R. A. Salvatore
Gra Luthiena
Miecz rodu Bedwyrów 2
Działo się to w czasach, gdy Eriador był pogrążony w mroku, król Greensparrow i jego książęta-czarnoksiężnicy uciskali Wyspy Morza Avon, a znienawidzeni cyklopi służyli w Gwardii Pretoriańskiej, sprzymierzając się z rządem przeciwko prostemu ludowi. Były to czasy, kiedy osiem wielkich katedr w krainie Avon, błogosławionych pomników duchowości wybudowanych w hołdzie wyższym mocom, służyło jako miejsca poboru podatków.
Ale były to również czasy nadziei, albowiem w północno-zachodniej części górskiego pasma zwanego Żelaznym Krzyżem, w Montfort, największym mieście całego Eriadoru, rozległo się wołanie o wolność, o otwarty bunt. Niegodziwy książę Morkney, pionek w grze Greensparrowa, zginął, a jego obnażone chude ciało zawisło na najwyższej wieży Ministerstwa, ogromnej katedry Montfort. Zamożni kupcy i ich cyklopowi strażnicy, zausznicy tronu, zostali przyparci do muru, zamknięci w górnej dzielnicy miasta, podczas gdy w niżej położonej części, w uboższych domostwach, dumni Eriadorczycy wspominali dawnych królów i wykrzykiwali imię Bruce’a MacDonalda, który przed wiekami poprowadził lud do zwycięstwa w zaciętej wojnie z cyklopami.
Właściwie był to drobiazg, świetlny punkcik w morzu czerni, pojedyncza gwiazda na ciemnym niebie w nocy. Książę-czarnoksiężnik nie żył, lecz król-czarnoksiężnik mógł bez trudu znaleźć kogoś na jego miejsce. Montfort znalazło się w ogniu zajadłej bitwy. Rebelianci powstali przeciw rządzącym i ich cyklopowym gwardzistom. Jednakże ogromna armia Avon jeszcze nie wkroczyła do walki ze względu na zimę. Z chwilą gdy ruszyła do boju, gdy potęga, której uosobieniem był Greensparrow popłynęła na północ, wszyscy zbuntowani przeciw królowi-czarnoksiężnikowi mieli zaznać prawdziwie mrocznej ery.
Ale rebelianci nie rozumowali w ten sposób. Staczali kolejne bitwy zjednoczeni i pełni nadziei. Tak zaczyna się każda rewolucja.
Wieści o walkach w Montfort wiele znaczyły dla dumnego ludu eriadorskiego, któremu przykra była każda forma zwierzchnictwa południowego królestwa Avon. Dumni Eriadorczycy zawsze czcili imię Bruce’a MacDonalda, a teraz z uwagą słuchali okrzyków na cześć nowego bohatera: pogromcy Morkneya, który zrządzeniem losu stał się przywódcą pączkującej rewolucji.
Okrzyków na cześć Karmazynowego Cienia.
MINISTERSTWO
Rewolta zaczęła się tutaj, w wielkiej nawie Ministerstwa, a wyschnięta krew zabitych podczas pierwszej bitwy wciąż jeszcze plamiła drewniane ławy i kamienną posadzkę, a także znaczyła strugami ściany i posągi.
Katedra została zbudowana przy murze oddzielającym społeczność kupiecką od gminu, toteż stanowiła ważny punkt strategiczny. W ciągu tygodni walk kilkakrotnie przechodziła z rąk do rąk, ale rewolucjoniści wykazywali tak ogromną determinację, że cyklopom nigdy nie udawało się zagrzać tu miejsca wystarczająco długo, by wejść na wieżę i odciąć zwłoki księcia Morkneya.
Tym razem jednak jednookie bestie przypuściły zmasowany atak i zachodnia brama Ministerstwa została wyłamana, podobnie jak mniejsze wejście do północnego transeptu katedry. Dwudziestoosobowe oddziały cyklopów wdarły się do środka i natychmiast napotkały zaciekły opór. Zakrzepłe plamy krwi na drewnianych ławach i kamiennej posadzce pokryła świeża warstwa.
W ciągu zaledwie kilku sekund nie było już bitewnych szyków, tylko bezładny tłum zagorzałych wrogów, którzy rąbali się nawzajem, zabijali i ginęli.
Odgłosy walk dały się słyszeć w niżej położonej dzielnicy miasta, na ulicach należących do rebeliantów. Siobhan, półelf i półczłowiek, oraz jej czterdziestu elfich towarzyszy – ponad jedna trzecia wszystkich elfów w Montfort – szybko odpowiedziała na zew. W murze wielkiej katedry, łączącym ją z niższym Montfort, pomysłowe krzaty wyrąbały tajne przejście, korzystając z rzadkich przerw w walkach. Teraz Siobhan wraz z towarzyszami pospiesznie opuściła niżej położoną dzielnicę miasta i wspięła się po zawczasu przygotowanych linach do owego sekretnego korytarza.
Pełzając prymitywnym tunelem, wojownicy słyszeli zgiełk walk w nawie. Korytarz rozwidlał się i ciągnął przy murze dzielącym miasto, a potem wyginał, zgodnie z kształtem katedralnej apsydy. Zrobienie przejścia nie sprawiło krzatom wiele kłopotu – mimo iż masywna ściana miała co najmniej kilka metrów grubości, wiele tuneli już istniało, gdyż potrzebowała ich ekipa zajmująca się sprzątaniem katedry.
Niebawem elfy skierowały się na zachód. W pewnym miejscu tunel gwałtownie się urywał i kończył drabinką, która prowadziła na wyższy poziom. Skierowały się na południe, a następnie jeszcze dalej na zachód i w końcu na północ, zataczając w ten sposób pełne koło po obwodzie południowego transeptu. Wreszcie Siobhan odepchnęła głaz i wyczołgała się na południowe triforium, rząd odkrytych arkad kilkanaście metrów nad podłogą, biegnący wzdłuż nawy od zachodnich drzwi aż do otwartej przestrzeni na skrzyżowaniu transeptów. Piękna kobieta półelf westchnęła z rezygnacją, odgarniając z twarzy długie, pszeniczne pukle i spoglądając na okropne sceny w dole.
– Celujcie dokładnie – pouczyła swych elfich towarzyszy, którzy stłoczyli się za jej plecami i ustawili na krawędzi empory. Rozkaz nie wydawał się konieczny, gdy zobaczyli plątaninę napierających na siebie ciał. Trudno było oddać celny strzał, ale niewielu łuczników w całym rejonie Morza Avon mogło się równać z elfami. Wielkie łuki śpiewnie jęknęły, a strzały przeszyły powietrze, by zadać cyklopom niechybną śmierć.
Jedna czwarta armii elfów, na czele z Siobhan, gnała wzdłuż triforium aż do zachodniego jego krańca. W tym miejscu, nadal dość wysoko nad posadzką, biegł mały tunel, który przecinał zachodni narteks i otwierał się na północne triforium. Elfy mknęły pośród cieni, omijając liczne posągi, które ozdabiały emporę. Na przeciwległym końcu mieściła się podstawa północnego transeptu, przez którego drzwi wdarli się kolejni cyklopi. Tylko nieliczni obrońcy starali się powstrzymać ich napór. Dziesięć elfów napięło łuki i wypuszczało strzałę za strzałą, urządzając cyklopowym najeźdźcom krwawą jatkę.
Walczących w nawie jednookich powoli opuszczało szczęście. Ich siły kurczyły się i nie zdołali podtrzymać impetu pierwszego ataku.
Potem nastąpił wybuch, bowiem najeźdźcy sforsowali bramę na końcu południowego transeptu taranem, rozbijając w ten sposób wzniesione tam barykady. Do środka wdarła się nowa fala cyklopów, której nie potrafili zahamować ani łucznicy na triforium, ani mężczyźni walczący w nawie.
– Wygląda na to, że zjawili się tutaj wszyscy jednoocy Montfort! – krzyknął elf stojący za plecami Siobhan.
Siobhan kiwnęła głową, nie mogąc się nie zgodzić z tą oceną. Najwyraźniej wicehrabia Aubrey, który wedle pogłosek został nowym dowódcą oddziałów królewskich w Montfort, uznał, że Ministerstwo jest w rękach wroga zbyt długo. Powiadano, że Aubrey to błazen, jeden ze zbyt wielu wicehrabiów i baronów-nieudaczników Eriadoru, którzy szczycili się królewską krwią i płaszczyli przed uzurpatorem władającym Avon. Bez wątpienia był to błazen, niemniej jednak przejął kontrolę nad gwardzistami Montfort, teraz zaś szarogęsił się w katedrze, walcząc z siłami rebeliantów.
– Luthien to przewidział – jęknęła Siobhan, mając na myśli swego ukochanego, któremu Opatrzność wyznaczyła rolę Karmazynowego Cienia.
Rzeczywiście, zaledwie tydzień wcześniej Luthien powiedział jej, że nie zdołają utrzymać Ministerstwa do wiosny.
– Nie damy rady ich powstrzymać – odezwał się elf za plecami Siobhan.
W pierwszej chwili kobieta miała ochotę wrzasnąć na towarzysza, zwymyślać go za szerzenie pesymizmu, ale znowu zabrakło jej silnych kontrargumentów. Wicehrabia Aubrey chciał odzyskać Ministerstwo i robił wszystko, by osiągnąć swój cel. Teraz nie chodziło już tylko o obronę wielkiego gmachu. Rzecz sprowadzała się do tego, by wyprowadzić z niego jak najwięcej żywych osób.
A przy okazji porządnie zaleźć za skórę cyklopom.
Siobhan naciągnęła cięciwę łuku. Strzała z głuchym odgłosem wbiła się w pierś jednookiego, który właśnie zamierzał się wielkim mieczem na powalonego przez siebie mężczyznę. Cyklop stał zupełnie nieruchomo i wpatrywał się ogromnym ślepiem w drżące jeszcze drzewce, jakby nie pojmując, co mu się przytrafiło. Jego przeciwnik powstał i zamachnął się pałką tak mocno, że zmiażdżył konającej bestii twarz, przyspieszając jej upadek na posadzkę.
Mężczyzna obrócił się i spojrzał na triforium. Na widok Siobhan uniósł pięść w geście zwycięstwa i wdzięczności. Zaledwie dwa susy wystarczyły mu, by znaleźć się w ogniu kolejnej walki.
Cyklopi nadchodzili rzędem z południowego końca mrowiącego się tłumu. Spychając obrońców, starali się dołączyć do swoich sojuszników.
– Z powrotem do południowego triforium – nakazała swoim towarzyszom Siobhan.
Elfy popatrzyły na nią z niedowierzaniem. Gdyby wróciły do sprzymierzeńców po drugiej stronie, oznaczałoby to oddanie dogodnego punktu obserwacyjnego.
– Z powrotem! – zarządziła Siobhan.
Potrafiła przewidzieć dalszy bieg wydarzeń. Wiedziała, że niebawem utracą nawę, a wówczas cyklopi skierują wzrok ku górze. Grupa Siobhan mogła uciekać tylko trasą, którą weszła do środka: ukrytym pasażem łączącym przeciwległą ścianę wschodnią z południowym triforium. Piękna wojowniczka wiedziała też, że mają przed sobą długą drogę, a gdyby ten mały tunel nad zachodnimi drzwiami został zablokowany przez cyklopów, północna empora byłaby całkowicie odizolowana.
– Cały czas biegnijcie! – zawołała i chociaż niektórzy z jej towarzyszy nadal nie pojmowali rozkazu, nie zatrzymali się, by zadawać pytania.
Siobhan czekała u podstawy północnego triforium, oglądając się przez nawę na nadbiegające elfy. Była pewna, że jej grupie zwanej Przecinaczami uda się wymknąć, ale obawiała się, iż żaden z wojowników broniących nawy nie zdoła opuścić Ministerstwa żywy.
Tymczasem wszystkie elfy minęły ją i weszły w tunel. Siobhan już miała za nimi pobiec, ale obejrzała się do tyłu i poczuła przypływ nadziei.
Na jej oczach zapadła się mała, kwadratowa część tylnego końca katedry bezpośrednio nad tajnym przejściem, którego użył jej oddział, żeby wejść do Ministerstwa. Siobhan spodziewała się ogłuszającego huku, ale ku jej zdumieniu mur nie rozbił się na posadzce, gdyż podtrzymywały go łańcuchy, jakby był mostem zwodzonym. Jakiś mężczyzna w łopoczącej pelerynie wbiegł do środka i wgramolił się na przechyloną platformę. Przypadł do podłogi i dwoma susami dostał się na ołtarz pośrodku apsydy, a następnie skoczył do góry, unosząc swój wspaniały miecz. Siobhan uśmiechnęła się; pojęła, że chytre krzaty zajmowały się nie tylko tajnym przejściem. Zmajstrowały również ten most zwodzony, zapewne na rozkaz Luthiena, albowiem ów roztropny młodzieniec najwyraźniej przewidział grożące im niebezpieczeństwo.
Obrońcy Ministerstwa kontynuowali walkę, ale cyklopi oglądali się za siebie i czuli strach.
Powodem było przybycie Karmazynowego Cienia.
– Kochany Luthien – szepnęła Siobhan i uśmiechnęła się jeszcze szerzej, widząc, że do młodego Bedwyra dołączył jego wystrojony przyjaciel, niziołek Oliver deBurrows.
Oliver trzymał w jednej ręce swój wielki kapelusz, a w drugiej rapier, na jego plecach zaś łopotała fioletowa peleryna z aksamitu. Podbiegł do ołtarza i podskoczył tak wysoko, jak potrafił. Z trudem uchwycił się krawędzi. Wierzgając nogami i miotając się desperacko, niespełna metrowy Oliver próbował wgramolić się na ołtarz, ale nie zdołałby tego uczynić bez pomocy innego druha Luthiena, który chwycił go za tylną część ciała i popchnął do góry.
Siobhan była zadowolona, że Luthien ma tak mocne wsparcie, ale kiedy przyjrzała się nowemu przybyszowi, uśmiech zamarł na jej wargach. Zobaczyła kobietę, wojowniczkę z Bedwydrin, ojczystej wyspy Luthiena. Była wysoka, silna i niezaprzeczalnie piękna; miała zmierzwione rude włosy i zielone oczy, które lśniły równie intensywnie jak oczy Siobhan.
– W samą porę, Katerin O’Hale – szepnęła. Zdusiła przelotną zazdrość i pomyślała, że pojawienie się tych trojga, a także sześćdziesięciu wojowników, którzy sunęli z tyłu po moście zwodzonym, mogło oznaczać ratunek dla obrońców uwięzionych w nawie.
Pokonanie tunelu w obrębie zachodniego muru nie było łatwym zadaniem dla elfów. Siobhan żywiła uzasadnione obawy, że cyklopi odetną im drogę, i rzeczy wiście, jednookie bestie czekały na nich, przycupnąwszy nad zachodnim narteksem. Jednak obrona nie została jeszcze zorganizowana, toteż elfy z pomocą sojuszników z południowego tunelu przedarły się do południowego triforium i tylko kilka z nich odniosło niegroźne rany.
Wychodząc na emporę, Siobhan zauważyła, że teren walk nieco się przesunął. Obrońcy stopniowo przemieszczali się na wschód, w kierunku drogi ewakuacyjnej, którą przetarł dla nich Luthien wraz ze swoim oddziałem.
– Walczcie do ostatniej strzały – Siobhan nakazała swym towarzyszom. – I przygotujcie liny, żebyśmy mogli zejść do południowego skrzydła i przyłączyć się do naszych sojuszników.
Elfy skinęły głowami, ale ich ponure miny świadczyły o tym, że nie takiej komendy oczekiwały. Przecinacze atakowali szybko. Zazwyczaj wchodzili do akcji tylko z łukami i wycofywali się, zanim wróg zdobył się na odwet. Teraz jednak walczono w Ministerstwie i miano je utracić, wraz z wieloma istnieniami ludzkimi. Siobhan szybko wyjaśniła swoim druhom, że w przypadku tak znaczącej bitwy ich tradycyjna taktyka ataku i odwrotu jest bezużyteczna.
Luthien znajdował się w ogniu walki i ciął cyklopów swym wielkim mieczem, Ślepym Siepaczem, przewodząc grupie obrońców. Po bokach miał Olivera i Katerin. Niziołek – z wielkim kapeluszem przykrywającym długie, kręcone brązowe włosy – walczył rapierem i lewakiem, a kobieta dzierżyła lekką dzidę. Oliver i Katerin byli wspaniałymi wojownikami, podobnie jak ludzie w szykach za ich plecami, w półkolistej apsydzie. Ta zionąca gniewem grupa powalała wrogów i pełniła rolę tarczy obronnej dla sojuszników.
Jednakże dla cyklopów liczył się przede wszystkim Luthien, Karmazynowy Cień, pogromca Morkneya. Jednoocy widzieli już pelerynę wroga, a teraz mieli poznać jego słynny miecz o wielkiej, złotej, wysadzanej klejnotami rękojeści w kształcie nieokiełznanego smoka, którego rozpostarte skrzydła tworzyły jelec broni. Luthien był niebezpieczny: to przecież za jego sprawą Eriadorczycy odważyli się zbuntować. Gdyby cyklopi zdołali zabić Karmazynowego Cienia, szybko stłumiono by rewoltę w Montfort. Wielu jednookich zrezygnowało z zaciętego pościgu za młodym Bedwyrem, ale byli i tacy, którym starczyło odwagi na wejście Luthienowi w drogę, gdyż pragnęli zasłużyć na uznanie wicehrabiego Aubreya, zapewne przyszłego namiestnika miasta.
– Powinieneś walczyć lewakiem – stwierdził Oliver, widząc, że Luthien jest zmuszony pojedynkować się z dwiema bestiami naraz.
Na podkreślenie swoich słów niziołek nadstawił szeroką głownię sztyletu, żeby przeszkodzić zbliżającej się w jego stronę włóczni, i sparował cios wygiętym jelcem. Zwodniczo delikatny manewr nadgarstka pozwolił mu oderwać grot od cyklopowej włóczni, po czym niziołek zatańczył obok rozpołowionego drzewca i wepchnął sztych rapiera w pierś bestii.
– Dlatego, że lewa ręka powinna ci służyć nie tylko do utrzymywania równowagi – dokończył i znowu przybrał heroiczną pozę, opierając sztych rapiera o podłogę, a rękę z lewakiem na biodrze. Stał tak zaledwie chwilę, gdyż z boku zaatakował go kolejny jednooki.
Luthien uśmiechnął się, choć znajdował się pod silną presją i walczył z dwoma napastnikami jednocześnie. Odczuwał potrzebę spierania się z filigranowym przyjacielem, wykazania swojej wyższości.
– Ale gdybym walczył dwoma rodzajami broni – zaczął i gwałtownie pchnął Ślepego Siepacza do przodu, a potem cofnął miecz i zamaszystym ciosem odparł przeciwników – to czy mógłbym zrobić coś takiego?
Chwycił miecz w obie ręce i ruszył do przodu, wywijając ciężkim brzeszczotem wysoko nad głową. Ślepy Siepacz opadł w dół, a potem w bok. Siła tego dwuręcznego ciosu wystarczyła, by odepchnąć obie włócznie cyklopów i jeszcze oderwać grot jednej z nich.
Luthien znowu podniósł broń i wywijał nią nad głową, cały czas sunąc naprzód i zmuszając przeciwników do obrony.
Ślepy Siepacz nieustannie przecinał powietrze niby wcielenie furii, ale tym razem młodzieniec zmienił kierunek natarcia i zadał pchnięcie z lewej strony. Sztych miecza rysował kreskę jasnoczerwonej krwi od ramienia po klatkę piersiową bliżej stojącego cyklopa. Druga bestia zwróciła się ku brzeszczotowi, pewnie trzymając przed sobą włócznię.
Ślepy Siepacz rozciął właśnie tę włócznię, a potem jeszcze zbroję bydlęcia, i zatopił się głęboko w jego piersi. Cyklop zatoczył się do tyłu i upadłby, tyle że Luthien mocno dzierżył miecz, którego klinga utrzymywała rannego w pozycji stojącej.
Ocierając krew, drugi cyklop upadł i zaczął się odczołgiwać. Nagle stracił ochotę do pojedynku z młodym wojownikiem.
Luthien szarpnął miecz i jego ofiara runęła na podłogę. Miał wolną chwilę, zanim dopadł go kolejny jednooki przeciwnik, i nie mógł się oprzeć pokusie, żeby sprawdzić, czy zrobił na Oliverze odpowiednie wrażenie.
Nie zrobił. Oliver akurat zataczał rapierem małe kółka przy sztychu cyklopowego miecza i ten manewr najwyraźniej oszałamiał niezbyt rozgarniętą bestię.
– Finezja! – prychnął niziołek. Jego silny gaskoński akcent sprawił, że to trzysylabowe słowo zabrzmiało tak, jakby miało cztery sylaby. – Gdybyś walczył tak jak mówię, zabiłbyś ich obu. Teraz może będę musiał ścigać cyklopa, którego ty nie wykończyłeś, i własnoręcznie rozprawić się z tym paskudztwem!
Luthien westchnął bezradnie i odwrócił się w samą porę, by podnieść Ślepego Siepacza i sparować chytre uderzenie. Zanim zdołał przeprowadzić kontratak, dostrzegł jakiś ruch pod swoją wolną lewą ręką. Cyklop szarpnął się nagle i jęknął, gdyż w jego brzuchu ugrzęzła włócznia Katerin O’Hale.
– Gdybyś więcej walczył, a mniej gadał, już dawno byśmy stąd wyszli – napomniała go kobieta. Wyrwała włócznię z ciała ofiary i okręciła się na pięcie, żeby sprostać nadciągającemu z boku nowemu wyzwaniu.
Luthien potrafił docenić jej chełpliwy ton. Mieszkał i ćwiczył u boku Katerin przez wiele lat; ta dziewczyna potrafiła walczyć z najlepszymi, ale też bawić się z nimi. Od razu polubiła Olivera i jego skłonność do brawury, a niziołek bez wątpienia odwzajemniał tę sympatię. Teraz zaś, mimo straszliwej bitwy i nawet tego, że niebawem Ministerstwo miało ponownie wpaść w brudne łapy Aubreya, Katerin, podobnie jak Oliver, nieźle się bawiła.
W tym momencie Luthien Bedwyr uświadomił sobie, że otaczają go jego najlepsi przyjaciele.
Jakiś cyklop ryknął i rzucił się na niego. Młodzieniec przykucnął, żeby odparować uderzenie, jednak bestia gwałtownie się wyprężyła i padła na twarz. Luthien dopiero wtedy zauważył strzałę w jej czaszce. Spojrzał w górę, w miejsce, skąd mógł celować łucznik. Na triforium, kilkanaście metrów nad posadzką stała Siobhan. Z jej ponurej miny Luthien łatwo wywnioskował, że nie była zadowolona, widząc go w towarzystwie Katerin O’Hale.
Z ewentualną sprzeczką musiałaby jednak zaczekać do następnego dnia. Teraz Luthien miał przed sobą zmagania z kolejnymi bestiami. Wojenny szyk opuścił apsydę i pokonał odsłoniętą powierzchnię transeptu, ale nie mógł kontynuować marszu, gdyż Luthien i jego towarzysze walczyli na trzy strony. Wielu uwięzionych obrońców Ministerstwa zasiliło szeregi rebeliantów, ale jedna grupa nadal pozostawała poza ich zasięgiem, zaledwie dziesięć metrów od miejsca, w którym znajdował się młodzieniec.
Tylko dziesięć metrów, ale na tej przestrzeni było co najmniej kilkunastu cyklopów.
– Zorganizujcie odwrót! – Luthien zawołał do Katerin.
Dziewczyna zerknęła na niego i od razu domyśliła się, co chciał zrobić. Zamiar był niesłychanie śmiały, wręcz samobójczy, i Katerin instynktownie pragnęła stanąć do walki u boku ukochanego mężczyzny. Była jednak sumiennym żołnierzem i wiedziała, jaką rolę ma do odegrania. Tylko Luthien, Oliver albo ona potrafili poprowadzić główną grupę z powrotem przez apsydę i dalej, przez wyłamany wschodni mur na ulice niżej położonej dzielnicy miasta, gdzie można było bezpiecznie się rozproszyć.
– Oliver! – wrzasnął Luthien i natychmiast musiał odeprzeć atak ohydnego, tęgiego cyklopa. Kiedy usłyszał szczęk broni za swoimi plecami, zorientował się, że przyjaciel usłyszał jego wołanie. Z całej siły podbił broń i ręce cyklopa, jednocześnie zaś podskoczył i szeroko rozstawił nogi.
Oliver przekoziołkował pod nimi, po czym, ustawiając sztych rapiera do góry, gwałtownie się podniósł. Cyklop był jednak imponującego wzrostu, toteż niziołek nie mógł zadać ciosu dokładnie tak, jak sobie zaplanował, czyli w przeponę i płuca bestii. Ostatecznie zdecydował się na zranienie brzucha. Cienki brzeszczot wszedł w ciało jak w masło i powstrzymał go dopiero gruby kręgosłup jednookiego.
Luthien odepchnął konającą bestię na bok.
– Jesteś pewien, że powinieneś to zrobić?– zapytał Oliver, widząc nową zaporę dzielącą ich od uwięzionych ludzi. Pytanie było retoryczne, albowiem niziołek nawet nie czekał na odpowiedź, tylko skoczył w tłum cyklopów i zaczął wywijać rapierem, tak że przyciągnął uwagę dwóch najbliżej stojących jednookich.
– Poznaliście mego wspaniałego przyjaciela? – zagadnął, gdy nad jego głową zaświstał Ślepy Siepacz, skutecznie niwecząc obronne manewry dwóch bestii. Oliver pokręcił głową z niedowierzaniem, zdziwiony nieustanną głupotą cyklopów. Tylko w ciągu ostatnich dwóch tygodni wraz z Luthienem stosowali tę sztuczkę ze dwadzieścia razy i zawsze okazywała się niezawodna.
Tymczasem znajdująca się w głównej grupie Katerin również pokręciła głową, po raz kolejny podziwiając harmonię, jaką Luthien i Oliver osiągali w walce. Uzupełniali się idealnie na każdym kroku i teraz, mimo trudnej sytuacji, sprawnie przedzierali się przez gromadę cyklopów, pokonując środkowe przejście między ławkami o wysokich oparciach.
Na górze, na podwyższeniu triforium, Siobhan i jej kompani wyczuli, co próbują zrobić Luthien i Oliver. Zrozumieli, że młodemu wojownikowi i niziołkowi, a także sześciu uwięzionym mężczyznom uda się zbiec tylko wtedy, gdy otrzymają wsparcie od łuczników. Katerin zdążyła już nakłonić grupę do zorganizowanego odwrotu, tocząc walki na odsłoniętej powierzchni transeptu i szybko zbliżając się do apsydy, toteż Siobhan i jej przyjaciele skoncentrowali ogień na miejscach przed oraz za Luthienem i O1iverem.
Zanim dwaj towarzysze dotarli do ławek, gdzie wciąż trwały walki, tylko czterech, ludzi trzymało się jeszcze na nogach. Jeden był martwy, a drugi czołgał się po drewnianej ławie, jęcząc żałośnie, gdyż miał wyrwane trzewia.
Jakiś cyklop przechylił się nad oparciem ławy z wycelowaną włócznią, żeby dobić nieszczęśnika. Luthien uprzedził go i rozciął mu gębę Ślepym Siepaczem, potwierdzając raz jeszcze, iż jego miecz zasługuje na swoją nazwę.
– Biegnijcie dalej! Do wyłomu! – polecił Oliver.
Troje z czterech mężczyzn skwapliwie podporządkowało się rozkazowi i pomknęło za niziołkiem. Czwarty odwrócił się i próbował pójść w ślad za nimi, ale w jego plecach utkwiła włócznia i ciężko osunął się na posadzkę.
– Musisz go zostawić! – Oliver wrzasnął do Luthiena, kiedy cyklopi zacieśnili krąg wokół nich. – Ale ty oczywiście nie możesz – mruknął pod nosem, gdyż dobrze znał swojego druha. Westchnął, nie po raz pierwszy, na myśl o powinnościach związanych z przyjaźnią.
Tymczasem Luthien odparł atak kolejnej bestii, a potem ukląkł i przerzucił rannego mężczyznę przez wolne ramię.
Dwaj towarzysze opuścili ławę bez większego trudu, ale przekonali się, że nawę blokuje tylu cyklopów, iż nie zdołają nawet dostrzec tych trzech uciekających istot, które wyłoniły się tuż przed nimi.
– Przynajmniej będzie służył jako tarcza – zauważył Oliver, mając na myśli człowieka zwisającego z ramienia Luthiena.
Luthienowi nie było do śmiechu. Burknął coś pod nosem i ruszył przed siebie. Zdziwił się, gdy pojedyncza finta pozwoliła mu powalić najbliżej stojącego cyklopa.
Natychmiast jednak zrozumiał, że po prostu miał szczęście. Kolejny cyklop naparł na niego z całej siły. Młodzieniec nie stał pewnie na nogach, toteż ograniczał się do walki obronnej, odparowując jedynie zajadłe ciosy. Wiedział, jakim zagrożeniem jest zwłoka, że czas działa na jego niekorzyść. Cyklopi przechodzili z ław na drugą stronę i atakowali wzdłuż nawy za jego plecami. Nagle Luthien Bedwyr uświadomił sobie, że zapłaci życiem za ratowanie rannego mężczyzny, ale mimo to nie żałował podjętej decyzji. Zdając sobie sprawę z konsekwencji swego czynu, zrobiłby to samo, gdyby ponownie miał taką sposobność.
Ciało mężczyzny zasłaniało mu oczy, toteż z trudem dostrzegł, że bestia uskakuje w lewo. Gdyby cyklop miał trochę oleju w głowie, zaatakowałby z tej pozycji i z pewnością zasiekłby już Luthiena. Jednak on wrócił na prawą stronę i, w przeciwieństwie do młodego Bedwyra, nie zauważył sunącego w ślad za nim cienkiego ostrza. Jednooki przystanął i znowu uskoczył w lewo, wprost na rapier Olivera.
Z jakiejś niepojętej dla młodzieńca przyczyny śmiercionośne ostrze odchyliło się w dół. Luthien odwrócił się i zobaczył, że niziołek balansuje na oparciu ławy.
– Za mną! – wrzasnął Oliver i skoczył naprzód, na kolejne wysokie oparcie. Od razu dźgnął jednookiego, żeby mieć więcej miejsca.
– Z tyłu! – krzyknął Luthien, ale zanim zdążył dokończyć, Oliver obrócił się na wąskiej desce.
Niziołek podskoczył, żeby uniknąć ciosu z boku, po czym, zachowując idealną równowagę, natychmiast zadał pchnięcie. Sztych jego rapiera utkwił w ślepiu cyklopa.
Bestia odrzuciła broń i upadła na wznak na ławę, zakrywając zranione oko obiema rękami.
– Strasznie mi przykro, ale nie mam czasu cię zabić! – ryknął do niej Oliver. Pomachał do Luthiena i skoczył w bok, na ławkę, zamiast pobiec nawą.
Przyjaciel chciał pognać za nim, ale nie zdołał, gdyż otoczyła go horda cyklopów; czuł gorący oddech kolejnych napastników. Krzyczał i zaciekle siekł ich mieczem, spodziewając się w każdej chwili ciosu włóczni.
Hałas, który nagle rozbrzmiał wokół niego, przypominał bzyczenie roju wściekłych much, przecinających powietrze we wszystkich kierunkach. Luthien wrzeszczał co sił w płucach i wciąż zadawał ciosy na oślep, usiłując przetrwać straszliwą chwilę, nie rozumiejąc, co właściwie się dzieje.
A potem hałas ucichł równie gwałtownie, jak się zaczął, i wszyscy cyklopi wokół Luthiena leżeli martwi albo konali ugodzeni elfimi strzałami. Młodemu Bedwyrowi szkoda było czasu na oglądanie się na triforium. Pognał między ławkami, żeby szybko doścignąć Olivera.
Kiedy wyszli po drugiej stronie, przy północnej ścianie katedry, ucieszyli się, widząc, że trzej uratowani przez nich mężczyźni są za ołtarzem i gramolą się na krawędź podniesionego mostu zwodzonego, gdzie czekała Katerin i jej grupa.
Oliver i Luthien dotarli na skraj północnego transeptu i zobaczyli, że Katerin utrzymuje się na swojej pozycji, a cyklopi usiłują odciąć jej drogę ucieczki.
Niewielu cyklopów blokowało przejście do apsydy, a i ci czmychnęli, gdy jeden z nich zginął od ostatniej strzały Siobhan. Dwaj przyjaciele kontynuowali bieg, chociaż Luthien wciąż dźwigał rannego mężczyznę.
Wokół ołtarza aż roiło się od jednookich bestii, toteż sprzymierzeńcy broniący wyłomu w murze ulegli ich przewadze i, musieli się ewakuować.
– Stąd nie ma wyjścia – zauważył Oliver.
Luthien warknął coś gniewnie i rzucił się za niziołkiem do podstawy apsydy, a potem wbiegł po kilku stopniach do półokręgu. Nie poszedł prosto do ołtarza, lecz skręcił w lewo, w kierunku wyginającej się ściany północnej.
– Zamknijcie go! – wrzasnął do kompanów na zwodzonym moście.
Po chwili przerażenia i zdumienia Oliver ochłonął, gdyż zaczął pojmować plan Luthiena. Niziołek szybko ustawił się w taki sposób, żeby wyprzedzić otoczonego przyjaciela. Doskoczył do muru i oddarł zniszczone, brzydko zwisające obicie, za którym pojawiły się drewniane drzwi.
Grad strzał kolejny raz wypuszczonych z triforium na chwilę odblokował drogę. Oliver stanął z boku i wpuścił Luthiena do wąskiego korytarza, w którym mocno pochyłe i kręte schody prowadziły do najwyższej wieży Ministerstwa. Właśnie po tych schodach dwaj towarzysze gonili Morkneya przed rozstrzygającym pojedynkiem. Oliver zatrzasnął za sobą drzwi, ale cyklopi bardzo szybko wyrwali je z niepozornych zawiasów i rozpoczęli pościg.
Kiedy Luthien wszedł na ciemne schody, natychmiast poczuł przejmujący chłód. Pokonawszy dwadzieścia stopni, zrozumiał, dlaczego okupując gmach Ministerstwa, cyklopi nie skorzystali z nielicznych okazji i nie odcięli zwłok swojego pokonanego przywódcy. Nieproporcjonalne stopnie oraz wygięte ściany były oblodzone i śliskie, gdyż przez otwartą klatkę schodową do wieży wpadał śnieg i deszcz.
W ciemności Luthien musiał iść po omacku. Stawiał drobne kroczki, tak szybko jak to było możliwe, i raz po raz przygniatał niesionego przez siebie mężczyznę, który zaklinowywał się między oblodzonymi ścianami.
Nagle Luthien poślizgnął się i potknął, przez co z całej siły wyrżnął kolanem w twardy kamień. Poczuł, że z boku coś się porusza. Nisko nad posadzką mignęła mu postać Olivera, który używał lewaka jak kilofa, rozbijając nim lód i ułatwiając sobie wspinaczkę.
– Jeszcze jeden powód, żeby walczyć obiema rękami – zauważył niziołek tonem wyższości.
Luthien chwycił się peleryny Olivera i zdołał odzyskać równowagę. Tuż za plecami miał cyklopów, którzy brnęli naprzód z trudem, ale i determinacją.
– Uważaj! – ostrzegł Oliver, gdy bryła lodu odłupała się od schodka i runęła w dół, omal nie strącając Luthiena.
Hałas tuż za zakrętem uświadomił Bedwyrowi, że pierwszy cyklop spadł ze schodów.
– Zostaw koniec liny – rzekł młody wojownik, kiedy zbliżył się do odblokowanego stopnia.
Oliver natychmiast wyszarpnął zza pasa swoją jedwabistą linkę i rzucił jeden koniec Luthienowi, następnie zaś bardzo szybko wbiegł po schodach.
Luthien nie ośmielił się położyć nieprzytomnego człowieka na podłodze, obawiając się, że ten ześlizgnąłby się i niechybnie zginął. Odwrócił się na oczyszczonym stopniu, wyciągnął miecz i zebrał siły do walki.
Pierwsza bestia wytoczyła się zza zakrętu i pojęła, że ścigana zwierzyna przestała uciekać; Luthien nie mógł zobaczyć jej przerażenia, bez trudu jednak potrafił je sobie wyobrazić.
Silne uderzenie Ślepego Siepacza powaliło jednookiego. Jednocześnie młodzieniec potknął się i uderzył w ścianę. Wzdrygnął się, słysząc jęk nieprzytomnego mężczyzny.
Konający cyklop zsunął się ze schodów i pociągnął za sobą następnego, i jeszcze jednego, i jeszcze jednego, aż w końcu wszyscy przewrócili się niczym kostki domina.
Luthien ponownie ułożył sobie mężczyznę na barkach, żeby lepiej go zabezpieczyć, wziął linę, zaczekał, aż Oliver obwiąże drugim końcem występ nierównej ściany, i rozpoczął pełną determinacji wspinaczkę. Potrzebowali ponad pół godziny, żeby pokonać trzysta stopni i wejść na mały podest tuż pod szczytem wieży. Tam przekonali się, że drogę blokują zwały śniegu. Kolejny raz usłyszeli za plecami tupot nóg zbliżających się cyklopów.
Oliver wbił lewak w śnieg i próbował rozłupać litą bryłę sztyletem. Przemarznięci, z rękami zdrętwiałymi od wysiłku, w końcu ujrzeli światło. Nad Montfort właśnie zaczynało świtać. Smagani wyjącym wiatrem, dotarli na samą górę.
– I co teraz zrobimy? – wrzasnął Oliver, szczękając zębami.
Luthien położył nieprzytomnego człowieka na śniegu i usiłował opatrzyć mu paskudną, postrzępioną ranę ciętą na brzuchu.
– Najpierw musimy się pozbyć tych uciążliwych jednookich – Oliver sam odpowiedział sobie na pytanie. Rozglądał się dookoła, aż w końcu znalazł wyjątkowo dużą i solidną bryłę lodu. Wniósł ją na samą górę, a potem zepchnął przez wylot z taką siłą, że zsunęła się po pięciu stopniach i nadal spadała po krętych schodach. W chwilę później Oliver doczekał się nagrody w postaci wrzasków – szybko cichnących wrzasków – zaskoczonych cyklopów.
– Oni wrócą – rzekł ponuro Luthien.
– Mój jakże młody i głupi przyjacielu – odparł niziołek. – Zanim się tu pojawią, my już dawno zamarzniemy na kamień!
Taka możliwość była całkiem prawdopodobna. Zima w okolonym górami Montfort była surowa, a sto metrów wyżej, na ośnieżonej wieży, gdzie szalały bezlitosne północne wiatry, szczególnie dawała się we znaki.
Luthien przeszedł do bocznej części wieży, do zamarzniętej liny, którą przed paroma tygodniami Oliver obwiązał jeden z blanków. Zasłonił oczy przed porywistym wiatrem i wyjrzał. Na tle kamiennej wieży zobaczył nagie ciało martwego księcia Morkneya, wciąż pokryte cieniem i chyba całkowicie zamarznięte.
– Masz swój hak? – zapytał nagle, mając na myśli zaczarowane urządzenie, podarowane niziołkowi przez Brind’Amoura: czarną kulę, która była kiedyś przytwierdzona do zamarzniętej obecnie liny.
– Nie zostawiłbym go tu, na górze – odparł Oliver.-Poświęciłem już moją cienką linę, żeby przytrzymywała ciało księcia. Widzisz, linę można wymienić, ale ten wspaniały hak...
– Dawaj go! – krzyknął zniecierpliwiony Luthien. Nie miał ochoty wysłuchiwać jednej z legendarnych oracji niziołka.
Oliver umilkł i spojrzał na młodzieńca z wyrzutem, a potem uniósł brwi w geście niedowierzania.
– Lina nie jest dostatecznie długa, żebyśmy mogli zsunąć się z wieży – wyjaśnił. – Nie wystarczy jej nawet na połowę drogi!
Od strony schodów dały się słyszeć pochrząkiwania cyklopów.
– Przygotuj ją – polecił Luthien. Jednocześnie z całej siły szarpnął zamarzniętą wzdłuż krawędzi wieży linę, uwalniając jej kawałek z lodowej osłony.
– Chyba nie myślisz poważnie... – mruknął Oliver.
Luthien pobiegł do tyłu i dziarsko podniósł rannego mężczyznę. Z krętego tunelu, całkiem blisko, dobiegł go cyklopi ryk.
Oliver wzruszył ramionami.
– Mogę się mylić.
Niziołek pierwszy zbliżył się do zamarzniętej liny. Energicznie roztarł dłonie, kilkanaście razy chuchając na zielone rękawice, zanim zdecydował się je zdjąć. Następnie wziął lewak w jedną rękę, a linę w drugą, i bez wahania przeszedł przez krawędź. Zsuwał się tak szybko, jak to było możliwe, wykorzystując ostrze sztyletu do uwalniania liny. Wiedział, że objuczony dodatkowym ładunkiem Luthien będzie potrzebował solidnego oparcia.
Dotarłszy do końca liny, Oliver wykrzywił twarz, a potem żwawo postawił stopę na zamarzniętej głowie księcia Morkneya. Rozglądał się dookoła, usiłując w coraz intensywniejszym świetle znaleźć jakieś miejsce na zaczepienie magicznego haka, miejsce, które zapewniłoby mu kolejne bezpieczne oparcie.
Nie dostrzegł niczego poza malutkim oknem daleko w dole. Sytuację pogarszał fakt, że przyjaciele schodzili po północnym boku Ministerstwa. Dziedziniec znajdował się po drugiej stronie muru i szybko zapełniali go cyklopi, którzy spoglądali w górę i żywo gestykulowali.
– Bywałem w gorszych miejscach – rzekł nonszalancko Oliver, kiedy dołączył do niego utrudzony Luthien.
Ranny biedak na przemian tracił i odzyskiwał przytomność, i jęczał przy każdym odbiciu od ściany.
Luthien zebrał siły i postawił nogę na zamarzniętym ramieniu Morkneya. Odwrócił się w taki sposób, żeby chwycić linę tą samą ręką, którą trzymał nieprzytomnego mężczyznę, po czym wyswobodził drugą dłoń.
– Był taki czas, że ty i ja zwisaliśmy nad jeziorem – ciągnął Oliver. – Pod nami tkwił jakże wielki żółw, po lewej stronie smok, a po prawej – wściekły czarnoksiężnik...
Oliver zakończył swą historię współczującym „uuu”, gdy Luthien podniósł rękę i pokazał, że lina wrzyna się nie tylko w jego rękawicę, ale także w skórę. W normalnych warunkach mocno by krwawił, ale na tym mrozie niewielka ilość krwi na jego dłoni zdążyła już pociemnieć i zakrzepnąć.
Tymczasem cyklopi dostali się na szczyt wieży i przechylali się przez krawędź, łypiąc ślepiami na Luthiena i Olivera.
– Nie mamy dokąd iść! – wykrzyknął nagle sfrustrowany niziołek.
Luthien rozważył jego pozornie słuszne słowa.
– Zarzuć hak na wschodnią stronę – nakazał.
Oliver pojął intencje kompana – wschodni narożnik umożliwiłby im przedostanie się na właściwą stronę montforckiego muru – ale mimo wszystko komenda wydała mu się niedorzeczna. Nawet gdyby przelecieli w tamtym kierunku, zwisaliby na wysokości prawie siedemdziesięciu metrów nad ulicą i nie mogliby zejść na dół.
Oliver potrząsnął głową. Obaj przyjaciele zerknęli w górę i zobaczyli włócznię, szybującą w ich kierunku ze szczytu wieży.
Luthien wyszarpnął Ślepego Siepacza, omal nie tracąc liny, i w ostatniej chwili odepchnął pocisk solidnym ostrzem.
Cyklopi, i ci na górze, i ci na dole, zawyli. Luthien zdał sobie sprawę, że miał szczęście przy pierwszym manewrze, ale prędzej czy później któraś z ciskanych włóczni przeszyje go na wylot.
Obejrzał się na Olivera. Zamierzał udzielić mu reprymendy i powtórzyć rozkaz, ale niziołek zdążył już wyjąć dziwaczny hak i rozciągał linę.
Skupił się i z całej siły rzucił hak na północny zachód. Podczas gdy linka przelatywała mu między palcami, Oliver sprytnie odkręcił się na wschód i zmienił kierunek lotu kuli.
Ostatni manewr sprawił, że wyrżnął ręką o zlodowaciałą ścianę, a sunąca bez przeszkód kula zniknęła za wieżą.
Obaj towarzysze wstrzymali oddechy, wyobrażając sobie, że kula odbija się o wschodnią, ścianę.
Jednak lina nie opadła.
Oliver mocno ją pociągnął na próbę. Nie mieli sposobu, by sprawdzić, jak mocno zaczepił się hak. Mógł zresztą oderwać się podczas kolejnego manewru, a wtedy runęliby w dół i ponieśli niechybną śmierć.
Kolejna włócznia omal nie skaleczyła Luthienowi nosa.
– Idziesz? – zapytał niziołek, podnosząc linę tak, aby Luthien mógł się jej chwycić.
Młodzieniec kurczowo złapał linę, obwiązał nią siebie i nieprzytomnego mężczyznę, a następnie zrobił pętlę pod nogą. Wziął głęboki oddech, podobnie jak Oliver.
– W gorszym miejscu na pewno nie byłeś – upierał się Luthien.
Oliver otworzył usta, żeby coś odpowiedzieć, ale tylko wrzasnął, albowiem Luthien ześlizgnął się z trupa księcia i pociągnął za sobą zaskoczonego niziołka na niezwykłą przejażdżkę.
W chwilę później włócznia rzucona przez jakiegoś bystrego cyklopa ugrzęzła głęboko w zamarzniętej głowie księcia Morkneya.
Trzech uciekinierów zsuwało się po oblodzonej ścianie. Zatoczyli szeroki łuk i znaleźli się po drugiej stronie wieży, po czym wyrżnęli plecami o mur i gwałtownie zatrzymali się jakieś kilkanaście metrów poniżej zaczarowanego haka.
Nie znaleźli żadnego oparcia. Spojrzeli w dół. Mimo dużej odległości dostrzegli kolejną grupę: tym razem byli to ich sprzymierzeńcy. Na ich oczach ostatni z Przecinaczy wyszedł tajnymi wschodnimi drzwiami, za pomocą liny opuszczając się z wysokości siedmiu metrów na ziemię za mostem zwodzonym, który został zamknięty i zabezpieczony. Sprzymierzeńcy nie mogli im pomóc. Ani Katerin, ani nawet gibkie elfy nie potrafiły wedrzeć się na oblodzoną wieżę i zbliżyć do nich.
– Tu jest lepiej – zawyrokował Oliver ironicznie. – Przynajmniej przyjaciele będą mogli obejrzeć naszą śmierć.
– Nie teraz, Oliverze – rzekł ponuro Luthien.
– I nie spadają nam na głowy żadne włócznie – ciągnął niziołek. – Zapewne minie dobra godzina, zanim ci głupkowaci jednoocy zorientują się, po której stronie wieży jesteśmy.
– Nie teraz, Oliverze – powtórzył Luthien, usiłując skoncentrować się i znaleźć jakieś wyjście z opresji.
Nic nie przychodziło mu do głowy. Po kilku frustrujących chwilach wpadł na pomysł, żeby po prostu puścić linę i zmierzyć się z tym, co i tak było nieuniknione.
Koło jego ucha przeleciała kolejna włócznia. Obaj przyjaciele popatrzyli w górę, gdzie stado bestii szczerzyło zęby w uśmiechu.
– Możesz się mylić – rzekł Luthien, uprzedzając Olivera.
– Trzy szarpnięcia uwolnią hak – rozumował Oliver. Rzeczywiście, był to jedyny sposób jego odczepienia. – Jeśli będę dostatecznie szybki – a zawsze jestem szybki – mógłbym zaczepić go ponownie wiele metrów niżej.
Luthien popatrzył na niego w osłupieniu. Nawet niziołek musiał przyznać, że jego plan był do niczego, ponieważ gdyby uwolnił hak, zostałaby z nich mokra plama na ciemnej ulicy siedemdziesiąt metrów niżej.
Oliver nie odezwał się więcej, podobnie jak Luthien, albowiem nie było już nic do powiedzenia. Wyglądało na to, że legenda Karmazynowego Cienia nie będzie miała szczęśliwego zakończenia.
Hak Brind’Amoura był cudownym przedmiotem. Kula przywierała do każdego, nawet najcieńszego muru. Teraz była zaczepiona w ten sposób, że haczyk sterczał w bok, a obciążona lina zwisała do dołu.
Luthien i Oliver poczuli nagłe szarpnięcie, gdyż pod ich ciężarem kula przekręciła się i przesunęła, tak że znajdowała się nad liną, równolegle do niej. Nieoczekiwanie zaczęli opadać, w miarę jak kula ześlizgiwała się po oblodzonym murze.
Luthien wrzasnął. Oliver uczynił to samo, ale zachował przytomność umysłu i wbił lewak w kamienną ścianę. Ostrze broni utkwiło w lodzie, rozsiewając drobny pył i tworząc cieniutki rowek, podczas gdy dwaj towarzysze nadal spadali.
Z góry dobiegły ich przekleństwa cyklopów. Kolejna włócznia pozbawiłaby Olivera życia, gdyby ten nie wyrwał lewaka z muru nad swoją głową i nie odepchnął pocisku. Tymczasem w dole rozległy się okrzyki: „Łapać ich!”
Luthien młócił nogami ścianę, próbując szurać po lodzie obcasami butów i choćby w minimalnym stopniu kontrolować ześlizgiwanie się w dół. Nie potrafił stwierdzić, jaka odległość dzieli ich od ziemi. Co jakiś czas kula natrafiała na mniej oblodzone miejsce, dzięki czemu opadała z mniejszym impetem. Nie zatrzymywała się jednak ani na chwilę. Spadanie odbywało się to wolno, to szybko, lecz nieustannie, a towarzyszył mu wrzask nieszczęśników. Z boku, w odległości kilkunastu metrów Luthien zauważył tajne przejście. Ziemia gwałtownie zbliżała się ku niemu, jakby chciała go pochłonąć. Po chwili poczuł, że czyjeś ręce łapią go za nogi, i usłyszał jęki swoich towarzyszy, którzy próbowali zamortyzować upadek.
W końcu runął na ziemię. Jego szeroka klatka piersiowa znacznie złagodziła upadek Olivera.
Niziołek zerwał się na nogi i pstryknął palcami.
– Mówiłem ci, że bywałem już w gorszych miejscach – rzekł i trzema szarpnięciami uwolnił magiczny hak.
Przy zamkniętym moście zwodzonym niemal natychmiast rozległ się łomot. Cyklopi, rozwścieczeni niepowodzeniem, rozbijali i usuwali bloki, taranując kamienny mur jednym z licznych posągów z katedry.
Z pomocą przyjaciół Luthien wstał. Rannego mężczyznę wyniesiono.
– Pora iść – odezwała się Katerin O’Hale. Stała przy oszołomionym młodzieńcu i podtrzymywała go.
Luthien spojrzał na dziewczynę i na stojącą obok niej Siobhan, po czym pozwolił się odprowadzić.
W mgnieniu cyklopowego oka Eriadorczycy rozproszyli się po uliczkach niżej położonej dzielnicy Montfort, a bestie, które w końcu sforsowały mur, stały bezradnie, nie śmiejąc iść za nimi.
Po kilkudziesięciu metrach Oliver zreflektował się i polecił swym kompanom, żeby zaczekali. Wszyscy spojrzeli w kierunku, w którym patrzył niziołek, na boczną część wieży Ministerstwa. Pokryta lodem wschodnia ściana wspaniale lśniła w porannym blasku, tworząc niezapomniany i jakże odpowiedni widok.
Na wysokości jakichś siedemdziesięciu metrów na murze zamajaczyła czerwona sylwetka, karmazynowy cień. Zaczarowany płaszcz Luthiena znów ujawnił magiczne właściwości: wizerunek na kamiennym murze stał się wymownym przesłaniem dla prostego ludu Montfort.
DO GORZKIEGO KOŃCA
– Nie powinieneś być tu w górze – zauważył Oliver, ocieplając mroźne powietrze parującym oddechem. Złapał się krawędzi płaskiego dachu i podciągnął, a potem wskoczył na górę i mocno zaklaskał w dłonie, żeby pobudzić krew do szybszego krążenia.
Zamiast odpowiedzieć, Luthien tylko skinął głową w kierunku Ministerstwa. Oliver podszedł do towarzysza i przekonał się, że ten intensywnie się w coś wpatruje. Spojrzał w to samo miejsce: na południowy zachód, gdzie nad Montfort górowała masywna budowlą. Zobaczył, że zamarznięte ciało księcia Morkneya wciąż wisi na katedralnym murze, a w głowie trupa tkwi włócznia. Jednak lina zaciśnięta na szyi Morkneya zwisała z budynku, gdyż jej koniec został odwiązany od przypory.
– Odcięli linę – zawył niziołek, oburzony tym widokiem. – Ale mimo to ciało nie spada!
Rzeczywiście, cyklopi odcięli linę od szczytu wieży, mając nadzieję, że strącą Morkneya. Ale w bocznej części lina była nadal zamarznięta, toteż jedynym efektem ich poczynań było stworzenie czegoś na kształt upiornego czułka, wystającego z głowy księcia, upodabniającego nieboszczyka do gigantycznego chrząszcza.
Luthien zadarł brodę do góry, ku szczytowi wieży. Oliver powędrował wzrokiem za jego spojrzeniem i zobaczył miotających się i klnących cyklopów. Tuż pod krawędzią wieża błyszczała ód wilgoci; część lodowej pokrywy była w tym miejscu odłupana. Dopiero po chwili niziołek uświadomił sobie, co się dzieje. Cyklopi podnieśli wielki, parujący kocioł i przechylili go nad brzegiem muru. Z wieży spłynęła struga wrzącej wody.
