WILLIS WILLIAM ŻEGLARZ NIEZŁOMNY Urbańczyk Andrzej

WILLIAM WILLIS

ŻEGLARZ NIEZŁOMNY

William Willis urodził się 19 sierpnia 1893 roku w Hamburgu. Ojciec jego był Niemcem, matka Czeszką. Od dzieciństwa interesował się wszystkim, co wiązało się z morzem. Pierwszą podróż odbył mając zaledwie 15 lat, w roku 1908. Zaciągnął się na żaglowiec “Henriette”, który płynął do Santa Rosalia (w Meksyku nad Zatoką Kalifornijską). Z Santa Rosalia na angielskim statku „Bermunda” po żeglował do Południowej Ameryki, a następnie do rodzinnego Hamburga.

Roczna niemal podróż nie zaspokoiła żądzy przygód szesnastolet­niego jungi. Następna trasa wiodła do Galveston w Teksasie, gdzie zmustrował i rozpoczął pracę na lądzie. Przez trzy lata harował ponad siły oszczędzając każdy cent, aż wreszcie zdołał odłożyć dostateczną ilość pieniędzy, aby w roku 1912 sprowadzić do USA matkę oraz trzech młodszych braci.

W 1920 roku przeniósł się do San Francisco. Pracował, oszczędzał, kształcił się i czytał, czytał dniami i nocami Przede wszystkim jednak pracował. Oto jak wspomina ten okres Willis w jednej ze swoich ksią­żek*:*

Wiele razy przecinałem kontynent. Byłem zmuszony pracować we wszystkich stanach — od Alaski do Meksyku, od Kalifornii do wybrzeża atlantyckiego. Rozebrany do pasa, pracowałem z łopatą czy siekierą w rękach, rąbałem gigantyczne drzewa w lasach Północnego Zachodu, ładowałem tysiące statków, zbierałem plony z nieskończonych pól od San Jose do Dakoty. Budowałem wieże wiertnicze, gdy w Teksasie szalała gorączka naftowa. Pracowałam w pocie czoła. To zostało zapi­sane w mojej duszy. Zawsze jednak wracałem na morze...”

Wiele lat spędził na morzu i miał tysiące przygód. Opływał na dużych żaglowcach przylądek Horn, w sztormach, huraganach i beznadziejnej ciszy morskiej bez lęku spoglądał na największe niebezpieczeństwa.

Miał naturę nienasyconą, żądną niezwykłych wrażeń, przygód; pragnął ciągłego sprawdzania się przez pokonywanie przeciwności.

Szedłem szlakiem, który sam sobie wybrałem. Często, gdy zajmowa­łem się literaturą, malarstwem czy pogrążałem się w marzeniach, ogarniał mnie strach: Wydawało mi się, że rezygnując z ciężkiej pracy, mogę postradać nie tylko fizyczne, ale i umysłowe siły, stracić kontakt z przyrodą, w której zawarte było moje szczęście. Gdy zaczynałem lękać się, gdy czułem iż zaczyna mną władać bojaźń, znów wracałem do pracy fizycznej..;”

W 1938 roku przebywał na Diabelskiej Wyspie, gdzie zbierał mate­riały do swych publikacji. I tam właśnie, jak lakonicznie wspomina w swoim życiorysie, uwolnił niewinnie skazanego człowieka. W tymże samym roku ożenił się, miał już wówczas 45 lat.

Trudno wprost wymienić wszystkie zawody, jakie wykonywał ten zadziwiający człowiek. Był myśliwym na Alasce, drwalem, felczerem, robotnikiem metalowcem, dokerem, dozorcą-dróżnikiem, a także auto­rem kilku zbiorów poezji. W jego filozofii życiowej było coś z idei Rousseau, idei ąfirmujących bezpośredni kontakt z przyrodą.

Zawsze byłem pełen najgłębszej wiary w przyrodę. Wierzyłem, iż surowe życie, zgodne z prawami natury, pozwoli mi na najbliższe zwią­zanie się z nią, na Całkowite zjednoczenie.

To była moja droga ku Szczęściu. Nią kroczyłem od dzieciństwa. Mijające lata utwierdziły mnie w mniemaniu, iż nie myliłem się.

Wiedziałem, że póki jestem w pełni sił fizycznych i sprawności umysło­wej, będę musiał poddać się owej próbie, którą każdy, jeśli chce być człowiekiem, musi któregoś dnia podjąć. Chciałem poddać się próbie pracy bez kresu, bez wytchnienia, przy skąpym odżywieniu, w atakach żywiołu morza, w lęku, potwornym lęku samotności. Żyć jak żołnierz w boju w stałym zagrożeniu śmiercią...”

Wszystko, co jest związane z osobowością Williama Willisa, który dwukrotnie — jako sześćdziesięcioletni i siedemdziesięcioletni żeglarz wyruszał na tratwie w samotne rejsy przez Ocean Spokojny, a w siedem­dziesiątym piątym roku życia trzy razy wyzywał Atlantyk, rozpatrywać należy w kategoriach ryzyka,, odwagi i zwycięstwa.

Tak pisali o nim zazwyczaj dziennikarze, których obdarzał tematami nadającymi się na pierwsze szpalty największych dzienników. Nie

5

- rt—MMHj W Z I

mniej ważną cechą jego charakteru, cechą, która sprawiała, iż mimo ogromnych wyczynów pozostawał niemal nieznany, była jego skrom­ność, a może nawet pokora.

Gdy sześćdziesięcioletni William Willis po 115 dniach samotnej żeglugi na tratwie przez cały niemal Pacyfik lądował w Pago 4Pago, zgotowano mu powitanie godne bohatera. „Nie mogłem wykrztusić ani jednego słowa. W niczym nie zakłóconej ciszy stałem jak zdrętwiały. Opuściłem w pokorze głowę widząc, jakie zgotowano mi przyjęcie”.

Kiedy napisał swoje wspomnienia — wspaniałą książkę wydaną w 15 językach, zatytułował ją „The Gods Were Kind” — „Bogowie byli łaskawi"...

Nie znał trwogi i zmęczenia, a równocześnie pełen był pogody i do­broci. Kochał ludzi, morze i zwierzęta.

Podczas samotnego rejsu tratwą, gdy w skwarze tropikalnego słońca poczuł, że traci przytomność i zrozumiał, iż chwile jego są policzone, z najwyższym wysiłkiem doczołgał się do klatki towarzyszącej mu w rejsie papugi i dosypał jej ziarna. Dla kotki Meekie napełnił wiaderko

latającymi rybkami, których kil­ka spadło na pokład. Teraz był już gotów »a przyjęcie śmierci...

W miarę upływu lat William Willis nie tracił nic ze swoich wspaniałych cech. Może tylko jeszcze bardziej oddalał się od zgiełku życia opanowanego tech­niką. Nie gonił za pieniędzmi, za sławą. Ci którzy mieli za­szczyt znać go, na zawsze za­pamiętali jego wyjątkową oso­bowość.

Dziś, gdy nie ma go pomiędzy nami, gdy Kapitan Wielkich Mórz

odszedł na wieczną wachtę, pozostanie w naszej pamięci jako jeden z niezłomnych żeglarzy-samotników. Takich jak Blackburn, Slocum czy Pidgeon.

PRZEZ OCEAN Z KOTEM I PAPUGĄ

Gdy wreszcie William Willis zdecydował się zrealizować marzenia swojej młodości, był już 61-letniiji człowiekiem. W tym wieku ludzie zazwyczaj kontentują się emeryturą i szukają spokoju, wypoczynku po trudach życia. Inaczej »było z Willisem, który mimo że przez całe życie ciężko pracował i przepłynął prawie wszystkie morza i oceany świata, nie zamierzał bynajmniej wypoczywać czy poddawać się apatii.

Willisa zafascynował dryf „Kon-Tiki”. Być może iż to on właśnie wpadł na pomysł użycia tratwy do przfcbycia oceanu, chociaż został wyprzedzony przez Heyerdahla. Sam nie mówił o tym nigdy, jednak wiele wskazuje, iż tak było.

W 1954 roku William Willis podjął nieodwołalną decyzję oceanicznej wyprawy na tratwie. Wszyscy pytali go: po co? Przecież to nierozsądne! A Willis po prostu kochał morze, a poza tym uważał, że mężczyzna musi stale sprawdzać samego siebie w najtrudniejszych warunkach. Po latach inny wielki żeglarz, Francis Chichester, nie bez ironii, a z prostatą, napisze: „Do podróży zmusił mnie strach — strach przed przylądkiem Horn. Przeczytałem straszne opowieści o Hornie napisane przez ludzi, którzy tam przechodzili. Nienawidzę uczucia strachu. Jeżeli coś mnie trwoży, powinienem, tak uważam, spróbować przezwyciężyć przyczynę strachu”.

Willis oprócz przygody widział również praktyczne cele swej wypra­wy' Uważał, iż jego rejs, podobnie jak wyprawa Alaina Bom barda na „Heretique”, pozwoli na dokónanie cennych obserwacji mogących umożliwić opracowanie instrukcji dla rozbitków.

Pierwsze zwycięstwo odniósł Willis jeszcze na lądzie; było nim przekonanie swych najbliższych przyjaciół, a przede wszystkim żony

o realności zamierzonego gigantycznego przedsięwzięcia.

Trasa ani wybór tratwy nie budziły większych zastrzeżeń. Wszystkich niepokoiło to, 4e Willis uparł się ogromną, liczącą 10 000 mil* podróż odbyć samotnie. Daremnie przypominano sześćdziesięcioletniemu żegla­rzowi. iż 6-osobowa załoga „Kon-Tiki” z trudem dawała sobie radę z utrzymaniem tratwy na kursie, mimo że składała się z młodych i sil­nych łudzi. Ale Willis uparł się i jego przyjaciołom nie pozostało nic innego, jak pomóc w przygotowaniach, aby przez odpowiednie wyposa­żenie tratwy zapewnić Willisowi w czasie rejsu możliwie duże bezpie­czeństwo.

Willis z nieprawdopodobną jak na jego wiek energią zabrał się do organizowania niecodziennej eskapady. W styczniu 1954 r. odleciał z Nowego Jorku do Ameryki Południowej, aby w odległym Ekwadorze, w Guayaquil, rozpocząć budowę tratwy.

Przez 2 miesiące Willis wędrował przez lasy Ekwadoru, usilnie poszukując odpowiednich drzew balsa. Niestety, nie mógł znaleźć drzew o średnicy 1 m, jakich zamierzał użyć do budowy tratwy. Jak pisze: „z tysięcy obejrzanych drzew tylko nieliczne miały średnicę powyżej 0,5 metra”. Willis musiał ustąpić, aczkolwiek wymagało to dokonania znacznych zmian w konstrukcji tratwy.

Do końca marca żeglarz dysponował już 7 pniami o średnicy „za­ledwie” ponad 0,5 m, przyciętymi do długości 10 m. Miały one stanowić korpus tratwy. Oprócz pni głównych przygotowano również pnie o śred­nicy od 30 do 50 om na pozostałe części tratwy.

Trzeba było istotnie niebywałej energii i żelaznego, zdrowia, aby w warunkach tropikalnej puszczy dopilnować ściągnięcia powalonych pni nad rzekę, spławienia i dostarczenia ich do odległego Guayaquil, na miejsce budowy tratwy.

Zdobywanie budulca nie było jedyną troską Willisa. Działając za­sadzie w pojedynkę musiał on troszczyć się o zabezpieczenie niezbęd­nych środków finansowych, załatwiać dziesiątki uciążliwych nieraz formalności, kompletować sprzęt itd.

Rozpoczęła się budowa tratwy — przedsięwzięcie bynajmniej nie proste, jeśli weźmie się pod uwagę, iż pojedynczy pień balsowy ważył ponad tonę.

Pa widu dyskusjach i zmianach konstrukcyjnych ostateczna wersja tratwy przedstawiała się następująco:

Siedem wielkich pni balsowych zostało ułożonych równolegle i połą­czonych linami manilowymi o średnicy 4 cm. Na tę podstawę, aby wzmocnić całość konstrukcji, położono poprzecznie trzy pnie man- growca — bardzo twardego drzewa tropikalnego, które z kolei pokryte zostały pniami balsa o średnicy około SO cm. Tak ułożoną konstrukcję bardzo mocno powiązano linami o średnicy 2,5 cm i pokryto pokładem z bambusową plecionki Dookoła tratwy, w charakterze nadburcia, ułożono 4 pnie balsa. Najtrudniejsza część budowy została zakończona.

W maju, niezmordowany Willis przystąpił do wyposażenia tratwy. ,Żdawał sobie sprawę, że przy samotną żegludze użycie wiosła sterowego nie wchodzi w rachubę, zastąpił je więc zwykłym sterem zawiasowym. Podobne innowacje wprowadził w ożaglowaniu. Wiedząc, iż zastoso­wanie samego rejowego żagla, jaki poruszał „Kon-Tiki”, nie zapewni tratwie większych możliwości manewrowych, zdecydował się na wypo­sażenie jej w drugi, ustawiony na rufie maszt z ożaglowaniem ber- mudzkim. Maszt główny miał wysokość 10 m i wykonany był z dwu

pni mangrowych, których dolne końce opierały się o burty tratwy, górne zaś krzyżowały ze sobą, pozwalając na zamocowanie rei głównego żagla. Rufowy, pojedynczy maszt miał wysokość 6 m. Powierzchnia całego ożaglowania, wliczając jeszcze stawiany na podwójnym buk- szprycie o długości 4 m kliwer, wynosiła 30 m2.

Willis promieniał wprost radością. W miarę jak posuwała się budowa tratwy, zapał i siły żeglarza rosły, zdawało się, iż ubywa mu lat. Już przed startem można było przewidzieć, iż jego tratwa pod wieloma względami przewyższać będzie „Kon-Tiki” Heyerdahla — przede wszystkim pod względem prędkości.

Pod osobistym nadzorem Wiłłisa wzniesiono na pokładzie maleńki dpmek o powierzchni 6 m2 i wysokości 2 m przeznaczony na schronienie dla żeglarza, magazyn sprzętu i żywności.

Tratwa była już niemal gotowa, gdy Willis po przestudiowaniu map prądów zmienił swe plany. Obawiając się, iż tratwa nie zdoła przezwy­ciężyć nurtu Prądu Peruwiańskiego, którego wpływ rozpościera się aż do wysp Galapagos, postanowił wyruszyć z leżącego o 1300 km na południe Callao. Stąd przecież rozpoczął swą wyprawę Heyerdahl, docierając aż do Raroia w Polinezji, a zatem układ prądów musi tu być zdecydowanie korzystny.

W tej sytuacji nie było innego wyjścia niż załadować tratwę wraz z wyposażeniem na statek i przetransportować do Callao. Przewóz, mimo jej dużego rozmiaru i ciężaru, odbył się sprawnie. Po uloko­waniu tratwy w bazie marynarki wojennej postawiono maszty i doko­nano ostatnich przygotowań. Wprawdzie transport jej poważnie zwiększył wydatki, co opóźniło rozpoczęcie wyprawy, jednak Wilłis nadal był pełen optymizmu.

