez chwilę czekała, aż jej żołądek uspokoi się, zrobiła parę kroków po pokoju, wreszcie odwróciła się i odetchnęła głęboko. Dopiero teraz spojrzała Keane'owi w oczy.

- Chcę zostać twoją metresą - oznajmiła najspokojniej w świecie.

- Co takiego? - W głosie Keane'a słychać było bez­graniczne zdumienie.

Odchrząknęła i powtórzyła.

- Chcę być twoją metresą. To chyba nadal właściwy termin? A może wyszedł już z użycia? W takim razie sło­wo „kochanka” powinno być dobre.

Bardzo powoli Keane postawił swoją kawę obok kubka Jo i podniósł się na nogi. Nie podszedł do niej, tylko patrzył na nią w osłupieniu.

- Jo, ty chyba nie wiesz, o czym mówisz.

- Oczywiście, że wiem - przerwała mu. - Może nie używam właściwych słów, ale wiem, o co mi chodzi i je­stem pewna, że ty także. - Zrobiła krok w jego stronę. - Pragnę, żebyś się ze mną kochał, chcę mieszkać z tobą, jeśli mi na to pozwolisz, albo przynajmniej gdzieś w po­bliżu.

- Jo, przecież to nie ma sensu - przerwał jej ostro. Odwrócił się od niej, ręce włożył do kieszeni i zacisnął je w pięści. - Nie wiesz, o co mnie prosisz.

- Już ci się nie podobam? Obrócił się na pięcie.

- Jak możesz mnie o to pytać? - wykrzyknął. - Oczy­wiście, że mi się podobasz!

Znów podeszła bliżej.

- W takim razie, skoro ja pragnę ciebie, a ty mnie, czemu nie możemy zostać kochankami?

Zaklął ze złością i chwycił ją za ramiona.

- Wyobrażasz sobie, że mógłbym cię tu mieć przez zimę, a potem beztrosko pozwolić, żebyś odeszła? My­ślisz, że potrafiłbym na początku sezonu spokojnie pa­trzeć, jak odchodzisz z mojego życia? - Potrząsnął nią tak mocno, że całkiem zabrakło jej tchu. - Oszaleję przez ciebie! - Nagle przyciągnął ją do siebie. Jego wargi miaż­dżyły jej usta, palce wbijały się w ciało. Jo kręciło się w głowie ze zdumienia, bólu i podniecenia. Miała wraże­nie, że minęły już wieki od czasu, kiedy ostatni raz czuła jego usta na swoich. Usłyszała, jak jęknął, odrywając się od niej. Z trudem utrzymała równowagę, kiedy się odsu­nął. - Co mam zrobić, żeby się wreszcie od ciebie uwol­nić? - wyrzucił z siebie ze złością, odwracając się gwał­townie.

- Myślę, że nie powinieneś zaczynać od całowania mnie w ten sposób.

Widziała, jak unoszą się i opadają jego ramiona.

- Od chwili, gdy otworzyłem ci drzwi, robiłem co w mojej mocy, żeby do tego nie doszło.

Podeszła do niego i położyła rękę na jego ramieniu.

- Przepraszam, nie mam doświadczenia w tych spra­wach. Wydawało mi się, że lepiej będzie, jeśli powiem otwarcie, niż gdybym próbowała cię uwieść.

Z ust Keane'a wydobył się dziwny dźwięk: ni to śmiech, ni jęk.

- Jovilette - szepnął, odwracając się i biorąc ją w ra­miona. - Jak mam ci się oprzeć? Ile razy będę musiał odchodzić, nim się od ciebie uwolnię? Sama myśl o tobie doprowadza mnie do obłędu.

- Keane... - Westchnęła, zamykając oczy. - Tak długo czekałam, żebyś mnie objął. Chcę do ciebie należeć, choć­by na króciutko.

- Nie! - Odsunął się od niej i dwoma palcami uniósł jej brodę do góry. - Zbyt mocno cię kocham, żeby pozwo­lić ci odejść, a jednocześnie kocham cię na tyle gorąco, by wiedzieć, że muszę ci na to pozwolić.

Ze zdumienia odjęło jej mowę. Mogła tylko na niego patrzeć.

- Oczywiście, inaczej było, gdy jeszcze nie wiedziałem - ciągnął Keane. - Łudziłem się, że gdy się z tobą prześpię, zdołam się pozbyć tego napięcia. A potem, tej nocy gdy umarł Ari, trzymałem cię w ramionach, kiedy zasnęłaś. Wówczas zrozumiałem, że cię kocham... Że po­kochałem cię od pierwszej chwili.

- Ale przecież... - Jo potrząsnęła mocno głową, jakby chciała oczyścić umysł. - Nigdy nic mi nie powiedziałeś. Byłeś taki zimny...