Jedna z bestii poślizgnęła się, ryknęła z bólu i gwałtownie przekoziołkowała. Gorący kocioł wyleciał z wieży w ślad za wrzątkiem. Podczas spadania wirował, ale nie oddalał się od muru. Wreszcie uderzył w końcówkę włóczni tkwiącej w głowie Morkneya. Odbił się i wygiął włócznię. Żołnierze na dachu aż zmrużyli oczy, kiedy głowa martwego księcia gwałtownie odskoczyła, niemal odrywając się od tułowia. Włócznia odpadła i wraz z kotłem spadła na dziedziniec. Towarzyszyły temu wrzaski uciekających w popłochu cyklopów i szydercze gwizdy wielu Eriadorczyków, którzy obserwowali wydarzenia z niżej położonej dzielnicy miasta.
Przepychania na szczycie wieży przerodziły się w otwartą walkę. Niezdarny cyklop, który wciąż ściskał poparzoną rękę, został podniesiony nad blankami. Po tej stronie muru wrzeszczał tylko on, ale gwizdy z niżej położonej dzielnicy zabrzmiały głośniej niż kiedykolwiek.
– Och, naprawdę podoba mi się ich sposób grzebania zmarłych! – odezwał się Oliver.
Luthien nie podzielał rozbawienia niziołka. Ministerstwo dostało się w ręce Aubreya i młodzieniec musiał się pogodzić z tym, że wicehrabia utrzyma gmach, przynajmniej na pewien czas. Odbicie go, gdyby zdołali wygnać z niego cyklopów, pochłonęłoby zbyt dużo ofiar. Nie warto płacić takiej ceny.
Mimo wszystko Luthien musiał rozważyć, czy byłaby to mądra decyzja. Nie dlatego, że potrzebował katedry ze względów strategicznych – potężny budynek dałoby się obronić, ale z racji nieufortyfikowanych dziedzińców, które go otaczały, nie nadawał się na bazę wypadową. Młody Bedwyr musiał jednak brać pod uwagę symbolikę tego gmachu. Ministerstwo – gigantyczna, imponująca świątynia Boga, największa i najwspanialszą budowla na całym Eriadorze – należała do prostego ludu, który ją wzniósł, a nie do cyklopów i bezprawnie władającego Avon króla. Katedra uosabiała duszę Montfort i całego Eriadoru. Wszystkie wioski, nawet te małe i odległe, szczyciły się przynajmniej jednym członkiem rodziny, który pomógł budować gmach Ministerstwa.
Z wieży ponownie wylano gotującą się wodę, ale tym razem kocioł nie został upuszczony. Wrzątek poleciał wprost na trupa księcia, dzięki czemu lina uwolniła się z lodowej pokrywy i opadła w dół. Kilka sekund później górna część zamarzniętego tułowia Morkneya oderwała się od ściany i martwe ciało zgięło się w pasie.
Dwaj przyjaciele nie mogli zaobserwować zbyt wiele na szczycie wieży, ale po dłuższym czasie, nie widząc żadnych cyklopów w pobliżu krawędzi, doszli do wniosku, że bestiom zabrakło wrzątku.
– Wspinaczka z gorącym kotłem zajmuje dużo czasu – rzekł szyderczo niziołek, przypominając sobie kręte schody i trudy wspinaczki nawet w czasie, gdy nie trzeba było zmagać się z lodem i zimnem.
– Aubrey uważa, że to jest warte zachodu – odparł Luthien, a jego ponury ton uświadomił Oliverowi, jak strapiony jest przyjaciel.
Niziołek pogładził zamarznięte włosy swojej starannie przystrzyżonej koziej bródki i obejrzał się na wieżę.
– Moglibyśmy odzyskać Ministerstwo – podsunął, domyślając się przyczyny złego nastroju Luthiena.
Luthien potrząsnął głową.
– Straty byłyby zbyt duże.
– Wygrywamy tę walkę – powiedział Oliver. – Handlarze są wyłapywani we własnych domach, a cyklopów pozostało niewielu. – Popatrzył na ścianę i wyobraził sobie scenę na północnym dziedzińcu. – Przed chwilą ubyło jednego – dorzucił, prychając.
Luthien musiał się z tym zgodzić. Eriadorczycy byli bliscy odbicia swojego miasta – zwanego niegdyś Caer MacDonald – z rąk sługusów Greensparrowa. Ale jak długo by je utrzymali? Już docierały do nich meldunki o tym, że armia wyruszyła z Avon, by zdławić opór, i chociaż nie zostały jeszcze potwierdzone i być może stanowiły jedynie odzwierciedlenie lęków, Luthien nie mógł zaprzeczyć, iż są prawdopodobne. Król Greensparrow nie ścierpiałby powstania, nie pogodziłby się z utratą Eriadoru, chociaż nigdy nie był prawdziwym władcą tej ziemi.
Luthien pomyślał o zarazie, która spustoszyła Eriador przed mniej więcej dwudziestu laty, w roku jego narodzin. W jej wyniku zmarła prawie jedna trzecia mieszkańców, w tym również jego matka. Dumny lud nie mógł kontynuować wojny z oddziałami Greensparrowa – składającymi się głównie z cyklopów – i ostatecznie skapitulował.
I wówczas Eriador nawiedziła inna plaga: w ludziach zgasł duch.
Luthien obserwował ten stan u swojego ojca, który niemal zatracił waleczność; rozpoznawał go u ludzi takich jak Aubrey, u Eriadorczyków, którzy całym sercem popierali Greensparrowa i czerpali korzyści z niedoli prostego ludu.
A zatem cóż takiego zapoczątkował wraz z Oliverem tamtego dnia w Ministerstwie, kiedy udało mu się zabić Morkneya? Przypomniał sobie walkę oraz fakt, że książę użyczył swego ciała demonowi, kolejny raz dając dowód nikczemności Greensparrowa i jego zauszników. Sama myśl o ohydnej bestii, noszącej imię Praehotec, przyprawiła Luthiena o dreszcze, albowiem nie wygrałby tej walki i nie zanurzył broni Olivera w chuderlawej piersi księcia, gdyby Morkney nie popełnił błędu i nie odesłał demona do jego piekielnego domu, sądząc że sam, ludzkimi sposobami, pokona sponiewieranego młodzieńca.
Rozważając wydarzenia kilku ostatnich tygodni, szczęśliwy traf i odmiany losu, Luthien popadł w zadumę; martwił się, zadając sobie pytanie, ilu niewinnych ludzi, ogarniętych szaleństwem błyskawicznie szerzącej się legendy Karmazynowego Cienia, poniesie karę za sprawą niegodziwego króla. Czyżby krainę miała dotknąć kolejna plaga, taka jak ta, która złamała serca i wolę ludu Eriadoru, kiedy Greensparrow został królem Avon? A może cyklopowa armia Greensparrowa po prostu wkroczy do Montfort i wybije wszystkich, którzy są nielojalni wobec tronu?
W dodatku Luthien wiedział, że na Montfort się nie skończy. Katerin przybyła z wyspy Bedwydrin z mieczem jego ojca oraz nowiną, że i tam też wybuchło powstanie. Widocznie na wieść o wyczynach syna Gahris, ojciec Luthiena, odzyskał odwagę i przypomniał sobie o świetności dawnego Eriadoru. W każdym razie, lord Bedwydrin oświadczył, że na jego wyspie nie ma miejsca dla żywych cyklopów. Avonese, niegdyś towarzyszka Aubreya, którą ten przywiózł Gahrisowi na żonę, została skuta łańcuchami.
Myśl o tej nadętej, wymalowanej dziwce sprawiła, że Luthien poczuł gorycz w ustach. W gruncie rzeczy wszystko zaczęło się właśnie od Avonese, na wyspie Bedwydrin. Luthien nierozważnie przyjął jej chustkę na znak, że będzie dla niej walczył na arenie.
Kiedy pokonał swego przyjaciela, Gartha Rogara, niegodziwa Avonese zażądała śmierci zwyciężonego.
Garth Rogar został zamordowany przez cyklopa, który później poniósł śmierć z rąk Luthiena. Wprawdzie stare zasady dawały Avonese prawo do domagania się, by dobić przegranego, ale z pewnością było to wbrew najoczywistszym regułom moralności.
Skierowując kciuk w dół i żądając śmierci Gartha Rogara, Avonese sprawiła, że Luthien rozpoczął nowe życie. Fakt, że Aubrey, człowiek, który sprowadził tę dziwkę na Bedwydrin, był śmiertelnym wrogiem Luthiena w walce o Montfort, miał znaczącą wymowę.
Luthien chciał głowy Aubreya i był zdecydowany osiągnąć cel, ale obawiał się, że zemsta króla Greensparrowa dosięgnie i jego, i jego licznych przyjaciół.
– A więc dlaczego jesteś smutny, mój druhu? – zagadnął niziołek, który miał już serdecznie dość porywistej bryzy. Na szczycie wieży nie pojawiło się więcej cyklopów i Oliver ocenił, że będą potrzebowali godziny, aby zejść na dół, napełnić kolejny kocioł i wciągnąć go na górę. Małemu sybarycie wcale nie uśmiechało się tak długie czekanie na dokuczliwym wietrze.
Luthien wstał i szybko potarł ręce.
– Chodź – powiedział ku uldze Olivera. – Mam się spotkać z Siobhan w Krzatelfie. Jej zwiadowcy wrócili z nowinami ze wschodu i zachodu.
Niziołek natychmiast ruszył za przyjacielem, ale naraz zwolnił kroku. Zwiadowcy wrócili?
Bywały w świecie Oliver pomyślał, że już wie, co gryzie Luthiena.
W gospodzie Krzatelf, nazywanej tak dlatego, że obsługiwano tu istoty nie będące ludźmi, zwłaszcza krzaty i elfy, panował tego dnia duży ruch. Na zewnątrz było po prostu za zimno, żeby toczyć poważniejsze walki, i wielu buntowników wykorzystywało ten czas na uzupełnienie spiżarni i odpoczynek. Ponieważ karczma mieściła się w jednej z najbiedniejszych dzielnic Montfort, do niedawna nie cieszyła się popularnością wśród ludzi, ale teraz, jako ulubiony przybytek Karmazynowego Cienia, była niemal zawsze zapełniona.
Barman, szczupły mężczyzna o ostrych rysach (wyglądający groźniej niż zazwyczaj, bo od prawie tygodnia nie golił gęstego, czarnego zarostu) wytarł ręce o poplamioną piwem ściereczkę i stanął przy Oliverze oraz Luthienie, gdy tylko ci dwaj zajęli stałe miejsca przy szynkwasie.
– Szukamy Siobhan – rzekł Luthien.
Zanim Tasman zdążył odpowiedzieć, młody Bedwyr poczuł, że ktoś delikatnie dotyka jego ucha. Zamknął oczy; ręka przesunęła się niżej i zmysłowo pieściła jego szyję. To mogła być tylko Siobhan.
– Mamy sprawę – powiedział Oliver do Tasmana, potem zaś zerknął w bok, na Luthiena i Siobhan. – Choć nie jestem pewien, która sprawa bardziej podnieca mojego przyjaciela w tej chwili.
Luthien gwałtownie otworzył cynamonowe oczy, obrócił się i chwycił Siobhan za rękę. Odchrząknął zakłopotany, widząc, że półelfia kobieta nie tylko nie jest sama, ale w dodatku towarzyszy jej między innymi nachmurzona Katerin O’Hale.
Młody człowiek uświadomił sobie, że łagodne pieszczenie jego szyi odbyło się na użytek Katerin.
Oliver też to wyczuł.
– Myślę, że wojna rozgrywa się bliżej mego domu – szepnął do Tasmana.
Barman dyskretnie zachichotał i popchnął w stronę przyjaciół dwa kufle piwa, a potem odszedł. Tasman miał czujne ucho, dzięki czemu docierały do niego wszystkie ważne informacje wypowiadane przy barze, ale zawsze starał się, żeby rozmawiający nie wiedzieli, iż ktoś ich podsłuchuje.
Luthien i Katerin długo patrzyli sobie w oczy, a potem młodzieniec jeszcze raz chrząknął.
– Jakie wieści z Avon? – zapytał Siobhan.
Zagadnięta zerknęła przez lewe ramię na drugiego kompana, elfa ubranego w kilka warstw grubego sukna i futra. Miał rumiane policzki i długie rzęsy, na których lśniły kryształki topniejącego lodu.
– Niezbyt obiecujące, dobry panie: – elf zwrócił się do Luthiena z wyraźnym szacunkiem w głosie.
Młody Bedwyr skrzywił się nieco. W dalszym ciągu nie umiał się przyzwyczaić do tak oficjalnego tonu. Był przywódcą rebeliantów, okrzykniętym przez lud bohaterem Eriadoru, toteż ci, którzy nie zaliczali się do jego bezpośredniego otoczenia, zawsze, zwracali się do niego per „dobry panie” albo „mój władco”, żeby okazać mu szacunek.
– Wciąż otrzymujemy doniesienia, że z Avon nadciąga armia – kontynuował elf. – Krążą pogłoski o wielkim zgromadzeniu cyklopowych wojowników – Gwardii Pretoriańskiej, jak sądzę – w Princetown.
Luthien nie widział w tym sensu. Princetown leżało na południowym wschodzie, po drugiej stronie Żelaznego Krzyża. Nie znajdowało się najbliżej głównych miast Montfort czy Avon, ale było położone nieopodal Ściany Malpuissant, jedynego przejścia przez góry, które nie nadawało się dla armii, i to nawet latem, a co dopiero podczas surowej zimy.
Mimo wszystko, każda wyprawa z Princetown do Montfort, przez warownię Dun Caryth, która łączyła Ścianę Malpuissant z Żelaznym Krzyżem, musiałaby trwać wiele tygodni, a mroźna zima z pewnością bardzo nadwerężyłaby siły maszerujących. Wieści były więc pocieszające, gdyż nie wydawało się prawdopodobne, by Greensparrow mógł zaatakować z Princetown przed wiosennymi roztopami.
– Istnieje jeszcze jedna możliwość – rzekł ponuro elf, zauważywszy iskierkę nadziei w oczach młodego Bedwyra.
– Port Charley – odgadła Katerin, mając na myśli morski port na zachód od Montfort.
Elf skinął głową.
– Czy ta pogłoska opiera się na faktach, czy dyktuje ją strach?
– zapytał Oliver.
– Nic mi nie wiadomo o takiej pogłosce – odparł elf.
– Zatem to strach – zawyrokował Oliver.
„I to całkiem uzasadniony” – dorzucił w myślach. Po dłuższym okresie walk w Montfort rebelianci zaczęli się interesować tym, co działo się poza oblężonym miastem i coraz częściej mówiono, że avońska flota wpłynie do Port Charley. Wydawało się logiczne, że Greensparrow tak postanowi. Cieśnina między Baranduine i Avon była niebezpieczna zimą, a góry lodowe nie należały do rzadkości, ale rejs nie trwał zbyt długo, a wielkie okręty Avon mogły pomieścić wielu, naprawdę wielu cyklopów.
– Jakich sojuszników... – zaczął Luthien, ale elf przerwał mu, przygotowany na to pytanie.
– Mieszkańcy Port Charley nie darzą cyklopów sympatią – powiedział. – Bez wątpienia cieszą się z tego, że jednoocy giną w Montfort i że książę Morkney został zabity.
– Ale... – ponaglał go Oliver, prawidłowo interpretując ton tamtego.
– Ale oświadczyli, że nie popierają naszej sprawy – dokończył elf.
– I nie będą jej popierali – wtrąciła Katerin.
Wszyscy zwrócili się ku niej; wielu patrzyło na nią pytająco, ciekawi, co wie. Luthien domyślił się, o co chodzi, gdyż niegdyś często bywał w Hale, rodzinnym mieście Katerin, niezależnym, miłującym swobodę i niewiele różniącym się od Port Charley. Mimo to nie był pewien, czy rozumowanie Katerin jest słuszne. Imiona legendarnych bohaterów, a zwłaszcza Bruce’a MacDonalda, ożywiały dumę i lojalność we wszystkich Eriadorczykach, nie wyłączając mieszkańców Port Charley.
– Jeżeli flota rzeczywiście płynie, trzeba ją zatrzymać na wybrzeżu – oświadczył Luthien z determinacją.
Katerin potrząsnęła głową.
– Jeżeli sprowadzisz armię do Port Charley, będziesz walczył – powiedziała. – Ale nie z sojusznikami Greensparrowa.
– Czy przepuściliby cyklopów? – zapytał Oliver.
– Skoro nie chcą się sprzymierzyć z nami, wobec tego zapewne nie będą się opierać Greensparrowowi – podsunęła Siobhan.
W głowie Luthiena roiło się od rozmaitych możliwości. Czy potrafiliby wzniecić rewolucję w Port Charley? A gdyby nie, to jaką miał szansę, że wraz ze swoimi rebeliantami stawi opór armii Avon?
– Być może powinniśmy ponownie rozważyć nasz plan działania – odezwał się Oliver w chwilę później.
– Rozważyć nasz plan działania? – powtórzyły chórem Katerin i Siobhan.
– Zejść pod ziemię – odparł niziołek. – Tak czy owak, zima jest zbyt surowa na długotrwałe walki. Zatem wstrzymajmy je. A ty i ja – rzekł do Luthiena, trącając przyjaciela łokciem – odlecimy jak mądre ptaszki.
Otwarte przyznanie, że być może bunt wymknął się spod kontroli, podziałało otrzeźwiająco na całe otoczenie niziołka, nawet na licznych szpicli, którzy nie brali udziału w rozmowie. Oliver przypomniał im wszystkim o cenie porażki.
Siobhan popatrzyła na swego elfiego towarzysza, który tylko wzruszył bezradnie ramionami.
– Przed walką żyło nam się całkiem nieźle – zauważył Tasman, przechodząc obok Luthiena i Olivera po drugiej stronie szynkwasu.
– Można podjąć kroki dyplomatyczne – rzekła Siobhan. – Nawet teraz. Aubrey wie, że nie zdoła stłumić rewolty bez pomocy z Avon, a bardzo mu zależy na godności księcia. Mógłby uwierzyć, że jeśli pójdzie na układ i ocali Montfort, Greensparrow wynagrodzi go tytułem.
Luthien przelotnie zerknął na mówiącą, ale skupił wzrok na oczach Katerin O’Hale, zielonych, lśniących ognikami wściekłości. Myśl o dyplomatycznych zabiegach, o poddaniu się, najwyraźniej nie przemawiała do tej dumnej wojowniczki.
Za plecami Katerin ktoś wmieszał się w tłum i odepchnął kilku bywalców karczmy. Po chwili również Katerin została potrącona i przed Luthienem stanął przysadzisty, liczący zaledwie metr dwadzieścia wzrostu, krzepki jegomość z krzaczastą sinoczarną brodą.
– Co to za głupia gadka? – zagadnął Shuglin i zacisnął guzowate pięści, jakby zamierzał podskoczyć i udusić Luthiena.
– Omawiamy nasz plan działania – wtrącił Oliver. Niziołek zobaczył iskierki w oczach Shuglina. Iskierki gniewu, albowiem ten krzat zdążył poczuć odrobinę nadziei i zaznać wolności, i często deklarował, że wolałby śmierć od ponownego zniewolenia.
Shuglin prychnął pogardliwie.
– Zdecydowałeś się na plan działania tamtego dnia w Ministerstwie! – ryknął. – Myślisz, że teraz możesz się wycofać?
– Ja i Luthien nie – przyznał niziołek. – Ale reszta...
Shuglin nie słuchał go. Przepchał się między Luthienem i Oliverem, chwycił krawędź baru i wgramolił się na górę, tak że stał ponad tłumem.
– Hej! – wrzasnął i w Krzatelfie zrobiło się cicho.
Nawet Tasman przestał się krzątać, chociaż z pewnością nie był zachwycony widokiem buciorów na wypucowanym szynkwasie.
– Kto z obecnych tutaj jest za poddaniem się? – zapytał Shuglin.
Tłum w Krzatelfie milczał.
– Shuglin – zaczął Luthien, próbując uspokoić nieobliczalnego druha.
Ten zignorował go.
– Kto z obecnych tutaj jest za zabiciem Aubreya i podniesieniem flagi Caer MacDonald?
W Krzatelfie wybuchł entuzjazm. Miecze wysunęły się z pochew i szczęknęły ponad głowami słuchaczy. W całej tawernie domagano się głowy Aubreya.
Shuglin zeskoczył na podłogę między Oliverem i Luthienem.
– Oto macie odpowiedź-burknął, następnie zaś stanął pomiędzy Katerin oraz Siobhan i, nie odrywając wzroku od Luthiena, skrzyżował muskularne ręce na masywnych piersiach.
Młody Bedwyr zauważył, że Katerin uśmiecha się do krząta i klepie go po ramieniu.
Z całej jego mowy najważniejsze było prastare imię Montfort, Caer MacDonald, hołd złożony dawnemu herosowi Eriadoru.
– Dobrze powiedziane, mój przyjacielu – zaczął Oliver – ale...
Nie dokończył zdania.
– Bruce MacDonald to coś więcej niż imię – oświadczył Luthien.
– Podobnie jak Karmazynowy Cień – nieoczekiwanie dodała Siobhan.
Luthien przerwał na chwilę i spojrzał na nią z zaciekawieniem i aprobatą.
– Bruce MacDonald jest ideałem – ciągnął. – Symbolem dla eriadorskiego ludu. A czy ty wiesz, co symbolizuje Bruce MacDonald?
– Zabijanie cyklopów? – zapytał Oliver, który wywodził się przecież z Gaskonii, a nie z Eriadoru.
– Wolność – poprawiła go Katerin. – Wolność dla każdego mężczyzny i każdej kobiety. – Spojrzała na Siobhan i na Shuglina.
– Dla każdego elfa i każdego krząta. I dla każdego niziołka, Oliverze – dodała, utkwiwszy spojrzenie w Gaskończyku. – Wolność dla Eriadoru i dla każdej zamieszkującej go osoby.
– Mówimy o zatrzymaniu czegoś, czego nie potrafimy zatrzymać – odezwał się Luthien. – Ilu zabito kupców i ich cyklopowych strażników? Ilu Gwardzistów Pretoriańskich? A co z księciem Morkneyem? Wierzycie, że Greensparrow tak łatwo nam wybaczy?
Młodzieniec zsunął się z taboretu i wyprostował.
– Rozpoczęliśmy tutaj zbyt ważną rzecz, by rezygnować z niej tylko z powodu strachu. Zapoczątkowaliśmy wyzwalanie Eriadoru.
– Nie dajmy się ponieść emocjom – wtrącił Oliver. – Bo mogą nas ponieść... w trumnach.
Luthien spojrzał na swego drobnego przyjaciela i uprzytomnił sobie, jak bardzo Oliver – i wielu innych, wziąwszy pod uwagę szepty dochodzące do uszu młodzieńca – wycofuje się w tej kwestii.
– Tamtego dnia w Ministerstwie to ty kazałeś mi się ujawnić – przypomniał niziołkowi. – To ty chciałeś, żebym wzniecił bunt.
– Ja? – wymigiwał się Oliver. – Ja tylko chciałem, żebyśmy wyszli stamtąd żywi po tym, jak w swej głupocie podskoczyłeś i posłałeś księciu strzałę!
– Byłem tam po to, żeby uratować Siobhan – oznajmił Luthien.
– A ja byłem tam po to, żeby uratować ciebie! – ryknął na niego Oliver. Potem westchnął, uspokoił się i poklepał przyjaciela po ramieniu. – Ale nie dajmy się ponieść – powtórzył. – W trumnach i w ogóle.
Luthien nie uspokoił się ani trochę. Skupił myśli na przeznaczeniu, na postaci Bruce’a MacDonalda i ideałach, których był on symbolem. Miał przy boku Katerin i Shuglina, i ojca, jak za dawnych lat na Bedwydrin. Zerknął na Siobhan, ale nie potrafił powiedzieć, jakie uczucia skrywają jej błyszczące zielone oczy. Chciał coś z niej wydobyć, choćby drobną sugestię, albowiem w ciągu ostatnich kilku tygodni stała się jednym z jego najbliższych doradców.
– Nie możemy się zatrzymać – obwieścił donośnym głosem, tak aby usłyszeli go wszyscy zgromadzeni w Krzatelfie. – Rozpoczęliśmy wojnę, którą musimy wygrać.
– Te łodzie wypłyną z Avon – ostrzegł Oliver.
– To zostaną zatrzymane – odparował Luthien z błyskiem w oku. – W Port Charley. – Obejrzał się na tłum, znowu zerknął na Siobhan i wydało mu się, że jej oczy lśnią intensywniejszym blaskiem, jakby właśnie przeszedł jakąś tajną próbę. – Ponieważ mieszkańcy tego miasta przyłączą się do nas – ciągnął, zbierając wszystkie siły – podobnie jak cały Eriador.
Luthien przerwał, ale jego szelmowski uśmiech był bardzo wymowny.
– Przyłączą się do nas, gdy tylko nad Montfort zawiśnie flaga Caer MacDonald – dorzucił. – Gdy przekonają się, że chcemy poprowadzić rzecz do samego końca.
Oliver miał ochotę napomknąć, jak przykry może się okazać ów koniec, ale zatrzymał tę myśl dla siebie. Nigdy nie bał się śmierci, traktował życie jak najlepszą przygodę, a teraz Luthien, ten naiwny młodzieniaszek znaleziony przez niego na drodze, kolejny raz otworzył mu oczy.
Shuglin gwałtownie uniósł pięść.
– Zawieźcie mnie do kopalni! – ryknął. – Dam wam armię!
Luthien rozważył słowa brodatego przyjaciela. Shuglin od dawna agitował za atakiem na montforckie kopalnie za miastem, gdzie przetrzymywano większość jego rodziny. Siobhan również wielokrotnie szeptała o tym Luthienowi do ucha. Teraz, gdy zdecydowali, że chodzi o coś więcej niż zwykły bunt, gdy padła oficjalna deklaracja, iż będą toczyli wojnę z Greensparrowem, młody Bedwyr pojął, że musi działać błyskawicznie.
Spojrzał krzatowi w oczy.
– Do kopalni – zgodził się, a wówczas Shuglin wydał okrzyk radości i odskoczył, rozcinając pięścią powietrze.
W tym momencie wielu klientów opuściło Krzatelfa, żeby rozgłosić wieści. Oliverowi przyszło do głowy, że niektórzy z nich mogą być szpiegami Aubreya i być może właśnie biegli, żeby opowiedzieć wicehrabiemu o planie.
„Nieważne” – zdecydował niziołek. Na samym początku rebelii w niżej położonej dzielnicy miasta Aubrey wraz z oddziałami ugrzązł w murach wewnętrznego dystryktu i nie mógłby zawiadomić cyklopów strzegących kopalni w Montfort.
– Jesteś szalony – Siobhan powiedziała Luthienowi, bynajmniej nie szyderczym tonem, ale w taki sposób, jakby się z nim przekomarzała. Przysunęła się do młodzieńca i przytknęła wargi do jego ucha. – I taki podniecający – szepnęła, dostatecznie głośno, żeby stojący najbliżej ją usłyszeli. Przygryzła mu koniuszek ucha i cicho zamruczała.
Luthien zerknął przez jej ramię i zauważył gniewną minę Katerin. Znowu uświadomił sobie, że pieszczota Siobhan, tak jak wcześniejszy pokaz czułości, była spektaklem na użytek drugiej kobiety. Pojąwszy to, Luthien nie czuł ani dumy, ani pełni władzy. Naprawdę nie chciał sprawiać bólu Katerin O’Hale, która przed laty, na wyspie Bedwydrin, była jego kochanką – i więcej jeszcze, jego najlepszą przyjaciółką.
Tymczasem Siobhan i jej elfi towarzysz opuścili Krzatelfa, ale przedtem uśmiechnęła się porozumiewawczo do Luthiena, by po chwili wyniośle spojrzeć na mijaną przez siebie Katerin.
Katerin nawet nie drgnęła powieka. Dziewczyna nie zdradzała jakichkolwiek uczuć.
Już sam ten fakt wprawiał Luthiena w zdenerwowanie.
Wkrótce potem Luthien, Oliver i Katerin stali sami pod drzwiami Krzatelfa. Znowu zaczął padać gęsty śnieg, toteż wielu klientów powychodziło, żeby zająć się rozpaleniem ognisk we własnych domach.
Rozmowa tych trojga była z pozoru beztroska, ale leż nieco wymuszona. Wprawdzie Oliver uporczywie poruszał kwestię zaplanowania ataku na montforckie kopalnie, ale napięcie między Luthienem a Katerin wcale nie malało i w końcu młodzieniec postanowił coś powiedzieć.
– Nie jest tak, jak się wydaje – wyjąkał, przerywając chaotyczną gawędę Olivera.
Katerin popatrzyła na niego z zaciekawieniem.
– Chodzi mi o Siobhan – wyjaśnił. – To znaczy, od jakiegoś czasu jesteśmy przyjaciółmi...
Nie potrafił znaleźć właściwych słów, by kontynuować wyznanie. Uświadomił sobie, jak głupio to zabrzmiało. Oczywiście Katerin – i wszyscy inni! – wiedziała, że on i Siobhan są kochankami. – Nie było tu ciebie – wymamrotał. – To znaczy...
Oliver jęknął i Luthien zrozumiał, że idzie mu fatalnie i prawdopodobnie tylko pogarsza swoją sytuację. Mimo to nie mógł przestać mówić; nie potrafił pogodzić się z tym, jak wyglądały jego relacje z Katerin.
– To nie jest to, co myślisz – powtórzył.
Oliver znowu zobaczył gniewną minę Katerin i po raz wtóry jęknął.
– Siobhan i ja... darzymy się przyjaźnią – powiedział Luthien. Uświadomił sobie, że zaczyna mówić protekcjonalnym tonem, a przecież poprzednia rozmowa miała duże znaczenie. Ale emocje wzięły górę nad rozumem i Luthien nie mógł się powstrzymać. – Nie, to coś więcej. Darzymy się...
– Czy myślisz, że jesteś dla mnie ważniejszy niż wolność Eriadoru? – zapytała go bezceremonialnie Katerin.
– Wiem, że czujesz się zraniona – odparł Luthien, ale natychmiast uświadomił sobie, jak głupio zabrzmiały jego słowa.
Katerin szybko zrobiła krok naprzód, chwyciła Luthiena za ramiona i wyrżnęła go kolanem w przyrodzenie, tak że zgiął się w pół. Poruszyła się, jakby chciała coś powiedzieć, ale w końcu tylko zadrżała i odwróciła się.
Oliver zauważył, że jej zielone oczy lśnią od łez, i zrozumiał, jak bardzo zabolały ją słowa młodzieńca.
– Nigdy więcej nie popełniaj tego błędu w stosunku do mnie – Katerin rzekła spokojnie, przez zaciśnięte zęby, po czym, nie oglądając się za siebie, wyszła.
Luthien powoli się wyprostował. Z pobladłą od bólu twarzą, utkwił wzrok w odchodzącej kobiecie. Kiedy zniknęła w mroku nocy, spojrzał na Olivera bezradnie.
Niziołek potrząsnął głową, usiłując się nie śmiać.
– Sądzę, że zaczynam się w niej zakochiwać – wydusił Luthien, wykrzywiając twarz, gdyż mówienie przychodziło mu z trudem.
– W tej? – zagadnął Oliver, wyciągając rękę w stronę korytarza.
– W tej – potwierdził Luthien. Oliver pogładził swą kozią bródkę.
– Pozwól, że się zastanowię – zaczął powoli, z namysłem. – Jedna kobieta wsuwa ci kolano w przyrodzenie, druga wsuwa język do ucha i ty zaś wolisz tę z kolanem?
Luthien wzruszył ramionami. Naprawdę nie umiał udzielić odpowiedzi.
Oliver pokręcił głową.
– Bardzo się o ciebie martwię.
Luthien też był zmartwiony. Nie wiedział, co czuje zarówno wobec Katerin, jak i Siobhan. Zależało mu na obu – żaden mężczyzna nie mógłby marzyć o lepszej przyjaciółce i kochance niż każda z nich – i to wywoływało jeszcze większe zamieszanie. Był młodym człowiekiem usiłującym analizować emocje, których nie rozumiał. A jednocześnie był Karmazynowym Cieniem, przywódcą rewolucji... i od jego decyzji zależało życie tysiąca, dziesięciu tysięcy ludzi.
Oliver ruszył do drzwi i skinął na Luthiena. Młodzieniec wziął głęboki, uspokajający oddech i ochoczo udał się za nim.
Dobrze mu było ze świadomością, że tym razem ktoś inny prowadzi.
WYBUCH WALK
Kilku cyklopów, dowodzących operacją w kopalniach Montfort, w osłupieniu spojrzało na drzwi bocznej jaskini-drzwi, które miały być przecież zamknięte. Do środka weszli mężczyzna i niziołek. Poruszali się swobodnie, uśmiechnięci od ucha do ucha, jakby ktoś ich tu zaprosił. Równocześnie zamknęli za sobą wejście. Niziołek wbił kilof w zamek i szybko go przekręcił, a potem kiwnął głową, usłyszawszy szczęknięcie zapadek.
Najbliżej stojąca bestia niezgrabnie ruszyła po leżącą na hakach wbitych w kwadratową ścianę po prawej stronie jaskini włócznię, ale mężczyzna w mgnieniu oka odskoczył, wyszarpnął wspaniały miecz z pochwy na biodrze i z całej siły uderzył w drzewce, przygważdżając broń. Cyklop przesunął się, gdyż zamierzał rzucić się na przeciwnika. Zatrzymał się jednak, skonfundowany, bowiem mężczyzna stał spokojnie, w zupełnie niegroźnej pozie, i w dodatku podnosił rękę, jak gdyby nie chciał walczyć.
Zanim drugi cyklop zdążył zareagować, niziołek wbiegł między dwa najbliższe krzesła i wskoczył na stół, nie wypuszczając rapiera z dłoni. Ale nie starał się ugodzić żadnej z bestii. Ograniczył się do przybrania wojowniczej pozy.
Zza stołu wysunęło się krzesło, a w ślad za nim złowroga postać najpotężniejszego cyklopa z całej grupy. Podobnie jak stojący z boku Luthien, Oliver pomachał ręką, żeby uspokoić bestię.
– Pozdrowienia – rozpoczął. – Jestem Oliver deBurrows, niziołek-rozbójnik, a obecny tu mój przyjaciel to Luthien Bedwyr, syn lorda Gahrisa z Bedwydrin.
Najwyraźniej cyklop nie wiedział, jak ma zareagować – nie rozumiał, co się dzieje. Kopalnie znajdowały się na południe od miasta, w znacznej odległości od Montfort, i były otoczone wysokimi górami. Miejsce było całkowicie odosobnione; bestie nawet nie wiedziały, że w Montfort rozgorzała bitwa, gdyż nie miały żadnych wieści z miasta, od czasu zanim pojawiły się pierwsze śniegi. Oprócz transportów z więźniami, które zaczynały kursować dopiero w porze wiosennych roztopów, nikt nie odwiedzał kopalni.
– Na pewno jest ci lepiej znany pod imieniem Karmazynowy Cień – ciągnął Oliver.
Zwalisty cyklop na drugim końcu stołu groźnie zmrużył oko. Zaledwie kilka miesięcy temu w kopalniach doszło do ucieczki. Dwaj intruzi, prawdopodobnie mężczyzna i niziołek, przemknęli do środka, zabili kilku cyklopów i uwolnili trzy uwięzione krzaty. Cała grupa strażników w tym małym, bocznym pomieszczeniu była wówczas na warcie głęboko pod ziemią, ale tych dwóch bez wątpienia odpowiadało opisowi złoczyńców. Jednak i cyklopi, i ich sojusznicy czuli się niepewnie, gdyż to wtargnięcie wydawało się zbyt nieoczekiwane i dziwne.
– Teraz chciałem wraz z obecnym tu przyjacielem i dwustoma innymi przyjaciółmi na zewnątrz – tłumaczył Oliver, sprawiając, że cyklopi odwrócili głowy ku zamkniętym drzwiom – po prostu wejść do środka i zarąbać was na śmierć. Ale mój uprzejmy kompan zapragnął dać wam szansę poddania się.
Zrozumienie jego słów zajęło bestiom dłuższą chwilę. Największy cyklop zareagował najszybciej. Ryknął i przewrócił stół.
Oliver spodziewał się tego manewru. Wykonał piruet, podskoczył i przerzucił rapier najpierw na lewą, a potem na prawą stronę, dzięki czemu pociął gęby dwóm najbliżej stojącym bestiom.
– Potraktuję to jako odmowę – rzekł sucho, lądując na ziemi. Pełne salto pozwoliło mu odzyskać równowagę.
Cyklop stojący tuż przy Luthienie warknął i zgarbił się, szykując do ataku, ale młody Bedwyr pokazał uwięzioną włócznię i wrzasnął:
– Patrz!
Głupia bestia usłuchała i natychmiast zobaczyła spadający na nią miecz Luthiena, który chytrze uderzył od lewej strony. Ciężka, cienka klinga Ślepego Siepacza rozpłatała jej czoło.
Luthien przeskoczył nad osuwającym się cielskiem.
– Mówiłem ci, że się nie poddadzą! – krzyknął Oliver. Właśnie toczył bój z dwoma cyklopami, między innymi z tym, któremu rozciął twarz. W przypadku drugiego przeciwnika wykazał się lepszą celnością, gdyż dźgnął ją rapierem prosto w ślepię. Podobnie jak jego towarzysz, bestia wygramoliła się z krzesła, ale zaraz potknęła się nie i wiła na podłodze, szaleńczo wymachując rękami.
Luthien zaatakował bok przechylonego stołu, opuszczając ramię w taki sposób, jakby zamierzał uderzyć cyklopa. Jednooki zdecydowanie górował nad nim wagą. On także opuścił ramię. Aż się palił do walki. W ostatniej chwili Luthien rzucił się w bok, za przewrócony stół, toteż bestia trafiła tylko w mebel, po czym straciła równowagę i poślizgnęła się, Luthien zaś, niewiele myśląc, wepchnął jej i Ślepego Siepacza między żebra.
Młodzieniec oczyścił pole bitwy i stanął pewnie na nogach. Teraz mógł spokojnie zmierzyć się z największym jednookim, który chwycił potężny topór wojenny.
– Jeden na jednego – mruknął, ale w rzeczywistości oceniał tego dwumetrowego i ważącego prawie dwieście kilo cyklopa na półtora przeciwnika.
Natomiast dwaj pozbawieni broni przeciwnicy Olivera nerwowo podskakiwali z boku na bok, czyhając na dogodny moment, by unieszkodliwić uprzykrzonego szczura i jego kąśliwy rapier.
Oliver niedbale przesuwał się i obracał, wpychając sztych rapiera w nadstawione łapy bestii. Wyglądało na to, że dobrze się bawi.
– A przecież nawet nie wyciągnąłem mego drugiego ostrza – szydził niziołek. Jeden z cyklopów pochylił się ku niemu, ale rapier przebił mu dłoń, a szpic broni rozorał przedramię bestii na głębokość kilkudziesięciu centymetrów.
Cyklop zaskowyczał z bólu i chwycił się za nadgarstek. Padł na kolana i ten ruch na moment przy blokował rapier. Niewiele myśląc, Oliver wyciągnął lewak, ale zorientował się, że towarzysz rannego nie zmierza w jego kierunku. Uskoczył w bok, żeby odzyskać paskudnie wyglądający topór. Natychmiast ruszył do ataku, Oliver zaś wskoczył na ramiona klękającego cyklopa i wyprostował się, by spojrzeć napastnikowi prosto w oko.
Niziołek musiał jednak odskoczyć, gdyż klękająca bestia wyciągnęła ręce, żeby złapać go za nogi, natomiast drugi cyklop zadał przemyślny cios z góry.
Opadający topór trafił, ale nie w niziołka. Bestia aż jęknęła widząc, że rozpłatała swemu druhowi łeb.
– Och, założę się, że to bolało – zauważył umykający Oliver. Luthien okręcił się, żeby uniknąć zamaszystego ciosu. Padł na kolano i gwałtownie przechylił się do przodu, jednocześnie zadając pchnięcie. Trafił w udo nacierającej bestii.
Okazało się, że tylko drasnął jednookiego giganta. Nie mogąc powstrzymać jego ataku, zrobił przewrót w przód, żeby nie dosięgnął go następny cios.
Powstał i znowu zaliczył udane pchnięcie, tym razem trafiając swego przeciwnika w zadek. Potwór ryknął i okręcił się na pięcie, a potem odbił Ślepego Siepacza ciężkim toporem.
– Pamiętaj, żeby nie parować – powiedział sobie Luthien. Od potężnego ciosu zapiekła go ręka. Podniósł miecz oburącz i przyczaił się. – Mówiliśmy wam, że powinniście się poddać – drażnił jednookiego.
Zerkając na straszliwą rzeź dookoła, cyklop mógł żałować poprzedniej nierozwagi. Trzech z jego towarzyszy zginęło albo konało, czwarty został oślepiony i szaleńczo wymachiwał bronią w powietrzu usiłując powstać. Kiedy zaczął wydawać ostrzegawczy krzyk, Oliver w biegu dźgnął oślepionego cyklopa.
Raniony jednooki zatoczył się i odwrócił w niewłaściwą stronę. Natychmiast wpadł na niego cyklop goniący Olivera i, pomimo że potknął się o upadającego kompana, jeszcze pochylił się naprzód i w ramach zaimprowizowanego ataku z całej siły zamachnął się toporem.
Oliver odskoczył w bok, a topór ugrzązł w przewróconym stole.
Rozwścieczony cyklop nie mógł się podźwignąć, żeby wyjąć żeleźce; klęczał, nie mogąc złapać równowagi, a jego oślepiony kamrat trzymał się za brzuch.
– Ależ pozwól, że ci pomogę – zaofiarował się Oliver. Podbiegł do bestii i wsunął lewak do pasa. Już miał sięgnąć po topór, ale ostatecznie dźgnął ją rapierem w gardło.
– Zmieniłem zamiar – obwieścił, gdy charczący cyklop osunął się na podłogę.
Luthien przerzucił miecz w górę, gdy jego monstrualnie wielki przeciwnik zamachnął się wysoko uniesionym toporem. Młodzieniec ruszył do przodu, wiedząc, że musi zdążyć, zanim potężna bestia dobrze się rozpędzi. Z całej siły uderzył cyklopa. Ślepy Siepacz wyrżnął w trzonek topora i urwał jednookiemu palec prawej ręki, ale atak został przystopowany właściwie na samym początku.
Wciąż ściskając gardę miecza w obu rękach, Luthien okręcił się w prawo i oberwał kolanem w biodro. Obracając się, stał blisko bestii, plecami do niej. Wiedział, że ten manewr przyniesie mu albo zwycięstwo, albo klęskę; nie było mowy o pośrednim rezultacie. Położył ostrze na prawe ramię i pochylił się, a potem zdecydowanym ruchem wyprostował i zadał cięcie od prawej do lewej strony.
Ślepy Siepacz zahaczył przeciwnika pod podniesioną lewą rękę, raniąc mięśnie i kości; niewiele brakowało, żeby cyklop postradał kończynę.
Topór bestii odbił się od jej barku i spadł na posadzkę. Cyklop stał jeszcze przez chwilę, gapiąc się tępym wzrokiem na ranę i na Luthiena. Potem zrobił chwiejny krok w bok i ociężale runął na ścianę; krew tryskała z niego na wszystkie strony.
Luthien odwrócił się i zobaczył, że Oliver dręczy ślepego cyklopa, umykając to na prawo, to na lewo, i raz po raz dźgając bezradną bestię.
– Oliverze! – napomniał go Luthien.
– Dobrze już, dobrze – burknął niziołek. Odskoczył przed cyklopem, zaczekał, aż rozsunie ręce, którymi wymachiwał, a potem chwycił rapier oburącz, przesunął go między żebrami jednookiego i pchnął w serce, gdy tymczasem lewak utkwił w karku.
– Naprawdę powinieneś sobie wyhodować drugie oko – zauważył Oliver i odskoczył w tył, bowiem martwy już cyklop runął twarzą na podłogę.
Potem rzucił Luthienowi niemal przepraszające spojrzenie.
– Naprawdę powinni.
Przy ścianie górskiej, kilkadziesiąt metrów na wschód od bocznej jaskini, którą weszli Luthien i Oliver, Katerin O’Hale w pełnym pędzie wybiegła z tunelu, ścigana przez dziesiątki śliniących się cyklopów.
Z miecza kobiety jeszcze kapała krew pierwszego zabitego. Z początku wydawało się, że Katerin pogna drogą w kierunku Mont-fort, ale skręciła i rzuciła się ku śnieżnej zaspie.
Omal nie została trafiona włócznią, która ostatecznie ugrzęzła w śniegu. Katerin pomyślała z ulgą, że obdarzeni jednym okiem i słabą percepcją głębi cyklopi na szczęście kiepsko miotają broń na odległość. Elfy robiły to znacznie lepiej.
Przeszła przez zwał śniegu i dała susa głową w dół. Bestie wyły zaledwie kilka metrów za jej plecami.
Jakiż był popłoch cyklopów, jakże niezdarne ich ruchy, kiedy Siobhan i pozostali Przecinacze ze nagle wyłonili się nad krawędzią śnieżnej zaspy, z przygotowanymi do strzału wielkimi łukami. Niby żądlące pszczoły, strzały całym rojem posypały się na cyklopów. Jedna bestia padła; z jej klatki piersiowej sterczało osiem strzał. Garstka jednookich zdołała zawrócić w kierunku wejścia do kopalni, ale czekała na nich kolejna partia strzał.
W końcu pozostał tylko jeden kuśtykający cyklop, w którego plecach i nogach tkwiło kilkanaście strzał. Gdy zbliżał się do jaskini, kolejny pocisk ugodził go w bark, ale on uparcie brnął dalej i wszedł do środka.
Krzat Shuglin kontynuował pościg wraz z oddziałem, w którym przeważały istoty ludzkie, choć znajdowały się tam również krzaty. Niebawem sinobrody Shuglin wpadł do jaskini i ranny cyklop wydał ostatni okrzyk.
Przyczajona za nasypem, Katerin zmrużyła oczy, oślepiona blaskiem białego śniegu, i spojrzała na zachód. Drzwi bocznej pieczary znowu nieco się uchyliły i czyjaś ręka zamachała potężnym kapeluszem Olivera.
– Nie ma potrzeby bać się o tych dwóch, gdy są razem – zauważyła Siobhan, stając przy Katerin.
Katerin zerknęła na półelfa, kobietę rywalizującą z nią o względy Luthiena. Niewątpliwie Siobhan była piękna, a w dodatku miała długie, błyszczące, pszeniczne włosy, które przypominały Katerin o jej własnej rudej fryzurze.
– Dysponują sporymi umiejętnościami, a w dodatku mają wielkie szczęście – dokończyła Siobhan, uśmiechając się rozbrajająco.
Katerin odniosła wrażenie, że kobieta półelf jest nieco wyniosła, zamknięta w sobie. Mimo to nie czuła, że jest traktowana przez nią protekcjonalnie. Wszystkie elfy i półelfy odznaczały się dość oziębłym stylem bycia, a Siobhan i tak należała do najbardziej wylewnych przedstawicieli swojej rasy. Katerin zdawała sobie sprawę, że nawet ich oczywista rywalizacja o Luthiena mogłaby być o wiele bardziej zajadła, gdyby ewentualna konkurentka była dumną kobietą z jej ojczystej ziemi.
Siobhan wraz z całą grupą pokonała śnieżny nasyp i udała się za innymi do wejścia kopalni. Na chwilę przystanęła jednak i czekała, oglądając się na Katerin.
– Dobra robota – powiedziała, stojąc pośród cyklopowych trupów.
Jej nieoczekiwany komentarz zbił Katerin z tropu.
– Wspaniale zwabiłaś te bestie.
Katerin kiwnęła głową i przetoczyła się przez nasyp, po czym wylądowała po drugiej stronie. Musiała przyznać w duchu, że lubi Siobhan, chociaż bardzo ją to denerwowało.
Weszły do jaskini ramię w ramię.
O wiele dalej w tunelu Shuglin i jego szarżujący oddział spotkali się z zaciętym oporem. Postawiono barykadę i zrobiono w niej otwory, przez które można było strzelać z kusz. Cyklopi byli fatalnymi strzelcami, ale tunel nie należał do szczególnie wysokich czy szerokich, toteż każda próba sforsowania barykady mogła się źle skończyć.
Shuglin i jego towarzysze przykucnęli za najbliższym rogiem, wściekli, że tak ich zatarasowano.
– Musimy czekać na elfich łuczników – mówił z przejęciem jakiś mężczyzna.
Shuglin nie widział takiej potrzeby: nie sądził, by grupa Siobhan mogła dokonać czegoś pożytecznego. Cyklopi mieli świetne zabezpieczenie w postaci barykady. Dwóch – trzech być może – dałoby się wykończyć, ale w tej sytuacji nawet wyćwiczone elfy nie mogły wyrządzić większych szkód swoimi łukami.
– Musimy atakować – burknął krzat, a chór wokół niego zrobił posępne miny, co zresztą było do przewidzenia.
Shuglin wyjrzał zza zakrętu i lecący pocisk omal nie utrącił mu nosa. Sądząc po ilości wystrzeliwanych bełtów i krótkich odstępach czasu między salwami, krzat doszedł do wniosku, że po drugiej stronie barykady musi być co najmniej kilkunastu cyklopów. Trzykrotnie więcej wojowników stało przy Shuglinie, a wkrótce do jaskini miało się ich przedrzeć dwadzieścia razy tyle, lecz myśl o utracie choćby kilku sprzymierzeńców już na terenie kopalni była nie do zniesienia.
Krzat wygramolił się ze swojego kącika i podszedł do mężczyzny niosącego wielką tarczę.
– Daj mi ją – rozkazał i tamten usłuchał, chociaż najpierw przez chwilę patrzył na niego z zaciekawieniem.
Tarcza zasłaniała całego krząta. Wrócił do miejsca za rogiem, zamierzając poprowadzić atak.
Jakiś cyklop jęknął za barykadą. Po chwili to samo zrobił następny jednooki.
Shuglin i jego sojusznicy spojrzeli na siebie, nie rozumiejąc, co się dzieje.
Naraz usłyszeli delikatny świst łuku w głębi tunelu na przedzie, a potem za barykadą jęknął kolejny cyklop.
Shuglin zaczął podskakiwać na umięśnionych nogach i dosłownie wypadł zza rogu. Jego towarzysze przyłączyli się do wojennego okrzyku i do szturmu.
– Głupi jednooki – odezwał się zza bariery ktoś ze znajomym gaskońskim akcentem. – Jedno szturchnięcie moim cieniutkim rapierem i już nic nie widzisz!
Od tarczy Shuglina odbiła się strzała. Mężczyzna osłaniający go z boku został trafiony w nogę i upadł.
Słysząc szczęk oręża, krzat nie czekał odpowiednio długo, by znaleźć jakiś wyłom w obronie. Pochylił barczyste ramiona i rzucił się wprost na barykadę. Drewno i kamienie zadygotały. Shuglin nie przedarł się, ale jego towarzysze wykorzystali go jako odskocznię i niebawem bariera została przełamana. Zanim krzat się zorientował i wspiął na gruzy, było już po wszystkim. Żaden z rebeliantów nie został zabity ani nawet nie odniósł poważniejszych obrażeń.
Luthien wyciągnął rękę w stronę rozwidlenia tunelu, tam, gdzie już nie dochodziło światło lamp.
– Zakręt w lewo zaprowadzi was do niżej położonych poziomów i waszych uwięzionych braci.
Shuglin mruknął coś pod nosem. Luthien wiedział, gdzie waleczny krzat pragnąłby się znaleźć. Shuglin był już wcześniej w kopalni, ale tylko przez krótki czas. Został uwięziony w Montfort za udzielenie pomocy Luthienowi i Oliverowi w jednej z ich licznych brawurowych eskapad. Wraz z dwoma przyjaciółmi został skazany na ciężkie roboty w kopalni; taką karę wymierzano wszystkim sądzonym krzatom. Na szczęście Oliver, Luthien i Przecinacze uratowali całą trójkę, zanim cyklopi zdążyli ich zabrać na niższe poziomy.
– A ty gdzie się udajesz? – dopytywał się Shuglin, widząc, że Luthien i Oliver nie zamierzają iść za nim.
Młody Bedwyr wzruszył ramionami, uśmiechnął się i ruszył do wyjścia. Oliver uchylił kapelusza.
– Jest tu mnóstwo bocznych tunelików – wytłumaczył niziołek. – Jeżeli będziemy ci bardzo potrzebni, szukaj nas!
Złożywszy tę heroiczną obietnicę, Oliver czmychnął w ślad za Luthienem. Dwaj przyjaciele skierowali się wprost do rozwidlenia i wrócili do wąskiego korytarza, którym kiedyś szli z pokoju wartowników. Znaleźli wtedy naprawdę dużo tuneli odchodzących od owego korytarza, przy czym część z nich opadała stromo w dół. Główne wejście do niżej położonych kopalń, gdzie zmuszano krzaty do niewolniczej pracy, znajdowało się na lewo od rozwidlenia, tak jak Luthien mówił Shuglinowi, ale młody Bedwyr i Oliver wymyślili, że gdyby udało im się zejść niżej potajemnie, mogliby zbudzić więźniów i zaatakować cyklopowych wartowników od tyłu.
