Najgorsze ze wszystkiego Ray Loriga

NAJGORSZE ZE WSZYSTKIEGO

Ray Loriga





WYDAWNICTWO CYKLADY

WARSZAWA 2006

Tytuł oryginału Le peor de todo

Copyright © Ray Loriga, 1999

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Cyklady

Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo

Cyklady

Wydanie pierwsze, Warszawa 2006

Redakcja Ewa Ressel

Redaktor prowadzący Regina Gromacka

Projekt okładki Michał Brzozowski

Redakcja techniczna Zbigniew Garwacki

ISBN 83-60279-15-2

Adres do korespondencji:

Wydawnictwo Cyklady

04-026 Warszawa 50, skr. poczt. 36

tel./faks (22) 810-71-87

e-mail: info@cyklady.com.pl

www.cyklady.com.pl

Dla Chństiny: Ona wie, dlaczego

I

Najgorsze ze wszystkiego nie są stracone godziny ani czas miniony i czas nadchodzący. Najgorsze są te okropne krucyfiksy ze spinaczy do bielizny. Najpierw przycina się karton w kształcie krzyża, a potem je­den po drugim przykleja się do niego spinacze. Trze­ba wyciągnąć sprężynę i oddzielić dwie deseczki, a potem bardzo ostrożnie je przykleić, jedną do góry, drugą do dołu. Na koniec maluje się to lakierem, dla połysku, żeby jakoś wyglądało. Są też kubki na pióra i piórniki na ołówki, ale to krzyże są naprawdę kosz­marne.

Jorge Maiz włożył dużo uczucia w swojego stiuko-
wego słonia. Potem Paco Arce i ja deptaliśmy go tak
długo, aż zostały tylko okruszki gipsu. Na szczęście
T nic o tym nie wie. ' ; ■:•...,. **w

Juan Carlos Pena Enano uparł się, żeby opowia­dać wszystkim, że w pierwszej klasie zesrałem się w gacie, co zresztą dla wszystkich było jasne. Cho­ciaż, normalna sprawa, ja stanowczo wszystkiemu zaprzeczyłem. Ale on ciągnął dalej, no i Elder się zesrał, Elder to ja, no i Elder zasyfił nam klasę na ponad miesiąc, więc nie miałem innego wyjścia, jak tylko złapać za jeden z tych krucyfiksów z polakie-

7

rowanych spinaczy i rozwalić mu go na głowie. Don Humberto dał mi wybór: policzek albo kara. Wybra­łem policzek, ale dostałem jedno i drugie. Nie pytaj­cie państwo, dlaczego. Dostać w twarz od Don Hum­berto - bolało, ale nie bardziej, niż przewrócić się na podwórku i zaryć nosem w ziemię. Kary były gorsze, bo człowiek musiał przez dwie lub trzy godziny prze­pisywać czytanki. W pierwszej klasie przerabialiśmy książkę Pandora i puszka wiatrów: Pandora otwierała puszkę na drugiej stronie książki, a potem spędzała cały rok na szukaniu wiatrów. W drugiej klasie prze­rabialiśmy Pinokia. To było jeszcze gorsze niż Pan­dora, gorsze nawet, niż upaść na podwórku i walnąć nosem o beton. Pajace to druga najbardziej niezno­śna rzecz na ziemi: kostiumy pajaców, piosenki paja­ców, opowiadania pajaców, filmy pajaców, a zwłasz­cza obrazy pajaców.

Czytałem w gazecie, że jedna pani zmarła od no­szenia na głowie zamrożonego kurczaka. Okazuje się, że ciągle kradła i wszystko chowała pod kapelusz. Miała już w tym sporo wprawy, ale nigdy nie pró­bowała z mrożonkami. Umarła dlatego, że kurczak zamroził jej mózg. W jednych filmach ludzie umiera­ją, a w innych nie. Ja lubię takie, gdzie umierają, no i ostro się nawzajem nienawidzą, jedni drugich.

Podobno w Ameryce pojawiła się moda na hodo­wanie kajmanów. Tak że każdy miał kajmana. Trzy­mali je w wannie albo w szafie, sam nie wiem, w każ­dym razie jak moda minęła, zaczęli je wyrzucać do studzienek ściekowych i teraz wszystkie siedzą tam

8

na dole, rosną jak potwory, gotowe pewnego piękne­go dnia wyleźć i zeżreć pół Ameryki.

To sranie w gacie w pierwszej klasie ma swój po­czątek w mocnym środku przeczyszczającym, który moja matka wypróbowywała na mnie przez jakiś czas, tak że właściwie nie jestem niczemu winny. Poza tym było to dla mnie tak okropne przeżycie, że teraz nie mam ochoty na wspominki. Tacy kolesie jak Pena Enano zawsze latają za cudzym gównem i prawie nigdy do nich nie dociera, jak śmierdzi ich własny tyłek.

Matki zakładają człowiekowi bawełniany podko­szulek, a na to sweter z golfem, a na to wełnianą ma­rynarkę, a na to płaszcz i jeszcze czapkę kominiarkę. Matki nie wiedzą, że człowiek czasem musi się ru­szać i dlatego przygniatają go wszystkimi ubraniami, jakie znajdą po domu.

Swetry z golfem to jedna z trzech najokropniej­szych rzeczy na świecie. Nacho Alverola był sympa­tycznym dzieckiem, które nigdy nie wiedziało, jak przypodobać się ludziom. W końcu został złodzie­jem i skończył w Carabanchel1. Opowiedział mi to ksiądz, który nas kiedyś uczył i który z zamknięty­mi oczami umiał narysować mapę Izraela. Mnie na widok księży wszystko przewraca się w żołądku, bo

1 Więzienie w Madrycie, zbudowane w 1940 roku z polecenia rządu frankistowskiego; służyło do roku 1998 (przyp. tłum.).

9

jadają dużo i mądrze. Jak ktoś ci umrze, mówią, że
o powód do radości, bo już jest u Boga, co mnie się
vydaje głupotą. ;

Choćby matka ubrała cię nie wiem jak grubo, Iziecięcy pot nie jest taki sam jak dorosłych, przy->omina bardziej letnią wodę. Sprawy generalnie po­garszają się w miarę jak rośniesz, dlatego jest szcze­gólnie okrutne, że zatruwają ci życie, gdy jesteś mały jeszcze masz jakieś szanse. Ludzie z wiekiem stają >ię odrażający, rok po roku jest z nimi coraz gorzej, iż zmieniają się w obślinionych staruchów. Mój wuj VIanolo był staruszkiem czystym i ładnym; myślę, że tlój ojciec też będzie taki.

Jak byłem mały, chciałem przez tydzień albo przez niesiąc nie mówić ani słowa, ale potem nie udawało tni się wysiedzieć z zamkniętą buzią ani przez go­dzinę. Jak byłem mały, często się złościłem. Teraz złoszczę się mniej i bez takiego uporu. Kiedy pyta­li mnie na lekcjach, czerwieniłem się jak pomidor. Również wtedy, gdy ktoś mnie zaczepiał albo kie­dy zbliżała się do mnie jakaś dziewczyna. Dlatego całymi dniami się z kimś biłem. Szkoła to okropne miejsce i jest tylko jeden sposób, żeby nie dobierali ci się do skóry: pięści. Jeśli nie potrafisz nikogo stłuc, jesteś zgubiony, a bycie klasową ofermą jest prawie tak samo złe jak bycie grubasem albo ciotą. Gdybym to ja był klasowym grubasem, teraz siedziałbym za­mknięty w jakimś supermarkecie, strzelając z giwery do wszystkich matek i dzieci, i pracowników sklepu, bez żadnej litości.

10

Żeby być asem Luftwaffe, trzeba było mieć ponad sto zestrzeleń. Jak zaczęła się wojna, w trzydziestym dziewiątym, Werner Molders miał już na koncie czternaście samolotów zestrzelonych nad Brunetę, Saragossą i Madrytem. Pod koniec wojny, w czter­dziestym piątym, major Erich Hartmann osiągnął wynik 352 zestrzeleń z pokładu Messerschmitta ME--262.

Piloci alianccy nie mieli aż tylu: Pattle z RPA był pierwszy na liście z 51 zestrzelonymi samolotami, drugi był Amerykanin Richard z 40 zestrzeleniami. Wśród Japończyków wybija się podporucznik sił po­wietrznych marynarki Hiroyoshi Nishizawa, który zestrzelił 87 samolotów.

Kiedy miałem dwanaście lat, kupiłem pięćset pi­łeczek golfowych. Nie gram w golfa ani nawet nie lubię oglądać go w telewizji, ale sprzedali mi je śmiesznie tanio i pomyślałem, że to będzie świetny biznes. Jak skończyłem trzynaście lat, wciąż mia­łem czterysta osiemdziesiąt pięć piłeczek. Między trzynastymi a czternastymi urodzinami sprzeda­łem jeszcze dziesięć. Kiedy zakończyłem edukację, w wieku osiemnastu lat, zostało mi czterysta trzy-

11

dzieści osiem. W mojej klasie byli kolesie z wiatrów­kami, rowerami BMX, a nawet skuterami z silnikiem o pojemności 75 cm3, ale ja jeden miałem czterysta trzydzieści osiem piłeczek golfowych zamkniętych w pudle. Wild Bill Hickok zmierzył się z pięcioma rewolwerowcami, mając przy sobie tylko sześcio-strzałowego kolta, w środku dnia i pośrodku wąskiej ulicy, gdzie nie było jak się schować. Trzech z nich zginęło, zanim jeszcze wyjęli broń z kabury, a dwaj pozostali padli ranni z bronią w ręce, nie oddając ani pół strzału. Może Dziki Bill był najszybszy na północ od rio Grandę, a może to był Wyatt Earp. Nigdy nie byłem tego pewien.

Mój wujek Paco miał pistolet Astra, ale nie chodził z nim po ulicy, wystarczała mu laska z ukrytą klingą, żeby trzymać bandytów w ryzach.

Pewnego dnia T zgarnęła z ulicy zabłąkanego psa i przyprowadziła do domu. Na początku piesek był miły i łagodny, ale potem wylazła mu pyta gigantycz­na jak u konia i cały dzień latał za nami, próbując nas na nią nadziać. Ostatecznie nie mieliśmy innego wyjścia jak oddać go do schroniska, bo w końcu bali­śmy się wyjść z pokoju ze strachu, że ten potwór nas zgwałci.

W jakiś sposób wszystko, co mógłbym opowie­dzieć, zabrzmi dziwnie, bo prawda jest taka, że nie cierpię szczegółów, nudzą mnie. Mógłbym powie­dzieć, że mnie bolą, ale tak naprawdę mnie nudzą. Poznałem T i myślę, że się w niej zakochałem. Byli­śmy razem przez jakiś czas, a potem odeszła. Kiedy

12

byliśmy razem, przez wiele dni lataliśmy tam i z po­wrotem do szpitala, bo operowali R i były komplika­cje. R to ojciec T. Mój brat M też spędził jakiś czas w sanatorium, ale jego choroba jest zupełnie inna niż ta R. Zanim poznałem T, po tym jak mnie wy­walili ze szkoły i po tym jak skończył się rok szkolny w internacie, co nastąpiło po tym jak mnie wywalili, dawali mi dziesiątki albo setki prac, absurdalnych i głupich, które rzucałem, nie mówiąc nic nikomu, aż już niczego nie szukałem, o nic nie prosiłem, ni­czego nie chciałem. Mieszkałem w Madrycie i w Lon­dynie, gdzie przez ponad rok miałem pracę i ubez­pieczenie, chociaż właściwie nie chcę o tym mówić. Z żadnego konkretnego powodu, po prostu nie chcę. W Madrycie miałem mieszkanie na ulicy Ballesta, ale potem się wyniosłem, bo sąsiedzi wrzeszczeli i tłukli się, i wyzwali od kurw i pedałów. Zaliczyłem też wiele kwater dla turystów i normalnych miesz­kań też. W kwaterach dla turystów możesz siedzieć przez jedną noc albo przez miesiąc, albo przez rok, jak sobie chcesz. Byłem też w trzech pensjonatach. W pensjonatach, jeśli chcesz, gotują ci jedzenie. Kie­dy poznałem T, zacząłem zapominać o tym wszyst­kim, a potem nagle sobie przypomniałem. Nie jestem chłopakiem z ulicy ani coś w tym stylu. W dzieciń­stwie uczyłem się w najdroższych szkołach, a mój dom miał ogród i basen. Chodzi o to, że sprawy się pogmatwały albo się wyprostowały, sam dobrze nie wiem. Powiedzmy, że z ekonomicznego punktu wi­dzenia się pogmatwały, bo z innymi rzeczami nig-

13

dy nic nie wiadomo. O Sidzie i Nancy przeczytałem w gazecie, bokserów poznałem naprawdę, rozłado­wując towary w Mercamadridzie2, morderców nie. Wietnam zawsze mi się podobał i dlatego nie rozsta­wałem się z moją książką, w dzień ani w nocy. Tak czy inaczej, wszystko to później wyjaśniam, ale tak na wszelki wypadek. Książka nazywała się Wietnam to nie była zabawa3, ale nie sądzę, żeby można było ją jeszcze znaleźć. Swój egzemplarz zgubiłem.

2 Mercados Centrales de Abastecimiento de Madrid -
gigantyczny kompleks hal do sprzedaży hurtowej otwarty
w 1982 roku (przyp. tłum.).

3 Alfonso Martinez Garrido, Vietnam no era una fiesta,
Madrid, Mirasierra, Manuel Garcia Lucero, 1975 (przyp.
tłum.).

14

Urodziłem się w domu w dzielnicy El Plantio, du­żym pięciopiętrowym domu. Mój brat Frań urodził się w domu przy ulicy Lanuza, który był dużo mniej­szy. M urodził się w Caracas. Mój dziadek wyjechał do Wenezueli, po tym jak splajtował na jakimś niedo­rzecznym interesie, do którego przystąpił z namowy wspólników. Babcia wypłakiwała sobie oczy, a wte­dy dziadek pomyślał, że najlepiej będzie spróbować szczęścia w Wenezueli. Moja matka mieszkała naj­pierw w Maracaibo, a potem w Caracas. Niewiele wiem o dziadku, bo umarł, kiedy byłem jeszcze bar­dzo mały. Przejechała go ciężarówka.

M jest chory i myślę, że był taki zawsze. Frań i ja mamy się dobrze. Ja miałem dziewczynę, którą teraz nazywam T, bo jak to przeczyta, to się obrazi. T już odeszła, znaczy się, już nie jest moją dziewczyną. Nigdy nie miałem innej dziewczyny i może już nigdy nie będę miał.

Frań i ja spaliśmy w tym samym pokoju, mieli­śmy dwa łóżka i raz na miesiąc przesuwaliśmy je na inne miejsce, żeby nie umrzeć z nudów. M spał sam w drugim pokoju. M ma sześć lat więcej niż Frań; siedem i pół więcej ode mnie. Wyjechał z Caracas,

15

jak miał jedenaście miesięcy, więc nic nie pamięta z Wenezueli. Nie jest też brunetem o ciemnej karna­cji ani nic z tych rzeczy.

W mojej klasie było czterdzieścioro dwoje dzieci. Po dwadzieścia jeden po każdej stronie i w środku przejście. Czasami siadaliśmy po sześcioro w rzędzie, czasami po pięcioro albo siedmioro. Lorena Roiło, Nuria Corredera, Benito Marin, Roberto Galvez i Ju­lio Molla byli zawsze w pierwszym rzędzie. Tak sobie myślę, że przerastali nas entuzjazmem. Ten tchórz­liwy zasraniec Paąuito Ribera i ja siadaliśmy z tyłu, z dala od okien i przeciągów.

Moim najlepszym przyjacielem z całej szkoły i w ogóle z całego świata był Javier Baigorri. Bai-gorri i ja każdego popołudnia chodziliśmy pić. Pili­śmy piwo, wino i rum z trzciny cukrowej, który on przywoził z Portoryko. Baigorri urodził się w Por-toryko, umiał tańczyć merengue i pić rum. Śmiał się tak głośno i często, że wydawało się, że zaraz pęknie.

Byliśmy razem cztery czy pięć lat, ale potem wró­cił do Portoryko i to co dobre się skończyło. Ciągle jeszcze go sobie przypominam, gdy słucham Rubena Bladesa, Williego Colona czy Celii Cruz.

Javier Baigorii śmiał się ze wszystkiego, choćby to była najgłupsza rzecz, która nie śmieszy nikogo. Jak go oblewali, pękał ze śmiechu, a jak go nie oblewali, to też.

Miał brata, który nazywał się Alonso i zaciągnął się do Marynarki Stanów Zjednoczonych.

16

Jak mieszkasz w Portoryko, musisz uważać, bo oto nagle nadchodzi cyklon i zmiata cię z powierzch­ni ziemi. Dosłownie, zmiata cię z powierzchni ziemi i nikt, nawet twój najlepszy przyjaciel nigdy się nie dowie, co się z tobą stało.

Moja matka mieszkała w Maracaibo i w Caracas.
M urodził się w Caracas, ale był tak mały, kiedy wyje­
chał, że nic nie pamięta. Na Karaibach możesz spo­
kojnie kąpać się w morzu, a tu nagle nadpływa rekin
i zjada ci nogę. Pewnie brzmi to jak gruba przesada,
ale tak jest naprawdę. Rekin może zjeść ci nogę albo
ciebie całego, zależy jaki jest głodny. ...

Ważne jest nie to, żeby iść bardzo szybko, tylko w dobrym kierunku. Obrońcy poruszają się w jed­nej linii, dlatego Antonio Alvarez Cedrón Hernandez pozostaje zawsze o krok od wyrzucenia z boiska, bo umie wejść od dobrej strony. To nie jest wcale ła­twe. W trzeciej klasie miałem już za sobą spotkanie z jednym z tych ogromnych bramkarzy, którzy przez cały mecz myślą tylko o tym, żeby ugryźć cię w ucho. Nazywał się Ivan Bernaldo de Quirós Uget, jadł klej i atrament i każdego tygodnia bił rekord krokietów. Rekord pierwszej tury. W drugiej turze Alfonso Tor-rubias nie miał sobie równych. W szkole było dużo rekordów. Ivan Bernaldo de Quirós Uget zjadał trzy­dzieści sześć krokietów. Alfonso Torrubias pięćdzie­siąt. Alvaro Torres miał na setkę 11,3 sekundy. Marta Lasta miała największe cycki. Juan Jose de la Llave potrafił dziesięć razy walnąć głową w ziemię. Pena

17

Enano mógł trzy razy walnąć w ziemię nosem, a Pe-dro Cimadevilla Nebreda miał fiuta długości dwu­dziestu pięciu centymetrów. Chociaż tego ostatnie­go nie widziałem, więc nie dałbym sobie za to uciąć ręki. W każdym razie zawsze starałem się specjalnie o tym nie myśleć.

Kiedy gryzły mnie flanelowe spodnie, zostawia­łem pod spodem te od piżamy. Czasem wystawały mi trochę i robiłem się cały czerwony, ale ja po prostu nie cierpię, kiedy gryzą mnie spodnie.

Naprzeciwko mojego domu mieszkali Francuzi, Francuz i Francuzka. Byli małżeństwem pomimo tego, że on był dziesięć razy starszy i brzydszy od niej. Francuz miał włosy na rękach, a Francuzka była śliczna jak księżniczka z bajki. Czasami ten bydlak Francuz tłukł ją otwartą dłonią, a czasem zaciśniętą pięścią. Wiem to, bo Francuzka i moja matka były dobrymi przyjaciółkami. Ona mówiła o tym mojej matce, a moja matka mówiła to mnie. Frań dawał mi fory na długość dwóch ulic, ale i tak bił mnie na gło­wę, biegał tysiąc razy szybciej ode mnie. Ja go biłem na głowę w kartach, bo schowałem lusterko w powo­ju i wiedziałem, czego się spodziewać.

M próbował kilka razy popełnić samobójstwo, ale jakoś słabo się starał. Na początku to była jakby za­bawa, ale potem wszystko się pokomplikowało, ze szpitalami i internatami. Mama, tata, Frań i ja wo­lelibyśmy, żeby rzeczy się jakoś ułożyły, ale nie było szans.

JOHN FITZGERALD KENNEDY był trzydziestym piątym prezydentem Stanów Zjednoczonych. Urodził się w maju 1917 roku, wygrał wybory prezydenckie w 1960 roku i zginął zamordowany w Dallas w Tek­sasie 22 listopada 1963 roku. Powiedział: „Brońmy narodu i jego niepodległości".

NGUYEN VAN THIEU został wybrany na prezyden­ta marionetkowej Republiki Wietnamu Południowego. Powiedział: „Amerykanie nigdy nas nie zostawią".

NGUYEN CAO KY był wiceprezydentem Wietna­mu Południowego. Jak pisze w mojej książce, odzna­czał się niedojrzałością polityczną i od przysłuchi­wania się obradom parlamentu wolał afiszować się piękną żoną na oficjalnych bankietach. Jego ulubio­ne zdanie brzmiało: „Trzeba żyć". Niezłe.

HO CHI-MINH był prezydentem Wietnamu Pół­nocnego. Legendarny bojownik, znany jako „wujek HO". Powiedział: „Z pewnością nasz lud zwycięży, a nasz kraj dostąpi wyjątkowego zaszczytu bycia małym narodem, który pokonał dwa imperializmy: francuski i amerykański".

LYNDON B. JOHNSON urodził się w Teksasie i objął rządy w Białym Domu po śmierci Johna F.

19

Kennedy'ego. Stwierdził: „Bóg jeden wie, ile ofiar będzie kosztowała nas ta wojna".

RICHARD NIXON najpierw przegrał wojnę, a po­tem całą resztę, ale i tak powiedział: „Osiągnęliśmy pokój, zachowując honor".

Wiem mnóstwo rzeczy o wojnie w Wietnamie, przeczytałem je w książce Wietnam to nie była za­bawa. Pierwszy żołnierz amerykański, który zginął, nazywał się Thomas Davis. To było 22 grudnia 1961 roku. W roku 1973 Stany Zjednoczone wycofały się z walki.