Tratwa została wyposażona w łódź ratunkową (dłubanka indiańska)

0 pełnomorskiej dzielności, zapasowe żagle i liny, dwie kuchenki nafto­we, komplet wędek do połowów ryb. Lista ekwipunku nawigacyjnego była długa: dwa kompasy, sekstant, tablice nawigacyjne, chronometr

1 dwa zegarki kieszonkowe, do tego lornetka, nadajnik krótkofalo­wy i radioodbiornik.

O ile wyposażenie nawigacyjne tratwy nie budzik) zastrzezen, o tyle zestaw zapasów żywności wydawał się dyskusyjny. Wilłis jako zwolen­nik systemu Yoga nie jadał mięsa i nie zabrał go ani kawałka. Za to

zaopatrzył się obficie w konserwy jarzynowe, puszki z sokiem owoco­wym i mlekiem, mleko w proszku, mąkę jęczmienną, nie rafinowany cukier trzcinowy oraz, co wzbudzało najwięcej obiekcji, w cannihua — suszone i mielone zioła rosnące w Andach na zawrotnych wysokościach, którymi ponoć starożytni Inkowie karmili bojowników przed bitwami.

Wodę w ilości 500 l umieścił Willis pod pokładem w metalowych bla- szankach, które dla zabezpieczenia przed korozją zostały pokryte grubą warstwą farby.

Gdy przyszła chwila uroczystego nadania tratwie nazwy, Willis pamiętając o siedmiu ogromnych balsowych pniach mających nieść go przez ocean zdecydował się na nazwę „Seven Little Sisters” — „Siedem małych sióstr”.

Tratwa odbyła próbny rejs, w którym brała udział żona Willisą. Rejs ten przyniósł potwierdzenie przypuszczeń o dużych walorach żeglow­nych tratwy oraz decyzję... skrócenia1 trasy rejsu z Callao — Australia na Callao — Samoa. Był to rezultat nie kończących się próśb pani Willis.

Tuż przed startem na pokład tratwy zamustrowali jako pełnoprawni „członkowie” załogi: ogromna, czarna jak noc, ale wielkiej poczci­wości kotka Meekie oraz pstrokata, złośliwa papuga Eckie.

W dniu 22 czerwca 1954 r. niemal wszyscy mieszkańcy Callao przybyli do portu, aby popatrzeć na dziesięciometrową tratwę, na której sześć­dziesięcioletni człowiek zamierza przepłynąć niemal cały Pacyfik.

Człowiek ten, którego prasa na przemian nazywała „bohaterem” łub „szaleńcem”, wyglądał nad wyraz swojsko, gdy na oczach tłumów usiłował rozdzielić walczących ze sobą na pokładzie tratwy kota i pa­pugę.

Ostatnie pożegnanie i holownik marynarki wojennej „San Martin” wyprowadza „Seven Little Sisters” z portu. Rozlega się ponuro brzmiący ryk syren statków, operatorzy filmowi i telewizyjni biorą Willisa na cel swoich obiektywów, a zgromadzeni podchwytują słowa pieśni „Lima o Lima”.

Zapada ciemność i tratwa na holu odpływa coraz dalej na zachód. Następnego dnia o świcie Willis oddał linę holowniczą i wkrótce znalazł się sam na oceanie. Callao pozostało 50 mil na wschód.

Ocean szumiał, fale przelewając się majestatycznie wolno, jakby delikatnie unosiły tratwę w górę i w dół. Żeglarz po raz pierwszy odczuł swą samotność. Przypomniały mu się wszystkie ponure przepowiednie. Choćby ta historia, kiedy jeden z filmowców nieopatrznie zdradził się, że polecono mu sfilmować tratwę, aby dysponować gotowym serwi­sem na wypadek jego zaginięcia. Odwrócił głowę — jedynie białe szczy­ty Andów wskazywały obecność odległego lądu.

Przed dziobem tratwy 6000 mil oceanu. W jakim czasie mała tratwa zdoła przemierzyć ten dystans? Jak będzie sobie radził w długie tygodnie samotności? Co się stanie jeśli zachoruje, osłabnie czy wypadnie za burtę?

Wszystko to wyglądało inaczej w marzeniach. W rzeczywistości czekała Willisa ciężka walka. Ale przecież czyż nie tego pragnął — „stałego kontaktu z oceanem”? Czy nie chciał bezpośredniego z nim starcia?

Na razie tratwa żegluje zgodnie z planem na północny zachód. Czy jednak wytrzyma uderzenia sztormów? Wprawdzie Willis dysponuje na wszelki wypadek łodzią ratunkową z zapasem żywności i osprzętu

oraz ponoć niezawodną radiostacją nadawczą. Nie ma jednak żadnej pewności co do swoich losów ani gwarancji, że zniesie ciężką próbę samotności...

Pierwsze dni mijają Willisowi na nieustannej pracy, niezbędnych re­montach i udoskonalaniu sprzętu, a przede wszystkim na nauce stero­wania. Nawet bowiem tak świetny sternik, który przecież prowadził żaglowce dookoła przylądka Horn, niełatwo daje sobie radę z ciężką i mało zwrotną tratwą. Pierwsze pomiary położenia wykazują, iż silny w tym rejonie Prąd Humboldta znosi „Seven Little Sisters” na północ. Ostatniego dnia czerwca tratwa po przebyciu 500 mil znajduje się w przy­bliżeniu na pozycji 8° T S i 82° 30’ W.

Pogoda od początku rejsu nie była najlepsza. Wysokie, zielone widy wody toczyły się bezustannie szarpiąc tratwą, której jednak każdora­zowo udawało się wygramolić na ich szczyty. Wokół zupełna pustka, ani najmniejszego śladu statku.

Willis, który był zaabsorbowany sterowaniem, nawigacją i remon­tami przez cały nieraz dzień, nie miał czasu godzić ciągle powaśnionych współtowarzyszy. Papuga zamknięta została więc do klatki, a kot uwiązany na specjalnej uprzęży — uganianie się za latającymi rybami, których wiele spadało na tratwę, sprawiło, że kot zdziczał do tego stop­nia. iż bezpieczeństwo papugi stało się problematyczne.

Tymczasem „Seven Little Sisters” zbliżała się coraz bardziej do wysp Galapagos. 3 lipca tratwa znajdowała się dokładnie w połowie drogi pomiędzy Callao a Galapagos. Willis wytrwale usiłował sterować nią na zachód, niestety, potężny nurt prądu niósł go ku wyspom. Jeszcze 10 dni, najwyżej dwa tygodnie i „Seven Little Sisters” zostanie, ku nie­wątpliwej uciesze wszystkich krytykujących wyprawę, wyrzucona, a mo­że nawet roztrzaskana o skaliste wybrzeża Galapagos.

Willis niemal nie śpi, nie je w ciągu tych kilku — jednych z najcięż­szych —. dni całej wyprawy, pracując ponad ludzkie siły, dokonując mnóstwa poprawek i usprawnień w takielunku. Szczęśliwie udaje mu się nie dopuścić do porwania tratwy przez prący na północ Prąd Pe­ruwiański.

Zanim to jednak nastąpiło, Willis przeżył wydarzenie, wobec którego problem przedwczesnego lądowania na Galapagos wydawał się zupełnie błahy.

Było to 12 lipca — tego dnia Willis wypadł za burtę tratwy i znalazł się o krok od śmierci. Jak do tego doszło?

Willis był zapalonym rybakiem i skromne zasoby żywnościowe za­mierzał uzupełniać połowami. Tego dnia wypuścił za tratwę linkę z du­żym hakiem, na którym na przynętę założona była latająca ryba, jedna z tych, które niekiedy spadały na pokład. Nagle gwałtowne szarpnięcie wyrwało Willisowi linę z ręki, zdążył jednak chwycić jej koniec i powoli, metr po metrze wyciągał na pokład. Z jej napięcia wywnioskował, źe musi holować rekina. Istotnie, wkrótce dwumetrowa bestia kotłowała się przy pniach. Wreszcie udało mu się wydobyć rekina niemal w ca­łości na tratwę. Niespodziewanie jednak stracił równowagę na oślizłej powierzchni i wpadł do wody. Ostatnim obrazem, który za­pamiętał przed pogrążeniem się w wodzie, był widok okropnej paszczy płynącego od kilku dni za tratwą ogromnego rekina, nazwanego przez żeglarza Długim Tomem.

Gdy wynurzyłem głowę, tratwa zaczęła się oddalać. Ogarnąłem ją wzrokiem i w ciągu jednej sekundy uświadomiłem sobie jej prędkość. Wznosząca się ponad błękitnym oceanem z napiętymi na wietrze białymi żaglami złota tratwa, towarzyszka obłoków oddalała się wraz z nimi — beze mnie...

To był koniec, zacząłem płynąć desperacko, lecz wkrótce zwolniłem. Po cóż ten zbędny wysiłek? Lecz właśnie wówczas zauważyłem, że dookoła mojej prawej ręki pozostała okręcona lina — ściślej mówiąc stalowa końcówka sznura, na którym znajdował się haczyk. Drugi koniec zamocowany był do poprzecznego pnia tratwy.

Uchwyciłem początkowo stalówkę, potem samą linę, która napięła się holując mnie w wodzie. Miałem więc szanse wydostania się. Gdyby lina wytrzymała, byłoby możliwe powrócić na pokład. Tymczasem tratwa pruła jak jacht ciągnąc mnie za sobą.

Dłoń po dłoni przesuwałem się wzdłuż liny ku »Seven Little Sisters«. Żeby tylko wytrzymała! Była to stara, zużyta lina ofiarowana mi przez szypra tuńczykowca w Callao.

Sześćdziesiąt metrów do przebycia! Czy będzie miał dosyć sił, aby podciągać się przez taki dystans? Tratwa płynęła szybko, ocean był umiarkowanie wzburzony. Ubranie, wełniane skarpety, płócienne buty, wszystko ciągnęło mnie w głębiny...

15

HHW V' 1 I \ \ I J * ii

r Li

Zraniona kwa ręka pozostawiała pas krwi, zabarwiający wodę dooko­ła i znaczący czerwienią mój ślad. Gdzie podział się Długi Tom? Pytałem się o to myśląc o innych potworach widzianych wczoraj, które mogły mi uciąć nogi jednym kłapnięciem zębów.

Odwróciłem się na plecy, aby nieco odpocząć. Powiedziałem sobie: ż&dnych szarpnięć, badać teren nim uczynię następny ruch. Trzeba baczyć na linę naciąganą w rytm tratwy. Żadnych szarpnięć. Ciągnąć łagodnie, jak gdyby się prowadziło rybę. Trzeba płynąć nogami, aby zmniejszyć obciążenie liny. Chwyt za chwytem, podciągać się bez for­sowania. Znów odwrócenie się dla odpoczynku, a potem podjęcie dalszego wysiłku bez spoglądania ku tratwie...

Myślałem wciąż o rekinach, ale najważniejsza była lina. Czy wytrzy­ma? Gdyby napadł na mnie rekin, pociągnąłby całą siłą wstecz, zapie­rając się płetwami w wodzie, aby wyrwać kawał mojego ciała, i to mogło­by zerwać linę. W przypadku ataku musiałbym z całych sił wierzgać nogami, starając się trafić rekina w jego najwrażliwsze miejsce — w nos. Walczyłem już przeciwko tym zwierzętom, znałem ich siłę, przebiegłość i wytrwałość, ale znałem też ich bojaźliwość.

Dłoń za dłonią, jeszcze mały wypoczynek. Lewa ręka zdrętwiała, pracuj nogami, Bill, nie przestawaj posuwać się naprzód. Tratwa uno­szona na fali była wysoko nade mną. Przed ześliznięciem się z fali za­trzymała się na moment Napięcie liny osłabło. Szybko korzystaj z tego! Posuwaj się naprzód. Łagodnie.

Dotarłem do części liny bardzo zużytej, przetartej więcej niż do po­łowy. Na pokładzie tratwy miałem nowiuteńkie liny kupione w Nowym Jorku, lecz jaki był sens myślenia o nich teraz...

Poczułem nagle, że jestem bardzo ciężki, ale nie mogłem puścić liny, aby pozbyć się swetrów i flanelowej koszuli. Lewa okaleczona ręka była bezużyteczna.

Odpocząłem jeszcze raz tak blisko mojego celu, że słyszałem, jak ude­rzają weń fale i woda pluszcze między pniami. Przebyłem jeszcze jeden bardzo zniszczony odcinek liny. Ale przecież wytrzymała ona ciągnięcie rekina. Teraz lina wznosiła się ukośnie ku rufowym, poprzecznym pniom odległym zaledwie o kilka metrów. Nagle uchwyciłem krawędź metalowego pióra sterowego, potem jego łańcuch i piędź po piędzi pod­nosiłem się na skraj pni — tam, skąd zostałem ściągnięty przez rekina.

Byłem uratowany! Położyłem się nieruchomo na brzuchu spoczy­wając na omywanym przez fale, pokrytym algami pniu. Miałem zawroty głowy. Tratwa zrobiła obrót i poczułem, że odwróciła się wstecz. Po­ciągnąłem za łańcuch steru i wciągnąłem się na pokład, Meekie była już przy mnie...”

"Willis odpoczął, zeszył sobie skaleczoną rękę, pokrzepił się kawą i odnotował zdarzenie w dzienniku.

W trzy tygodnie od startu, 15 lipca, nastąpił moment zwrotny w wy­prawie. Tego dnia osiągnięta została szerokość 2°S i tratwa dostawszy się w Prąd Południoworównikowy ruszyła w podmuchach pasatu na zachód ku Samoa.

J—I L

men

Wyspy Galapagos pozostały za rufą, a Callao znajdowało się w odleg­łości 1200 mil. Wszystko układało się pomyślnie; Willis przyzwyczaił się do trudnych warunków morskiej samotności Jedynym łącznikiem z cy-

ifiinTi Mo radio, które działało bez zarzutu. Natomiast Willis nie miał żadnej pewności czy jego nadajnik działa. Zgodnie z umową każ­dego dnia, nieraz dwukrotnie— o godzinie 11.00 i 18.00, żeglarz nadawał informaqeo swoim położeniu i sytuacji na tratwie. Miały je odbierać stacje marynarki wojennej USA; niestety, nie otrzymywał potwierdzenia swych

meldunków.

Tu tratwa „Severn Little Sisters”, tu „Seven Little Sisters”. Czy mnie słyszycie? Czy mnie słyszycie? Odbiór!

Cisza, tylko chwilami ze słuchawek dolatuje zanikający odgłos muzyki.

Tu tratwa „Seven Little Sisters” Czy mnie słyszycie...