Rzeczywiście, zeszli niżej i w tunelach zobaczyli, że na każdych dwudziestu brudnych krzatów przypadał jeden cyklop. Pomimo wycieńczenia i zagłodzenia te twarde, brodate istoty ochoczo przyłączyły się do sprawy, żeby walczyć o swoją wolność. Łopaty i oskardy, które służyły do prac górniczych, teraz okazywały się śmiercionośną bronią, gdy powiększający się oddział pokonywał kolejne korytarze.
Grupa Shuglina, do której dołączyli pozostali sprzymierzeńcy, włącznie z Katerin i Przecinaczami, spotkała się z zupełnie innym przyjęciem. Główne wejście do niżej położonych kopalń charakteryzowało się największą koncentracją cyklopów. Stoczyli oni zacięty bój w ostatnim pomieszczeniu na górnym poziomie i, jak można było przewidzieć, zniszczyli dużą platformę, którą zjeżdżało się na niższy poziom.
Wykorzystując urządzenie wyciągowe oraz liny, Shuglin i jego towarzysze szybko skonstruowali nowy środek transportu. Schodzenie było jednak trudne i wiele osób zginęło podczas pierwszego szturmu, pomimo iż elfi łucznicy uwijali się jak w ukropie. Kiedy zabezpieczono niższą komorę, grupa musiała brnąć od pomieszczenia do pomieszczenia, gdzie dobrze uzbrojeni cyklopi wcale nie stanowili mniejszości w stosunku do rebeliantów.
Uwięzionych krzatów było jednak tylu, ile liczyły oba oddziały razem wzięte, i gdy Luthien i Oliver wraz z zaimprowizowaną armią wyłonił się na tyłach cyklopowych szeregów, siły strzegące montforckich kopalń zostały rozbite w proch.
Jeszcze tej nocy krzaty wypełzły z kopalni. Wielu z nich patrzyło na gwiazdy pierwszy raz od ponad dziesięciu lat. Niemal wszyscy padli na kolana, wznosząc dziękczynne okrzyki, przeklinając króla Greensparrowa i śpiewając pochwalne hymny na cześć Karmazynowego Cienia.
Shuglin położył masywną rękę na ramieniu Luthiena.
– Teraz masz już swoją armię – ponuro powiedział sinobrody krzat.
Zważywszy, że dookoła rozlokowało się pięciuset mocarnych istot, nie można było wątpić w obietnicę Shuglina.
Trzymający się na uboczu Oliver nie miał aż tak pewnej miny. Jeszcze niedawno sugerował Luthienowi, że być może krzaty powinny uciec w góry, a on sam, wraz z młodzieńcem i ewentualnymi osobami towarzyszącymi pojechałby na północ, w bardziej nieprzystępne okolice Eriadoru, gdzie mogliby się wtopić w krajobraz, bo w tej krainie rzezimieszków nikogo by nie razili kolejni łotrzykowie. Pomimo krzepiących serce scen zwycięstwa Oliver nie porzucał tamtych myśli. Miał pragmatyczny stosunek do życia; rozumiał większe narody szerokiego świata, nie wyłączając Avon, i nie mógł się uwolnić od obrazu armii Greensparrowa napływającej na północ i miażdżącej rebeliantów. W ciągu ostatnich kilku tygodni nieraz zastanawiał się, czy Avon będzie skazywało na szubienicę, czy na gilotynę.
Jak przystało na rozbójnika-niziołka, Oliver tęsknił za życiem na drodze. Może i był banitą, ale nie aż takim, by musiała go szukać cała armia!
– Nie możemy uciekać – powiedział do niego Luthien, który domyślił się, dlaczego niziołek ma tak żałosną minę. – Już czas, żeby padło Montfort.
– I żeby odrodziło się Caer MacDonald – szybko dorzuciła Katerin O’Hale.
OCZY MĘDRCA
Wiele przeżytych zim odcisnęło wyraźne piętno na szerokich barkach sędziwego czarnoksiężnika Brind’Amoura, a kurze łapki marszczące jego twarz świadczyły o tym, że spędził wiele godzin, studiując uczone księgi i zamartwiając się. Teraz również miał powody do zatroskania – doszedł nawet do wniosku, że Eriador, jego ukochana kraina, przeżywa swój najtrudniejszy okres – ale nie przygięły go one do ziemi, a każdy, kto spojrzałby na zasuszone oblicze maga, zapewne nie dostrzegłby siateczki zmarszczek, zwracając uwagę raczej na żar bijący z jego ciemnoniebieskich oczu.
Te oczy lśniły teraz, gdy czarnoksiężnik siedział przed swoim biurkiem na krześle o wysokim oparciu, w kolistej jaskini, której idealnie gładka podłoga była jedyną cechą zdradzającą, iż nie jest to naturalnie wyżłobiona komora. Pokój oświetlał jasno jak błyskawica blask emanujący z kryształowej kuli, która stała między ludzką czaszką i wysokimi, rozgałęzionymi jak drzewo kandelabrami.
Brind’Amour oparł się wygodnie i przy coraz niklejszym świetle rozważał obrazy, które właśnie zobaczył w zaczarowanej kuli.
Krzaty uciekły z kopalni w Montfort i przybyły do miasta wraz z Luthienem i O1iverem.
Krzaty były wolne!
Brind’Amour pogładził śnieżnobiałą brodę i przejechał ręką po siwych włosach, które związał z tyłu głowy w gruby kucyk. Przypominał sobie, że powinien wierzyć w to, co zobaczył, ponieważ patrzył na to, co działo się naprawdę, a nie na to, co mogło się zdarzyć.
Nie pierwszy raz zaglądał w przyszłość. Ryzykowna sprawa, a do tego wyczerpująca. Ze wszystkich magicznych zaklęć, jakie mógł rzucić czarnoksiężnik, to sprowadzające dar proroczy było chyba najbardziej kłopotliwe i niebezpieczne. Zaglądanie w przyszłość wymagało czegoś więcej niż tylko angażowania prostych sił, na przykład uderzenia piorunu, i czegoś więcej niż wysyłania świadomości do innego miejsca w czasie, jak w zwykłym wróżeniu ze szklanej kuli. Zaglądanie w przyszłość wiązało się z gromadzeniem wszystkich znanych elementów teraźniejszości w jednym miejscu, w kryształowej kuli albo zwierciadle. Następnie należało przypisać każdemu z nich logiczne wnioski, a także wynikające z nich nowe konflikty. Właściwie takie prorokowanie stanowiło poniekąd test na inteligencję i intuicję czarnoksiężnika.
Brind’Amour rzadko odważał się na spoglądanie w przyszłość, gdyż, pomimo ciekawości uświadamiał sobie, że nie ma sposobów niezawodnych w tej materii. Mógł rzucić zaklęcie na swoją kryształową kulę, zwinąć się w kłębek i obserwować przelotne obrazy – a one zawsze były nietrwałe i niekompletne jak migotanie iskierek – ale nigdy nie miał pewności, które są prawdziwe, a które odnoszą się jedynie do możliwego, potencjalnego rozwoju wydarzeń. I naturalnie sam fakt, że jakiś wścibski czarnoksiężnik zerkał w przyszłość, zwiększał prawdopodobieństwo, że ostateczny wynik ulegnie zmianie.
Tego dnia Brind’Amour nie potrafił się jednak oprzeć pokusie i ujrzał obraz, który wydawał się wiarygodny, a nawet prawdopodobny: obraz mężczyzny na szczycie wysokiej wieży w Montfort. Brind’Amour miał ogólne pojęcie o najnowszych wydarzeniach w mieście – kilkakrotnie jego umysł odwiedzał Montfort, oglądając miasto oczami pewnego półelfa – i chociaż nie rozpoznał tożsamości człowieka na wieży, domyślił się, że skoro ów jegomość nosi wykwintne szaty i przesadną ilość biżuterii, musi być jednym z popleczników Greensparrowa.
Czarnoksiężnik poprawił się na krześle. Mężczyzna na szczycie wieży. Urąga pospólstwu. Przywódca, symbol tego, co pozostało w Montfort z władzy króla Greensparrowa. Brind’Amour doszedł do wniosku, że coś trzeba będzie z tym zrobić. Wiedział, że sam potrafi wywołać jakąś zmianę, bez większego nakładu sił i bez jakiegokolwiek ryzyka. Być może tym razem warto było odbyć podróż do królestwa prawdopodobnych wydarzeń.
Warto było... Przypomniał sobie liczne ostrzeżenia, jakich nasłuchał się od swoich mistrzów przed wiekami, ostrzeżenia dotyczące prorokowania. A ryzyko...
Brind’Amour otrząsnął się z tych ciężkich myśli. Tym razem było inaczej. Tym razem nie spoglądał na to, co było możliwe, ale na to, co było. A tym czymś była jawna rebelia w Montfort, która mogła się przerodzić w rewolucję i objąć cały Eriador. Okrężną drogą, Brind’Amour zapoczątkował ów bunt. To właśnie on podarował karmazynową pelerynę Luthienowi Bedwyrowi; to on postawił Karmazynowego Cienia i jego towarzysza niziołka na drodze do Montfort. Wówczas Brind’Amour miał tylko nadzieję, że Luthien wyrządzi trochę szkód i zdoła wskrzesić legendę Karmazynowego Cienia, bohatera sprzed lat. Ośmielał się nawet myśleć, że w przyszłości uda mu się wykorzystać rozgłos wokół Luthiena i stopniowo skłonić Eriador, by w mniejszym stopniu aprobował poczynania niegodziwego Greensparrowa.
Los sprawił, że wydarzenia rozegrały się szybciej, niż potrafił to przewidzieć sędziwy czarnoksiężnik. Jednak ten fakt nie zasmucał Brind’Amoura. Był podekscytowany i pełen nadziei. Nade wszystko wierzył w Eriador i jego dzielnych mieszkańców, włącznie z Luthienem Bedwyrem.
Wróżba pokazała mu, że rebelię poparło kilkanaście osad, między innymi miejscowość Dun Varna na Bedwydrin, skąd wywodził się Luthien. Właśnie tego ranka wypłynęła stamtąd flota, składająca się głównie z przerobionych łodzi rybackich, by, prując lodowate wody Morza Grzbietowego, odbyć krótki rejs na sąsiednią wysepkę Marvis. Na pokładzie statków wysłano posiłki dla lorda Marvis, który, podobnie jak Gahris, lord Bedwydrin, usiłował wyrzucić znienawidzonych cyklopów ze swej ziemi.
Brind’Amour wyszeptał kilka słów i trzykrotnie pstryknął palcami. Na licznych czubkach kandelabrów zabłysły płomyki. Czarnoksiężnik wstał z krzesła, wygładził grube fałdy błękitnej szaty, po czym zbliżył się do stołu, na którym piętrzyła się sterta zwojów. Przerzucał pergaminy, aż w końcu wyciągnął mapę Wysp Morza Avon. Na mapie znajdowały się tysiące kolorowych, zielonych, czerwonych i żółtych kropek, które oznaczały skupiska ludności i stronę, po której opowiedziały się owe grupy w konflikcie. Na południe od gór, na terenie Avon, niemal wszystkie kropki były zielone (zielony oznaczał lojalność wobec tronu) albo żółte (oznaczały postawę neutralną). Na północ od gór również widniało sporo skupisk zielonych kropek – na przykład kupiecka dzielnica Mont-fort wyglądała jak jeden wielki zielony kleks – a większość pozostałych miejsc wciąż była żółta, ale wzrastała ilość kropek czerwonych, symbolizujących rebeliantów.
Czarnoksiężnik wyciągnął mapę przed siebie i zamknął oczy, recytując słowa kolejnego zaklęcia. Przypomniał sobie wszystko, co przed chwilą zobaczył w kryształowej kuli, nowe wydarzenia w Montfort i flotę na północy, a gdy otworzył oczy, mapa już ujmowała te zmiany: fala czerwieni płynęła w kierunku wysepki Marvis, a wokół odciętej dzielnicy kupieckiej w Montfort również gęstniał czerwony mur.
– Co ja zacząłem... – zastanawiał się stary czarnoksiężnik. Zachichotał. Nie przewidział rozwoju sytuacji, w każdym razie nie sądził, że dojdzie do rewolty w ciągu najbliższych stu lat, ale uznał, że jest na to gotowy tak jak Eriador. Luthien odzyskał berło Brind’Amoura z legowiska smoka Balthazara i teraz, mając bystrego Olivera przy boku i mogąc liczyć na coraz większą liczbę innych przywódców, robił imponujące postępy.
Brind’Amour odłożył mapę na stół i położył na jej rogach, przypominające małe gargulce przyciski do papieru. Westchnął głęboko i popatrzył na ogromne biurko oraz tańczące płomyki kandelabrów, dające więcej światła niż jakakolwiek zwykła świeca. Kryształowa kulą reagowała na jego ciekawość; tak było przez wiele ostatnich tygodni; chciał, by pokazała mu nie Eriador, lecz ziemie za południowymi granicami krainy, chciał zobaczyć, co się święci w Avon.
Westchnął ponownie i uświadomił sobie, że nie jest przygotowany na tak niebezpieczne przedsięwzięcie. Jeszcze nie teraz. Potrzebował odpoczynku i regeneracji sił. Musiał zaczekać, aż pączkująca rebelia w pełni się rozwinie. Krótko mówiąc, żałował, że wcześniej zaglądał w przyszłość, gdyż teraźniejszość nadal go przyzywała, a on był zbyt zmęczony, by zdobyć się na odpowiedź. Oglądanie przyszłości wiązało się zawsze ze znacznym wysiłkiem, ale w przypadku ukrywającego się czarnoksiężnika, takiego jak Brind’Amour, wysyłanie magicznej energii na duże odległości po to, by zobaczyć bieżące wydarzenia na szerokim świecie, było po prostu niebezpieczne. Greensparrow i jego książęta mogli wykryć tego rodzaju siły, a ponieważ na świecie pozostało niewielu czarnoksiężników, każda próba mogła doprowadzić wrogów do tej najbardziej utajnionej pieczary w górach Żelaznego Krzyża.
Mag wypowiedział czarodziejskie słowo i delikatnie dmuchnął na płomyki kandelabrów, które gwałtownie zatrzepotały i pogasły. Odwrócił się i przeszedł przez drzwi do wąskiego tunelu, prowadzącego do sypialni. Przed udaniem się na zasłużoną drzemkę miał jeszcze jedną rzecz do zrobienia. Wierzył w wizję tego, co wkrótce mogło nastąpić w Montfort, w człowieka Greensparrowa stojącego na szczycie wieży. I wiedział, jak powinien postąpić.
Zatrzymał się w odchodzącym od korytarza bocznym pomieszczeniu, które było małą zbrojownią. Zaczął przeszukiwać bezładnie rozrzucone przedmioty, aż znalazł zaczarowaną strzałę o niezwykłych właściwościach. Następnie doręczył ją – za pomocą banalnego zaklęcia – pewnej ślicznej półelfiej kobiecie w Montfort, która zawsze pakowała się w największe tarapaty.
I wreszcie mógł odpocząć.
Luthien gwałtownie ocknął się ze snu. Jego oczy przez dłuższą chwilę przywykały do nikłego światła. Rozejrzał się po małym pokoju, żeby mieć pewność, iż wszystko jest w porządku. Kominek jeszcze się żarzył – nie mogło być zbyt późno – ale płomienie wygasły, ustępując miejsca małym czerwonym węgielkom, które wyglądały jak czujne, lustrujące pomieszczenie oczy.
Luthien wytoczył się z łóżka i spokojnie podszedł do kominka. Usiadł nago na kamiennym palenisku, rozkoszując się jego ciepłem. Odsunął kratkę, wziął pogrzebacz i przemieszał węgielki. Nie poświęcał tym czynnościom zbyt wiele uwagi, gdyż w jego umyśle kłębiły się rozmaite odczucia, których nie pojmował. Położył kilka kłód i przez pewien czas lekko dmuchał na żar, żeby podsycić ogień.
Przez dłuższą chwilę obserwował płomienie, a ich dręczący taniec pozwalał mu wracać myślami na Bedwydrin, do Dun Varna i czasów poprzedzających wybór tak nieoczekiwanej drogi. Przypomniał sobie, jak pierwszy raz kochał się z Katerin na wysokim wzgórzu, z którego było widać miasto i zatokę.
Po twarzy młodzieńca przemknął uśmiech. Przypomniał sobie też, że potrzebuje snu, gdyż następny dzień, jak wszystkie inne, będzie obfitował w zamieszanie, walki i podejmowanie decyzji, które wpłyną na życie wielu ludzi.
Odłożył pogrzebacz do żelaznego stojaka przy palenisku i wstał, otrzepując się. Podszedł do łóżka, lepiej widocznego dzięki światłu ognia, i zatrzymał się.
Pościel przekręciła się, gdy wstawał. Pod mocno spiętrzoną kołdrą młodzieniec zobaczył leżącą nago na brzuchu i smacznie śpiącą Siobhan. Ostrożnie usiadł na brzegu łóżka. Włożył rękę pod kołdrę, dotknął kolana Siobhan i wolno przesuwał palce, czując każdy centymetr ciała kochanki, aż dotarł do jej szyi.
Potem zanurzył palce w jej błyszczące włosy. Siobhan poruszyła się, ale nadal spała.
Była taka gładka, taka piękna i ciepła. Luthien nie mógł zaprzeczyć, że kobieta półelf miała w sobie coś zniewalającego. Wystarczyło jej jedno spojrzenie, by zawładnąć sercem Bedwyra.
Dlaczego więc przed chwilą myślał o Katerin?
I dlaczego, wpełzając z powrotem pod kołdrę i przytulając się do Siobhan, miał tak ogromne poczucie winy?
Podczas pobytu w Montfort Katerin nie dała najmniejszego znaku, że znowu chce być z Luthienem. Nie wypowiedziała ani jednego słowa dezaprobaty na temat związku łączącego go z Siobhan.
Ale w głębi duszy Luthien wiedział, że nie mogła się z tym pogodzić. Wyczytywał to w jej zielonych oczach, tych pięknych wypukłościach, które przywitały go o świcie, po nocy, w trakcie której został mężczyzną, na wzgórzu w Dun Varna, w świecie, który wydawał się odległy o miliony kilometrów i miliony lat.
Wszędzie było widać falbanki, koronki, ozdoby i wymalowane damy dworu. To, co odsłaniała kryształowa kula, przyprawiało Brind’Amoura o mdłości, ale jednocześnie dawało mu nadzieję. Carlisle na Rzece Stratton, w Avon, daleko na południe od Eriadoru, wybudowano przed wieloma wiekami z powodu wojny i z myślą o wojnie. To ogromne portowe miasto było najeżone fortyfikacjami. Greensparrow objął tron po stoczeniu bezwzględnej, krwawej bitwy, a pierwszy rok jego rządów charakteryzował się brutalnością, jakiej Wyspy Morza Avon nie zaznały od czasu inwazji Huegotów przed wieloma stuleciami.
Ale teraz w Carlisle królowały koronki i falbanki oraz nadmiar słodzonych cukierków i cielesnych usług.
Magiczne oko Brind’Amoura zapuszczało się w głąb pałacu. Jeszcze nigdy czarnoksiężnik ów nie był tak zuchwały i tak nierozważny, żeby wysyłać oko umysłu tak blisko swojego arcywroga. Gdyby Greensparrow wykrył magiczne emanacje...
Grube kamienne ściany górskiej kryjówki Brind’Amoura nie na wiele by się zdały w razie ataku sojuszników Greensparrowa, potężnych demonów z piekielnych czeluści.
Już samo natężenie ruchu w pałacu zdumiewało Czarnoksiężnika. Setki ludzi przechodziło przez każdą komnatę na niższym poziomie. Wszyscy pili i napychali buzie ciastkami, a wielu wymykało się do ciemniejszych zakątków. Pod ścianami każdego pomieszczenia stały rzędy barczystych cyklopów. Brind’Amour uznał za ironię losu fakt, iż jednoocy wartowali przed gobelinami odmalowującymi pradawne bitwy, w których ich przodkowie byli zwyciężani przez lud Avon!
Oko cały czas wędrowało, przekazując kryształowej kuli ulotne obrazy. Po pewnym czasie Brind’Amour poczuł czyjąś moc, czyjąś magiczną siłę, i przez chwilę myślał, że Greensparrow wykrył energię intruza. Omal nie zerwał połączenia. Uświadomił sobie jednak, że to było coś innego: jakaś pasywna energia, być może siła samego Greensparrowa.
Brind’Amour rozsiadł się wygodnie i roztrząsał tę kwestię. Przypomniał sobie bitwę Luthiena z czarnoksiężnikiem, księciem Morkneyem na szczycie wieży Ministerstwa. Morkney przywołał demona, Praehoteca, i dał mu do dyspozycji własne ciało. Obserwując tamten pojedynek, Brind’Amour odczuwał coś bardzo podobnego, tyle że teraz wrażenie było znacznie intensywniejsze.
Stary czarnoksiężnik doznał olśnienia i ogarnął go wstręt. Głucho pomrukując, pochylił się do przodu. Skoncentrował wszystkie siły na swojej kuli i przesuwał oko w ślad za skupioną energią Greensparrowa. Powędrowało tylnymi schodami pałacu, na drugie piętro, gdzie nie było takiego tłumu, choć tutaj jednoocy Gwardziści Pretoriańscy pojawiali się w jeszcze większej liczbie. Minęło labirynt wyściełanych grubymi dywanami korytarzy i zbliżyło się do zamkniętych drzwi.
Brind’Amour poczuł gwałtowny wstrząs, gdy oko znalazło się pod tymi drzwiami. Usiłował je sforsować, ale na przeszkodzie stała bariera ochronna w postaci magicznej pieczęci.
Za tymi drzwiami był Greensparrow. Brind’Amour wiedział o tym, ale zdawał sobie również sprawę, że gdyby przesłał dostateczną ilość energii i przedostał się do środka, król-mag z pewnością by ją wyczuł.
Nagle obraz w kryształowej kuli pociemniał, gdyż jakiś potężny cyklop przeszedł przez pozbawione cielesnego wymiaru oko. Drzwi otworzyły się i Brind’Amour natychmiast ponaglił swe oko do pościgu za bestią.
W porównaniu z bogatym wystrojem pozostałej części pałacu pomieszczenie prezentowało się dość skromnie. Na środku kwadratowej komnaty, na okrągłym, dwustopniowym podwyższeniu stał tron i chociaż był ozdobiony połyskującymi kamieniami szlachetnymi w kolorze zieleni, czerwieni i fioletu, posadzkę przykrywały tylko wąskie czerwone chodniki, biegnące od każdego z czworga drzwi do podium.
Greensparrow – Brind’Amour miał pewność, że to ten łajdak, chociaż nie widział go od wieków, i nigdy dobrze go nie poznał – siedział rozparty na tronie i bawił się wielkim sygnetem na środkowym palcu lewej ręki. Włosy miał długie, czarne i falujące, a jego twarz była umalowana i pokryta stwardniałą warstwą pudru, ale nawet makijaż nie mógł przesłonić piętna lat, które władca poświęcił na studiowanie uczonych ksiąg i obcowanie z demonami. Greensparrow wyglądał jak fircyk, ale Brind’Amour nie dał się zwieść pozorom. Kiedy król popatrzył na zbliżającego się doń cyklopa, jego bursztynowe oczy intensywnie zalśniły, zdradzając dużą inteligencję.
Brind’Amour roztropnie trzymał swe magiczne oko blisko cyklopa, mając nadzieję, że siła zwalistej bestii do pewnego stopnia zakamufluje czarodziejską energię.
– Jakie wieści, Belsen’Krieg? – zagadnął król ze znudzoną miną.
Brind’Amour ośmielił się przesunąć magiczne oko tak, aby dobrze się przyjrzeć przybyszowi. Belsen’Krieg był jednym z najsilniejszych i najohydniejszych cyklopów, jakich stary czarnoksiężnik kiedykolwiek oglądał. Gnijące kły sterczały nad górną wargą bestii, która była ukośnie rozszczepiona na pół tuż pod szerokim, spłaszczonym nosem. Nad potężnym, przekrwionym ślepiem zwisała, niczym markiza nad wystawą sklepową, krzaczasta brew. Oba policzki były przecięte szramami, a na szyi bestii, grubej jak klatka piersiowa dziecka, liczne blizny tworzyły żółto-zieloną plamę. Ale czarno-srebrny uniform Gwardzisty Pretoriańskiego prezentował się nienagannie; naramienniki ze złotego brokatu i mnogość medali oraz baretek optycznie powiększały masywną klatkę piersiową Belsen’Kriega.
– Nie mamy żadnych nowin z Montfort, mój królu – rzekł cyklop z charakterystyczną dla swojej rasy dykcją, czyli niewyraźnie, jakby nieustannie miał zatkany nos.
– Inny Morkneya nie może wrócić do miasta – powiedział Greensparrow, bardziej do siebie niż do Belsen’Kriega.
– Inny Morkneya? – szepnął Brind’Amour, dochodząc do wniosku, że to dziwna kombinacja słów. Czyżby król-mag sugerował, że wszyscy jego książęta mają kontakty z określonymi demonami?
– Musimy więc założyć, że ten głupi książę nie żyje – ciągnął Greensparrow.
– Drobna niedogodność – podsunął Belsen’Krieg.
– Czy mój okręt jest gotowy do wypłynięcia? – zapytał Greensparrow.
Brind’Amour wstrzymał oddech. Pomyślał, że król zamierza wybrać się do Eriadoru, by osobiście zdławić rebelię. Stary czarnoksiężnik wiedział, że gdyby do tego doszło, Luthien i jego przyjaciele byliby bez szans.
– Wody są wolne od kry na całym szlaku do Port Chaumadore – natychmiast odpowiedział Belsen’Krieg.
Gaskonia? Brind’Amour poczuł nagły przypływ nadziei. Greensparrow wybierał się do Gaskonii!
– A wody na północy? – zapytał król i Brind’Amour znowu wstrzymał oddech.
– Z doniesień wynika, że nie jest tam tak dobrze – odparł cyklop.
– Ale ty zdołasz się przedrzeć – rzekł Greensparrow. Jego słowa stanowiły rozkaz, a nie pytanie.
– Tak, mój królu.
– Taka błahostka. – Greensparrow pokręcił głową, jakby cała sprawa napełniała go obrzydzeniem. – Musimy im pokazać, na co się porwali – kontynuował, powstając z krzesła, żeby wygładzić wspaniały fioletowy pendent i gruby, pognieciony płaszcz. – Zabić każdego mężczyznę, kobietę i dziecko mające powiązania z buntownikami. Żeby dać przykład, którego Eriador nie zapomni przez najbliższe stulecia.
Powiedział to tak niedbałym, pozbawionym litości głosem.
– Tak jest, mój królu – zabrzmiała gorliwa, łatwa do przewidzenia odpowiedź. Żaden cyklop nie protestował, gdy rozkazywano mu mordować ludzi.
– I ostrzegam cię – rzekł Greensparrow tuż przed opuszczeniem komnaty tylnymi drzwiami – jeżeli moje wakacje zostaną przerwane, będziesz osobiście za to odpowiadał.
– Tak, mój królu – odparł Belsen’Krieg.
Wcale nie sprawiał wrażenia zmartwionego. Obserwującemu go z odległości ponad ośmiuset kilometrów staremu, pełnemu bojaźni czarnoksiężnikowi wydawało się wręcz, że cyklop jest uradowany.
Brind’Amour zerwał połączenie i oparł się wygodnie na krześle. Kryształowa kula pociemniała, podobnie jak całe pomieszczenie, ale czarnoksiężnik nie rozkazał zaczarowanym kandelabrom, by zaświeciły.
Siedział w mroku i zastanawiał się nad relacjami łączącymi jego wrogów z demonami, relacjami, które najwyraźniej były wciąż bardzo silne. Brind’Amour rozmyślał o brzemiennej w skutki decyzji bractwa magów, podjętej przed wieloma, wieloma laty. Wzniesiono katedry, wyspy cieszyły się pokojem i prawie nikt nie przejmował się starymi czarnoksiężnikami. Bractwo doszło do wniosku, że czas czarnoksiężników przeminął – nawet wielkie smoki zostały pokonane, unicestwione albo uwięzione w głębokich pieczarach, jak to miało miejsce w przypadku Balthazara, którego zamknął Brind’Amour i jego towarzysze. Podczas tamtych zmagań czarnoksiężnik utracił berło, ale był tak przekonany, że jego czas minął, że nawet nie próbował odzyskać drogocennego przedmiotu.
Wszyscy członkowie bractwa ułożyli się do snu; dla niektórych miał to być wieczny odpoczynek. Brind’Amour należał do tych czarnoksiężników, którzy wprawili samych siebie w magiczny zastój w prywatnych zamkach albo jaskiniach. Z tych praktyk wyłamał się tylko Greensparrow. W owych czasach był on mało znaczącym czarnoksiężnikiem, ale widocznie znalazł sposób, by przedłużyć erę magów.
Brind’Amour wolał zastój od śmierci, gdyż wierzył, że nastanie dzień, gdy znowu okaże się przydatny dla świata. Dlatego zanim zapadł w magiczną drzemkę, wypowiedział zaklęcie alarmu, które miało go wyrwać ze snu, gdyby zaczęły się złe czasy. I rzeczywiście, obudził się przed zaledwie paroma laty, po czym dowiedział się, że Greensparrow został królem Avon i zawarł wszeteczne układy z demonami.
Brind’Amour siedział w ciemności, dumając nad swoimi wrogami, zarówno tymi w ludzkiej postaci, jak i demonami. Pogrążony w mroku, zastanawiał się czy mądrze postąpił posyłając Luthiena i cały Eriador, na starcie z takim przeciwnikiem.
KROK PO KROKU
– Nie jest tak głęboko – burknął Shuglin, chociaż koniec jego siwej brody nurzał się w szlamie.
– Nie jestem taki wysoki – odparował niziołek bez wahania.
Sfrustrowany krzat zerknął na Luthiena, który natychmiast podniósł marudzącego niziołka i wziął go pod pachę, by dalej brnąć przez lód i błoto.
– Oliver deBurrows kroczący ściekiem! – narzekał tamten. – Gdybym wiedział, jak nisko upadnę przy takich jak wy...
Jego skarga przerodziła się w stłumiony jęk, gdyż Luthien niespodziewanie rzucił się w bok, sprawiając, że obaj uderzyli o ścianę.
Rozłączyli się. Oliver podskakiwał i nerwowo ocierał niebieskie spodnie z błota, krzycząc: „Oj, oj, oj!”
– Jesteśmy pod kupcami – wtrącił się Shuglin. W jego chrapliwym głosie wyraźnie pobrzmiewał sarkazm. – Chyba powinieneś się uciszyć.
Oliver bezradnie spojrzał na Luthiena, ale wiedział, że jego przyjaciel jest raczej rozbawiony niż pełen współczucia. I zdawał sobie sprawę, że jego narzekania dotyczą mało istotnych spraw; nawet on sam nie mógł ich traktować poważnie w tak doniosłym dniu. Zaledwie w tydzień po otwarciu kopalń uratowane krzaty pokazały swoją wartość, naprawiając starą broń i zbroje, wyrabiając nowy sprzęt i zapewniając dostęp do kanałów ściekowych pod obwarowaną dzielnicą kupiecką. Teraz Luthien, Oliver, Shuglin i jego trzystu brodatych pobratymców czołgali się kilkoma równoległymi trasami. Mieli się wyłonić w samym sercu walki, pośród oddziałów wroga.
Mimo wszystko niziołek wcale nie uważał tej wyprawy za przyjemną. Latarnie oświetlały korytarze w dostatecznym stopniu, ale nie mogły przeciwdziałać zabójczemu chłodowi. Tunele ściekowe były oblodzone, podobnie jak wybrzuszony środek podłogi, ale powyżej warstwy lodu zalegały świeże odpadki, których potwornego smrodu nie zlikwidowałaby nawet bardzo niska temperatura.
– Zabarykadowali otwory – wyjaśnił Shuglin – ale wdarliśmy się do kilku z nich i zabiliśmy czterech cyklopów, którzy zamykali inne otwory w pobliżu.
– Żaden nie uciekł, żeby ostrzec o naszym przybyciu? – Luthien zapytał dziesiąty raz od czasu, gdy z niżej położonej dzielnicy miasta wyruszyła ekspedycja.
– Żaden – zapewnił go Shuglin, również po raz dziesiąty.
– Byłoby strasznie miło brnąć przez ten gnój i przekonać się, że wróg nas oczekuje – dodał ironicznie Oliver.
Shuglin zignorował jego uwagę i podjął wędrówkę, szybko sunąc prostym tunelem. Po paru minutach zatrzymał się i dał pozostałym towarzyszom znak, by uczynili tak samo.
– Znaleźli nas – rzekł posępnie niziołek.
Shuglin wziął latarnię od innego krząta i poświecił nią wysoko przed wylotem pasażu. Kiwnął głową, gdy podobny sygnał pojawił się po drugiej stronie skrzyżowania, i uniósł gruby kciuk do góry.
– Wszystko w odpowiednim czasie – zauważył i dał reszcie znak do kontynuowania marszu.
Weszli do małego pomieszczenie z boku tunelu. Do jednej ze ścian była przytwierdzona kilkunastostopniowa drabina – o nowej, wymyślonej przez krzatów konstrukcji – prowadząca do drewnianej zapadni.
Luthien skinął na Olivera. Umówili się wcześniej, że niziołek wyprowadzi ich z kanału. Oliver z rozkoszą wypełnił obietnicę; chciał za wszelką cenę wydostać się z błota, nawet gdyby w górze czekała na niego cała armia cyklopów. Żwawo doskoczył do drabiny i zaczął po niej wchodzić.
Zanim dotarł na szczyt, drzwi zapadni otworzyły się ze skrzypieniem. Oliver zamarł w bezruchu, a na dole zaległa grobowa cisza.
– O, nie – jęknął niziołek, gdy nad otworem zawisły nagie cyklopie pośladki. Oliver ukrył twarz w ramionach, mając nadzieję, że osłoni go duży kapelusz. – Och, proszę, zastrzelcie go szybko – szepnął. Nie był zachwycony rozwojem sytuacji.
Odetchnął swobodniej, kiedy usłyszał świst powietrza rozcinanego mknącą, wypuszczoną przez Luthiena strzałą. Spojrzał w górę i zobaczył, że pocisk ugrzązł głęboko w obfitym zadzie nieświadomego cyklopa. Bestia ryknęła i odwróciła się, ale gdy w swojej głupocie przechyliła się nad otworem, bełt z kuszy jednego z krzatów trafił ją prosto w gębę. Wycie ucichło i po chwili przyjaciele usłyszeli, jak martwy cyklop spada na podłogę w niewielkim pomieszczeniu na górze.
Oliver poprawił kapelusz i popatrzył na zadarte twarze kompanów.
– Hej – zawołał cicho – ci jednoocy wyglądają tak samo z obu końców!
– Nie gadaj, tylko idź dalej! – warknął Luthien.
Oliver wzruszył ramionami i przyspieszył wspinaczkę. Zajrzał do małego, kwadratowego pokoju, gdzie panował niemal taki sam odór jak w dole. Jakaś bestia zapukała do drzwi.
– Bergus? – dopytywała się.
Oliver odwrócił się, opuścił twarz nad otworem i położył palec na zaciśniętych ustach, a jednocześnie dał towarzyszom znak, żeby się odsunęli. Następnie po cichu przekradł się do drzwi. Bestia popchnęła je. Szczęknęły, gdyż były zamknięte tylko na mały haczyk.
– Bergus? – ponownie warknął jednooki.
Oliver nie miał wątpliwości, że jego cierpliwość szybko się wyczerpywała.
Drzwi zadrżały, uderzone przez jednookiego jeszcze mocniej, zapewne barkiem. Oliver zerknął na martwego cyklopa i ocenił kąt położenia.
– Nic ci nie jest? – rozległo się wołanie i drzwi znowu się zatrzęsły. Oliver ukradkiem przesunął się na bok i wyciągnął rapier.
Bestia walnęła w drzwi jeszcze trzykrotnie.
– Bergus?
– Pomóż mi – wymruczał Oliver, próbując naśladować niski głos cyklopa i stworzyć wrażenie, iż jest w niebezpieczeństwie. Jednocześnie błyskawicznym ruchem rapiera odhaczył zatrzask. W chwilę później cyklop uderzył w drzwi ramieniem i wpadł do środka, a niziołek ukłuł wewnętrzną część jego kolana czubkiem rapiera.
Cyklop stracił równowagę i runął na leżącego kompana. Oliver; nie ociągał się z pościgiem. Manewrował tak, aby bestia stoczyła się prosto do otworu. Jednak cyklop był silny i przytrzymał się ręką krawędzi, nad którą wystawała teraz tylko jego głowa i barki.
Oliver odskoczył i ruszył do ataku, ale usłyszał świst w dole. Cyklop gwałtownie się wyprężył, a potem znieruchomiał. Niziołek i rzucił się z powrotem do drzwi i ponownie je zamknął, upewniwszy się, że w pobliżu nie ma nikogo. Następnie podszedł do cyklopa i zepchnął go do otworu.
– Dobry strzał – pochwalił Luthiena, kiedy zobaczył, że młodzieniec obchodzi cyklopie zwłoki, by dotrzeć do drabiny. – Ale czy wiesz, od którego końca trafiłeś tę istotę?
Luthien nawet nie spojrzał w górę. Nie chciał zachęcać Olivera do dalszych żartów, nie chciał też, żeby niziołek widział jego rozbawioną minę.
Po drugiej stronie spokojnej, górnej dzielnicy miasta z kilkunastu takich przybudówek i dyskretnych zakamarków w kupieckich domostwach wyłaniali się najeźdźcy. Pomimo że zbliżał się świt, nadal było chłodno i ciemno. Natomiast za murem, w pobliżu Ministerstwa, rozbrzmiewały odgłosy walki.
– W samą porę – rzekł Oliver, albowiem ta zmiana sytuacji – atak z niżej położonej dzielnicy – nie była całkowitym zaskoczeniem.
Luthien ponuro skinął głową. W samą porę. Wszystko przebiegało zgodnie z planem. Rozejrzał się. Jego oczy wolno przywykały do skąpego oświetlenia. Pokiwał głową, widząc niemal w każdym cieniu szeregi krzatów o zaciętych twarzach, krzatów, które przez wiele lat żyły jak niewolnicy w jarzmie Greensparrowa.
Młody Bedwyr ruszył w kierunku, z którego dobiegały odgłosy bitewnej wrzawy. W ślad za nim kroczył Oliver. Szli w cieniu jednego z zaułków, lecz nagle zatrzymali się na rogu. Z drugiej strony ktoś szybko zbliżał się ku nim.
Jakiś cyklop poślizgnął się na zakręcie i z wrażenia wytrzeszczył ślepię.
– Co za łatwizna – poskarżył się niziołek i wbił rapier w pierś jednookiego.
W chwilę później Ślepy Siepacz rozpłatał głowę bestii na pół.
Luthien miał coś odpowiedzieć, ale skoczył i obrócił się, tak jak Oliver, gdyż za ich plecami rozgorzała walka. Z bocznej uliczki wybiegła grupa żądnych bójki cyklopów. Znaleźli okazję szybciej, niż się spodziewali. Zostali otoczeni przez dwie grupy krzatów, wśród których był Shuglin, i musieli ulec ich miażdżącej przewadze.
Potyczki wybuchały na terenie całej dzielnicy kupieckiej. Kiedy słońce przekroczyło linię horyzontu, opromieniając wojenny chaos, walki przybrały na sile. Luthien i Oliver spotkali się z bardzo słabym oporem w postaci dwóch cyklopów, których szybko pokonali. W drodze do muru w pobliżu Ministerstwa, gdzie mieli dołączyć do sojuszników, przekonali się, że oddział krzatów już mocno daje się we znaki cyklopowej defensywie.
– Bądź czujny! – Luthien zalecił niziołkowi. Młodzieniec wyjął składany łuk, jednym ruchem otworzył go i zablokował, a potem nałożył strzałę na cięciwę. Oliver osłaniał go z tyłu i z boków, on zaś brał na cel kolejnych cyklopów.
W stronę muru poszybowały haki kotwiczne. Podczas gdy krzaty absorbowały obrońców po jednej stronie, inni wojownicy krążyli po ulicach, żeby odciąć drogę posiłkom. W tych warunkach cyklopi nie mogli stawić skutecznego oporu. Elfy i ludzie wdrapywali się na mury i zeskakiwali wprost na walczący tłum.
Luthien usiłował szybko nałożyć strzałę, widząc, że jeden mężczyzna poślizgnął się, a jakiś cyklop uniósł miecz, żeby go zabić.
– A niech to! – krzyknął młody Bedwyr, gdyż zdał sobie sprawę, że nie zdąży oddać strzału.
Tymczasem cyklop gwałtownie się zatrzymał. Luthien nie rozumiał, dlaczego tak się stało, ale cieszył się, że los mu sprzyja, bowiem zdołał wycelować w przeciwnika.
Bestia upadła głową naprzód, zanim młodzieniec zdążył wypuścić strzałę. W jej plecach tkwiły już dwie. Luthien obejrzał się na mur, gdzie mógł stać łucznik, i dostrzegł znajomą postać, piękną i gibką kobietę o nieco kanciastych, półelfich rysach.
– Siobhan – rzekł za jego plecami Oliver. Wspaniała postać kobiety półelfa, stojącej na murze w blasku porannego słońca, radowała go i dawała natchnienie.
Zanim Luthien przypomniał sobie, że też ma łuk, kobieta półelf wypuściła strzałę i powaliła kolejnego cyklopa.
– Zamierzasz się przyglądać czy bawić? – wrzasnął Oliver, biegnąc obok młodego człowieka.
Luthien zerknął na główną walkę, która trwała w najlepsze na murze i na dziedzińcu przy wysokim gmachu Ministerstwa. Zawiesił łuk na ramieniu i wyciągnął Ślepego Siepacza, a potem dogonił niziołka.
Obaj zauważyli Katerin, która właśnie zeskakiwała z muru między dwóch cyklopów, tam, gdzie toczyła się najcięższa bitwa.
Oliver jęknął, ale Luthien zbyt dobrze znał śmiałą kobietę z Hale, by się o nią bać.
Miotała włócznią to w przód, to w tył, parowała i odwzajemniała ciosy zdumionych bestii. Potem przebiegle rzuciła się naprzód i wbiła włócznię w brzuch jednego z przeciwników, po czym wyszarpnęła ją i przechyliła w taki sposób, żeby wyrżnąć w twarz drugiej bestii. Szybko zakręciła bronią i rozharatała jednookiemu gardło, potem zaś ponownie nadała włóczni rotację i przypuściła kolejny, pełen furii atak, aż dobiła cyklopa, który przytrzymywał wypadające wnętrzności.
Luthien był wyraźnie zadowolony. Spojrzał na Olivera.
– Dwa do dwóch – zauważył.
– Powiedz to szybko pięć razy – odparł niziołek.
Zanim Luthien zdążył coś odpowiedzieć, Oliver pokazał palcem mur za ich plecami. Młody Bedwyr odwrócił się dokładnie w chwili, gdy Siobhan strąciła kolejną bestię za pomocą swego śmiercionośnego łuku.
– Jeden więcej – rzekł filuternie Oliver i obaj przyjaciele odnieśli wrażenie, że mimowolnie stanęli po przeciwnych stronach.
– Wcale nie! – brzmiała szybka replika Luthiena.
Oliver odwrócił się i zobaczył, że Katerin pędzi co sił w nogach, a potem, ślizgając się, kuca i ciska włócznię. Trafiła uciekającego cyklopa w kark tak mocno, że runął ohydną gębą na wysadzany kocimi łbami bruk.
– Wygląda na to, że są godnymi rywalkami – zauważył Oliver i jego ton uświadomił Luthienowi, że niziołek ma na myśli coś więcej niż tylko sztukę walki.
Młodemu Bedwyrowi nie spodobała się uwaga przyjaciela. Oliver zrozumiał to natychmiast. Odbiegł z wysoko uniesionym rapierem.
– Zamierzasz się przyglądać czy bawić? – wrzasnął ponownie.
Luthien starał się odrzucić gniew, zapomnieć o swoim zmieszaniu i nie myśleć o tych dwóch wspaniałych kobietach. Okoliczności nie sprzyjały głębokiemu namysłowi. Dogonił Olivera i razem znaleźli się w ogniu walki.
Tego pamiętnego ranka splądrowano tuziny kupieckich domów w Montfort i wyzwolono dziesiątki niewolników, których większość ochoczo przyłączyła się do rebeliantów. Setki cyklopów poniosły śmierć.
Jednakże kupcy nie byli zabijani masowo, chyba że walczyli po stronie wroga i nie chcieli się poddać. Przyznanie im prawa do kapitulacji było pierwszym rozkazem, jaki Luthien wydał rebeliantom przed rozpoczęciem szturmu. Rola przywódcy nie była dla młodego Bedwyra łatwa, ale w tej kwestii był niezwykle stanowczy, gdyż wierzył w sprawiedliwość. Wiedział, że nie wszyscy handlarze w Montfort są złymi ludźmi i że nie wszyscy, którym dobrze się wiodło za czasów Greensparrowa, posłusznie wykonywali edykty niegodziwego króla albo się z nimi zgadzali.
Ostatnia walka o miasto była zażarta, ale w końcu cyklopowi Gwardziści, Miejscy i Pretoriańscy, zostali dosłownie zmiażdżeni, i w ten sposób dokonał się podbój Montfort.
Z wyjątkiem Ministerstwa. Rebelianci nie chcieli atakować tego gmachu przed wykonaniem wszystkich innych zadań, gdyż to miejsce świetnie nadawało się do obrony. Pięć bram prowadzących do katedry, włącznie z tajnymi drzwiami, które zrobiono we wschodniej ścianie, oraz wyłomem z tej samej strony, zabezpieczono i wzmocniono tak dobrze, że wytrzymałyby nawet największy napór.
Ale teraz Ministerstwo było ostatnim bastionem oporu tych, którzy pozostali lojalni wobec króla Avon. A ponieważ kopalnie również padły łupem rebeliantów, bestie stłoczone wewnątrz gmachu nie mogły liczyć na żadną pomoc.
Po inspekcji podbitej dzielnicy kupieckiej Luthien i Oliver skierowali się w stronę Ministerstwa. Młody Bedwyr miał nadzieję, że dopadnie wicehrabiego Aubreya żywego, ale ten przepadł jak kamień w wodę. Młodzieniec nie był zaskoczony. Tacy szubrawcy jak Aubrey doskonale umieli wychodzić z tarapatów. Zresztą Luthienowi wydawało się, że dobrze wie, gdzie można znaleźć owego mężczyznę.
Dwaj przyjaciele dołączyli do głównej części armii, która zbierała się na dziedzińcach wokół wielkiej, nie zdobytej budowli. Rebelianci częstowali szyderstwami każdego cyklopa, który ośmielił się pokazać w jednym z okien albo na małej wieży, a od czasu do czasu wypuszczali także strzały.
– Możemy się tam dostać! – oświadczył krzat Shuglin, podbiegając do Luthiena i chwytając go za ramię.
– Oni nie mają dokąd uciec – zapewnił go Luthien z niewzruszonym, kojącym spokojem w głosie. – Bitwa się skończyła.
– W środku może ich być prawie pięciuset – wtrąciła powątpiewająco Katerin O’Hale, dołączywszy do trzech towarzyszy.
– Tym bardziej powinniśmy zostać na zewnątrz i czekać – szybko odparł Luthien. – Nie możemy sobie pozwolić na straty.
Przyjaciele krążyli po dziedzińcu, pomagając opatrywać rannych i usiłując zdyscyplinować oddziały. Teraz, gdy przestali im zagrażać cyklopi, pojawiło się mnóstwo innych problemów. Wielu sfrustrowanych prostaczków, którzy tak długo żyli w biedzie, posuwało się do szabrownictwa, i niejeden kupiecki dom stawał w płomieniach. Dochodziło do utarczek między krzątam i ludźmi, dwiema rasami, które nie miały okazji wspólnie egzystować, jako że Morkney wysyłał większość krzatów do kopalni. Ponadto trzeba było podjąć decyzję dotyczącą losu złapanych kupców.
Wcześniej tego popołudnia Luthienowi wreszcie udało się ponownie wypatrzyć Siobhan. Kobieta półelf stanowczym krokiem zmierzała wprost ku niemu. – Chodź ze mną – rozkazała.
Luthien wyczuł, że chodzi o coś bardzo pilnego.
Stojący na drugim końcu dziedzińca Katerin i Oliver bacznie go obserwowali.
– To tylko interesy, nic więcej – Oliver zapewnił swoją towarzyszkę.
Katerin spojrzała na niego spode łba.
– Dlaczego myślisz, że mnie to obchodzi? – zapytała i odeszła.
Oliver pokręcił głową. W tej chwili podziwiał przyjaciela bardziej niż kiedykolwiek.
– To najbardziej niebezpieczny okres – Siobhan rzekła do Luthiena, gdy oddalili się od tłumu na znaczną odległość. Opowiedziała młodzieńcowi o plądrowaniu i pomrukach niezadowolenia wśród rebeliantów.
Luthien nie pojmował tych na pozór nielogicznych zachowań, ale zdawał sobie sprawę, co się wokół niego dzieje, i nie mógł lekceważyć obaw Siobhan. To powinien być moment chwały, i rzeczywiście był nim, ale tej chwale towarzyszyły rozmaite sprzeczne emocje. Teraz, kiedy bitwa się zakończyła, zbuntowanego tłumu nie jednoczył jeden cel.
– Być może walki będą się ciągnęły przez wiele tygodni – przypomniała Siobhan.
– Jedność jest naszą jedyną siłą – odparł Luthien.
Zaczynał rozumieć argumenty kobiety półelfa. Cele zostały osiągnięte. Nawet Ministerstwo mogło się bronić tylko do chwili wyczerpania zapasów żywności. Cyklopi stłoczeni w wielkiej katedrze nie stanowili poważniejszego zagrożenia, gdyż rebelianci zajęli dogodne pozycje obronne na odsłoniętych placykach otaczających gmach. Gdyby jednoocy przypuścili atak, zostaliby zdziesiątkowani przez łuczników, zanim doszłoby do walki wręcz.
Zatem Montfort zostało zdobyte, ale co to oznaczało? W trakcie tygodni poprzedzających szturm Luthien i inni przywódcy jasno określili cel, ale nie zastanawiali się, co ma nastąpić potem.
Luthien oderwał wzrok od placu i skierował go w zachodnią stronę, na dzielnicą kupiecką. Obłoczek czarnego dymu ze spalonych domów nie pozostawiał wątpliwości, iż moment jest naprawdę niebezpieczny. Młodzieniec był świadomy ciążących na nim obowiązków i uświadomił sobie, że musi działać szybko. To, że zdobyli Montfort, mogło przestać się liczyć, gdyby miasto pogrążyło się w zamęcie i anarchii.
Młody Bedwyr uważnie obejrzał własny strój. Dostrzegł błoto z kanału ściekowego, a także krew wrogów i przyjaciół. Jednak na wspaniałej karmazynowej pelerynie nie było widać żadnych zabrudzeń, jakby jej magiczne właściwości wykluczały jakąkolwiek skazę.
– Muszę się doprowadzić do porządku – rzekł do Siobhan. Kiwnęła głową.
– Miednica z wodą i czysta zmiana odzieży już zostały przygotowane.
Luthien popatrzył na nią z zaciekawieniem. Jakoś nie był zaskoczony.
W niespełna godzinę później Luthien Bedwyr wyszedł na środek placu przed Ministerstwem. Poświęcił na toaletę mniej czasu, niż by chciał, ale dalsza zwłoka groziła całkowitym załamaniem porządku w świętującej zwycięstwo ciżbie. Młodzieńcowi zakręciło się w głowie, gdy popatrzył na nieprzebrane tłumy: wszyscy zbuntowani wojownicy Luthiena, wszyscy z grupy Shuglina, Przecinacze, i tysiące innych przybyło, by wysłuchać Karmazynowego Cienia – wszyscy przybyli, by poznać swój los, jak gdyby ich przywódca był boską wyrocznią.
Próbował nie patrzeć na twarze zebranych, na wypisane na nich pragnienie i głód. Nie czuł się dobrze w swojej roli i nie miał zielonego pojęcia, w jaki sposób i dlaczego ta odpowiedzialność spadła właśnie na niego. Nagle przyszło mu do głowy, że powinien kazać Oliverowi przemówić do tego tłumu. Niziołek miał giętki język, potrafił wyczuć, czego potrzebuje publiczność.
Albo Siobhan. Luthien bacznie ją lustrował wzrokiem, gdy prowadziła go na stopnie szubienicy, wznoszonej z myślą o tych schwytanych cyklopach albo kupcach, którzy, zdaniem rebeliantów, zasłużyli sobie na tak marny koniec. Może udałoby mu się nakłonić ją do wystąpienia.
Luthien odrzucił tę myśl. Siobhan była półelfem i więcej łączyło ją z elfami niż z ludźmi. A przecież spośród dziesięciu tysięcy osób zgromadzonych na placu, obserwujących wszystko z ulic, muru i, bez wątpienia, nawet spod ściany w niżej położonej dzielnicy, gdzie można było słyszeć co najwyżej echo szeptu, niespełna siedemset miało krew inną niż ludzką.
Wszedł na stopnie obok Siobhan i poczuł otuchę na widok dobrze znajomych twarzy Olivera, Katerin i Shuglina, stojących w pierwszym rzędzie. Biła z nich pewność i pogodne oczekiwanie. Wierzyli w niego.
– Nie zapominaj prawdziwej nazwy tego miasta – szepnęła mu do ucha Siobhan i usunęła się na bok.
Luthien, Karmazynowy Cień, stał sam.
Przygotował krótkie przemówienie, ale nie mógł sobie przypomnieć pierwszych słów. Zobaczył cyklopów w oknach Ministerstwa, gapiących się na niego równie intensywnie jak zebrany tłum, i pojął, że w tym momencie waży się ich los, a także los całego Eriadoru i Avon.
