R. A. Salvatore
Miecz Rodu Bedwyrów
(The Sword of Bedwyr)
Tłumaczyła Anna Krawczyk-Łaskarzewska
Dla Betsy Mitchell, za Jej wsparcie i wkład oraz za wskazanie nowych dróg i możliwości. Doprawdy, entuzjazm jest zaraźliwy.
Specjalne podziękowania należą się Wayne’owi Changowi, Donaldowi Puckey’owi i Nancy Hanger. Branża wydawnicza jest szczególnie trudna i konkurencyjna, toteż praca z tak utalentowanymi i oddanymi osobami zapewnia ogromny komfort.
Oto Wyspy Morza Avon: poszarpane wierzchołki i faliste wzgórza, łagodne deszcze i porywiste wiatry dmące znad lodowców ku Morzu Grzbietowemu. A dalej rozciąga się spokojna Baranduine, ziemia prostego ludu i elfów Wysokiego Rodu, ląd skąpany w zieleni i tęczach. I jeszcze Pięciu Wartowników, zapory dla wiatrów, nagie szczyty podobne do wielkich, rogatych baranów, i wielobarwne porosty, które roztaczają niesamowity blask o zmierzcha Niechaj wszyscy żeglarze strzegą się skał w pobliżu tej piątki!
Jest jeszcze Pretoria, najludniejsza i najbardziej cywilizowana wyspa, gdzie dominuje handel z lądem stałym, a okolica aż roi się od miast.
Poza tym nieokiełznany Eriador. To ziemia wojen i twardych ludzi, którzy posługują się mieczem równie dobrze jak pługiem. To ziemia klanów, dla których walka z pojedynczym człowiekiem oznacza walkę z całym jego rodem, a o lojalności decydują więzy krwi.
Nieokiełznany Eriador. Tam chmury kłębią się nisko nad porośniętymi zielenią pagórkami, a wiatr jest zimny nawet w środku lata. Tam elfy Wysokiego Rodu tańczą na ukrytych wzgórzach, a gburowate krzaty wykuwają broń, która w ciągu roku niechybnie pokryje się krwią wroga.
Opowieści o barbarzyńskich najeźdźcach, Huegotach, są zaiste długie, a wpływ tego wojowniczo usposobionego narodu na mieszkańców Eriadoru nie ulega wątpliwości. Jednak Huegoci nigdy nie zajęli tej ziemi i nigdy nie zniewolili eriadorskiego ludu. W klanach zamieszkujących Eriador i barbarzyńskie wyspy mówi się, że za każdego zabitego Huegota ginął jeden Eriadorczyk. Z tak tragicznym żniwem w walce z potężnymi barbarzyńcami nie mógł porównać się żaden inny lud.
Z jaskiń Żelaznego Krzyża pochodzili cyklopi, dzikie i pozbawione litości jednookie bestie. Łupili tę krainę, zostawiając za sobą popiół i zgliszcza, mordowali każdego, kto nie zdołał uciec przed ich atakiem. A na Eriadorze spośród klanów został wyłoniony przywódca, Bruce MacDonald, Jednoczący, który zebrał mężczyzn oraz kobiety i zmienił przebieg wojny. Powiadają, że kiedy zachodnie pola zostały oczyszczone, sam Bruce MacDonald wyrąbał drogę przez północne odgałęzienie Żelaznego Krzyża, aby jego wojska mogły się przedostać na wschodnie terytoria i zmiażdżyć cyklopów.
To działo się sześćset lat temu.
Z morza nadciągnęli żołnierze Gaskonii, wielkiego królestwa na południe od wysp. I stało się tak, że Avon, ziemia Elkinadoru, została podbita i „ucywilizowana”. Ale Gaskończykom nigdy nie udało się zapanować nad północną częścią Eriadoru. Drewniane okręty pierwszej floty roztrzaskały się i utonęły we wzburzonych odmętach Morza Grzbietowego, drugą flotę zaś unicestwiły ogromne wieloryby. Z okrzykiem „Bruce MacDonald!” na ustach, wskrzeszającym pamięć dawnego bohatera, lud Eriadoru walczył o każdą piędź ukochanej ziemi. Jego opór był tak zawzięty, że Gaskończycy nie tylko wycofali się, ale nawet wznieśli mur, by odgrodzić się od północnych ziem, które ostatecznie uznali za niemożliwe do zdobycia.
Ponieważ Eriadorczycy wciąż stawiali opór, a na południu tu i ówdzie wojna dosłownie wisiała w powietrzu, Gaskończycy w końcu przestali się interesować wyspami i opuścili je. Wpływ ich kultury można zauważyć w języku, obrzędach religijnych i sposobie ubierania ludu Avon, ale nie na Eriadorze, nie w nieujarzmionej krainie, gdzie religia jest starsza od Gaskonii, a najważniejszym spoiwem są więzy rodzinne.
Te wydarzenia miały miejsce trzysta lat temu.
Na Avon, w Carlisle na rzece Stratton, pojawił się obdarzony wielką mocą król-czarnoksiężnik, który postanowił podporządkować sobie wszystkie wyspy. Nazywał się, i nadal nazywa, Greensparrow. Jest człowiekiem gwałtownym i nie przebierającym w środkach. Podpisał nikczemny pakt z Cresisem, który rządził cyklopami. Greensparrow nadał mu tytuł pierwszego księcia i sprowadził do swojej armii skorych do wojaczki jednookich. Zdobył Avon w zaledwie dwa tygodnie, zmiażdżył wszelką opozycję, a potem zamarzyło mu się podbicie Eriadoru. Jego armia podzieliła los barbarzyńców, cyklopów i Gaskończyków.
Wówczas nadciągnęła nad Eriador ciemność, której nie mógł przeciąć żaden miecz i której nie zdołała rozpędzić nawet największa odwaga. Była to zaraza, którą, jak szeptano trwożliwie, wywołały moce nieczyste. Na Avon nikt nie odczuł jej skutków, ale na wolnym terytorium Eriadoru, zarówno na lądzie stałym, jak i na wyspach, wymarły dwie trzecie ludności, a na każdych trzech mieszkańców, którzy przeżyli, dwóch odczuwało tak wielkie osłabienie, że nawet nie próbowali podjąć walki.
W ten sposób Greensparrow rozszerzył swe panowanie. Na mocy narzuconego przez siebie rozejmu zdobył wszystkie ziemie na północ od Żelaznego Krzyża. W górniczym miasteczku Montfort wyznaczył ósmego księcia, który nosił imię Caer MacDonald, na cześć Jednoczącego.
Na Eriadorze zapanowały ciężkie czasy. Elfy Wysokiego Rodu wycofały się, a krzaty zostały wzięte do niewoli.
To było dwadzieścia lat temu. Właśnie wtedy przyszedł na świat Luthien Bedwyr.
Oto jego opowieść.
ROZTERKI ETHANA
Ethan Bedwyr, najstarszy syn lorda Bedwydrin, stał wyprostowany na balkonie wielkiego domu w Dun Varna i obserwował dwumasztowiec pod czarną banderą, który leniwie wpływał do portu. Mężczyzna o wyniosłej postawie był nachmurzony, jeszcze zanim dostrzegł oczekiwaną flagę, na której widniały skrzyżowane, otwarte dłonie nad przekrwionym okiem. Tylko statki królów albo północno-wschodnich barbarzyńców żeglowały tak jawnie po zimnych wodach Morza Grzbietowego, zawdzięczającego swą nazwę strasznym, czarnym płetwom mięsożernych wielorybów, których wygłodniałe stada przemierzały ciemną toń. Zresztą, barbarzyńcy nie podróżowali w pojedynkę.
Wkrótce oczom Ethana ukazała się druga flaga, na której muskularna, zgięta w łokciu ręka dzierżyła kilof.
– Goście? – zagadnął ktoś za jego plecami. Ethan rozpoznał głos ojca, lecz nie odwrócił się.
– To proporzec” księcia Montfort – odparł z wyraźną pogardą w głosie.
Gahris Bedwyr stanął na balkonie obok swego syna. Ethan skrzywił się, zerknąwszy na ojca, który w odległych wspomnieniach wydawał się taki dumny i silny. W blasku wschodzącego słońca brązowe oczy Gahrisa intensywnie lśniły, a zimna oceaniczna bryza owiewała jego gęste, srebrzyste włosy, odsłaniając rumianą, pooraną bruzdami twarz, którą podczas wielogodzinnych połowów na niebezpiecznym morzu zdążyło postarzyć słońce. Gahris dorównywał Ethanowi wzrostem, a zatem był wyższy od większości ludzi na wyspie Bedwydrin, którzy z kolei przerastali innych mieszkańców królestwa. W barkach był nadal szerszy niż w pasie, a żyły na ramionach świadczyły o tym, że ciężko pracował za młodu.
Jednak kiedy statek z czarnymi żaglami zbliżał się do doków, a ochrypłe krzyki cyklopowej załogi ponaglały wyspiarzy do usługiwania, oczy Gahrisa nie wyrażały władczego majestatu.
Ethan znowu odwrócił wzrok w stronę przystani, nie chcąc patrzeć na upokorzonego ojca.
– To chyba kuzyn księcia – odezwał się Gahris. – Słyszałem, że podczas wakacji zamierzał zwiedzać wyspy na północy. No cóż, musimy zadbać o to, żeby uprzyjemnić mu pobyt.
Odwrócił się, jakby chciał odejść, ale widząc, że Ethan wciąż kurczowo ściska poręcz balkonu, przystanął.
– Będziesz walczył na arenie, żeby zabawić naszych gości? – zapytał, choć wiedział, jaką usłyszy odpowiedź.
– Tylko pod warunkiem, że moim przeciwnikiem będzie kuzyn księcia – odparł Ethan z niezmąconą powagą – i że stoczymy walkę na śmierć i życie.
– Musisz nauczyć się akceptować to, co zastajesz – napomniał go Gahris.
Ethan zwrócił ku niemu rozwścieczone spojrzenie. Ćwierć wieku temu, jeszcze zanim niezależny Eriador dał się podporządkować okrutnemu królowi Greensparrow z Avon, tak mógłby spoglądać sam Gahris.
Bedwyr senior potrzebował dłuższej chwili, żeby się opanować i przypomnieć sobie, jak wiele ryzykował on i jego lud. W przypadku mieszkańców Bedwydrin i innych wysp sytuacja przedstawiała się zupełnie dobrze. Greensparrow niepokoił się głównie o Avon, a ściślej o tereny na południe od gór zwanych Żelaznym Krzyżem, i chociaż Morkney, książę Montfort, rządził twardą ręką na stałym lądzie Eriadoru, to wyspiarzom specjalnie się nie naprzykrzał – pod warunkiem, oczywiście, że regularnie otrzymywał dziesięcinę, a jego wysłannicy byli należycie traktowani, jeśli zdarzyło im się zawitać na którąś z wysp.
– Nasze życie nie jest takie złe – zauważył Gahris, próbując ugasić ogień w duszy niepokornego syna. Lord nie zdziwiłby się, gdyby dowiedział się jeszcze tego dnia, że Ethan zaatakował kuzyna księcia całkiem otwarcie, przy stu świadkach i kilkunastu Gwardzistach Pretoriańskich!
– Nie jest, jeśli chce się być poddanym – warknął Ethan, wciąż zirytowany.
– Cały pradziadek – mruknął Gahris pod nosem.
Ethan zachowywał się tak, jakby wciąż panował okres okupionej gwałtem niepodległości, kiedy to Bedwydrin walczyła z każdym, kto uzurpował sobie miano władcy. Dzieje wyspy obfitowały w relacje z wojen przeciw barbarzyńskim najeźdźcom, hordom cyklopów, samozwańczym królom Eriadoru, którzy chcieli przemocą zjednoczyć wyspę, a nawet przeciw potężnej flocie Gaskonii, kiedy to rozległe południowe królestwo usiłowało podbić wszystkie tereny otoczone mroźnymi wodami północy. Avon ustąpiła pod naporem Gaskończyków, lecz zaprawieni w bojach wojownicy Eriadoru tak naprzykrzali się najeźdźcom, że ci ostatni wznieśli mur, aby odgrodzić północną prowincję, i oświadczyli, iż tak dzikiej ziemi nie da się poskromić. W owych walecznych czasach Bedwydrin szczyciła się tym, że żaden gaskoński żołnierz, który postawił stopę na wyspie, nie zdołał przeżyć.
Ale to była stara historia, sprzed siedmiu pokoleń, i Gahris Bedwyr musiał ulec wichrom przemian.
– Jestem Bedwydrinem – odburknął Ethan, jakby to oświadczenie wyjaśniało wszystko.
– Jak zawsze wściekły buntownik! – warknął sfrustrowany Gahris. – Przeklęte niech będą skutki twych poczynań! Jakże krótkowzroczna jest twoja duma...
– Moja duma jest właściwa wszystkim Bedwydrinom – przerwał mu Ethan. Jego brązowe jak cynamon, charakterystyczne dla klanu Bedwyrów oczy zabłysły groźnie w promieniach porannego słońca.
Spojrzenie tych oczu zniechęciło lorda do riposty.
– Przynajmniej twój brat zabawi naszych gości jak należy – rzekł Gahris cicho i odszedł.
Ethan obejrzał się na przystań, gdzie statek zdążył już zawinąć. Zwaliści, jednoocy cyklopi krzątali się przy cumach, popychając każdego wyspiarza, który stanął im na drodze, a nawet i tych kilku, którzy starali się nie zawadzać. Ci brutale nie nosili srebrno-czarnych uniformów Gwardii Pretoriańskiej; tworzyli straż przyboczną każdego szlachetnie urodzonego męża. Nawet Gahris miał kilkunastu takich strażników – podarunek księcia Monfort.
Ethan potrząsnął głową z obrzydzeniem, a potem skierował wzrok na dolny, służący do ćwiczeń dziedziniec i na lewą część balkonu, gdzie spodziewał się ujrzeć Luthiena, swojego jedynego, młodszego o piętnaście lat brata. Luthien przebywał tu niemal bez przerwy, chcąc doskonalić umiejętności szermiercze i łucznicze. Wciąż tylko ćwiczył i ćwiczył. Był oczkiem w głowie swego ojca i nawet Ethan musiał przyznać, że w całej krainie nie było znamienitszego wojownika.
Zauważył brata natychmiast, a to za sprawą rudawej smugi, jaką tworzyły jego długie, kręcone włosy, zaledwie o ton ciemniejsze od jasnych pukli Ethana. Nawet z tej odległości sylwetka Luthiena robiła imponujące wrażenie. Miał prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu, potężną klatkę piersiową i umięśnione barki. Złocisto-brązowa skóra świadczyła o tym, że lubił objeżdżać wyspę, na której deszcz gościł częściej niż słońce.
Ethan obserwował Luthiena z nachmurzoną miną. Młodzieniec z łatwością poradził sobie w walce z kolejnym partnerem, a w chwilę później błyskawicznie obrócił się i jednym pchnięciem, skrętem ciała i zamaszystym wykrokiem zdołał powalić przeciwnika, który usiłował zaskoczyć go od tyłu.
Wojownicy, którzy oglądali pojedynek, wydali okrzyk aprobaty, Luthien zaś powstał i z szacunkiem pochylił głowę.
O tak, Ethan wiedział, że Luthien dobrze zabawi „gości”, i ta mysi stawała dumnemu mężczyźnie kością w gardle. Jednak nie obwiniał Luthiena. Jego brat był jeszcze młody i głupi. Mając raptem dwadzieścia lat, Luthien nigdy nie zaznał prawdziwej wolności i nie widział Gahrisa przed dojściem do władzy króla-czarnoksiężnika Greensparrowa.
Tymczasem Gahris wyszedł na dziedziniec i gestem ręki przywołał Luthiena. Śmiejąc się i kiwając głową, pokazał mu doki. Luthien w odpowiedzi uśmiechnął się szeroko i zaraz tam pobiegł, po drodze wycierając ręcznikiem umięśnione ciało; uwielbiał sprawiać innym przyjemność.
– Szkoda mi ciebie, drogi bracie – szepnął Ethan. Wyrażał szczere uczucie, gdyż wiedział, że pewnego dnia Luthien będzie musiał poznać prawdę dotyczącą ich ziemi i tchórzliwej postawy ojca.
Uwagę Ethana zwrócił krzyk w dole. Natychmiast spostrzegł, że jakiś cyklop bije wyspiarza i tłucze nim o przystań. Dołączyli do niego dwaj inni pobratymcy i teraz we trójkę okładali mężczyznę pięściami i kopali go, aż w końcu ofiara zdołała się odczołgać. Zaśmiewając się, trzej kamraci wrócili do pracy przy cumowaniu przeklętego statku.
Ethan nie mógł dłużej znieść ich widoku. Opuścił się z balkonu na ziemię i omal nie wpadł na dwóch jednookich żołnierzy swojego ojca, którzy akurat tamtędy przechodzili.
– Dziedzic Bedwyr – wycedził jeden z cyklopów; jego ironiczny uśmiech odsłaniał żółte, spiczaste zęby.
Ethan wyczuł protekcjonalny ton w słowach bydlęcia. Rzeczywiście, był dziedzicem Bedwyr, ale dla cyklopów jego tytuł nic nie znaczył, gdyż służyli jedynie królowi Avon i jego książętom-czarnoksiężnikom. Podobnie jak wszyscy, Ethan wiedział, że ci strażnicy, „podarunki” od księcia Montfort, pełnili rolę szpiegów. Jednak nikt na Bedwyr nie odważył się mówić o tym otwarcie.
– Czy to normalne, że podczas swoich obchodów zapuszczacie się na prywatne tereny panującego rodu? – warknął Ethan.
– Przybyliśmy tu tylko po to, żeby poinformować wielmożnych panów o przybyciu księcia Montfort – odparł drugi strażnik.
Ethan długo przypatrywał się odrażającemu stworowi. Cyklopi zazwyczaj nie dorównywali ludziom wzrostem, ale byli o wiele grubsi; nawet najmniejsi przedstawiciele tej rasy ważyli prawie sto kilo, a waga najcięższych bestii często przekraczała sto pięćdziesiąt kilogramów. Przykryte strąkami włosów czoło typowego cyklopa opadało ku krzaczastej brwi, pod którą znajdowało się pojedyncze, zawsze przekrwione oko. Nos był spłaszczony i szeroki, a wargi prawie nie istniały, przez co nieustannie widziało się żółtawe, niemal zwierzęce zębiska. Nie mieli też podbródka.
– Gahris wie o tym – rzekł Ethan. Jego głos był ponury, wręcz groźny. Dwaj cyklopi spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się głupkowato, ale kiedy zobaczyli, że dłoń zapalczywego Ethana powędrowała do rękojeści miecza, przestali wykrzywiać twarze.
Dwóch młodych chłopaków, służących dostojnego rodu, weszło do sali i z dużym zaciekawieniem obserwowało zajście.
– Dziwne wydaje się noszenie miecza we własnej siedzibie – zauważył jeden z cyklopów.
– Zawsze mądre zabezpieczenie, kiedy w okolicy kręcą się cuchnący jednoocy – odparł gromko Ethan, pokrzepiony obecnością dwóch świadków, ludzi. Jego słowa doskonale współgrały z rozwścieczonymi minami strażników. – I ani słowa więcej. Wasze oddechy są dla mnie nie do wytrzymania.
Cyklopi nachmurzyli się jeszcze bardziej, ale Ethan nie dał się zastraszyć. Ostatecznie był synem lorda, a cyklopi musieli przynajmniej zachowywać pozory respektu w obliczu takiego dostojeństwa. Odwrócili się i odeszli.
Ethan zerknął na chłopców, którzy wprawdzie uciekali, ale z uśmiechem na ustach. „Oto młodzież Bedwydrin” – pomyślał najstarszy syn lorda. Młodzież reprezentująca dumną rasę. Wyraźna aprobata tych chłopców dla sposobu, w jaki potraktował ohydnych cyklopów, napełniła jego serce otuchą, a nawet nadzieją. Być może przyszłość okaże się lepsza.
Jednak mimo tej przelotnej chwili nadziei Ethan wiedział, że dał swojemu ojcu kolejny pretekst do ostrej reprymendy.
DWÓCH WIELKICH PANÓW I ICH DAMY
Niedługo potem żołnierz-cyklop, którego tarczę ozdabiał herb Montfort – zgięta ręka dzierżąca kilof – wkroczył do sali audiencyjnej domu Gahrisa Bedwyra. Pomieszczenie było obszerne i prostokątne; stało w nim kilkanaście wygodnych krzeseł, a uroku dodawało mu wspaniałe palenisko.
– Wicehrabia Aubrey – oznajmił jednooki herold – kuzyn księcia Morkneya z Montfort, szósty z ośmiu, czwarty w linii... – Długo jeszcze trwało wyliczanie nieistotnych, nawet najdrobniejszych szczegółów dotyczących rodowodu i dziedzictwa wicehrabiego, aktów męstwa (zawsze wyolbrzymionego, ale i tak nie robiło ono zbytniego wrażenia na Gahrisie, który zmagał się z niełatwymi warunkami na Bedwydrin od ponad sześćdziesięciu lat) oraz przejawów szczodrobliwości i heroizmu.
Władca wyspy pomyślał, że właściwie co czwarty mężczyzna na Eriadorze rości sobie prawo do tytułu wicehrabiego albo barona.
– ...i jego towarzysz, baron Wilmon – ciągnął cyklop. Usłyszawszy tę bynajmniej nie zaskakującą zapowiedź, Gahris aż westchnął. Jego myśli natychmiast znalazły aż nazbyt rzeczywiste potwierdzenie. Na szczęście przedstawianie Wilmona trwało o wiele krócej, a ich towarzyszki zostały określone przez cyklopa jedynie jako „damy, Elenia i Avonese”.
– Ellen i Avon – mruknął do siebie Gahris, albowiem, zrozumiał, jaki poziom pretensjonalności osiągnęli zazwyczaj zrównoważeni mieszkańcy tych ziem.
Tymczasem do sali wkroczył wicehrabia wraz ze swoją świtą. Aubrey miał czterdzieści parę lat, siwe włosy i nienaganny ubiór, Wilmon zaś był wymuskanym, nadętym dwudziestopięciolatkiem. Obaj nosili typową dla wojowników broń, miecze i sztylety, ale kiedy oddawali Gahrisowi uścisk, nie wyczuwał na ich dłoniach żadnych stwardniałych miejsc. Nie wydało mu się możliwe, żeby któryś z nich zdołał zamachnąć się ciężkim mieczem. Damy sprawiały jeszcze gorsze wrażenie. Były zbyt mocno umalowane i wyperfumowane, a ich niebezpiecznie zaokrąglone ciała opinały szaty z jedwabiu. Miały też na sobie przesadnie dużo pobrzękującej przy każdym uwodzicielskim ruchu biżuterii. Gahris był pewien, że Avonese liczyła sobie co najmniej pięćdziesiąt wiosen, i żadne pudry ani róże nie mogły ukryć nieuniknionego działania natury.
Jednak Avonese próbowała – och, jakże usilnie! – wygrać z upływającym czasem, tyle że zdaniem Gahrisa efekt jej starań wyglądał żałośnie.
– Wicehrabio Aubrey – odezwał się grzecznie, z uśmiechem na ustach. – To doprawdy wielki zaszczyt poznać osobę, która cieszy się zaufaniem naszego dostojnego księcia.
– W rzeczy samej – odparł Aubrey. Wydawał się nieco znudzony.
– Wolno mi spytać, co sprowadza tak nieoczekiwaną kompanię aż na północ?
– Nie – zaczął Aubrey, lecz Avonese wyjęła rękę spod jego ramienia i, podając ją lordowi, wtrąciła:
– Oczywiście, jesteśmy na wakacjach! – oznajmiła nieco bełkotliwie. W jej oddechu czuć było wino.
– Właśnie opuściliśmy wyspę Marvis – dodała Elenia. – Powiedziano nam, że nikt na północy nie potrafi urządzić bankietu tak jak lord Marvis, i nie rozczarowaliśmy się.
– Mają tam naprawdę wyborne wina – zapewniła Avonese.
Aubrey sprawiał wrażenie coraz bardziej zmęczonego tą paplaniną, podobnie jak Gahris. Natomiast Wilmon był zbyt zajęty ropieniem pod paznokciem, żeby zwracać uwagę na cokolwiek.
– Lord Marvis rzeczywiście cieszy się sławą wspaniałego gospodarza – rzekł Gahris. Mówił szczerze, gdyż Bruce Durgess był jego serdecznym przyjacielem i towarzyszem niedoli w mrocznej epoce rządów króla-czarnoksiężnika.
– Nie było źle – poprawił go Aubrey. – A mniemam, że i tu zostaniemy uraczeni słynną zupą z porów i może jeszcze udźcem jagnięcia.
Gahris już otwierał usta, ale nie był pewien, co odpowiedzieć. Wspomniane dania oraz mnogość ryb rzeczywiście decydowały o charakterze wyspy.
– Właściwie to nie cierpię zupy z porów – ciągnął Aubrey – ale mamy wystarczająco dużo prowiantu na statku. Poza tym nie zamierzamy długo tu zabawić.
Na twarzy Gahrisa odmalowała się szczera konsternacja, która pozwoliła mu ukryć nagłą ulgę.
– Ale sądziłem... – zaczął lord, siląc się na smutny ton.
– Jestem spóźniony na audiencję u Morkneya – odparł wyniośle Aubrey. – W ogóle nie zatrzymywałbym się na tej ponurej wysepce, ale arena walk u lorda Marvis nie usatysfakcjonowała mnie. Kiedyś słyszałem, że w całym Eriadorze, właśnie na tych wyspach wielu jest najznamienitszych wojowników, lecz moim zdaniem nawet jakiś przetrącony krzat z najgłębiej położonej kopalni w Montfort z łatwością pokonałby każdego z walczących, których oglądaliśmy na wyspie Marvis.
Gahris nic nie odpowiedział. Pomyślał tylko, że w przeszłości Aubrey zapłaciłby utratą języka za nazwanie Bedwydrin „ponurą wysepką”.
– Żywię szczerą nadzieję, że wasi wojownicy spisaliby się lepiej – dokończył Aubrey.
Avonese mocno ścisnęła ramię Gahrisa. Stwardniałe mięśnie mężczyzny wyraźnie przypadły jej do gustu.
– Wojownicy są dla mnie wielkim natchnieniem – szepnęła lordowi do ucha.
Gahris nie przewidywał walk z samego rana, ale rad był, iż może spełnić życzenie gości. Miał nadzieję, że wicehrabia zadowoli się pokazem i odpłynie jeszcze przed obiadem, oszczędzając mu kłopotu z przyrządzaniem potraw – czy to jagnięcia, czy to zupy z porów!
– Osobiście zajmę się przygotowaniami – zapewnił wicehrabiego i zgrabnie wyswobodził się z uścisku szponiastych palców Avonese. – Moi pomocnicy pokażą wam, gdzie będziecie mogli się odświeżyć po długiej podróży. Ja wrócę niebawem.
I natychmiast zaczął zbiegać po kamiennych schodach swego wielkiego domostwa. Zaraz też odnalazł Luthiena, ubranego w wytworne szaty i świeżo wyszorowanego po porannej zaprawie.
– Jazda z powrotem na dziedziniec – polecił ku zdumieniu syna. – Tamci przybyli tylko po to, żeby obejrzeć walkę.
– I ja mam walczyć?
– A któżby inny? – zagadnął Gahris, bezceremonialnie klepiąc Luthiena po ramieniu i szybko prowadząc go do miejsca, z którego młodzieniec dopiero co wrócił. – Zarządź dwie walki, zanim sam będziesz walczył. Przynajmniej po jednym cyklopie w każdej. – Gahris zatrzymał się i potarł czoło. – Kto walczyłby z tobą najlepiej? – zapytał.
– Ethan – odparł Luthien bez wahania, ale Gahris od razu pokręcił głową w geście odmowy. Ethan nie zechce walczyć na arenie; nie walczył od jakiegoś czasu, a już z pewnością nie zgodzi się tego zrobić dla rozrywki wielkich panów.
– Zatem Garth Rogar – powiedział Luthien, mając na myśli barbarzyńskiego wojownika ogromnej postury. – Ostatnio jest w świetnej formie.
– Ale czy ty go pokonasz?
To pytanie uraziło dumę młodego wojownika.
– Oczywiście, że tak – sam odpowiedział sobie Gahris, czując, że pytanie było absurdalne. – Błagam cię, postaraj się stoczyć zaciętą walkę. To ważne, żeby książę Montfort usłyszał pochwalne wypowiedzi o Bedwydrin i o tobie, mój synu.
Kiedy Gahris skończył mówić, Luthien odszedł. Biła od niego pewność siebie i szczere pragnienie, by zadowolić ojca i dostojnych gości.
– Jak bardzo zakłopotany będzie Luthien, padając przed ojcem i jego czcigodnymi gośćmi? – ryknął zwalisty mężczyzna. Inni wojownicy wybuchnęli pełnym aprobaty śmiechem. Siedzieli w nisko sklepionych i cuchnących potem komorach w pobliżu tuneli, które prowadziły na arenę i, oczekując na wezwanie, dokładnie sprawdzali broń.
– Zakłopotany? – powtórzył młody Bedwyr takim tonem, jakby był szczerze zdziwiony. – Garth Rogarze, zwycięstwo nigdy nie wywołuje zakłopotania.
W pomieszczeniu zagrzmiała salwa szyderczego śmiechu. Kolejni wojownicy dołączyli do wybuchu powszechnej wesołości.
Wielki Rogar, wyższy o dobre trzydzieści centymetrów od mierzącego metr osiemdziesiąt pięć Luthiena, o rękach grubych jak nogi młodzieńca, rzucił osełkę na posadzkę i niespiesznie wstał. Potrzebował raptem dwóch potężnych kroków, by podejść do wciąż siedzącego młodego Bedwyra, który musiał zadrzeć głowę niemal prostopadle do reszty ciała, żeby zobaczyć ponurą minę Gartha Rogara.
– Dzisiaj ty padasz – zapowiedział barbarzyńca. Zaczął powoli się obracać, tak że mierzył Luthiena groźnym spojrzeniem jeszcze przez dłuższą chwilę.
Luthien wyciągnął rękę i uderzył Gartha Rogara po pośladkach płazem miecza, a wówczas wojownicy, nie wyłączając samego Gartha, znowu ryknęli śmiechem. Olbrzymi człowiek z północy okręcił się na pięcie i udał, że zadaje pchnięcie Luthienowi, ale ten odparł „atak”, wywijając mieczem tak szybko, że wzrok nie nadążał za rozedrganym czubkiem broni.
Ci młodzi wojownicy byli przyjaciółmi. Tylko grupa cyklopów trzymała się na uboczu i pogardliwie obserwowała zabawę. Spośród nich jedynie Garth Rogar nie wychował się na Bedwydrin. Zaledwie przed czterema laty przypłynął do portu Dun Varna na wraku statku. Ten szlachetny barbarzyńca nie miał jeszcze wtedy dwudziestu lat i został dobrze potraktowany. Teraz, podobnie jak inni młodzi mężczyźni Bedwydrin, uczył się walczyć. Te nieopierzone szelmy traktowały pojedynki jak zabawę, lecz była to śmiertelnie poważna zabawa. Nawet w czasach pokoju – a przecież ci młodzieńcy nie zdążyli jeszcze zaznać wojny – zdarzali się bandyci, a czasem z Morza Grzbietowego wychodziły na ląd rozmaite potwory.
– Dziś rozetnę ci wargę – oznajmił Garth Luthienowi – i już nigdy nie pocałujesz Katerin O’Hale.
Śmiech ucichł. Katerin nie była właściwym obiektem zniewag. Pochodziła z dalej położonej części Bedwydrin, wychowywała się wśród rybaków, którzy zapuszczali się na niebezpieczne wody otwartego Morza Avon. Członkowie rodu Hale byli prawdziwie zahartowani, a Katerin zaliczała się do jego najwspanialszych przedstawicielek.
Jakiś skórzany pakunek poszybował w górę i odbił się od karku zwalistego barbarzyńcy. Garth Rogar odwrócił się i zobaczył, że stoi przed nim nachmurzona Katerin. Jej umięśnione ręce krzyżowały się na mieczu, opartym o kamienną posadzkę.
– Jeśli znowu to powiesz, to ja tobie coś rozetnę – oznajmiła groźnie zapalczywa, młoda kobieta o rudych włosach i zielonych oczach, w których tliły się niebezpieczne ogniki. – I wtedy całowanie będzie ostatnią rzeczą, o której pomyśli twój mały móżdżek.
Po sali raz jeszcze przetoczyła się salwa śmiechu i czerwony ze wstydu Garth Rogar zrozumiał, że nie wygra tej wojny na obelgi. Podniósł ręce, jakby przyznawał się do porażki, i majestatycznie wrócił na swoje miejsce, by przygotować broń.
Do walk używało się prawdziwej broni, tyle że mocno stępionej i ze skłóconymi czubkami, które kłuły, nie zabijały. Przynajmniej w większości przypadków. Na arenie poniosło śmierć kilkunastu wojowników, ale od ponad dekady nie zginął nikt. Walki należały do pradawnej i niemożliwej do wykorzenienia tradycji Bedwydrin i całego Eriadoru. Nawet najbardziej cywilizowani ludzie uważali, że należy je przeprowadzać bez względu na koszty i ewentualne skutki. Blizny, które młodzi mężczyźni i kobiety mieli po kilkuletniej zaprawie na arenie, uczyły ich szacunku dla broni i wrogów, a także pozwalały osiągać porozumienie z tymi, którzy walczyliby u ich boku w razie potrzeby. Wymagane były trzy lata ćwiczeń, jednak wiele osób zostawało na czwarty rok, a dla niektórych, na przykład dla Luthiena, zaprawa do walki była najważniejszą sprawą w życiu.
Luthien występował na arenie chyba ze sto razy. Pokonał wszystkich przeciwników z wyjątkiem własnego brata, Ethana. Nigdy nie doszło do rewanżu, albowiem Ethan wkrótce porzucił arenę, i chociaż Luthien miał ochotę raz jeszcze zmierzyć się ze swoim niewątpliwie utalentowanym bratem, nie pozwalał sobie na to, by duma pomniejszała jego szacunek i miłość dla Ethana. Teraz to Luthien wybijał się w grupie. Katerin O’Hale była szybka i zwinna jak kot, cyklop Bukwo potrafił wytrzymać nawet największą ilość ciosów, a Garth Rogar odznaczał się dosłownie ponadludzką siłą. Ale Luthien był prawdziwym wojownikiem, szybkim i silnym, zręcznym i zdolnym odparować cios pod każdym kątem i to w mgnieniu oka. Potrafił przyjąć uderzenie i wytrzymać każdy ból, lecz miał mniej blizn niż inni, jeśli nie liczyć świeżo upieczonych wojowników.
Był urodzonym wojownikiem, dumą starzejącego się ojca. Postanowił, że tego dnia będzie walczył na jego cześć i sprowadzi uśmiech na twarz człowieka, który tak rzadko bywał pogodny.
Przyłożył osełkę do swojego już i tak dobrze naostrzonego miecza, a potem wyciągnął broń przed siebie, chcąc sprawdzić jej zrównoważenie.
Kiedy Gahris prowadził czworo gości na honorowe miejsca na balkonie, dokładnie naprzeciwko tuneli wychodzących na kolistą arenę, trwała już pierwsza walka, w której dwaj cyklopi okładali się lekkimi pałkami po głowach i barkach. Gahris wcisnął się na środkowe miejsce, między Elenią i Avonese, a po bokach dam zasiedli ich towarzysze. Niewygodę lorda potęgowała straż przyboczna Aubreya, trzej cyklopi czuwający tuż za dostojnikami. Gahris zauważył, że jeden z nich ma kuszę, dość niezwykłe uzbrojenie jak na cyklopa. Wszak te jednookie bestie nie widziały dobrze i przeważnie nie potrafiły używać broni rażącej na odległość. Jednakże ten cyklop sprawiał wrażenie dobrze zaznajomionego z kuszą, która w dodatku była wyposażona w osobliwe urządzenie w postaci nachylonych, przeciwstawnych lusterek na środkowym pręcie.
Gahris westchnął, spostrzegłszy, iż tego dnia na widowni zasiadła jedynie garstka wyspiarzy. Miał nadzieję, że ujrzy wiwatujący tłum, i żałował, że zabrakło mu czasu na zwołanie ludzi.
Jednakże wicehrabia Aubrey wyraźnie się niecierpliwił. Zjawił się na arenie tylko po to, by jego dokuczliwa towarzyszka Avonese przestała mu się naprzykrzać.
– Cyklopi? – jęknęła Avonese. – Gdybym miała ochotę obejrzeć bijatykę cyklopów, po prostu rzuciłabym kawał surowego mięsa ich zgrai na zamku w Montfort!
Gahris skrzywił się. Sprawy nie układały się po jego myśli.
– Z pewnością ma pan do zaoferowania coś lepszego niż bójkę z udziałem dwóch cyklopów, lordzie Bedwyr – wtrącił się Aubrey i rzucił Gahrisowi na poły błagalne, na poły groźne spojrzenie. – Mój kuzyn Morkney, książę Montfort, byłby rozczarowany, dowiedziawszy się, że nasz pobyt na tej wyspie nie okazał się przyjemny.
– To nie jest główny pokaz – tłumaczył Gahris, usiłując przekrzyczeć coraz głośniejszy pomruk niezadowolenia. W końcu skapitulował. Dał znak mistrzowi ceremonii, ten zaś wyjechał z bocznej stajni i przerwał walkę, nakazując obu bestiom powrót do tunelu. Zgodnie ze zwyczajem, cyklopi ukłonili się w stronę loży lorda, a potem wyszli i natychmiast, jeszcze zanim opuścili arenę, znowu zaczęli się okładać.
Kolejni zawodnicy, rudowłosa Katerin i młoda dziewczyna z drugiej strony wyspy, debiutująca na arenie, ale bardzo szybka, nawet nie zdążyły wyjść z tunelu, gdy Elenia i Avonese zaczęły głośno protestować.
Gahris po cichu robił sobie wyrzuty za to, że nie przewidział takiego rozwoju sytuacji. Obie wojowniczki były bezsprzecznie piękne, pełne życia i wigoru. Poza tym ich stroje, skrojone tak, by nie krępować ruchów, nie wyglądały skromnie, a spojrzenia Aubreya i Wilmona dobitnie świadczyły o tym, że zbyt długo byli skazani na towarzystwo swych umalowanych „dam”.
– To nie wystarczy! – wrzasnęła Avonese.
– Naprawdę pragnę zobaczyć fragment spoconego, męskiego ciała – prychnęła Elenia i szerokim paznokciami podrapała ramię Wilmona aż do krwi.
Gahris nie umiał rozstrzygnąć, czy Wilmon zażądał rozpoczęcia następnej walki dlatego, że przewidywał, jaki wpływ wywrze na jego towarzyszce spocone męskie ciało, czy też po prostu bał się Elenii.
– Czas nas goni – dorzucił ostrym tonem Aubrey. – Chcę zobaczyć walkę stoczoną przez najlepszych wojowników Bedwydrin. Lord Bedwydrin z pewnością potrafi zrozumieć, o co mi chodzi.
Tym razem Gahris aż zadygotał i ledwo powstrzymał się od uduszenia chuderlawego Aubreya. Poprzestał jednak na skinięciu głową i jeszcze raz dał mistrzowi ceremonii sygnał, że przyszedł czas na Luthiena i Gartha Rogara.
Na schodach za lożą lorda stał Ethan, który z kwaśną miną przyglądał się swojemu zastraszonemu ojcu i napuszonym gościom.
Obie kobiety jednocześnie zagruchały, kiedy Lulhien i Garth Rogar opuścili tunel. Szli ramię w ramię, mieli na sobie jedynie sandały, zbrojne rękawice, przepaski na biodrach, a także łańcuchy i ochraniacze na tak zwanych czułych miejscach.
– Czy gdzieś na świecie żyje większy mężczyzna? – wysapała Elenia, wyraźnie oczarowana jasnowłosym barbarzyńcą.
– Czy jest gdzieś na świecie przystojniejszy mężczyzna? – odparowała Avonese, rzucając towarzyszce groźne spojrzenie. W tej samej chwili jej wzrok padł na Gahrisa; uważnie mu się przyjrzała, a potem znowu spojrzała na Luthiena, nie ukrywając zaciekawienia.
– Mój syn – oznajmił z dumą lord. – Luthien Bedwyr. A ten wielkolud to Huegot, który przypłynął do naszych brzegów jeszcze jako chłopiec i wyrósł na znakomitego wojownika. Nie będzie pan rozczarowany, wicehrabio.
Było widać, że to ostatnie stwierdzenie zyskało pełną aprobatę Avonese i Elenii. Wciąż gapiły się na wojowników jak zaczarowane i obie miały coś złośliwego do powiedzenia o wybrańcu przeciwnej strony.
– Ten barbarzyńca zmiażdży go – oznajmiła Elenia.
– Te oczy są zbyt bystre, żeby dać się zwieść prymitywnym sztuczkom jakiegoś dzikusa – odparła Avonese. I nagle poderwała się ze swojego siedzenia i ruszyła do balustrady, by rzucić w dół chusteczkę z cieniutkiego batystu. – Luthienie Bedwyrze! – wykrzyknęła. – Walczysz jako mój rycerz. Walcz dobrze, a poznasz smak nagrody!
Gahris popatrzył na Aubreya, który był zdumiony nieskrępowanym otwartością kobiety. Bał się, że w wicehrabim zakipi gniew. Wydawało się jednak, że Aubrey odczuwał raczej ulgę niż złość.
Elenia nie chciała być gorsza. Szybko podbiegła do balkonu i rzuciła swoją chusteczkę, wzywając Huegota, by walczył dla niej.
Luthien oraz Garth Rogar zbliżyli się i podnieśli zaofiarowane im trofea, po czym każdy z nich zatknął chustkę za pas.
– Nawet nie zostanie ubrudzona – obiecał Avonese zadziorny Luthien.
– Ubrudzona? O, nie. Będzie zakrwawiona – zgodził się Garth Rogar i odwrócił się od chichoczącej Elenii.
Kiedy Garth ruszył z powrotem na środek areny i obaj wojownicy zakładali hełmy, Luthien pospieszył z ripostą:
– A zatem stawka rośnie – rzekł młody Bedwyr. Garth Rogar posłał mu szyderczy uśmiech.
– Nie powinieneś myśleć o przyjemnościach, gdy masz przed sobą walkę – powiedział barbarzyńca i gdy tylko mistrz ceremonii klasnął w dłonie, dając znak do rozpoczęcia pojedynku, rzucił się do przodu i wycelował długą włócznię w brzuch Luthiena, żeby odnieść szybkie zwycięstwo.
Luthien był zaskoczony tym śmiałym atakiem. Padł na bok i odtoczył się, ale i tak poczuł ból w zranionym biodrze.
Garth Rogar cofnął się i wyrzucił ręce w górę, niby w geście zwycięstwa.
– A więc jednak ubrudziła się! – krzyknął, pokazując chusteczkę Avonese.
Elenia aż zapiszczała z radości, zupełnie nie zważając na mordercze spojrzenia Avonese.
Do ataku przystąpił Luthien. Skradał się tak nisko pochylony, że musiał użyć ramienia z tarczą jako trzeciej podpory. Celował mieczem w nogi Gartha, ale barbarzyńca w porę uskoczył. Luthien parł do przodu, wiedząc, że jeśli przestanie atakować, stojący wysoko nad nim rywal niechybnie obije go i przewróci.
Luthien był szybki. Ciągle wymachiwał mieczem to w jedną, to w drugą stronę, zmuszając przeciwnika do podskakiwania. W końcu barbarzyńca musiał pchnąć włócznię w dół, żeby odeprzeć cięcie, które rozłupałoby mu kolano. Wówczas Luthien gwałtownie powstał i chociaż nie zdołał wyprostować miecza, z całej siły zamachnął się tarczą i uderzył barbarzyńcę w klatkę piersiową i twarz.
Garth Rogar zatoczył się do tyłu. Z jego nosa i kącika ust popłynęły strużki krwi. Mimo to uśmiechnął się.
– Dobra robota! – pogratulował rywalowi. Gdy Luthien wykonał stosowny ukłon, barbarzyńca ryknął i znowu przypuścił szturm.
Ale Luthien był przygotowany na tak oczywisty manewr; jego miecz zabłysnął w powietrzu i włócznia chybiła celu. Sprytny Bedwyr ruszył za zepchniętą bronią i znowu udało mu się zadać cios tarczą w potężną pierś Gartha Rogara.
Jednakże barbarzyńca przeprowadził błyskawiczną kontrę. Zahaczył wolnym ramieniem młodego Bedwyra i mocno pchnął jego udo kolanem. Luthien potknął się i Rogar już by go pokonał, tyle że młodzieniec był wystarczająco szybki i przebiegły, by zranić rywala w kolano i powstrzymać jego atak.
Znowu natarli na siebie. Walczyli o honor i dla samej radości współzawodniczenia. Miecz i włócznia krzyżowały się i odpychały, gwałtowny napór tarczy Luthiena spotykał się z uderzeniami pięści Rogara.
Gahris jeszcze nigdy nie oglądał tak dobrej walki w wykonaniu syna, a zwłaszcza Gartha Rogara. Dosłownie promieniał z dumy, albowiem Wilmon i Aubrey byli bez reszty pochłonięci wydarzeniami na arenie i każdy sprytny atak albo odparowanie ciosu w ostatniej chwili kwitowali okrzykami aprobaty. Jednak ich reakcje nie mogły się równać piskom Avonese i Elenii, które gorąco zachęcały do wysiłku swoich rycerzy. W przeciwieństwie do Wilmona i Aubreya, te dwie damy miały skromne pojęcie o toczeniu walk, toteż wiele razy sądziły, że pojedynek już się kończy albo że jeden z wojowników uzyskał nie dającą się odrobić przewagę.
Ale dwaj walczący rycerze byli idealnie dobrani i świetnie wyszkoleni. Zawsze potrafili wyjść z opresji, zawsze odzyskiwali pole. Garth Rogar zamierzył się włócznią, lecz gdy Luthien odparował cios, barbarzyńca nieoczekiwanie dźwignął broń w górę i zgarnął nią miecz Bedwyra. Potem, nabierając rozpędu, podniósł nogę i wymierzył Luthienowi kopniaka w brzuch, tak że młodzieniec zgiął się wpół i nie mógł złapać oddechu.
W ostatniej chwili Luthien zasłonił się tarczą przed grubszym końcem włóczni, który miał dosięgnąć jego głowy, ale zaraz dostał kolejnego kopniaka, tym razem w biodro, i zatoczył się do tyłu.
– Och, dobrze! – wrzasnęła Elenia, i dopiero w tym momencie Gahris zauważył, w jaki sposób Avonese patrzy na młodą kobietę; pojął, że czekają go poważne kłopoty.
Garth Rogar wyczuł, że ma przewagę i z rykiem rzucił się na zasapanego rywala.
Luthien uniósł tarczę, żeby sparować pchnięcie włóczni, a potem nagle schylił głowę i zranił wysuniętą do przodu rękę barbarzyńcy. Dzięki pokrytej drucianą siatką rękawicy Garth Rogar uratował palce, ale i tak wrzasnął z bólu i już nie próbował walczyć tą dłonią.
Teraz Luthien parł do przodu, trzymając tarczę w taki sposób, aby rywal nie mógł odchylić włóczni i odparować jego ciosu. Zaciął Gartha w bok, uderzając go w skórzany ochraniacz. Przeciwnik skrzywił się, ale nie stracił równowagi i kiedy Luthien szykował się do następnego ataku, złapał miecz uzbrojoną rękawicą.
Luthien kontynuował natarcie, jednak zgodnie z jego przewidywaniami Garth mocno zaparł się nogami i nie ustępował ani na krok. Nagle młody Bedwyr stanął w miejscu i wtedy Garth poczuł, że traci równowagę. Luthien upadł plecami na ziemię i wepchnął stopy w brzuch Gartha, który przewrócił się na młodzieńca.
– Och, kopnij go tak, żeby wysoko poleciał – wrzasnęła Avonese i Luthien zrobił dokładnie to, czego zażądała: pchnął przeciwnika obiema nogami tak mocno, że ten przekoziołkował nad nim i wyrżnął plecami o ziemię.
Obaj mężczyźni natychmiast powstali i, trzymając broń w rękach, spoglądali na siebie nawzajem ze szczerym szacunkiem. Byli zmęczeni i posiniaczeni; obaj wiedzieli, że następnego dnia obolałe ciała dadzą znać o sobie, ale to nic nie znaczyło wobec tak wspaniale toczonego pojedynku.
Stojąc po drugiej stronie Gahrisa, Elenia obrzucała walczących żądnym krwi spojrzeniem.
– Zmiażdż go! – krzyknęła do Gartha Rogara. Uczyniła to tak głośno, że pozostali widzowie na chwilę zamilkli i oczy wszystkich, nie wyłączając Luthiena i Gartha Rogara, zwróciły się ku niej.
– Wygląda na to, że masz nową przyjaciółkę – zauważył Luthien.
Garth Rogar omal nie pękł ze śmiechu.
– I nie chciałbym sprawić jej zawodu! – rzekł nagle i ruszył do boju, zamierzając się włócznią. Podciągnął ją nieco w górę i błyskawicznie obrócił w taki sposób, że grubszy koniec odbił się od tarczy Luthiena.
Młody Bedwyr zareagował prostym ciosem, ale barbarzyńca znalazł się poza zasięgiem jego miecza. Pchnięta drugi raz włócznia ześlizgnęła się po tarczy i wyżłobiła hełm Luthiena, który schylając głowę, omal nie postradał oka. Po chwili barbarzyńca znowu zaatakował. Trafił nie tylko w tarczę, ale także w plecy Luthiena.
To uderzenie zabolało, ale Luthien nie zważał na ból. Wiedział, że musi przejść do ofensywy, jeśli nie chce przegrać. Obserwował nabierającą rozpędu włócznię, a potem schylił się, wykonał obrót i wynurzył się pod rozkołysanym ramieniem Gartha. Krawędzią tarczy zahaczył o pachę wyższego od siebie barbarzyńcy i pozbawił go równowagi. Garth Rogar znowu złapał przygotowany do ciosu miecz Luthiena, ale tym razem zaplątały mu się nogi. Kiedy Luthien podniósł się raptownie, rozstawiając ręce i nogi, rywal stracił włócznię i zwalił się na ziemię.
– Bierz go! Bierz go! – darła się Avonese.
– Broń się, ty niedołęgo! – wrzeszczała Elenia.
Luthien już zajmował pozycję, gdy Garth Rogar zerwał się na nogi. Syn lorda sądził, że rywal pójdzie po włócznię – i pozwoliłby ją odzyskać tak godnemu przeciwnikowi – ale rozpalony do białości barbarzyńca przypuścił atak. Zdumiony Luthien podniósł tarczę i poczuł, że cała ręka zesztywniała mu na skutek potężnego ciosu Gartha.
Młody Bedwyr odskoczył do tyłu i w osłupieniu patrzył na tarczę, która spadała mu z ramienia, gdyż pękł jeden z przytrzymujących ją rzemieni. Ledwie uniknął drugiego ciosu, który mógł sprawić mu więcej bólu niż pchnięcie włócznią, i skoczył w tył, chroniąc się przed trzecim uderzeniem, a następnie cisnął w rywala uszkodzonym puklerzem.
Garth Rogar odbił z trzaskiem metalową tarczę i rozpoczął kolejny atak. Zwolnił tylko na chwilę, żeby uchylić się przed szybkim ciosem miecza. Drugie pchnięcie zmusiło go do uskoczenia w bok, tak że znalazł się po lewej ręce Luthiena. Młody Bedwyr tylko na to czekał – wolną pięścią zdzielił barbarzyńcę po już i tak złamanym nosie.
Garth Rogar silił się na uśmiech, ale przez dobrą minutę kręciło mu się w głowie.
– Poddajesz się? – zapytał grzecznie Luthien i obaj usłyszeli głośno protestującą Elenię oraz wydającą triumfalny okrzyk Avonese.
Garth Rogar zaatakował, co było do przewidzenia. W ostatniej chwili Luthien rzucił miecz w górę, prosto w twarz barbarzyńcy. Garth zrobił unik, a potem gwałtownie zamarł. Był tak rozpędzony, że obróciło się to przeciw niemu. Kombinacja ciosów obu rąk, jaką otrzymał, powaliłaby młodego byczka.
Luthien złapał miecz lewą ręką i przystawił go do szyi Gartha, chcąc wymusić poddanie się. Zawzięty barbarzyńca chwycił czubek broni, odrzucił ją na bok i zacisnął rękę na przedramieniu Luthiena.
– Wyrwij mu rękę! – wrzasnęła Elenia.
Avonese przechyliła się nad kolanami Gahrisa i coś do niej syknęła.
Wilmon i Aubrey (nawet on) nieco się zasępili, słysząc westchnięcia urzeczonych pojedynkiem towarzyszek.
Luthien napiął mięśnie w zwarciu z większym i silniejszym mężczyzną. Dzielnie stawiał czoła Rogarowi, ale wiedział, że długo nie wytrzyma pod naporem jego ciężkiego ciała. Z całej siły pchnął rywala, a potem szybko się cofnął, uwalniając jedną rękę, chociaż Garth uparcie ściskał jego drugie ramię. Nastąpiła wymiana ciosów. Pochylony Garth Rogar rozmyślnie przyjął na siebie drugie i trzecie uderzenie, gdyż zamierzał złapać Luthiena za krocze. Krótko potem młody Bedwyr bezradnie unosił się w powietrzu, nie mogąc zadać żadnego naprawdę mocnego ciosu. Jednocześnie Garth wciąż ściskał rękę, w której Luthien miał broń.
Wówczas Luthien zadał rywalowi nieoczekiwany cios, waląc go czołem w twarz. Osłupiały Garth Rogar odepchnął go na odległość jakichś trzech metrów, a sam skoncentrował się na zachowaniu równowagi. Barbarzyńca miał teraz wrażenie, że cały świat wiruje wokół niego.
Luthien dźwignął się na nogi i ostrożnie poczłapał w kierunku przeciwnika, który jak szalony wymachiwał rękami. Usiłował znaleźć lukę w obronie Gartha, ale ponieważ był wyczerpany, obawiał się, że jeden cios rywala wystarczy, by on sam został powalony na ziemię.
Zbliżał się powoli, wymachując mieczem na wszystkie strony i zmuszając barbarzyńcę do śledzenia jego ruchów. Po chwili zamarkował pchnięcie – Garth Rogar był tego świadomy – lecz to samo można było powiedzieć o następnym uderzeniu, rozcinającym powietrze z prawej strony. Luthien przystanął gwałtownie i padł na ziemię, po czym zamaszystym ruchem nóg podciął Gartha. Barbarzyńca runął na wznak, wydając z siebie donośne stęknięcie.
Luthien wstał błyskawicznie niczym kot. Garth nie miał siły, żeby zrobić to samo. Luthien postawił stopę na piersi pokonanego mężczyzny, a czubek jego miecza spoczął na mostku nosa Rogara, między błędnie spoglądającymi oczami.
Wrzaski Elenii i Avonese były uderzająco podobne, lecz z pewnością nie dało się tego powiedzieć o wyrazie ich twarzy po początkowym wybuchu emocji.
Gahris doznawał ogromnej satysfakcji, widząc zadowolenie, wręcz podziw malujący się na obliczu wicehrabiego. Szybko jednak przestał się uśmiechać, gdyż Avonese znowu opadła na jego kolana i spojrzała na wykrzywiającą wargi Elenię roziskrzonymi, niegodziwymi oczami.
– Proszę, lordzie Bedwyrze, skieruj swój kciuk w dół – prychnęła Avonese.
Gahris omal się nie udławił. Kciuk skierowany w dół oznaczał, że pokonany zawodnik musi umrzeć. Tego nie robiło się na wyspach: walki służyły wyłącznie rozrywce i doskonaleniu umiejętności!
Elenia dała upust swemu oburzeniu, ale to tylko wzmogło upór złej Avonese.
– Kciuk w dół – powtórzyła ze spokojem, nie spuszczając wzroku z rozwścieczonej Elenii. Nietrudno jej było wyobrazić sobie, jakie plany snuła Elenia w związku z barbarzyńcą i czuła się cudownie, mogąc pozbawić młodszą towarzyszkę przyjemności. – Twój syn był moim rycerzem, nosi podarowany mu przeze mnie proporzec, a zatem to do mnie należy decyzja dotycząca zwycięstwa.
– Ale... – zdołał wyjąkać Gahris, lecz w tym momencie Aubrey położył rękę na jego ramieniu.
– Odwieczna tradycja daje jej takie prawo – upierał się wicehrabia, nie śmiąc rozgniewać swej zjadliwej towarzyszki.
– Garth Rogar walczył dzielnie – zaprotestował Gahris.
– Kciuk w dół – wycedziła Avonese, akcentując każde słowo, i spojrzała wprost w brązowe oczy Gahrisa.
Stary Bedwyr zauważył, że wicehrabia kiwa głową. Usiłował rozważyć konsekwencje różnych wariantów swojej decyzji. Żądanie Avonese było całkowicie uzasadnione: ponieważ Luthien nieopatrznie zgodził się być jej rycerzem, wedle odwiecznych reguł ona miała prawo zadecydować o losie pokonanego wojownika. W razie odmowy Gahris mógł się spodziewać poważnych kłopotów ze strony Montfort, może nawet inwazji floty, która zagarnęłaby jego księstwo. Morkney zawsze szukał pretekstu, żeby zmienić niepokornych namiestników na wyspach.
Gahris delikatnie odsunął Avonese i spojrzał na arenę, gdzie Luthien wciąż pochylał się nad leżącym Garthem Rogarem i czekał na sygnał do przerwania walki, a także na aplauz, który należał się i jemu, i barbarzyńcy. Wielkie było zdumienie Luthiena, kiedy zobaczył, że jego ojciec wyciąga rękę z kciukiem skierowanym w dół.
Młodzieniec stał zupełnie zbity z tropu przez dłuższą chwilę, prawie nie słysząc okrzyków Avonese, która żądała, żeby dokończył dzieła. Patrzył na przyjaciela; nie mieściło mu się w głowie, że miałby zabić tego człowieka.
– Lordzie Gahrisie – ponaglał coraz bardziej zniecierpliwiony Aubrey.
Gahris zawołał coś do mistrza ceremonii, ale ten wydawał się tak samo sparaliżowany jak Luthien.
– Zrób to! – warknęła zjadliwie Avonese. – Aubrey?
Wicehrabia pstryknął palcami na jednego z cyklopów, którzy pełnili wartę za jego plecami. To właśnie ten cyklop trzymał zadziwiającą kuszę.
Luthien cofnął się o krok i podał rękę przyjacielowi. Garth Rogar chwycił dłoń młodzieńca i zaczął się podnosić, gdy w powietrzu rozległo się szczęknięcie pocisku wystrzelonego z kuszy. Barbarzyńca drgnął i kurczowo zacisnął palce na ręce Luthiena.
Z początku do syna lorda nie docierało to, co się stało. Po chwili uścisk Gartha Rogara zelżał i, jak gdyby czas zwolnił bieg, dumny barbarzyńca powoli osunął się na ubłoconą arenę.
ŻEGNAJ, MÓJ BRACIE
Luthien doskoczył do Gartha Rogara. W milczeniu przyglądał się posiniaczonej twarzy jasnowłosego barbarzyńcy, na której nadal malował się wyraz zdumienia. Zdumienie pomimo śmierci albo właśnie z powodu śmierci.
– Ulatuj, Śmierci! – zawył Luthien, odrzucając miecz i padając na kolana obok Gartha. – Uciekaj stąd, bo nie pasujesz do tego miejsca! Poszukaj sobie jakiegoś starca albo niemowlęcia, które nie ma dość siły, by przetrwać na tym okrutnym świecie, ale nie zabieraj tego mężczyzny, tego młodszego ode mnie chłopca.
Luthien chwycił rękę przyjaciela i podparł ramieniem jego głowę. Czuł, jak ciało Rogara traci ciepło, a pot, którym oblał się barbarzyńca podczas walki, robi się zimny. Luthien próbował wydusić z siebie kolejne słowa protestu, lecz miał ściśnięte gardło. Cóż mógł powiedzieć Śmierci, najbardziej nieczułemu z duchów, który był głuchy na wszelkie błagania? Na cóż zdałyby się zaklęcia, skoro młode i silne ciało Gartha Rogara tak szybko robiło się zimne?
Luthien spojrzał bezradnie na lożę. Na jego twarzy malowało się całkowite zaskoczenie, ale i wściekłość. Jednakże orszak Aubreya, wraz z Gahrisem, już gdzieś zniknął, a stojący wyżej Ethan również opuścił arenę. Luthien błyskawicznie rozejrzał się. Wielu widzów już odeszło. Nieliczne osoby, które zostały, szeptały do siebie i z niedowierzaniem pokazywały leżącego w błocie mężczyznę oraz pochylającego się nad nim syna lorda Bedwyra.
Luthien odwrócił się w stronę ciała Gartha Rogara. Zauważył czubek bełta wystający z jego boku, między żebrami, i ostrożnie sięgnął do tego miejsca, jakby sądził, że wyciągnięcie pocisku przywróci przyjacielowi życie. Próbował dotknąć metalowego ostrza, ale przekonał się, że nie zdoła otoczyć go palcami.
Usłyszawszy krzyk, podniósł głowę i zobaczył, że inni wojownicy szybko wychodzą z tunelu, prowadzeni przez Katerin. Dziewczyna padła na kolana przy martwym wojowniku i niemal natychmiast wyciągnęła rękę, i delikatnie zamknęła mu oczy. Z powagą spojrzała na Luthiena i powoli potrząsnęła głową.
Luthien skoczył na równe nogi i krzyknął rozdzierająco. Powiódł dokoła rozwścieczonym wzrokiem, zaciskając ręce, i wreszcie odnalazł obiekt szaleńczego gniewu. Wyrwał chustkę Avonese zza pasa i cisnął ją na ziemię, a potem wgniótł sandałami w błoto.
– Na śmierć Gartha Rogara, mego przyjaciela i towarzysza – zaczął. – Ja, Luthien Bedwyr, przysięgam...
– Dość – przerwała mu Katerin. Wstała i wzięła go za rękę. Luthien popatrzył na nią z niedowierzaniem, nie pojmując, jak mogła przerwać mu w tak uroczystej chwili. Jednak w jej oczach nie dostrzegł przeprosin za tak nieoczekiwane zachowanie, tylko błaganie.
– Wystarczy, Luthien – powiedziała łagodnym, całkowicie opanowanym głosem. – Garth Rogar umarł jak wojownik, według pradawnych i najbardziej uświęconych reguł, jakie nasz lud stosuje na arenie. Nie okrywaj go hańbą.
Luthien oderwał się od Katerin. Był przerażony. Patrzył na swoich towarzyszy, na wojowników, którzy ćwiczyli razem z nim przez kilka ostatnich lat, ale nie znalazł wśród nich poparcia. Czuł się tak, jakby otaczali go sami obcy ludzie.
I wtedy puścił się biegiem w stronę tunelu, wybiegł na otwarty teren niedaleko przystani i skierował się na północ, ku nadmorskiej plaży.
– To był nieszczęśliwy wypadek – zaczął Gahris, usiłując zbagatelizować całe zajście.
– To było morderstwo – poprawił go Ethan.
Jego ojciec rozejrzał się nerwowo, jakby w obawie, że któryś z cyklopów Aubreya czai się gdzieś w pobliżu.
– Mocno powiedziane – wyszeptał Gahris.
– Prawda nieraz brzmi mocno – odparł ponuro i donośnie Ethan, nie zamierzając ustępować.
– Nie chcę więcej o tym słyszeć – rzekł kategorycznym tonem Gahris. Mimo wszystko znowu rozejrzał się, napotykając pogardliwe spojrzenie syna. – Dość już tego, rozumiesz!
Ethan prychnął szyderczo i przygwoździł wzrokiem człowieka, który wydawał mu się obcy, tak mocno dał się zastraszyć. Rozumiał zachowawczą postawę Gahrisa oraz politykę prowadzoną w kraju. Gdyby Gahris zdecydował się na jakąkolwiek akcję przeciw Aubrey owi lub komuś z jego otoczenia, wówczas książę Montfort bez wątpienia zastosowałby środki odwetowe i wysłałby przeciw niemu flotę wojenną. Ale tym Ethan się nie przejmował i nie odczuwał współczucia dla ojca. Dumny młodzieniec uważał, że są rzeczy, za które warto walczyć, a nawet umrzeć.
– A co z lady Avonese? – zagadnął, ironicznie akcentując słowo „lady”.
Gahris westchnął i w tym momencie wydał się swemu synowi małym człowieczkiem.
– Aubrey wspomniał, że chce ją zostawić – przyznał. – On uważa, że mogłaby wywrzeć korzystny wpływ na Bedwydrin.
– Nowa żona dla Gahrisa – wycedził sarkastycznie Ethan. – Szpieg Morkneyów w domu rodu Bedwyrów.
Jego ojciec nic nie odrzekł.
– I co powiesz o kobiecie, która z taką łatwością zmienia towarzyszy? – zapytał Ethan głośno i zjadliwie. – Czy mam ją nazywać swoją matką?
Gahris wpadł w furię i zanim zdołał opanować emocje, wyciągnął rękę i uderzył impertynenckiego syna w twarz.
Ethan tylko zmrużył oczy i groźnie patrzył na ojca.
Syn lorda nie chciał, żeby sprawy zaszły tak daleko, ale czuł, że jemu samemu i całemu ludowi Bedwydrin grozi niebezpieczeństwo. Przez ułamek sekundy nawiedziło go wspomnienie żony, która zmarła podczas wielkiej zarazy, i wspomnienie wolności, którą cieszyli się przed pomorem, przed nastaniem rządów Greensparrowa. Ale tamte czasy należały do przeszłości, a myśli ulatywały, wypierane przez nieubłagane spojrzenie, które nader przejrzyście sugerowało, co pragmatyczny Bedwyr senior powinien zrobić.
Lulhien patrzył z wysokiego cypla na północną część zatoki, gdzie w miasteczku Dun Varna gasły ostatnie światła. Wciąż nie mógł uwierzyć w to, co zaszło tego dnia – Garth Rogar, jego przyjaciel, już nie żyje. Pierwszy raz ten chroniony przed złem młodzieniec zaznał goryczy życia pod rządami króla Greensparrowa, a ponieważ oprócz walk na arenie nie dysponował innymi doświadczeniami, nie wiedział, jak sobie wytłumaczyć całe zdarzenie.
Zastanawiał się, czy to, co zaszło, może mieć jakiś związek z nieustannym przygnębieniem Ethana. Luthien wiedział, że starszy brat nie żywi szacunku dla Gahrisa – tego nie mógł pojąć, zwłaszcza iż postrzegał ojca jako dzielnego i szlachetnego wojownika – ale zawsze przypisywał tę postawę nieco podłemu charakterowi Ethana. Luthien nie mógł zarzucić Gahrisowi niczego; ojciec był w jego oczach szanowanym lordem Bedwydrin, kochanym przez swój lud.
Młody wojownik nie znał wszystkich starych reguł rządzących areną, ale rozumiał, że jedynie Gahris odpowiada za przebieg wydarzeń. Garth Rogar był martwy, i to Gahris Bedwyr miał na rękach jego krew.
Ale dlaczego? Luthien nie potrafił zrozumieć powodu, ewentualnej korzyści. Wyobrażał sobie rozmaite, najbardziej nieprawdopodobne możliwości – niewykluczone, że rozeszła się pogłoska, iż barbarzyńscy Huegoci planują najazd na Bedwydrin, a Garth Rogar szpiegował dla nich. Być może nawet doniesiono Gahrisowi, że Garth Rogar zamierza go zabić!
Luthien pokręcił głową, starając się odrzucić niedorzeczne myśli. Przecież znał Gartha od kilku lat. Ten szlachetny wojownik nie mógł być szpiegiem, a już z pewnością nie nadawał się na zabójcę.
W takim razie dlaczego?
– Wielu ludzi w mieście martwi się o ciebie – powiedział ktoś cicho za jego plecami.
Luthien nie musiał się odwracać; wiedział, że głos należy do Katerin O’Hale.
– Przypuszczam, że twój ojciec również.
Luthien nadal w milczeniu spoglądał na przystań i dalej, na oddzielone wodami ciemniejące miasto. Nie poruszył się nawet, gdy Katerin stanęła obok i wzięła go za rękę tak jak wcześniej na arenie.
– Czy teraz wrócisz?
– Zemsta nie jest hańbą – burknął Luthien. Powoli odwrócił głowę i spojrzał Katerin w oczy, chociaż ledwo je dostrzegał w mroku nocy.
Minęło sporo czasu, zanim dziewczyna zdecydowała się podjąć rozmowę.
– Nie jest – zgodziła się. – Ale zapowiadanie zemsty otwarcie, na środku areny, przeciw komuś, kto może się szczycić przyjaźnią i pokrewieństwem z księciem Montfort, jest nierozsądne. Chcesz dać temu człowiekowi pretekst, żeby cię zabił i pozbawił władzy twojego ojca, ponieważ jesteś wściekły?
Luthien odsunął się od Katerin. Jego gniew świadczył o tym, że trafiła w sedno.
– Wobec tego teraz składam przyrzeczenie, tylko w twojej obecności. Na grób mojej zmarłej matki przysięgam, że odpłacę temu, kto zabił Gartha Rogara. Bez względu na koszt, bez względu na konsekwencje dla mnie, mojego ojca i Bedwydrin.
Katerin nie wierzyła własnym uszom. Nie mogła jednak zwymyślać tego człowieka za pełne godności słowa. W niej również kipiało od bezradnego gniewu i po raz pierwszy w życiu poczuła się jak niewolnik. Wychowywała się w Hale, na otwartym Morzu Avon. Spędziła życie w łódce rybackiej, stawiając czoła spienionym falom i zajadłym wielorybom; każdy dzień mógł być jej ostatnim. Jednakże Hale znajdowało się na odludziu i było samowystarczalne; rzadko je odwiedzano. Nie docierały tam najnowsze wieści o Bedwydrin czy o Eriadorze albo Avon. Dzięki tej niewiedzy dumni mieszkańcy Hale byli w pewnym sensie wolni.
Teraz jednak Katerin wiedziała już sporo o polityce krainy i odczuwała nie mniejszą gorycz niż Luthien. Obróciła młodego mężczyznę ku sobie i przytuliła się do niego. Ciepło ich ciał pozwalało zapomnieć o chłodnym wietrze sierpniowej nocy.
Następnego dnia o świcie czarny żaglowiec, na którym dumnie powiewały bandery Montfort i Avon, opuścił przystań Dun Varna, wypychając dziobem wodę w krystaliczne czyste powietrze.
Katerin wróciła do koszar, lecz Luthien wciąż siedział na lesistej grani i patrzył w morze. W miarę jak malały żagle statku, uświadamiał sobie, że musiałby długo podróżować, żeby dotrzymać obietnicy zemsty. Miał jednak dobrą pamięć i, gdy tak siedział na grani, obserwując odpływający statek, raz jeszcze poprzysiągł, że nie zapomni o Garth Rogarze.
Najchętniej nie wracałby do Dun Varna jeszcze przez wiele dni. Nie miał najmniejszej ochoty spojrzeć ojcu w oczy, bo jakiego wyjaśnienia mógł się spodziewać? Ale był głodny i przemarznięty, a do najbliższego miasta, w którym z pewnością zostałby rozpoznany, musiałby iść cały dzień.
Zaledwie tylko przekroczył próg domu Bedwyrów, doskoczyło do niego dwóch cyklopów.
– Twój ojciec chce się z tobą widzieć – oznajmił jeden z nich burkliwym tonem.
Luthien szedł dalej i prawie mijał dwóch strażników, gdy ujrzał przed sobą skrzyżowane halabardy. Natychmiast sięgnął do biodra, ale uświadomił sobie, że nie ma żadnej broni.
– Twój ojciec chce się z tobą widzieć – powtórzył cyklop, po czym wyciągnął wolną rękę i mocno chwycił Luthiena za przedramię. – Powiedział, że mamy cię przyprowadzić choćby i siłą.
Luthien bezceremonialnie wyrwał rękę i przygwoździł bestię bezlitosnym wzrokiem. Miał ochotę uderzyć cyklopa w gębę albo odepchnąć obu strażników, ale myśl o tym, że wleczono by go za kostki do komnaty ojca, zdecydowanie nie przypadła mu do gustu.
Niedługo potem stał przed obliczem Gahrisa. Znajdowali się w pracowni, gdzie lord przechowywał nieliczne książki będące w posiadaniu jego rodu (na całej wyspie Bedwydrin było bardzo niewiele książek) oraz inne pamiątki. Bedwyr senior stał zgarbiony przy kominku i dokładał do już i tak rozbuchanego ognia, jakby jego kości przeniknął wielki chłód, chociaż dzień nie był bardzo zimny. Na ścianie nad jego głową wisiał najcenniejszy przedmiot: rodowy miecz o doskonałym, lśniącym ostrzu i pozłacanej, wysadzanej klejnotami rękojeści w kształcie szalejącego smoka, którego uniesione skrzydła tworzyły wspaniałą gardę. Przed wiekami wykuły go krzaty z Żelaznego Krzyża. Sprytnie owinęły metal brzeszczotu tysiąc razy, tak że broń robiła się coraz ostrzejsza w miarę używania. Nazywano go Ślepym Siepaczem, gdyż ciął równo, a ponadto za jego sprawą wielu cyklopów postradało oczy w zaciekłej wojnie przed sześciuset laty.
– Gdzie byłeś? – zapytał Gahris cicho i spokojnie. Wytarł czarne od sadzy ręce i wyprostował się, aczkolwiek wciąż jeszcze zwlekał z odwróceniem się w stronę syna.
– Potrzebowałem samotności – odparł Luthien, usiłując mówić spokojnie, tak jak ojciec.
– Żeby rozproszyć gniew?
Luthien westchnął, ale nic nie odpowiedział. Gahris odwrócił się do niego.
– To było mądre, mój synu – rzekł. – Gniew skłania do pochopnych działań, których konsekwencje bywają straszne.
Wydawał się taki opanowany i rozsądny. Luthien nie mógł tego przeboleć. Jego przyjaciel zginął!
– Jak mogłeś? – wypalił, nawet nie uświadamiając sobie, że zrobił kilka kroków do przodu i zacisnął ręce w pięści. – Żeby zabić... Co ty sobie... – Reszta słów zamieniła się w bełkot. Odczuwał tak silne emocje, że nie potrafił ich wyrazić.
Lecz siwowłosy Gahris machnął tylko ręką i przemówił łagodnie, jak gruchający gołąb.
– A co według ciebie miałem zrobić? – zagadnął, jakby jego słowa stanowiły dostateczne wyjaśnienie.
Luthien bezradnie rozłożył ręce.
– Garth Rogar nie zasłużył na taki los! – wykrzyknął. – Niech będzie przeklęty wicehrabia Aubrey i jego niegodziwa świta!
– Uspokój się, mój synu – powtórzył kilkakrotnie Gahris. – Na tym świecie sprawiedliwość i uczciwość nie zawsze triumfują, ale...
– Nie ma żadnego usprawiedliwienia – odparł Luthien przez zaciśnięte zęby.
– Nawet wojna? – zapytał otwarcie Gahris. Oddech Luthiena był jak seria gniewnych spazmów.
– Nie myśl o skąpanych we krwi polach – podsunął Gahris – ani o ostrzach włóczni lśniących od krwi powalonego wroga, ani o zniszczonej końską szarżą darni. Twoim czystym oczom nie dane było oglądać tak przerażających scen i obyś nigdy nie był do tego zmuszony! Od takich widoków oczy tracą blask – tłumaczył, pokazując własne źrenice. I rzeczywiście, tego sierpniowego poranka próżno było szukać u lorda roziskrzonego spojrzenia.
– Czyżby oczy Bruce’a MacDonalda były tak bardzo przygaszone? – zagadnął Luthien nieco ironicznym tonem, mając na myśli największego bohatera Eriadoru.
– W opowieściach wojennych pełno jest męstwa – odparł posępnie Gahris – ale tylko wtedy, gdy zacierają się w pamięci okropności wojny. Któż może powiedzieć, jakie blizny pozostały w udręczonej duszy Bruce’a MacDonalda? Kto z żyjących zajrzał temu człowiekowi w oczy?