O ikr w pierwszym etapie podróży kontakt z lądem nie był konieczny,

o tyle wkrótce po minięciu Galapagos funkcjonowanie radiostacji mogło zadecydować o życiu lub śmierci WiBisa. Żeglarz bardzo oszczędnie go­spodarował zapasami i konieczność jedzenia surowych ryb — obie ku­chenki naftowe nie chciały działać, nie wyszła mu na zdrowie. Wprawdzie początkowo organizm Willisa dobrze znosił trudy aprobując skąpe odży­wianie, ale wkrótce przypomniał o swoich potrzebach. Pewnego dnia WtBis poczuł gwałtowny ból w okolicy żołądka, ból który przez pięć go­dzin nie słabł i miażdżył ciało. Nie pomagało żadne lekarstwo i żeglarz ostatnim wysiłkiem dowlókł się do radiostacji wysyłając rozpaczliwe wo­łanie... do wszystkich SOS, SOS, SOS, SOS... moja pozycja...

Nikt jednak nie pospieszał z pomocą i Willis przez kilka dni leżał na pół przytomny oczekując śmierci lub ratunku, podczas gdy tratwa była zdana na łaskę fal i wiatru. Nie nastąpiło ani jedno, ani drugie.

Gdy poczuł się lepiej, znów uruchomił nadajnik chcąc anulować wez­wana pomocy... „Seven little Sisters” do wszystkich, do wszystkich. Nie potrzebuję pomocy, wszystko w porządku, wszystko w porządku...

Ale i tej informacji tak jak wzywania pomocy oraz wszystkich po­przednich i późniejszych meldunków, nikt nie usłyszał.

Samotny rejs na tratwie nie pozwalał Willisowi ani na chwilę wytchnie­nia. Zaledwie doszedł do siebie po ciężkiej chorobie, a już czekały go nowe trudności.

W 6 tygodni od startu, 6 sierpnia, Wiłłis dokonał zatrważającego od­krycia. Leżące pomiędzy balsowymi pniami zbiorniki ze słodką wodą były całkowicie puste; widocznie słona woda mimo ochronnej farby uszkodziła blachę. Z rozpaczą wydobywał jeden zbiornik po drugim —

pusty, pusty, znów pusty. Willis z rezygnacją usiadł na pokładzie. Myślał przez chwilę, a potem powiedział do siebie: „To nie sprzysiężenie złych mocy, to po prostu moja wina. Zbiorniki były źle zabezpieczone”. Następ­nie oglądał starannie jeden zbiornik po drugim. Z 20 zbiorników, jakie miał do dyspozycji na początku rejsu, zdołał wydobyć żałosne resztki zapasu—zaledwie 151 wody. Napełnił nią wszystkie puste naczynia znaj­dujące się na tratwie, a gdy tych zabrakło, opróżnił nawet kilka butelek z rumu. Zgromadzony zapas wody, przy maksymalną oszczędności, pozwalał na miesiąc dryfu. Sytuacja nie była jeszcze tragiczna. Żeglarz mógł liczyć ponadto na wodę deszczową, na sok z ryb i w ostateczności pa skrócenie trasy do 4500 mil i lądowanie, wzorem „Kon-Tiki”, na Mar­kizach.

Tratwie towarzyszyły teraz nadlatujące od Galapagos ptaki, które potrafiły pokonywać setki mil powietrznych wędrówek. Ich majestatyczne sylwetki spokojnie szybujące nad tratwą urozmaicały trochę monotonię rejsu. Długi Tom, który niemal od początku rejsu wytrwale płynął za tratwą i którego nieuwadze zawdzięczał Willis życie, towarzyszył nadal podróżnikowi. Oprócz niego płynęło obok lub pod „Seven Little Sisters” kilku jego kompanów.

W pierwszych dniach września Willis musiał stawić czoła trzydniowemu sztormom. Wyszedł z niego cało, chociaż przemoczony, zmęczony i głodny. Gdy ocean uspokoił się, Willis zabrał się do rozrefowania żagli i dopiero później nakarmił zmokniętą papugę i kichającą kotkę Meekie.

Kuchenki naftowe nie działały od dawna, zresztą zapasy paliwa również wyciekły do morza i żeglarz pozbawiony był możliwości przygotowania sobie ciepłego pokarmu. Jadł co parę godzin kilka łyżek mąki jęczmiennej i cukru, popijając mieszaniną wody słodkiej i słonej.

Dnia 5 września, w 75 dniu rejsu, ocean wygładził się i Willis obliczył swoją pozycję. Był szczęśliwy — „Seven Little Sisters” przekroczyła 140 południk, na którym w Archipelagu Markizów leży wyspa Raroia i od tej chwili trasa jego wyprawy stała się dłuższa niż rejs „Kon-Tiki”. Willis miał wszelkie powody do zadowolenia. Przebył przecież samotnie drogę, której pokonanie sprawiło niemało kłopotu 6-osobowej .załodze, a po­nadto dokonał tego w czasie o 28 dni krótszym. Żeglarz obliczy!, iż gdy­by miał chociaż jednego człowieka na pokładzie, który mógłby stero­wać tratwą w chwilach, gdy on musiał odpoczywać lub zajmować się

IO

remontami, eras potrzebny na przepłynięcie trasy Callao-Markizy skró­ciłby się o 14 dni.

Brak wody dawał się coraz bardziej we znaki. Mimo sukcesów żeglar­skich Willis zdawał sobie sprawę, że eskapada „Seven Little Sisters” dawno już przestała być romantyczną podróżą w poszukiwaniu przygód, zamieniając się w dramatyczny wyścig: Czy prędzej ukażą się upragnione wyspy Samoa, czy dno pustego naczynia, w którym pozostało już zaled­wie kilka litrów wody. •

Mimo woli Willis stał się zagubionym wśród bezkresu oceanu rozbit­kiem. Stara się pić wodę morską, wyciskać sok z rybichwytaćwżagłe każdy podmuch pasatu zbliżający go do lądu. Czasem musi ryzykować nie re­fując żagłi w czasie silnych wiatrów, chociaż w ten sposób naraża tratwę na utratę masztów, co przesądziłoby i jego los. Długi Tom, jakby orien­tując się w sytuacji, uporczywie towarzyszy tratwie bacznie przygląda­jąc się żeglarzowi.

Tak mijają dni. Jednostajne, ciężkie, samotne. Porywiste wiatry i wy­soka fala szarpią „Seven Little Sisters”. Willis ufa swej tratwie—przecież mimo nie najlepszej pogody trzyma się dotąd dobrze. Nie trapi go już obawa, będąca zmorą pierwszych tygodni rejsu, że tratwa zatonie lub rozleci się pozostawiając trójkę podróżników bez grantu pod nogami, pośrodku oceanu.

W dniu 8 września, w czasie naprawy uszkodzonego takiełunku (5 metrów nad pokładem), Willis stracił równowagę i zwalił się na pokład. Znów nadzwyczajna, nieprawdopodobna odporność tego sześćdziesięcio­letniego człowieka pozwala mu wyjść żywym z przygody, którą przetrzy­małoby zapewne niewielu rówieśników. Do Samoa już tylko 1700 mil.

Dnia 18 września „Seven Little Sisters” przechodzi pod pełnymi ża­glami tuż obok maleńkiej wyspy Flint. Burzliwa pogoda nie pozwoliła jednak Willisowi na lądowanie i uzupełnienie zapasów wody. Do Samoa 1000 mil.

Czas wlókł się Willisowi w nieskończoność, od ciągłego wypatrywania lądu bolały go oczy, a obrazy rysowały się jak w gorączce. Żeglarz traci ostrość widzenia do tego stopnia, że nie może odczytać mapy ani kom­pasu. Gigantyczny rejs dobiega końca, lecz tymczasem Willis siedzi w zaciemnionej chatce i leczy wzrok, a tratwa dryfuje z uwiązanym ste­rem. „Seven Little Sisters” mija kolejno wyspy: Manihiki, Tongarewa,

Suworowa. 1 października, po 100 dniach rejsu, Willis ma za sobą ogromną trasę 6000 mil. Do Samoa—już tylko 500 mil.

Wzrok wraca do normy i Willis decyduje się lądować na wyspie Ta’u, stanowiącej wschodnią forpocztę Samoa. 10 października od wyspy Ta’u dzieli tratwę-zaledwie 100 mil. Willis bezustannie wywołuje ją przez radio, prosząc o pomoc przy lądowaniu. Nie otrzymuje j*vinalf odpowiedzi, a na horyzoncie, w który aż do bólu wpatrują się oczy żeglarza, nie pojawia się upragniony statek.

W dniu 11 października Willis znów znalazł się za burtą tratwy. Tym razem jednak z własnej woli. Tego dnia kojtka Meekie była w szcze­gólnie złym humorze. Być może, jak pisał później Willis, papuga Eckie znów zaczepiała kotkę. Meekie kręciła się, miaiui nerwowo biegała po tratwie.

Nareszcie nadszedł dobry wiatr, szybko jednak siła jego zaczęła rosnąć. Pochmurne niebo nie pozwoliło na pomiar wysokości słońca

w momencie kulminacji. Znajdowałem się w chatce i zajęty byłem obli­czeniami nawigacyjnymi, gdy nagle usłyszałem rozdzierające miau­czenie. Rzuciłem mapy i książki i wybiegłem na pokład. Meekie wpadła do morza. Natychmiast fale porwały krzyczącą kotkę i zaczęły znosić ku rufie, w odległości kilku metrów od burty. Od dnia kiedy sam wy­padłem za burtę, miałem stale do dyspozycji dwie liny konopne przy­mocowane do tratwy. Wystarczył jeden rzut oka na kotkę i drugi na klamrę liny. Skoczyłem do wody, po chwili miałem już w dłoniach rozpaczliwie walczące o życie zwierzę.

Meekie natychmiast wdrapała mi się na głowę, wbijając pazury głę­boko pod włosami w skórę- Nie musiałem więc jej trzymać, a było wia­dome. iż nic się jej nie stanie, jeśli tylko ja wyniosę głowę z przygody.

W chwilę później, po krótkim zmaganiu osiągnąłem burtę tratwy i chwyciwszy się achtersztagu głównego masztu wydostałem na pok­ład. Meekie otrząsnęła się pozbywając się wody i wcisnęła do swego ulubionego kącika pod windą, pozostając tam do końca dnia.’'

W dniu 12 października w południe tratwa znajdowała się już tylko 20 m3 od wyspy Ta’u. Solidnie sfatygowana „Seven Little Sisters”, skrzypiąc i drżąc przy każdej większej fali, z powiewającymi na masztach flagami USA, Ekwadoru, Peru i Wielkiej Brytanii płynie na zachód. Willis wywołuje Ta’u tak długo, aż znoszona przez prąd tratwa po­zostawia wyspę za rufą.

Jest 13 października. Ponieważ Willis nie dostrzegł żadnego statku, holownika czy choćby jachtu, który mógłby przyholować go do brzegu, zrezygnował z osiągnięcia wyspy Ta’u i zaczął wywoływać następną wyspę, Tutuila — również bezskutecznie. Willis obawia się, iż jeśli nie uda się manewr dopłynięcia do wyspy — po przeszło 4 miesiącach namakania tratwa była głęboko zanurzona, a jej zdolności manewrowe bardzo niewielkie — zostanie zmuszony do dalszej podróży, która przy braku żywności, wody i przy ewentualności minięcia archipelagu Samoa zakończyć się może tragicznie. Postanawia więc dopłynąć do Tutuila lub innej wyspy w swej ratunkowej łodzi.

Dnia 15 października nadaje ostatni komunikat i zaczyna przenosić do łodzi najcenniejsze przedmioty. I wtedy, zupełnie nieoczekiwanie, Wfflis dostrzega płynący ku niemu statek patrolowy. Na pokładzie lu­dzie. Ludzie! Po 115 dniach samotności. W tej samej chwili ogarnia

fet

żeglarza zmęczenie — trwające od 4 niemal miesięcy napięcie mobi­lizujące jego siły znika. Willis mus chwycić się masztu, aby utrzymać równowagę. Patrolowiec „Manua-Tele” jest coraz bliżej.

Jak czujesz się widząc ludzi po tak długim czasie? — dolatuje z pokładu.

Doskonale — odpowiada upadający ze zmęczenia Willis.

Z opuszczonego na tratwę trapu zaczęli schodzić ludzie. Ściskano mu rękę, klepano po plecach. Okazało się, że ani jeden z jego meldun­ków radiowych nie został odebrany. Willisa i tratwę uznano za zagi­nionych.

Następnego dnia Willis, bezustannie fotografowany i wypytywany, został wraz z „Seven Little Sisters” zaholowany do Pago Pago, gdzie żeglarzowi zgotowano entuzjastyczne powitanie. Wśród owacji, nio­sąc pod pachą kotkę Meekie i papugę Eckie na ramieniu, zszedł na ląd, którego nie dotykały jego stopy przez 115 długich i ciężkich dni, gdy dzielny żeglarz i jego niezawodna tratwa przebyli 6700 mil oceanicznej żeglugi.

Prasa nazwała wyprawę „Seven Little Sisters” najwspanialszą sa­motną podróżą od czasu Lindbergha, a Willisa największym z samotnych żeglarzy. Krajowcy uwieńczyli go kwiatami i nadali godność Kapitana Wielkich Mórz. Tratwę umieszczono w specjalnym pawilonie, gdzie stoi po dziś dzień.

Cały świat patrzył z podziwem i uznaniem na tego 60-letniego czło­wieka, którego rejs, uwieńczony sukcesem, był przykładem wielkiej odwagi i samozaparcia.

WIEK NIE JEST PRZESZKODĄ

William Willis, bohater epopei „Seven Little Sisters”, nie mógł dłu­go usiedzieć na lądzie. Napisał wprawdzie wspaniałą książkę o swej wyprawie — „Pieśń Pacyfiku”, tom porywającej poezji — „Na spot­kanie piekieł i huraganów”, trochę podróżował, wygłaszał odczyty, H?iałał Przyjaciele jego uważali, że pora już na odpoczynek. Istotnie, wielu ludziom wyczyn taki wystarczyłby, aby sycić się nim przez całe życie. Dla Willisa nie był on jednak zaspokojeniem ani ambicji, ani ma-

rżeń. Willis miał swoje własne wyobrażenie o wieku, twierdził, ze u męż­czyzn po SS roku życia następuje okres aktywności i osiągnięć. Jego żona pewnego razu straciła cierpliwość i spytała: „Kiedy nareszcie nauczysz się być starym?” „Czego mam się naliczyć? — zapytał Willis. — Czy mam nauczyć się znosić starość, czy postępować jak starzec?”

Morskie wyprawy były jawnym dowodem, że Willis postępuje na przekór utartym sądom. Po zakończonej wyprawie opowiadając (niechętnie zresztą) reporterom jak sam jeden prowadził tratwę, oś­wiadczył: „To była walka bez kresu. Jeżeli mogłemją stoczyć, to znaczy, że ludzie w moim wieku potrafią dokonać jeszcze wielu innych trudnych dzid”.

Tym razem Willis zdecydował się odstąpićjod swoich założeń maksy­malnego zbliżenia do przyrody. Nowa tratwa, „Age Unlimited” — „Pomimo widm” lub „Wiek nie jest przeszkodą” — będąca właściwie

trimaranem, zbudowana została ze stalowych blach. Trzy podłużne, spawane zbiorniki tworzyły korpus tratwy, na którym ułożono ażu­rowy pokład, tak iż całość miała 10 m długości i około 6 m szerokości.