Ta świadomość nie wpłynęła na niego uspokajająco.
Popatrzył na przyjaciół w dole. Oliver uchylił swego okropnego kapelusza. Katerin mrugnęła do Luthiena i z determinacją skinęła głową. Ale to brodaty Shuglin, stojący cierpliwie, niemal beznamiętnie, z grubymi rękami na piersi i z nieodgadnioną miną, dodał Luthienowi tak potrzebnej odwagi. Shuglin, którego lud tak straszliwie cierpiał w niewoli narzuconej przez despotycznego księcia Morkneya. Nieugięty Shuglin, który powiódł wszystkich do kopalni i nie chciał słyszeć o przerwaniu walk o Montfort, dopóki batalia nie zostanie doprowadzona do końca.
Doprowadzona do końca.
Cynamonowe oczy Luthiena zabłysły. Spojrzał na tłum. Już nie próbował przypomnieć sobie słów przemówienia. Postanowił zgłębić uczucia we własnym sercu.
– Moi sojusznicy! – krzyknął. – Moi przyjaciele! Widzę przed sobą nie miasto zdobyte...
Odczekał dłuższą chwilę. Nikt w tłumie nawet nie zaszeptał.
– Ale miasto wyzwolone! – oświadczył Luthien i zebrani wznieśli potężny okrzyk. Czekając, aż tłum się uciszy, zerknął na Siobhan, która nie okazywała najmniejszego niepokoju. – Odzyskaliśmy małą cząstkę tego, co prawnie się nam należy – ciągnął młody Bedwyr, nabierając odwagi i rozmachu. Uniósł rękę; kciuk i palec dzieliło najwyżej parę centymetrów. – Małą cząstkę – podkreślił donośnym, gniewnym głosem.
– Montfort! – wrzasnął któryś ze słuchaczy.
– Nie! – szybko uciął Luthien, żeby nie skandowano tego hasła. – Nie – kontynuował. – Montfort to tylko miejsce na mapie, na mapie oglądanej przez dwór króla Greensparrowa. – Imię znienawidzonego władcy sprawiło, że niejeden ze słuchaczy syknął. – To miejsce należy zdobyć i spalić. – Luthien zamaszystym gestem pokazał ludowi obłok dymu za swoimi plecami, nieco mniejszy, ale unoszący się coraz wyżej. – Co zyskamy, zdobywając Montfort i puszczając je z dymem? – zawołał. Ludzie szeptali zdziwieni. – Co zyskamy zagrabiając budynki i przedmioty, posiadając proste rzeczy, które Greensparrow w każdej chwili może nam odebrać? Twierdzę, że nic na tym nie zyskamy. Jeżeli podbiliśmy Montfort, to w gruncie rzeczy nie dokonaliśmy niczego!
Tysiące zebranych wzruszały ramionami, szeptały między sobą z zaciekawieniem i zadawały sobie pytania. Luthien był tego świadomy, ale milczał, nie rozwijając swojej tezy, wabiąc tłum, budując napięcie.
– Ale to nie było Montfort! – wykrzyknął wreszcie i szepty ucichły, chociaż na twarzach zebranych wciąż malowało się zdziwienie i konsternacja. – To nie było coś, co król Greensparrow – nie, po prostu Greensparrow, bo to przecież żaden król – może nam odebrać! Powiadam, że to nie było Montfort. To nie było coś, co można podbić i spalić. Przecież my odzyskaliśmy Caer MacDonald!
Wszędzie na placu rozległy się entuzjastyczne okrzyki na cześć Luthiena i Caer MacDonald. Młody Bedwyr spojrzał na rozpromienioną Siobhan. „Nie zapominaj prawdziwej nazwy tego miasta” – pouczyła go. Teraz, po wygłoszeniu mowy, wyglądała inaczej. Miało się wrażenie, iż z jej twarzy odpłynęła ciemna chmura. Siobhan utwierdziła się w słuszności swych przekonań i emanowała pewnością siebie. Nie, to było coś więcej, zdecydował Luthien. Poczucie bezpieczeństwa.
Siobhan, która była kupiecką niewolnicą i przez wiele lat potajemnie walczyła przeciw klasie rządzącej, a także stała u boku Luthiena, odkąd awansował w podziemnej hierarchii, wreszcie sprawiała wrażenie osoby wolnej.
– Caer MacDonald! – krzyknął Luthien, gdy zgromadzenie nieco się uspokoiło. – I co to oznacza? O co walczył Bruce MacDonald, który pokonał cyklopów?
– O wolność! – krzyknął ktoś poniżej podium. Luthien nawet nie musiał spoglądać w dół, gdyż wiedział, że ten głos należy do Katerin O’Hale.
Doczekała się odzewu z każdego zakątka placu, z miejsc przy murze dzielącym miasto i z ulic niżej położonej dzielnicy miasta. Usłyszeli ją ci, którzy w tak podniosłej chwili plądrowali najbogatsze domy w mieście albo palili kupieckie posiadłości, i poczuli zawstydzenie.
– Odzyskaliśmy nie miejsce, ale symbol – wyjaśnił Luthien. – Odzyskaliśmy to, czym byliśmy i czym musimy być. W Caer MacDonald znaleźliśmy serce naszego dawnego bohatera, ale to zaledwie drobny okruch, malutka zdobycz, płomyk świecy w morzu ciemności. A ponieważ zdobyliśmy je, jeszcze raz wzniesiemy nad Ministerstwem flagę Caer MacDonald... – urwał, dając tłumowi czas na obejrzenie wysokiej wieży gmachu, gdzie poruszały się jakieś postacie. – A zrobimy to! – obiecał, gdy zebrani zwrócili się ku niemu, i kolejny raz przerwał mowę, dopóki nie ucichł aplauz.
– Zdobywając ten kawałek naszego dziedzictwa, wzięliśmy na siebie odpowiedzialność – ciągnął. – Zapaliliśmy ogień, lecz teraz musimy go podsycać i dzielić się jego światłem. Z Port Charley na zachodzie. Z wysepkami na północy: z Bedwydrin, Marvis i Caryth. Z Bronegan, na południe od północnej przełęczy, i z Rrohlwyn, i jego północnym krańcem. Z Chalmbers i Polami Eradoch na wschodzie i z Dun Caryth, dopóki nie uchylimy ciemnej zasłony Greensparrowa, dopóki Żelazny Krzyż i Ściana Malpuissant nie będą czymś więcej niż tylko punktami granicznymi. Dopóki Eriador nie będzie wolny!
Luthien pomyślał, że to będzie idealne zakończenie, znakomicie sformułowane i podkreślone. Czuł wyczerpanie, ale także euforię. Był zmęczony, jakby walczył w pojedynkę przeciw setce cyklopów, i zadowolony, jakby wygrał ten bój.
W ciasno zbitych szeregach rebeliantów znowu zapanowało wzruszenie i poczucie braterstwa. Zarówno Luthien, jak i Siobhan uświadamiali sobie, że niebezpieczeństwo zostało zażegnane, przynajmniej na pewien czas.
Nadejście armii Greensparrowa było nieuchronne, ale buntownicy zachowaliby poczucie wyższego celu i postępowali zgodnie z własnymi sumieniami, nie mogli przegrać.
Bez względu na ilość ziemi odzyskanej przez Greensparrowa, bez względu na liczbę ofiar, nie mogli przegrać.
Upłynęło sporo czasu, ale wiec nie tracił na rozmachu. Wydawało się, że mógłby trwać cały dzień i przedłużyć się do późna w nocy. Jednak z górnej części Ministerstwa zabrzmiał czyjś głos, głos odpowiadający na słowa Luthiena Bedwyra.
– Wszyscy jesteście głupcami!– krzyknęła postać stojąca na blankach wieży. Nawet pomimo znacznej odległości, jakichś stu trzydziestu metrów, Luthien poznał wicehrabiego Aubreya. – Cóż takiego zdobyliście oprócz kawałka ziemi? Cóż takiego wygraliście prócz chwilowego odroczenia wyroku i obietnicy szybkiej i straszliwej zemsty?
Te słowa odebrały rebeliantom sporo nadziei i radości.
Luthien przyglądał się swemu adwersarzowi. Pomimo tego, co się wydarzyło, Aubrey wydawał się niewzruszony. Wciąż był starannie ubrany i upudrowany, wciąż był uosobieniem władzy i siły.
„Udawanej siły” – dorzucił w myślach zjadliwie zahartowany w bojach Luthien, bo chociaż Aubrey nosił broń i wstążki rycerza, lepiej wychodziło mu unikanie walki niż branie w niej udziału.
Bedwyr nienawidził go, nienawidził wszystkiego, co symbolizował ów człowiek, ale nie mógł zaprzeczyć, iż Aubrey wywiera spore wrażenie na tłumie, który nie potrafi przejrzeć jego gry.
– Myślisz, że możesz wygrać? – Aubrey prychnął pogardliwie. – Myślisz, że król Greensparrow, który podbijał całe kraje, który nawet teraz toczy wojnę na południe od Gaskonii i który rządzi od dwudziestu lat, jest choć trochę zaniepokojony? Ach, wy głupcy! Zimowe śniegi nie dadzą wam ochrony! Rozkoszujcie się blaskiem zwycięstwa, ale wiedzcie, że to jest zwycięstwo krótkotrwałe, i wiedzcie, że wszyscy, co do jednego, za swoją zuchwałość zapłacicie własnymi duszami!
Oliver zawołał do Luthiena, tak żeby Aubrey zwrócił na to uwagę:
– Powiedz mu, że głupio zrobił, nie zabezpieczywszy lepiej kanałów.
Luthien rozumiał intencje Olivera, lecz wątpił w skuteczność jego metody. Aubrey dysponował tu potężną bronią: wykorzystywał prawdziwy strach wśród rebeliantów, że zaczęli coś, czego nie zdołają skończyć. Montfort – Caer MacDonald – było wolne, ale nie dało się tego powiedzieć o innych częściach ich świata, a siła, z jaką buntownicy zaatakowali miasto, stanowiła zaledwie malutki ułamek tego, co mógłby na nich rzucić Greensparrow.
Wszyscy zdawali sobie z tego sprawę, i wiedział o tym stojący na wieży Aubrey, który zachował pewność siebie oraz tego, że jest poza zasięgiem zebranych.
Luthien nie kwapił się z odpowiedzią, toteż Oliver postanowił go wyręczyć.
– W gębie jesteś mocny, a walczysz tak głupio! – wrzasnął z całej siły.
Odpowiedziało mu kilka wymuszonych okrzyków, które nie mogły zaniepokoić wicehrabiego.
– On nawet nie zablokował kanałów ściekowych – wyjaśnił głośno Oliver. – Jeśli jego król walczy równie mądrze, to jeszcze przed upływem lata będziemy jedli w pałacu Avon!
Teraz aplauz był większy, ale Aubrey natychmiast go zdusił.
– Ten sam król, który podbił cały Eriador – przypomniał tłumowi.
Luthien uświadomił sobie, że tak dalej być nie może. Nie zyskają nic, przekomarzając się z Aubreyem, a w dodatku nieustannie będzie im się przypominać, jak trudne czeka ich zadanie. Nawet dowcipny Oliver nie miał skutecznej broni przeciw słowom wicehrabiego, żadnych ciętych odżywek ani werbalnych salw, które mogłyby dopiec temu człowiekowi albo uśmierzyć wzniecane przez niego obawy.
W pewnej chwili uświadomił sobie, że Siobhan zajęła miejsce u jego boku.
– Dokończ swoją mowę – powiedziała do niego kobieta pół-elf, wyjmując z kołczana dziwaczną strzałę. Pocisk różnił się od innych, gdyż pomalowano go na jaskrawoczerwony kolor, a pierzysko było wykonane nie z lotek, ale z materiału, którego nie znała nawet Siobhan. Odkryła tę strzałę rano i gdy tylko jej dotknęła, otrzymała wyraźne instrukcje telepatyczne dotyczące przeznaczenia owego pocisku. W dodatku z jakiegoś niepojętego dla niej powodu ów telepatyczny głos wydał jej się znajomy.
Elfia krew pomagała Siobhan rozumieć metody i sztuczki czarnoksiężników, toteż nie powątpiewała w obecność strzały ani w przekazywaną przezeń wiadomość, mimo że jej pochodzenie wciąż wzbudzało podejrzenia. Wszak jedyni znani czarnoksiężnicy na całych Wyspach Morza Avon z pewnością nie sprzyjali rebeliantom!
Ale trzymała strzałę przy sobie i teraz, widząc, że sytuacja rozwija się zgodnie z tym, co wcześniej przekazały jej telepatyczne fale, całkowicie zaufała pociskowi i magowi, który go jej dostarczył. Kiedy Luthien wziął od Siobhan strzałę, w jej głowie jakimś magicznym sposobem pojawiło się czyjeś imię, imię, którego kobieta półelf nie rozpoznawała.
Luthien zerknął na strzałę. Jej drzewce było jasnoczerwone, a pierzysko białawo-żółte, jak błyskawica. Z pozoru łamliwa brzechwa wywoływała uczucie mrowienia, charakteryzowała się subtelną, niezrozumiałą dla Luthiena wibracją. Młodzieniec spojrzał na Siobhan, zauważył, że jej zarumieniona z wściekłości twarz obraca się ku wysokiej wieży, i zorientował się, czego od niego chciała.
W tym momencie uświadomił sobie z całą wyrazistością, jak duży wpływ wywierała ta cicha kobieta półelf zarówno na niego, jak i na przebieg walki. Siobhan zmagała się z kupcami i cyklopami reprezentującymi władzę Greensparrowa o wiele dłużej niż Luthien. Wraz z Przecinaczami zajmowała się kradzieżami i tworzyła sieć, która stała się jego armią. Poparła Luthiena, Karmazynowego Cienia, i konsekwentnie popychała go do walki. Młodzieniec przypomniał sobie, że to ona poinformowała go o schwytaniu Shuglina, który wcześniej pomógł im zbiec po nieudanym włamaniu. Także Siobhan wskazała młodemu Bedwyrowi drogę do Ministerstwa, a potem do kopalni, Przecinacze przybyli zaś do owych kopalni, kiedy Oliver i Luthien ruszyli na ratunek Shuglinowi.
Ta rozprawa przeciw Siobhan ponownie sprowadziła go do gmachu Ministerstwa w owym przełomowym dniu, gdy zabił księcia Morkneya. I to Siobhan szła w ślad za nim, gdy wchodził na wieżę, ścigając niegodziwca.
A teraz dała mu strzałę, która, był tego osobliwie pewien, trafi do celu. Siobhan namówiła go do wygłoszenia przemowy, teraz zaś nakazywała mu, by ją zakończył. A przecież nosiła na ramieniu większy łuk niż on, i była lepszym łucznikiem. Jeśli ta strzała posiadała właściwości, o które podejrzewał ją Luthien, jeśli była nadzwyczajnie wykonana albo zaklęta, Siobhan mogła łatwiej trafić.
Ale nie to było najważniejsze. W grę wchodziło coś więcej niż tylko życie głupawego wicehrabiego. Siobhan umacniała legendę Karmazynowego Cienia. Pozwalając, aby to Luthien oddał strzał, pokazywała wszystkim, że to on jest niekwestionowanym bohaterem bitwy o Caer MacDonald.
Dopiero w tej chwili Luthien pojął, jak świetnie jego towarzyszka rozgrywa tę partię, i uświadomił sobie pewną rzecz dotyczącą związku z półelfem. Rzecz, która go przeraziła.
Ale teraz nie było na to czasu. Zresztą nie odpowiedziałaby na pytania, nawet gdyby je zadał. Obejrzał się na tłum i na Aubreya, po czym skupił uwagę na wymianie docinków między wicehrabią i niziołkiem.
Od czasu do czasu Oliver doprowadzał otoczenie do śmiechu swoimi szyderstwami, ale w gruncie rzeczy nie umiał zbagatelizować obaw, które wzbudzały pogróżki Aubreya. Tylko pokaz siły mógł dodać rebeliantom otuchy.
Luthien rozłożył i zablokował swój łuk, dar od czarnoksiężnika Brind’Amoura, po czym nałożył strzałę na cięciwę. Wycelował ją w Aubreya i maksymalnie odchylił łuk do tyłu.
Strzał do celu odległego o jakieś sto trzydzieści metrów nie miał sensu. Jak wysoko powinien strzelać z takiego dystansu i przy jak ostrym kącie? A wiatr?
A jeśli chybi?
– W serce – rzekła Siobhan spokojnym, niewzruszonym głosem, odpowiadając na jego rozterki.
Luthien zerknął na drzewce strzały i postać Aubreya w oddali.
– Aubrey! – krzyknął, zwracając na siebie uwagę wszystkich. – W Caer MacDonald nie ma miejsca na kłamstwa i pogróżki Greensparrowa!
– Powinieneś wziąć sobie te pogróżki do serca, głupi synalku Gahrisa Bedwyra! – odparował Aubrey.
Luthien aż się skrzywił na myśl o tym, że jego prawdziwa tożsamość jest tak dobrze znana.
Przez chwilę miał mieszane uczucia; wahał się, czy powinien zabić tego człowieka, podawał w wątpliwość rolę, którą zesłał mu los.
– Mówię prawdę! – huknął Aubrey do zgromadzonych. – Nie zdołacie wygrać, ale może uda wam się wytargować życie.
Tylko moment niepewności. To Aubrey przybył na wysepkę Bedwydrin wraz z podłą Avonese. To Aubrey sprowadził kobietę, która zażądała śmierci Gartha Rogara na arenie i która tak bardzo zmieniła życie Luthiena. A teraz to właśnie Aubrey, symbol władzy Greensparrowa, pionek w grze króla-uzurpatora, miał stać się następnym despotą terroryzującym poczciwy lud Montfort.
– Dokończ przemówienie – nalegała Siobhan.
Luthien strzelił.
Strzała pomknęła w górę. Aubrey machnął ręką na znak, że uważa tę próbę za daremną.
Wydawało się, że w połowie drogi do wieży strzała dygocze i spowalnia lot, wytracając siłę rozpędu. Aubrey zobaczył pocisk i roześmiał się w głos, a potem odwrócił do stojących za jego plecami cyklopów, żeby podzielić się z nimi wesołością.
Zaklęcie Brind’Amoura pochwyciło lecącą strzałę.
Aubrey obejrzał się i zobaczył, że pocisk nabiera szybkości i mknie dokładnie do wybranego przez Luthiena celu.
Wicehrabia wytrzeszczył oczy, uświadomiwszy sobie, co mu grozi. Wyrzucił ręce do góry w oszalałym, bezradnym geście.
Strzała uderzyła go z siłą piorunu i zmiotła z blanków. Aubrey poczuł, że jego mostek roztrzaskuje się pod wpływem tego ciosu, a serce eksploduje. Chwiejnie podszedł do krawędzi wieży i spojrzał w dół na Luthiena, który stał na szubienicy.
Spojrzał na swojego kata.
Usiłował wmówić sobie, że ten człowiek nie istnieje, zaprzeczyć, iż taki strzał jest możliwy. Zbyt późno. Już był martwy.
Na oczach zgromadzonego tłumu osunął się na krenelaż.
Oczy wszystkich skierowały się na Luthiena. Nikt się nie odzywał. Niesamowity strzał wprawił wszystkich w osłupienie. Nawet Oliver i Katerin nie mogli wydusić z siebie ani słowa.
– W Caer MacDonald nie ma miejsca na kłamstwa i pogróżki Greensparrowa! – powtórzył Luthien.
Cisza skończyła się nagle. Dziesięć tysięcy osób wydało radosny okrzyk wolności i dziesięć tysięcy pięści przecięło powietrze w buntowniczym geście.
Luthien wreszcie dokończył przemówienie.
NIE W SWOIM ŻYWIOLE
– Moglibyśmy to na nich zwalić – podsunął Shuglin. Nadal studiował pergamin rozłożony na stole, nieustannie gładząc swą sinoczarną brodę.
– Zwalić? – zapytał Oliver. Sprawiał wrażenie równie przerażonego jak Luthien.
– Osunąć budynek – wyjaśnił krzat spokojnym tonem. – Kiedy wszystkie kamienie polecą na dół, jednoocy zostaną sprasowani.
– To jest kościół! – wrzasnął Oliver. – Katedra!
Wydawało się, że Shuglin go nie rozumie.
– Tylko Bóg może niszczyć kościoły – upierał się niziołek.
– Chcesz się założyć? – burknął sarkastycznie Shuglin. Gmach był solidnie zbudowany, ale krzat nie miał wątpliwości, że gdyby usunęło się kilka zworników...
– A gdyby Bóg miał zamiar zniszczyć Ministerstwo, zrobiłby to jeszcze za rządów niegodziwego Morkneya – dorzucił Luthien. Jego nagłe wtrącenie się do rozmowy wyrwało Shuglina z przyjemnych rozmyślań.
– Na wieloryby, czyż nie czujemy własnej wyższości? – odezwał się ktoś pod drzwiami.
Wszyscy trzej odwrócili się i zobaczyli, że do pokoju wchodzi Katerin.
Mieszkanie Luthiena i Olivera na ulicy Malutka Alkowa wciąż stanowiło główną kwaterę rebeliantów, chociaż wielkie rezydencje, a nawet pałac księcia Morkneya, stały przed nimi otworem. To Luthien wpadł na pomysł, żeby pozostać przy Malutkiej Alkowie w jednej z najbiedniejszych dzielnic Montfort, uważał bowiem, że skoro walczy w sprawie prostego ludu, to jako wybrany przez niego przywódca nie powinien zanadto się od niego oddalać.
Uważnie przyglądał się powoli kroczącej Katerin.
Mieszkanie znajdowało się na poziomie piwnicy, wchodziło się do niego wąskimi schodami wprost z ulicy, a właściwie zaułka, jakim była w istocie rzeczy Malutka Alkowa. Luthien widział zniszczone stopnie, wznoszące się za plecami Katerin, i wyznaczonych przez Siobhan strażników, którzy opierali się o ściany i rozkoszowali ciepłym dniem.
Przede wszystkim jednak młody Bedwyr widział Katerin. Tylko Katerin. I to ona mówiła o poczuciu wyższości! Od czasu incydentu w Krzatelfie Katerin robiła wyniosłą minę, ilekroć Luthien znalazł się blisko niej. Ostatnimi czasy rzadko spoglądała mu w oczy; miał wrażenie, że dziewczyna w ogóle go nie zauważa, jakby był powietrzem.
– Oczywiście, że czujemy – odparł rozdrażniony niziołek. – Wygraliśmy.
– To nie jest poczucie wyższości – zaprzeczył szorstko Luthien, chociaż nie zamierzał mówić tak ostrym tonem. – Ale nie mam wątpliwości, że mieliśmy do czynienia ze złem uosobionym przez Morkneya i Greensparrowa. Nie mamy poczucia wyższości, ale walczymy w słusznej sprawie. Nie zamierzam...
Katerin zrobiła kwaśną minę i uniosła rękę, żeby przerwać ten wykład, zanim jeszcze rozpoczął się na dobre.
Luthien skrzywił się. Zachowanie tej kobiety działało mu na nerwy.
– Cokolwiek zamierzasz zrobić z Ministerstwem, musisz to zrobić szybko – rzekła Katerin. Nagle nachmurzyła się. – Mamy wieści, że flota, odpływa od zachodniego wybrzeża, na południe od Żelaznego Krzyża.
– Żegluje na północ – dopowiedział Oliver.
– Takie są pogłoski – odparła Katerin.
Luthien nie był zaskoczony. Cały czas miał świadomość, że Greensparrow wyśle przeciwko nim armię. Ale chociaż rozumiał, że wojna jeszcze się nie zakończyła i prędzej czy później Greensparrow przybędzie, to jednak potwierdzenie tych obaw wstrząsnęło nim. Caer MacDonald nawet nie zostało należycie przygotowane do obrony, a młodzieniec miał jeszcze przed sobą mnóstwo zadań i każdego dnia podejmował więcej decyzji niż w całym dotychczasowym życiu. Od niego zależał los piętnastu tysięcy ludzi, którzy oczekiwali, że ich przywódca rozwiąże każdy problem.
– Ludzie obserwujący pogodę uważają, że nadal będzie ciepło – powiedziała Katerin, i chociaż znużonej zimą grupie mogło się wydawać, że to dobra nowina, w tonie kobiety nie było ani trochę wesołości.
– Drogi z Port Charley będą błotniste przez wiele tygodni – rozumował Luthien, sądząc, że odgadł powód przygnębienia Katerin. Warstwa śniegu nie była zbyt głęboka, ale podróżowanie wczesną wiosną wiązało się z takim samym trudem jak zimowe wyprawy.
Katerin potrząsnęła głową. Wcale nie miała na myśli potencjalnych kłopotów z zachodu.
– Musimy pogrzebać trupy – zauważyła. – Tysiące trupów: ludzi i cyklopów.
– Rzucić cyklopów myszołowom! – ryknął Shuglin.
– Oni cuchną – odparła Katerin. – A w ich obrzmiałych cielskach lęgnie się robactwo. – Po raz pierwszy od kilku tygodni spojrzała Luthienowi prosto w oczy. – Musisz tego dopilnować...
Katerin kontynuowała przemowę, ale młodzieniec opadł na krzesło obok stolika i przestał jej słuchać. Musisz tego dopilnować. Musisz tego dopilnować. Ile razy na godzinę słyszał te słowa? Oliver, Siobhan, Katerin i Shuglin oraz garstka innych przyjaciół bardzo mu pomagali, ale ostateczna decyzja w każdej sprawie spadała na coraz bardziej utrudzone barki Luthiena.
– A zatem? – Katerin zagadnęła gniewnie, przywracając go do rzeczywistości.
Luthien spojrzał na nią w roztargnieniu.
– Jeżeli nie zrobimy tego teraz, później możemy nie mieć czasu – powiedział Oliver, stając w obronie Katerin.
Luthien nie miał pojęcia, o czym tych dwoje mówi.
– Wierzymy, że sprzyjają naszej sprawie – dodała Katerin. Ton jej głosu sprawił, że Luthienowi wydało się, iż przed chwilą już wypowiedziała te słowa.
– Co proponujesz? – zablefował młody Bedwyr.
Katerin przerwała i popatrzyła na młodzieńca, jakby uświadomiła sobie, że Luthien nie ma pojęcia, dokąd zmierza ich rozmowa.
– Każ Tasmanowi zebrać grupę i pójść do nich – powiedziała.
– On doskonale zna tych farmerów. Jeżeli ktokolwiek z nas potrafi zapewnić dopływ żywności do Caer MacDonald, to tylko Tasman.
Luthien rozpogodził się. Był zadowolony, że wie, czego dotyczy rozmowa, i że przynajmniej w tym przypadku nie musi podejmować decyzji samodzielnie.
– Zajmij się tym – powiedział do Katerin.
Już się odwracała, ale przez dłuższą chwilę wpatrywała się w Luthiena zielonymi oczami. Miał wrażenie, że usiłuje go wybadać i...
„I co?” – zastanawiał się. W tych zielonych oczach, które we własnym mniemaniu znał tak dobrze, było coś jeszcze. Ból? Gniew? Podejrzewał, że jego związek z Siobhan rzeczywiście rani Katerin, chociaż zapewniała wszystkich, że wcale tak nie jest.
Rudowłosa kobieta odwróciła się i opuściła pokój, a potem weszła schodami na górę, mijając elfich strażników.
Luthien doszedł do wniosku, że dumna Katerin O’Hale nigdy nie przyzna się, iż czuje ból. W każdym razie nie z powodu takiej błahostki jak miłość.
– Nie znajdziemy chętnych do grzebania cyklopów – zauważył po chwili Oliver.
Shuglin prychnął.
– Zrobią to moi ludzie, wraz ze mną – oznajmił i, szybko ukłoniwszy się Luthienowi, ruszył do wyjścia. – Przysypywanie cyklopów ziemią może sprawić przyjemność.
– Większą przyjemność, jeśli będą żyli w trakcie pogrzebu – parsknął Oliver.
– Myśl o rozwaleniu tego budynku! – krzat zawołał przez ramię. Wydawało się, że bardzo chętnie przystępuje do swojego zadania. – Na bogów, jeśli to zrobimy, wtedy znajdujący się wewnątrz cyklopi zostaną pogrzebani! To zaoszczędzi nam kłopotu!
Shuglin przystanął i obrócił się na pięcie. Jego rozpromienione oblicze zdradzało, że wpadł na nowy pomysł.
– Jeżeli zdołamy zmusić jednookie bestie, żeby zabrały do środka swoich truposzy, a potem zniszczymy gmach...
Widząc, że Luthien niecierpliwie macha ręką, wzruszył ramionami i wyszedł.
– To co mamy zrobić z Ministerstwem? – zagadnął Oliver, starannie zamknąwszy drzwi.
– Nasi ludzie rozdają broń – odparł Luthien. – Inni uczą byłych niewolników i prostych wieśniaków, jak się nią posługiwać. Krzaty Shuglina opracowały system umocnień obronnych dla miasta i muszę się z nimi spotkać, żeby zaakceptować ich plan. Teraz czeka nas grzebanie trupów i gromadzenie żywności. Musimy też pozyskać sprzymierzeńców w sąsiednich wioskach, które zajmują się uprawą ziemi. Jest jeszcze kwestia Port Charley i floty, która ponoć żegluje wzdłuż wybrzeża na północ. No i, oczywiście, trzeba usunąć martwych cyklopów.
– Rozumiem – odparł sucho niziołek, przeciągając ostatnie dwie sylaby, jak przystało na rodowitego Gaskończyka.
– Wreszcie Ministerstwo – ciągnął poirytowany Luthien. – Wiem, jak ważne jest oczyszczenie tego gmachu przed przybyciem armii Greensparrowa. Być może sami będziemy musieli z niego skorzystać, gdy zawiodą wszystkie inne punkty oporu.
– Miejmy nadzieję, że wojacy Avon nie zapuszczą się aż tak daleko – wtrącił Oliver.
– Prawdopodobieństwo, że wkroczą, znacznie wzrośnie, jeśli jedna czwarta naszych wojsk będzie musiała trzymać wartę wokół katedry – odparł Luthien. – Zdaję sobie z tego sprawę i wiem, że muszę obmyślić jakiś plan.
– Ale... – ponaglał go Oliver.
– Za dużo zadań – odparł Luthien. Popatrzył na niziołka, jakby potrzebował jego pomocy. – Mam być generałem czy burmistrzem?
– A co byś wolał? – zapytał Oliver, chociaż wiedział, jaką usłyszy odpowiedź. Luthien chciał walczyć z Greensparrowem bronią, a nie edyktami.
– Co byłoby lepsze dla sprawy Eriadoru? – odparował młodzieniec.
Oliver prychnął. Nie dręczyły go żadne wątpliwości. Widział, jak Luthien przewodzi wojownikom, obserwował go podczas wyzwalania Montfort, które powróciło do nazwy Caer MacDonald. I spoglądał na twarze tych, którzy walczyli u boku Luthiena, tych, którzy z zachwytem patrzyli na poczynania wodza, prowadzącego ich na wojnę.
Ktoś zapukał do drzwi. Do pokoju weszła Siobhan. Jedno spojrzenie upewniło ją, że dwaj przyjaciele prowadzą poważną dyskusję. Odprawiła towarzyszącą jej grupę i zamknęła za sobą drzwi. Dyskretnie podeszła do stołu i nie odzywała się, doceniając znaczenie rozmowy. W jej zachowaniu nie było niczego nadzwyczajnego. Siobhan nieraz przyłączała się do dyskusji między Luthienem i O1iverem.
– Nie sądzę, żeby Karmazynowy Cień stał się taką legendą, gdyby sprawował funkcję burmistrza miasta – odpowiedział niziołek Luthienowi.
– Zatem kto? – dopytywał się Luthien.
Niespodziewanie odpowiedzi udzieliła kobieta półelf, a nie Oliver. Najwyraźniej przemyślała sprawę wcześniej.
– Brind’Amour – oznajmiła spokojnym głosem.
Gdy tylko dwaj przyjaciele pojęli, o jak ważną osobistość chodzi, z wrażenia omal nie spadli z krzeseł.
– Skąd znasz to imię? – zagadnął Oliver, odzyskawszy głos.
Siobhan uśmiechnęła się krzywo.
Niziołek zerknął na Luthiena, ale młody Bedwyr wzruszył ramionami, gdyż nie rozmawiał o starym czarnoksiężniku z żadnym mieszkańcem miasta.
– Wiesz o Brind’Amourze? – Luthien zapytał kobietę półelfa. – Wiesz, kim jest i gdzie przebywa?
– Wiem o czarnoksiężniku, który mieszka w spokojnej okolicy gdzieś w północnych stronach – wyjaśniła Siobhan. – Wiem, że to on dał ci karmazynową pelerynę i łuk.
– Skąd wiesz? – zapytał Oliver.
– To właśnie on podarował mi strzałę, której użyłeś, by zabić wicehrabiego Aubreya – ciągnęła Siobhan i było to zadowalające wytłumaczenie.
– A więc rozmawiałaś z nim? – ponaglał Luthien.
Kobieta półelf potrząsnęła głową.
– On... – Przerwała, gdyż zabrakło jej właściwych słów. – On popatrzył na mnie – wyjaśniła. – I przez moje oczy. – Odnotowała zaskoczenie-zaskoczenie przemieszane z nadzieją – na twarzach obu towarzyszy. – Tak, Brind’Amour rozumie, co się stało w Montfort.
– Caer MacDonald – poprawił ją Luthien.
– W Caer MacDonald – zgodziła się Siobhan.
– Ale czy przybędzie? – chciał wiedzieć Oliver, gdyż propozycja Siobhan bardzo przypadła mu do gustu. Któż jak nie stary czarodziej mógłby lepiej załatwiać codzienne potrzeby miasta?
Siobhan naprawdę nie znała odpowiedzi. Poczuła bliską obecność czarnoksiężnika i ta obecność wzbudziła w niej strach, pomyślała bowiem, że Greensparrow obserwuje poczynania rebeliantów. Potem Brind’Amour przyszedł do niej we śnie i wyjaśnił jej, kim jest. Ale to był jedyny kontakt ze starym czarnoksiężnikiem, a i ta bliskość wydawała się ulotna, nie bardziej realna niż sen.
Chociaż, zważywszy strzałę, którą znalazła w kołczanie, oraz fakt, że Luthien i Oliver potwierdzili istnienie tego człowieka, wiedziała, iż w grę wchodziło coś znacznie poważniejszego niż sen.
– Wiesz, gdzie on jest? – zapytał ją Luthien.
– Nie.
– Wiesz, jak z nim rozmawiać?
– Nie.
Luthien posłał Oliverowi bezradne spojrzenie.
– To znakomity wybór – rzekł niziołek.
Dokładnie takie słowa Luthien pragnął usłyszeć.
Wiedział, że jaskinia czarnoksiężnika znajduje się gdzieś w obrębie najbardziej wysuniętych na północ odnóg Żelaznego Krzyża, na północny wschód od Caer MacDonald, na południowym krańcu szerokiej przełęczy zwanej Pokosem MacDonalda. Młody Bedwyr był tam tylko raz, w towarzystwie Olivera, ale niestety żaden z nich nie znalazł wówczas okazji, by wybadać to miejsce. Magiczny tunel błyskawicznie porwał ich z drogi, gdy mieli na karku pościg cyklopów, i zaprowadził do pieczary. Opuścili ją także dzięki magicznemu tunelowi, a Brind’Amour umieścił ich na drodze do Montfort. Zważywszy na to, gdzie zostali zabrani przez czarnoksiężnika i w którym miejscu ich porzucił, Luthien potrafił w przybliżeniu je zlokalizować, a ponadto wiedział, że kamienne mury nie ograniczają pola widzenia Brind’Amoura.
W ciągu godziny gorliwy młodzieniec wybrał posłańców i wysłał ich w drogę, rozkazując, by oddzielnie pojechali na północne krańce Żelaznego Krzyża, wyszukali wysoko położone punkty, a potem odczytali na głos treść zwojów danych im przez Luthiena, czyli list, który napisał do starego czarnoksiężnika.
– Usłyszy ich – zapewnił Olivera Luthien, kiedy odprowadzali wzrokiem dwunastu jeźdźców.
Niziołek miał co do tego wątpliwości, a w dodatku nie był pewien, czy żyjący na odludziu Brind’Amour odpowie na wołanie. Ale rozumiał, że zmęczony rządzeniem Luthien chce wierzyć, iż pomoc jest w drodze, toteż skinął głową potakująco.
– Tak nakazuje Luthien Bedwyr, obecny zwierzchnik Caer MacDonald, niegdyś Montfort-zawołał młody mężczyzna, stojący nieruchomo, w oficjalnej pozie, na płaskim pagórku.
Nieco dalej inny człowiek zsunął się z konia i rozwinął zapisany podobnym pismem rulon.
– Do czarnoksiężnika Brind’Amoura, przyjaciela tych, którzy nie uważają się za przyjaciół króla Greensparrowa...
I tak rzecz przebiegała na wysuniętych najdalej na północ terenach Żelaznego Krzyża. Po dwudniowej jeździe z Caer MacDonald każdy z dwunastu wysłanników kierował się w inne okolice, żeby znaleźć stosowne miejsce na wołanie do wiatru.
Tego ranka Brind’Amour zbudził się późno. Dwunastogodzinna, spokojna drzemka bardzo go odprężyła. Czuł się mocny i to pomimo niedawnych wypraw do królestwa magii, które zawsze wiązały się z dużym wysiłkiem. Jeszcze nie wiedział, że wicehrabia Aubrey zginął od strzały, którą on sam włożył do kołczana Siobhan, albowiem od wielu dni nie spoglądał w swoją kryształową kulę.
Wciąż nie był pewien Luthiena ani kiełkującej rewolty. Nie był świadom, jak długo Montfort może stawiać opór armii, która płynęła do brzegu, ani roli, jaką on sam miał do odegrania. Poprzedniego wieczoru, wpełznąwszy do łóżka, mówił sobie, że być może to wszystko jest zaledwie preludium. Cały ten zgiełk na terenie Eriadoru wkrótce ucichnie, ale nie zostanie zapomniany i za kilkadziesiąt lat...
Tak, zdecydował stary czarnoksiężnik. Za kilkadziesiąt lat. Taki wybór wydawał się bezpieczniejszy, mądrzejszy. Niech ta drobna rebelia sama dogorywa. Luthien poniesie śmierć albo zostanie zmuszony do ucieczki, ale przynajmniej odegra swoją rolę. O, tak, ten młody wojownik będzie czule wspominany w przyszłości, a gdy Eriador ponownie zdecyduje się sprawdzić siłę jarzma Avon, imię Luthiena pojawi się obok imienia Bruce’a MacDonalda. Podobnie jak imię Olivera, co być może zainspiruje do działania Gaskonię.
Tak, mądrzej było zaczekać.
Obudziwszy się beztroski, pełen radości, Brind’Amour najpierw powiedział sobie, że jest szczęśliwy, gdyż ma poczucie bezpieczeństwa, skoro postanowił trzymać się z dala od walki i czekać na jej gorzki finał. Wybrał bezpieczną drogę i mógł usprawiedliwiać swą bierność tym, że ma na uwadze odleglejszą przyszłość Eriadoru. Postąpił właściwie, dając Luthienowi płaszcz, a młodzieniec zrobił z niego dobry użytek. Wszyscy nieźle się spisali i chociaż istniało małe prawdopodobieństwo, iż Greensparrow się zestarzeje – żył już przecież od wielu stuleci – to przynajmniej mógł się tym wszystkim znudzić. Po dwudziestu latach Greensparrow rządził Eriadorem mniej bezwzględnie, gdyż w przeciwnym razie nigdy by nie doszło do rebelii w Montfort, a któż mógł zgadnąć, co przyniosą następne dziesięciolecia? Jednak lud Eriadoru nigdy nie zapomni tej jednej chwili i będzie ją hołubił, pieścił jak świetlisty promyk nadziei, utrwalony w czasie, jak legendę obrastającą w nowe znaczenia za każdym razem, gdy się ją opowiada.
Sędziwy czarnoksiężnik poszedł przyrządzić sobie śniadanie. Rozsadzała go euforia, energia i nadzieja. Może będzie mógł zrobić odrobinę więcej, na przykład gdyby w Montfort na nowo rozgorzały walki. Może uda mu się w jakiś sposób wesprzeć Luthiena, choćby po to, by uczynić legendę jeszcze wspanialszą. Armia Greensparrowa bez wątpienia odzyska miasto, ale być może Luthien zmierzy się z tą odrażającą bestią Belsen’Kriegiem i ten ostatni poniesie druzgocącą klęskę.
– Tak – powiedział czarnoksiężnik, winszując sobie w duchu. Szybko poruszył nadgarstkiem, szarpnął patelnią i podrzucił naleśnik wysoko w górę.
Usłyszał swoje imię i zamarł w bezruchu, naleśnik zaś przeleciał nad krawędzią naczynia i spadł na podłogę.
Imię czarnoksiężnika zostało powtórzone.
Brind’Amour popędził tunelami swego domu-pieczary do pomieszczenia, w którym uprawiał magię. Usłyszał swoje imię jeszcze raz i jeszcze raz, i gdy tylko rozbrzmiewało w oddali, usiłował przyspieszyć kroku, ale poruszał się wyjątkowo niezdarnie.
Myślał, że przywołuje go Greensparrow albo któryś z jego pomniejszych czarnoksiężników, a może nawet sam diabeł. Czyżby popełnił błąd, wysyłając swoje magiczne oko do pałacu w Carlisle? Czyżby Greensparrow przełożył wakacje w Gaskonii, żeby najpierw uporać się z kłopotliwym Brind’Amourem?
W końcu stary mag zdjął grubą zasłonę ze swojej kryształowej kuli, postawił ją na biurku przed sobą i uspokoił się, by móc zajrzeć w jej głębie.
Głośno westchnął. Poczuł ogromną ulgę, gdyż zobaczył, że przywołuje go nie czarnoksiężnik, ale zwykły śmiertelnik, najwyraźniej posłaniec.
Ulga ustąpiła miejsca złości, gdyż dalsze poszukiwania upewniły Brind’Amoura, że jest przywoływany przez kilkunastu osobników.
– Głupiec! – burknął pod adresem Luthiena, gdy tylko zdał sobie sprawę, co się dzieje. – Odważny głupiec – szepnął. To przecież nie było Montfort; te ziemie wciąż znajdowały się w rękach cyklopów i innych lojalnych poddanych Greensparrowa. Nie doszło do żadnego otwartego buntu, w każdym razie Brind’Amour nic o tym nie słyszał.
W dodatku wypowiadano imię czarnoksiężnika tak głośno i tak wyraźnie w miejscu, gdzie mógł je słyszeć Greensparrow! Gdyby król Avon uświadomił sobie, że Brind’Amour ma jakikolwiek związek z rebelią w Montfort, gdyby dowiedział się choćby o tym, iż Brind’Amour obudził się z wielowiekowego snu, wówczas z pewnością zacząłby baczniej się przyglądać Eriadorowi. Nie udałby się na wakacje do Gaskonii, lecz zwróciłby całą uwagę na północ. Bunt zostałby zdławiony.
Sprawa. Przez długi czas Brind’Amour, który zawsze postępował ostrożnie, usiłował przekonać samego siebie, że sprawa nie jest aż tak ważna, a walka w Montfort stanowi zaledwie preludium do wydarzeń kilku następnych dziesięcioleci. Ale teraz, obawiając się, że rebelia jest zagrożona, analizując szaleńczą gonitwę własnych emocji, musiał się zastanowić, czy nie zwodzi sam siebie. Mógł usprawiedliwiać się, że pozwala na unicestwienie buntu w Montfort, ale tylko przez pewien czas. Czuł, że gdy będzie już po wszystkim, gdy z pól i murów miasta zostanie zmyta krew, on zacznie lamentować nad powrotem Greensparrowa, nad utraconą szansą na wolność – wolność już teraz.
Brind’Amour wiedział, że bez względu na to, co ostatecznie zdecyduje, musi uciszyć tych chłopaczków z ich głupimi pergaminami. Tego ranka czuł się naprawdę silny i odkrył, że bardzo pragnie wypróbować swoje magiczne umiejętności.
Podszedł do bocznej części biurka, odsunął szufladę i wyjął ogromną księgę w oprawie z czarnej skóry, którą delikatnie otworzył. Następnie zaczął intonować zaklęcie i przeszedł do archaicznych znaków runicznych, odmalowanych na kartach, zapadając w królestwo magii głębiej niż kiedykolwiek przez ostatnie czterysta lat.
Dwunastu mężczyzn na dwunastu wzgórzach wielokrotnie odczytywało treść zwojów przez ponad dwie godziny. Otrzymali wszak instrukcje, by czytać nieprzerwanie od świtu do zmierzchu, dzień po dniu, aż ich nawoływanie spotka się z odzewem.
Wreszcie doczekali się odpowiedzi, ale była ona całkowicie różna od ich oczekiwań albo od tego, czego spodziewał się Luthien.
Nad szczytami Żelaznego Krzyża, na południe od czytających, nagle przetoczyła się ciemna chmura. Na tle błękitnego nieba wydawała się intensywnie czarna, niczym mrok północy. Po chwili zerwał się silny wiatr, który miął pergaminy.
Cała dwunastka heroldów nie ustawała w wysiłkach, zachowując lojalność wobec Luthiena i poczucie wagi swojej misji.
Ciemna, złowieszcza chmura nadciągnęła jeszcze bliżej i zasłoniła słońce, i tylko dwanaście malutkich otworów w mroku, dwanaście wyraźnie zarysowanych punkcików łapało promienie dziennego światła i skupiało je przez tysiące lodowych kryształów.
Jeden po drugim, owe otwory wypuszczały skoncentrowany promień świetlny pod chmurę, i każda z owych smug, kierowana przez czarnoksiężnika spoglądającego w kryształową kulę w pobliskiej pieczarze, odnajdowała swój cel i wystrzeliwała z niebios, by precyzyjnie trafić w rozwinięty pergamin.
Kruchy papier zajmował się ogniem i spalał, a czytający kolejno wyrzucali bezużyteczne resztki i biegli do stojących nieopodal wierzchowców. Jeden po drugim wyłaniali się z podgórza w pełnym galopie. Niektórzy przywiązywali się nawzajem linami, ale ci, którzy uciekli jako pierwsi, nie oglądali się na swoich towarzyszy.
W jaskini Brind’Amour oparł się wygodnie i pozwolił, by kryształowa kula pociemniała. Zaledwie kilka minut wcześniej czuł się wypoczęty i pełen wigoru, ale teraz znowu ogarnęło go zmęczenie i świadomość, że jest stary.
– Głupiutki chłopak – mruknął pod nosem, ale musiał przyznać, że sam nie wierzy w to, co mówi. Być może Luthien postąpił nierozważnie, wysyłając heroldów, ale postępował zgodnie z tym, co nakazywało mu serce. Czy Brind’Amour mógł to samo powiedzieć o sobie? Znowu pomyślał o powstaniu, o jego skali i znaczeniu, o własnym poglądzie, że to tylko preludium do czegoś poważniejszego.
Czy wybierał bezpieczną albo łatwą drogę?
KARMAZYNOWY CIEŃ
– Nie mogliśmy wejść niższymi drzwiami? – zapytał Oliver. Przemarzł na kość i miał dość żałosną minę, tym bardziej że czekało go jeszcze dobre kilkadziesiąt metrów wspinaczki.
– Drzwi są zablokowane – szepnął Luthien, przyłożywszy wargi do ucha niziołka. Niechcący zakrył jego głowę kapturem karmazynowej peleryny. – Nie musiałeś iść.
– Nie chciałem stracić linki – odparł uparty niziołek.
Wdrapywali się po wschodniej ścianie Ministerstwa i mieli za sobą ponad połowę najwyższej wieży. Noc nie była szczególnie zimna, ale na tej wysokości wiatr dął bardzo mocno, tak że w każdej chwili mogli spaść. Luthien skulił się i sprawdził, czy magiczna peleryna jest dobrze pozapinana. Nie mógł pozwolić, aby łopotała na wietrze, demaskując ich obecność na środku muru!
Nosił ową pelerynę codziennie od momentu, w którym rozpoczęła się rewolucja, gdyż stanowiła symbol jednoczący w oporze prosty lud miasta. Karmazynowy Cień, legenda dawnych czasów, zmartwychwstał, aby poprowadzić ciemiężonych ku wolności. Ale peleryna nie była tylko na pokaz. Jej czarodziejskie właściwości ochronne sprawiały, że gdy Luthien owijał się nią i spuszczał kaptur, był mniej niż cieniem – albo zaledwie cieniem wtopionym w inne cienie. Właściwie stawał się całkowicie niewidzialny. W trakcie tygodni walk parokrotnie wykorzystywał pelerynę do kamuflażu, żeby przejść przez mur i wybadać pozycje nieprzyjaciela. Zastanawiał się, czy nie spróbować odnaleźć Aubreya i zabić go w jego domu, ale Siobhan odradziła mu to, przekonując, że nieudolny wicehrabia jest w istocie rzeczy błogosławieństwem dla rebeliantów.
Jednakże tym razem Luthien nie miał zamiaru ulegać perswazjom. O swoich planach powiedział tylko Oliverowi.
I teraz, pod osłoną nocy, znajdowali się prawie na szczycie najwyższego muru Ministerstwa. Obaj wiedzieli, że mogą się spodziewać cyklopów, ale jednookie bestie zapewne tłoczyły się wokół ogniska. Ostatecznie, przed czym mieli chronić gmach? W dole na ulicy nic się nie działo, a któż ośmieliłby się wejść na mur i dołączyć do nich?!
Ostatni rzut Olivera był udany. Magiczny hak poszybował aż do samego końca linki, ale kiedy po kilkunastometrowej wspinaczce przyjaciele dotarli do kuli na jej końcu, trudno im było znaleźć dobry punkt zaczepienia. Na tej wysokości wieża nie miała okien, a nieustanny wiatr wygładził kamienne płyty.
Luthien wsunął palce w jakąś szczelinę, ledwo utrzymując stopy na wąskim występie.
– Pospiesz się – ponaglił swego towarzysza.
Oliver podniósł ku niemu oczy i westchnął. Stopy miał oparte o ścianę i był wciśnięty w brzuch młodzieńca – tylko dzięki niemu utrzymywał się w górze. Zmagał się z linką, żeby zrobić pętlę i zarzucić ją o kilkanaście metrów wyżej, na samą krawędź wieży.
– Pospiesz się – powtórzył coraz bardziej zniecierpliwiony Luthien.
Oliver zrozumiał, że Bedwyrowi trudno jest go przytrzymywać. Wymamrotał jakieś przekleństwo w ojczystym języku, wyciągnął rękę i cisnął magiczny hak tak wysoko, jak mógł. Hak zaczepił się, ale najwyżej sześć metrów wyżej.
Niziołek znowu cichutko przeklął po gaskońsku, ale Luthien nie zwrócił na to uwagi, albowiem zobaczył coś, czego nie dostrzegł jego kompan.
Oliver umilkł i mocno przywarł do młodzieńca, który złapał się linki, podciągnął zaledwie o metr, a potem stanął na wystającym z wieży kamieniu.
– Następny rzut ma być ostatni – szepnął Luthien, mocno opierając stopy.
Oliver trzykrotnie szarpnął linkę, żeby uwolnić hak. Linka zsunęła się niemal bezszelestnie. Oliver zwinął ją. Teraz, gdy Luthien stał pewnie, niziołek również miał solidne oparcie i mógł starannie wycelować.
Rzut był bezbłędny: hak uderzył o ścianę kilkadziesiąt centymetrów od krawędzi wieży.
Niziołek ponownie chwycił się Luthiena, ten zaś złapał linę, gotów do wspinaczki. Jednak zatrzymał się, ponieważ podobnie jak trzymający go za nadgarstek Oliver, usłyszał jakieś hałasy na górze.
Młodzieniec skulił się pod magicznym płaszczem, osłaniając siebie i Olivera. Po dłuższej chwili odważył się podnieść oczy i ujrzał cyklopa, który patrzył prosto na niego znad krawędzi wieży.
Luthien pomyślał, że gra skończona, ale bestia nie poruszyła się ani nic nie powiedziała, tak jakby w ogóle nie zauważyła dwóch intruzów.
– Nic nie widać – burknął cyklop i oddalił się od krawędzi, żeby wrócić do ciepłego ogniska.
Oliver i Luthien jednocześnie odetchnęli, po czym podciągnęli się na szczyt wieży.
Usłyszeli cyklopów – co najmniej trzech, i to zaledwie kilka metrów dalej.
Pierwszy zza krawędzi wyjrzał Oliver. Potwierdził liczbę jednookich i odległość. Po chwili dołączył do niego Luthien, który zauważył czwartą, spacerującą po podeście bestię raptem kilka schodków od szczytu wieży.
Oliver zasygnalizował swój zamiar Luthienowi, po czym niby łasica skradająca się brzegiem rzeki, bezszelestnie przesunął się wzdłuż krawędzi, żeby wejść na blanki.
Luthien odliczał w myślach. Oliver prosił go o liczenie do pięćdziesięciu. Doszedłszy do tej liczby, młody Bedwyr podciągnął się na krawędź wieży, zerkając na trzy bestie skulone wokół małego ogniska. Usiadł na murze, delikatnie przerzucił nogi i położył dłoń na rękojeści miecza. Wiedział, że musi uderzyć szybko i mocno. Mógł jedynie mieć nadzieję, że Oliver upora się z bestią przy schodach – jeśli przy schodach był tylko jeden cyklop!
„Nie ma czasu na takie myśli” – Luthien zganił sam siebie. Zsunął się po murze, wziął głęboki oddech, rozstawił nogi i ruszył do ataku, wyciągając miecz.