Luthienowi słowa te wydały się niedorzeczne; przecież Bruce MacDonald nie żył od trzech stuleci. Zaraz jednak zrozumiał, że właśnie o to chodziło jego ojcu. Tymczasem Bedwyr senior ciągnął z powagą:
– Ja widziałem końską szarżę, widziałem swój miecz – zerknął na wiszącą na ścianie legendarną broń – ociekający krwią. Słyszałem opowieści, cudze opowieści o tych heroicznych zmaganiach, w których sam uczestniczyłem, i mogę ci powiedzieć uczciwie, bez wyniosłości, że więcej w nich było okropieństw niż męstwa, więcej żalu niż triumfu. Czy mam sprowadzić takie nieszczęście na Bedwydrin?
Westchnienie Luthiena wyrażało raczej rezygnację niż bunt.
– Wraz z tym westchnięciem pozbądź się dumy – poradził Gahris. – To najbardziej zabójcze i niebezpieczne uczucie. Opłakuj swego przyjaciela, ale pogódź się z tym, co się stało. Nie idź w ślady Ethana... – Nagle urwał, jakby chciał przemyśleć ostatnie zdanie, jednak wzmianka o starszym bracie obudziła czujność Luthiena, dla którego Ethan był bohaterem.
– O co chodzi? – zapytał młody Bedwyr. – Jaką rolę odgrywa w tym wszystkim mój brat? Co zrobił podczas mojej nieobecności?
Gahris znowu zamachał ręką i przemówił łagodnie, próbując uspokoić syna.
– Ethanowi nic nie jest – zapewnił Luthiena. – Mówię tylko o jego temperamencie, o jego głupiej dumie, i o mojej nadziei, że okiełznasz jego gniew zdrowym rozsądkiem. Postąpiłeś słusznie, opuszczając dom Bedwyrów; tym posunięciem zaskarbiłeś sobie mój szacunek. Książę Montfort daje nam sporo swobody, a władca w Carlisle popuszcza nam cugli jeszcze bardziej, i dobrze byłoby utrzymać ten stan.
– Co zrobił Ethan? – nalegał Luthien, nie przekonany.
– Nic nie zrobił poza protestowaniem, i to na cały głos! – obruszył się Gahris.
– I to cię rozczarowuje?
Gahris prychnął i odwrócił się twarzą do ognia.
– To mój najstarszy syn – odparł. – Ma być lordem Bedwydrin. Ale co to mogłoby oznaczać dla ludu?
Luthien odniósł wrażenie, że Gahris zaczął prowadzić rozmowę z samym sobą, jakby usiłował coś usprawiedliwić.
– Kłopoty, powiadam – ciągnął stary człowiek i w tym momencie wydał się Luthienowi rzeczywiście stary. – Kłopot dla Ethana, dla rodu Bedwyrów, dla całej wyspy. – Nagle okręcił się na pięcie i wyciągnął palec w kierunku Luthiena. – Kłopot dla ciebie! – krzyknął i zaskoczony młodzieniec cofnął się o krok. – Ten uparty Ethan nigdy nie nauczy się, gdzie jest jego miejsce – mruknął Gahris, znowu odwracając się do ognia. – Jako lord z pewnością przyspieszyłby własną śmierć, doprowadziłby ród Bedwyrów do zagłady i uczynił Bedwydrin obiektem zainteresowania wielu wścibskich oczu. Nigdy! Nigdy! Nigdy!
Gahris wymachiwał pięściami i był tak zdenerwowany, że Luthien w pierwszym odruchu chciał podejść do ojca i uspokoić go. Powstrzymał się jednak i po cichu opuścił komnatę. Kochał swojego ojca, szanował go całe życie, ale teraz słowa tego człowieka brzmiały zupełnie pusto – Luthien wciąż jeszcze słyszał brzemienne w skutki szczęknięcie kuszy i żałosne charczenie towarzyszące agonii Gartha Rogara.
UNURZANY W KRWI POWALONEGO WROGA
Co mogłoby się stać, gdyby rodzice króla nigdy się nie poznali? Co mogłoby się stać, gdyby jakiś heros został w kwiecie wieku powalony strzałą, która ze świstem przecięła powietrze zaledwie kilka centymetrów dalej? Zaiste, najzwyklejszy przypadek może nieraz wpłynąć na historię narodów, i tak też było tej sierpniowej nocy, kiedy Luthien opuścił dom Bedwyrów i udał się do stajni, w której Ethan właśnie siodłał konia i napełniał torby prowiantem.
Luthien podszedł do brata i przyglądał mu się z zaciekawieniem.
Miał tak wymowny wyraz twarzy, że nie musiał zadawać oczywistego pytania.
– Zostałem odesłany – wyjaśnił Ethan. Wydawało się, że Luthien nie rozumie.
– Mam jechać na południe – ciągnął Ethan, wypowiadając każde słowo z obrzydzeniem – razem z żołnierzami króla, którzy udają się do Gaskonii, by walczyć u boku Gaskończyków w wojnie z Królestwem Duree.
– Słuszna sprawa – odparł Luthien. Był tak zdruzgotany, że nie zastanowił się nad słowami brata.
– Sprawa najemników – warknął Ethan. – Zaciągnięcie się u bezprawnie władającego króla.
– To dlaczego jedziesz?
Ethan przerwał przytraczanie toreb i popatrzył na swojego naiwnego braciszka z niedowierzaniem.
Luthien tylko wzruszył ramionami, wciąż nie pojmując, o co chodzi.
– Ponieważ lord Bedwydrin kazał mi jechać – wycedził Ethan i znowu zajął się torbami.
Dla Luthiena cała historia nie miała sensu, toteż nie zdobył się na żaden komentarz.
– To przyniesie zaszczyt naszej rodzinie i całej Bedwydrin. Tak przynajmniej twierdził Gahris – dorzucił Ethan.
Luthien bacznie obserwował brata. Z początku był zazdrosny, że Gahris wybrał Ethana, a nie jego.
– Czy Ślepy Siepacz nie będzie ci służył lepiej, skoro masz walczyć o honor domu Bedwyrów? – zapytał, widząc, że Ethan ma za pasem zwykły miecz.
Znowu doczekał się niedowierzającego, nieco protekcjonalnego spojrzenia.
– Czy ty naprawdę jesteś tak niewiarygodnie ślepy na to, co się dzieje dokoła? – zagadnął starszy brat.
Luthien skrzywił się i to wystarczyło za odpowiedź.
– Gahris wysyła mnie dlatego, że zasugerował mu to Aubrey. Gahris wysyła mnie na śmierć.
Spokój, z jakim Ethan mówił, poruszył Luthiena bardziej niż same słowa. Mocno chwycił brata za ramię i odwrócił go od konia, tak żeby ten spojrzał mu w oczy.
– To nie mnie wybrał na swojego następcę – wyrzucił z siebie Ethan. Luthien przypomniał sobie wcześniejszą rozmowę z ojcem i musiał przyznać mu rację. – Ale reguły są jasne – ciągnął Ethan. – Jestem najstarszym synem, a zatem to ja powinienem zostać lordem Bedwydrin.
– Nie kwestionuję twoich praw – odparł Luthien, wciąż nie rozumiejąc istoty sprawy.
– Ale Gahris tak – wytłumaczył mu Ethan. – I wygląda na to, że wieść o mojej nielojalności rozniosła się poza granicami Bedwydrin.
– Zatem Gahris wyśle cię z armią, żebyś okrył się chwałą i podreperował swoją reputację – rozumował na głos Luthien, chociaż coś mu mówiło, że jego myśl podąża w zupełnie niewłaściwym kierunku.
– Zatem Gahris wysyła mnie po to, żebym zginął – powtórzył stanowczo Ethan. – Stanowię dla niego problem. Nawet Aubrey słyszał o mnie i rozumie, jakie kłopoty może spowodować moje panowanie. Być może jestem arogancki, ale nie sądzę, żeby kuzyn Morkneya zjawił się w Bedwydrin tylko dla rozrywki.
– Myślisz, że Aubrey zmagał się z falami Morza Grzbietowego i przebył tak długą drogę do Bedwydrin tylko po to, żeby kazać cię stąd odesłać?
– Chodzi o coś więcej, mój młody bracie – odparł Ethan i w jego surowym głosie pierwszy raz pojawiła się odrobina współczucia. – Mój młodszy brat, który nigdy nie zaznał wolności, który przeżył całe życie pod rządami Carlisle i Montfort.
Luthien zmarszczył brwi. Teraz był skonsternowany.
– Aubrey objechał północne wyspy – wyjaśniał spokojnie Ethan. – Caryth, Marvis, Bedwydrin, nawet Diamentową Bramę w drodze powrotnej, żeby się upewnić, że na północy wszystko jest tak, jak być powinno, żeby zabezpieczyć jarzmo narzucone nam przez Morkneya. Politycy nie mają wakacji. Zawsze pracują, żyją dla pracy, dla umocnienia swej władzy. To jest ich styl i sens życia. Aubrey przybył do Bedwydrin między innymi po to, żeby się ze mną rozprawić, a także dlatego, że książę nie ma tu swoich szpiegów. Ale już znalazł sposób na rozwiązanie tych problemów.
Zakończywszy objuczanie konia, Ethan usadowił się w siodle.
– Będziesz miał nową matkę, Luthienie – ciągnął. – Okazuj jej szacunek i strach. – Zaczął opuszczać stajnię, lecz Luthien, wzburzony i rozwścieczony, chwycił konia za cugle i osadził go w miejscu.
– Znasz ją – dorzucił Ethan. – To jej proporzec nosiłeś w ostatniej walce.
Luthien wytrzeszczył oczy w osłupieniu. Avonese? To nie mogło być prawdą!
– Nigdy! – zaprotestował.
– W niedzielny poranek – zapewnił go Ethan. – Książę zmusił Gahrisa do tego związku. – dodał. – Lady Avonese zostaje, żeby go poślubić. Idealny sposób na szpiegowanie. Widzisz, ona ma być tą siłą, która sprowokuje upadek domu Bedwyrów. Gahris podporządkuje się biegowi wydarzeń, gdyż inaczej Morkney zdobędzie tak pożądany dla siebie pretekst i każe królowi Greensparrow wypełnić port czarnymi żaglami.
– Jak możesz wyjeżdżać? – krzyknął bezradnie Luthien, który miał wrażenie, że cały bezpieczny świat rozpada się na jego oczach.
– Jak mogę zostawać? – poprawił go łagodnie Ethan. – Gahris zrzekł się dowodzenia.
Ethan umilkł i przyglądał się swojemu bratu, a intensywność, z jaką to robił, wywierała uspokajający wpływ na podnieconego młodzieńca.
– Niewiele wiesz o tym, co dzieje się poza Bedwydrin – powiedział szczerze do Luthiena. – Nie widziałeś oczu biednych dzieci, które głodują na ulicach Montfort. Nie widziałeś rolników, którzy załamują się i tracą majątek na skutek wysokich podatków. Nie widziałeś bezradnej wściekłości człowieka, któremu zabrano córkę, by „służyła” w domu jakiegoś możnego pana, ani nie słyszałeś matki, której dziecko zmarło na rękach z braku jedzenia.
Luthien nie ściskał już siodła Ethana tak mocno.
– Nie mogę się pogodzić z tym, jaki jest świat – powiedział Ethan. – Wiem tylko, jaki powinien być. A nasz ojciec, płaszczący się przed królem-uzurpatorem, nie ma ani siły, ani odwagi, żeby stawić opór i przyznać mi rację.
Ethan zauważył, że jego brutalna relacja wreszcie zaczyna docierać do naiwnej głowy Luthiena. Gdyby uderzył go drewnianym młotem, używanym przez krzaty, nie mógłby go bardziej oszołomić. Pomimo, że dzieliło ich wiele, Ethan kochał młodszego brata i współczuł mu, bowiem Luthien nie zaznał życia przed nastaniem Greensparrowa, króla, który po cichu ukradł ludziom prawdziwą wolność.
– Żegnaj, bracie – rzekł uroczyście. – Jesteś jedynym członkiem rodziny, za którym będę tęsknił. Miej oczy otwarte, zawsze nasłuchuj pod drzwiami, a nade wszystko strzeż się lady Avonese! – Uderzył w boki swojego konia, a ten energicznie ruszył do przodu.
Luthien został na dziedzińcu z zamętem w głowie.
Tej nocy nie mógł zasnąć, a cały następny dzień włóczył się samotnie, nie reagując nawet na wołanie Katerin, która zobaczyła go po drugiej stronie pola. Kolejna noc również okazała się bezsenna. Luthien strawił ją na rozmyślaniach o Ethanie, o Garth Rogarze, o nowym obliczu Gahrisa.
Jego głowę zaprzątała przede wszystkim konfrontacja z ojcem, sposób, w jaki Gahris zareagowałby na zuchwałe oskarżenia ze strony Ethana. Co powie druga strona w tym sporze?
Ale to była złudna nadzieja. Wystarczyło parę słów Ethana, by otworzyć Luthienowi oczy, i teraz młodzieniec zdawał sobie sprawę, że nie mógłby przymykać ich dłużej.
Nazajutrz z samego rana udał się do Gahrisa. Nie po to, żeby słuchać wyjaśnień. Chciał powiedzieć mu, co myśli, wyrazić gniew w związku z wydarzeniami na arenie i z wieścią, że ta kreatura z Avon najwyraźniej zamierza zostać jego macochą.
Uśmiechnął się na myśl o tym, jak bardzo będzie przypominał Ethana, i zastanawiał się, czy i jego ojciec wyśle na wojnę w odległej krainie.
Wkroczył do komnaty bez pukania, ale nie zastał nikogo. Gahris zdążył już wyruszyć na poranną przejażdżkę. Luthien zaczął się zbierać do wyjścia. Przyszło mu na myśl, aby udać się do stajni, wziąć konia i spróbować dogonić ojca, lecz natychmiast zmienił zamiar, uświadomiwszy sobie, że Avonese mogła pojechać z nim, a on za nic w świecie nie chciał oglądać tej kobiety.
Zamiast wyjść, rozgościł się w pokoju ojca i zaczął oglądać książki na półkach, a nawet rozpalił w kominku. Usiadł na wygodnym krześle z książką w ręku i oparł nogi na ławie, gdy nagle drzwi otworzyły się z trzaskiem i do środka wpadł tęgi strażnik.
– Co tutaj robisz? – zapytał cyklop, wymachując groźnie trójzębem. Stał jednak przy drzwiach, w bezpiecznej odległości od Luthiena.
– Co robię? – powtórzył Luthien z niedowierzaniem i zaraz skrzy wił się, gdyż nigdy wcześniej nie widział tego strażnika, a przecież znał cały kontyngent Gahrisa.
– No właśnie! – ryknęła bestia. – Jaki masz interes w prywatnej siedzibie lorda i lady Bedwydrin?
– Lady? – mruknął pod nosem Luthien, omal nie udławiwszy się tym słowem.
– Zadałem ci pytanie! – warknął cyklop i znowu zamachał trójzębem.
– Na ławę Pięciu Wartowników, kim ty jesteś, że ośmielasz się pytać mnie o cokolwiek? – zapytał młody Bedwyr.
– Osobistym strażnikiem lady Bedwydrin – odparł bez wahania cyklop.
– Ja jestem synem lorda – oznajmił Luthien.
– Wiem, kim jesteś, wojowniku z areny – rzekł cyklop, odrzucając trójząb.
Dopiero wtedy, w momencie gdy bestia zaczęła się miotać po komnacie i odsłoniła przypiętą do szerokich pleców kuszę, Luthien przypomniał sobie, kim jest ten cyklop. Zerwał się z krzesła, rzucając książkę na ławę.
– Nie byłeś umówiony – ciągnął cyklop, bynajmniej nie zbity z tropu. – A zatem nie ma tu miejsca dla ciebie! A teraz zmiataj stąd, bo nauczę cię paru zasad szlacheckiej etykiety!
Cyklop ścisnął długi trójząb blisko piersi i powoli odwrócił się do drzwi, usiłując jak najdłużej nie spuszczać przekrwionego oka z Luthiena.
Młody Bedwyr stał jak sparaliżowany. Sytuacja, z którą tak nieoczekiwanie przyszło mu się zmierzyć, przerastała go. Poprzysiągł zemstę, a teraz przeklęty wróg, który miał być od dawna na statku z czarnymi żaglami, stał przed nim we własnej osobie. Luthien musiał się zastanowić nad konsekwencjami swoich czynów. Zadawał sobie pytanie, jaki cel miał Aubrey, zostawiając właśnie tego cyklopa. To, że zostawił Avonese, stwarzało inny problem – Luthien nie zaatakowałby kobiety, która nie jest wojownikiem – ale to, że pozwolono morderczej bestii kalać Bedwydrin, nie mieściło się młodzieńcowi w głowie. Z pewnością wicehrabia przewidywał, jakie będą skutki tej decyzji...
Luthien przypomniał sobie słowa Ethana o sprowokowaniu upadku rodu Bedwyrów i zrozumiał, że decyzja, którą teraz podejmie, będzie miała wpływ na całe jego życie.
– Pójdziesz za mną – oznajmił cyklop. Nawet nie obejrzał się do tyłu, dzięki czemu Luthien mógł bez trudu zobaczyć kuszę użytą do zamordowania Gartha Rogara.
– Powiedz mi – Luthien zaczął spokojnie – czy sprawiło ci przyjemność zabicie człowieka, który leżał bezradnie na ziemi?
Cyklop gwałtownie odwrócił się i spojrzał młodzieńcowi w oczy. Uśmiechnął się szeroko, obnażając ostre, żółte zęby.
– Zabijanie ludzi zawsze sprawia mi przyjemność – odparł. – Wychodzisz, czy sam chcesz się o tym przekonać?
Luthien odruchowo wyciągnął rękę i chwycił kamień, który jego ojciec trzymał na ławie do wygładzania pergaminów, i szybko rzucił nim w cyklopa. Pocisk odbił się z plaśnięciem od uda strażnika, mimo iż ten właśnie robił unik. Bestia jęknęła, a potem z rykiem wycelowała trójząb w młodzieńca.
– Zdarzały ci się bardziej pomysłowe akcje – mruknął Luthien do samego siebie. Po chwili uświadomił sobie, że nie ma żadnej broni. Jednooka bestia zbliżyła się do niego. Luthien usiłował zasłonić się krzesłem, ale już po pierwszym mocnym uderzeniu trójzębu nadawało się tylko na podpałkę, a młodzieniec wylądował na podłodze.
Przeczołgał się spod ławy do paleniska i chwycił długi, metalowy pogrzebacz. Okręcił się i podwinął nogi, lecz natychmiast musiał poradzić sobie z drugim uderzeniem. Na szczęście cyklop zahaczył czubkiem trójzęba o pogrzebacz i broń odchyliła się nieco w bok, gdy tymczasem zwinny Luthien zdążył wykręcić się w drugą stronę. Mimo wszystko młody Bedwyr został boleśnie zadraśnięty w bok i jego białą koszulę zaplamiła w tym miejscu strużka krwi.
Cyklop oblizał ostre zębiska i uśmiechnął się szeroko.
– Nie mam broni! – żachnął się Luthien.
– Dzięki temu będzie jeszcze lepsza zabawa – odparła bestia. Zaczęła zadawać proste pchnięcie, lecz zaraz odwróciła broń i zatoczyła niski łuk jej grubszym końcem.
Luthien w porę dostrzegł mylący manewr przeciwnika i zamiast zwykłego uniku podskoczył, a gdy opadł na ziemię, zrobił krok do przodu i wbił palce w oko cyklopa.
Kolejny raz poczuł ból wywołany uderzeniem trójzębu i runął w bok, zanim zdążył porządnie uszkodzić wielką gałkę oczną cyklopa, ale oślepił go na tyle, by przerwać walkę.
Lulhien dobrze wiedział, dokąd powinien pobiec.
Z powrotem skoczył w stronę kominka, tym razem lądując miękko na stopach.
– Powinieneś wykończyć mnie, kiedy miałeś okazję to zrobić! – krzyknął i chwycił wyrzeźbioną w kształcie smoka rękojeść cudownego miecza Bedwyrów. Śmiejąc się, szarpnął miecz. Nie zdołał go wyciągnąć.
Teraz śmiał się cyklop – i znowu zamierzał się tym przeklętym trójzębem.
Luthien wyrwał hak przytrzymujący miecz, ale drugi hak, przy czubku broni, uparcie tkwił w ścianie. Miecz był już porządnie przekrzywiony, ale jego ostry jak brzytwa czubek tylko wyżłobił rowek w kamiennym murze. Luthien zdobył się na kolejny wysiłek, jednak bez skutku. Obrócił się w taki sposób, żeby pociągnąć hak całym swoim ciężarem, i wyraźnie widział, jak cyklop szykuje się do zadania ciosu.
Krzyknął i z całej siły pociągnął. Miecz z trzaskiem oderwał się od zaczepu, zawirował i wyrżnął w czubek trójzębu, który już miał się zagłębić w piersi Luthiena. Teraz przeciwnicy stracili równowagę i żaden z nich nie zdołał przeprowadzić skutecznej kontry, toteż Luthien wsadził nogę w kamienne zagłębienie paleniska i błyskawicznie rzucił się na wroga, tak że obaj padli na podłogę.
Młodzieniec powstał szybko jak kot. Okręcił się i skierował uderzenie w dół. Ku jego zdumieniu zostało zablokowane przez trójząb, a ostrze miecza zaklinowało się w rozwidleniu broni cyklopa. Cyklop ryknął i odepchnął Luthiena, obracając wniwecz jego atak.
– Nie jestem jakimś dzieciakiem z areny – pochwaliła się jednooka bestia. – Byłem dowódcą Gwardii Pretoriańskiej!
Mówiąc te słowa, cyklop wykonał serię diabelskich pchnięć i mylących manewrów oraz półobrotów, które miały zmusić Luthiena do unikania grubszego końca trójzębu, a potem znowu odwrócił broń. Używał jej wybornie, jakby to był mały nóż; nie dawał Luthienowi szansy na przypuszczenie ataku.
Ale syn Bedwyra też nie był jakimś dzieciakiem z areny. Odparowywał pchnięcia cyklopa perfekcyjnie. Odwracał zamierzone uniki dokładnie tak, jak cyklop odwracał swe ataki. Jednookiej bestii ani razu nie udało się zranić go trójzębem.
Luthien zdawał sobie jednak sprawę z tego, że prowadzą walkę na śmierć i życie. Z każdą wymianą ciosów rósł jego szacunek dla cyklopa. Krążyli po całej komnacie; wyposażony w krótszą broń Luthien musiał się cofać i okręcać, podczas gdy cyklop wciąż na niego napierał. W końcu Luthien wgramolił się za otomanę, która stanowiła doskonałą tarczę, przynajmniej od pasa w dół.
Uśmiechnął się, gdyż z łatwością odepchnął uderzenie z góry; potem uporał się z pchnięciem zadanym niżej, na moment przygważdżając trójząb do otomany. Widział, jak w jednookiej bestii narasta frustracja. Ostrożnie cofnął się, gdy cyklop naparł do przodu, jakby sądząc, że otomana nie zatarasuje mu drogi.
Jednak w ostatniej chwili cyklop zatrzymał się, gdyż zrozumiał, że nie nadąży za ruchliwym Luthienem, a gdyby potknął się o otomanę, sprytny, wyposażony w miecz młodzieniec z pewnością wykorzystałby taką okazję. Strażnik spróbował więc przesunąć łóżko, ale Luthien, świadomy, że daje mu ono przewagę, szybko podbiegł i zaczął wymachiwać mieczem. Niewiele brakowało, żeby odciął cyklopowi rękę, ostatecznie jednak trafił tylko w obicie łóżka.
– Gahris nie będzie zadowolony – zauważył, usiłując wyglądać na kogoś, kto jest bardzo pewny siebie.
– Rzeczywiście, bo sprawi pogrzeb własnemu synowi! – ryknął cyklop i znowu zaatakował, decydując się na potężne pchnięcie. Spodziewał się, że Luthien znowu uderzy w dół, żeby przygwoździć trójząb do łóżka, a wtedy on sam zamierzał zepchnąć młodzieńca i łóżko do ściany.
Jednak Luthien od razu ruszył na otomanę i sparował cios cyklopa w zupełnie inny sposób, zamachując się mieczem do góry. Trójząb również powędrował w tym kierunku i Luthien na wszelki wypadek podskoczył i przekoziołkował przez otomanę. Cyklop instynktownie rzucił się do tyłu i próbował wycelować broń, lecz Luthien uczynił to wcześniej.
Czubek Ślepego Siepacza ugrzązł w brzuchu cyklopa, dotarł do przepony i przebił serce oraz płuca stwora. Jednooki zdążył unieść trójząb i skierować go w stronę Luthiena, który przeżył chwilę przerażenia, myśląc, że rozwidlona broń zagłębi się w jego ciele.
Zaraz jednak przekonał się, że oko cyklopa gaśnie, a grube mięśnie konającej bestii wiotczeją. Trójząb upadł na podłogę, a jego martwy właściciel osunął się na broń Luthiena.
Młody Bedwyr ostrożnie dźwignął się na nogi, nie spuszczając nieruchomego cyklopa z oka. Pierwszy zabity. Luthien czuł się bardzo źle, mając tego świadomość. Patrzył na martwego cyklopa i raz po raz przypominał sobie, że ma przed sobą mordercę Gartha Rogara. Gdyby on sam nie okazał się lepszym wojownikiem, ta bestia zabiłaby go. No i był to cyklop. Mało obeznany ze światem, Luthien nie mógł w pełni docenić znaczenia tego faktu, ale wiedział, że cyklopi nie są ludźmi ani z wyglądu, ani z charakteru. Jednoocy byli dzikimi bestiami, złymi stworzeniami niezdolnymi do miłości ani współczucia. I tylko ta wiedza uchroniła młodego człowieka od wyrzutów sumienia i pozwoliła mu nabrać otuchy. Odetchnąwszy głęboko, uspokoił się niemal całkowicie.
Spojrzał na zakrwawiony miecz. Ta doskonale wykonana broń cięła z niewiarygodną precyzją. Luthienowi nie mieściło się w głowie, z jaką łatwością Ślepy Siepacz przeszedł przez grube, skórzane okrycie cyklopa i zagłębił się w jego ciele. Jednym prostym ciosem Luthien rozciął nie byle jaką przecież otomanę na głębokość kilkunastu centymetrów, uprzednio roztrzaskując kilka deszczułek. Trzymając w dłoni miecz, mając świadomość, że wypełnił słowa przysięgi i pomścił przyjaciela, czuł, jak w jego żyłach szaleńczo pulsuje krew dumnych przodków.
Jednak emocje szybko opadły. Luthien zdał sobie sprawę, że jego czyn uruchomi lawinę wydarzeń i że jeśli zostanie w Dun Varna, jego sytuacja będzie nie do pozazdroszczenia. Ale nie rozczulał się nad sobą. Dokonał wyboru, rzucając w cyklopa kamieniem i zmuszając go do pojedynku. Nie mógł liczyć na zastraszonego Gahrisa – jeśli wszystko to, co mówił jego brat, Ethan, było prawdą. Luthien odtwarzał teraz w pamięci swoje ostatnie spotkanie z ojcem i rozważał jego słowa w świetle rewelacji Ethana. Doszedł do wniosku, że nie kłamał.
Trudno mu było uwierzyć, że jego życie tak gwałtownie się zmieniło. A przecież czekały go kolejne zmiany, gdyż jako przestępca musiał uciekać z Dun Varna oraz Bedwydrin, i to jak najdalej. Pomyślał, że mógłby dogonić Ethana, który z pewnością poparłby jego czyn i pomógł w trakcie podróży. I natychmiast obleciał go strach. Ethan zapewne dotarł już do przeprawy łączącej wyspę z lądem stałym. Dokąd się uda? Może do Montfort? A może nadrobi drogi wokół Żelaznego Krzyża i pojedzie do Carlisle?
Luthien wyjrzał przez okienko w komnacie i zauważył, że słońce już wschodzi. Wkrótce miał wrócić jego ojciec. Młodzieniec zrozumiał, że wszelkie wątpliwości rozstrzygnie już w drodze.
Przyszło mu do głowy, żeby zabrać miecz. Jeszcze nigdy nie miał w rękach tak wspaniale wykonanej broni. Jednak zdawał sobie sprawę, że miecz nie należy do niego, zwłaszcza teraz. Wprawdzie uważał, że postąpił honorowo i usprawiedliwiała go śmierć przyjaciela, lecz w swej młodzieńczej naiwności doszedł do wniosku, że zhańbił ród Bedwyrów. Nie chciał komplikować sytuacji, posuwając się do pospolitej kradzieży.
Ostrożnie powiesił miecz nad paleniskiem, ale nie wytarł krwi z ostrza. Pomyślał, że dobrze będzie, jeśli Gahris zobaczy, jaka broń posłużyła do zemsty za niesprawiedliwą śmierć Gartha Rogara.
NIE OGLĄDAJĄC SIĘ NA PRZESZŁOŚĆ
Luthien wyjechał z Dun Varna północną drogą, na swoim ulubionym wierzchowcu Wodnym Tancerzu. Był to koń rasy Morgan Highlander, krótkonogi, silnie umięśniony ogier białej maści, który dobrze znosił trudy stąpania po miękkim torfie wiecznie podmokłej ziemi Eriadoru. Koniom tej rasy zakładano długie, włochate okrycia, żeby uchronić je przed zimnymi wiatrami i mżawką. Ta włochata warstwa u wielu Highlanderów była nieustannie splątana i zawsze kłuła, jednak okrycie Wodnego Tancerza było gładkie jak jedwab i połyskiwało przy każdym ruchu konia, niby roziskrzona tafla wartkiej rzeki w słoneczny, wiosenny dzień.
Wodny Tancerz dźwigał duży ciężar, gdyż Luthien objuczył go prowiantem na drogę i dobrze widocznym sprzętem do łowienia ryb, włącznie z ciężkimi podbierakami. Nie było nic dziwnego w tym, że młody Bedwyr wyjeżdżał w taki sposób, zwłaszcza że od incydentu z Garthem Rogarem wojownicy ćwiczyli sporadycznie. Z pewnością niewiele osób w Dun Varna spodziewało się, że Luthien jak gdyby nigdy nic wróci na arenę.
Mało kto widział, jak młodzieniec sunie po brudnych, wybrukowanych kocimi łbami ulicach. Raz Luthien zwolnił i porozmawiał z kapitanem łodzi rybackiej. Zapytał go, co się dzieje na północ od zatoki i czy morze jest wystarczająco spokojne, by użyć podbieraków, czy też należałoby spróbować długiej liny. Rozmowa była bardzo serdeczna, zupełnie normalna. Dokładnie taka, jak chciał Luthien.
Jednak kiedy minął urwiska i stracił z oczu kamienne chatki ze strzechami, zmusił Wodnego Tancerza do galopu. Pięć mil za miastem skręcił na brzeg, do jednego ze swoich ulubionych miejsc połowu. Tam zostawił sprzęt, sieci i tyczki, a potem położył jeden z mokrych butów na kamieniach blisko wody. Pomyślał, że lepiej będzie zostawić tamtym możliwie duże pole do domysłów, chociaż zadrżał, wyobrażając sobie ból Gahrisa na wieść o tym, że jego syn utonął we wzburzonym Morzu Grzbietowym.
Doszedł do wniosku, że nic na to nie poradzi. Dosiadł Wodnego Tancerza i ostrożnie kluczył po kamiennej ścieżce, starając się nie zostawiać zbyt wielu śladów – westchnął głęboko, gdy wierzchowiec podniósł ogon, wyraźnie zaznaczając przebytą drogę.
Oddaliwszy się od wybrzeża, Luthien pojechał na zachód w kierunku Hale, a potem znowu skierował się na południe. Wczesnym popołudniem ponownie mijał Dun Varna, kilkanaście mil w głąb lądu, z dala od ludzkich oczu. Zastanawiał się, jakie skutki wywołał jego czyn. Co pomyślał Gahris, a zwłaszcza Avonese, gdy weszli do komnaty i znaleźli martwego cyklopa. Czy Gahris zauważył zakrwawiony miecz na ścianie?
Z pewnością ktoś został już wysłany na północ w poszukiwaniu Luthiena. Może nawet odnaleziono jego sprzęt i but, choć wątpił, by powiadomiono o tym ojca.
Kolejny raz Luthien doszedł do wniosku, że pewne rzeczy są nieuchronne. Postąpił zgodnie z tym, co dyktowało mu serce. Właściwie tylko bronił się przed uzbrojonym cyklopem. Mógł zostać w domu Bedwyrów i oczyścić się z wszelkich zarzutów; nawet po tym, co usłyszał od Ethana, nie wierzył, że ojciec zwróciłby się przeciw niemu. To nie lęk przed prawem skłonił go do ucieczki. Uświadomił to sobie dopiero teraz, mijając, być może po raz ostatni, swój dom. Wątpliwości, które przedstawił mu Ethan – mocno uzasadnione wątpliwości – zmusiły Luthiena do zakwestionowania wartości własnego życia. Jaka była prawda na temat królestwa i króla? I czy on sam był rzeczywiście wolny, jak kiedyś wierzył? Odpowiedź mógł znaleźć tylko wyruszając w drogę. Jazda z Dun Varna do przeprawy Diamentowa Brama w normalnych warunkach zajmowała trzy dni, ale Luthien pomyślał, że gdyby mocno popędzał Wodnego Tancerza, dotarłby tam w dwa dni. Koń zareagował ochoczo na ponaglenie do galopu. Jeździec i jego koń pomknęli centralnie usytuowanymi nizinami wyspy. Gdy byli już daleko od Dun Varna, Luthien postanowił rozbić obóz. Pierwsza noc przyniosła obfity deszcz. Młodzieniec siedział skulony pod kocem przy ledwo tlącym się ognisku. Prawie nie czuł chłodu i wilgoci, gdyż jego głowę zaprzątały ciągłe pytania. Przypomniał sobie słonawy smak ciała pięknej Katerin i spojrzenie jej zielonych oczu, gdy się kochali. Być może powinien jej powiedzieć o ucieczce.
Zasnął prawie nad ranem, ale i tak wstał wcześnie, obudzony blaskiem słonecznego dnia.
Dosiadł Wodnego Tancerza i znowu ruszył w drogę, rozkoszując się wspaniałą pogodą. Na błękitnym niebie nie było ani jednej chmurki, co zdarzało się niezwykle rzadko na Bedwydrin. Luthiena ogarnęła euforia, poczucie, że nigdy dotąd nie był tak pełen życia. Wiedział, że ten nastrój wywołało nie tylko słońce i zwierzęta pląsające w ten cudowny dzień, jeden z ostatnich przed zapadnięciem mrocznej i chłodnej zimy. Dotychczas rzadko opuszczał Dun Varna, a jeśli nawet dokądś wyruszał, to i tak miał świadomość, że nie na długo.
Teraz droga stała przed nim otworem – droga do stałego lądu, do Avon, nawet do Gaskonii i jeszcze dalej, do Duree, gdyby udało mu się dogonić brata. Nagle świat wydał mu się o wiele większy i bardziej przerażający. Czuł ogromne podniecenie, które wzięło górę nad rozpaczą z powodu śmierci Gartha Rogara i nad lękiem o własnego ojca. Żałował, że podczas tej wyprawy po ekscytującą wolność nie ma przy nim Katerin.
W południe miał już za sobą dwie trzecie drogi do przeprawy. Wodny Tancerz mknął swobodnie, jakby nic nie mogło go zmęczyć. Szlak zbaczał nieco na południowy wschód i biegł przez małą, lesistą krainę, której południowy kraniec przechodził w pole. W tym miejscu Luthien natknął się na wąski most zbudowany z pni. Drugi brzeg rwącej rzeki również porastał mały las.
Zza drzew po drugiej stronie wyłonił się obładowany towarami powóz. Prowadzący go cyklop z pewnością zauważył Luthiena i mógł się zatrzymać, żeby pozwolić mu przejechać, ale zamiast tego wtoczył się na most, przejawiając typowy dla cyklopów brak kurtuazji i pyszałkowatość.
– Zawracaj! – warknął jednooki, podczas gdy konie z jego zaprzęgu spoglądały na Wodnego Tancerza.
– Mogłeś się zatrzymać – zaprotestował Luthien. – Wjeżdżałem na most przed tobą i mogłem opuścić go szybciej niż ty!
Zauważył, że cyklop nie jest zbyt dobrze uzbrojony i nie nosi żadnych szczególnych insygniów. Ten stwór nie zaliczał się do Pretorian; pełnił rolę prywatnego strażnika, a jeśli w powozie znajdowali się jacyś pasażerowie, to z pewnością byli to kupcy, a nie reprezentanci wysokiego rodu. Mimo wszystko Luthien postanowił zawrócić – ostatecznie łatwiej było wykonać taki manewr pojedynczemu jeźdźcowi niż powozowi z zaprzęgiem.
Tymczasem przez okno powozu wyjrzał jakiś pryszczaty jegomość o tłustych policzkach, prawdopodobnie kupiec.
– Przejedź tego głupca, jeśli nie chce się przesunąć! – polecił obcesowo i schował się do zacisznego wnętrza pojazdu.
Luthien już miał obwieścić, że jest synem lorda Bedwydrin, i niewiele brakowało, żeby wyciągnął broń i nakazał cyklopowi zawracać aż do przeprawy. Przełknął jednak dumę, uświadomiwszy sobie, że ujawnienie własnej tożsamości w tym momencie nie byłoby najmądrzejszym posunięciem. Mógł co najwyżej udawać prostego rybaka albo rolnika.
– No, ruszasz się, czy mam cię zrzucić do wody? – zagadnął cyklop i gwałtownie naprężył lejce, żeby szturchnąć swój dwukonny zaprzęg i zbliżyć się do Wodnego Tancerza. Wszystkie trzy wierzchowce parsknęły niepewnie.
Luthien błyskawicznie obmyślał rozmaite scenariusze, z których większość kończyła się dość nieprzyjemnie dla cyklopa i jego odrażającego pana. Jednak znowu przeważyła rozwaga i, nie spuszczając wzroku z jednookiego woźnicy, Luthien powoli opuścił most i zjechał na bok.
Powóz przetoczył się po moście. Gruby kupiec zdążył jeszcze wystawić głowę i zawołał:
– Gdybym miał więcej czasu, zatrzymałbym się i nauczył cię dobrych manier, ty brudny chłoptasiu!
Mężczyzna zamachał swą miękką, pulchną ręką, cyklop zaś trzasnął z bicza, żeby pogonić zaprząg.
Luthien musiał wziąć kilka głębokich oddechów i policzyć do pięćdziesięciu, żeby przełknąć tę zniewagę. Potem pokręcił głową i roześmiał się w głos, czując, że powraca do niego euforia. Ostatecznie, jakie znaczenie miała cała ta sytuacja? Wiedział, kim jest, i dlaczego pozwolił się poniżyć, i tylko to naprawdę się liczyło.
Wodny Tancerz pokłusował przez most na drogę, która nieco zawracała na północ, co pozwalało ominąć stromy pagórek. Luthien przestał myśleć o incydencie, ale tylko na kilka minut, bowiem gdy zerknął za siebie na drugi brzeg rzeki, zobaczył, że powóz jedzie równolegle z nim, i to w odległości najwyżej stu metrów. Cyklop znowu zatrzymał pojazd, gdyż miał przed sobą najdziwaczniejszą istotę, jaką zarówno on jak i Luthien kiedykolwiek oglądali.
Musiał to być niziołek, rzadki widok w tak daleko wysuniętej na północ części Eriadoru. Jechał na żółtym wierzchowcu, który bardziej przypominał osła niż kuca; na zadzie zwierzęcia sterczał niemal pozbawiony owłosienia ogon. Jednak wygląd niziołka jeszcze bardziej przykuwał uwagę, bo chociaż jego strój wydawał się trochę podniszczony, Luthien odniósł wrażenie, iż jest on szczytem mody. Fioletowa peleryna z aksamitu, którą częściowo zakrywały długie, brązowe, poskręcane pukle, odsłaniała na przedzie niebieski kubrak bez rękawów, spod którego wystawały bufiaste rękawy jedwabnej koszuli, mocno ściśnięte u nadgarstków. Na piersi nieznajomego skrzył się ozdobiony złotem i chwastami brokatowy pendent, zakończony takimi samymi chwastami, dzwoneczkami i pętlą do przewieszania rapiera, jaką teraz trzymał w odzianej w zieloną rękawicę dłoni.
Bryczesy były uszyte z fioletowego aksamitu, podobnie jak peleryna, i opadały na zielone pończochy; wykończono je jedwabiem i związano wstążkami na łydkach. Całości obrazu dopełniał ogromny, przekrzywiający się na jedną stronę i ozdobiony wielkim, pomarańczowym piórem kapelusz z szerokim rondem. Luthien nie widział dokładnie rysów twarzy nieznajomego. Zauważył tylko, że niziołek nosi starannie przystrzyżone wąsy i kozią bródkę.
Nigdy nie słyszał, żeby niziołek miał zarost, i nigdy nie wyobrażał sobie, że mógłby ubierać się w taki sposób, albo siedzieć na ośle czy kucu, czymkolwiek było to zwierzę, i w dodatku rabować wóz kupiecki, wymachując rapierem. Luthien podprowadził Wodnego Tancerza na brzeg, schował się za niskimi zaroślami i obserwował całą scenę.
– Powiadam, z drogi, bo cię stratuję! – warknął zwalisty cyklop – woźnica.
Niziołek zaśmiał się na te słowa, sprawiając, że na wargach Luthiena również pojawił się uśmiech.
– Czyżbyś nie wiedział, kim jestem? – zagadnął niziołek z niedowierzaniem i jego silny akcent upewnił Luthiena, że nie pochodzi ani z Bedwydrin, ani w ogóle z Eriadoru. Wymawiał słowa przeciągle i trochę się jąkał. – Zwę się Oliver deBurrows – oznajmił niziołek. – Jestem rozbójnikiem. Zostaliście złapani uczciwie i pokonani bez walki. Życia wam nie odbiorę, ale wasze mo-o-nety i ko-o-sztowności odtąd do mnie należeć będą!
„Gaskończyk” – zdecydował Luthien. Nasłuchał się dowcipów o mieszkańcach Gaskonii, w których opowiadający naśladował podobny akcent.
– Co jest? – dopytywał się zniecierpliwiony handlarz, wystawiając swoje tłuste oblicze przez okno powozu. – Co jest? – zapytał trochę innym tonem, kiedy spojrzał na Olivera deBurrowsa, rozbójnika.
– Drobna niedogodność, mój panie – odparł cyklop, groźnie patrząc na Olivera. – Nic więcej.
– No to zajmij się nią! – wrzasnął kupiec.
Schował się w powozie, podczas gdy cyklop wciąż spoglądał przez ramię. Kiedy wreszcie się odwrócił, nagłym i podstępnym ruchem wydobył nie wiadomo skąd potężny miecz, którym zamachnął się na głowę niziołka. Luthien wciągnął powietrze. Był pewien, że niezwykły Oliver deBurrows zaraz zginie, lecz ten niewiarygodnie szybko wyciągnął lewą rękę, w której trzymał lewak – sztylet o szerokim ostrzu i plecionej, ochronnej rękojeści.
Zakręcił nim i mocno zahaczył rękojeścią miecz wroga. Za sprawą szybkiej rotacji miecz przekręcił się i na skutek gwałtownego szarpnięcia wypadł z ręki cyklopa, po czym ugrzązł czubkiem w ziemi jakiś metr dalej. Oliver błyskawicznie zadał cięcie rapierem i drasnął skórzaną tunikę cyklopa. Ostrze wygięło się niebezpiecznie, przechodząc zaledwie o kilka centymetrów od odsłoniętego karku bestii.
– Szczur – burknął zuchwały cyklop. Niziołek znowu wybuchnął śmiechem.
– Mój papa zawsze mawia, że duma niziołka jest odwrotnie proporcjonalna do jego wzrostu – odparł. – A ja zapewniam cię – dorzucił, zrobiwszy przerwę dla lepszego efektu – że jestem bardzo niski!
Cyklop – woźnica wreszcie stracił rezon. Luthien doszedł do wniosku, że prawdopodobnie bestia nawet nie zrozumiała słów niziołka i, przyczajony w zaroślach, skręcał się ze śmiechu.
– Jak bardzo twoim zdaniem zegnie się cienkie ostrze mej broni? – zagadnął Oliver, chichocząc. – To ja odniosłem zwycięstwo i zdobyłem wasze mo-o-nety i klej-no-o-ty.
Ku zdumieniu Olivera z jednego strażnika nagle zrobiło się sześciu. Wypadli zza drzwi powozu i wydawało się, że byli w każdym jego zakamarku, a w dodatku dwóch wyłoniło się spomiędzy kół. Rozbójnik ocenił nową sytuację, przestał napierać na wygięty rapier i dokończył poprzednią myśl:
– Jednak mogę się mylić.
OLIVER deBURROWS
Modnie ubrany rzezimieszek znajdował się mniej więcej na tej samej wysokości co cyklopi, gdyż spoglądał na nich, siedząc na swym żółtym wierzchowcu. Odparował cios włóczni, szarpnął cugle, tak że jego koń stanął dęba, i wykręcił nim w samą porę, by odeprzeć miecz, którym zaatakowano go od tyłu. Krótko mówiąc, dwoił się i troił, ale cyklop – woźnica uśmiechnął się złośliwie i wyciągnął jeszcze jedną broń – przygotowaną do strzału kuszę.
To byłby zapewne koniec legendarnego (przynajmniej wedle mniemania samego zainteresowanego) Olivera deBurrowsa, ale nieopodal, w gąszczu na drugim brzegu rzeki Luthien Bedwyr odzyskał odwagę i serce do walki. Nigdy nie przepadał za wszędobylskimi, chciwymi handlarzami; byli według niego niewiele lepsi od cyklopów. Niziołek był złodziejem – temu nie dało się zaprzeczyć – ale według Luthiena kupiec również trudnił się kradzieżą. Zresztą, w krytycznej chwili nie próbował analizować swoich emocji; postępował tak, jak nakazywało mu serce.
Był zaskoczony nie mniej niż cyklop – woźnica, gdy jakaś strzała – strzała wypuszczona przez niego samego – ugodziła stwora w pierś i sprawiła, że opadł na siedzenie i upuścił kuszę.
Nawet jeśli Oliver zauważył całą scenę, nie dał po sobie nic poznać.
– Tak, podejdź tu, ty z jednym okiem, ty, który wyglądasz jak, nie przymierzając, koci zadek – huknął do jednego z cyklopów. Zaczął wywijać rapierem z tak oszałamiającą (aczkolwiek całkowicie bezproduktywną) szybkością, że cyklop cofnął się o dwa kroki od żółtego wierzchowca i podrapał po pochyłym czole.
Luthien wyprowadził Wodnego Tancerza z zarośli i zjechał po stromym brzegu. Silny koń nabrał wystarczająco dużego rozpędu, by przeskoczyć rzekę jednym susem, ledwo muskając wodę. Luthien ruszył do ataku przez pole, strzelając z łuku.
Cyklopi wydali ryk protestu. Jeden wyciągnął długą halabardę z bocznej części powozu i rzucił się w stronę Luthiena, ale znalazłszy się w gąszczu śmigających strzał, zmienił zamiar i schował się za konnym zaprzęgiem. Pochłonięty odpieraniem ataków z trzech stron, Oliver nawet nie wiedział, co wykrzykują jego wrogowie. Zauważył jednak, że coś zaprząta uwagę cyklopa za jego odwracającym się wierzchowcem.
– Proszę wybaczyć – powiedział do bestii, którą miał przed sobą, i cisnął bronią tak, że przeciwnik musiał cofnąć się o krok i stracił równowagę, chociaż nie odniósł ran, odpychając rzuconą bez przekonania broń. W podobny sposób Oliver pozbył się szerokiego nakrycia głowy. Kapelusz wylądował na zadzie kuca, który natychmiast zareagował, stając dęba i wierzgając kopytami, a jego kopniaki trafiały w żebra zdezorientowanego cyklopa. Tymczasem Oliver wreszcie dostrzegł jadącego ku niemu i strzelającego Luthiena. Niziołek zachował zimną krew. Tylko wzruszył ramionami i odwrócił się, żeby sprostać bardziej pilnym zadaniom.
Jednak walka wciąż toczyła się w warunkach rażącej dysproporcji sił. Niziołek był mocno naciskany, tym bardziej, że teraz dysponował tylko jedną bronią.
Na dachu powozu leżał jeszcze jeden cyklop z kuszą. Postanowił dać spokój Oliverowi i zająć się najnowszym wrogiem. Wycelował broń, ale nie mógł oddać dobrego strzału, gdyż Luthien przywarł do boku swego konia, wykorzystując go jako tarczę. W końcu cyklop wystrzelił, ale chybił, a Luthien podniósł się i odwzajemnił atak. Jego strzała ugrzęzła w drewnie poniżej schylonej głowy cyklopa. Pomimo galopu Wodnego Tancerza Luthien zdążył nałożyć na cięciwę drugą strzałę i, wypuściwszy ją w odległości zaledwie kilku metrów od powozu, trafił cyklopa w twarz.
Wtedy kolejny żołnierz wybiegł zza zaprzęgu i zadał pchnięcie halabardą. Luthien mógł tylko odchylić się do tyłu i paść na bok, tuż przy Wodnym Tancerzu. Miał twarde lądowanie, ale podczas całej tej brutalnej kotłowaniny pamiętał, że jeśli natychmiast się nie podniesie, zostanie przeszyty na wylot. Nie wypuszczał łuku z rąk i gdy wreszcie dźwignął się na nogi, szybko zrobił z niego użytek, dzięki czemu skutecznie odparł kolejny atak.
Oliver ustawił kuca w taki sposób, że miał przed sobą obu pozostałych cyklopów. Wymachiwał rapierem nad nisko spuszczonym łbem wierzchowca, udaremniając przeciwnikom cięcie za cięciem. Niziołek usiłował sprawiać wrażenie nonszalanckiego, wręcz znudzonego, ale w rzeczywistości był mocno zdenerwowany. Cyklopi walczyli całkiem nieźle i dysponowali znakomitą bronią. Jednak Oliver nie przetrwałby dwóch dziesiątek lat w zbójeckim fachu, gdyby nie miał w zanadrzu paru sprytnych sztuczek.
– Z tyłu za wami! – wrzasnął nagle.
Niewiele brakowało, żeby jeden z cyklopów dał się nabrać na ten oczywisty fortel. Bestia lekko odwróciła głowę w tył – całkiem imponujący wyczyn, jeśli ma się jedno oko pośrodku twarzy!
Drugi cyklop nie zareagował na podstęp Olivera i nadal atakował. Jego kompan zdwoił wysiłki, gdy tylko uświadomił sobie, jak głupio dał się zwieść.
Oliver przewidział jednak, że bestie dadzą się wyprowadzić w pole. Więcej nawet, miał nadzieję, że tak właśnie postąpią.
– Z tyłu za wami! – ponowił okrzyk, aby jeszcze bardziej ich podrażnić i by pomyśleli, iż ma ich za głupców. Zgodnie z jego oczekiwaniami, obaj cyklopi warknęli i przypuścili bardziej zdecydowany atak.
Oliver wierzgnął nogami i jego żółty kuc skoczył naprzód, dokładnie między bestie. Cyklopi byli tak pochłonięci swymi ofensywnymi wypadami, że nawet nie zauważyli, jak niziołek szybko puszcza cugle i ześlizguje się po zadku kuca, a potem wykonuje salto i miękko ląduje na stopach. Bestie odchyliły się, rozdzielone przez konia, a wówczas Oliver zagłębił rapier w pośladku jednej z nich.
Cyklop zaskowyczał i zaczął się miotać. Jedno cięcie rapiera wystarczyło, by wytrącić rozjuszonej bestii miecz.
– Obwąchiwanie zwierząt gospodarskich chyba ci nie służy, ty jednooki durniu! – prychnął niziołek, rozkładając ręce w geście niedowierzania. – Ja, Oliver deBurrows, byłem przecież uprzejmy i nawet uprzedziłem was, iż zaatakuję od tyłu! – Położył wolną rękę na biodrze, przybierając ulubioną pozę szermierczą, a następnie skoczył naprzód z wrzaskiem, jakby miał zadać cios.
Ranny cyklop odwrócił się i czmychnął, wyjąc z bólu i zawzięcie rozcierając przebity zadek.
Ale drugiego cyklopa niełatwo było zniechęcić.
– Powinieneś być tak mądry jak twój kompan – naigrawał się z niego Oliver, odpierając jedno pchnięcie, robiąc unik przed drugim i przeskakując nad trzecim. – Nawet się nie umywasz do Olivera deBurrowsa!
W odpowiedzi cyklop natarł z taką zajadłością, że Oliver znowu musiał ruszyć do boju, i chociaż miał wiele okazji, żeby zranić wroga, to zdawał sobie sprawę, że każdy ofensywny wypad umożliwi cyklopowi zadanie potężnego ciosu. Bestia była silna, a jej miecz ważył prawie tyle samo co niziołek. Oliver nie miał ochoty na tak przykrą konfrontację.
– Mogę się mylić – przyznał raz jeszcze, usiłując utrzymać bezpieczną odległość. Wydał krótki, przenikliwy gwizd, ale cyklop nie zwrócił na to uwagi.
W chwilę później żółty kuc Olivera runął na plecy cyklopa i przewrócił go twarzą do ziemi, a następnie wgramolił się na jęczącą bestię i zaczął po niej skakać. Dziwacznie wyglądający i osobliwie wyćwiczony koń pogruchotał wrogowi kości.
– Poznałeś już mego wierzchowca? – zapytał grzecznie niziołek.
Cyklop ryknął i spróbował wstać, ale w tym momencie podkowa zmiażdżyła mu żuchwę.
Luthien nie chciał przyznać przed samym sobą, że jest porządnie pokaleczony. Rany nie były groźne, jednak toczył brutalną walkę, a głowa bolała go tak bardzo, że prawie nic nie widział.
Właściwie miał przed oczami niejeden, a dwa czubki halabard, które nieustannie wchodziły mu w paradę. Miotał łukiem to w przód, to w tył, a potem gwałtownie hamował ruchy.
Podszedł do drzewa i zdziwienie zaparło mu na chwilę dech w piersiach. Zwinnie padł na bok, gdy liczący na łatwe zwycięstwo cyklop zadał proste pchnięcie i jego przeklęta halabarda wyżłobiła pokaźną dziurę w drewnie.
Luthien odpowiedział ciosem, ale chybił celu i skrzywił się słysząc, jak jego łuk pęka w zetknięciu z drzewem. Przyciągnął broń do siebie: połowa łuku zwisała na drzazdze.
Cyklop zaniósł się gardłowym śmiechem; Luthien rzucił w niego łukiem. Bestia odepchnęła „pocisk” i jej śmiech przerodził się w warkot. Kiedy jednak przesunęła się do przodu, zobaczyła, że jej przeciwnik ma w ręku miecz.
Kuc Olivera wciąż stąpał po jęczącym cyklopie, podczas gdy niziołek zakołysał się na siodle. Chciał zawrócić konia i pomóc młodzieńcowi, który przyszedł mu na ratunek, ale zatrzymał się, usłyszawszy szepty z wnętrza powozu.
– Zastrzel go! – rzekł kobiecy głos. – Tchórz cię obleciał? Oliver kiwnął głową w geście aprobaty, domyślając się, że kobieta mówi do kupca. Uważał większość kupców za skończonych tchórzy. Szybko stanął na siodle, podjechał do powozu i lekko wszedł na jego dach omal nie potknąwszy się o zwłoki cyklopa, w którego pysku głęboko tkwiła długa strzała. Oliver zerknął na swoje buty uwalane krwią cyklopa, i skrzywił się z obrzydzeniem. Nagle jakaś wielka łapa chwyciła go za kostkę, tak że omal się nie przewrócił.
To cyklop – woźnica nie dawał za wygraną, mimo że w jego piersi ugrzęzła strzała. Oliver uderzył go płazem miecza po głowie i kiedy bestia puściła nogę niziołka, by złapać się za świeżo zranione miejsce, Oliver wymierzył jej kopniaka w ślepię. Cyklop usiłował wrzasnąć, ale z jego gardła wydobyło się tylko gulgotanie. Po chwili spadł ze swojego siedzenia i legł bezwładnie obok zdenerwowanych koni z zaprzęgu.
– Masz szczęście, że nie pobrudziłeś mojego wspaniałego, kradzionego ubrania – oznajmił mu niziołek. – Wtedy z pewnością bym cię zabił!
Prychnąwszy pogardliwie, niziołek przeszedł na drugą stronę powozu i ukląkł na jedno kolano. W chwilę później kupiec wystawił pulchne ręce i głowę. Trzymał kuszę i celował z niej mniej więcej w kierunku miejsca, gdzie znajdował się Luthien i ostatni ocalały żołnierz.
Nagle kupiec poczuł klepanie na czubku głowy.
– Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł – usłyszał głos dochodzący z góry. Powoli zadarł głowę i spojrzał na niziołka.
Oliver wciąż klęczał, oparłszy łokieć o drugie kolano, a w odzianej w zieloną rękawicę dłoni dzierżył rapier, którym dotykał swego policzka. Jednocześnie bębnił palcem wskazującym po nozdrzu.
– Oczywiście nie mogę mieć całkowitej pewności w tym względzie – ciągnął nonszalancko – ale myślę, że to może być jeden z moich przyjaciół.
Gruby kupiec wrzasnął. Usiłował obrócić się i skierować kuszę na nowego wroga. Zamarł w przerażeniu, gdy przed oczami błysnęło mu ostrze rapiera. Gdy tylko się opanował i uświadomił sobie, że nie został uderzony, zapragnął dokończyć własny manewr. Posunął się nawet do naciśnięcia spustu kuszy, lecz natychmiast spostrzegł, że na kolbie broni nie ma już bełta; sprawił to precyzyjny cios rapiera.
Oliver rozłożył ręce i wzruszył ramionami.
– Musisz przyznać, że jestem dobry – powiedział.
Kupiec raz jeszcze zawył i zniknął w powozie, czym ponownie naraził się na ataki kobiety, która kilkakrotnie nazwała go tchórzem, a potem zaczęła miotać jeszcze gorsze wyzwiska.
Oliver usiadł wygodnie na dachu powozu, bajecznie bawiąc się całą sytuacją. Potem jego uwagę znowu przykuła walka.
Cyklop zawzięcie wymachiwał długą halabardą na wszystkie strony. Luthien bronił się dzielnie i skutecznie, ale musiał miotać się i ciąć gwałtownie mieczem na oślep; najwyraźniej nie był przyzwyczajony do starć z tak długą bronią.
– Gdy tylko zaatakuje, musisz od razu ruszyć do przodu! – zawołał Oliver.
Luthien usłyszał niziołka, ale jego strategia wydała mu się niedorzeczna. Na arenie zdarzało mu się walczyć z wojownikami uzbrojonymi w dzidy, których długość nie przekraczała jednak kilku metrów. Tymczasem drzewce tej włóczni było prawie dwa razy dłuższe.
Po kolejnym uderzeniu cyklopa Luthien rzucił się do przodu, zgodnie z instrukcjami, ale został zraniony czubkiem halabardy w prawe ramię. Z krzykiem upadł do tyłu. Chwycił miecz lewą ręką i osłonił obolałe miejsce.
– Nie tak! – napomniał go Oliver. – Nie uderzaj pod kątem, który dopełnia się z linią ataku wroga!
Pomimo iż Luthien i cyklop toczyli bój na śmierć i życie, na chwilę przerwali walkę, zastanawiając się, o czym u licha mówi ten dziwaczny niziołek.
– Nie ustawiaj ciała zgodnie z ruchem bliższego czubka halabardy wroga – pouczał Oliver. – Tylko głupia żmija by tak zrobiła, a ty jesteś chyba sprytniejszy od głupiej żmii?
I niziołek przystąpił do długiego wykładu na temat właściwego parowania długiej broni i walki z głupimi żmijami. Wkrótce jednak młodzieniec przestał go słuchać. Potężne uderzenie zmusiło go do uskoczenia w bok, a proste pchnięcie w brzuch sprawiło, że wysunął tylną część ciała i zgiął się wpół. Cyklop cofnął się i ponownie szturchnął rywala, myśląc, że młodzieniec stracił równowagę. W pewnym sensie rzeczywiście tak było, tyle że Luthien padł twarzą do ziemi w ślad za cofającym się ostrzem. Czubek halabardy drasnął go w pośladek, ale rana nie była groźna. Luthien przekręcił się i szybko powstał, a następnie chwycił prawą ręką drzewce halabardy i ściągnął je w dół, jednocześnie zadając cios mieczem. Długa broń pękła.
– Dobra robota! – krzyknął niziołek z dachu powozu.
Mimo wszystko cyklop nie był bezbronny. Wciąż trzymał rozłupane drzewce, które teraz posłużyło mu jako dzida. Zaledwie Oliver wydał radosny okrzyk, jednooka bestia ryknęła i przypuściła atak, i to akurat w momencie, gdy Luthien usiłował dźwignąć się na nogi. Młodzieniec ponownie osunął się na ziemię, jakby został przeszyty na wylot.
– Och – jęknął niziołek, widząc, że ryczący cyklop napiera całym cielskiem na włócznię i bezlitośnie miażdży nią wroga. Luthien leżał na ziemi, wijąc się i krzycząc.
Oliver przyłożył kapelusz do serca i spuścił głowę na znak szacunku. Ale wtedy cyklop gwałtownie podskoczył i wyprostował się, wypuszczając broń. Zatoczył się kilka kroków do tyłu i próbował wykonać obrót. Wtedy Oliver zobaczył, że bestia trzyma się za brzuch, z którego wypływają wnętrzności. Miecz Luthiena sterczał do góry, częściowo zakrwawiony. Luthien usiadł, odepchnąwszy drzewce na bok. Oliver wybuchnął śmiechem, gdyż zrozumiał, co się stało. Luthien nie został przeszyty włócznią, a jedynie złapał ostrze pod ramię i przewrócił się na bok, żeby wywieść rywala w pole.
– Och, doprawdy, spodobała mi się ta sztuczka – rzekł niziołek i pomachał kapeluszem zwycięskiemu Luthienowi. – Czy teraz przyznasz, tchórzliwy, tłusty kupczyku, że zostałeś pokonany? – zawołał Oliver, stukając rapierem w drzwi powozu. – Albo wyjdziesz w tym momencie, albo wyniosę cię na ostrzu mego wspaniałego rapiera!
Drzwi zaskrzypiały i otworzyły się, ukazując kupca oraz jego wymalowaną i uperfumowaną damę odzianą w kusą szatę ze szkarłatnego jedwabiu. Kobieta spojrzała na niziołka z niedowierzaniem, ale wyraz jej twarzy natychmiast uległ zmianie, kiedy zauważyła przystojnego młodzieńca zbliżającego się do grupy.
Luthien wychwycił jej lubieżne spojrzenie i odwzajemnił je nieco głupim uśmiechem niedowierzania. Natychmiast przypomniał sobie Avonese i odruchowo zacisnął lewą rękę na rękojeści zakrwawionego miecza.
Oliver zeskoczył do nich w trzech susach, kolejno na siedzenie dla woźnicy, zad konia i na ziemię, po czym zaczął spacerować wokół więźniów. Szybki ruch ręki wystarczył, żeby zerwać kupcowi przytroczoną do pasa portmonetkę. Po chwili niziołek zdjął kobiecie wysadzany klejnotami naszyjnik, używając do tego miecza.
– Idź przeszukać powóz – polecił Luthienowi. – Nie prosiłem cię o pomoc, ale łaskawie podzielę się z tobą łupem. – Przerwał, gdyż na moment jego uwagę pochłonęło liczenie zabitych. Doszedł do wniosku, że Luthien zabił trzech cyklopów, czyli połowę wrogiego oddziału, potem jednak uznał, że to on sam unieszkodliwił woźnicę.– Pokonałeś dwóch z sześciu – oznajmił.– Zatem cztery z sześciu sztuk należą do mnie.
Luthien wyprostował się, oburzony.
– Myślisz, że dostaniesz połowę? – zaperzył się rozbójnik.
– Nie jestem złodziejem! – oświadczył Luthien. Wszyscy troje – Oliver, kupiec i dama – popatrzyli na martwych i rannych cyklopów leżących w błocie.
– Teraz jesteś – odparli zgodnym chórem, po którym Luthien skrzywił się.
– Powóz? – ponaglił go Oliver, przerywając długą chwilę milczenia. Luthien wzruszył ramionami i przeszedł obok zakładników do wnętrza. Powóz miał wiele przegródek, przeważnie wypełnionych żywnością albo chusteczkami, perfumami i innymi niezbędnymi w podróży przedmiotami. Jednakże po kilku minutach poszukiwań Luthien znalazł pod siedzeniem żelazny kuferek. Przesunął go na środek i podniósł, a następnie wytaszczył na zewnątrz.
Na skutek poczynań Olivera handlarz klęczał rozebrany do bielizny i skamlał.
– Strasznie dużo kieszeni – wyjaśnił niziołek Luthienowi, przeszukując wielką kamizelkę mężczyzny.
– Możesz mnie zrewidować – mruknęła kobieta do Luthiena, który cofnął się o krok i wyrżnął w otwarte drzwi powozu.
– Jeżeli ukrywasz pod spodem coś drogocennego – powiedział niziołek, pokazując jej obcisłą, prześwitującą szatę – to w ogóle nie jesteś kobietą, za jaką pragniesz uchodzić!
Śmiał się z własnego dowcipu, dopóki nie spostrzegł żelaznego kuferka w rękach Luthiena. Od razu zaświeciły mu się oczy.
– Widzę, że pora odjeżdżać – rzekł i cisnął kamizelkę.
– A co z nimi? – zagadnął Luthien.
– Musimy ich zabić – odparł niedbale Oliver – ponieważ inaczej sprowadzą nam na karki całą Gwardię Pretoriańską.
Luthien rzucił mu gniewne spojrzenie. Zabijanie uzbrojonych cyklopów nie wydawało mu się zdrożne, ale zupełnie inną rzeczą było mordowanie bezbronnego mężczyzny i kobiety, którzy ulegli po uczciwej walce. Jednak zanim młodzieniec zdążył zaprotestować, niziołek jęknął i mocno uderzył się w policzek.
– Ach, przecież jeden z jednookich uciekł – rzekł Oliver z udawanym zmartwieniem w głosie – a więc nie zdołamy pozbyć się wszystkich świadków. Wydaje się zatem, że okazanie litości może wyjść nam na dobre. – Zerknął na stękających cyklopów, na woźnicę za zaprzęgiem, na bestię wdeptaną w ziemię kopytami kuca Olivera, która leżała teraz oparta na łokciu i obserwowała rozwój wydarzeń; na cyklopa, którego pociął Luthien, wciąż klęczącego i trzymającego się za brzuch; i jeszcze na tego, którego kopnął kuc Olivera – stał niezbyt pewnie na nogach i nie zdradzał chęci zbliżenia się do rozbójników. Jeśli doliczyło się cyklopa, który uciekł przed Oliverem, rozcierając obolałe pośladki, pozostawał tylko martwy kusznik na dachu powozu. – Poza tym – dodał niziołek z uśmieszkiem – jesteś jedyną osobą, która kogokolwiek zabiła.
– Zabierz mnie ze sobą! – nieoczekiwanie wrzasnęła dama, rzucając się ku Luthienowi. Kiedy na niego wpadła, upuścił żelazny kuferek, i to na swoje stopy. Pod wpływem bólu, przytłaczającego odoru perfum damy i wspomnień o Avonese, Luthien jęknął i odepchnął towarzyszkę kupca, i zanim uświadomił sobie, co robi, zdzielił ją pięścią w twarz, tak że ciężko osunęła się na ziemię.
– Musisz popracować nad swoimi manierami – zauważył Oliver, kręcąc głową. – I nad rycerskością – odezwał się do kupca, który nawet nie pisnął, żeby zaprotestować przeciw pobiciu swojej towarzyszki. – Ale to, podobnie jak kufer ze skarbami, może zaczekać – dorzucił niziołek. – Ruszajmy w drogę, mój przyjacielu!
Luthien wzruszył ramionami, nie wiedząc, co powinien uczynić, nie pojmując nawet tego, co już zrobił.
– Łachman! – zawołał Oliver.
Luthien jeszcze nie słyszał tak idealnie dobranego imienia. Brzydki, żółty kuc Olivera potruchtał wokół koni z zaprzęgu i ukląkł, tak aby niziołek mógł łatwiej go dosiąść.
– Połóż kufer na swoim koniu – polecił Oliver – a ja pójdę poszukać mojego lewaka. Ty zaś – dodał, uderzając drżącego ze strachu kupca płazem rapiera – odliczaj, i to tak, jakbyś liczył swoje własne mo-o-nety. I nie przerywaj, dopóki nie przeliczysz wszystkich, i to po tysiąckroć!
Luthien odnalazł Wodnego Tancerza i przywiązał kufer za siodłem. Następnie zbliżył się do poszkodowanej kobiety i pomógł jej wstać. Zamierzał szczerze ją przeprosić – ostatecznie to nie była Avonese, a w dodatku on sam i niziołek dopiero co ją obrabowali – ale dama natychmiast ponownie rzuciła mu się na szyję i zaczęła kąsać w ucho. Z wielkim wysiłkiem (i omal nie tracąc ucha) Luthien zdołał ją odepchnąć na długość ramienia.
– Jaki mocny – zamruczała.
– Twoja pani? – zapytał Oliver, przejeżdżając obok klęczącego kupca.
– Moja żona – odparł kwaśno handlarz.
– Widzę, że zalicza się do tych wiernych – rzekł niziołek. – No ale my mamy pieniądze!
Luthien odepchnął kobietę i podbiegł do konia; wskoczył na siodło tak szybko, że niewiele brakowało, aby spadł z drugiej strony. Zmusił Wodnego Tancerza do galopu, widząc, że nachalna dama pędzi za nim co sił w nogach, i ruszył za Oliverem w kierunku mostu.
Oliver obserwował go z rozbawieniem, a potem obrócił Łachmana w stronę handlarza i jego towarzyszki.
– Teraz możecie powiedzieć wszystkim swoim tłustym przyjaciołom kupczykom, że obrabował was Oliver deBurrows – oświadczył, jakby ta informacja miała szczególne znaczenie.
Łachman stanął dęba. Oliver zamaszystym ruchem nacisnął kapelusz na oczy i już go nie było.
PRZEPRAWA PRZEZ DIAMENTOWĄ BRAMĘ
– Nazywam się Oliver deBurrows – powiedział niziołek, zmuszając kuca do wolniejszej jazdy, gdy mieli za sobą ponad milę drogi. – Rozbójnik – dodał i z wdziękiem zamachał kapeluszem.
Luthien również chciał się przedstawić, ale niziołek jeszcze nie skończył swojej prezentacji.
– Kiedyś mówiłem o sobie „rozbójnik niziołek” – wyjaśnił – lecz kupcy nie traktowali tego zbyt poważnie i musiałem częściej używać mego rapiera, by dowieść, że to nie żarty, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. – Mówiąc te słowa, wyszarpnął rapier z pętli pendentu i pchnął nim w kierunku Luthiena.
– Rozumiem – zapewnił go Luthien, delikatnie odpychając niebezpieczną broń. Znowu próbował się przedstawić, ale natychmiast mu przerwano.
– A to mój wspaniały koń, Łachman – rzekł Oliver, poklepując żółtego kuca. – Oczywiście nie jest najładniejszy, ale sprytem przewyższa każdego konia, a także większość ludzi.
Luthien poklepał własnego kudłatego konia i zaczął mówić:
– Wodny Tan...
– Naprawdę doceniam twoją nieoczekiwaną pomoc – ciągnął Oliver, zupełnie nie zwróciwszy uwagi na próbę wtrącenia kilku słów przez Luthiena. – Oczywiście sam dałbym im radę. Widzisz, było ich tylko sześciu. Ale mój papa zawsze powiada, że trzeba korzystać z pomocy, jeśli ma się taką okazję, toteż pragnę wyrazić wdzięczność...
– Luth... – podpowiedział młodzieniec, ale niziołek raz jeszcze wpadł mu w słowo:
– Oczywiście moja wdzięczność będzie polegać jedynie na dopuszczeniu do podziału łupów. Jedna czwarta dla ciebie.– Zerknął na dość pospolity ubiór Luthiena z nieukrywaną pogardą. – To zapewne i tak więcej bogactwa, niż kiedykolwiek widziałeś na oczy.
– Zapewne – szybko zawtórował syn lorda Bedwydrin, starając się nie uśmiechać głupio. Uświadomił sobie jednak, że opuszczając rodzinny dom, wziął ze sobą bardzo niewiele. Miał wystarczająco dużo pieniędzy, żeby odbyć przeprawę i utrzymać się przez kilka dni, ale kiedy wyjeżdżał z Dun Varna, nie wybiegał myślą w tak daleką przyszłość.
– Zatem dług został spłacony – powiedział Oliver, odetchnąwszy głęboko.
Po raz czwarty Luthien nie zdążył się przedstawić.
– Ale jeśli chcesz, pozwolę ci jechać za mną. Ten kupczyk wcale nie był zaskoczony moim widokiem i cały czas świetnie zdawał sobie sprawę z tego, że mógłby odeprzeć mój atak, gdyby pokazał swoich sześciu strażników. A mimo to ukrył ich – perorował niziołek, jakby mówił do samego siebie. W końcu pstryknął palcami i spojrzał na Luthiena tak niespodziewanie, że młodzieniec aż podskoczył. – Naprawdę myślę, że ukrył jednookich po to, by zwabić mnie do środka! – wykrzyknął. Na chwilę przestał gadać i pogładził swoją kozią bródkę jedną z odzianych w zielone rękawice dłoni. – Tak, tak – ciągnął. – Ten kupczyk wiedział, że będę na gościńcu; nie pierwszy raz go obrabowałem. Zdaje mi się, że kiedyś dopadłem go za Princetown. – Zerknął na Luthiena, który kiwał głową. – I oczywiście, tak czy owak słyszał o mnie. A więc możesz jechać ze mną – zaofiarował się – przez jakiś czas. Dopóki nie znajdziemy się poza zasięgiem pułapek, które z pewnością zastawił na nas ten jegomość.
– Sądzisz, że nadal zagraża nam niebezpieczeństwo?
– Właśnie to powiedziałem.
Luthien znowu musiał walczyć z przypływem wesołości. Zdumiewała go łatwość, z jaką ten człowieczek przypisywał sobie sławę legendarnego rozbójnika. Nigdy wcześniej nie słyszał o Oliverze deBurrowsie, chociaż kupcy, przybywający do domu ojca w Dun Varna, często snuli opowieści o złodziejach napotkanych na drodze.
– Zapewniam cię – zaczął Oliver, ale przerwał i popatrzył dziwnie na Luthiena. – Wiesz – powiedział, nieco zakłopotany – człowiek powinien się przedstawić, kiedy jedzie z kimś, kogo wcześniej nie znał. Istnieją przecież zasady etykiety, zwłaszcza dla tych, którzy chcą zyskać rozgłos jako prawdziwi rozbójnicy. Ach, cóż – zakończył, wzdychając głęboko – może z czasem nauczysz się tego wszystkiego u boku Olivera deBurrowsa.
– Jestem Luthien – szybko krzyknął młody Bedwyr, nie chcąc, żeby Oliver znowu mu przerwał. Zastanawiał się, czy nie powinien podać fałszywego imienia, ale żadne nie przychodziło mu do głowy, a zresztą w zasadzie nie widział powodu, by tak uczynić. – Luthien Bedwyr z Dun Varna. A to jest Wodny Tancerz – dodał i kolejny raz poklepał swojego konia.
Oliver nasunął kapelusz i ściągnął cugle.
– Bedwyr? – powtórzył, jakby się zastanawiał i chciał usłyszeć to słowo raz jeszcze. – Bedwyr. To nazwisko brzmi znajomo.
– Gahris Bedwyr jest lordem Bedwydrin – powiedział Luthien.