- Nie mogłem cię dotykać, bo wiedziałem, że to mi nie wystarczy. - Przyciągnął ją bliżej i wtulił twarz w jej wło­sy. - Tyle że nie potrafiłem odejść. Wiedziałem, że jeżeli zechcę cię mieć, tak naprawdę, na zawsze, jedno z nas będzie musiało zmienić swoje życie. Zastanawiałem się, czy potrafiłbym zrezygnować z prawa... W gruncie rze­czy całe życie tylko tym chciałem się zajmować. Uświa­domiłem sobie jednak, że ciebie pragnę mocniej.

- Och, Keane... - Pokręciła głową, ale w tym momen­cie znów odsunął ją od siebie.

- A potem zrozumiałem, że to i tak się nie uda - mó­wił, idąc w stronę szklanej ściany. Stanął przy oknie i pa­trząc na sypiący śnieg, ciągnął: - Za każdym razem, gdy wychodziłaś na arenę, przeżywałem piekło. Z początku myślałem, że z czasem można do tego przywyknąć, ale to nieprawda. Było coraz gorzej. Próbowałem wyjechać, wrócić do domu, ale nie umiałem uwolnić się od ciebie... Ciągle wracałem. Tamtego dnia, gdy zostałaś ranna... - przerwał nagle. - Widziałem, jak stajesz przed tym chłop­cem i przyjmujesz cios na siebie. Nie potrafię nawet po­wiedzieć, co wtedy czułem. Myślałem tylko o tym, że muszę się do ciebie dostać. Nie wiem, czy Pete powiedział ci kiedyś, że powaliłem go na ziemię, nim chwycił mnie Buck. A potem musiałem... stać tam i patrzeć, jak lew śledzi każdy twój ruch. Nigdy wcześniej tak się nie bałem. Przez chwilę panowała cisza.

- A potem było już po wszystkim - podjął - i wreszcie puścili mnie do ciebie. Byłaś taka blada, krwawiłaś, gdy brałem cię w ramiona. - Zaklął cicho i zamilkł na kilka sekund, kręcąc głową. - Chciałem spalić ten cały cyrk, zabrać cię stamtąd, wydusić te wszystkie koty gołymi rękami. Zrobić cokolwiek... Jeszcze nie przestały mi się trząść ręce, a ty już planowałaś, żeby wrócić do tej cho­lernej klatki.

Powoli odwrócił się od okna i zbliżył do niej.

- Długo jeszcze widziałem ten wypadek, kiedy tylko zamknąłem oczy. Mogę dokładnie pokazać, gdzie masz blizny. - Przesunął palcem po jej ramieniu. Po chwili z re­zygnacją pokręcił głową. - Gdybym cię teraz zatrzymał, nie pozwoliłbym, abyś wróciła do swojego życia. A nie mogę prosić, byś je porzuciła.

- Chciałabym, żebyś to zrobił. - Patrzyła na niego po­ważnie. - Bardzo bym tego chciała...

- Wiem przecież, ile to dla ciebie znaczy.

- Chyba nie więcej niż prawo dla ciebie - odparła zdecydowanie. - A sam powiedziałeś, że gotów byłeś je porzucić.

- Tak, ale...

- No dobrze. - Odgarnęła włosy. - Skoro ty nie chcesz tego zrobić, będę musiała sama cię spytać. Ożenisz się ze mną? Tak czy nie?

Spojrzał na nią spod zmarszczonych brwi.

- Jo, nie możesz...

- Oczywiście, że mogę. To nie średniowiecze. Jeśli chcę cię prosić o rękę, mogę to zrobić. I właśnie zrobiłam - podkreśliła.

- Jo, ja nie...

- Tak czy nie, mecenasie? - Podeszła tak blisko, że ich stopy prawie się zetknęły. - Kocham cię, chcę zostać twoją żoną i mieć kilkoro dzieci. Czy to ci odpowiada?

Keane otworzył usta i po chwili je zamknął. W końcu uśmiechnął się i położył dłonie na ramionach Jo.

- To wszystko dzieje się tak szybko. Trochę mnie za­skoczyłaś.

Poczuła, jak ogarnia ją fala radości.

- Faktycznie - przyznała. - Daję ci w takim razie mi­nutę na zastanowienie, ale od razu uprzedzam, że nie przyjmuję odmownej odpowiedzi.

Palce Keane'a pieściły jej szyję.

- Wygląda na to, że mam niewielki wybór.

- W ogóle nie masz wyboru - skorygowała. - Splotła ręce na jego karku i przyciągnęła jego głowę do swojej. Powoli osunęli się na dywan. Przez długą chwilę ich usta pozostały złączone w pocałunku, który mówił znacznie więcej niż słowa. Keane, jakby sprawdzając, czy nie śni na jawie, przesuwał dłonie po jej ciele i smakował cudow­ny zapach jej skóry, za którym tak długo tęsknił.