Uderzył Ślepym Siepaczem ukośnie – rozciął pierwszemu cyklopowi bark i ranił mu kręgosłup. Bestia bezszelestnie osunęła się na ziemię, gdy tymczasem Luthien obrócił się i zamachnął mieczem na drugiego przeciwnika, który akurat do niego doskakiwał. Ostrze broni ugrzęzło w klatce piersiowej bestii – zabijając ją – ale zahaczyło o żebro i mimo desperackich wysiłków Luthien nie mógł wyszarpnąć miecza.
Trzeci cyklop nie przypuścił ataku, tylko odwrócił się i pognał w stronę schodów. W połowie drogi dziwacznie się wyprężył, znieruchomiał, klęknął i padł na wznak martwy. Luthien zauważył lewak tkwiący głęboko w piersi bestii, efekt idealnego rzutu niziołka.
Oliver zszedł ze schodów niedbałym krokiem, stanął nad swoją ofiarą i wyciągnął z jej ciała broń.
– Co oni jedli? – zagadnął, mijając zabitego i podchodząc do małego ogniska. Podniósł kij, na którego końcu sterczał kawałek skwierczącej baraniny. – Mmm, wyborne – rzekł z zachwytem w głosie i usiadł. Dopiero po kilku chwilach zerknął na Luthiena, który patrzył na niego z niedowierzaniem. – No, pospiesz się – niziołek ponaglił przyjaciela.
– Nie idziesz? – zapytał Luthien.
– Powiedziałem, że cię wciągnę na wieżę – odparł niziołek i znowu zajął się baraniną.
Luthien zachichotał. Ściągnął torbę i rzucił pod nogi Olivera kolejny jedwabny sznurek, tym razem o długości równej wysokości wieży.
– Masz przygotować zejście – polecił niziołkowi.
Oliver, z twarzą w baraninie, machnął ręką, jakby chciał odpędzić muchę.
– Ja uwinę się szybciej niż ty – zapewnił Luthiena.
Młodzieniec znowu parsknął i ruszył w drogę. Oczywiście, miał świadomość, że lepiej będzie, jeśli zejdzie sam. Wiedział, że wewnątrz gmachu Ministerstwa będzie musiał iść szybko, a to byłoby trudne z Oliverem w fałdach peleryny.
Na podeście nieco poniżej szczytu wieży znalazł czwartego cyklopa, który zginął od pchnięcia rapierem. Kiedy zobaczył, jak skutecznie potrafi walczyć jego przyjaciel, po plecach przeszedł mu mimowolny dreszcz. Ale przypomniał sobie, że robią to wszystko w słusznej sprawie, i ruszył długimi, krętymi schodami w dół. Pokonał trzysta stopni i nie napotkał żadnego oporu. Odetchnął z ulgą, gdy okazało się, że drzwi na dole, przy wyginającej się ścianie wschodniej apsydy katedry, są otwarte na oścież.
Zajrzał do szerokiej nawy. Paliło się tam kilka pochodni. Usłyszał chrapanie kilkudziesięciu cyklopów, którzy rozłożyli się na licznych ławach. Tylko kilku jednookich nie spało, ale trzymali się w grupkach, pogadując i bez przekonania sprawując wartę.
Luthien uświadomił sobie, że cyklopi czują się bezpiecznie. Byli przekonani, że buntownicy nie pogodzą się ze stratami, na które bez wątpienia by się narazili, gdyby zaatakowali ufortyfikowane Ministerstwo. To był dobry znak.
Luthien minął drzwi i skradał się pośród cieni, cichy i niewidoczny. Zobaczył, że sporo cyklopów kręci się na triforium, ale i oni nie wydawali się szczególnie czujni. Poszedł na prawo, w kierunku północnym, i podejrzał, co się dzieje w transepcie. Zgodnie z jego oczekiwaniami, drzwi były zabarykadowane, a przed nimi siedziała w kręgu grupa grających na pieniądze cyklopów.
Byli znudzeni i odczuwali zmęczenie, a wkrótce miało im zabraknąć żywności.
Luthien rozważał obejście transeptu, powrót do nawy i zejście w kierunku zachodnim. Ostatecznie zmienił zamiary i zawrócił do apsydy, potem zaś zatoczył półkole i udał się do południowego transeptu.
W połowie drogi znalazł to, czego szukał: potężną stertę żywności. Uśmiechnął się złośliwie i podszedł do niej. Wyjął małą, czarną skrzynkę, którą zaprojektował dla niego Shuglin, i jeszcze sześć woreczków, napełnionych czarnym prochem, którego krzaty używały w kopalniach. Przez kilka chwil stał nad tą stertą i zastanawiał się, jak porozmieszczać woreczki. Ostatecznie dwa z nich zostały położone między trzema beczkami wody, nieco z boku. Prawdopodobnie była to jedyna woda pitna, jaką dysponowali cyklopi.
Potem przyszła kolej na butelki z naftą, owinięte w grube futra, żeby nie obijały się o siebie nawzajem. Niewidzialny intruz ostrożnie polał spiętrzony prowiant. Jeden z cyklopów w pobliżu drzwi południowego transeptu zaczął podejrzliwie węszyć, ale trudno było odróżnić zapach nafty Luthiena od zapachu lamp, które już paliły się w całym Ministerstwie.
Kiedy jednooki wrócił do drzwi, żeby trzymać wartę, Luthien zgarbił się pod swoją peleryną, chowając czarną skrzyneczkę. Skrzyneczka była idealnie kwadratowa i niczym się nie wyróżniała, z wyjątkiem pokrywy, w której wycięto mały otwór. Młody Bedwyr delikatnie otworzył pudełko. Próbował obejrzeć układ wymyślony przez Shuglina, żeby się przekonać, co jest w środku, ale w skąpym świetle widział niewiele: dwie szklane buteleczki, a między nimi płytkę i knot.
Podniósł oczy i rozejrzał się, chcąc mieć pewność, że w pobliżu nie kręcą się żadni cyklopi. Potem zgarbił się nad stertą w taki sposób, że peleryna i zapasy żywności zasłaniały skrzynkę. Pstryknął w płytkę i wywołał iskrę, ale knot nie zajął się ogniem.
Luthien ponownie się rozejrzał, a potem powtórzył manewr.
Tym razem knot zapłonął malutkim ogniem. Teraz Luthien mógł obejrzeć układ zaprojektowany przez Shuglina: bursztynowy płyn w jednej buteleczce, w drugiej czerwonawa ciecz, a poniżej skórzany woreczek, zapewne napełniony takim samym czarnym prochem.
Wnętrze skrzyneczki było intrygujące, ale młodzieniec nie miał czasu na dokładną obserwację. Shuglin zapewniał, że można odliczać do dwudziestu pięciu, ani chwili dłużej. Luthien zamknął skrzyneczkę i przekradł się z powrotem w zacienione miejsce, potem zaś do apsydy, przez drzwi i na najniżej położone schodki. Tam zatrzymał się i patrzył.
Czarna skrzyneczka eksplodowała z trzaskiem i sykiem, powodując zapalenie się sterty. Cyklopi wyli i pokrzykiwali, miotając się na wszystkie strony.
Potem rozległ się dźwięk drugiego wybuchu, po nim zaś nastąpił trzeci i czwarty, i beczki z wodą popękały.
Luthien odwrócił się i wbiegł na schody; uśmiechnął się, słysząc cztery bardziej wyraźne wybuchy.
– Moim zdaniem załatwiliśmy sprawę – odezwał się niziołek, który nadal pałaszował baraninę, gdy tymczasem zasapany młodzieniec wgramolił się na szczyt wieży.
– Musimy iść i powiedzieć strażnikom na placu, żeby byli czujni – odparł Luthien. – Wkrótce cyklopi spróbują się przedrzeć.
Oliver zjadł ostatni kęs, wytarł powalane tłuszczem ręce o futrzaną pelerynę jednego z martwych cyklopów i podszedł do ściany, gdzie hak i linka już były przymocowane do dłuższego sznura, który opadał aż na ulicę, przygotowany do ewakuacji na dół.
Wewnątrz Ministerstwa cyklopi przekonali się, że większa część ich zapasów została unicestwiona, i że stracili niemal całą wodę pitną. Przepychali się między sobą i walczyli. Każdy obwiniał każdego, dopóki jedna z bestii nie spostrzegła karmazynowego cienia postaci w pelerynie, który pojawi się na murze wschodniej apsydy.
Zaczarowana peleryna Luthiena ponownie zostawiła ślad.
Wieści szybko rozchodziły się po zachodnim wybrzeżu Avon, dotarły przez góry do Eriadoru, krążyły od wioski do wioski, do Caer MacDonald i jeszcze dalej. Zamarzający lód na wodzie kruszyła wielka flota. Co najmniej pięćdziesiąt okrętów z Avon mogło pomieścić ponad dziesięć tysięcy Gwardzistów Pretoriańskich. A wieść niosła, że okręty były głęboko zanurzone w wodzie i aż roiło się na nich od żołnierzy.
W Krzatelfie przyjęto te nowiny ze stoickim spokojem. Luthien i jego towarzysze natomiast spodziewali się przybycia armii, ale ostateczne potwierdzenie, że nie jest to tylko pogłoska, że Greensparrow naprawdę wie o rebelii i chce ją zdławić, nie przebierając w środkach, pogorszyło ich nastroje.
– Rankiem wyruszę do Port Charley – Luthien oznajmił zebranym przywódcom. – Jeśli nie będę się oszczędzał, zdążę przed nadpłynięciem floty.
– Nie możesz – przerwała mu kategorycznym tonem Siobhan.
Luthien spojrzał na nią spode łba, podobnie jak Oliver, który już miał zgłosić chęć towarzyszenia Bedwyrowi (cały czas żywił nadzieję, że mógłby skłonić młodzieńca dojazdy na północ, do powrotu w leśne ostępy).
– Rządzisz Caer MacDonald – wyjaśniła kobieta półelf.
– Czyż przywódcy nie robią częstych wypadów z miejsc, którymi rządzą? – zagadnął Oliver.
– Nie, gdy w takim miejscu wrze – odparła kobieta półelf. – W każdej chwili spodziewamy się ataku z Ministerstwa.
– Jednoocy zostaną wyrżnięci – rzekł Oliver, wyrażając przekonanie, które podzielali wszyscy pozostali buntownicy.
– I Luthien Bedwyr musi tam być – ciągnęła niewzruszenie Siobhan. – Kiedy walki się skończą, miasto będzie nasze, tylko i wyłącznie nasze. Nie będzie dobrze, jeśli ta ważna chwila nastąpi podczas podróży wodza rebelii do Port Charley.
– Nie możemy nie doceniać znaczenia Port Charley – wtrącił się Luthien. Miał wrażenie, że jest trochę pomijany, jakby w ogóle nie było go w tym pokoju, albo przynajmniej jakby nie musiał w nim przebywać. – Port Charley okaże się decydującym punktem dla rebelii i dla Caer MacDonald. Kiedy my tu się przekomarzamy, ludzie Shuglina pracują w pocie czoła, żeby ufortyfikować miasto. Jeśli nieoficjalne pogłoski są prawdziwe, wkrótce do naszych bram zawita armia równa rozmiarom naszych oddziałów.
– Kiedy siły są wyrównane, większe szansę ma obrona – zauważyła Katerin O’Hale.
– Ale to są Gwardziści Pretoriańscy – podkreślił Luthien. – Potężni i mocni, wspaniale wyćwiczeni i wyekwipowani, z pewnością weterani wielu bitew.
– Wątpisz w nasze męstwo? – dopytywała się Katerin bardzo wzburzonym głosem.
– Pragnę możliwie najlepszego wyniku – poprawił ją stanowczo Luthien. W głębi duszy jednak wątpił, by jego zbieranina mogła stawić opór dziesięciotysięcznej Gwardii Pretoriańskiej, a jego uczucia podzielali wszyscy obecni w pokoju, nie wyłączając dumnej Katerin. – Dlatego Port Charley jest niesłychanie ważny – kontynuował Luthien. – Oni nie zadeklarowali sojuszu, a jak sama mówiłaś – zwrócił się do Katerin – trudno ich będzie do tego przekonać.
Rudowłosa kobieta oparła się na krześle i odsunęła od stołu na znak, że przestaje uczestniczyć w rozmowie.
– Musimy zatarasować flocie drogę już w porcie – tłumaczył Luthien. – Jeżeli mieszkańcy Port Charley nie pozwolą im przejść, będą musieli żeglować dalej i zapewne zmarnują wiele dni na poszukiwanie nowego lądowiska.
– A każdy dzień ich pobytu na morzu zwiększa możliwość, że natkną się na sztorm – dodał chytrze Oliver.
Luthien skinął głową.
– I każdego dnia będą nadwerężali zapasy oraz, znając cyklopów, cierpliwość – zgodził się. – A Shuglin i jego ludzie mieliby więcej czasu na zrobienie pułapek wokół zewnętrznych murów Caer MacDonald. Flota musi zostać powstrzymana. To musi nam się udać.
– Zgoda – odparła Siobhan. – Ale to nie ty powinieneś jechać. – Luthien chciał coś odpowiedzieć, ale nie dopuściła go do głosu. – Inni bardziej nadają się na emisariuszy, a poza tym, wbrew twoim poglądom, wcale nie będzie tak dobrze, jeśli przywódca rebelii wkroczy do Port Charley, że nie wspomnę o reakcji cyklopów, którzy już nawiedzą to miasto. Myślisz, że zrobisz na nich wrażenie swoją obecnością – ciągnęła Siobhan, z brutalną szczerością, chociaż bez cienia protekcjonalności w głosie. – Zrobisz wrażenie najwyżej, swoją głupotą i naiwnością. Twoje miejsce jest tutaj. Dowódcy Port Charley doskonale to wiedzą. Jeśli się tam pojawisz, dojdą do wniosku, że nie jesteś wystarczająco roztropny, by przyłączyć się do twojej wojny.
Luthien otwarł w zdumieniu usta, zgarbił się i zerknął błagalnie na Olivera.
– Nie jest taka zła – przyznał niziołek.
Luthien nie potrafił znaleźć skutecznego kontrargumentu. Znowu odniósł wrażenie, że to Siobhan kontroluje bieg wydarzeń, on zaś jest tylko marionetką, którą steruje piękna i przebiegła kobieta półelf. Wcale mu się to nie podobało, ale cieszył się, że Siobhan go wspiera i chroni przed popełnianiem głupich błędów. W tym momencie przypomniał sobie Brind’Amoura i uświadomił sobie z całą wyrazistością, że znalazł się w trudnej sytuacji i bardzo potrzebuje pomocy.
– W takim razie kto pójdzie? – Oliver zapytał Siobhan, gdyż sądząc po minie młodzieńca, w tej kwestii Luthien całkowicie zdał się na przyjaciela. – Ty sama? Nie sądzę, żeby ktoś, kto jest półelfem, zrobił dobre wrażenie.
Niziołek nie chciał urazić Siobhan, a i ona się nie obraziła, gdyż przede wszystkim pragnęła, by rebelia zakończyła się sukcesem.
– Ja pójdę – natychmiast oświadczyła Katerin.
Oczy wszystkich zwróciły się ku niej, a Luthien pochylił się do przodu, nagle zaintrygowany i zmartwiony decyzją dziewczyny.
– Znam mieszkańców Port Charley lepiej niż ktokolwiek z was – oznajmiła Katerin.
– Czy byłaś tam kiedyś? – zapytał Oliver.
– Pochodzę z Hale, miasta, które jest podobne do Port Harley – odparła Katerin. – Moi ziomkowie myślą tak samo jak tamten niezależny lud. My nigdy nie podporządkowaliśmy się władzy Greensparrowa. Zawsze uznawaliśmy tylko własne rządy, a królów i książąt tolerowaliśmy wyłącznie dlatego, że nas nie obchodzili.
Luthien kręcił głową. Nie był pewien, czy akurat teraz chce być daleko od Katerin. I nie chciał, żeby sama pojechała na zachód. Wieści o bitwie w Caer MacDonald rozniosły się po południowej części Eriadoru i nikt nie wiedział, jakie niebezpieczeństwa czyhają na wysłanników na drodze.
– Jest jeszcze jeden powód, dla którego nie możesz jechać – Katerin rzekła do Luthiena. – Jeżeli mieszkańcy Port Charley nie przyłączą się do nas, będą mieli wymarzony okup dla Greensparrowa, jeśli dostarczymy im Karmazynowego Cienia.
– Wątpisz w ich honor? – Luthien zapytał z niedowierzaniem.
– Rozumiem ich pragmatyczne podejście – odparła Katerin. – Mają cię za nic, przynajmniej na razie.
Uwaga Katerin wcale nie zmieniła poglądu Luthiena na jej wyjazd. Ona również stałaby się łatwą ofiarą króla Avon!
– Katerin ma rację – Siobhan nieoczekiwanie poparła kobietę z Hale. – Ty nie możesz jechać, a ona może osiągnąć to, czego potrzebujemy, bardziej niż ktokolwiek w Caer MacDonald – argumentowała.
Katerin zmierzyła rywalkę wzrokiem, podejrzewając ją o niecne motywy. Przez chwilę zastanawiała się, czy Siobhan wysyła ją w nadziei, że zostanie zabita albo pojmana, ale gdy spojrzała w zielone oczy kobiety półelfa – błyszczące, wyraziste jak jej własne – nie znalazła w nich wrogości, tylko szczerą nadzieję, a nawet czułość.
Luthien zaczął protestować, ale Siobhan mu przerwała.
– Nie możesz pozwolić, żeby twoje osobiste uczucia stawały na przeszkodzie dobru wszystkich – napomniała młodzieńca, spoglądając na niego surowo. – Katerin to najlepszy wybór. Wiesz o tym równie dobrze jak my. – Obejrzała się na Katerin, uśmiechnęła i kiwnęła głową, a kobieta z Hale uczyniła to samo. Potem Siobhan znowu zwróciła się do Luthiena. – Dobrze mówię?
Luthien westchnął, gdyż znowu musiał uznać wyższość prostego, logicznego rozumowania.
– Weź Wodnego Tancerza – polecił Katerin, mając na myśli swojego konia, błyszczącego ogiera rasy Morgan Highlander. Na całym Eriadorze nie ma lepszego wierzchowca. – Rano.
– Dziś wieczór – poprawiła go Katerin, robiąc ponurą minę.
– Flota Avon nie opuszcza żagli, gdy słońce śpi.
Luthien nie chciał, żeby jechała. Miał ochotę przebiec przez pokój i przycisnąć ją do piersi, ochronić od wszelkiego zła i niebezpieczeństw tego świata. Uświadomił sobie jednak, że Katerin i Siobhan mają rację. Katerin była najlepszą kandydatką i wcale nie potrzebowała ochrony.
Kobieta z Hale bez słowa odwróciła się i opuściła Krzatelfa.
Luthien popatrzył na Olivera.
– Wrócę, jak przyjdzie pora – rzekł niziołek, uchylając kapelusza, i ruszył w ślad za Katerin.
Luthien spojrzał na Siobhan, myśląc, że będzie przemawiała niziołkowi do rozsądku, tak jak to robiła z nim.
– Szczęśliwej drogi – powiedziała tylko.
Oliver uchylił kapelusza i przed nią, a potem wyszedł na zewnątrz.
Ci, którzy pozostali w Krzatelfie, mieli tej nocy wiele innych rzeczy do omówienia, ale siedzieli cicho albo rozmawiali w małych grupkach. Nagle do środka wbiegł jakiś mężczyzna.
– Ministerstwo! – wykrzyknął.
Nie musiał mówić nic więcej. Luthien zeskoczył ze stołka i ruszył w stronę drzwi tak gwałtownie, że omal się nie wywrócił. Siobhan złapała go za ramię i podtrzymała. Młodzieniec przystanął, wyprostował się i spojrzał jej prosto w oczy.
Jej uśmiech był zaraźliwy i Luthien pojął, że chociaż Oliver i Katerin byli już zapewne w drodze, tej nocy nie będzie walczył sam.
Zdesperowani cyklopi wypadli z Ministerstwa przez północne, zachodnie i południowe drzwi. Ryczeli i biegli, próbując pokonać rynek i schować się w cieniu bocznych uliczek. Z każdej strony zasypywał ich rój strzał. Buntownicy nawet nie czekali na atak jednookich; popędzili im na spotkanie, przeciwstawiając, ich desperacji nieposkromioną furię.
Luthien i pozostali z Krzatelfa nie przeszli przez mur. Woleli przedrzeć się przez wschodnią ścianę, w której już zrobiono wyłom; z niżej położonej dzielnicy dostali się z powrotem do Ministerstwa. Podczas gdy na rynku trwała rzeź, kilku cyklopów postanowiło zawrócić i uciec do katedry. Ostatecznie wciąż było tam jeszcze trochę żywności i jednoocy pomyśleli, że gdyby zdołali zabarykadować się od środka, byłoby ich mniej do podziału prowiantu.
Ale natknęli się na małą grupę Luthiena, która trzymała główne drzwi katedry szeroko otwarte, tak że buntownicy również mogli się dostać do środka. Kolejny raz posadzka wielkiej świątyni spłynęła krwią. Kolejny raz w domu modlitwy rozległo się wycie, okrzyki wściekłości i jęki rannych.
Ta noc przyniosła ostateczne rozstrzygnięcie. W mieście Caer MacDonald nie pozostał ani jeden żywy cyklop.
PORT CHARLEY
Port Charley było ciasno zabudowane stojącymi w równych szeregach białymi domkami, do których prowadziły kamienne schody wyryte u podnóży Żelaznego Krzyża i dające widok na wzburzone Morze Avon. Powiadano, że w bardzo pogodne dni z tych najwyższych miejsc można zobaczyć połyskujące, białe i zielone klify Baranduine, przyzywające dusze ludzi. Port Charley było osadą senną, ale sprawiało pogodne wrażenie w te nieliczne dni, gdy ciepłe promienie słońca odbijały się od jasnych fasad domów, od białych płotów ogradzających każde podwórze i każdy poziom miasteczka.
Kiedy Katerin i Oliver ujrzeli osadę, dzień był właśnie taki: pogodny, słoneczny i radosny. Przybysze zauważyli, że ani w Port Charley, ani wokół nie ma śniegu, tylko owiewane wiatrem skały, tworzące białe i szare szlaczki między schludnymi, regularnie rozmieszczonymi domkami. Krajobrazu dopełniały plamy zieleni i brązu, a między domkami i skałami sterczały dumnie nieliczne, ogołocone z liści drzewa.
– Za wcześnie na kwitnienie – zauważył Oliver. Kopniakiem zachęcił Łachmana do szybszego truchtu.
Katerin spięła Wodnego Tancerza ostrogami; jej mocny, biały ogier z łatwością narzucał tempo mniejszemu kucowi.
– Byłem tutaj wiosną – wyjaśnił Oliver. – Naprawdę powinnaś zobaczyć Port Charley o tej porze roku!
Niziołek zaczął się rozwodzić nad pąkami na drzewach i nad obfitością kwiatów wyglądających zza szczelin między głazami albo z wielu, wielu skrzynek w oknach, ale Katerin ledwie go słuchała, gdyż nie potrzebowała tych opisów. Dla niej Port Charley było jak Hale, tyle że większe. Młoda kobieta dobrze pamiętała krainę, w której spędziła dzieciństwo, wiatr dmący znad zimnych wód, kalejdoskop intensywnych barw, głównie fioletu skontrastowanego z szarością i bielą. Słyszała szum przypływu, ten głuchy łoskot, pomruk samej ziemi; przypominała sobie też wysepkę Bedwydrin i wypłynięcie na morze statkiem, który wydawał się taki wspaniały i wielki, gdy stał zacumowany na przystani, a potem taki niepozorny i malutki, gdy ląd był już tylko ciemniejszą kreską na szarym widnokręgu.
Nade wszystko rozpamiętywała zapach, gęste powietrze przesycone wonią słonej, morskiej wody. Gęste i zdrowe, w jakiś sposób pierwotne. Port Charley i Hale wyzwalały największą energię życiową: w tych miejscowościach dusza była najbliżej realnego, dotykalnego świata.
Oliver zauważył rozmarzone, nieobecne spojrzenie zielonych oczu kobiety i ucichł.
Przybyli z północnego wschodu, drogą, która rozwidlała się na prawo, w kierunku wydm oraz morza, i na lewo, ku najniżej położonej części osady. Oliver zaczął iść w lewą stronę, ale Katerin lepiej wiedziała, co robić.
– Do przystani – powiedziała.
– Musimy znaleźć burmistrza – zawołał za nią Oliver, gdyż wcale nie chciała zwolnić.
– Komendanta portu – poprawiła go Katerin, albowiem wiedziała, że w Port Charley, podobnie jak w Hale, osoba kontrolująca port kontrolowała również całe miasto.
Podkowy ich wierzchowców głośno stukały na drodze pokrytej deskami, która wiła się od miękkiej, piaszczystej plaży aż do przystani, ale ów hałas przestał odgrywać jakąkolwiek rolę, gdy zbliżyli się do doków, gdzie było słychać wyłącznie chlupot wody i łoskot licznych łodzi obijających się o drewniane nabrzeże. W górze skrzeczały mewy i często rozbrzmiewały dzwonki, zagłuszając nieustanny pomruk napływających fal. Jakaś łódź sunęła do portu z żaglem opuszczonym do połowy masztu, a stado szarych i białych mew hałaśliwie trzepotało skrzydłami wokół niej, co dowodziło, że załoga miała tego dnia dobry połów.
Zmrużywszy oczy, Oliver zobaczył, że na pokładzie łajby uwijają się mężczyzna i kobieta, którzy odrąbują rybie łby wielkimi nożami, a potem ciskają niepotrzebne ochłapy w górę, nawet nie podnosząc oczu, jakby wiedzieli, że ptaki dopilnują, by żaden kąsek nie spadł na deski.
Katerin pierwsza weszła na rampę, a potem na długą dróżkę, która znajdowała się naprzeciwko osady. Od portu odchodziło siedem długich odnóg. Starczyło miejsca dla jakichś dwustu łodzi rybackich, czyli pięciokrotnie więcej niż liczyła skromna flotylla Hale. W umyśle Katerin pojawił się na moment obraz owych łodzi, opływających wielkie wojenne galeony. Dotychczas nie widziała zbyt wielu okrętów wojennych, tylko te, które od czasu do czasu zawijały do Dun Varna, i jeden, który minął łódź jej ojca na otwartym morzu, z dala od zachodniego wybrzeża wysepki Bedwydrin. Nie miała pojęcia o flocie wojennej. Miała jednak bogatą wyobraźnię i na samą myśl ojej możliwościach czuła, jak ciarki przechodzą jej po grzbiecie.
Otrząsnęła się z przygnębiających myśli i zerknęła na przystań. Miała nadzieję, że dno morza jest tu płytkie, zbyt płytkie, by do portu mogły wpływać duże statki. Gdyby zdołali zapędzić wroga do mniejszych łodzi desantowych, rybacy z Port Charley bardzo by utrudnili lądowanie.
Katerin uświadomiła sobie, że sama zapędza się zbyt daleko. Przygotowanie planów wojennych przez ludzi, którzy najlepiej znali te wody, było kwestią przyszłości. Teraz Katerin i Oliver musieli jedynie przekonać mieszkańców Port Charley, żeby stanęli przeciw najeźdźczym siłom i przetrzymali armię Greensparrowa w porcie.
Na pomoście stukały podkowy Wodnego Tancerza i truchtającego tuż za nim Łachmana. Katerin zorientowała się, że przystań jest podobna do portu w Hale, toteż skierowała się do czwartego, głównego mola.
– Czy nie powinniśmy zejść z koni? – zapytał nerwowo Oliver, utkwiwszy wzrok w szczelinach między deskami, gdzie przezierała ciemna toń. Przypływ się skończył i po pewnym czasie Oliver i Katerin znajdowali się całe dziesięć metrów nad poziomem wody.
Kobieta nic nie odpowiedziała, tylko uparcie zmierzała do małego domu zbudowanego obok pomostu. Cumowało tam zaledwie kilka łodzi – wciąż było wczesne popołudnie – a stare wilki morskie chodziły rozkołysanym krokiem po różnych molach, zerkając ciekawie na dziwnych przybyszy, zwłaszcza na niziołka, którego pstrokaty ubiór jakoś nie pasował do uśpionej zimową porą wioski.
Zanim dotarli na miejsce, na ich powitanie wyszła stara kobieta o opalonej, pomarszczonej twarzy i siwych włosach, które były tak przerzedzone, jakby połowę zdmuchnęła nieustająca morska bryza.
Skinęła głową i uśmiechnęła się, obnażając więcej dziąseł niż zębów, które były zresztą powykrzywiane i pokryte ciemnym nalotem. Jej oczy miały odcień najjaśniejszego błękitu, były niemal wyprane z koloru. Kończyny i palce nieznajomej, powykrzywiane tak jak zęby, zginały się pod dziwacznymi kątami, a kłykcie i kostki pod starczą skórą wyglądały jak guzowate wybrzuszenia.
Ale nie wydawała się odrażająca. Biła z niej jakaś dobroć, szlachetność i uczciwość, jakby kobieta kroczyła prostą drogą mimo powykrzywianych członków.
– Nie znajdziecie przeprawy na południe przez następne dwa tygodnie – powiedziała przez nos. – Na północ też nie, i to przez kolejne dwa tygodnie.
– Nie chodzi nam o przeprawę – odparła Katerin. – Szukamy komendanta portu.
Stara kobieta przez dłuższy czas lustrowała Katerin, patrzyła na szorstkie dłonie dziewczyny i jej wyprostowaną mimo mocnych powiewów bryzy postać. Wreszcie rozłożyła przyjaźnie ramiona.
– Znaleźliście ją – oświadczyła. – Gretel Sweeney.
– Katerin O’Hale – przedstawiła się młoda kobieta, a jej wzmianka o portowym miasteczku na północy sprawiła, że Gretel uśmiechnęła się i kiwnęła głową.
Stara komendantka potrafiła rozpoznać morskiego żeglarza. Nie wiedziała jednak, co ma myśleć o Oliverze, dopóki nie sięgnęła pamięcią do dawnych czasów. Gretel była komendantką Port Charley od niemal dwudziestu lat i dbała o to, by osobiście nadzorować przybijanie i rozładunek każdego obcego statku. Oczywiście nie pamiętała każdego, kto mijał jej osadę, ale Olivera trudno było zapomnieć.
– Gaskończyk – rzekła, wyciągając rękę w kierunku niziołka.
Oliver ujął jej dłoń i przytknął do swoich warg.
– Oliver deBurrows – przedstawił się i, wypuściwszy rękę Gretel, ukłonił się zamaszyście, tak że jego kapelusz otarł się o drewniany pomost.
– Gaskończyk – powtórzyła Gretel i mrugnęła do Katerin, a potem skinęła głową.
Katerin od razu przeszła do rzeczy.
– Słyszałaś o walkach w Montfort? – zapytała. Niemal białe oczy Gretel zalśniły.
– Dziwna to rzecz czynić Gaskończyka emisariuszem – powiedziała.
– Oliver jest przyjacielem – wyjaśniła Katerin. – Moim przyjacielem i przyjacielem Luthiena Bedwyra.
– W takim razie to prawda – oznajmiła stara kobieta. – Syn lorda Bedwydrin. – Pokręciła głową. Miała kwaśną minę. – Co prawda, jest daleko od rodzinnych stron – zauważyła, gdy Katerin, i Oliver spojrzeli na siebie, by ocenić reakcję Gretel – podobnie jak wy!
– Czynimy starania, by te rodzinne strony znowu tworzyły całość – szybko odparła Katerin.
Chyba nie zrobiła wrażenia na Gretel.
– Właśnie parzy mi się herbata – powiedziała, zwracając się w stronę domku. – Macie mi dużo do opowiedzenia i z pewnością dużo do zaoferowania, więc możemy porozmawiać w wygodniejszych warunkach.
Oliver i Katerin wciąż na siebie patrzyli, gdy Gretel zniknęła w drzwiach domku.
– Nie będzie łatwo – zauważył Oliver.
Katerin powoli pokręciła głową. Już wcześniej wiedziała, że żadna rebelia nie zrobi wrażenia na mieszkańcach Port Charley. Ta miejscowość do złudzenia przypominała Hale. Zresztą po co mieliby się buntować, skoro już byli wolni? Rybacy Port Charley udzielali odpowiedzi tylko morzu i to ono było ich władcą, a nie jacyś mało ważni panowie w rodzaju Luthiena czy nawet króla Greensparrowa.
Z domku wypadł młody chłopak. Pognał po deskach pomostu w kierunku miasta, podczas gdy przyjaciele przywiązywali swoje wierzchowce.
– Gretel wzywa swoich towarzyszy – wyjaśniła Katerin.
Oliver instynktownie sięgnął do rękojeści rapiera, ale natychmiast cofnął dłoń, przypomniawszy sobie szlachetność w oczach Gretel. Zrobiło mu się głupio, że nawet przez chwilę czuł tak małoduszną obawę.
– Herbata? – zagadnęła zrezygnowana Katerin. Rozmyślała o czekającym ją zadaniu, o tym, jak ma przekonać Gretel i jej ziomków o znaczeniu rebelii, jak poprosić tych ludzi o narażenie życia w walce, która prawdopodobnie nic ich nie obchodziła. Nagle ogarnęło ją ogromne zmęczenie.
Oliver pierwszy wszedł do domku.
Dopóki nie zjawiła się reszta towarzystwa, Gretel nie chciała słyszeć o kłopotach w Montfort, które Katerin uparcie nazywała Caer MacDonald, ani o starych, przywracanych do życia legendach.
– Starzy rybacy – wytłumaczyła komendantka portu. – Zbyt starzy, by wypływać łodziami, więc my, mieszkańcy Port Charley, korzystamy z ich mądrości. Oni znają morze.
– Nasze problemy nie dotyczą tylko morza – Oliver grzecznie przypomniał kobiecie.
– Ale my interesujemy się tylko morzem – odparowała kąśliwie Gretel, przypominając Oliverowi, a zwłaszcza Katerin, jak trudno będzie sforsować tę przeszkodę.
Gretel chciała porozmawiać o Hale. Znała paru starszych rybaków z tej północnej osady; przed wieloma laty, gdy była młoda i dowodziła własną łodzią, spotykała ich na morzu podczas połowów łososia. Katerin przychyliła się do jej życzenia, chociaż była osobą niecierpliwą, lubiącą działania, a nie czczą gadaninę (zwłaszcza w sytuacji, gdy okręty z cyklopami szybko zmierzały ku wybrzeżu Eriadoru!), ale niebawem odkryła, że podobają jej się opowieści Gretel o wzburzonym Morzu Avon.
Tymczasem Oliver odpoczywał, popijając herbatę, wchłaniając zapachy i dźwięki położonego nad morzem domku. Wkrótce zaczęły się pojawiać stare wilki morskie, pojedynczo i dwójkami, aż w końcu chatka Gretel zapełniła się brązowymi, pomarszczonymi ciałami, od których zalatywało solą i rybą. Niziołek miał wrażenie, iż zna jednego z mężczyzn, ale nie pamiętał skąd. Upewnił się co do tego, gdy ów stary człowiek spojrzał w jego stronę i puścił do niego oko. Być może był to jeden z członków załogi łodzi, która zabrała Olivera do Port Charley kilkanaście lat temu, albo ktoś z pensjonatu, w którym niziołek mieszkał, dopóki nie znudził mu się port i nie postanowił wyjechać do Montfort.
Starzec otulił się grubym kocem, jakby miał coś do ukrycia, chociaż siedział tuż przy płonącym palenisku. Oliver przyglądał mu się jeszcze przez chwilę i w końcu dał za wygraną. Nie mógł sobie przypomnieć, kim jest ów przybysz.
Mimo to uznał, że uczestniczy w bardzo dostojnym zgromadzeniu, a i Katerin czuła się tu jak w domu, i nie pamiętała, żeby było jej tak dobrze od czasu, gdy opuściła Hale w wieku czternastu lat i ćwiczyła na arenie w Dun Varna.
– No, dość już tego – obwieściła Gretel, opowiedziawszy jakąś szczególnie sprośną historyjkę o statkach, które jakoś nie zdołały się minąć pewnej nocy. – Wygląda na to, że wszyscy przyszli.
– To jest twoja rada zarządzająca? – zapytał Oliver.
– Wszyscy ci ludzie są zbyt starzy, żeby wypływać łodziami – poprawiła go Gretel. – Ale nie dość starzy, żeby ich pakować do łóżek. Ci, którzy wrócili z dziennym połowem, usłyszą, co mamy do powiedzenia.
Spojrzała na Katerin i skinęła głową na znak, że oddaje jej głos.
Katerin powoli dźwignęła się z miejsca. Usiłowała przypomnieć sobie dumnych mieszkańców swojej osady i ich reakcje w podobnej sytuacji. Lud Hale nie interesował się specjalnie Greensparrowem, nie rozmawiał o nim dużo, nie strzępił języków na dyskusje o władcy – podobnie jak mieszkańcy Port Charley – ale ona potrzebowała tu i teraz konkretnego działania, a nie dwuznacznej postawy.
Bez pośpiechu przeszła na środek pokoju, po czym oparła się o okrągły stolik. Pomyślała o Luthienie w Caer MacDonald i o jego znakomitej oracji na placu obok Ministerstwa. Żałowała, że nie ma przy niej tego odważnego, potrafiącego przemawiać młodzieńca. Nagle zaczęła robić sobie wyrzuty: jak mogła być tak zarozumiała, by sądzić, że może działać w jego zastępstwie?
Odsunęła jednak ponure myśli. Luthien nie zdołałby porozumieć się z tym ludem – z ludem bliskim Katerin. Jego słowa poruszały ludzi, którzy mieli coś do stracenia, i bez względu na to, kto uzurpował sobie przywództwo nad Eriadorem, a zatem i nad Port Charley – Greensparrow, Luthien czy inna osoba – tutejsi mieszkańcy uznawali tylko jednego króla: Morze Avon.
Katerin wciąż się wahała, a rybacy, zarówno mężczyźni, jak i kobiety, którzy spędzali nie kończące się godziny na otwartych, monotonnych wodach, szanowali jej milczenie i nie naciskali, by w końcu przemówiła.
Młoda kobieta przywołała na pamięć widok Port Charley: równo ustawione domki i ich zadbane otoczenie, piękną osadę, którą zdołano wydrzeć bardzo niegościnnym okolicom. Jakże przypominała Hale!
Jednak na pewno nie była podobna do większości miast południowego Eriadoru, zwłaszcza do osad schowanych w cieniu Żelaznego Krzyża. Twarz młodej kobiety rozjaśniła się, gdyż już wiedziała, jak powinna przeprowadzić swój wywód. Lud Port Charley nie dbał o politykę realizowaną na terenie krainy, ale jak każda grupa na Eriadorze czy Avon nienawidził cyklopów. Z tego co wiedziała, bardzo niewielu jednookich zamieszkiwało osadę albo jej okolice. Nawet tutejsi kupcy wynajmowali do ochrony mocnych mężczyzn, a nie typowe cyklopie eskorty.
– Słyszeliście o rebelii w Caer MacDonald? – zaczęła. Próbowała w ten sposób wybadać zebranych, ale nie doczekała się żadnej reakcji.
Zmrużyła oczy. Stała wyprostowana, w pewnej odległości od stołu.
– Słyszeliście, że zabiliśmy wielu cyklopów?
Kiwnięciom głów towarzyszyły ponure, nieco szczerbate uśmiechy. Teraz Katerin mogła przejść do rzeczy. Mówiła przez ponad godzinę, a potem zadawano jej pytania, ona zaś odpowiadała na każde, i rozstrzygała każdą wątpliwość.
– Potrzebujemy tylko czasu – zakończyła błagalnym tonem, zwracając się głównie do Gretel. – Przetrzymajcie flotę z Avon w swoim porcie przez jakiś tydzień. Nie musicie narażać na ryzyko ani jednej osoby. A potem sami zobaczycie. Caer MacDonald odeprze szturm, zniszczy armię Greensparrowa w polu i wymusi na południowym królestwie rozejm. A potem Eriador znowu będzie wolny.
– Żeby mógł nim rządzić... następny król – wtrącił się jakiś mężczyzna.
– Każdy inny będzie lepszy... – odparła Katerin i pomyślała, że już wie, kto będzie następnym władcą Eriadoru, ale nie widziała powodu, by o nim wspominać akurat teraz. – ...niż ten skumany z demonami czarnoksiężnik. Lepszy od człowieka, który zaprasza na swój dwór cyklopów i mianuje ich osobistą Gwardią Pretoriańską.
Słuchający wciąż kiwali głowami, a gdy Katerin zerknęła na Olivera, zauważyła, że i on przytakuje z uśmiechem. Całkiem z siebie zadowolona, zwróciła się bezpośrednio do Gretel, pragnąc, by ta coś odpowiedziała.
W tym momencie do chatki wpadł mężczyzna w średnim wieku, o czarno-białych włosach i rumianej twarzy z kilkudniowym zarostem. Miał wybałuszone oczy i był zasapany.
– Widziałeś je – odezwała się Gretel, bardziej stwierdzając fakt niż zadając pytanie.
– Rzucają kotwicę osiem kilometrów stąd, na południu – wyjaśnił nowo przybyły. – Za blisko lądu, żeby żeglować w ciemności.
– Okręty? – zagadnęła Katerin.
Mężczyzna spojrzał z zaciekawieniem i na nią, i na Olivera. Potem obrócił wzrok na Gretel, która skinęła ręką, by kontynuował.
– Cała przeklęta flota Avon – odparł.
– Co najmniej pięćdziesiąt? – dopytywała się Katerin.
– Ja bym powiedział, że jakieś siedemdziesiąt, pani – rzekł. – Są duże i mocno zanurzone.
Katerin znowu popatrzyła na Gretel. Zdumiewało ją, z jakim spokojem przyjmuje złe wieści i ta stara kobieta, i wszyscy zgromadzeni. Uśmiech Gretel dodawał otuchy, był całkowicie rozbrajający. Kiedy komendantka kiwnęła głową, Katerin doszła do wniosku, że ma już odpowiedź.
– Wy dwoje zostaniecie z Phelpsim Dozierem – zawyrokowała Gretel. – Na „Horyzoncie”, zacnej starej łajbie.
Dozier, najstarszy uczestnik zebrania, być może najstarszy człowiek, jakiego Katerin kiedykolwiek widziała, podszedł do niej i podniósł wełnianą czapkę, szczerząc w uśmiechu jeden ząb.
– Teraz pływa głównie po przystani – powiedział niemal przepraszającym tonem.
– Każę mojemu chłopakowi, żeby zadbał o wasze konie – rzekła Gretel.
Jej ton sugerował, że spotkanie zbliża się do końca. Kilkanaście osób powstało, przeciągnęło się, żeby nie czuć odrętwienia, i ruszyło do drzwi. Na dworze zapadła już chłodna, mroczna noc, której towarzyszył pojękujący wiatr.
– Musimy przygotować wiele rzeczy – usiłowała wtrącić Katerin, ale Gretel uciszyła ją.
– Mieszkańcy Port Charley poczynili te przygotowania na wiele lat przed twoimi narodzinami, droga dziewczyno – upierała się stara komendantka portu. – Mówiłaś, że potrzebujecie tygodnia, a my wiemy, jak go wam zaoferować.
– Głębokość przystani? – zapytała Katerin, rozglądając się. Nie wątpiła w słowa Gretel, ale nie mogła uwierzyć, że można tak beztrosko reagować na siedemdziesiąt okrętów wojennych z Avon.
– Płytka – odparł stary człowiek przy palenisku, ten, który wydał się znajomy Oliverowi. – Okręty będą miały do dyspozycji tylko ostatnie kilkanaście metrów dwóch najdłuższych pomostów. A taki odcinek można łatwo zniszczyć.
Niziołek zauważył, że sposób mówienia tego mężczyzny różni się od dialektu pozostałych uczestników, ale ta obserwacja jeszcze bardziej zbiła go z tropu. Uświadomił sobie, że powinien znać tego człowieka, ale z jakiegoś powodu, jakby coś weszło do jego umysłu i wykradło mu pamięć, nie mógł go sobie przypomnieć.
Dał spokój tym myślom – cóż innego mógł zrobić – i wyszedł razem z Katerin i Phelpsim Dozierem. „Horyzont” był zacumowany blisko brzegu, na następnym pomoście. Phelpsi wpuścił gości do ładowni, która była zaskakująco dobrze wyposażona i wygodna w porównaniu z innymi starymi, raczej nie nadającymi się do żeglugi łajbami.
– Kładźcie się spać – zaproponował stary Dozier, rzucając im poduszki z szafy. Potem skinął głową i ruszył do drzwi.
– Dokąd idziesz? – zagadnął Oliver, zdezorientowany, gdyż myślał, że to jest dom mężczyzny.
Dozier zaniósł się nieco lubieżnym śmiechem.
– Gretel pozwoli mi dzisiaj zostać u siebie na noc – powiedział. Jeszcze raz uchylił wełnianego kapelusza. – Do zobaczenia o świcie.
I poszedł. Oliver zaś ukłonił się w stronę drzwi, mając nadzieję, że gdy będzie w jego wieku, także nie zabraknie mu werwy. Zsunął wysokie buty i padł na jedną z koi w malutkiej ładowni, po czym natychmiast wyciągnął rękę do lampy, żeby ją zgasić. Zauważył, że Katerin wygląda jak dzikie zwierzę w klatce, i zawahał się.
– Myślałem, że w takim miejscu będziesz się czuła jak w domu – rzekł.
Katerin spojrzała na niego nerwowo.
– Za dużo roboty – odparła.
– Ale nie dla nas – nalegał Oliver. – Mieliśmy długą i męczącą podróż. Skorzystaj z ostatniego snu, jaki ci zaofiarowano, głuptasie, gdyż droga powrotna wcale nie będzie krótsza!
Katerin nadal czuła się nieswojo, lecz mimo to Oliver zgasił lampę. W końcu Katerin wyciągnęła się na swojej koi i delikatny rytm pluskających fal przeniósł ją do snów o Hale.
Obudził ją, tak jak Olivera, potok światła: pierwszy promień brzasku. Usłyszeli ludzi biegających tam i z powrotem po drewnianym pomoście, i zorientowali się, że prawdopodobnie widać już flotę. Jednocześnie zeskoczyli z łóżek. Katerin podbiegła do drzwi, a niziołek naciągnął buty.
Drzwi były zamknięte. Ktoś zaryglował je od zewnątrz.
Katerin mocno naparła na nie ramieniem, myśląc, że się zacięły.
Nawet nie drgnęły.
– Cóż to za głupota? – zapytał zdenerwowany Oliver, podchodząc do dziewczyny.
– Nie żadna głupota, mój herosie niziołku – zabrzmiał czyjś głos po drugiej stronie.
Oboje zobaczyli, że otwiera się dolna połowa drzwi. Musieli zmrużyć oczy, ponieważ nagle oślepiło ich światło, ale i tak zauważyli, że wejście jest zaryglowane. Gretel klęczała na pokładzie i patrzyła na nich z góry.
– Obiecałaś – wymamrotała Katerin. Gretel potrząsnęła głową.
– Powiedziałam, że moglibyśmy dać wam tydzień, gdybyśmy mieli ochotę. Nie powiedziałam, że mamy.
Przez chwilę Katerin zastanawiała się, czy nie wyciągnąć lewaka zza pasa Olivera i nie rzucić nim w starą komendantkę portu. Ale Gretel uśmiechnęła się do niej, jakby przejrzała jej myśli.
– Ja też byłam młoda, Katerin O’Hale – oznajmiła. – Młoda i pełna ochoty do walki. Znam ogień, który płonie w twoich żyłach, ogień, który przyspiesza bicie twego serca. Ale dość już tego. Moje umiłowanie dla miecza utemperowała życiowa mądrość. Siedź cicho, dziewczyno, i nie przestawaj ufać światu.
– Ufać światu pełnemu fałszu? – krzyknęła Katerin.
– Ufać, że nie wiesz jeszcze wszystkiego – odparła Gretel.– Ufać, że twój sposób postępowania nie jest najlepszym sposobem.
– Przepuścisz jednookich przez Port Charley? – zapytał wprost Oliver.
– Dwa statki z Avon już przybiły do brzegu – oświadczyła Gretel. – Przepuścić, tak zdecydowaliśmy. Jedną stroną wlezie, drugą wylezie, i niech sobie idą do wszystkich diabłów!
– Skazujesz Caer MacDonald! – oskarżyła ją Katerin.
Ta uwaga chyba zabolała Gretel. Opuściła dolną połowę drzwi.
Katerin ryknęła i jeszcze raz rzuciła się do nich, ale nic nie osiągnęła: były szczelnie zamknięte.
Niebawem przyjaciele usłyszeli miarowe kroki i werble pierwszego oddziału cyklopów, który wmaszerowywał na pomost. Głos jednej z bestii górował nad innymi i był zdumiewająco wyraźny jak na przedstawiciela rasy jednookich. Katerin i Oliver nie wiedzieli jeszcze wtedy o istnieniu Belsen’Kriega.
Bclsen’Krieg Straszliwy przybył z prawie piętnastoma tysiącami zaprawionych w boju wojowników, by zdławić rebelię i przynieść swojemu królowi w Carlisle głowę Luthiena Bedwyra.
PRZYGOTOWANIA
Luthien przespacerował się wokół Caer MacDonald, po terenie znajdującym się poza zewnętrznym murem. Miasto miało trzy oddzielne systemy fortyfikacyjne. Najwyższy i najgrubszy mur znajdował się wewnątrz niego i oddzielał bogatą dzielnicę kupców od obszarów zamieszkiwanych przez biedotę. Drugi system umocnień, solidny i niski, otaczał zasadniczą część miasta, natomiast w odległości jakichś siedemnastu metrów od niego znajdował się krąg najbardziej wysunięty na zewnątrz: zwykły, cienki mur, wysoki na półtora człowieka, i to niezbyt rosłego, a w niektórych miejscach tworzony przez niedbale usypane kamienie.
Za tym właśnie murem rozciągał się otwarty obszar, na którym stały nieliczne domostwa i drzewa. Luthien doszedł do wniosku, że pochyłość terenu ułatwi obronę. Cyklopi musieliby przyjść w zwartym oddziale – jak to określał niziołek, en masse – bowiem miasto można było zaatakować albo z północy, albo z zachodu. Na wschodzie i południu rozciągały się góry, zimne i pokryte grubą warstwą śniegu, i chociaż paru jednookich mogło się tamtędy przemknąć, choćby po to, żeby uprzykrzyć życie obrońcom, to jednak ogromna większość armii musiała iść pod górę, po odsłoniętej ziemi.
I właśnie na tym obszarze pracowały zmyślne krzaty Shuglina. Wszystkie pozdrawiały przechodzącego Luthiena, ale tylko niektóre podniosły głowy – nie chciały się odrywać od swojego najważniejszego zadania. Część krzatów kopała rowy, żmudnie wyrąbując bryłki jeszcze zamarzniętej ziemi. Rowy były dość wąskie, a ich głębokość wynosiła nieco ponad pół metra. Nie zapewniały ochrony, ale gdyby atakujący cyklop potknął się na czymś takim, straciłby siłę rozpędu, a może nawet złamałby sobie nogę. Inne krzaty wprowadzały dodatkowe utrudnienie, otaczając bruzdę leżącą najbliżej miasta ostrymi, haczykowatymi palikami.
Obserwując spokojną, metodyczną pracę, Luthien nabierał nadziei, ale w gruncie rzeczy na polu było niewiele krzatów. Większość znajdowała się po drugiej stronie muru i właśnie tam młody Bedwyr odszukał Shuglina.
Sinobrody krzat stał z kilkoma przyjaciółmi przy stoliku. Ślęczał nad stosem pergaminów, co pewien czas spoglądając na mur i pochrząkując. Ucieszył się na widok Luthiena, chociaż uświadomił sobie jego obecność dopiero w momencie, gdy młody Bedwyr położył mu rękę na ramieniu.
– Jak idzie? – zapytał wódz.
Shuglin pokręcił głową. Nie wydawał się uszczęśliwiony.
– Zbudowali ten cholerny mur dobrze – odparł.
Luthien nie mógł zrozumieć, w czym tkwi problem. Czyż dobrze zbudowany mur nie był korzystny dla obrońców?
– Raptem dwa i pół metra wysokości i nie jest zbyt gruby – wyjaśnił Shuglin. – Nie przetrwa zbyt długo pod naporem cyklopów. Nawet kucoświnia mogłaby zrobić w nim dziurę.
– Przecież dopiero co powiedziałeś, że dobrze go zbudowano – zauważył Luthien.
– Miałem na myśli fundamenty – sprecyzował Shuglin. – Zrobili dobrze fundamenty.
Luthien potrząsnął głową. Dlaczego to miało znaczenie?
Shuglin umilkł, gdyż uświadomił sobie, że lepiej będzie zacząć od samego początku.
– Postanowiliśmy nie bronić tego muru – rzekł i pokazał palcem drugi mur Caer MacDonald.
– Kto tak postanowił?
– Moi bracia i ja – odpowiedział Shuglin. – Pytaliśmy Siobhan, a ona wyraziła zgodę.
Luthien kolejny raz doznał dziwnego wrażenia, że nie ma kontroli nad wydarzeniami, zupełnie jakby to Siobhan pociągała za sznurki. Przez chwilę czuł złość, że został pominięty przy podejmowaniu decyzji, ale stopniowo uspokajał się. Gdyby zaufani towarzysze przychodzili do niego po zgodę w każdej sprawie, ugrzęźliby w niemocy i nigdy niczego nie dokonali.
– Dlatego myślimy, żeby toczyć walkę z tego miejsca, a potem wycofać się do miasta – ciągnął Shuglin.
– Ale jeśli cyklopi zdobędą ten mur, zyskają dogodną pozycję. Łatwiej im będzie przegrupować się i odpocząć – argumentował Luthien.
Krzat wzruszył ramionami.
– Właśnie dlatego usiłujemy wymyślić jakiś sposób na obalenie tego przeklętego muru! – burknął, dając upust frustracji.