To była świetna książka. Miałem ją długo, a potem
mi się zgubiła. Szukałem wszędzie i wszystkich pyta­
łem, ale już się nie znalazła. . .

Tutaj umarł Sid, Nancy wykrwawiała się w ła­zience, podczas gdy Sid z głupim wyrazem twarzy siedział na łóżku i czekał. Okno było otwarte, wiatr uderzał Sida w tę twarz z głupią miną, a on czekał. Ale Sid nie umarł ani wtedy, ani nawet tutaj, dobra, trochę tak, miał nóż sprężynowy w dłoniach, a dłonie i ręce, i nogi całe we krwi, ale to nie była jego krew, to była krew Nancy, którą miał na sobie przez calutki dzień i całą noc. Po tym wszystkim nikt już Sida nie widział, w tym samym hotelu mieszkali wcześniej Arthur Miller i Dylan Thomas. Przez cały dzień cho­dzili tam i z powrotem po całym Nowym Jorku i nic nie znaleźli, zupełnie nic, byli naprawdę zmęczeni, już przynajmniej od tygodnia siedzieli w środku i nie wychodzili, i Nancy wpadła w histerię, bardziej niż

20

kiedykolwiek, i nosiło ją po całym pokoju z jej cięż­
kim tyłkiem i nogami pełnymi siniaków, a więc to
nie było poprzedniego dnia, tylko tydzień po tym,
jak na ulicy nikt niczego nie sprzedał, co było zupeł­
nym wariactwem, nie do ugryzienia z żadnej strony,
i dlatego właśnie Nancy nagle zapragnęła umrzeć,
z żadnego innego powodu. Potem umarł Sid, w in­
nym miejscu, gdzieś w siedemdziesiątym dziewią­
tym, chociaż pewne jest to, że Sid nie grał dobrze na
basie, grał fatalnie, za to od czasu do czasu pisywał
do swojej matki: ' • *

Kochana mamo, czuję się fantastycznie, Ame­ryka to bardzo duży kraj, większy niż jakikolwiek inny, przynajmniej o ile wiem. Ludzie mnie kocha­ją i mówią mi miłe rzeczy, które zapisuję sobie, żeby nie zapomnieć. Wrócę wkrótce. Kocham cię -Sydney."

Miałem przygotowane swoje rzeczy, ubrania, książki i buty piłkarskie. Moja matka krzyczała jak wariatka, a mnie to mało obchodziło, bo odkąd mnie wyrzucono, byłem przygotowany na to i na jeszcze więcej. Mój ojciec nie był dużo wyższy ode mnie, na­wet nie o pół głowy; kiedy on mówił, ja wpatrywałem się w swoje stopy. Miałem wszystko gotowe, żeby so­bie pójść i hałas nie mógł mnie zdekoncentrować.

Wyrzucili mnie ze szkoły, bo Juan Jose de la Llave nabrał chętki na to, żeby kraść mi podwieczorek. Brał mój podwieczorek w swoje łapska obrzydliwego gru-

21

basa, wkładał do swojej gęby obrzydliwego gruba­sa i szybko przeżuwał, aż wszystko wpadało do jego wielkiego brzucha obrzydliwego grubasa. I tak przez cały trymestr. Aż miałem tego powyżej uszu i rzuci­łem w niego krzesłem. Krzesło nie ważyło dużo, było ze sztucznej żywicy, ale pod koniec bójki Juan Jose de la Llave miał w głowie dziurę na pięć centymetrów. Miał mój podwieczorek i swoją dziurę. Tak właśnie rozumiem równowagę. Dla szczeniaków z pierwszej tury na stołówce byłem bohaterem, bo wreszcie mo­gły zjeść podwieczorek. Dla dyrektora byłem prawie mordercą. Powiedział, że wiele mi brakuje, żeby być dobrym człowiekiem. Rzecz w tym, że kiedy jesteś mały, ostatnią rzeczą, jaka ci jest potrzebna, to być dobrym człowiekiem. Kiedy jesteś mały, myślisz, że wciąż masz jakieś szanse, żeby stać się prawdziwym skurwysynem, więc próbujesz je wykorzystać. Tak jak ja to widzę, prawdziwy skurwysyn to facet, który trzyma w ryzach tych tumanów z drugiej tury, a nie kawał gnoja straszący młodszych i kradnący im pod­wieczorki.

Kiedy jesteś dzieckiem, za nic na świecie nie chcesz być dobrym człowiekiem: chcesz zwyciężać w wadze ciężkiej, być wyrzucanym z dwóch na trzy klasy i wa­lić konia tak długo, aż złapie cię skurcz w ręce. Kiedy jesteś dzieckiem, chcesz spłonąć w piekle i widzieć, jak cała pieprzona szkoła gapi się z podziwem.

Jeśli zaczyna się rozmyślać o miejscach, w któ­rych się było, i o ludziach, z którymi się było, i o tych wszystkich głupotach, których trzeba było nie mówić, można skonać. Staram się o tym specjalnie nie my­śleć. T robi się smutna, jak sobie przypomina pewne sprawy, a ja zawsze jej mówię, że nie ma sensu przez cały czas obrzucać się gównem.

Hugo Sanchez robił fikołka po każdym golu. Lu­
dzie to uwielbiali. Hugo Sanchez zdobył pięć pucha­
rów Pichichi w ciągu sześciu lat. Puchar Pichichi do­
staje gracz, który w mistrzostwach ligowych strzeli
najwięcej bramek. Pierwsze Pichichi zdobył Bienzo-
bas z Real Sociedad w sezonie '28/'29. Drugie dostał
Gorostiza z Bilbao, a trzecie Bata, też z Bilbao. Klub
Atletico de Bilbao miał w swoich szeregach dwuna­
stu „pichichi", Real Madryt - dwudziestu. Barcelona
tylko sześciu, ale problem w tym, że Barcelona nigdy
nie miała zbyt dużo szczęścia. Real Madryt wygrał
25 lig, a Barcelona 10. » ; i

Pierwszym bramkarzem, który zdobył puchar za najmniejszą liczbę przepuszczonych goli, był Ramal-lers, w sezonie '58/'59. Wygrał też w kolejnym sezo­nie.

23

Oprócz Hugo Sancheza nikt nie strzelił tyle goli co Zarra.

Granie w piłkę sprawiało mi przyjemność, nie bie­gałem zbyt szybko, ale nieźle się kiwałem. Grałem, jak to się mówi, w kratkę: raz bardzo dobrze, a raz nie.

Jeśli dodamy do siebie wszystkie punkty zdobyte przez każdą drużynę we wszystkich mistrzostwach, mamy 2355 dla Madrytu, a Barcelonie, drugiej w ko­lejności pod względem punktów, zostaje 2192.

Jeśli chodzi o puchary zdobyte przez klub, czyli trzy mistrzostwa pod rząd albo pięć naprzemiennie, to Ma­dryt znów jest na czele listy: od '53 do '61, od '61 do '67, od '67 do '69, od '71 do '79 i od '85 do '88.

Mam to wszystko zapisane, bo wydaje mi się, że to ważne.

Kiedy Madryt wygrał ligę '79/'80, gazety poświę­ciły temu prawie całą stronę. Nagłówki głosiły: „SZCZĘŚLIWA DWUDZIESTKA". _

Chodzi mi o to, że jedne rzeczy są ważne, a inne nie.

Mój ojciec zaczyna malować. Mój ojciec jest wiel­kim rysownikiem, jednym z najlepszych, ale teraz musi malować i musi robić to szybko, bo M cały :zas doprowadza nas do szału i nie wiemy, co z nim robić.

M nigdy nie był zdrowy, ale teraz, z upływem cza­su, jest z nim coraz gorzej, a mama, tata, Frań i ja nie wiemy, jak mu pomóc. Lekarze też nie. Przekazują

24

sobie jego przypadek jedni drugim i nigdy nie mówią nam nic pewnego. Nawet nic w przybliżeniu.

Rozmawiałem prawie ze wszystkimi lekarzami, ale od żadnego nie usłyszałem nic, czego wcześniej bym nie wiedział. Nie chcę się zagłębiać w szcze­góły choroby M, bo wszystkie te sprawy związane z umysłem są bardzo skomplikowane, poza tym M mógłby to przeczytać i się wściec, gdyby zobaczył, że opowiadam publicznie o jego sprawach. Są rze­czy, o których nie powinno się mówić, ale problem w tym, że bez tego nie dałoby się zrozumieć, dlacze­go mój ojciec już nie maluje i dlaczego moja matka jest tak zdenerwowana, nie wiedząc, jak ma trakto­wać swoje najstarsze dziecko. Czasami M chodził z nami do kina, ze mną i z Franem, i wszystko dobrze szło, ale czasami zamykał się i biegał po domu, pła­kał i wywracał wszystko do góry nogami, i ostatecz­nie sytuacja bardzo się pogorszyła przez te wszystkie sanatoria i zniknięcia, i próby samobójcze.

Jeden z lekarzy chciał się dowiedzieć, co o tym myślę, o M i jego sprawach, i o tym, że mało i źle sypialiśmy po nocach, ale w sumie nic mu nie po­wiedziałem, bo lekarze mnie męczą. Zwłaszcza psy­chiatrzy, którzy siadają bokiem i wydaje im się, że zaglądają ci w duszę.

M zawsze był smutny i to jest coś, co wychodzi już na pierwszych zdjęciach, tych ze chrzcin. M był smutny na długo przedtem jak urodziliśmy się ja i Frań, dlatego nie sądzę, żeby była w tym nasza wina. Kiedy M szedł z nami do kina i był spokojny,

25

czułem się dobrze. Wychodziliśmy stamtąd jak trzej bracia i wracaliśmy do domu bardzo zadowoleni. Gdy M czuł się źle, zwłaszcza w ostatnich latach, robiłem się smutny i nie wiedziałem, co mówić ani gdzie patrzeć, bo jak patrzyłem na mamę, to smut­niałem jeszcze bardziej, a jak na tatę, to też.

Lekarz zagadnął mnie o obrazki z Matką Boską z Dzieciątkiem i mnóstwem innych świętych, które M zazwyczaj nosił przy sobie w te najgorsze dni, ale zachowałem swoją opinię dla siebie, bo nie utrzy­muję zbyt dobrych stosunków z Kościołem. Jako dziecko trochę się tego nałykałem i prosiłem Boga o miłosierdzie po każdym wytrysku, ale rzecz w tym, że w dzieciństwie opowiadają człowiekowi mnóstwo głupot, a ponieważ człowiek jest mały i ma uszy większe niż wszystkie inne części ciała, to wszystko chłonie. Potem, z biegiem lat, wolałem wytryski.

W dzieciństwie powiedzieli mi, że gryząc hostię gryzie się Boga, i dlatego spędzałem całe godziny z opłatkiem przyklejonym do podniebienia, co mnie łaskotało i doprowadzało do szału. To tylko przy­kład.

Mój ojciec robił piękne rysunki, ale prawie nikt nie ceni dobrych rysowników, takich jak Hungerer, Hogarth, Searle, Ballesta, Steadman albo mój ojciec. Ludzie snobują się na speców od malarstwa, ale na rysunku nikt się nie zna.

Rysunki tuszem robi się tylko jedną kreską, są szybkie i nie pozwalają na żadne sztuczki; jak są do­bre, to są dobre, a jak są złe, to są złe.

26

Rysunki mojego ojca są przepiękne, pełne wdzię­ku, charakteru i siły. W sumie, jeśli nie maluje, to też nic nie szkodzi.

Moja matka chce mieć M przyszytego do brzucha, żeby nie mógł zrobić nam krzywdy, ale to niemożli­we, a od myślenia o tym robi się nerwowa.

Moja matka była aktorką, ale teraz już nie jest. Te­raz robi dużo rzeczy, których nie lubi, i nie zawsze jest wesoła.

Kiedy wyrzucono mnie ze szkoły, żadnemu z nich
nawet nie przyszło do głowy, żeby mnie zlać ani nic
z tych rzeczy. Wysłali mnie do internatu. Tak sobie
myślę, że ich zdaniem to było dla mnie najlepsze. To,
co zdaniem innych jest dla ciebie najlepsze, w sumie
takie nie jest. Ani najlepsze, ani nawet drugie w ko­
lejności. , . ■ =

T uwielbiała się przebierać, wyobrażała sobie, że jest księżniczką i tak dalej; ja z kolei lubiłem piłkę nożną, przypuszczam, że tak powinno być, sam nie wiem. Raz T ominęła wycieczka, miała plecak, mia­ła prowiant, miała nawet traperki, ale pomyliły jej się dni i cały sobotni ranek przesiedziała przed wej­ściem do szkoły.

Mnie raz uciekł autobus drużyny piłkarskiej i mu­siałem spędzić całe popołudnie z Carlosem Garcią de la Calle, który odsiadywał karę. Dużo gadaliśmy o kobietach, piłce nożnej, psach, nauczycielach, wa­leniu konia i szansach armii hiszpańskiej w przy­padku konfliktu zbrojnego. Było fajnie. W wyborach

27

reprezentacji szkoły dali mu 5-1, między innymi dla­tego, że Carlos Garcia de la Calle i ja byliśmy najlepsi w drużynie. Ja teraz nazywam się Elder Bastidas, ale wcześniej nie. Wcześniej, kiedy byłem mały, miałem inne imię, które nadali mi rodzice, gdy się urodziłem. Zmieniłem je, bo mi się nie podobało. Nie żeby było brzydkie - tyle że dla mnie brzmiało jak nie moje.

Elder Bastidas to imię, które ukradłem jednemu z tych kretynów z Kościoła Jezusa Świętych Dni Ostatnich4, na długo wcześniej, nim do nich wstąpi­łem i zacząłem przemierzać ich ścieżki nieskończo­nej radości. T bardzo się podoba to imię, a mnie bar­dzo się podoba T, więc wszyscy są zadowoleni. Mojej matce wcale się nie spodobało, że zmieniłem imię, ale człowiek nie może spędzić życia na zamartwia­niu się, że zrobi coś, co nie spodoba się jego matce. W mojej klasie był jeden facet, który przysięgał, że sypiał ze swoją.

Spędziłem tydzień u niego domu i faktem jest, że miał fantastyczną matkę. Jego biedny ojciec umarł parę lat wcześniej, facet mieszkał z matką, siostrą, też całkiem ładniutką, babcią i prababcią, choć tak sobie myślę, że nie sypiał z nimi wszystkimi.

4 Właśc. Kościół Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach
Ostatnich, założony w 1830 roku w USA przez Josepha
Smitha, Jr. Jego wyznawcy nazywani są potocznie mor­
monami (przyp. tłum.). ..-• > »

28

W dzieciństwie najgorsze były noce, gdy niewiele się spało w oczekiwaniu, że M znowu wytnie nam jakiś numer, i dni w szkole, gdzie bez przerwy się czerwieniłem, za każdym razem, gdy ktoś wymawiał moje nazwisko albo wyglądało na to, że wymówi. Najlepsze były mecze piłki nożnej. Tak czy inaczej, przypuszczam, że to dzięki tym złym chwilom sta­jesz się silniejszy, mądrzejszy albo jakiś tam jeszcze. Kiedy jesteś w szkole i całe podwórko tych z pierw­szej tury patrzy na ciebie, jak się czerwienisz, to nie możesz myśleć o tych wszystkich godzinach, dniach i latach, które masz jeszcze przed sobą, bo jak to zro­bisz, to zaraz weźmiesz i umrzesz.

Liga z El Plantfo nie miała zbyt surowego regu­laminu. Wiedzieliśmy, że nie wolno nikomu rozbić głowy i że żadna drużyna nie może wystawiać za­wodników, którzy nie są zapisani, w związku z czym nasz trener nie mógł grać. Także dlatego, że był od nas o dziesięć lat starszy.

Na trenera zawsze wołaliśmy „trener", nie „mi­ster", nie „boss", tylko „trener". Prawda jest taka, że my wcale nie chcieliśmy mieć trenera, ale skoro on się uparł, to nie mogliśmy mu odmówić. W każdym

29

razie ulżyło nam, że nie pozwolili mu grać, bo nie trafiał kopniakiem nawet w puszkę po konserwach. Biegał, skakał, robił skłony, był wysoki i miał jasne włosy jak Niemiec, ale nie odróżniał piłki od wału korbowego. Generalnie nasza drużyna nie była zbyt dobra, ale trenowaliśmy i dużo dawaliśmy z siebie. Ja dawałem z siebie ciut mniej, bo nigdy nie biega­łem zbyt szybko i nawet nie lubię tego robić, ale resz­ta biegała i dawała z siebie bardzo dużo.

Oglądać mojego brata Frana w akcji to była czysta rozkosz, tak go rozsadzał entuzjazm. Z przeciwników robił mokrą plamę, ale nie był świnią, był siłaczem. Kiedy biegł wzdłuż bocznej linii, brakowało mu miej­sca. Piłka wystrzeliwała, a on za nią, jak gdyby Bóg dodawał mu skrzydeł. Nazywali go dzikiem, a kiedy brał cię na cel, przez cały mecz czułeś jego oddech na karku. Obrońcy najczęściej mają za szybki refleks, przez co wystawiają nogę za wcześnie, co bardzo uła­twia akcję napastnikowi. Frań wytrzymywał do koń­ca; kiedy stał naprzeciwko, nie wiadomo było, jak go przejść. Nie do pomyślenia, ale w ciągu dziesięciu lat udało mi się go wykiwać tylko sześć czy siedem razy. Napastnicy przeciwnika też nie mieli z nim łatwo. Poza Luisem del Riego, ale ten skurczybyk kiwał jak szatan, to była czarna magia, zdawało się, że ma piłkę przyszytą do buta. Był wysoki i szybki, strzelał dobrze z główki, a także z obydwu nóg. Luis del Riego dawał radę mojemu bratu i dałby radę każdemu.

Antonio Alvarez Cedrón Hernandez też dobrze kiwał i miał dużą klasę, ogromną. Nie był facetem

30

tak skutecznym jak del Riego, faktycznie był wolniej­szy i nie strzelał tak mocno, ale miał jakiś szczegól­ny urok. Lubiłem go i dobrze nam się razem grało. Obaj przytrzymywaliśmy piłkę dłużej niż trzeba, ale potrafiliśmy robić to ładnie i w tym samym czasie. W piłce można być silnym, szybkim, wysokim, moż­na biegać jak błyskawica, kopać jak koń i strzelić dwa lub trzy tysiące goli, ale to wszystko nie robi z ciebie fantastycznego zawodnika. Antonio Alvarez Cedrón Hernandez miał to coś, także Porres z ofi­cjalnej reprezentacji szkoły, Ardiles, Pierre Littbar-ski z niemieckiej kadry, Juan Gómez, don Juanito Maravilla, no i oczywiście Butragueńo, dziecko An-gel, które wpadło do magicznego kociołka łaski i tak naprawdę nigdy z niego nie wylazło.

Jasne, że nie wszystko było takie różowe, bo jakby było, to nikt nie mógłby sobie wytłumaczyć, jak zdo­łaliśmy przegrać trzydzieści cztery mecze pod rząd z tak skandalicznymi wynikami, że nawet dziś nie mam odwagi ich sobie przypominać. W strefie cie­nia drużyny byli bracia Holendrzy, dwóch gości tak głupich jak słoń próbujący obrać mandarynkę trąbą w rękawicy bokserskiej. Z drugiej strony, to były do­bre chłopaki, ale jedno nie wyklucza drugiego. Moż­na być jak szczere złoto w życiu i kupą gówna na boisku, można też być aniołem na boisku i kawałem gnoja w życiu, ale to drugie dużo łatwiej wybaczyć.

Holendrzy kończyli wszystkie mecze, kopiąc się między sobą, czasami również tak samo je zaczyna­li. Nie potrafili ustalić, który z nich gra gorzej, choć

31

naprawdę się starali. Wszyscy patrzyliśmy, jak to • robią, nawet obstawialiśmy zakłady. Najlepiej byłoJ postawić na starszego brata, który miał podły cha­rakter i potrafił wymierzać niedozwolone ciosy bez żadnego obciachu. Zdarzało się, że musieliśmy grać dwa mecze, co oczywiście nie zdarzało się często, ale jak mieliśmy jakiś zaległe spotkanie, to nie było wyjścia. Jeden mecz rano, drugi po południu. Kiedy zbliżał się ten po południu, ja już prawie nie żyłem, bo jak miałem sześć lat, to przynajmniej raz w tygo­dniu podłączali mnie do takich maszyn pełnych ka­bli, żeby leczyć mi oddech albo jakąś arytmię, sam dobrze nie wiem. W każdym razie wyciągali mnie z klasy i prowadzili do kardiologa, a tam podłączali mi milion kabli do rąk i nóg, i klatki piersiowej, i ple­ców, i głowy. No więc męczyłem się potwornie, kiedy tego samego dnia wypadały dwa mecze, ale pomimo zmęczenia najlepsze zagranie mojego życia zaliczy­łem właśnie podczas takiego podwójnego dnia.

Chodziło o piłkę, która wylądowała samotnie trochę przed linią połowy boiska po strzale naszej obrony. Nie dając przeciwnikom czasu na reakcję, przejąłem ją i ruszyłem do przodu lekkim kłusem, z determinacją, ale bez pośpiechu. Wiedziałem, że nikt mi nie przeszkodzi dostać się aż pod bramkę. Poradziłem sobie z jednym, dwoma, nawet trzema wrogami, zanim dotarłem do bramkarza, ledwo mu­skając piłkę i lekko hamując, jednym słowem, w peł­ni panując nad sytuacją. Zamarkowałem fałsz; strzał, bardziej dla porządku niż z potrzeby, i w koń-

32

cu wpakowałem piłkę do siatki, nawet nie zatrzy­mując się, żeby popatrzeć, jak przecina linię bramki. T nie było, żeby to zobaczyć.