– Ach! – zgodził się Oliver; wysunął palec do góry i uśmiechnął się szeroko, przypomniawszy sobie, skąd zna nazwisko Luthiena. Jednak ten uśmiech natychmiast zamarł na jego wargach i niziołek zamrugał niedowierzająco. – Rodzina?
– Ojciec – przyznał się Luthien.
Oliver omal się nie udławił, ale w końcu wydusił z siebie odpowiedź.
– I jesteś tu, na drodze, dla rozrywki! – wywnioskował. W Gaskonii, gdzie Oliver spędził większość życia, często zdarzało się, że niesforne dzieci możnych panów pakowały się w różne awantury, włącznie z urządzaniem zasadzek na podróżujących kupców, wiedząc, że rodzinne koneksje pozwolą im uniknąć konsekwencji. – Dobywaj miecza, głupi chłoptasiu! – wrzasnął niziołek i natychmiast wyciągnął swój rapier i lewak. – Doprawdy, nie mogę pochwalać czegoś takiego!
– Oliverze! – zawołał Luthien, odwracając konia tak, aby choć trochę się odsunąć od rozwścieczonego towarzysza. – O czym ty mówisz?
Widząc, że deBurrows rusza za nim, niechętnie wyciągnął broił.
– Przynosisz wstyd każdemu szanującemu się rozbójnikowi w tej krainie! – ciągnął Oliver. – Po co ci mo-o-nety i kle-ej-noty? – Łachman zbliżył się bokiem do Wodnego Tancerza i pomimo że siedzący w siodle niziołek był prawie dwa razy niższy od Luthiena, i ledwo dosięgał rywala, zaatakował go rapierem.
Luthien odparował cios i odepchnął rapier w bok. Oliver odwzajemnił się błyskawiczną serią pchnięć, uników i cięć; udało mu się nawet zmylić przeciwnika lewakiem.
Zaprawiony w pojedynkach Luthien odpierał każdy atak, doskonale zachowując równowagę i postawę obronną.
– Ale to jest rozrywka dla lordowskiego syna – zauważył ironicznie Oliver. – Jest zanadto znudzony codziennym obowiązkiem zastraszania własnych poddanych. – Pchnięcia stawały się coraz bardziej gwałtowne. Najwyraźniej Oliverowi zależało na położeniu przeciwnika trupem.
Ostatnie słowa Olivera bardzo uraziły Luthiena i były zniewagą również dla jego ojca, który nigdy nie postępował w opisany przez niziołka sposób. Odchylił się do tyłu i przeczekał napad furii Olivera, a potem sam przypuścił atak, zawzięcie wymachując mieczem i odpychając rapier na bok. Przeszkodził mu lewak w ręce niziołka, który aż pisnął, sądząc, że wytrącił Luthienowi broń z ręki, tak jak to uczynił poprzednio, walcząc z cyklopem.
Luthien był jednak szybszy od cyklopa. Zanim Oliver zdążył przekręcić rapier, młodzieniec zadał cięcie i omal nie wytrącił Oliverowi lewaka z ręki.
Wielki kapelusz niziołka spadł na ziemię i obaj przeciwnicy wiedzieli, że to samo stałoby się również z jego głową, gdyby tylko Luthien zechciał.
Mocne pociągnięcie cugli sprawiło, że Łachman cofnął się, zwiększając odległość między walczącymi.
– Być może nie miałem racji – przyznał niziołek.
– Nie masz racji – rzekł ponuro Luthien. – Mogłeś wytknąć Gahrisowi Bedwyrowi pewne wady, w to nie wątpię. On nie postępuje zgodnie z własnym sumieniem, jeśli kłóci się to z edyktami króla Greensparrowa, księcia Montfort albo któregoś z licznych wysłanników księcia. Ale jeśli chcesz żyć, nigdy więcej nie waż się zarzucać Gahrisowi despotyzmu!
– Przecież mówiłem, że mogę się mylić – odparł rzeczowo Oliver.
– Jeśli o mnie chodzi... – zaczął Luthien, przyciszonym głosem, gdyż nie był pewien, co jeszcze powiedzieć. „A co ze mną?” – zastanawiał się. Co się stało dzisiejszego dnia? Nagle wszystko wydało mu się nierzeczywiste, zamglone.
Przynajmniej teraz Oliver milczał, pozwalając młodemu człowiekowi uporządkować myśli. Zrozumiał, że to, co ma do powiedzenia Luthien, może okazać się ważne dla nich obu.
– Nie roszczę już sobie prawa do przywilejów, które przysługują mi z racji noszenia nazwiska Bedwyr – oznajmił Luthien stanowczo. – Uciekłem z domu, zostawiwszy za sobą zwłoki strażnika, cyklopa. A teraz sam zadecydowałem o swoim życiu. – Wyciągnął miecz przed siebie; jego cienkie ostrze zalśniło w słońcu, chociaż wciąż była na nim krew kupieckiego strażnika. – Jestem takim samym banitą jak i ty, Oliverze deBurrows – oznajmił. – Człowiekiem wyjętym spod prawa w krainie rządzonej przez bezprawnie władającego króla. Będę walczył mieczem o sprawiedliwość.
Oliver uniósł rapier, jakby oddawał młodzieńcowi honory. Chciał zademonstrować, iż zgadza się z nim, ale w głębi duszy Luthien wydawał mu się głupiutkim chłoptasiem, który nie ma pojęcia ani o zasadach, ani o niebezpieczeństwach czyhających na drodze. Sprawiedliwość? Na samą myśl o tym Oliverowi zbierało się na śmiech. Luthien mógł o nią walczyć mieczem, ale niziołek dźgał swym rapierem wyłącznie dla materialnej korzyści. Mimo wszystko ten młody człowiek był potężnym sprzymierzeńcem – temu nie dało się zaprzeczyć. Poza tym, Oliver doszedł do wniosku, że jeśli Luthien rzeczywiście zabiegał o sprawiedliwość, to on sam mógł liczyć na dodatkowe korzyści.
Nagle niziołek zaczął myśleć, że ten układ nie musi okazać się taki tymczasowy.
– Przyjmuję twoje wyjaśnienia – oznajmił. – I przepraszam za swoje nie przemyślane postępowanie. – Kolejny raz zamierzał uchylić kapelusza, lecz uświadomił sobie, że jego nakrycie głowy leży na ziemi.
Luthien również to zauważył i chciał podnieść kapelusz. Jednak Oliver odprawił go ruchem ręki, przechylił się na bok i wsunął czubek rapiera pod kapelusz, który zaczął wirować, kiedy niziołek podniósł broń. Po chwili kapelusz został podrzucony w górę i wylądował idealnie na głowie Olivera.
Luthien siedział zdumiony. Pokręcił głową, widząc uśmiech zadowolonego z siebie Olivera.
– Ale na tej wyspie nie jesteśmy bezpieczni, druhu banito – rzekł niziołek, tym razem z poważną miną. – Ten kupczyk znał mnie albo wiedział coś na mój temat i spodziewał się zasadzki. Prawdopodobnie jechał do twojego ojca, żeby zorganizować polowanie na Olivera deBurrowsa.– Niziołek przestał mówić i parsknął. Kiedy spojrzał na Luthiena, nie mógł się powstrzymać od rechotu. – Och, cóż za ironia losu! – wykrzyknął. – Jedzie do lorda po pomoc, gdy tymczasem syn lorda przychodzi z pomocą mnie!
Oliver śmiał się coraz głośniej. Luthien zawtórował mu, bardziej z grzeczności niż dlatego, że odczuwał prawdziwą radość.
Wbrew nadziejom Luthiena, nie zdołali dotrzeć do przeprawy tego popołudnia. Młodzieniec wyjaśnił Oliverowi, że promy nie wypływają na niepewne morze nocą. W ciemnościach zwiadowcy z wyspy nie mogli się zorientować, czy do wąskich kanałów nie wpłynęły jakieś wieloryby. Opis dziesięciotonowych ludożerców całkowicie przekonał Olivera, że należy rozbić obozowisko, zamiast opuszczać wyspę jeszcze tego samego dnia.
Luthien długo nie kładł się spać. Siedział w mżawce przy syczących płomykach obozowego ogniska. Naprzeciw siebie miał smacznie chrapiącego Olivera, z boku zaś spokojnie, z opuszczonymi łbami stały Łachman i Wodny Tancerz.
Młodzieniec skulił się pod kocem, usiłując odegnać chłód. Wciąż nie mógł uwierzyć we wszystko to, co się stało w ciągu kilku ostatnich dni: Garth Rogar, jego brat, strażnicy cyklopi, a teraz napad na kupiecki wóz. Luthienowi wydawało się to nierzeczywiste; miał wrażenie, że wpadł w wir nie kontrolowanych wydarzeń, który wciąga go coraz głębiej.
Po namyśle doszedł do wniosku, że były raczej trudne do zakwestionowania. Świat okazał się zupełnie niezgodny z wizją, którą wpajano Luthienowi od dzieciństwa. Być może ostatnie poczynania młodzieńca w Dun Varna – decyzja o wyjeździe i walka z cyklopem – stanowiły swego rodzaju przejście w dorosłość, przebudzenie naiwnego dziecka z magnackiego rodu.
Luthien uświadamiał sobie jednak, iż wciąż nie ma wiarygodnych odpowiedzi. Wiedział również, że i w Dun Varna, i podczas walki Olivera ze strażnikami kupca, postępował zgodnie z tym, co dyktowało mu serce. Postępował tak jak nakazywało mu sumienie i tylko nim mógł się kierować, jadąc gościńcem w deszczu i chłodzie sierpniowej nocy.
Następny dzień był równie szary i mokry, ale towarzysze przebyli spory szmat drogi od obozowiska. Niebawem poczuli w nozdrzach oraz na językach zapach i posmak słonej wody.
– Gdyby dzień był pogodny – wyjaśnił Luthien – moglibyśmy zobaczyć stąd północne szczyty Żelaznego Krzyża.
– Skąd wiesz? – zagadnął go Oliver z nutą sarkazmu w głosie. – Czy na tej wyspie mieliście kiedykolwiek pogodny dzień?
Rozmowa podróżników była równie niefrasobliwa jak ich serca. (Oliver zawsze sprawiał wrażenie beztroskiego!) Tego dnia Luthien odczuwał ulgę, jakby wiedział, że znajdzie wolność, kiedy przekroczy wąski kanał i wjedzie na stały ląd Eriadoru. Przyzywał go szeroki świat.
Ale najpierw musieli przedostać się na drugą stronę.
Ze szczytu skalistego urwiska spojrzeli pierwszy raz na Diamentową Bramę i na stały ląd za wąskim kanałem. Miejsce zawdzięczało swą nazwę wysepce w kształcie diamentu, bryle wilgotnej, czarnej skały pośrodku kanału w połowie drogi między brzegami.
Na końcach długich, drewnianych pomostów, których podpory były grube jak prastare dęby, przycupnęły dwie płaskie, odkryte barki. Nieco dalej widniały pozostałości starych przystani o równie przemyślnej konstrukcji; ich zagłada świadczyła o potędze morza.
Barki, włącznie z dwiema zacumowanymi po drugiej stronie kanału, były początkowo projektowane i budowane przez krzaty z Żelaznego Krzyża. Tak było przed ponad trzystu laty, lecz wyspiarze nadal starannie je konserwowali i uzupełniali ich skład, gdy któraś rozbiła się o skały albo porwał ją prąd czy wieloryb grzbietowy.
Ich konstrukcja była prosta i efektywna: nie zadaszony, płaski podest przeznaczony na towar i dla podróżnych, umocowany w każdym rogu grubymi belkami, które wyginały się ku centralnemu punktowi kilka metrów nad środkiem podestu. W tym miejscu belki łączyły się z długą, metalową rurą, przez nią zaś przewleczony był gruby sznur, dzięki któremu prom przesuwał się do przodu i z powrotem. Po obu stronach rury widoczne były przekładnie, których zębate tryby docierały do rowków z boku rury. Korba na pokładzie nakręcała rząd przekładni prowadzących do wspomnianych mechanizmów, te zaś chwytały węzły sznura i ciągnęły prom wzdłuż napiętej liny. Piękno systemu polegało na tym, że dzięki misternej i przemyślnej robocie krzatów jeden silny mężczyzna potrafił sam pociągnąć prom, nawet gdy znajdował się na nim duży ładunek.
Mimo wszystko przeprawa zawsze wiązała się z pewnym niebezpieczeństwem. Tego dnia, jak zwykle, spienione fale odsłaniały wierzchołki skał, zwłaszcza w pobliżu Diamentowej Bramy, gdzie promy mogły się zatrzymać w razie kłopotów.
Jedna z barek nigdy nie nadawała się do użytku. Demontowano ją, by móc wymienić sznur albo gdy trzeba było wzmocnić deski pokładu. Kilkudziesięciu ludzi pracowało na Diamentowej Bramie całe dnie, żeby przeprawa mogła sprawnie funkcjonować.
– Planują spuścić tę – rzekł znający się na promach Luthien i pokazał Oliverowi barkę na północy. – I wygląda na to, że druga zaraz odpływa. Musimy się pospieszyć, gdyż na następną barkę przyjdzie nam czekać wiele godzin. – Dał znak Wodnemu Tancerzowi i koń natychmiast ruszył ścieżką prowadzącą do podestów.
Kilka minut później Łachman stanął dęba. Oliver chwycił Luthiena za ramię, żeby ten zwolnił tempo.
– Ale przecież prom... – zaczął protestować Luthien.
– Ktoś urządził zasadzkę w pobliżu – wyjaśnił Oliver. Luthien popatrzył na niego z niedowierzaniem, a potem zerknął na pomost. Uwijało się tam ponad dwudziestu ludzi, ale na przeprawę czekała tylko para cyklopów, którzy nie mieli na wierzchu broni i sprawiali wrażenie zwykłych podróżników. Luthien zdawał sobie sprawę, że to dość rzadki widok, albowiem na Bedwydrin przebywało niewielu cyklopów, i byli to zazwyczaj strażnicy kupców albo przyboczna straż jego ojca. Jednakże edykt króla Greensparrowa zezwalał cyklopom jako obywatelom Avon na swobodne przemieszczanie się, a zatem sytuacja na Diamentowej Bramie nie była aż tak niezwykła.
– Musisz się nauczyć wyczuwać takie rzeczy – zauważył Oliver, widząc, że młodzieniec ma wątpliwości.
Luthien wzruszył ramionami, ale ustąpił i odtąd jechał wolniej, zgodnie z nakazem Olivera.
Dwaj cyklopi, podobnie jak liczni robotnicy, dostrzegli ich, gdy znajdowali się o kilkadziesiąt metrów od pomostu. Jednak żaden z nich nie zdradził się ani gestem ani słowem, że oczekiwał przybycia dwóch towarzyszy. Mimo to Oliver zwolnił jeszcze bardziej i spoglądał nerwowo spod ronda kapelusza.
Dźwięk rogu obwieścił wszystkim, że muszą się cofnąć, aby barka mogła wypłynąć. Luthien rzucił się naprzód, ale został powstrzymany przez Olivera.
– Oni odpływają – Luthien szepnął ochrypłym głosem.
– Spokojnie – zaklinał go Oliver. – Niech myślą, że po prostu czekamy na następną przeprawę.
– Kto? – spierał się Luthien.
– Widzisz te baryłki wzdłuż przystani? – zagadnął Oliver. Luthien spojrzał w tym kierunku, lecz kompan natychmiast ścisnął jego przedramię.
– Nie rób tego tak jawnie! – skarcił go niziołek.
Luthien westchnął i zerknął ukradkiem na wspomniane przez Olivera beczułki. Stały w długim szeregu. Zapewne przy wieziono je z kontynentu i czekały na odbiorcę z wozem.
– Są oznaczone literą X – zauważył Oliver.
– Wino – zawyrokował Luthien.
– Jeśli to wino, to dlaczego w wielu z nich nie ma szpuntów? – odparł czujny niziołek.
Luthien przyjrzał się beczkom uważniej i zauważył, że w co trzeciej beczułce otwór rzeczywiście nie był zatkany.
– A jeśli ci na pomoście są zwykłymi podróżnikami – ciągnął Oliver – to dlaczego nie wsiedli na barkę, która odpływa?
Luthien znowu westchnął, tym razem dając znak, że zaczyna nadążać za rozumowaniem Olivera i że zgadza się z nim.
– Czy twój koń umie skakać? – zapytał cicho niziołek. Luthien spostrzegł, że barka powoli oddala się od przystani, i zrozumiał, o czym myśli Oliver.
– Powiem ci, kiedy zaczniemy się przedzierać – zapewnił go tamten. – Jeśli będziesz miał okazję w trakcie jazdy, kopnij którąś beczkę do wody!
Luthien poczuł, jak podnosi mu się poziom adrenaliny, poczuł to samo mrowienie i ból żołądka, które towarzyszyło mu przy wchodzeniu na arenę. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że u boku Olivera deBurrowsa nie grozi mu nuda!
Spokojnie wprowadzili wierzchowce na deski dziesięciometrowego pomostu. Minięcie dwóch robotników nie wywołało żadnych incydentów. Trzeci mężczyzna, prawdopodobnie tragarz, podszedł do nich z uśmiechem na ustach.
– Następna barka odpłynie godzinę przed północą – oznajmił radośnie i pokazał małą szopę, gdzie, jak zaczął tłumaczyć, podróżni mogą odpocząć i skrócić oczekiwanie posiłkiem.
– To za długo! – wykrzyknął nagle Oliver, spinając Łachmana do skoku. Wodny Tancerz rzucił się tuż za kucem. Mężczyźni usunęli się im z drogi. Dwaj cyklopi ryknęli i wyjęli zza fałd płaszczy krótkie miecze. Zgodnie z przewidywaniami Olivera, co trzecia beczka zaczęła się poruszać: wyskakiwali z nich cyklopi, z trzaskiem odrzucając wieko.
Jednakże dwaj towarzysze potrafili wykorzystać efekt zaskoczenia. Wodny Tancerz dał susa za kucem Olivera i wjechał na dwóch cyklopów, którzy potoczyli się na boki. Niziołek zbliżył się do krawędzi pomostu, równolegle do rzędu baryłek; podczas szaleńczego galopu udało mu się zepchnąć całkiem pokaźną ich liczbę.
Wolno odpływający prom znajdował się może pięć metrów od przystani, gdy Luthien dotarł na skraj pomostu. Dla silnego Wodnego Tancerza nie był to szczególnie trudny skok, toteż młody człowiek gładko poszybował w powietrzu.
Oliver skoczył w ślad za nim, wymachując kapeluszem. Przy lądowaniu Łachman poślizgnął się i wyrżnął w Wodnego Tancerza, który już stał na pięknie wykończonej barce. Tymczasem na pomoście tkwiło kilkunastu cyklopów, którzy złorzeczyli i wymachiwali bronią, lecz Oliver, czujniejszy od swego mniej doświadczonego kompana, nie zwracał na nich uwagi. Natychmiast zeskoczył z wierzchowca i wyciągnął broń, gdyż musiał odeprzeć atak cyklopa, który ni stąd, ni zowąd wyłonił się spomiędzy stosów towaru.
Rapier i lewak wirowały w precyzyjnym i czarującym tańcu, tak szybko, że stal tworzyła zamazaną plamę, choć wydawało się, że żaden cios nie sięga celu. Cyklop otwarł ze zdziwienia usta. Demonstracja siły niziołka zrobiła na nim duże wrażenie. Kiedy jednak zamieszanie dobiegło końca, okazało się, że bestia wcale nie jest ranna. Spojrzała jednym okiem na swą skórzaną tunikę i zauważyła, że niziołek wyciął na niej staranną kursywą literę O.
– Mógłbym napisać całe swe nazwisko – rzekł Oliver. – A zapewniam cię, że jest bardzo długie!
Rozwścieczony cyklop warknął i uniósł ciężki topór. Oliver natychmiast rzucił się do przodu, wbiegł między szeroko rozstawione nogi rywala i, odwróciwszy się, szturchnął bestię rapierem w zad.
– Poszydziłbym z ciebie jeszcze – oznajmił niziołek – ale widzę, że jesteś zbyt głupi, by zauważyć, że się z ciebie kpi!
Cyklop zaskowyczał i odwrócił się, a potem instynktownie spojrzał przed siebie, akurat w momencie, gdy Luthien zadawał mu cios w twarz. Tymczasem Oliver cofnął rapier i ruszył do ataku. Kiedy podciął ramieniem kolana wroga, ten, pchnięty przez Luthiena, gwałtownie przechylił się do tyłu i runął ciężko na plecy. Przez chwilę miotał się jeszcze, lecz ostatecznie zamarł w bezruchu.
Plusk wody zmusił Luthiena do odwrócenia się. Cyklopi na pomoście chwycili włócznie i ciskali nimi w stronę barki.
– Powiedz kapitanowi, żeby szybciej płynął – rzekł cicho Oliver, mijając Luthiena. Wręczył młodzieńcowi mały mieszek z monetami. – I oczywiście zapłać temu człowiekowi. – Oliver podszedł do rufy promu. Grad włóczni najwyraźniej nie robił na nim specjalnego wrażenia. – Wy żałosne świniopasy! – naigrawał się z przeciwników. – Głupie gamonie, które wsadzają sobie palce do oka, chociaż chcą podłubać w nosie!
Cyklopi zareagowali wrzaskami i jeszcze mocniejszym obstrzałem.
– Oliver! – krzyknął Luthien.
Niziołek odwrócił się i popatrzył na młodzieńca.
– Przecież one mają tylko po jednym oku – wytłumaczył. – Nie potrafią ocenić głębi. Nie wiesz, że cyklopi nie potrafią rzucać?
Odwrócił się ze śmiechem, a potem zawołał: – Witam! – i podskoczył w chwili, gdy włócznia ugrzęzła w deskach pokładu między jego nogami.
– Możesz się mylić – odparł Luthien, naśladując akcent niziołka i używając jego ulubionego powiedzonka.
– Nawet jednookim szczęście czasem sprzyja – odparł niziołek, z oburzeniem pstrykając odzianymi w zielone rękawice palcami. I by utwierdzić się w tym przekonaniu, posłał pod adresem bestii na pomoście nową wiązankę szyderstw.
– O co tu chodzi? – zapytał stary, ogorzały mężczyzna, chwyciwszy Luthiena za ramię. – Nie pozwolę...
Umilkł, kiedy Luthien wręczył mu mieszek z pieniędzmi.
– No, dobrze – stwierdził. – Ale przywiążcie te konie, bo inaczej – wasza strata!
Luthien skinął głową i żylasty staruszek wrócił do korby.
Zniecierpliwionym podróżnikom wydawało się, że prom sunie bardzo powoli, pokonując lekko wzburzone, ciemne wody kanału, gdzie Morze Avon zbiegało się z Morzem Grzbietowym. Widzieli, jak cyklopi gramolą się z powrotem na pomost i usiłują wyprowadzić z doku drugi prom, aby ruszyć w pościg. Luthien nie był tym zbytnio zaniepokojony. Wiedział, że takie łodzie budowano z myślą o długich rejsach po wzburzonych wodach i nie da się ich zmusić do szybszego płynięcia. Mieli dużą przewagę nad ścigającymi ich cyklopami, a Wodny Tancerz i Łachman powiększą dystans o dobre półtora kilometra, zanim wrogowie zejdą na ląd.
Oliver podszedł do stojącego przy koniach Luthiena. Utykał na jedną nogę i pojękiwał.
– Jesteś ranny? – zapytał Luthien z niepokojem.
– Chodzi o mój but – odparł niziołek i wyciągnął but w stronę Luthiena.
But wydawał się nietknięty, chociaż był dosyć brudny i przemoczony, jakby Oliver zanurzył nogę w wodzie.
– Ta plama! – wyjaśnił Oliver, podnosząc stopę wyżej, blisko twarzy Luthiena. – Kiedy przechodziłem po dachu wozu tego kupczyka, nadepnąłem na krew martwego cyklopa. Teraz nie mogę zetrzeć jej z buta!
Luthien wzruszył ramionami, niewiele z tego rozumiejąc.
– Ukradłem ten but z najlepszej bursy w Gaskonii – obruszył się Oliver – synowi przyjaciela samego króla! Gdzie w tej dzikiej krainie, którą zwiesz swą ojczyzną, mam znaleźć drugi taki but?
– Przecież z tym butem wszystko jest w porządku – zaprotestował Luthien.
– Jest zupełnie zniszczony! – odparł Oliver i skrzyżował ręce na piersi. Zakołysał się na obcasie i, stukając drugą nogą, gniewnie odwrócił wzrok.
Luthien z trudem powstrzymywał śmiech, patrząc na swego nadąsanego towarzysza.
Leżący metr dalej cyklop poruszył się i jęknął.
– Jeżeli się obudzi, to kopnę go w oko – oznajmił spokojnie Oliver. – Dwa razy.
Niziołek spojrzał gniewnie na Luthiena, którego pierś falowała, w radosnych westchnieniach.
– A potem napiszę swoje imię, imię i nazwisko... moje bardzo długie imię i nazwisko na twoich wielkich pośladkach – obiecał niziołek, zdejmując but.
Luthien wtulił twarz w kudłaty kark Wodnego Tancerza.
W tym momencie prom przepłynął już ponad sto metrów i zbliżał się do półmetka, do Diamentowej Wysepki. Wydawało się, że ucieczka przyjaciół zakończy się powodzeniem, i nawet nastrój Olivera uległ poprawie.
Jednak coś nagle szarpnęło liną. Luthien i Oliver obejrzeli się na brzeg i zobaczyli, że cyklopi zawiśli na wysokich tyczkach, które przytrzymywały linę, i rąbią ją toporami.
– Hej, nie ważcie się tego robić! – wrzasnął kapitan promu, przebiegając po pokładzie. Luthien miał właśnie zapytać, jakie problemy mogą wyniknąć, jeśli lina prowadząca zostanie odcięta. Czekał na odpowiedź, gdy za sprawą wiru w kanale prom zaczął natychmiast dryfować na południe, w kierunku skalistej wysepki.
Kapitan przebiegł na drugą stronę pokładu, głośno wydając komendy jedynemu członkowi załogi. Mężczyzna manipulował przy korbie jak oszalały, ale nie można było rozwinąć większej prędkości. Prom płynął w ślimaczym tempie i wciąż dryfował ku zagładzie.
Luthien i Oliver mocno chwycili się swoich siodeł i próbowali znaleźć jakieś bezpieczne oparcie na rozchybotanym promie. Łódź otarta się o kilka mniejszych skał, o włos nie wpadła na potężny, ostry występ i ostatecznie rozbiła się o skały otaczające małą i wąską zatokę.
Towar przesunął się na bok. Cyklop, który właśnie dźwigał się na nogi, zatoczył się i z całej siły wyrżnął w pokrytą skorupiakami skałę. Odtąd leżał całkiem nieruchomo. Inny pasażer podzielił jego los: przekoziołkował w wodę i wypłynął na powierzchnię, dusząc się i wrzeszcząc. Łachman i Wodny Tancerz trzymały się mocno, aczkolwiek kuc przechylił się nieco w przód i nadepnął na nieobutą stopę Olivera. Niziołek szybko wyzbył się pogardy dla swego brudnego buta i wyjął go z kieszeni.
Prom natrafiał na kolejne wybrzuszenia i szorował dnem po skałach, co prowadziło do rozłupywania drewna. Luthien przywarł do pokładu i przeczołgał się na skraj łodzi. Złapał topielca i wyciągnął go z wody. Kapitan wezwał członka swej załogi do korby, ale zaraz zaczął kląć, gdyż uświadomił sobie, że skoro drugi koniec liny prowadzącej nie jest zabezpieczony, to prom i tak zostanie porwany przez wir.
– Sprowadź Wodnego Tancerza! – Luthien zawołał do Olivera, nagle pojmując, na czym polega problem. Przeczołgał się na tyły promu i chwycił wolny koniec liny. Następnie rozejrzał się, żeby wybrać kamień, o który najlepiej byłoby zaczepić linę. Przesunął się na samą krawędź, zrobił pętlę na linie i zaczął się szykować do rzutu.
Kolejne wybrzuszenie sprawiło, że omal nie wypadł za burtę, ale Oliver złapał go za pasek i pomógł odzyskać równowagę. Luthien rzucił linę na skałę i z całych sił zacisnął pętlę. Niziołek wgramolił się na grzbiet Wodnego Tancerza i obrócił konia, młodzieniec zaś podszedł z tyłu i przywiązał linę do siodła.
Oliver łagodnie puścił konia naprzód i lina napięła się, stabilizując rozkołysany prom. Koń cały czas parł do przodu, podczas gdy Luthien przywiązywał linę prowadzącą. Potem odcięli Wodnego Tancerza i kręcenie korbą zaczęło się od nowa, dzięki czemu prom wypłynął z zatoki i oddalił się od skał. Kapitan, członek załogi i czterej pasażerowie wydali radosny okrzyk.
– Wprowadzę łódź do doku Diamentowej Bramy – oznajmił Luthienowi kapitan, wskazując przystań w pobliżu skalistego wybrzuszenia. – Zaczekamy tam na barkę, która płynie z drugiej strony.
Luthien powiódł wzrokiem w ślad za kapitanem, w głąb kanału, dokąd wpływał inny prom, pełen uzbrojonych po zęby cyklopów.
– Proszę płynąć na drugi brzeg – powiedział młody Bedwyr. – Błagam.
Kapitan skinął głową, spojrzał powątpiewająco na zaimprowizowaną linę i znowu przeszedł do przedniej części promu. Jednak po kilku chwilach wrócił, wciąż kręcąc głową.
– Musimy się zatrzymać – wyjaśnił. – W doku Diamentowej Bramy powiewa żółta flaga.
– Co to oznacza? – wtrącił się Oliver. Nie miał radosnego głosu.
– Zobaczyli wieloryby po drugiej stronie kanału – Luthien wyjaśnił niziołkowi.
– Nie możemy zabrać tam łajby – dorzucił kapitan. Zerknął na obu podróżników ze szczerym współczuciem, a potem wrócił na dziób barki. Luthien i Oliver popatrzyli bezradnie na siebie i na zbliżającą się barkę z cyklopami.
Kiedy dotarli do doku Diamentowej Bramy, Luthien i Oliver pomogli wszystkim zejść na ląd. Potem niziołek wręczył kapitanowi kolejny mieszek z monetami i cofnął się do swojego kuca, nie zamierzając opuścić barki.
– Musimy płynąć dalej – Luthien wyjaśnił zdumionemu mężczyźnie. Obaj spojrzeli na dwustumetrowy pas wzburzonej, ciemnej wody, który dzielił ich od stałego lądu Eriadoru.
– Flaga oznacza tylko, że wieloryby zostały zauważone dziś rano – rzekł kapitan z nadzieją w głosie.
– Za to wiemy, że cyklopi są na pewno – odparł Luthien. Kapitan skinął głową i cofnął się, dając swojemu pomocnikowi znak, by uczynił to samo. Barka została przekazana Luthienowi i Oliverowi.
Luthien chwycił za korbę i natychmiast ruszył w drogę, patrząc raczej na boki niż przed siebie. Oliver pozostał na rufie; zerkał na cyklopów i na osobliwie smętną grupę, którą dopiero co zostawili na przystani. Miny zatroskanych ludzi wzbudziły niepokój w zazwyczaj niewzruszonym niziołku.
– Te wieloryby – zagadnął Oliver, przyłączając się do Luthiena. – Czy są duże?
Luthien kiwnął głową potakująco.
– Większe niż twój koń? Luthien skinął głową.
– Większe niż ten prom?
Luthien raz jeszcze dał twierdzącą odpowiedź.
– Zabieraj mnie z powrotem na przystań – rzekł Oliver. – Wolę walczyć z cyklopami.
Luthien nie silił się na komentarz, tylko nieustannie kręcił korbą i zerkał na boki, wiedząc, że w każdej chwili z wody może się wyłonić ogromna, złowieszcza płetwa.
Cyklopi minęli Diamentową Bramę, po drodze porzucając swoich dwóch pobratymców. Oliver jęknął. Wiedział, że z pewnością będą próbowali po raz kolejny zrobić zamieszanie z linami. Jednak niepokój niziołka szybko przerodził się w rozbawienie. Liny nad dokami Diamentowej Bramy były przewieszone dosyć wysoko, toteż cyklopi musieli zbudować prowizoryczną wieżę, żeby się do nich dostać. W dodatku, gdy tylko prom z bestiami na pokładzie wypłynął na bezpieczną odległość, kapitan barki Luthiena, jego pomocnik oraz pozostali pasażerowie – nawet ten ranny, którego Luthien wyciągnął z zimnej wody – zaatakowali dwóch cyklopów i zepchnęli ich do ciemnej toni wraz z wieżą.
Radosny okrzyk Olivera sprawił, że młody Luthien odwrócił się, i dobrze zapamiętał scenę, którą zobaczył, chociaż w tym momencie nie miał pojęcia, jak znacząca okaże się później ta mała insurekcja.
Oliver zrobił kółeczko i aż podskoczył z radości. Natychmiast jednak zamarł, albowiem z mrocznych fal na północy wyłoniła się wysoka, trzy razy większa niż on sam płetwa.
Widząc nagłą zmianę na twarzy przyjaciela, Luthien przestał się uśmiechać i spojrzał tam, gdzie mogła znajdować się przyczyna owej metamorfozy.
Płetwa szybko sunącego wieloryba zostawiała za sobą spieniony ślad. Opadła do połowy swej wysokości, a potem, niby złowieszcze widmo, całkowicie zanurzyła się pod wodą.
Luthien usiłował sobie przypomnieć wszystkie rady, jakie dawali mu kiedyś miejscowi rybacy, zatrzymał korbę, a nawet zakręcił nią do tyłu, żeby wyhamować rozpędzony prom.
– Korba! – skarcił go Oliver. Zaczął biec w stronę Luthiena, ale młodzieniec chwycił go, osadził w miejscu i kazał być cicho.
Stali tak razem, otoczeni ciemniejącą wodą. Prom nieco zboczył na południe, a to za sprawą ogromnego wieloryba, który przepłynął pod nim, szorując o dno barki i omal nie powodując zerwania liny. Kiedy zwierzę wynurzyło się z drugiej strony, Oliverowi mignęło jego kilkunastometrowe cielsko o skórze w białe i czarne łaty. Dziesięciotonowy zabójca. Niziołek miał nogi jak z waty i padłby na pokład, gdyby nie to, że Luthien cały czas go podtrzymywał.
– Zachowuj spokój i bądź cicho – szepnął młody Bedwyr. Tym razem liczył na cyklopów. Te bestie zamieszkiwały przecież górskie rozpadliny i z pewnością miały niewielkie pojęcie o zwyczajach wielorybów grzbietowych.
Długa płetwa pojawiła się ponownie za prawą burtą. Wieloryb płynął teraz powoli, jakby jeszcze nie zdecydował, co zrobić.
Luthien obejrzał się na gorliwie sunących ku nim cyklopów. Uśmiechnął się i pomachał bestiom, pokazując im wysoko uniesioną płetwę wieloryba.
Zgodnie z jego przewidywaniami, cyklopi zauważyli ogromnego wieloryba i wpadli w szał. Zaczęli się miotać po pokładzie swojej barki. Ten, który obsługiwał korbę, kręcił nią teraz w odwrotnym kierunku. Kilka bestii nawet wspinało się po linie.
– Niegłupi pomysł – zauważył Oliver, zerkając na swoją wysoko zawieszoną linę.
Luthien kazał mu spojrzeć na wierne konie i Oliver natychmiast złożył przeprosiny.
Potem młodzieniec znowu rozejrzał się za gigantycznym wielorybem. Tak jak przewidywał, zwierzę skręcało. Cyklopi nadal miotali się i wzburzali wodę, mimowolnie go przyzywając.
Kiedy Luthien uznał, że bestia obrała określoną trasę, wrócił do korby i zaczął powoli wyhamowywać barkę, tak aby nie przyciągać uwagi krwiożerczego potwora.
Kierując się charakterystyczną dla swej rasy lojalnością, cyklopi wybrali spośród siebie jednego nieszczęśnika i wrzucili go do wody; mieli nadzieję, że nadpływający wieloryb zadowoli się tą ofiarą i zostawi resztę w spokoju.
Nie pojmowali, iż wieloryby grzbietowe są nienasycone z natury.
Czarno-biała bestia wyrżnęła w burtę promu cyklopów, a potem za pomocą jednego uderzenia potężnego ogona wynurzyła się nad płaskim pokładem i zatopiła połowę żałośnie małej barki. Cyklopi uciekali na wszystkie strony, wymachując rękami i wrzeszcząc. Wieloryb zanurzył się w wodzie, ale zaraz pojawił się za drugą burtą. W ogromnej paszczy trzymał cyklopa, który krzyczał i bezsilnie okładał morskiego potwora.
Wieloryb zamknął paszczę i zanurkował; po chwili na poczerwieniałej wodzie unosiła się górna połowa korpusu jednookiego.
Szaleństwo trwało długie minuty, lecz nagle płetwa wieloryba znowu pojawiła się na powierzchni i zaczęła szybko pruć wodę w kierunku północnym.
– Luthien – rzekł złowieszczym tonem Oliver.
Kilkaset metrów dalej wieloryb skoczył w powietrzu, okręcił się i runął z powrotem do wody.
– Luthien! – zawołał ponownie Oliver.
Młody Bedwyr nie musiał nawet zerkać na północ. Zrozumiał, że wieloryb znalazł sobie inny cel.
Od razu uświadomił sobie, że nie zdoła dotrzeć do odległej o około pięćdziesiąt metrów przystani lądu stałego. Odskoczył od korby i zaczął biegać dokoła, szukając jakiegoś wyjścia z sytuacji,
– Luthien – odezwał się raz jeszcze Oliver. Stał jak skamieniały w obliczu nadciągającej zagłady.
Młodzieniec podbiegł do rufy promu i zawołał do ludzi na przystani Diamentowej Bramy:
– Odetnijcie linę!
Z początku wydawało się, że go nie słyszą albo nie rozumieją, ale Luthien nie ustawał w wysiłkach i pokazywał im linę nad swoją głową. Kapitan natychmiast dał znak pomocnikowi. Zwinny mężczyzna wspiął się po tyczce z dużym nożem w zębach.
Luthien stanął obok Olivera i obserwował nadpływającego wieloryba.
Sto metrów. Osiemdziesiąt.
Pięćdziesiąt metrów.
Luthien usłyszał jakieś mamrotanie i uświadomił sobie, że niziołek cicho się modli.
Nagle prom przechylił się na bok i zaczął gwałtownie się kołysać. Luthien pociągnął Olivera w stronę wierzchowców. Zarówno Wodny Tancerz, jak i Łachman były zdenerwowane i tupały kopytami, jakby wyczuwały zagrożenie. Luthien szybko przywiązał koniec wolnej liny, żeby barka nie wpadła w poślizg.
Płetwa wieloryba nieco zmieniła kąt. Bestia zbliżała się.
Trzydzieści metrów.
Oliver modlił się na cały głos.
Prom zatrząsł się i ześlizgnął ze skały. Z chwilą gdy Oliver i Luthien zdołali oderwać wzrok od wieloryba, zorientowali się, że są bardzo blisko skalistego brzegu. Obejrzeli się za siebie. Wieloryb skręcił, zniechęcony mieliznami.
Ulga nie trwała jednak długo, albowiem prom płynął z zawrotną prędkością, o wiele szybciej niż w chwili, gdy odcięto im linę w pobliżu Diamentowej Bramy. Dwaj uciekinierzy pędzili na łeb, na szyję w kierunku postrzępionej ściany skalnej.
DOBRZE WYBRANA DROGA
– Wsiadaj na konia! Wsiadaj na konia! – wrzeszczał Oliver. Sam wgramolił się już na Łachmana i mocno trzymał lejce, aby uchronić zdenerwowane zwierzę przed potknięciem.
Luthien zastosował się do polecenia; właściwie nie wiedział, co Oliver zamierza, ale sam nie miał żadnego sensownego planu. Kiedy tylko dosiadł Wodnego Tancerza, zobaczył, że Oliver ustawia kuca dokładnie naprzeciw miejsca, o które prawdopodobnie mógł rozbić się prom, i pojął, o co chodzi jego druhowi.
– Musisz dobrze obliczyć skok! – zawołał niziołek.
Nagle prom zachybotał, natrafiając na kolejne skały. Najbardziej oddalona od rufy deska pękła i dryfowała w kilwaterze rozpędzonej łodzi.
– Skok? – krzyknął Luthien. Zbliżająca się ściana skalna miała zaledwie metr wysokości i młodzieniec nie wątpił, że Wodny Tancerz zdołałby wykonać skok, gdyby znajdował się na stabilnym gruncie. Jednak podskakującą barkę trudno było uznać za stabilny grunt, a w dodatku Luthien nie miał pewności, co znajduje się za tą skalistą ścianą. Wiedział jednak, co się stanie, jeśli nie wykona skoku. Kiedy Oliver kopniakiem zmusił Łachmana do krótkiego galopu przez prom, Luthien i Wodny Tancerz poszli za jego przykładem.
Młodzieniec wtulił głowę w zmierzwioną grzywę konia; bał się podnieść wzrok, gdy unosił się w górę, pchany siłą rozpędu barki. Usłyszał huk drewna, które uderzyło o skały za jego plecami i krótko potem uświadomił sobie, że pokonał przeszkodę.
Podniósł oczy, gdy Wodny Tancerz wylądował na trawiastym pagórku. Z boku stał Łachman, bez jeźdźca, za to z lekko skaleczoną przednią nogą. Przez chwilę Luthien obawiał się, że Oliver spadł podczas skoku i roztrzaskał się o kamienie. Zauważył jednak, że niziołek leży na mokrej trawie i zanosi się szalonym śmiechem.
Oliver poderwał się na nogi i podniósł kapelusz. Obejrzał się na Diamentową Bramę i zaczął gorliwie machać ręką, aby dać znak tym, którzy mu pomogli, że przeżył i on, i jego towarzysz.
Luthien podjechał na skraj pagórka i spojrzał w dół na rozbitą barkę. W odległości dwudziestu metrów ponownie wynurzył się krwiożerczy wieloryb i zaczął krążyć wokół unoszących się na morzu szczątków.
– Nie było tak źle – odezwał się Oliver.
Luthien nie wiedział, czy ma zeskoczyć i uderzyć niziołka, czy podrzucić go do góry na znak zwycięstwa. Krew gwałtownie pulsowała mu w żyłach, a serce waliło jak młot. Czuł w sobie więcej życia niż kiedykolwiek; w takie podniecenie nie wprawiała go nawet zwycięska walka na arenie.
Ale jeśli Oliver mówił prawdę, cóż jeszcze czekało młodego Bedwyra u boku niziołka?
Najpierw był rozradowany, ale teraz ciarki przeszły mu po grzbiecie.
– Idą tu, aby nam pogratulować bystrości – powiedział Oliver. Luthien zauważył, że towarzysz spogląda na północ, w kierunku przystani w bliższej części kanału. Nadbiegało stamtąd kilkudziesięciu mężczyzn, krzyczących i wymachujących narzędziami.
– Żeby pogratulować? – zapytał z powątpiewaniem Luthien. Oliver zerknął na roztrzaskaną barkę.
Myślisz, że będą chcieli, żebyśmy za nią zapłacili? Luthien wzruszył ramionami, gdy tymczasem niziołek podbiegł do swojego kuca, wskoczył na siodło i na siedząco skłonił się nadbiegającym, zamaszyście omiatając kapeluszem bok kuca.
– Doprawdy, jestem wam wdzięczny za oklaski – ryknął do zbliżającej się tłuszczy – ale obawiam się, że kurtyna już opadła!
I pognali przed siebie: wystrojony niziołek – zawadiaka dosiadający brzydkiego, żółtego kuca i syn Bedwyra na białym, błyszczącym rumaku.
Następne kilka dni nie przyniosły utrudzonym towarzyszom zbyt wielu przygód. Spokojnie jechali na południe, przez eriadorskie ziemie uprawne, nocując i jedząc gdzie się dało. Nie sprawiało im to kłopotu, albowiem rolnicy północnego Eriadoru byli życzliwi i chętnie dzielili się żywnością oraz miejscem w stajniach w zamian za wieści z odległego świata.
Przy takich okazjach Oliver zawsze narzucał temat rozmów. Opowiadał Luthienowi i farmerom wspaniałe historie ze swego życia w Gaskonii, o przygodach daleko wykraczających poza „drobne uciążliwości”, jakich doznawał wraz z Luthienem od czasu walki z kupcem i jego obstawą.
Luthien wysłuchiwał tych opowieści w milczeniu, chociaż wiedział, że trzy czwarte z nich to przechwałki Olivera, a tylko jedna czwarta jest prawdziwa, choć nawet ta liczba mogła być zawyżona. Młodzieniec nie widział nic złego w przesadnych historiach opowiadanych przez niziołka, ten natomiast nieźle zabawiał farmerów. Każdego ranka, kiedy Luthien i Oliver opuszczali kolejną farmę, odprowadzała ich cała rodzina, a czasami nawet sąsiedzi, i wszyscy uśmiechali się, machali i życzyli podróżnikom szczęścia.
Luthien miał zbyt wiele na głowie, żeby się przejmować zmyśleniami, które tak gładko recytował niziołek. Młody Bedwyr wciąż jeszcze nie umiał uporządkować chaotycznych myśli i wydarzeń ostatniego tygodnia, ale przynajmniej nie miał sobie nic do zarzucenia. Nawet wspomnienie o cyklopie w domu ojca albo tym na dachu kupieckiego powozu, czy też o bestiach w przewróconej łodzi nie budziła w nim wyrzutów sumienia. Mówił sobie, że gdyby identyczna sytuacja przytrafiła mu się jeszcze raz, postąpiłby tak samo.
Cieszył go również towarzysz podróży. Z każdym dniem przekonywał się, że coraz bardziej lubi towarzystwo Olivera. Ten nie ukrywający złodziejskiego fachu niziołek nie był zły. Wręcz przeciwnie. Rozważając jego czyny i historie z przeszłości (tę ich część, w której zdaniem Luthiena mogło się kryć ziarno prawdy), młodzieniec doszedł do wniosku, że Oliver wyznaje bardzo wzniosłe zasady. Niziołek okradał tylko kupców oraz możnych panów, i mimo pogróżek, które wygłaszał pod adresem bezradnego handlarza i jego żony na gościńcu, wyczuwało się, że nie miał ochoty zabijać nikogo z wyjątkiem cyklopów!
I tak oto Luthien, nie mając pojęcia, gdzie szukać brata, zdecydował się po prostu jechać u boku niziołka, dokądkolwiek prowadziłby ich szlak, i poddać się wyrokom losu.
Przez kilkanaście dni kierowali się na południe, potem zaś zboczyli na wschód, mijając pola, na których wysokie łany pszenicy gięły się pod naporem wiatru oraz wielkie, kamienne mury.
– Pojedziemy między górami – tłumaczył Oliver któregoś popołudnia, pokazując szeroki wyłom między główną częścią Żelaznego Krzyża i północnym pasmem szczytów. – Łódź wysadziła mnie na drodze do Montfort i tędy nie jechałem.
– Pokos Bruce’a MacDonalda – odparł Luthien, podając nazwę tego wyłomu.
Oliver zmusił Łachmana do wolniejszej jazdy i przez chwilę rozmyślał.
– A czy ten Bruce MacDonald będzie od nas chciał myto? – zapytał, kładąc troskliwie rękę na brzęczącej sakiewce.
– Tylko pod warunkiem, że wstanie z grobu – rzekł Luthien ze śmiechem. Z przyjemnością opowiedział legendę o największym bohaterze dawnego Eriadoru, człowieku, który odparł atak cyklopów, tak że musieli wracać do jaskiń w górach. Według podań, Bruce MacDonald zrobił wyłom przez góry, dzięki czemu łatwiej je pokonał i zaskoczył główne siły przeciwników, którzy nie spodziewali się jego armii przed nadejściem przecierającej górskie szlaki wiosny.
– A teraz jednoocy są waszymi przyjaciółmi? – zagadnął Oliver. – My w Gaskonii nie mamy żadnych cyklopów – przechwalał się. – A przynajmniej nie mamy żadnych, którzy ośmielają się wysuwać ohydne nochale ze swoich brudnych górskich nor!
Niziołek mówił dalej. Tłumaczył, w jaki sposób Gaskończycy postępowali z jednookimi bestiami, opowiadał o wielkich bitwach – oczywiście o wiele wspanialszych niż jakakolwiek bitwa stoczona przez Bruce’a MacDonalda.
Luthien pozwalał niziołkowi snuć bezładną opowieść, a sam właściwie wyłączył się z rozmowy. Rozmyślał o tym, w jaki sposób przekazywał historię o MacDonaldzie i jak krew pulsowała w jego żyłach, ilekroć mówił o legendarnym bohaterze. Nagle młody Bedwyr zaczął rozumieć własne czyny i emocje. W końcu pojął, dlaczego dokonanie zabójstwa w domu ojca nie sprawiło mu zbytniej udręki. Pomyślał o swoich uczuciach wobec pierwszego cyklopa, który został wyrzucony za burtę promu. Luthien nie pospieszył mu z pomocą, chociaż zaoferował ją człowiekowi, którego spotkał taki sam los.
Nigdy dotąd młody Bedwyr nie miał pojęcia, jak bardzo nienawidzi cyklopów. Uświadomiwszy sobie ten fakt, lepiej zrozumiał Ethana. Teraz już wiedział, dlaczego jego brat opuścił arenę przed laty, gdy tylko książę Montfort przysłał Gahrisowi cyklopowych strażników. Analizie tych nowych emocji towarzyszyła fala wspomnień: bajki opowiadane mu przez ojca w dzieciństwie i inne historie, dokładnie odmalowujące okrucieństwa, jakich dopuszczali się cyklopi, zanim pokonał ich Bruce MacDonald. Bezprawne najazdy zdarzały się i później, a ich ofiarą padały zazwyczaj bezbronne rodziny rolników.
Luthien był wciąż pogrążony w rozmyślaniach, kiedy Oliver przystanął i rozejrzał się dokoła. Młody Bedwyr nadal jechał przed siebie, nie zwracając uwagi na niziołka, i jechałby tak bez końca, gdyby jego kompan nie zagwizdał.
Młodzieniec odwrócił się i z zaciekawieniem popatrzył na niziołka. Widząc zaniepokojenie na twarzy Olivera, zrównał Wodnego Tancerza z żółtym kucem towarzysza i cicho zapytał:
– O co chodzi?
– Musisz się nauczyć wyczuwać takie rzeczy – szepnął niziołek.
Jakby w odpowiedzi na jego słowa, wysoko, nad głowami podróżnych przeleciała strzała.
– Cyklopi – mruknął Oliver.
I znowu, jak na komendę, pszenica po obu stronach drogi zaczęła się uginać i dygotać, a po chwili wypadli z niej cyklopi, jadący na dzikich kucoświniach, brzydkich, ale silnie umięśnionych bestiach, które wyglądały jak skrzyżowanie kudłatego konia i odyńca.
Luthien i Oliver zakołysali się w siodłach i chcieli zmusić konie do galopu, ale z pszenicy wyłoniło się dwóch kolejnych cyklopów, jeden tuż przy niziołku, a drugi nieco dalej na drodze.
Oliver cofnął Łachmana i zjechał na bok, lecz zaraz zwalił się na niego wierzchowiec cyklopa. Mądry kuc wierzgnął przednimi nogami i uderzył napastnika w ręce i miecz. Łachman nie wyrządził bestii poważnej krzywdy, ale przynajmniej odwrócił jej uwagę, podczas gdy przyczajony w siodle Oliver zdołał wsunąć rapier pod kopyta kuca.
Pochłonięty walką cyklop nawet nie zauważył zbliżającego się ostrza. Zapiszczał i próbował się cofnąć, ale rapier dokonał już dzieła. Kucoświnia wciąż uganiała się za Oliverem i Łachmanem, toteż niziołek zaczepił swym lewakiem miecz cyklopa i odrzucił go na bezpieczną odległość.
Cyklop nie był już świadomy tego manewru; pochylony bezwładnie do przodu, miał w oku tylko ciemność.
Nieco dalej Luthien ustawiał Wodnego Tancerza w taki sposób, aby zaatakować nacierającą na nich kucoświnię. Młody Bedwyr uniósł miecz, podczas gdy cyklop celował w niego włócznią.
Jednooki miał przewagę: dłuższą broń, i sądził, że uda mu się zadać potężny cios.
Jednak Luthien opuścił miecz, zakręcił nim i wbił w czubek włóczni. Ten ruch sprawił, że włócznia odchyliła się w bok, a potem do góry, miecz Luthiena zaś wylądował na karku parskającej kucoświni. Nagle młody wojownik chwycił miecz z drugiej strony, tak że rozciął przedramiona cyklopa i zmusił go do odchylenia się.
Młodzieniec kontynuował natarcie, aż w końcu bestia zwaliła się na zakurzony gościniec. Natychmiast zaatakował ją Oliver. Sądząc, że będzie tratowana, obróciła twarz do ziemi i zasłoniła głowę okaleczonymi łapami.
Ale niziołek nie miał czasu, żeby wykończyć potwora. Z tyłu nacierała na niego zgraja cyklopów, toteż nie mógł ryzykować, że zaplącze się w połamane kończyny wroga. Ponaglany przez właściciela, Łachman odsunął leżącego twarzą w dół cyklopa i pogalopował w ślad za Wodnym Tancerzem.
Pościg trwał. Strzały śmigały dosłownie we wszystkich kierunkach i chociaż Oliver z pewnością miał rację, twierdząc, że cyklopi nie umieją prawidłowo ocenić odległości, proste reguły prawdopodobieństwa podpowiadały niziołkowi i Luthienowi, że grozi im niebezpieczeństwo.
Wodnemu Tancerzowi na moment ugięty się nogi; Luthien zrozumiał, że jego koń został trafiony strzałą w zad. Kolejna strzała drasnęła młodzieńca w ramię.
– Zostawiamy drogę? – krzyknął Luthien, zastanawiając się, czy powinien wraz z Oliverem skryć się w wysokich łanach pszenicy. Jednak Oliver potrząsnął głową. Konie, nawet taki kuc jak Łachman, mogły przegonić kucoświnie tylko na otwartym terenie; chrząkające wierzchowce cyklopów przedzierały się przez zarośla szybciej niż jakiekolwiek inne zwierzę. Poza tym niziołek zwrócił Luthienowi uwagę, że kłosy pszenicy po obu stronach drogi już gwałtownie szeleściły, w miarę jak kolejni cyklopi dołączali do pościgu.
– To ten kupczyk! – wrzasnął Oliver. – On naprawdę nie zna się na żartach!
Luthien nie zdążył mu odpowiedzieć, gdyż z wysokiego łanu wynurzył się cyklop. Bedwyr schował się za umięśnioną szyją Wodnego Tancerza i zmusił konia, żeby ruszył do przodu. Wodny Tancerz również pochylił łeb i gwałtownie przyspieszył. Młodzieniec poczuł powiew, jaki wywołuje świst miecza, ale zbliżył się do cyklopa zbyt szybko, by ten zdołał trafić w cel.
Nieco zwolnił, żeby Oliver mógł go dogonić. Uznał, że muszą trzymać się razem, chociaż nie miał pojęcia, w jaki sposób którykolwiek z nich zdoła wybrnąć z tej sytuacji. Na drogę przed nimi wypadało coraz więcej cyklopów, a wolniejsza jazda mogła sprawić, że ci z tyłu doścignęliby dwóch podróżników.
Luthien zerknął na Olivera i omal nie wybuchnął śmiechem, widząc, że w wielkim kapeluszu niziołka sterczy strzała.
– Żegnaj! – zawołał młody Bedwyr. Oliver tylko się uśmiechnął.
Po chwili obaj wytrzeszczyli oczy, gdy na drodze zabłysła przezroczysta smuga migoczącego, błękitnego światła. Zarówno niziołek, jak i Luthien wydali okrzyk strachu i zaskoczenia, myśląc, że to dzieło jakiegoś szatańskiego czarnoksiężnika-cyklopa, i usiłowali zjechać na bok. Oliver zerwał wielki kapelusz z głowy i zasłonił nim twarz.
Byli jednak zbyt blisko. Rozpędzone wierzchowce, najpierw Wodny Tancerz, a potem Łachman, zanurzyły się w światło.
Wszystko się zmieniło.
Znajdowali się teraz w świetlistym korytarzu. Otoczenie wydawało się Luthienowi nierzeczywiste, tak jakby on sam i Oliver poruszali się w zwolnionym tempie. Jednak gdy młodzieniec rozejrzał się dokoła i zerknął na ziemię, uświadomił sobie, że porusza się z zawrotną prędkością: każdy powolny krok Wodnego Tancerza umożliwiał mu pokonanie ogromnej odległości.
Korytarz światła oddalał się od drogi, aż w końcu skręcił na południe, przez łany pszenicy, jednakże jazda wierzchowców wcale nie powodowała uginania się kłosów. Wydawało się, że biegną w powietrzu albo na poduszce ze światła, w ogóle nie dotykając ziemi i nie czyniąc kopytami żadnego hałasu. Konie podjechały do szerokiej rzeki i przekroczyły ją bez jednego pluśnięcia. W ciągu kilku sekund góry znacznie się przybliżyły. Mknęły po zboczach, przeskakując rozpadliny, jakby te były rysami na kamieniu.
Nagle przed podróżnikami zamajaczyła stroma ściana skalna. Luthien znowu krzyknął, ale miał wrażenie, że słowa, które wypowiedział, zostały daleko w tyle. Wodny Tancerz i Łachman wbiegły na kilkusetmetrowe urwisko i pogalopowały przez usianą głazami ziemię. Zagajnik małych drzew, rosnących tak gęsto, że żaden koń by przezeń nie przeszedł, pokonały z taką łatwością, że nie poruszyła się ani jedna gałązka czy listek.
Niebawem Luthien dostrzegł przed sobą kolejną skałę. Świetlisty tunel kończył się chyba tutaj, w miejscu, gdzie wirujące smugi błękitu i zieleni tańczyły na skalnej ścianie. Zanim Luthien zdążył cokolwiek zrobić, Wodny Tancerz wszedł w skałę.
Młody Bedwyr czuł, że ciśnienie wokół niego narasta. Miał nieprzyjemne wrażenie, jakby coś go dusiło. W tym niezwykłym miejscu nie mógł krzyknąć ani nawet zaczerpnąć oddechu. Pomyślał, że czeka go tu śmierć.
Lecz w tym momencie, zupełnie nieoczekiwanie, Wodny Tancerz przeszedł na drugą stronę ściany skalnej i lekko wbiegł do oświetlonej pochodnią jaskini. Kopyta konia głośno stukały o twarde, kamienne podłoże.
Łachman wyłonił się tuż za Wodnym Tancerzem. Zwolnił i zatrzymał się obok białego konia. Po chwili Oliver odważył się odkryć zasłoniętą kapeluszem twarz i rozejrzał się. Popatrzył również za siebie: z niedowierzaniem zerkał na kamienną ścianę. Wirujący blask uległ rozproszeniu. Niziołek odwrócił się do Luthiena, który sprawiał wrażenie, jakby jakieś słowa cisnęły mu się na usta.
– Nawet nie chcę wiedzieć – zapewnił Oliver młodego człowieka.
BRIND’AMOUR
Jaskinia była naturalnie wydrążona. Miała kolisty kształt i mniej więcej dziesięć metrów średnicy. Ściany były chropowate, nieregularne. Sufit wybrzuszał się i unosił na rozmaitych wysokościach, ale podłoga wydawała się gładka i dość równa. Na przeciwległej ścianie po lewej stronie, znajdowały się niepozorne, drewniane drzwi. Obok, na drewnianym stole, leżały pergaminy, niektóre w srebrnych rurkach, niektóre tylko zwinięte, a jeszcze inne pod dziwacznie rzeźbionymi przyciskami do papieru, trochę przypominającymi gargulce. Nieco dalej stał osobliwy piedestał, na którym spoczywała idealnie przezroczysta kryształowa kula.
Pod ścianą po prawej stronie stało krzesło, a przed nim wielka ława, nad którą piętrzyły się liczne półki i szafeczki. Podobnie jak stół, ławę przykrywały zwoje pergaminów. Ludzka czaszka, kandelabry powyginane niczym drzewa, łańcuch zrobiony z czegoś, co wyglądało na zachowane cyklopie oczy, kilkanaście kałamarzy, fiolek oraz długie gęsie pióra dopełniały niesamowitej scenerii. Obaj przyjaciele nie mieli wątpliwości, że trafili do prywatnej siedziby jakiegoś czarnoksiężnika.
Zeskoczyli z koni. Oliver podążył za Luthienem, żeby obejrzeć zad Wodnego Tancerza. Młody Bedwyr westchnął z ulgą, gdy przekonał się, że strzała jedynie drasnęła jego cennego konia i nie spowodowała poważniejszej rany.
Kiwnął głową Oliverowi na znak, że zwierzęciu nic nie jest, i zaraz ruszył ku intrygującej kryształowej kuli, podczas gdy niziołek zajął się przeglądaniem pergaminów.
– Żadnych psot – ostrzegł go Luthien. W młodości nasłuchał się historii o niebezpiecznych czarnoksiężnikach i doszedł do wniosku, że z magiem zdolnym wyczarować tunel ze światła, który sprowadził ich w to miejsce, nie byłoby mądrze zadzierać.
Zdumienie osobliwym przebiegiem wydarzeń jeszcze się wzmogło, gdy Luthien zajrzał w kryształową kulę. Zobaczył samego siebie! A także Olivera, chodzącego po jaskini, Łachmana i Wodnego Tancerza, które spokojnie stały, odpoczywając po długim biegu. Z początku Luthien myślał, że widzi tylko odbicie, ale uświadomił sobie, że coś jest nie w porządku z perspektywą. Odniósł wrażenie, że spogląda na wszystko z sufitu.
Tymczasem Oliver wsuwał do kieszeni jedną z fiolek.
– Odłóż to! – napomniał go Luthien, który widział każdy ruch niziołka w kryształowej kuli.
Oliver popatrzył na młodzieńca z zaciekawieniem. „Skąd o tym wie?”
– Odłóż to – powtórzył Luthien, ponieważ niziołek nie wykonał żadnego ruchu, i groźnie spojrzał na niego przez ramię.
– Chcesz ot tak sobie zrezygnować z takich skarbów? – zapytał Oliver, niechętnie wyjmując z kieszeni małą fiolkę i przytrzymując ją przed oczami. – Wiesz, składniki mogą być szalenie egzotyczne. To przecież dom czarnoksiężnika.
– Czarnoksiężnika, który nas uratował – Luthien przypomniał złodziejowi.
Oliver głęboko westchnął i odłożył fiolkę na miejsce.
– Doceniam waszą wdzięczność – rzekł ktoś tuż obok Luthiena.
Młodzieniec ze zdumieniem obserwował puste miejsce, a potem cofnął się o krok, gdyż ściana zaczęła zmieniać swój wygląd. Zza kamieni wyłonił się czarnoksiężnik. Z początku jego twarz miała kolor skały, ale stopniowo wracała na nią cielista bladość. Był stary, przynajmniej tak stary jak ojciec młodego Bedwyra, a jednak trzymał się prosto i z wdziękiem, który zrobił na Luthienie duże wrażenie. Gęste, lejące się szaty były intensywnie niebieskie, broda zaś i włosy przybrały biały kolor – śnieżnobiały, jak jedwabne okrycie Wodnego Tancerza. Oczy maga również były niebieskie, podobnie jak jego szaty; tliły się w nich iskierki energii i mądrości. Luthien pomyślał, że kurze łapki w kącikach oczu czarnoksiężnik zawdzięczał wielogodzinnemu ślęczeniu nad pergaminami.
Kiedy młody Bedwyr zdołał wreszcie oderwać wzrok od odzianego w błękitną szatę mężczyzny, obejrzał się za siebie i stwierdził, że Oliver również jest pod wrażeniem.
– Kim jesteś? – zapytał niziołek.
– To nieważne.
Oliver zerwał kapelusz z głowy, żeby wykonać zamaszysty ukłon.
– Jestem...
– Oliver Burrows, który nazywa sam siebie Oliverem deBurrowsem – przerwał mu czarnoksiężnik. – Tak, tak, oczywiście tak się nazywasz, ale to również nie jest ważne.
Zerknął na Luthiena, jakby oczekiwał, że młodzieniec będzie się przedstawiał, ale Luthien tylko skrzyżował ręce w geście nieco wyzywającej stanowczości.
– Twój ojciec bardzo za tobą tęskni – rzekł czarnoksiężnik. Ta prosta uwaga całkowicie zniweczyła wystudiowaną pozę Luthiena.
Oliver podskoczył do Luthiena, chcąc użyczyć mu wsparcia, którego sam potrzebował.
– Obserwuję was od jakiegoś czasu – wyjaśnił czarownik, powoli przechodząc obok podróżników i kierując się do ławy. – Udowodniliście, że jesteście nie tylko zaradni, ale i odważni, a właśnie tych dwóch cech wymagam.
– Po co? – zdołał zapytać Oliver.
Czarodziej odwrócił się do niego z rozpostartymi rękami. Niziołek wzruszył ramionami i rzucił Luthienowi wyjętą z kieszeni fiolkę.
– Po co? – zapytał natychmiast Luthien niecierpliwie, w obawie, że zostanie zlekceważony, ale również dlatego, że chciał odwrócić uwagę niebezpiecznego maga od sztuczki Olivera.
– Cierpliwości, mój chłopcze! – odparł beztrosko mężczyzna w niebieskiej szacie. Wydawało się, że wcale nie jest urażony próbą kradzieży. Przez chwilę wpatrywał się w fiolkę, a potem uśmiechnął się dziwnie do Olivera.
Niziołek westchnął i znowu wzruszył ramionami, a potem wyjął z kieszeni podobną fiolkę i cisnął ją w kierunku czarownika.
– Zawsze mam kilka zapasowych – wyjaśnił zdumionemu Luthienowi.
– Chyba kilkanaście – rzekł czarownik, nieco ostrym tonem, i znów wyciągnął rękę.
W pokoju rozległo się kolejne westchnienie Olivera, który wreszcie cisnął właściwą fiolkę. Czarownik szybko na nią zerknął i odłożył na ławę, a potem wyjął Oliverowi z kieszeni pozostałe fiolki.
– Teraz mam dla was propozycję – oznajmił, zacierając ręce i podchodząc do dwóch podróżników.
– U nas, w Gaskonii, nie darzy się czarnoksiężników zbytnią sympatią – zauważył Oliver.
Czarodziej przystanął i rozważył jego słowa.
– Hm... – odparł. – Przecież ocaliłem wam życie. Luthien już chciał się z nim zgodzić, ale Oliver nie dał mu przemówić.
– Phi! – prychnął. – To byli tylko jednoocy. Ci, których nie zdołalibyśmy prześcignąć, poczuliby ostrze mojego rapiera!
Czarnoksiężnik rzucił Luthienowi sceptyczne spojrzenie. Młodzieniec zrezygnował z dodania czegokolwiek.
– Świetnie – rzekł mag. Skinął w kierunku ściany i znowu rozbłysło wirujące niebieskie światło. – Wobec tego, na konie! Minęło dopiero parę minut. Prawdopodobnie cyklopi nadal gdzieś tu się kręcą.
Luthien spojrzał spode łba na Olivera. Niziołek bezradnie wzruszył ramionami, a wtedy czarnoksiężnik uśmiechnął się i rozwiał magiczny portal.
– Ja tylko chciałem wytargować najlepszą cenę – wyjaśnił szeptem niziołek.
– Cenę? – zaprotestował czarnoksiężnik. – Przecież uratowałem was od niechybnej zguby! – Pokręcił głową i westchnął. – Bardzo dobrze – oznajmił po chwili namysłu. – Jeżeli to za mało za wasze usługi, dam wam przepustki do Montfort oraz informacje, które mogą was uchronić przed śmiercią, kiedy już tam dotrzecie. Myślę również, iż zdołam przekonać kupca, którego obrabowaliście, że nieustanny pościg za wami nie jest wart zachodu. A przysługa, o którą proszę, chociaż bez wątpienia wiąże się z niebezpieczeństwem, nie zajmie wiele czasu.
– Wyjaśnij sprawę – rzekł stanowczo Luthien.
– Oczywiście, przy obiedzie – odparł czarodziej i wykonał gest w stronę drewnianych drzwi.
Oliver zatarł ręce – tę propozycję w pełni aprobował – i odwrócił się do drzwi, ale Luthien stał w miejscu, zaciskając szczęki i krzyżując ręce na piersiach.
– Nie będę jadł z kimś, kto nie chce podać swego imienia – upierał się młody Bedwyr.
– Więcej dla mnie – zauważył Oliver.
– Nieważne – powtórzył czarnoksiężnik. Luthien zachował kamienny wyraz twarzy.
Czarownik stanął przed młodzieńcem i zmierzył go wzrokiem. Obaj mężczyźni patrzyli sobie w oczy, ani razu nie mrużąc powiek.
– Brind’Amour – oznajmił z takim namaszczeniem, że Luthien zastanawiał się, czy powinien znać to imię.
– A ja jestem Luthien Bedwyr – odparł spokojnie młodzieniec, i utkwił w rozmówcy wzrok, jakby chciał, aby ten mu przerwał.
Ale Brind’Amour nie uczynił tego, pozwalając, by młodzieniec dostąpił zaszczytu należytej prezentacji.
Stół w sąsiednim pokoju robił imponujące wrażenie. Nakryto go na trzy osoby, z których jedna miała usiąść na krześle z wysokim oparciem.
– Spodziewano się nas – zauważył kwaśno Oliver, ale gdy zbliżył się do stołu i zobaczył zastawę, przestał wygłaszać kąśliwe komentarze. Wspaniałe srebra i kryształowe puchary, tkane serwetki, pięknie wykonane, gładkie talerze, gotowe do podania potraw. Oliver chyba też był na nie gotowy, sądząc po tym, jak się zakręcił i wskoczył na krzesło z wysokim oparciem.
Brind’Amour przeszedł do bocznej części magicznej komnaty o ścianach z cegły, zupełnie odmiennej od tej w pokoju, który zostawili za sobą. Otworzył kilka kredensów, których drzwiczki idealnie stapiały się z cegłami, i powyjmował dania: pieczoną kaczkę, kilkanaście rodzajów egzotycznych jarzyn, szlachetne wino i czystą, zimną wodę.
– Czarownik z pewnością mógłby wyczarować służącego – odezwał się Luthien, zajmując miejsce – albo zaklaskać w ręce i sprawić, aby talerze pofrunęły na stół.
Pomysł młodzieńca przyprawił Brind’Amoura o chichot.
– Może jeszcze dzisiaj będę potrzebował mocy – wyjaśnił. – Zapewniam was, że stosowanie magicznej energii jest bardzo wyczerpujące. Byłoby naprawdę przykre, gdyby nasza wyprawa zakończyła się niepowodzeniem tylko dlatego, że byłem zbyt leniwy, by podejść i przynieść jedzenie!
Luthien zadowolił się tym wyjaśnieniem. Był głodny, a poza tym uświadomił sobie, że każda ważna rozmowa, którą przeprowadziłby z Brind’Amourem, musiałaby być powtarzana ze względu na Olivera. Niziołek dosłownie włożył głowę w półmisek z rzepami.
Kiedy Luthien wzniósł kieliszek wina, by wypić ostatni łyk, musiał przyznać, że jeszcze nie widział tak wspaniale zastawionego stołu jak u Brind’Amoura.
– Może my, Gaskończycy, powinniśmy baczniej się przyjrzeć naszym czarnoksiężnikom – zauważył Oliver i poklepał się po napęczniałym brzuchu, jakby wypowiadając na głos myśli Luthiena.
– Tak, moglibyście wyznaczyć, jak im tam, szefów w każdym mieście – odparł Brind’Amour z dobrodusznym sarkazmem. – Co jeszcze musiałby robić czarnoksiężnik? – zagadnął Luthiena, usiłując go wciągnąć w zwykłą rozmowę.
Luthien odwrócił głowę, ale myślami był daleko od przekomarzań Olivera i Brind’Amoura. Oliver właśnie opowiadał o przygodzie, której doświadczył w wieży czarownika, zaś Brind’Amour dorzucał szczegóły do opisów niziołka, a poza tym kiwał głową i dziwił się, kiedy wymagała tego grzeczność. Teraz, mając już za sobą posiłek i oficjalne powitanie, Luthien niecierpliwił się, gdyż chciał skoncentrować się na czekającym ich zadaniu. Brind’Amour uratował ich od cyklopów, a przepłynięcie do Montfort (chyba ostatnia szansa na dogonienie Ethana) oraz pozbycie się tamtego kupca byłoby nagrodą, której młody człowiek nie mógł zlekceważyć.
– Wspomniałeś o zadaniu – zdołał wreszcie przerwać gadaninę tamtych. Swobodna rozmowa natychmiast, w mgnieniu niziołkowego oka, zamarła. – Zdaje się, że wspomniałeś coś o kolacji, ale teraz kolacja już się skończyła.
– Nie sądziłem, że uda mi się przekrzyczeć zgiełk wywołany obecnością pewnego zapalczywego niziołka – odparł Brind’Amour z wymuszonym uśmiechem.
– Oliver jest gotowy – zauważył Luthien, z powagą i determinacją.
Brind’Amour oparł się o krzesło. Zaklaskał i z jakiegoś zacisznego kącika wypłynęła długa fajka, zapaliła się i delikatnie opadła na jego wyciągniętą dłoń. Luthien zrozumiał, że ta magiczna sztuczka została zrobiona na jego użytek, po to, by subtelnie przypomnieć, iż to Brind’Amour kontroluje sytuację.
– Zgubiłem coś – rzekł czarownik, kilkakrotnie zaciągnąwszy się fajką. – Coś bardzo dla mnie cennego.
– Ja tego nie mam – oświadczył Oliver, klaszcząc. Brind’Amour spojrzał na niego życzliwie.
– Wiem, gdzie to coś jest – wyjaśnił.
– Wobec tego nie ma mowy o zagubieniu.
Tym razem poczucie humoru niziołka nie wywołało uznania ani Brind’Amoura, ani Luthiena. Młody Bedwyr zauważył wyraz bólu na pomarszczonym obliczu starca.
– To coś znajduje się w wielkim, zamkniętym labiryncie jaskiń niedaleko stąd – powiedział.
– Zamkniętym? – dopytywał się Luthien.
– Przeze mnie i kilku towarzyszy – odparł Brind’Amour – przed czterystu laty, zanim Gaskończycy pojawili się na Wyspach Morza Avon, kiedy imię Bruce’a MacDonalda wciąż było na ustach wszystkich poddanych Eriadoru.
Luthien chciał coś odrzec, ale urwał wpół zdania, oszołomiony tym, co usłyszał.
– Powinieneś już nie żyć – zauważył Oliver i Luthien rzucił mu wściekłe spojrzenie.
Jednak Brind’Amour nie obraził się, a nawet kiwnął głową na znak, że zgadza się z niziołkiem.
– Wszyscy moi towarzysze od dawna spoczywają w ziemi – wyjaśnił. – Ja żyję tylko dlatego, że spędziłem wiele lat w magicznym zastoju. – Nagle zamachał gwałtownie ręką, pokazując, że chce zmienić temat i że zapomnieli o najistotniejszej sprawie.
Luthien widział, że mężczyzna jest bardzo zakłopotany.
– Świat mógłby być prostszy, gdybym nie żył, Oliverze Burrows – ciągnął Brind’Amour. – Oczywiście wtedy wy dwaj też bylibyście martwi – przypomniał im zjadliwie, przekrzywiając Oliverowi kapelusz. – Mam dla was bardzo proste zadanie – oznajmił mag. – Zgubiłem coś. Wy macie udać się do jaskiń i odzyskać to.
– To? – zapytali jednocześnie dwaj przyjaciele. Czarownik zawahał się.
– Musimy wiedzieć, czego szukać – argumentował Luthien.
– Berła – wyznał Brind’Amour. – Mojego berła. To dla mnie najcenniejsza rzecz.
– To dlaczego zostawiłeś je w tej jaskini? – dziwił się Oliver.
– I dlaczego zamknąłeś jaskinię? – dorzucił Luthien.
– Nie zostawiłem go w jaskini – odparł Brind’Amour dość ostrym tonem. – Wykradziono mi je i umieszczono tam całkiem niedawno. Ale to inna historia, która nie dotyczy was w najmniejszym stopniu.