– Może użyjecie prochu, który włożyliście do skrzynki? – zapytał Luthien po chwili namysłu. – Mam namyśli skrzynkę, którą wykorzystałem do zniszczenia zapasów w Ministerstwie.
– Jest go o wiele za mało! – obruszył się Shuglin i Luthien poczuł się jak ostatni głupiec, bo przecież sprytne krzaty na pewno wzięłyby proch pod uwagę, gdyby dało się go zastosować. – I trudno się z nim pracuje – dodał Shuglin. – To jest niebezpieczne.
W końcu krzat podniósł głowę znad zwojów i zmierzwił grubymi paluszkami krzaczastą, sinoczarną brodę. Przypomniał sobie, że Luthien tylko próbuje pomóc i że zależy mu na obronie Caer MacDonald jeszcze bardziej niż im.
– Wykorzystamy trochę prochu – poprawił się – do najmocniejszych partii muru, ale, do kroćset, zbudowano go naprawdę solidnie!
– Moglibyśmy zburzyć go teraz i zacząć się bronić przy drugim murze – podsunął Luthien, ale Shuglin zaczął kręcić głową, jeszcze zanim młodzieniec dokończył zdanie.
– Zburzymy go – zapewnił Luthiena. – Sztuka polega na tym, żeby walący się mur runął na tych jednookich głupców.
Shuglin powrócił do studiowania zwojów. Jakiś krzat zadał mu pytanie. Luthien skinął głową i odszedł, pokrzepiony myślą, iż jego otoczenie zna się na rzeczy. Shuglin i jego towarzysze bardzo pragnęli pozbawić wroga wszystkich atutów, dręczyć ich na każdym kroku.
Luthien zdawał sobie sprawę, że nie ma innego wyjścia.
Dwoje uwięzionych przyjaciół siedziało w ponurych nastrojach, cały ranek nasłuchując przemarszu wrogich wojsk. Do ich uszu docierał tupot nóg, szczęk i trzask ciężkich zbroi oraz tarcz, a także podków: ulubionymi wierzchowcami cyklopów były kucoświnie, mniejsze od koni i nie tak szybkie, ale bardziej krępe i muskularne. Słyszeli też przetaczanie się jaszczy, których skrzynie bez wątpienia były załadowane bronią i prowiantem.
Trwało to wszystko w nieskończoność, a Katerin i Oliver byli całkowicie bezradni. Nawet gdyby znaleźli jakieś wyjście z „Horyzontu”, nie potrafili zrobić niczego, by spowolnić marsz armii z Avon.
– Kiedy wojsko odejdzie, zostaniemy uwolnieni – rozumował Oliver.
Katerin zgodziła się z nim, gdyż odnosiła wrażenie, że Gretel i ludzie z Port Charley nie żywili niechęci do rebeliantów. Po prostu chcieli uniknąć kłopotów w swoim mieście. Jednak dla dumnej Katerin taka postawa była nie do przyjęcia. Przecież wybuchła wojna, zatem każdy Eriadorczyk, który się do nich nie przyłączył, był dla niej tchórzem.
– Potem musimy jechać strasznie szybko – ciągnął Oliver. – Na północ i na wschód, żeby okrążyć armię i ostrzec naszych przyjaciół. – Już miał powiedzieć „naszych przyjaciół w Caer MacDonald”, ale właśnie w tym momencie, słysząc nie kończący się, odbierający odwagę rumor armii na przystani w górze, pomyślał, że być może to miasto w górach wkrótce znowu będzie znane jako Montfort.
– Jakby mogło to coś dać – odparła gorzko Katerin. Rąbnęła pięścią w niewzruszone drzwi i znowu opadła na koję.
Pochód na zewnątrz trwał cały ranek aż po wczesne popołudnie. Oliverowi znacznie poprawił się nastrój, gdy znalazł trochę żywności w przegródce pod swoim łóżkiem, ale Katerin nie mogła nic przełknąć, tak wielkie było jej rozgoryczenie.
Wreszcie hałas na dworze zaczął nieco się zmniejszać. Łoskot rozlegał się już tylko sporadycznie, a i cyklopów było słychać rzadziej, znacznie rzadziej. I w końcu ktoś zastukał do drzwi.
Otworzyły się, zanim Katerin i Oliver zdążyli zareagować. Do pomieszczenia weszła Gretel. Na jej twarzy malowała się powaga, ale nie chęć przeproszenia tych dwojga.
– Dobrze – powiedziała do Olivera. – Widzę, że znaleźliście jedzenie, które wam zostawiliśmy.
– Ryba jest wprost przepyszna! – odparł rozanielony niziołek.
– Och – bąknął i spuścił głowę, zobaczywszy mordercze spojrzenie Katerin.
– Obiecałaś – kobieta z Hale wypomniała Gretel.
Stara kobieta podniosła rękę i machnęła nią lekceważąco, jakby uwaga rozmówczyni była zupełnie nieistotna.
– Robimy to, co musimy robić – oznajmiła. – Zapamiętaj: to, co musimy robić.
– Nawet jeśli oznacza to zgubę braci Eriadorczyków? – odparowała Katerin.
– Przepuszczenie cyklopów leżało w interesie nas wszystkich – usiłowała jej wytłumaczyć Gretel. Ale Katerin nie słuchała.
– Naszą jedyną nadzieją było zamknięcie floty w porcie, trzymanie jej z dala od brzegu, dopóki nie ukończymy budowy umocnień wokół Caer MacDonald i nie skrzykniemy posiłków z całej krainy – upierała się.
– A co według ciebie powinniśmy zrobić?
– Odmówić dostępu do doków! – wrzasnęła kobieta z Hale.
– Opuścić zewnętrzne mola!
– I co polem? – dopytywała się Gretel. – Bestie siedziałyby w porcie i strugały kijki? Przecież nie jesteś głupią dziewczyną. Udaliby się na północ i sami znaleźli odpowiednie miejsce do zakotwiczenia, a my nie zdołalibyśmy ich zatrzymać!
– Zyskalibyśmy na czasie – odparła bez wahania Katerin.
– Nasze miasto liczy zaledwie trzy tysiące mieszkańców – wyjaśniła Gretel. – Nie dalibyśmy im rady, a gdyby potem wkroczyli z powrotem do Port Charley...
Nie dokończone zdanie zawisło w powietrzu, pełne złowieszczego dramatyzmu, ale Katerin nie chciała słychać logicznych argumentów.
– Jedyne, co się liczy, to wolność Eriadoru – wycedziła przez zaciśnięte zęby, a jej zielone oczy groźnie, zalśniły. Odgarnęła ognistorude włosy z twarzy, żeby Gretel dobrze widziała jej nieubłaganą, surową minę.
– Gretel powtarza moje słowa – zabrzmiał czyjś głos za drzwiami, a po chwili do małego pomieszczenia wszedł starszy człowiek. Włosy i brodę miał śnieżnobiałą, a z tyłu głowy nosił kucyk. Jego jasnoniebieskie szaty wydawały się grube i kosztowne.
Oliverowi opadła szczęka, gdyż w końcu pojął, kim był ów mężczyzna siedzący przy palenisku poprzedniego wieczoru. Sprytnie się przebrał!
– Nie znam cię – rzekła Katerin, jakby chciała go odprawić, choć sądząc po ubiorze, a nawet manierach, człowiek ów był ważną osobistością. Przez chwilę bała się, że może mieć do czynienia z jednym z pozostałych książąt Greensparrowa.
– Aleja cię znam, Katerin O’Hale – odparł starzec. – Najlepszego przyjaciela, jakiego kiedykolwiek miał Luthien Bedwyr.
– Och! – zawołał Oliver, zeskakując ze swej koi.
Katerin popatrzyła na niziołka, a potem na starego człowieka i zauważyła nić porozumienia między nimi. Uśmiechali się do siebie jak starzy przyjaciele. Nagle doznała olśnienia.
– Brind’Amour? – wyszeptała.
Sędziwy pan wykonał zamaszysty, pełen wdzięku ukłon.
– Trafne przypuszczenie, Katerin O’Hale, i znacznie spóźnione – rzekł. – Jestem starym człowiekiem – powiedział, mrugając do Olivera. – Starzeję się z każdym dniem, ale mimo to nadal potrafię docenić tak piękne kobiety jak ty.
W pierwszym odruchu Katerin chciała go uderzyć pięścią. Jak mógł myśleć o tak nieistotnych sprawach w tak trudnej sytuacji? Ale uświadomiła sobie, że w jego głosie nie ma protekcjonalnego tonu, i zdała sobie sprawę, że mówiąc o pięknie nie miał na myśli tylko jej wyglądu. Natychmiast wydał jej się kimś w rodzaju ojca, mędrcem kontrolującym przebieg wydarzeń, obserwującym je i oceniającym, niczym starzy rybacy z Hale, którzy wpajali nowicjuszom praktyczną wiedzę o morzu. Brind’Amour był podobny do owych starych rybaków, ale jego nauka dotyczyła sposobu życia. Katerin wyczuwała to instynktownie i dlatego gdy uświadomiła sobie, co najpierw powiedział, popierając Gretel, napełniła ją otucha i nadzieja, iż istnieje jakiś inny, lepszy plan, który właśnie zaczęto realizować.
– Musimy przepuścić te bestie przez Port Charley – Brind’Amour zwrócił się do obojga, zwłaszcza do Katerin, jakby miał pewność, że najtrudniej będzie przekonać właśnie ją. – Musimy ich przepuścić, wtedy Greensparrow pomyśli, że rewolta w Montfort...
– Caer MacDonald – poprawiła Katerin.
– Nie – odparował Brind’Amour. – Jeszcze nie. Niech myślą, że bunt w Montfort to mało znaczące, odosobnione zdarzenie, którego nie życzy sobie żadna z osób nie mieszkających w tym mieście. Musimy planować długofalowo.
– Ale umocnienia nie zostaną wykonane na czas! – odparła Katerin. Jej błagalny głos przypominał jęk.
– Długofalowo! – powtórzył ostro Brind’Amour. – Jeżeli Eriador rzeczywiście ma odzyskać wolność, to ten pojedynczy kontyngent cyklopów okaże się dla nas najmniejszym kłopotem. Gdybyśmy nie dopuścili ich do przystani, gdybyśmy pokazali im, że cały Eriador zbuntował się, po prostu odesłaliby jeden ze swoich statków z powrotem na południe, z informacją dla Greensparrowa, że potrzebne są posiłki. Tymczasem cyklopi, którzy pozostaliby tutaj, spustoszyliby Port Charley i obwarowali miasto, dając Greensparrowowi otwarte przejście na północ od Żelaznego Krzyża.
– Jak myślisz, ilu wojowników straciłby Luthien, próbując wyrzucić czternastotysięczną Gwardię Pretoriańską z Port Charley? – zapytał posępnie stary czarnoksiężnik.
Katerin straciła rezon. Wcześniej nie dostrzegała takiej możliwości – Luthien chyba też nie – ale gdy napomknął o niej Brind’Amour, wydała się całkowicie logiczna i straszliwa w swej wymowie.
– Nie jesteśmy twoimi wrogami, Katerin O’Hale – wtrąciła Gretel.
Katerin spojrzała na nią surowo, a jej wyraz twarzy wyraźnie sugerował, jakie pytanie pragnie zadać.
– Ale jesteśmy wrogami jednookich – potwierdziła Gretel. – I ktokolwiek rządzi Eriadorem, powinien wywodzić się z Eriadoru, a nie z Avon.
Katerin pomyślała, że stara kobieta mówi szczerze. Zrozumiała, że Port Charley w gruncie rzeczy przystąpiło do sojuszu przeciw Greensparrowowi. Opierając się na wiedzy o własnym mieście, Katerin doszła do wniosku, że Gretel nie wygłosiłaby tak śmiałego i kategorycznego oświadczenia, gdyby nie była popierana przez swoich ziomków.
– Mimo wszystko sądzę, że łatwiej byłoby nie dopuszczać ich do portu – musiała podkreślić Katerin. – Być może moglibyśmy zatopić jeden czy dwa statki, które poszłyby na dno razem z pięciuset cyklopami!
– Ach, tak! – zgodził się Brind’Amour. – Ale przecież zachowaliby statki, których nie udałoby się nam zatopić.
Katerin i Oliver zerknęli na starego człowieka, który rozchylił usta w złośliwym uśmiechu.
– Nie dziś wieczorem, ale następnej nocy – powiedział Brind’Amour i z powagą skinął głową w stronę Gretel, a ona odwzajemniła gest.
Brind’Amour odwrócił się do wyczekujących towarzyszy.
– Następna noc będzie ciemna – wyjaśnił. – Dostatecznie ciemna, byśmy mogli wejść na pokład statków Avon. Za dwie noce Eriador będzie miał flotę.
Uśmiech czarnoksiężnika był zaraźliwy. Niziołek przemówił za siebie i Katerin:
– Naprawdę podoba mi się twój sposób myślenia.
MOSKITY
Wieść wyprzedziła maszerującą armię jak szerzony wiatrem ogień, krążyła od miasta do miasta, mknęła po gościńcach i górskich szlakach, aż dotarła do Caer MacDonald, jeszcze zanim cała Gwardia Pretoriańska zdołała przekroczyć wschodnie granice Port Charley.
Luthien przyjął nowinę ze stoickim spokojem, robiąc dobrą minę do złej gry. Powiedział swoim towarzyszom, że przejście cyklopów przez port nie jest zaskoczeniem i że chociaż stało się to szybciej, niż zakładał, to system obronny będzie gotowy na czas. Każde oświadczenie przywódcy witały bojowe okrzyki. Po zwycięstwie w Caer MacDonald i zawieszeniu nad Ministerstwem starodawnej flagi Eriadoru – z krzyżem górskim na zielonym polu, o czterech równej długości ramionach, których rogi płonęły – rebelianci rwali się do walki, pragnęli przelać jeszcze więcej cyklopiej krwi.
Taka postawa cieszyła Luthiena i dodawała mu otuchy. Dołączył do „uroczystości”, którą Shuglin rozpoczął w Krzatelfie, wychwalając okazję do zabicia tak wielu jednookich. Jednak szybko opuścił imprezę, tłumacząc się, że ma przed sobą ciężki dzień, i przypominając reszcie, iż pomiędzy Caer MacDonald i Port Charley leży wiele małych wiosek, przeważnie nie figurujących na mapie ani nie mających nazw, z wyjątkiem tych, które nadawała im lokalna społeczność. Po wyjściu z gospody Luthien nie wrócił do swojego pokoju w mieszkaniu przy Malutkiej Alkowie. Okrążył tyły tawerny i wspiął się po rynnie na dach.
– Cóżeśmy zaczęli? – Luthien rzucił pytanie w rozgwieżdżoną noc.
Powietrze było rześkie, ale niezbyt chłodne; gwiazdy lśniły niby kryształowe ozdoby. Młodzieniec analizował wieści z zachodu. Cyklopi w ogóle nie byli powstrzymywani w Port Charley, a to mogło oznaczać tylko jedno: mieszkańcy tego miasteczka nie poparli rebelii.
– Potrzebujemy ich wszystkich – szepnął Luthien, pragnąc usłyszeć własne myśli. Czuł się tak, jakby przygotowywał przemówienie, a zważywszy na rozwój wydarzeń, być może nie był to daremny wysiłek. – Całego Eriadoru. Każdego mężczyzny i każdej kobiety. Na co się zdadzą nasze wysiłki, jeśli ci, których chcemy wyzwolić, nie dobędą mieczy we własnej obronie? Jaką wartość ma zwycięstwo, które nie zostało osiągnięte wspólnymi siłami? Bo jeśli takie ono nie będzie, to nie wątpię, że ci, którzy zyskają wolność dzięki naszemu poświęceniu, nie poprą tego, co osiągnęliśmy, nie uznają flagi Eriadoru za swoją flagę.
Luthien podszedł do zachodniej krawędzi dachu, kopnął bryłę stwardniałego śniegu i uklęknął na wolnym skrawku. Patrzył na masywną sylwetę gmachu Ministerstwa, w którym poniosło śmierć tyle dzielnych istot. Ministerstwo, które wzniesiono jako symbol człowieczego ducha i miłości Boga, było wykorzystywane przez jedną z marionetek Greensparrowa do pobierania podatków i urządzania rozpraw sądowych. Zresztą trudno tu było mówić o prawdziwych rozprawach, gdyż pod rządami Morkneya Ministerstwo służyło skazywaniu, a nie sprawiedliwości.
Wokół najwyższej wieży migotały gwiazdy, jakby budowla sięgała samych niebios i dotykała stóp Boga. Doprawdy, noc była piękna, bezwietrzna i cicha. W mieście paliły się nieliczne światła, a na ulicach panował spokój, z wyjątkiem frontowych drzwi Krzat-elfa, gdzie trwała zaimprowizowana uroczystość i od czasu do czasu ktoś wychodziła na dwór. Luthien zobaczył ogniska w obozie krzatów za murem miasta. Niektóre jeszcze się paliły, ale większość dogasała, a ich żar tworzył pomarańczową łunę na pogrążonych w mroku polach.
– Śpijcie dobrze – wyszeptał młody Bedwyr. – Jeszcze nie dokończyliście swego dzieła.
– Ty też nie – zabrzmiał czyjś głos za plecami młodzieńca.
Odwrócił się i ujrzał Siobhan. Zbliżała się krokiem tak lekkim i cichym, że nawet nie zostawiała śladów na zbitym śniegu, który pokrywał prawie cały dach.
Jeszcze raz zerknął na Ministerstwo i na gwiazdy. Nie wzdrygnął się ani nie naprężył, gdy Siobhan położyła na nim ręce i delikatnie masowała jego szyję oraz ramiona.
– Katerin i Oliver przegrali – powiedział Luthien z goryczą.
– Wszyscy przegraliśmy.
Siobhan chrząknęła. Luthien odniósł wrażenie, że słyszy parsknięcie, a nie kaszel. Odwrócił się i spojrzał na półelfa.
Była śliczna w pastelowym świetle wieczoru. Jej wygląd harmonizował z blaskiem gwiazd; jej oczy lśniły jak rozgwieżdżone niebo, skóra była blada, niemal przezroczysta, a gęste, połyskujące włosy kontrastowały z delikatnymi, nieco wyostrzonymi rysami elfiej twarzy.
– Ogłaszasz porażkę, chociaż bitwa nawet się nie rozpoczęła – odparła Siobhan miękkim, kojącym głosem.
– Ilu może być cyklopów? – zagadnął Luthien. – To nie są zwykłe bestie z plemienia, ale Gwardia Pretoriańska, kwiat armii Greensparrowa. Dziesięć tysięcy? Piętnaście? O ile mi wiadomo, nie zdołalibyśmy powstrzymać nawet połowy takiej siły.
– Nie będzie ich tak wielu, kiedy dojdą do Caer MacDonald – zapewniła go Siobhan. – A nas będzie przybywać, w miarę jak zaczną napływać wieśniacy z osad na zachodzie.-Siobhan wsunęła dłoń pod ramię Luthiena, objęła jego klatkę piersiową i mocno się do niego przytuliła, całując go w skroń. – Jesteś przywódcą – powiedziała. – Symbolem wolnego Eriadoru. Nie możesz okazywać niezdecydowania.
Kolejny raz Luthien Bedwyr poczuł, że stał się pionkiem w grze, która przekracza jego możliwości skutecznego kontrolowania wydarzeń. Ponownie znalazł się w uścisku osoby, która nim sterowała. W objęciach Siobhan, pięknej Siobhan. Jednak tym razem Luthien nie opierał się jej dotykowi, nie protestował. Tym razem obecność kobiety półelfa, wzoru siły i determinacji, była dla niego błogosławieństwem.
Bez Siobhan, która wspierała go w każdej sprawie, Luthien załamałby się tej nocy, utraciłby poczucie celu, tak jak utracił nadzieję. Gdyby nie Siobhan, wyrzuty sumienia z powodu tych, którzy mieli wkrótce zginąć, i tych, którzy już polegli, położyłyby się cieniem na perspektywie lepszego jutra, albowiem gdy tak potężna armia maszerowała w kierunku wyzwolonego miasta, myśl o niepodległym Eriadorze wydawała się przelotną, roziskrzoną fantazją, nieosiągalną niczym gwiazdy otaczające wieżę Ministerstwa.
Siobhan zabrała młodzieńca z dachu i wróciła z nim do mieszkania przy Malutkiej Alkowie.
Tej nocy Katerin źle spała, zamartwiając się losem ojczystych ziem, ale słyszała spokojne pochrapywanie Olivera w pokoju obok. Znajdowali się w wygodnej kwaterze małej gospody wysoko nad Port Charley. Jednak następnego ranka kobieta z Hale nie odczuwała, zmęczenia. Przyłączywszy się do Brind’Amoura w pobliżu wschodniego gościńca, zanadto była podekscytowana widokiem odchodzącej armii.
Zasadnicza część sił Avon odeszła kilka kilometrów od miasta i już dawno znikła z pola widzenia. Teraz nadciągały oddziały pomocnicze, głównie wozy załadowane żywnością. Wymarszem kierowała Gretel, ściśle współpracując z jednym z największych i najbardziej odrażających cyklopów, jakiego kiedykolwiek oglądali Katerin i Oliver.
– Najnajohydniejszy! – Oliver zapewnił swoich towarzyszy. – A widziałem wielu cyklopów!
– Nie tylu co ja – wtrącił się Brind’Amour. – A Belsen’Krieg, bo tak brzmi imię tej bestii, rzeczywiście jest najbardziej okazały.
– Najbrzydszy – poprawił Oliver.
– I w sensie fizycznym, i psychicznym – dodał Brind’Amour.
– Niebawem odjedzie, żeby dołączyć do swojego oddziału – rzekła Katerin z niepokojem.
– Belsen’Krieg będzie go prowadził, a nie jechał w tyle – potwierdził Brind’Amour.
Czarnoksiężnik pomachał ręką w kierunku potężnej kucoświni, odzianej w ciężką zbroję, z zaostrzonymi kolcami sterczącymi dosłownie pod każdym kątem. Już sam wygląd tego potwornego zwierzęcia wystarczył Oliverowi i Katerin, by stwierdzić, że musi ono należeć do Belsen’Kriega. Tylko najohydniejszy cyklop wybrałby sobie tak makabrycznego, okropnego wierzchowca.
– Gdy tylko Belsen’Krieg oddali się wraz ze swymi żołnierzami, będziemy mogli zatrzymać wozy – odezwała się Katerin i jej twarz nagle się rozjaśniła. Kiedy jednak zerknęła na starego czarnoksiężnika, natychmiast spochmurniała.
– Wozy będą się toczyły przez cały dzień – wytłumaczył Brind’Amour. – A mniejsza grupa wymaszeruje jutro. Ale cały prowiant, który wywiezie ta druga grupa, zostanie skażony, a zapasy wody przesiąkną solą z morza. Mimo to powinno im wystarczyć żywności na ponad połowę drogi do Montfort, jeśli będą szybko maszerować. Przede wszystkim musimy uniemożliwić mu zawrócenie do Port Charley. Niech cyklopi dojdą do celu głodni, wyczerpani, a nie gotowi do walki. Przed sobą będą mieli Luthiena, a nasza armia będzie im deptać po piętach.
Zarówno Oliver, jak i Katerin z ciekawością spojrzeli na czarnoksiężnika, gdy wygłosił tę ostatnią uwagę.
– Tak – wyjaśnił Brind’Amour. – Port Charley wyśle za cyklopami pokaźny oddział, który będzie dokuczał jednookim na każdym kroku, bowiem wszystkie wioski między tym miejscem i Montfort przyłączyły się do naszej sprawy.
Katerin przestała się sprzeczać z czarnoksiężnikiem, choć nie była pewna, czy Brind’Amour stwierdza fakt, czy wyraża nadzieję. Instynkt i gniew nieustannie pobudzały ją do czynu, do atakowania cyklopów i obcego króla Greensparrowa każdym możliwym sposobem. Brind’Amour już zyskał jej zaufanie. Uświadomiła sobie, że to czarnoksiężnik przekonał Port Charley do rebelii, jeszcze zanim przybyła tu z O1iverem. Jeśli słowa maga były prawdziwe, udało mu się również pozyskać sprzymierzeńców w innych osadach południowego Eriadoru, a jeśli miał rację w sprawie Port Charley, Eriador wkrótce mógł pozyskać flotę wielkich okrętów wojennych, która zapewne dorównywałaby liczebnie pozostałym okrętom Greensparrowa w Avon.
Mimo wszystko Katerin nie mogła zapomnieć o marszu armii na wschód, do Caer MacDonald i jej ukochanego Luthiena. Czy miasto zdoła się obronić?
Przynajmniej przed samą sobą musiała przyznać, że Brind’Amour miał rację: trzeba pozwolić cyklopom pomaszerować na Caer MacDonald. W dalszej perspektywie, jeśli Eriador naprawdę miał być wolny, oddział dowodzony przez Belsen’Kriega – zaledwie przedsmak tego, co mógłby ostatecznie rzucić przeciw nim Greensparrow – być może przysporzyłby im stosunkowo mało kłopotów.
Ale ta konstatacja nie pocieszyła Katerin O’Hale, a nawet przyprawiła ją o dreszcze.
Przewidywania Siobhan sprawdziły się już następnego dnia, kiedy mieszkańcy osad położonych najbliżej Caer MacDonald zaczęli napływać do miasta. Nadchodzili w zdyscyplinowanym szyku. Wszyscy nieśli zapasy żywności, gotowi walczyć w razie potrzeby, opierać się niegodziwemu królowi Avon do samego końca. I każda grupa mówiła, że jej najsilniejsi członkowie udali się na zachód, by wyjść na spotkanie oddziałom cyklopów i utrudnić ich przemarsz.
Luthien nie musiał zadawać dodatkowych pytań: wiedział, że to wszystko jest w jakiejś mierze efektem działań Siobhan, że kiedy on siedział na dachu i dumał nad, zdawałoby się, pewną klęską, półelf i jej tajemniczy pomocnicy nie próżnowali. Podburzali miasta i mówili mieszkańcom, iż nadeszła właściwa pora, by walczyć o niepodległość.
Odpowiedź tych miast była imponująca. Tego i następnego dnia Luthien obserwował, jak jego garnizon wzrasta z sześciu do dziesięciu tysięcy, i chociaż spora część tej nowej armii składała się z ludzi sędziwych, którzy nie daliby rady cyklopowi w walce wręcz, należało pamiętać, iż ponieważ żyli oni na równinach Eriadoru polując na jelenie i łosie, wspaniale strzelali z wielkich cisowych łuków.
Dobrymi łucznikami byli również ci młodsi wojownicy, którzy opuszczali mniejsze wioski całymi grupami. Armia Belsen’Kriega stała się celem działań zaczepnych po przejściu zaledwie kilkunastu kilometrów i po dwóch dniach od wymarszu z Port Charley.
Straty wielkiej armii nie były zbyt dotkliwe. Co jakiś czas jakiś cyklop padał na ziemię, i tylko w wyjątkowych przypadkach rana okazywała się śmiertelna. Zapalone strzały wlatywały również do wozów z prowiantem, powodując nieco zamieszania. Najważniejszy był jednak wpływ tych potyczek na morale armii, albowiem cyklopi byli nękani przez wroga, który uderzał szybko i z ukrycia, a potem umykał niby rój pszczół gnany porywem wiatru – nie mogli go zobaczyć ani pochwycić.
Belsen’Krieg zapobiegał rozbieganiu się wojowników i zmuszał ich do nieustannego marszu w kierunku Montfort. Obiecywał im, że gdy miasto zostanie opanowane, będą mogli wyrżnąć tysiąc ludzi za każdego martwego cyklopa.
Oliver zerknął na gęstą mgłę, która pojawiła się w trzecią noc po tym, jak jednoocy zawinęli do Port Charley. Domyślił się, że nie jest ona dziełem natury. Od czasu, gdy spotkał się z Brind’Amourem, czarnoksiężnik nieustannie skarżył się, jak bardzo osłabła jego magia, ale niziołek uznał to zaklęcie za wspaniałą osłonę dla nocnych poczynań.
W porcie zakotwiczyło siedemdziesiąt okrętów z Avon. Duża część tych potężnych jednostek wojennych była wyposażona w katapulty albo balisty ustawione na rufach. Obserwując te wspaniałe okręty, Oliver i Katerin zgodzili się, iż Brind’Amour dobrze zrobił, interweniując w Port Charley. Gdyby realizowali pierwotny plan i usiłowali przetrzymać cyklopów na wodzie, z malowniczego i urzekającego miasteczka zostałaby sterta gruzu.
Nieco później Katerin, Brind’Amour i Gretel dołączyli do Olivera na przystani. Młoda kobieta od razu posłała niziołkowi mordercze spojrzenie, lecz Oliver udawał, że nie wie, o co chodzi.
Dziewczyna z Hale zrzuciła niziołkowi z głowy kapelusz z piórem i pogniotła jego fioletową pelerynę.
– Nie mogłeś się ubrać stosowniej na taką okazję? – burknęła.
Oliver wyrwał jej kapelusz, a wolną rękę położył na sercu, jakby właśnie zadała mu śmiertelną ranę.
– Ależ jestem stosownie ubrany! – jęknął. – Nie pojmujesz, jaką wartość ma zaskoczenie wroga?
– Jeśli tej nocy powiedzie się nam – wtrącił Brind’Amour – to nasz wróg w ogóle nie powinien nas zauważyć.
– Ależ zauważy – zapewnił go Oliver. – Obudzę przynajmniej jednego i pozwolę mu obejrzeć swojego zabójcę, zanim przeszyję mu gardło rapierem.
Katerin uśmiechnęła się. Uwielbiała akcent niziołka, sposób, w jaki wymawiał słowo „rapier” (brzmiało jak ra-pi-jer). W gruncie rzeczy nie była zła na Olivera za jego strój; po prostu droczyła się z nim, żeby zmniejszyć własne zdenerwowanie. Katerin wolała walczyć z otwartą przyłbicą; była mistrzynią areny, dlatego nie do końca aprobowała technikę zabijania z ukrycia.
Rozumiała jednak, że nie ma innego wyboru. Siedemdziesiąt okrętów, prawie tysiąc jednookich członków załogi. Nie można było pozwolić sobie na błędy. Żaden okręt nie mógł się im wymknąć i popłynąć na południe, żeby ostrzec Greensparrowa.
Tej nocy w Port Charley panowało znaczne ożywienie. Wielu jednookich marynarzy zeszło na ląd, nawet ci, który mieli pełnić wartę na okrętach. Przyciągnęła ich zapowiedź dobrego jedzenia i picia oraz inne rozkosze. Trzy miejscowe tawerny tętniły życiem, podobnie jak kilkadziesiąt prywatnych kwater, które udostępniono załogom.
Zabijanie miało się zacząć o północy, kiedy cyklopi będą zbyt pijani, by zdawać sobie sprawę z tego, co się dzieje. Do tego czasu sto łódek miało pod osłoną mgły podpłynąć do zakotwiczonych okrętów.
– Sygnał! – krzyknęła Gretel, pokazując migoczące światło na północy. Wyciągnęła własną latarnię w kierunku południowym, na chwilę odsłoniła ją, a potem zakryła, dzięki czemu wiadomość została przekazana dalej.
Brind’Amour, Oliver i Katerin weszli do łódki wraz z dwojgiem mieszkańców Port Charley – pewnym małżeństwem.
– W Gaskonii mamy takie owady jak te dzisiejszej nocy – rzekł do nich Oliver półgłosem, gdyż zarówno Brind’Amour, jak i Katerin uciszali go. – Pochodzą głównie z Espan, podobnie jak ich nazwa – kontynuował niziołek, zniżywszy głos do szeptu. – Moskity. Sprytne owady. Słyszysz je w swoim uchu i opędzasz się od nich, ale ich już tam nie ma. Są gdzieś indziej na twoim ciele i wysysają krew kropla po kropli. My jesteśmy moskitami – zdecydował po chwili. – Moskitami na Greensparrowie.
– Wobec tego miejmy nadzieję, że starczy tych moskitów, żeby wyssać krew do ostatniej kropli-zauważył Brind’Amour i wszyscy ucichli. Oddalając się od doków, ledwo dotykali wody wiosłami, gdyż tej nocy kluczem do sukcesu była dyskrecja, a nie szybkość.
Oliver pierwszy złapał się liny kotwicznej statku i szybko wgramolił się na reling. Tam zatrzymał się i ku zdumieniu wszystkich zaczął głośno mówić.
– Pozdrowienia, mój jednooki, krzywonogi, ujeżdżający fale i jakże brzydki przyjacielu – rzekł i sięgnąwszy pod płaszcz wyciągnął butelczynę. – Przepada ci cała zabawa, ale nie obawiaj się, bo ja, Oliver deBurrows, sprowadzam zabawę do ciebie!
Najbardziej przerażone było małżeństwo siedzące w łodzi, ale Katerin, która zaczynała rozgryzać tego dziwnego niziołka (i rozumieć, dlaczego Luthien tak za nim przepada), wstała i rozstawiła nogi, zdejmując łuk z ramienia.
Nie widzieli, co dzieje się za relingiem; ich oczom ukazywały się tylko plecy niziołka i jego łopocząca na wietrze fioletowa peleryna.
– Przyprowadziłem ci także kobietę – powiedział Oliver. – Ale to będzie cię kosztować kilka wspaniałych avońskich sztuk złota.
Jak było do przewidzenia, wyposzczony cyklop przechylił się nad relingiem, żeby spojrzeć na obiecane łakocie, a Katerin od razu wpakowała mu strzałę w łeb.
Gdy tylko pocisk trafił do celu, Oliver chwycił cyklopa za kołnierz i dźwignął w górę. Jednooki wpadł do wody między okrętem i łódką, a potem, gdy fale nieco się uspokoiły, wypłynął na powierzchnię twarzą w dół.
Brind’Amour miał ochotę zwymyślać Olivera za zrobienie hałasu. A gdyby na pokładzie znajdowali się inni cyklopi? Jednak niziołek zniknął mu z oczu.
Rzeczywiście, jeszcze jeden jednooki nie spał i przemierzał pokład, ale zanim Katerin wspięła się po linie na reling, już nie żył. Oliver stał na jego masywnej klatce piersiowej i wycierał zakrwawiony rapier o płaszcz bestii.
– Moskity – szepnął niziołek do dziewczyny. – Bzyk, bzyk.
I powtarzał swój proceder na każdym napotkanym okręcie.
Zabijanie rozpoczęło się również na lądzie. Tylko w dwóch z dwunastu domów i w jednej tawernie cyklopi byli wystarczająco przytomni, by próbować podjąć walkę.
Kiedy czarodziejska mgła przerzedziła się nieco później tej nocy, niespełna dwudziestu mieszkańców Port Charley nie żyło, siedmiu było rannych, za to wyrżnięto wszystkich cyklopów, zarówno w mieście, jak i w porcie, a rebelianci stali się właścicielami floty liczącej siedemdziesiąt wspaniałych okrętów.
– To było zbyt łatwe – Brind’Amour rzekł do Olivera i Katerin, zanim wszyscy troje udali się na spoczynek..
– Nie spodziewali się żadnych kłopotów – odparła Katerin. Brind’Amour pokiwał głową. – Nie doceniają nas – dodał Oliver. Czarnoksiężnik w dalszym ciągu kiwał głową.
– I jeśli to prawda, Montfort nie zostanie zdobyte – powiedział. Miał szczerą nadzieję, że się nie myli, ale przypomniał sobie obraz potężnego Belsen’Kriega, wyrafinowanego, a zarazem nikczemnego, i od razu zwątpił w to, że najbliższe dni będą równie łatwe jak ostatnia noc.
Nazajutrz, późnym rankiem, kiedy moskity zdążyły już porządnie wypocząć, miasto Port Charley zorganizowało własną armię, liczącą niemal tysiąc żołnierzy. Katerin wsiadła na Wodnego Tancerza, Oliver na Łachmana, a Brind’Amour na wspaniałego deresza, na czele kolumny stanął zaś sędziwy Phelpsi Dozier, który przed dwudziestu laty dowodził podczas pierwszej wojny z Greensparrowem. Tak uformowana armia ruszyła na wschód.
Kierowała się w stronę Montfort, którego Brind’Amour jeszcze nie pozwolił nazywać Caer MacDonald.
SKAŻONE!
Rozwścieczony Belsen’Krieg poluzował sznurek w jednym z worków piętrzących się na tyłach wozu i zagłębił w nim swą wielką łapę. Stojący wokół niego przerażeni cyklopi nie musieli czekać, aż ich generał wyjmie rękę, gdyż wiedzieli, co znalazł.
– Skażone! – ryknął odrażający dowódca. Wyszarpnął rękę z worka i rzucił wysoko w górę bezużyteczną zawartość – po części prowiant, ale przede wszystkim drobniutki piasek.
Montfort znajdowało się w odległości zaledwie pięćdziesięciu kilometrów od Port Charley, ale biorąc pod uwagę trudny teren i porę roku, a zwłaszcza zwały śniegu i przewrócone głazy blokujące drogi, a także głęboką warstwę błota, cyklopi generał zaplanował pięciodniowy marsz. Armia radziła sobie nieźle. Belsen’Krieg ocenił, że przekroczyli półmetek już wczesnym rankiem trzeciego dnia wyprawy. Od tego punktu szlak prowadził wprost na wschód, a ponad połowa pozostałej drogi wiodła przez łatwiejszy teren, z dala od gór.
Ale nie mieli prawie nic do jedzenia. Żołnierze opuścili Port Charley z niewielką ilością prowiantu, gdyż plan zakładał stały napływ wozów z zapasami. Plan był realizowany przez pierwsze dwa dni, ale kiedy odprawiono wozy do Port Charley po południu drugiego dnia, żeby ponownie je załadować, zostały zaatakowane i spalone.
Belsen’Krieg niezwłocznie posłał brygadę tysiąca najlepszych żołnierzy, żeby ochraniała następne wozy podążające na wschód. Pomimo kilku drobnych incydentów, w których brało udział coraz więcej rebeliantów, ten transport dotarł do celu, ku radości wyczekującej armii. Wesołe okrzyki ustąpiły jednak miejsca milczeniu i smutkowi, albowiem żołnierze odkryli, że zostali oszukani: zapasy, które wywieziono z Port Charley drugiego dnia, są nimi tylko z nazwy.
Przywódca cyklopów stał i długo, bardzo długo spoglądał na zachód, snując fantazje na temat tortur i okaleczeń, które zamierzał zafundować głupcom z Port Charley. Zapewne była to grupka sympatyzująca z rebeliantami – to, że wozy w ogóle opuściły granice miasta, kazało Belsen’Kriegowi wierzyć, iż w Port Charley, nie ma wielu przestępców. Tak czy owak, był przejęty myślą o zemście. Zrówna to miasto z ziemią i zatopi wszystkie drogocenne łodzie rybackie. Będzie zabijał...
Otrząsnął się z marzeń. To były sprawy na następny dzień. Teraz Belsen’Krieg miał zbyt wiele palących problemów, zbyt wiele decyzji do podjęcia. Zastanawiał się, czy powinien zawrócić armię do Port Charley, zniszczyć miasto i dobrze się najeść, na przykład mięsem martwych ludzi. Ale zaraz obejrzał się na wschód, gdzie faliste pola bieli i brązu tworzyły łatwiejszy teren do przebycia. Byli już bliżej niż dalej Montfort, a z dwudziestu pozostałych kilometrów drogi co najmniej szesnaście znajdowało się daleko od zdradzieckich gór. Gdyby armia zdobyła się na dobry marsz, mogłaby dotrzeć do murów Montfort o zmierzchu następnego dnia. Istniała również możliwość zdobycia paru wiosek, w których odnowiliby zapasy żywności.
I tam mogliby urządzić sobie ucztę.
Cyklop zaczął kiwać swoją wielką głową, a zgromadzeni wokół niego żołnierze patrzyli na niego z nadzieją, myśląc, że ich wspaniały przywódca znalazł rozwiązanie.
– Mamy jeszcze dwie godziny dobrego światła – oznajmił Belsen’Krieg. – Zwiększyć tempo!
Kilka bestii z tłumu jęknęło, ale groźne spojrzenie Belsen’Kriega skutecznie je uciszyło.
– Zwiększyć tempo! – powtórzył ze stoickim spokojem. Gdyby miał do czynienia ze zwykłym plemieniem cyklopów, jedną z dzikich grup zamieszkujących góry, jego życie byłoby w tym momencie zagrożone. Ale to byli Gwardziści Pretoriańscy, większość z nich spędziła całe życie ćwicząc i służąc Greensparrowowi. Narzekania ucichły, w przeciwieństwie do burczenia pustych żołądków. Armia podjęła marsz i pokonała kolejne trzy kilometry, zanim słońce skryło się za horyzontem, ustępując miejsca chłodnemu, nocnemu wiatrowi.
Zwiadowcy Belsen’Kriega powrócili wkrótce po tym, jak żołnierze rozbili obóz, donosząc, że niedaleko od szlaku, raptem pięć kilometrów na północ od Montfort, odkryli wioskę. Zapewnili Belsen’Kriega, że osada nie jest opuszczona, gdyż po zapadnięciu zmierzchu w każdym domu zapaliły się lampy.
Brutalny przywódca cyklopów uśmiechnął się, usłyszawszy te wieści. Wciąż nie wiedział, co myśleć o tej rebelii, ani nie znał jej zasięgu. Zapuszczenie się do małej wsi mogło być ryzykowne, mogło zachęcić więcej Eriadorczyków do wzięcia udziału w walce przeciw Greensparrowowi. Belsen’Krieg miał świadomość, że morale jego żołnierzy spada, w miarę jak kurczą się zapasy żywności. Postanowił, że pójdą do tej osady i wezmą to, co im się przyda, a jeśli zabije się przy tym kilku ludzi i spali trochę domów, to nie zaszkodzi.
Pogłoski o ataku szybko rozniosły się po obozowisku cyklopów, którzy kładli się spać z większą nadzieją.
Jednak gdy obóz spowiła ciemność, kolejna noc, tak jak poprzednia, nie przyniosła im ani wypoczynku, ani ciszy, a nadzieja przerodziła się w przygnębienie. Obóz został okrążony przez bandy rebeliantów, którzy zasypywali jednookich strzałami, nieraz płonącymi, albo pogwizdywali, skryci w mroku, i spadali na ziemię lub drzewo, tyczkę namiotu czy nawet cyklopa, zaskakując i zastraszając całe otoczenie. W pewnym momencie po ciemnym niebie przeleciał grad prawie stu zapalonych strzał i chociaż żaden cyklop nie zginął, to jednak wszyscy poczuli ogromne zaniepokojenie.
Belsen’Krieg rozumiał, że te małe oddziały buntowników nie wyrządzą im poważniejszych szkód, i wiedział, iż jego żołnierze potrzebują odpoczynku, ale ze względu na morale armii musiał jakoś zareagować. Tak zuchwały atak nie mógł ujść płazem. Sformowano kompanie i posłano je w mrok, ale cyklopi nie widzieli nic na zaśnieżonych, błotnistych polach, a do ich uszu docierały jedynie szyderstwa nieuchwytnych Eriadorczyków, którzy świetnie poruszali się na własnym terenie.
W drodze powrotnej jedna z kompanii została zaatakowana otwarcie, choć na krótko, gdy zbliżała się do szczytu małego wzgórza. Grupa mężczyzn wypadła z ukrycia i rzuciła się między szeregi jednookich, po czym zaczęła ich okładać pałkami i starymi mieczami, albo dźgać widłami i ciąć kosami. Napastnicy nie zatrzymali się ani na moment; po skończonym zadaniu rozpierzchli się w ciemnościach. Atak trwał zaledwie kilka sekund, ale stanowił kolejny bolesny cios dla flanki potężnej armii.
Podczas tej długiej nocy zginęło zaledwie kilkunastu Gwardzistów Pretoriańskich, a najwyżej dwudziestu odniosło obrażenia. Ale tylko nieliczni jednoocy cieszyli się snem, a i oni nie spali spokojnie.
– Przynęta zarzucona? – Luthien zapytał Siobhan. Właśnie zaczynało świtać. Dzień zapowiadał się pochmurnie, deszczowo i wietrznie. Młodzieniec wyjrzał z północnego muru Caer MacDonald na jaśniejące pola i żywopłoty. Zauważył bledszy odcień szarości: ostatnie resztki śniegu przywierające do ciemnych skrawków ziemi, przegrywające bitwę z wiosną.
– Felling Downs – odparła kobieta półelf. – Gały wczorajszy dzień trzymaliśmy tam pięćdziesięciu naszych żołnierzy i do późna w nocy paliliśmy światła. – Siobhan zachichotała. – Spodziewaliśmy się ataku cyklopowych zwiadowców, ale oni nie chcieli walczyć.
Luthien zerknął na nią z ukosa. Wcześniej zastanawiał się, gdzie przebywała poprzedniej nocy, a teraz doszedł do wniosku, że jest głupcem, bo nie domyślił się, że Siobhan osobiście poprowadzi grupę do małej osady na północ od Caer MacDonald. Gdziekolwiek zanosiło się na walkę, Siobhan zawsze była na pierwszej linii. Nawet Shuglin i inne krzaty, choć torturowano je pod rządami Greensparrowa, nie miały w sobie takiego fanatycznego oddania. Całe życie Siobhan obracało się wokół rebelii i zabijania cyklopów.
Całe życie.
– Ilu poszło? – zapytał.
– Trzystu – brzmiała odpowiedź.
Luthien ponownie spojrzał na półelfa. Trzystu? Tylko trzystu? Oddział cyklopów był pięćdziesiąt razy większy, zatem jakim cudem tak skromna liczba wojowników mogła zadać bestiom druzgocącą klęskę? Już sam wyraz twarzy młodzieńca, jego wysoko uniesione brwi, sugerował, jakie dręczą go wątpliwości.
– Na ziemiach na północy nie możemy osłonić większej liczby – wyjaśniła Siobhan. Sądząc po tonie jej głosu, bardzo żałowała, że nie mogę wysłać wszystkich sił. Kobieta półelf pragnęła, chyba jeszcze bardziej niż Luthien, zadać bolesny cios cyklopowej armii.
– Nie możemy ryzykować wielu ofiar na odsłoniętym terenie.
Luthien kiwnął głową. Wiedział, że Siobhan mówi prawdę. Przecież początkowo sam twierdził, że w ogóle nie należy opuszczać Caer MacDonald. Ale plan zasadzki był dobry. Żeby wybrać najłatwiejszą i najbardziej sensowną drogę do miasta, cyklopi musieliby przejść małą rzekę na zachód od Felling Downs, potem skręcić na południe, przechodząc przez osadę, i pomaszerować prosto do podnóży gór, gdzie zaczynały się mury Caer MacDonald. Na wspomnianej rzece w tej okolicy znajdował się tylko jeden most: na północny zachód od Felling Downs, ale Luthien i jego pomocnicy mogli pokonać wodę w trudniejszym miejscu, zaraz na zachód od miasta. Potem szybko ruszyliby na północ, schowali się w żywopłotach i każdym zakrytym miejscu tuż na południe od mostu – mostu, który ludzie Shuglina zdążyli już przygotować do zniszczenia. Kiedy zasadnicza część armii przeszłaby na drugi brzeg, żeby udać się do Felling Downs, most miał się zawalić, a odcięci na zachodnim brzegu cyklopi musieliby stanąć twarzą w twarz z rozwścieczonymi maruderami Luthiena.
– Wiedz, że to ważny dzień – zauważył młody Bedwyr. – Pierwszy prawdziwy test armii Avon.
– I naszych sił – dorzuciła Siobhan.
Luthien zaczął się o to sprzeczać. Już miał przypomnieć Siobhan, że pierwszym sprawdzianem było zdobycie Montfort, ale nie zrobił tego i przyznał jej rację. Po raz pierwszy rebelianci mieli przecież walczyć z ogromnym kontyngentem Gwardzistów Pretoriańskich, z wyćwiczoną, zdyscyplinowaną armią.
– Grupa już poszła? – zapytał Luthien.
Siobhan skinęła głową i nieświadomie zerknęła na zachód.
– A ty wkrótce ruszysz w drogę, żeby do niej dołączyć? – zagadnął młodzieniec. Pytanie było oczywiście retoryczne; Siobhan zamierzała szybko dogonić tych, którzy mieli wziąć udział w bitwie. – Wobec tego musimy się pospieszyć – dodał.
Fakt, że Luthien nagle zadeklarował udział w zasadzce, nie uszedł uwadze Siobhan. Długo i intensywnie wpatrywała się w młodzieńca, a on nie potrafił stwierdzić, czy w ten sposób wyrażała zgodę czy dezaprobatę.
– Jesteś zbyt cen... – zaczęła mówić.
– Wszyscy jesteśmy zbyt cenni – przerwał jej młody Bedwyr. Postanowił sobie, że tym razem nie da się odwieść od swego zamiaru. Ostatnimi czasy ilekroć wyznaczał sobie rolę w planach, które mogły zaowocować gwałtownymi starciami, ktoś, zazwyczaj Siobhan, argumentował, że Luthien jest zbyt cenny, by się narażać.
Siobhan wiedziała, że dyskusja nie ma sensu. Potrafiła przekonać Luthiena do wielu rzeczy, potrafiła sterować nim przy podejmowaniu licznych decyzji, ale podczas szturmu na Montfort zrozumiała, że żadne naciski nie skłonią tego dzielnego młodzieńca do unikania niebezpieczeństwa.
– To jest sprawdzian armii Avon – wytłumaczył Luthien. – I muszę zobaczyć, jaka będzie ich reakcja.
Siobhan przyszło do głowy kilka argumentów przeciw takiemu postępowaniu. Przede wszystkim, gdyby Luthien Bedwyr, Karmazynowy Cień, został zabity jeszcze przed szturmem cyklopów na mury miasta, osłabłaby siła obronna Caer MacDonald i morale rebeliantów. Jednak postanowiła zachować te słowa dla siebie i zaufać Luthienowi. Uczestniczył w każdej poważniejszej potyczce w obrębie miasta i, czy to za sprawą umiejętności, czy dzięki łutowi szczęścia, wychodził z nich prawie bez żadnego uszczerbku.
Wyruszyli razem niemal natychmiast. W towarzystwie kilku elfich łuczników skierowali się na zachód, a potem na północ. W niespełna godzinę po nastaniu świtu trzystu wojowników, starannie wybranych do tej ważnej bitwy, zajęło pozycje w promieniu półtora kilometra na południe od mostu na rzeczce zwanej Felling Run. Po drugiej stronie wody, na wschodzie, czekający żołnierze zauważyli obłoczki dymu snujące się z kominów Felling Downs. One również miały przywabić cyklopów.
Wkrótce potem, na północy dostrzegli pierwszych wojowników armii Avon, potężną, czarno-srebrną masę tratującą torf i stąpającą po ziemi tak mocno, że aż drżała. Luthienowi długo zapierało dech w piersiach, gdy uświadomił sobie, jak ogromną siłą dysponuje Greensparrow. Przypomniał mu się plan Olivera, polegający na odłączeniu się od rebelii i ucieczce do północnej krainy. Po raz pierwszy zastanawiał się, czy przypadkiem niziołek nie miał racji.
FELLING DOWNS
Brnąc po trudnym terenie, kierując się na południowy wschód, cyklopowi żołnierze widzieli obłoki dymu unoszące się nad kominami Felling Downs. Podeszli do Felling Run, małej rzeczki, a właściwie obfitego strumienia, którego szerokość nie przekraczała siedmiu metrów, i w którym człowiek mógł się zanurzyć do pasa. Z wysokich brzegów było widać wartki nurt, ale większość rzeki pozostała zamarznięta, a połacie szarego lodu okalał biały śnieg.
Belsen’Krieg podprowadził kucoświnię na brzeg, zaraz na południe od jedynego widocznego mostu, i popatrzył na wodę oraz położoną dalej osadę. Mogli przeprawić się przez rzekę w tym miejscu i od razu ruszyć na południe, do Montfort, po drodze niszcząc wioskę. Mogli też skręcić na południe i skierować się do podnóża gór, na zachód od miasta. Zwalisty, odrażający przywódca jednookich wciąż miał ochotę złupić wieś i nadal uważał, że przelanie ludzkiej krwi i zdobycie żywności poprawi nastroje w jego armii, ale coś, nie bardzo wiedział co, wydawało mu się podejrzane. Być może chodziło o to, że osada była zbyt kuszącą i łatwą zdobyczą. Tutejsi ludzie wiedzieli przecież o przemarszu cyklopów. Belsen’Krieg był tego pewien, zwłaszcza, że jego oddział został już niejednokrotnie zasypany pociskami w drodze z Port Charley. Wszyscy na południu Eriadoru wiedzieli o zbliżaniu się jednookich i oczywiście nie mogli się z tym pogodzić. Zatem dlaczego mieszkańcy wioski na drugim brzegu rzeki mimo wszystko zdecydowali się zostać w domach? Belsen’Kriega nurtowała jeszcze jedna wątpliwość: dlaczego buntownicy w Montfort nie wysadzili mostu, który stanowił najłatwiejsze przejście do zdobytego miasta?1
– Jakieś opóźnienie, mój panie? – zapytał ktoś za plecami Belsen’Kriega.
Zamyślony przywódca drgnął i obejrzał się przez ramię. Jego czterej zastępcy, siedzący okrakiem na kucoświniach, dziwnie mu się przyglądali.
– Żołnierze coraz bardziej się niecierpliwią – zauważył jeden z nich, ten, który przemawiał już wcześniej, szczupły cyklop o długich, srebrzystych włosach i pokaźnych bokobrodach (obie te cechy występowały u przedstawicieli jego rasy nadzwyczaj rzadko). Bestia nazywała się Długie Rękawy, dlatego że miała słabość do wykwintnych, zapinanych aż po szyję koszul, których rękawy sięgały aż do chudych dłoni.