Kapitan drugiej drużyny klepnął mnie dwa razy
w plecy i przysiągł dwanaście razy, że to był jeden
z najlepszych goli całych mistrzostw. Przegraliśmy
siedem do trzech, ale to był wielki dzień. -*

Luis del Riego po tym, jak strzelił gola, unosił jed­ną rękę i tak się rozciągał, że wydawało się, że wy­rwie ją ze stawów. Luis del Riego był kutasem, ale grał jak sam Bóg.

Dzień, kiedy M pomyślał, że jego szczęście się wy­czerpało, był jednym z najgorszych. Wcześniej zamy­kał się w pokoju i nie wychodził, nawet pod przymu­sem. Jeśli chciałeś wejść, z całej siły przytrzymywał drzwi i koniec. Poza tym wstawał w nocy i krążył po domu, a potem wydawał z siebie dziwne dźwięki, jak gdyby umierał. Robił to bardzo głośno, żebyśmy wszyscy słyszeli.

Przez to wszystko noce były dosyć burzliwe. Frań i ja robiliśmy namioty z prześcieradeł, a potem wła­ziliśmy do środka. Frań potrafił bawić się dwie albo trzy godziny, mówiąc do siebie półgłosem, ale ja za­sypiałem wcześniej. Nie przeszkadzał mi wcale, bo choćby go zabijali, umierałby bardzo cichutko, pra­wie w milczeniu.

M był w sanatorium parę miesięcy i nie wiadomo, dlaczego nie może dalej mieszkać w domu. Robi się smutny i mówi, że chcą go wyrzucić. W szkole opo-

33

wiadał wszystkim, że zna sztuki walki i chłopaki czu­li do niego spory respekt, ale tak naprawdę kupował tylko różne naklejki i komiksy z Sang-Chi, prawdzi­wym synem Fumanchu, mistrza walk wschodu, cho­ciaż nie sądzę, żeby to się do czegoś przydawało.

W każdym razie uważam, że to, co człowiek sobie wymyśla, jest prawdziwsze niż to, co się człowieko­wi przydarza. W ostatecznym rozrachunku to, co się człowiekowi przydarza, zawsze jest tylko przypad­kiem. ■<■.'■»*.

W mojej szkole była cała kupa śmierdzących gnoj­ków. Jednym z najgorszych był Labanchy. Nie miał najmniejszego pojęcia o grze i tylko walił w piłę z ca-; łej siły za każdym razem, gdy przelatywała blisko niego. Dwa na trzy mecze z jego udziałem kończyły się wykopaniem piłki nie wiadomo gdzie. Ten gość to był prawdziwy bydlak. Jego ojciec przyszedł raz do nas naprawić podgrzewacz- wody. Przez rok brali­śmy prysznic z rondli. To był drugi kawał bydlaka.

Nauczyciele nie są dobrymi ludźmi. Pan de las Vińas trze twarz jak gdyby przesuwał ją z miejsca na miejsce i zawsze mówi o wszystkim, że to są „jaja jak berety". Niezłe. Mónica Gabriel y Galan pisze wier­sze, a potem czyta je na głos. Jorge Maiz pęka ze śmiechu i tak skrzypi, jak gdyby naprawdę miał pęk nąć. Jorge Maiz jest gruby i nosi okulary z trzema ty siącami dioptrii. Bez przerwy drapie się w tyłek, b strasznie go swędzi i dlatego, że jest gruby i kaleso­ny zwijają mu się na jajach, i nie może nabrać tchu.

34

Gdy zrobił słonia ze stiuku, włożył w to więcej uczu­cia niż pozostali, bo chciał zaskoczyć swojego ojca czymś naprawdę pięknym. Pomalował go na różne kolory, starannie i cierpliwie, a potem Paco Arce i ja mu go zniszczyliśmy. Najpierw wymalowaliśmy mu czerwone kropy, potem czarne łaty jak mają krowy, a później go zniszczyliśmy. Paco Arce był wysokim i sympatycznym gościem, ale też był z niego niezły bydlak. Lubił wszystko niszczyć. Czasami robił sobie jaja z nowych i udawał pedała. Kiedyś jakiś nowy na­zwał go skurwysynem i Paco skopał mu brzuch. Po każdym kopniaku nowy powtarzał: „Skurwysyn!". Tak go skopał, że myśleliśmy już, że go zabił. Paco to był kawał bydlaka, ale ten nowy miał jaja ze stali. Jorge Maiz zrobił swojego słonia ze stiuku z praw­dziwą miłością. Ja go pomalowałem w kropki i kro­wie łaty, a Paco Arce skopał go butem, aż zostały tyl­ko okruszki gipsu w różnych kolorach. Jorge Maiz przez miesiąc wzywał pomocy, ale był gruby i nosił okulary, więc nikt nie zwrócił na niego specjalnej uwagi. Potem zaczęło mi się śnić, że popełnia samo­bójstwo. Chyba nigdy później nie czułem się tak źle jak wtedy.

Podczas gdy M z niebezpiecznym uporem wcho­dził i wychodził z domów wariatów, Frań i ja grali­śmy w najgorszej drużynie piłki nożnej ostatnich sie­demdziesięciu pięciu lat. Oto jej skład: Frań, Antonio Alvarez Cedrón Hernandez, Chema Peragalo, bracia Holendrzy, Carlos i Rogelio van Moorken, kuzyn i Lleida. Układ był następujący: Frań, Chema i Ho­lender Rogelio na obronie, Antonio i ja jako środko­wi, a kuzyn, na którego wołaliśmy „Chile", oraz Car­los, drugi Holender, w ataku. Jedni z nas grali lepiej, inni gorzej, ale w sumie byliśmy dużo bardziej źli, niż dobrzy. Na bramce stał Lleida, gość zwinny i pewny, który nie wytrwał z nami nawet trzech tygodni. Zo­staliśmy bez bramkarza, w związku z czym musieli­śmy się zmieniać, po jednym golu na każdego.

Jestem pewien, że jest przynajmniej dwieście mi­lionów gorszych rzeczy, cały problem w tym, że jak przychodzi moja kolejka na bramce, to żadnej z nich nie mogę sobie przypomnieć. Wiem tylko, że w każ­dej chwili może przyjść jakieś bydlę i roztrzaskać mi jaja uderzeniem piłki.

W teorii piłkę przyjmuje się na klatkę piersiową, z łokciami przyciśniętymi do boków i obejmując

36

dłońmi, zawsze to wiedziałem, ale w praktyce nigdy nie udaje mi się oddalić jej zbytnio od moich jaj, więc już nawet nie próbuję. Frań się wścieka, gdy widzi, jcik robię z siebie palanta na bramce, ale z nim już tak jest, że bierze wszystko zbyt poważnie.

Kiedy miałem dwanaście lat, zgubiłem Action-mana w górze piachu. Schowałem go tam, ratując przed niebezpieczeństwem, a potem on sam ruszył dalej w głąb, aż nie dało się go więcej odnaleźć.

Wbrew temu, co wszyscy myślą, Actionman to nie to samo co Geiperman. Mojego przywieźli mi z Lon­dynu, podczas gdy tutaj najfajniejszą rzeczą, jaką widziano, było wielkie pudło żołnierzyków firmy Co-mansi. Actionman nie tylko jest bardziej wytrzyma­ły niż Geiperman, ale też ma lepszy chwyt. Geiper-manowi zawsze w końcu wypadają z rąk pistolety i latarki, i teleskopy, bo ma te łapy miękkie i głupio zrobione.

Na plastikowych zabawkach, zanim się połamią, wychodzi taki biały pasek. Mój Actionman długo po tym nie przetrwał, złamała mu się ręka i wyleciały mu gumki. Na początku matka mi go naprawiła, ale potem znowu źle się poczuł i zgubił się w górze pia­chu. Nie żebym wierzył, że generalnie zabawki mają w zwyczaju popełniać samobójstwo, ale jestem pe­wien, że ta moja wybrała drogę krótszą i bardziej godną.

Moja matka to wspaniała kobieta, mimo fatalnej słabości do latynoskiego kina. Mój ojciec jest ry­sownikiem, ma brodę i nosi grube szkła z czarnymi

37

oprawkami, przeważnie siada i mówi powoli, poza
tym pije dużo kawy i kicha głośniej niż ktokolwiek
na świecie. ■ ■"• -

Będą operować R. Chodzi o coś naprawdę poważ­nego i nikt nie ma specjalnej nadziei. R to ojciec T. Matką T jest L. V. Bracia T to J i A. Wiem, że brzmi to trochę skomplikowanie, ale myślę, że tak jest lepiej dla wszystkich. -. , •>

T to miłość mojego życia i najładniejsza dziewczy­na, jaką w życiu widziałem; ani w dzieciństwie, ani jako człowiek dorosły nie widziałem drugiej takiej. Nie przesadzam.

L. V. też jest ładna i nawet matka L. V, która nie wiem, jak się nazywa, ale leżała na stole w jadalni w alpakowej oprawce. R nie jest taki przystojny i my­ślę, że uroda T pochodzi od jej matki i babki.

T i L. V, i R, i J, i A wszyscy są Skandynawami.

Ojciec R nie przyjedzie go odwiedzić, bo jest bar­dzo stary i myślę, że R będzie za nim tęsknił.

Gdyby któregoś dnia mnie operowali i T by przy mnie nie było, zaraz bym umarł.

)

Kiedy skończyłem szesnaście lat, matka powie­
działa: „Biegnij do pokoju i zobacz, co ci przynio­
słam". ,iv ;.,'.'•,

W pokoju była papuga. Nigdy nie powiedziałem matce, że chciałbym mieć papugę, ale ona kupiła mi ją i schowała w pokoju jako wielką niespodziankę. Nie pozostawało mi więc nic innego, jak tylko bar­dzo się ucieszyć i z całej siły przytulić papugę.

Papuga była kolorowa, gruba i niema. Na począt­
ku prawie się nie ruszała i gdy widziała, że nadcho­
dzę, patrzyła w drugą stronę. Potem zaczęła mieć
ciągoty samobójcze. Wyrywała sobie pióra, jedno po
drugim, z taką wytrwałością, o jaką nigdy nie posą­
dzałbym papugi. . .•;/<, :

Wezwaliśmy weterynarza i weterynarz orzekł, że chodzi o traumę spowodowaną brakiem miłości. Ponieważ uznałem, że nie jestem w stanie bardziej pokochać mojej papugi, postanowiłem ją wypuścić, żeby poleciała na poszukiwanie czegoś lepszego. Ale jedyne, co znalazła, to psa sąsiada. Przypuszczam, że trudno się lata z jednym piórem na grzbiecie.

Człowiek może bardzo kochać swoją papugę, ale potem przychodzi pies i ją zjada. Z drugiej strony,

39

człowiek może wcale nie kochać swojej papugi, ale potem przychodzi pies i ją zjada. Czyli to nie ma zna­czenia, jak bardzo człowiek kocha swoją papugę, bo i tak jej to nie pomoże, jeśli w okolicy kręci się pies.

Lekarz, który operował ojca T, powiedział nam, że nie ma wielkich nadziei. W szpitalu było bardzo gorąco i trudno mi było się nie czerwienić. W szpita­lach zawsze jest bardzo gorąco i wszystko, co się tam dzieje i co mówią ludzie, łącznie z lekarzami, wydaje się kłamstwem, jak gdyby w każdej chwili ktoś mógł parsknąć śmiechem, przynajmniej tak mi się wydaje. L. V. przyjmuje to wszystko bardzo poważnie.

Byliśmy w szpitalu przez trzy czy cztery godziny, a potem T i ja poszliśmy do domu.

T kąpała się nago po nocach i coś sobie wyobraża­ła. Te rzeczy tutaj nie są dla T ani dla mnie, dlatego od czasu do czasu przypominam sobie Sida i Nancy.

W niedzielę chodziliśmy do kościoła. Frań lubił to bardziej niż ja, ale zawsze szliśmy razem. Ja chcia­łem mówić „skurwysyn", „pierdolę" albo coś w tym stylu, ale w sumie nie mówiłem nic. Kościół w El Plantio był bardzo mały, biały i ładny. Za ministran­ta robił bramkarz drużyny Durango, czasami także Luis del Riego, a za to Bóg nauczył go kiwać w nad­ludzki sposób.

Bramkarz z Durango nazywał się Luis Ondina i chciał być papieżem. Udzielał komunii dzieciakom ze swojej ulicy okrągłymi żetonami z gry w chiń­czyka. Był trochę przy kości i całkiem sympatyczny,

40

wołaliśmy na niego „Czołg", bo potrafił rozkwasić każdego, kto zbliżył się do jego bramki.

My nigdy nie mieliśmy dobrego bramkarza, dlate­go szło nam tak źle. Mieliśmy Lleidę, ale on nie wy­trwał z nami nawet trzech tygodni; a potem już nic, ziejąca pustką dziura za ostatnim obrońcą.

Carlos Echevarrfa i ja spędziliśmy całe popołu­dnie oglądając czasopisma mojego ojca. To były ilu­strowane magazyny z kolesiami bez majtek, które wykorzystywał do swoich rysunków. Echevarrfa za­czął wariować, chciał wyrywać strony. Pobiliśmy się, w końcu z tej szamotaniny wszystko się rozpadło, mój ojciec się zorientował, a ja tak się zdenerwowa­łem, że wyszedłem z domu i wspiąłem się na dźwig, taki wysoki dźwig budowlany. Siedziałem tam parę godzin, zanim w ogóle zachciało mi się zejść.

Carlos Echevarria był strasznie napalony, ale i tak nie wierzę, żeby sypiał ze swoją matką.

Ojciec T ma trzy dziury: jedną oddycha, drugą podają mu jedzenie taką gigantyczną strzykawką, a przez trzecią wyciągają z niego flegmę.

T pęka serce na sam jego widok. Po południu sie­dzimy z nią chwilę, a potem wyprowadzamy psy na spacer. T bardzo kocha swoje psy, zwłaszcza Kitty.

Kitty jest bokserką, a Oxa to brytan. Kiedy Oxa bie­gnie, całe jej ciało tańczy, a sierść faluje nad oczyma. Kitty jest bardzo bystra i szybka, ma bardzo smukłe ciało, jak królowa, i pręgowaną sierść. J uparł się, żeby podciąć jej uszy. T nigdy nie uważała, że takie podcinanie psom ogona i uszu jest dobre, i ja też tak

41

nie uważam. Słonie mają ogromne uszy i nikomu nie
przychodzi do głowy ich podcinać. ;.

Oxa myśli, że jest kotem, włazi na ciebie i chce, żeby ją brać na ręce. Jest wielkim pieszczochem, ale waży dwieście kilo. Kiedy walczy z innymi psa­mi, nie zdaje sobie sprawy z tego, jaka jest wielka, i próbuje się schować.

Mam za sobą mnóstwo różnych prac, nie tylko
tutaj, także w Anglii. Pojechałem tam, bo wydawa­
ło mi się, że w tym kraju ludzie za dużo wrzeszczą,
nie żebym ja nie wrzeszczał, ale przeszkadzają mi
wrzaski innych. Z wrzaskami jest jak z puszczaniem
wiatrów: własne bąki nie przeszkadzają ci nawet
w połowie tak jak cudze. Gdy tam przyjechałem, nic
nie wiedziałem o tych ludziach, ale potem stopniowo
zdałem sobie sprawę, że są tak samo nieprzyjemni
jak wszyscy pozostali. Mnie tak naprawdę podoba
się Francja, ale to dlatego, że byłem tam z T, a z nią
wszystko mi się podoba. , ^

Sanatorium, do którego wsadzili M, było miejscem dosyć miłym jak na sanatorium, z drzewami i ogroda­mi, i słonecznymi tarasami, i krytym basenem, i dru­gim odkrytym. Za pierwszym razem pojechałem tam z matką. Mieliśmy odebrać go o dwunastej i przywieźć przed dziesiątą. ICiedy przyjechaliśmy, M nie czekał w recepcji, więc pielęgniarka zaczęła wzywać go przez megafon. Prawdę mówiąc, wcale nie było mi do śmie­chu, słysząc jego imię odbijające się echem po całym tym przeklętym domu wariatów. Potem poszedłem na górę, bo pielęgniarce przyszło do głowy, że może śpi w swoim pokoju. M mało sypia i budzi go pierdnię­cie myszy, ja to wiem, ale nie chciałem wdawać się w dyskusje z pielęgniarką. Pokój M był na końcu bar­dzo długiego korytarza pełnego drzwi, a na korytarzu był koleś, który chodził od jednej ściany do drugiej, uderzając w nie głową, zupełnie jak jeden z tych sa­mochodzików na baterie, które jadą przed siebie, aż w coś uderzą, a potem zawracają. Napędził mi niezłe­go pietra, więc przestałem szukać i wróciłem na dół. Kiedy dotarłem do holu, zobaczyłem jak mama zapina M kurtkę, jak to zwykle robi, bo lubi myśleć, że M to małe dziecko. Może i ma rację, nie wiem.

43

Wracałem do sanatorium jeszcze tylko parę razy, \ bo M poczuł się lepiej i go wypuścili. Jose Luis San-talla powiedział, że za pięćdziesiąt peset zabierze mnie do fantastycznej babki, która pokazuje tyłek. Ja nigdy nie widziałem niczyjego tyłka, więc się zgodzi­łem. Kiedy Santalla zgromadził odpowiednio dużą grupę i pozbierał pieniądze, wziął nas na oglądanie tyłka. Zatrzymaliśmy się przed jakimś ogrodem oto­czonym drutem kolczastym i cyprysami. Zaglądając | pomiędzy cyprysami, można było dostrzec grubaskę gołą od pasa w dół, można było zobaczyć tylko to i nic więcej, bo tyłek zasłaniał wszystko inne, na- > wet słońce. To był ogromny, biały i obrzydliwy ty- \ łek, największy tyłek świata. Powiedziałem Santalli, ; że gdyby kosił kasę za metr kwadratowy tyłka, był- ; by bogaczem. Tego dnia odkryłem, że tyłek nie jest prawdziwym tyłkiem, jeśli nie jest prawdziwym tył- j kiem. To znaczy, że jeśli tyłek przypomina bardziej ' cysternę niż tyłek, to w końcu nie jest to ani tyłek, ani \ nic poza tym. Mój ojciec mówił, że gdyby miał koła : ze szprychami, kierownicę i dzwonek, to nie byłby ; moim ojcem tylko rowerem. Z tego samego powo- .1 du tyłek, który jest w stanie spowodować zaćmienie j słońca, to nie tyłek.

Mój ojciec raz dostał ataku nerwów i aż stracił głos. Potem go odzyskał. Mój ojciec to bardzo spokojny fa­cet, ale pewnego dnia dostał atak i nikt nie wiedział, dlaczego. Nigdy nie dostał kolejnego. Kiedy byłem mały, też miałem ataki i chciałem wszystko rozwalić. Bycie małym oznacza, że jest się DUŻO mniejszym

44

niż większość rzeczy i to nie dodaje otuchy. Ludzie opowiadają ci piękne historie z dzieciństwa, ale osta­tecznie bycie małym jest zawsze byciem mniejszym i żadna siła boska tego nie zmieni.

Myślę, że mógłbym własnoręcznie zatłuc wszyst­kich facetów, którzy pieprzyli się z T. Zabiłbym rów­nież tych, którzy opowiadali jej dowcipy, ale zaczął­bym od tych, którzy się z nią pieprzyli.

Pewnej nocy spotkałem Jorge Maiza, tego go­ścia od stiukowego słonia. Opowiadał mi, że zrobił ośmiomiesięczny kurs pilotażu szybowców, ale jak zdał egzaminy, to odebrali mu licencję, dlatego że jest grubasem i krótkowidzem. Trochę mi go było żal, ale równocześnie ucieszyłem się, że nie tylko ja jeden dokuczyłem w życiu biednemu Jorge Maizowi, pewnie wszyscy to robili. Poza tym myślę, że wciąż swędział go tyłek, bo przez cały czas naszej rozmowy nie przestawał się drapać.

Na początku nic nic mówili T, bo to taka stara skandynawska tradycja, że wciąż ukrywa się przed sobą różne sprawy. W szpitalu są dwie tury odwie­dzin, rano od dziesiątej do dwunastej i po południu od piątej do siódmej, ale T może chodzić, kiedy chce, bo R jest jej ojcem. Kiedy T wchodzi do pokoju, R bardzo się cieszy, a kiedy go całuje, cieszy się jeszcze bardziej. Wiem to, bo T mi opowiadała. Ja zawsze czekam w barze. Bar jest bardzo przyjemny, ludzie tam są smutni i prawie nie robią hałasu. Kelnerzy przynoszą ci piwo i milczą, nie czują się w obowiąz­ku opowiadania ci niczego śmiesznego. Siadam tam i piję w milczeniu, aż T po mnie przyjdzie, a potem idziemy do domu.

L. V. stara się nie płakać i prawie zawsze jej się to udaje. Przypomina mi drzewo, mocne, wysokie, trochę surowe, ciche, a jednocześnie życzliwe i ser­deczne. T przepłakała kilka dni, ale teraz dochodzi l do siebie i wstrzymuje łzy jak jej matka. W trzeciej klasie podstawówki siedziałem obok gościa, który składał telewizor z części. To było smutne i nudne dziecko, które prawie z nikim nie rozmawiało. Kie­dyś po szkole poszedłem do niego do domu po piłkę

46

do nogi. Pablo Mendoza nie był bogatym dziecia­
kiem, był raczej biedny jak mysz kościelna, ale miał
piłkę do nogi, którą podarował mu dziadek i pozwa­
lał nam nią grać. Pablo w ogóle nie lubił piłki nożnej,
więc dawał mi ją i zostawał w domu, żeby składać
telewizor. Gdy w drodze do jego pokoju mijałem
duży pokój, zobaczyłem całą rodzinę siedzącą na
podłodze wśród setek tysięcy części i góry instruk­
cji i rysunków technicznych, które rozdzielili między
siebie. Jak mi powiedział Pablo, siedzieli nad tym już
trzy lata. ■■■•:•■-•*.-.■<

Teraz mają zaległości w pracy, bo umarł dziadek i nikt nie chce zająć się jego częścią.

W domu Pablo Mendozy nie mieli pieniędzy, żeby kupić telewizor, ale byli tak uparci, że pewnie w koń­cu udałoby im się go zdobyć.