– Ale... – zaczął Oliver, jednak ucichł, gdy tylko poczuł na sobie groźne spojrzenie Brind’Amoura.
– Co się tyczy jaskini, została zamknięta, żeby jej mieszkańcy nie włóczyli się po Eriadorze – czarownik oznajmił Luthienowi.
– A kto to był? – naciskał Luthien.
– Król cyklopów i jego najsilniejsi wojownicy – odparł spokojnie Brind’Amour. – Obawialiśmy się, że sprzymierzy się z Gaskończykami, gdyż wiedzieliśmy, iż wkrótce zawitają na naszym brzegu.
Luthien patrzył surowym wzrokiem na starca; nie był pewien, czy dowierza jego wyjaśnieniom. Oliver miał jeszcze większe wątpliwości. Gaskończycy nienawidzili cyklopów bardziej niż Eriadorczycy – jeśli to było możliwe – i każdy potencjalny sojusz ludów południowego królestwa i jednookich wydawał się praktycznie niemożliwy.
Poza tym Luthien nie pojmował, jaki sens miałoby tak staranne zabezpieczanie się przed rasą, która wcześniej została napadnięta i zmiażdżona. Bruce MacDonald odniósł bezdyskusyjne, graniczące z ludobójstwem zwycięstwo; z tego, co wiedział młody Bedwyr, rasa cyklopów po dziś dzień nie odzyskała dawnej świetności.
– Teraz, przy odrobinie szczęścia, jaskinia jest niezamieszkana – rzekł Brind’Amour z nadzieją. Najwyraźniej dłuższa rozmowa o tej ostatniej sprawie nie była mu na rękę.
– To dlaczego nie wybierasz się tam, żeby odzyskać swoje drogocenne berło? – zapytał Oliver.
– Jestem stary – odparł Brind’Amour – i słaby. Z tego miejsca, źródła mojej mocy, nie dam rady otworzyć portalu, jeśli pójdę przez tunel do tamtej jaskini. Dlatego potrzebuję waszej pomocy – pomocy, za którą już zostaliście, i jeszcze będziecie, hojnie wynagrodzeni.
Luthien w dalszym ciągu obserwował czarownika, wyczuwając, że mężczyzna kłamie albo nie mówi im całej prawdy. Mimo to nie miał już żadnych szczegółowych pytań, a Oliver po prostu rozsiadł się wygodnie na krześle i głaskał po brzuchu. Tego dnia zajechali daleko, walczyli na drodze i porządnie się najedli.
– Proponuję wam teraz luksus ciepłych i miękkich łóżek – obiecał Brind’Amour, wyczuwając nastrój swoich gości. – Wypocznijcie dobrze. Nasza sprawa może zaczekać do jutra.
Towarzysze ochoczo przyjęli ofertę. Po szybkiej wizycie u Łachmana i Wodnego Tancerza, których umieszczono w pustej komnacie obok biblioteki, wskoczyli pod pierzyny, a Brind’Amour zostawił ich w spokoju.
– Ma czterysta lat? – Oliver zapytał Luthiena.
– Nie poddaję w wątpliwość słów i postępowania czarnoksiężników – odparł Luthien.
– Ale czy nie ciekawi cię ten magiczny zastój?
– Nie.
Odpowiedź była prosta i uczciwa. Luthien wychował się wśród porządnych i praktycznie nastawionych do życia rybaków i farmerów. Jedynym przejawem magii na Bedwydrin były zioła uzdrowicielek i ostrzeżenia dotyczące pogody, przekazywane przez portowych jasnowidzów kapitanom łodzi rybackich. Nawet te dwie, używające raczej łagodnej magii grupy wprawiały Luthiena w zakłopotanie – człowiek taki jak Brind’Amour potrafił całkowicie wytrącić młodzieńca z równowagi.
– I nie rozumiem, dlaczego jaskinia mieszcząca tylko cyklopów...
Luthien przerwał Oliverowi machnięciem ręki.
– I kto chciałby kraść berło czarownika? – szybko dorzucił niziołek, zanim Luthien zdążył wykonać kolejny gest.
– Uporajmy się z tym zadaniem i zajmijmy się naszym... – zaczął Luthien, ale przerwał, gdyż nie wiedział, jak zakończyć swoją wypowiedź.
– Naszym czym? – ponaglał go Oliver, ale zaraz zamyślił się, podobnie jak młody Luthien.
Co będą kontynuowali on i Oliver Burrows, który kazał nazywać się deBurrows? Poszukiwania? Swoje życie? Złodziejski fach, a może coś gorszego?
Młody Bedwyr nie potrafił znaleźć odpowiedzi ani w kwestii przyszłości, ani w kwestii tego, co zaszło niedawno. Odkąd do Dun Varna ściągnął wicehrabia Aubrey wraz ze swoim dworem, świat Luthiena stanął na głowie. Młodzieniec opuścił Dun Varna, żeby odszukać swego brata, ale teraz zaczynał przekonywać się, że świat jest o wiele większy niż przypuszczał. W trakcie paru ostatnich dni Oliver tłumaczył mu, że statki wyruszały z Wysp Morza Avon do Gaskonii z kilkunastu różnych portów, począwszy od Carlisle na rzece Stratton aż po Montfort. A Gaskonia była większa od Avon. Oliver zapewniał nieobytego w świecie towarzysza, że setki tamtejszych miast przewyższają rozmiarami Dun Varna, a kilkadziesiąt jest nawet większych od Carlisle. A Duree, ziemia wojny, na którą zapewne wybierał się Ethan, znajdowała się dwa i pół tysiąca kilometrów na południe od północnego wybrzeża Gaskonii.
Dwa i pół tysiąca kilometrów!
Jak Luthien mógł oczekiwać, że dogoni Ethana, skoro nie wiedział, w którą stronę się udał?
Luthien nie odpowiedział na pytanie Olivera. Zresztą niziołek wkrótce zaczął smacznie chrapać i chyba niespecjalnie mu zależało na poznaniu reakcji przyjaciela.
NIEWINNE KŁAMSTWA
Kiedy Oliver i Luthien wyszli nowym magicznym tunelem Brind’Amoura, od razu zauważyli, że w jaskini, do której poprzednio zawitali, panował uciążliwy upał. Poza tym była ogromna. Pochodnia Luthiena oświetlała tylko pas przy jednej ścianie, tej, przy której wychodzili. Dwaj podróżnicy z trudem dostrzegali krystaliczne migotanie ostrych, długich stalaktytów, złowieszczo zwisających na sporej wysokości nad ich głowami.
Za plecami Luthiena i Olivera coś rozbłysło. Odwrócili się i zobaczyli, że portal Brind’Amoura zaczyna się kurczyć. Z początku przedzierali się ku światłu, myśląc, że czarnoksiężnik zamierza ich opuścić. Wirujący kłąb zmniejszył się do rozmiarów pięści, ale jego światło nie traciło nic ze swej intensywności.
– Chce się upewnić, że żadnemu z cyklopów, jeśli żyją, nie uda się przejść – stwierdził Oliver z ulgą.
– Albo upewnić się, że nie przejdziemy, dopóki nie znajdziemy tego berła – dorzucił Luthien. – On ma kryształową kulę i będzie śledził każdy nasz ruch.
Mówiąc te słowa, Luthien znowu przysunął się do ściany i badał jej osobliwą teksturę. Dotychczas zwiedził niewiele jaskiń – grotę czarnoksiężnika i morskie pieczary na skalistym wybrzeżu w okolicach Dun Varna – lecz mimo wszystko ta tutaj wydawała mu się dziwna. Ściana była miedzianego koloru i szorstka, tak jak Luthien mógł oczekiwać, ale przecinały ją linie o ciemniejszym zabarwieniu, gładkich w dotyku.
– Stopiona ruda – wyjaśnił Oliver, podchodząc do towarzysza. – Chyba miedź. Wyodrębniła się z kamienia za sprawą jakiegoś wielkiego ciepła.
Luthien bacznie przyglądał się ścianie.
– To właśnie w tym miejscu czarnoksiężnicy zamknęli jaskinię – zdecydował. – Być może użyli magicznych płomieni, żeby wywołać lawinę. – Nie wiadomo było, czy ostatnie zdanie Luthiena jest stwierdzeniem, czy pytaniem.
– To musi być to miejsce – zgodził się Oliver, ale i on nie wydawał się przekonany. Delikatnie postukał skałę gałką rękojeści swojego lewaka, próbując sprawdzić jej zwartość. Z tego co wyczuł, ściana była bardzo gruba. To z kolei pozwoliło mu wysnuć wniosek, że falę ciepła wywołało coś po tej stronie muru, ale nie wypowiedział głośno tej myśli.
– Chodź – mruknął niziołek. – Nie mam ochoty zostawać tutaj ani chwili dłużej, jeżeli to nie jest konieczne. – Przerwał i spojrzał na Luthiena, który wciąż studiował roztopioną rudę. Poczuł, że ten młody człowiek rozumuje podobnie jak on. – Zwłaszcza, że w Montfort czeka na mnie wiele grubych mieszków – dodał, nieco za głośno, gdyż z kilku kierunków odpowiedziało mu echo. Jednakże osiągnął swój cel: odwrócił uwagę Luthiena od ściany.
Oliver uważał, że nie należy się martwić na zapas.
Podłoga była nierówna, usiana stalagmitami, z których wiele przewyższało Luthiena. Pomimo że dwaj podróżnicy znajdowali się w jednej komnacie, chwilami odnosili wrażenie, że kroczą wąskimi korytarzami. Cienie migoczącej pochodni Luthiena tworzyły wokół nich złowieszczy krąg, sprawiając, że czuli napięcie i nieustannie rozglądali się na boki.
Zbliżyli się do stromej skarpy; na otwartym terenie w dole dostrzegli ścieżkę biegnącą między stalagmitami, którą zniszczyły porozrzucane wszędzie odłamki skalne.
– Wyprawa będzie łatwiejsza niż sądziłem – rzekł Luthien z nadzieją w głosie. Ochoczo zaczął się zsuwać ze zbocza, wychylając się do tyłu tak bardzo, że prawie siedział.
Oliver chwycił go za ramię i z całej siły pociągnął do góry.
– Nie zastanawiasz się nawet, co wywołało te zniszczenia? – zagadnął ponuro.
Na to pytanie Luthien wolał nie odpowiadać, ani nawet go nie roztrząsać.
– Chodźmy – powiedział tylko i nadal ostrożnie zsuwał się na niższy poziom.
– Ach, ci przeklęci czarnoksiężnicy – mruknął pod nosem Oliver. Ostatni raz obejrzał się na odległą już ścianę i magiczny portal, po czym wzruszył ramionami i udał się w ślad za młodzieńcem.
Kiedy przestał się zsuwać i jeszcze raz podniósł wzrok, zobaczył, że Luthien stoi nieruchomo i intensywnie wpatruje się w coś znajdującego się z boku, przy złamanym stalagmicie.
Niziołek chciał zapytać Luthiena, co widzi, ale stało się to niepotrzebne, gdy tylko do niego podszedł. Za stosem odłamków leżały fragmenty połamanego szkieletu. Obaj przyjaciele rozejrzeli się nerwowo, jakby oczekiwali, że zaraz zmiażdży ich jakiś ohydny i silny potwór.
– To szkielet człowieka – stwierdził Oliver, trzymając w dłoni czaszkę z dwoma oczodołami. – Nie cyklopa.
W sumie złożyli z porozrzucanych kości trzy szkielety, ale tylko dwie czaszki, ponieważ trzecia najwyraźniej rozbiła się na tysiąc kawałeczków. Przetrwały tylko zbielałe kości, jednak obaj towarzysze doszli do wniosku, że szkielety nie leżały tu bardzo długo, a już z pewnością nie czterysta lat. Na jednej z nóg, zagrzebanej pod jakąś skałą, wciąż jeszcze było widać resztki ścięgien i skóry, a i odzież, choć była zniszczona, nie całkiem zbutwiała.
– Może nie jesteśmy pierwszą wyprawą, którą Brind’Amour wysłał na poszukiwanie swojego berła – zauważył Luthien.
– I cokolwiek tu było, nadal żyje – dodał Oliver. Popatrzył na przewrócone stalagmity i zmiażdżoną czaszkę. – Nie sądzę, żeby cyklopi zdołali zrobić coś takiego – rozumował. – Nawet nie cyklopowy król.
Najpierw stopiona ruda wzdłuż ściany, potem szereg zniszczonych skalistych hałd, a teraz to. Obu przyjaciół ogarnął strach. Luthien odtwarzał w pamięci słowa Brind’Amoura o jaskini. Biorąc pod uwagę nowe rewelacje, doszedł do wniosku, że czarnoksiężnik rzeczywiście kłamał, a na pewno nie mówił całej prawdy.
Ale co mogli teraz zrobić? Portal nie dawał im możliwości ucieczki, chyba że Brind’Amour raczyłby go poszerzyć, a Luthien wiedział, że czarnoksiężnik tego nie zrobi, dopóki nie odzyskają jego zagubionego berła.
– Jeżeli to berło jest takie cenne, powinniśmy się spodziewać, że znajdziemy je wśród skarbów istoty, która tutaj rządzi – rzekł Luthien z determinacją. – Ten szlak odłamków powinien nas do niej zaprowadzić.
– Bardzo trafne rozumowanie – odparł Oliver.
Niebawem wyszli z ogromnej komnaty i zaczęli kroczyć szerokim korytarzem. Teraz pochodnia oświetlała obie ściany, a także sufit. Ten fakt nie napełniał jednak podróżników otuchą, gdyż najwyraźniej to, co przeszło przez korytarz przed nimi, nie tylko spłaszczyło stalagmity, ale także oberwało wiszące stalaktyty.
Powietrze wydawało się tutaj jeszcze cieplejsze, a ściany lśniły intensywną czerwienią. Po kilkuset krokach korytarz nagle się obniżył, tworząc niemal pion z wysokości jednego metra, a potem uległ rozszerzeniu i przeszedł w komnatę na nieco równiejszym, ale nadal opadającym zboczu. Luthien pierwszy ześlizgnął się w dół. Oliver podążył tuż za nim.
Znaleźli się na brzegu podziemnego bajora, którego nieruchome wody połyskiwały matową czerwienią i oranżem. Wydawało się, że pochodnia świeci intensywniejszym blaskiem, gdyż ściany były wysadzane kwarcem i innymi kryształami. Po drugiej stronie bajora podróżnicy zauważyli wlot innego korytarza, biegnącego mniej więcej w tym samym kierunku, w którym zmierzali.
Luthien pochylił się nad wodą i powoli, ostrożnie, wyciągnął rękę. Poczuł gorący wyziew unoszącej się pary; odważył się delikatnie dotknąć tafli bajora i natychmiast cofnął dłoń.
– Dlaczego jest takie gorące? – zapytał Oliver. – Jesteśmy wysoko w górach. Niedaleko stąd szczyty górskie pokrywa śnieg.
– Doprawdy? – odparł Luthien. Przypomniał niziołkowi, że w gruncie rzeczy nie mają pojęcia, dokąd zaprowadził ich tunel czarnoksiężnika.
Oliver wpatrywał się w jezioro. Miało najwyżej trzydzieści metrów długości i może dwa razy większą szerokość, ale chwilowo wydawało się, że stanowi barierę nie do przebycia, a może nawet kres drogi, gdyż wypełniało podłogę komnaty, a niziołek nie przepadał za wodą i nie miał zamiaru pokonywać bajora wpław.
– Jest okrężna droga – zauważył Luthien. Pokazał występ skalny wzdłuż lewej ściany, kilka metrów nad poziomem wody.
Perspektywa kroczenia wąską krawędzią nie zachwyciła Olivera. Upuścił torbę podróżną na ziemię i zaczął manipulować przy jej paskach, ignorując pytania zadawane mu przez Luthiena. Kilka minut później wyjął długi, cienki, niemal przezroczysty sznur i hak kotwiczny z trzema zębami.
Sklepienie w tym miejscu nie było zbyt wysokie, przeważnie dzieliło je od podłoża nie więcej niż dziesięć metrów. Wydawało się nierówne, pełne załamań, iglic i spękań. Oliver przymocował hak do końca sznura, a potem rzucił go wysoko nad jeziorem. Haczyk odbił się od ściany, ale nigdzie się nie zaczepił. Z głośnym hukiem spadł do wody.
Luthien gniewnie spoglądał na niziołka przy wtórze zanikającego echa rozbryzgiwanej wody. Przez kilkanaście sekund żaden z przyjaciół nie śmiał się poruszyć.
– Myślałem, że... – zaczął się tłumaczyć Oliver.
– Dawaj go z powrotem – przerwał mu Luthien.
Oliver powoli zaczął zwijać linę. Szło mu to łatwo. Wyjaśnił, że chciał ją zaczepić na sklepieniu, żeby się jej przytrzymywać, gdy będzie szedł po występie skalnym – mogli się przecież poślizgnąć albo zostać zmuszeni do szybkiego odwrotu.
Jego argumenty wydały się Luthienowi całkiem rozsądne; zresztą, niecelny rzut Olivera chyba nie wyrządził żadnej szkody. Lina w dalszym ciągu zwijała się bez przeszkód, a hak był już na pewno blisko brzegu. Nagle jednak lina zatrzymała się i nie reagowała na najmocniejsze nawet szarpnięcia.
Luthien i niziołek wymienili zdumione spojrzenia. Młodzieniec chwycił linę i również ją pociągnął. Ani drgnęła. Widocznie hak zaczepił o coś na dnie bajora.
– Odetnij sznury i idziemy dalej – zaproponował Luthien i chociaż Oliver bardzo cenił sobie tę cienką, lekką linę, i wcale nie pragnął się z nią rozstawać, niechętnie sięgnął do lewaka.
Nagle coś szarpnęło niziołka do przodu. Instynktownie złapał linę obiema rękami, lecz uświadomił sobie, że nie da rady przeciwstawiać się tej sile i zostanie wciągnięty do jeziora, toteż rozluźnił uchwyt. Lina zerwała się tak szybko, że tylko dobrze zrobione skórzane rękawice uchroniły Olivera od ran. Niziołek patrzył na zwinięty i błyskawicznie zmniejszający swą objętość zwój liny. Zaczął skakać dokoła, wołając do Luthiena, żeby ten coś zrobił.
Ale cóż mógł uczynić młodzieniec? Zebrał się w sobie i pochylił nisko, jak gdyby próbując złapać uciekającą linę, ale nie zaryzykował, wiedząc, że i tak nie zdoła jej odzyskać.
Lina Olivera miała ponad trzydzieści metrów, a teraz prawie jej nie było. Jednakże w pewnym momencie gwałtowne ciągnięcie ni stąd, ni zowąd ustało.
Niziołek również przestał się wysilać. Stał jak wryty i patrzył na Luthiena i linę.
– Grube ryby są w tym stawie – zauważył.
Luthien nic nie odpowiedział, tylko spoglądał na jezioro, którego wody raz jeszcze całkowicie się uspokoiły. Wreszcie zebrał się na odwagę i chwycił linę. Ciągnął ją łagodnie, powoli przesuwając na niej dłonie, spodziewając się, że w każdej chwili może zostać szarpnięty.
Ku całkowitemu zaskoczeniu obu podróżników, na haku, który się wynurzył, były tylko brązowe i czerwone wodorosty. Luthien oczyścił hak i wraz z Oliverem obejrzał go dokładnie. Jeden ząb trochę się wygiął, ale nie było na nim żadnego strzępka mięsa czy łusek, które pomogłyby zidentyfikować stworzenie, które go pochwyciło.
– Grube ryby, którym niespecjalnie odpowiada smak żelaza – rzekł Oliver, siląc się na uśmiech. – Trzeba się dostać do tego występu skalnego i iść dalej.
Jednak teraz Luthien nie był już taki pewny, czy należało obrać tę drogę. Zerknął na sklepienie, dostrzegł miejsce, w którym łączyły się dwa stalaktyty, tworzące odwrócony łuk, i zakręcił hakiem nad głową.
– Nie trać mojej cieniutkiej liny! – zaprotestował Oliver, ale zanim zdążył dokończyć, Luthien wykonał rzut.
Hak wyleciał przez szczelinę w sklepieniu i wylądował po drugiej stronie. Luthien napiął linę. Stawiała należyty opór.
– Teraz możemy przechodzić – wyjaśnił Luthien. Oliver wzruszył ramionami i puścił towarzysza przodem. Ścieżka na skraju jeziora zaprowadziła ich wprost na występ skalny, po którym szli miarowym, choć powolnym krokiem. Przez kilka minut jeziorko było bardzo spokojne, ale wkrótce Oliver zauważył, że dolną część kamiennego muru podmywają ledwo widoczne kręgi wody.
– Szybciej – szepnął niziołek.
Luthien i tak już znacznie zwiększył tempo. W wielu miejscach szerokość występu nie przekraczała kilkudziesięciu centymetrów, a nierówna ściana niekiedy sprawiała, że młodzieniec musiał pochylać się, żeby nie nadziać się na grube iglice.
W kilka minut później usłyszeli, że woda silniej uderza o podstawę muru, potwierdzając obawy Olivera. Następnie, jakieś dziesięć metrów dalej, zaczęła się pienić i bulgotać.
– Co to? – zapytał z niedowierzaniem Oliver, gdy kilkumetrowy słup wody wystrzelił w powietrze, jakby coś pod powierzchnią gwałtownie ją wypchnęło.
Po chwili tafla bajora wygładziła się, lecz niziołek i Luthien uświadomili sobie, że patrzą nie na powierzchnię zbiornika wodnego, lecz na wypukłą skorupę gigantycznego żółwia.
Niziołek zapiszczał, a Luthien usiłował przyspieszyć. Wielka bestia zbliżała się do nich. Wystawiła wysoko nad wodę łeb, z tak dużym otworem gębowym, że dałaby radę połknąć biednego Olivera w całości, i śledziła niezdarne ruchy podróżników.
Nagle łeb na nieprawdopodobnie długiej szyi wynurzył się kilka metrów od występu skalnego. Oliver znowu wrzasnął i przywarł do muru, wywijając rapierem. Żółw chybił. Miał w paszczy tylko odłupany przez siebie fragment skały!
Zwaliste cielsko gada przekręciło się, żeby nadążyć za Oliverem. Kiedy żółw znowu ruszył naprzód, niziołek zaczął robić unik, ale Luthien, który przybiegł z drugiej strony, natychmiast zagarnął go w swoje mocne ramiona.
Występ skalny był zbyt wąski na tego rodzaju manewry, lecz młodzieniec nawet nie próbował zachować równowagi. Odskoczył tuż przed rozpędzonym łbem żółwia, trzymając się mocno i Olivera, i liny. Żółw gwałtownie machnął głową w bok, ale nie pod kątem, który byłby odpowiedni dla zaciskających się szczęk, i chociaż zawzięcie uderzał Luthiena, spychając obu towarzyszy, to jednak nie zdołał się w niego wgryźć.
– Szczęściarz z tego żółwia! – zawołał Oliver, z większą odwagą, gdyż szybko wydostawał się poza zasięg paszczy potwora. – Zrobiłbym z ciebie wyborną zupę, taką jaką jadamy w Gaskonii!
Zatoczyli szeroki łuk i krążyli blisko miejsca, w którym pierwszy raz ujrzeli jezioro. Potem wykonali pętlę i zsunęli się na drugą stronę. Dla Luthiena taka rozkołysana lina nie była żadną nowością; jako chłopiec spędzał każde lato, huśtając się na sznurze nad ukrytymi zatoczkami w pobliżu Dun Varna. Teraz wprawdzie postąpił mądrze i zanim skoczył z półki skalnej złapał linę w możliwie wysoko położonym punkcie, ale i tak obaj zanurzyliby się w wodzie, gdyby zbliżyli się do miejsca tuż pod hakiem. Tylko siła rozpędu, nieopatrznie nadanego im przez walącego głową żółwia, uchroniła ich od tego losu. Luthien jednak wciąż musiał podkurczać nogi, żeby ich nie zamoczyć.
Kiedy zaczęli zawracać, Luthien nieco zsunął się po linie, żeby zwiększyć rozmach. W końcu musiał ją puścić. Porwał ze sobą Olivera i obaj spadli z wysokości kilku metrów na płyciznę w pobliżu żółtawej, gąbczastej ziemi na drugim brzegu jeziora.
Pierwszy wstał Luthien. Chwycił linę i pociągnął ją ze sobą na maksymalną długość. Potknął się i omal nie puścił sznura. Instynktownie odrzucił go w stronę skupiska dużych skał. Szczęście sprzyjało młodzieńcowi, gdyż lina zahaczyła o skały i nie ześlizgnęła się z powrotem do wody. Luthien odzyskał równowagę i panowanie nad sobą. Ruszył do liny, Oliver zaś pobiegł za nim do tylnego wyjścia.
Jednak po chwili Luthien musiał się zatrzymać, ponieważ niedaleko od niego żółw znowu wynurzył łeb z wody. Ku zdumieniu młodzieńca bestia otworzyła szeroko gębę i wypuściła obłok pary.
Luthien padł na ziemię. Ratunek zawdzięczał otaczającym go głazom, na których skupiła się siła palącego oddechu. Wstał spocony, z wypiekami na twarzy, i pognał w kierunku Olivera, który dawał mu rozpaczliwe znaki przy wyjściu. Popędzili do korytarza. Zatrzymali się tylko raz, żeby zerknąć za siebie, na wodę.
Bajoro znowu znieruchomiało i nie było w nim widać gigantycznego żółwia.
– Moja lina? – zapytał Oliver, patrząc na zaczepiony o skały sznur.
– W drodze do wyjścia – odparł Luthien.
– Możemy jej potrzebować.
– To idź po nią.
Oliver spojrzał niepewnie na linę, a następnie na zwodniczo spokojne jezioro.
– W drodze do wyjścia – zgodził się, chociaż i on, i Luthien żywili nadzieję na znalezienie innej drogi powrotu do tunelu czarnoksiężnika.
Zachowanie niziołka uległo radykalnej zmianie, gdy dwaj towarzysze oddalili się od jeziora. Wędrówka po tej stronie sprawiała mniej trudności. Podłoże jaskini było względnie płaskie, pozbawione stalagmitów i odłamków skalnych.
– Teraz wiemy, jakie problemy mieli nasi poprzednicy – rzekł Oliver z nadzieją w głosie, niemal radosnym tonem. – A my zostawiliśmy tę bestię w jeziorze.
– W jeziorze, które jeszcze raz będziemy musieli przekroczyć – przypomniał mu Luthien.
– Może tak – przyznał Oliver – a może nie. Bądź pewny, że kiedy odnajdziemy najcenniejszą rzecz tego czarnoksiężnika, on przyjdzie po nas.
– Czy brałeś pod uwagę to, że ta rzecz może się znajdować w jeziorze? – odpowiedział pytaniem Luthien. Nie uważał, że nadeszła już pora na świętowanie tego, że wszystkie niebezpieczeństwa są za nimi.
Oliver nie odpowiedział młodzieńcowi wprost. Zaczął coś mamrotać o „łżących czarnoksiężnikach” i szydzić z przekonania, iż jaskinię zamknięto po to, by złapać w pułapkę króla cyklopów. Ta cicha tyrada trwała wiele minut. Tymczasem przyjaciele minęli kilkanaście niczym nie wyróżniających się komnat i przyległych korytarzy. Oliver poszerzył listę powodów do utyskiwania na „kupczyków”, „pseudokróli” i kilkunastu innych osobników, o których Luthien nigdy nie słyszał. Mimo to młody Bedwyr pozwalał Oliverowi kontynuować, wiedząc, że i tak nie zdoła uciszyć niziołka.
Skuteczny w tym względzie okazał się dopiero widok w wielkim, przypominającym kopułę pomieszczeniu.
Oliver i Luthien stanęli jak wryci. Światło pochodni odbijało się od góry złota, srebra, klejnotów i kamieni szlachetnych, jakich żaden z nich dotychczas nie oglądał. Jeden stos srebra i złota, o wysokości dwóch dorosłych mężczyzn, był usiany lśniącymi kryształami i drogocennymi wyrobami – takimi jak puchary czy wysadzana klejnotami zastawa stołowa – zapewne wykonanymi przez krzaty. Obaj podróżnicy weszli do komnaty jak pogrążeni w transie.
Oliver potrząsnął głową, jakby chciał zwalczyć oszołomienie, i podbiegł do stosu. Zaczął napychać sobie kieszenie, podrzucać monety w powietrze i gramolić się na górę, demonstrując niezwykłą radość.
– Przyszliśmy tu po określoną rzecz – przypomniał mu Luthien – i nigdy stąd nie wyjdziemy, jeśli będziemy obładowani.
Jednak Oliver nie zważał na jego słowa, a Luthien musiał w końcu przyznać, że porzucenie takiego bogactwa byłoby nieuzasadnione. Nie zauważył innych wyjść z komnaty, do której wkroczyli najbardziej odkrytą i dostępną trasą. Wyglądało na to, że mają przed sobą albo skarbiec żółwia – który chyba nie podążał za nimi – albo skarbiec od dawna nieżyjącego króla, być może cyklopa, o którym wspominał Brind’Amour. Jednak ojciec Luthiena zawsze mawiał: „Najpierw obowiązki”, a jego rada wydawała się szczególnie przydatna w momencie, gdy dokoła było tyle pokus.
– Berło, Oliverze! – zawołał jeszcze raz Luthien. – Potem możesz się zabawić.
Siedzący na największej górze monet niziołek, najszczęśliwszy ze wszystkich złodziei, zatkał uszy odzianymi w zielone rękawice kciukami, pomachał palcami i pokazał Luthienowi język.
Młodzieniec już miał go znowu zbesztać, gdy coś przykuło jego uwagę. Po swojej prawej ręce, na innym stosie kosztowności, zauważył dużą torbę z sukna. Nie miał wątpliwości, że jeszcze przed chwilą jej tam nie było.
Jego wzrok powędrował ku stosowi, a potem wyżej, w stronę sufitu, w poszukiwaniu jakiejś belki, z której torba mogłaby spaść. Niczego takiego nie było widać. Luthien nie był tym zaskoczony. Przecież gdyby worek spadł lub ześlizgnął się po stosie pieniędzy, z pewnością rozległby się jakiś hałas. Młodzieniec wzruszył ramionami, zrobił kilka kroków i pochylił się nad torbą. Szturchnął ją mieczem, a potem wsadził go w sznur ściągający torbę i przesunął w przód i w tył. Wykluczywszy pułapkę, odstawił pochodnię, chwycił torbę i otworzył ją.
Zobaczył piękną, karmazynową pelerynę, której barwa nawet pomimo nikłego blasku pochodni przewyższała swą intensywnością wszystko, co do tej pory oglądał młody Bedwyr. Oprócz tego znalazł prostokątny kawałek drewna: dwa równolegle ułożone patyki, których końce wyginały się w przeciwnych kierunkach. Gdy tylko Luthien wyciągnął ów przedmiot i zobaczył jego zawiasy, pojął, że ma do czynienia z łukiem. Rozłożył broń, ustawił elementy i odszukał zwisającą ze sznurka zatyczkę, która spoczywała w środkowym nacięciu i zabezpieczała łuk. Mała przegródka na jednym końcu broni skrywała cienką i mocną cięciwę.
Luthien wyciągnął jedwabistą pelerynę i owinął nią ramiona, a nawet założył kaptur. Następnie podniósł torbę i uważnie ją obejrzał, żeby sprawdzić, czy są w niej inne godne uwagi przedmioty.
Była pusta, ale po chwili, pod nią, młodzieniec zauważył mały, zgrabny kołczan, i to na pasku zrobionym w taki sposób, że nosiło się go raczej na biodrze niż na plecach. W kołczanie znajdowało się zaledwie kilka strzał. Obok leżała jeszcze jedna, dłuższa strzała, dość osobliwym wyglądzie: drzewce na odcinku kilkunastu centymetrów tuż pod grotem miało walcowaty kształt i było niemal tak grube jak przedramię Luthiena. O dziwo, kiedy młody Bedwyr wziął do ręki tę strzałę, wcale się nie przechyliła. Obejrzał ją uważniej zobaczył, że nacięta końcówka jest wykonana z metalu, a nie z drewna, stanowiąc przeciwwagę dla grubego odcinka przy czubku. Mimo to Luthien wątpił, czy mógłby wystrzelić daleko tak grubą i ciężką strzałę.
– Chodzi ci o berło tego czarnoksiężnika? – wykrzyknął Oliver, wyrywając go z zamyślenia. – Luthien?
Luthien ściągnął kaptur i pognał do dużego stosu, który Oliver przetrząsał za pomocą dębowej tyczki.
– Ach, jesteś – zauważył niziołek. Zerknął podejrzliwie na Luthiena. Młody Bedwyr położył jedną rękę na biodrze, w drugiej trzymał dziwny łuk i przybierał rozmaite pozy, stojąc tak przed towarzyszem w nowym płaszczu.
Oliver uniósł ręce, nie wiedząc, co powiedzieć.
– Teraz mógłbym się zabawić – rzekł w końcu i zsunął się na dół po lewej stronie Luthiena.
Zatrzymał się nagle i uważnie popatrzył na podłogę. Wydawało mu się, że widzi cienie grupy ludzi, którzy podnosili ręce, jakby chcieli odegnać jakieś niebezpieczeństwo. Oliver pochylił się, żeby dotknąć cienistych zjaw i z przerażeniem stwierdził, że składają się z popiołu.
– Wiesz – zaczął niziołek, wyprostowując się i oglądając na Luthiena. – W Gaskonii opowiadamy sobie baśnie o skarbach takich jak ten, i za każdym razem pojawia się w nich...
Nagle wielka góra złota i srebra przemieściła się i rozpadła. Monety brzęczały i odbijały się od każdego miejsca w dużej komorze. Po chwili Oliver i Luthien spojrzeli w oczy bardzo rozgniewanemu smokowi.
– No właśnie – dokończył niziołek, wskazując potężną bestię. – Coś takiego.
BALTHAZAR
Luthien był przyzwyczajony do sąsiedztwa oceanów, w których pływały ogromne wieloryby, widywał cielska gigantów, których zabijali w górach żołnierze jego ojca, i omal nie został rozdarty na strzępy przez monstrualnie wielkiego żółwia w komnacie, którą niedawno opuścił. Poza tym, jak cała młodzież Eriadoru i Avon, nasłuchał się opowieści o smokach i dzielnych ludziach, którzy je uśmiercali. Jednak żadna z tych rzeczy nie mogła przygotować młodego Bedwyra na to, co ujrzał.
Wielki smok powoli rozprostował się – miał chyba ponad trzydzieści metrów długości – i dźwignął na przednie nogi, tak że jego sylwetka zamajaczyła wysoko nad biednym Oliverem. Żółto-zielone ślepia bestii świeciły jak latarnie morskie, płonęły wewnętrznym ogniem, zaś czerwono-złote łuski, ozdobione monetami i kamieniami szlachetnymi, które wbiły się w cielsko potwora podczas długiego snu, były mocne jak żelazna ściana.
Przerażony Luthien zastanawiał się, iloma rodzajami broni dysponuje owo monstrum. Już same pazury wyglądały tak, jakby można było rozbić nimi kamień, a liczne, długie jak miecz Luthiena zęby połyskiwały niczym kość słoniowa, na rogi bestii zaś dałoby się nadziać trzech ludzi naraz. Młody Bedwyr nasłuchał się historii o ognistym oddechu smoka, dlatego teraz wiedział, co roztopiło rudę w ścianach mijanego przez nich wcześniej pomieszczenia, i zdawał sobie sprawę, że to nie żółw zniszczył tamte stalagmity. Sprawił to smok, który przed czterystu laty chciał wyładować frustrację wywołaną przymusowym odosobnieniem.
A teraz stał przed Oliverem i kipiał z wściekłości.
– NAPCHAŁEŚ SOBIE KIESZENIE MOIMI KLEJNOTAMI, ZŁODZIEJASZKU! – ryknęła bestia, głosem tak potężnym, że kapelusz Olivera został zdmuchnięty do tyłu.
Oliver podświadomie włożył ręce do kieszeni. Zachował dość zimnej krwi, by odskoczyć od spopielonych resztek i trzymać się z dala od jedynego miejsca w komnacie, gdzie prawie nie było smoczych skarbów.
Luthien otwarł usta, zaszokowany tym, że gad przemówił. Oczywiście w dawnych opowieściach smoki rozmawiały z herosami, ale Luthien sądził, że w ten sposób bajarze urozmaicali legendy. To, że usłyszał takiego potwora, że ta gigantyczna skrzydlata jaszczurka mówiła językiem tubylców, było dla niego najbardziej zdumiewającym przeżyciem.
– NO? – ciągnęła bestia, wciąż patrząc tylko na Olivera, jakby jeszcze nie dostrzegła Luthiena. – NIE CHCESZ BŁAGAĆ POTĘŻNEGO BALTHAZARA O DAROWANIE SWOJEGO GODNEGO POLITOWANIA ŻYCIA?
– Chcę tylko patrzeć na wspaniałość, jaka ukazuje się moim oczom – odparł nagle Oliver. – Myślałem, że odnajdę tu tylko skarb, i to rzeczywiście było wspaniałe. Tak, nadzwyczajnie wspaniałe.
Luthien nie mógł uwierzyć, że niziołek w ogóle wspomina o skarbie, zwłaszcza że miał go pełne kieszenie. Nie mógł uwierzyć, że Oliver zdołał przemówić do tego olbrzyma!
– Ale to nie myśl o twoim skarbie sprowadziła mnie tutaj, potężny Balthazarze – ciągnął niziołek, siląc się na swobodny ton. – Oczywiście przybyłem tu, by błagać o ujrzenie ciebie. By moje oczy mogły się rozkoszować wspaniałością legendy. Spałeś całe wieki – w dzisiejszych czasach nie ostało się aż tak wiele smoków.
– GDYBY BYŁO WIĘCEJ SMOKÓW, ZAPEWNE MIELIBYŚMY MNIEJ ZŁODZIEI! – odparł smok.
Tym razem Luthien wyczuł w głosie potwora odrobinę spokoju, jak gdyby komplementy Olivera wywarły na niego pewien wpływ. Młody Bedwyr słyszał również o próżności smoków. Według opowieści, im większy był smok, tym większą odznaczał się zarozumiałością.
– Muszę pokornie zgodzić się z twymi słowami – przyznał Oliver i zaczął opróżniać kieszenie. Monety i klejnoty odbijały się od podłogi u jego stóp. – Ale nie wiedziałem, że nadal będziesz w tej okolicy. Znalazłem tylko żółwia – w jeziorze niedaleko stąd. Nie taka znów wielka bestia, ale ponieważ nigdy nie widziałem smoka, pomyślałem, że być może to jesteś ty.
Luthien wytrzeszczył oczy, podobnie jak smok, i pomyślał, że Balthazar zaraz wysunie swą wężową szyję do przodu i połknie niziołka.
– Możesz sobie wyobrazić, jak wielkie przeżyłem rozczarowanie – ciągnął Oliver, nie dając bestii czasu na jakikolwiek manewr. – Tak wiele słyszałem o Balthazarze. Pomyślałem, że jeśli jesteś owym żółwiem, nie zasługujesz na taki skarb. Teraz oczywiście dostrzegam swój błąd. – Niziołek wepchnął rękę do kieszeni i wyjął z niej duży kamień szlachetny, jakby chciał podkreślić swoje słowa, a potem spokojnie cisnął go na najbliższy stos kosztowności.
Balthazar powoli kołysał głową tam i z powrotem, nie wiedząc, jak powinien zareagować. Na chwilę zastygł w bezruchu i zaczął węszyć. Najwyraźniej wyczuł jakiś dziwny zapach.
– Nie pragnę naruszać twojego skarbu i nie pragnę zakłócać ci snu – szybko dodał Oliver. Zachowanie spokoju przychodziło mu z coraz większym trudem. – Przybyłem tu, żeby popatrzeć na ciebie, żeby móc ujrzeć prawdziwego smoka w całej krasie choć je...
– KŁAMCA! – huknął Balthazar, tak głośno, że Luthiena aż zabolały uszy. – KŁAMCA I ZŁODZIEJ!
– Jeśli będziesz na mnie dmuchał, z pewnością zniszczysz pokaźną część swego złota! – odkrzyknął niziołek, dyskretnie zbliżając się do kupki monet. – Czy jestem wart takiej ceny?
Ale Balthazar nie wydawał się szczególnie przejęty swoim skarbem. Luthien odniósł nawet wrażenie, że gad uśmiecha się. Balthazar odwrócił łeb i zmienił trochę pozycję, tak że jego potężne brzuszysko znalazło się na wysokości niziołka, a potem zgarbił opancerzone ramiona, przez co jego szyja częściowo się zwinęła.
I nagle bestia wyprostowała się i znowu zaczęła węszyć. Po chwili szarpnęła swój wielki łeb – tak szybko, że pod Luthienem aż się ugięły nogi – i skierowała swój przenikliwy wzrok na młodzieńca.
Luthien zastygł w bezruchu. Sparaliżował go strach, jakiego jeszcze nigdy przedtem nie zaznał. Odczuwał skutki opiewanego w legendach smoczego spojrzenia, hipnotyzujący lęk, często przypadający w udziale tym, którzy popatrzyli prosto w ślepia takiej bestii. Tyle, że młody Bedwyr dotychczas nie w pełni pojmował owe opowieści, podobnie jak te, że smok potrafi mówić.
Teraz przekonał się o ich prawdziwości. Rozgorączkowany umysł podpowiadał, żeby rzucić broń i uciekać, i Luthien naprawdę chciał uciec, ale jego ciało odmawiało posłuszeństwa.
Smok znowu spojrzał na Olivera, który dziwnie patrzył w kierunku Luthiena.
– KTO JEST Z TOBĄ? – zapytała bestia.
– Nikt – odparł stanowczo Oliver.
Luthien nie rozumiał ich słów – przecież i smok, i Oliver patrzyli wprost na niego!
– KŁAMCA! – ryknęła bestia.
– Już to mówiłeś – odparł Oliver. – Co mamy teraz zrobić? Zwróciłem twój skarb i nasyciłem oczy twoją wspaniałością. Zjesz mnie, czy mam odejść i opowiedzieć światu, jak wspaniałym zaiste jesteś smokiem?
Smok trochę się cofnął, wyraźnie zakłopotany.
– Nie widziano cię od czterystu lat – wyjaśnił Oliver. – Nie ulega wątpliwości, że o Balthazarze mówi się mniej. Oczywiście, gdybym stąd wyszedł, mógłbym wskrzesić legendy.
„Sprytny Oliver” – pomyślał Luthien, i w tym momencie jego podziw dla niziołka wzrósł stukrotnie. Już sam fakt, że zdołał się odezwać mimo straszliwego spojrzenia bestii, robił na Luthienie wielkie wrażenie, tym bardziej iż przerażony młodzieniec sam miał całkowicie suche usta.
Smok wydał przeciągły i cichy pomruk. Wessał powietrze, sprawiając, że kapelusz Olivera zsunął się na właściwe miejsce.
– Ach, ach! – droczył się niziołek, grożąc przeciwnikowi palcem. – Przestań tak oddychać, bo zniszczysz większość swoich drogocennych monet ze złota i srebra.
Luthien nie wierzył własnym uszom. Miał wrażenie, że niziołek kontroluje sytuację. To dodało młodzieńcowi sił i wkrótce uświadomił sobie, że już nic nie paraliżuje jego ruchów.
Jednak kiedy obcuje się ze smokami, pozory często mylą. Balthazar starannie analizował sytuację, a nawet rozważał propozycję niziołka, dotyczącą ożywienia jego legendy. Takie opowieści z pewnością zachęciłyby rozmaitych niedoszłych bohaterów i poszukiwaczy skarbów do nawiedzenia smoczej siedziby. Balthazar zastanawiał się, czy właśnie w taki sposób mógłby wreszcie zakończyć swoje uwięzienie: ponownie latać po krainie i żywić się całymi wioskami ludzi.
Ostatecznie jednak leniwy Balthazar uznał, że w gruncie rzeczy nie ma ochoty nieustannie wstawać i walczyć z początkującymi herosami. Poza tym już wcześniej doszedł do wniosku, że ten wymuskany niziołek jest łgarzem i złodziejem.
Smok wysunął łeb tak szybko i zdecydowanie, że Luthien krzyknął, myśląc, iż Oliver został pożarty. Uniósł łuk i nałożył dziwną strzałę na cięciwę.
Tymczasem Oliver, który studiował taktykę walki w najznamienitszych szkołach Gaskonii, włącznie ze sztuczkami stosowanymi przeciw legendarnym bestiom, wcale nie dał się zaskoczyć. Rzucił się do przodu, gdy tylko smok opuścił łeb, jednocześnie wyciągając rapier. Odzyskując równowagę, zadał pchnięcie od dołu, ale westchnął z rezygnacją, bowiem cienkie ostrze tylko się wygięło i nie zdołało przebić smoczego pancerza.
Balthazar stanął dęba. Jego wielki ogon przecinał powietrze ze świstem, a skórzaste skrzydła poruszały się tak gwałtownie, że wytwarzany przez nie powiew wiatru przeszkadzał Oliverowi iść i sprawiał, że jego peleryna łopotała. Niziołek zmrużył oczy pod wpływem zajadłego ataku i położył rękę na kapeluszu, żeby go przytrzymać.
Oliver deBurrows zapewne skończyłby jako smakowity kąsek w paszczy smoka, gdyby nie Luthien, który wypuścił strzałę, modląc się w duchu, by spowodowała jakiś nadzwyczajny efekt.
Pocisk leciał w kierunku bestii, ale zboczył pod wpływem wiatru i wydawało się, że co najwyżej trafi w posadzkę. Jednak nie dotarł tak daleko, tylko nieoczekiwanie wybuchnął w powietrzu.
Komnatę wypełnił pisk sztucznych ogni i eksplodujące, wielobarwne iskry. Kule syczącego światła wzbiły się w górę, po chwiejnych trajektoriach; jedna z nich leciała wprost do paszczy smoka, który musiał usunąć się na bok. Kolejna, czerwona rakieta uniosła się w powietrze, a jej eksplozji towarzyszył potężny huk, który wstrząsnął komnatą i poprzesuwał monety i klejnoty, tak że omal nie przewróciły Luthiena.
Do pogłosów i świstów dołączył ryk protestu Balthazara.
Oliver wykazał się przytomnością umysłu. Podczas ucieczki pochylił się i zgarnął drewniane berło Brind’Amoura. Pędził wprost na Luthiena i minąłby go, gdyby nie to, że młodzieniec wyciągnął rękę i chwycił berło, które przewyższało niziołka dwukrotnie.
Oliver krzyknął, jakby go uderzono, po czym szeroko otworzył oczy i uświadomił sobie, że ma do czynienia z Luthienem. Dobrowolnie przekazał mu berło i biegł dalej, łapiąc pochodnię. Młodzieniec gnał tuż obok.
Kiedy obaj opuszczali komnatę, Balthazar znowu ryknął i wydał gorące tchnienie.
Luthien i Oliver w porę znaleźli się za rogiem, ale załamane płomienie liznęły ich plecy i skłoniły do jeszcze szybszego biegu. Kamienny narożnik pękł i stopił się. Luthien nie mógł się powstrzymać od spojrzenia za siebie, żeby zobaczyć, jak objawia się niepohamowana wściekłość potężnego smoka. Oliver szarpnął go z całej siły, podejrzewając, że przy nawet najdrobniejszej zwłoce znajdą się w środku kolejnego ognistego podmuchu Balthazara.
W komnacie ze skarbem nie ustawała rakietowa fanfara. Rozpędzeni przyjaciele słyszeli także odgłosy zawzięcie ścigającego ich smoka.
– ZŁODZIEJE, NIE MACIE DOKĄD UCIEC! – zagrzmiał Balthazar. Wdarł się do korytarza i wczepił pazury w kamień, tak żeby go odciągnąć i jeszcze raz użyć swego śmiercionośnego oddechu.
Luthiena i Olivera już tam nie było. Przebiegli korytarzem do następnej komnaty. Luthien rozważał odwrócenie się i wypuszczenie kilku strzał, ale natychmiast pojął swoją głupotę, cóż bowiem mogłyby zdziałać niepozorne strzały w konfrontacji ze smokiem o tak grubej skórze. Młodzieniec wyjął kołek z łuku, złożył broń i wcisnął ją za nowy pas, tuż przy małym kołczanie.
Dwaj towarzysze systematycznie zwiększali odległość dzielącą ich od napastnika, ponieważ wielkiemu smokowi trudno było się przeciskać przez wąskie korytarze, w końcu jednak dotarli do podziemnego bajora, gdzie Balthazar z pewnością mógł nadrobić straty.
Luthien ruszył na prawo, w stronę występu skalnego, aczkolwiek wiedział, że nie zdołają iść tak wąską ścieżką, mając na karku Balthazara. Zauważył, że lina wciąż znajduje się po tej stronie i nadal jest luźno owinięta wokół głazów, toteż skręcił i ruszył ku niej.
Trzymając w jednej dłoni sznur, a w drugiej berło Brind’Amoura, wspiął się na najwyższą skałę, jaką zdołał znaleźć, i kazał Oliverowi wejść sobie na barki.
– Musisz wspiąć się wyżej, jeśli chcesz przeskoczyć na drugą stronę! – zauważył niziołek.
Luthien rozejrzał się dokoła w poszukiwaniu żółwia i wręczył berło Oliverowi, po czym złapał linę najwyżej jak mógł, zgiął nogi w kolanach i napiął mięśnie.
Ryk dobiegający z korytarza był dla niego wystarczającą zachętą. Skoczył ze skały, tak wysoko jak się dało, wspiął się po linie i podwinął nogi, żeby wraz z Oliverem przenieść się nad bajorem.
Nie pokonali nawet połowy drogi, gdy wlokący się sznur stawił opór i spowolnił ich ruchy. Nogi Luthiena zanurzyły się lekko w wodę. Wiedząc, jakie będą tego konsekwencje, zdesperowany piął się po linie, żeby uniknąć kontaktu z gorącym bajorem. Wciąż pamiętał, jak daleko potrafił sięgnąć gigantyczny żółw.
W pewnym momencie, znajdując się tuż nad wodą, stracili siłę rozpędu; lina odwijała się, a oni kręcili się wraz z nią bezradnie.
– Bardzo mi się to nie podoba – rzekł Oliver.
– Daj mi berło – odparł Luthien. Niziołek z zadowoleniem pozbył się go i, korzystając z tego, że miał dwie wolne ręce, wspiął się nieco wyżej na barki Luthiena. Zdążył już dojść do wniosku, że gdyby żółw zaatakował młodzieńca, on sam mógłby skoczyć bestii na plecy i popędzić w stronę brzegu, a potem rzucić się do wody i ocalić własne życie.
Jednakże myśl o pozostawieniu Luthiena była bardzo przykra. Niziołek polubił już tego dzielnego młodzieńca.
Młody Bedwyr tymczasem owinął linę wokół kostek i, przytrzymując się jej jedną ręką, nieoczekiwanie zaczął się kręcić, żeby bardziej się rozbujać, przez co omal nie strącił Olivera z ramion.
– Co ty wyrabiasz? – zapytał niziołek.
– Przynajmniej ono będzie bezpieczne – odpowiedział Luthien. Wykorzystując siłę rozpędu, cisnął berło Brind’Amoura na drugi brzeg. Berło plusnęło w wodę tuż przy nim i pływało na powierzchni.
– Myślałem, że zamierzałeś użyć tej głupiej rzeczy! – zaprotestował Oliver. I zaraz pisnął, albowiem głośny ryk świadczył o tym, że Balthazar wchodzi do komnaty.
– Skąd miałbym wiedzieć, jak się używa czarodziejskiego berła? – odciął się Luthien.
– Nie mógłbyś wiedzieć – brzmiała niespodziewana replika znad brzegu bajora.
Dwaj wiszący na linie towarzysze ujrzeli Brind’Amoura, który spokojnie pochylał się nad wodą, żeby odzyskać swój cenny skarb. Podczas gdy lina kręciła się, przyjaciele widzieli, jak Balthazar podchodzi do drugiego brzegu.
– Złapany na linie między czarnoksiężnikiem i smokiem – zauważył Oliver. – To nie jest mój najlepszy dzień.
Luthien mocno ścisnął sznur i próbował przytrzymać go w miejscu, jednocześnie obserwując to jednego, to drugiego potężnego przeciwnika. Na widok czarnoksiężnika Balthazar wydał przeciągły pomruk i Luthien nie wątpił, że smok dobrze pamięta dzień sprzed czterystu laty, kiedy to Brind’Amour wraz z kohortami zamknął jaskinię.
– Nam, Gaskończykom, czarnoksiężnicy zawsze wydawali się zabawni, a nawet trochę poczciwi – zauważył Oliver. Nie przejawiał jednak zbytniego optymizmu pomimo wyglądu Brind’Amoura.
– Wracaj do swojej dziury! – Brind’Amour zawołał do smoka.
– Z TWOIMI KOŚĆMI! – brzmiała niespecjalnie zaskakująca odpowiedź.
Brind’Amour zamachnął się berłem, z którego wystrzeliły z trzaskiem czarne pioruny. Zarówno Luthien, jak i Oliver wrzasnęli, myśląc, że zostaną wplątani w wymianę ciosów, ale pioruny czarnoksiężnika ominęły ich szerokim łukiem, bezbłędnie trafiając natomiast w smoka i otaczające go głazy.
Smok ryknął wściekle. Skały wybuchły, a część sklepienia zapadła się, spowijając Balthazara tumanem kurzu i odłamków.
– My, Gaskończycy, niekiedy mylimy się – przyznał Oliver. W jego serce wstąpiła nadzieja, że to Brind’Amour będzie ostatecznym triumfatorem. Luthien myślał podobnie.
Żaden z nich nie miał wcześniej do czynienia ze smokiem. Gdy tylko czarnoksiężnik użył swej energii i skalne odłamki opadły na posadzkę, Balthazar wyprostował się i otrząsnął. Wyglądał na jeszcze bardziej rozwścieczonego i z pewnością nie odniósł poważnych obrażeń. Gdyby nie bezbrzeżne zdumienie, Luthien wypuściłby linę i zsunął się wraz z Oliverem do dającego schronienie bajora, ale był tak zafascynowany przebiegiem wydarzeń, że nie mógł się ruszyć. Tymczasem wielki łeb Balthazara wystrzelił do przodu, paszcza zaś otworzyła się, posyłając strugę białych płomieni.
Ale Brind’Amour już kończył kolejne zaklęcie i nagle, niby wielka fala, woda między przyjaciółmi i smokiem utworzyła ścianę zaporową.
Płomienie zaskwierczały, jakby na znak protestu, i nad jeziorem uniosły się obłoki pary. Gorące kropelki mocnego oddechu bestii spadały na Olivera i Luthiena, którzy mogli tylko zacisnąć powieki i próbować przetrwać.
Sytuacja ta utrzymywała się przez jakieś kilka minut: nie kończący się oddech Balthazara wysysał z Brind’Amoura całą jego energię. Kiedy Luthien odważył się zerknąć w stronę bajora, zobaczył, że wodna ściana nieuchronnie się kurczy. W końcu opadła i Luthien był już pewien, że czeka ich zagłada.
Ale i oddech smoka wyczerpywał się. Luthien ledwo go dostrzegał przez obłok gęstej pary. Za to słyszał plusk wody. Balthazar był coraz bliżej.
– Co robisz z moją liną? – wysapał Oliver.
Luthien spojrzał na niziołka, a potem powiódł wzrokiem za jego niedowierzającym spojrzeniem w stronę wody i wolnego końca liny. Wytrzeszczył oczy, gdyż zobaczył prawdziwe przedstawienie: Brind’Amour jakimś cudem zmienił ów koniec sznura w żywego węża, który płynął teraz na drugi brzeg, do czarnoksiężnika.
Woda pod dwoma kompanami spieniła się.
Wyczarowany z liny wąż wpełzł na brzeg i, zgodnie z nerwowymi wskazówkami Brind’Amoura, okręcił się wokół skały i zaczął zaciskać sploty, dzięki czemu Luthien i Oliver mogli się oddalić i od wody, i od żółwia.
Oliver spojrzał za siebie i omal nie zemdlał, gdyż kilka metrów dalej jarzyły się paskudne i rozwścieczone ślepia smoka. Niziołek usiłował coś powiedzieć, ale słowa ugrzęzły mu w gardle. Zaczął gorączkowo stukać Luthiena po ramieniu.
– WITAJ, ZŁODZIEJU I KŁAMCO – rzekł spokojnie Balthazar.
Luthien nie musiał się oglądać za siebie; i tak wiedział, że zaraz zostanie zjedzony.
Nagle smok zrobił gwałtowny ruch. W dole coś bardzo głośno plusnęło. Oliver spojrzał w tamtym kierunku, podobnie jak Balthazar, i zobaczył, że na wielkiej nodze smoka z trzaskiem zaciska się paszcza żółwia. Linka była w tym momencie naprężona i Luthien zaczął ni to pełzać, ni to przemykać w stronę drugiego brzegu.
Podczas zmagań potworów gorąca woda obryzgiwała obu towarzyszy. Smok ryknął i wypuścił powietrze, które zamieniło się w kolejny obłoczek pary. Po chwili zaskoczony i zraniony żółw wydał ochrypły krzyk bólu. Luthien w końcu puścił linę, gdyż dotarli do brzegu i runęli na plażę. Oliver wciąż kurczowo przywierał do pleców i karku przyjaciela.
– Biegnijcie! – ponaglał ich Brind’Amour. Czarnoksiężnik rozumiał, iż żółw nie będzie się długo opierał takim istotom jak Balthazar. Po raz ostatni obejrzał się na jezioro, rzucił czarny piorun energii i pognał za Luthienem. Następnie stworzył magiczne światło, gdyż Oliver zostawił wciąż płonącą pochodnię na drugim brzegu.
Zaledwie ci trzej opuścili komnatę i z powrotem wgramolili się do usianego połamanymi stalagmitami korytarza, usłyszeli plusk na brzegu i wołanie Balthazara:
– ZŁODZIEJE! KŁAMCY!
Teraz krajobraz sprzyjał smokowi. Trzej mężczyźni musieli się gramolić na przewrócone bloki skalne albo kluczyć między nimi. Wreszcie Luthien dostrzegł mały niczym pięść wir świetlistej błękitnej energii, ale uświadomił sobie, że bestia depcze im po piętach, i stracił wszelką nadzieję.
Zawodząc obłąkańczo, Brind’Amour nagle chwycił młodzieńca za ramię – Olivera też – i wszyscy trzej oderwali się od ziemi, by czym prędzej wskoczyć w ścianę.
Balthazar ryknął i wypluł kolejną strugę płomieni. Oliver wrzasnął i zasłonił głowę, myśląc, że rozbije ją o kamienny mur. Światło tunelu rozszerzyło się, jakby chciało ich zagarnąć. W momencie, gdy poczuli na grzbietach smoczy oddech, weszli do czarodziejskiego tunelu.
OPOWIEŚCI Z LEPSZYCH CZASÓW
Kiedy wtoczyli się z powrotem do jaskini czarnoksiężnika, wszyscy trzej w jednej świetlistej kuli, z ich ubrań unosiły się małe smużki dymu. Wykazując zdumiewającą zwinność, Brind’Amour wygramolił się jako pierwszy i powstał ze śmiechem.
– Stary Bathazar będzie się wściekał o to przez sto następnych lat! – ryknął.
Luthien zmierzył go surowym wzrokiem. Jego kamienna twarz sprawiła, że salwy śmiechu czarnoksiężnika przerodziły się w kaszlący chichot.
– Młody Bedwyrze – napomniał go Brind’Amour. – Doprawdy, musisz się nauczyć śmiać, kiedy przygoda dobiega końca. Śmiać się, ponieważ przeżyłeś, mój chłopcze! Śmiać się, ponieważ wykradłeś berło ze smoczego skarbca...
– Nie tylko berło – poprawił go Oliver, wyjmując kilkanaście klejnotów z przepastnych kieszeni.
– Tym większy powód, by się radować – zawołał Brind’Amour. Oliver zaczął żonglować trzema kamieniami, podziwiając ich połysk w migotliwym świetle pochodni, Brind’Amour uniósł zaś pięść, jakby chciał oddać honory niziołkowi. Luthien miał nadal ponurą minę.
– Balthazar? – zagadnął.
– Balthazar? – powtórzył Brind’Amour.
– Nazwałeś tego smoka Balthazarem – wyjaśnił Luthien. – Skąd wiedziałeś?
Przez krótką chwilę Brind’Amour sprawiał wrażenie zakłopotanego, jak gdyby dał się na czymś przyłapać.
– No, oczywiście obserwowałem was przez moją kryształową kulę – odparł tak nagle i tak wylewnym tonem, że Luthien domyślił się, iż czarnoksiężnik kłamie. – Przecież smok podał swoje imię. Oliverowi, ma się rozumieć.
– Zrobił to – rzekł Oliver pod adresem wyraźnie nie przekonanego młodzieńca.
– Znałeś imię, zanim smok je podał – upierał się Luthien.
Usłyszał brzęk. To Oliver zaprzestał żonglowania i jeden z klejnotów upadł na kamienną posadzkę, a Brind’Amour w mgnieniu oka przestał chichotać. Fetowanie zwycięstwa przerodziło się w pełną napięcia atmosferę. Oliver odnosił wręcz wrażenie, iż Luthien zaatakuje Brind’Amoura.
– Twoja opowieść o cyklopowym królu była kłamstwem.
Brind’Amour zareagował wymuszonym uśmiechem.
– Drogi, młody Luthienie Bedwyrze – zaczął uroczyście. – Czy gdybym powiedział wam, że na drugim końcu magicznego tunelu czeka na was smok, poszlibyście?
– Bardzo dobry argument – przyznał Oliver. Zerknął na Luthiena. Miał nadzieję, że jego przyjaciel nie będzie już drążył tej kwestii.
– Mogliśmy zginąć – rzekł spokojnie Luthien. – Właściwie wysłałeś nas tam na pewną śmierć.
Brind’Amour wzruszył ramionami. Wydawało się, że słowa Luthiena nie zrobiły na nim wrażenia. Jego niedbałe zachowanie jeszcze bardziej rozjuszyło młodzieńca. Młody Bedwyr zacisnął pięści, a z jego warg popłynął ledwie dosłyszalny pomruk.
– Luthien – szepnął Oliver, usiłując skłonić przyjaciela do zachowania racjonalnej postawy. – Luthien...
– Mam przeprosić? – nagle wyrzucił z siebie Brind’Amour z niedowierzaniem. Jego słowna ofensywa zwiększyła czujność Luthiena. – Czyżbyś był takim egoistą?
Młodzieniec był zbity z tropu. Nie miał pojęcia, o czym mówi czarnoksiężnik.
– Czy wierzysz, że pozwoliłbym wam dwóm wkraczać na tak niebezpieczny teren bez naprawdę ważnego powodu? – ciągnął Brind’Amour, pstrykając palcami tuż przed twarzą Luthiena.
– A ten twój naprawdę ważny powód usprawiedliwia kłamstwo i jest wart naszego życia? – warknął Luthien w odpowiedzi.
– Tak! – zapewnił go Brind’Amour tonem wykluczającym jakąkolwiek wątpliwość. – Są na tym świecie ważniejsze rzeczy niż twoje bezpieczeństwo, drogi chłopcze.
Luthiena znów zaczął ogarniać gniew, ale zmitygował się, widząc nieobecne spojrzenie błękitnych oczu czarnoksiężnika.
– Czyżbyś nie wierzył, że codziennie zamartwiam się o tych, którzy poszli szukać mojego berła przed wami i nie wrócili? – zagadnął posępnie Brind’Amour.
Luthiena ogarnął żal, jakby powaga słów czarnoksiężnika poruszyła jego wrażliwość. Spojrzał na Olivera, szukając u niego wsparcia. Zastanawiał się, czy nie padł ofiarą jakiejś magicznej sztuczki, ale niziołek również sprawiał wrażenie wzruszonego; on także był pod wpływem emocji czarnoksiężnika.
– Czy wiesz, skąd czarnoksiężnik czerpie moc? – zapytał Brind’Amour i nagle wydał się obu towarzyszom bardzo stary. Stary i zmęczony.
– Ze swojego berła? – odpowiedział Oliver. Było to całkiem rozsądne założenie, zważywszy na to, jakie zadanie wykonał wraz z Luthienem.
– Nie, nie – odparł Brind’Amour. – Berło służy jedynie do koncentracji mocy, jest narzędziem, które pozwala czarnoksiężnikowi skupić siły. Ale te siły... – ciągnął, pocierając opuszki palców kciukiem, jakby wyczuwał tajemniczą moc w wyciągniętej przed siebie ręce. – Wiecie, skąd się biorą?
Luthien i Oliver spojrzeli na siebie pytająco. Żaden nie umiał udzielić odpowiedzi.
– Z wszechświata! – zawołał nagle Brind’Amour, tak donośnym głosem, że obaj przyjaciele cofnęli się o krok. – Z ogni słońca i energii burzy z piorunami. Z ciał niebieskich i z samych niebios!
– Mówisz jak kapłan – zauważył sucho Oliver. Jego sarkazm spotkał się z nieoczekiwanym entuzjazmem czarnoksiężnika.
– Dokładnie! – odparł Brind’Amour. – Kapłani. Pradawne bractwo czarnoksiężników uważało się właśnie za kapłanów. Słowo „mag” znaczy przecież „mędrzec”, a tylko mędrzec potrafi zgłębić całą rzeczywistość wszechświata, w wymiarze fizycznym i duchowym, bowiem te dwa wymiary nie są tak bardzo od siebie odległe. Wielu kapłanów nie rozumie tego, co fizyczne. Wielu naszych młodych wynalazców nie czuje spraw duchowych. Ale czarnoksiężnik... – Głos Brind’Amoura rozbrzmiewał echem, a w błękitnych oczach o nieobecnym spojrzeniu tliła się duma. – Czarnoksiężnik zna oba wymiary, moi chłopcy, i zawsze oba bierze pod uwagę. Każdy czyn fizyczny ma swoje duchowe konsekwencje, a istota fizyczna nie ma innego wyboru, jak tylko słuchać własnej duszy. Jak myślicie, kto zbudował wielkie katedry? – zapytał Brind’Amour, mając na myśli osiem potężnych budowli, które stały na Wyspach Morza Avon. Sześć z nich znajdowało się na Avon, największa w Carlisle i podobna w Princetown. Wyspa Baranduine na zachodzie miała tylko jedną katedrę, a na Eriadorze taka budowla mieściła się w Montfort. Luthien nigdy nie był w Montfort, ale mijał to miasto, jadąc podgórzem Żelaznego Krzyża. Z tej perspektywy wszystkie budynki Montfort (a wiele z nich miało imponujące rozmiary), nawet jedyny zamek tego miasta, wyglądały jak domki dla lalek w cieniu strzelistych iglic i potężnych kamiennych przypór masywnej katedry. To było Ministerstwo, jedno z największych źródeł dumy eriadorskiego ludu. Każda rodzina, nawet ta z wysp, miała przodka, który pracował przy wznoszeniu Ministerstwa, i to dziedzictwo sprawiło, że Luthien odparł przez zaciśnięte zęby:
– Zbudowali je ludzie.
Powiedział to groźnym tonem, tak jakby chciał sprowokować Brind’Amoura do kłótni. Jednak czarnoksiężnik skwapliwie pokiwał głową.
– W Gaskonii też – niezwłocznie dodał Oliver, nie chcąc, aby jego ojczystej krainie ujęto jakichkolwiek zasług. Tyle, że niziołek odwiedził kiedyś Montfort i wiedział, iż katedry Gaskonii, choć wspaniałe, nie mogły się równać z przepychem budowli na wyspach. Ministerstwo zaparło niziołkowi dech w piersiach, a ludzie powiadali, że co najmniej trzy katedry na południe od Żelaznego Krzyża były jeszcze większe.
Brind’Amour skinął głową, wysłuchawszy niziołka, a potem znowu zerknął na Luthiena.
– Ale kto je zaprojektował? – nalegał. – I kto nadzorował pracę, pilnując tylu dzielnych, bezinteresownych ludzi? Z pewnością nie sądzisz, że prości chłopi i rybacy, nic nie ujmując ich szlachetności, zdołaliby zaprojektować te strzeliste przypory i wielkie okna katedr!?
Luthien nie miał czarnoksiężnikowi za złe tych słów. Zgadzał się z jego rozumowaniem.
– One były inspiracją – wyjaśnił. – Daną przez Boga. Daną jego kapłanom.
Nie! – uciął czarnoksiężnik stanowczym tonem. – One były inspiracją duchową, daną od Boga – przyznał – ale to bractwo czarnoksiężników zaprojektowało katedry, nie zaś kapłani, którzy później, z naszym szczerym błogosławieństwem, stali się ich mieszkańcami. – Brind’Amour na chwilę zamilkł, westchnął przeciągle. – Byliśmy wtedy tacy potężni – powiedział z prawdziwym żalem w głosie. – Widzicie, to było niedługo po tym, jak Bruce MacDonald zadał cyklopom druzgocącą klęskę. Nasza wiara była niezachwiana, nasz cel jasno wytyczony. Trzymaliśmy się tej drogi, nawet gdy zaatakowała nas wielka armia Gaskonii. Ta droga pozwoliła nam przetrwać okupację i ostatecznie zmusiła Gaskończyków do powrotu na ich ziemie. – Brind’Amour spojrzał w oczy Oliverowi. Nie osądzał niziołka, lecz po prostu tłumaczył, co zaszło. – Wasi ludzie nie mogli łamać naszej wiary w siebie i w Boga.
– Mnie mówiono, że mieliśmy inne sprawy na południu – odparł Oliver – i dlatego nie mogliśmy trzymać tylu żołnierzy na Wyspach Morza Avon.
– Wasi ludzie nie mieli dość odwagi, by tam pozostać – rzekł spokojnie Brind’Amour. – Dla Gaskonii nie było w tym ani sensu, ani korzyści. Nigdy nie zdołaliby podbić Eriadoru – to musieli przyznać, a zważywszy na rozprzężenie na północy... No, cóż, zgódźmy się, że wasz król nie bawił się najlepiej, trzymając w ryzach pełne animuszu Wyspy Morza Avon.
Tu Oliver skinął głową na znak, że się zgadza.
– To doprawdy ironia losu, że największe zło zaczęło się podczas pokoju, który zapanował po wycofaniu się Gaskończyków – rzekł Brind’Amour, kolejny raz zwracając się do Luthiena. Młody Bedwyr odnosił nieodparte wrażenie, iż ta lekcja historii jest przeprowadzana niemal wyłącznie na jego użytek.
– Być może byliśmy znudzeni – napomknął czarnoksiężnik, chichocząc – albo skuszeni większą mocą posunęliśmy się za daleko. Czarnoksiężnicy zawsze wykorzystywali mniej ważne istoty niższych poziomów – jadowite komary i poślednie demony – jako sługi. Ponieważ znały inne płaszczyzny egzystencji, wzywaliśmy je, by znalazły odpowiedzi na pytania, których sami nie umieliśmy rozstrzygnąć, przebywając w doczesnych powłokach. Jednak do tamtego czasu, nie tak znowu odległego, nasza rzeczywista moc pochodziła z czystych sił: ogni i błyskawic, zimnych wiatrów znad północnych lodowców i potęgi wzburzonego morza. Ale potem niektórzy w naszym bractwie, nie wyłączając obecnego króla, Greensparrowa – Brind’Amour wycedził to imię z wyraźną pogardą – zawierali niegodziwe pakty z demonami wielkiej mocy. Potrzeba było wielu dziesięcioleci, by ich nowe, bezprawnie nabyte siły zadziałały, ale stopniowo udawało im się eliminować ze swych szeregów dobrych magów, takich jak ja. – Znowu westchnął i spuścił głowę zasmucony.
Luthien długo i surowo wpatrywał się w Brind’Amoura. Jego myśli błąkały się po wielu nowo odkrytych szlakach. To, co Brind’Amour mu powiedział, nie kłóciło się z naukami, które wyniósł z dzieciństwa, z jego sposobem postrzegania świata. Z wyjątkiem kilku ostatnich zdań. Twierdzenie, że to czarnoksiężnicy, a nie kapłani, zainspirowali powstanie wielkich katedr, było drobną kwestią. Jednak to, co Brind’Amour oznajmił przed chwilą, głęboko wstrząsnęło młodzieńcem. Wszak mag oskarżył Luthienowego króla, człowieka, któremu oddawał hołd ojciec młodzieńca, o ciężkie zbrodnie. O straszliwe zbrodnie!
Luthien miał ochotę rzucić się na czarnoksiężnika, zdzielić tego kłamliwego starucha w twarz. Mimo to zachowywał spokój i milczał. Czuł na sobie spojrzenie Olivera i domyślał się, że niziołek rozumie jego wewnętrzną walkę, ale nie spojrzał na przyjaciela. Nie mógł, przynajmniej w tym momencie.
– Najbardziej ubolewam nad tym – rzekł cicho Brind’Amour, i wyczuwało się szczerość w jego słowach – że te wspaniałe katedry na Wyspach Morza Avon, główne budowle w każdym większym mieście tej ziemi, uległy takiej degeneracji, stając się siedzibami ośmiu książąt Greensparrowa, najnowszej generacji zdeprawowanych czarnoksiężników. Nawet Ministerstwo, które ja, Brind’Amour, pomagałem projektować jako młody człowiek.
– Ile masz lat? – zapytał Oliver, ale wydawało się, że czarodziej go nie usłyszał.
– Niegdyś były hołdem złożonym duchowości i wierze człowieka, miejscem świętych obrzędów – ciągnął Brind’Amour, nadal patrząc wprost w oczy Luthiena. Powaga, z jaką mówił, rozproszyła narastający gniew młodzieńca, zmusiła go, by wysłuchał czarnoksiężnika do końca. – Teraz są one miejscami zgromadzeń, miejscami, gdzie równie dobrze można byłoby urządzać narady w sprawie podatków.
Ten ostatni zarzut zabolał Luthiena, gdyż było w nim sporo prawdy. Ojciec młodzieńca był wzywany do Montfort kilkanaście razy i opowiadał, że wchodził do Ministerstwa nie po to, by modlić się i czcić Boga, lecz w celu wyjaśnienia niezgodności dotyczących dziesięciny wysyłanej przez Bedwydrin księciu Morkney.
– Ale o to nie musicie się martwić – powiedział Brind’Amour, siląc się na pogodny ton. – Żaden z was!
Mag wyrzekł te słowa w taki sposób, że Luthien aż się skrzywił. Dumny młodzieniec doznawał osobliwego uczucia, że to, co czarownik powiedział mu przed chwilą, znacząco zmieni nie tylko jego życie, ale też sposób patrzenia na świat. Przerażało go, że nie wiedział, jakie będą tego konsekwencje.
– A obaj zyskaliście wolność za sprawą mojej... ingerencji i zyskaliście moją przyjaźń, bez względu na jej wartość.
Z twarzy czarodzieja zniknął wyraz bólu wywołany wspomnieniami. Kiedy uważnie przyjrzał się Luthienowi, w jego oczach pojawiła się tęskna zaduma.
– Pasuje ci ta peleryna – zauważył czarnoksiężnik.
– Znalazłem ją w jaskini smoka – zaczął wyjaśniać Luthien, ale przerwał, widząc szelmowskie iskierki w błękitnych oczach czarnoksiężnika. Przypomniał sobie, w jakich okolicznościach natknął się na skórzaną torbę. – Ty ją tam położyłeś – rzekł oskarżycielskim tonem.
– Zamierzałem ci ją dać, gdy wrócisz z moim berłem – przyznał Brind’Amour. – Byłbym niepocieszony, gdyby i tamte rzeczy – peleryna i składany łuk – dostały się Balthazarowi! Ale widzisz, wierzyłem w was obu i pomyślałem, że przebywając w tym miejscu może zrobisz z nich dobry użytek.
Oliver głośno chrząknął, przerywając rozmowę i skupiając na sobie spojrzenie obu mężczyzn.
– Skoro mogłeś zostawić nam takie zabawki, to dlaczego po prostu nie wyciągnąłeś nas stamtąd? – zapytał Brind’Amoura oskarżycielskim tonem. – Już miałem twoje berło. O ileż łatwiejsze byłoby całe zadanie.