Oczywiście Willis nie korzystał w tym przypadku z doświadczeń dawnych żeglarzy, jak czynił to przy budowie „Seven Little Sisters”, lecz wziął do pomocy w projektowaniu trzech inżynierów, specjalistów od konstrukcji lotniczych. W porównaniu z poprzednią tratwą „Age Unlimited” była znacznie lżejsza — ciężar jej wynosił zaledwie 6 t (balsowa „Seven Little Sisters” ważyła 12 t). Całość otrzymała dosyć nietypowe ożaglowanie rozpinane na mocnym takielunku o powierzch­ni około 30 m2.

W miejsce bambusowej chatki, która tak dobrze spełniała swą funkcję przez długie miesiące poprzedniego rejsu, Willis wzniósł na nowej jed­nostce niewielką blaszaną kabinę mającą zapewnić dobry, a przede wszystkim suchy wypoczynek żeglarzowi i dwu współtowarzyszom.

Na pokładzie i w kahinie zostało umieszczone wszystko, co było niezbędne do oceanicznej żeglugi: mocny ster zawiasowy, którego wyż­szość nad stosowanym przez Heyerdahla wiosłem sterowym została w pełni wykazana, komplet zapasowych żagli, kanoe i kajak na wypadek konieczności opuszczenia tratwy, piecyk do przyrządzania gorących posiłków. Różnorodny sprzęt rybacki, broń i nadajnik radiowy małej mocy dopełniały ekwipunku. Z wyposażenia nawigacyjnego Willis zabrał kompas, sekstant, komplet map i innych pomocy nawigacyj­nych oraz radio tranzystorowe z namiemikiem.

Nocą 5 lipca 1963 r. tratwa „Age Unlimited” dyskretnie wyruszyła na ocean, odbijając od brzegów Callao, słynnego z wielu wypraw na tratwach. Stąd ruszał Heyerdahl wraz ze swymi wspaniałymi towarzy­szami na „Kon-Tiki” w roku 1947, stąd wypłynął przecież i Wilłis na „Seven Little Sisters” w 1954, stąd wreszcie pożeglował w swój ostatni rejs Bisschop na „Tahiti Nui II” w roku'1958.

Wini«; uwolnił się w ten sposób od reporterów, filmu oraz... osób, które w mniej łub bardziej stanowczy sposób zamierzały mu towarzy­szyć. Wiatr wypełnił żagle tratwy i rozprostował napis „Wiek nie jest przeszkodą”. Rozpoczęła się nows wielka przygoda.

Plan rejsu Willisa był następujący: płynąc od brzegów Peru zamierzał dostać się w nurt Prądu Peruwiańskiego, pożeglować wprost ku wyspom

_ 25

\ | ^ j | ¡mgn i jś I I ¡UH

I ^ ~ ~ -

Galapagos i tuż przed ich osiągnięciem wejść w Prąd Równikowy, który powinien unieść „Age Unlimited” prosto na zachód, trasą „Kon-Tiki" i „Sewen Littk Sisters". Sterując w lewo żeglarz zamierzał wyrwać się z głównego nurtu Prądu Równikowego, zejść po minięciu 180 po­łudnika aa południe i mijając od północy archipelag Samoa, Fidżi i No­wą Kaledonię wejść w Prąd Wschodnioaustralijski i wreszcie osiągnąć od — Australię, ściślej Sydney.

Willis miał ogromne doświadczenie marynarza i żeglarza. Był też autorytetem w sprawach wiatrów i prądów, mógł więc pozwolić sobie na taką podróż nawet przy użyciu eksperymentalnego pojazdu „Age Unlimited”. Z drugiej jednak strony miał przecież 70 lat i trudno było powiedzieć, która szala przeważy.

Już od pierwszych dni Willis zmuszony był włożyć w prowadzenie tratwy całą energię, gdyż mimo iż tratwa przeszła próby, bezpośrednie starcie z oceanem okazało się ciężką walką. Mocując się z żaglami i za­cinającym się sterem, żeglarz czasem tylko uzyskiwał chwile wytchnienia, które poświęcał na przyrządzenie posiłku dla siebie i swych współto­warzyszy — dwu kotów.

Rejs zapowiadał się coraz trudniej; zbyt lekka, jak się okazało, tratwa unoszona przez wysokie fale kołysała się we wszystkich kierun­kach lub popychana porywami wiatru zderzała się z nadbiegającymi wałami zielonej, spienionej wody. „Age Unlimited” stała się igraszką oceanu i Willis pełen niepokoju zastanawiał się, kiedy oceanowi zaba­wa ta się znudzi. Szamotanie z falami uszkodziło oba symetryczne stery i tratwa utraciła zdolność manewrowania. Siedemdziesięcioletni czło­wiek, wisząc w akrobatycznej pozycji głową w dół, bezskutecznie usi­łował naprawić usterki. Pewnego razu znalazł się o krok od śmierci. Zły los spłatał mu jeszcze raz podobnego figla, jak przed 10 laty. Gdy naprawiał ster siedząc w małym kanoe, zerwała się linka łącząca go z tratwą. O epizodzie tym napisał później: „Wiosłowałem z całych sił. Na szczęście główny żagiel nie był wciągnięty. Gdyby nie to, nie dognał- bym tratwy”.

Z każdym dniem było mu coraz trudniej. Minął tydzień, za rufą tratwy zostało niemal 500 mil, po prawej burcie na trawersie przylądek Paęinas — ostatni cypel kontynentu amerykańskiego, powyżej którego linia brzegowa skręca na wschód.

Uszkodzone stery pękły i nie było żadnej możliwości ich naprawy. Willis przeklinał w nieskończoność pomysł budowy metalowej tratwy, a Prąd Peruwiański cierpliwie znosił go coraz dalej i dalej na północny zachód.

Daremnie żeglarz usiłował zmienić kurs i pożeglować już nie z po­wrotem do Peru, jak zamierzał początkowo, ale chociażby do Ekwa­doru, gdzie mógłby z satysfakcją wyrzucić „okropne żelastwo” i zbu­dować nową tratwę z niezawodnej balsy. Wkrótce za rufą pozostały również wyspy Galapagos. Tratwa opuściła Prąd Peruwiański i pochło­nięta gigantycznym strumieniem Prądu Równikowego dryfowała coraz szybciej na zachód.

Nic nie było w stanie odwrócić zdarzeń. Zdarzeń, naprzeciw którym wyszedł z własnej woB. William Willis wypływając na morze nie stawiał przed sobą jakiegoś konkretnego, zrozumiałego dla wszystkich celu. Dlatego jedni nazywali go dziwakiem, drudzy samobójcą, trzeci uważali,

27

iirihi • \ v \ l \ Hi K I

że robi to dla sławy lub widzi w tym korzyści materialne. Prawda była prosta. Szedł w ocean dlatego, że nie mógł nie iść. Nie umiał i nie chciał rezygnować. /

Willis miał teraz tylko jedną szansę: Jeżeli chce dotrzeć do Australii, musi za wszelką cenę trzymać się lewej strony nurtu; jeśli mu się to nie uda. żeglować będzie bez końca na zachód i na zachód, aż wysztran- duje* na wybrzeżach Nowej Gwinei lub wysp Moluki, nie licząc maka­brycznej perspektywy dostania się w Prąd Wsteczny, mogący spod Nowej Gwinei pędzić tratwę z powrotem drugie 10000 mil, aż do brzegów Ameryki Środkowej.

Żeglarz wiedział o tym i manewrując żaglami i sterem awaryjnym kierował „Age Unlimited” na południe. Nie dosypiając, pracując ponad siły, przezornie oszczędzając żywność i wodę, milę po mili sprowadzał swą tratwę na południe.

Wraz z kotami, które szybko przywykły do życia na morzu, odżywiał się głównie latającymi rybami. Blaszany domek chronił go częściowo zarówno przed skwarem słonecznym, jak chłodnym deszczem i silnymi wichrami. Znacznie cięższa od tych tylekroć znoszonych w życiu przez Wiłlisa trudów była obawa o stalowe pływaki.

Była to zmora, która nie pozwalała mu choćby na jedną chwilę całko­witego wytchnienia. Jeśli blachy zostaną uszkodzone przez korozję, jeśli ich złącza utracą szczelność, to nie ma ratunku dla „Age Unlimited”

tratwa utraci pływalność, a wówczas ciężar stali pociągnie ją w głę­biny. Zabrany z Callao zapas żywności (zestawiony tak jak i w po­przedniej wyprawie nad wyraz skromnie z mąki, miodu, ziaren oraz niewielkiego zapasu wody), tym razem umieszczony znacznie bezpiecz­niej, bo w pojemnikach, eksploatował Willis z dużą ostrożnością. Doświadczenie podpowiadało, iż nie wiadomo czy dryf „Age Unli­mited” potrwa miesiąc, dwa czy też pięć.

Silne wiatry i strome, spienione fale wciąż targały tratwą. r!za<rem tylko, gdy ocean uspokajał się, naniesiona na mapę pozycja budziła optymizm, a koty wojowały w plątaninie takielunku, Willis rozpoga- dzał się. Siadał wówczas na pokładzie i zajmował się pracami bosman-

skimi — naprawiał żagle, splatał porwane liny, wzmacniał prowizo­ryczne stery. Były to jednak rzadkie chwile.

Ale nawet wtedy, gdy było najciężej, gdy fale przelewały się przez tratwę łomocząc ponuro po blaszanym dachu, a niebo było czarne od chmur, Willis nie tracił nadziei. Tak mijały dni, tygodnie, miesiące.

W końcu października Willis obchodził skromnie uroczystość — 115 dni na oceanie. Tyle bowiem trwał rejs „Seven Little Sisters”. W czasie obecnego rejsu Willis, aczkolwiek też szło mu wcale nie lekko, znajdował się znacznie dalej na zachód. Był więc dobrej myśli.

Zapasy żywności powoli zmniejszały się, a tratwa była zupełnie nie­zdolna do trudnej żeglugi wśród stojących na drodze do Australii wysp. Sam Willis wyczerpany 4 miesiącami trudów potrzebował wypoczynku. Być może wytrwały żeglarz próbowałby pokonać pozostające mu 3000 mil, jednak ocean zmusił go do przerwania podróży. Gwałtowny sztorm zwalił się na „Age Unlimited”. Ogromne fale nacierały na tratwę, porywając i niszcząc czego porwać nie mogły. Krańcowo osłabiony Willis uświadomił sobie, iż dłużej nie sposób zwlekać. Jeśli nie nadejdzie, pomoc, tratwa zatonie.

Nie bez żalu zdecydował się na nadanie SOS za pomocą nadajnika radiowego. Godzina za godziną systematycznie uruchamiał aparaturę, sprawdzał anteny, zasilanie i wytrwale nadawał:

-— SOS, SOS, SOS... William Willis na tratwie „Age Unlimited” wzywa pomocy. SOS, SOS, SOS... Moja przybliżona pozycja wynosi... SOS, SOS, SOS...

Tratwa odzywała się tysiącem głosów. Skrzypiał gnący się pod na- porem wiatru maszt, huczały wanty, pojękiwał pokład. Ocean nacierał na nią coraz silniej, coraz bezwzględniej.

Ostatkiem sił człowiek dopełznął do nadajnika, słabnącą ręką włą­czył przycisk:

SOS, SOS, SOS... William Willis SOS, SOS, SOS...— nie słyszał go jednak nikt...

Przy silnym wietrze, w sztormowych falach „Age Unlimited” szła na zachód. Gdy tratwa, jak obliczał Willis, zaczęła podchodzić do wysp Zachodniego Samoa, pogoda uległa dalszemu pogorszeniu: widocz­ność spadła do kilkuset metrów. Żeglarz z trudem utrzymując się na pokładzie tratwy wypatrywał lądu. Tak mijały godziny. Nagle zza mgły

Ł •-- - Tfl

*/■ ■ v v \ \ \ \ w v i

i szkwałów wynurzył się brzeg. Willis natychmiast ustawił tratwę tak, aby jak najbardziej zwolnić dryf i zaczął wzywać pomocy. Niestety, nflLt nk mógł go dostrzec. Brzeg wyspy Upofu był coraz bliżej i żeglarz zrozumiał, iż grozi mu sztnuidowanie na rafie; nietrudno przewidzieć, jaki byłby jego epilog.

W ostatniej niemal chwili dostrzegł ciasne przejście w łańcuchu atolu i tam usiłował wprowadzić tratwę. Skąpana w pianie „Age Unii- mited" przeleciała przez wrota rafy przy Falnela (10 km od stołecznego miasta Apia) przenosząc szczęśliwie swego kapitana i jego kociamię. Wszystko to odbyło się tak błyskawicznie, że załoga motorówki, która, gdy tylko dostrzeżono Willisa, wypłynęła z portu, i miejscowy policjant mogli jedynie podziwiać, jak stojąca dotąd dęba tratwa spokojnie wpływa na gładką wodę w lagunie.

Jak stwierdzili świadkowie, którzy licznie przybyli oglądać „roz­bitka”, „Willis był zmęczony i mówił mało, tratwa znajdowała się w żałosnym stanie, oba koty przemoczone i fukające siedziały na nad­budówce, a na maszty powiewała flaga amerykańska odwrócona na znak wzywania pomocy”.

Był 11 listopada 1963 r. 7500 mil oceanicznej żeglugi na niespraw­nej tratwie przeszło do historii żeglarstwa.

Pod troskliwą opieką miejscowej ludności Willis szybko powrócił do pełni sił. Po kilku dniach pobytu w luksusowym hotelu zwalili się na niego dziennikarze oraz filmowcy. Willis przetrwał i to. Był tu prze­cież znany, łubiany i podziwiany. Wszyscy pamiętali go jako Kapitana Wielkich Mórz.

Następnego lata wytrwały żeglarz wyremontował tratwę i przygoto­wał się do przebycia drugiego odcinka gigantycznej drogi.

Wieczorem dnia 26 czerwca 1964 r., w zupełnych ciemnościach, od wybrzeży Upolu odbiła tratwa „Age Unlimited” i bezszelestnie wyśliz­nęła się na morze. Willis był formalnie oblegany nie tylko przez entuzja­stów czy nawet wielbicieli, dla których był zawsze ujmująco uprzejmy, lecz także przez zwyczajnych gapiów, a nawet przedsiębiorczych kom­binatorów filmowców gotowych zarabiać na każdej okazji. I tym razem jednak, podobnie jak w Callao, udało mu się zmylić ich czujność.

I

30

Wypoczęty żeglarz świetnie dawał sobie radę z żaglami i sterowaniem, a Australia w porównaniu z odległym Peru wydawała się bliska.

Niestety. Już następnego dnia wiatr był słabszy, a wkrótce ustał zu­pełnie. Silne prądy zaczęły znosić „Age Unlimited” na południe, znów w kierunku wyspy Upołu. Wyspa z jej groźnymi rafami koralowymi zbliżała się coraz bardziej. W swoich wspomnieniach Willis napisał :

Znalazłszy się w podobnej sytuacji ludzie zwykle albo się kłócą, albo rozpaczają. Lecz czyż nie straszne jest patrzeć jak nieubłaganie, nieodwracalnie znosi twoją jednostkę do wyspy Upołu, do tej samej wyspy, z której przecież tak niedawno się wyruszyło. Jedyna radość, że przeszedłem obok raf koralowych, a przecież mogło być dużo go­rzej”.