Z tego co zobaczyłem, nie sądzę, żeby udało im się złożyć telewizor, ale radio lub pralka na pewno im z tego wyjdzie.

Mój ojciec uwielbia porty, nie cierpi plaż, ale uwiel­bia porty. W Calpe był maleńki port pełen kutrów rybackich z sieciami i skrzyniami na ryby, i wielką okrągłą lampą do nocnych połowów. Każdego po­południa schodziliśmy tam z ojcem i trochę się ba­wiliśmy. Pewnego dnia zobaczyliśmy pana jedzące­go puszkę sardynek. Ten pan nie był rybakiem, miał biały garnitur, siedział i spokojnie zajadał sardynki z puszki. Najlepsze w tej historii jest to, że jak już skończył z sardynkami, to wylał sobie olej z puszki na dłonie, roztarł go trochę, a potem nałożył sobie

47

jak odżywkę na włosy. Chcę powiedzieć, że wylał so­bie cały ten ohydny olej po sardynkach na głowę, na swoje własne włosy. Potem wyjął grzebień, zaczesał włosy do tyłu z przedziałkiem pośrodku i poszedł na spacer po miasteczku. Bardzo zadowolony.

L. V. nie mówi dużo, ma długie włosy, ale zawsze nosi je spięte, ma też dużo pięknych rzeczy, które sama robi, wszystkie są maleńkie. Pewnej nocy śni­ło mi się, że L. V. się zgubiła i że T i ja szliśmy po jej śladach, a były to wszystkie te maleńkie rzeczy, które robi: maślane ciasteczka, czerwone skarpe­ty bożonarodzeniowe, suszone kwiaty i prasowane liście, abażury do lampek i haftowane serwetki. R jest ojcem T i jest umierający. Dlatego tyle chodzimy do szpitala, bo jest bardzo chory i muszą mu zrobić dwie czy trzy operacje, zanim będzie można coś po­wiedzieć. Lekarze nigdy nie mówią, że coś jest tak a tak, wolą poczekać, aż będą mieli wszystkie wy­niki. Robią ci dwieście lub trzysta badań, a dopiero potem coś ci mówią. Czasami ktoś po drodze umie­ra. Mój brat Frań jest mądry, a mój brat M to wa­riat. Teraz ma się trochę lepiej, ale wcześniej mówił, że robi rzeczy, których nie robił, kłamał i wszystko chował. Powiedział, że idzie na uniwersytet, i nie po­szedł, potem powiedział, że ma pracę w domu towa­rowym, a jej nie miał, potem zaczął się uczyć pisania na maszynie, ale się nie uczył, i tak przez cały czas. W końcu tyle nakłamał, że już nie wiedział, co i jak. M wszystko skrywał w sobie i nie było sposobu, żeby zrozumieć, czego chciał albo o czym myślał. Sprawy

48

się pogorszyły i teraz M ma już trzydzieści lat, cho­ciaż nie lubi, jak się mu o tym mówi. Na zdjęciach ze szkoły wygląda na smutnego i przestraszonego, nawet na zdjęciach ze chrzcin. M nie miał szczęścia ani zbytnich chęci. Dużo mówię o M, ale to dlatego, że M jest moim bratem, a braci mam tylko dwóch.

Mówię też dużo o T, bo jest tak ładna jak sam anioł i dlatego, że nie przychodzi mi do głowy nic lepsze­go, o czym mógłbym mówić.

Teraz często chodzimy do szpitala, prawie codzien­nie. Ja nie widuję R, ale T mi opowiada, że niewiele mu się polepsza, w niektóre dni się śmieje, a w inne nie. Tak czy inaczej, z R nigdy nie był bardzo zabawny facet. Wiele lat temu zapraszał Cyganów, żeby grali i śpiewali u niego w domu. R jest Szwedem, ale lubi flamenco. Ma hiszpańskie sombrero i czytuje Lorce. Ma też w garażu wspaniały model Horcha z drugiej wojny. Teraz, przez te wszystkie operacje, rzadko go wyprowadza i auto zarasta kurzem.

Czytałem w gazecie, że jeden pasterz strącił he­likopter kamieniem. Okazuje się, że helikopter latał tamtędy, strasząc mu stado i pasterzowi przyszło do głowy, że może uda mu się go odgonić kamieniami. Potem pojawili się ci z telewizji i ci z radia, i ci z ga­zet i biedakowi zabrakło kamieni, żeby przegonić ich wszystkich ze swojego pastwiska. Nie jest łatwo strącić helikopter jednym rzutem kamienia. Zdarza­ją się rzeczy tak dziwne, że aż śmieszne, nawet jeśli giną ludzie. Frań, kiedy chciał, zrywał się do biegu,

49

a ja nie mogłem go dogonić. Widziałem, jak oddala się coraz bardziej i miałem ochotę umrzeć, dlatego rzucałem się na ziemię i zaczynałem krzyczeć, jak­bym złamał nogę, żeby Frań zawrócił i wziął mnie za rękę. Jeśli znowu biegł tak szybko, moja ręka się wyślizgiwała i nie miałem innego wyjścia, jak tylko znów rzucić się na ziemię.

Po Anglii był Madryt, gdzie znalazłem pracę w skle­
pie z ubraniami na ulicy Serrano. To nie była dobra
praca: była gówniana. Miałem szefową i kierownika.
Szefową była nieprzyjemna kobieta, która czasem
uważała się za dobrą, a czasem za złą, ale w sumie
przez cały czas była okropna. Kierownikowi wszyst­
ko co robiłem wydawało się złe. Mówił, że nie jestem
dość szybki ani zainteresowany pracą. Dolna warga
zwisała mu aż do ziemi, ale zdawał się nie zwracać
na to uwagi. Czasami ludzie są potwornie brzydcy,
a i tak rozkazują ci i krzyczą jak gdyby nigdy nic.
Musiałem roznosić ubrania po domach; ludzie kupo­
wali ubrania, a ja je roznosiłem. To było proste i nie
widziałem powodu, żeby biegać. Ale kierownik się
denerwował. Kierownikowi pociły się dłonie, pociły
mu się stopy, pociła mu się gazeta i pociły mu się
dzieci. Dlatego odszedłem z braćmi z Kościoła Je­
zusa Świętych Dni Ostatnich, bo czasami świństwo
otacza cię już dookoła i chce ci się wcisnąć przez
uszy - * - ..-.-. • '

Pewnego dnia weszło do sklepu dwóch członków Kościoła Świętych Jezusa Dni Ostatnich. Nosili czar­ne garnitury i mieli plastikowe plakietki z imiona-

51

mi. Wziąłem swoje imię z jednej z takich plakietek, ale nigdy z nimi o tym nie rozmawiałem. Przez cały :zas się uśmiechali jak ludzie ze Wschodu albo księ­ża. Ten wyższy podszedł do mnie i spytał, czy jestem szczęśliwy.

-To rzecz Boga...


z odprawy, ale pomyślałem, że jeśli mają dobre je­dzenie, może mi to wynagrodzić odprawę.

- Naturalnie, bracie, to z ręką to był żart.

Uśmiechnął się jeszcze szerzej. Kiedy szliśmy, pró­bowałem sobie wyobrazić, jak będzie na mnie leżał jeden z tych garniturów.

Nazywaliśmy się Pasterzami Kościoła Jezusowe­go Świętych Dni Ostatnich. Chodziliśmy zawsze na czarno lub na szaro. Garnitur musiałeś sobie kupić, ani dawali ci plakietkę z twoim imieniem i nie wolno ayło ci jej zdjąć pod żadnym pozorem, ani też prze­stać się uśmiechać. To nie było nic wielkiego, ale

52

przynajmniej przez pewien czas Bóg kochał mnie tak samo jak tamtych ludzi.

Juan Jose de la Llave to był ten gruby i wielki gość, co kradł podwieczorki Baigorriemu i mnie. Na po­czątku znosiłem to ze spokojem, ale potem miałem tego powyżej uszu i rozwaliłem mu głowę krzesłem.

Ja się rzadko wkurzam, ale kiedy się wkurzam, za­wsze znajdę krzesło, żeby rozwalić komuś głowę. Cza­sem wydaje się, że ludzie umierają, a czasem nie.

Pewnej nocy wdziałem, jak potrącili dziewczynę z chorobą Heinego-Medina na Paseo de la Castellana. Była tuż obok mnie. Wyleciała w powietrze z całym tym żelastwem w nogach i z kulami, a potem padła jak zabita. Czekając na karetkę, powiedziała, że mu­szę się dobrze zaopiekować małym Juancho i opo­wiedziała mi, w jaki sposób: jak go ciepło ubierać przed wyjściem do szkoły, co lubi jeść najbardziej, a nawet kiedy pójść z nim na kontrolę do dentysty. Ja nie znałem żadnego Juancho, ale słuchałem bardzo uważnie, jak gdybym miał to wszystko zapamiętać. Leżała tak przede mną na ziemi, podtrzymywałem ją ramionami prawie przez godzinę, ona mówiła i mó­wiła, a krew nie przestawała płynąć ze wszystkich stron.

W końcu przyjechała karetka. W szpitalu powie­dzieli mi, że miała tylko kilka stłuczeń i jedno zła­mane żebro, straciła dużo krwi, ale to nie było nic poważnego. Dlatego mówię, że czasem ludzie padają jak martwi, a wcale nie są.

53

Jeden sędzia tenisowy spadł z krzesełka i skręcił kark. Takie jest życie, to nie był nawet sędzia główny, który siedzi na wysokim krześle, tylko jeden z linio­wych, którzy siadają na niskich krzesłach. Ale ten fa­cet tam właśnie padł trupem, bo dostał piłeczką do tenisa i stracił równowagę. Czasem ktoś umiera i to jest nawet śmieszne, myślę, że nie ma w tym niczyjej winy.

Moja matka zabierała do kina Frana, M i mnie,
kupowała bilety, wyszukiwała dobre miejsce, dawała
nam podwieczorek, a potem pędziła na zebranie do
pracy. Mówiła, że za dwie godzinki będzie z powro­
tem, ale prawie zawsze oglądaliśmy film po trzy albo
cztery razy, zanim po nas przyszła. Raz skończyły się
wszystkie seanse, a moja matka ciągle nie wracała.
Frań i ja przestraszyliśmy się, ale M uspokoił nas,
opowiadając historie o Sang-Chi, synu Fumanchu,
mistrzu wszystkich walk wschodu. Dobry był w tych
historiach. ;it , : /■

Innym razem wydawało się, że rodzice się poza­bijają, bo krzyczeli i obrzucali się wyzwiskami, a my nic nie mogliśmy zrozumieć; wtedy M powiedział, żebyśmy się nie przejmowali, bo rzeczy, które wydają się być poważne, tak naprawdę mają najmniej zna­czenia. Uznałem to za bardzo logiczne. Moi rodzice ciągnęli swoje jeszcze przez dwie czy trzy godziny, a potem wszystko się uspokoiło.

Przez tydzień pracowałem w sklepie z zabawkami, to była wspaniała praca, mogłem wypróbowywać wszystkie zabawki, a potem rozmawiałem z dziecia­kami i wyjaśniałem im, które są najlepsze. Dobrze mi szło. Sprzedawałem więcej niż jakikolwiek inny ekspedient, bo lubiłem zabawki, nie próbowałem tak po prostu wcisnąć ich rodzicom, tylko starałem się, żeby dzieciaki się nimi zachwyciły, tymi najlepszymi, nie tylko najdroższymi. Myślałem, że zostanę tam na długo, ale raz po południu spadła na mnie półka w magazynie i podbiła mi oko na fioletowo. Kierow­nik powiedział, że nie może mieć sprzedawcy, który bez przerwy bije się ze wszystkimi. Ja się z nikim nie biłem, tylko podłożyłem oko pod pudełko ze zdalnie sterowanym czołgiem, ale kierownik uparł się, żeby mnie wyrzucić, i mnie wyrzucił. Kierownicy liżą tył­ki szefom, którzy zlecają im zawsze najbardziej nie­przyjemne prace i siadają na nich, żeby mieć wygod­niej i wyżej. Kierownik ma zdolność analizy sytuacji na poziomie gumowej kaczki, więc nie warto trudzić się wyjaśnianiem mu czegokolwiek. Ja lubiłem pracę w sklepie z zabawkami, była najlepsza z tych wszyst­kich gównianych prac, jakie miałem.

55

Dzień, w którym umarł mi dziadek, nie był szcze­gólnie przyjemny. Kiedy ktoś ci umiera, nie wiesz, co masz myśleć, wszystko wydaje się zarazem pro­ste i prostackie, choćby cała rodzina płakała. Ojciec T też umiera i nie wiem, co mam powiedzieć T, bo jak mówię coś poważnego, zaraz wydaje mi się to głupie, a gdy mówię coś głupiego, potem wydaje mi się to mało poważne, więc zazwyczaj milczę i patrzę w podłogę. Zanim poznałem T, spędzałem noce pijąc i włócząc się po ulicach, przyglądając się dziwkom i transwestytom. Najpierw myślałem, żeby coś o nich wszystkich napisać, a potem zaczęła mnie nudzić ta cała historia, a transwestyci i dziwki nie wydawali mi się bardziej interesujący niż hydraulicy albo na­uczycielki pianina.

Ojciec T nawet nie przyjechał zobaczyć swojego syna, więc nie musimy go informować, czy robią mu kolejną operację albo czy przenoszą go na oddział intensywnej terapii, albo czy go stamtąd wypuszcza­ją

Namalowałem dla T bardzo piękny obraz, ale wszyscy przechodzili obok niego, nic nie mówiąc. W internacie Bowie i ja pomalowaliśmy ściany na­szego pokoju. Bowie nie nazywał się Bowie, ale ja go tak nazywałem, bo jemu się to podobało, a poza tym nie wiedziałem, jak się nazywa naprawdę. Ja też nie nazywałem się Elder. Raz w metrze zobaczyłem jednego z tych świrów od Dni Ostatnich i ukradłem mu imię. Musiałem tylko przeczytać jego plastikową plakietkę. Wiele lat później spędziłem trochę czasu

56

z tymi wszystkimi uśmiechniętymi świętymi, ale nig­dy nie spotkałem się z prawdziwym Elderem Basti-dasem. I bardzo dobrze. W każdym razie myślę, że Elder Bastidas to dobre imię. Bowiego poznałem na dachu. Spędzałem tam prawie cały wolny czas, bo w internacie między tymi wszystkimi twardzielami, naprawdę złymi skurczybykami i zasranymi pedała­mi nie da się spokojnie wytrzymać. Jak jesteś nowy, musisz bardzo uważać, bo przy każdej okazji pod­chodzi jakiś pedał z ostatniej klasy i dobiera ci się do tyłka. Choćbyś nie chciał. Ja na wszelki wypadek wdrapywałem się na dach i patrzyłem na wszystko trochę z góry. Bowiego nie było, gdy zaczął się rok szkolny, ani przez cały pierwszy trymestr, ale pewne­go dnia pojawił się na dachu i po chwili byliśmy już dobrymi przyjaciółmi. Odkąd wyjechał Baigorri, ten Portorykańczyk, nie miałem innego przyjaciela. Nie żeby mi go bardzo brakowało, ale ucieszyłem się, spotykając kogoś, z kim można było siedzieć spokoj­nie i nie musieć zbyt dużo gadać. W szkole byle kto mówi, że jest twoim przyjacielem, ale nie wolno w to wierzyć, bo jak tylko stracisz czujność, to cię sprze­dadzą. Gdy jesteś w połowie dzieckiem, a w połowie czerwonym pomidorem, nie możesz tak po prostu bezmyślnie ufać wszystkim.

Bowie i ja poruszaliśmy po dachach jak prawdzi­wi ninja, precyzyjni i bezszelestni. Wędrowaliśmy pośród cieni, rzucając wyzwanie śmierci, a ja się czerwieniłem, kiedy tylko miałem ochotę. U naszych stóp, twardziele i naprawdę złe skurczybyki, wszyscy

57

>ię sodomizowali. Myślę, że Bowiego nikt nigdy nie
:zesał i dlatego wyglądał jak z kosmosu. f

Kiedy były moje urodziny, T podarowała mi klam­rę i papierośnicę, i obie te rzeczy mnie zachwyciły. Kiedy były urodziny T, kupiłem jej pistolet wodny i namalowałem obraz. T bardzo spodobał się ten ob­raz, była bardzo zadowolona i zabrała mnie na ko­lację do japońskiej restauracji. Jedzenie było dobre, ale nie radziłem sobie za dobrze z tymi całymi pa­łeczkami, więc poprosiłem kelnera o widelec. Kelner okazał się zabawnym kolesiem, powiedział mi, że nie mają widelców i przez chwilę śmiał się z mojej nie-zdarności. Pod koniec kolacji zawołałem go i powie­działem, że dużo lepiej mi pójdzie włożenie mu tych pałeczek do tyłka. T niezbyt to śmieszyło. Czasem kelnerzy wczuwają się w swoją funkcję nędznych niewolników i stają się najbardziej odrażającą rze­czą na ziemi. Myślą sobie tak: „Jestem tylko kelne­rem, ale jeszcze mogę nauczyć tego palanta, jak się je w Mojej restauracji Moimi drewnianymi pałeczka­mi", zamiast pomyśleć: „Jeszcze jeden biedny facet, którego katują tymi pieprzonymi pałeczkami w tej zasranej restauracji, która płaci mi taką gównianą pensję". Poza tym jedzenie było dobre, to były suro­we ryby i inne rzeczy, które wyglądały na obrzydli­we, ale potem okazywały się pyszne.

T bardzo lubi japońską kuchnię i zwierzęta też, i wszystkie dziwne rzeczy, jak medycyna naturalna albo bawełniane materace z wkładem z łuski gryki.

58

wydaje mi się, że to łuska gryki, ale nie jestem pe­wien. Na całe szczęście nie interesuje się wcale ani astrologią, ani buddyzmem, ani wewnętrznymi ener­giami, które wydobywają się z duszy i zawiązują ci sznurówki, mówię na całe szczęście, bo z jakiegoś dziwnego powodu wszystkie te rzeczy zazwyczaj wy­stępują razem.

Tak naprawdę, to nic nie powiedziałem kelnerowi. Chciałbym, ale przypuszczam, że do tego trzeba się urodzić. Jak do ślizgania się po lodzie.

Bowie i ja spędziliśmy cały weekend, bawiąc się w Bar Tijuana. Ten pomysł przyszedł do głowy Bo-wiemu. Polegało to na tym, że zakrywało się cały po­kój prześcieradłami, żeby nie było drzwi ani okien. Jedyne, co musieliśmy zrobić, to wrzucić do środka trochę jedzenia, dużo picia i parę zeszytów, żeby za­pisywać wszystkie zabawne lub ważne rzeczy, które przychodziły nam do głowy. W sumie niczego nie za­pisaliśmy. Nie muszę mówić, że Bowie i ja trzymali­śmy dystans, gadaliśmy sobie, ale bez żadnych przy-tulanek, nic z tych rzeczy. Ani nawet poklepywania po plecach czy uścisków dłoni. Nic. Bowie i ja nie byliśmy pedałami, byliśmy tylko przyjaciółmi.

Do Baru Tijuana nie wszedł nikt ani nikt z niego nie wyszedł przez dwa dni.

Opowiedział mi o swojej siostrze Elisie, opowie­dział mi, jak ociera się o pręty łóżka i ta historia sprawiła, że mi stanął, chociaż nawet nie znałem jego siostry Elisy. Ja mu opowiedziałem o Francuzie, o waleniu otwartą dłonią i o waleniu pięścią. Bowie się spuścił, tak samo jak ja.

Lubiłem Bowiego tak samo jak łażenie po dachu i myślę, że on lubił mnie tak samo jak ja jego.

60

Po operacji R dalej zaglądaliśmy codziennie do
szpitala. Ja czekałem na dole i nigdy nie szedłem
go odwiedzić, bo wyobrażam sobie, że nikt nie ma
ochoty mieć dużo wizyt, kiedy właśnie zrobili mu
pełno dziur. -;■..■ :v *

Gdy jestem z rodzicami, nawet jeśli to nie moi,
przypominam sobie to co najgorsze, czyli szkolne
lata. Moja matka zawsze mówiła, że chodzenie do
szkoły nie jest takie straszne, ale myślę, że jest dużo
rzeczy, które mogą mnie powolutku zabić, a które
nigdy nie będą aż tak straszne. - ; ■.-.;

Teraz Bowie mieszka w mieście Teruel, pracuje jako zwrotniczy i śpi wśród kotów, tam gdzie nikt nie może go zobaczyć. Powiedziała mi to jego sio­stra Elisa, ta od prętów. Zadzwoniłem do Bowiego, żeby zobaczyć, jak mu leci i Elisa mi opowiedziała o Teruelu i o pracy zwrotniczego. Powiedziała mi to i była bardzo poważna, jakbym nie wiedział, jak się zabawia z prętami łóżka.

Wszyscy czekaliśmy w pokoju 829, L. V. i T, J, A i ja. Potem przyszedł jeszcze ksiądz z szerokim uśmiechem nadziei i wiary. Ksiądz przez chwilę roz­prawiał o Bogu i o wielu ludziach, z których nikogo nie znaliśmy, ale którzy ponoć dzielnie i cierpliwie przeszli przez takie krytyczne chwile.

Nie lubię księży i czuję się lepiej, gdy nie ma żad­nego w pobliżu. Myślę nawet, że po części to księża z tymi wszystkimi grzechami, diabłami i całym tym gównem doprowadzili M do szału.

61

Dobrzy ludzie nie mogą się pogodzić z tym, że są dobrzy i zawsze muszą się przyglądać temu, jacy źli są pozostali. To samo jest z kibicami Barcy. Ja zawsze byłem za Realem Madryt. To drużyna jak wszystkie inne, ale rzecz w tym, że w futbolu jak nie jesteś za kimś, to nie ma zabawy.