Czarnoksiężnik popatrzył na Luthiena, ale nie znalazł w nim oparcia, gdyż sposób rozumowania Olivera najwyraźniej trafił młodzieńcowi do przekonania.
– Czar nie był wystarczająco silny – wyjąkał Brind’Amour, zastanawiając się, jak powinien to wszystko wytłumaczyć. – Poza tym nie wiedziałem, gdzie dokładnie się znajdujecie i jakich zagrożeń możecie oczekiwać.
– Strzelanie na oślep? – zagadnął Oliver z niedowierzaniem i podejrzliwością. – W takim razie strzały były nad wyraz celne.
Brind’Amour zaczął wymachiwać rękami na znak, że po prostu nie został przez nich zrozumiany.
– Oczywiście mogłem zlokalizować was za pomocą prostego zaklęcia, jednakże nie wiedziałem, gdzie jest to miejsce, jeśli rozumiecie, co mam na myśli. A przekazanie wam przedmiotów wymagało innego zaklęcia. Dość nieskomplikowana czynność, ale z pewnością nie chodziło o taką otwartą bramę, jaką dostaliście się do legowiska i jaką stamtąd wróciliście. Co to, to nie.
Oliver i Luthien popatrzyli na siebie. Po chwili niziołek wzruszył ramionami. Wyjaśnienie Brind’Amoura było do przyjęcia.
– A co z tamtą dziwną strzałą? – zapytał Luthien, wracając do początku rozmowy.
– Doprawdy, nie mogła wyrządzić szkody – odparł Brind’Amour z chichotem. – Nawet nie zamierzałem jej tam wkładać. Po prostu leżała obok kołczana i przypadkowo objęło ją zaklęcie! Tego rodzaju strzały nazywają się „sztucznymi ogniami”; były wielką atrakcją podczas świętowania w szczęśliwszych czasach, przed nastaniem Greensparrowa. Muszę powiedzieć, że okazaliście dużą zaradność, czyniąc z niej tak doskonały użytek.
– Miałem szczęście – poprawił go Luthien. – Nie wiedziałem, do czego mogłaby posłużyć ta strzała.
– Nigdy nie lekceważ wartości szczęśliwego trafu – odparł Brind’Amour. – Czyż nie szczęśliwy zbieg okoliczności zetknął cię z Oliverem, gdy on tego potrzebował? Czy niziołek przeżyłby, gdyby nie to przypadkowe spotkanie?
– Miałem ostrze mego rapiera – żachnął się Oliver, wyciągając broń i przystawiając jej bok do swojego mięsistego nosa.
Brind’Amour zerknął na niego sceptycznie i zaczął chichotać.
– Och, jakże mnie zraniłeś! – zawołał Oliver.
– Nie, ale cyklopi kupca z pewnością by to uczynili – odpowiedział czarnoksiężnik, zaśmiewając się serdecznie.
Po chwili namysłu Oliver kiwnął głową i schował broń do pochwy. Sam dusił się ze śmiechu i nie potrafił już tego ukryć.
Kiedy Brind’Amour spojrzał na Luthiena, jego zachowanie znowu uległo zmianie.
– Nie noś tej peleryny tak otwarcie – rzekł z powagą. Luthien popatrzył na lśniący karmazynowy materiał, opadający fałdami z jego szerokich ramion. O czym ten człowiek mówi? Młodzieniec zadawał sobie pytanie, do czego może się przydać peleryna, której nie wolno nosić.
– Należała do sławnego złodzieja – wyjaśnił Brind’Amour. – Łuk również był jego własnością, a składane łuki są zakazane na Avon, ponieważ używają ich podziemne bandy, będące zagrożeniem dla tronu.
Luthien zerknął na pelerynę i łuk; zastanawiał się nad wartością tych przedmiotów. Czy miał potraktować je jak dary od Brind’Amoura, czy jako potencjalne źródło kłopotów?
– Po prostu przechowuj je w bezpiecznym miejscu – odezwał się mag, jakby czytał w myślach młodego Bedwyra. – Może przydadzą ci się na coś, choć równie dobrze mogą się okazać bezużyteczne. Traktuj je jak błyskotki, które przywołają wspomnienie waszego spotkania ze smokiem. Niewielu ludzi może się poszczycić taką przygodą; ci, którym udało się zobaczyć bestię już nie żyją.
– A owo starcie musicie zachować w tajemnicy – dorzucił na koniec. Nadal był śmiertelnie poważny.
Luthien omal się nie udławił, słysząc to zalecenie. Popatrzył z niedowierzaniem na Olivera. Jednak niziołek położył palce na zaciśniętych ustach i chytrze mrugnął do Luthiena. Młody Bedwyr domyślił się, że obyty w świecie Oliver lepiej rozumie sytuację i wyjaśni mu ją później.
Tego wieczoru nie mówili już o smoku, podarunkach, ani nawet o lekcji historii udzielonej im przez Brind’Amoura. Czarnoksiężnik znowu zaprosił podróżników do bajecznie zastawionego stołu i zaproponował im wygodny nocleg na miękkich łożach, na co ochoczo się zgodzili.
Brind’Amour przyszedł do Olivera nieco później tej nocy, obudził go i ruchem ręki nakazał opuszczenie pokoju.
– Pilnuj go jak oka w głowie – powiedział mag zaspanemu niziołkowi.
– Spodziewasz się wielkich czynów po Luthienie Bedwyrze – doszedł do wniosku Oliver.
– Boję się o niego – odparł Brind’Amour, uchylając się od odpowiedzi. – Zaledwie przed dwoma tygodniami toczył przyjacielskie potyczki na bezpiecznej arenie pod czujnym okiem swego ojca. Teraz jest banitą, złodziejem i wojownikiem...
– Mordercą? – dopowiedział Oliver, zastanawiając się, czy Brind’Amour uzna tę poprawkę za uzasadnioną.
– Zabił cyklopów, którzy chcieli zaszkodzić jemu i tobie – brzmiała stanowcza replika Brind’Amoura. – Jest wojownikiem.
Obejrzał się za siebie, na zamknięte drzwi do pokoju Luthiena. Przypominał Oliverowi zatroskanego rodzica.
– Doświadczył wielu przygód w krótkim czasie – ciągnął Brind’Amour. – Zmierzył się ze smokiem! To może nie wydawać się niczym nadzwyczajnym osobom pokroju Olivera deBurrowsa...
– Oczywiście, że nie – wtrącił niziołek, a ponieważ czarnoksiężnik nie patrzył na niego, wywrócił oczami, dusząc się ze śmiechu.
– Ale jest to bez wątpienia bolesne dla młodego Luthiena – dokończył czarnoksiężnik. – Błagam cię, Oliverze, pilnuj go. To na czym opierał się jego świat, stało się, albo wkrótce stanie się nietrwałe i ulotne jak piasek.
Oliver położył rękę na biodrze i odchylił się do tyłu, opierając ciało na jednej nodze i niecierpliwie stukając drugą o podłogę.
– Prosisz o wiele – zauważył, gdy czarnoksiężnik odwrócił się ku niemu. – Jednak wszystkie dary przeznaczyłeś dla Luthiena, nie dla mnie.
– Przepustka do Montfort jest cenniejsza dla ciebie niż dla Luthiena – szybko przypomniał mu Brind’Amour. Wiedział o niedawnych poczynaniach Olivera w tym mieście i o reputacji, jaką cieszył się niziołek-złodziej wśród niektórych całkiem wpływowych kupców.
– Nie muszę udawać się do Montfort – odparł niedbale Oliver i wyciągnął przed siebie rękę, by obejrzeć swoje wypielęgnowane paznokcie.
Brind’Amour roześmiał się.
– Jaki uparty! – rzekł jowialnie. – A czy to uznałbyś za wystarczający rewanż?
Z kredensu w bocznej części pokoju czarnoksiężnik wyciągnął dużą, skórzaną uprząż. Oliver wybałuszył oczy na jej widok. Wśród złodziei grasujących w miastach taka uprząż była nazywana „włamywaczem”. Złodziej przytwierdzał tam sprzęt za pomocą skórzanych rzemieni, a inne paski – a także woreczki, w bardziej wymyślnych wersjach – służyły do przytrzymywania narzędzi koniecznych w tym fachu.
– Ta jest wyjątkowa – Brind’Amour zapewnił Olivera. Otworzył woreczek na jednym z pasków na ramieniu i, pomimo iż woreczek nie mógł pomieścić takiego przedmiotu, wyciągnął z niego osobliwie wyglądające urządzenie: czarną, pofałdowaną kulę na cienkim sznurku.
– O wiele cieńszy od linki, którą musiałeś zostawić w jaskini Balthazara – wyjaśnił czarnoksiężnik. – A ten hak zaczepi się nawet o najgładszą ścianę. – Brind’Amour zademonstrował urządzenie. Niedbale cisnął kulę o najbliższy mur i mocno pociągnął sznurek. – Utrzyma trzech potężnych mężczyzn – zapewnił Olivera. – Trzy krótkie szarpnięcia – dodał, gwałtownie ciągnąc sznur – zwolnią uchwyt. – I rzeczywiście, przy trzecim pociągnięciu hak oderwał się od ściany.
Brind’Amour odłożył go i zabrał się do otwierania następnego woreczka, przytwierdzonego do paska na brzuchu. Przysunął „włamywacza” do twarzy Olivera, by ten mógł zajrzeć do środka.
Oliver wytrzeszczył oczy i aż zamrugał z wrażenia. Miejsce za uchyloną klapką było o wiele większe, niż mogło się wydawać – Oliver uświadomił sobie, że ma do czynienia z innym wymiarem – w środku znajdował się zaś najbogatszy zestaw narzędzi, pilników, wytrychów, cienkiego drutu, a nawet ostrzy do szkła, jaki Oliver kiedykolwiek widział.
– Tylko pomyśl sobie o rzeczy, której pragniesz – wytłumaczył Brind’Amour. – Sama znajdzie się w twojej pożądliwej dłoni.
Oliver nie wątpił w słowa czarnoksiężnika, ale bardzo mu się marzyła demonstracja możliwości tego urządzenia. Przybliżył rękę do otwartego woreczka i prawie bezgłośnie szepnął: „Wytrych”, a potem omal nie wyskoczył ze swej koszuli nocnej, bowiem w jego dłoni nagle pojawił się długi klucz.
Otrząsnąwszy się z szoku, Oliver spojrzał błędnym wzrokiem na Brind’Amoura.
– Umowa stoi? – zagadnął uśmiechnięty od ucha do ucha czarnoksiężnik.
– Ani razu nie postała mi w głowie myśl, żeby opuścić Luthiena – zapewnił go Oliver.
Następnego ranka, zgodnie z obietnicą mag wręczył im przepustki do Montfort; doprawdy trudno było przecenić ten gest. Kiedy wszyscy trzej weszli do pomieszczenia, w którym stały Wodny Tancerz i Łachman, przekonali się, że czary Brind’Amoura już działają. Na ścianie zawirowały jaśniejące drzwi do tunelu, którym przyjaciele mieli wyjść na drogę w okolicach Montfort.
Pożegnanie było krótkie i przyjacielskie. Tylko Luthien wciąż zachowywał się czujnie i podejrzliwie. Brind’Amour przyjął lekki uścisk ręki młodzieńca i znacząco spojrzał na Olivera.
Dzięki swej kryształowej kuli Brind’Amour patrzył, jak przyjaciele wychodzą z magicznego tunelu i wkraczają na drogę prowadzącą do Montfort. Najchętniej roztaczałby nad nimi to opiekuńcze spojrzenie cały czas. Podjął ogromne ryzyko, dając młodemu Luthienowi pelerynę oraz łuk, i musiał przyznać, że nie wie, co go do tego skłoniło: nadzieja czy zwyczajna desperacja.
Bez względu na przyczynę, Brind’Amour nie miał teraz innego wyjścia, jak tylko zostawić inicjatywę dwóm przyjaciołom. Nie mógł się wyłonić ze swojej tajnej jaskini ani nawet popatrzeć w stronę Montfort czy gdziekolwiek indziej, w obawie, że któryś z książąt-czarnoksiężników Greensparrowa wyczułby jego magiczne spojrzenie i wyśledził maga-banitę.
Gdyby król Greensparrow podejrzewał, iż Brind’Amour żyje, zagłada czekałaby nie tylko czarnoksiężnika, ale także Luthiena i Olivera.
Brind’Amour pomachał ręką i kryształowa kula pociemniała. Czarnoksiężnik-pustelnik powoli opuścił komnatę i udał się do sypialni. Apatycznie padł na miękkie łóżko. Może i zapoczątkował serię wydarzeń, ale teraz mógł tylko biernie oczekiwać na ich rozwój.
MONTFORT
Wodny Tancerz wydawał się szczerze zadowolony z tego, że znowu jest w drodze. Kosmaty, biały ogier stąpał pewnie, a jego skóra błyszczała w porannej mżawce. Wodny Tancerz chciał galopować, ale młodzieniec nie popuszczał mu cugli. Teren był tu bardziej nierówny niż na polach północy. Zbliżali się do podnóży Żelaznego Krzyża i chociaż do Monfort oraz bardziej skalistych gór mieli jeszcze szmat drogi, ziemia w tym miejscu była usiana głazami.
– Szkoda, że nie wysadził nas bliżej miasta – rzekł Luthien, nie mogąc się doczekać celu wyprawy. – Chociaż myślę, że Wodnemu Tancerzowi przydałby się galop. – Poklepał umięśnionego konia po boku i trochę popuścił cugli, pozwalając mu wysforować się do przodu. Po chwili dogonił go Oliver na Łachmanie.
– Wysadził nas tak blisko, jak się dało – odparł Oliver. Zauważył pytające spojrzenie Luthiena. Nie odczuwał zaskoczenia, zwłaszcza że zaczął sobie uświadamiać, jak mało wie o życiu ten młodzian. Przypomniała mu się prośba Brind’Amoura dotycząca pilnowania Luthiena. Pokiwał głową. – Ktokolwiek zmusza tego czarnoksiężnika do przebywania w tajnej jaskini, prawdopodobnie zastaniemy go w Montfort – wyjaśnił.
Luthien przez chwilę rozważał słowa niziołka.
– Morkney – zdecydował. Brind’Amour wspomniał przecież, że książęta Greensparrowa zostali zdeprawowani przez demoniczne siły, podobnie jak król, zatem jego rozumowanie wydawało się logiczne.
– Albo któryś z jego kapitanów – dodał Oliver.
– Wobec tego nie powinienem się skarżyć – odparł Luthien. – Brind’Amour dowiódł, że jest wspaniałym przyjacielem i całkowicie wybaczam mu kłamstwo dotyczące smoka w jaskini. Ostatecznie zjawił się, gdy byliśmy w potrzebie.
Oliver wzruszył ramionami, zgadzając się z młodzieńcem, choć bez entuzjazmu.
– Gdyby przybył wcześniej, moglibyśmy zabrać łupy ze smoczego skarbca – rzekł i westchnął głęboko na samą myśl o takiej ewentualności.
– Dostaliśmy prezenty – odparował Luthien i poklepał przytroczone do siodła torby, chichocząc, albowiem peleryna i składany łuk właściwie nie stanowiły nadzwyczajnej nagrody za nawiedzenie legowiska smoka.
Jednak Oliver nie podzielał radosnego nastroju Luthiena, który zdumiał się, widząc powagę na dobrodusznej zazwyczaj twarzy niziołka.
– Nie lekceważ tego, coś otrzymał – powiedział tamten uroczyście.
– Nigdy w życiu nie widziałem takiego łuku – zaczął Luthien.
– Nie chodzi mi o łuk – przerwał Oliver. – Jest wartościowy, w to nie powinieneś wątpić. Mam na myśli największy dar, czyli karmazynową pelerynę.
Luthien popatrzył na niego z powątpiewaniem, a potem skierował wzrok na swoje torby Jakby spodziewał się, że peleryna wyślizgnie się i podniesie w geście samoobrony. Rzeczywiście, była piękna. Jej karmazynowy odcień był tak wspaniały, że przyciągał oko i lśnił nawet w bardzo skąpym świetle, jakby peleryna żyła własnym życiem.
– Nie wiesz, prawda? – zagadnął Oliver.
W tym momencie wątpliwości Luthiena ustąpiły miejsca zaciekawieniu.
– Nie zauważyłeś czegoś bardzo dziwnego w reakcji smoka na twój widok, kiedy byliśmy w grocie ze skarbami? – zapytał chytrze Oliver. – I w moim zachowaniu, kiedy natknąłeś się na mnie podczas tego pospiesznego manewru oskrzydlającego?
„Pospieszny manewr oskrzydlający”? Luthien zastanawiał się nad tym terminem przez bardzo krótką chwilę, ale zaraz doszedł do wniosku, że jego kompan nazywa w ten sposób desperacki odwrót. Rzeczywiście, intrygowało go to już wcześniej. W jaskini ze skarbami smok zignorował go – wręcz wydawało się, że nie zauważył, iż Oliver ma towarzysza.
– Smok ma bystrzejsze oczy niż orzeł – dodał Oliver.
– W ogóle mnie nie dostrzegł – odparł Luthien, wiedząc, że o taką odpowiedź chodzi Oliverowi, jednakże młodzieniec nie przywiązywał do tego faktu takiej wagi jak niziołek.
– To przez pelerynę – wyjaśnił Oliver.
Nie zdążył dokończyć zdania, a Luthien już kręcił głową.
– Ależ to prawda! – dowodził towarzysz. – Ja też cię nie zauważyłem i omal na ciebie nie wpadłem.
– Byłeś zajęty smokiem, który znajdował się za tobą – Luthien podsunął racjonalne wytłumaczenie. – A Balthazar był zajęty tobą, zwłaszcza że napchałeś sobie kieszenie jego skarbami!
– Ale ja cię nie widziałem, nawet zanim odszukaliśmy smoka – sprzeciwił się Oliver.
Teraz Luthien spojrzał na niego z niepokojem.
– Kiedy znalazłem berło, odwróciłem się i zawołałem do ciebie – kontynuował niziołek. – Myślałem, że odszedłeś albo schowałeś się za jeden ze stosów, i dopiero gdy zdjąłeś kaptur, dostrzegłem cię.
– Światło cię oślepiło – odparł Luthien, ale teraz to Oliver kręcił głową.
– Peleryna jest czerwona, ale podłoga za tobą była szara jak kamień i złota jak monety.
Luthien jeszcze raz zerknął na torby przy siodle i potarł szczeciniasty podbródek.
– Słyszałem o takich przedmiotach – powiedział Oliver. – Ta peleryna bardzo ci się przyda na ulicach Montfort.
– Taka rzecz przydaje się złodziejowi – odparł pogardliwie młody Bedwyr.
– A ty przecież jesteś złodziejem – przypomniał mu niziołek. Ta uwaga dała Luthienowi do myślenia. Czy był złodziejem?
A jeśli nie, to kim był? Dlaczego podążał drogą do Montfort u boku Olivera deBurrowsa? Roześmiał się głośno. Było to lepszym wyjściem z sytuacji niż analizowanie tego, co dotychczas zaszło. To wydarzenia zapanowały nad nim, nie na odwrót. Został nazwany przez Olivera deBurrowsa złodziejem; jakie argumenty mógł wysunąć przeciw temu twierdzeniu?
Za następnym zakrętem wyłoniło się bezpiecznie otoczone skalistymi klifami i wybrzuszeniami północnych zboczy Żelaznego Krzyża miasto Montfort. Podróżnicy zobaczyli liczne budynki stojące w równych szeregach na stokach i ciągnące się aż po dolinę, przede wszystkim jednak ujrzeli Ministerstwo.
Wyglądało raczej jak część majestatycznych gór niż dzieło człowieka, jak gdyby boska ręka ustawiła i ociosała kamienne bloki. Fronton budowli okalały dwie wieże o kwadratowych dachach, z których każda liczyła sobie przeszło trzydzieści metrów wysokości, a na tyłach, w środku, stała jeszcze jedna, o wiele wyższa iglica. Potężne, łukowe przypory ciągnęły się od spiczastego dachu do rzędów mniejszych iglic, przyjmując ogromny ciężar kamienia i przekazując go ziemi. Kamienne gargulce wychylały się z każdego boku tych mniejszych wież, łypiąc złośliwie na przechodniów, a na wielkich, kolorowych oknach wymalowano niezliczoną liczbę scen i fantastycznych deseni.
Rozmiary gmachu robiącego imponujące wrażenie nawet z tak dużej odległości przytłoczyły Luthiena. Nie potrafił zwalczyć przygnębienia; przypomniał sobie, jak Brind’Amour ubolewał nad celami, do których wykorzystuje się katedry w dzisiejszych czasach. Kolejny raz młody Bedwyr poczuł, że chwieją się fundamenty jego życia, i miał wrażenie, iż grunt usunie mu się spod nóg i spadnie w jakąś przeraźliwą otchłań.
Podobnie jak większość miast w pobliżu dzikiego Żelaznego Krzyża, Montfort było otoczone dwoma murami, na których trzymali straż liczni, groźnie wyglądający cyklopi. Dwaj z nich wyszli do bramy na spotkanie Olivera i Luthiena. Z początku wydawali się podejrzliwi i mocno ściskali swoją broń, zwłaszcza na widok niziołka. Luthien spodziewał się, że zostaną zawróceni, i wcale nie byłby zdziwiony, gdyby kusznicy na murze zaczęli strzelać.
Jeden z cyklopów ruszył ku objuczonemu torbami Wodnemu Tancerzowi. Luthien wstrzymał oddech.
– Nie macie powodu! – Oliver zaprotestował stanowczo. Luthien popatrzył na niziołka z niedowierzaniem. Z pewnością czekałyby ich kłopoty, gdyby cyklopi znaleźli składany łuk, ale byłyby one nieporównywalne z ewentualnymi skutkami zuchwałości Olivera.
Drugi cyklop groźnie spojrzał na niziołka i zrobił krok w jego stronę, lecz w tym momencie Oliver podsunął mu pod nos przepustkę od czarnoksiężnika. Cyklop rozwinął pergamin i uważnie mu się przyglądał. Luthien wiedział, że bestia nie umie czytać, a świadczyła o tym trzymana do góry nogami przepustka. Mimo to cyklop wyraźnie się rozchmurzył i wezwał swego kompana.
Ten był inteligentniejszy i nawet, po chwili namysłu, odwrócił pergamin we właściwą stronę. I podobnie jak jego towarzysz, od razu rozpromienił się. Spojrzał w górę, na mur, odprawił kuszników machnięciem ręki i niemal z zachwytem wpuścił dwóch jeźdźców do Montfort. Co więcej, dwaj cyklopi pokłonili się nisko, gdy Luthien i Oliver przejeżdżali obok nich!
– Och, niezły gość z tego czarnoksiężnika! – rzekł Oliver z śmiechem, kiedy mieli już za sobą bramę. – Całkiem niezły!
Luthien nic nie odpowiedział, zafascynowany ogromnymi rozmiarami Montfort. Największym miastem, jakie do tej pory oglądał młody Bedwyr było Dun Varna, ale teraz doszedł do wniosku, że Montfort pomieściłoby dwadzieścia takich miejscowości jak Dun Varna.
– Ilu ludzi? – zapytał otępiałym głosem.
– Ze dwadzieścia tysięcy – odparł niziołek. Sądząc po tonie jego głosu, Montfort nie zaimponowało mu tak bardzo jak Luthienowi.
Dwadzieścia tysięcy ludzi! Cała wyspa Bedwydrin, o obszarze trzynastu tysięcy metrów kwadratowych, mogła się poszczycić raptem jedną czwartą tej liczby mieszkańców. Wielkość Montfort i to, że ludzie byli tu tak ciasno stłoczeni, zdumiewały młodzieńca i sprawiały, że czuł się bardzo nieswojo.
– Przyzwyczaisz się do tego – zapewnił go Oliver, najwyraźniej wyczuwając jego niepokój.
Z miejsca, w którym się teraz znajdował, Luthien zauważył wewnętrzny mur, opasujący wyżej położoną część miasta i połączony w jednym miejscu z Ministerstwem. W otoczonym licznymi, bogatymi w rudy kopalniami Montfort panował dostatek. Jednak Luthien zauważył, że w przeciwieństwie do społeczności na Bedwydrin, gdzie bogactwo było rozdzielone równomiernie, Montfort przypominało raczej dwa odrębne miasta. Na niżej położonych terenach znajdowały się liczne bazary, skromne domy i czynszówki, które często wyglądały jak rudery. Kiedy podróżnicy jechali po wysadzanych kocimi łbami ulicach, Luthien widział dokazujące dzieci, wymachujące ułamanymi gałęziami naśladującymi miecze. Niektóre z nich związywały patyki, żeby sklecić z nich coś, co przypominało lalkę. Handlarze i rzemieślnicy, których Luthien oglądał, byli zniszczeni ciężką pracą; mieli zgarbione plecy i zgrubiałe, czarne od sadzy ręce. Mimo to zachowywali się przyjaźnie, a nawet okazywali zadowolenie, machając albo uśmiechając się do dwóch raczej osobliwych przybyszów.
Luthien mógł bez trudu wyobrazić sobie, jacy ludzie mieszkają za wewnętrznym murem. Wyglądały zza niego ogromne domy, niektóre z wieżyczkami wzbijającymi się do samego nieba. Pomyślał o Aubreyu i Avonese i nagle stracił ochotę na wyprawę do wyżej położonej dzielnicy. Zauważył jednak coś, co bardzo go zaciekawiło: po wewnętrznym murze chodziło więcej strażników niż na obu zewnętrznych murach łącznie.
W tym momencie młody Bedwyr jeszcze nie rozumiał, dlaczego tak jest, ale po raz drugi w swoim życiu stykał się ze społeczeństwem, w którym istniały tak silne podziały i różnice materialnego statusu.
Oliver poprowadził ich w cień klifu, do południowo-wschodniej części Montfort, gdzie znajdowała się stajnia. Luthien odniósł wrażenie, iż niziołek doskonale zna tamtejszych pomocników. Oliver cisnął stajennemu duży, wypchany monetami mieszek, po czym bez żadnych targów czy wymiany uwag, przyjaźnie go powitał i pogadał chwilę, a potem wręczył mu lejce Łachmana i kazał Luthienowi zrobić to samo z Wodnym Tancerzem. Luthien wiedział, jak bardzo Oliver dba o swojego wyjątkowego, choć brzydkiego kuca, toteż posłuchał go bez wahania. Widocznie Oliver już kiedyś zostawił tu swego konia i był całkowicie zadowolony z obsługi.
– Idziemy do Krzatelfa – oznajmił niziołek, gdy wyszli ze stajni.
– Krzatelfa? – powtórzył Luthien, niosąc sakwy na ramieniu. Oliver nie silił się na wyjaśnienia. Poprowadził go do mniej okazałej części miasta, gdzie bezdomne dzieci miały okrucieństwo w oczach, a wszystkie bramy wyglądały tak, jakby prowadziły do tawerny, lombardu albo burdelu. Kiedy Oliver skierował się do jednej z takich bram, Luthien domyślił się, że są u celu, a gdy zerknął w górę, na szyld, zrozumiał nazwę, której użył niziołek. Malowidło na szyldzie przedstawiało krzepkiego, muskularnego krzata i elfa Wysokiego Rodu opartych o siebie głowami, roześmianych od ucha do ucha i trzymających kufel piwa – w przypadku krzata – i puchar, zapewne napełniony winem – jeśli chodzi o elfa. Napis głosił: „KRZATELF, WYBORNE TRUNKI I POGAWĘDKA DLA KRZATA I ELFA”. Pod spodem ktoś nabazgrał: „Cyklopi, wchodzicie na własne ryzyko!”
– Dlaczego Krzatelf? – zapytał Luthien, zatrzymując Olivera przed drzwiami.
Oliver kiwnął głową w stronę ulicy.
– Co widzisz w innych tawernach? – zagadnął.
Luthien nie dostrzegał sensu w tym pytaniu. Miał wrażenie, iż wszędzie panuje taki sam gwar. Już miał coś odrzec, ale w końcu zrozumiał intencję Olivera: właściciele stojący w drzwiach wszystkich innych barów byli albo ludźmi, albo cyklopami.
– Ale ty nie jesteś ani krzatem, ani elfem – stwierdził Luthien. – Ja zresztą też nie.
– Krzatelf obsługuje również ludzi, ale przede wszystkim tych, którzy nimi nie są – wytłumaczył Oliver.
Luthien znowu musiał się głowić nad odpowiedzią niziołka. Wprawdzie na Bedwydrin żyło niewiele elfów Wysokiego Rodu i jeszcze mniej krzatów, ale nigdy nie byli oni oddzielani od całej społeczności. W karczmie wszyscy mieli równe prawa i basta.
Jednak Oliver sprawiał wrażenie zdeterminowanego, a przecież znał Montfort lepiej od Luthiena, toteż młody Bedwyr przestał protestować i ochoczo podążył za niziołkiem do tawerny.
Po wejściu do środka omal się nie udusił, przytłoczony mnogością zapachów, wśród których wyróżniała się woń piwa, wina i egzotycznych ziół. Powietrze było ciężkie od dymu, który sprawiał, że tłum wydawał się Luthienowi jeszcze bardziej złowieszczy. Młodzieniec przedzierał się wraz z Oliverem między pozestawianymi stołami, za którymi siedzieli stłoczeni ludzie albo stłoczone krzaty, albo stłoczone elfy – poszczególne rasy raczej nie mieszały się ze sobą. Przy jednym stole siedziało pięciu cyklopów w srebrno-czarnych uniformach Gwardii Pretoriańskiej. Śmiali się do rozpuku i niedbale obrzucali wyzwiskami wszystkich sąsiadów, otwarcie prowokując ich do awantury.
Luthien odniósł wrażenie, iż karczma za chwilę wybuchnie. Cieszył się, że ma przy sobie miecz. Obijając się o klientów i przeciskając do szynkwasu, ściskał swoje torby, jakby chciał je ochronić.
Zaczął bardziej doceniać urok tego miejsca dla istot nie będących ludźmi, gdy zobaczył, że niektóre taborety są stosunkowo wysokie i wyposażone w szczebelki. Oliver wygodnie usadowił się na jednym z nich i mógł bez trudu oprzeć łokcie na wypolerowanym kontuarze.
– A więc jeszcze cię nie powiesili, Tasman – odezwał się niziołek.
Właściciel baru, szczupły, z wyglądu gburowaty jegomość, odwrócił się i pokręcił głową, widząc Olivera. Ten odwzajemnił się szerokim uśmiechem i zamaszystym uchyleniem kapelusza.
– Oliver deBurrows – rzekł Tasman, przysuwając się i wycierając ladę przed niziołkiem. – Tak szybko wróciłeś do Montfort? Myślałem, że po swoich poprzednich błazeństwach będziesz się trzymał z dala od tego miasta przynajmniej przez zimę.
– Zapominasz o moim niezaprzeczalnym uroku osobistym – odparł niziołek, bynajmniej nie przejęty słowami rozmówcy.
– A ty zapominasz o licznych wrogach, których pozostawiłeś – odparował Tasman. Sięgnął pod ladę i wyciągnął butelkę ciemnego trunku, na co Oliver kiwnął głową. – Miejmy nadzieję, że i oni zapomnieli o tobie – powiedział szynkarz, napełniając szklankę Olivera.
– Jeśli nie, to biada im – odparł Oliver, wznosząc naczynie, jakby jego słowa były toastem. – Albowiem niechybnie poczują kąśliwe ostrze mego rapiera!
Tasman nie wydawał się zachwycony zuchowatością niziołka. Znowu pokręcił głową i postawił szklankę przed Luthienem, który znalazł taboret o normalnych rozmiarach i ulokował się obok Olivera.
Zanim Tasman zdążył nalać młodzieńcowi alkohol, Luthien zakrył dłonią naczynie.
– Tylko trochę wody, jeśli łaska – powiedział grzecznie. Tasman wytrzeszczył swoje stalowoszare oczy.
– Wody? – powtórzył i Luthien gwałtownie się zarumienił.
– Tak się nazywa jasne piwo na Bedwydrin – skłamał Oliver, starając się oszczędzić przyjacielowi zakłopotania.
– Aha – rzekł Tasman, chociaż chyba ani trochę nie uwierzył w to co usłyszał. Zabrał szklankę i postawił dzban mocnego piwa z pianką. Luthien popatrzył najpierw na naczynie, a potem na Olivera i pomyślał, że lepiej było od razu zaprotestować.
– Będę... to znaczy będziemy potrzebowali pokoju – oświadczył Oliver. – Masz jakiś?
– Twój własny – odparł kwaśno Tasman.
Oliver uśmiechnął się szeroko – tamten pokój bardzo przypadł mu do gustu. Włożył rękę do kieszeni i odliczył zapłatę w srebrnych monetach, a potem zaczął je wręczać.
– Chociaż podejrzewam, że trzeba będzie trochę tam posprzątać – dodał Tasman, wyciągając rękę po monety, które Oliver natychmiast odsunął. – Cena nie uległa zmianie – zapewnił go oschle Tasman.
– Ale robota... – zaczął protestować Oliver.
– Jest konieczna z powodu twoich błazeństw! – dokończył Tasman.
Oliver przez chwilę rozważał jego słowa, a potem skinął głową, jakby naprawdę nie mógł podważyć tak logicznego argumentu. Wzruszył ramionami i znowu wyciągnął dłoń z pieniędzmi, Tasman zaś chciał odebrać zapłatę.
– Dorzuć jakiś dobry napitek dla mnie i mojego przyjaciela – rzekł Oliver, nie rozstając się z monetami.
– Zgoda: właśnie go pijecie – odparł pojednawczo Tasman. Wziął pieniądze i usunął się na bok.
Kiedy Oliver spojrzał na Luthiena, przekonał się, że młodzieniec zerka na niego podejrzliwie. Niziołek westchnął przeciągle.
– Już tu kiedyś byłem – wyjaśnił.
– Tyle to i ja wiem – odparł Luthien. Oliver znowu wydał głębokie westchnienie.
– Przybyłem tu późną wiosną na łodzi z Gaskonii – zaczął. Następnie opowiedział o „nieporozumieniu” z tubylcami i wyjaśnił, że kilka tygodni wcześniej ruszył na północ w poszukiwaniu uczciwej pracy.
Tasman cały czas stał z boku, wycierał szklanki i kwitował opowieść niziołka uśmieszkami. Luthien, który osobiście poznał powód, dla którego rozbójnik Oliver udał się na północ, nie musiał oglądać powątpiewającej miny Tasmana, by odgadnąć, że niziołek pomija pewne bardzo istotne szczegóły i uzupełnia luki wytworami swej wyobraźni.
Jednak to nie przeszkadzało Luthienowi, gdyż mógł się domyślić całej prawdy – głównie tego, że Oliver zapewne został przegnany z miasta przez rozzłoszczonych kupców i chętnie podążył na północ, w ślad za wozami. W miarę jak młodzieniec poznawał niziołka, szybko znikała otoczka tajemniczości, jaką wytwarzał Oliver deBurrows. Luthien był pewien, że wkrótce będzie mógł dokładnie odtworzyć ostatnią wyprawę niziołka do Montfort, ale na razie nie widział potrzeby, by o to szczególnie zabiegać.
Zresztą i tak nie mógłby tego uczynić, gdyż Oliver gwałtownie przerwał opowieść w momencie, gdy przeszła obok nich jakaś zgrabna kobieta o dość wydatnym biuście, którego nie potrafiła dokładnie zasłonić mocno wycięta, pognieciona sukienka. Nieznajoma życzliwie odwzajemniła uśmiech niziołka.
– Wybacz – rzekł Oliver do Luthiena, nie odrywając wzroku od kobiety – ale muszę znaleźć jakieś miejsce, gdzie będę mógł ogrzać swe zmarznięte wargi. – Ześlizgnął się z wysokiego taboretu i popędził w stronę kobiety. Zastąpił jej drogę dosłownie metr dalej; znowu wgramolił się na taboret, żeby usiąść oko w oko z wybranką.
Wyrażenie „oko w pierś” byłoby właściwsze, ale Oliver nie wydawał się w najmniejszym stopniu zakłopotany.
– Droga pani – rzekł dramatycznym tonem. – Moje dumne serce skłania wyschnięty język do tego, by przemówił. Bez wątpienia jesteś pani najpiękniejszą różą o największych... – Oliver urwał, gdyż szukał właściwych słów, a przy tym bezwiednie trzymał dłonie na piersiach. – ...kolcach – dokończył, posłuszny zasadom poetyckiej grzeczności – które przebijają me niziołkowe serce.
Słysząc te słowa, Tasman zachichotał, a Luthien uznał całą scenę za wyjątkowo idiotyczną. Jednak ku zdumieniu młodzieńca niemal dwukrotnie większa od niziołka kobieta sprawiała wrażenie mile połechtanej i zainteresowanej.
– Dla niego każda jest dobra – wyjaśnił Tasman. Luthien wyczuł szczery podziw w głosie burkliwie szynkarza. Zerknął sceptycznie na mężczyznę, ten zaś” tylko dorzucił: – Widzisz, liczy się wyzwanie.
Luthien niczego nie „widział” i nie pojmował; odwrócił się i przysłuchiwał swobodnej rozmowie Olivera i jego towarzyszki. Młody Bedwyr nigdy nie patrzył na kobiety w taki sposób. Pomyślał o Katerin O’Hale i wyobraził sobie, jak dziewczyna łapie Olivera za kostki i kilka razy uderza jego głową o ziemię, żeby dać mu nauczkę, gdyby odważył się tak bezczelnie ją zaczepić.
Wszelako owa kobieta najwyraźniej lubiła być obiektem takiego zainteresowania, bez względu na to, jak płytkie i przewrotne były jego powody. W całym swoim młodym życiu Luthien nie czuł się jeszcze tak nieswojo. Wciąż rozmyślał o Katerin i przyjaciołach. Nie pierwszy i nie ostatni raz żałował, iż nie może być znowu w Dun Varna, wraz z przyjaciółmi i że swoim bratem – z bratem, o którym zaczynał sądzić, że już nigdy go nie ujrzy. Nie mógł przeboleć, że wicehrabia Aubrey pojawił się w jego świecie i zmienił wszystko.
Lulhien odwrócił się do barowej lady. Wypił piwo jednym haustem, starając się nie zwracać uwagi na otoczenie. Tasman, który w gruncie rzeczy nie był złym człowiekiem, wyczuł zażenowanie młodzieńca, ponownie napełnił dzban i popchnął go w stronę Luthiena. Zaraz też odszedł, żeby Luthien nie zdążył odmówić ani zaoferować zapłaty.
Jednak młodzieniec tylko kiwnął głową z uznaniem. Zakręcił się na taborecie i znowu popatrzył na tłum hultajów i rzezimieszków, spragnionych bójki cyklopów i silnych krzatów, którzy aż się palili, żeby spełnić życzenie jednookich. Luthien nawet nie zdawał sobie sprawy, że jego ręka powędrowała do rękojeści miecza.
Ktoś lekko dotknął tej ręki. Luthien aż podskoczył, lecz zaraz przekonał się, że to tylko kobieta, która ni to siedziała, ni to stała na opuszczonym przez Olivera taborecie.
– Dopiero co przyjechałeś do Montfort? – zagadnęła.
Luthien przełknął ślinę i pokiwał głową. Miał wrażenie, że widzi przed sobą bardziej pospolitą wersję Avonese. Kobieta była mocno umalowana, wyperfumowana i miała duży, ponętny dekolt.
– Założę się, że z mnóstwem pieniędzy – zamruczała, pocierając ramię Luthiena, który w końcu zaczął rozumieć, o co chodzi. Nagle poczuł się złapany w pułapkę i nie miał pojęcia, jak z niej wybrnąć, żeby nie wyjść na głupca i nie obrazić tej kobiety.
W ogólnym zgiełku dał się słyszeć wrzask, który sprawił, że biesiadnicy ucichli i odwrócili się. Luthien nawet nie musiał patrzeć w tamtą stronę. I bez tego wiedział, że Oliver jest w to zamieszany.
Zerwał się z taboretu i minął damę, zanim ta zdążyła się do niego odwrócić. Przepchnąwszy się przez tłum, zobaczył, że Oliver stoi wyprostowany przed jakimś wysokim łobuzem o brudnej twarzy i w mocno podniszczonym ubraniu. Uliczny zabijaka wywijał ręką, uzbrojoną w kastet. Paru otaczających hultaja przyjaciół podjudzało go do walki. Kobieta, do której zalecał się Oliver, również stała za jego rywalem; oglądała sobie paznokcie i sprawiała wrażenie zniesmaczonej całym incydentem.
– Szanowna dama nie potrafi się zdecydować? – zagadnął niedbale Oliver.
Luthien ze zdumieniem stwierdził, że niziołek nie wyciągnął ani rapiera, ani lewaka. Jak zamierzał się obronić, gdyby ten zwalisty, umięśniony mężczyzna skoczył na niego?
– Ona jest moja – oznajmił rosły przeciwnik i wypluł na podłogę między szeroko rozstawionymi nogami Olivera bryłkę przeżutego zielska. Oliver spojrzał na ubrudzone deski, a potem na mężczyznę.
– Z pewnością wiesz, że gdybyś trafił w mój but, musiałbyś go oczyścić – zauważył Oliver.
Luthien otarł ręką twarz, oszołomiony głupotą niziołka. Dziwiło go, że Oliver, nad którym przeciwnicy mają trzykrotną przewagę liczebną i dziesięciokrotną przewagę masy ciał, dąży do walki.
– Mówisz tak, jakby była twoim koniem – ciągnął spokojnie Oliver. Ku zdumieniu Luthiena, następne słowa skierował do kobiety, o którą toczyła się cała kłótnia. – Pani, z pewności zasługujesz na kogoś lepszego niż ten gamoń – rzekł, zamaszyście uchylając kapelusza.
Gburowaty mężczyzna szykował się do zadania ciosu, co było do przewidzenia, ale to Oliver wykonał pierwszy ruch. Bynajmniej nie uchylił się, lecz przyjął atak. Wymachując głową to w przód, to w dół, uderzył zawziętego rywala w miejsce między udami.
Mężczyzna stanął jak wryty, z wrażenia robiąc zeza. Po chwili dotknął drżącymi rękami swych spłaszczonych genitaliów.
– Teraz już nie myślisz o żadnych paniach, co? – szydził Oliver.
Mężczyzna ryknął i przewrócił się. Oliver uskoczył w bok. Jeden z kompanów powalonego przeciwnika podjął walkę, wyciągając sztylet. Jednak Luthien świsnął mieczem nad głową Olivera i wytrącił mu broń z ręki. Wolną ręką młodzieniec zadał tak mocne uderzenie, że napastnik runął na posadzkę z rozkwaszonym nosem.
– Auu! – wrzasnął młody Bedwyr, machając obolałymi palcami.
– Czy poznałeś mojego przyjaciela? – Oliver zagadnął leżącego mężczyznę.
W tym momencie do boju włączył się ostatni zbir, który również był uzbrojony w sztylet. Luthien przestał strzepywać palce i wyjął miecz, sądząc, że czeka go kolejny pojedynek. Ale niziołek odskoczył, chowając i rapier, i lewak.
Tłum cofnął się. Luthien zauważył, że Gwardziści Pretoriańscy obserwują scenę ze sporym zainteresowaniem. Młodzieniec uświadomił sobie, że gdyby Oliver zabił lub poważnie zranił napastnika, najprawdopodobniej od razu zostałby zaaresztowany.
Ludzie zamarli, gdy łotrzyk rzucił się ze sztyletem, lecz Oliver z łatwością uchylił się, zszedł na bok i uderzył go w zadek płazem rapiera. Po chwili sytuacja powtórzyła się.
Mężczyzna powalony przez Luthiena zaczął się podnosić i młodzieniec już chciał do niego doskoczyć, ale uprzedziła go kobieta, którą urzekły zaloty Olivera. Eleganckim ruchem, jak przystało na prawdziwą damę, zdjęła jeden but i wyciągnęła go przed siebie niczym broń. Nagle na jej twarzy odmalowała się dzikość i zaczęła kopać mężczyznę bosą nogą tak zajadle, że upadł na ziemię, wijąc się z bólu i zasłaniając przed napastniczką.
Towarzyszący im świadkowie wydawali zachęcające okrzyki.
Oliver jeszcze przez chwilę bawił się z bandytą w wymianę ciosów, a potem w typowy dla siebie sposób szaleńczo wywijał ostrzami swych mieczy, które rozcinały powietrze z hipnotyzującym świstem. Krok i pchnięcie wystarczyły, by lewak zahaczył o sztylet, po czym Oliver wygiął tylko nadgarstek i wytrącił zbirowi broń z ręki.
Niziołek odskoczył i opuścił lewak; przeniósł spojrzenie z osłupiałego rzezimieszka na leżący na ziemi sztylet.
– Dość już tego! – krzyknął nagle.
Nie mogący złapać tchu, rozszeptany tłum ucichł.
– Myślisz, że możesz się dobrać do tej broni – Oliver rzekł do mężczyzny, przygważdżając go wzrokiem. – Być może masz rację. – Niziołek postukał o brzeg kapelusza ostrzem rapiera. – Ale ostrzegam, że gdy wytrącę ci broń z ręki następnym razem, to przetrącę również i rękę!
Mężczyzna ostatni raz spojrzał na sztylet, a potem wbiegł w tłum, wywołując salwy śmiechu. Oliver ukłonił się z gracją po skończonym przedstawieniu i odłożył broń, a potem ostrożnie przeszedł obok pierwszego bandyty, który był nadal zgięty wpół i jęczał, trzymając się za pachwinę.
Wielu członków rozproszonej grupy, zwłaszcza krzaty, podchodziło do niziołka, by poklepać jowialnego śmiałka po plecach, Oliver zaś przyjmował te dowody sympatii ze szczerym uśmiechem.
– Wrócił przed pięcioma minutami i już są kłopoty! – zauważył Tasman, kiedy niziołek i jego towarzysz ponownie zajęli miejsca przy barze.
Luthien nie odniósł wrażenia, iż ten człowiek naprawdę się skarży.
– Ależ sir – odparł Oliver, jakby czuł się urażony – trzeba było wziąć pod uwagę reputację damy!
– O, tak – zgodził się Tasman. – Damy z wielkimi... kolcami.
– Och! – niziołek zawołał dramatycznym głosem. – Jakże mnie pan rani!
I znowu wybuchnął śmiechem, a potem spojrzał na Luthiena, który rozdziawił buzię, zdumiony tym wszystkim.
– Dowiesz się – rzucił Oliver.
Luthien nie był pewien, czy to obietnica, czy pogróżka.
PIERWSZA PRACA
Luthien doszedł do wniosku, że Malutka Alkowa to najbardziej niedorzeczna nazwa ulicy, jaką kiedykolwiek słyszał. Zmienił zdanie, gdy Oliver, który prowadził go nędznymi uliczkami, pełnymi walących się domków z drewna, skręcił za róg i oznajmił, że dotarli do celu. Malutka Alkowa przypominała raczej zaułek niż ulicę. Miała raptem dwa i pół metra szerokości i spowijały ją cienie wysokich budynków, których główne wejścia znajdowały się po drugiej stronie.
Kroczyli z animuszem w mroku bezksiężycowej nocy, torując sobie drogę między ciałami tych pijanych mężczyzn, którzy nie zdołali dojść do drzwi własnych domów albo po prostu nie mieli dokąd wracać. W zaułku, powyżej zniszczonej balustrady i wyszczerbionych schodów, które wiodły do ujętych żelaznymi obręczami drzwi, świeciła jedna latarnia. Mijając budynek, Luthien zauważył światła palące się w środku i zgarbione cienie chodzących po pomieszczeniu ludzi.
– Gildia złodziejska – wyjaśnił szeptem Oliver.
– Należałeś do niej? – zagadnął Luthien, uważając, że to całkiem rozsądne pytanie. Jednak spojrzenie, którym obrzucił go Oliver, świadczyło o tym, iż niziołek nie podziela tej opinii.
– Ja? – odparł Oliver wielkopańskim tonem i zachichotał, a potem kontynuował marsz, usuwając się z oświetlonych miejsc w mrok.
Luthien dogonił go cztery drzwi dalej, na najwyższym stopniu kolejnych kamiennych schodów, które kończyły się wąskim, choć długim podestem i drewnianymi drzwiami. Oliver zatrzymał się na chwilę i cicho kontemplował to miejsce, gładząc swą schludnie przystrzyżoną kozią bródkę.
– Tu był mój dom – wycedził szeptem.
Luthien nic nie odpowiedział, zafascynowany dziwnym zachowaniem niziołka. Oliver był ostrożny, nawet jakby przestraszony.
– Nie możemy tam pójść – obwieścił niziołek.
– Musisz się nauczyć wyczuwać takie rzeczy? – zagadnął Luthien.
Oliver tylko się uśmiechnął i odwrócił, by zejść z powrotem na ulicę. Zatrzymał się gwałtownie i pstryknął palcami, a potem okręcił się na pięcie i zadał pchnięcie lewakiem. Trafił w drzwi, które głośno załomotały i aż zadrżały na zawiasach.
Luthien miał już zapytać niziołka, co ten wyczynia, ale usłyszał kilkanaście szybkich szczęknięć, dźwięk pocieranych o siebie kamieni i nieoczekiwany syk. Odwrócił się do drzwi i zaraz podskoczył, podobnie jak Oliver; po kamiennych schodach odbijały się rykoszetem strzałki. Podest płonął gorącym ogniem. Luthien patrzył z niedowierzaniem na dużą, kamienną płytę, która zsunęła się znad drzwi i z hukiem wpadła w płomienie.
Nagle płomienie znikły, jakby jakiś gigant wyjrzał na schody i zdmuchnął je jak świeczkę.
– Teraz możemy wejść – odezwał się niziołek, zahaczając palce o swój szeroki pas. – Ale uważaj, gdzie stąpasz. Te strzałki prawdopodobnie były zatrute.
– Ktoś cię nie lubi – zauważył oszołomiony Luthien i powoli podążył za niziołkiem.
Oliver chwycił rękojeść lewaka i z całej siły ją pociągnął, ale nie mógł wyrwać broni z drzwi.
– To tylko dlatego, że nigdy nie mieli okazji poznać mojej czarującej osobowości – wytłumaczył. W końcu wyprostował się, położył ręce na biodrach i łypnął na broń takim wzrokiem, jakby miał do czynienia z upartym wrogiem.
– Fatalnie, że nie masz swojego lewaka – zażartował stojący za nim Luthien. Rozumiał irytację niziołka. – Mógłbyś przetrącić te drzwi.
Oliver spojrzał na przyjaciela mało przychylnym wzrokiem. Luthien sięgnął nad głową niziołka po wbity w drzwi sztylet, ale niziołek odtrącił jego rękę. Zanim Luthien zdążył zaprotestować. Oliver podskoczył, uczepił się rękojeści lewaka obiema rękami, a potem zrobił rozkrok i zaparł się nogami o drzwi.
Broń wypadła wreszcie, a wraz z nią od drzwi oderwał się Oliver i jego wielki kapelusz. Niziołek wykonał salto do tyłu i zgrabnie wylądował na nogach, jednocześnie łapiąc nakrycie głowy i wsuwając lewak z powrotem do pochwy.
– Mojej ogromnie czarującej osobowości – oznajmił jeszcze raz, bardzo z siebie zadowolony; chociaż Luthien za nic w świecie nie przyznałby się do tego przed Oliverem, on również odczuwał coś w rodzaju dumy ze swego kompana.
Niziołek ukłonił się i zamaszystym gestem pokazał drzwi na znak, że to Luthien powinien wejść pierwszy. Młody Bedwyr wykonał podobny ukłon i ruszył przed siebie. Już miał dotknąć klamki, ale wyprostował się i spojrzał na Olivera.
– To był twój dom – powiedział i usunął się na bok. Oliver zsunął płaszcz z ramion i wielkimi krokami minął Luthiena. Wziął głęboki oddech i stanowczym ruchem otworzył drzwi. Dwaj przyjaciele natychmiast poczuli w nozdrzach odór sadzy i, pomimo że pomieszczenie było nie oświetlone, zauważyli, iż drewniana framuga od wewnątrz poczerniała. Oliver prychnął ze złości. Ostrożnie przestąpił próg, ale szybko cofnął stopę.
Obok niego, zamocowane na skrzypiącej belce wewnątrz słupka drzwiowego, przemknęło wahadło o dwóch ostrzach, które kołysało się tam i z powrotem jeszcze kilkunastokrotnie, aż w końcu zatrzymało się w pozycji pionowej, dokładnie pośrodku drzwi.
– Ktoś naprawdę ciebie nie lubił – powtórzył Luthien.
– Ależ skąd – szybko odpowiedział Oliver i uśmiechnął się figlarnie do Luthiena. – To ja zastawiłem tę pułapkę! – Oliver uchylił kapelusza i odważnie przeszedł obok wahadła.
Luthien uśmiechnął się i poszedł za niziołkiem, ale przystanął, uświadomiwszy sobie implikacje jego gry. Oliver zachęcał go, by poszedł pierwszy, a przecież wiedział o pułapce w postaci wahadła! Luthien wszedł do środka, raz za razem mrucząc coś do siebie.
Oliver znajdował się po lewej stronie i manipulował przy lampie naftowej. Dolał oleju i lampa wreszcie zaczęła świecić, chociaż brakowało w niej szklanego klosza, a obudowa była powyginana i nadwęglona.
To miejsce musiała nawiedzić jakaś potężna, niszczycielska siła. Każdy mebel i sprzęt był rozbity i osmalony, a z grubych dywanów pozostały jedynie bryły bezwartościowych szmat. W zatęchłym powietrzu unosił się gęsty opar dymu, jednak nie wyczuwało się już ani odrobiny gorąca.
– Magiczny piorun kulisty – rzucił od niechcenia Oliver. – Albo elfie wino grzane.
– Elfie wino grzane?
– Butelka silnych olejków – wyjaśnił niziołek, kopiąc szczątki czegoś, co zapewne było krzesłem. – Z zatyczką w postaci zapalonej szmatki. Bardzo efektywna.
Luthien był zdumiony, że Oliver znosi to nieszczęście tak spokojnie. Wprawdzie zniszczona lampa dawała skąpe światło, ale dla młodzieńca było oczywiste, że z wyposażenia nie przetrwało nic, a niektóre z tych rzeczy miały naprawdę dużą wartość.
– Dzisiejszej nocy nie będzie nam dane spać – oznajmił niziołek. Otworzył jedną ze swoich toreb i wyciągnął z niej zwykły, mniej kosztowny ubiór.
– To znaczy, że od razu chcesz zacząć sprzątanie? – zapytał Luthien.
– Nie mam ochoty spać na ulicy, pod gołym niebem – odparł rzeczowo Oliver.
I zabrali się do roboty.
Potrzebowali dwóch dni wytężonej pracy, żeby usunąć gruzowisko i wywietrzyć pokoje. Od czasu do czasu opuszczali dom i udawali się do Krzatelfa na posiłki albo do stajni, żeby doglądnąć wierzchowców. Po powrocie za każdym razem natykali się na grupki dzieci, które krążyły wokół ich domu – były to ciekawskie, bezdomne istoty, na wpół zagłodzone i brudne. Luthien zauważył, że Oliver zawsze wynosił z tawerny sporą część swojego posiłku z myślą o tych malcach.
Drugiego wieczoru Tasman zaproponował im – jakże potrzebną – kąpiel w Krzatelfie. Po niej Oliver i Luthien przywdziali lepsze ubrania i wrócili do miejsca, które wreszcie mogli nazwać swoim domem.
Powitały ich gołe ściany i chropowata, drewniana podłoga. Dobrze, że Oliver zakupił wcześniej nową lampę i że obaj zabrali ze stajni swoje śpiwory.
– Jutro wieczorem zaczniemy meblować dom – oświadczył niziołek, układając się do snu.
– Jak się ma rzecz z naszymi funduszami? – zapytał Luthien, zauważywszy, że woreczki Olivera są o wiele mniejsze.
– Niezbyt dobrze – przyznał niziołek. – Właśnie dlatego musimy zacząć jutrzejszego wieczoru.
Luthien wreszcie pojął intencje Olivera, i na jego twarzy odmalowało się wyraźne rozczarowanie. Oliver nie zamierzał niczego kupować. Od samego początku mieli prowadzić złodziejski żywot.
– Kiedyś zaplanowałem włamanie do domu pewnego kupca – rzekł niziołek – zanim rozwój wydarzeń kazał mi wyruszyć w drogę. Jestem pewien, że ów kupiec ma ciągle tych samych strażników i nie przeniósł kosztowności w inne miejsce.
Luthien wciąż patrzył na niego spode łba. Oliver umilkł i spojrzał na młodzieńca. Jego twarz wykrzywił uśmieszek.
– Życie nie sprawia ci przyjemności – powiedział ni to pytającym, ni to twierdzącym tonem. – Nie uważasz złodziejstwa za godną szacunku profesję?
Pytanie wydawało się niedorzeczne.
– Co wiesz o prawie? – zapytał Oliver.
Luthien wzruszył ramionami, uważając, że odpowiedź jest oczywista, przynajmniej w kwestii kradzieży.
– Zabieranie cudzej własności jest sprzeczne z prawem – odparł.
– Aha! – wykrzyknął niziołek. – I tu się mylisz. Czasami zabieranie cudzej własności jest sprzeczne z prawem. Czasami zaś nazywa się to interesem.
– A to, co ty robisz, jest interesem? – zagadnął ironicznie Luthien.
Oliver wybuchnął śmiechem.
– Interesem jest to, co robią kupcy – odpowiedział. – Ja egzekwuję prawo. Nie myl prawa ze sprawiedliwością – dodał. – Nie za panowania króla Greensparrowa.
Niziołek przekręcił się na bok, kończąc rozmowę. Luthien przez jakiś czas nie mógł zasnąć. Rozważał słowa Olivera, niemniej jednak czuł się nieswojo.
Szli po dachach dużych domów w wyżej położonej dzielnicy Montfort, Luthien w swojej pelerynie, a Oliver w obcisłym, lecz wygodnym czarnym uniformie. Podarowaną mu przez Brind’Amoura uprzęż schował pod fioletową narzutką. Cyklopi, zwłaszcza Gwardziści Pretoriańscy, patrolowali każdą ulicę, i kilku z nich chodziło również po dachach, lecz Oliver znał teren i prowadził Luthiena bezpieczną trasą.
Zbliżyli się do sięgającego do pasa podestu, trzy piętra nad ulicą. Oliver uśmiechnął się chytrze, wyjrzawszy na zewnątrz, a potem zerknął na Luthiena i skinął głową.
Luthien czuł się jak rozrabiające dziecko. Rozejrzał się nerwowo dokoła i podciągnął spoczywającą na ramionach pelerynę.
Oliver wyjął z woreczka na ramieniu pofałdowaną kulę i cienką linę, którą naprężył. Zaczepił hak o podest i mocno zaciągnął linkę.
– Rozchmurz się, mój przyjacielu – szepnął Oliver. – Tej nocy uczysz się od mistrza.
Poszedł bokiem, cicho zsuwając się po lince. Zatrzymał się przed oknem, otworzył kolejny woreczek i wyjął z niego jakiś mały przyrząd. Młodzieniec nie potrafił stwierdzić, co to takiego, ale wkrótce się domyślił, albowiem Oliver przyłożył go do okna, wyciął szerokie koło w szybie i delikatnieje wyjął. Rozejrzawszy się szybko, zniknął w pokoju.
Gdy tylko linka została z powrotem wyrzucona, Luthien zsunął się z podestu i podążył w ślad za Oliverem.
Niziołek trzymał małą lampę, rzucającą mocno skoncentrowany snop światła. Luthien wytrzeszczył oczy, kiedy Oliver oświetlił cały pokój. Chociaż ojciec Luthiena był lordem i człowiekiem zamożnym, przynajmniej jak na warunki panujące na Bedwydrin, młodzieniec jeszcze nigdy w życiu nie widział tak imponującej kolekcji. Na każdej ścianie wisiały wymyślne gobeliny, na podłodze leżały puszyste dywany, a w całym dużym pomieszczeniu znajdowała się niezliczona liczba rozmaitych przedmiotów – wazy, posążki, ozdobna broń; Luthien zobaczył nawet zbroję z kolczugą.
Oliver postawił lampę na jedynym meblu w komnacie, dużym sekretarzyku z drewna dębu, i zatarł pulchne rączki. Rozpoczął przegląd rzeczy, dając Luthienowi znaki, żeby wiedział, co ma największą wartość. Wcześniej Oliver tłumaczył młodzieńcowi, że dobry włamywacz musi brać pod uwagę wartość i rozmiary przedmiotów. Nie można przecież biec po ulicach Montfort z naręczem skradzionych rzeczy!
Po kilku minutach inspekcji Oliver podniósł ładną wazę z błękitnej porcelany ze złotymi szlaczkami. Popatrzył na Luthiena i skinął głową, lecz po chwili zamarł w bezruchu.
Przez chwilę Luthien nie wiedział, co się dzieje, ale w końcu i on usłyszał narastający tupot nóg w korytarzu.
Przyjaciele razem dobiegli do okna. Luthien niechcący nadepnął na wycięte z szyby koło, które Oliver odłożył na bok. Brzęk tłuczonego szkła sprawił, że obaj skurczyli się ze strachu i nerwowo zerknęli na drzwi. Oliver podskoczył do liny, wciąż trzymając pod pachą zdobyczną wazę, i zakołysał się.
Luthien nie miał czasu na żaden manewr. Spojrzał na drzwi i zobaczył, że ktoś przekręca klamkę. Dopiero w tym momencie uświadomił sobie, że lampa wciąż stoi na sekretarzyku! Skoczył przez pokój i zdmuchnął płomień, a następnie przywarł do ściany i znieruchomiał, gdy tymczasem do pomieszczenia weszło dwóch cyklopów.
Bestie węszyły i przechadzały się po pokoju z zaciekawieniem.
Tylko ich płonąca lampa dawała Luthienowi cień nadziei, że nie wyczują charakterystycznego zapachu zgaszonej lampy naftowej. Jeden z cyklopów usiadł na sekretarzyku w odległości zaledwie pół metra od Luthiena.
Młodzieniec wstrzymał oddech i położył dłoń na rękojeści miecza. Niewiele brakowało, żeby go wyciągnął, kiedy cyklop odwrócił się ku niemu.
Na szczęście nie musiał tego robić, bo chociaż bestia patrzyła wprost na Luthiena, wcale go nie widziała.
– Doprawdy, lubię obrazy przedstawiające zwycięstwa cyklopów – rzekł jednooki do swego przyjaciela.
Luthien uświadomił sobie, że stoi przed gobelinem, który odmalowuje tego rodzaju scenę. Ale pomimo że cyklop wpatrywał się w ów obraz, nie dostrzegał niczego dziwnego.
– Chodź – powiedział drugi strażnik w chwilę później. – Tu nikogo nie ma. Musiałeś się przesłyszeć.
Jego kompan wzruszył ramionami i zeskoczył z sekretarzyka. Już miał opuścić pomieszczenie, ale obejrzał się przez ramię i nagle przystanął.
Wyglądając zza kaptura, Luthien zrozumiał, że bestia przypadkowo spostrzegła potłuczone szkło. Cyklop mocno klepnął swego towarzysza w ramię i razem podbiegli do okna.
– Dach! – wykrzyknął jeden z nich, wychylając się przez okno i spoglądając w górę.
Luthien znowu sięgnął po miecz, ale instynkt podpowiadał mu, żeby wstrzymać się i za wszelką cenę starać się uniknąć walki.
Cyklopi wybiegli z pokoju, a Luthien ruszył do okna – i zaraz natknął się na rozkołysanego Olivera. Niziołek zsunął się po linie i szarpnął ją trzykrotnie, żeby wciągnąć magiczny hak. Zaczął zaczepiać go o parapet, żeby mogli zjechać na ulicę, ale powstrzymał go coraz głośniejszy tupot nóg.
– Nie ma czasu – zauważył Luthien, chwytając Olivera za ramię.
– Jak ja nie cierpię być zmuszanym do walki – odparł niziołek, zachowując zimną krew.
Luthien wrócił pod ścianę, pociągając za sobą Olivera. Oparł się plecami o gobelin i rozpiął pelerynę, sugerując, że jego niski przyjaciel powinien skorzystać z takiej formy kamuflażu. Oliver nie miał wyboru, bowiem drzwi zaczęły się otwierać.
Luthien wyjrzał zza kaptura, a Oliver przez szczelinę między fałdami peleryny. Do pokoju wszedł żylasty mężczyzna w koszuli nocnej i szlafmycy, niewątpliwie kupiec i właściciel domu, oraz kilkunastu cyklopów niosących latarnie.
– A niech to! – zaklął mężczyzna, gdy rozejrzał się i zobaczył lampę na sekretarzyku, rozbite okno i pusty piedestał, na którym stała waza. Natychmiast podszedł do sekretarzyka, włożył klucz do górnej szuflady, otworzył ją i wydał westchnienie ulgi.
– No cóż – powiedział zupełnie innym tonem – dobrze, że zabrali tylko tę tanią wazę.
Luthien zajrzał w głąb peleryny, ale niziołek tylko podniósł ku niemu oczy i wzruszył ramionami.
– Nie wzięli mojego posążka – ciągnął handlarz z wyraźnym zadowoleniem, spoglądając na stojącą na sekretarzyku figurkę skrzydlatego człowieka. Włożył rękę do szuflady i przyjaciele usłyszeli brzęk kosztowności. – Ani tego – dorzucił uspokojony handlarz. Wsunął szufladę i zamknął ją na klucz. – Przeszukajcie teren – polecił cyklopom – i zgłoście straży miejskiej kradzież. – Obejrzał się przez ramię i jego oczy zapłonęły wściekłością. Luthien i Oliver wstrzymali oddech, myśląc, że zostali zdemaskowani. – I dopilnujcie, żeby okna zostały okratowane – warknął gniewnie.
I wyszedł, zabierając ze sobą cyklopów. Wyświadczył przyjaciołom i tę uprzejmość, że zamknął drzwi od zewnątrz.
Oliver wynurzył się spod peleryny, chciwie zacierając rączki. Pierwsze kroki skierował do sekretarzyka – nie musiał iść po omacku, gdyż kupiec zostawił na nim lampę.
– Ta szuflada jest zamknięta – szepnął Luthien, stanąwszy obok niziołka, który grzebał w jakimś woreczku na swej uprzęży. Po chwili Oliver wyciągnął kilkanaście sztuk narzędzi i rozłożył je na sekretarzyku.
– Możesz się mylić! – obwieścił w chwilę później, spoglądając dumnie na Luthiena.
Szuflada była otwarta. Na włamywaczy czekała sterta klejnotów: wysadzane drogocennymi kamieniami naszyjniki i bransolety oraz kilkanaście złotych pierścionków. Oliver opróżnił ją w mgnieniu oka. Napchał klejnotami małą torbę, którą wyjął z jeszcze jednego woreczka na swojej niesamowitej uprzęży. Naprawdę zaczynał doceniać wartość podarunków Brind’Amoura.
– Koniecznie zabierz ten posążek – powiedział do Luthiena. Przeszedł przez pokój i odstawił wazę na miejsce.
Czekali przy oknie pół nocy, aż ucichł tupot nóg biegających tam i z powrotem cyklopów. Następnie Luthien z łatwością zarzucił hak na dach i obaj wynieśli się z domu kupca.
Światło w pokoju było przyćmione, toteż przyjaciele nie zauważyli najbardziej znaczącego śladu, jaki po nich pozostał. Dostrzegł go za to kupiec, który nazajutrz klął i lamentował, przekonawszy się, że ukradziono jego najcenniejsze rzeczy. W przypływie szału podniósł zwróconą przez Olivera wazę i cisnął nią tak mocno, że roztrzaskała się o ścianę przy sekretarzyku. Kupiec natychmiast przestał wrzeszczeć i z zaciekawieniem przyglądał się wizerunkowi na ścianie.
Na gobelinie, w miejscu, gdzie Luthien pierwszy raz ukrył się przed cyklopami, majaczyła sylwetka człowieka w pelerynie – cień karmazynowego koloru, trwale pokrywający rysunki na tkaninie. Nie dawało się go niczym zmyć. Wynajęty później przez kupca czarnoksiężnik po kilku daremnych próbach tylko bezradnie na niego patrzył.
Karmazynowy cień był wieczny.
LIST
Luthien rozsiadł się w wygodnym krześle, wtulając bose stopy w grube futro zbytkownego dywanika. Poruszał ramionami, zginał palce u nóg i przeciągle ziewał. Tuż przed świtem wrócił wraz z Oliverem z trzeciej w tym tygodniu wyprawy do dzielnicy kupców, a potem nie spał dobrze, gdyż zaledwie wzeszło słońce, przebudziło go donośne chrapanie filigranowego przyjaciela. Młodzieniec wyrównał rachunki, wkładając bosą stopę Olivera do wiadra z zimną wodą. Teraz kolejne ziewnięcie przerodziło się w uśmiech, gdyż Luthien przypomniał sobie przekleństwa wykrzykiwane przez niziołka.
Młody Bedwyr był teraz sam w pokoju. Oliver wyszedł rozejrzeć się za potencjalnym nabywcą wazy, którą przywłaszczyli sobie przed trzema dniami. Waza była piękna, ciemnoniebieska ze złotymi cętkami. Niziołek miał ochotę ją zatrzymać, ale Luthien wyperswadował mu ten pomysł, argumentując, że wkrótce nadciągnie zima i będą potrzebowali obfitych zapasów, aby wygodnie przetrwać ten okres.
Wygodnie. To słowo dziwnie brzmiało w myślach Luthiena. Przebywał w Montfort od raptem trzech tygodni, a zjawił się w tym mieście praktycznie bez niczego, co mógłby nazwać swą własnością, z wyjątkiem Wodnego Tancerza. Wszedł do wypalonej dziury, którą Oliver nazywał mieszkaniem, i nawąchawszy się sadzy przez dzień, dwa, poważnie rozmyślał o opuszczeniu tego miejsca i w ogóle o wyjeździe z Montfort. Teraz, oglądając gobeliny na ścianach, grube dywaniki porozrzucane po podłodze, dębowe biurko i inne stylowe meble, Luthien nie mógł uwierzyć, że to ten sam pokój.
Postąpili słusznie, dobierając się do zamożnych, pochłoniętych gorączkową krzątaniną kupców. Tu przechowywali łupy z wypraw, zabrane bezpośrednio albo wytargowane od licznych paserów, którzy zachodzili do Malutkiej Alkowy.
Uśmiechnięty Luthien nagle mocno się zasępił. Jeśli chodziło o teraźniejszość albo niedawne wydarzenia, mógł zachowywać beztroskę, ale przecież młody i szlachetnie urodzony Bedwyr musiał spoglądać głębiej w przeszłość albo dalej przed siebie. Może miał prawo czuć się dobrze w zbytku, lecz nie mógł być dumny ze sposobu, w jaki on i Oliver weszli w posiadanie owych wygód. Wszak był Luthienem Bedwyrem, synem lorda Bedwydrin i mistrzem wśród wojowników areny.
Po namyśle zdecydował jednak, że teraz jest tylko Luthienem, złodziejem w karmazynowej pelerynie.
Westchnął i wrócił myślami do dawnej niewinności. Teraz tęsknił za zaślepieniem oderwanej od życia młodości, za czasami, kiedy jego największym zmartwieniem był przedarta sieć rybacka. Przyszłość wydawała się wówczas bardzo pewna.
Obecnie nie mógł nawet myśleć o swojej przyszłości. Czy zostanie zabity w domu jakiegoś kupca? Czy złodziejska gildia po drugiej stronie ulicy zmęczy się wyczynami dwóch niezależnych rzezimieszków, czy pozazdrości im złej sławy? Czy wypędzą go z Montfort wraz z Oliverem i czy będzie musiał znosić trudy wyprawy podczas surowej zimy? Oliver zgodził się sprzedać wazę tylko dlatego, że wypadało zrobić zimowe zapasy. Luthien wiedział, że część tych zapasów zostanie przygotowana przez niziołka z myślą o drodze. Tak na wszelki wypadek.
Czując przypływ energii, zatroskany młodzieniec podniósł się i przeszedł przez mały pokój do krzesła za dębowym biurkiem. Wygładził leżący na meblu pergamin.
– „Do Gahrisa, lorda Bedwydrin” – Luthien przeczytał początek swego listu. Szybko usiadł i wyjął z górnej szuflady gęsie pióro i kałamarz.
„Drogi ojcze” – napisał. Uśmiechnął się ironicznie na myśl o tym, że w ciągu kilku sekund prawie podwoił ilość słów napisanych na pergaminie. A zaczął ten list przed dziesięcioma dniami, o ile nabazgrany nagłówek można było nazwać początkiem listu. I teraz również oparł się o krzesło i patrzył przed siebie pustym wzrokiem.
Zastanawiał się, co mógłby powiedzieć Gahrisowi. Że jest złodziejem? Wydał głębokie westchnienie i z determinacją zanurzył gęsie pióro w kałamarzu.
„Jestem w Montfort. Zaprzyjaźniłem się z niezwykłym jegomościem. Gaskończykiem, który nazywa się Oliver deBurrows”.
Luthien przerwał pisanie i zachichotał, gdyż przyszło mu do głowy, że mógłby napisać i cztery strony, poświęcając je wyłącznie niziołkowi. Popatrzył na małe naczynie stojące obok pergaminu na biurku i uświadomił sobie, że zabrakłoby mu atramentu.
„Właściwie nie wiem, dlaczego to piszę. Wydaje się, że mamy sobie bardzo niewiele do powiedzenia. Chciałem, żebyś wiedział, że nic mi nie jest i że dobrze mi się wiedzie”.
Delikatnie dmuchając na pergamin, żeby atrament szybciej wysechł, Luthien uświadomił sobie, że to ostatnie zdanie jest prawdziwe. Naprawdę chciał, żeby Gahris wiedział, iż jego syn miewa się dobrze.
Znowu uśmiechnął się, a potem nachmurzył czoło.
„Zresztą, może nie czuję się aż tak dobrze” – dopisał. „Dręczy mnie, ojcze, to, co widziałem, i to, czego się dowiedziałem. Cóż to za kłamstwo, w którym żyjemy? Jaką to wierność jesteśmy winni królowi-najeźdźcy i jego armii cyklopowych psów?”
Znowu musiał przerwać pisanie. Nie chciał się rozwodzić nad polityką, z której prawie nic nie rozumiał, pomimo lekcji dawanych mu przez Brind’Amoura. Kiedy pióro ponownie zaskrzypiało na chropowatym pergaminie, Luthien zaczął opowiadać o sprawach, które od niedawna znał aż nazbyt dobrze.
„Powinieneś zobaczyć dzieci Montfort. Włóczą się po rynsztokach, szukając resztek jedzenia albo szczurów, podczas gdy zamożni kupcy bogacą się jeszcze bardziej na pracy ich załamanych rodziców.
Jestem złodziejem, ojcze. JESTEM ZŁODZIEJEM!”
Luthien rzucił pióro na blat i patrzył na pergamin z niedowierzaniem. Wcale nie zamierzał wyjawiać Gahrisowi swego nowego fachu! Z pewnością nie! Napisał te słowa spontanicznie, pod wpływem narastającego gniewu. Chwycił brzeg listu, zamierzając go pognieść, ale powstrzymał się. Wygładził pergamin i wpatrywał się w ostatnie słowa.
„JESTEM ZŁODZIEJEM!”
Młody Bedwyr odnosił wrażenie, że spogląda w czyste lustro, gdzie widzi wierne odbicie swojej duszy i kłopotów. Wizerunek ów nie załamał go jednak. Uparcie, walcząc z własną słabością, wziął do ręki pióro, jeszcze raz rozprostował pergamin i podjął pisanie.
„Wiem, że tej krainie dzieje się straszliwa krzywda. Mój przyjaciel Brind’Amour używa określenia »rakowata narośl« i myślę, że jest ono właściwe, albowiem róża, którą był niegdyś Eriador, więdnie na naszych oczach. Nie mam pojęcia, czy winę za to ponosi król Greensparrow i jego książęta, ale serce podpowiada mi, że każdy, kto zechciałby sprzymierzyć się z cyklopami, wybrałby ową rakowatą narośl, a nie różę.