Belsen’Krieg zerknął przez Felling Run na smugi dymu. Były takie zachęcające. Cyklop wiedział, że Długie Rękawy mówi prawdę, że jego żołnierze dosłownie ślinią się na ten widok.
– Musimy ich przemieścić – wtrącił się drugi zastępca.
– Na drugi brzeg czy na południe? – zapytał Belsen’Krieg, raczej siebie niż tamtych.
– Na południe? – obruszył się Długie Rękawy.
– Możemy iść na południe, do podnóży gór, i zbliżyć się do Montfort od zachodnich pól – odparł jakiś mniej ważny cyklop, adiutant jednego z siedzących na wierzchowcach zastępców.
Długie Rękawy wyciągnął rękę, żeby uderzyć jednookiego zuchwalca, ale jego pan powstrzymał go i wyjaśnił, iż z całej grupy ta bestia najlepiej zna ów region, gdyż spędziła wiele lat w miejskim garnizonie Montfort.
– Kontynuuj – Belsen’Krieg polecił adiutantowi.
– Felling Run nie płynie długo w tamtym kierunku – ciągnął zuchwalec, pokazując na południe. – Raptem kilka strumyków. Moglibyśmy od razu iść w górę rzeki i przeprawić się przez te strumyki, i do Montfort zostałyby nam jakieś trzy kilometry.
Zastępcy Belsen’Kriega nie podzielali entuzjazmu adiutanta. Wiedzieli, że muszą splądrować tę osadę, by dać żołnierzom trochę rozrywki i trochę jedzenia. Ich dowódca rozumiał to i podzielał obawy dotyczące dezercji. Osada znajdowała się tuż za rzeką, w odległości niespełna kilometra, za falistymi, łatwymi do przejścia polami. Szybka i łatwa zdobycz.
Ale generała nie opuszczał dziwny niepokój. Belsen’Krieg oglądał już wiele, wiele bitew i jak wszyscy najznamienitsi wojownicy posiadał szósty zmysł, który go przestrzegał przed zagrożeniem. Po prostu coś mu tu nie grało.
Jednak zanim zdążył wyrazić swe uczucia, wytłumaczyć, co go gnębi, albo zwyczajnie w świecie rozkazać armii, by ruszyła na południe, jego zastępcy zasypali go wszelkimi możliwymi argumentami na rzecz przeprawy i złupienia osady. Wyczuwali, ku jakiej decyzji przychyla się ich generał, i obawiali się, że stracą okazję do stoczenia łatwej walki przed rozstrzygającą bitwą pod murami Montfort.
Belsen’Krieg uważnie ich wysłuchał. Bał się, że ogarnia go paranoja, obsesja na punkcie duchów. Znaczna część Eriadoru najwyraźniej sympatyzowała z rebeliantami w Montfort – dowodem były bandyckie ataki na obozowisko i wozy ze skażoną żywnością – ale pozory wskazywały, że niemal wszędzie panował spokój. Kraj nie był lojalny wobec Greensparrowa, ale z pewnością dał się zastraszyć.
Zastępcy Belsen’Kriega nadal dowodzili swoich racji: chcieli posmakować krwi i żywności. Belsen’Krieg wątpił, czy znajdą to, czego szukają, w jakiejś mało znaczącej osadzie na drugim brzegu rzeki, ale mimo to ustąpił. Pomaszerował z niemal piętnastotysięcznym oddziałem Gwardii Pretoriańskiej i okazało się, że drugą stroną rzeki rzeczywiście łatwiej będzie dojść do Montfort.
– Przechodzimy tutaj – zarządził generał i twarze jego czterech zastępców pojaśniały. – Ta osada będzie zrównana z ziemią – oświadczył, widząc ich złowrogie uśmiechy. – Ale – dodał surowym tonem, mitygując swoich ludzi – przed zachodem słońca musimy mieć w polu widzenia mury Montfort!.
Wszyscy zastępcy popatrzyli na adiutanta Belsen’Kriega, który ochoczo podniósł głowę. Do Montfort prowadziła łatwa, licząca niespełna osiem kilometrów droga za wsią Felling Downs.
Nieco dalej na południe Luthien i jego trzystu wojowników nerwowo czekali, przyczajeni za zaroślami albo wciśnięci między skupiska głazów. Spodziewali się, że cyklopi natychmiast tłumnie wylegną na most prowadzący do Felling Downs, ale z jakiejś niepojętej przyczyny armia przystanęła.
– Do diabła – mruknął Luthien.
Czas upływał i nic się nie działo. Buntownicy założyli, że cyklopi przeprawią się przez rzekę. Gdyby bestie skręciły na południe przed rzeką, Luthien i jego harcownicy musieliby uciekać z powrotem do Caer MacDonald, i to co sił w nogach. Nawet gdyby udało im się umknąć bez poważniejszych walk, w co Luthien wierzył, to i tak nic by nie zyskali, wręcz odwrotnie. Przecież tych kilkaset osób mogłoby pozostać w mieście i pomóc w budowaniu systemu umocnień.
– Do diabła – powtórzył młody Bedwyr.
Kucająca za nim Siobhan tym razem nie mogła mu rzec żadnych pocieszających słów. Ona również zdawała sobie sprawę z ryzyka i milczała, nerwowo przygryzając dolną wargę.
Razem patrzyli, jak kilkunastu cyklopów wysforowało się przed stojącą armię i pobiegło do mostu. Gdy byli blisko, zwolnili tempo, a potem zaczęli iść, pokazując sobie rozmaite elementy konstrukcji. Szybko stało się jasne, że jednoocy udali się na inspekcję.
– Do diabła! – rozległ się głośny jęk. Tym razem zaklęła Siobhan, a nie Luthien.
Most na Felling Run nie był duży. Został wykonany wyłącznie z drewna i znajdował się zaledwie pięć metrów nad pokrytą lodem tonią. Był szeroki i solidny. Stał tu od niepamiętnych czasów, podlegając tylko drobnym naprawom. Mogło go przejść dziesięć koni albo siedem kucoświń w rzędzie, a jego lekko wyginającą się powierzchnię wyżłobiły niezliczone wozy kupieckie, które kursowały z Port Charley do Montfort.
Pięciu wysłanych na zwiady cyklopów bez wahania weszło na grubą, drewnianą kładkę. Ostatecznie do wody spadałoby się z wysokości zaledwie pięciu metrów, a rzeka wyglądała na płytką i nie płynęła zbyt wartko. Bestie rozstawiły się. Inspekcją kierował cyklop idący pośrodku. Ci po bokach uklękli, chwycili się krawędzi mostu i przechylili, żeby zobaczyć, co jest pod spodem.
Duże dębowe belki sprawiały wrażenie niezniszczalnych. Nawet cyklopi potrafili docenić wytrzymałość mostu, chociaż ta rasa nigdy nie słynęła z wybitnych konstrukcji inżynieryjnych czy jakichkolwiek innych. Najpierw jeden, a potem drugi cyklop na prawej krawędzi wrzasnęli „hej-hop!” Był to ustalony wcześniej sygnał, że wszystko jest w porządku.
Bestia zerkająca z lewej strony mostu, bliżej wschodniego brzegu, zauważyła coś dziwnego. Drewno w tym miejscu było uszkodzone i szare, z wyjątkiem dwóch kołków: nowych kołków, do których powierzchni jeszcze przywierały trociny.
– Hej-hop! – zawołała pierwsza bestia na lewej krawędzi, a potem dołączyła do podejrzliwego cyklopa bliżej wschodniego brzegu, jedynego, który nie dał sygnału. – Hej-hop? – zagadnął, pochylając się nisko, by zobaczyć, co tak zaciekawiło jego kompana. Zaaferowany cyklop pokazał mu nowe kołki.
– I co z tego? – rzekł jego towarzysz.-Zima była ostra. Most wymagał naprawy.
Jego bardziej rozgarnięty kolega nie był tego taki pewien. Dręczyły go podejrzenia i chciał wpełznąć pod most, żeby lepiej mu się przyjrzeć. Ale ten pomysł nie wzbudził entuzjazmu u drugiego cyklopa.
– Zawołaj „hej-hop!” – nalegał.
– Ale ten kołek...
– Jeżeli nie zawołasz, będziemy musieli skręcić na południe – jęknął mniej sumienny cyklop.
– Jeśli zawali się... – usiłował protestować kompan, ale znowu nie dano mu dokończyć zdania.
– To ci, którzy na nim będą, pospadają-odparł mniej spostrzegawczy cyklop.-Ale ci, którzy przejdą na drugi brzeg – a my będziemy na czele tej grupy – dotrą do osady i zdobędą żywność. Od dwóch dni w brzuchu mi burczy z głodu! Więc daj sygnał, bo inaczej wsadzę ci pięść w ślepię!
– Co widzisz? – zapytał cyklop stojący na środku mostu.
Ciekawski jednooki ostatni raz spojrzał na nowe kołki, a potem na groźną minę swego towarzysza.
– Hej-hop! – krzyknął i bestia na środku mostu nie zadawała już żadnych pytań o przyczynę zwłoki, bo jak wszyscy pragnęła dostać się do osady.
Wiadomość została przekazana czekającej armii. Żołnierze natychmiast zaczęli zwierać szyki, żeby w możliwie krótkim czasie przejść przez most.
Pod mostem zaś, trzy krzaty wciśnięte w kąciki między wielkimi belkami w pobliżu środka budowli, które podsłuchiwały rozmowę na krawędzi kładki, a potem tupot nóg maszerującego wojska i szczęk podków kucoświń, wydały przeciągłe westchnienie ulgi. Każdy z nich miał przy sobie drewniany młotek, gotowy wybić niektóre kołki i zawalić most na sygnał dany z południa.
Obserwując przemarsz armii na drugi brzeg, Siobhan, Luthien i wszyscy inni wojownicy również odetchnęli z ulgą. Młody Bedwyr wyjął swój łuk i rozłożył go. Pozostali nałożyli długie strzały na cięciwy. I czekali.
Połowa armii, włącznie z całą kawalerią, przeszła przez most, a mimo to napastnicy wstrzymywali się z atakiem.
Cyklopi rozciągnęli szyki. Byli już blisko Felling Downs. Nie wiedzieli, że zastaną opustoszałe miasto bez jakichkolwiek zapasów, choć mieszkańcy zostawili sporo pułapek, na przykład pooblewali budynki naftą, a do drzwi przywiązali środki wybuchowe, żeby wchodzących do środka jednookich zaskoczyła niespodzianka.
Wyczekujący rebelianci musieli idealnie zgrać swoje poczynania. Nie chcieli złapać w zasadzkę zbyt wielu cyklopów po tej stronie mostu, ale potrzebowali kilku minut, żeby dotrzeć do miejsca walki i zaabsorbować uwagę wroga, a nie mogli czekać za długo, bo wówczas wszyscy cyklopi przebiegliby przez most. Jedna kobieta elf schowała się w głębokiej dziurze pod samotnie rosnącym drzewem, jakieś sześćdziesiąt parę metrów od mostu. Miała za zadanie policzyć pozostałych cyklopów i dać sygnał, toteż Luthien i reszta czekali na umówiony błysk lusterka.
Większość armii przedostała się na drugi brzeg. Cyklopi wlekli się noga za nogą. Teraz byli bardziej pewni siebie i szli w mniej uporządkowanych formacjach. Siobhan kiwnęła głową. Łucznicy odchylili łuki, oczekując wezwania do strzału.
Lusterko zabłysło i w powietrzu zaszumiały rozedrgane cięciwy. Pierwsza salwa poleciała na brzeg, zaraz na wschód od mostu; te trzysta strzał miało uniemożliwić cyklopom na drugim brzegu powrót przez most jeszcze przed jego zawaleniem się.
Kiedy śmiercionośne strzały dosięgły celu, cyklopi wpadli w popłoch. W ich szeregach rozbrzmiewały wycia i okrzyki; na południu ktoś zadął w róg.
Bestie zaatakowane na moście nie wiedziały, w którą stronę biec. Były tak przerażone, że nawet nie usłyszały stukania młotków, które posłużyły karłom do wybicia kołków.
Drugi grad strzał nadleciał z południa. Celem były szeregi około trzystu jednookich, którzy pozostali na zachodnim brzegu.
Na całej linii rozległy się komendy; armia usiłowała dokonać zwrotu, żeby zmierzyć się z niespodziewanym wrogiem. Cyklopi w pobliżu mostu próbowali ustawić szyki na obu brzegach. Zdołali unieść wielkie tarcze dla odparcia kolejnej salwy.
Jeden oddział kawalerii, a właściwie kilkunastu jeźdźców na kucoświniach, włącznie z zastępcą dowódcy, zwanym Długie Rękawy, przygalopował na most z zachodu, usiłując zawrócić i przejąć komendę nad zostawionymi w tyle siłami.
Belki zaskrzypiały i zatrzeszczały; w dole rozległ się plusk wody i głośny trzask rozłupanego lodu. Oddział kawalerii pokonał już ponad połowę mostu, roztrącając cyklopową piechotę, a nawet zrzucając niektórych żołnierzy do wody.
Most załamał się pod jeźdźcami.
Teraz wszystkie strzały z południa koncentrowały się na nieszczęsnych cyklopach uwięzionych na zachodnim brzegu. Każda salwa zbierała coraz skromniejsze żniwo, albowiem jednoocy zorganizowali szczelniejszą obronę w postaci wielkich tarcz.
Z okrzykami „Wolny Eriador!” i „Caer MacDonald!” napastnicy wyskoczyli z ukrycia i rzucili się na cyklopów, wystrzeliwując kolejne strzały. Kiedy byli kilka metrów od wroga, cyklopi wypadli zza metalowej zapory i ochoczo ruszyli naprzód, gotowi do walki wręcz. Ale ich mało oryginalna taktyka nie stanowiła zaskoczenia dla napastników. Rebelianci jak na komendę uklękli na jedno kolano i jeszcze raz napięli łuki.
Ostatnia salwa poczyniła spustoszenia w szeregach bestii. Zginęło co najmniej stu jednookich, a pozostali miotali się bezładnie.
Do akcji włączył się Ślepy Siepacz. Jego właściciel, Luthien Bedwyr, w łopoczącym na wietrze karmazynowym płaszczu, poprowadził wojowników do szturmu.
Na drugim brzegu armia cyklopów wyła i przeklinała. Niektórzy rzucali długimi włóczniami, inni strzelali z kusz, ale grad pocisków okazywał się nieskuteczny, gdyż ich właściciele mieli tylko po jednym oku i brakowało im percepcji głębi.
Ale przecież widzieli wroga i łaknęli jego krwi. Wielu ostrożnie człapało po nachylonych kłodach mostu, które się nie zawaliły, podczas gdy inni, na rozkaz swojego despotycznego wodza, wylegli na brzeg, usiłując przejść rzekę po lodzie.
Niektórym udawało się pokonać nawet połowę drogi, ale w końcu lód pękał i wpadali do potwornie zimnej wody.
Na zachodnim brzegu trwała rzeź. Mimo że pozostałych cyklopów było ponad dwa razy mniej niż obrońców, początkowo ci zaprawieni do boju Gwardziści Pretoriańscy walczyli bardzo dzielnie. Jednak w miarę jak przybywało zabitych i było jasne, że ze wschodniego brzegu nie należy oczekiwać znaczącej pomocy, jeśli w ogóle takowa nadejdzie, bestie zaczęły wycofywać się grupkami na zachód: tam, skąd nadciągnęły. Teraz żałowały, że nie mogą pobiec z powrotem do Carlisle w Avon!
Pokonały o wiele krótszą drogę. Zaledwie sto metrów od mostu natknęły się na kolejnych wrogów, na owe niezależne bandy buntowników, które dawały im się we znaki od momentu opuszczenia Port Charley.
Rebelianci z Caer MacDonald również dostrzegli nieoczekiwanych sojuszników i od razu nabrali otuchy, czego nie można było powiedzieć o zazwyczaj skorych do bitki cyklopach. Ale największą inspiracją dla obrońców był Luthien, który biegał po polu walki, wymachiwał Ślepym Siepaczem i wznosił okrzyki na cześć wolnego Eriadoru.
Cyklopi na drugim brzegu rzeki również zauważyli Karmazynowego Cienia; dostrzegł go także potężny i ohydny potwór dosiadający potężnej i ohydnej kucoświni. Belsen’Krieg poprosił o kuszę.
Siobhan i setka elfów, która wzięła udział w napadzie, wyplątali się z tłumu, gdy tylko stało się jasne, że cyklopów z łatwością da się wyrżnąć. Elfy zabrały łuki i obsadziły zachodni brzeg, nie mogąc się doczekać wymiany pocisków z jednookimi. Przeważnie koncentrowały się na bestiach znajdujących się w rzece albo czołgających się po resztkach mostu. Połowa elfów miała osłaniać trzy odważne istoty, które wypełzły z wraku mostu i ruszyły zachodni brzegiem.
Niebawem most został oczyszczony z jednookich, a ci, którzy przeżyli w gwałtownie czerwieniejącej rzece, zawrócili i zaczęli się gramolić do swoich szeregów.
Luthien stanął na brzegu obok Siobhan. Trzymał ociekającego krwią cyklopów Ślepego Siepacza. Popatrzył na swą towarzyszkę i nagle oboje odsunęli się od siebie, gdyż powietrze między nimi przeciął bełt kuszy. Obejrzeli się i zauważyli Belsen’Kriega. Domyślili się, że to właśnie ten zwalisty cyklop strzelał do nich, a raczej do Luthiena. I wiedzieli, że nie był to przypadkowy strzał.
Elfy kontynuowały atak, ale jednoocy wojownicy zostawili towarzyszy na pastwę losu, chcąc ratować własną skórę, i szybko wycofywali się, wiedząc, że wymiana ognia z elfami nie ma sensu.
Siedzący na kucoświni Belsen’Krieg, tkwił na placu boju niczym posąg. Jednooki generał i Luthien przyglądali się sobie nawzajem długo i groźnie. Oczywiście ich armie miały wkrótce stoczyć decydującą bitwę, ale młody Bedwyr raptem odniósł wrażenie, iż wszystkie te oddziały, zarówno ludzi, krzatów, elfów, jak i cyklopów stanowiły tylko przedłużenie swych przywódców. Nagle zbliżająca się walka o Montfort – o Caer MacDonald – nabrała cech osobistego pojedynku.
Zanim Luthien zdołał powstrzymać Siobhan, ta napięła łuk i wypuściła strzałę. Pocisk przeleciał przez rzekę ugrzązł w szerokim ramieniu Belsen’Kriega.
Cyklopowy generał ledwie drgnął. Nie odrywając oczu od Luthiena, wyciągnął rękę i wyszarpnął drzewce strzały, a potem z ponurą miną skinął głową. Luthien odpowiedział takim samym skinięciem, a wtedy Belsen’Krieg zawrócił kucoświnię i pogalopował przez grad strzał. Trudno było powiedzieć, czy któraś z nich trafiła jego lub wierzchowca.
Luthien stał na brzegu i w milczeniu obserwował odjeżdżające monstrum. Teraz wróg wydał mu się rzeczy wisty, bardzo rzeczywisty. Kiedy pierwszy raz zobaczył czarno-srebrną masę żołnierzy tworzących armię Avon, był przejęty grozą i strachem. Widok potężnego dowódcy owej armii tylko spotęgował te uczucia.
Na zachodnim brzegu walka rozstrzygnęła się w kilka minut. Po stronie harcowników naliczono niespełna osiemdziesięciu rannych, przeważnie niezbyt ciężko. Na ośnieżonym, błotnistym polu zostało ponad trzystu martwych cyklopów.
Rebelianci odnieśli zwycięstwo, ale kiedy armia Avon oddaliła się od mostu w kierunku Felling Downs i dalej, do Caer MacDonald, Luthien zastanawiał się, w jakim stopniu ta drobna potyczka wpłynie na ostateczny wynik.
Później tego samego ranka Oliver i Katerin oraz oddziały z Port Charley, wciąż mające do pokonania wiele kilometrów, zobaczyli pióropusze czarnego dymu unoszące się na wschodzie. To Felling Downs było trawione przez pożary i równane z ziemią przez rozwścieczoną armię cyklopów.
Ten widok wywołał mieszane uczucia, ponieważ maszerujący usłyszeli od niezależnych band organizujących zasadzkę w Felling Downs, że walki przebiegły pomyślnie. Jednak obłoki dymu przypominały rebeliantom, że ta wojna będzie się wiązała z ogromnymi kosztami. W rzeczywistości mieli jeszcze przed sobą długi marsz, a potem długą walkę.
Kiedy nad Eriadorem zapadł zmierzch, ludzie z Port Charley po raz ostatni rozbili obóz przed bitwą. Oliver samotnie opuścił ich szeregi i zmusił Łachmana do jazdy po upiornie szarych polach. Wjechał na pagórek – całkiem wysoki jak na ziemię położoną tak daleko na północ od Żelaznego Krzyża – i zobaczył ognie.
Setki ogni, tysiące ogni, bezbrzeżne morze cyklopów. Oliver jeszcze nie widział tylu wrogów zgromadzonych w jednym miejscu. Zaczął się bać, nie tyle o siebie, ile o Luthiena i towarzyszy w Montfort, ponieważ zrozumiał, że bez względu na to, jak szybko będą maszerowali i jak wcześnie wyruszą, oddziały z Port Charley pojawią się na tym polu nie prędzej niż pod koniec następnego dnia.
– Luthien wytrzyma – zabrzmiał czyjś głos.
Oliver tak się przestraszył, że omal nie spadł z kuca. Obok niego stanął Brind’Amour.
Oliver rozejrzał się, ale nie zobaczył żadnego wierzchowca. Pojął, że starzec użył czarodziejskiej sztuczki, żeby się tu znaleźć.
– Luthien wytrzyma do pierwszej walki – Brind’Amour zapewnił Olivera, jakby odgadywał każdą myśl, każde zmartwienie niziołka.
Jego słowa nie przyniosły Oliverowi pociechy, bo nadal przyglądał się rozległemu obozowisku na południowym wschodzie.
Ogniska cyklopów były widoczne również z wysokich wież Caer MacDonald. Stojąc na najwyższym piętrze Ministerstwa, Luthien i Siobhan obserwowali je uważnie, długo i w milczeniu.
Oni także wiedzieli, że skoro widzą te ogniska, to mury Caer MacDonald mogą oglądać głodni i wściekli jednoocy.
W mieście panował tej nocy całkowity, zabójczy spokój.
NA MURY
Świt nie był zbyt jasny. Na szarym, zamglonym niebie zbierały się chmury zapowiadające kolejną burzę. Kiedy promienie słońca przebiły się przez tę zasłonę, pola zalśniły od wilgoci, tak jak hełmy, tarcze i połyskujące groty włóczni armii Avon, która tworzyła trzy potężne kwadraty, po cztery do pięciu tysięcy żołnierzy w każdym.
Luthien obserwował całą scenę z dachu wartowni wewnętrznego muru miasta. Wraz ze swoją grupą zdołał wpełznąć do środka tuż przed oddziałem z Avon. Cyklopom pozostało rozbicie obozu na polu, albowiem wcześniej napotkali większy opór między Felling Downs i Montfort. Potężnej armii nie absorbowały żadne grupy napastników. Nękano jednookich tylko po to, by nie zauważyli, jak oddział Luthiena wymyka się na południe i przekracza rzekę, by potem udać się z powrotem do dającego ochronę miasta, gdy tylko porządnie się ściemniło.
Przed Luthienem rozpościerało się kilkadziesiąt metrów wolnej ziemi, ponieważ krzaty usunęły stamtąd wszystkie budowle i wozy. Puste pole kończyło się pod niższym murem zewnętrznym, którego podstawa została podcięta i zaklinowana, żeby w razie potrzeby można było ją przewrócić. Grube, naprężone liny prowadziły na dziedziniec, stanowiąc jedną trzecią odległości do muru wewnętrznego. Przybito je solidnymi kołkami do ziemi, a przy każdym końcu stał krzat z toporem w rękach.
Luthien miał nadzieję, że ci sprzymierzeńcy jeszcze długo nie będą musieli włączać się do akcji. Pierwszą linią obronną miał być zewnętrzny mur; na jego niskich parapetach stali ramię w ramię łucznicy i pikinierzy. Młody Bedwyr dostrzegł w tym szeregu dzierżącą wielki łuk Siobhan. Jej długie, jasne włosy wystawały spod srebrzystego, zaopatrzonego w skrzydła hełmu.
Luthien zaczął się rozglądać za Shuglinem, ale nie mógł go znaleźć. Właściwie nigdzie nie było widać brodatych, małych postaci, oprócz dwudziestu krzatów gotowych do odcięcia lin i paru innych, stojących na wewnętrznym murze. Luthien dokładnie zlustrował szereg swoich ludzi na ścianie wewnętrznej, ale nadal, z niepojętej przyczyny, nie potrafił dostrzec krzatów. Popatrzył więc na Siobhan, podziwiając jej ognistą urodę i niezłomny charakter. Dla wszystkich otaczających ją wojowników była autorytetem w równym stopniu co Karmazynowy Cień.
Świst katapulty za plecami młodzieńca, od strony Ministerstwa, wyrwał go z rozmyślań o pięknej kobiecie półelfie. Luthien przeniósł wzrok za zewnętrzny mur i ujrzał trzy zbliżające się czarno-srebrne zbiorowiska, których front tworzyły nastawione tarcze, po sześćdziesiąt pięć w pierwszym rzędzie każdego z kwadratów. Oliver ostrzegał Luthiena, że cyklopi zrobią coś podobnego. Nazywał te formacje testudos, ale żaden opis nie mógł przygotować młodzieńca na ten imponujący widok. Jeden testudo znajdował się dokładnie na północ od miasta, drugi – na północny zachód, a trzeci niemal naprzeciwko, na zachodzie; ta potrójna siła szturmowa miała napierać na dwa zewnętrzne mury miasta. Luthien pomyślał, że przynajmniej nie są otoczeni, ale oczywiście Caer MacDonald niełatwo było otoczyć, gdyż jego południowe i wschodnie dzielnice kończyły się w wysokich górach, które o tej porze roku były nie do sforsowania.
Ta myśl mogłaby napełnić go otuchą, gdyby nie marsz armii z Avon. Cyklopi nadciągali jak burzowa chmura, powoli, nieubłaganie. W zgiełku wywołanym tupotem nóg i okrzykami na murze Luthien słyszał miarowe bicie w cyklopie bębny.
Rytm ów przypominał bicie serca: nieustające i nieuniknione.
Na pole przed bestiami została wylana struga płonącej smoły, obryzgując część pierwszego szeregu. Jednak cyklopi osłonili się tarczami i niewzruszenie szli do przodu.
Strach ścisnął Luthiena za gardło. Nagle zapragnął uciec tylną bramą Caer MacDonald i wymknąć się w góry. Nie przewidział, że sytuacja tak się rozwinie, że wróg będzie taki opanowany, taki zdeterminowany. Spodziewał się, że przywódca wygłosi krótką mowę, że zatrąbią rogi, a potem jednoocy zaatakują z okrzykiem na ustach.
Nieprzyjaciel był zbyt wyrachowany, zbyt pewny siebie. Gwardia Pretoriańska szła w zwartym szyku i kiedy kolejny pocisk z katapulty trafił w środek formacji, w szeregach nie było widać żadnego poruszenia. Owszem, kilku cyklopów zginęło albo odniosło rany – inaczej być nie mogło – ale armia maszerowała naprzód, jakby nie było wśród niej ofiar; po prostu kontynuowała rytmiczny, zdyscyplinowany marsz. Marsz, który dla Luthiena był zwiastunem upadku Caer MacDonald.
Młodzieniec rozejrzał się. Po tej stronie muru nagle zrobiło się cicho i uświadomił sobie, że otaczający go mężczyźni i kobiety są dręczeni podobnymi obawami. Goś podpowiadało mu, że nadszedł czas, by pokazać, iż jest przywódcą, prawdziwym przywódcą. Bitwa jeszcze się nie zaczęła, a rebelianci już przeżywali trudne chwile.
Wspiął się na blanki i wyciągnął Ślepego Siepacza z pochwy.
– Caer MacDonald! – wykrzyknął. – Wolny Eriador!
Ci, którzy czekali za zewnętrznym murem, obejrzeli się do tyłu. Część z nich była zdezorientowana, ale niektórzy, tak jak Siobhan, wiedzieli, o co chodzi młodemu Bedwyrowi, i doceniali jego wysiłek.
Luthien przebiegł po ścianie do wartowni po drugiej stronie potężnej bramy frontowej Caer MacDonald. Gały czas wznosił okrzyki, które podchwytywał każdy żołnierz broniący muru.
Obrońcy na murze zewnętrznym, którzy już widzieli szybko nadciągającego wroga, nie krzyczeli, ale z pewnością poczuli się lepiej, słysząc hasła skandowane za swoimi plecami. Niebawem łucznicy wyjęli łuki i z nałożonymi na cięciwy strzałami czekali.
Armia jednookich maszerowała powoli, miarowo. Od murów dzieliło ją siedemnaście metrów. Potem już tylko trzynaście.
Ale Siobhan i jej towarzysze czekali, gdyż nie było sensu strzelać w barykadę z metalowych tarcz. Kolejny pocisk z katapulty zatoczył wysoki łuk i trafił w sunącą kolumnę, tym razem w bardziej oddalone szeregi. Następnie z balisty na jednej z wież Ministerstwa wystrzelono okuty oszczep, który wyrżnął w pierwszą linię maszerujących. Takiej sile nie mogła się oprzeć żadna tarcza. Pocisk rozdarł blokującą stal na pół i przeszył zasłaniającego się tarczą cyklopa. Siła uderzenia zwaliła z nóg jego towarzyszy, powodując chwilowe załamanie się szeregu.
Łucznicy natychmiast przystąpili do akcji i grad strzał zebrał spore żniwo wśród jednookich.
Zaledwie sześć, siedem metrów dalej, cyklopowa formacja przy północno-zachodnim zakręcie zewnętrznego muru rozerwała szyki i zaczęła szturm, wściekle porykując. Zajęczały cięciwy łuków, a pikinierzy dźgali bestie, starając się nie dopuścić ich do dwuipółmetrowej bariery.
Nieco dalej na północ, Siobhan i jej elfy zażądali wsparcia łuczników, jeszcze zanim kroczący w ich stronę szwadron rozluźnił szyki. Ta ryzykowna kalkulacja opłaciła się, albowiem z bliskiej odległości strzały z mocnych elfich łuków przedostawały się między tarcze, a elfy były wystarczająco szybkie, by niemal od razu oddawać następną serię.
Zanim cyklopi pokonali owe sześć, siedem metrów doczekali się trzeciej i czwartej serii strzał, ale chociaż łuki czyniły olbrzymie spustoszenie, nie mogły znacząco zmniejszyć ogromnej armii, której jeden kwadrat liczył pięć tysięcy Gwardzistów Pretoriańskich. Bestie nie wpadały w panikę, nie biadały nad ofiarami. Całą chmarą obiegły mur i zaczęły się na niego wdrapywać, często po trupach swoich pobratymców.
Elfy Siobhan walczyły wspaniale – podobnie jak żołnierze, przeważnie ludzie, broniący północno-zachodniego narożnika i zachodniego terenu-ale było ich zbyt mało i niebawem w kilkunastu miejscach mur został uszkodzony.
Na wewnętrznej ścianie zabrzmiały trzy krótkie dźwięki rogu. Wszyscy broniący muru zewnętrznego rozpierzchli się i pobiegli z powrotem do bramy miasta.
Trzeba przyznać, że krzaty z toporami czekały do ostatniej chwili, żeby wszyscy walczący na zewnętrznym murze mieli więcej czasu na ucieczkę. Ale nie mogły czekać w nieskończoność; cyklopi znaleźli się wewnątrz i mocno napierali. Gdyby krzaty nie odcięły lin toporami wystarczająco szybko, musiały by toczyć walkę wręcz.
Jedna po drugiej, liny urywały się z głośnym trzaskiem, a kamienie w zewnętrznym murze obsuwały się jękliwie.
Luthien wstrzymał oddech. Wydawało się, że mur trzyma się w posadach długo, bardzo długo. Być może było tak za sprawą naporu wojowników po drugiej stronie. Wreszcie jednak runął od zachodu na północ, niby wielka fala podmywająca plażę.
W gruncie rzeczy obsuwający się mur nie zabił zbyt wielu cyklopów. Nie zawalił się, a raczej przewrócił jak drzewo, i bestie w większości zdołały umknąć, nie odnosząc żadnych obrażeń. Za to na skutek zamieszania rozluźniły się szyki formacji i łucznicy Luthiena rozstawieni na wewnętrznym murze oddali pierwszą serię strzał, które trafiały głównie w ciała cyklopów, nie w ich tarcze.
Luthien nie przyglądał się spustoszeniu czynionemu przez strzelców. Wraz z pięćdziesięcioosobowym oddziałem wyjechał na dziedziniec za główną bramą. Wojownicy dosiadali najlepszych rumaków, jakie znaleziono w mieście. Wewnętrzna brama Caer MacDonald była otwarta na oścież, a z murów spuszczono liny i drabinki, żeby ułatwić ucieczkę sojusznikom wracającym z zewnętrznej linii obronnej. Łucznicy celowali starannie w dowodzących cyklopów, żeby jak najmniej obrońców musiało walczyć poza miastem.
Przez bramy wjechała kawaleria. Na jej czele znajdował się odziany w karmazynową pelerynę Luthien. Jego rudawe włosy owiewał wiatr, a Ślepy Siepacz był uniesiony wysoko w górę, dobrze widoczny na tle szarego porannego nieba.
Za ruinami zewnętrznego muru Belsen’Krieg i jego zastępcy szybko dokonali przegrupowania i przystąpili do nowego, zaciętego ataku. Luthien i kawalerzyści byli gotowi zmierzyć się ze szturmującymi i zatrzymać ich, aby uciekinierzy z zewnętrznego muru zdążyli schronić się w mieście. Młody Bedwyr również przegrupował swoją jazdę i przygotował ją na atak. Główne siły cyklopów znajdowały się w odległości dwudziestu metrów, pośród gruzów zewnętrznej ściany.
Luthien otwarł ze zdumienia oczy, widząc wybuch niemal pod stopami jednookich. To Shuglin i jego pięćset krzatów wygramoliło się z ukrycia i bezlitośnie siekło i rąbało znienawidzonych cyklopów.
Z muru za plecami Luthiena wypuszczono kolejną serię strzał. Balista na dachu Ministerstwa zrobiła ogromną wyrwę w jednym szeregu cyklopów.
– Wolny Eriador! – ryknął Luthien i, mając ze sobą pięćdziesięciu jeźdźców, wjechał prosto w wijące się kłębowisko czarno-srebrnych uniformów.
W plątaninie ciał, pośród furkoczących strzał i okrzyków agonii Luthien Bedwyr miał teraz przeżyć najstraszniejsze i najtrudniejsze chwile w swoim młodym życiu. Wszędzie, gdzie się obracał, znajdował cyklopa, którego należało zabić. W pewnym momencie został ściągnięty z konia i złapany przez krzata, któremu nawet nie miał szansy podziękować, bo natychmiast rozdzielił ich tłum wywijających mieczami wrogów.
Młodzieniec otrzymał kilka ciosów, ale prawie nie zwrócił na to uwagi. Zanurzył Ślepego Siepacza do połowy w ciele jednookiego, a potem wyszarpnął broń i wydłubał nią ślepię kolejnego przeciwnika. Jednak pierwszy trafiony przez niego cyklop jeszcze żył; był zbyt rozwścieczony, zdezorientowany i pełen paniki, żeby tak po prostu położyć się i umrzeć.
Luthien poczuł ciepło własnej, ściekającej po nodze krwi. Obrócił się na pięcie, żeby dobić boleśnie ugodzonego cyklopa, ale nie zdążył, bo między nimi przetoczyła się następna fala i rozdzieliła ich. Przedtem, nawet w trakcie potyczek w Ministerstwie i jego okolicach, Luthien zawsze toczył osobiste pojedynki, mierzył wroga wzrokiem albo stawał do boju, mając u boku przyjaciela, a potem przechodził do następnej walki. Jednak tym razem było inaczej. Połowa jednookich, z którymi się bił, miała już rany po wcześniejszych zmaganiach; większość przyjaciół, których mógł dostrzec, dała się ponieść morderczemu szałowi i nie reagowała na jego wołanie.
Dzięki łucznikom, którzy uciekli z zewnętrznego muru, siła ognia na murze wewnętrznym uległa znacznemu wzmocnieniu i dawała się we znaki cyklopom. Za sprawą kawalerii Luthiena i krzatów siejących spustoszenie w szeregach wrogiej armii, bestie nie zdołały uformować skutecznej linii obronnej.
Jednak wkrótce grupy biorące udział w zasadzce straciły siłę rozpędu i chociaż szeregi cyklopów przesunęły się, to jednak nie uległy załamaniu. Chaotyczna bitwa zakończyła się gorączkowym odwrotem grupy Luthiena i krzatów, a raczej tej ich garstki, która zdołała się wyrwać z rąk Gwardzistów Pretoriańskich.
Wracali przeważnie w małych grupkach. Za każdym uciekinierem ciągnął się szlak krwi, cieknącej zarówno z broni, jak i z ciał. Żaden krzat ani jeździec nie zdołałby powrócić do miasta, gdyby nie łucznicy, którzy osłaniali ich odwrót.
Luthien pomyślał, że jego życie dobiega nieuchronnego końca. Zabił jednego cyklopa, ale zahaczył mieczem o jego obojczyk. Zanim zdążył wyciągnąć broń i obrócić się, dostał ciężką pałką po żebrach. Zakręciło mu się w głowie, niemal bez tchu okręcił się i runął na ziemię;
Po chwili uświadomił sobie, że biegnie, a raczej jest spychany przez tłum w stronę muru. Tuż za sobą usłyszał warczenie cyklopów; nad jego głową zaświstał grad strzał, ale czuł się tak, jakby był daleko od tego wszystkiego.
Potem został, powleczony do drabiny, pochwycony przez kilka par rąk na górze i wciągnięty na mur. Przewracając się na ziemię, obejrzał się, i zanim stracił przytomność, zobaczył twarz i sinoczarną brodę Shuglina w momencie, gdy jego ukochany przyjaciel przechodził za nim przez mur.
– Jesteś potrzebny na murze – powiedział ktoś.
Błagalne wołanie wydawało się odległe, ale Luthien rozpoznał ten głos. Otworzył załzawione oczy i ujrzał pochylającą się nad nim Siobhan.
– Możesz wstać? – zapytała.
Luthien nie bardzo ją rozumiał, ale nie opierał się, gdy podniosła jego głowę z koca i wzięła go pod ramię.
– Na murze? – zapytał Luthien. Zdołał usiąść i usiłował oprzytomnieć. W tym momencie przypomniał sobie wszystko, co stało się tego ranka: strach przed decydującą bitwą, krew i krzyki. Te wspomnienia były jak obrazy z koszmarnego snu, który pozostaje w pamięci o świcie.
– Wytrzymaliśmy – poinformowała go Siobhan. Zmusiła, młodzieńca do powstania, a potem podtrzymywała go, żeby nie stracił równowagi. – Zaleźliśmy im za skórę, tak że poszli w rozsypkę. Na polu walają się ich trupy.
Luthienowi podobały się te słowa, ale w głosie Siobhan wyczuwało się jakiś niepokój. Domyślił się, że w większym stopniu próbowała przekonać samą siebie niż jego, i nie zdziwił się tym, co usłyszał w chwilę później.
– Ale przeformowali szyki i idą naprzód – wyjaśniła kobieta półelf. – Twoje rany nie są bardzo poważne, a musisz się pokazać na murze.
Mówiąc to, cały czas wlokła go ze sobą, i Luthien poczuł się jak marionetka, symbol rewolucji. Teraz nie wątpił, że gdyby poniósł śmierć, Siobhan nikomu by o tym nie powiedziała; postawiłaby go przy murze, przywiązała Ślepego Siepacza do uniesionej ręki i wepchnęła mu pod pelerynę jakiegoś krząta, który zagrzewałby obrońców do walki.
Jednak gdy dotarł do ściany, zaczął doceniać chłodną kalkulację Siobhan. Pole przed Caer MacDonald, aż po gruzy zewnętrznego muru, było pokryte ciałami i zalane czerwoną posoką, wielkimi kałużami krwi, która nie wsiąkała w zamarzniętą ziemię. Co jakiś czas obrońcy na murze ciskali coś na dół i w powietrzu rozlegał się łopot skrzydeł niezliczonych padlinożerców, które po chwili wzlatywały ku szaremu niebu – niebu coraz ciemniejszemu, pomimo iż dzień jeszcze się nie kończył.
Scena rzezi była tak nierealna, tak niewiarygodna, że Luthien z trudem rozróżniał szczegóły. Najwięcej zginęło cyklopów, ale między ich czarno-srebrnymi, czerwonymi od krwi uniformami leżały zwłoki wielu mężczyzn i kobiet, kilku elfów i mnóstwa brodatych krzatów Shuglina.
Właśnie te martwe krzaty Luthien widział najwyraźniej. Dzielne krzaty, które skoczyły w ogień walki, siejąc chaos i zniszczenie w szeregach maszerującej armii, chociaż wiedziały, że drogo zapłacą za swoje poczynania. Młodemu Bedwyrowi wydawało się, że wszystkie leżą na tym polu, umęczone i sponiewierane, że poświęciły życie nawet nie dla ratowania Caer MacDonald, tylko po to, by odeprzeć pierwszy atak cyklopów.
Z poszarzałą twarzą, ciężko oddychając, Luthien popatrzył na Siobhan.
– Ilu? – zapytał.
– Ponad trzystu – odparła ponuro. – W tym dwieście krzatów. – Siobhan nagle wyprostowała się i zacisnęła delikatne szczęki. – Ale cyklopów poległo pięć razy tyle – oznajmiła i Luthien ocenił, że na polu znajduje się co najmniej tyle trupów.
Spojrzał na nie jeszcze raz, a potem przeniósł wzrok dalej, w stronę czarno-srebrnej kolumny, która znowu zaczęła maszerować do Caer MacDonald. Zauważył jaśniejszy skrawek na szarym niebie i pomyślał, że nie ma jeszcze południa, a oni chcą powtórzyć scenę rzezi, przykryć zwłoki drugą warstwą trupów.
– Wszystko w jeden poranek – szepnął młodzieniec.
Przyjrzał się swoim szeregom. Tym razem nie miało być żadnego przewracania zewnętrznej ściany ani zasadzek urządzanych przez ludzi Shuglina. Tym razem cyklopi zamierzali pomaszerować prosto do wewnętrznego muru i, gdyby sforsowali go i dostali się do miasta, oznaczałoby to jego utratę.
Miasto zostałoby utracone, rebelia zakończyłaby się, a Eriador nie byłby wolny. Luthien nie zastanawiał się nad osobistymi konsekwencjami takiego rozwoju wydarzeń, ani nad tym, że za kilka godzin może zginąć. Nie myślał też, co się stanie, jeśli on przeżyje, a Caer MacDonald wpadnie w łapy cyklopów. Teraz, na tym murze, gra toczyła się o znacznie większą stawkę.
W zmęczone członki Luthiena wstąpiła nową siła. Podniósł miecz wysoko w górę, zwracając na siebie uwagę całego otoczenia.
– Wolny Eriador! – rozległ się okrzyk. – Caer MacDonald!
Stojąca obok Luthiena Siobhan skinęła głową na znak aprobaty. Bała się, że młody Bedwyr nie wyliże się z ran, i wiedziała, że następna bitwa będzie dla niego niezwykle trudna. Ale osiągnął to, czego od niego oczekiwała, i gdyby tego popołudnia znalazł się pośród martwych, podtrzymywałaby legendę: każdy pozostały przy życiu żołnierz, który broniłby Caer MacDonald, musiałby wykrzykiwać imię Luthiena Bedwyra.
Kobieta półelf powiedziała sobie jednak, że takie myśli nie są teraz stosowne. Katapulty strzelały, balisty jękliwie miotały pociski, a uformowane w kwadraty oddziały cyklopów – teraz dwa, a nie trzy, jak podczas pierwszego ataku – uparcie brnęły naprzód. Na murze tysiące łuczników odchyliło broń i wystrzeliło, a potem powtarzało świszczącą salwę; za każdym razem grad strzał odbijał się z łoskotem od tarcz, tylko od czasu do czasu przebijając szczelną zaporę.
A czarno-srebrni szli dalej niby potop. Pokonali gruzy zewnętrznej ściany, przeszli po ciałach zabitych. Nieustanne pukanie wystrzeliwanych strzał, ich odbijanie się od metalu tworzyło przeciągły szum, który zlewał się z jękiem cięciw, powodując wibrowanie powietrza.
Gwardia Pretoriańska rozluźniła szyki w odległości kilkunastu metrów od muru. Cyklopi przystąpili do ataku, wyciągając drabinki i dziesiątki poskręcanych lin z ciężkimi hakami. Jedna duża grupa, niosąca ścięte drzewo, zaczęła szturmować główną bramę.
Grad strzał z wartowni zdziesiątkował ją, ale zaraz znalazło się wielu cyklopów, którzy kontynuowali natarcie.
Teraz szczęk krzyżowanej broni był słyszany na całym murze. Gniewne okrzyki mieszały się z jękami konających, zwycięskie pohukiwanie w chwilę później przeradzało się w agonalne wycie, gdy przeciwnik zadał mocniejszy cios.
Z początku cyklopi ginęli jak muchy; na jednego martwego obrońcę przypadało dziesięciu zabitych jednookich. Jednak gdy coraz więcej haków zaczepiało się o mury i gdy kolejni Gwardziści Pretoriańscy przedostawali się na drugą stronę, rozciągając linie obronne, ta proporcja uległa zmianie.
Niebawem zaczęła wynosić pięć do jednego, potem dwa do jednego.
Wydawało się, że Luthien jest wszędzie. Biegał po blankach, uderzał mocno i szybko, a potem pędził dalej, na przykład żeby odciąć linę, po której wspinał się jakiś cyklop. W końcu stracił rachubę zabitych przez siebie jednookich; zresztą nawet nie był pewien, ilu z nich naprawdę wykończył. Czuł, że obrońcy zdołają wytrzymać, ale cena mogła się okazać bardzo wysoka.
Wybuch, który wstrząsnął murem w pobliżu wartowni, omal nie zwalił młodego Bedwyra z nóg; paru ludzi i cyklopów przewróciło się na ziemię.
Wkrótce nastąpiła druga eksplozja, a potem trzecia; towarzyszyło im zapamiętałe stukanie młotów.
– Drzwi! – krzyknął ktoś i Luthien doznał olśnienia. Zerknął na mur i zobaczył gromadzącą się masę istot, zobaczył koniec rzuconego pnia, który udało się dostawić do ściany.
Zeskoczył ze ściany na dziedziniec, w sam wir walki. Pomyślał, że zakończy się to jego śmiercią, ale nie mógł się zatrzymać. Cyklopi napływali na dziedziniec przez wyłamane drzwi. Właśnie w tym miejscu decydowała się przyszłość Caer MacDonald i dlatego Luthien Bedwyr musiał tu być.
Po pewnym czasie, tak jak w trakcie pierwszej potyczki, nie było zwartych szeregów, tylko bezładna masa zabijających się i konających żołnierzy. Luthien potknął się o dogorywającego mężczyznę i to uratowało mu życie, bo gdy się pochylił, tuż nad jego plecami śmignął cyklopowy miecz, wciąż ociekający krwią ofiary, na którą nadepnął młodzieniec. Luthien uświadomił sobie, że jeśli się zatrzyma, zginie, nim zdąży się odwrócić i spojrzeć przeciwnikowi w twarz, toteż całym ciężarem ciała rzucił się naprzód i wylądował w kolejnej grupie wojowników.
Otoczyło go trzech cyklopów.
Tymczasem na murze Siobhan i jej elfy nadal zasypywały strzałami kłębowisko ciał na zewnątrz Caer MacDonald, natomiast roślejsi i silniejsi ludzie walczyli z bestiami, które uparcie wspinały się po linach i drabinkach.
– Znajdźcie ich dowódców! – rozkazała kobieta półelf.
Wielu jej łuczników już wcześniej wpadło na ten pomysł. Przeszukiwali tłum, usiłując wypatrzyć tych jednookich, którzy wydawali komendy. Ilekroć elfowi się to udawało, zwoływał stojących blisko łuczników, żeby posłali w to miejsce więcej strzał.
Jeden po drugim, zastępcy Belsen’Kriega osuwali się na ubłoconą ziemię.
Wykonując półobrót, Luthien padł na kolana i zamachnął się mieczem, dzięki czemu dwaj cyklopi musieli się cofnąć. Młodzieniec podkurczył wysuniętą stopę i uwijał się jak w ukropie. Podbił ostrze broni trzeciej bestii i rzucił się naprzód, żeby wypatroszyć jednookiego.
Niemal w biegu wyrwał miecz z ciała ofiary i natychmiast ciął nim dookoła, zasłaniając się upadającą bestią przed pozostałymi dwiema, które deptały mu po piętach.
Jeden z cyklopów dzierżył trójząb, drugi – miecz, ale broń została odepchnięta przez atakującego z furią Bedwyra. Cyklop z trójzębem odskoczył, położył rękę na tylcu broni i wycelował ją w głowę Luthiena.
Szybki jak kot, Luthien przypadł do ziemi, podniósł miecz i odparował śmiercionośny pocisk. Nie przepuścił jednak lecącego trójzębu, tylko złapał drzewce wolną ręką w momencie, gdy jego miecz wyhamował rozpędzoną broń. Następnie zmienił kąt położenia trójzębu, przyginając jego tylec do ziemi i w bok, żeby móc go użyć do walki z cyklopem posiadającym miecz.
Cyklop ów gwałtownie przystanął, ale i tak dostał cios w ramię.
Luthien nie zwracał na to uwagi. Zostawił trójząb niemal natychmiast i rzucił się w drugą stronę, do bestii, która cisnęła bronią. Jednooki dźwignął się na nogi i próbował wyszarpnąć zza pasa krótki miecz. Udało mu się to, ale zbyt późno, ponieważ Luthien mocno uderzył mieczem w rękojeść broni cyklopa, tak że jednooki musiał ją upuścić.
Ślepy Siepacz powędrował w górę i niczym nóż rozciął twarz bestii od podbródka po czoło. Miecz zawirował i opadł ukośnie, z rozmachem: najpierw rozorał cyklopowi obojczyk, potem poderżnął mu gardło i doszedł aż do prawej piersi. Luthien zdążył jeszcze pchnąć upadającą bestię w brzuch.
Następnie wykonał błyskawiczny obrót i instynktownie ciął mieczem przed sobą, w samą porę, gdyż już czyhał na niego ostatni z przeciwników. Ślepy Siepacz odparowywał atak jeszcze dwukrotnie i za każdym razem Luthien posuwał się o krok, zmuszając cyklopa do odwrotu. Młody człowiek odczuwał niepohamowaną furię. To przecież była jego ojczyzna, jego Eriador. Dźgał i rąbał zapamiętale, schylał się i ciął bestię po nogach, a potem nagle podskoczył i wykłuł jej ślepię.
– Ilu zdołasz zablokować? – wrzasnął cyklopowi w twarz. Spychał go coraz bardziej, nie odstępował na krok, aż w końcu jednooki potknął się.
Ktoś z bijących się w pobliżu zdzielił Luthiena maczugą po nogach i młodzieniec również stracił równowagę. Jego przeciwnik usiłował nabrać rozpędu i przejść do ataku. Zamachnął się mieczykiem, ale nie zdołał zadać naprawdę mocnego pchnięcia. Luthien przewrócił się na plecy, ale zaraz powstał i rzucił się do przodu, zagłębiając Ślepego Siepacza w sercu cyklopa.
Wszystko to zdarzyło się w ciągu kilku sekund; ledwo z ostrza zdążyła skapnąć krew, Luthien miał na koncie trzech wrogów. Wyrwał miecz z ciała bestii i odskoczył, spodziewając się zmasowanego ataku. Był bardzo zaskoczony, gdyż liczba cyklopów na dziedzińcu znacząco się zmniejszyła. Spojrzał na drzwi i zorientował się, że trzystu dzielnych krzatów Shuglina starało się zablokować dziedziniec, a wielu z nich podpierało ramionami zniszczone drzwi. Mimo wszystko, Luthien oceniał, że powinno być tu więcej jednookich, więcej zaciętych walk.
Pobiegł do znajdującego się w pobliżu stosu pak i wskoczył na niego. Ten punkt obserwacyjny miał pomóc mu lepiej zrozumieć taktykę jednookich. Oto, co zobaczył: zamiast toczyć rozstrzygającą bitwę w bramie, wielu cyklopów oderwało się od szeregów i rozbiegło po ulicach Caer MacDonald.
Któryś z obrońców na murze zawołał, że cyklopi na zewnątrz wycofują się. Przekazywanej dalej wiadomości towarzyszyły radosne okrzyki. Rzeź na dziedzińcu zaczynała się robić jednostronna, toteż drugi atak, podobnie jak pierwszy, został odwołany.
Luthienowi nie było do śmiechu.
– Sprytne – szepnął. Po cichu wyrażał uznanie dla swojego przeciwnika, którym musiał być ten zwalisty i ohydny cyklop, którego widział nad Felling Run.
W chwilę później dołączyła do niego Siobhan. Jej ramię było mokre od świeżo przelanej krwi.
– Oderwali się – powiedziała.
– I wielu przedostało się do miasta – odparł ponuro Luthien.
– Dopadniemy ich – obiecała Siobhan.
Luthien nie wątpił w szczerość jej obietnicy, ale wiedział, podobnie jak ona, że pościg za bestiami będzie kosztownym przedsięwzięciem. Fakt, że musieli zdobyć się na wysiłek i gonić cyklopów, stanowił istotę tego manewru, albowiem potrzeba było około dziesięciu obrońców do odszukania każdej z bestii, które rozpierzchły się po licznych pasażach Caer MacDonald.