Podczas gdy operowali R, my obejrzeliśmy jeden
angielski film i dwa krótkie teleturnieje. Nie lubię
teleturniejów, nawet bardzo, nie znoszę, jak rozdają
ludziom pieniądze, tak z dobrej woli. T wydaje się
dziwne, że można oglądać teleturniej, a tu dzwonią
z sali operacyjnej, żeby ci powiedzieć, że twój ojciec
ma się dobrze albo źle, albo zmarł, albo cokolwiek.
W pozostałe dni nie szedłem na górę do pokoju, tylko
zostawałem w barze i spokojnie piłem piwo. Kiedy
operowali R za pierwszym razem, nikt nie myślał, że
umrze, i nie umarł. Spędził całą noc na intensywnej
terapii i trzy kolejne dni też. Na intensywną terapię
nie możesz wejść, jeśli nie jesteś z rodziny. Pierwszej
nocy weszły T i L. V, i obie wyszły zapłakane. Kiedy
czekasz w szpitalu, patrzysz na swoje ręce i nogi, na
kosze na śmieci albo na spoiny płytek, bo nie wiesz,
co robić ani na co patrzeć, i czasem masz ochotę
śmiać się z tego, że wszystko jest takie dziwne. Jak
na mszy. ■■;■■.■•

Operacja się udała. Ojciec T musi jeszcze leżeć trzy lub cztery dni na intensywnej terapii, ale z tego co powiedział lekarz, rozwój sytuacji jest korzystny. T spędza w szpitalu trzy albo cztery godziny dzien­nie, potem idzie zjeść obiad z L. V, albo podwieczo-

62

rek, albo kolację, albo po prostu idą się przejść, żeby L. V. trochę odetchnęła. L. V. lubi chodzić z T, obie są jak dziewczynki, przez całą drogę tam i z powro­tem gadają o swoich małych sprawach: o wiankach z suszonych kwiatów na świeczki i o drewnianych figurkach, żeby zostawiać wiadomości na lodówce, jak we śnie.

T i jej przyjaciółka Candela przez całe popołudnie ■; modliły się w pustelni w Puerta de Hierro. T nie mo- < dliła się za często, ale Candela poprosiła, żeby z nią poszła, bo jej rodzice chcieli się rozwieść, a ona na samą myśl o tym wybuchała płaczem. Tak więc mo- ■ dliły się i modliły przez całe popołudnie. Pięć tygodni później ojciec Candeli strzelił sobie w łeb. Wciąż jesz- i

i

cze był żonaty T powiedzieli, że zabieg jest łatwy ale potem jej ojciec spędził sześć godzin na sali operacyj- • nej. Kiedy dotarliśmy pod szpital, taksówkarz nie miał drobnych. T powiedziała mu, żeby poszedł rozmienić, ale nie chciał. T nalegała, ale on sto razy powtarzał, M że nie. W końcu T okropnie się wściekła i rzuciła mu M pieniądze w twarz. Wtedy taksówkarz też się wściekł W i zaczął wyzywać T. W końcu wściekłem się ja i zaczą- ™ łem kopać taksówkę z obu stron. Taksówkarz chciał wyjść i mnie zabić, ale przez te kopniaki w drzwi nie bardzo mógł. Cholerny gnojek.

Frań nie lubi ludzi, tak samo jak ja. Zawsze mówi, JB
że ludzie generalnie są dla człowieka nie do wytrzy- =^B
mania. m

Czasami myślę o tym, żeby zabić jedną z tych ko- M biet, które jak schodzisz na basen pytają, z którego M

jesteś piętra. Jestem z siódmego piętra, drzwi C, trzecia klatka, blok numer IV i rozwalę komuś łeb, nim skończy się lato. Kiedy idę na basen, staram się, żeby nikt mnie nie dotknął, bo bierze mnie obrzydze­nie. Jak zaczynam myśleć o tym, że ludzie w wodzie sikają i pocą się, i ślinią, to wracam do domu i nie kąpię się przez trzy czy cztery dni.

Raz ojciec Luisa Godeta powiedział, że jesteśmy śmieszni. Bawiliśmy się w corridę. Najpierw jeden z nas był bykiem, potem torreadorem, banderil-lero, pikadorem albo koniem. Żeby udawać byka, trzymało się dwa palce jak rogi i szło się prosto na płachtę. Kiedy nadeszła pora zabicia byka, musiałeś wbić lancę z kija w kupę piasku, gdzie narysowa­liśmy krzyż symbolizujący miejsce, w które trzeba trafić5. Z góry ta kupa piasku miała kształt zwierza­ka. Kiedy już Antonio Alvarez Cedrón Hernandez doprowadził byka do tego, żeby zrównał nogi, aku­rat przechodził ojciec Luisa Godeta i powiedział, że jesteśmy śmieszni. Nie wiedzieliśmy, co odpo­wiedzieć. Antonio się zdekoncentrował i pchnięcie szpadą poszło za nisko. Dostał nawet ostrzeżenie, i nim w końcu udało mu się zadać śmiertelny cios. f Ojciec Luisa Godeta miał w nosie to, że Antoniowi I Alvarezowi Cedrónowi Hernandezowi przepadnie

| ■

| 5 Chodzi o tzw. hoyo de agujas, miejsce na karku byka

wielkości monety: cios zadany szpadą w ten punkt powo­duje przerwanie rdzenia kręgowego (przyp. tłum.).

65

chwała z powodu fantastycznej faeny6, bo ojciec Luisa Godeta to kolejny gnojek. Złe w kupie piachu było to, że się nie ruszała i nie można było zabić byka podczas ataku.

6 Końcowa seria ataków matadora przy użyciu szpady i mulety, prowadząca do zabicia byka (przyp. tłum.).

66

II

Największy morderca w kryminalnej historii Wiel­kiej Brytanii nazywał się Dennis Nilsen. Od 1978 do 1983 roku zamordował szesnaście osób.

Był nieśmiałym urzędnikiem państwowym, uro­dził się na zimnym i dzikim północnym wybrzeżu Szkocji. Jego rodzice nazywali się Olav i Betty. Mieli poza nim jeszcze dwoje dzieci i wszyscy mieszkali we Fraserburghu. Dwa poćwiartowane ciała Dennis Nilsen trzymał w rurach kanalizacyjnych budynku, w którym mieszkał, a dwie czy trzy głowy, korpus i jedno ramię bez dłoni w szafce w pokoju.

Mieszkał samotnie ze swoją suką Bleep. Kiedy go aresztowano, Bleep zawieziono na komisariat w Horn-sey, gdzie zatrzymany mógł słyszeć jej skomlenie ze swojej celi. Tam napisał: „Wstyd mi, że jej ostatnie dni są tak pełne cierpienia, ona zawsze wszystko mi wy­baczała". Bleep została uśpiona tydzień później.

Issei Sagawa miał metr pięćdziesiąt wzrostu i słabe, cherlawe ciało wcześniaka. Najpierw robił doktorat na Sorbonie na temat podobieństw mię­dzy twórczością Yasunariego Kawabaty, japońskiego laureata literackiej Nagrody Nobla, a surrealizmem francuskim, potem zjadł swoją holenderską narze-

67

czoną. Teraz dużo się mówi o Sagawie, bo latem ubiegłego roku został zatrzymany Tsutomu Miyaza-ki, dwudziestosiedmioletni chłopak, który zamordo­wał cztery dziewczynki i zjadł kawałki ciał dwóch z nich. Ale wiadomo, że pomimo podobieństw jeden i drugi przypadek mają ze sobą niewiele wspólne­go. W niedzielnej gazecie opublikowali dwa zdjęcia Sagawy i jedno malutkie holenderskiej narzeczonej. Nie chciałem, żeby T to zobaczyła.

Japończycy, jak sami twierdzą, szaleją na punkcie zachodnich kobiet. To coś w rodzaju kompleksu niż­szości.

Sagawa był wykształconym Japończykiem, stu­diował nauki humanistyczne. 11 czerwca 1981 roku strzelił od tyłu do Renee Hartevelt, potem poćwiarto­wał jej ciało nożem elektrycznym i zjadł część mięsa. W czasie przesłuchania, do którego doszło po zatrzy- I maniu, powiedział, że już od dziecka miał obsesję na i punkcie antropofagii.

Czasem czuję taką odrazę, że nawet nie chcę my­śleć o tym przeklętym japońskim kanibalu. Na miej- j scu Sagawy rozwaliłbym sobie łeb jednym strzałem. M Są rzeczy, za które nie można prosić o wybaczenie. ^

Diego Alconchel, znużony naciskiem, z jakim nau­czycielka literatury manifestowała pogardę dla wyrazu jego twarzy bez żadnego wyrazu, postanowił na koniec pojawić się w klasie w masce Kaczora Donalda.

Diego Alconchel przez miesiąc był łysy na skutek procesu nagłej regeneracji włosa. Nosił wełnianą czapkę i za nic nie chciał jej zdjąć. Ale z czasem prze-

68

stał się bać i zaczął pokazywać swoją łysinę na pra­wo i na lewo. W klasie T jedna dziewczynka przyszła w czapce kominiarce i nie zdjęła jej przez cały dzień. Minęła matematyka, fizyka i wiedza o społeczeństwie, a ona w kominiarce; na koniec nauczycielka historii uparła się, żeby ją zdjęła, a wtedy całej klasie ukaza­ły się koszmarne warkoczyki, które matka zaplotła jej przed wyjściem z domu. Dwa karłowate, obciachowe warkoczyki zwisające z ciemienia, tak na oko. ;

T do dziś robi się smutna, gdy to opowiada.

T z matką były na zakupach; najpierw L. V. nic nie chciała, a potem wróciła do szpitala z górą kosme­tyków, które podarowała jej T. Próbowała też opo­wiadać bardzo śmieszne dowcipy, ale ponieważ nie mówi zbyt dobrze po hiszpańsku, wszystkie wyszły jej trochę dziwnie.

Sagawa wyszedł z kicia. Odsiedział dziewięć lat, a teraz jest wolny. Ma trzy książki, które będzie wy­dawał we Francji. Pierwsza nazywa się Shinkiro, czyli Złudzenie, druga nazywa się Święty i opowia­da o pobycie w więzieniu w Paryżu, trzecia nazywa się Canibalismo no yume - Sen kanibala. Sagawa nie zjadł swojej narzeczonej w całości, zjadł tylko kawa­łek. Resztę kawałków porzucił w dwóch walizkach w Lasku Bulońskim. Na pytanie, czy można zabi­jać z miłości, odpowiadał: „Nie, nigdy, z miłości nie można zabijać, to, co zrobiłem, zostało źle zinterpre­towane". Mówił też: „Boję się myśleć o przyszłości. Nie mam zbyt dużych szans na założenie rodziny, nawet mojemu bratu nie udało się ożenić".

69

W domu Las Rozas, kiedy dużo padało, wszę­dzie wyłaziły niesamowite kolory, jak te u van Go-gha. Moja matka łaziła za mną, ciosając mi kołki na głowie o to wyrzucenie ze szkoły. Na koniec byłem już tak znudzony, że nie mogłem być smutny, zły ani w ogóle żaden.

Ivan Bernaldo de Quirós Uget był zabawnym
dzieciakiem; zachowywał się jak umysłowo chory:
jadł atrament, klej, krokiety, naklejki, krzyczał i mio­
tał się, padał na ziemię i zaczynał wierzgać. Ojciec
Jose Maria, ten od map Izraela, opowiadał mi, że
Ivan uderzył w betonowy mur, jadąc samochodem
ze swoim ojcem. Siostra Ivana nazywała się Elena
i miała drugi co do wielkości tyłek, jaki widziałem
w życiu. Nie wyglądała jak dziewczynka tylko jak
tyłek z nogami. < .. . , ,

Paąuito de Ribera Andres robił kupę, codziennie robił kupę w majtki. W pierwszej, drugiej, trzeciej klasie... Robił kupę, a potem spędzał cały dzień, sie­dząc w swoim własnym gównie, w związku z czym nikt nie chciał siedzieć za nim, ani tym bardziej w tej samej ławce. Ja obok Paąuito de Ribery Andre­sa przesiedziałem dwa lata. Dzięki temu skupieniu

70

kupy nikt się nie zbliżał, żeby nas zaczepiać. Smród był łatwy do zniesienia zimą i trudny latem. Śmier­działo jak ciepłe gówno wzmocnione wonią moczu i mokrego gnijącego ubrania. Najgorsze było to, że Paąuito de Ribera nawet nie był fajnym facetem, tyl­ko tchórzliwym zasrańcem.

Nigdy się nie przyzwyczaiłem do tych szafek pod pulpitami; trzeba było wcisnąć tam wszystkie książki i zeszyty, i piórniki, i kartki papieru do rysowania. Na koniec wszystko było już tak ściśnięte, że nie dało się niczego wyjąć. Poza tym w tych szafkach wszyst­ko się mieszało i w końcu nie wiedziałem, co moje, a co tego zasrańca.

Kiedy byłem mały, razem z ojcem oglądaliśmy boks w telewizji. To były amerykańskie wieczorne mecze, które tutaj wypadały o trzeciej czy czwartej nad ranem, przez zmianę strefy czasowej. Ojciec wy­ciągał mnie z łóżka i oglądaliśmy je razem, tylko my dwaj. Jednej nocy zobaczyłem, jak Evangelista znosi dwanaście ciosów Muhammada Alego. Duży walił i walił, ale Evangelista stał jak mur i nie upadał. In­nej nocy jeden trener zabrał czterech czempionów na spotkania amatorskie. Zabrał ich samochodem. Czterech przyszłych mistrzów świata; w drodze po­wrotnej wiózł cztery toboły z ciężkimi tyłkami pełny­mi ołowiu. W większości przypadków sprawy nie idą tak jak człowiek oczekuje, idą dużo gorzej.

Ojciec T opuścił intensywną terapię, na razie może i
tylko siadać, ale za dzień albo dwa zacznie chodzić
po pokoju. Ma nową bliznę, ale schowana jest pod «
piżamą. jj

L. V. cieszy się, że znowu ma R w pokoju i wszyst- fl kim o tym opowiada. Kilka dni temu T miała taki II wyraz twarzy, który strasznie mi przypominał R: to I była twarz taka jakby trochę spuszczona w dół, smut- ■ na i zrezygnowana, i też sympatyczna. T przypomi- 1 na sobie teraz wszystko co najlepsze w R: spodnie m z wysokim stanem szyte na miarę, Cyganów przy­chodzących do domu na podwieczorek, książki z sa­molotami i jego zdecydowaną interwencję w obronie Skandynawii podczas drugiej wojny.

Brat T miał tysiąc pięćsetkę w wersji dla dzieci, j Tb był duży czerwony kabriolet. Wsiadali do auta, i oboje bardzo poważni, T zakładała na głowę chust- ? kę z powodu wiatru. Kiedy brat T pedałował, pedały ; uderzały T po kostkach. Pewnego ranka syn dozorcy j zrzucił tysiąc pięćsetkę z nasypu, brat T akurat jechał | sam i wyszedł z tego nietknięty. Syn dozorcy nie był ' złym chłopakiem, tylko popychał zbyt entuzjastycz­nie. Brat T to fajny facet, który ma bzika na punkcie

Jaguarów. Ma bardzo eleganckie garnitury, szyte na miarę, jak te ojca.

Mónica Manini była Niemką, blondynką i bogacz-ką. Miała duży dom, który był parę razy większy niż ogród, no i basen z trampoliną i takimi światełkami, które świecą w wodzie. W pokoju do zabaw była ko­lejka elektryczna, zmontowana na sześciometrowym stole. To była niemiecka kolejka, dużo lepsza niż te tutejsze. Miała dworce, domy, mosty, kioski z gaze­tami, przechodniów, rowerzystów, samochody i sta­re parowozy. Mieli też kino na taśmę super ósemkę i setki filmów. Obok basenu była sala gimnastyczna ze sprzętem, ciężarkami i workiem treningowym. Przyjęcia u Moniki Manini były najlepsze w całej dzielnicy, stawiali cztery długaśne stoły pełne jedze­nia, a dzieci obsługiwało dziesięć albo dwanaście dziewczyn.

Kiedy byliśmy na basenie, okazało się, że Frań boi się skakać z trampoliny. Wszyscy już skoczyli, nawet dziewczynki, ale Frań się bał i sterczał tam na górze, nie bardzo wiedząc, co ma robić. Dzieciaki z zasra­nego przyjęcia Moniki Manini wyśmiewały się z nie­go, a ja próbowałem je wszystkie potopić, bo nie zno­szę, jak ktoś wyśmiewa się z moich braci, z żadnego z nich. W końcu Frań skoczył, ale paru kretynów śmiało się przez resztę wieczoru. Na koniec Frań i ja rozwaliliśmy głowę niejakiemu Josemu Luisowi Vallejo. Na początku ten Vallejo był bardzo bystrym i dowcipnym kolesiem, który nabijał się z Frana, ale potem rozpłakał się jak gówniarz.

73

Nigdy więcej już nas nie zaprosili do Moniki Ma-nini, ale mnie i Franowi jest to obojętne, bo nie radzi­liśmy sobie zbyt dobrze na takich przyjęciach, słabo idą nam tańce z dziewczynami i w końcu zawsze wy­chodzimy trochę na idiotów, zwłaszcza że co chwila się czerwienimy.

14 listopada 1967 roku Vietcong i siły północno-wietnamskie przybyłe do Wietnamu Południowego krętą ścieżką Ho Chi-Minha zaczęły odnosić pierw­sze ważne zwycięstwa. Dak To, Gio Dinh i Khe Sahn pokazywały światu, że amerykańska armia nie jest niezwyciężona.

W książce Wietnam to nie była zabawa opubliko­
wali te wszystkie słynne zdjęcia, jak to z żołnierzem
strzelającym do Wietnamczyka, który ma ręce skrę­
powane na plecach. ,--.;

Myślę, że T niezbyt się podobały te wszystkie histo­rie z Wietnamem, Sagawą czy Mansonem z tymi jego oczami obłąkańca i krwawymi malunkami, może dlatego odeszła, nie wiem. W każdym razie znowu płakałem jak dzieciak, bardziej niż wtedy, gdy umarł Steve McQueen. Wydzwaniałem też do szpitala, ale L. V. nie mówiła mi nic o T. Czasem dzieje się tak, że tobie ktoś się bardzo podoba, a ty temu komuś wcale. Może wcale nie podobam się L. V. Może tak być, bo nigdy nikomu się specjalnie nie podobałem.

Odkąd T odeszła, czuję się podle, nudzę się i wsty­dzę jak w szkole, a w głowie kłębią mi się wszystkie te popieprzone agresywne myśli. Kiedy przypominam

75

sobie tych zasranych gnojków, którzy pieprzyli się z T, moje myśli stają się jeszcze czarniejsze i zaczyna mi się wydawać, że będę wspaniałym mordercą dzie­ci, wystarczy tylko, żebym zaczął. Frań potrzebuje trochę więcej czasu niż inni, żeby skoczyć z trampo­liny, ale nie wiem, co w tym cholernie śmiesznego. Dzieciaki nie mają w sobie nic magicznego, w więk­szości przypadków są takim samym gównem, tyle że mniejszych rozmiarów.

Właściwie lubiłem siadać obok Paąuito de Ribery z całym tym gównem przyklejonym do ławki i tymi wszystkimi książkami wciśniętymi do szafki, to da­wało mi poczucie, jakbym prowadził jakąś wywro­tową działalność. Paąuito i ja byliśmy terrorysta­mi i mieliśmy wystarczająco duże skupienie kupy, żeby nikt się do nas nie zbliżał, nie uśmiechał się, nie chciał być naszym przyjacielem i nie prosił nas o podwieczorek. T nie bardzo wie co robi, dlatego odchodzi. Ja bardzo kocham T, ale to przestaje mieć jakikolwiek sens.

Podczas moich różnych prac, dobrych dla czło­wieka opóźnionego umysłowo, zaczęła we mnie doj­rzewać myśl o morderstwie i czuję, że ma to zwią­zek z niezdolnością do znoszenia innych ludzi i tego, że oni mają rację. Dobre rady innych ludzi, łącznie z rodzicami, zazwyczaj są nieznośnie słuszne, ale to nie ułatwia sprawy, wręcz przeciwnie, utrudnia ją i pogarsza. Kiedy kierownik krytykował to jak pra­cuję, miał słuszność, bo pracowałem źle, i kiedy sze­fowa doprowadzała mnie do szału wrzeszcząc, że

76

nie znam się na garniturach ani na modzie, ani na niczym, również trafiała w sedno - i to jest właśnie dokładnie to, co potrafi doprowadzić kogoś takiego jak ja, prawie zupełnie zobojętniałego na wszyst­ko, do tego, żeby przyłożyć drugiemu człowiekowi w sam czubek głowy, aż mózg i krew rozleją się po podłodze. Zwłaszcza teraz, kiedy nie ma T. Bo kiedy T mówiła do mnie miłe rzeczy, nie było mi trudno przyjmować wszystko z większym spokojem, ale te­raz to już nie ma większego sensu.

Przypuszczam, że w tym życiu każdy musi coś ro­bić i jeśli to coś ci się nie podoba, tym lepiej, bo w ten sposób zarabiasz na pobyt w niebie, a przynajmniej na prawo do udzielania drugim rad.

Chodzi mi o to, że jeśli tkwisz w gównie i wytrzy­mujesz to przez jakiś czas, możesz powiedzieć: „Po­patrz, ja też robię wiele rzeczy, których nie lubię", ale jeśli przypadkiem okazuje się, że nie jesteś w sta­nie robić rzeczy, których nie lubisz, wtedy już po tobie, wtedy możesz już tylko usiąść i poczekać, aż tych parę dobrych rzeczy, które spotkały cię w życiu, przeminie do końca.

Potem myślisz o tym, żeby rozwalić głowę jed­nej z tych staro winek, które idą zjeść podwieczorek i które przez całe życie tyle wycierpiały, znosząc to z taką pokorą.