Willis, którego doświadczenie morskie nauczyło, iż w takich wypad­kach należy czekać, spokojnie znosił dokuczlrwość ciszy. Zapewne nie przychodziło mu to łatwo. Niespełna dwa miesiące temu japoński statek „Kabasaki”, znoszony właśnie tym samym prądem, rozbił się na ra­fach Savai’i, wyspy leżącej w pobliżu Upołu.

Wreszcie wiatr, jak gdyby chcąc wynagrodzić żeglarzowi wyrządzone przed rokiem kłopoty, nadleciał i wypełnił żaęle tratwy. „Age Unli- mited” znów ruszyła w drogę.

Nastały dni pomyślności. Poganiana wschodnim pasatem tratwa wytrwale posuwała się na zachód. Minął tydzień, piotem drugi, a wiatr nie słabł. Prąd Południoworównikowy, który niósł dotąd Willisa na liczącej 5000 mil trasie, rozdzielał się w rejonie Nowych Hebryd na dwa nurty: prawy skręcał na Morze Koralowe, lewy przebijał się po­między wyspami na Morze Tasmana. Mimo usiłowań Willisa znoszona w prawo tratwa coraz bardziej oddalała się od zaplanowanej trasy.

Po trzech tygodniach wiatr wiejący z umiarkowaną siłą przeszedł w huragan. Znów zaczęło się piekło, stale rosnące fale usiłowały ro­zerwać tratwę, to znów zatopić ją pogrążając pod swymi zwałami — były jak góry z ośnieżonymi szczytami. Willis większość czasu spędzał w domku, czasem tylko wychodził na pokład, aby skontrolować żagle

i osprzęt.

Była to bardzo niebezpieczna część rejsu. Żeglując w tak ciężkiej po­godzie, wśród wysp, „Age Unlimited” narażona była stale na rozbicie. W sześć tygodni od wyjścia z Upolu, 6 sierpnia, nastąpiło dalsze po-

31

S a B j. ‘ .‘mnUM——Mli,. V \ \ . V ■

gorszenie pogody i Willis był zmuszony zrefować żagle jeszcze bardziej, czasami nawet całkowicie je opuszczać. W caasie tych manewrów nie­spodziewanie pękła przerdzewiała lina stalowa i trzymający ja w ręku Will« stracił równowagę runął na wznak uderzając plecami o maszt na dziobie tak mocno, że stracił z bólu przytomność.

Bryzgi przewalających się przez tratwę fal przywróciły mu świado­mość; usiłował wstać. Gdy po wielu nieudanych próbach dźwignął się. ponownie stracił równowagę i upadł szarpany obezwładniającym bólem. Przez długi czas nie mógł uświadomić sobie niczego więcej niż to, że traci władzę w kończynach. Resztą sił wczołgał się do blaszanej chatki

i zemdlał.

Sześć dni i sześć nocy Willis leżał bez ruchu, nie wiedząc co się z nim dzieje. Powtórzyła się sytuacja z pierwszego rejsu. Willis nie poddał się jednak, chociaż tułająca się tratwa zalewana była falami, a wściekły wiatr darł na strzępy żagle. — „Nie jestem z tych, którzy lubują się obnosić ze swymi boleściami — napisze później Willis — lecz w owych dniach byłem gotów krzyczeć z bólu i trwogi”.

W tym czasie tratwa została zdryfowana na północ i znalazła się

o 150 mil od Archipelagu Salomona. Willis, gdy odzyskiwał przytom­ność, zastanawiał się, czy ma jakiekolwiek szanse, aby przeżyć. Niestety, nie było ich wiele. Czasem bezwład ustępował nieco i żeglarz mógł po­ruszać palcami nóg. Palcami nóg! Willis mobilizował wówćzas ostatek sił i ćwicząc starał się ożywić stopy. Wytrwałość przynosiła powoli rezul­taty — zaczął odzyskiwać władzę w stopach, łydkach, kolanach... Potem odzyskał czucie w dłoniach. Z rozpaczliwą nadzieją masował swe ciało, lękając się, iż nie uda się mu wygrać wyścigu z osłabieniem. Wreszcie osiągną! to, że mógł wstawać. Poczucie bezsilności drażniło Willisa: w każdej chwili mocniejszy przechył tratwy mógł rzucić go o pokład, a nie miał wątpliwości, iż byłby to jego ostatni upadek. Wyczerpany bólem, nękany bezsennością pocieszał się jedynie faktem, iż mimo utraty żagli, mimo zejścia z kursu tratwa podążała na zachód i niesiona prądami zbliżała się z każdą chwilą do brzegów Australii. To było jego jedyną pociechą, jedyną nadzieją ocalenia.

Gdy ustąpiła bezsenność i powrócił apetyt, Willis zaczął odzyskiwać siły. Postawił zapasowy żagiel i korzystając z pomyślnych wiatrów zaczął sterować na południowy zachód w celu skorygowania kursu.

Szanse na dotarcie do Sydney były wprawdzie znikome, gdyż tratwa utraciła kontakt z Prądem Wschodnioaustralijskim i będąc pod wpły­wem prądów zdążających na zachód mogła zostać zapędzona w Cieś­ninę Torresa, jednak Willis nie mając i tak innej możliwości niż do­tarcie do kontynentu australijskiego, chciał chociaż częściowo zmniej­szyć odchylenie. Całymi dniami żeglarz pozostawał bez słodkiej wody, brakowało jedzenia, często cisza morska unieruchomiała tratwę na tak długo, że tracił nadzieję zobaczenia lądu.

Dnia 19 sierpnia Willis samotnie obchodził swoje 71 urodziny. Tratwa znajdowała się na Morzu Koralowym i wytrwale zdążała na zachód, mając pod sobą 5-tysięczną głębię. O czym mógł myśleć stary żeglarz tego dnia, kiedy stał przy sterze tratwy? O swym niemłodym, lecz że­laznym organizmie, który i tym razem wyszedł zwycięsko ze zmagań?

0 tym, że chyba pora rozstać się już z oceanem, czy tęż po prostu o wy­godnym łóżku i ciepłym jedzeniu na lądzie? Nie wiemy... „Człowiek często szuka samotności, żeby odgadnąć tajemnicę istnienia, lecz zawsze wraca ku ludziom. Śmiertelnik nie może długo pozostawać sam i nie tracić rozsądku. Jest stworzony z ciała i kości i musi obcować z podob­nymi sobie. W każdej sekundzie swojego życia coś otrzymuje od innych ludzi i coś im daje. Od czasu pojawienia się człowieka odbywała się

1 odbywa wymiana, która ma na celu połączenie wszystkich ludzi w jedno. Nawet pustelnik,rukrywający się w jaskini, nie traci tej łączności; wszystkie jego rozmyślania skierowane są do człowieka. Czując obok. czyjąś obecność człowiek łatwiej idzie na śmierć. Człowiek nie może być bez ludzi i jeżeli kiedykolwiek dosięgnie do gwiazd, to i tam znajdą się jemu podobni. Samotny człowiek nie może znaleźć ratunku: nirwana to schronienie słabych. Zrozumiałem to, będąc na oceanie, na progu nieskończoności” — napisze Willis po zakończonej wyprawie.

Może właśnie Ten dzień, dzień obrachunków, dodał mu sił, gdyż kiedy indziej Willis nie wytrzymałby tej najcięższej z prób, jaka miała spotkać go najbliższej nocy.

Gdy zapadł zmrok, Willis dostrzegł po prawej burcie na horyzoncie światła statku. Statek zbliżał się, a zauważywszy sygnały podszedł do tratwy.

Był to angielski frachtowiec „Baron Jedburgh’*. Z pokładu statku zawołano:

33

tag

Kto to?

William Willis, kapitan „Age Unlimited”, z Apia do Sydney.

Czy mam was wziąć na pokład?

Nie — odpowiedział Willis.

Więc czego chcecie?

Proszę dać znać o naszym spotkaniu.

Dobrze — doleciało ze statku. — My też idziemy do Sydney. Statek oddalił się i Willis pozostał wśród fal, wiatru i samotności]..

Tratwa żeglowała na południowy zachód, z każdym dniem zbliżając się do Wielkiej Rafy Koralowej, stanowiącej przednią straż Queenslandu. Zeghiga była coraz cięższa, trzeba było ostrożnie nawigować wśród raf, wysepek i mielizn. Wiatry były jednak znacznie słabsze, a prąd niemal niewyczuwalny i tratwa dowodzona pewną ręką omijała szczęśliwie wszystkie przeszkody.

Mijając rafy Willis widział, jak fale wzbijają nad nimi pióropusze piany. Doceniając grożące mu niebezpieczeństwo, żeglarz starał się utrzymywać tratwę w bezpiecznej odległości od kipieli. Wykorzysty­wał każdą szansę sterowania na południe, gdzie przejścia w Wielkiej Rafie są częstsze i bezpieczniejsze.

W dniu 8 września gwałtowny zachodni wiatr zaczął nieść tratwę na Wielką Rafę. Wszelkie wysiłki Willisa były daremne. Z łomotem „Age Unlimited” Osiadła na koralowcu. Ostre występy rafy wbiły się w dna pływaków i wydawało się, iż nie ma siły, która mogłaby zdjąć z nich tratwę. Zewsząd uderzały zwały wody, niszcząc, zalewając, topiąc. To piekło trwało całą noc.

Stalowe blachy pływaków okazały się jednak silniejsze od koralowca. Miażdżony przez długie godziny wapień musiał ustąpić. O świcie ude­rzyła ogromna fala. Tratwa zatrzęsła się tak, jakby miała się rozsypać, uniosła w górę i podczas kiedy Willis nie wierząc oczom powtarzał „cud, cud, istny cud”, łagodnie spłynęła z rafy i osiadła na piaszczystej, zalanej słońcem plaży...

Wyprawa była zakończona. Po 75 dniach na morzu, a licząc od wyjś­cia z Callao po 205 dniach żeglugi, „Age Unlimited” przebywszy 10 000 mil osiągnęła wybrzeże Australii — poniżej Townsville u ujścia rzeki Tułły.

Willis zszedł na ląd, pomodlił się i zataczając się ze zmęczenia zaczął brnąć w głąb lądu — ku ludziom.

Takim właśnie — wędrującym po piachu z rozwianą patriarchalną brodą, z twarzą pełną szczęścia — dostrzegł go spacerujący nad morzem z żoną stateczny pan Penning — nauczyciel z pobliskiej osady.

Willis podszedł do spacerujących i zakomunikował:

Jestem William Willis z Nowego Jorku, przybyłem tu z Samoa. Samotnie na tratwie — dodał, wprawiając ich w osłupienie.

Jeszcze tego samego dnia już umyty, ostrzyżony i nieco wypoczęty Willis oświadczył dziennikarzom :

Dlaczego zdecydowałem się na tę podróż? — Poszperajcie w swojej duszy, to wy również stwierdzicie, że marzyliście o takim pływaniu, nawet jeżeli ani wy, ani wasi przodkowie nigdy nie wychodzili na morze. Kiedyś, być może, wiele wieków wstecz, wasi praojcowie mieli takie marzenia. Wy je odziedziczyliście i są u was we krwi — czy macie 12, 70 czy 100 lat — marzenia bowiem nie umierają. Pytacie, na cóż' mi to wszystko się przydało? — Wielu ludzi marzy, lecz niewielu potrafi ziścić swoje marzenia. Cieszę się, że obojętnie co nastąpi, w każdej minucie mogę sobie uświadomić: Ocean Spokojny jest mój”.

Żona Willisa, która w dalekim Nowym Jorku śledziła dzień po dniu

\

\

2 mapą u ręku rejs męża. gdy dowiedziała się o spotkaniu tratwy z frach­towcem „Baron Jedburgh” powiedziała: „Oczywiście, mógł przejść na statek i bezpiecznie powrócić do domu. Wiadomo jednak, iż wówczas nigdy nie zaznałby spokoju'’. Słowa te należy mieć w pamięci, kiedy mówi się o wytrwałości Willisa, z jaką realizował on swe dalsze wy­prawy.

Tego samego roku William Willis — zwycięzca Pacyfiku — odbył jeszcze jeden rejs na przewiezionej do Nowego Jorku narowistej, lecz wiernej tratwie ..Age Unlimited”. Tym razem, w trwającym zaledwie godzinę rejsie, Willis przebył rzekę Hudson, aby dobić pod Statuę Wolności, w pobliżu której słynna tratwa została umieszczona.

TRZYMETROWYM JACHTEM PRZEZ ATLANTYK

, Jestem nadal w pełni sił i pragnę zmierzyć się jeszcze raz z mocami oceanu. Tym razem będzie to Atlantyk” — oświadczył Willis w począt­kach 1966 r. Słowa te wielu ludziom wydawały się bezpodstawną prze­chwałką — marzeniami Willisa, które nigdy nie zostaną zrealizowane. Przecież wszystkim było wiadomo, że Willis ukończył 73 «łata, a ponadto lekarze uważali, iż konieczne jest przeprowadzenie operacji prze­pukliny, która dokuczała mu już w czasie pływania na tratwie.

Willis był od dawna zwolennikiem systemu Yoga. Wierzył, że czło­wiek, jeśli nauczy się prawidłowo regulować częstotliwość oddechu, może przedłużyć okres aktywnego życia.

Człowiek słabnie i staje się starcem wówczas, gdy jego oddech ulega skróceniu” — mówił.

Willis potrafił wprawiać się poprzez odpowiednie oddychanie w stan półprzytomności, w którym człowiek nie potrzebuje ani jedzenia, ani picia. Stan ten, polegający na ograniczeniu czy też zupełnym zatrzy­maniu pewnych czynności organizmu, mógł trwać u niego od kilku godzin aż do Julku dni. Umiejętność ta, jak mniemał, była najpewniej­szym sposobem ratunku przed śmiercią w razie utraty zapasów żywności, wody czy też niemożności kontynuowania rejsu np. na skutek zniszcze­nia ożaglowania.

Willis miał 73 lata i mimo świetnego zdrowia, kondycji i młodzień-

36

czego umysłu musiał (o brać pod uwagę. Na podstawie swoich wypraw tratwą po Oceanie Spokojnym, które niemal kosztowały go życie, Willis wiedział, że nie poradzi już sobie ze statkiem o dużych rozmiarach. Równie dobrze jak swoje fizyczne możliwości potrafił ocenić, do czego jest zdolny jacht Długość maksymalna jachtu Willisa „Little One” — „Maleńka” — wynosiła 3 m 50 cm i zapewniała minimum wygody. Trzy żagle w układzie kecz miały powierzchnię 10 m2, a mocny kil świadczył o oceanicznych możliwościach jachtu.

Little One” miała szerokość zaledwie 162 cm. Forpik i achterpik — dziobowa i rufowa część — były oddzielone przegrodą od lhku pro­wadzącego do środkowej części jachtu, która służyła Willisowi jako kajuta nawigacyjna, sypialnia i kuchnia. Część dziobowa została za­pełniona kawałkami styropianu, w części rufowej znajdował się pro­wiant i zapasowe wyposażenie.