Ta plaga, ta zaraza ma swe źródło za wewnętrznym murem Montfort, i tam chodzę w cieniu nocy, by zakosztować tej odrobiny zemsty, którą zmieszczą moje kieszenie!
Umoczyłem ostrze w cyklopowej krwi, ale boję się, że zaraza przeniknęła głęboko. Lękam się o Eriador. Lękam się o te dzieci”.
Luthien znowu odchylił się na krześle i przez dłuższą chwilę patrzył na dopiero co napisane słowa. Jego serce przytłaczało poczucie pustki i rozpacz.
– „Tej odrobiny zemsty, którą zmieszczą moje kieszenie!” – przeczytał na głos.
I rzeczywiście, dla Luthiena Bedwyra, który uważał, że świat powinien być inny, okazał się to mizerny zaiste ochłap.
Upuścił pióro na biurko i zaczął się podnosić. Szybko jednak zamaszystym ruchem umoczył czubek pióra w atramencie i przekreślił nagłówek listu grubą linią.
– Do diabła z tobą, Gahris – szepnął i te słowa mocno go zabolały, sprawiając, że brązowe jak cynamon oczy młodzieńca zwilgotniały.
Luthien smacznie spał na wygodnym krześle, kiedy Oliver wszedł do małego pomieszczenia. Niziołek wesoło podskakiwał, a u jego pasa pobrzękiwał woreczek złotych monet. Wytargował dobrą cenę za wazę i teraz intensywnie rozmyślał nad rozmaitymi miłymi sposobami wydania tych pieniędzy.
Podszedł do Luthiena, chcąc go zbudzić, gdyż mogliby pójść na bazar wcześniej, zanim najlepsze rzeczy zostaną wykupione albo ukradzione, jednak zauważył pergamin na biurku i podkradł się do niego na palcach.
Przestał się uśmiechać, gdy odczytał ponure słowa, i spojrzał na Luthiena z prawdziwym współczuciem.
Nie spiesząc się, stanął przed udręczonym młodzieńcem, przywołał na twarz uśmiech i obudził Luthiena, pobrzękując mu monetami tuż przed nosem.
– Otwórz swe zaspane oczęta – powitał radośnie przyjaciela. – Słońce już dawno wzeszło i bazar czeka!
Luthien jęknął i zaczął się odwracać, lecz Oliver chwycił go za ramię i ze zdumiewającą u tak niepozornej istoty siłą obrócił go ku sobie.
– Ależ chodź, mój niezbyt żwawy przyjacielu – polecił Luthienowi. – Ten północny wiatr już niesie ze sobą pierwsze przymrozki, i mamy tyle rzeczy do kupienia! Będę potrzebował jeszcze co najmniej kilkunastu ciepłych okryć, żeby skompletować garderobę!
Luthien uchylił jedną powiekę. „Jeszcze kilkanaście okryć?” – powtórzył w myślach. O czym Oliver mówił?
– Kilkanaście, powiadam! – nalegał niziołek. – Tak żebym mógł wybrać to, co będzie najbardziej pasowało do osoby o mojej reputacji. A inne precz! – dodał i prychnął pogardliwie. – Inne wyrzucam na ulicę.
Luthien nie ukrywał zakłopotania. Dlaczego Oliver miałby się pozbywać zupełnie dobrych okryć?
– Chodź, chodź – trajkotał niziołek, niecierpliwie podążając do drzwi. – Musimy dostać się na bazar, zanim wszystkie te zdemoralizowane szkraby rozkradną towary!
Szkraby. Wyrzucić okrycia na ulicę. Akurat! Oliver pozbędzie się ich w miejscu, gdzie dokładnie te same dzieci, na które się skarżył, przeważnie dorównujące niziołkowi wzrostem, będą mogły je zabrać. Luthien wreszcie uzyskał odpowiedź na dręczące go pytanie i pojął istotę dyskretnej szczodrobliwości Olivera. To dodało mu sił i czym prędzej poderwał się z krzesła.
W marszu młodzieńca uwidaczniała się świeża energia, poczucie, iż ma do osiągnięcia nowy i wartościowy cel. Nie uszło to uwadze Olivera, gdy szli do niżej położonego centrum Montfort, szerokiego i odkrytego placu, na którym stały rzędy kiosków i nieliczne, zamknięte namioty. Nie brakowało ulicznych artystów. Jedni śpiewali, inni grali na egzotycznych instrumentach, a jeszcze inni żonglowali albo dawali akrobatyczne popisy. Luthien mocniej ściskał mieszek z pieniędzmi, ilekroć przechodzili obok tych ludzi – pierwsza lekcja, której udzielił mu Oliver na temat bazaru na placu, sprowadzała się do tego, że niemal wszyscy ci artyści wykorzystywali swe sztuczki do ukrycia rzeczywistej profesji.
Na bazarze panował spory ruch, czemu sprzyjała ładna pogoda. Poprzedniego wieczoru zajechał tu duży wóz z towarami, który przybył aż z Avon, a po drodze minął Ścianę Malpuissant i północne szczyty Żelaznego Krzyża. Większość artykułów handlowych przechodziła przez Port Charley, na zachodzie, ale ponieważ cieśninę nękali piraci z Baranduine, najznaczniejsi i najzamożniejsi kupcy z południa niekiedy wybierali dłuższą, lecz bezpieczniejszą drogę lądową.
Dwaj przyjaciele włóczyli się po targu przez jakiś czas. Oliver przystanął, żeby kupić wielką torbę twardych cukierków, potem zaś zatrzymał się jeszcze raz przy stoisku z odzieżą, gdzie podziwiał liczne futrzane okrycia. Zaproponował sprzedającemu połowę ceny, ale ten tylko spojrzał na niego spode łba i domagał się całej zapłaty.
Impas trwał kilka minut, aż w końcu Oliver rozłożył ręce, nazwał handlarza „barbarzyńcą” i szybko odszedł.
– Cena była uczciwa – zauważył Luthien, biegnąc za ubranym w jaskrawy strój niziołkiem.
– Nie chciał się targować – odparł z goryczą Oliver.
– Ale ta cena nie była wygórowana – upierał się Luthien.
– Wiem – rzekł zniecierpliwiony Oliver, oglądając się na stoisko. – Barbarzyńca.
Luthien chciał coś odpowiedzieć”, ale się rozmyślił. Jego doświadczenia bazarowe były raczej skromne, ale już wiedział, że większość towarów można kupić za pięćdziesiąt do siedemdziesięciu pięciu procent wyraźnie zawyżonej ceny. To była gra sprzedających i kupujących. Luthien odnosił wrażenie, że chodzi w niej o to, by i jedni, i drudzy myśleli, że udało im się oszukać partnera.
Kiedy zatrzymali się przy kolejnym stoisku z odzieżą, Oliver i handlarz zawzięcie targowali się o okrycie podobne do tego, z którego niziołek przed chwilą zrezygnował. W końcu dobili targu i Oliver wręczył pieniądze – o pięć srebrnych monet więcej niż wynosiła cena tamtego futra. Luthien zamierzał wytknąć ów fakt Oliverowi, ale gdy zobaczył uśmiech na twarzy niziołka, zrozumiał, że nie miałoby to sensu.
I tak upłynął im poranek: na kupowaniu, handlu wymiennym, oglądaniu artystów, rzucaniu garści cukierków biegającym w tłumie dzieciakom. Doprawdy, nie był to nadzwyczajny dzień, ale znacznie poprawił Luthienowi nastrój; młodzieniec czuł, że przynajmniej robi coś dobrego.
Wreszcie zaczęli się przepychać przez tłum do wyjścia. Luthien niósł na ramieniu worek wypchany towarami, a Oliver osłaniał go z boku, bojąc się, że jakiś rzezimieszek rozetnie go nożem. W pewnym momencie niziołek powoli odwrócił głowę, gdyż zobaczył podejrzanie wyglądającego osobnika, lecz tak się zagapił, że wpadł na torbę Luthiena. Odskoczył i potrząsnął głową, a następnie schylił się, żeby podnieść leżący na ziemi kapelusz. Łobuz, którego obserwował, roześmiał się na cały głos i Oliver pomyślał, że być może będzie musiał podejść do mężczyzny i wyciąć swoje imię na jego brudnej tunice.
– Ty głupi chłopcze – zakłopotany niziołek warknął na Luthiena. – Naprawdę musisz mnie uprzedzać, kiedy zamierzasz stanąć! – Oliver uderzył kapeluszem o biodro i nadal beształ przyjaciela, ale w końcu uświadomił sobie, że Luthien nawet go nie słucha.
Młody Bedwyr utkwił wzrok w jakimś punkcie przed sobą i nawet nie mrugał. Oliver miał już zapytać, co go tak oczarowało, ale gdy spojrzał w tym samym kierunku co Luthien, nie potrzebował już odpowiedzi.
Kobieta była gibka i piękna – Oliver zauważył to, mimo iż miała na sobie podarte i całkiem zwyczajne ubranie. Szła ze spuszczoną głową. Jej długie, gęste, żółte jak pszenica włosy okalały policzki i opadały puklami na ramiona. Oliver miał wrażenie, iż zaraz ujrzy między tymi błyszczącymi pasmami spiczasty kłos zboża. Z wielkich, jasnych, urzekająco zielonych oczu kobiety emanowała wewnętrzna siła, która zupełnie nie odpowiadała jej niskiemu statusowi społecznemu. Piękna nieznajoma prowadziła procesję kupca, mężczyzny o ostrych rysach, idącego kilka kroków za nią. Niziołek doszedł do wniosku, że człowiek ten do złudzenia przypomina myszołowa.
Oliver podszedł do swego towarzysza i mocno szturchnął go łokciem w bok.
Luthienowi nawet nie drgnęła powieka. Oliver westchnął, gdyż pojął, że jego przyjacielem całkowicie owładnęły emocje.
– To niewolnica – zauważył, usiłując zwrócić na siebie uwagę Luthiena. – Prawdopodobnie półelf. A ten kupiec nie odsprzeda ci jej za żadne pieniądze, nawet za całe złoto Eriadoru.
– Niewolnica? – powtórzył machinalnie Luthien i spojrzał na Olivera, robiąc tak zmieszaną minę, jakby to pojęcie było mu obce.
Oliver pokiwał głową.
– Lepiej od razu o niej zapomnij – wyjaśnił.
Luthien obejrzał się i zobaczył, że kobieta znikła w tłumie wraz z całym korowodem.
– Zapomnij o niej – powtórzył Oliver, lecz Luthien chyba nie brał pod uwagę takiej możliwości.
Dwaj towarzysze wrócili do swojego mieszkanka i odłożyli towary, a potem, na usilną prośbę Olivera, udali się do Krzatelfa. Kiedy siedzieli w stałym kąciku przy barze, Luthien rozmyślał przede wszystkim o tamtej kobiecie i o ewentualnych konsekwencjach wzburzenia, które tak nim owładnęło.
Rozmyślał także o Katerin, swojej młodzieńczej miłości.
– Moje młodzieńcze lata – mruknął pod nosem, zastanawiając się, jak to osobliwie brzmi.
Jeszcze przed paroma tygodniami był z Katerin O’Hale, lecz tamto niewinne życie na Bedwydrin wydawało mu się teraz bardzo odległe, było jak egzystencja w innym świecie, słodkie marzenie porzucone w obliczu twardej rzeczywistości.
Zastanawiał się, co się działo z Katerin. Bez wątpienia zależało mu na niej, a może nawet ją kochał, ale ta miłość nie wzniecała w nim żaru, nie przyspieszała bicia serca, tak jak to sprawił widok pięknej niewolnicy. Oczywiście nie mógł wiedzieć, czy należało to przypisywać szczeremu uczuciu, czy ogólnym zmianom w jego życiu, a może tylko tej prostej okoliczności, że znajdował się na skraju katastrofy. Czy wszystkie emocje uległy dzięki temu tak silnemu wzmocnieniu? A co by czuł, gdyby w tym momencie do Krzatelfa weszła Katerin?
Nie wiedział i nie potrafił już myśleć racjonalnie. Był świadom jedynie tego, że serce zabiło mu mocniej na widok jasnowłosej niewolnicy. Skoncentrował myśli na wyglądzie nieznajomej, na jej jasnych, ogromnych, zielonych oczach wyzierających spod tych rozkosznych, pszenicznych pukli. Stopniowo obraz zacierał się w jego świadomości i w końcu Luthien powrócił do rzeczywistości.
– Wiele elfów Wysokiego Rodu jest przetrzymywanych w niewoli – mówił do niego Oliver. – Zwłaszcza mieszańcy.
Luthien rzucił przyjacielowi wściekłe spojrzenie, jakby ten właśnie znieważył jego ukochaną.
– Mieszańcy – powtórzył stanowczo niziołek. – Półelf i półczłowiek. To wcale nie takie rzadkie przypadki.
– I trzyma się ich w niewoli? – wycedził Luthien. Oliver wzruszył ramionami.
– Elfy Wysokiego Rodu czystej rasy nie mają o nich wysokiego mniemania, podobnie jak istoty ludzkie. Ale jeśli chcesz ronić łzy nad którąś z ras, mój młody, naiwny przyjacielu, to płacz nad krzatami. To one, a nie elfy czy półelfy, stoją najniżej w hierarchii Avon.
– A gdzie plasują się niziołki? – zapytał Luthien nieco złośliwie.
Oliver zmierzwił rękami swoje długie, kręcone, brązowe włosy.
– Oczywiście tam, gdzie chcą – odparł i pstryknął palcami w twarz Luthiena, następnie zaś przywołał Tasmana, żeby ten napełnił jego pusty dzban.
Luthien nie podejmował dalszej dyskusji. Znowu zaczął rozmyślać o nieznajomej kobiecie i o kwestii niewolnictwa w ogóle. Na Bedwydrin nie było niewolników, w każdym razie Luthien nic o tym nie wiedział. Traktowano tu przyjaźnie, w duchu pokoju i sprawiedliwości wszystkie rasy, z wyjątkiem cyklopów, a obecnie, gdy edykty pochodziły z Carlisle, nawet jednookim nie wolno było odmówić wstępu na wyspy. Cyklopi na Bedwydrin nie wszędzie spotykali się z życzliwym przyjęciem – nawet ludzie prowadzący publiczne zajazdy okłamywali ich, twierdząc, że nie mają wolnych pokojów.
Ale niewolnictwo? Luthienowi wydawało się całkowicie odrażające, a myśl, że dostrzeżona przez niego kobieta, piękna i niewinna istota, która jednym spojrzeniem zawojowała jego serce, należy do jakiegoś kupca, wywoływała gorycz, której nie mogła zmyć największa nawet ilość piwa.
Po kilkunastu dzbankach Luthien wciąż siedział przy barze, otwarcie użalając się nad niesprawiedliwością i zapowiadając zemstę, co budziło u Olivera nieskrywaną pogardę.
Niziołek mocno popchnął Luthiena łokciem, rozlewając skromne resztki napitku z dzbana młodzieńca na jego tunikę. Luthien przeszył druha morderczym spojrzeniem, ale zanim zdążył coś powiedzieć, Oliver dał mu znak, by milczał i przysłuchiwał się rozmowie dwóch podejrzanych typów, którzy siedzieli kilka taboretów dalej.
– Mówię ci, że to Karmazynowy Cień! – oznajmił jeden z nich. – On wrócił, a książę Morkney i jego złodziejscy kupcy będą mieli za swoje, możesz być tego pewien!
– Jak możesz twierdzić coś takiego? – zapytał drugi łotrzyk, machając niecierpliwie ręką. – Jak długo żyją Karmazynowe Cienie? A co ty na to powiesz, Tasman? Mój przyjaciel myśli, że Karmazynowy Cień zmartwychwstał, żeby prześladować Montfort.
– Widziano te cienie, powiadam ci – zaperzył się pierwszy hukaj. – Mówiła mi o tym przyjaciółka, niewolnica. Nie można ich niczym zmyć ani zamalować żadną farbą!
– Krążą takie pogłoski – wtrącił Tasman, wycierając ladę przed dwoma niechlujnymi rzezimieszkami. – A jeśli są prawdziwe – zagadnął pierwszego – uważasz, że to byłoby dobre?
– Czy byłoby dobre? – wybełkotał mężczyzna z niedowierzaniem w głosie. – Byłbym bardzo zadowolony, widząc, jak ci tłuści, obrzydliwi handlarze dostają za swoje. Naprawdę!
– Ale czy twoje zyski nie byłyby mniejsze, gdyby ten Karmazynowy Cień uderzył w kupców? – dopytywał się Tasman. – I czy książę Morkney nie postawi więcej strażników na ulicach górnej części miasta?
Przez chwilę mężczyzna siedział cicho, rozważając następstwa tej sytuacji.
– Będzie dobrze! – oznajmił w końcu. – Twierdzę, że warto zapłacić taką cenę, jeżeli te grube świnie dostaną to, na co zasłużyły! – Okręcił się na taborecie i omal nie spadł na podłogę. Uniósł wysoko w powietrze szklankę z rozlewającym się napitkiem. – Za Karmazynowego Cienia! – zawołał donośnym głosem. Ku zdumieniu Luthiena, kilkanaście osób przyłączyło się do tego toastu.
– Zaiste, sławny złodziej – wymamrotał Oliver, przypomniawszy sobie, jak opisywał go mag, przekazując Luthienowi pelerynę i łuk.
– O czym oni mówią? – zapytał Luthien, którego umysł był już mocno przytępiony.
– Mówią o tobie, głupi złodzieju – odparł niedbale Oliver, po czym wysączył dzban i zeskoczył z taboretu. – Chodź, muszę cię wpakować do łóżka.
Luthien siedział nieruchomo i jak oniemiały wpatrywał się w dwóch łajdaków, wciąż nie całkiem rozumiejąc, o czym mówią, i nie pojmując słów niziołka.
Przez całą drogę do domu i długo po tym, jak Oliver rzucił go na łóżko, Luthien myślał o niewolnicy.
Drugi rzezimieszek, ten, który podczas rozmowy wątpił w powrót Karmazynowego Cienia, uważnie obserwował Olivera i Luthiena, kiedy opuszczali Krzatelfa. Zaraz też wyszedł z tawerny i pobiegł okrężną drogą do tajnej bramy w murze, prowadzącej do górnej dzielnicy.
Wartujący cyklopi rozpoznali tego człowieka, choć widać było, że nie darzą go sympatią. Podejrzliwie patrzyli, jak hultaj wypełza po drugiej stronie muru. Pomachał im swoją kupiecką pieczęcią i biegł dalej.
Miał mnóstwo rzeczy do zameldowania.
NIEBEZPIECZNA SŁAWA
– Powinieneś myśleć o czekającym cię zadaniu – zauważył Oliver mało życzliwym tonem, przedzierając się wraz z Luthienem przez zaciemnione ulice w kierunku wewnętrznego muru Montfort.
– Moim zdaniem nawet nie powinniśmy tam iść – odparł Luthien. – Pieniędzy mamy przecież w bród...
Oliver zakręcił się przed młodzieńcem, wycelował w niego wskazujący palec i spojrzał gniewnie.
– Nigdy – wycedził powoli. – Nigdy nie mów takich głupot. Luthien odwzajemnił się zdegustowaną miną i zignorował niziołka, lecz gdy chciał kontynuować marsz, Oliver chwycił go i osadził w miejscu.
– Nigdy – powtórzył.
– Nigdy nie masz dosyć? – zapytał Luthien.
– Phi! – prychnął niziołek. – Okradałbym kupców, aż staliby się żebrakami, i rozdawałbym ich majątek biedakom. Potem chodziłbym do biedaków, którzy nie byliby już biedni, i znowu kradł ich bogactwo i oddawał je kupcom!
– To jaki ma to sens? – zagadnął Luthien.
– Gdybyś był prawdziwym złodziejem, nie musiałbyś zadawać takiego pytania – rzekł Oliver, pstrykając palcami przed twarzą Luthiena. Przez kilka ostatnich dni wykonywał ten gest dosyć często.
– Dziękuję – odparł Luthien beznamiętnie i odepchnął Olivera. Niziołek stał na opustoszałej ulicy dłuższy czas, kręcąc głową.
Od tamtego dnia na bazarze Luthien nie był sobą. Wzruszył się, kiedy Oliver wyrzucił okrycia, które nie przypadły mu do gustu – a dzieciaki z Malutkiej Alkowy rzuciły się na nie jak stado wygłodniałych wilków – lecz, ogólnie rzec biorąc, zrobił się zgryźliwy i przygaszony. Jadł mało i niewiele się odzywał, a ilekroć Oliver proponował wyprawę do wewnętrznej dzielnicy miasta, młodzieniec znajdował jakąś wymówkę.
Jednak tym razem Oliver uparł się i właściwie siłą wyciągnął Luthiena z mieszkania. Niziołek rozumiał, co przeżywa dumny młodzieniec; zresztą, prawdę powiedziawszy, rosnąca sława Karmazynowego Cienia zwiększała ryzyko związane z kolejnymi włamaniami. W okolicach Malutkiej Alkowy słyszało się pogłoski, że wielu złodziei w Montfort zawiesiło działalność na pewien czas, przynajmniej do chwili, gdy skończy się panika kupców wywołana wyczynami Karmazynowego Cienia.
Ale Oliver wiedział, że to nie zamieszanie, ani strach powstrzymują Luthiena. Młodzieniec wyglądał jak powalony chorobą – miał to wypisane na ponurej twarzy. Niziołek nie miał serca z kamienia, a nawet uważał się za romantyka, ale najważniejsze były dla niego interesy, toteż zbliżył się do Luthiena i rzekł:
– Gdybym zajrzał ci do ucha, zobaczyłbym obraz niewolnicy półelfa – powiedział – o włosach koloru pszenicy i najzieleńszych na świecie oczach.
– Nie jesteś dość wysoki, żeby zajrzeć mi do ucha – przypomniał mu oschle Luthien.
– Ale dość inteligentny, by nie musieć tego robić – odparł Oliver nieco żartobliwie.
Doszedł do wniosku, że ich rozmowa przybiera bardzo niekorzystny obrót, a przecież czekało ich niebezpieczne zadanie. Znowu wysunął się do przodu i zatarasował drogę zniecierpliwionemu młodzieńcowi.
– Nie jestem obojętny na sercowe sprawy – zapewnił. – Wiem, że cierpisz.
Ta uwaga sprawiła, że Luthien przestał się opierać.
– Cierpię – szepnął, uznając, że te słowa idealnie oddają stan jego duszy. Luthien nigdy dotąd nie zaznał takiej fascynacji. Nie mógł jeść i nie mógł spać, i, tak jak powiedział Oliver, w jego głowie królował obraz tamtej kobiety. Żywy obraz: Luthien miał wrażenie, że zajrzał w jej duszę i zobaczył idealne dopełnienie własnej. Zaliczał się do ludzi trzeźwo myślących, toteż wiedział, że to wszystko jest całkowicie irracjonalne. Lecz owa irracjonalność przysparzała mu tylko dodatkowych cierpień.
– Jakże piękny jest dziki kwiat na drugim końcu pola – powiedział cicho Oliver – zerkający na ciebie z cieni drzew. Poza zasięgiem. Wydaje się piękniejszy od wszystkich kwiatów, które dotychczas trzymałeś w ręku.
– A co się stanie, jeśli przejdziesz przez pole i zerwiesz ten dziki kwiat? – zapytał Luthien.
Oliver wzruszył ramionami.
– Jako niziołek-szlachcic nie zrobiłbym tego – odparł. – Doceniłbym to piękno i pielęgnowałbym ten ideał w swoim sercu.
– Tchórz – rzekł beznamiętnie Luthien. Chyba pierwszy raz od czasu, gdy dzieci zebrały się wokół rzuconych przez Olivera okryć, na twarzy młodego Bedwyra zagościł szczery uśmiech.
– Tchórz? – zawołał Oliver, udając obrażonego. – Ja, Oliver deBurrrows, zamierzający wejść do najniebezpieczniejszej dzielnicy Montfort, by zabrać stamtąd, co mi się podoba?
W ten niezbyt subtelny sposób Oliver przypominał Luthienowi, że tej nocy mają w planie nie tylko dyskusję o jego zadurzeniu.
Godzinę później przyjaciele zdołali znaleźć lukę między licznymi patrolami cyklopowych wartowników, pokonali mur i weszli na dach w dzielnicy wewnętrznej, przy ocienionej wielkimi klifami ścianie południowej. Zaledwie dobiegli do krawędzi, gdy ich oczom ukazał się jeszcze jeden patrol. Oliver schował się pod karmazynową pelerynę Luthiena, ten zaś pochylił zakrytą kapturem głowę.
– Jakże cudna peleryna – odezwał się Oliver, gdy cyklopi odeszli, nie zauważywszy intruzów.
Luthien rozejrzał się z wahaniem.
– Powinniśmy zaczekać – szepnął, zaskoczony liczbą strażników.
– To powinno nam pochlebiać – poprawił go Oliver. – Ci kupcy okazują nam – a raczej Karmazynowemu Cieniowi – prawdziwy szacunek. Nie możemy teraz odejść i sprawić im zawodu.
Oliver zaczął wspinaczkę na dach. Obserwując go, Luthien doszedł do wniosku, że zapalczywy niziołek przesadza, traktując całą rzecz jak niezłą zabawę.
Tymczasem Oliver przerzucił hak przez ulicę i zaczepił go o kolejny dach, a potem zabezpieczył linę pętlą. Zaczekał na Luthiena, rozejrzał się, żeby sprawdzić, czy w pobliżu nie kręcą się inni cyklopi, a potem wpełzł na dach. Kiedy dołączył do niego Luthien, nie bez trudu uwolnił linę.
– Są strzały, które wbijają się w kamień – wyjaśnił niziołek, gdy przekraczali następną ulicę. – Musimy zdobyć ich trochę do tego twojego łuku.
– Czy orientujesz się, dokąd idziemy? – zapytał Luthien. Oliver wyciągnął rękę na północ, w kierunku grupy domków spadzistych dachach. Luthien spojrzał na niziołka, potem na domy z powrotem na niziołka, dziwacznie mrużącego oczy. Przedtem zawsze buszowali w części południowej. Płaskie dachy i ciemność spowodowana obecnością ścian górskich były rajem dla włamywaczy. Ale młodzieniec doceniał rozumowanie niziołka: skoro w okolicy było tylu cyklopów, to mniej dostępne budynki nie będą tak dokładnie patrolowane.
Mimo wszystko Luthien nie umiał zwalczyć niemiłego uczucia zagrożenia. Dalej położone domy były wszak zamieszkiwane przez najbogatszych kupców, nawet członków dalszej rodziny księcia Morkneya. Luthien pomyślał, że Oliver wie, co robi, dlatego szedł i nic nie mówił, nawet wtedy gdy zadziorny niziołek zszedł z powrotem na ulicę.
Aleje były szerokie i wysadzane kocimi łbami, ale wyżej, na poziomie drugiego piętra, domy charakteryzowały się bardzo zwartą zabudową. Żaden fronton nie był płaski, przeciwnie, wszystkie obfitowały w krzywizny i ozdoby, wystające pokoje i nisze. W okolicy przechadzali się jacyś młodzieńcy, a także garstka cyklopowych wartowników, ale dzięki pelerynie Luthiena i licznym zakątkom dwaj towarzysze nie mieli większych trudności z uniknięciem dekonspiracji.
Oliver przystanął, gdy podeszli do skrzyżowania noszącego nazwę Alei Rzemieślników. Zwrócił uwagę Luthiena na grupę cyklopów spacerującą przy pobliskim domu i spokojnie, z pozoru niespiesznie, zbliżającą się do nich.
– Coś mi się zdaje, że dziś wieczorem nie zejdziemy z dachu – szepnął niziołek, zacierając ręce i uśmiechając się tęsknie.
Luthien szybko pojął, o co chodzi, i spojrzał na niziołka powątpiewająco. Według jednej z pierwszych zasad wpojonych mu przez Olivera, nie należało ruszać bogatych sklepów w wewnętrznej dzielnicy, bowiem ich właściciele często zatrudniali czarowników, którzy zabezpieczali zamki magicznymi sztuczkami. Wyraźny brak zainteresowania ze strony patroli cyklopów dawał jakąś nadzieję, ale Luthiena wciąż dręczyło poczucie zagrożenia.
Oliver złapał go za ramię i cicho przemknął w aleję. Luthien poszedł za nim, wierząc, że jego bardziej doświadczony kompan dobrze ocenia sytuację. Wkrótce potem obaj stali w cieniu niszy między dwoma sklepami, przy czym Oliver podziwiał towary wystawione za bocznymi szybami dużych frontowych okien.
– W tym są wartościowsze przedmioty – rzekł niziołek, bardziej do siebie niż do Luthiena, łypiąc jednocześnie okiem na cienką porcelanę i kryształowe puchary na wystawie. Obrócił się i zaczął oglądać cynowe statuetki i sztukę w drugim oknie. – Ale tych łatwiej będzie się pozbyć. A poza tym podoba mi się statuetka niziołka-wojownika – dorzucił. Było oczywiste, że już się zdecydował. Zerknął na boki, żeby się upewnić, czy w pobliżu nie ma cyklopów, a następnie sięgnął do woreczka pod szarym płaszczem i wyjął przecinak do szkła.
Luthien wpatrywał się w upatrzoną przez Olivera udatną figurynkę. Cynowy niziołek stał w dumnej pozie, a za jego plecami falowała peleryna; trzymał miecz którego czubek był wbity w ziemię, obok bosych, pokrytych włosami stóp. Rzeczywiście, świetne dzieło, lecz Luthien nie mógł nie zauważyć, iż bladło ono w porównaniu z większymi, bogatymi w klejnoty statuetkami w oknie obok.
Luthien chwycił Olivera za ramię w momencie, gdy ten przystawiał pilnik do szyby wystawy.
– Kto ją tu postawił? – zadał pytanie. Oliver zmieszał się.
– Statuetkę – wyjaśnił Luthien. – Kto postawił ją na tak eksponowanym miejscu?
Oliver zerknął na niego podejrzliwie, a potem odwrócił się i popatrzył na figurkę.
– Właściciel? – odparł takim tonem, jakby pytał. Zastanawiał się, dlaczego jego odpowiedź nie wydaje się oczywista towarzyszowi.
– Dlaczego?
– O czym ty szepczesz? – zagadnął niziołek.
– Przynęta dla niziołka-złodzieja? – podsunął Luthien. Oliver znowu rzucił mu niepewne spojrzenie.
– Musisz się nauczyć wyczuwać takie rzeczy – odparł Luthien z uśmiechem, doskonale naśladując akcent Olivera.
Niziołek jeszcze raz popatrzył na statuetkę i dopiero teraz uświadomił sobie, jak bardzo tu nie pasowała. Odwrócił się do Luthiena i ponuro skinął głową.
– Powinniśmy się zbierać.
Luthien poczuł, że włosy stają mu dęba na głowie. Wychynął z niszy i popatrzył to w jedną, to w drugą stronę. Kiedy wślizgnął się na miejsce obok Olivera, miał bardzo poważną minę.
– Cyklopi na obu końcach alei – wyjaśnił.
– Jasne – odparł Oliver. – Byli tam cały cz... – urwał w połowie zdania, nagle nabierając tych samych podejrzeń co Luthien.
– Rzeczywiście, byli – rzekł młody Bedwyr z ironią w głosie.
– Czy zostaliśmy zwabieni? – zapytał niziołek. W odpowiedzi Luthien skierował palec ku górze.
– Dachy?
Oliver schował narzędzia i w mgnieniu oka wyciągnął hak. Zaczepiwszy go, wręczył linę Luthienowi i powiedział uprzejmie:
– Ty pierwszy.
Luthien wziął linę i przeszył Olivera nienawistnym wzrokiem.
Wiedział, że niziołek przepuścił go tylko po to, żeby zostać wciągniętym i nie wspinać się o własnych siłach.
– I dobrze się rozejrzyj, zanim przetransportujesz mnie na górę – dodał Oliver.
Młody człowiek westchnął z rezygnacją i zaczął żmudną wspinaczkę. Straciwszy go z oczu, Oliver prychnął, zauważył bowiem, że na oknie wystawy pozostał jego karmazynowy cień.
Luthien nie zwracał uwagi na ruchy niziołka. Po kilku minutach okazało się, iż wciągnięty przez niego Oliver ma torbę wypchaną porcelanowymi talerzami i kryształowymi pucharami. Młodzieniec pomyślał, że nie powinien się dziwić.
– Nie mogłem pozwolić, żeby cały nasz trud poszedł na marne – tłumaczył się niziołek.
Ruszyli między spiczastymi dachami, często korzystając z dzielących je rowów odpływowych. W przeciwieństwie do dzielnicy położonej w pobliżu muru działowego, tu wszystkie budynki były połączone ze sobą, tworząc strukturę podobną do pasma górskiego, której wierzch stanowiły drewniane gonty i sterczące kominy. Sunąc do przodu, Luthien i Oliver często musieli się rozdzielać i tylko łut szczęścia sprawił, że młody Bedwyr nie szepnął nic do mrocznej sylwetki, która zamajaczyła przed nim w rowie.
Postać poruszyła się, zanim Luthien zdołał przemówić, i było widać, że jest to ktoś znacznie większy niż niziołek.
Na dachach znajdowali się cyklopi.
Luthien padł na brzuch, kolejny raz dziękując Bogu za karmazynową pelerynę. Rozejrzał się dokoła w nadziei, że Oliver przykłusuje do niego, lecz miał wrażenie, iż niziołek już przeszedł po drugiej stronie pochyłego dachu, na lewo od Luthiena. Mógł tylko się łudzić, że Oliver jest równie ostrożny jak on sam, i także ma szczęście.
Zmuszony do podjęcia niebezpiecznej decyzji, młodzieniec wyjął łuk i rozłożył go, umieszczając kołek na właściwym miejscu. Cyklop w rowie na przedzie nadal chodził tam i z powrotem, najwyraźniej nie wyczuwając, iż nie jest sam. Luthien wiedział, że mógłby do niego strzelić, ale gdyby bestia nie została trafiona szybko sprowadziłaby mu na głowę połowę Gwardii Pretoriańskiej w Montfort.
Decyzję podjęto za niego w chwilę potem, gdy usłyszał krzyk i łomot, któremu towarzyszył charakterystyczny odgłos szyderstw niziołka.
Oliver nie dał się zaskoczyć. Sunąc po rynnie, z której widać było aleję, zauważył jakiś ruch w pobliżu najwyżej położonego dachu. Przez ułamek sekundy wydawało mu się, że to Luthien, ale uświadomił sobie, że jego towarzysz nie jest taki głupi, żeby wspinać się wysoko, gdzie łatwo byłoby go zauważyć.
Dlatego wytrwale kontynuował wspinaczkę, szukając lepszego miejsca do ewentualnej obrony. Gdyby na górze naprawdę byli cyklopi, mogliby go usunąć z mało stabilnej rynny, po prostu zsuwając się po niej ze stromego dachu. Niziołek zatrzymał się i zaczął skręcać w prawo, ale musiał zrezygnować z tego zamiaru, zauważywszy tego samego cyklopa, którego obserwował Luthien. Na szczęście bestia nie dostrzegła Olivera, toteż niziołek mógł nadal piąć się po rynnie, pocieszając się tym, że następny dach był o wiele mniej stromy.
Miał nadzieję, że dobrnie do niego, a wtedy będzie mógł zaatakować cyklopa z przeciwnej strony niż Luthien.
Ale nie udało mu się dojść tak daleko.
Jakiś rozpędzony cyklop rzucił się na niego z góry, zajadle wymachując mieczem. Oliver upuścił na dach torbę z łupami i wyciągnął rapier oraz lewak, a potem skulił się, gotowy do obrony. Zgodnie z jego przewidywaniami, cyklop zaatakował mieczem. Niziołek uskoczył w bok i zahaczył jego ostrze swoją krótszą bronią.
Szarpnął miecz z całej siły, a głupi cyklop uparcie go trzymał, nie chcąc stracić broni. W końcu jednak siła rozpędu wzmocniona ciągnięciem Olivera sprawiła, że cyklop wyleciał poza krawędź dachu, otrzymując jeszcze od swego rywala pożegnalnego kopniaka w zadek. Spadając z wysokości ponad ośmiu metrów skowyczał, ale wyraźnie się uspokoił, gdy wyrżnął twarzą o bruk. Jednocześnie wykręcił ramię, przez co własny miecz wbił mu się w klatkę piersiową i teraz bezwstydnie wystawał mu z pleców.
– Nie trwóż się, jednooki idioto – urągał mu Oliver. Wiedział, że powinien być cicho, ale nie mógł się powstrzymać. – Nawet mój lewak nie mógłby ci teraz wydrzeć twojego ukochanego miecza!
Oliver okręcił się na pięcie i zobaczył, że z dachu schodzi ku niemu trzech cyklopów. Chciał wycofać się w dobrym stylu, toteż wyciągnął swój wielki kapelusz z jednej z licznych zaczarowanych kieszonek na uprzęży, klepnął nim o udo, żeby rozprostować fałdy, i wcisnął go na głowę.
Cyklop w rowie odpływowym podskoczył, słysząc charakterystyczny dźwięk, a potem gwałtownie zadygotał, albowiem w jego plecach utkwiła strzała Luthiena. Młodzieniec już zrywał się na nogi, żeby ruszyć na pomoc Oliverowi, ale znowu przypadł do ziemi, ponieważ ze stromego dachu po jego lewej ręce dobiegły wyraźne dźwięki szczęknięcia kusz.
Cyklopi strzelali na oślep, bowiem cel ukrywała karmazynowa peleryna, ale mieli pewne pojęcie, gdzie kierować strzały. Luthien omal nie zmoczył spodni, kiedy trzy bełty ugrzęzły w drewnie, jeden w odległości zaledwie kilku centymetrów od jego twarzy.
Młodzieniec widział strzelców całkiem wyraźnie; ich czarne sylwetki wyróżniały się na tle zachmurzonego, szarego nieba. Wiedział, że w składanym łuku tkwi jakaś magia (w przeciwnym razie musiałby być nadzwyczajnym szczęściarzem), gdyż jego następny strzał był zbyt doskonały jak na kogoś, kto przechyla się w bok i nie celuje starannie.
Jeden z cyklopów gwałtownie się wyprężył i odchylił swój ciężki łeb do tyłu. Luthien zobaczył cienką, czarną kreskę: to koniec jego strzały wystawał z czoła stwora. Bestia wyciągnęła rękę i chwyciła ją, a potem martwa runęła na plecy i zsunęła się na drugą stronę dachu.
Dwaj pozostali cyklopi znikli za najwyższą częścią dachu.
Oliver wymachiwał rapierem na prawo i lewo, a lewak pomagał mu w parowaniu ciosów. Kiedy cyklopowy miecz spadał niziołkowi na głowę, natychmiast ją pochylał, unikając kłopotów.
W końcu umiejętnie sparował pchnięcie jednej z bestii, raniąc ją rapierem w nogę tuż nad kolanem. Jednooki zaskowyczał z bólu.
– Ha, ha! – zawołał Oliver, jakby zadana przez niego rana była do przewidzenia. W ten sposób tuszował szczere zaskoczenie, iż w tym zamieszaniu trafił w cokolwiek. Podniósł rapier i przyłożył go do skrzydła kapelusza w zwycięskim geście, ale natychmiast zmuszono go do wysiłku. Znowu obracał się i robił uniki, a nawet jęknął, gdyż zraniony cyklop przystąpił do zajadłego ataku.
Niziołek poczuł, że jego obcasy zawisają w powietrzu. Ostrza jego broni znowu zaczęły wirować w oślepiającym tańcu. W ten sposób trzymał cyklopów na dystans wystarczająco długo, by przesunąć się na krawędzi dachu. Ten manewr pozwolił mu odzyskać oparcie dla nóg, chociaż cyklop nie odstępował go nawet na krok. Niziołek szybko zdał sobie sprawę, że walka z trzema przeciwnikami w sytuacji, gdy można spaść z dużej wysokości, nie jest czymś szczególnie rozsądnym.
Dwaj cyklopi załadowali kusze i ponownie zjawili się nad szczytem dachu. Rozejrzeli się dokoła, przeklinając sprytnego złodzieja i ukrywający go płaszcz, a potem strzelili w miejsce, gdzie, jak podejrzewali, mógł się znajdować.
Przemykając po dachu, Luthien spojrzał w górę. Na spadzistej części dachu leżał martwy cyklop, a wyżej było widać plecy dwóch pozostałych przeciwników. Młodzieniec uniósł łuk i wypuścił strzałę, która trafiła jednego z cyklopów prosto w plecy. Słysząc jęk kompana, druga bestia przez chwilę patrzyła na niego ze zdziwieniem, a potem miała już tylko przerażenie w oczach. Przeszła kilka kroków po dachu i przechyliła się nad jego szczytem, ale po chwili w jej brzuchu utkwiła kolejna strzała.
Jęknąwszy, zniknęła za szczytem dachu.
Luthien znowu napinał łuk. Był zdumiony, ponieważ cyklop, który został przez niego trafiony w plecy, szedł w jego kierunku na chwiejnych nogach i z każdym krokiem nabierał rozpędu. Po chwili Luthien uświadomił sobie, że bestia zupełnie nie kontroluje swoich poczynań, tak bardzo zaślepia ją ból i nienawiść. Upadła tuż przed nim i z twarzą odwróconą do ziemi ześlizgnęła się po chropowatych gontach.
Oliver mógł liczyć tylko na jedno ułatwienie: trzej cyklopi nie mieli pojęcia, jak walczyć, żeby nie przeszkadzać sobie nawzajem. Ich niezdarne ciosy nie uzupełniały się i Oliver odnosił wrażenie, że zmaga się z jednym szybkim, długorękim przeciwnikiem.
Mimo wszystko niziołek był w niewesołym położeniu i tylko ociężałości cyklopów, a nie własnym umiejętnościom, zawdzięczał chwilową przewagę. Jedna z bestii rzuciła się do przodu, ale zderzyła się ze stojącym obok niej kompanem, który uczynił to samo. W efekcie jeden z dwóch cyklopów upadł zadkiem na dach. Trzeci, który również sunął wprost na niziołka, nie mógł nie spojrzeć w bok na tę szamotaninę.
Oliver wytrącił mu broń z ręki za pomocą lewaka.
– I co teraz zrobisz? – szydził z rozbrojonego przeciwnika. Cyklop patrzył na swoją pustą dłoń w osłupieniu, jakby poczuł się zdradzony. Warknął ze złością, wygiął palce i zadał cios. Zaskoczony Oliver ledwo zdążył zrobić unik. Musiał pochylić się, a potem gwałtownie machać rękami, żeby odzyskać równowagę. W końcu wyprostował się i uderzył krótszym ostrzem, w ostatniej, dramatycznej chwili zmuszając napierającego cyklopa do odwrotu.
– Musiałem zapytać – Oliver zganił samego siebie.
Jego poślizg ośmielił cyklopów. Stanęli wszyscy trzej w pełnej gotowości. Ten, który stracił miecz, wykrzywił pysk w ironicznym uśmiechu i wyciągnął długi, wygięty sztylet.
Oliver natychmiast pojął, co mu grozi.
– Sprawy wcale nie układają się dobrze – przyznał i głęboko westchnął.
Jeden z wrogów znowu się na niego rzucił. Oliver odepchnął go na bok rapierem, ale, ku jego zaskoczeniu, cyklop nadal kroczył naprzód i spadł z krawędzi dachu. Dopiero wtedy Oliver zauważył strzałę sterczącą z jego pleców. Niziołek spojrzał w górę i zobaczył Luthiena, który pędził po szczycie dachu z łukiem w dłoni i szykował kolejną strzałę.
– Kocham tego faceta – powiedział Oliver i znowu westchnął.
Jeden z cyklopów rozpoczął atak, żeby uniemożliwić Luthienowi wypuszczenie strzały.
Luthien wzruszył ramionami i uśmiechnął się uprzejmie. Upuścił łuk na dach i zamaszystym ruchem wyciągnął miecz. Bestia znajdowała się trochę niżej. Młodzieniec uderzył w dół; ostrze jego broni zahaczyło ukosem o miecz cyklopa.
Luthien podniósł swój miecz, obracając go w taki sposób, że jego czubek powędrował nieco dalej i drasnął cyklopa w policzek. Cyklop również zadał pchnięcie do góry, uparcie mierząc w klatkę piersiową młodzieńca.
Ale Luthien był szybki i skutecznie odparował cios. Tym razem obrócił miecz pod własnym ramieniem, spychając broń przeciwnika w bok. Delikatnie manewrując nadgarstkiem, nagle gwałtownie wyprostował rękę i zadał cięcie.
Cyklop wykrzywił się i szybko cofnął o krok, jednocześnie wysuwając ostrze broni Luthiena ze swojej piersi. Spojrzał na ranę i nawet zdołał podnieść rękę, żeby poczuć ciepło tryskającej krwi, a potem runął na dach.
Cyklop, który pozostał na placu boju, dzierżył tylko sztylet. Jego wściekłość zmuszała Olivera do uważnej obrony. Bestia cięła we wszystkich kierunkach i Oliver musiał ciągle podskakiwać, a nawet wciągać swój pokaźny brzuch, żeby umknąć przed świszczącym ostrzem. Niziołek trzymał rapier przed sobą, żeby cyklop nie mógł zanadto zbliżyć się do niego, i cały czas częstował przeciwnika szyderstwami, mając nadzieję, że sprowokuje go do popełnienia błędu.
– Wiem, że słowo „jednooki” nie jest właściwym określeniem – mówił ze śmiechem. – Wiem, że cyklopi mają dwoje oczu, i to brązowe na zadzie jest o wiele ładniejsze!
Bestia ryknęła i machnęła uniesioną ręką, jakby chciała rozciąć Olivera sztyletem na dwie części. Ale niziołek skrzyżował ręce nad głową i przyjął silny cios, jednak ugięły się pod nim nogi.
Okręcił się i odwrócił tyłem do przeciwnika, tak że znalazł się poza zasięgiem cyklopa, który musiał się pochylić do przodu. Zanim bestia zdążyła zareagować, niziołek chwycił lewak z drugiej strony, skierował w dół i rozbujał jak wahadło, a następnie wyprostował się i ruszył na bestię.
Cyklop zapiszczał i podskoczył. Żeby nabrać rozpędu, Oliver zgiął się wpół i z całej siły wyrżnął plecami w uniesione golenie bestii.
Cyklop wykonał połowiczne salto i spadł na bruk. Leżał na wznak, całkiem nieruchomo.
– Nie jest tak źle! – zawołał Oliver. – Skoro już tam jesteś, może uda ci się odzyskać miecz!
– Idą następni – ostrzegł Luthien, dołączywszy do Olivera i jego torby z łupami.
Niziołek sięgnął do torby, wyciągnął talerz i rzucił go na dach. Luthien odwrócił się i zobaczył, jak wirujący pocisk rozbija się o nos nadciągającego cyklopa.
Luthien spojrzał na Olivera z niedowierzaniem.
– To był kosztowny rzut – przyznał niziołek, wzruszając ramionami.
Potem obaj pędzili po nierównych dachach, a gdy te się skończyły, zeszli na ulicę. Słyszeli odgłosy pościgu – bardzo wielu cyklopów – i uświadomili sobie, że zostali otoczeni.
Oliver rzucił się w stronę niszy, ale Luthien go powstrzymał.
– Będą przeszukiwali te miejsca – wyjaśnił młodzieniec i oparł się o prostą ścianę z boku ocienionego wejścia do niszy.
Oliver usłyszał, że cyklopi zapełniają aleję wokół niego, i natychmiast schował się pod fałdy płaszcza.
Zgodnie z przewidywaniami Luthiena, jednoocy zapuszczali się do wszystkich nisz, z których wybiegali niezadowoleni. Zaczęli sprawdzać każdy dom i sklep w okolicy. Upłynęło dużo czasu, zanim Luthien i Oliver mogli skorzystać ze sposobności i pobiec dalej. Przeklinali swego pecha, albowiem widnokrąg na wschodzie już zaczynał lśnić, zwiastując nadejście świtu.
Niebawem cyklopi znowu deptali im po piętach. Zwłaszcza jedna, duża i szybka bestia. Ponieważ słońce już wschodziło, nie mogli się zatrzymywać, żeby szukać kolejnej kryjówki. Sytuacja robiła się coraz bardziej dramatyczna, ponieważ uparty cyklop udzielał wskazówek sunącym obok niego towarzyszom.
– Obróć się i zastrzel go! Obróć się i zastrzel go! – krzyknął Oliver.
Luthien miał wrażenie, że jego druh nigdy przedtem nie był taki zadyszany i zdenerwowany. Rada niziołka wydawała się rozsądna, tyle że młodzieniec nie miał czasu, żeby się odwrócić i strzelić.
Po chwili zobaczył mur miasta po drugiej stronie Placu Morkneya. Na jego środku stała imponująca fontanna, a po bokach znajdowały się liczne sklepiki rzemieślników i wspaniałe restauracje.
O tak wczesnej porze panował tam spokój. Tylko jakiś krzat rzeźbił w drewnie model nowo wybudowanej fontanny, a nieliczni handlarze zamiatali obejścia swych sklepów lub ustawiali stragany z rybami i warzywami.
Przyjaciele przemknęli obok z pozoru obojętnego krząta. Oliver zdążył nawet uchylić kapelusza przed swoim niskim pobratymcem.
Zwalisty cyklop gnał w ślad za nimi, porykując radośnie, albowiem był pewien, że dopadnie tego małego niziołka. Przynajmniej do momentu, gdy Oliver wspiął się na mur.
Roztargniony cyklop nawet nie zauważył ciężkiego młotka w dłoni krząta. Widział tylko eksplodujące pod nagle zaciśniętymi powiekami gwiazdy.
Oliver obejrzał się, chwycił Luthiena i kazał mu robić to, co on. Kiwnęli głowami, dziękując w ten sposób krzatowi, który nawet nie zareagował, tylko cierpliwie odłożył uwiązany do długiego rzemienia młot i powrócił do swoich zajęć, zanim na placu pojawili się kolejni cyklopi.
Wrócili do swojego mieszkania dopiero nad ranem. Luthien strasznie sarkał, że otarli się o wielkie niebezpieczeństwo, Oliver zaś grzebał w swojej torbie i narzekał, iż wiele talerzy oraz pucharów pobiło się podczas ich szaleńczej ucieczki.
Luthien patrzył na przyjaciela z niedowierzaniem.
– Jak mogłeś nawet myśleć o kradzeniu czegokolwiek w takiej chwili?
Oliver zerknął na Luthiena i uraczył go smutnym uśmiechem.
– Czy to nie paliwo dla naszego podniecenia i odwagi? – zapytał i wrócił do przeglądania złupionych rzeczy. Znowu zmarszczył czoło, gdyż wyjął z torby kolejny duży kawałek zbitego talerza.
Ale w chwilę później na jego twarzy zagościł szelmowski uśmieszek. Luthien patrzył z zaciekawieniem, jak niziołek zanurza dłoń w torbie.
Oliver chytrze mrugnął okiem do przyjaciela i wyjął cynową statuetkę niziołka-wojownika.
ZNIEWAGA
Przez kilka następnych dni przyjaciele nie oddalali się od swojego miejsca zamieszkania, a jeśli wpadali do Krzatelfa, to głównie po to, by posłuchać plotek o tajemniczym Karmazynowym Cieniu. Ostatni zuchwały wyczyn: obrabowanie dwóch sklepów i załatwienie kilkunastu cyklopowych wartowników mimo wyraźnej zmowy kupców, znacznie ożywił owe pogłoski, toteż Oliver uznał, iż na jakiś czas powinni zaprzestać działalności, a Luthien przyznał mu rację.
Ta dobrowolna kwarantanna nie psuła niziołkowi nastroju; cieszył się, że może odpocząć, a bycie częścią coraz większej legendy sprawiało mu przyjemność. Jednak Luthien spędzał czas głównie siedząc na krześle i rozmyślając. Z początku Oliver myślał, że młodzieńca irytuje zgiełk wokół jego osoby albo że po prostu jest zmęczony, ale w końcu stało się dla niego jasne, iż to sprawy sercowe wywołują smutek Luthiena.
– Nie mów mi, że wciąż o niej myślisz – odezwał się Oliver któregoś wyjątkowo słonecznego dnia. Niziołek częściowo otworzył drzwi, żeby ciepłe, wrześniowe powietrze dostało się do ciemnego mieszkania.
Luthien spojrzał na Olivera i przymrużył oczy. Szybko pojął, że niziołek wie, co jest przyczyną jego zasępionego oblicza.
Natychmiast odwrócił wzrok i ta reakcja wydała się Oliverowi wymowniejsza od słów.
– Tragiczne! Tragiczne! – jęknął niziołek, osuwając się na krzesło i dramatycznym gestem zasłaniając oczy. – To zawsze jest tragiczne! – Jego ruchy sprawiły, że krzesło zawadziło o piedestał i Oliver musiał szybko łapać cynową figurynkę niziołka-wojownika, gdyż zaczęła spadać na podłogę.
– O czym ty mówisz? – zapytał Luthien, który nie był w nastroju, żeby wysłuchiwać jakichś zawoalowanych aluzji.
– Mówię o tobie, głuptasie – odparł Oliver. Przez chwilę usuwał kurz z piedestału, by z powrotem postawić na nim figurkę. Nie doczekawszy się odpowiedzi, popatrzył na przyjaciela z poważną miną. – Chcesz odnaleźć sens życia – oznajmił niziołek, czując na sobie zdziwione spojrzenie Luthiena. – Szkoda tylko, że to kobieta ma nim być.
Luthien rozzłościł się. Zaczął coś mówić, podnosić z krzesła, ale Oliver machnął ręką na znak, że chce, aby młodzieniec go wysłuchał.
– Och, nie zaprzeczaj – powiedział niziołek. – Widziałem to zbyt wiele razy. My w Gaskonii nazywamy to „dworską miłością”.
Luthien znowu rozsiadł się na krześle.
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz – zapewnił Olivera i żeby podkreślić swoje słowa, skierował wzrok na półotwarte drzwi.
– „Dworska miłość” – powtórzył Oliver z niezmąconą pewnością w głosie.– Zobaczyłeś tę ślicznotkę i zadurzyłeś się na amen. Teraz jesteś wściekły, ponieważ nie wróciliśmy na rynek i nie miałeś okazji, żeby zerknąć na tę piękność raz jeszcze.
Luthien przygryzł wargę, ale nie miał dość siły, by zaprzeczyć słowom Olivera.
– Ona jest królową twego serca i będziesz dla niej walczył, będziesz bronił każdej sprawy w jej imieniu, przykrywał płaszczem kałużę błota na jej drodze i zasłaniał ją własną piersią.
– Będę walił cię po gębie – odparł z powagą Luthien.
– Naturalnie jesteś zakłopotany – rzekł Oliver, najwyraźniej nie przejmując się pogróżkami druha – bo sam wiesz, jakie głupstwa wygadujesz.
Luthien posłał mu mordercze spojrzenie, ale to nie zniechęciło niziołka.
– Nawet nie znasz tej kobiety, tego półelfa. Nie przeczę, że jest piękna, ale ty wyobraziłeś sobie, iż są w niej wszystkie pożądane przez ciebie cechy, a przecież tak naprawdę znasz tylko jej wygląd.
Luthien zdobył się na krótki śmiech. Wiedział, że niziołek ma rację. Wszelkie prawa logiki sugerowały, że zachowywał się niedorzecznie. Nie mógł jednak lekceważyć uczuć, które przepełniały jego serce. Widział zielonookiego półelfa może przez minutę, lecz odtąd ten obraz towarzyszył mu nieprzerwanie, na jawie i we śnie. A teraz, gdy dyskutowali o jego obsesji w jasny, słoneczny poranek, wydawała się śmieszna.
– Wygląda na to, że dysponujesz ogromną wiedzą na ten temat – rzekł Luthien oskarżycielskim tonem i na ustach Olivera pojawił się nostalgiczny uśmiech. – Wiedzą z pierwszej ręki – dorzucił z ironią.
– Być może – brzmiała lakoniczna odpowiedź Olivera.
Nie drążyli już dalej tego tematu. Luthien siedział w milczeniu, Oliver zaś przestawiał zdobyte trofea. Luthien nawet nie zauważył, że kilkakrotnie tego ranka niziołek rozpogadzał się, jakby w jego umyśle odżywały przyjemne wspomnienia, albo wykrzywiał twarz w grymasie najprawdziwszego bólu, zapewne na myśl o mniej satysfakcjonujących wydarzeniach z przeszłości.
Nieco później Oliver cisnął swoje zimowe okrycie Luthienowi na kolana.
– Zniszczone! – zaskomlał i podniósł jeden rękaw, żeby Luthien zobaczył rozpruty materiał.
Młodzieniec uważnie obejrzał uszkodzone miejsce. Doszedł do wniosku, że zawiniło jakieś bardzo ostre narzędzie, na przykład coś w rodzaju lewaka Olivera. Od kilku dni było wyjątkowo ciepło jak na tę porę roku, nawet po zachodzie słońca, i Luthien miał wrażenie, że niziołek w ogóle nie nosił tego płaszcza. Dziwiło go, że okrycie rozpruło się i że Oliver wykrył to akurat teraz, gdy świeciło słońce, a w powietrzu nie wyczuwało się zimna.
– Wyrzucę je dla tych zachłannych dzieciaków – burknął niziołek, opierając ręce na biodrach i robiąc najbardziej nadąsaną minę, jaką Luthien kiedykolwiek oglądał. – Oczywiście taka ciepła pogoda nie utrzyma się zbyt długo. Chodźmy więc – rzekł. Wziął lżejsze okrycie i ruszył w stronę drzwi. – Musimy wrócić na bazar, to kupię sobie inne.
Luthienowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Spędzili ten dzień na targu. Oliver oglądał towary, a Luthien, jak było do przewidzenia, obserwował tłum.
– Nie znalazłem nic naprawdę wartościowego – oznajmił Oliver pod koniec dnia. – Ale jest jeden handlarz, z którym jutro łatwiej będzie się targować. Przynajmniej tego jestem pewien.
Luthien zapomniał o rozczarowaniu. Kiedy opuszczał bazar, krocząc za niziołkiem, na jego twarzy malowało się uznanie dla przyjaciela. Wiedział, co Oliver knuje, wiedział, że naprawdę rozumie jego uczucia. Jeśli wcześniej wątpił w to, że wykład niziołka dotyczący „dworskiej miłości” opierał się na jego osobistych doświadczeniach, teraz myślał już o tym inaczej.
Następny dzień na bazarze spędzili w podobny sposób, robiąc przerwę na lunch w jednym z wielu kiosków z żywnością. Oliver prowadził błahą rozmowę, głównie o wadach kupców; zima była już za pasem, a jemu jakoś nie udawało się wytargować korzystnych cen na ciepłe okrycia.
Potrzebował trochę czasu, by uświadomić sobie, że Luthien wcale go nie słucha i nawet nie je ciastka, które trzyma w dłoni. Obserwował młodzieńca z zaciekawieniem i pojął, o co chodzi, jeszcze zanim spojrzał na to samo miejsce co on, po drugiej stronie placu, gdzie stała piękna niewolnica wraz ze swoim właścicielem-handlarzem i jego orszakiem.
Oliver skrzywił się, gdy dziewczyna odwzajemniła spojrzenie Luthiena, a nawet posłała młodzieńcowi nieśmiały uśmiech. Obyty w świecie niziołek rozumiał implikacje tej reakcji i zdawał sobie sprawę z trudności, które mogła spowodować.
Skrzywił się raz jeszcze, gdy kupiec, który zauważył, iż jego niewolnica ośmiela się podnosić wzrok bez pozwolenia swego pana, podszedł do niej i uderzył ją w potylicę.
Niziołek w mgnieniu oka doskoczył do Luthiena i wyłuszczył kilkanaście powodów, dla których byłoby nierozsądne zbliżać się do kupca akurat w tym momencie. Na szczęście dla Olivera, kilku ludzi stojących w pobliżu znało i jego, i Luthiena z Krzatelfa; szybko podeszli do dwóch przyjaciół, wyczuwając, że zanosi się na kłopoty.
Zapalczywy młodzieniec uspokoił się dopiero wtedy, gdy zobaczył z bliska patrol Gwardii Pretoriańskiej.
– Wszystko w porządku – zapewnił Oliver podejrzliwych cyklopów. – Mój przyjaciel znalazł karalucha w swoim ciasteczku, ale już sobie poszedł, a zresztą karaluchy nie jedzą znowu tak dużo.
Gwardziści Pretoriańscy powoli odeszli, ale co krok oglądali się do tyłu, robiąc groźne miny.
Kiedy znikli z pola widzenia, Luthien oswobodził się z licznych przytrzymujących go rąk i powstał. Jednak od razu przekonał się, że kupca i jego świty już nie ma.
Oliver musiał zwerbować wielu pomocników, żeby „przekonać” Luthiena, głównie poprzez wleczenie, do powrotu do ich domu. Jednak gdy ta użyteczna grupa poszła sobie, młody Bedwyr zaczął miotać się po mieszkaniu jak lew w klatce, kopać krzesła i walić pięściami w ścianę.
– Naprawdę spodziewałem się po tobie czegoś lepszego – zauważył sucho Oliver. Stał obok piedestału, żeby chronić ukochany posążek niziołka-wojownika przed zniszczeniem przez młodego szaleńca.
Luthien przebiegł pokój i stanął tuż przed Oliverem.
– Dowiedz się, kim on jest! – zażądał młody Bedwyr.
– Kto taki? – zapytał Oliver.
Luthien gwałtownym ruchem pochwycił figurynkę i odchylił ramię do tyłu, jakby zamierzał cisnąć ją w drugi koniec pokoju. Szczerze przerażona mina Olivera uświadomiła młodzieńcowi, że niziołek przestał żartować.
– Dowiedz się, kim on jest i gdzie mieszka – powiedział spokojnie Luthien.
– To nie jest mądre – dowodził Oliver, ostrożnie wyciągając rękę po figurynkę.
Luthien gwałtownie podniósł ramię, nie pozwalając, żeby trofeum znalazło się w zasięgu dłoni niziołka.
– To mogła być nawet pułapka – rozumował Oliver. – Wiemy, że wielu handlarzy chce, aby nas złapano. Mogliby podejrzewać, że to ty jesteś Karmazynowym Cieniem, i być może znaleźli idealną przynętę.
– Przynętę taką jak ta? – zagadnął Luthien, pokazując statuetkę.
– Dokładnie – odparł Oliver pogodnym tonem. Jednak jego wesołość szybko przerodziła się w przygnębienie, kiedy zrozumiał, o co chodzi Luthienowi. Przy poprzednim napadzie niebezpieczeństwo nie powstrzymało Olivera przed zdjęciem przynęty z haczyka.
Niziołek wyrzucił ręce w górę w geście rezygnacji.
– Ach, ci zakochani – wymamrotał półgłosem, wypadając z mieszkania i świadomie zatrzaskując za sobą drzwi. Jednak w głębi ducha Oliver był romantykiem i, gdy wspinał się po schodach prowadzących na ulicę, znowu się uśmiechał.
NIE CAŁKIEM NIEWOLNICA
– Nie uda mi się ci tego wyperswadować? – zapytał Oliver. Tego popołudnia wrócił późno i zobaczył, że Luthien z niepokojem krąży po małym pomieszczeniu.
Młody Bedwyr zatrzymał się i utkwił w niziołku pełne determinacji spojrzenie.
– Kradzież monet i klejnotów to jedna rzecz – ciągnął Oliver. – Wykradzenie niewolnicy to coś zupełnie innego.
Luthien nawet okiem nie mrugnął. Oliver westchnął.
– Uparty głupiec – użalał się. – W takim razie, świetnie. Wygląda na to, że mamy trochę szczęścia. Dom tego handlarza mieści się w północno-zachodniej części miasta, zaraz na południe od drogi do Port Charley. Strażników jest tam raczej niewielu, a mur wokół tych nowych domów nawet nie został ukończony. Mieszkają tam głównie pośledniejsi kupcy. Ale mimo wszystko będą dysponowali strażnikami i możesz być pewien, że jeśli ukradniesz niewolnika, to sam książę Morkney i wszyscy jego Gwardziści Pretoriańscy będą nam deptać po piętach. Kiedy udamy się tam...
– ...dzisiejszego wieczoru – uściślił Luthien. Pokonany niziołek westchnął po raz nie wiadomo który.
– W takim razie dzisiejszy wieczór może być naszym ostatnim w gościnnym mieście Montfort – wyjaśnił Oliver. – I gdy będziemy na drodze, pierwsze zwiastuny zimy dadzą nam się we znaki.
– A co mi tam.
– Uparty głupiec – burknął Oliver i udał się do swojej sypialni, zatrzaskując za sobą drzwi.
Bez problemów dotarli do alei obok domu kupca, okazałego, kamiennego, dwupiętrowego budynku w kształcie litery L, z licznymi balkonikami i oknami. Oliver nadal wyrażał wątpliwości, a Luthien w dalszym ciągu ignorował je. Młodzieniec odnalazł cel w życiu, coś więcej niż porzucanie zimowych okryć w miejscu, gdzie mogły je zabrać biedne dzieciaki z Malutkiej Alkowy. Wyobrażał sobie, że jest przysłowiowym rycerzem w lśniącej zbroi, idealnym bohaterem, który wyratuje swoją damę z rąk złego kupca.
Nawet nie przyszło mu do głowy, żeby zapytać, czy potrzebuje ratunku.
W domu panował spokój – cała okolica była spokojna, gdyż zapuszczało się tu niewielu złodziei, a zatem niewielu strażników patrolowało tutejsze zaułki. Przez jedno z okien w budynku krótszego boku L było widać zapaloną świecę. Luthien poprowadził Olivera do ściany ciemniejszego budynku, do głównej części.
– Nie mogę cię od tego odwieść? – zapytał Oliver ostatni raz. Zobaczył nachmurzoną minę Luthiena i rzucił swój magiczny hak, który zaczepił się powyżej balkonu, tuż pod dachem. Tym razem Oliver pierwszy zaczął wspinaczkę, bojąc się puścić porywczego młodzieńca samego. Sądząc po jego zachowaniu, niziołek obawiał się, że Luthien wyważyłby drzwi, wymordował wszystkich domowników, a potem udał się do Ministerstwa z kobietą w ramionach i zażądał od księcia Morkneya, by ten osobiście udzielił im ślubu!
Niziołek sforsował balkon i przekradł się do drzwi. Upewniwszy się, że w pobliżu nie ma nikogo, wrócił do poręczy balkonu, żeby dać Luthienowi sygnał.
Właściwie nie był zaskoczony, gdy zobaczył, że młody Bedwyr jest już w połowie liny i wspina się po niej zapamiętale.
Miał ochotę syknąć karcące słowa pod adresem impulsywnego towarzysza, ale coś innego odwróciło jego uwagę. Patrząc przez dziedziniec w stronę okna, w którym był widoczny płomień świecy, Oliver ujrzał kobietę i po jej długich włosach, błyszczących nawet w półmroku, poznał, że to piękna niewolnica. Obserwował z zaciekawieniem, jak kobieta zgarnia włosy i chowa je pod czarną czapkę, a potem bierze worek, gasi świecę i podchodzi do okna.
Tymczasem Luthien złapał się poręczy i zaczął wchodzić na balkon. Siedział już okrakiem na balustradzie, gdy zatrzymał go uśmiechnięty niziołek. Dał mu znak, żeby spojrzał przez ramię.
Z okna aż do ziemi zwisał sznur zrobiony z prześcieradeł, po którym zsuwała się zwinnie jakaś szczupła istota w szaro-czarnej odzieży, podobnej do złodziejskiego uniformu Olivera.
Luthien zacisnął wargi w gniewnym grymasie. Jakiś złodziej ośmielił się włamać do domu jego ukochanej!
Oliver zauważył wyraz twarzy przyjaciela i pojął, dlaczego młodzieniec jest wściekły. Położył rękę na jego ramieniu, obrócił go ku sobie i przystawił palec do jego zaciśniętych ust.
Gibka postać opadła na ziemię i zniknęła w cieniu.
– No? – zagadnął Oliver, pokazując linę. Luthien nie zrozumiał go.
– Wracasz na dół? – zapytał niziołek. – Tutaj nie mamy już nic do roboty.
Przez chwilę Luthien patrzył na niego z zaciekawieniem, a potem zamrugał oczami i jego zdumione spojrzenie powędrowało ku małemu dziedzińcowi. Kiedy znowu zerknął na Olivera, ten uśmiechał się od ucha do ucha i pokiwał głową.
Luthien ześlizgnął się po linie. Oliver natychmiast ruszył za nim w obawie, że młodzieniec ucieknie gdzieś w noc. Rozbawienie wywołane nieoczekiwanym rozwojem wydarzeń szybko minęło. Oliver zaczął sobie uświadamiać, że nawet jeśli niewolnica nie jest tą osobą, za którą chce uchodzić, zapewne czeka go długi i uciążliwy wieczór.
Niziołek zeskoczył na ziemię, szarpnął linę trzykrotnie, żeby odzyskać hak, i pobiegł za Luthienem. Dogonił go dwa domy dalej.
Młody Bedwyr stał na rogu i, chowając się za ścianą, zerkał na aleję. Oliver wsunął się między jego nogi i obserwował okolicę z niżej położonego punktu.
W zaułku stała niewolnica półelf – teraz nie mogło być wątpliwości w tej kwestii, gdyż zdjęła czapkę i potrząsała jasnymi jak pszenica włosami. Towarzyszyły jej dwie istoty, jedna wysoka jak Luthien, ale o wiele smuklejsza, a druga dorównująca wzrostem wybrance młodzieńca.
Luthien spuścił wzrok i popatrzył na Olivera dokładnie w momencie, gdy niziołek zadarł głowę, żeby spojrzeć na niego.
– Elf Wysokiego Rodu – rzekł bezgłośnie niziołek. I chociaż Luthien nie widział dotąd zbyt wielu elfów, kiwnął głową na znak, że się z nim zgadza.
Ponieważ Oliver był lepszym tropicielem, Luthien pozwolił mu poprowadzić pościg za tajemniczą grupą do bogatszej dzielnicy Montfort. Młody Bedwyr nie mógł odrzucać oczywistych wniosków, ale i tak był zaskoczony, kiedy trzy elfy przemknęły do ciemnego zaułka, zarzuciły linę i po cichu weszły do nie oświetlonego budynku przez okno na drugim piętrze.
– Ona nie potrzebuje twojej pomocy – Oliver szepnął Luthienowi do ucha. – Błagam cię, daj już spokój.
Młodzieniec nie potrafił znaleźć słów, które obaliłyby logiczne argumenty Olivera. Wyglądało na to, że kobieta naprawdę nie potrzebowała jego pomocy, ale przecież nie mógł tak jej zostawić. Odepchnął Olivera i nie spuszczał wzroku z okna.
Niebawem trójka złodziei wyszła z powrotem przez okno – byli dobrzy w swoim fachu – przy czym jeden z nich trzymał torbę. Niewolnica zręcznie szarpnęła linę, uwalniając zwykły hak.
Oliver dał nurka pod fałdę peleryny Luthiena, ten zaś odchylił się do tyłu i zastygł w bezruchu przy ścianie, gdy złodzieje przebiegali obok nich, w odległości najwyżej pół metra. Luthien chciał wyciągnąć rękę, pochwycić dziewczynę i zmusić ją do konfrontacji właśnie w tym miejscu i w tym momencie. Oparł się pokusie dzięki Oliverowi, który najwyraźniej wyczuł słabość towarzysza i uznał za stosowne mocno złapać go za obie ręce. Gdy tylko trzy elfy odeszły na bezpieczną odległość, Oliver i Luthien podjęli pościg, zawracając do północno-zachodniej dzielnicy.
Trójka złodziei rozdzieliła się dokładnie w tym miejscu, w którym się spotkała. Dwa elfy zabrały torbę, natomiast niewolnica udała się do domu swego właściciela.
– Daj spokój, proszę cię – Oliver szepnął do Luthiena, chociaż doskonale wiedział, że równie dobrze mógłby mówić do ściany.
Młody Bedwyr nie musiał teraz śledzić tej kobiety, gdyż znał miejsce, do którego szła, i dlatego wysunął się do przodu. Schował się za ostatnim rogiem przed domem handlarza, zakrył fałdami peleryny i czekał.
Kobieta przeszła obok, nie czyniąc najmniejszego hałasu, stąpając, jak przystało na doświadczonego złodzieja. Minęła niewidzialnego Luthiena, spojrzała w jedną i w drugą stronę, a potem przekroczyła ulicę.
– Nie całkiem niewolnica – zauważył Luthien. Podniósł głowę, żeby dobrze przyjrzeć się dziewczynie.
Omal nie wyskoczył z butów, zdumiony szybkością ruchów półelfa. Ona zaś błyskawicznym ruchem wyciągnęła, nie wiadomo skąd, krótki miecz. Luthien wrzasnął i pochylił się; metalowe ostrze odbiło się ze szczękiem od kamiennej ściany tuż nad jego głową. Młodzieniec usiłował czmychnąć na bok, ale kobieta z łatwością dotrzymywała mu kroku, zręcznie wywijając mieczem.
Po chwili Luthien wyprostował się i oparł plecami o ścianę. Kobieta elf przystawiła mu czubek miecza do gardła.
– To nie byłoby mądre – odezwał się stojący za nią Oliver.
– Być może – zabrzmiał melodyjny, elfi głos za plecami niziołka.
Oliver znowu westchnął i zerknął przez ramię. Za jego plecami stał jeden z towarzyszy kobiety. Miał ponurą minę i trzymał w dłoni miecz, którego czubek mógł w każdej chwili ugodzić niziołka. Nieco z boku, w dalszej części alei stała druga kobieta z łukiem w ręku i strzałą wycelowaną w głowę Olivera.
– Mogę się mylić – przyznał niziołek. Powoli wsunął rapier do pochwy, a potem jeszcze wolniej, tak żeby elf mógł obserwować każdy jego ruch, sięgnął do woreczka, wyciągnął kapelusz, rozprostował go i włożył na głowę.
Zielonooka kobieta przeszywała wzrokiem oszołomionego Luthiena.
– Kim jesteś i dlaczego mnie śledzisz? – zapytała, robiąc groźną minę i zaciskając szczęki.
– Oliverze... – rzekł Luthien, nie wiedząc, co powinien powiedzieć.
– Jest upartym głupcem – chętnie wtrącił niziołek. Luthien patrzył na lojalnego towarzysza z widocznym rozgoryczeniem.
Kobieta lekko szturchnęła młodzieńca czubkiem miecza. Musiał przełknąć ślinę.
– Nazywam się Luthien – wyjawił.
– Jaką masz sprawę? – wycedziła przez zaciśnięte zęby.
– Zobaczyłem cię na bazarze – wyjąkał młody człowiek. – Ja...
– Przyszedł po ciebie – przerwał mu Oliver. – Próbowałem go od tego odwieść. Naprawdę próbowałem!
Kobieta z zaciekawieniem przyglądała się Luthienowi i jej rysy złagodniały, a w oczach zabłysły iskierki świadczące o tym, że go rozpoznała. Niespiesznie wycofała miecz.
– Przyszedłeś po mnie?
– Widziałem, jak cię uderzył – usiłował wytłumaczyć jej Luthien. – To znaczy... Nie mogłem... Dlaczego pozwoliłaś na to?
– Jestem niewolnicą – odparła kobieta z sarkazmem. – Półelfem. Kimś gorszym niż istota ludzka. – Pomimo iż chciała zaimponować odwagą, w jej głosie wyraźnie wyczuwało się nutę złości i frustracji.
– Stoimy na ulicy – przypomniał im elf i gestem ręki nakazał Oliverowi z powrotem wejść w aleję. Niziołek z ulgą zauważył, że złodziejka chowa miecz, a druga odkłada łuk i strzałę.
Kobieta półelf rozkazała Luthienowi iść za sobą, ale zawahała się spoglądając z zaciekawieniem na cienisty wizerunek pozostawiony przez młodzieńca na ścianie. Uśmiechnęła się, gdyż przyszedł jej do głowy nowy pomysł, i przepuściła Luthiena.
– Wszyscy jesteście półelfami – zauważył Oliver, kiedy miał odrobinę czasu, żeby obejrzeć trzech przeciwników.
– Ja jestem elfem Wysokiego Rodu – odparła kobieta z łukiem. Spojrzała na mężczyznę. Było widać, że coś ich łączy. – Ale nie opuszczam moim elfich braci.