Kiedy byłem mały, wręcz przeciwnie, byłem ład­
nym i zabawnym dzieckiem. Potem zacząłem się
czerwienić z byle powodu i ani Pan Bóg, ani Matka
Boska, ani nikt inny nie mogli mi nic na to poradzić.
Aż do dzisiaj. M i Frań są dobrymi ludźmi i to zawsze
sprawia, że czuję się dobrze. Frań nigdy nie miał Ac-
tionmana, więc oddawałem mu mojego. Oddałbym
mu nawet nogę. <

Zanim poznałem T, nie zdziałałem nic wielkiego, dlatego nic się nie stanie, jeśli coś pominę. Mój oj­ciec miał auto z ocynkowanej blachy i dużo innych samochodów, i żołnierzyki z kartonu, które sam ro­bił. Najpierw rysował figurkę na kawałku kartonu, a potem wycinał ją i zaginał brzegi. Kartonowe fi­gurki muszą mieć zagięte brzegi, bo inaczej nie będą się trzymały. Najlepszy był Al Capone i jego banda. Każdy gangster trzymał Thompsona z obrotowym bębenkiem. Dziadek mojego ojca, czyli mój pradzia­dek, był preceptorem Alfonsa XIII. Dlatego mój ojciec

78

i moja rodzina zawsze byli monarchistami. Wujkowi
Paco Ruscy wyrwali nogę. Wujek Paco był bohate­
rem Błękitnej Dywizji7. Wrócił z kampanii rosyjskiej
bez jednej nogi, za to z mnóstwem pięknych medali,
które babcia pokazywała nam, jak byliśmy mali. Błę­
kitną Dywizją dowodził Muńoz Grandes, aż Franco
zdecydował, że zastąpi go generał Esteban Infante.
Muńozowi Grandesowi Fuhrer przyznał Krzyż Ka­
walera Żelaznego Krzyża i Dębowych Liści. Mojego
wujka Paco napadło sześciu przy wyjściu z burdelu,
miał tylko jedną nogę, ale poruszał nią z wdziękiem.
Stłukli go tak, że dusza poszła mu w pięty. Wujek
Paco zawsze miał przy sobie laskę z ukrytą klingą,
ale tamtej nocy na nic mu się nie przydała. Od tej
pory w rodzinie nie było więcej bohaterów, ale to nie
szkodzi, bo są rodziny, które nigdy nie miały żadnego
bohatera. sv

Wujek Carlos też chciał się zaciągnąć do Błękitnej
Dywizji, ale odesłali go do domu, bo nie miał jesz­
cze piętnastu lat. Ja nawet nie poszedłem do wojska,
losowali mnie i wylosowali jako nadwyżkę kontyn­
gentu. ;.-;•■.•;:;.■.,■ ■•■■, '

Nigdy nie podobali mi się wojskowi, ani bardzo, ani mało, ani wcale. Podobał mi się wujek Paco, ale to dlatego, że kulał i miał laskę z ukrytą klingą.

7 División Azul - formacja wojskowa z okresu II woj­ny światowej, złożona z hiszpańskich ochotników, którzy walczyli u boku armii niemieckiej na froncie wschodnim (przyp. tłum.).

79

W szkole wyreżyserowałem, napisałem i zagra­łem w spektaklu o Pasji Chrystusa. Nie żeby ta histo­ria jakoś mnie pasjonowała, ale miałem do wyboru albo to, albo układanie łańcucha DNA z dzieciakami przebranymi za chromosomy. Było nas piętnastu, ale ostatecznie tylko ja nauczyłem się dialogów, więc w sumie przez cały czas mówiłem. Mówiłem za żoł­nierzy rzymskich, za lud Izraela, za dwunastu apo­stołów, za Piłata i za Maryję Dziewicę. Również za Chrystusa, oczywiście, bo to była moja rola.

A Juliowi Villalobosowi złamałem rękę. To nie ma nic wspólnego z Pasją Chrystusa ani nawet z tą samą szkołą. Nie wystarczy uderzać mocno, trzeba ude­rzać tam, gdzie boli.

Teraz szukam pracy. Pracowałem w tysiącu miejsc, ale nigdy niczego dobrze nie robiłem. To były idio­tyczne prace, tak naprawdę prawie wszystkie takie są. Prace polegające na tym, żeby postawić to tam, albo schować tamto pod tym stosem po prawej, albo ułożyć skrzynki na środku, starannie, jedna na dru­giej; jednym słowem, gówno.

Szkoda, że ojciec i matka tego nie widzieli. Tyle pieniędzy zmarnowanych na szkoły dla ministrów, a ja najwięcej co potrafię osiągnąć, to układać skrzynki. Co można na to poradzić. Być może nawet nie jestem szczególnie głupi, być może to dlatego, że moje królestwo nie jest z tego świata. Powiedziałem L. V, że chcę zjeść z nią obiad w szpitalu, ale nie są­dzę, żeby się bardzo ucieszyła. Gdyby nie myślała, że jestem wariatem, odesłałaby mnie do diabła. Może

80

T opowiadała jej dziwne rzeczy na mój temat i ona teraz chodzi i martwi się, co też mogę im zrobić.

Jutro idę na poszukiwanie kolejnej idiotycznej pracy, żeby odzyskać trochę pewności siebie i przy okazji mieć co jeść. Wcześniej T płaciła za wszystko, ale to się już skończyło, więc znajdę sobie jakąś pra­cę, a potem zobaczymy, co dalej.

Mam duże brązowe oczy, czarne włosy i długie ręce. Ręce T nie są ani w połowie takie jak moje. Moja matka jest blondynką, chyba farbowaną, ale zawsze widziałem ją z jasnymi włosami. Mój ojciec jest brunetem jak Frań i nosi szkła w starych czar­nych oprawkach. M mieszka z rodzicami i na nic się specjalnie nie skarży. Frań studiował ekonomię, a potem zrobił mastera w Instytucie Zarządzania, mastera MBA, tak mi się wydaje. ',

Ja nie nazywałem się Elder Bastidas, ale teraz tak się nazywam, bo brzmi mi to bardziej swojsko. Imię ukradłem jednemu z tych popieprzonych go­ści z Kościoła Świętych Dni Ostatnich Jezusa dużo wcześniej, niż do nich wstąpiłem. Myślę, że Elder Bastidas to dobre imię.

T to dziewczyna tak ładna jak mała dziewczynka. Sagawa by ją schrupał. Widziałem zdjęcie Renee i nie jest ani w połowie tak ładna jak T, to była raczej gruba Niemka z twarzą jak bochen chleba.

Byłem w Anglii i miałem różne prace, ale kiedy chcę sobie coś przypomnieć, to od razu mi się nudzi.

Jako dziecko też się nudziłem, zwłaszcza w nie­dzielę na mszy, bo trzeba było wstawać i klękać, i sia-

81

dać, i trzeba było też umieć mnóstwo modlitw, a ja
chciałem mówić „skurwysyn", „gówno" albo „pier­
dolę", ale w sumie nigdy niczego takiego nie powie­
działem. >• ■

Rodzice T to protestanci. R nie chce, żeby go po­chowali owiniętego w prześcieradło, chce być po­chowany w jednym ze swoich garniturów na miarę z wysokim stanem. Mojego wujka Manolo pochowali w stroju templariusza, był jednym z nielicznych po­zostałych przy życiu członków Zakonu. Mój wujek też miał parę medali z okresu wojny domowej, ale nigdy nie wiedział, gdzie je pochował. T przez jakiś czas brała lekcje jazdy konnej, na początku tylko za­taczała kręgi po ujeżdżalni, ale potem już galopowała i skakała. Latem jechali na pole i wszyscy galopowali za profesorem. W klasie T było dziesięciu lub dwuna­stu jeźdźców, niektórzy dużo starsi od niej, ale T była najlepsza. Zimą mieli lekcje na ujeżdżalni. Raz koń T się spłoszył, zaczął biegać i skakać przez wszystkie przeszkody, nie bardzo wiedząc, dokąd biec, ale T się nie przestraszyła, ściągnęła mocno lejce albo je polu­zowała, nie mam pojęcia jak funkcjonuje koń, w każ- 1 dym razie odzyskała nad nim panowanie. R tam był, I patrzył na swoją małą jasnowłosą córeczkę i był taki dumny, że nie przestawał krzyczeć i bić brawo, na­wet jak T już zeskoczyła z konia. Tak krzyczał, że T czuła się zawstydzona i trochę zła.

Carlos Garcia-Matascues miał cycki. To był wysoki i brzydki chłopak, nosił okulary i miał cycki. W szat­ni wszyscy się z niego śmiali. Ja się nie śmiałem, ale

82 i

też nie robiłem nic, żeby mu pomóc. Dla mnie to nie ma żadnego znaczenia, czy koleś ma cycki, ale też nie będę tłukł się z połową klasy w jego obronie.

Każdy, kto się non stop uśmiecha, może w końcu doprowadzić cię do szału, jeśli długo mu się przy­glądasz, toteż nie wydało mi się rozsądne zostawać długo z tymi świętymi od Dni Kościoła Jezusa Ostat­nich Świętych.

Kiedy odszedłem, próbowali zatrzymać mój gar­nitur, ale się nie zgodziłem, bo garnitur był mój. Nie był może zbyt dobrej jakości, za to był bardzo ładny, z marynarką na trzy guziki i wąskimi spodniami. Nie był też zbyt drogi, ale nie musiałem go nikomu da­wać. Tak naprawdę, sam dobrze nie wiem, co robiłem z tymi ludźmi; nie byli sympatyczni, nie byli zabawni, nawet nie dawali dobrze jeść. Przypuszczam, że te rzeczy, które robiłem przed poznaniem T, wszystkie były trochę głupie, jakbym nie wiedział zbyt dobrze, którędy iść, a którędy nie. Mój ojciec zawsze pod­kreśla, że staranne wychowanie, jakie otrzymałem, nie pasuje do mojego zachowania, rzecz w tym, że ja szczerze mówiąc już nie wiem, co mam robić, żeby się dopasować.

Gdyby ojciec mógł mnie widzieć, przez większość czasu nie wiedziałby, co do diabła się ze mną dzieje.

Z T rzeczy generalnie wydawały się lepsze. Cho­ciaż zawsze myślałem, że to nie są moje rzeczy albo rzeczy dla mnie, więc za bardzo mnie nie zdziwiło, kiedy T odeszła i nawet nie chciała rozmawiać ze mną przez telefon.

83

Magnum 44 może powalić słonia. Ani T, ani mój ojciec, ani moja matka, ani Frań, ani M nie rozumie­ją, dlaczego chcę mieć Magnum 44. W domu w El Plantio mieliśmy malutki basen i latem każdego dnia przepływałem sto albo dwieście długości.

Nauczyłem się paru rzeczy, które przypuszczalnie pewnego dnia mi się przydadzą, wielu już nie pa­miętam, bo ja wszystko bardzo szybko zapominam. Nie wiem, co do cholery robiłem w Anglii, co jadłem i czy sprzątałem dom, czy go nie sprzątałem. Za to wciąż umiem zrobić zakładki na spodniach, to tak, tego nauczyłem się, gdy byłem w sklepie z ubraniami i jeszcze to pamiętam. Najważniejsze jest wyrównać wysokość, przepuszczając luźno materiał między palcami, łatwiejsze są tkaniny zimowe, wełna-baweł-na, czysta wełna albo wełna z acetatami; trudniejsze są lekkie tkaniny, lny, wiskoza i popeliny. Nie miałem zwyczaju przyjmować napiwków, ale jedna starsza pani włożyła mi tysiąc peset do kieszeni kurtki i na­wet tego nie zauważyłem, a potem musiałem oddać jej pieniądze, włożyłem je do koperty i dałem portie­rowi. Reszty praktycznie nie pamiętam.

Byłem z T i T odeszła. Ja myślałem, że będę z nią przez całe życie.

Czasami kobieta cię kocha, ale potem przestaje cię kochać i odchodzi, albo zakochuje się w innym, choćby był durniem, bo tego na początku nigdy nie widać. Ja przez jakiś czas byłem impotentem, bo albo myliła mi się święta z dziwką, albo nie umia­łem ich pomylić, nie wiem, w każdym razie ani Frań,

84

ani Baigorri, ani ja nie mieliśmy dużego powodzenia u kobiet. Wcześniej miałem T, a teraz nie. Tak czy ina­czej, nie mógłbym skrzywdzić kobiety; mój dziadek był preceptorem Alfonsa XIII.

Faceci, którzy pieprzyli się ze wszystkimi ładnymi dziewczynami w wieku czternastu, piętnastu, szes­nastu lat, są pewnie spokojniejsi. Faceci, którzy pie­przyli się z T, na przykład, na pewno w wieku szes­nastu lat mieli twardą pałę i byli przystojni, i wysocy, i dowcipni. Może dlatego straciłem T, bo zostało mi jeszcze coś ze skorego do bójek pieprzonego pomi­dora, którym byłem w szkole.

W prostych pracach dobre jest to, że długo masz zajęte ręce, a potem wracasz do domu tak zmęczony, że o niczym nie możesz myśleć, kładziesz się do łóżka i zasypiasz. Myślę, że jakimś sposobem, wcześniej czy później, będę musiał kogoś zabić. Gdyby dano mi jakiś wybór, myślę, że bez problemu zacząłbym od jedne­go z tych, którzy układają rozbite szkło na parkanach swoich domów. Można zabić jednego z tych gnojków, tak samo jak można skończyć z tymi, którzy walą w pił­kę, nawet nie zatrzymując się, żeby popatrzeć, dokąd leci, bez najmniejszych wyrzutów sumienia. Nigdy nie mówiłem T o tych sprawach, więc nie wiem, dlaczego pozwala, żeby dobierał się do niej byle dureń.

Arturo tańczył z T i ludzie przystawali, żeby popa­trzeć: merengue, cumbia, joropo, czasem mi się podo­bało, a czasem krew uderzała mi do głowy i wszystko utrudniałem, krzyczałem i robiłem z siebie głupka, a T chciała umrzeć, bo Arturo to dobry przyjaciel, tylko ja wszystko przeinaczałem. Czasem nie wiem, co się do cholery dzieje, ale rzeczy idą źle i nic się nie udaje.

Poszedłem na trzy rozmowy o pracę, ale wyszedłem niezbyt zadowolony. Trzeba być bardzo bystrym i do-

86

brze odpowiedzieć na wszystkie pytania, żeby dostać pracę, którą mogłaby wykonywać pozbawiona zmy­słów gomuła sera. W sklepie z ubraniami nauczyłem się robić zakładki na spodniach, najpierw przepusz­czałem luźno materiał między palcami, a potem wbi­jałem wszystkie szpilki jedna obok drugiej. T zarabia­ła pieniądze za nas oboje i nie musiałem się martwić o to, żeby kupić jedzenie i worki na śmieci, i środek dezynfekujący do zbiornika na wodę w łazience. Teraz T nie ma, więc zacząłem znowu szukać pracy. Kiedy nie miałem pieniędzy, zawsze udawało mi się w jakiś sposób zdobyć akurat tyle, żeby kupić środek dezynfe­kujący do zbiornika na wodę, bo uwielbiam, kiedy po pociągnięciu za spłuczkę płynie niebieska woda.

Chciałbym dać wycisk jednemu z tych staruchów, którzy obijają ci samochód kijem, gdy na chwilę za­parkujesz na chodniku albo przed przejściem dla pieszych. Chciałbym stuknąć ich parę razy z bani i wetknąć im ten kij do tyłka.

Czasami zadają ci podchwytliwe pytania i musisz mieć dobry refleks, żeby prawidłowo odpowiedzieć. Jedno z takich pytań może brzmieć tak: „Co pan woli, zarabiać dużo pieniędzy czy być szanowany w firmie?"; jeśli odpowiesz, że wolisz szacunek ko­legów i zwierzchników, odkrywają, że z ciebie kawał kłamczucha i nie dają ci pracy.

Zazwyczaj całkiem nieźle radziłem sobie z pod­chwytliwymi pytaniami poprzedzającymi otrzyma­nie idiotycznej pracy, ale zdaje się, że obecnie nie jestem w najlepszej formie.

a?

Mój ojciec często powtarza, że nie ma się co zbyt­nio przejmować rzeczami, ale byłem dzisiaj na basenie i widziałem te wszystkie kobiety, które jeszcze powinny być piękne, a mają grube obwisłe tyłki, i nie mogłem nie myśleć o T, bo ona ma ciało piękne i silne. Pomy­ślałem też, że nie byłoby takie złe umrzeć, zanim ciało zacznie przybierać ewidentnie niekorzystne pozycje.

W czasie wakacji bracia T wyjeżdżali z miasta, je­chali na obozy w góry albo na kursy językowe za gra­nicę. T zostawała w domu, bo była jeszcze za mała, siadała między R a L. V. i tak tam siedziała cichutko, nic nie mówiąc. Pewnego dnia zaczęła płakać, bo przyszło jej do głowy, że R i L. V. umrą wcześniej niż ona. R i L. V. obsypali ją pocałunkami i uściskami, takimi jakimi obsypuje się dzieci.

W supermarkecie widziałem panie, które cho­dzą tak jakby obawiały się najgorszego, z twarzami wiecznie prześladowanych. Popychają koszyki i mó­wią do siebie, i wszystko im przeszkadza, i wydaje im się, że mogą tak wpatrywać się w twoje uszy czy buty z wyrazem obrzydzenia na twarzy. Niektórym zahaczam obcas kółkami wózka. Nie kuleją od tego, ale jest to dość bolesne.

88

Frań i ja mieliśmy tranzystorek, który matka przy­wiozła nam z Ceuty. Raz spadał nam na ziemię, raz nie i za każdym razem wypadały mu trzy lub cztery części, ale ciągle grał jak gdyby nigdy nic. To było coś niewytłumaczalnego.

Pewnej nocy M złapał za stół kuchenny i rzucił nim o ścianę, wyskoczyliśmy w te pędy z łóżek i za­częliśmy go szukać po całym domu, w końcu znaleź­liśmy go w garażu. M był w bardzo złym stanie, ale teraz żyje spokojniej. Moi rodzice się nim opiekują. Kiedy dzwonię, jest serdeczny i zadowolony. Teraz, kiedy T odeszła, nie sądzę, żebym miał się specjalnie przejmować resztą ludzi, ale nie mam zamiaru po­zwolić, żeby ktoś skrzywdził M.

Dostałem pracę w barze z hamburgerami. To duży bar, który należy do jeszcze większej sieci, któ­ra ma oddziały po całym kraju. Jest cały urządzony na czerwono, żółto i pomarańczowo. Są tam zdję­cia hamburgerów, żeby ludzie je widzieli i wybie­rali. Hamburgery, które podajemy, są dużo mniej­sze niż te widoczne na zdjęciach. Mamy dwanaście rodzajów hamburgerów: z serem, z bekonem, z sałatą, z cebulą, z sosem barbecue, z pomidorem i z musztardą lub bez sera, bez bekonu, bez sałaty, bez cebuli, bez sosu barbecue, bez pomidora i bez musztardy. Możesz zjeść hamburgera z samą bułką, ale kosztuje cię tyle samo co z pomidorem i musz­tardą, więc nie wiem, czy to się opłaca. Przychodzę do pracy o dziewiątej rano, ale wstaję o ósmej, żeby

89

się nie spóźnić. Pierwsze co robię, to przecieram 1

szmatką stoły, mokrą szmatką, a jeśli jakiś jest bar- '■>

dzo brudny, to daję na szmatkę kroplę detergentu, \

ale przeważnie nie trzeba. Potem idę do kuchni i

i zajmuję się frytkami i talarkami cebuli. Mój ojciec A

sądził, że mam predyspozycje do tego, żeby być dy- <j

plomatą, ale pewne jest tylko to, że połowa frytek j

wypada mi poza frytkownicę. Tutaj nie podajemy ]

tylko hamburgerów, mamy też kilka dań złożonych \

o angielskich nazwach, ale ja osobiście uważam, że *
nie powinno się jeść niczego, czego nazwy nie da
się bez problemu wymówić.

Leonardo-Panama wyglądał na niezłego kolesia,
poruszał się szybko i uderzał dwiema rękami, tak
samo przyjmował ciosy, i poruszał się tak szybko, j
że nie było ludzkiej siły, żeby zobaczyć, jak się zbli- >
ża i odskakuje. Nazywał się Leonardo Palacios, ale
w gimnazjum wszyscy wołali na niego Panama, a on :
nosił tak znaczące przezwisko z lekkością kogoś, kto
wie, że dobrze tańczy, a jednocześnie dobrze wali
i grzmoci, i ma dobrą technikę, i intuicję, jednym
słowem, jest naprawdę dobry. * ;

i Leonarda poznałem podczas rozładunku w Mer- ; camadridzie. Przez pewien czas pracowaliśmy razem i poszedłem obejrzeć go w paru walkach, a potem da- , łem dobie spokój z Mercamadridem i znowu spałem do południa. Jeśli urodziłeś się w eleganckiej rodzi­nie, nigdy nie przyzwyczaisz się do noszenia worka na plecach, przypuszczam, że to kwestia genów.

90

Leonardo miał dziewczynę, która go bardzo ko­chała, ale nie mogę sobie przypomnieć, jak się na­zywała.

Jedyne, czego żałuję w tym życiu, to tego, że nie
byłem bokserem. . * .■■■..>■■[ f ■■•■;.

Poznałem też Tully'ego, który mieszkał z kobietą, która była dziewczyną Hindusa i Chińczyka, i Mu­rzyna, i potem chodziła z Tullym, pewnie dlatego, że był pół-Irlandczykiem. Tully strasznie nakręcił osiemnastoletniego chłopaka, wysokiego i jasnowło­sego jak Duńczyk. Naopowiadał mu niestworzonych rzeczy, ale tylko po to, żeby chłopak poszedł i dał sobie rozwalić głowę.

Tully był jednym z tych facetów z ciężkim tyłkiem pełnym ołowiu, którzy chodzą zawsze przyklejeni do ziemi. Nie był zadowolony, bo odkąd rzucił boks ama­torski wszystko wychodziło mu bardzo źle, więc starał się rozdzielać swojego pecha wszędzie po trochu.

Tully wychodził z każdej walki, zadając to samo pytanie:

- Rzucili mnie na dechy?