Tylko 3,5 m długości! Proszę spojrzeć wokół po pokoju czy innym pomieszczeniu, w którym znajduje się czytelnik. Jacht Willisa, którym zamierzał on przebyć ocean, mógłby zmieścić się tu bez trudu. Można również porównać 3,5-metrowy jacht z kilkunastometrowymi falami sztormowego Atlantyku, biorąc pod uwagę 5000 km, które oddzielają Amerykę Północną od Europy...

Willis wyposażył swój „mikrojacht” w konieczny sprzęt i ubogo zaopatrzoną spiżarnię: w dalszym ciągu przestrzegał diety, którą sam ułożył dla siebie podczas długich lat morskiej służby i w czasie samot­nych rejsów na tratwach.

Zabrał ze sobą dzbany z pszenną mąką, mleko w proszku, masło

i miód, sok cytrynowy, który uważał za najlepszy środek przeciwko szkorbutowi. Wody nie zabierał, Ucząc na to, że człowiek odczuwający mocno pragnienie, może je zaspokoić wodą morską. Planował zbiera­nie słodkiej wody w czasie deszczu. Nic zbędnego nie zabrał Willis w daleką podróż.

Little One” wyszła na ocean 22 czerwca 1966 r. Willis zamierzał przebyć trasę Nowy Jork — Plymouth w ciągu 70 dni, aby w począt­kach września ¡jawić się w Anglii u wydawcy swoich książek.

Powoli, mila za milą miniaturowy jacht posuwał się popychany wiatrem i unoszony nurtem Prądu Zatokowego (Golfsztromu). Willis przyzwyczaił się szybko do trudów żeglugi i był pełen optymizmu.

37

\

m m A/ \ \ \ \ \ v■ \ x

Starannie, z rutyną i odwagą, kierował „Little One", mając po lewei burcie wybrzeża Nowej Szkocji. Czuł się zdrowo i nie obawiał się tru­dów.

On nigdy nic odczulał strachu i zawsze obcy był mu pesymizm” — powiedziała kiedyś żona Wilhsa dziennikarzom. I tak było rzeczywiście.

Jdefi jestem szaleńcem, to i wy jcstddk szaleńcami. To nie szaleń­stwo, to marzenia żądające swego spełnienia. Wszyscy marzymy na tym święcie i marzenia są w każdym z nas. Niemądrzy i rozumni je­steśmy jednakowi lecz niewielu odważnych może je zrealizować lub zginąć w czasie tej próby”. Tak pisał 70-letni Willis, wychodząc na tratwie w swój drugi rejs przez Ocean Wielki.

Przeróżne są cełe, jakie stawia sobie człowiek wypływający w samotny rejs:

Alain Bombard, który w 1954 r. przepłynął Atlantyk na gumowej tratwie, ryzykował życiem w imię humanizmu i nauki. Specjalnie płynął w takich warunkach, w jakich znajduje się rozbitek. Los rozbitka, jak podają statystyki, jest udziałem rocznie około 10 000 marynarzy i pa­sażerów. Wiehi z nich ginie, chociaż zdążą przesiąść się z tonącego statku do szalupy. Doktor Bombard chciał nauczyć ludzi walczyć ze śmiercią na morzu: nie ulegać głodowi, pragnieniu, panice. William Wiłłis nie miał zasadniczo żadnego naukowego celu, lecz podobnie jak Bombard chciał udowodnić, że samotny żeglarz może przepłynąć ocean nawet w małej łodzi. Wyposażając „Seven Little Sisters” Willis po­wiedział : „Niech moja podróż będzie próbą ducha i pomoże tym, którzy ulegną katastrofie na otwartym morzu”. Podobnie myślał teraz.

Mijały dni Trudne, samotne, podobne do siebie. „Little One” od­dalała się od wybrzeży USA: 200 mil, 300, 500... Bardzo wolno, ale uparcie Willis żeglował na wschód.

Nieszczęście zdarzyło się w kilka tygodni po wypłynięciu; był to atak przepukliny. Znosząc paraliżujący ból leżał Willis bezsilny i bezradny na pokładzie i czekał na statek, który mógłby udzielić mu pomocy.

Czekał długo, tak długo, że dręczony bólem utracił poczucie czasu. Cierpiał i tracił wiarę w możliwość ratunku.

Los) który, jak mówił Willis, zawsze mu sprzyjał, sprawił jednak, iż „Little One” spotkała statek holenderski. Kapitan statku, postę­pując zgodnie z prawem morskim, chciał zabrać Willisa na swą jed­

nostkę, jednak z przyczyn technicznych odmówił wzięcia również jachtu.

Cóż mógł uczynić kochający swój jacht, lecz znoszący ból, gorącz­kujący 73-letni człowiek — sam jeden na bezmiarze Atlantyku? Skoro człowiekiem tym był Willis, mógł wybrać tylko to jedno wyjście. Willis zrezygnował z możliwości ratunku, prosząc jedynie o powiadomienie będących w pobliżu statków, iż oczekuje ich pomocy.

Znowu pozostał sam. Willis wiedział, jak bardzo ryzykuje. W panu­jących w tych rejonach mgłach spotkanie statku z trzymetrową jed­nostką jest bardzo mało prawdopodobne. Jednak myśl o utracie „Little One” cięższa musiała być niż śmierć.

Przez kilka dni leżał wypatrując statków lub, gdy mgła zasnuwała horyzont, nadsłuchując odgłosu syreny. Z każdym dniem był coraz słabszy, ale nie tracił nadziei na uratowanie.

Dopiero po kilku dniach cierpień „Little One” dostrzeżona została przez statek „Inghan”. Willis miał już za sobą 1000 mil żeglugi.

Ozy możecie zabrać moją łódź? — to było pierwsze pytanie że­glarza.

Półprzytomnego Willisa przewieziono do szpitala na Nowej Fun- tandii. Tam. po udzieleniu pomocy, lekarze zgodnie orzekli: Wszelka zwloką w tym przypadku mogła kosztować życie.

ATLANTYK PO RAZ DRUGI

Willis, nie zrażony niepowodzeniami, postanowił powtórzyć próbę przebycia Atlantyku w następnym roku. Po pobycie w szpitalu, gdzie zresztą szybko doszedł do zdrowia, powrócił do swego ulubionego hotelu „Oliver Cromwell” w Nowym Jorku. Czy zastanawiał się nad przyczynami niepowodzenia swej wyprawy? Na pewno tak. Czy wysnuł wnioski: dokonał zmian w budowie łodzi, wytyczeniu trasy? Niestety, tylko częściowo. Willis uparł się i odrzucał rady tych, którzy twierdzili, że żegluga na łodzi tak małych rozmiarów jest szaleństwem. Przystał jedynie na nową, kabinową wersję „Little One”. Długość kabiny od­powiadała dokładnie wysokości Willisa: 185 cm. Nie mógł jednak w niej stanąć — wysokość od podłogi do wierzchu nadbudówki wyno­siła zaledwie 105 cm. Willis zrezygnował z bezanmasztu — zmniejszyło to powierzchnię żagli o kilka cennych metrów oraz dzięki przesunięciu kokpitu ku rufie zmienił konstrukcję steru, likwidując cięgna.

Dnia 30 czerwca 1967 r., w piątek po południu, wyruszył z Montauk Point na Long Island — drugi raz na podbój Atlantyku. Wierząc, że uda się mu osiągnąć wybrzeże Anglii w ciągu dwu miesięcy, zabrał wodę i żywność — w doborze której nie poczynił żadnych większych zmian —jedynie na 60 dni.

Żeglugę rozpoczął z zamiarem przybycia do Londynu na uroczy­stość związaną z wydaniem książki o rejsie „Age Unlimited”.

Znów nastały dni trudu, samotności, nadziei i zwątpień. „Little One” płynęła na wschód. Płynęfa wolno, zbyt wolno. Początkowo informacje,

o losach „Little One” były częste, później, gdy jacht oddalił się od szla­ków żeglugowych, stały się coraz rzadsze, wreszcie ustały zupełnie. Minął lipiec, sierpień, zbliżał się ku końcowi wrzesień, a o żeglarzu nie

otrzymano żadnych wiadomości.. I tu zaczyna się polskie spotkanie z-Williamem Willisem.

Dnia 18 września 1967 roku o czwartej rano statek polski m.t. „Be- lona” rzucił cumy i wyszedł na morze ze Świnoujścia, kierując się na łowiska George Bank (u brzegów Stanów Zjednoczonych na wysokości Bostonu). „Belona” to nowoczesny oceaniczny trawler — zamrażalnia typu B-23 z przedsiębiorstwa „Odra” w Świnoujściu.

Rejs statku przebiegał spokojnie i planowo. Zachodni Bałtyk, Kanał Kiloński, Morze Północne, wody kanału La Manche. Tu przerwa w rejsie z powodu awarii maszyny głównej. Przelot przez Atlantyk prze­biegał ze zmiennym szczęściem: początek jesieni, Północny Atlantyk — to samo mówi za siebie. Trochę pogody sztormowej, trochę dobrej. Monotonię podróży urozmaicały wachty, prace przygotowawcze do połowów, wieczorami filmy.

Mówi radiooficer „Belony” — Wojciech Mazurkiewicz: Dzień 27 wiześnia rozpoczął się jak każdy inny. O godzinie 18.00 odebrałem naszą codzienną gazetkę „Głos Marynarza i Rybaka” i zabierałem się do przepisania jej na maszynie. I oficer Aleksander Zięba, który miał akurat wachtę, wola nagle:

5 Panie Radio, chce pan zobaczyć jacht?

Jacht tu, na środku oceanu?

Dla mnie, żeglarza, jest to atrakcja. Wychodzę z radiostacji na mostek, rozglądam się, nic nie widzę.

Gdzie on jest?

Tu, na lewym trawersie. •

Patrzę — jakaś maleńka, biała plamka. Biorę lornetę od wachto­wego. Rzeczywiście, żagiel! Odległość około 5 mil. W tym momencie na mostek wchodzi kapitan Józef Rożniakowski. Też bierze lornetkę. Trzeba zobaczyć, ostatecznie to jest środek Atlantyku. Krótka komenda kapitana:

Wyłączyć żyropilota, sternik — wolno w lewo, na niego!

Nieczęsto spotyka się jachty na środku oceanu, nic więc dziwnego,

że cala niemal załoga „Belony” wyległa na pokład, żywo komentując spotkanie i usiłując odgadnąć, kim może być żeglarz płynący przez Atlantyk w takiej łupinie.

Teraz jacht rośnie, ale na pokładzie pusto, tylko na topie masztu

41

i \ \\VV

widać coś czerwonego. Naraz pojawia się sylwetka człowieka. Zrzuca wypełnione wiatrem żagle. Jesteśmy już zupełnie blisko. Widzę, jak żeglarz przyczepia do wiosła flagę Stanów Zjednoczonych i wymachuje nią. Flaga zawieszona jest odwrotnie — gwiazdami do dołu, na znak wzywania pomocy. „Bełona” stopuje maszynę i zatrzymuje się koło jachtu. Na pokładzie siwy, brodaty mężczyzna. Prosi, żeby powiadomić stacje brzegowe, że jest całkowicie osłabiony z głodu, choiy, nie ma żyw­ności i nie może już dalej płynąć. Chce, żeby statek zabrał go na ląd.

Przecież i my możemy udzielić pomocy — woła kapitan Rożnia- kowski. — Czy zabrać pana na statek?

j— Tak, oczywiście, ale pod warunkiem, że jacht też!

Ile on waży?

Około tony.

- Dobrze, zabierzemy.

Teraz wszystko odbywa się błyskawicznie. Podajemy cumę, wyrzu-

cam> trap za burtę. Odbijać«: też już wiszą na burcie. Żeglarz ma jednak trudności z zamocowaniem cumy na jachcie. Schodzi do niego na pokład Ul oficer Jan Ptcifer i rybak Andrzej Szymczak. W tym czasie bosman

2 resztą załogi podnoszą bom i wychylają go za burtę. Podano stropy, które Pfeifer i Szymczak zakładają pod jacht. Jeszcze chwila i jacht jest na pokładzie. Godzina 19.30, Pozycja geograficzna 44°35ł N i 36° 40’ W. M.t. „Belona” wraca na poprzedni kurs. Żeglarz przy pomocy załogi schodzi na pokład. Ledwo stoi na nogach. Jest bardzo wyczerpany fi­zycznie. Dziękuje za uratowanie. Przedstawia się — kapitan William WiłłiSs lat 74. Obywatel amerykański.

Wilłis jest krańcowo wyczerpany, kładzie się na przygotowanych do połowu sieciach, rozkłada ręce, zamyka oczy...

Umiera, on umiera! — woła ktoś trwożnie.

How are you?* — Troskliwe dłonie unoszą głowę żeglarza.

Weil, too tired** — mówi ledwo słyszalnym szeptem.

Po chwili Wiłlis odzyskuje energię — wstaje o własnych siłach, pod­chodzi do kapitana Rożniakowskiego i jeszcze raz przedstawia się.

Kucharz Kazimierz Librowski, który trzyma jeszcze w ręku pokaź­nych rozmiarów paczkę, jaką „Belona” zamierzała obdarować jacht, zdając sobie sprawę z dramatycznej sytuacji, biegnie do kambuza. Ze swego wieloletniego doświadczenia wie, że niewłaściwe jedzenie może być dla wycieńczonego człowieka ostatnim posiłkiem. Błyskawicznie przygotowuje kleik i przecier z owoców, na które Willis rzuca się łap­czywie. Dopiero teraz ma spokój, może zastanowić się w jakim znajduje się stanie. Postrzępione ubranie, długa broda, wychudła twarz potę­gują wrażenie, iż człowiek ten uratowany został dosłownie w ostatniej chwili. Pokazuje kolana i łokcie poobijane i pokrwawione przez ciągłe uderzenia o ciasne wnętrze kajuty.Jednak mimo zmęczenia, mimo wychudzenia, mimo przeżyć, które wyryły swe znamię na żeglarzu — na ogorzałej, pokrytej zmarszczkami twarzy tego wysokiego, szczup­łego, stąpającego boso po pokładzie trawlera człowieka promienieje pogoda ducha oraz dziwne, jak na tak dramatyczne wydarzenia, spokój

i opanowanie. Nakarmiony, napojony i umyty żeglarz umieszczony

rosiał « szpitaliku, gdzie wyciągnąwszy się w czyściutkiej koi usnął natychmiast Żelazny musiał być organizm 74-letniego człowieka, który po 3 miesiącach samotności na morzu spędzonych w 3,5-metro- wej łupinie, po sztormach, głodzie, chłodne wichrów Północnego Atlantyku potrafił następnego dnia rano wstać i samodzielnie zabrać się do przyrządzenia posiłku. Oczywiście wyręczono go natychmiast.