– Przecinacze – rzekł bezceremonialnie Oliver i wszyscy troje utkwili w nim zdumione spojrzenia. – Sławna szajka złodziei – Oliver spokojnie wyjaśnił Luthienowi, który najwyraźniej nie miał pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi. – Powszechnie uważa się, że wszyscy wywodzą się z elfów Wysokiego Rodu.
– Słyszałeś o nas, niziołku – odezwała się kobieta pilnująca Luthiena.
– A któż w Montfort o was nie słyszał? – odparł Oliver i ta odpowiedź chyba ucieszyła troje złodziei.
– Nie wszyscy jesteśmy elfami – oświadczyła kobieta półelf, oglądając się przez ramię na Luthiena. Od tego spojrzenia zrobiło mu się cieplej na sercu.
– Siobhan! – skarcił ją ponuro mężczyzna.
– To nie wiecie, kogo schwytaliśmy? – zapytała kobieta beztrosko, wciąż spoglądając na Luthiena.
– Ja nazywam się Oliver deBurrows – wtrącił się niziołek, myśląc, że jest sławny w tym mieście. Ku jego rozczarowaniu żaden z trojga złodziei nie wydawał się zainteresowany jego osobą.
– Zostawiłeś za sobą dziwny cień – Siobhan odezwała się do Luthiena. – Tam na ulicy. Karmazynowy cień.
Luthien spojrzał we wspomnianym przez nią kierunku, a potem odwrócił się do Siobhan i wzruszył ramionami w przepraszającym geście.
– Karmazynowy Cień – powtórzył mężczyzna półelf. Sądząc po głosie, informacja Siobhan zrobiła na nim ogromne wrażenie. Odwiesiwszy miecz, omal nie wybuchnął głośnym śmiechem.
– I Oliver deBurrows! – nalegał niziołek.
– Jasne – rzekł obcesowo mężczyzna, ani na moment nie odrywając oczu od Luthiena.
– Twoja działalność jest nam znana – zauważyła Siobhan, uśmiechając się skromnie. Luthien miał wrażenie, że jego rozdygotane serce za chwilę przestanie bić. – Właściwie – ciągnęła, szukając u przyjaciół potwierdzenia swych słów – twoje czyny zna całe Montfort. Ku uciesze wielu, gdyż naprawdę mocno dopiekłeś kupcom.
Luthien był pewien, że jego rumieńce są ciemniejsze niż odcień karmazynowej peleryny.
– Oliver pomaga... – wyjąkał.
– Powiedz im – mruknął pod nosem niziołek, którego godność mocno ucierpiała.
– Myślałam, że jesteś o wiele starszym mężczyzną – powiedziała Siobhan. – Albo dłużej żyjącym elfem.
Luthien zerknął na nią ze zdziwieniem. Przypomniał sobie słowa Brind’Amoura, że peleryna należała niegdyś do słynnego złodzieja, a i Siobhan chyba słyszała coś o jej poprzednim właścicielu. Luthien uśmiechnął się na myśl o tym, jakich to niecnych czynów dopuścił się pierwszy Karmazynowy Cień na terenie Montfort.
– Robi się późno – zauważyła kobieta stojąca w dalszej części zaułka. – Musimy iść, a ty – zwróciła się do Siobhan – musisz wrócić do domu swego pana.
Siobhan kiwnęła głową.
– Nie wszyscy wywodzimy się z elfów Wysokiego Rodu – powtórzyła Luthienowi.
– Czy to jest zaproszenie? – zagadnął Oliver.
Siobhan popatrzyła na swych kompanów, którzy po chwili skinęli potakująco głowami.
– Traktuj to jak zaproszenie – powiedziała, patrząc wprost na Luthiena, co pozwoliło mu mieć nadzieję, że zaproszenie dotyczy nie tylko przyłączenia się do złodziejskiej szajki. – Dla ciebie i dla szanownego Olivera deBurrowsa – dodała, chociaż ton jej głosu sugerował, że zaproszenie niziołka, choć uprzejmie sformułowane, przyszło jej do głowy w ostatniej chwili.
Luthien spojrzał przez ramię na przyjaciela, który lekko potrząsnął głową.
– Rozważ to – Siobhan powiedziała do Luthiena. – Posiadanie wpływowych znajomych daje liczne korzyści. – Po raz ostatni posłała mu roztapiający serce uśmiech, jakby chciała utwierdzić zakochanego młodzieńca w przekonaniu, że chodzi o coś więcej niż tylko złodziejski pakt. Potem, kiwnąwszy głową w stronę odchodzących towarzyszy, ruszyła w kierunku zaimprowizowanej liny.
Luthien nawet nie mrugnął, obserwując jej pełne wdzięku ruchy, Oliver zaś tylko pokręcił głową i westchnął.
W UŚWIĘCONYCH SALACH
Udając zainteresowanie, książę Morkney przechylił się do przodu na swym drewnianym krześle. Z jego pofałdowanej czerwonej szaty wystawały chude łokcie, dłonie zaś spoczywały na potężnym pulpicie. Kilkunastu handlarzy stojących przed władzą mówiło jednocześnie, a w ich chaotycznych wypowiedziach najczęściej pojawiały się dwa słowa: „kradzież” i „Karmazynowy Cień”.
Od kilku tygodni książę Morkney wysłuchiwał tych samych ludzi i ich opowieści naprawdę zaczynały go męczyć.
– A najgorsze jest to – zawołał jeden z kupców, skutecznie zagłuszając resztę – że nie mogę zetrzeć tej przeklętej, cienistej plamy z okna! Jak mam reagować na parskanie tych, którzy ją widzą? Mówię im, że to znak firmowy!
– Dobrze gada! – zgodziło się z nim kilkunastu handlarzy. Morkney uniósł guzowatą rękę i przygryzł wargi, usiłując powstrzymać się od śmiechu.
– To tylko złodziej i nikt więcej – zapewnił kupców. – Żyjemy ze złodziejami od tak dawna, że nie możemy sobie pozwolić, aby denerwowało nas zjawienie się nowego: złodzieja, który zostawia po sobie ślad.
– Nie rozumiesz, panie! – zaczął błagalnym tonem jakiś kupiec, ale natychmiast zbladł i umilkł, albowiem Morkney zwrócił ku niemu pomarszczoną twarz i spojrzał na niego groźnie przekrwionymi, bursztynowymi oczami.
– Być może pomagają mu prości ludzie – dodał inny kupiec, próbując złagodzić gniew niegodziwego księcia.
– W czym mu pomagają? – odparł sceptycznie Morkney. – W kradzieży paru drobiazgów? Sami przyznaliście, że ten złodziej nie jest aktywniejszy od wielu innych, którzy ostatnio was złupili. A może chodzi tylko o to, że jego wizytówka, jego cienisty wizerunek, rani waszą chorobliwą dumę?
– Ten krzat na placu... – zaczął mężczyzna.
– Poniesie zasłużoną karę – dokończył za niego Morkney. Zauważył spojrzenie kupca z boku pulpitu i skrzywił się. – Przecież zależy nam na jak największej liczbie krzatów do pracy, nieprawdaż? – zapytał chytrze.
Ten argument chyba nieco uspokoił gromadę oskarżycieli.
– Wracajcie do swoich sklepików – nakazał wszystkim Morkney. Odchylił się do tyłu i z emfazą wymachiwał swymi kościstymi rękami. – Król Greensparrow napomknął, że nie produkujemy wystarczająco dużo. Moim zdaniem to bardziej palący problem niż jakiś złodziejaszek albo niedorzeczne cienie, których, jak powiadacie, nie można usunąć.
– Wyślizgnął się z naszej pułapki – usiłował wytłumaczyć jeden z handlarzy. Trzej inni, którzy brali udział w zasadzce przy Alei Rzemieślników, kiwnęli głowami.
– To zastawcie następną, skoro jest taka potrzeba! – warknął Morkney, a jego błyszczące, bursztynowe oczy sprawiły, że czterej sprzymierzeńcy cofnęli się o krok.
Ostatecznie kontyngent handlarzy opuścił gabinet księcia, mocno utyskując.
– Karmazynowy Cień, też mi coś – burknął stary czarnoksiężnik, grzebiąc w zwojach, żeby znaleźć najnowsze pismo od Greensparrowa. Morkney należał do prastarego bractwa czarnoksiężników, żył w czasach, gdy pierwszy Karmazynowy Cień wywoływał lęk w sercach handlarzy całego Eriadoru, a nawet Princetown i innych miast północnej Avon. W tej jakże odległej epoce wiele dowiedziano się o owym mężczyźnie, który nigdy nie został schwytany.
I teraz miałby powrócić? Morkney uważał takie przekonanie za całkowitą niedorzeczność. Karmazynowy Cień był człowiekiem, i to człowiekiem od dawna nieżyjącym. Bardziej prawdopodobne było to, że jakiś łotrzyk przypadkiem natknął się na magiczną pelerynę legendarnego złodzieja. Wizytówka mogła być ta sama, ale nie znaczyło to, że używał jej ten sam człowiek.
– Złodziejaszek – mruknął Morkney i parsknął głośnym śmiechem na myśl o torturach, jakie musiałby znieść ten nowy Karmazynowy Cień, gdyby handlarze w końcu dobrali mu się do skóry.
– Pracuję sam – upierał się Oliver.
Luthien patrzył na niego oczami pozbawionymi wyrazu.
– Sam z tobą! – sprecyzował Oliver gniewnym tonem. Stał wyprostowany, w swoim najlepszym wyjściowym stroju, który uzupełniał ozdobiony piórkiem kapelusz, jakby zawadiaka Oliver deBurrows szykował się na przedstawienie. – Przynależność do gildii to coś zupełnie innego – ciągnął z kwaśną miną. – Czasami musisz oddawać ponad połowę swojego łupu i możesz iść tylko tam, gdzie każą ci iść. Ja nie lubię, gdy ktoś mi mówi, dokąd mam pójść!
Luthien nie znalazł żadnych przekonujących argumentów. Nawet nie był pewien, czy chce dołączyć do Przecinaczy, nie miał konkretnego wyobrażenia o ewentualnej współpracy. Ale wiedział, że chce częściej widywać Siobhan, a jeśli dołączenie do złodziejskiej szajki pomogłoby osiągnąć ów cel, młody Bedwyr był gotowy na takie poświęcenie.
– Wiem, o czym myślisz – rzekł Oliver oskarżycielskim tonem. Luthien westchnął głęboko.
– W życiu liczy się nie tylko złodziejski fach, Oliverze – próbował tłumaczyć. – I nie tylko korzyść materialna. Nie będę się spierał, że dołączenie do Siobhan i jej przyjaciół może zmniejszyć nasze zyski i ograniczyć naszą wolność, ale kto wie, czy nie przyniosłoby to nam odrobiny bezpieczeństwa. Widziałeś pułapkę, którą zastawili na nas handlarze.
– I właśnie dlatego nie powinniśmy się przyłączać do żadnej szajki – warknął na niego Oliver.
Luthien nie zrozumiał jego argumentu.
– Dlaczego miałbyś tak strasznie rozczarować swoich wielbicieli? – zapytał Oliver.
– Wielbicieli?
– Słyszałeś ich – odparł niziołek. – Wiecznie gadają o Karmazynowym Cieniu i, gdy tylko wymieniają to imię, buzie same im się śmieją. Oczywiście kupcy są wściekli, i to sprawia, że cała historia jest jeszcze bardziej zabawna.
Luthien potrząsnął głową obojętnie.
– Nadal będę nosił pelerynę – wyjąkał. – Ten znak...
– Ukradniesz tajemnicę – wyjaśnił Oliver. – Całe Montfort będzie wiedziało, że przyłączyłeś się do Przecinaczy i przez to twoją rozkwitającą sławę trzeba będzie przykroić do niższych standardów, obowiązujących w tej szajce. Powiadam więc, nie! Musisz pozostać niezależnym łajdakiem, musisz działać na ustalonych przez siebie warunkach i być samemu sobie panem. Zmylimy tych głupawych kupców, a kiedy wzmogą czujność, ruszymy dalej. Karmazynowy Cień po prostu zniknie z ulic Montfort. Legenda będzie się rozwijała.
– A co potem?
Oliver wzruszył ramionami, jakby to nie miało znaczenia.
– Znajdziemy inne miasto – może Princetown w Avon. A potem, po kilku latach, wrócimy do Montfort i pozwolimy, aby legenda ożyła. Tutaj dokonałeś czegoś cudownego, chociaż jesteś zbyt młody, by to pojąć – oznajmił niziołek.
Luthien pomyślał, że jeszcze nigdy nie słyszał Olivera mówiącego z takim namaszczeniem i emfazą.
– Ale ty, Karmazynowy Cieniu, ty, który zmyliłeś głupich handlarzy i kradłeś towary sprzed ich grubych nosów, dałeś ludziom mieszkającym w uboższej części Montfort coś, czego nie mieli od wielu, wielu lat.
– Cóż to takiego? – zapytał Luthien. W jego głosie nie było już ani śladu ironii.
– Nadzieję – odparł Oliver. – Dałeś im nadzieję. Wybieram się na bazar. Idziesz ze mną?
Luthien kiwnął głową, ale po wyjściu Olivera stał w pokoju jeszcze kilka minut, zatopiony w rozmyślaniach. Uświadomił sobie, że w słowach niziołka tkwiło ziarno prawdy. Jakimś zrządzeniem losu, w wyniku przypadkowego spotkania z ekscentrycznym czarnoksiężnikiem, które nastąpiło po przypadkowym spotkaniu z jeszcze bardziej ekscentrycznym niziołkiem, on, Luthien Bedwyr, otrzymał niezwykły dar i dzięki niemu stał się bohaterem legendy, o której wcześniej nawet nie słyszał. Wepchnięto go na arenę wspólnej sprawy tych, którzy nie odnosili korzyści z żądzy bogactwa, jaka owładnęła królem Greensparrowem.
– Ludowy bohater? – zadał sobie pytanie młodzieniec, który wcale nie wywodził się z prostego ludu. Zbiegi okoliczności, niesamowita ironia losu – to wszystko powodowało mętlik w głowie Luthiena i sprawiało, że czuł się przytłoczony, ale gdy wybiegł za Oliverem, z jego ruchów emanowała energia.
Dzień wstał pochmurny i chłodny – typowy dla tej pory roku – toteż bazar nie był zatłoczony. Większość godnych uwagi wyrobów już kupiono albo rozkradziono, a nowe wozy nie przyjechały i nie miały przyjeżdżać przez wiele miesięcy.
Minęło tylko trochę czasu, a Luthien i Oliver już żałowali, że na placu jest tak mało ludzi. Dwójka przyjaciół, zwłaszcza niziołek, stanowiła ciekawy widok. Rzuciła się w oczy dużej grupie cyklopów, wśród których jeden miał gruby bandaż na obtłuczonej czaszce.
Oliver i Luthien stanęli przy kiosku i kupili trochę ciastek, a potem beztrosko gawędzili z właścicielem o pogodzie, o tłumie i o wszystkim, co przyszło im do głowy.
– Nie powinniście się tu pokazywać – szepnął ktoś, gdy właściciel zajął się następnym klientem.
Luthien i Oliver spojrzeli na siebie, a potem na szczupłą postać w kapturze i opończy, stojącą przy kiosku. Mężczyzna odwrócił się i wyjrzał zza naciągniętego na głowę kaptura. Zobaczyli półelfa, którego poznali poprzedniej nocy.
– Czy oni wiedzą? – zapytał cicho Oliver.
– Podejrzewają – odparł półelf. – Oczywiście nie oskarżą was publicznie, przy świadkach.
– Oczywiście – zawtórował Oliver.
Luthien wciąż patrzył w innym kierunku z obojętną miną. Nie chciał dać po sobie poznać, że bierze udział w potajemnej rozmowie, a zresztą niewiele rozumiał z tego, o czym mówili półelf i Oliver. Skoro zbydlęceni cyklopi podejrzewali jego i niziołka, dlaczego po prostu nie podeszli do nich, żeby ich zaaresztować? Luthien przebywał w Montfort wystarczająco długo, by zorientować się, że nie trzeba wielu dowodów, żeby kogoś zgarnąć. W okolicach Malutkiej Alkowy często pojawiały się gangi Gwardzistów Pretoriańskich, które pod koniec dnia zazwyczaj wlokły ze sobą co najmniej po jednym pechowym rzezimieszku.
– Są nowiny – ciągnął półelf.
– Powiedzże jakie – rzekł Oliver, ale zaraz ucichł i odwrócił wzrok, gdyż obok niego powoli przeszła grupa cyklopów.
– Nie teraz – wyszeptał półelf, gdy tylko bestie nieco się oddaliły. – O wschodzie księżyca Siobhan będzie czekała za Krzatelfem.
– Będziemy tam – zapewnił go Oliver.
– Tylko on – brzmiała odpowiedź i Oliver zerknął na Luthiena. Kiedy zwrócił zaciekawione spojrzenie w stronę półelfa, złodzieja już nie było.
Niziołek westchnął i ponownie odwrócił się do przyjaciela i odkrytego placu. Dopiero wtedy odkrył przyczynę tak gwałtownego odejścia półelfa. Grupa cyklopów zawróciła i tym razem przejawiała większe zainteresowanie parą przyjaciół. Oliver szepnął:
– Mój ojciec niziołek zawsze mawiał, że sprytny złodziej umie iść do przodu, a sprytniejszy złodziej wie, kiedy dawać chodu. – Ruszył z miejsca, biorąc Luthiena pod ramię, ale musiał przystanąć, gdyż nagle zostali otoczeni przez cyklopów.
– Chłodno dziś – zauważyła jedna z bestii.
– Kupujecie ostatnie rzeczy na zimę? – zagadnął inny. Oliver chciał coś odpowiedzieć, ale ugryzł się w język, gdyż do rozmowy nieoczekiwanie wtrącił się Luthien.
– Rzeczywiście – odparł, patrząc cyklopowi prosto w oczy. – Zima w Montfort nie dla wszystkich taka sama.
Cyklop chyba nie zrozumiał tej uwagi, zresztą Oliver nie był pewien, czy sam ją zrozumiał. Nie zdawał sobie sprawy, że jego ostatnie słowa w mieszkaniu rozpaliły młodego Bedwyra, uderzyły w jakąś czułą strunę w sercu Luthiena. W tej chwili młodzieńca rozpierała duma – czuł się częścią legendy Karmazynowego Cienia, milczącym rzecznikiem pokrzywdzonych, dostawcą futer dla przemarzniętych dzieci, cierniem w boku bogacza.
– Od jak dawna jesteś w Montfort? – zapytał chytrze wpatrzony w Luthiena cyklop.
Teraz to Oliver wystąpił naprzód i stanowczym gestem objął Luthiena w pasie.
– Od dnia, w którym mój syn się urodził – oznajmił. Młodzieniec wytrzeszczył oczy.
– Na nieszczęście dla jego biednej matki. Nie mogła się pogodzić z jego wzrostem – dodał niziołek.
Zaskoczeni cyklopi spoglądali na siebie z niedowierzaniem.
– To twój ojciec? – zapytała bestia Luthiena. Młodzieniec objął przyjaciela ramieniem.
– Mój papa niziołek – odpowiedział, naśladując nieco bełkotliwą mowę Olivera.
– A jaki interes... – zaczął cyklop, ale przerwał mu jego kamrat, który chwycił go za ramię i dał znak, żeby nie poruszać tego tematu.
Groźne spojrzenie cyklopa nieco straciło na ostrości, gdy rozejrzał się po bazarze. Kilkudziesięciu ludzi, paru krzatów i garstka elfów – wszyscy obserwowali całą scenę uważnie, zbyt uważnie. Ci świadkowie mieli zacięte twarze i niejeden z nich nosił za pasem sztylet albo krótki miecz.
Grupa cyklopów szybko odeszła.
– Co się stało? – zapytał Luthien.
– Ci cyklopi właśnie spotkali ludzi, którzy poczuli w sobie odwagę – odpowiedział niziołek. – Chodź Luthien, nie ociągaj się. Przecinacz miał rację – nie powinniśmy się tu dzisiaj pokazywać.
– Pocałuj mnie.
Melodyjny głos zaskoczył młodzieńca, a nieoczekiwana prośba sprawiła, że ugięły się pod nim nogi.
Zastygł w miejscu i tępo wpatrywał się w Siobhan, nie mając pojęcia, co robić dalej.
– Chcesz tego – wypowiedziała oczywistą prawdę.
– Przyszedłem, ponieważ powiedziano mi, że są jakieś nowiny – oznajmił jej Luthien. I natychmiast pożałował swoich słów. Wybrał zupełnie nieodpowiedni moment na zmianę tematu!
Dziewczyna półelf stała w srebrzystej poświacie księżyca w cienistym zaułku za Krzatelfem i wydała się biednemu Luthienowi jeszcze bardziej pociągająca. Uśmiechnęła się niepewnie i odgarnęła długie włosy z bladej twarzy. Luthien obejrzał się przez ramię, jakby spodziewał się, że gdzieś w pobliżu podgląda go Oliver. Niziołek poszedł do Krzatelfa i kazał Luthienowi przyjść na spotkanie, kiedy załatwi swoje sprawy z Siobhan.
Zerknąwszy na Siobhan, przekonał się, że na jej twarzy nie było ani cienia uśmiechu.
– Ten krzat... – zaczęła oschle, ale nagle przerwała, gdyż Luthien rzucił się ku niej i pocałował w usta.
Potem natychmiast odskoczył i wpatrywał się w Siobhan, czekając na jej reakcję.
Ale to on sprawiał wrażenie zakłopotanego. Dziewczyna półelf tylko się uśmiechnęła i strząsnęła włosy z twarzy, na pozór całkowicie opanowana.
– Dlaczego poprosiłaś mnie o pocałunek? – zapytał bezceremonialnie Luthien.
– Ponieważ chciałeś tego – odparła Siobhan.
Dumny Luthien skulił się w sobie.
– A ja chciałam, żebyś to zrobił – przyznała Siobhan. – Ale pomyślałam, że powinniśmy na tym poprzestać.
– Poprzestać? – powtórzył Luthien. To nie brzmiało obiecująco.
Siobhan wzięła głęboki oddech.
– Pomyślałam, że ty i Oliver powinniście wiedzieć... – zaczęła wyjaśniać. I urwała, jakby kolejne słowa przychodziły jej z trudem.
Luthiena ogarniał coraz większy niepokój.
– O czym? – zapytał i podszedł do Siobhan, ale ona cofnęła się i wyciągnęła rękę, jakby chciała się bronić.
– Chodzi o krząta – podjęła. – Tego, który pomógł wam na Placu Morkneya. Zabrała go Gwardia Pretoriańska i zamknęła w lochu, gdzie czeka na rozprawę.
Luthien spoważniał i nerwowo zacisnął opuszczone dłonie.
– Gdzie? – zapylał z determinacją w głosie.
Siobhan nie miała wątpliwości, że młodzieniec za chwilę pobiegnie na ratunek krzatowi.
Bezradnie wzruszyła ramionami i ten gest oraz zmartwiona mina sprawiły, że Luthien aż westchnął.
– Gwardziści Pretoriańscy mają wiele lochów – powiedziała, kręcąc głową. – Naprawdę wiele. Krzat zostanie osądzony jutro, razem z dużą grupą innych osób – dodała pospiesznie.– Na pewno skażą go na roboty w kopalniach.
Luthien nie rozumiał jej. Przez chwilę milczał, usiłując rozważyć niektóre sprawy, a potem spojrzał na Siobhan z ciekawością. Zastanawiał się, skąd mogła wiedzieć o krzacie na Placu Morkneya. Chyba czytała w jego myślach, gdyż na jej twarzy znowu pojawił się dyskretny uśmiech.
– Mówiłam ci, że posiadanie wpływowych znajomych przynosi korzyści – rzekła, odpowiadając na pytanie, którego nie zdążył zadać. – I pomyślałam, że powinniście wiedzieć.
Luthien skinął głową.
Po namyśle Siobhan dorzuciła:
– Oczywiście Shuglin, ten krzat, wiedział, że zostanie złapany.
– Czy należał do waszej grupy?
Siobhan pokręciła głową.
– Był tylko rzemieślnikiem.
Luthien pokiwał głową, jakby rozumiał, o co chodzi, a przecież nie wiedział nic. Dlaczego ten krzat-rzemieślnik postanowił mu pomóc, skoro zdawał sobie sprawę, że go złapią i ukarzą?
– Muszę już iść – powiedziała Siobhan, sprawdziwszy pozycję księżyca na niebie.
– Kiedy znowu cię zobaczę? – zapytał niespokojnie Luthien.
– Zobaczysz – obiecała Siobhan i zaczęła znikać w półmroku.
– Siobhan! – zawołał Luthien, głośniej niż zamierzał, gdyż pożądanie wzięło w nim górę nad zdrowym rozsądkiem.
Jasnowłosa dziewczyna jeszcze raz zbliżyła się do niego z zaciekawioną miną.
Zaglądając w jej błyszczące, zielone oczy, Luthien nie potrafił wydusić z siebie żadnego słowa. Jego twarz mówiła wszystko.
– Jeszcze jeden pocałunek? – zapytała.
Luthien natychmiast przywarł do niej i pocałował ją w usta.
– Jeszcze mnie zobaczysz – droczyła się na odchodnym. I rozpłynęła się niby cień pośród cieni.
– To wszystko jest grą – narzekał Oliver nieco później tej nocy, wracając do domu razem z Luthienem, który tęgo sobie popił. – Chyba nie jesteś taki głupi, żeby nie móc tego zrozumieć.
– Nie obchodzi mnie to! – brzmiała stanowcza, choć nieco bełkotliwa odpowiedź.
– Krzaty zawsze się oskarża, sądzi i skazuje na ciężką pracę w kopalniach – uparcie ciągnął Oliver. – Prawnie usankcjonowane i niezaprzeczalne niewolnictwo. Nie pojmujesz, że właśnie w ten sposób powstało bogactwo Montfort?
– Nie obchodzi mnie to.
Oliver obawiał się, że Luthien to powie.
Zanim rozpoczął się następny dzień, dwaj towarzysze skradali się pod murem dzielącym miasto, w okolicy Ministerstwa. Pokonali go bez większych trudności. Jak przystało na rutyniarza, Oliver wyznaczył przyjacielowi pozycję w cieniu północnego skrzydła katedry: transeptu, jednej z dwóch odnóg podłużnej budowli, które nadawały świątyni kształt krzyża. Nieliczne budynki sąsiadujące z tą częścią katedry tworzyły odkryty rynek.
– Musimy dotrzeć do zachodniego końca – wyjaśnił Oliver, wyglądając zza potężnego muru transeptu. Następnie kazał Luthienowi odłożyć pelerynę.
Luthien postąpił zgodnie z instrukcjami, ale nie był w pełni świadomy swych czynów. Jeszcze nigdy nie przebywał tak blisko Ministerstwa, wobec którego czuł się bardzo mały. Zerknął w górę, ku ogromnym, strzelistym przyporom i licznym gargulcom przechylającym się nad krawędzią, żeby pogardliwie zerkać na takie niepozorne istoty jak on. W coraz jaśniejszym świetle wczesnego świtu Ministerstwo Montfort prezentowało się imponująco i złowieszczo.
Kiedy słońce wzeszło, na placu zrobiło się gwarno. W tłumie ludzi, kupców i rzemieślników krążyło sporo Gwardzistów Pretoriańskich. Luthien zauważył, że wiele osób przyprowadziło ze sobą dzieci.
– Ostatni dzień tygodnia – wytłumaczył Oliver.
Luthien kiwnął głową, uświadamiając sobie, że upłynął kolejny tydzień, i cały wrzesień.
– Dzień podatków. Zabierają swoje dzieci w nadziei, że zostaną potraktowani litościwie. – Oliver prychnął, co sugerowało, że nie liczył na miłosierdzie dla żadnego z tych ludzi.
Starając się nie rzucać w oczy, czekali za transeptem, aż otwarto wysokie, wąskie drzwi Ministerstwa w zachodnim końcu budynku i procesja interesantów wkroczyła do gigantycznej struktury, jedna grupa po drugiej. Po obu stronach drzwi stali tędzy cyklopi, którzy zadawali pytania i rozstawiali stadka mężczyzn i ich rodzin, jakby to były barany.
Oliver pociągnął Luthiena głębiej w cień muru, gdy korowód wozów z hukiem przetoczył się do bocznych drzwi w środku wychodzącej na północ ściany transeptu, kolejnego wspaniałego portalu, który nie dorównywał jednak wielkością zachodnim drzwiom katedry. Wielu Gwardzistów Pretoriańskich wyszło na spotkanie transportowanym więźniom. Wszyscy nieszczęśnicy – czterej mężczyźni, trzy kobiety i dwa krzaty – byli ubrani w luźne, szare szaty, najczęściej z wycięciem z przodu. Luthien natychmiast rozpoznał krząta, który pomógł jemu i Oliverowi, a to za sprawą wystającej zza kaptura sinoczarnej brody i tej samej skórzanej tuniki bez rękawów, którą miał na sobie tamtego poranka na Placu Morkneya.
– Shuglin – Luthien wyszeptał bezgłośnie, przypomniawszy sobie imię podane przez Siobhan. Dał znak niziołkowi, ale ten mocno go przytrzymywał. Młody Bedwyr posłał mu błagalne spojrzenie. „Za wielu” – wyczytał z ruchu warg przyjaciela.
Oliver pokazał mu dom po drugiej stronie placu. Luthien zauważył, że w budynku tym krąży kilkanaście postaci, a kilka osób siedzi na bruku jak żebracy, którzy stanowili jednak bardziej pospolity widok w niżej położonej części miasta. Nieznajomi byli okutani płaszczami i mieli zakryte twarze, ale gdy Luthien przyjrzał im się uważniej, zrozumiał zaniepokojenie swego partnera.
Każda z tych istot była szeroka w barach jak wojownik albo jak cyklop.
– Spodziewają się nas? – szepnął Oliverowi do ucha Luthien.
– To byłaby świetna pułapka – odparł niziołek. – Łatwy sposób na pozbycie się narastającego problemu. Może pojęli, jaki potrafisz być głupi.
Luthien spojrzał na niego spode łba, ale stojąc obok tej ogromnej budowli w świetle dnia, ze świadomością, że na ulicach i w katedrze pełno jest Gwardzistów Pretoriańskich, właściwie nie mógł odeprzeć zniewagi. Nie chciał odejść, ale zastanawiał się, co potrafiłby zrobić.
Kiedy znowu spojrzał na Olivera, przygnębienie ustąpiło miejsca zaciekawieniu. Niziołek poupychał do woreczków swoją ciemną kurtkę, czarne buty i kapelusz, podwinął nogawki spodni jeszcze wyżej i właśnie przebierał się w dziewczęcą sukienkę z perkalu.
Następnie wyjął perukę z końskiego włosia (skąd ją wytrzasnął, Luthien nie miał pojęcia) i zasłonił twarz woalkami, zwłaszcza w strategicznych miejscach, zarośniętych przez wąsy i kozią bródkę. „Poczciwy stary Oliver” – pomyślał Luthien. Musiał bardzo się powstrzymywać, żeby nie wybuchnąć śmiechem.
– Jestem twoją niewinną córką, handlarzu – wyjaśnił niziołek, wręczając Luthienowi mieszek, w którym brzęczały monety.
Luthien otworzył go i zajrzał do środka. Wybałuszył oczy, bowiem monety były ze szczerego złota.
Oliver wziął go za ramię i śmiało poprowadził za róg transeptu. Ominęli szerokim łukiem wozy z więźniami i cyklopów. Krocząc w stronę zachodnich drzwi Ministerstwa, cały czas trzymali się blisko centrum placu.
Zachodnia ściana nieustannie przykuwała uwagę Luthiena. Nie była płaska. Znajdowały się w niej liczne nisze, w których stały piękne posągi pomalowane jaskrawymi farbami. Postacie wywodziły się z wyznawanej przez Luthiena religii: byli to dawni herosi, najświetniejsze osobistości Eriadoru. Młodzieniec zauważył, że ostatnio nie dbano o rzeźby. Farba łuszczyła się i odpadała, w prawie każdej wnęce było widać ptasie gniazda i odchody.
Młody Bedwyr wpadł w refleksyjny nastrój, ale nieoczekiwany wybuch Olivera wyrwał go z zamyślenia.
– Mówiłem ci, że się spóźnimy, papo! – jęknął niziołek piskliwym głosem.
Luthien spojrzał z niedowierzaniem na przyjaciela, ale natychmiast się wyprostował i zerknął na dwóch rozbawionych strażników-cyklopów.
– Czy przybyliśmy za późno? – zapytał.
– Boi się, że go ześlą do kopalni, jeśli przegapi pobór podatków – zauważyła jedna z bestii i lubieżnie mrugnęła okiem, obejrzawszy niziołka. – A może się tak zdarzyć, że Morkney zabierze jego córeczkę. – I wybuchnęła złośliwym śmiechem, tak że Luthien musiał się powstrzymywać, żeby nie sięgnąć po schowany miecz.
Oliver mocno trącił go łokciem, a gdy Luthien spojrzał na niego, ten gwałtownym gestem pokazał mieszek.
Luthien kiwnął głową i wydobył kilka złotych monet. Czuł się bardzo zobowiązany Oliverowi. Wiedział, jak ciężko jest mu rozstawać się ze swymi bezprawnie zagarniętymi łupami!
– Jesteście pewni, że przybyliśmy zbyt późno? – Luthien zagadnął cyklopów.
Popatrzyli na niego ciekawie, najwyraźniej zafascynowani chytrym tonem rozmówcy.
Luthien zlustrował niemal pusty plac, a potem nieznacznie wysunął pełną monet dłoń w kierunku cyklopów. Bestie nie były szczególnie rozgarnięte, ale zrozumiały aluzję.
– Późno? – zapytał jeden z cyklopów. – Nie, nie przybyliście zbyt późno. – Ustąpił miejsca i otworzył wysokie drzwi, podczas gdy jego kompan ochoczo wziął łapówkę.
Luthien i Oliver weszli do małego, ale wysoko sklepionego przedsionka, którego powierzchnia wynosiła niewiele ponad półtora metra, a drzwi były bliźniaczo podobne do pary drzwi zewnętrznych. Kiedy cyklopi zamknęli je za sobą, przyjaciele odetchnęli. Przez chwilę mogli być sami.
Luthien wyciągnął rękę w stronę drzwi wewnętrznych, ale Oliver powstrzymał go, kładąc palec na zaciśniętych ustach. Przyłożyli ucho do drewna i usłyszeli mocny baryton wyczytujący nazwiska – Luthien uświadomił sobie, że to pobór podatków.
„Zaszliśmy tak daleko, ale co mamy robić teraz” – zastanawiał się. Popatrzył na Olivera. Niziołek skinął głową. Idąc za jego spojrzeniem, Luthien zauważył, że przedsionek nie jest całkowicie odgrodzony. Na wysokości trzech metrów na obu bocznych ścianach znajdowały się wyloty prowadzące do ukrytych korytarzy, które biegły na południe, wzdłuż frontowej ściany budowli.
Magiczny hak został zarzucony i przyjaciele ruszyli do góry. Minęli kilkanaście wylotów, które prowadziły do występu opasującego główną sieć katedry, i zrozumieli, że z tego przejścia korzystali dozorcy budowlani, by czyścić liczne posągi i okna witrażowe.
Weszli po schodach, potem po jeszcze jednych, aż w końcu znaleźli korytarz prowadzący do sklepionego przejścia, które wznosiło się nad katedralną nawą na wysokość kilkunastu metrów.
– Triforium – wyjaśnił Oliver, chytrze mrużąc oko. Najwyraźniej sądził, że z tego miejsca będą mieli dobry widok i że zapewni im ono względne bezpieczeństwo.
Luthien zauważył, że pomimo kilkunastometrowej odległości od posadzki są dopiero w połowie drogi do potężnego, rozgałęzionego sklepienia, które tworzyło niesamowity dach budowli. Młody Bedwyr znowu poczuł się malutki, nic nie znaczący, przytłoczony rozmiarami gmachu.
Oliver był w tym momencie kilka kroków dalej i odwrócił się, widząc, że Luthien nie idzie za nim.
– Szybko – wyszeptał ochryple i pociągnął przyjaciela za sobą.
Biegli przy głębiej położonej ścianie triforium. We frontowej części przejścia znajdował się względnie nowy element katedry, skrzydlaty gargulec wielkości człowieka, który ześrodkowywał wszystkie łuki, i którego groteskowy, rogaty łeb spoglądał znad krawędzi na tłum zgromadzony w dole. Oliver zerkał na posągi z widocznym obrzydzeniem, które całkowicie podzielał Luthien, uważając, że gargulce bezczeszczą świątynię.
Spokojnie przekradali się do narożnika triforium, gdzie korytarz przechodził w południowy transept. Z drugiej strony, po przekątnej, Luthien zobaczył piszczałki gigantycznych organów, a za nimi podest, na którym kiedyś stał chór, wychwalający Boga w podniosłych pieśniach. Teraz kręcili się tutaj cyklopi.
Ołtarz znajdował się jakieś trzydzieści metrów dalej. Wtłoczono go w środek półkolistej apsydy na wschodnim końcu katedry. Większość owej apsydy w istocie należała do niższej dzielnicy Montfort, tworząc część muru dzielącego miasto.
Wzrok Luthiena powędrował najpierw do góry, ku zamaszystym, spiralnym motywom apsydy, ku, jak sobie uświadomił, najwyższej wieży katedry, chociaż z miejsca, w którym się znajdował, mógł dostrzec najwyżej połowę tej struktury. Pokręcił głową i spojrzał niżej, na wspaniałe arrasy i na ołtarz.
Z tego miejsca Luthien po raz pierwszy miał okazję przyjrzeć się niesławnemu księciu Morkneyowi z Montfort. Stary łajdak siedział na wygodnym krześle tuż za ołtarzem. Był ubrany w czerwone szaty i miał znudzoną minę.
Na podeście w rogu apsydy stał dziko wyglądający mężczyzna, który odczytywał listę obecności, a po jego bokach stali dwaj najwięksi cyklopi, jakich Luthien kiedykolwiek widział. Mężczyzna wyczytał nazwisko powoli, potem zrobił przerwę i czekał na wywołanego podatnika – Luthien rozpoznał w nim właściciela lokalu w niższej dzielnicy – żeby ten wytoczył się zza drewnianej ławki z wysokim oparciem i podszedł ze swoją daniną.
Luthien poczuł gorycz w ustach, kiedy wezwany człowiek przekazał cyklopowi worek z monetami. Jegomość stał z opuszczoną głową, podczas gdy zawartość jego torby była wyrzucana na ołtarz i szybko przeliczana. Następnie podano sumę Morkneyowi, który przez chwilę milczał – Luthien doszedł do wniosku, że chyba po to, aby handlarz spocił się ze strachu – i niedbale machnął ręką. Mężczyzna szybko pobiegł z powrotem do ławki, wziął dwójkę dzieci, które z nim przyszły, i czym prędzej opuścił Ministerstwo.
Ta procedura powtarzała się wielokrotnie. Większości podatników pozwalano odejść, ale jeden nieszczęśnik, stary sprzedawca z kiosku na rynku, najwyraźniej dał zbyt mało, by zadowolić chciwego księcia. Morkney szepnął coś do stojącego obok cyklopa i mężczyznę natychmiast zabrano. Stara kobieta – zapewne jego żona – zerwała się z ławki i głośno protestowała.
Ją również odprowadzili strażnicy.
– Miło – mruknął Oliver.
Mniej więcej w połowie ceremonii, dwie godziny po tym, jak Luthien i Oliver usadowili się na podwyższeniu, Morkney uniósł chudą rękę. Mężczyzna za pulpitem ustąpił miejsca komuś innemu.
– Więźniowie! – zawołał nowy herold.
Grupa cyklopów wstała z ławki w pierwszym rzędzie i opuściła go wraz ze skutymi łańcuchami mężczyznami, kobietami i krzatami.
– Oto i nasz zbawca – powiedział ironicznie Oliver na widok krząta. – Masz pomysł, jak moglibyśmy do niego podejść?
Demonstracyjny sarkazm w głosie Olivera rozzłościł Luthiena, ule nie mógł mu nic odpowiedzieć. Z przerażeniem dochodził do wniosku, że niziołek ma rację. Nie mógł zrobić nic, absolutnie nic. Widział w katedrze co najmniej kilkudziesięciu cyklopów i nie wątpił, że w pobliżu jest ich drugie tyle, nie licząc tych w wozach za drzwiami północnego transeptu. To oraz fakt, że Morkney cieszył się sławą potężnego czarnoksiężnika, sprawiało, że każdy plan odbicia Shuglina wydawał się niedorzeczny.
Odczytano oskarżenia i wymierzono dziewięciu więźniom rozmaite kary i terminy przymusowych robót. Czterej mężczyźni mieli zostać wywiezieni do Princetown i, jak Oliver poinformował Luthiena, sprzedani armii. Trzy kobiety skazano na służbę w domach kupców, przyjaciół księcia – Oliver nie musiał tłumaczyć, jak ponury czeka je los. Natomiast krzaty, zgodnie z przewidywaniami niziołka, zostały skazane na wieloletnie ciężkie roboty w kopalniach.
Luthien Bedwyr bezradnie patrzył, jak cyklopi wyprowadzają Shuglina przez północny transept do bocznych drzwi i dalej, do wozu.
Wkrótce cała procedura zaczęła się od nowa. Oliver i rozgniewany Luthien odbyli drogę powrotną przez triforium do ukrytego korytarza i w dół, do występu górującego nad przedsionkiem. Przepuścili jednego kupca, a potem wślizgnęli się do małej kruchty. Oliver odzyskał hak i wymknął się z pomieszczenia. Poprawiając woalki, dał Luthienowi znak, żeby poszedł pierwszy.
Cyklopowi gwardziści zrobili jakąś wstrętną uwagę, gdy przechodził między nimi „kupiec” wraz ze swoją „niewinną córką”, ale Luthien prawie nic nie słyszał. Przez całą drogę powrotną do Malutkiej Alkowy nie powiedział ani słowa, a gdy znaleźli się w mieszkaniu, krążył po nim jak pies złapany do klatki.
Oliver, wciąż jeszcze w panieńskim przebraniu, zauważył, że niedługo będzie południe, a o tej porze Krzatelf jest otwarty, ale nie wydawało się, żeby Luthien usłyszał jego propozycję.
– Nie mogłeś nic zrobić! – Oliver wrzasnął w końcu. Żeby wykrzyczeć Luthienowi tę prawdę w oczy, musiał wskoczyć na krzesło i zastawić mu drogę. – Absolutnie nic!
– Zabrali go do kopalni – przypomniał sobie udręczony młodzieniec. Obrócił się na pięcie, ignorując krzyki Olivera. – No cóż, skoro zabrali Shuglina do kopalni, idę do kopalni.
– Na wszystkie dziewice Avon... – mruknął pod nosem Oliver. Opadł na krzesło i przysłonił oczy długimi, czarnymi włosami peruki.
WARTOŚĆ POCAŁUNKU
Oliver i Luthien czekali ponad godzinę, skuleni między głazami na skalistym podgórzu, raptem kilkaset metrów od południowego muru Montfort, w miejscu, z którego było widać wąski szlak prowadzący do kopalni. Wodny Tancerz i Łachman pasły się na małej łące nieopodal, zadowolone z wyprawy na łono natury. Oliver wyjaśnił, że wóz z jeńcami nie opuści miasta, dopóki nie zakończy się pobór podatków – w razie gdyby Morkney znalazł jakichś innych „ochotników”, którzy woleliby pracować w kopalniach niż płacić wyniszczające dziesięciny.
Luthien zamierzał zaatakować wóz w tym miejscu, zanim wjechałby do kopalni. Oliver miał na ten temat inne zdanie.
Młodemu Bedwyrowi wyraźnie zrzedła mina, kiedy wóz nadjechał wraz z eskortą kilkunastu cyklopów na dzikich kucoświniach.
– Czy teraz możemy już iść do Krzatelfa? – zapytał utrudzony niziołek, ale domyślił się odpowiedzi, gdy wściekły Luthien z determinacją, jak burza, ruszył po swojego wierzchowca.
Kłusowali w sporej odległości za wozem, ale czasami ukazywał im się na odsłoniętym występie, jeśli takowy się zdarzał na skalistym szlaku.
– To nie jest rozsądne – powtarzał wielokrotnie Oliver, ale Luthien nie reagował. W końcu, po pokonaniu pięciu kilometrów, niziołek zatrzymał Łachmana. Luthien przejechał jeszcze kilka metrów, a potem zawrócił Wodnego Tancerza i spojrzał oskarżycielsko na przyjaciela.
– Ten krzat... – zaczął, ale natychmiast umilkł, gdyż Oliver podniósł rękę. Siedział z zamkniętymi oczami i z głową odchyloną do tyłu i wyglądał tak, jakby wąchał powietrze.
Na komendę Olivera Łachman skoczył, przedarł się przez zarośla na poboczu drogi i zniknął. Luthien przez chwilę patrzył na niziołka z niedowierzaniem, a potem usłyszał w niedużej odległości tętent galopujących kucoświń.
Nie miał czasu na ucieczkę w miejsce, które wybrał Oliver! Wtulił głowę w grubą grzywę Wodnego Tancerza i zmusił go do galopu, chcąc zawrócić do Montfort. Dopiero po przejechaniu półtora kilometra znalazł miejsce, w którym mógł zboczyć z drogi do płytkiego wąwozu. Koń wyrżnął o kamienny mur. Luthien spadł z siodła i chwycił Wodnego Tancerza za cugle, próbując uspokoić zdenerwowane zwierzę.
Niepotrzebnie się martwił, bowiem grupa cyklopów przemknęła obok niego w pełnym galopie. Tętent kopyt ich ciężkich wierzchowców i szczęk pustego wozu, który ciągnęli, zagłuszył inne dźwięki.
Luthien kilka razy głęboko odetchnął i z powrotem wjechał na drogę. Odczekał chwilę, chcąc się upewnić, że wszyscy jednoocy oddalili się, a następnie pogalopował w drugą stronę. Znalazł Olivera dokładnie w tym miejscu, w którym go zostawił.
– Chyba już pora – poskarżył się niziołek. – Musimy dotrzeć do krząta, zanim zawiozą go do niżej położonych kopalni. Kiedy już znajdzie się na samym dole... – Oliver nawet nie dokończył zdania, gdyż Luthien już sunął naprzód.
Wejście do kopalni było niepozornym otworem u podnóża góry, wspartym po bokach grubymi, drewnianymi belkami. Przyjaciele uwiązali konie daleko od szlaku i podczołgali się do punktu widokowego za jakimiś zaroślami. Nie zauważyli cyklopów; wokół nie działo się nic.
– Nie jest dobrze strzeżona – zauważył Luthien.
– Dlaczego miałaby być? – zapytał Oliver.
Luthien wzruszył ramionami i chciał opuścić kryjówkę. Oliver chwycił go za ramię i zwrócił jego uwagę na inny wlot po prawej stronie wejścia do kopalni.
– To mogą być baraki – szepnął Oliver. – Być może trzymają tam więźniów do momentu zesłania na dół.
Luthien spoglądał to na jedno, to na drugie wejście.
– Które? – zapytał w końcu, odwracając się do niziołka. Oliver rozłożył ręce i wskazał główną kopalnię.
– Nawet jeśli nie ma tam tego krząta Shuglina, tylko tamtędy można go posłać na dół.
Luthien zbliżył się do muru, a w ślad za nim ruszył Oliver. Młodzieniec nałożył kaptur karmazynowej peleryny i powoli przesuwał się do wejścia. Tam przystanął. Tunel był ciemny, bardzo ciemny, i Luthien potrzebował czasu, żeby jego oczy oswoiły się z mrokiem. Prawie nic nie widział.
Uniósł fałdę peleryny, żeby wpuścić pod nią Olivera, powoli minął róg i wszedł do środka. Ominęli jeden zakręt; boczny korytarz odchodził na prawo, zapewne w kierunku tuneli łączących się z drugim wejściem do kopalni. Nieco dalej w pasażu przyjaciele zobaczyli migoczącą pochodnię i usłyszeli kroki zbliżających się cyklopów.
Uciekli do bocznego przejścia i zajęli pozycję, z której mogli obserwować to, co się działo w głównym tunelu. Luthien wyjął łuk i błyskawicznie go rozłożył, podczas gdy leżący na ziemi Oliver wyglądał zza rogu.
Światło pochodni było coraz intensywniejsze. Dwaj cyklopi minęli następny zakręt, gawędząc beztrosko. Oliver wysunął dwa palce, żeby Luthien wiedział, ilu ich jest, i trzymał rękę w górze, gotowy do zasygnalizowania ataku.
Luthien napiął cięciwę. Światło przybrało na sile, podobnie jak odgłos ciężkich cyklopowych kroków. Oliver gwałtownie opuścił ręką. Luthien skoczył obok pochylonego niziołka do tunelu, gotowy wypuścić strzałę w każdej chwili.
Od cyklopów dzieliło ich zaledwie kilka metrów. Bestie odsunęły się gwałtownie, przerażone.
Luthien chybił.
Nie mógł w to uwierzyć, ale gdy jeden z wystraszonych cyklopów wygiął się i podskoczył, wysoko unosząc rękę, strzała tylko otarła się o jego pachę, nie wyrządzając mu poważnej szkody.
Luthien patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem, trzymając łuk w taki sposób, jakby został oszukany przez swoją broń. Ryczący cyklopi pędzili wprost na niego, i gdyby nie szybka akcja Olivera, z pewnością by go rozsiekli.
Wywijając szaleńczo rapierem i sztyletem, niziołek zdołał dźgnąć w żebro najbliżej ustawionego cyklopa i zranić drugiego, zanim obaj przeciwnicy zdali sobie sprawę z jego obecności.
Ugodzona bestia trzymała rękę z bronią przy boku i okładała niziołka pochodnią. Jej kompan cofnął się o krok, ale zaraz ruszył do ataku, miotając przekleństwa i wymachując ciężką pałką.
Oliver potoczył się w lewo, w kierunku tunelu. Luthien rzucił się za niziołkiem, cały czas trzymając wyciągnięty miecz. Cyklop, który trzymał pałkę, śledził swym bulwiastym okiem ruchy Olivera i mocno je wybałuszył, gdy młodzieniec zatopił miecz w jego klatce piersiowej.
Oliver zatrzymał się w połowie fikołka i padł do przodu, wewnątrz łuku tworzonego przez rozhuśtaną pochodnię. Wystarczyły dwa pchnięcia rapierem i cyklop zatoczył się do tyłu, patrząc na przeciwnika z bezbrzeżnym zdumieniem.
Po chwili padł martwy.
Przyjaciele błyskawicznie zgasili pochodnię (Oliver zdążył jeszcze zapytać: „Jakim cudem nie trafiłeś?”) i przyspieszyli kroku. Niebawem ujrzeli przed sobą kolejne światło.
Tunel kończył się występem kilkanaście metrów nad dużą, z wyglądu owalną komnatą. Przebywało w niej pięciu cyklopów i, ku uldze przyjaciół, dwa krzaty, z których jeden miał krzaczastą, sinoczarną brodę i skórzaną tunikę bez rękawów. Obaj skazani mieli skute nadgarstki i kostki u nóg. Wraz z otaczającymi ich cyklopami stali przy przeciwległym końcu komnaty, przed dużym otworem wyciętym w podłodze. Zawieszone nad nim było urządzenie wyciągowe; jeden gruby sznur odchodził do korby obok otworu, a dwie inne liny ginęły pod podłogą.
Jakiś cyklop pochylał się nad otworem, przytrzymując boczną linę i spoglądając w dół, podczas gdy drugi obsługiwał korbę.
Luthien przykucnął i nałożył kolejną strzałę na cięciwę, ale Oliver spojrzał na niego z powątpiewaniem i pokazał mu obie boczne ściany dobrze oświetlonej komnaty. Do pomieszczenia wpadały co najmniej trzy tunele.
Luthien zrozumiał sugestię niziołka. Wyższa część kompleksu była zapewne przeznaczona dla strażników i już pierwszy odgłos walki mógł sprawić, że owe trzy tunele oraz korytarz, którym nadeszli Luthien i Oliver, natychmiast wypełniłyby się cyklopami.
Z drugiej strony, Luthien pamiętał o korbie. Dwie liny musiały przecież podtrzymywać platformę, zatem jeśli Shuglin i drugi krzat zjechaliby na dół, już nigdy nie zdołałby ich wyciągnąć.
Cyklop nachylający się nad otworem kiwnął łbem i coś zawołał. Odpowiedziała mu inna bestia, a potem jeszcze jedna, znajdująca się blisko krawędzi.
Nagle pierwszy cyklop zachwiał się i wpadł do otworu głową naprzód. Zobaczywszy strzałę w jego plecach, czterej pozostali rozejrzeli się po pomieszczeniu i zerknęli w górę, gdzie Luthien właśnie wypuścił kolejną strzałę i wziął linę od Olivera. Nie trafił w korbę, ale obsługujący urządzenie cyklop przewrócił się z wrzaskiem.
Zaczepiwszy hak o sufit, daleko od występu, Oliver wskoczył Luthienowi na plecy i gdy tylko młodzieniec spakował swój łuk, obaj poszybowali w dół, czemu towarzyszyło furkotanie ich karmazynowych i fioletowych peleryn. Luthien kierował się w stronę korby; to był jego najważniejszy cel.
Okazało się, że niziołek wybrał odpowiednie miejsce na zaczepienie haka. Luthien puścił swojego towarzysza, gdy osiągnęli najniższy punkt; Oliver wylądował na podłodze i kilkakrotnie przekoziołkował.
Młody Bedwyr nadal sunął w kierunku korby. Wierzgnął nogami, usiłując przewrócić cyklopa, ale wzbił się zbyt wysoko i kopał powietrze zamiast pochylonej bestii. Jednak Chwila nieuwagi cyklopa drogo go kosztowała, albowiem natychmiast ujrzał Olivera, a raczej zmierzający ku niemu czubek niziołkowego rapiera. Cienkie ostrze przeszyło brzuch bestii i dotarło aż do płuc. Cyklop padł na bok, daremnie usiłując złapać oddech.
Luthien jeszcze zataczał małe kółka, rozpędzony wierzganiem własnych nóg. Przeleciał tuż nad otworem. Zgodnie ze swoimi przewidywaniami, pięć metrów poniżej krawędzi zobaczył dużą platformę, na której stało może sześciu wrzeszczących cyklopów. Jednak gdy stracił siłę rozpędu, dalej położona krawędź otworu wciąż była poza jego zasięgiem i lina zaczęła szybować w drugą stronę – do miejsca, w którym czekały trzy uzbrojone bestie.
Luthien sprytnie odskoczył, zawzięcie wymachując rękami. Mocno wyrżnął goleniem o krawędź otworu i omal nie wpadł do środka. Jęknął, przekoziołkował i jakoś uniknął katastrofy. Kiedy odzyskał równowagę, wyciągnął miecz i, rozejrzawszy się szybko, zaczął sunąć do przeciwległej krawędzi. Jeden z cyklopów zajął się niziołkiem. Inni odepchnęli krzaty i ruszyli do narożnika, na spotkanie krążącemu Luthienowi.
I wszyscy głośno błagali o pomoc, wrzeszczeli, że atakuje ich Karmazynowy Cień!
– Widzę, że największy przyszedł po mnie – zauważył Oliver, i nie była to czcza gadanina. Stojąca przed nim bestia zaliczała się do najpotężniejszych i najbardziej odrażających cyklopów, jakich Oliver dotychczas oglądał. W dodatku stwór miał na sobie bardzo grubą zbroję – niziołek wątpił, czy uda mu się przebić ją rapierem – i dzierżył duży, obosieczny topór.
Cyklop uniósł swą przerażającą broń i uderzył do dołu. Oliver rzucił się naprzód i przekoziołkował tuż pod szeroko rozstawionymi nogami bestii. Obejrzał się i zobaczył iskry sypiące się z topora, który odłupał część kamiennej posadzki.
Niziołek pochylił się i potoczył w drugą stronę. Cyklop zaryczał i odwrócił się na pięcie. Teraz znowu stali twarzą w twarz, przy czym Oliver opierał się plecami o wał korbowy.
Luthien ruszył do walki śmiało, wręcz wyzywając los. Jego dwaj przeciwnicy również mieli grube zbroje i doskonałą broń; przetrwali pierwszy atak młodego Bedwyra i odepchnęli ostrze jego miecza na bok.
Luthien rzucił się do przodu. Czubek jego ostrza utkwił w kamiennej posadzce i młodzieniec musiał gwałtownie pochylić się w bok, aby nie zostać przebitym przez drugą bestię. Szybko odzyskał panowanie nad sytuacją i wytrącił upartemu cyklopowi broń, a potem przeprowadził bezpardonową kontrę.
Ale obrona i tym razem była skuteczna.
Oliver trzy razy pod rząd dźgnął przeciwnika, ale ostrze tylko wygięło się i nie przebiło zbroi. Niziołek spodziewał się, że zmęczy muskularną bestię, jednak wkrótce to on ciężko dyszał i pochylał się to w jedną, to w drugą stronę, żeby uniknąć ciosu wielkiego topora.
Rozejrzał się wokoło, szukając nowej taktyki, jakiejś szpary w zbroi cyklopa. Znalazł tylko pęk kluczy przywiązany do pasa bestii. Instynktownie zerknął na Luthiena. Odtąd obserwował go kątem oka, czekając na odpowiedni moment.
Młodzieniec był w ciężkim położeniu, ale bronił się dzielnie i zajadle, nie pozwalając cyklopom na zbyt wiele. Zauważył, że dwa krzaty uwalniają się z łańcuchów, którymi były połączone, i ustawiają się w rząd. Od razu domyślił się, co zamierzają.
Ciął mieczem na prawo i lewo. Jego manewry były łatwe do rozszyfrowania, ale całkowicie pochłaniały uwagę przeciwników.
Krzaty uderzyły cyklopów od tyłu, w nogi, tak że przechylili się do przodu.
Luthien ciął mieczem w prawo, przyginając ostrze jednej z bestii do ziemi. Następnie szybko obrócił się w lewo, chowając ramię, żeby cyklop nie zdołał go dźgnąć i potknął się za jego plecami. A miecz Luthiena zabłysnął po lewej stronie. Młodzieńcowi nie tylko udało się odeprzeć atak padającego cyklopa, ale jeszcze wytrącić mu broń.
Usłyszał, jak Oliver go woła, i jeszcze raz obrócił się. Przy okazji wbił łokieć między żebra stojącego za nim cyklopa i strącił go do szybu.
Tymczasem niziołek jednym płynnym ruchem pchnął przeciwnika rapierem, zahaczył nim o pęk kluczy, przesunął ostrze na prawo i oderwał klucze od pasa strażnika. Szybko podniósł rapier i przemieścił go w lewo, a pęk kluczy poszybował w górę.
Wprost do nadstawionej dłoni Luthiena Bedwyra.
Luthien przypadł do podłogi, wiedząc, że najważniejszy łańcuch przykuwa do niej oba krzaty. Miał szczęście. Już drugi klucz pasował, a gdy zamek otwarł się ze szczękiem, Luthien odskoczył, żeby unieszkodliwić ostatniego cyklopa.
Pomimo iż wydawało się, że przyjaciele zyskali przewagę, nie mieli ani chwili wytchnienia. W dwóch bocznych tunelach zajaśniało światło pochodni, a w jednym dały się słyszeć wrzaski i ciężkie kroki. Żołnierze na platformie poniżej komnaty też nie pozostali bezczynni. Nad krawędzią pojawiło się jednookie oblicze; bestie wspinały się po linach prowadzących.
Dozorca więzienny ryknął, widząc, że stracił klucze, i ruszył do ataku, machając toporem w przód i w tył. Oliver odskakiwał, nawet nie próbując blokować topora. Siła ciosów dozorcy wystarczyła, by przepołowić ostrze jego rapiera albo wytrącić mu broń z ręki.
Topór opadł, a Oliver rzucił się w lewo, blisko korby. Wskoczył na trzpień urządzenia, owinięty ciężkim sznurem, a potem jeszcze raz podskoczył, desperacko podciągając swoje krótkie nóżki, żeby nie uszkodził ich topór cyklopa. Silny dozorca wytracił jednak impet i podniósł topór wysoko nad głową, żeby zadać kolejny cios.
Oliver znowu musiał uskoczyć. Tym razem przetoczył się w prawo. Topór rozbił trzpień i mocno naciął linę. Tępy dozorca zamrugał oczami ze zdumienia, gdy postrzępione konopie odwinęły się i pękły z trzaskiem, a potem bezradnie patrzył, jak oderwany koniec sznura wznosi się ku wyciągowi, a platforma (wraz z kilkunastoma cyklopami) spada.
– Naprawdę ci dziękuję – rzekł Oliver.
Cyklop ryknął i odwrócił się, po czym zamachnął się tak gwałtownie, że stracił równowagę. Nie zdołał zadać ciosu, ponieważ Oliver już zmierzał z powrotem w stronę korby, a topór powędrował w przeciwnym kierunku. Oliver poderwał się i trafił czubkiem rapiera w wielkie oko bestii.
Oślepiony cyklop wywijał bronią jak opętany; jego topór odbijał się od kamiennej posadzki i od korby. Oliver przewracał się i uchylał, ogromnie ubawiony całym tym spektaklem (pod warunkiem, że topór nie znajdował się zbyt blisko niego!), i stopniowo, nie szczędząc przeciwnikowi szyderstw, zdołał go przywabić na krawędź otworu.
Kiedy skinął głową, Shuglin walnął dozorcę w zadek i przewrócił go na bok.
– Trzeba było zachować ten topór – rzekł z żalem krzat, straciwszy z oczu i dozorcę, i jego broń.
W walce jeden na jednego Luthien bez trudu odparowywał podstępne ciosy swojego cyklopowego rywala. Pozwolił jednookiemu wyładować gniew w początkowej fazie szermierczych popisów, ale potem zmusił go do wielkiego wysiłku, raz po raz zadając sprytne pchnięcia.
Pojmując, że nie wygra, z typową dla cyklopów brawurą bestia odwróciła się i uciekła, dołączając w ten sposób do swych towarzyszy, którzy właśnie nadciągali do komnaty z bocznych korytarzy.
I tak oddziały cyklopów przez kilkanaście pełnych napięcia sekund zwierały szyki. Oliver spojrzał powątpiewająco na szyb, którego wlot ginął w ciemności; nie miał nawet haka i linki. Luthien zdołał zdjąć Shuglinowi kajdanki, a potem zajął się drugim krzatem, podczas gdy oswobodzony krzat podbiegł do pierwszego cyklopa, którego zabił Oliver, i wyciągnął miecz ze zwłok.
Cyklopi jakoś nie ruszali do przodu. Luthien domyślał się, że pozwalają swoim wrogom na przygotowania, ponieważ oczekują posiłków.
– Musimy coś zrobić – odezwał się Oliver, najwyraźniej ogarnięty równie ponurymi myślami.
Luthien wsunął miecz do pochwy, po czym jednym płynnym ruchem wyjął łuk, rozłożył go, zablokował kołkiem i nałożył strzałę na cięciwę. Cyklopi wreszcie zrozumieli, co wyprawia ten mężczyzna z dziwnym kijem, i zaczęli przewracać się na siebie, usiłując usunąć mu się z drogi.
Luthien trafił jedną bestię w szyję – padła z krzykiem. Pozostali też krzyczeli, ale nie próbowali się chować. Woleli przypuścić atak, żeby nie dać młodzieńcowi czasu na wypuszczenie kolejnej strzały.
– Nie o to mi chodziło – zauważył sucho Oliver.
W ogólnym zgiełku zdesperowani towarzysze nie usłyszeli brzdęknięcia cięciw i wszyscy czterej patrzyli ze zdziwieniem, jak kilkunastu atakujących cyklopów dziwnie się przechyla i pada na kamienną podłogę. Widząc strzały sterczące z pleców bestii, zarówno dwaj przyjaciele, jak i cyklopi obejrzeli się na występ komnaty i ujrzeli garstkę wysmukłych łuczników – prawdopodobnie elfów – którzy zasypywali jednookich gradem strzał, tak że ich ręce tworzyły niewyraźną plamę.
Cyklopi wpadli w popłoch i zaczęli uciekać. W ciałach wielu z nich tkwiło po kilka strzał. W odpowiedzi na atak łuczników z bocznych przejść ze świstem poleciały strzały i włócznie, i chociaż kolejny raz potwierdziła się teza Olivera o braku percepcji głębi u jednookich, już sama liczba latających pocisków stanowiła nie lada problem.
– Biegnij dalej! – rozległ się głos z występu, głos, który był znany Luthienowi.
– Siobhan – wyjaśnił młodzieniec Oliverowi, przyciskając się do ściany i pociągając za sobą niziołka.
Luthien chwycił linkę Olivera i szarpnął ją trzykrotnie, żeby oderwać hak od sufitu. Grupa Siobhan zdążyła już spuścić jedną linę. Towarzysz Shuglina uczepił się jej i zaczął szybką wspinaczkę. Jakaś strzała trafiła krząta w muskularne ramię, ale on tylko skrzywił się i z determinacją piął się dalej.
Luthien zaczepił hak o murek obok występu i przekazał linkę Shuglinowi. Krzat polecił Oliverowi chwycić się go z tyłu i ruszyli w górę. Młodzieniec kręcił głową, podziwiając szybkość, z jaką silny krzat potrafił się wspinać.
Między nogami Luthiena przeleciała włócznia. Cyklopi wyłonili się z wszystkich trzech tuneli. Ci z pierwszego rzędu nieśli tarcze, które miały ich uchronić przed łucznikami na występie.
Początkowo młody Bedwyr chciał zaczekać, aż Shuglin i Oliver zejdą z liny, gdyż nie wiedział, jaki ciężar może ona udźwignąć, ale teraz zabrakło mu czasu. Podskoczył najwyżej jak mógł, złapał linkę i zaczął się podciągać. Próbował zaprzeć się nogami o ścianę i w ten sposób pokonać część drogi.
Wcale nie było to takie łatwe, jak mogło się wydawać. Luthien posuwał się naprzód po linie, ale z pewnością zostałby schwytany albo przebity długimi włóczniami. Na szczęście Shuglin strącił Olivera z ramion, gdy tylko dotarli do występu, i zaczął metodycznie wciągać linkę z pomocą swego kompana.
Obok głowy Luthiena wciąż przelatywały ze świstem strzały, które, niestety, były wypuszczane prze cyklopów również z dołu, na przemian z włóczniami. W pewnej chwili poczuł uderzenie w stopę; wykręcił nogę i zobaczył, że strzała wystaje mu z obcasa buta.
Wnet jednak czyjeś szorstkie ręce chwyciły go za barki i wciągnęły na występ. Grupa uciekinierów zerwała się do biegu. Minęli kilkunastu martwych cyklopów, włącznie z dwoma zabitymi przez Luthiena i Olivera. Kiedy wychodzili przez tunel, usłyszeli, że jednoocy zdobyli występ i znowu przystępują do pościgu.
– Nasze konie są tam! – Luthien wyjaśnił Siobhan, ona zaś kiwnęła głową i szybko go pocałowała, a potem popchnęła, żeby nie został w tyle za Oliverem.
Dziewczyna i jej kompani Przecinacze poszli w drugą stronę wraz z krzatami. Po chwili cała grupa zniknęła w zaroślach.
– Nie mogę uwierzyć, że przyszli po nas – powiedział Luthien, dogoniwszy niziołka. Oliver już dosiadał Łachmana.
– Musisz nieźle całować – odparł. Po chwili Łachman skoczył, a Wodny Tancerz poszedł w jego ślady i oba konie wypadły na drogę.
Horda cyklopów opuściła kopalnię, skowycząc z wściekłości, ale usłyszeli jedynie tętent koni Luthiena i Olivera.
NIEPOŻĄDANE ZAINTERESOWANIE
Luthien wszedł do Krzatelfa chwilę po Oliverze, zgodnie ze wskazówkami niziołka. Po ucieczce z kopalni Oliver zrobił się bardzo ostrożny i stawał na głowie, żeby nie postrzegano jego i Luthiena jako nierozłącznej pary. Młodzieniec nie bardzo rozumiał celowość takiego działania: w tej dzielnicy Montfort mieszkało wystarczająco wielu niziołków przestępców, by nie martwić się o zacieranie śladów. Jeżeli Gwardia Pretoriańska szukała istoty ludzkiej i jej niziołkowego pomocnika, mogła skorzystać z wielu możliwości, by zakończyć pościg sukcesem.
Mimo wszystko Luthien nie spierał się, uważając, że przyjaciel na pierwszym miejscu stawia rozwagę.
Krzatelf był zatłoczony jak w każdy wieczór w tym tygodniu. Elfy i krzaty, niziołki i ludzie oblegali każdy stół, z wyjątkiem tego, przy którym siedziała grupa cyklopów – Gwardzistów Pretoriańskich – uzbrojonych po zęby i rzucających groźne spojrzenia.
Luthien przepchał się przez tłum i jakoś udało mu się znaleźć wolne miejsce przy barze niedaleko niziołka.
– Oliver! – zawołał z przesadną emfazą. – Jak dobrze znowu cię widzieć! Ile to już czasu? Miesiąc?
Oliver popatrzył sceptycznie na wylewnego młodzieńca.
– Byliście tu obaj przedostatniego wieczoru – zauważył sucho przechodzący obok Tasman.
– Ajaj – rzekł Luthien przepraszającym tonem. Uśmiechnął się niepewnie i wzruszył ramionami. Przyjrzał się stłoczonym ludziom. – Dzisiaj znowu mamy tu spory tłum – powiedział.
– Sprowadzają ich tutaj pomyślne pogłoski – odparł Tasman. Popchnął dzban z piwem po ladzie w kierunku Luthiena i odszedł, żeby obsłużyć następnego spragnionego klienta.
Luthien podniósł dzban i wypił potężny łyk. Zauważył, że Oliver w ogóle się nie odzywa, a jego wyraz twarzy sugerował, iż jest pogrążony we własnych myślach..
– Pomyślne pogłoski... – zaczął mówić Luthien.
Miał zapytać, o czym rozmawiają bywalcy lokalu, ale już strzępki rozmów, wyłowione z ogólnego zgiełku, dały mu odpowiedź. Tematem rozmów był Karmazynowy Cień. Jakiś niechlujnie wyglądający, mocno pijany człowiek posunął się nawet do tego, że dopchał się do stolika cyklopów, mruknął: „Cień żyje” i pstryknął palcami. Jedna z bestii natychmiast poderwała się z krzesła, żeby udusić zuchwalca, ale jej kamrat chwycił ją za ramię i osadził w miejscu.
– Na pewno powstanie z tego bójka – rzekł Luthien.
I to nie pierwsza w tym tygodniu – odparł posępnie Oliver. Urzędowali w Krzatelfie przez ponad godzinę. Luthien chłonął pełne podniecenia rozmowy, niziołek zaś wciąż siedział przy jednym kuflu piwa i rozważał sytuację. Za każdą zasłyszaną opowieścią kryło się powszechne niezadowolenie. Luthien odnosił wrażenie, że legenda, którą się stał, dała biedakom z Montfort odrobinę nadziei, pretekst do uśmiechu, mimo iż dotychczas urażano ich dumę.
Kiedy Oliver opuścił Krzatelfa, dając znak, żeby iść za nim, Luthien wybiegł z tawerny lekkim krokiem.
– Może powinniśmy jeszcze trochę zostać – zaproponował młodzieniec, kiedy orzeźwiło ich powietrze. – Może dojdzie do walki z cyklopami, a te bestie są lepiej uzbrojone niż bywalcy Krzatelfa.
– Niech bywalcy dowiedzą się, jakimi są szaleńcami – odparował Oliver.
Luthien przystanął i patrzył na kontynuującego marsz niziołka. Nie wiedział, co go gryzie, ale domyślał się, że zapewne wiązało się, to ze zwiększonym zainteresowaniem, jakie wzbudzali.
Oliver był rzeczywiście zmartwiony, wystraszony, że zabawa w Karmazynowy Cień szybko wymyka im się spod kontroli. Niziołek nie przejmował się tym, że motłoch narzeka na despotyczne rządy Morkneya i jego napuszonych kupców – był pewien, że ci łajdacy prędzej czy później się doigrają. Najbardziej dręczył go typowy dla złodzieja lęk: wraz z Luthienem wzbudza zbyt duże i niepożądane zainteresowanie wpływowych adwersarzy. Uwielbiał być w centrum uwagi i często wyłaził ze skóry, żeby być na pierwszym planie, ale istniały przecież rozsądne granice.
Luthien szybko dogonił przyjaciela.
– Czy tej nocy planowałeś wyprawę do górnej dzielnicy? – zapytał. W jego głosie wyraźnie pobrzmiewała nadzieja, że Oliver zaprzeczy.
Niziołek popatrzył na Luthiena i uniósł brew, jakby szydząc z pytania. Od czasu, gdy odbili Shuglina, nie podejmowali się żadnej roboty, a Oliver zapowiedział, że prawdopodobnie nie będą nawiedzać górnej dzielnicy przez co najmniej miesiąc. Mimo to niziołek wiedział, dlaczego przyjaciel poruszył ten temat.
– Masz swoje plany – było to nie tyle pytanie, co po prostu stwierdzenie. Domyślał się, co chodzi po głowie młodemu Bedwyrowi. Szykował się na kolejną schadzkę z Siobhan.
– Spotkam się z Przecinaczami – odparł Luthien – żeby dowiedzieć się czegoś o Shuglinie i jego towarzyszu.
– Krzaty są w dobrym położeniu – rzekł Oliver. – Oni i elfy dobrze się rozumieją, gdyż obie te rasy są prześladowane przez ludzi.
– Chcę tylko zasięgnąć języka – zauważył Luthien.
– Naturalnie – odparł Oliver, uśmiechając się kwaśno. – Ale być może dzisiejszej nocy powinieneś wrócić do mieszkania. Powietrze jest zimne, a zanim wzejdzie księżyc w Krzatelfie zapewne wybuchnie bijatyka.
Przygnębienie, jakie odmalowało się na twarzy Luthiena, omal nie doprowadziło Olivera do śmiechu, chociaż miał poważną minę. Niziołek nie zamierzał przeszkodzić Luthienowi w spotkaniu Siobhan, ale miał ochotę trochę go podręczyć. Uważał, że miłość nigdy nie powinna być zbyt łatwa: zakazany owoc lepiej smakuje.
– Dobrze – odezwał się po denerwująco długiej chwili. – Ale nie wracaj zbyt późno!
Luthien już biegł co sił w nogach. Oliver zachichotał. Uśmiechał się przez całą drogę do domu. Dzięki swej romantycznej naturze mógł na chwilę zapomnieć o kłopotach.
W prywatnych komnatach księcia Morkneya jeszcze długo paliły się świece. Wcześniej grupa kupców zażądała audiencji, ale pochłonięty zbliżającym się końcem sezonu handlowego książę jeszcze nie znalazł czasu, żeby ich przyjąć.
Morkney domyślał się, jaki będzie temat spotkania: w całym Montfort opowiadano o zdarzeniu w kopalni. Książę niespecjalnie przejmował się tymi wieściami – przecież nie pierwszy, i zapewne nie ostatni raz zdarzyło się, że więzień uciekł. Jednak kupcy stojący przed bajecznym pulpitem księcia mieli ponure i zatroskane twarze i w przeciwieństwie do swego władcy naprawdę byli przejęci.
Książę rozsiadł się wygodnie i uważnie wysłuchiwał skarg i pojękiwań. Wszystkie kupieckie opowieści wiązały się w jakiś sposób z postacią tajemniczego Karmazynowego Cienia.
– Namalowali mi czerwone cienie w całym sklepie! – narzekał któryś z mężczyzn.
– W moim też – powiedzieli równocześnie dwaj inni.
– I prawie na każdej ulicy w Montfort widać napis: „Cień żyje!” – dorzucił kolejny handlarz.
Morkney kiwnął głową na znak, że rozumie; on również widział ten drażniący napis. I wiedział też, że to nie Karmazynowy Cień go wykonał. Wyglądało na to, że inni podchwycili zew tajemniczej postaci. Morkney był zbyt mądry, by nie pojąć, że właśnie w tym fakcie kryje się największe niebezpieczeństwo.