Jasnowłosy Duńczyk skończył na rozładunku w Mercamadridzie, to był kolejny ciężki tyłek pełen ołowiu.

Raz widziałem w kinie wspaniały film, nazywał się Czterysta batów. Najlepsze było to, jak pokazywali dzieci oglądające lalkowy teatrzyk guignola, ze zdzi­wionymi minami, takimi minami, jakie robią dzieci, co to nie wiadomo, z czego się biorą i bez przerwy się zmieniają, dzieci wiercące się, kiwające niespo-

91

kojnie na boki, łapiące za ucho sąsiada i międlące w ustach skraj ubrania. To były dzieci z dawnych czasów, z takimi dużymi uszami, żeby móc za nie ła­pać jak za uchwyty. Film opowiadał o chłopczyku, który łaził ze swoim przyjacielem, uciekał z domu, nie chodził do szkoły, spał w fabryce, spijał mleko z butelek stojących pod drzwiami, spisywał z Balza­ka w wypracowaniach domowych, kradł maszynę do pisania, a potem oddawał ją przebrany za kar­ła, z wąsami i w kapeluszu. Na koniec zamykali go w poprawczaku, ale uciekał stamtąd i kończyło się, jak biegnie po plaży. To był wspaniały film, nie trzeba było dużo myśleć, wystarczyło go oglądać.

Nie trzeba też wcale dużo myśleć, żeby się pie­przyć, wystarczy po prostu ładować i ładować, aż wszystko wystrzela w kosmos jakby w magicznej sztuczce. Kiedy mam twardą pałę, czuję się super, jakbym mógł rozwalić nią mur.

W barze z hamburgerami jest nas czternastu, sied­miu na porannej zmianie i siedmiu na popołudnio­wej. Ja jestem na porannej, ale czasem dają mnie na popołudniową, jeśli ktoś się rozchorował albo ma wolne. Mój wolny dzień to wtorek, chociaż jak kończę o czwartej, to przez całe popołudnie mogę robić to co chcę. Zazwyczaj idę do domu i oglądam telewizję. Uwielbiam telewizję. Najbardziej boks, potem piłkę nożną, a potem filmy. Najmniej lubię teleturnieje. Kiedy puszczają teleturniej, zmieniam kanał albo wyłączam telewizor, zależnie od humoru. Alicia i Ramos są na zewnątrz i zbierają zamówie­nia. Nie są zbyt sympatyczni. Alicja ma jedną z tych twarzy, która mogłaby być jej twarzą albo twarzą jej matki, albo sąsiada, albo pracownika stacji benzyno­wej, a Ramos ma jedną z tych twarzy, która mogłaby być twarzą Alicji. Pineda zajmuje się utrzymaniem porządku w naszym miejscu pracy, zamiata chętnie, ale z mizernym efektem, bo ludzie brudzą jak świnie. Na kuchni pracuje Julian Revilla, gruby Lorenzo i ja. Siódmy jest najlepszym pracownikiem miesiąca. Na początku pracownik miesiąca był jednym pracowni­kiem więcej, mam na myśli bardzo dawne czasy, ale

pracował tak dużo i tak dobrze, że awansowali go na pracownika miesiąca, a nawet powiesili jego zdjęcie jj w głównej sali, żeby wszyscy mogli je widzieć. Z tego 1 co wiem, od ponad roku nikomu nie udało się go zrzucić ze stołka, chociaż biorąc pod uwagę resztę, , nie można powiedzieć, żeby miał dużą konkurencję. Pomimo ogromnego zaangażowania pracownika miesiąca, sprawy nie idą zbyt dobrze. Według sze­fa naszego regionu jesteśmy jedną z najwolniejszych ekip całej sieci. Co tydzień przesyłają nam raport, | w którym wszyscy smażą, opakowują i sprzedają więcej hamburgerów, więcej frytek i więcej talarków cebuli niż my. Pracownik miesiąca mówi, że powin­niśmy się bardziej starać, ale z tego co widać, nikt nie zwraca zbytniej uwagi na pracownika miesiąca.

Śmierdzę czosnkiem. Próbowałem zrobić gazpa-cho, ale coś mi nie wyszło, a teraz całe ciało śmierdzi mi czosnkiem. Miałem książkę z przepisami i dużo zapału, posiekałem cebulę, pomidory, papryki, ogór­ki, marchewki i czosnek też, ale na koniec smakowało tylko czosnkiem. Tak więc zamiast gazpacho mam te­raz w lodówce dwa litry czerwonej zupy z czosnku. \

Wydaje mi się, że staram się robić wszystko po­rządnie, bo mam pracę i mieszkanie z telewizorem, i czasami próbuję coś ugotować, chociaż nie zawsze mi wychodzi. Nie rozmawiam z ojcem ani z matką, ani z Franem, ani z M. Rozmawiam tylko ze szpita­lem, od czasu do czasu. L. V. powiedziała mi, że R wkrótce wyjdzie, ale nikt nie wie, czy wkrótce ozna-

94

cza tydzień, dziesięć dni czy jutro. Powiedziała mi też, że lepiej byłoby, gdybym przestał dzwonić.

Raz widziałem w telewizji program, w którym brali ledwo wyklutego kurczaka i kładli obok butli gazowej. Kurczak otwierał oczy i myślał, że butla z gazem to jego matka, więc się do niej tulił i przy-milał, niczego nie podejrzewając. Potem zabierali butlę, a biedny kurczak dostawał szału i piszczał jak głupi, i wydawał dziwne odgłosy, cały przerażony.

Gdybym to opowiedział T, zaczęłaby płakać. Ja też lubię zwierzęta, ale ona lubi bardziej, i nie ma dla niej znaczenia, że chodzą i wszędzie srają. W pracy wszystko w porządku, wyciągam frytki z frytkowni­cy i wrzucam do koszyków, potem wyciągam talarki cebuli i też wrzucam do koszyków. Dziwi mnie, jak ludzie przepadają za rzeczonymi talarkami cebuli, smażymy po kilka milionów dziennie.

W głównej sali wisi zdjęcie pracownika miesiąca, trzymają je tam, żeby wszyscy widzieli.

Na Lorenza wszyscy krzyczą, bo jest grubasem i półgłupkiem. Ja trochę z nim rozmawiam i mówię mu, żeby nie brał tego wszystkiego tak bardzo na serio, ale on chce się rozwijać, chce się uczyć i co­dziennie być lepszym, chce być zręczniejszy w ob­słudze maszyny do napojów, chce zgłębić tajemni­cze mechanizmy rur z kartonowymi kubkami i być może w głębi duszy marzy o tym, żeby pewnego dnia zrzucić ze stołka pracownika miesiąca. Tym­czasem przełyka urażoną dumę i robi minę dobrego i pilnego grubasa.

95

Złe z dziećmi jest to, że ponieważ nic nie mówią, wszyscy czują się zmuszeni do snucia interpretacji. Tak samo dzieje się z psami. W gruncie rzeczy, dzieci jedzą i srają, i biegają, i drapią się w tyłek tak samo jak psy. Przynajmniej taka jest moja opinia na ten temat. Dzieciaki miętoszą sobie ptaszka, a psy go sobie liżą, co tylko dowodzi, że psy są bardziej wy­gimnastykowane. Ja uwielbiam psy i dzieci, ale nie uważam, że są czymś więcej, niż są.

W szkole lubiłem tylko to, jak mnie wyrzucali z klasy, bo wtedy mogłem siedzieć przez godzinę na korytarzu i się wygłupiać. Jeśli wyrzucali też Baigor-riego, to było jeszcze lepsze. Nauczycieli nie lubię, bo nie sądzę, żeby byli dobrymi ludźmi. Ktokolwiek uważa, że może czegoś innych nauczyć, jest co naj­mniej podejrzany.

W barze z hamburgerami każą ci nosić koszu­lę w czerwone i pomarańczowe paski, czerwone spodnie i czapkę w czerwone i pomarańczowe paski, z kartonowym hamburgerem na samym czubku. Za­kładasz ten mundurek, przychodząc do pracy i nie zdejmujesz go za nic w świecie, aż nie wyjdziesz. Na zdjęciu, które wisi w głównej sali, widać pracownika miesiąca od pasa w górę ze swoją czapeczką i ham­burgerem na czubku.

Niekiedy wieczorami Frań, M i ja chodziliśmy do kina, jak trzej bracia. M wypuścili, ale ciągle z nim źle. Czasem myślę o tym, żeby zadzwonić do nie­go i opowiedzieć mu o tym, co chcę zrobić. Chciał­bym też porozmawiać z Franem. Jesteśmy trzema

96

braćmi i jak będę umierał, będę wspominał ich i T bardziej niż cokolwiek na świecie. M zawsze mnie podziwiał i nie chciałbym, żeby widział, jak nie­zgrabnie się poruszam wśród talarków cebuli i tych zasranych frytek.

T odeszła z facetem, który miał fiuta długiego na sto pięćdziesiąt centymetrów, tak jak tamten gnojek Pedro Cimadevilla Nebreda. Teraz nie robię już nic poza napełnianiem koszyków. Ojciec zabierał mnie na różne wystawy, oglądaliśmy tysiące obrazów i dużo się uczyliśmy. Z jakiegoś powodu sprawy się skomplikowały i na koniec udaje mi się dostać tylko prace dla idiotów, jedną za drugą. Coś poszło źle. Przypuszczam, że na początku T nie zdawała sobie sprawy. Pracownik miesiąca ma swoją czapeczkę, która jest identyczna jak moja, i ma swoje śliczne zdjęcie, które nad wszystkim czuwa. Zmiażdżę mu czaszkę pod hamburgerem z kartonu, rozwalę szpi­kulcem do kruszenia lodu i będę z siebie bardzo dumny, bo ten facet nawet nie jest sympatyczny.

Dzieci zaczynają od dupy i gówna i natychmiast przechodzą do seksu; więc seks musi być drugą co do ważności rzeczą.

Przed T mi nie stawał, ale przy T stał mi bez prze­rwy. W szkole wszyscy mówili o tym, ale nikt tego nie robił. Grzmociliśmy gruchę do utraty tchu, ale nikt nie widział w życiu prawdziwej cipy. Po jakimś czasie największe bystrzaki zaczęły wsadzać fiuta tu i tam, a potem nawet najwięksi kretyni, tymczasem ja wciąż się katowałem grzmocąc gruchę. Jechałem

97

na ręcznym tak często, że zrobiły mi się odciski na dłoniach. Doszedłem do tego, że grzmociłem gruchę dwanaście razy dziennie i byłem z tego tak dum­ny jak pozostali z tego, że grzmocą grube i chude i wszystkie wariatki w klasie.

Zawsze się czerwieniłem. Różnica polega na tym, że od siódmej klasy byłem w stanie rozwalić każde­mu łeb nawet czerwieniąc się, podczas gdy dotych­czas potrafiłem tylko się czerwienić.

Sagawa wcale nie czuł się tak zawstydzony, jak można by się spodziewać. Mówił o swoim niemożli­wym odkupieniu win i czasami o poczuciu winy, ale rzecz w tym, że ten łajdak zjadł swoją narzeczoną, nie całą, ale na jedno wychodzi, i spodziewałem się, że spuści uszy po sobie aż do kolan, a tu nic z tego. Saga­wa z zadziwiającym spokojem komentował szczegóły swojej makabrycznej fagocytozy, starał się wyjaśnić to w przejrzysty i chłodny sposób, ale w końcu ten łajdak zjadł swoją narzeczoną. I to na surowo. My­ślę, że przedziurawienie głowy pracownika miesiąca szpikulcem do kruszenia lodu nie jest ani w połowie tak okropne jak to, co zrobił ten przeklęty Japończyk ludojad. Poza tym nic mnie nie łączy z pracownikiem miesiąca, nie sypiam z nim, nie jest moją narzeczo­ną, jest tylko żałosnym kolesiem, który stara się, stara i marzy o byciu szefem rejonu. Jest jeszcze zdjęcie, to zdjęcie, które wisi w sali i które muszę codziennie oglądać, choćbym nie chciał. Pracownik miesiąca ze swoją wspaniałą żółtą czapeczką i kartonowym ham­burgerem na czubku. Takim samym j ak mój.

98

Nigdy nie zjadłbym T, ale przecież mój wujek był preceptorem Alfonsa XIII.

Wcześniej myślałem o tym, żeby zamordować jed­ną z tych staruszek, które po południu chodzą na pod­wieczorki. Nie robią nic złego, ale patrzą na wszyst­ko z nienawiścią i urazą, bo zabawa już się dla nich skończyła, a może nigdy jej nie miały. Mają te swoje wzorzyste ubrania, w te wszystkie kwiaty i drzewa, i rośliny, i wszystkie rodzaje fantastycznych rysunków, ale zdaje się, że to im nie wystarcza. Potem przyszedł mi do głowy pracownik miesiąca i wydało mi się to łatwiejsze i lepsze. Poza tym trzeba być gównem, żeby zabić starą, która nie może się bronić.

M powiedział mi, że wszystko co najgorsze, czego najbardziej nie lubisz na świecie, jest wewnątrz czar­nej dziury i że możesz tego nie widzieć, ale jak tylko trochę się przechylisz, to już jesteś w środku.

DanieljestbratemMeksykaninaArturo, miał dziew­czynę Bułgarkę, ale jej nie wydymał. Po pierwszym tygodniu jej nie wydymał, po drugim jej nie wydy­mał, po trzecim jej nie wydymał. Podczas piątego tygodnia Bułgarka powiedziała mu, że potrzebuje dowodu miłości, i biedny Daniel wydał wszystkie swoje pieniądze i trochę pieniędzy swojego brata Ar-turo i nawet trochę moich, żeby kupić jej ślicznego pieska, jednego z tych drogich psów, które robią to samo co inne psy, ale z większym wdziękiem. Buł­garka zachwyciła się psem, przytulała go i wszędzie ze sobą zabierała, nawet całowała go w usta. Tak się jej spodobał, że zapomniała o Danielu.

9*

Arturo powiedział mi, że Daniel wrócił do Mek- j
syku, a Bułgarka zdobyła złoty medal na trzynastej i
wystawie psów rasowych w Casa de Campo. Arturo
i ja nigdy nie odzyskaliśmy naszych pieniędzy. I

Zawsze zwracałem dużą uwagę na Tully'ego i przy- |
glądałem się, w jaki sposób boksuje dwiema rękami, ?
mając przeciwko sobie szczęście i wiatr, i zakłady, '■;!
i ludzi, a ciężki tyłek z ołowiu ciągle skierowany
w ziemię. t

W domu kobieta Tully'ego, ta, która była kobie- i tą Chińczyka i Murzyna, i Hindusa, nic tylko piła i piła, i w końcu zawsze kłócili się o najbardziej idio- * tyczne rzeczy. Jak Tully robił żarcie, ona nie chciała J jeść, a jak się wkurzał i chciał wszystko wywalić do I śmieci, wtedy ona nagle robiła się strasznie głodna 1 i zmiatała filety i groch aż do ostatniego ziarnka. Raz j Tully wrócił w nocy, a Murzyn wręczył mu wszystkie jego rzeczy zapakowane do pudła. Dał mu też ko­szulkę, którą miał na sobie; na początku Tully jej nie chciał, ale potem wziął. Murzyn okazał się strasznie fajnym gościem i gadali z Tullym o kobietach, boksie i piciu.

Tully vs Lucero to była głośna walka, bo żaden ; z nich nie miał już wielkiej przyszłości i dlatego, że obaj byli zawodnikami w dawnym stylu; w koń­cu Tully położył Meksykanina, ale sam nie skończył w dobrej formie, tylko raczej w złej.

Lucero był bojowym Meksykaninem, który sikał krwią. Ja też mógłbym sikać krwią, teraz, gdy nie ma T, mógłbym wbić szpikulec do lodu pracowniko-

100

wi miesiąca w sam środek duszy i nawet bym się nie obejrzał. Większości ludzi nie cierpię: łażą i jedzą, i srają, i hałasują przez cały czas i nie da się tego wytrzymać.

Chcę zrobić to najlepiej jak potrafię i chcę, żeby T była ze mnie dumna, jak wszyscy byli dumni z Travi-sa, tego matadora.

Czasami też przypominam sobie o tacie i mamie i chcę zadedykować im trochę mojej sławy, żeby przypadkiem się nie obrazili. W końcu rodzice mają w tych sprawach szczególne miejsce.

Z T życie było dosyć proste, bo ja ją bardzo ko­chałem, a ona zawsze była przy mnie. T ma włosy długie i jasne, a twarz małą i ładną i widać jej kości policzkowe, to nie jest jedna z tych twarzy jak bo­chen chleba, okrągłych i głupich, tylko śliczna twarz z charakterem i osobowością. T poznała wcześniej niektórych z tych gnojków, którzy chodzą po świecie, łapiąc za tyłek ładne dziewczyny; facetów żonatych i dojrzałych, którzy myślą, że pójdą do raju dyma­jąc, a także smutne dzieciaki, bardzo przejęte cier­pieniem własnym i cudzym, chociaż trochę bardziej własnym. Dzieciaki słodkie i wrażliwe, rozmazane zasrańce. Potem T była ze mną przez jakiś czas i nie sądzę, żeby się nudziła, ale kobiety mówią, że odcho­dzą, i odchodzą. Pewne jest to, że nie wiem dużo o ko­bietach, ale T powiedziała, że odchodzi, i odeszła. T i ja mieszkaliśmy razem przez ponad rok. Mieli­śmy duże mieszkanie, które dzieliliśmy z Arturo, tym Meksykaninem, i innym Meksykaninem, ciotą i tchó­rzem, który nazywał się Fernando. Potem przyjechał Daniel, brat Arturo, inny sympatyczny Meksykanin, który nigdy nie wydymał swojej Bułgarki. T i ja bar­dzo się kochaliśmy i często się kochaliśmy, chociaż

102

nie jest to coś, o czym lubię rozmawiać ani tym bar­dziej się chwalić; potem T pozbierała swoje rzeczy i odeszła. Ja zostałem z Arturo, pijąc teąuilę i jedząc aztecki placek.

Raz tak się upiłem, że nawet nie byłem w sta­nie chodzić, sikałem na przystanku autobusowym i dżordż zwisał mi na zewnątrz bez żadnego wdzięku, a Frań podtrzymywał mnie i pomagał. Kiedy dotarli­śmy do domu, Frań powiedział rodzicom, że zaszko­dziła mi kolacja, a ja wyrzygałem się na dywan w po­koju. Frań jest nie tylko dobrym bratem, poza tym to dobry przyjaciel.

Kiedy dużo biegałem, rzucałem się na ziemię, od­wracałem się na wznak i krzyczałem, tak jakbym zła­mał sobie nogę, a wtedy on zawracał i łapał mnie za rękę. Nigdy nie biegałem zbyt szybko, bo w dzieciń­stwie miałem jakieś szmery w sercu albo arytmię, nie wiem. Mimo wszystko mogłem rozwalić łeb Josemu Luisowi Maciasowi, facetowi, który biegał najszyb­ciej na sto, dwieście, czterysta, a nawet na osiemset metrów. Są ludzie, którzy bardzo szybko biegają, za to nie są w stanie uniknąć tego, że ktoś rozwali im łeb.

Frań dostał na urodziny czerwoną czapkę i był taki szczęśliwy, że nigdy jej nie zdejmował i cały czas dotykał, żeby sprawdzić, czy jest na miejscu. Dlatego kiedy syn sąsiada, który naturalnie też był sąsiadem,

104

zerwał mu ją i bawił się przez chwilę, podrzucając
do góry, Fram ugryzł go w ucho i to tak mocno, że
kawałek został mu między zębami. Matka złodzieja
czapek powiedziała, że nie jesteśmy dziećmi, tylko
wściekłymi psami i że zadzwoni do hycla, żeby nas
zamknęli w schronisku dla psów. Mnie się od razu
wydawało, że ta groźba nie jest zbyt na serio, ale
Frań wierzył we wszystko, więc poprosił matkę, żeby
schowała go w garażu i nie wydała za nic w świe­
cie. :.' . •:. -<ś, .

Kiedy Frań, M i ja zeszliśmy się w tej samej szkole, stworzyliśmy niebezpieczną paczkę i nikt nie odwa­żył się nas zaczepić. W Meksyku nazwaliby nas „kró­lami porywczości" albo jakoś w tym stylu. Potem się rozeszliśmy i każdy musiał być porywczy na własny rachunek.

Wciąż mam gazpacho w lodówce, tak jedzie czosn­kiem, że boję się go wyjąć. Już nic nie gotuję, przyno­szę z pracy parę hamburgerów i zjadam je, oglądając telewizję, jednego po południu, drugiego wieczorem. Mam małe mieszkanko z jednym pokojem, łazienką i tak zwanym aneksem kuchennym. Dziś rano L. V. trzasnęła słuchawką. Zadzwoniłem, a ona trzasnęła słuchawką. Myślę, że to z pracownikiem miesiąca nie będzie bardzo trudne; na wszelki wypadek, jak już upadnie, będę uderzał dalej, bo można zemdleć, nim się umrze, a nie należy mylić jednego z drugim. Kiedy już to zrobię, wyjdę na ulicę i jak ktoś mnie spyta, za­cznę mówić szybko i powoli, jak wariaci. Opowiadali

105

mi historię faceta, który wytatuował sobie całą twarz i myślę, że to jest trochę to samo co czarna dziura, jak tylko się przechylasz, jesteś w środku i wtedy wy­daje się, że jest większa przestrzeń przed tobą niż za tobą. Nie wiem, czy jest to dokładnie to, w każdym razie ważne jest robić, a nie wiedzieć, czemu się robi albo co zrobi się później.

Kiedy mieszkałem na ulicy Ballesta, nie mogłem zbyt dobrze spać, bo moi sąsiedzi zaraz po północy lubili zdzierać sobie skórę za uszami.

Ona mówiła do niego:

- Wyłaź z domu i niech ci wsadzą w dupę, ty peda­
le. Jedyne, czego chcesz, to żeby cię jebać w dupę, je­
bać w dupę i jebać w dupę. Chcesz, żeby ci rozwalili
dupę na połowę i to równo na połowę. Tego właśnie
chcesz, ty stary pedale.