Kucharz Librowski opowiada: Znam różne rodzaje diet i wiem, kiedy je należy stosować. Najpierw przyrządzałem mu specjalne lekko strawne zupy, ale już po kilku dniach jadł razem z nami, jedynie mięso I przygotowywałem mu specjalnie. Jeśli już mowa o mięsie, to mała deka- I wostka. Gdy przyniosłem Willi sowi do koi — w trosce o zdrowie I żeglarza zabroniono mu zbyt wczesnego wstawania — pierwszy posiłek I mięsny, Willis popatrzył na apetyczną cielęcinę i powiedział:

Nie jadłem mięsa od dwunastu...

Dni? — zgadywałem. Pokręcił przecząco głową.

Tygodni? — ten sam gest.

Miesięcy? — spytałem ze zdumieniem.

Nie — odparł Willis z powagą. — Od dwunastu lat! — Popatrzył I na rnnie pokiwał głową i wbił widelec w największy kawałek.

Po dwóch dniach żeglarz poczuł się na tyle dobrze, że mógł jeść I z załogą. Posadzono go na honorowym miejscu przy kapitańskim I stole. Wtedy rozpoczął swą opowieść, na którą załoga „Belony” cze- I kała z niecierpliwością:

Pierwsze dni rejsu mijały spokojnie. „Littłe One” posuwała się I wolno na wschód. Mijały dni i tygodnie bez specjalnych wydarzeń I

i awarii. Pogoda dopisywała. Raz tylko nadszedł silny, przeciwny 1 wiatr usiłujący cofnąć „Litde One”. Nic więcej.

Żeglarz urozmaicał sobie czas czytaniem książek, robieniem, skrom- I nych zresztą, notatek i łowieniem ryb, które wzbogacały jego ubogi I jadłospis. Niestety, obliczony na podstawie dotychczasowych rezulta- I tów czas trwania rejsu wydłużał się coraz bardziej. Przezorny Willis i ograniczy! racje żywnościowe. Pod koniec sierpnia, po dwu miesiącach j żeglugi, gdy „Little One” przebyła zaledwie połowę zaplanowanej 1 trasy, żywność w zasadzie była na wyczerpaniu; to samo z wodą, mimo { iż uzupełniał jej zapas wodą deszczową. Dla Willisa rozpoczęły się dni I głodu. Zazwyczaj każdego dnia przeżuwał garść pszenicznego ziarna, I

a jeśli udawało mu się złowić rybę, mógł zjadając ją na surowo i wysy­sając sok nie odczuwać pragnienia. O kaloryczności i zawartości wita­min w takim zestawie nie ma potrzeby dyskutować. Nic dziwnego, że stary człowiek słabł coraz bardziej.

Z huraganem „Chloe”, który szalał w centrum Północnego Atlan­tyku, żeglarz walczył przez cztery dni. Willis wyszedł z niego zwycięsko, ale wyczerpany psychicznie i fizycznie. Ostatnie dwa tygodnie żywił się wyłącznie pszenicą i surowymi rybami.

Huragan uszkodził takielunek i żagle, zabrał część sprzętu, między innymi mapy, buty Willisa i kuchenkę, pozbawiając żeglarza możli­wości ugotowania jedzenia.

Willis słabł coraz bardziej. Wreszcie zdecydował, że jeśli tylko na­potka statek, zwróci się do niego o pomoc. Głodny, pokaleczony, przez 14 dni oczekiwał na ratunek. Coraz bardziej popadał w apatię. Doszło nawet do tego, że nie obserwował horyzontu. Przestał wierayć w ratu­nek. Większość ostatnich dni spędzał na pół odrętwiały w kabinie „Little One” — medytując i modląc się.

Kapitan Willis miał jednak szczęście. „Belona” szła przecież trasą rzadko uczęszczaną przez statki. Od opuszczenia Europy załoga nie spotkała ani jednego — pierwszym był jacht „Little One”. Willis statku nie widział. Opowiadał, że określony rytm oddychania pogrążał go czasami w trans od kilku godzin do 2 dni. W czasie jednego z takich stanów siedział w jachcie i modlił się, żeby spotkać jakiś statek. W pewnej chwili wyjrzał na zewnątrz i zobaczył płynący na niego trawler. Myślał, że śni. Alé to nie był sen, to było wybawienie.

Ratunek przyszedł w ostatniej chwili. Trudno powiedzieć, jak długo wyczerpany organizm Willisa mógł jeszcze znosić trudy bezpośrednich zmagań z oceanem, ale z pewnością nie dłużej niż kilka dni. W tej pustej części Atlantyku, w której żeglowała „Little One”, nie dawało to żeglarzowi żadnyeh szans.

Nic więc dziwnego, że Willis znalazłszy się po 90 dniach na pokładzie polskiego statku gorąco dziękował kapitanowi Rożniakowskiemu jako swemu wybawcy, który uratował mu życie.

Całymi godzinami słuchali nasi rybacy opowieści starego żeglarza. Wyczyny Willisa były bardzo mało znane w Polsce. Nie wydano żad­nej z jego książek i jedynie prasa sporadycznie informowała o jego

\

47 ■m r

rejsach. Z tym większym zainteresowaniem słuchano epopbi „Seven Little Sisters”, o walce z rekinami, prądach Środkowego Pacyfiku,

o dramatycznych chwilach na uszkodzonej tratwie „Age Unlimited”,

0 dzielnych kotach, braku wody, pozbawiającej sił chorobie i o dalekiej Australii, do której dożeglował pokonując wszystkie trudności.

Nie było na „Belonie” człowieka, który by nie polubił Willisa. Wysoki, chudy, z rozwianym białym włdsem, w sztormowej bluzie z kapturem lub, gdy chciał być szczególnie uroczysty, w koszuli khaki, stąpający boso po deskach pokładu był dla załogi „Belony” uosobieniem przy­gody. W jego postawie było coś z patriarchy i zarazem wodza.

Powszechny podziw i szacunek powiększały jeszcze skromność i bez­pośredniość, jakie cechowały Willisa. Szanowano go za to, że nie chciał porzucić swego maleńkiego jachciku. Podziwiano jego opanowanie

1 umiejętność znoszenia bez skarg całej goryczy klęski. „Little One” przebyła przecież około 2/3 nieopisanie ciężkiej trasy. W odległej już tylko o 1200 mil Anglii czekali na niego przyjaciele, czekała sława. To wszystko pozostawało za rufą prącej na zachód „Belony”. Pozostawało coraz dalej i dalej, zamieniając się w niespełnione marzenia.

Radiooficer Mazurkiewicz nawiązawszy kontakt z U.S. Coast Guard przekazał informacje o uratowaniu Willisa. Żeglarz uzyskał następnie możliwość rozmowy ze swą rodziną w Nowym Jorku.

Podczas gdy Willis powracał do sił, załoga „Belony” w chwilach wolnych od zajęć wyremontowała jego jacht Rybacy oczyścili gruntow­nie dno i burty „Little One”, naprawili uszkodzenia żagli i olinowania oraz pomalowali jacht starannie dobranymi farbami wodoodpornymi, tak iż zachował on swój dotychczasowy zestaw kolorów.

Willis, gdy zobaczył odremontowany jacht, wzruszył się tak bardzo, że przez chwilę nie mógł wypowiedzieć słów podziękowania. Kochał bowiem swoją jednostkę, j^uprzystało na prawdziwego żeglarza.

Na łowisku George Bam^^Belona” spotkała się ze statkiem straży przybrzeżnej, mającym zabrać Willisa.

Amerykańska prasa interesowała się Willisem i radiostacja „Belony” otrzymywała wciąż zapytania o żeglarza, jacht i szczegóły akcji ratun­kowej.

Dnia 5 października na łowisku George Bank podszedł do „Belony” okręt U.S. Coast Guard, „General Greene”, na który miał zostać

przekazany żeglarz. Wysoka fala uniemożliwiła jednak zbliżenie się obu jednostek. Z pomocą przyszła znajdująca się w pobliżu baza „Gryf Pomorski”, mająca specjalne odbijacze umożliwiające cumowanie do burty na pełnym morzu.

Nadeszła chwila pożegnania z Willisem — ostatnie uściski dłoni, podziękowania i uśmiechy. Wtedy to właśnie, zanim żeglarz zszedł z pokładu „Betony”, odbył się pamiętny dialog, który tak często wspo­minano później, gdy wszystko co się stało, było już' tylko rejestrem nie dających się odwrócić faktów.

Mister Willis, prosimy, niech pan nie podejmuje więcej próby przebycia Atlantyku w miniaturowej łodzi — to zbyt ciężki wysiłek nawet dla młodego człowieka.

Tak, to istotnie bardzo ciężki trud — odpowiedział Willis.

Ma pan przecież aż nadto sukcesów, z których może być pan dumny do końca życia. Gdy się ma 74 lata, nie wolno podejmować tak ryzykownych eskapad. 90 dni na oceanie powinno panu wystarczyć w zupełności.

Willis zaprzeczył jednak ruchem głowy:

Sukcesów nigdy nie jest zbyt wiele, nawet jak się ma 74 lata — odparł z przekorą.

Proszę jednak obiecać nam, że nie wyruszy pan już więcej na „Little One”.

Willis jednak nie odpowiedział, uśmiechnął się i podszedł do trapu.

Mister Willis — znów padło pytanie, bez którego rozmowa by­łaby niedokończona — czy istotnie jeszcze raz zamierza podjąć pan tak ogromne ryzyko?

William Willis odwrócił głowę, wydawało się, że wciąż jeszcze jest oderwany od rzeczywistości, wybiegający myślami w przyszłość.

Być może — odpowiedział. — Być może...

Uniósł rękę i zawołał:

^— Jeszcze raz dziękuję i życzę wam powodzenia.

Tak zakończyło się trwające 8 dni spotkanie naszych rybaków z legen­darnym żeglarzem Williamem Willisem. Nie zobaczą go już nigdy. Pozostał w ich pamięci jako człowiek skromny, zamknięty w sobie, posiadający zadziwiającą zdolność znoszenia bez słowa żalu najcięż­szych trudów. Nasi marynarze otoczyli go szczególną opieką. „Dbaliśmy

o niego jak o ojca” — powiedział jeden z nich, kiedy wspólnie wspomi­naliśmy Willisa, gdy Kapitana Wielkich Mórz nie było już wśróc nas.

W kilka dni później do dyrekcji „Odra” w Świnoujściu nadszedł

Donoszę, że po mojej nieudanej próbie przepłynięcia Atlantyku na 3 ¿-metrowym jachcie znajduję się w domu. w Nowym Jorku.

Jak zapewne wiecie zostałem uratowany przez Wasz trawler »Belona« na którym dopłynąłem do łowiska George Bank skąd przewieziono mnie amerykańskim statkiem straży brzegowej do Bostonu. W ciągu 8-dniowego pobytu na »Betonie« miałem możność przekonać się że kapitan m.t. »Belona« — Józef Rożniakowski

list

>-

jest człowiekiem o wyjątkowym charakterze i wysokich walorach marynarskich. Na »Betonie«, która dała mi schronienie doznałem tak serdecznego i przyjacielskiego przyjęcia, jakiego nie spotkałem w czasie 60 ha moich wędrówek po morzu.

Kapitan Rożniakowski pozostanie w mojej pamięci zawsze jako wyjątkowy człowiek i marynarz.

Na statku byłem traktowany tak, jakbym był Polakiem o wyjątko­wym znaczeniu. Cała załoga, oficerowie, załoga pokładowa i maszy­nowa, szczególnie Kazimierz Librowski wraz ze wspomnianym już kapitanem stworzyli taką atmosferę domu, że dla mnie, 74-letniego morskiego samotnika — wędrowca, pozostanie ona aż do końca moich dni pomnikiem dobroci i braterstwa ludzi.

Bardzo bym pragnął, aby te wyrazy podziękowania obok innych dróg znalazły swoje odzwierciedlenie w Waszej prasie krajowej.

Z najlepszymi pozdrowieniami

William Willis"

Wzorowa postawa naszych marynarzy gotowych zawsze spieszyć z po­mocą w przypadku zagrożenia życia ludzkiego znalazła uznanie i została podkreślona w składanych przez Ministra Żeglugi życzeniach z okazji Nowego Roku 1968.

OSTATNIA DROGA

Po raz trzeci William Willis wyruszył na ocean w 1968 r. Sędziwy żeglarz nie wyciągnął wniosków z zeszłorocznych niepowodzeń i tym razem również zdecydował się na „Little One”. W bezmiarze Atlantyku chciał przeżyć swoją 75 rocznicę urodzin. Wierzył, że pokona ocean.

Wyruszył w ciepły wiosenny dzień, w środę 1 maja 1968 r., znowu z Montauk Point na Long Island. Willis nie ustępował. Nie tylko nie zmienił jachtu, którego miniatujowość była oczywista, ale i nie zabrał radiostacji ani też nie zmienił trasy.

Chcę dotrzeć do Plymouth — oznajmił tym, którzy żegnali go przed wyjściem na morze.

Organizm żeglarza, tak jak w poprzednich wyprawach, szybko przy-

stosował się do trudnych warunków. Nie kończące się godziny przy sterze spędzał Willis na rozmyślaniach.

O czym myślał stary żeglarz? Czy o tym, ze droga do Anglii jest (iaittku i trudna? Czy też o tym, że nadejdzie dzień, w którym rozpocznie nową, nie mającą końca żeglugę? A może po prostu myślał o minio­nych Hniarh sukcesów i cieszył się, że stary Willis znów zadziwi świat swoją marynarską krzepą? Nie dowiemy się nigdy.

Wiemy natomiast, że tak jak zawsze odżywiał się prosto, niemal ubogo, że oddawał się medytacjom, które w miarę jak zgłębiał ich sens, dawały mu coraz więcej sił. Pisał nudo, ale zamierzał, zgodnie z wcześniejszymi zapowiedziami, napisać po zakończaniu rejsu swą nową książkę, którą chciał zatytułować: „Najstarszy człowiek w naj­mniejszej łodzi”.

Litde One” płynęła wolno, robiąc po 30 mil dziennie i to przy szczególnie korzystnym wietrze i małej fali. W poprzednich rejsach Willis mijał wiele statków, dodawało mu to sil, lecz tym razami samotny żeglarz spotkał tylko jeden statek idący pod irlandzką banderą. Nastą­piło to w dwa tygodnie po wypłynięciu, mniej więcej w odległości 360 mil na wschód od brzegu amerykańskiego. Kapitan troskliwie wypytywał Willisa, proponował żywność, jednak żeglarz odpowie­dział, że wszystko w porządku i nie odczuwa braku prowiantu. Kapitan statku lękał się pozostawić Willisa samotnie w bezkresie oceanu. Ktoś z załogi spytał go, czy nie odczuwa strachu będąc sam na Atlantyku.

Willis powiedział:

.j/t— A czy to nie-strach być samemu w świątyni? — Na te słowa nie było odpowiedzi. Po chwili obie jednostki rozeszły się.