- Jak mogłem myśleć, że potrafię bez ciebie żyć? - spytał cicho, znów szukając jej ust. - Musisz być pewna, Jo. Musisz być pewna... - Jego głos był ochrypły z po­żądania. - Nie będę umiał już cię puścić. Proszę cię o wszystko.

- Nie, to nie tak. Przytul mnie mocniej. Pocałuj mnie jeszcze - zażądała, gdy jego usta błądziły po jej twarzy. Nie zdawała sobie sprawy, że pocałunek może być taki podniecający. Nie, pomyślała. On o nic nie prosi, on daje.

- To nie tak - powtórzyła, gdy ich usta rozłączyły się.

- Zostawiam coś za sobą, żeby dostać coś znacznie waż­niejszego - powiedziała, wtulając twarz w jego szyję. - Kiedy zobaczysz, jak bardzo cię kocham, zrozumiesz, co mam na myśli.

Keane odsunął się trochę i spojrzał jej w twarz. Kiedy się w końcu odezwał, powiedział tylko jedno słowo: jej imię. Zabrzmiało to zupełnie jak westchnienie. Jo położyła rękę na jego policzku.

- Jeśli można poszukać kompromisu... - zaczął.

- Nie. - Pokręciła głową, pamiętając słowa jego matki.

- Nie zawsze daje się znaleźć kompromis. A my kochamy się na tyle mocno, że nie jest konieczny. Nie myśl tylko, że się poświęcam, bo tego nie robię. - Z uśmiechem po­głaskała jego szorstką brodę. - Nie żałuję ani jednej mi­nuty swojego życia w cyrku, ale nie żałuję też, że po­stanowiłam je zmienić. Dałeś mi ten cyrk, więc zawsze będę jego częścią. - Uśmiech zniknął z jej twarzy, gdy spojrzała na niego z powagą. - Czy zechcesz być mój, Keane?

Sięgnął po jej dłoń i przycisnął ją do ust.

- Już jestem twój. Kocham cię, Jovilette. Całe życie będę cię kochać.

- To za mało - szepnęła, gdy ich usta znów się zet­knęły. - Chcę znacznie więcej, na wieczność.

Z rosnącym pożądaniem ręce Keane'a pieściły jej ciało.

Rozpiął guziki sweterka i gorącymi pocałunkami pokrywał jej szyję.

- Jakie piękne - wyszeptał zmysłowo, gdy dotarł do jej piersi. Jo z trudem łapała oddech. - Drżysz... Uwiel­biam to, że potrafię sprawić, by twoje ciało drżało pod moimi dłońmi. - Znów całował jej usta, tuląc ją mocno do siebie. - Tak długo pragnąłem być z tobą, trzymać cię w ramionach. Po prostu przytulić się do ciebie. Nie pamię­tam już, żebym kiedykolwiek o tym nie marzył.

Jo wtuliła się w niego, wzdychając ze szczęścia.

- Keane...

- Hm?

- Nie odpowiedziałeś mi jeszcze.

- Na co? - Wsunął palce w jej włosy i całował jej powieki.

Otworzyła oczy i uniosła brwi.

- Ożenisz się ze mną?

Roześmiał się głośno, obrócił ją na plecy i złożył na jej ustach gorący pocałunek.

- Czy wystarczy, jeśli zrobię to jutro?


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
774 Roberts Nora Minikolekcja Nory Roberts Nowe życie
Roberts Nora Minikolekcja Nory Roberts Nowe życie
Roberts Nora Minikolekcja Nory Roberts Nieodparty urok
R789 Roberts Nora Minikolekcja Nory Roberts Pieśń gór
Roberts Nora Minikolekcja Nory Roberts Błękitne wzgórza
Roberts Nora Minikolekcja Nory Roberts Pieśń gór
Roberts Nora Minikolekcja Nory Roberts Kuzyn z Bretanii
Roberts Nora Minikolekcja Nory Roberts Wyspa kwiatów
Roberts Nora Minikolekcja Nory Roberts Kolejna wygrana
Roberts Nora Minikolekcja Nory Roberts Dziewczyna z okładki
794 Roberts Nora Kuzyn z Bretanii Minikolekcja Nory Roberts7
Nowe życie Nora Roberts
784 Roberts Nora Kolejna wygrana Minikolekcja Nory Roberts 5
804 Nora Roberts Błękitne wzgórza Minikolekcja Nory Roberts
799 Nora Roberts Wyspa kwiatów Minikolekcja Nory Roberts
784 Roberts Nora Kolejna wygrana Minikolekcja Nory Roberts 5
769 Roberts Nora Pokusa 01 Nieodparty urok Minikolekcja Nory Roberts
789 Roberts Nora Pieśń gór Minikolekcja Nory Roberts
794 Roberts Nora Kuzyn z Bretanii Minikolekcja Nory Roberts7

więcej podobnych podstron