A sąsiad, który poza tym był sympatycznym ty­
pem, z tych, co to mówią w windzie „dzień dobry",
odpowiadał jej tak: *:-

- Wszystko lepsze niż wsadzać go znowu do tej
twojej zgniłej szczurzej cipy.

Musiałem słuchać tego co noc, gdy mieszkałem na Ballesta. Dlatego się przeprowadziłem. V Jednej z licznych nocy pełnych napięcia przyszła policja i powiedziała im obojgu, że jeśli będą dalej tak wrzeszczeć, to ich zamkną. Jemu powiedzieli również, że nie powinno się bić kobiet, a jej, że żaden mężczyzna nie znosi, żeby nazywać go pedałem.

Facet był kucharzem i pewnego dnia specjalnie przypalił sobie rękę na kuchni, żeby móc dostać

106

ubezpieczenie. Prawie stracił rękę. Po tym wszyst­kim nie miał innego wyjścia, jak tylko bić swoją żonę lewą ręką i łokciami.

Teraz, kiedy nie ma T, chciałbym sikać krwią jak Lucero, cały czas przypominam sobie o tym co naj­gorsze i mam ochotę sikać krwią.

Najbardziej żałuję tego, że nie byłem bokserem, sikałbym krwią, srałbym krwią, miałbym rozkwa­szony nos i czułbym się dobrze, byłbym dumny.

Zrobię to pracownikowi miesiąca, żeby T mogła patrzeć na mnie z szacunkiem i dumą, i dlatego, że pracownik miesiąca to jeden z tym zasrańców, któ­rzy układają rozbite szkło na parkanach swoich do­mów.

W internacie nie miałem dużego pola manewru,
więc po prostu czekałem, aż skończą się lekcje, żeby
wejść na dach. w

W internacie wszyscy chcieli być bardzo źli i bar­dzo twardzi, ale byli tylko bandą głupków. Jeśli pewne jest, że dobrzy wcale nie są dobrzy, to jest tak samo pewne, że źli też nie są źli. Baigorri był fajnym face­tem, który pił i śmiał się przez cały czas. Bowie łaził po dachach z prawdziwą klasą. Frań biegł wzdłuż li­nii bocznej, nagle zatrzymywał się i dośrodkowywał, a czasem biegł tak szybko, że wypadał z boiska i nawet nie zdawał sobie sprawy. T robiła się smutna z byle powodu i nie było innego wyjścia, jak tylko mocno i długo ją przytulić. Gruby Lorenzo dalej cierpi i sa­pie, i męczy swoim smrodem wieprza i kalesonami pełnymi gówna pozwijanymi na wałkach tłuszczu na

107

tyłku. Mógłbym zabić jego, ale wybrałem pracownika miesiąca, bo na jedno wychodzi, ten czy ten. Kiedy Tully'emu wpieprzyli tak, że nie widział nawet drogi do domu, jego żona w końcu go zostawiła, wrzuciła jego rzeczy do pudła, które potem dał mu Murzyn. Tully zadzwonił do drzwi, a ona nawet nie chciała go widzieć. Murzyn podał mu pudło z jego rzeczami i Tully odszedł tą samą drogą, którą przyszedł. Ja za­wsze lubiłem boks, rozmawiałem z Tullym i z Pana­mą, i opowiadali mi te wszystkie historie. Chciałbym być bokserem. Czasami boksowałem się z Panamą i wcale źle mi nie wychodziło. Matka Juana Jose de la Llave założyła mu kłódkę na lodówkę, więc Juan Jose de la Llave musiał zaspokajać swój wilczy apetyt naszymi podwieczorkami. Piłka Pablo Mendozy wy­lądowała na jezdni, bo ten bydlak Lavanchy kopnął ją z całych sił i piłka wzbijała się w powietrze coraz wyżej i wyżej, aż nie było jej widać, a potem spadła na jezdnię. Tacy kolesie jak Lavanchy w ogóle nie po­winni grać w piłkę, powinni wyłącznie dawać sobie nawzajem kopniaki. Pablo Mendoza nigdy więcej nie zobaczył swojej piłki, ale był tak zajęty telewizorem, że w niczym się nie zorientował.

Obiad z L. V. to nie był szczególny sukces, i to po­mimo tego, że przyszedłem wcześnie, żeby zrobić dobre wrażenie. Siedziałem i popijałem w szpital­nym barze przez ponad dwie godziny, bo nie mo­głem sobie przypomnieć, o której się umówiliśmy, a nie chciałem się spóźnić. Faktem jest, że kiedy L. V. usiadła naprzeciw mnie, byłem już trochę pijany.

108

I

Pierwsze, co powiedziała L. V, to że nic nie będzie jadła, i że jedyne czego pragnie, to żebym im się wię­cej nie naprzykrzał, i że jej córka, T, nigdy do mnie nie wróci i że jestem łotrem, szują i kamelią. Pewnie chciała powiedzieć „kanalią", ale nie mówi dobrze po hiszpańsku i trochę plączą jej się słowa. Pewnego razu, wiele lat temu, powiedziała T: „Twoja ciotka się przewinęła", chciała powiedzieć, że się przekręciła, ale stanęła przed T, bardzo poważna, i oznajmiła: „Twoja ciotka Elsa się przewinęła". !

Kiedy skończyła mnie wyzywać, wstała i wyszła.

Ja chciałem wiedzieć tylko tyle, jak się czuje R i też jak się czuje T, ale L. V. była zbyt dobra, żeby zro­zumieć, dlaczego nagle wszystko się wali i człowiek zaczyna robić rzeczy nie tak, jak powinien.

Tego dnia, kiedy L. V. trzasnęła słuchawką, było trochę tak samo. To samo uczucie. Teraz nie mogę sobie wytłumaczyć, jak T mogła ze mną być. Czasem rzeczy są dziwne przez jakiś czas, a potem stają się z powrotem takie, jak były.

Ja na przykład czuję się teraz tak, jak wtedy w szkole, jak w Anglii, jak w internacie, jak w tych łatwych pracach, zmuszony do wykonywania idio­tycznych zajęć, które nie wymagają wiele wysiłku. I marzę o tym, by wyjść z tego wszystkiego, rozwala­jąc głowę pracownikowi miesiąca.

Nocą przed zaśnięciem myślałem o Franie i o me­czach piłkarskich. Być może Frań bał się, wchodząc na szczyt trampoliny, ale na boisku był najlepszym obrońcą, jakiego znałem i wszyscy się go bali.

109

Raz rozwalił facetowi nogę w trzech miejscach i to nawet nie był faul. Frań uderzył w piłkę, a za nią poszła noga, złamana w trzech miejscach. Chcie­li wyrzucić Frana z mistrzostw, a to nawet nie był faul.

Kiedy Leonardo-Panama zmarł, nawet dobrze nie wiedziałem, dlaczego tak się stało. Leonardo był bokserem, przystojnym i eleganckim, i jego narzeczona długo go opłakiwała. Zdaje się, że na pogrzebie była też matka Leonardo, ale ponieważ nie wiedziałem, że miał matkę, więc nic jej nie po­wiedziałem. Leonardo przejechała ciężarówka, tak jak mojego dziadka, tyle wiem. Evangelistę złapali w zeszłym roku z pół kilogramem kokainy i teraz sieje postrach w więzieniu. Jake La Motta odebrał tytuł mistrza wagi średniej Sugar Rayowi Robinso­nowi, a potem Sugar Ray go odzyskał. Z czasem La Motta tak utył, że nawet podzielony na trzy kawałki nie zmieściłby się w swojej kategorii wagowej; i on też uderzył pięścią swoją żonę, jak Monzón. W są­dzie Monzón powiedział: „Ja zawsze ją biłem, a ona nigdy nie umarła".

Monzón wyrzucił żonę przez balkon, a potem sam wyskoczył, żeby to wyglądało na wypadek, ale nikł w to nie uwierzył.

Tully wychodził z każdej walki, pytając zawsze o to samo:

- Rzucili mnie na dechy?

111

La Motta deklamował Szekspira, a Sugar Ray ste­pował. Nie wiem, jak to się dzieje, ale czasem czło­wiek wplątuje się w coś, co wychodzi mu wyłącznie na złe. Ja byłem z T, a potem T odeszła, a potem L. V. trzasnęła mi słuchawką, tak więc teraz porozrzu­cam tu i tam mózg pracownika miesiąca za pomocą szpikulca do lodu. Sagawa to tylko przeklęty japoń­ski karzeł i kanibal. Nie mam z nim nic wspólnego. Gdybym był bokserem, teraz czułbym się dużo lepiej i nie byłoby mi wstyd. Z czego wynika, że w życiu człowiek powinien starać się robić coś godnego.

Zadzwoniłem przez telefon, tak jak to robiłem dawniej. Zadzwoniłem przynajmniej dwanaście razy. Numery wykręcam na chybił trafił. Jedni odbierają, a inni nie. Jeśli odbierają, to zawsze mówię to samo:

- SPIERDALAJ NA DRZEWO.
I odkładam słuchawkę.

Kiedy byłem mały, dzwoniłem do luksusowych hoteli i żądałem szczegółowych opisów wszystkich apartamentów; a na koniec zawsze była ta sama hi­storia:

- PROSZĘ MI POWIEDZIEĆ, ILE JEST DO­
KŁADNIE KROKÓW OD DRZWI DO ŁÓŻKA.

Głośno krzyczałem i naprawdę się wkurzałem.

- JAK TO: NIE WIEDZĄ PAŃSTWO? TO JEST
BARDZO ISTOTNE: PRZYJADĘ BARDZO ZMĘ­
CZONY I NIE MAM ZAMIARU SPĘDZAĆ NOCY NA
SPACERACH!

W końcu się kapowali i odsyłali mnie do diabła, ale do tego czasu już się nieźle uśmiałem.

112

Paąuito Ribera zadzwonił do sąsiadki i powiedział, że wygrała milion peset w konkursie radiowym. Był tak przekonujący, że biedna kobieta uwierzyła. Umó­wili się z nią w barze koło domu tego zasrańca. Po­wiedzieli jej, że ma mieć na głowie papierową czapkę z gazety, żeby można było ją rozpoznać i dlatego, że to część konkursu. Potem poszli do baru, ten zasra­niec z kumplami, a tam była ta stara, osiemdziesiąt lat, czarna suknia, pantofelki i papierowa czapka z gazety na głowie. Czekająca na swój milion peset.

Wcale nie lubiłem Paąuito Ribery. Lubiłem jego gówniany zapach, ale jego samego nie lubiłem wcale.

Wciąż jeszcze mam jego numer z czasów szkoły, czasami dzwonię i mówię:

- SPIERDALAJ NA DRZEWO.

Pracownik miesiąca spędza większość czasu przy kasach rejestrujących pilnując, żeby wszystkie pie­niądze wpadały w to samo miejsce, potem przecha­dza się wzdłuż frytkownic z hamburgerami i maszy­ny z napojami, pozaczepia trochę grubego Lorenzo i w końcu przychodzi zobaczyć, jak się mają spra­wy z frytkami i talarkami cebuli. To wtedy zgniotę mu łeb pod czapeczką z hamburgerem i mało mnie będzie obchodziło, że wszyscy to zobaczą. M dał mi w prezencie książkę, która niezbyt mi się spodobała, zatrzymałem ją tylko dlatego, że M dał mi ją w pre­zencie. Zabiję pracownika miesiąca, bo taką mam ochotę i dlatego, że my nie lubimy ludzi, ani M, ani Frań, ani ja. Ludzie widzą dzieciaka, który stoi w ko­lejce, i przeskakują przed nim, a potem przepychają

113

się w drzwiach i wyprzedzają, kiedy nie ma wystar­czająco miejsca, i musisz hamować, żeby się nie za­bić, i układają rozbite szkło na parkanach, i wysta­wiają tyłek, żeby ktoś wsadził im do tyłka, i plują na chodnik, i mnie się to wszystko bardzo nie podoba.

T i ja spędziliśmy parę dni na plaży. Na początku nie chciałem jechać, ale T się uparła i w końcu oboje pływaliśmy w morzu, wylegiwaliśmy się na piasku i spacerowaliśmy wzdłuż plaży z nogami w wodzie. T dużo mówiła o swoich sukach, bo bardzo je kocha, a ja jej słuchałem i patrzyłem na nią z uwagą, my­śląc, że nigdy nie miałem niczego tak ładnego.

T i ja wylegiwaliśmy się na piasku i leżeliśmy tak razem, dopóki nie zaszło słońce. Ja nigdy nie by­łem zbyt dobry na słońce, bo mam skórę białą jak skorupka jajka, więc używałem kremu do opalania faktor 20, a to jest tak, jakby się opalać w zbroi. T też jest biała, ale robi się trochę opalona i dobrze jej z tym, dostaje rumieńców na twarzy i ślicznie wy­gląda. Kiedy wszystko idzie dobrze, każdy może być piękną osobą, pełną dobrych uczuć i nadziei, i ma­rzeń o najlepszej możliwej przyszłości.

Potem, kiedy jakiś tuman właśnie dyma ci dziew­czynę, już nie jest tak łatwo. T była też na plażach w Skagen, w Danii. Tam wydmy mają sześć czy sie­dem metrów i morze w zimie zamarza. T spacerowa­ła, a potem poszła z L. V. i przyjaciółką L. V. do baru na piwo w gigantycznych kuflach. L. V. zaczęła opo-

115

wiadać smutne historie i T zaczęła płakać. W końcu cały bar na nie patrzył. Pieprzą się z T, pieprzą się z nią właśnie teraz i nikt mnie nie przekona, żebym przyjmował to na spokojnie.

Dymają T, dymają ją i dymają, więc ja rozwalę pracownika miesiąca i zobaczymy, czy sprawy tro­chę się nie ułożą. Po tym jak umarła Nancy, umarł Sid, tak powinno być zawsze.

Chciałbym być z Bowiem. Leżeć na łóżku, spać ra­zem z setką kotów i pilnować przejazdu kolejowego.

Mój brat zasługuje na wszystko co najlepsze, bar­dziej niż ktokolwiek, bo jest dobry i dlatego, że ury­wa ucho każdemu kretynowi, jak tylko któryś dotknie mu czapki.

Wybrałem 22 stycznia, bo 22 stycznia 1879 rok oddziały sir Chelmsforda, 24 pułk liniowy, został zmiażdżone przez hordę ponad dwudziestu tysięc Zulusów w bitwie pod Isandhlwaną.

Frań i ja spędziliśmy trzy miliony godzin nad re konstrukcją bitwy pod Isandhlwaną, której nigdy ni udało się nam skończyć. Trzeba było pomalować jed nego po drugim dwustu żołnierzy od Zulusów i Au glików i to nas przerosło. Tak więc postanowiłem wykorzystać ponownie ten dzień jako datę moicl pierwszych działań na wojennej ścieżce. Jako dat ostatecznego kroku między osobistą obsesją a pu blicznym koszmarem.

Już przed siódmą trzydzieści byłem na ulicy. Tro chę bardziej wzburzony niż zazwyczaj, nie zdener wowany ani podniecony, tylko wzburzony i jakb; zaniepokojony.

Pracownik miesiąca miał twarz kretyna i to bar dzo ułatwiało mi zadanie, gdy wyobrażałem go sobii martwego i odmóżdżonego. Lepiej rozlewa się mózj kretyna, bo mniej go szkoda. Ponieważ byłem bardz< wcześnie, wstąpiłem napić się piwa naprzeciwko ban z hamburgerami. Kiedy to wszystko już się wydarz}

117

kelner, który podawał mi piwo, będzie mógł powie­dzieć coś takiego: „Nim to zrobił, był bardzo spokoj­ny, zamówił piwo, wypił je i nie mówiąc ani słowa poszedł do pracy". Kelner będzie bardzo zadowolony z tego, że widział mordercę niedługo przed zbrodnią, będzie się wypowiadał w telewizji i w radio, będzie rozmawiał z tymi z gazet, a potem opowie to swoim dzieciom i prawnukom. Skończyłem piwo i przesze­dłem przez ulicę. Przed szklaną witryną było mnóstwo ludzi zaglądających do środka, pokrzykujących i dzi­wiących się. Wtedy właśnie zacząłem podejrzewać, że sprawy się pokomplikują, jak to zwykle.

Wchodząc natknąłem się na grubasa Lorenzo sie­dzącego obok jednego z moich koszyków z ziemnia­kami, ze szpikulcem do lodu w ręku i z krwią spły­wającą z grubych dłoni aż na grube stopy. Na moim koszyku znajdował się pracownik miesiąca. Ranny, przestraszony, ogłupiały, z paskudną raną na głowie, ale nie martwy. 22 stycznia okazał się złym dniem dla Anglików, dla grubasa i dla mnie.

Byłoby lepiej, gdybym rozwalił głowę Jorge Maizo-wi, zamiast poprzestać na jego stiukowym słoniu.

Po tym niezdarnym wyczynie grubego Lorenzo dali nam kilka dni wolnego, które spędziłem leżąc na łóżku i myśląc o tym, jak wszystko schodzi na psy, tak jak tylko może.

Zadzwoniłem do szpitala, żeby zainteresować się stanem zdrowia pracownika miesiąca i powiedzieli mi, że nie będzie mógł wrócić do pracy wcześniej niż za trzydzieści czy czterdzieści dni.

118

Potem zadzwoniłem do grubasa do domu i powie działem:

- SPIERDALAJ NA DRZEWO.

Myślę, że odebrała jego matka, wszystkie grubi debile taką mają.

Leonardo-Panama na krótko przed śmiercią do­stał cięgi od włochatego Walijczyka. Kiedy mówię „włochatego", mam na myśli jednego z tych kolesiów, którzy mają włosy nawet za uszami. Walijczyk dał z siebie wszystko i Leonardo-Panama padł jak długi w trzeciej rundzie. Leonardo nie umarł z bólu, umarł dlatego, że przejechała po nim ciężarówka Pegaso.

Mój dziadek pracował w przedsiębiorstwie Ley-land Iberica i też przejechała po nim ciężarówka Pegaso. Umarł zmiażdżony przez konkurencję, jak w jakimś dowcipie. Mój ojciec miał sześćsetkę, tysiąc pięćsetkę, Seata 124 i Land Rovera. W Land Roverze mieściło się dużo ludzi, to było duże i ładne auto. Jeździliśmy nim zawsze na przyjęcia.

Mój ojciec potrafi zatrzasnąć drzwi jednym kich­nięciem, jak wtedy, kiedy jest burza. T zakładała kusą sukienkę brzyduli i była prześliczna.

Grubas źle i za słabo uderzał pracownika miesiąca i dlatego pracownik miesiąca nie umarł. Miał dziurę w głowie i dużo krwi na podłodze i na frytkach, ale nie był martwy.

Leonardo nie nadstawiał tyłka i ja też nie. W Mer-camadridzie było wiele takich wieprzy, które pro-

120

ponowały ci zamianę worka na plecach na trochę sodomii, ale Leonardo i ja zawsze odpowiadaliśmy tak samo:

- SPIERDALAJ NA DRZEWO.

Kiedy się czerwienię, nie tylko jestem zły, ale też się wstydzę. Leonardo walił obiema rękami, ale przede wszystkim potrafił zwalić mur swoim prawym sier­powym.

Leonardo miał też dziesięciu czy dwunastu bra­ci tam w Kolumbii i wszyscy chcieli być bokserami, biegali po plaży i młócili powietrze.

Leonardo powiedział mi, że ciosy nie zawsze się czuje i że rzeczy niezbyt fajnie wyglądają, gdy się je ogląda z parteru.

L. V. trzasnęła słuchawką pomimo tego, że ją sza­nowałem.

Vento Espiritu Santo Figueras wyśmiewał się z Fra-na i nazywał go „kubełkiem". Mam nadzieję, że do tej pory ktoś już mu wsadził jego własne uszy do tyłka.

25 stycznia zapowiadał się na przyjemny dzień, słoneczny i ciepły.

Bardzo się starałem z frytkami i talarkami cebu­li, bo biorąc pod uwagę aktualny stan rzeczy, mam spore szanse zawiesić moje zdjęcie w głównej sali jeszcze przed końcem miesiąca.


Dystrybucja:

Księgarnia LITERA

90-440 Łódź

ul. Piotrkowska 157

tel./faks (42) 637-47-18

lub

(42) 637-08-99

e-mail:

dystrybucja@litera.com.pl


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Najgorsze ze wszystkiego Ray Loriga
Loriga Najgorsze ze wszystkiego Version definitiva
Tygrys & Smok 20 Najgorsze ze wszystkich połączenie
Ze wszystkich kwiatków świata, dzień mamy i taty
statystyka społeczna notatki ze wszystkich wykładów Błaszczak Przybycińska
Chrześcijaństwo Najbardziej śmiertelna ze wszystkich tru…
Socjologia wykład 5 mini, ''pomoce naukowe'' ze wszystkiego
sciaga ze wszystkiego TP, Elektrotechnika, Rok 2, Teoria Pola Ryszard
pytania - wszystkie możliwe z grona ze wszystkich lat!, SESJA'13
sciaga ze wszystkiego TP, podzielona na zestawy
Smieci-ref, Gdyby ze wszystkich śmieci, jakie Polacy wyprodukują w tym roku, usypać górę, mielibyśmy
Socjologia zmiany społecznej wykłady, Wykład najbardziej pierwszy ze wszystkich
chirurgia szczękowa - notatki ze wszystkiego, Stomatologia UMED, Chirurgia, chirurgia stomatologiczn
socjologia wykład 3 mini, ''pomoce naukowe'' ze wszystkiego
modelowanie, Ściąga1 1, 1 Deterministycznymi nazywamy modele konstruowane przy założeniu że wszystki
rybki małe ze wszystkich mórz LTZR2H4S3OKVUIYUPAFQUHIA36PISORTJETXZ5Q
029 Rybki małe ze wszystkich mórz
Romantyzm, Romantyzm, Słowem wstępu, chciałbym sobie zastrzec, że wszystko co za chwilę przeczytacie

więcej podobnych podstron