Minął mifgjąr, minął drugi, o żeglarzu nie było żadnych wieści. Ci, którzy znali historię wypraw Williama Willisa, nie widzieli podstawy do zmartwień: Przecież podczas wielomiesięcznych rejsów na „Seven Litde Sisters” i „Age Unlimited” tygodniami nie nadchodziły żadne wiadomości. Wtedy bowiem, zgodnie z dziwną tradycją, nadajnik Willisa już podczas pierwszych dni pływania psuł się, o czym nie wie­dziano.'Teraz nie posiadał go w ogóle. ^

Nadszedł sierpień i minęły trzy miesiące od wyjścia na ocean. Oczeki­wań» stawało się coraz trudniejsze. Coast Gnani zdecydował się na wysianie alarmującego sygnału, ze jacht Willisa uznany zos^ za zagi-

-L, i 54 I

niony bez wieści... Wiadomość tę odebrały liczne statki na Północnym Atlantyku,

Dnia 2 sierpnia statek radziecki „Jantamyj” odebrał radiogram. Notatka w dzienniku okrętowym:

William Willis na pokładzie łodzi »Little One« wyruszył 1 maja z przystani Long Island, Nowy Jork do Plymouth, Anglia; jednostka posiada długość 11,5 stóp, jeden maszt — żagiel główny z dużym czer­wonym sercem w górnej części i fok. Kadłub biały z szaro-żółtą ob­wódką. wierzch nadbudówki żółty, górne białe światło jest dobrze widoczne nocą, radia nie ma. Zamierzał być w drodze 75 dni, od czasu odejścia nie przychodziły żadne wiadomości. Prosimy kapitanów stat­ków wzmocnić obserwację, jeżeli to jest możliwe, oferować pomoc

i wszystkie wiadomości przekazywać Coast Guard w Nowym Jorku”.

Podobnej treści radiogramy powtarzane były codziennie. Radzieccy

i polscy rybacy odebrali je wielokrotnie. Kapitanowie rozkazali wysta­wiać nocą dodatkowych obserwatorów. Morze lśniło silnie i jak twierdzą marynarze — trudno byłoby dostrzec gołym okiem mały jacht.

Mijały tygodnie i żaden z setek statków przepływających przez transatlantyckie szlaki nie zaobserwował jachtu Willisa.

Kiedy zaczęto już wątpić i myśl, że ocean pochłonął jednak „Little One” stawała się coraz częstsza, nadeszła nagle radosna informacja: Radziecki trawler płynący z Lipa wy wykrył w odległości 700 mil od brzegów Irlandii jacht Williama Willisa.

Ci, którzy znali Willisa, spodziewali się, że znów zobaczą go żywego. Być może zmęczonego, może chorego, lecz pełnego optymizmu i wiary. Przypuszczali, że stary żeglarz uśmiechnie się do nich i powie:

Udało się. A prasa? ... Cóż gazety nie raz już mnie pogrzebały. Lecz ja jestem żywotnym staruszkiem i wiek nie jest dla mnie prze­szkodą. Nie powiodło się tym razem? Powiedzie się następnym!

Niestety, dalsze wiadomości były tragiczne. Radziecki trawler „SRT-4486” spotkał 20 września w północno-wschodniej części Oceanu Atlantyckiego, na pozycji 54°N i 19° 15'W', w odległości zaledwie 312 mil od Irlandii, rozbity, na pół zatopiony jacht Willisa — bez żegla­rza. Gdy załoga zauważyła jacht, trzymał się on na powierzchni tylko dzięki komorze powietrznej w części dziobowej i blokom styropianu, którymi był wyłożony od wewnątrz. Jacht obrośnięty był już mocno

wodorostami, luki zalane wodą, a fale przechodziły nad pokładem zalewając wnętrze przez otwarty właz. Szczątki masztu z porwanymi żaglami i takielunkiem były wciśnięte do kabiny.

Polecono, aby „SRT-4486” przekazał jacht wracającemu do kraju statkowi „Jantamyj”.

Jantamyj” był już od 3 miesięcy w morzu i ponadto prowadził na holu uszkodzony trawler „Sałta”. Poruszając się trzy razy wolniej niż zwykle, płynął wytrwale, aby przez kanał La Manche skierować się do Kaliningradu.

Natychmiast jednak zawrócił, aby okrążyć Wyspy Brytyjskie. Było to równoznaczne z przedłużeniem rejsu od 10 do 20 dni w przypadku ciężkiej pogody. W czasie drogi trzykrotnie urywał się hol. Przebijając się przez szkwały, „Jantamyj” ciągnął za rufą niesterowny trawler „Sałta” z 24 marynarzami.

Sztorm trzymał. Ludzie byli zmęczeni długim rejsem, trzeba było prowadzić stałą obserwację holu, a trawler rzucał się, wzlatywał i ginął w falach. 24 września w ulewnym deszczu „Jantamyj” zauważył po prawej burcie „SRT-4486”. Podczas gdy wszyscy obawiali się, czy trawler w czasie sztormu nie zgubił jachtu w oceanie, statek całą mocą szedł na spotkanie. Opuszczono za burtę gbmowe odbijacze. Zastopo­wano maszyny i trawler zdołał podejść do prawej burty. Wolni od wachty marynarze wyszli na pokład — każde spotkanie na morzu wzrusza, a przecież to było naprawdę wyjątkowe.

Z pokładu „SRT-4486” załadowano do sieci rozbitą łódź, bez masztu

i steru, z urwaną pokrywą luku. Gdy ją uniesiono, okazała się dwu­krotnie mniejsza niż szalupy ratunkowe trawlera.

Fale targają obiema jednostkami, miażdżą gumowe odbijacze i zale­wają bryzgami pokłady. Chwila rozmów i „SRT-4486” wraz ze swoją załogą — łotewskimi rybakami — odpływa na zachód. ,Jantamyj” rusza na wschód — do kraju. '

Na statku „Jantamyj” nie było teraz nikogo, kto nie zostałby wciągnię­ty w tragiczną historię Williama Willisa. Wśród marynarzy było wielu żeglarzy. Znając morze i jachting, znając rejsy Willlśa, jego zapał, doświadczenie i upodobania podróżnika, próbowali odtworzyć dra­mat, który zakończył się śmiercią.

W miarę jak badano szczątki jachtu i jego wyposażenie, zaczynał

57

H ‘v i | | i i w i ImP .4 .. i i I I i ; 'Li

rysować saę obraz tragicznego wydarzenia. Jednak ostatnie informacje uzyskano znacznie później — wiele dni po powrocie db kraju, gdy chłodniowiec „Jantamyj” przywiózł szczątki rozbitej łodzi do Kalinin­gradu.

Gdy robiliśmy przegląd jachtu, jeszcze na pokładzie „Jantamyj”

mówi główny mechanik Michał Wasiljewiez Moskalow — już na pierwszy rzut oka uwidaczniało się, że odpowiadał morskim wymaga­niom. Był maleńki, lecz stateczny i praktycznie niezatapialny. Ciężki kfl, który z każdego położenia ustawiał jacht w pionowej pozycji, mocny kadłub z licznymi wręgami, urządzenie umożliwiające zdalne sterowanie i operowanie żaglami bez wyjścia na pokład — wszystko zdradzało, iż zaprojektował go doświadczony żeglarz.

Marynarze wypowiadali swoje poglądy porównując rejs Willisa

i samotne rejsy przez oceany dokonywane przez innych żeglarzy. Po­dziwiali męstwo Willisa, analizowali zalety jachtu i ewentualne wady jego konstrukcji, które mogły doprowadzić do zguby. Każdy odnale­ziony we wnętrzu jachtu przedmiot wzbudzał dyskusję, stawał się pod­stawą hipotez i domysłów.

Z pietyzmem niemal oczyszczono i osuszono półtorametrowy odcinek masztu ze splątanym takielunkiem, porwane żagle, szalupowy kompas, aparat fotograficzny, lornetkę bez jednego okularu, metalowe puszki po soku cytrynowym, kartonowe łuski wystrzelonych rakiet sygnało­wych, resztki ubrania. Wreszcie odnaleziono to, co najważniejsze —|g skrzynkę metalową z dokumentami. Była już przerdzewiała i obro­śnięta muszlami Z wnętrza wyjęto mokry, niebieski paszport Williama Willisa, wydany w USA, listy polecające, książki, czeki i pieniądze, zniszczony rocznik mordo, w którym dzień po dniu skreślano stro­nice od maja do 20 lipca. Dziennik okrętowy, w nim krótkie, robione w pośpiechu długopisem notatki, obliczenia długości i szerokości geograficznej, zmiany kursu. Ostatnia pełna adnotacja współrzęd­nych sporządzona została 17 lipca: 26°W, 53°50'N. Kartki skleiły się, pożółkły od wody morskiej. Na środku jednej z nich liczby: 21.07 53°50'N. Czy było to ostatnie określenie położenia jachtu?

W locji południowych brzegów Anglii odnaleziono liczne notatki zrobione ręką żeglarza. Willis nakreślił przewidywaną trasę swojego jachtu do Plymouth. Wreszcie listy! Sądzono, iż pomogą one odkryć

przyczynę tragedii. Może wskażą współrzędne katastrofy i poinfor­mują o losach żeglarza. Może należy go szukać? Być może kapitan Willis jeszcze żyje? Niestety! Listy zostały napisane bardzo dawno, w drugiej połowie maja. Były to listy do żony Willisa, pana Karen — przewodniczącego Narodowego Związku Marynarzy w USA, do żeglarskiego mistrza Walentina. Po przejściu około 800 mil (41°/V, 51 °W) Willis napisał je, spodziewając się przekazać kapitanowi pierw­szego statku. Nie spotkał już żadnego.

W ostatnim liście, z 6 czerwca, pisał:

Straciłem dużo prowiantu, gdy mój jacht borykał się ze sztormem. Proszę o pomoc: zaopatrzenie w żywność i wodę, oraz o przekazanie informacji, że żyję,'mojej żonie”.

Żeglarz nie chciał, aby go zabrano z jachtem. Po otrzymaniu żyw­ności, chciał żeglować do dalekiego Plymouth. Był przekonany, że tym razem pokona ocean. Nie dowiemy się, jak było ciężko staremu czło­wiekowi, który tygodniami dryfował na rozbitej łodzi bez steru, masztu, bez żywności, skazany na pastwę fal i wiatrów znoszących go w bok od tras statków, z których mogła przyjść pomoc, w puste regiony Atlantyku.

W jachcie znaleziono jeszcze rozmokłą mapę, okułary Willisa, trochę drobiazgów, flagę nowojorskiego Klubu Odkrywców z jasnoczerwo- nymi gwiazdami i globem ziemskim na brązowym tle.

Władimir Stiecienko — dziennikarz radziecki, napisał w magazy­nie „Wokrug Swieta”, że Willis wyruszy] w ocean jak do pracy. To prawda. W na pół zatopionym jachcie spoczywały: bluza w kolorze khaki, tanie ciemnobrązowe spodnie, dokładnie załatane buty, krawat zaplątany w narzędziach —* wszystko to stanowiło widocznie garde­robę Willisa, w której miał zamiar wyjść — „po pracy” — na redę W Plymouth.

Tyle pozostało po Williamie Willisie — żeglarzu, który nie znał rezygnacji. Gdy odszedł kapitan, jego jacht — wierna rozbita „Little One” ■— doniósł do ludzi sprzęt, informując o ostatnim rejsie i męst­wie swojego kapitana.

Jak zginął William Willis? Niestety, szczegółów nie dowiemy się nigdy. Nietrudno jednak odtworzyć, z dużym przybliżeniem, ostatnie dni wielkiego żeglarza.

Coraz bardziej osłabiony chłodem, kołysaniem jachtu, głodujący

i spragniony daremnie usiłował żeglować na wschód, ku zbawczym wybrzeżom Anglii.

Huraganowe wiatry i spiętrzone fale systematycznie niszczyły jacht. „Little One” straciła ster, maszt, w poszyciu powstały otwory, woda zaczęła zapełniać jacht. Willis walczył. Starał się wypompować wodę ręczną pompą, chciał przeczekać sztorm, zamontować zapasowy ster zamiast ściętego uderzeniem fali. Zamierzał wstawić w gniazdo szczątki masztu i żeglować dalej pod awaryjnym ożaglowaniem. Może właśnie wtedy, w czasie próby wciśnięcia szczątków masztu do niezwykle ma­łej kabiny, stracił pokrywę luku. Nie posiadający zamknięcia jacht zalała woda, skazując kapitana na nieuniknioną zagładę. Może wycień­czonego żeglarza zmyły fale, w czasie gdy próbował zamontować za­pasowy ster? Nie wiemy. W każdym razie jacht jeszcze dwa miesiące dryfował niesiony wiatrem i prądem, przebywając około 240 mil, zanim zauważyli go łotewscy rybacy...

Wydawało się, iż historia Williama Willisa została już zamknięta. Niespodziewanie jednak pojawiły się nowe informacje.

Kapitan Matoczkin studiując dziennik jachtowy Willisa odnalazł w nim notatkę. Od innych zapisów oddzielały ją dziesiątki czystych, nie zapisanych kartek. Na pół zatarty, tragiczny tekst ostatniego wyznania Willisa, który tylko częściowo udało się odczytać, podawał:

Little One ma otwór u góry... Wypompowuję pompą tony...

Przechył statku... Wysokość... Osłabić... Drżę na myśl... Wyspa White... Kiedy wyspa White... Człowiek... Następna data... Wycieńczenie może doprowadzić do pomieszania zmysłów... Czas zakończyć... Pomylić się... Zatopić... Przystań... Kres... I szybko pójść na dno... Przekleństwo... Mam... Przekażcie... T... Słoneczko”.

William Willis, 75-letni Żeglarz Niezłomny, odszedł na wieczną wachtę. Zginął, ale nie został pokonany. Jak mógł zostać pokonany, skoro stale zwyciężał.

Zwyciężał ból, głód, chłód, strach, samotność, słabość. Kiedyś powie­dział: „Doświadczam wciąż samego siebie okrutną samotnością, jak żołnierz w boju nieustannym niebezpieczeństwem. Dodaje mi sił myśl: być może moje doświadczenie przyda się kiedyś rozbitkom”.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Urbańczyk Andrzej OCEANONAUCI LUDZIE GŁĘBIN
Urbańczyk Andrzej Ślimak na krawędzi stali
Wladyslaw Lokietek Niezlomny c Andrzej Zielinski
WILLIAM BRANHAM ANDRZEJ SIEMIENIEWSKI
Andrzej Zielinski Wladyslaw Lokietek Niezlomny czy nikczebny
przepisy zeglarz 2009
Cathy Williams Włoskie wakacje
67 Żeglarz
METODYKA PROWADZENIA ZAJEC NA KURSACH ZEGLARSKICHv 1 1
Scenariusz zabaw andrzejkowej dla przedszkolaków, pomoce do pracy z dziećmi
andrzejki scenariusz 09, zachomikowane(2)
Święty Andrzeju, Przedszkole, Andrzejki
ARPA, Dla żeglarzy, Różne
wytyczne egzaminacyjne na żeglarza jachtowego, Żeglarstwo
Andrzejki, PRZEDSZKOLE, Andrzejki Scenariusze,Wróżby
Andrzejki z rodzicami scenariusz
Williams Accumulation, giełda(3)

więcej podobnych podstron