Uprzejmie słuchał chaotycznych wypowiedzi kupców jeszcze przez godzinę, chociaż ich opowieści dotyczyły tego samego. Obiecał, że rozważy problem, chociaż w duchu żywił nadzieję, iż owa drobna niedogodność sama zniknie.
Król Greensparrow znowu wyrażał niezadowolenie z powodu zbyt małej – jego zdaniem – dziesięciny z Montfort, a miejscowi jasnowidze zapowiadali, że nadchodząca zima będzie niezwykle surowa.
Dlatego książę Montfort poczuł ogromną ulgę, gdy kapitan Gwardii Pretoriańskiej przerwał mu śniadanie nazajutrz, aby go poinformować, że wóz, który wyprawiono do Avon – wóz z czterema mężczyznami, których skazano tego samego dnia co krząta Shuglina – został zaatakowany na drodze.
Kapitan gwardii wyciągnął zniszczony czerwony płaszcz, na którym widniały liczne ciemniejsze plamy zasuszonej krwi.
– Dorwaliśmy tego typa – powiedział cyklop. – Już po Karmazynowym Cieniu. I dorwaliśmy niziołka, który ponoć podróżował w cieniu Cienia. I siedmiu innych – podniósł sześć palców – którzy z nimi byli.
– A wóz?
– Jedzie do miejsca przeznaczenia – odparł pogodnie cyklop. – Straciłem czterech ludzi, ale teraz mamy dwóch więźniów więcej, a zwłoki Karmazynowego Cienia i niziołka są wleczone z tyłu, na linach.
Morkney wziął podarty płaszcz i obiecał żołnierzowi, że wraz ze swymi żołnierzami zostanie sowicie wynagrodzony. Potem odprawił cyklopa i uświadomił sobie, że śniadanie nagle zaczęło mu lepiej smakować.
Później zabrał pelerynę do swojego gabinetu i pochylił się nad nią. Odszukał w biblioteczce pewną książkę, a potem przetrząsnął szuflady biurka, żeby zgromadzić odpowiednie składniki do rzucenia czaru. Podczas złodziejskich wypraw Karmazynowy Cień zostawiał za sobą ostrzegawcze znaki, sylwetki stworzone w magiczny sposób na ścianach i oknach. Morkney doszedł do wniosku, że było to możliwe dzięki pelerynie.
Książę rozsypał egzotyczne zioła i proszki na zniszczony materiał i odczytał zaklęcie z książki. Składniki zalśniły niesamowitą, srebrzystoniebieską poświatą, ale zaraz ściemniały.
Morkney spokojnie czekał kolejną minutę, a potem jeszcze jedną. Nic się nie działo. Ubrudzona krwią peleryna nie miała właściwości magicznych i nigdy nie była zaczarowana.
Podobnie jak malowanie murów, którym zajmowali się wandale w całym mieście, ten atak był jedynie nieudolną próbą jakiegoś początkującego amatora sławy, a nie dziełem prawdziwego Karmazynowego Cienia.
Książę Morkney rozsiadł się na dużym krześle i podparł brodę starczą, trzęsącą się dłonią. Karmazynowy Cień szybko stawał się rzeczywistym problemem.
Tego dnia i wieczoru w Krzatelfie panowała wyciszona atmosfera. Najwyraźniej klientów lokalu otrzeźwiła wiadomość, że pewien niziołek, niejaki Stumpy Corsetbuster, i rzezimieszek zwany Dirty Abner zostali zabici na drodze na wschód od Montfort. Według pogłosek Karmazynowy Cień był martwy. Oliver deBurrows, który wszedł do tawerny jakiś czas po zachodzie słońca, żeby towarzyszyć Luthienowi, wysłuchiwał tych nowin z pewną ulgą.
– No i po Karmazynowym Cieniu, tak powiadają – rzekł do nich Tasman, napełniając przyjaciołom kufle.
Luthienowi przyszło do głowy, że wyraz twarzy barmana nie pasował do grobowego tonu jego słów. Zastanawiał się także, od jak dawna Tasman nie prosił ani jego, ani Olivera o jakąkolwiek zapłatę. A może darmowe trunki były nagrodą za wynajmowanie mieszkania od barmana?
Tasman odszedł, żeby obsłużyć następnego klienta, ale przez jakiś czas przypatrywał się – Luthien uznał, że bardzo znaczącym wzrokiem – młodzieńcowi i siedzącemu obok niego niziołkowi.
– Szkoda tego Stumpy’ego – zauważył Oliver. – Wspaniały niziołek z pięknym, grubym brzuchem.
Luthien znowu odniósł wrażenie, że te słowa nijak się miały do emocji Olivera.
– Nie wyglądasz na zmartwionego – powiedział z wyrzutem. – Niektórzy ludzie – również twój pobratymca niziołek – są martwi.
– Złodziei zabija się na ulicach Montfort codziennie – zauważył Oliver, spoglądając prosto w piwne oczy Luthiena. – Musimy się zastanowić nad korzyściami.
– Korzyściami? – Luthien omal nie udławił się tym słowem.
– Nie starczy nam pieniędzy na zimę – wyjaśnił Oliver. – A mnie jakoś nie nęci perspektywa jazdy, gdy zewsząd będą na mnie spadały zimne płatki śniegu.
Luthien rozważył słowa przyjaciela. Odstawił kufel piwa ze smętną miną. Czuł posmak goryczy w ustach.
– Gdybyśmy tylko potrafili czule zachęcić twoją niezwykłą pelerynę, żeby nie zostawiała śladów – dodał Oliver.
Luthien skinął głową ponuro. Nowe i mało zaszczytne życie sprawiało, że musiał płacić wysoką cenę, cenę dyktowaną przez sumienie i serce. Ludzie umierali w imię Karmazynowego Cienia, odgrywali rolę Karmazynowego Cienia, a teraz on i niziołek mieli wykorzystać te smutne fakty do osiągnięcia korzyści. Luthien wysączył piwo i dał Tasmanowi znak, żeby przyniósł następny kufel.
Oliver pociągnął go za ramię i kiwnął głową w stronę drzwi Krzatelfa, a potem szepnął, że rozsądniej byłoby opuścić lokal.
Do tawerny wkroczyła grupa Gwardzistów Pretoriańskich. Na ich ohydnych twarzach malowało się zadowolenie i pewność siebie.
Wkrótce po tym, jak Luthien i Oliver wrócili do swojego mieszkania, w Krzatelfie wybuchła bijatyka. Trzej ludzie i dwaj cyklopi zginęli, wielu odniosło rany, a Gwardziści Pretoriańscy zostali zmuszeni do wycofania się do górnej dzielnicy.
Tej nocy książę Morkney znowu nie spał. Północ była najlepszą porą na to, co sobie umyślił; o tej godzinie magiczne moce osiągały największe natężenie.
W swoim gabinecie książę podszedł do jednej ze ścian i rozsunął wielki gobelin, za którym znajdowało się lustro w złotych ramach. Czarnoksiężnik usiadł na krześle naprzeciwko zwierciadła, odczytał fragment z magicznej księgi i cisnął w nie garstkę sproszkowanych kryształków. Niemal natychmiast odbicie w lustrze zniknęło, ustępując miejsca szaremu, wirującemu obłokowi.
Morkney nadal wypowiadał tajemniczą formułę, przesyłając swe myśli – myśli o Karmazynowym Cieniu – wprost do zwierciadła. Szary obłok przemieścił się i zaczął przybierać jakiś kształt. Morkney pochylił się do przodu, sądząc, że za chwilę dowie się, kim jest ów groźny rzezimieszek.
Nagle lustro przesłoniła czerwona ściana, która wymazała wszystko, co mieściło się w jego zaklętych ramach.
Morkney szeroko otworzył oczy ze zdumienia. Powtarzał zaklęcie jeszcze przez prawie godzinę, i nawet kilkanaście razy obsypywał lustro cennym kryształowym proszkiem, ale nie zdołał przebić się przez zaporę.
Wrócił do biurka, do stert książek i zwojów, nad którymi ślęczał cały dzień. Znalazł kilkanaście wzmianek na temat legendarnego Karmazynowego Cienia, złodzieja, który siał strach wśród Gaskończyków w czasach okupacji. Ale owe wiadomości były równie zagadkowe jak ślady zostawiane przez człowieka, który obecnie nosił pelerynę. Jedna wzmianka dotyczyła wszak tej właśnie peleryny i opisy wała jej magiczną osłonę, mającą chronić właściciela przed wścibskimi oczami.
Morkney obejrzał się na czerwone lustro. Najwyraźniej peleryna chroniła jej posiadacza również przed wścibstwem czarnoksiężników.
Mimo wszystko, książę nie odczuwał dużego rozczarowania. Tej nocy dowiedział się bardzo dużo, gdyż uzyskał potwierdzenie, że przestępcy na drodze byli oszustami i że Karmazynowy Cień wciąż żyje. Morkney miał za sobą wiele stuleci i był zbyt mądry, by się przejmować tym, że peleryna udaremniła jego plan. Nie potrafił ujrzeć w swym lustrze wizerunku Karmazynowego Cienia, ale mógł jeszcze liczyć na to, że odnajdzie kogoś innego, że odsłoni jakąś wyrwę w przebraniu sprytnego złodzieja.
PRZYNĘTA
Kilka dni później Oliver samotnie wybrał się do Krzatelfa. Jak zwykle, było tam tłoczno i, jak zwykle, rozmowy koncentrowały się na wyczynach Karmazynowego Cienia. Grupa krzatów zajmujących stół w pobliżu baru, gdzie siedział Oliver, szeptała, że Karmazynowy Cień został zabity na drodze, gdy próbował uwolnić czterech złapanych mężczyzn. Muskularne, brodate krzaty wzniosły toast na cześć walecznego złodzieja.
– On nie zginął! – zaprotestował gwałtownie człowiek siedzący przy stoliku obok. – Wczorajszej nocy znowu zrobił numer, daję słowo! Dorwał jakiegoś kupca na drodze. – Odwrócił się do towarzyszy, którzy pokiwali głowami na znak, że całkowicie się z nim zgadzają.
– Przeszył jegomościa mniej więcej w tym miejscu – dodał jeden z nich, szturchając palcem własną klatkę piersiową.
Olivera nie zaskoczyło żadne z tych śmiałych twierdzeń. Przed laty był świadkiem podobnych wydarzeń w Gaskonii. Złodziej zdobywał sławę, a potem jego legendę uwieczniali naśladowcy. Chodziło tu nie tylko o schlebianie własnej próżności. Często ułatwiało to proceder drobnym złodziejom, gdyż wcielając się w słynnego przestępcę, mogli zastraszyć ofiary. Oliver westchnął na myśl o tym, że ktoś zginął, udając Karmazynowego Cienia. Gdyby został złapany wraz z Luthienem, istniała ewentualność, że zostaną oskarżeni o zamordowanie kupca. Ale cała ta gadanina miała i swoje dobre strony. Naśladowcy zacierali ślady za Oliverem i Luthienem. Skoro kupcy myśleli, że Karmazynowy Cień nie żyje, należało oczekiwać, że nie będą już tacy czujni.
Zadowolony niziołek przestał słuchać rozmów i rozejrzał się po Krzatelfie, w poszukiwaniu damy, do której mógłby się pozalecać. Tego wieczoru nie znalazł jednak zbyt wiele godnych uwagi obiektów, toteż znowu zajął się piciem piwa. W tym momencie zauważył Tasmana, który stał blisko baru, wycierał szklanki i ponuro mu się przyglądał. Kiedy Oliver odwzajemnił spojrzenie, żylasty barman nieco złagodniał i stanął przed niziołkiem.
– Przyszedłeś sam – zauważył Tasman.
– Młody Luthien nie umie panować nad porywami serca – odparł Oliver. – Dziś wieczorem znowu wychodzi na spotkanie ze swoją ukochaną – schadzka na dachu, przy świetle księżyca. – Niziołek mówił z melancholią w głosie i było widać, że zaczyna aprobować kochanków. Rzeczywiście, Oliver miał romantyczną naturę i wciąż rozpamiętywał swą przeszłość w Gaskonii, gdzie w każdym miasteczku zostawił przynajmniej jedno złamane serce.
Jednakże Tasman najwyraźniej nie podzielał dobrego nastroju niziołka. Wciąż miał posępną minę.
– W takim razie niedługo wróci do mieszkania – powiedział.
– Och, nie... – zaczął chytrze Oliver, opacznie interpretując słowa Tasmana. Przyglądając się zaciętej twarzy barmana, zaczął jednak rozumieć, o co chodzi. – Co masz na myśli? – zapytał bez ogródek.
Tasman przechylił się nad szynkwasem, żeby być bliżej Olivera.
– Siobhan, ta kobieta półelf – wyjaśnił. – Dzisiaj zabrali ją na rozprawę, która odbędzie się jutro rano.
Oliver mało nie spadł z taboretu.
– Oskarżono ją w związku z ucieczką w kopalniach – wytłumaczył Tasman. – Jej właściciel przyprowadził ją do pałacu Morkneya dzisiejszego popołudnia; chyba nawet nie wiedziała, że ma być zaaresztowana.
Oliver usiłował przetrawić te informacje i zgłębić ich liczne następstwa. Siobhan aresztowana? Dlaczego akurat teraz? Niziołek nie mógł oprzeć się myśli, że pewną rolę odegrały zawodowe powiązania półelfa z Karmazynowym Cieniem. Być może w grę wchodziły nawet jej osobiste stosunki z Luthienem. Czyżby książę odkrył prawdziwą tożsamość młodzieńca?
– Niektórzy powiadają nawet, że to ona jest Karmazynowym Cieniem – ciągnął Tasman.
Słysząc to, Oliver skrzywił się; mógłby przysiąc, że aresztowanie Siobhan nie było zbiegiem okoliczności.
– Jutro rano na pewno będą o to pytali w Ministerstwie.
– Skąd to wszystko wiesz? – zapytał niziołek, chociaż zdawał sobie sprawę, że Tasman potrafi nadstawić uszu i ma dobre rozeznanie sytuacji w półświatku Montfort. Nie bez powodu Oliver i Luthien od kilku tygodni dostawali darmowe trunki i posiłki. Nie bez powodu mądry Tasman był równie ubawiony jak Oliver licznymi opowieściami o fałszywych Karmazynowych Cieniach.
– Oni nie robią z tego tajemnicy – odparł nieugięty barman. – W każdej tawernie mówi się o aresztowaniu półelfa. Jestem zaskoczony, że jeszcze o tym nie słyszałeś.
Oliver wiedział, że w Montfort podejrzanych o kradzieże aresztuje się niemal codziennie, więc dlaczego w tym przypadku zadbano o taki rozgłos?
Miał wrażenie, że zna odpowiedź. Słowo „przynęta” nieustannie pojawiało się w jego umyśle, gdy ukradkiem opuszczał Krzatelfa.
Oliver przestał się niewinnie uśmiechać, gdy następnego ranka kroczył wraz z Luthienem między Gwardzistami Pretoriańskimi przez wielkie drzwi frontowe Ministerstwa. W przedsionku niziołek pogardliwie patrzył na swoje przebranie, zastanawiając się, dlaczego wciąż nawiedza to miejsce. Oczywiście o tym, że ponownie znajdzie się w Ministerstwie, Oliver wiedział już poprzedniego wieczoru, kiedy powiedział załamanemu Luthienowi o aresztowaniu Siobhan. No, ale to wcale nie musiało mu się podobać.
– Możemy jej zaszkodzić – rozumował Oliver, nie pierwszy zresztą raz. Zaczepił magiczny hak wysoko nad pomieszczeniem, przy wejściu do korytarza. Luthien wziął linkę do ręki i dosłownie wbiegł po ścianie, a następnie wciągnął Olivera.
– Morkney może co najwyżej podejrzewać, że ona coś wie o Karmazynowym Cieniu – powiedział Oliver, przedostawszy się do tajnego przejścia. – Jeżeli złapią nas tu dzisiaj, odbije się to negatywnie na osobie, którą kochasz.
„Nie mówiąc już o tym, jaka będzie sytuacja tych dwóch jeńców!” – dorzucił w myślach. Wzburzony, odgarnął długie, czarne włosy swojej peruki i poprawił sukienkę z perkalu, która przekręciła się podczas wspinaczki.
– Muszę wiedzieć – odparł Luthien.
– Widziałem już mnóstwo takich pułapek na przynętę – rzekł Oliver.
– A czy zdarzyło ci się porzucić ukochaną? – zapytał Luthien.
Oliver nic nie odpowiedział i przestał robić uwagi. Pytanie zabolało go, gdyż rzeczywiście porzucił ukochaną – osiemnastoletnią dziewczynę-niziołka. Oliver był wtedy młody, mieszkał w wiejskiej osadzie i dopiero zaczynał złodziejską karierę. Miejscowy właściciel ziemski (jedyny w okolicy, którego warto było okradać), nie mógł dorównać Oliverowi, ale dowiedział się o jego romansie. Zabrał dziewczynę, a niziołek uciekł, usprawiedliwiając swoje zachowanie dobrem ukochanej.
Nigdy nie dowiedział się niczego o jej dalszym losie i, gdy ją wspominał, wiele razy zadawał sobie pytanie, czy jego „taktyczna ewakuacja” nie była przypadkiem wynikiem tchórzostwa.
Teraz podążał za Luthienem na wyżej położone poziomy, podobnie jak podczas ich pierwszej wyprawy do wielkiej katedry. Oliver zauważył, że tego dnia po okolicy kręciło się więcej cyklopów niż poprzednim razem, a także więcej prostych ludzi. Niziołek doszedł do wniosku, że skoro niegodziwy Morkney planował pokaz, potrzebna mu była publiczność.
Chwycił Luthiena za ramię i kazał mu założyć karmazynową pelerynę, którą zresztą owinął swoją sukienkę. Następnie włożył mocno pognieciony kapelusz i obaj przekradli się na wysadzane gargulcami triforium, kilkanaście metrów nad podłogą.
Wymykali się cicho, nie zatrzymując się, aż dotarli do narożnika południowego transeptu, gdzie Luthien przykucnął za gargulcem, a Oliver za jego plecami.
Sceneria była prawie taka sama jak za pierwszym razem, kiedy przyjaciele zapuścili się do majestatycznej budowli. Odziany w czerwoną szatę książę Morkney siedział na krześle za wielkim ołtarzem na wschodnim końcu katedry i wyglądał na dość znudzonego, podczas gdy jego lokaje wyczytywali nazwiska podatników i zliczali żałosne dary nieszczęśników.
Luthien obserwował ten spektakl tylko przez chwilę, a potem skupił uwagę na pierwszych ławkach. Siedziały na nich w rzędzie istoty w typowych dla więźniów szarych uniformach z kapturami, pilnowane przez grupę cyklopów. Tylko jedna z nich była krzatem. Luthien westchnął z ulgą, gdyż nie był to Shuglin. Trzej inni byli mężczyznami, ale wyglądało na to, że pozostałą trójkę tworzyli albo młodzi chłopcy, albo kobiety.
– Gdzie jesteś? – szepnął młody Bedwyr po kilkunastu minutach usilnego wypatrywania.
Wtem jedna z postaci w rzędzie więźniów poruszyła się i Luthien zauważył, że zza jej kaptura wysuwa się kosmyk długich, jasnych włosów. Młodzieniec instynktownie wychylił się do przodu, jakby chciał zeskoczyć z krawędzi.
Oliver ścisnął go za ramię i nawet nie mrugnął okiem, kiedy Luthien odwrócił się do niego. Wyraz twarzy niziołka przypomniał Luthienowi, że niewiele mogą zdziałać.
– Jest dokładnie tak, jak było z tym krzatem – wyszeptał Oliver. – Nie wiem, dlaczego tu jesteśmy.
– Ja muszę wiedzieć – zaprotestował Luthien. Oliver westchnął, chociaż rozumiał młodzieńca.
Odczytywanie listy podatników trwało jeszcze pół godziny. Wydawało się, że wszystko przebiega normalnie. A jednak Oliver nie mógł pozbyć się uczucia, że to nie jest zwykły dzień w Ministerstwie. Siobhan została zabrana z domu swojego pana i niziołek uważał, że wieściom o jej aresztowaniu świadomie nadano rozgłos. O ile Shuglin został aresztowany po to, by przesłać Karmazynowemu Cieniowi jednoznaczną wiadomość, o tyle zabranie Siobhan miało na celu zwabienie Karmazynowego Cienia w pułapkę.
Oliver spojrzał na Luthiena z pogardą, myśląc, jak bardzo ten młody człowiek przypomina złapanego w sieć pstrąga.
Mężczyzna odczytujący listę za pulpitem zebrał swoje papiery i odsunął się na bok. Jego miejsce zajął inny lektor, który dał Gwardzistom Pretoriańskim znak, żeby przygotowali więźniów. Siedmiu podsądnych w szarych uniformach zmuszono, by powstali, a mężczyzna wypowiedział głośno czyjeś imię.
Starszy, co najmniej pięćdziesięcioletni mężczyzna został brutalnie wyciągnięty zza ławy i popchnięty w stronę ołtarza. Potknął się kilka razy i upadłby na głowę, ale kroczący po bokach cyklopi złapali nieszczęśnika i podtrzymywali go.
Oskarżenie było typowe: kradzież płaszcza z kiosku. Wezwano poszkodowanego kupca.
– Niedobrze – zauważył Oliver i kiwnął głową w kierunku handlarza. – To bogacz i chyba jest w przyjaznych stosunkach z księciem. Tego nieszczęśnika nic dobrego nie czeka.
Luthien przygryzł wargi tak mocno, że prawie nie było ich widać.
– Czy tutaj w ogóle kogoś uniewinniają? – zapytał.
– Nie – brzmiała odpowiedź Olivera.
Luthien spodziewał się jej, ale i tak dotkliwie go zraniła.
Jak było do przewidzenia, mężczyznę uznano za winnego. Cały jego majątek, włącznie ze skromnym domem w niżej położonej dzielnicy Montfort, został przyznany zamożnemu kupcowi, który ponadto otrzymał prawo do tego, by osobiście odciąć biedakowi lewą rękę i umieścić ją na eksponowanym miejscu w swoim kiosku, co skutecznie odstraszałoby potencjalnych złodziei.
Starszy człowiek protestował, lecz cyklopi zaraz go powlekli.
Następny wystąpił krzat, ale Luthien nie zwracał już na niego większej uwagi.
– Gdzie są Przecinacze? – szepnął. – Dlaczego ich tu nie ma?
– Może są – odparł Oliver i twarz młodzieńca nieco się ożywiła. – Ale będą tylko patrzeć, tak jak my – dodał, odbierając Luthienowi nadzieję. – Kiedy złodzieje wpadają, są sami. Takie są zasady ludzi ulicy i przestrzega się ich bardzo ściśle.
Luthien oderwał wzrok od niziołka i skierował go na okolice ołtarza, gdzie właśnie ogłaszano krząta winnym i skazywano na dwa lata pracy w kopalniach. Rozumiał wyjaśnienia Olivera. Gdyby książę Morkney wierzył, że szajka spróbuje przyjść na ratunek jednemu ze schwytanych wspólników, to oczyszczenie Montfort ze złodziei byłoby doprawdy łatwym zadaniem.
Luthien zgadzał się z logiką tego argumentu, ale jeśli rzeczywiście tak było, to dlaczego sterczał tutaj, kilkanaście metrów nad podłogą Ministerstwa?
Tak się złożyło – zdaniem Olivera, nieprzypadkowo – że jako ostatnia została wezwana Siobhan. Wyszła z ławki i chociaż miała ręce związane z przodu, dumnie odtrąciła obmacujących ją cyklopów, którzy pchali dziewczynę w kierunku pulpitu.
– Siobhan, niewolnica – zawołał mężczyzna donośnym głosem, oglądając się na księcia. Morkney wciąż wydawał się śmiertelnie znudzony. – Była wśród tych, którzy zaatakowali kopalnię – oznajmił.
– Kto tak twierdzi? – zapytała ponuro dziewczyna półelf. Stojący za nią cyklop szturchnął ją mocno drzewcem długiej tyczki. Siobhan spojrzała na niego wściekle; jej zielone oczy wyglądały jak szparki.
– Jaka porywająca – szepnął Oliver, takim tonem, jakby już ją opłakiwał. Z całej siły złapał karmazynową pelerynę Luthiena, bojąc się, że drżący młodzieniec zaraz wyskoczy z ich kryjówki.
– Więźniowie odzywają się tylko wtedy, gdy każe im się odzywać! – napomniał ją mężczyzna na podium.
– Cóż wart jest głos w tym podłym miejscu? – odparła Siobhan i kolejny raz została szturchnięta w plecy.
Luthien wydał niski, gardłowy skowyt. Oliver potrząsnął głową z rezygnacją: bardziej niż kiedykolwiek czuł, że nie powinni przebywać w tak niebezpiecznym miejscu.
– Ona zaatakowała kopalnie! – zawołał rozwścieczony mężczyzna, zwracając się do księcia. – I jest przyjaciółką Karma...
Morkney pochylił się do przodu, a jego uniesiona ręka natychmiast uciszyła impulsywnego sługę. Oliver nie przeoczył tego znaczącego gestu. Doszedł do wniosku, że książę nie chce, aby to imię wypowiadać na głos.
Morkney zbliżył swą pomarszczoną twarz do Siobhan i wydawało się, że jego przekrwione oczy zalśniły magicznym żarem.
– Gdzie są krzaty? – zapytał spokojnie.
– Jakie krzaty? – odparła Siobhan.
– Te dwa, których ty i twoi wspólnicy zabraliście z kopalni – wyjaśnił Morkney i zrobił pauzę, która utwierdziła Olivera w przekonaniu, że całe to aresztowanie i rozprawa zostały zainscenizowane na użytek jego i Luthiena.
Siobhan zachichotała i pokręciła głową.
– Jestem służącą – oznajmiła – i nikim więcej.
– Kto jest właścicielem tej niewolnicy? – zawołał Morkney. Właściciel Siobhan powstał z jednej z ławek i podniósł rękę.
– Jesteś bez winy – orzekł książę – i dlatego otrzymasz zadośćuczynienie za swoją stratę.
Mężczyzna odetchnął z ulgą, skinął głową i usiadł.
– O, nie – jęknął niemal bezgłośnie Oliver.
Luthien zerknął na kupca, potem na księcia, a potem na Siobhan, ale wciąż niewiele rozumiał.
– A co do ciebie – warknął Morkney, powstając z krzesła po raz pierwszy od dwóch godzin, które Oliver i Luthien spędzili w Ministerstwie. – Jesteś winna – spokojnie obwieścił Morkney i opadł na krzesło ze złośliwym uśmiechem na ustach. – Naciesz się następnymi pięcioma dniami w moich lochach.
„Pięć dni – powtórzył cicho Luthien. – Czy to był wyrok?” Znowu usłyszał jęk Olivera i domyślił się, że przemowa Morkneya dopiero się zaczyna.
– Albowiem będzie to pięć ostatnich dni twojego życia! – oznajmił niegodziwy książę. – Potem zostaniesz powieszona i to na placu noszącym moje imię!
Tłum jęknął i zaczął falować. Cyklopowi wartownicy mocniej ścisnęli pochodnie i zaczęli się rozglądać na boki, jakby oczekiwali rozruchów. Wyrok był zaskoczeniem. Jedyny raz za panowania Morkneya karę śmierci orzeczono za zamordowanie istoty ludzkiej, a zresztą nawet gdy dochodziło do takich drastycznych przypadków, to jeśli zamordowany człowiek nie był jakąś ważną osobistością, winnych zazwyczaj skazywało się na dożywotnia niewolę.
W myślach Olivera znowu pojawiło się słowo „przynęta”. Rozważał ewentualne rozprawy, w których będzie musiał uczestniczyć. Doszedł do wniosku, że następne pięć dni spędzi nawiązując kontakty z Przecinaczami i z każdą osobą, która mogłaby mu pomóc.
Szybko musiał jednak zapomnieć o swoich planach, albowiem zobaczył, że Luthien stoi na samej krawędzi występu, a w dodatku trzyma łuk i jest gotowy do walki.
Z wściekłym krzykiem na ustach młody Bedwyr zeskoczył w dół, a jego strzała zmierzała prosto do krzesła zajmowanego przez księcia Morkneya, który spojrzał ze zdziwieniem w górę triforium. Srebrzysty błysk pochodził nie od jednej, lecz od pięciu strzał, wypuszczonych z przejścia do północnego transeptu. Potem znowu coś rozbłysło i z każdej z tych pięciu strzał zrobiło się pięć, a w rezultacie trzeciego błysku dwadzieścia pięć pocisków zamieniło się na sto dwadzieścia pięć.
I wszystkie sunęły ku księciu. Luthien i Oliver obserwowali całą scenę z niedowierzaniem.
Mimo wszystko ta kanonada była pozbawiona mocy rażenia. Dziesiątki strzał były jak cienie tej pierwszej, a wszystkie roztapiały się w nicości albo przechodziły przez księcia, który przechylił się w krześle i uśmiechał złośliwie, wyciągnąwszy palec w kierunku Luthiena.
Młodzieniec pomyślał, że jest rozgorączkowanym głupcem, a ostatni komentarz Olivera nie poprawił mu samopoczucia. – Nie sądzę, żeby to było mądre – powiedział niziołek.
POWIEDZCIE IM!
Luthien upadł, gdy tymczasem statua gargulca nagle ożyła. Młodzieniec zamachnął się łukiem i złamał go na twardym łbie bestii, a potem zaczął wołać Olivera. Szybko jednak uświadomił sobie, że niziołek, ze swoim wielkim kapeluszem na głowie, też jest w ciężkiej sytuacji, gdyż na wezwanie mistrza czarnoksiężnika złowrogie posągi na całej długości triforium ożyły.
– Dlaczego zawsze dochodzi do tego, że walczę na samej krawędzi? – jęknął niziołek, opuszczając rękę i dźgając gargulca. Westchnął, gdy zobaczył, że jego cienki rapier wygina się niepokojąco mocno i prawie nie przebija twardej skóry przeciwnika.
Tymczasem wszyscy zebrani w katedrze zdążyli usłyszeć hałas w sklepionym przejściu. Cyklopi wykrzykiwali komendy; stojący za pulpitem sługa księcia domagał się „Śmierci przestępców!”, a następnie popełnił ogromny błąd, gdyż zmienił swój okrzyk na „Śmierć Karmazynowemu Cieniowi!”
– Karmazynowy Cień! – wykrzyknęło z ław paru zaciekawionych prostaków i z niepokojem pokazywało sobie Luthiena. Pora była idealna dla młodego Bedwyra, ponieważ właśnie w tej chwili zadał mocny cios gargulcowi; jego miecz przeciął kark stwora i mocno wbił się w jego twarde skrzydło. Luthien ruszył naprzód i gargulec spadł z podwyższenia. Trzepał skrzydłami jak oszalały, ale ponieważ był ranny, nie mógł się utrzymać w powietrzu i wirując spadł na posadzkę.
– Karmazynowy Cień! – wołało coraz więcej osób w tłumie. Niektórzy z zebranych wydali okrzyk przerażenia, gdy ujrzeli żywego gargulca.
Ścigany przez dwie skrzydlate bestie, Oliver przemknął za Luthienem do krawędzi narożnika, gdzie triforium przechodziło w południowy transept. Niziołek gorączkowo zwijał swój hak i linkę, ale jednocześnie był świadomy zgiełku narastającego w dole.
Luthien rozciął pysk jednemu gargulcowi. Walczył zaciekle, usiłując nie dopuszczać potężnych istot zbyt blisko. Wiedział jednak, że i on, i Oliver są w opałach, gdyż z drugiej strony sklepionego przejścia nadciągały kolejne potwory, a niektóre gargulce zerwały się do lotu i unosiły się w otwartej przestrzeni transeptu.
W dole cyklopi szybko zwierali szyki, próbując otoczyć coraz bardziej wzburzony tłum. Wiele osób wzięło dzieci na ręce i z krzykiem pobiegło w stronę zachodnich drzwi. Jakiś jednooki chciał złapać Siobhan i natychmiast otrzymał kopniaka w pachwinę. Drugi cyklop, który zbliżał się do Siobhan, miał jeszcze mniej szczęścia, gdyż w momencie, gdy wyciągał po nią rękę, w jego żebrach utkwiła strzała, wypuszczona przez kogoś z tłumu.
I wciąż jeszcze ludzie patrzyli w górę, pokazywali sobie triforium i przywoływali tajemniczego złodzieja w karmazynowej pelerynie.
Oliver, który w końcu ściągnął hak i linkę, doskonale rozumiał wymowę tych zdarzeń.
– Tak! – krzyknął z całej siły. – Karmazynowy Cień przybył tutaj! Dobrzy ludzie z Montfort, wybiła dla was godzina wolności!
– Za Eriador! – ryknął Luthien, w lot pojmując plan niziołka. – Za Bruce’a MacDonalda! – Ciszej, z większą desperacją, dodał szybko: – Pospiesz się, Oliverze! – gdyż nadciągały gargulce.
– Do broni, dzielni obywatele Montfort! – krzyknął niziołek. Rzucił hak w górę, żeby go zaczepić o podstawę sklepienia, w pewnej odległości od triforium. – Wolność jest blisko. Do broni! Teraz przyszedł czas na bohaterów. Do broni, dzielni ludzie Montfort!
Luthien jęknął, gdy ciężka łapa gargulca wyrżnęła go w ramię. Siła uderzenia była tak duża, że młodzieniec zatoczył się i wpadł na Olivera. Zgarnąwszy go jedną ręką, uczepił się liny i skoczył.
Widok dwojga przyjaciół sunących z triforium w dół, w kierunku ołtarza i księcia despoty, podczas gdy ich peleryny w kolorze karmazynu i fioletu łopotały na wietrze był zaiste wspaniały. Cały ten spektakl sprawił, że zniewolony lud Montfort poczuł przypływ odwagi. Na fali nastrojów jakiś kupiec z wielką torbą monet przeznaczonych na zapłatę podatku, zamachnął się nią i zadał pierwszy cios, uderzając w twarz najbliżej stojącego Gwardzistę Pretoriańskiego. Tłum rzucił się na powaloną bestię, ktoś zabrał mu broń.
Nieco z boku kolejny cyklop był ścigany przez napierającą tłuszczę.
Tymczasem z tyłu Przecinacze, sojusznicy Siobhan, wyciągnęli ukrytą broń i łuki, i przystąpili do walki z sunącymi naprzód cyklopami.
Człowiek, który oskarżał Siobhan, obiegł podium ze sztyletem w ręku; najwyraźniej chciał zabić półelfa. Jednak zmienił zamiar, a także kierunek, gdy do boku pięknej niewolnicy przysunął się uwięziony krzat. Mężczyzna ruszył północnym transeptem, wołając Gwardzistów Pretoriańskich.
Siobhan i krzat rozejrzeli się dookoła, zobaczyli, że ich dozorca idzie blisko jednej z ław pierwszego rzędu, i udali się w tym kierunku, chcąc odszukać klucze do krępujących ich ruchy kajdanek.
Oliver i Luthien pokonali ponad połowę drogi, ale w dotarciu do apsydy przeszkodził im kolejny gargulec. Luthien przestał przytrzymywać Olivera, dzięki czemu mógł wywijać mieczem, podczas gdy lina wirowała, tworząc nieduży krąg.
Oliver rozumiał, jak trudne jest ich położenie. Do walki włączało się coraz więcej gargulców. Ale dla niziołka gorsze było to, że wisieli w powietrzu, stanowiąc łatwy cel dla rozwścieczonego księcia-czarnoksiężnika. Zerknął na podłogę i westchnął, następnie zaś szarpnął linkę trzy razy.
Gargulec przywarł do Luthiena, toteż wszyscy trzej spadli z wysokości pięciu metrów na posadzkę. Niziołek zachował przytomność umysłu i podczas spadania pamiętał o tym, żeby wdrapać się na gargulca, a nawet przyłożyć czubek lewaka do jego głowy. Kiedy wyrżnęli o posadzkę, impet uderzenia sprawił, że broń przebiła czaszkę ożywionego kamiennego stwora.
Luthien pierwszy dźwignął się na nogi. Ciął mieczem do przodu i do tyłu, żeby nie dopuścić cyklopów zbyt blisko siebie. Zajęte młodzieńcem bestie nie zwracały uwagi na nadciągającą grupę ludzi, ale gargulce zniżyły lot i zbierały bogate żniwo. Jeden mężczyzna został uniesiony w powietrze; jego głowę zakryły gargulcowe ramiona i mimo że młócił rękami, był bezsilny wobec obdarzonego twardą skórą stwora.
Tymczasem bunt w nawie rozgorzał na dobre. Wielu ludzi walczyło, chwytając wszystko, co było pod ręką, i raz po raz wykrzykiwało: „Karmazynowy Cień!”
Rozwścieczony książę Morkney zacisnął kościste pięści, kiedy uciążliwa para przyjaciół wylądowała w tłumie. Musiał przerwać czarodziejskie zaklęcie, gdyż mogłoby przesłać dwóm rywalom dawkę energii. Rozejrzawszy się, Morkney zrozumiał, że koncentrowanie się na tym duecie nie jest najmądrzejszą taktyką; ludzi w katedrze było znacznie więcej niż cyklopów i, ku zdumieniu księcia, spora ich część przyniosła ze sobą broń. Gargulce Morkneya były groźne, ale nieliczne, a poza tym zabijały powoli.
Kolejna strzała ze świstem podążała w kierunku władcy, ale i ona uderzyła w magiczną zaporę, ulegając zwielokrotnieniu i zmniejszeniu, aż w końcu jej obrazy stanowiły jedynie cień oryginału.
Morkney odczuwał gniew z powodu rebelii, ale nie był zaniepokojony. Wiedział, że prędzej czy później musiało do tego dojść, i dobrze się przygotował na taką ewentualność. Ministerstwo stało od wielu stuleci i przez ten czas pochowano pod jego kamienną posadzką i w grubych murach setki osób, zwłaszcza tych, które pomogły wznieść budowlę albo ofiarowały duże sumy na kościół.
Myśli księcia Morkneya szybowały ku światu duchowemu, a raczej ku owym pogrzebanym nieboszczykom, których mógł teraz przyzwać. Murami i posadzką Ministerstwa coś wstrząsnęło. Kamienne płyty przechyliły się i spomiędzy nich zaczęły się wydostawać ręce, gnijące i poszarpane albo całkowicie pozbawione ciała.
– Cóżeśmy zaczęli? – zapytał Luthien, kiedy wraz z Oliverem opuścili pole walki i mieli chwilę czasu, żeby odetchnąć.
– Nie wiem! – przyznał niziołek. I obaj odskoczyli z przerażeniem, gdy jakaś potworna głowa o wyschłej, naprężonej skórze i pustych oczodołach spojrzała na nich przez szczelinę w podłodze.
Luthien przepołowił ruchomą czaszkę mieczem.
– Jest tylko jeden sposób! – krzyknął Oliver, spoglądając w kierunku apsydy. – To są stwory Morkneya!
Luthien wyprzedził niziołka, ale drogę zastąpiło mu dwóch cyklopów. Młody Bedwyr zadał pchnięcie w przód, a potem ciął mieczem do góry i w bok, zagarniając broń jednej z bestii. Nie zatrzymując się, zdzielił jednookiego pięścią w twarz i przewrócił go na wznak. Wiedziony instynktem, natychmiast pochylił się i cudem uniknął przemyślnego ciosu drugiego cyklopa. Odwrócił się i rozpruł zaskoczonemu przeciwnikowi brzuch.
Oliver przekoziołkował i znalazł się obok Luthiena. Po drodze zdołał przygwoździć atakującego Gwardzistę Pretoriańskiego, wbijając mu lewak w brzuch. Bestia zachwiała się i wydała skowyt, który przerodził się w charczenie, gdy rapier niziołka przeciął tchawicę.
Luthien ruszył za Oliverem, odepchnąwszy na bok konającego strażnika. Już czekał na niego kolejny cyklop, unosząc ciężki miecz w obronnym geście.
Luthien okazał się zbyt szybki dla bestii. Zadał tak mocne pchnięcie, że miecz cyklopa odskoczył, nadając broni rotację, po czym uniósł nogę i kopnął przeciwnika w żebra. Cyklop zwalił się na bok. Był oszołomiony, ale nie odniósł poważnych obrażeń. Mimo to nie próbował już atakować Luthiena i Olivera. Odczołgał się w inne miejsce, żeby znaleźć łatwiejszego przeciwnika do walki.
Przyjaciele znaleźli się przy ołtarzu, na skraju apsydy. Od księcia Morkneya, który stał teraz przed swym wygodnym krzesłem, nie dzielił ich żaden wróg.
Oliver dał nurka pod ołtarz, a Luthien obszedł go z lewej strony. Nagle książę wysunął ku nim rękę, z której wystrzeliła garstka kulek.
Uderzyły o posadzkę wokół ołtarza i eksplodowały, spowijając przyjaciół tumanem gęstego dymu i snopem iskier. Oliver wrzasnął, gdy iskry zaczęły go piec i przywierać do jego odzieży, ale zachował zimną krew i wskoczył pod ochronną pelerynę Luthiena. Kaszląc i dławiąc się, obaj ruszyli w stronę Morkneya, ale czarnoksiężnik znikł.
Zawsze czujny Oliver dostrzegł jakieś poruszenie i pokazał Luthienowi arras na zakrzywionej ścianie apsydy. Młody Bedwyr podbiegł do niego w kilku susach i rozdarł tkaninę. Znalazł drewniane drzwi, a za nimi wąskie, kamienne schody, które prowadziły w górę, do najwyższej wieży Ministerstwa.
Siobhan i ośmiu Przecinaczy rozdzieliło się w katedrze. Każdy członek grupy biegł w inne miejsce i próbował uspokoić rozszalały tłum, zaprowadzić względny porządek wśród zbuntowanych obywateli. Jeden z Przecinaczy cisnął półelfowi swój łuk i kołczan, następnie zaś wyciągnął miecz i ruszył w pogoń za dwoma cyklopami. Wkrótce gnał już tylko za jednym, albowiem Siobhan zrobiła użytek z podarunku.
Cyklopom nie szło najlepiej, ale ich sojusznicy w postaci wskrzeszonych gargulców siali panikę w sercach tych, którzy stawiali im opór.
Jedna kobieta użyła swej laski jako pałki i oderwała nią głowę od szkieletu, lecz wielkie było jej przerażenie, gdy ohydny stwór nadal szedł w jej kierunku. Z pewnością zostałaby zabita, gdyby nie krzat, więzień, który, wyswobodziwszy się z kajdanek, uderzył bezgłową istotę i powalił ją na ziemię, a potem roztrzaskał jej piszczele.
Siobhan rozejrzała się wokół i zobaczyła, że kobieta wraz z trójką dzieci próbuje się schować pod ławką, nad którą krąży gargulec, wywijając pazurami. Dziewczyna półelf wypuściła kilka strzał w jego kierunku, a gdy potwór odwrócił się do niej, grupa mężczyzn wyskoczyła z ław, pochwyciła stwora i ściągnęła go na ziemię.
Siobhan uświadomiła sobie, że nie jest istotne, którą drogą pójdzie; walki toczyły się w całej nawie. Ruszyła w stronę apsydy. Chciała odnaleźć Luthiena i Olivera i miała nadzieję, że ustrzeli księcia Morkneya. Wyłoniła się z tłumu akurat w momencie, gdy arras zasłonił jej kochanka i jego wspólnika.
Schody były wąskie i kręte. Wchodząc nimi na wieżę w poszukiwaniu księcia, Luthien i Oliver widzieli przed sobą najwyżej metr przestrzeni. Minęli kilka okienek z grubymi, kamiennymi parapetami, na których znajdowały się małe posągi. Ostrożny Luthien cały czas nadstawiał miecz, spodziewając się, że ożyją i podejmą walkę.
Po mniej więcej siedemdziesięciu stopniach młody Bedwyr zatrzymał się i odwrócił do Olivera, który był pochłonięty zwijaniem linki magicznego haka. Kazał mu przerwać to zajęcie i wytężyć słuch.
W niedużej odległości, na przodzie, usłyszeli monotonny śpiew. Luthien przywarł do kamiennych schodków i próbował pociągnąć za sobą Olivera. Jednak zanim niziołek zdążył zareagować, na schodach dała się słyszeć seria szybko następujących po sobie wybuchów, a od kamiennego podłoża odbił się rykoszetem piorun. Piorun przemknął obok nich z trzaskiem. Luthien poczuł na plecach piekące swędzenie; podniósł oczy, spodziewając się, że ujrzy zwęglone ciało Olivera.
Niziołek jednak nadal stał w tym samym miejscu. Usiłował wyprostować pognieciony kapelusz i naprawić ułamane pomarańczowe piórko.
– Wiesz – odezwał się nonszalancko – czasami dobrze jest być niskiego wzrostu.
Znowu poderwali się do biegu. Młody Bedwyr pokonywał po dwa stopnie naraz, chcąc dopaść księcia, zanim ten wyrządzi więcej szkód.
Nie mógł nie dostrzec głębokich rowków w kamiennej ścianie w każdym miejscu trafionym przez piorun, i zastanawiał się, co u licha wyrabia. Jak do tego wszystkiego doszło? Jak to się stało, że on, syn lorda Bedwydrin, ściga teraz księcia-czarnoksiężnika w najwyższej wieży największej budowli Eriadoru?
Potrząsnął głową i pędził dalej, nie umiejąc znaleźć sensownych odpowiedzi na te pytania.
Robiąc kolejną rundę po nie kończącej się spirali schodów, młody Bedwyr wybałuszył oczy ze strachu i zdumienia. I natychmiast z wrzaskiem pochylił się, albowiem ciężki topór rozłupał kamienny schodek tuż nad jego głową. Drogę zastawili dwaj cyklopi, ustawieni jeden za drugim.
Luthien szybko natarł na nich mieczem, ale jednoocy dysponowali dużą tarczą, a poza tym walczyli z wyższej pozycji. Topór cyklopa był bardzo niebezpieczny. Opadał w dół, ilekroć Luthien zanadto zbliżył się do przeciwnika, zmuszał go do odwrotu, spychał ze stopni.
– Walcz! – krzyknął Oliver za jego plecami. – Musimy dopaść tego czarnoksiężnika, zanim zdąży przygotować następną niespodziankę!
Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Luthien nie mógł poważnie zagrozić potężnemu, dobrze zabezpieczonemu wrogowi. Na równym terenie wraz z Oliverem już dawno rozprawiłby się z dwoma cyklopami, ale na schodach sytuacja wydawała się całkowicie beznadziejna.
Zastanawiał się nawet, czy nie zawrócić i nie przyłączyć się do awantury w nawie, gdzie wraz z Oliverem mógł przynajmniej zdziałać coś dobrego.
Od ściany nad głową Luthiena odbiła się strzała, skierowana w górę. Cyklop, który opuścił tarczę, żeby blokować nieustanne uderzenia mieczy, został trafiony w pierś i zatoczył się do tyłu. Machinalnie uniósł tarczę. Luthien skorzystał z okazji, żeby zatopić miecz w jego kolanie. Bestia zwaliła się bezradnie na schody, a druga niezwłocznie wzięła nogi za pas.
Zdążył pokonać dwa stopnie, gdy w jej plecach ugrzązł sztylet rzucony przez Olivera.
Luthien wykończył pierwszego cyklopa, drugi zaś odwrócił się ze skowytem, i właśnie w tym momencie ugodziła go kolejna odbita strzała.
Luthien i Oliver zrozumieli, co się dzieje, gdy zza zakrętu za ich plecami wyłoniła się Siobhan.
– Biegnij dalej! – Oliver wrzasnął do Luthiena, obawiając się, że zakochany młodzieniec przystanie i będzie przez całą wieczność robił słodkie oczy do ich wybawczyni. Trzeba jednak przyznać, że Luthien już pędził: przeskakiwał powalonych cyklopów i wbiegał po krętych schodach. – Musimy dopaść tego czarnoksiężnika...
– Zanim zdąży nam przygotować kolejną niespodziankę! – dokończył za niego Luthien.
Pokonali dwieście stopni i młodzieniec czuł, że nogi się pod nim uginają ze zmęczenia. Zatrzymał się na chwilę i obrócił, żeby zerknąć na przyjaciela.
– Jeżeli będziemy czekać, daję głowę, że ten czarnoksiężnik przyszykuje nam wielki łomot – powiedział Oliver, odgarniając z twarzy grube sztuczne włosy.
Luthien odchylił głowę do tyłu, wziął głęboki oddech i znowu zaczął biec.
Pokonali kolejne sto stopni, gdy ujrzeli przed sobą coś, co musiało być odbiciem światła dziennego. Dotarli do podestu, a pięć kolejnych schodków zaprowadziło ich na dach wieży, kolistą przestrzeń o średnicy mniej więcej ośmiu metrów, otoczoną niskimi blankami.
Naprzeciwko nich stał książę Morkney. Uśmiechał się dziko, a jego głos ulegał zmianie, robił się coraz głębszy, bardziej gardłowy i złowieszczy. Luthien skoczył na platformę, ale zaraz wyhamował i patrzył z przerażeniem, jak ciało księcia gwałtownie się przechyla, skręca i wybrzusza.
I powiększa rozmiary.
Skóra Morkneya pociemniała, a szyję i ręce pokryły warstwy twardych łusek. Jego głowa dziwacznie się rozdęła i wyrosły z niej ogromne kły i rozdwojony, trzepoczący jęzor. Wkrótce twarz księcia wyglądała jak pysk gigantycznego węża, z którego górnej części sterczały wielkie, kręte rogi. Jego czerwona szata wydawała się w tym momencie krótką spódniczką, bowiem był dwukrotnie wyższy, a jego klatka piersiowa, przedtem tak chuderlawa i wątła, teraz rozrosła się i napinała do granic wytrzymałości dawniej obszernego ubrania. Z rękawów wystawały długie, potężne ręce zakończone szponiastymi palcami, które przeczesywały powietrze, kiedy książę kontynuował swą wyraźnie bolesną transformację.
Z wężowej paszczy pociekła ślina, która niby żrąca substancja zaskwierczała na kamiennej posadzce między pazurami stwora w miejscu, gdzie leżały strzępy butów Morkneya. Bestia wzruszyła ramionami, zrzuciła czerwoną szatę i rozpostarła wielkie, skórzaste skrzydła. Jej czarne cielsko i łuski dymiły od gorąca z Otchłani.
– Morkney – szepnął Luthien.
– Nie sądzę – odparł Oliver. – Może powinniśmy z powrotem zejść na dół.
DEMON
– Już nie jestem Morkneyem – obwieściła bestia. – Podziwiaj moc Praehoteca i drżyj!
– Praehoteca? – szepnął Luthien. I rzeczywiście ogarnął go strach.
– To demon – wytłumaczył Oliver. Z trudem łapał oddech. Luthien wiedział, że to nie tylko skutek długiego wbiegania na schody. – Ten spryciarz czarnoksiężnik użyczył swego ciała demonowi.
– Nie jest gorszy od smoka – wyszeptał Luthien, próbując uspokoić Olivera i samego siebie.
– Nie pobiliśmy smoka – natychmiast przypomniał mu Oliver. Demon rozejrzał się wokoło. Jego oddech parował w chłodnym październikowym powietrzu.
– Ech – westchnął. – Jak dobrze znowu być na świecie! Zanim Morkney zechce mnie wypuścić do Otchłani, nieźle się pożywię wami, i jeszcze setką innych!
Luthien nawet przez chwilę nie wątpił w słowa demona. Widywał już potwory dorównujące Praehotecowi wielkością, ale z żadnego z nich, nawet z Balthazara, nie emanowało tak potężne, niewysłowione zło. Młodzieniec zastanawiał się, ilu ludzi zdołał pożreć, ale próba znalezienia odpowiedzi przejęła go dreszczem.
Usłyszał czyjeś kroki na schodach. Obejrzał się i zobaczył, że Siobhan wchodzi na niższy podest z łukiem w ręku.
Luthien wziął głęboki oddech i starał się uspokoić. Teraz zakochany młodzieniec zrozumiał, że stawka w tej grze wzrosła.
– Chodź ze mną, Oliverze – wycedził przez zaciśnięte zęby. Mocno chwycił miecz, gotowy do starcia z demonem zagłady.
Jednak zanim niziołek zdążył odwrócić się i spojrzeć z niedowierzaniem na wyższego od siebie przyjaciela, Praehotec wyciągnął uzbrojoną w pazury łapę i zacisnął ją w wielką pięść.
Nagle nad blankami po lewej stronie zerwał się potężny wiatr, który zaatakował towarzyszy. W tym samym momencie Siobhan wypuściła strzałę, lecz powiew wiatru zepchnął ją w bok, tak że nie mogła wyrządzić już nikomu szkody.
Luthien zmrużył oczy i zasłonił się ramieniem w obronie przed piekącym wiatrem. Jego płaszcz i ubranie furkotały, uderzając Olivera. Niziołek stracił kapelusz, który poszybował spiralnym ruchem w górę. Oliver instynktownie podskoczył i złapał go, upuszczając przy tym rapier. Po chwili i niziołek zaczął szybować, a raczej lecieć do góry nogami. Kiedy wrócił do normalnej pozycji, wzbił się jeszcze wyżej, nad blankami. Oszołomiony, był już dobre kilka metrów od nich, kiedy Praehotec podniósł swój szyderczo roześmiany, wężowaty pysk i pozwolił wiatrowi rozszaleć się na dobre. Oliver wrzasnął i spadł, znikając Luthienowi z oczu. Wołając zaginionego druha, młodzieniec natychmiast ruszył do ataku. Podczas gdy zaciekle ciął mieczem, strzały Siobhan tworzyły, zdawałoby się, nieprzerwaną linię nad jego głową, a każda trafiała bestię, jednakże Luthien nie zdołał dostrzec, czy wyrządzają jej jakąkolwiek szkodę.
Sam zrobił mieczem niewielkie nacięcie, ale ostrze broni zostało gwałtownie odepchnięte. Luthien upadł na kolano, uchylając się przed pazurem demona, lecz zaraz powstał i odskoczył do tyłu. Musiał jeszcze wciągnąć brzuch, żeby uniknąć ciosu rozbujanego ramienia bestii.
Jedna ze strzał przebiła szyję Praehoteca i demon syknął. Wówczas Luthien zadał pchnięcie, które rozcięło wewnętrzną stronę jego mięsistego, potężnego uda. Młody Bedwyr błyskawicznie odchylił głowę w bok, umykając przed uzbrojoną w kły wężową paszczą, ale zanim zdążył odzyskać równowagę, bestia zahaczyła pazurem o jego ramię, dźwignęła go i odrzuciła.
Spadając, Luthien zachował przytomność umysłu i ciął mieczem jeszcze raz. Trafił Praehoteca w kłykieć.
Wiedział, że ten ostatni cios sprawił demonowi ból, ale niemal go pożałował, gdy Praehotec zwrócił ku niemu swe gadzie, rozjaśnione palącym gniewem ślepia.
Zobaczył coś jeszcze: migotanie w ognistych oczach potwora i lekkie drganie z boku jego wężowej szczęki.
Strzała wypuszczona przez Siobhan rozorała szyję bestii.
Migotanie i drganie powtórzyły się i Luthien odniósł wrażenie, że Praehotec nie czuje się zbyt pewnie w swej nowej materialnej powłoce.
Demon wyprostował się i wzbił nad Luthienem, jakby naigrawając się z jego przypuszczeń. Pełne furii spojrzenie spoczęło na innym obiekcie. Z oczu bestii wystrzeliły z trzaskiem dwie linie czerwonej energii, które połączyły się tuż przed jej obliczem, przemknęły przez szczyt wieży i uderzyły w Siobhan, strącając ją ze schodów.
Luthien poczuł się tak, jakby jego serce przestało bić.
Zwisając z wieży, Oliver kolejny raz wcisnął kapelusz na głowę. Kapelusz leżał całkiem prosto, ale peruka pod spodem przekręciła się i długie, czarne loki opadały niziołkowi na twarz, zasłaniając mu oczy. Po tym, jak uderzył się w kamień, bolały go nogi i biodro. Nie inaczej było z rękami, którymi rozpaczliwie ściskał linkę swego magicznego haka.
Przerażony Oliver zdawał sobie sprawę, że nie będzie mógł tak wisieć całą wieczność, toteż w końcu zdobył się na odwagę, i strząsając włosy z twarzy, spojrzał w górę. Jego hak – jego cudowny, magiczny hak! – zaczepił się o pofałdowany kamień, ale odległość od krawędzi wieży była zbyt duża, by niziołek mógł się na nią wgramolić, natomiast na zejście w dół, na ulicę, Oliver miał o wiele za mało liny.
Nieco wyżej, po lewej stronie, zauważył wgłębienie okienne.
– Jesteś taki dzielny – szepnął do siebie, podkurczył nogi i oderwał się od ściany. Powoli przesunął się na prawo, a kiedy uznał, że lina jest dostatecznie naprężona, przebiegł, a raczej przeleciał z powrotem na lewo niby wahadło. Pod koniec tego manewru wysunął ręce, zdołał zaczepić palce jednej z nich o krawędź okna i nie bez trudu wślizgnął się na parapet.
Wydał pomruk niezadowolenia, rozważywszy, jaką ma przed sobą barierę. Wprawdzie mógł się włamać przez witrażowe okno, ale gięty pręt z metalu z pewnością przeszkodził by mu w dostaniu się do wieży.
Mocno poirytowany, rozejrzał się i zauważył, że w dole zbiera się tłum ludzi, a wielu z nich pokazuje go sobie palcami i wykrzykuje coś do swoich pobratymców. Nieco dalej ujrzał oddział Gwardii Pretoriańskiej, który sunął ulicami niewątpliwie po to, by zdusić bunt rodzący się w katedrze.
Niziołek pokręcił głową i ponownie wyprostował swój kapelusz, a potem wykonał trzy krótkie szarpnięcia, żeby oswobodzić hak. Uświadomił sobie, że mógłby zaczepić go gdzieś w dole i zejść z wieży, aby ocalić własną skórę, ale, ku własnemu zdumieniu, zarzucił magiczny przedmiot o mur w pobliżu innego okna.
Pamiętając o więzach przyjaźni, wkrótce podjął wspinaczkę. Tłum w dole wciąż wznosił okrzyki.
– Czasami nie wydaje mi się, że posiadanie przyjaciela to dobra rzecz – mruknął Oliver. Mimo wszystko posuwał się dalej.
Rozruchy wewnątrz katedry doprowadziły do druzgocącej klęski cyklopów. Wielu z nich poległo, a pozostali znajdowali się w rozsypce i unikali nieprzyjaciela, ale tłum nie mógł skutecznie się przeciwstawić straszliwej wskrzeszonej brygadzie Morkneya i nikczemnym gargulcom. Przecinacze starali się skupić oszalałych ludzi, by mogli utorować sobie drogę do wyjścia.
Teraz uczestnikom rozruchów zależało tylko na ucieczce.
Cyklopi i gargulce mieli dobre rozeznanie w sytuacji i rzucali zapory wszędzie tam, gdzie kierował się tłum.
A przerażające wskrzeszone potwory nie odstępowały uciekinierów na krok i ściągały tych, którzy nie zdołali w porę wymknąć się ich szponiastym, kościstym dłoniom.
Przypuszczając śmiały atak, Luthien wydał z siebie dziki okrzyk wściekłości. Tak bardzo chciał powalić plugawą bestię, że zupełnie przestał dbać o własne bezpieczeństwo. Demon wyciągnął dwa pazury, aby schwytać młodzieńca, lecz on, po mistrzowsku wywijając mieczem, rozciął najpierw jedną, a potem drugą łapę. Ze zranionych kończyn pociekły strugi krwi.
Luthien odchylił ramię i wciąż rąbał demona mieczem, a nawet kopał go nogami.
Najwyraźniej Praehotec pojął, iż furia napastnika może być groźna w skutkach. Zaczął machać skórzastymi skrzydłami i uniósł się nad wieżę.
– Nie! – zaprotestował Luthien. To, że Praehotec znalazł się poza zasięgiem jego miecza, było niebezpieczne, lecz rozwścieczony młodzieniec myślał tylko o tym, że mordercza bestia może mu uciec. Skoczył ku niej, chociaż wiedział, że zostanie uderzony pazurem w plecy, gdy tylko się do niej zbliży.
Nie poczuł bólu i nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, że krwawi. Przepełniał go czysty, niepohamowany gniew. Skoncentrował wszystkie siły na zadaniu ciosu i zatopił miecz w brzuchu Praehoteca. Z rany wytrysnęła dymiąca, zielona ciecz, która ubrudziła ramię Luthiena. Uparty Bedwyr ryknął i zaczął gwałtownie przesuwać miecz to w jedną, to w drugą stronę, usiłując wypatroszyć bestię. Spoglądając Prahotecowi w oczy, znowu odkrył w nich lekki niepokój, jakby demon nie czuł się bezpiecznie w ciele czarnoksiężnika.
Praehotec wyrżnął młodzieńca w ramię. Nagle oszołomiony Luthien uświadomił sobie, że znowu klęczy na kamiennym bruku. Demon wzbił się w górę, rozpościerając nad nim skrzydła niby orzeł, który osacza bezbronną ofiarę.
Gdzieś w oddali zabrzmiał krzyk – Luthien rozpoznał głos Siobhan.
– Ty wstrętna kanalio! – warknęła kobieta półelf i wypuściła kolejną strzałę.
Praehotec śledził ją wzrokiem aż do momentu, gdy utkwiła w jego gadzim ślepiu.
Luthien zrozumiał, że to Siobhan trafiła demona, i instynktownie pchnął miecz w górę, ponad głową.
Pvaehotec ciężko opadł. Nadział się na miecz aż po rękojeść i zaczął się miotać, lecz po chwili zamarł i dziwnie spojrzał na Luthiena.
Tymczasem młodzieniec patrzył z niedowierzaniem na miecz, którego gałka wibrowała od bicia wielkiego serca bestii.
Przy akompaniamencie ryku, który rozłupał kamienie, Praehotec runął na parapet, drgając tak gwałtownie, że ostrze broni uległo przepołowieniu przy gardzie.
Siobhan trafiła demona jeszcze jedną strzałą, ale to nie miało już znaczenia. Praehotec miotał się bezradnie. Wyciekała z niego czerwona i zielona krew oraz fragmenty wnętrzności.
Luthien stanął przed bestią. Walcząc z zawrotami głowy i z bólem, spojrzał w ślepia potwora, który wydawał się pokonany.
Dostrzegł buzujące ogniki odrobinę zbyt późno. Próbował uchylić się przed liniami czerwonej energii, które znowu wyszły z demona, by połączyć się i wybuchnąć.
Luthien przekoziołkował po wieży. Siobhan raz jeszcze znikła mu z oczu. Potoczyła się aż na dół i spadła na niższy podest, gdzie mogła tylko leżeć i bezradnie pojękiwać.
Młody Bedwyr potrząsał głową, usiłując przypomnieć sobie, gdzie się znajduje. Kiedy się obejrzał, zobaczył wyprostowanego Praehoteca, który śmiał się szyderczo.
– Myślisz, że swoją nędzną bronią pokonasz Praehoteca?! – ryknęła bestia. Zagłębiła palce w jaskrawej ranie w swoim brzuchu i, nie przestając się śmiać, wyciągnęła pokryty śluzem miecz. – Jam jest Praehotec, którego początki toną w pomroce dziejów!
Luthien nie miał już siły walczyć z potworem. Zrozumiał, że poniósł klęskę. Zdawał sobie sprawę również i z tego, że jeśli Greensparrow rzeczywiście zjednał sobie takich sojuszników jak Praehotec, co utrzymywał Brind’Amour i czego chyba dowiódł Morkney, to wkrótce nad całym Eriadorem zalegnie mrok.
Luthien usiłował dźwignąć się na kolana. Chciał przynajmniej umrzeć z godnością. Podparł się stopą, ale przerwał manewr i intensywnie wpatrywał się w potwora.
– Nie! – ryknął Praehotec. Demon nie patrzył na Luthiena; spoglądał w górę, gdzie nie było niczego oprócz powietrza. – To mnie należy się ta zwierzyna! Jego ciało jest moim pożywieniem!
– Wykluczone! – brzmiała odpowiedź księcia Morkneya. – Ja będę miał tę słodką przyjemność.
Chytry pysk Praehoteca zadrgał, a potem dziwacznie się wydął i skierował ku obliczu księcia Morkneya. Potem na krótko znów stał się Praehotekiem, by znowu zmienić się w czarnoksiężnika.
Walka trwała, lecz młody Bedwyr wiedział, że ta chwila, okazja do zadania ciosu, nie będzie trwała zbyt długo. Zatoczył się nieco do przodu, próbując znaleźć jakąś broń, a także wykrzesać z siebie siły do ataku.
Kiedy zerknął na czubek wieży, zobaczył nie Praehoteca, lecz chude i nagie ciało księcia Morkneya, który pochylał się, by podnieść upuszczoną szatę.
– Już powinieneś być martwy – rzekł Morkney, zauważywszy, że Luthien usiłuje wstać. – Uparty głupiec! Bądź dumny z tego, że przez kilkanaście minut odpierałeś ataki takich jak Praehotec. Bądź dumny, kładź się i umieraj.
Niewiele brakowało, żeby Luthien usłuchał tej rady. Nigdy dotąd nie był tak wyczerpany i tak poważnie ranny. Nie miał również złudzeń, że śmierć jest bardzo blisko. Ale gdy opuścił głowę, zauważył coś, co sprawiło, że raz jeszcze wyprostował się i przypomniał sobie, ile przecierpiał.
Rapier Olivera.
Przy wtórze szyderczego śmiechu księcia Morkneya młodzieniec pokonał przeszkodę i podniósł wąskie ostrze. Potem stał przez chwilę spokojnie, żeby odzyskać równowagę, przybrał odpowiednią pozycję i chwiejnym krokiem ruszył w stronę swojego wroga.
Morkney wciąż był nagi i wciąż śmiał się z Luthiena, który, zataczając się, celował rapierem w pierś wroga.
– Naprawdę sądzisz, że nie zdołam cię pokonać? – zapytał książę z niedowierzaniem. – Czy myślisz, że potrzebuję Praehoteca albo jakiegoś innego demona, żeby zniszczyć zwykłego szermierza? Odesłałem tego demona tylko dlatego, że chciałem, abyś poniósł śmierć z moich rąk.
Przejęty pychą, Morkney ryknął, uniósł kościste ręce, rozcapierzył palce niby zwierzę, i zaintonował pieśń.
Luthien gwałtownie wygiął plecy i zastygł w bezruchu. Szok i zbliżająca się agonia sprawiły, że wytrzeszczył oczy. Przez jego ciało przeszła fala mrowienia, która dosłownie rozsadzała mu piersi. Z przerażeniem uświadomił sobie, że niegodziwy czarnoksiężnik kradnie czy też wysysa z niego energię życiową.
– Nie – usiłował protestować, ale wiedział, że nie jest godnym rywalem dla obdarzonego mocą złego księcia.
Niczym prawdziwy pasożyt, Morkney nadal żywił się swą ofiarą i czerpał z tego perwersyjną przyjemność, zanosząc się złośliwym śmiechem. Był istotą równie nikczemną jak demon, którego przywołał.
– Jak mogłeś kiedykolwiek wierzyć, że zdołasz ze mną wygrać? – zagadnął książę. – Czyżbyś nie wiedział, kim jestem? Czy teraz pojmujesz, jak wielka jest moc bractwa Greensparrow?
Znowu rozległ się szyderczy śmiech; konający Luthien nie potrafił wyrazić protestu. Jego serce biło jak oszalałe. Bał się, że rozsadzi mu pierś.
Nagle nad głową księcia zawirował sznur z pętlą, która szczelnie opasała mu ramiona. Morkney szeroko otworzył ze zdumienia oczy i śledził linę na całej jej długości, aż do końca, który trzymał gramolący się na blanki Oliver deBurrows.
Niziołek wzruszył ramionami i uśmiechnął się przepraszająco, a nawet pomachał do księcia. Morkney warknął. Zamierzał zwrócić swój gniew na tego napastnika. Sądził, że nie musi już sobie zaprzątać głowy bezczelnym młokosem.
Gdy tylko Luthien się uwolnił, skoczył naprzód, jednocześnie wysuwając śmiercionośny rapier, którego czubek utkwił w piersi zaskoczonego księcia.
Stali twarzą w twarz przez dłuższą chwilę. Morkney patrzył z niedowierzaniem na tego dziwacznego gołowąsa, na młokosa, który go pokonał. Książę zaśmiał się jeszcze raz z niewiadomej przyczyny, a potem osunął martwy w ramiona Luthiena.
Na dole, w nawie, gargulce skamieniały i rozbiły się o posadzkę, a szkielety i gnijące zwłoki powróciły do wiekuistego snu.
Oliver spojrzał na dół, na ogromny już tłum i liczne zastępy Gwardii Pretoriańskiej, wchodzące na plac obok Ministerstwa.
Niziołek przytomnie zawołał do Luthiena:
– Przełóż go za boczną ścianę!
Zaskoczony Luthien odwrócił się do Olivera, który znowu wdrapywał się na blanki, żeby wrócić na szczyt wieży.
– Przełóż go za boczną ścianę! – powtórzył niziołek. – Niech zobaczą, że został powieszony za tę swoją chuderlawą szyję!
Ten pomysł przeraził Luthiena.
Oliver podbiegł do przyjaciela i odepchnął go od martwego księcia.
– Nie rozumiesz? – zapytał. – Oni muszą go zobaczyć!
– Kto?
– Twój lud! – krzyknął Oliver i, zebrawszy siły, zepchnął Morkneya z blanków. Lina ześlizgnęła się z ramion księcia i zacisnęła wokół szyi. Po chwili chuda, naga postać gwałtownie zatrzymała się obok wieży i zawisła wysoko, kilkadziesiąt metrów nad ziemią.
Jednak biedny lud Montfort, ciemiężony przez złego władcę od tylu lat, z pewnością mógł go rozpoznać.
I tak się stało.
Z północnego transeptu wypłynął zwycięski tłum z katedry. Przeniósł swój gniew na ulice, zagarniając po drodze wielu gapiów.
– Cóżeśmy zrobili? – zapytał w osłupieniu młody Bedwyr, bezradnie obserwując brutalne walki w dole.
Oliver wzruszył ramionami.
– A któż to może powiedzieć? Ja wiem tylko, że łupy będą bogatsze, jeśli pozbędziemy się tego żylastego księcia – odparł, wykazując charakterystyczny dla siebie oportunizm.
Luthien tylko pokręcił głową. Kolejny raz zastanawiał się, w co się wmieszał i jak do tego wszystkiego doszło.
– Luthien? – zagadnął czyjś głos.
Odwrócił się i zobaczył Siobhan. Opierała się ciężko o mur, jej szara suknia była w strzępach. Mimo to uśmiechała się.
Śnieg pokrywał grubą warstwą spokojne uliczki Montfort; niemal na każdej widniały czerwone plamy krwi. Luthien siedział na dachu wysokiego budynku w niżej położonej dzielnicy i spoglądał to na miasto, to na północne ziemie.
Mieszkańcy Montfort zbuntowali się, a on, Karmazynowy Cień, bez pytania o zgodę został obwołany ich przywódcą. Wielu ludzi poległo i to bardzo ciążyło Luthienowi. Ale czerpał siłę od tych, którzy zawzięcie walczyli o wolność, od tych dzielnych ludzi, którzy długo znosili tyranię, a teraz nie chcieli wracać do dawnego stanu i gotowi byli zapłacić za to życiem.
I, ku zdumieniu Luthiena, wygrywali. Potężna, dobrze uzbrojona armia cyklopów nadal kontrolowała środkową dzielnicę miasta za murem, chroniąc bogatych kupców, którzy świetnie prosperowali za rządów księcia. Mówiono, że dowództwo nad oddziałem przejął wicehrabia Aubrey.
Luthien dobrze sobie zapamiętał tego człowieka i miał nadzieję, że pogłoski są prawdziwe.
W pierwszych tygodniach po śmierci księcia toczono zacięte walki, w których codziennie ginęły setki mężczyzn, kobiet i cyklopów. Szybkie nadejście zimy spowolniło tempo wojny. Wielu jej uczestników myślało wyłącznie o tym, jak się uchronić przed zamarznięciem albo głodem. Z początku wydawało się, że mróz sprzyja kupcom i cyklopom, ulokowanym w lepszych dzielnicach wyżej położonej części miasta, ale w miarę upływu czasu ludzie Luthiena zaczęli zdobywać przewagę. Kontrolowali zewnętrzny mur oraz napływ wszelkich towarów do miasta.
A grupa Siobhan wraz z pewną liczbą okrutnych krzatów nadal siała spustoszenie. Akurat przygotowywano plan wielkiego najazdu na kopalnie w celu odbicia reszty niewolników.
Luthien nie mógł jednak pozbyć się całkiem licznych wątpliwości. Czy jego działania miały wartość, czy może uczestniczył w paradzie głupców? Ilu ludzi jeszcze zginie, dlatego, że obrał taką drogę i że w tamtym rozstrzygającym momencie w Ministerstwie oficjalnie ujawniono istnienie Karmazynowego Cienia, a ludzie poszli za nim? I jeśli nawet odnieśli zaskakujące zwycięstwa na początku, jaką nadzieję dawała przyszłość oblężonym mieszkańcom Montfort? Wyglądało na to, że zima będzie surowa, a wiosną należało się spodziewać armii z Avon, oddziałów króla Greensparrowa, który zechce odbić miasto.
I ukarać rewolucjonistów.
Luthien westchnął głęboko, zauważywszy kolejnego jeźdźca, który opuszczał północną bramę Montfort i galopował na północ, by rozgłosić wieści i zdobyć pomoc – przynajmniej w formie prowiantu z pobliskich wiosek. Krążyły pogłoski o jakiejś potyczce w Port Charley na wschodzie, lecz Luthien nie przywiązywał do nich większej wagi.
– Wiedziałem, że tu będziesz – odezwał się ktoś za jego plecami. Luthien odwrócił się i zobaczył Olivera, który wspinał się na dach. – Oglądasz swoje królestwo?
Ponure spojrzenie Luthiena świadczyło o tym, że nie uważał słów Olivera za śmieszne.
– Och, dobrze – ustąpił niziołek. – Przyszedłem tylko po to, żeby ci powiedzieć, że masz gościa.
Luthien uniósł brwi, zaskoczony widokiem kobiety, która weszła na krawędź dachu. Młody Bedwyr uświadomił sobie z pewnym zdziwieniem, że miała zielone oczy jak Siobhan, ale jej włosy były rude, bardzo rude. Stała wyprostowana i dumna, trzymając coś przed sobą w kocu i wpatrując się w starego przyjaciela.
– Katerin – wyszeptał Luthien. Miał zaschnięte gardło. Katerin przeszła po dachu, stanęła przed Luthienem i wręczyła mu zawiniątko.
Luthien wziął je delikatnie, nie pojmując, o co chodzi. Kiedy rozchylił koc, otwarł ze zdumienia oczy, albowiem ujrzał Ślepego Siepacza, drogocenny miecz rodu.
– Od Gahrisa, twego ojca i prawowitego władcy Bedwydrin – oznajmiła Katerin, z powagą i determinacją w głosie.
Luthien patrzył badawczo w jej zielone oczy, zastanawiając się, co zaszło.
– Wyspy Morza Avon skuto łańcuchami – powiedziała Katerin. – I na całej wyspie Bedwydrin nie ma ani jednego żywego cyklopa.
Luthien z trudem łapał oddech. A więc Gahris poszedł w jego ślady, zaczął toczyć wojnę! Młodzieniec rozejrzał się wokoło; patrzył na uśmiechniętą Katerin i Olivera, na pokryte śniegiem dachy cichego miasta.
Znowu musiał podjąć decyzję, ale tym razem, w przeciwieństwie do poprzednich, brzemiennych w skutki wydarzeń, robił to świadomie.
– Jedź, Oliverze – nakazał. – Jedź i powiedz ludziom, żeby nabrali otuchy. Powiedz im, że rozpoczęła się wojna, wojna o ich wolność. – Młodzieniec znowu spojrzał w oczy dumnej kobiecie z Hale. – Jedź, Oliverze – powtórzył. – Powiedz im, że nie są sami.