Gdzieś daleko od muru rozległ się okrzyk „Pożar!” i nad centrum miasta zaczął się powoli wznosić obłok czarnego dymu. Cyklopi już wzięli się do roboty.
Luthien spojrzał na mur i znowu pomyślał o swoim przebiegłym przeciwniku, który okazał się znacznie lepszym taktykiem, niż można było się spodziewać po przedstawicielu prymitywnej rasy jednookich. W tych zmaganiach stanęło naprzeciw siebie może dwadzieścia tysięcy wrogów. Kolejne kilka tysięcy już nie żyło, ale Luthienowi przyszło nagle do głowy, że ta walka ma osobisty charakter, tak jak zmagania nad Felling Run. Tylko on i ohydny cyklop.
A gdyby przegrał, całe Caer MacDonald musiałoby zapłacić straszliwą cenę.
ZMIERZCH
– Dziś wieczorem będzie padał śnieg – powiedziała Siobhan do Luthiena i pozostałych obrońców pilnujących muru. W mieście za ich plecami szalał pożar. Po południu dopadnięto wielu cyklopów, ale sporo jednookich wciąż jeszcze grasowało w cieniach domostw.
– On nie będzie czekał – zapewnił ją Luthien.
Kobieta półelf spojrzała na młodego człowieka. Sposób, w jaki wypowiedział te słowa, i jego aluzja do wrogiego przywódcy, a nie do armii Avon, dały jej wyobrażenie o tym, co przyszło Luthienowi do głowy.
Siobhan obejrzała się przez ramię na miasto i zobaczyła, że z jednego zaułka wyłania się kolejna grupa wojowników i maszeruje w stronę muru. W dole krzaty Shuglina ciężko pracowały przy umacnianiu bramy, której nie projektowana przecież z myślą o odpieraniu tak licznej armii. Dotychczasowe bitwy o miasto, głównie z bandyckimi plemionami cyklopów, miały nieporównywalnie mniejszą skalę. Główne drzwi były wprawdzie duże, ale nie posiadały nawet opuszczanej kraty, i chociaż planowano jej wstawienie, ostatecznie ważniejsze okazały się inne działania obronne, na przykład przygotowanie zewnętrznego muru do wysadzenia.
– Porozmieszczaj ich na murze – polecił Luthien stojącemu w pobliżu mężczyźnie, mając na myśli grupę, która właśnie opuszczała miasto. – I odeślij pewną liczbę z powrotem do miasta, żeby ścigali cyklopów i gasili pożary wspólnie z dziećmi i starszymi osobami.
Mężczyzna skinął głową i z ponurą miną odszedł.
– Nie przestawaj maszerować – szepnął Luthien, zerkając na smagane dokuczliwym wiatrem pola. – Miejmy to już za sobą.
Siobhan wiedziała, że zwracał się do swojego wroga. Ta zaciekła bitwa robiła się coraz bardziej brutalna. Dotychczas pod murami walczyli wszyscy zdolni do służby mężczyźni i kobiety, ale teraz nawet dzieci i starcy, a nawet poważnie ranni wojownicy zostali zmuszeni do walki z cyklopami albo z płomieniami.
– Jesteś taki pewny, że jednoocy nadejdą – zauważyła kobieta półelf.
– Zanosi się na wielką zamieć – odparł Luthien. – On zdaje sobie z tego sprawę. Rano będzie im trudniej maszerować, jeśli w ogóle dadzą radę przejść przez tę wichurę. Pod górę i przez gęsto padający śnieg. – Luthien pokręcił głową. – Nie – zapewnił otaczających go wojowników. – Nasz wróg nie będzie czekał. Powinien uderzać teraz, gdy na niebie jeszcze świeci słońce, za nami szaleją pożary, nasze pozycje na murze są osłabione, a brama nadal jest rozwalona po ostatnim ataku.
– Krzaty pracują dobrze – zauważył ktoś inny, chcąc przekazać jakieś optymistyczne wieści.
Luthien nie miał zamiaru zaprzeczać.
– Oni przyjdą – zgodziła się Siobhan. – Czy zdołamy utrzymać miasto?
Młody Bedwyr patrzył na nią przez chwilę, a potem rozejrzał się. Nagle towarzyszące im osoby zainteresowały się rozmową.
– Damy radę – powiedział Luthien z determinacją, przez zaciśnięte zęby. – Jeszcze raz odepchniemy ich od bram, wybijemy ich na polu, a potem zaczekamy na zamieć, dzięki której zamarznie garstka pozostałych przy życiu. Niech żyje wolny Eriador!
Z tej części muru odpowiedziały mu radosne okrzyki. Siobhan nie przyłączyła się do nich. Długo i uporczywie spoglądała na Luthiena, chociaż wydawało się, że on, wpatrzony w pola, nie zwraca na nią uwagi. Wiedziała, co kryje się za tym przemówieniem, wiedziała, że przekonanie w jego głosie było jedynie grą na użytek osób stojących w pobliżu. Luthien nie był głupcem. Trzy, cztery, może nawet pięć tysięcy cyklopów nie żyło albo odniosło zbyt poważne rany, by kontynuować walkę, ale siły buntowników, tych na murach i tych tropiących w mieście jednookich, były co najmniej tak samo przetrzebione, i każdy utracony obrońca, każdy utracony łucznik, który mógł wystrzelić kilkanaście strzał, zanim bestie zdążyłyby zbliżyć się do muru, był warty kilkunastu cyklopów.
Podczas ostatniego ataku omal nie oddali muru, a przecież wtedy umocnienia były solidniejsze i więcej przemawiało na ich korzyść.
Luthien uważnie popatrzył na kobietę półelfa, jakby tajemniczym sposobem podsłuchał jej myśli.
– Roześlij gońców po mieście – polecił. – Sprowadź każdego, kto nie jest pod murem albo nie ma innych zajęć, do dzielnicy kupieckiej. Niech większość wejdzie do Ministerstwa.
Siobhan przygryzła wargę. Było jej zimno z powodu utraty krwi i potwornie lodowatego wiatru, a także dlatego, że upewniła się, iż Luthien podziela jej wątpliwości. To były przecież plany odwrotu, wariant oparty na przeświadczeniu, że zewnętrzny mur, a zatem i zewnętrzna część miasta, zostanie utracona jeszcze przed zmierzchem.
– I rozdaj im całą broń – dodał Luthien, kiedy kobieta półelf poderwała się z miejsca. – Nawet dzieciom. Nawet najbardziej wiekowym starcom.
Siobhan nie odwróciła się do młodzieńca, ponieważ nie chciała, żeby zobaczył grymas na jej twarzy. Możliwość porażki bardzo ją przygnębiała, podobnie jak Luthiena. Po skończonej walce zwycięscy cyklopi na pewno nie okazaliby obrońcom litości.
Minął zaledwie jeden dzień, a obrońcy już byli przygotowani do tego typu bitwy, dlatego pod murem nie było paniki na widok czarno-srebrnej masy, uformowanej w, dwa potężne kwadraty, powoli maszerującej ku miastu.
Dudnienie tysięcy stóp towarzyszyło uderzeniom werbli, które przypominały bicie serca. Co jakiś czas jęczała cięciwa, ale z tej odległości nawet strzały z długich elfich łuków, nie mogły przebić zapory z tarcz. Luthien chciał przekazać szeregom polecenie, by wstrzymali się ze strzelaniem. W końcu cyklopi mieli podejść bliżej, znacznie bliżej.
Jednak milczał, uświadomiwszy sobie, że chęć ganienia innych wynikała z jego krańcowej frustracji i lęku, i że te same emocje rządzą poczynaniami łuczników. Być może nie siali spustoszenia w cyklopich szeregach, ale przynajmniej dodawali sobie odwagi.
Nagle Luthienowi przyszło do głowy, że między odwagą i głupotą nie ma aż tak wielkiej różnicy.
Młody Bedwyr odrzucił tę nonsensowną myśl i przygnębiające emocje. Chodziło wszak o Caer MacDonald, o jego miasto, o Eriador, i nie było niczego głupiego w umieraniu za ideę zwaną wolnością, której Luthien nigdy tak naprawdę nie zaznał przez dwa pierwsze dziesięciolecia swego żywota.
Cyklopi dotarli do gruzów zewnętrznego muru i przeszli po nich niczym nieubłagana fala czarno-srebrnej śmierci. Teraz, jeden po drugim, zaświstały łuki, wiele w tym samym czasie, a katapulty i balisty wystrzeliwały pociski natychmiast po tym, jak ich załogi załadowywały kolejny kosz kamieni albo ciężkich włóczni. Ilu cyklopów mogły zabić? Luthien zadał sobie to pytanie, wypuściwszy strzałę z łuku. Stu? Pięciuset? Nawet gdyby jednoocy mogli sobie pozwolić na takie straty. W powietrzu wokół Luthiena rozbrzmiewała szumiąca pieśń drżących cięciw, ale szeregi cyklopów nie załamywały się. Obrońcy na murze szybko nabrali wprawy w bitwie toczonej na polu, ale i Gwardia Pretoriańska przywykła do tych warunków, i po pewnym czasie rebelianci nie potrafili niczym zaskoczyć przeciwników.
Uformowane w kwadraty oddziały szybko rozluźniły szyki i przystąpiły do nieco chaotycznego szturmu. Napastnicy zaczęli rzucać haki i setki lin, a potem wyciągnęli drabinki i dziesiątki odartych z kory drzew, do których przytwierdzono poprzecznie konary i gałęzie, dla łatwiejszego wchodzenia (cyklopi nie próżnowali w ciągu dnia). Mury Caer MacDonald nie były dość wysokie, by spowolnić atak; obrońcy mieli za mało czasu, żeby zabić odpowiednią liczbę cyklopów albo odciąć wystarczająco dużo lin czy strącić wszystkie drabinki.
Luthien zastanawiał się przez kilka minut, czy powinien od razu ogłosić odwrót, pobiec wraz z żołnierzami do wewnętrznego muru przy Ministerstwie, oddać najdalej wysuniętą dzielnicę miasta. Jednak decyzja została podjęta za niego. Bitwa rozgorzała na dobre.
Atakowane krzaty Shuglina – chyba najsilniejszy oddział rebeliantów – broniły dziedzińca, przygotowane na to, że napastnicy mogą zrobić kolejny wyłom w murze przy głównej bramie. Wyglądając z wartowni, Luthien zrozumiał, że krzaty nie dadzą sobie rady. Do zabarykadowanych drzwi dobijała się duża grupa Gwardzistów Pretoriańskich. Za ich plecami czaiła się kawaleria, ciężkie kucoświnie i najroślejsi, najsilniejsi cyklopi. W ich szeregach Luthien dostrzegł wodza. Już miał krzyknąć, żeby łucznicy strzelali w to miejsce, ale gdy się rozejrzał, pojął, że jest za późno. Niewielu obrońców na murze miało jeszcze łuki w rękach, a zresztą i ci wywijali nimi jak pałkami, okładając cyklopów, których nie kończące się szeregi sunęły w górę.
Luthien ruszył biegiem po murze. Odciął jedną linę, potem drugą, a następnie usłyszał krzyk w dole i uznał, że najlepiej będzie dołączyć do krzatów. Oczywiście wyrwy w murach były niebezpieczne, ale gdyby utracono dziedziniec, łupem napastników padłaby większa część miasta.
Znalazłszy się pośród towarzyszy Shuglina, Luthien zobaczył, że walka przy bramie już się rozpoczęła. Jedno skrzydło drzwi zostało wyłamane przez napierających cyklopów. W bramie zaczęły się piętrzyć ciała martwych krzatów i jednookich, tarasując przejście.
Luthien natknął się na Shuglina i chwycił swego przyjaciela za ramię w pożegnalnym geście.
– Tym razem nie zatrzymamy ich – przyznał karzeł. Luthien mógł tylko kiwnąć głową, bo nie wiedział, co odpowiedzieć na to ponure i chyba odpowiadające prawdzie twierdzenie.
Cyklopi zaczęli przeważać w bramie. Siła ich naporu zmusiła krzaty do odwrotu. A każdy krok do tyłu zwiększał pole bitwy, pozwalał coraz większej liczbie cyklopów na udział w walce.
– Wolny Eriador – rzekł Luthien do Shuglina. Wymienili uśmiechy i razem rzucili się do boju, aby umrzeć.
Ze łzami w zielonych oczach Siobhan przebiegała kolejne pozycje obronne na murze, wzmacniając je w miejscach, gdzie cyklopom udawało się wedrzeć. Na jej mieczu pojawiło się kilkadziesiąt szczerb, od odcinania lin albo uderzania o kamienne zręby muru, choć owe niedoskonałości były prawie niewidoczne pod grubą warstwą posoki, która plamiła ostrze.
Pognała w kierunku kolejnej wyrwy, ale gwałtownie przystanęła, omal nie poślizgnąwszy się na kałuży krwi, zauważyła bowiem srebrny hełm. Ktoś sunął po murze. Mocno uderzyła napastnika mieczem. Rozpłatała nie tylko hełm, ale i czaszkę cyklopa.
Pozwoliła sobie na chwilę oddechu, podczas której mogła uważnie obejrzeć mur. Cyklopi nadciągali dużymi grupami. Wkrótce mieli dosłownie zalać Caer MacDonald i odebrać wszystkie zdobycze wywalczone przez rebeliantów. Wydawało się, że nad miastem znowu zawiśnie flaga Montfort i proporzec Greensparrowa, a znajdujący się na dole towarzysze Siobhan, elfy Wysokiego Rodu, jeszcze raz zaznają niewoli.
Kobieta półelf potrząsnęła głową i krzyknęła z całej siły. Nie chciała znowu odgrywać dziwki jakiegoś kupca faworyzowanego przez Greensparrowa. O nie. Umrze tutaj, jeszcze dzisiaj, ale przedtem zabije tylu Gwardzistów Pretoriańskich, ilu zdoła, w nadziei – coraz bardziej złudnej nadziei – że jej wysiłek nie pójdzie na marne, że ci, którzy dopiero się narodzą, będą mieli lepsze życie dzięki jej poświęceniu.
Nad blankami pojawił się następny srebrny hełm. Po chwili kolejny martwy cyklop spadł na ziemię.
Luthien walczył teraz obok Shuglina, ale do wyłamanej bramy było daleko. Krzaty nie potrafiły zewrzeć szyków tak, aby powstrzymać napływających cyklopów. Przypominało to chwytanie piasku: zbyt dużej ilości nie mogła pomieścić żadna dłoń. A bestie szturmowały nieprzerwaną, nie mającą końca falą.
Luthien zastanawiał się, kiedy do środka przedrze się jazda cyklopów. Miał nadzieję, że dostanie szansę, choćby jedną szansę zmierzenia się z ohydnym przywódcą jednookich. Wierzył, że przynajmniej w tym pojedynku może odnieść zwycięstwo, gdyż wojna była bez wątpienia przegrana.
Zakręcił młynka Ślepym Siepaczem, z trudem odpierając włócznię cyklopa. Zrozumiał, ile mogła go kosztować chwila nieuwagi. Przez moment obawiał się, że snucie mrzonek o wrogim dowódcy postawiło go w bardzo niebezpiecznej pozycji; przyparty do muru, nie miał możliwości odwrotu!
Jednooki przeciwnik również zauważył błąd młodzieńca i gwałtownie rzucił się naprzód. Jednak natychmiast pochylił się i spadł, a na jego miejscu stanął Shuglin, mrugając do swojego człowieczego przyjaciela.
– Do drzwi? – wymamrotał krzat przez gęstą, sinoczarną brodę.
– A gdzież indziej jest nasze miejsce? – zapytał smutno Luthien.
Jednocześnie odwrócili się, szukając przejścia, które umożliwiłoby im dostanie się na arenę głównych walk.
Zatrzymali się, gdy tylko kamienne płyty nad wyłamanymi drzwiami wybuchły z sykiem. Wokół budowli pojawiły się zielone iskry i płomyki. Walka ustała. Krzaty, cyklopi i ludzie patrzyli na mur.
Zobaczyli roziskrzony wybuch jasnych płomieni i obłok zielonkawo-szarego dymu, który zniknął równie nagle, jak się pojawił, a na jego miejscu, zamiast gładkiej, zwykłej kamiennej ściany zamajaczyła spuszczana krata – ogromna krata!
– Gdzie w imię Bruce’a MacDonalda... – zaczął wołać Shuglin.
Towarzyszyły mu zdumione okrzyki wszystkich innych obserwatorów wydarzenia, a zwłaszcza tych cyklopów, którzy znaleźli się pod masywnym, najeżonym kolcami wytworem.
Krata opadła, miażdżąc jednookich, blokując wejście tym, którzy byli za bramą, i uniemożliwiając odwrót bestiom pozostającym w środku.
Krzaty nie czekały na wyjaśnienie przedziwnego zjawiska, lecz ruszyły do walki jak szalone, chcąc jak najszybciej oczyścić dziedziniec i skoncentrować się na obronie murów.
Oszołomiony Luthien podziwiał kratę przez kilka chwil. Wiedział, że jest ona dziełem magii – był jednym z nielicznych uczestników tej bitwy, którzy już wcześniej oglądali taki wyczyn – ale zastanawiał się, czy wyczarował ją któryś z wojowników, czy też dokonała tego nieznana magia Caer MacDonald, jakaś czarodziejska różdżka wbudowana w kamienne mury miasta, gotowa do działania w razie, gdyby prawowici obrońcy znaleźli się w potrzebie.
Dźwięk rogu z drugiego końca pola bitwy i radosne okrzyki obrońców na murach, którzy mieli trochę czasu, by zobaczyć, co się dzieje, były odpowiedzią na niepewność Luthiena. Wygramolił się z plątaniny ciał na dziedzińcu, wspiął na mur i obserwował atak sojuszników.
Od razu skupił wzrok na dwóch wierzchowcach, błyszczącym białym ogierze i brzydkim żółtym kucu, i chociaż stanowiły one, podobnie jak jeźdźcy, jedynie drobne plamki na odległym polu, Luthien wiedział, że Oliver i Katerin przybyli na miejsce.
I rzeczywiście przybyli, i to z oddziałem, który rozrósł się do dwóch tysięcy wojowników; grupa z Port Charley powiększyła się dwukrotnie za sprawą grup rebeliantów, dołączających do niej po drodze.
Zaskoczonych cyklopów za murem zasypał grad strzał. Tu i ówdzie nad głowami jednookich wybuchały płomienie, uwalniając odłamki zaostrzonej stali, które spadały na bestie, kłując je i oślepiając.
Luthien potrafił poznać, kiedy ma do czynienia z magią. Patrząc na nadciągających sprzymierzeńców, domyślił się, kto jeszcze przybył na odsiecz Caer MacDonald.
– Brind’Amour – wyszeptał głosem pełnym wdzięczności i nagłej nadziei.
Siobhan była już przy nim. Ścisnęła go mocno i pocałowała w policzek. Luthien objął ją muskularnym ramieniem, i dając upust radości, zakręcił się z nią dookoła.
– Jest Katerin! – zawołała Siobhan. – I Oliver! Sprowadzili też kilku przyjaciół!
Chwila dumy, jaką odczuwała ta para i wszyscy inni obrońcy, szybko ustąpiła miejsca realiom nieustającej walki. Luthien patrzył na scenę wydarzeń, usiłując wymyślić nowy plan. Pomimo że napastnicy wciąż dysponowali ogromną przewagą liczebną, rozważał zniszczenie całej cyklopowej armii na polu bitwy, tu i teraz. Gdyby dezorientacja wśród jednookich utrzymała się, gdyby niektórzy zaczęli dezerterować z szeregów...
Ale przecież to byli Gwardziści Pretoriańscy, a poza tym Luthien nie doceniał przebiegłości ich wodza. Belsen’Krieg również zatrzymał się i spoglądał na bitwę, a potem nakazał odwrót wszystkim oddziałom, które nie dały się złapać w zasadzkę wewnątrz murów.
– Nie! – wysapał Luthien, patrząc, jak tysiące odzianych w czarno-srebrne uniformy Gwardzistów Pretoriańskich formują nowe szyki i biegną wprost ku nadciągającym posiłkom. Nawet z tej odległości potrafił oszacować liczbę sprzymierzeńców. Mogło ich być najwyżej dwa tysiące, a więc mniej niż jedna czwarta sił wroga, który szykował się do wyniszczającego szturmu.
Młody Bedwyr kazał łucznikom strzelać w szeregi odchodzących bestii. Chciał zorganizować oddział, który mógłby szybko wyruszyć z miasta na pomoc Katerin i Oliverowi. Jednak bitwa pod murami i na dziedzińcu nie była jeszcze zakończona i Luthien mógł tylko obserwować rozwój wydarzeń.
– Biegnijcie – szeptał raz po raz. Jego samopoczucie trochę się poprawiło, gdy nadciągająca armia rozpoczęła manewr odwrotu.
Armia Avon ruszyła w pościg, ale niziołek i jego towarzysze byli przygotowani na taki manewr cyklopów. Spodziewali się, że będą ścigani z pola, i z wielką radością podjęli wyzwanie. Uciekli z powrotem do Felling Run i przeprawili się przez rzekę, używając prowizorycznych mostów, które wcześniej zostawili na tę okazję, a potem zajęli dogodne pozycje obronne na drugim brzegu.
Następnie mosty zostały zabrane i cyklopi nie mogli już łatwo pokonać trudnej przeszkody, zwłaszcza że setki łuczników znowu zaczęły siać spustoszenie w ich szeregach.
W Belsen’Kriegu gotowało się z wściekłości, ale nie był głupcem. Stracił dzień, a ponadto prawie dwa tysiące żołnierzy, ale teraz był pewien, że ma do czynienia z ostatnią sztuczką rebeliantów. Pomimo nieoczekiwanego wzmocnienia sił nieprzyjaciela, cyklopowy przywódca nawet nie brał pod uwagę możliwości klęski.
Jutro miał się zacząć kolejny dzień wojny.
Armia cyklopów ruszyła zatem na północ. Słońce zaszło za zachodnią linią horyzontu, jakoś przebijając się przez gęstniejące chmury, by zaświecić nad murami miasta, które wciąż nazywało się Caer MacDonald.
Przynajmniej przez jeszcze jeden dzień.
GRA W SZACHY
Walki w mieście nie zakończyły się o zmierzchu. Mur i dziedziniec zostały oczyszczone stosunkowo szybko, ale liczni cyklopi skryli się w ustronnych miejscach Caer MacDonald; w zaułkach wybuchło kilkanaście potyczek i wiele budynków stanęło w płomieniach.
Wkrótce po zachodzie słońca rozpętała się na dobre zamieć przewidziana przez Siobhan. Zaczęło się od gęstego deszczu ze śniegiem, bębniącego o dachy domów w obrębie miasta i gaszącego ogniska w obozach Avon i Port Charley. W miarę upływu czasu temperatura spadła, a deszcz ze śniegiem przerodził się w gęsty, mokry śnieg.
Luthien obserwował burzę z wartowni, a potem z dachu Krzat-elfa. Odnosił wrażenie, ze Bóg również nie mógł patrzeć na zwłoki pozarzynanych ludzi i dlatego postanowił zasypać śniegiem ponurą scenerię. Jednak bez względu na to, jak gruba byłaby jego warstwa, nie mogła ona wymazać z pamięci młodzieńca straszliwych obrazów.
– Luthien? – zawołał ktoś na dole.
Był to gardłowy głos Shuglina. Młody Bedwyr ostrożnie przeszedł po śliskim dachu i wyjrzał na ulicę, gdzie stał krzat.
– Wysłannik z obozu Olivera – rzekł Shuglin, pokazując drzwi tawerny.
Luthien skinął głową i skierował się do rynny, po której mógł zejść na ulicę. Spodziewał się, że ich sojusznicy wyślą emisariusza; zastanawiał się, czy cała armia mogłaby wkroczyć do miasta.
Najwyraźniej tak nie było, bowiem pomimo późnej pory na zachodzie, za Felling Run, wciąż płonęły obozowe ogniska. Emisariusz wytłumaczyłby mu zamiary armii, tak że zdołałby poprowadzić skoordynowaną obronę Caer MacDonald. Kiedy zsunął się z rynny i miękko wylądował na ulicy, którą już pokrywała pięciocentymetrowa warstwa śniegu, czuł, że jego serce wali jak młotem.
Miał nadzieję, że tym wysłannikiem okaże się Katerin. Aż do tego momentu nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo pragnie ujrzeć tę zapalczywą, rudowłosą kobietę z Hale.
Kiedy wbiegł do Krzatelfa, przekonał się, że wysłannikiem nie jest ani Katerin, ani Oliver, ani nawet Brind’Amour. Zobaczył młodą kobietę, właściwie jeszcze dziewczynę. Nazywała się Jeanna D’elfinbrock i pochodziła z rybackiej rodziny z Port Charley. Jej jasne oczy zalśniły na widok Luthiena, legendarnej postaci znanej jako Karmazynowy Cień. Młodzieńca ogarnęło zakłopotanie.
Spotkanie było krótkie i rzeczowe – musiało takie być, ponieważ Jeanna miała wrócić do obozowiska na długo przed świtem, przez całą drogę unikając cyklopich patroli. Zameldowała, że Oliver deBurrows chciał wprowadzić oddziały Port Charley, ale nie mogły bezpiecznie przeprawić się przez Felling Run. Jednookie bestie znajdowały się tylko trochę dalej na północy; były czujne i nie dopuściłyby do takiego manewru.
Luthien nie był zaskoczony. Wielu obrońców Caer MacDonald zginęło albo odniosło zbyt poważne obrażenia, by stanąć na murach. Gdyby do miasta wpuszczono dwutysięczne posiłki, załatano by dziury w systemie obronnym i cyklopi musieliby podejmować atak praktycznie w tym samym miejscu, w którym rozpoczęli go poprzedniego dnia.
– Nasze najgorętsze podziękowania dla ciebie i całego twojego oddziału – powiedział Luthien do Jeanny i tym razem to ona spłonęła rumieńcem. – Powtórz swoim dowódcom, że ich działania nie pójdą na marne, że Caer MacDonald nie padnie. Powiedz Oliverowi ode mnie osobiście, że wiem, iż pojawi się tam, gdzie będziemy go najbardziej potrzebowali. I powiedz Katerin O’Hale, żeby dbała o mojego konia! – Luthien nie mógł się powstrzymać od ukradkowego spojrzenia na Siobhan, kiedy wspominał imię Katerin, ale kobieta półelf wydawała się całkowicie niewzruszona.
Z takimi wiadomościami Jeanna D’elfinbrock opuściła Krzatelfa i miasto, by ostrożnie, mimo szalejącej zamieci, brnąć przez zaśnieżone pola i pokonać kilka kilometrów, które dzieliły ją od obozowiska Port Charley.
Nieco później tej nocy Luthien i Siobhan leżeli w łóżku, omawiając miniony dzień i to, co miało przynieść jutro. W skromnym mieszkanku przy Malutkiej Alkowie powietrze pachniało dymem, gdyż szalejący wiatr przeszkadzał unoszącemu się ciepłu wychodzić przez komin.
Wtulona w ciało Luthiena, Siobhan podparła się na łokciu i obserwowała skupioną, bladą twarz młodzieńca. Jej kochanek leżał na plecach i wpatrywał się w ciemność. Bystra kobieta półelf wiedziała, że coś go gryzie.
– Nic im nie będzie – szepnęła. – Rozpalili ogniska. Wiedzą, jak się ochronić przed złą pogodą. Poza tym mają czarnoksiężnika, a z tego, co mi mówiłeś o Brind’Amourze, wymyśli parę sztuczek, żeby zwalczyć burzę.
Luthien nie miał co do tego wątpliwości, toteż słowa Siobhan bardzo go uspokoiły.
– Mogliśmy przerzucić ich na południe i sprowadzić do miasta drogą u podnóży – myślał na głos.
– Rozmiary i miejsce ich obozu poznaliśmy dopiero w jakiś czas po zachodzie słońca – odparła Siobhan.
– To by zajęło raptem kilka godzin – szybko odparował Luthien. – Nawet podczas zamieci. Większość niżej położonych szlaków jest zasłonięta, a zresztą na początku nie było zbyt dużo śniegu. – Westchnął głośno, z rezygnacją. – Trzeba było sprowadzić ich do środka.
Siobhan nie kwestionowała tego, co mówił, ale nie chciała, żeby zadręczał się poczuciem winy.
– Oliver zna teren równie dobrze jak ty – przypomniała Luthienowi. – Gdyby ludzie z Port Charley chcieli dostać się do Caer MacDonald, zrobiliby to.
Luthien nie był tego taki pewny, ale spór nie miał sensu, zwłaszcza że było już dobrze po północy, a on nie mógł nic zrobić w sprawie lokalizacji obozu.
– Shuglin poinformował mnie, że przygotował wraz ze swoimi krzatami nowe pułapki na cyklopów – rzekła kobieta półelf, usiłując nadać ich rozmowie bardziej optymistyczny ton. – Kiedy nasi wrogowie znowu się zbliżą, mur będzie trudniejszy do sforsowania, a jeśli przez jakiś czas uda się ich przetrzymać na otwartym terenie, oddział Olivera przyciśnie ich z tyłu.
– Oliver ma za mało żołnierzy, żeby tego dokonać.
Siobhan pokręciła głową i zachichotała.
– Nasi sprzymierzeńcy uderzą z dystansu! – upierała się. – Ostrzelają nieprzyjaciela na tyłach, a potem uciekną przez pola.
Luthien był nastawiony sceptycznie do prognoz Siobhan, ale znowu pomyślał, że nie warto wszczynać kłótni. Wciąż gapił się w sufit, na chybotliwe cienie płomyków, które tańczyły na wietrze. Niebawem usłyszał miarowe oddychanie śpiącej u jego boku Siobhan i sam również zapadł w sen.
Śnił mu się jego przeciwnik, potężny, odrażający cyklop. W myślach młodzieńca pojawiały się wszystkie założenia strategiczne, wszystkie poczynania nadzorowane przez Belsen’Kriega: pierwszy poważny wypad do miasta; drugi atak, oszukańczy manewr, podczas którego do środka przedostali się liczni cyklopowi podpalacze; i taktykę w momencie pojawienia się nowej armii na polu, nagły i świetnie zorganizowany zwrot wyćwiczonej Gwardii Pretoriańskiej. Natychmiast zniszczonoby ich na tym polu i ściśnięto tak, że poszliby w rozsypkę i stali się bezbronni. Ale ich przywódca zareagował szybko i zdecydowanie, zawrócił i przegnał lud Port Charley z powrotem przez Felling Run.
Luthien otworzył szeroko oczy, chociaż spał zaledwie od godziny. Leżąca przy nim Siobhan otworzyła zaspane oko, a potem wtuliła policzek w muskularną pierś młodzieńca.
– On nie wróci – rzekł Luthien. Jego głos całkowicie zagłuszyło wycie wiatru.
Siobhan uniosła głowę i jej włosy opadły kaskadą na ramię Luthiena.
– Mam na myśli cyklopów – wyjaśnił. Wyślizgnął się z objęć kochanki i podparł się na obu łokciach, zerkając na czerwony żar paleniska. – Oni nie zamierzają wrócić!
– Co ty mówisz? – zapytała Siobhan, potrząsając głową i odgarniając włosy z twarzy. Usiadła tak gwałtownie, że zrzuciła pościel.
– Ich przywódca jest zbyt inteligentny – ciągnął Luthien, mówiąc zarówno do samego siebie, jak i do swojej towarzyszki. – Wie, że przybycie nowych oddziałów będzie go drogo kosztowało, jeśli znowu zaatakuje nasze mury.
– Przecież zjawił się po to, by odzyskać miasto – przypomniała mu.
Młody Bedwyr podniósł palec na znak, że chce powiedzieć coś odkrywczego.
– Ale zważywszy na to, co się stało, i na zamieć, zdaje sobie sprawę, że może przegrać.
Na twarzy Siobhan malował się tak wyraźny sceptycyzm, że nawet nie musiała nic mówić. Cyklopi byli na ogół upartymi, ograniczonymi istotami. Zarówno ona sama, jak i Luthien nasłuchali się opowieści o plemionach jednookich, którzy atakowali nawet przy druzgocącej przewadze wroga i walczyli do ostatniego żywego cyklopa.
Luthien pokręcił głową, jakby czytał w jej myślach.
– To są Gwardziści Pretoriańscy – oznajmił. – A ich dowódca to spryciarz nie lada. Jutro nie będzie szturmował miasta.
– Dzisiaj – poprawiła go Siobhan, bo północ już minęła. – Skąd wiesz?
Luthien miał gotową odpowiedź.
– Ponieważ ja bym nie atakował miasta jut... dzisiaj – odparł. Siobhan patrzyła na niego długo i surowo, ale nie wystąpiła otwarcie przeciw jego rozumowaniu.
– Czego się po nim spodziewasz? – zapytała.
Dotychczas Luthien nie miał pojęcia, co knuje jego wróg. Teraz jednak doznał krystalicznie przejrzystego olśnienia.
– Przeprawi się przez rzekę – zapewnił. Kończąc to zdanie, poczuł, że zapiera mu dech w piersiach.
Siobhan potrząsnęła głową niedowierzająco.
– Przejdzie przez rzekę i wyłapie mieszkańców Port Charley na otwartym terenie – upierał się coraz bardziej zaniepokojony Luthien.
– Jego celem jest miasto – nie ustępowała Siobhan.
– Nie! – odparł ostro Luthien, chociaż nie chciał, by zabrzmiało to tak kategorycznie. – Wyłapie ich na otwartym terenie, a kiedy zostaną unieszkodliwieni, będzie mógł wrócić do nas.
– Jeśli zostanie mu wystarczająco dużo sił, żeby to zrobić – argumentowała Siobhan. – A zanim to nastąpi, my będziemy mieli lepiej przygotowaną obronę.
I znowu pokręciła głową, ale sądząc po nachmurzonym obliczu Luthiena, nie przekonała go.
– Czas pracuje na niekorzyść naszych wrogów – stwierdziła.
– Według rozmaitych doniesień, nie mają praktycznie żadnej żywności i są z dala od domów, zmęczeni i ranni.
Luthien kolejny raz miał ochotę przypomnieć jej, że to nie są zwyczajni cyklopi, lecz członkowie Gwardii Pretoriańskiej, ale pozwolił jej mówić dalej.
– A jeśli nawet masz rację – powiedziała – co możemy zrobić? Oliver i jego ludzie nie są głupcami. Zobaczą nadciągające bestie i potem będą mieli wolną drogę do Caer MacDonald.
– Nasz wróg nie zostawi żadnej wolnej ścieżki – odparł ponuro Luthien.
– Musisz zaufać naszym sprzymierzeńcom – rzekła Siobhan. – Naszym obowiązkiem jest bronienie Caer MacDonald.
Przerwała, gdyż zauważyła, jak ciężko młodzieniec oddycha. Było widać, że jest przygnębiony, wytrącony z równowagi i zatroskany.
– Nic więcej nie możemy zrobić – orzekła Siobhan. Pochyliła się, żeby pocałować Luthiena, a potem znowu usiadła, nie raczy wszy zakryć swej nagości. – Uwierz w nich – dodała. Położyła dłoń na policzku kochanka, przesunęła ją w dół, po szyi. Czuła, jak mięśnie młodzieńca rozluźniają się pod wpływem jej delikatnego dotyku.
– Ależ możemy – rzekł nagle. Usiadł i spojrzał Siobhan prosto w oczy. – Możemy wymaszerować przed świtem, pójść jednym z północnych szlaków. Jeśli okrążymy...
Urwał, widząc niedowierzanie malujące się na twarzy półelfa.
– Wyjść z miasta? – zapytała w osłupieniu.
– Wróg złapie ich na otwartym terenie – bronił się Luthien.
– A potem, jeśli uzna, że ma za mało żołnierzy, żeby zdobyć miasto, odwróci się i pomaszeruje w kierunku Port Charley, które teraz stoi przed nim otworem. Cyklopi wyrżną mieszkańców tego miasta i okopią się, a kiedy zacznie nadchodzić wiosna, Greensparrow będzie miał otwarty port na Eriadorze i wyśle drugą, potężniejszą armię przez góry.
– Ilu żołnierzy zamierzasz wysłać? – zagadnęła kobieta pół-elf, zaniepokojona wywodem Luthiena.
– Większość – odparł bez wahania Luthien.
Siobhan nachmurzyła się.
– Jeżeli wyślesz większość żołnierzy, a wróg ponownie przypuści szturm na Caer MacDonald, obwaruje się w mieście, zanim my zdążymy przeprowadzić kontratak. Zostaniemy pokonani i bez dachu nad głową, rozproszeni po polach całego Eriadoru.
Oczywiście Luthien spodziewał się tej krytyki i nie mógł zaprzeczyć, że w słowach Siobhan jest wiele prawdy. Ale nadal uważał, że przeciwnik zaczeka z ponownym atakiem. Przeczucie mówiło mu, że cyklopi będą się przeprawiać przez rzekę.
– Czy to ze względu na nią? – niespodziewanie zapytała Siobhan.
Luthien zaniemówił. Taki sposób mówienia o Katerin sprawił mu ból, zwłaszcza że przez chwilę zastanawiał się, czy to może być prawda.
Siobhan zauważyła, że jest urażony.
– Przepraszam – powiedziała szczerze. – Powiedziałam coś okropnego. – Przysunęła się do Luthiena i znowu go pocałowała. – Wiem, że całym sercem jesteś za Caer MacDonald – szepnęła po chwili. – Wiem, że podejmując decyzje, kierujesz się dobrem wszystkich. Nigdy nie miałam co do tego wątpliwości.
Teraz nie skończyło się na jednym pocałunku. Młodzieniec objął ją i mocno przycisnął, czując jej ciepło, potrzebując jej ciepła.
Ale ta noc obfitowała w olśnienia. Luthien odsunął Siobhan na długość ręki; jego zaintrygowana mina zupełnie zbiła ją z tropu.
– Nie chodzi o mnie, prawda? – zapytał oskarżycielskim tonem.
Siobhan nie pojęła, o co mu chodzi.
– W tym wszystkim – wyjaśnił bezceremonialnie. – Ty nie kochasz mnie, Luthiena Bedwyra. Kochasz Karmazynowego Cienia, przywódcę rebelii.
– To przecież jedna i ta sama osoba – odparła kobieta półelf.
– Nie – zaprzeczył Luthien, powoli kręcąc głową. – Nie. Ponieważ rebelia prędzej czy później się skończy, a ja wraz z nią. No, ale z drugiej strony, może nie umrę, i co pomyśli Siobhan o Luthienie Bedwyrze, kiedy Karmazynowy Cień nie będzie już potrzebny?
Pomimo skąpego oświetlenia Luthien zauważył, że ramiona Siobhan wiotczeją, podobnie jak całe ciało. Wiedział, że zranił tę kobietę, ale uświadomił sobie również i to, że zmusił ją do myślenia.
– Nigdy nie wątp w moją miłość, Luthienie Bedwyrze – szepnęła kobieta półelf.
– Ale...– upierał się Luthien.
Siobhan odwróciła się i patrzyła na rozżarzone węgielki na palenisku.
– Nigdy nie znałam swojego ojca – powiedziała i ta nagła zmiana tematu zaskoczyła Luthiena. – On był elfem, a moja matka istotą ludzką.
– Zmarł?
Siobhan potrząsnęła głową.
– Odszedł jeszcze przed moimi narodzinami.
Luthien wyczuł udrękę w jej głosie i serce omal mu nie pękło.
– Były problemy – rozumował. – Elfy Wysokiego Rodu...
– Były wtedy wolne – przerwała mu Siobhan. – Bo to działo się, jeszcze zanim zaczął rządzić Greensparrow, prawie trzy dekady przed Greensparrowem.
Luthien umilkł, ale zaraz uprzytomnił sobie, że według tej opowieści Siobhan ma prawie sześćdziesiąt lat! To sprawiło, że musiał pomyśleć o sprawach, których nawet nie brał pod uwagę w ciągu ostatnich szalonych tygodni.
– Jestem półelfem – oznajmiła Siobhan. – Będę żyła trzy, może cztery stulecia, chyba że dosięgnie mnie miecz wroga.
Odwróciła się i spojrzała na Luthiena. Mimo półmroku widział jej regularne, wyostrzone rysy twarzy i lśnienie zielonych oczu.
– Mój ojciec odszedł, ponieważ nie mógł patrzeć, jak jego ukochana i jego dziecko starzeją się i umierają – wyjaśniła. – Właśnie dlatego tak niewiele istot ma mieszane dziedzictwo. Elfy Wysokiego Rodu potrafią kochać istoty ludzkie, ale wiedzą, że ta miłość skazuje je na wielowiekową samotność.
– Jestem tymczasowym towarzyszem – zauważył Luthien i w jego głosie nie było rozgoryczenia.
– Kto wie, co się wydarzy w wojennym zamieszaniu – wtrąciła Siobhan. – Kocham cię, Luthienie Bedwyrze.
– Ale rebelia jest najważniejsza – dopowiedział młodzieniec.
Temu Siobhan nie mogła zaprzeczyć. Rzeczywiście kochała Luthiena, kochała Karmazynowego Cienia, ale nie tak intensywnie, jak człowiek mógłby kochać drugiego człowieka. Elfy i półelfy, jak dotąd żyjące dłużej, nie mogły sobie na to pozwolić. Dopiero teraz Siobhan uświadomiła sobie, że Luthien zasługuje na więcej.
Zeszła z łóżka i zaczęła się ubierać.
Luthien miał ochotę krzyczeć, żeby została. Pożądał jej od chwili, gdy zobaczył ją pierwszy raz, w stroju zwykłej niewolnicy.
Jednak milczał, gdyż zrozumiał to, co mu wyznała, i zgadzał się z nią. Kochał Siobhan, a ona kochała jego, ale ich związek był skazany na klęskę.
– Cyklopi nie wejdą do miasta jutro – powtórzył Luthien, podczas gdy Siobhan narzucała na ramiona ciężką pelerynę.
– Twoje rozumowanie jest bardzo ryzykowne – odparła kobieta półelf.
Luthien pokiwał głową.
– Zaufaj mi.
I nie powiedział nic więcej, kiedy Siobhan wychodziła.
GRA LUTHIENA
Tej nocy Luthien prawie nie zmrużył oka. Leżał na łóżku i patrzył na cienie na suficie, rozmyślając o Siobhan i Katerin, i o wrogu. Przede wszystkim o wrogu: o swoim wrogu. Zwalistym, brzydkim cyklopie, sprytniejszym niż jakikolwiek poznany przez Luthiena jednooki.
Siobhan wróciła do mieszkania godzinę przed świtem. Zobaczyła, że Luthien nie śpi i już ubrany siedzi na krześle przed paleniskiem, wpatrując się w ponownie wzniecone płomienie.
– On nie nadejdzie – powiedział do niej spokojnym, stanowczym głosem.-Zamierza poprowadzić armię przez rzekę i wyłapać niczego nie podejrzewających ludzi Olivera.
Milczenie trwało parę minut. Siobhan nic nie odpowiedziała. W końcu Luthien zerknął na nią przez ramię. Stała pod drzwiami, trzymając jego płaszcz.
Luthien naciągnął buciory i podszedł do niej. Wziął okrycie i udali się na zewnątrz.
W mieście, zwłaszcza w najbliższej okolicy, panował już spory ruch. Siobhan zebrała całą armię, gotowa do wymarszu z Caer MacDonald, gotowa podążać za Luthienem. Śnieg stopniowo przeradzał się w deszcz, ale wiatr nadal wiał bardzo mocno. Krótko mówiąc, ranek był koszmarny. Udało się jednak zgromadzić tysiące członków zaimprowizowanej milicji Caer MacDonald i ludzie ci zdołali szybko pomaszerować na zachód, by tam stawić czoło żywiołom i znienawidzonym cyklopom. Luthien wiedział, co ich do tego skłania.
Spojrzał na spokojnie stojącą u jego boku kobietę półelfa i w jego oczach pojawiły się łzy wdzięczności. Wiedział, jak bardzo ryzykowna jest jego strategia. Jeśli się mylił i przeciwnik ponownie zaatakowałby Caer MacDonald, miastu groziła zagłada. Siobhan również zdawała sobie z tego sprawę, podobnie jak wszyscy mężczyźni i kobiety, krzaty i elfy, które wyległy na dziedziniec tego ranka. Chcieli podjąć ryzyko, gdyż ufali Luthienowi.
Młody Bedwyr czuł na barkach brzemię ogromnej odpowiedzialności, ale pozwolił sobie tylko na chwilę zwątpienia. Rozmyślał całą noc i był pewien, że rozumie przeciwnika, że potrafi dokładnie przewidzieć każde jego posunięcie.
Siobhan i Shuglin odciągnęli młodzieńca na bok.
– Nie idę z wami – poinformował go krzat.
Luthien popatrzył na Shuglina ze zdziwieniem, nie wiedząc, jak ma rozumieć tę nieoczekiwaną deklarację.
– Krzaty będą stanowiły większość obrońców, jacy zostaną w Caer MacDonald – wyjaśniła Siobhan. – Świetnie znają się na balistach i katapultach, i tylko one potrafią uruchamiać przygotowane przez siebie pułapki.
– A głęboki śnieg niespecjalnie nam służy – dodał Shuglin, chichocząc. – Wiesz, brody nam zamarzają.
W tym momencie Luthien uświadomił sobie, że niechęć Shuglina do wymarszu nie ma nic wspólnego z wątpliwościami, które mogłyby dręczyć krzaty. W Caer MacDonald musiała pozostać choćby skromna załoga, bo nawet gdyby przewidywania Luthiena okazały się słuszne, cyklopi mogli wysłać do miasta symboliczny oddział, żeby absorbować obrońców na murach.
– Macie wszystkie konie – rzekł Shuglin, przechodząc do bieżących spraw. Rozwinął mapę regionu. – Jest wśród was kilka osób, które dobrze znają niezbędne szlaki. Wysłaliśmy nawet zwiadowców, żeby meldowali, którędy idziecie, na wypadek, gdyby pogoda zmusiła was do zmiany trasy.
Mówiąc te słowa, przesuwał grubym palcem po mapie od podnóży za południową bramą Caer MacDonald, aż ku zachodowi, w okolice obozu mieszkańców Port Charley, by znowu zakreślić koło w kierunku północnym, z powrotem na pola, gdzie mieli się zmierzyć z cyklopami.
Ruszyli niezwłocznie. Długi strumień sześciu tysięcy zdesperowanych, pełnych determinacji wojowników. W szeregach znalazły się wszystkie elfy i cały oddział kawalerii, choć w mieście udało się znaleźć niespełna dwieście zdrowych koni. Niczym duchy w poprzedzających świt ciemnościach, szli, nie oświetlając sobie drogi i nie czyniąc hałasu.
Wielu niosło łuki, a każdy łucznik był obciążony kilkoma kołczanami strzał. Jedna grupa niosła paczki z bandażami i maściami, a towarzyszące jej elfy, w liczbie dwudziestu czterech, podzieliły się na czteroosobowe zastępy, z których każdy niósł na barkach potężną kłodę. Śliski grunt spowalniał tempo – u podnóży Luthien i jego jeźdźcy musieli cały czas iść obok swoich wierzchowców – ale deszcz w dużym stopniu roztopił warstwę śniegu. Od czasu do czasu maszerujący natykali się na głęboką zaspę, a wtedy dosłownie wwiercali się w nią, pomagając sobie mieczami i toporami.
Niebo pojaśniało wraz z nadejściem brzasku. Na polach na północy, tuż za Felling Run, zaczęło być widoczne obozowisko Port Charley. Luthien znalazł dogodny punkt obserwacyjny i długo patrzył w tamtym kierunku, szukając jakichś oznak bytności cyklopów.
Pole za obozem Port Charley było puste.
Młodego Bedwyra opadły wątpliwości. A jeśli nie miał racji? A jeśli cyklopi jednak zdecydowali się iść na Caer MacDonald?
Odegnał złe myśli i skoncentrował się na obranej przez siebie drodze. Teren wyrównywał się jakieś kilkaset metrów dalej na północ. Jadąc na koniu, można było dotrzeć do obozu w dwadzieścia minut. Luthien wysłał trzech jeźdźców z wiadomościami dla Olivera. Powiedział im, żeby jechali po nierównym terenie. Przekraczając pole, mieli się rozdzielić, żeby nie ponieść śmierci z rąk cyklopów.
W chwilę później Luthien zobaczył że jego trzej emisariusze nadal towarzyszą wolno sunącej kolumnie. Zbliżył się do nich i zapytał, dlaczego jeszcze tu są. Dowiedział się, że Siobhan uchyliła jego decyzję.
– Moi zwiadowcy nieopodal podnóży zauważyli cyklopich szpiegów na polach – wyjaśniła kobieta półelf.
Luthien ponownie zerknął na północ, gdzie było widać obozowisko.
– Nasi przyjaciele powinni wiedzieć, jakie zajęliśmy pozycje – argumentował.
– W tym miejscu i tak mamy marną osłonę – odparła Siobhan.
– Jeśli nas znajdą...
Nawet nie dokończyła zdania, zresztą Luthien nie nalegał na to. Gdyby wróg dowiedział się o tym manewrze przed wymarszem armii Avon, wówczas z pewnością skierowałby się na Caer MacDonald.
Znowu ogarnęły go wątpliwości. Skoro na polu między jego kolumną i obozowiskiem Port Charley byli zwiadowcy, czy oznaczało to, że już wiedzą o wymarszu?
Siobhan zauważyła nachmurzoną twarz Luthiena i położyła rękę na jego ramieniu, by dodać mu otuchy.
Cały oddział zajął pozycję na północny wschód od obozu Port Charley, dyskretnie przemykając na skraj pola, żeby nie dać się zdemaskować, a jednocześnie być gotowym do ataku i konfrontacji z nieprzyjacielem. Luthien uznał, że teren sprzyja ich zamiarom, gdyż w razie potrzeby zbiegaliby w dół, a cyklopi musieliby maszerować po śliskiej, nierównej ziemi.
Ale czy rzeczywiście tam byli? Luthien nieustannie obserwował pobielałe pola, skąpane w ulewnym deszczu.
Minęła długa godzina. Zrobiło się jaśniej, a deszcz ustąpił miejsca zimnej mżawce. W obozowisku Port Charley zaczęła się krzątanina; ludzie otwierali namioty, przygotowywali sprzęt.
Upłynęła kolejna godzina. Ani śladu cyklopów.
Siobhan czekała wraz z Luthienem.
– Nasi sojusznicy nie przekraczają rzeki – powtarzała. Miało to oznaczać, że Caer MacDonald nie jest atakowane, że cyklopi po prostu czekają.
Nie uśmierzyła niepokoju Luthiena. Był przekonany, że wróg zaatakuje już o świcie, że zrobi to szybko i zdecydowanie. Zastanawiał się, czy cyklopi maszerują drugą trasą, zataczając koło na wschód, żeby dotrzeć do miasta, Gdyby jednookim udało się pokonać trudny teren, byłby to znakomity plan, bowiem wówczas armia Avon nie znalazłaby się między obrońcami i grupą Port Charley – w dodatku posiłki z Port Charley musiałyby okrążać miasto albo przechodzić przez nie, aby – dostać się na pole bitwy.
Luthien był bliski paniki. Rozglądał się po obozie, patrzył na kawalerzystów, którzy wycierali ociekające deszczem konie, na krzaty oliwiące wielkie kłody, na łuczników sprawdzających wytrzymałość cięciw. Nagle młody Bedwyr poczuł się głupcem – pomyślał, że posyła ich wszystkich na pewną zagładę. Zapragnął zlikwidować obóz i szybko pomaszerować z powrotem do Caer MacDonald. Niewiele brakowało, by zaczął wydawać rozkazy.
Ale nie mógł tego zrobić. Za bardzo poświęcili się sprawie, żeby móc ich od niej odwieść. Mogli tylko siedzieć, czekać i prowadzić obserwację.
Minęła kolejna godzina, podczas której deszcz znowu przybrał na sile, aż w końcu krople wody zaczęły padać razem z gęstymi płatkami śniegu. Wciąż nie było żadnych wieści z Caer MacDonald, chociaż na szarym niebie nad miastem pojawiła się smuga czarnego dymu.
Kolejny podpalacz, wmawiał sobie Luthien. To na pewno nie bitwa na dużą skalę – co to, to nie!
Nie potrafił się uspokoić.
Popatrzył na Siobhan. Ona również była zmartwiona. Czas pracował na ich niekorzyść, albowiem skoro cyklopi nie atakowali, zapewne zbierali coraz więcej informacji.
– Powinniśmy spróbować przekazać wieści grupie Port Charley – powiedział Luthien do kobiety półelfa.
– To ryzykowne – ostrzegła go.
– Powinni zostać poinformowani – upierał się Luthien. – A jeśli cyklopi ruszą na miasto, musimy natychmiast się o tym dowiedzieć, żeby dogonić ich, zanim zdążą obalić mur.
Siobhan rozważała argumenty młodzieńca. Podobnie jak Luthien, wiedziała, że jeśli cyklopi rzeczywiście zaatakują miasto, nie pomogą żadne ostrzeżenia, ale rozumiała jego chęć przeciwdziałania katastrofie za wszelką cenę. Ona również ją odczuwała.
Już miała skinąć głową na znak, że się zgadza, kiedy wśród szeregów rozległy się niespokojne szepty.
– Tam, na północy!
Luthien wyprostował się i wytężył wzrok. Pomimo rzęsistego deszczu zobaczył czarno-srebrną masę, która w końcu zaczęła się kierować na południe. Taka trasa umożliwiała okrążenie obozowiska ludzi z Port Charley i odcięcie im drogi ucieczki na zachód.
Luthienowi na chwilę przestało bić serce.
Belsen’Krieg uważał się za przebiegłe bydlę. W przeciwieństwie do większości przedstawicieli rasy jednookich, ten krzepki cyklop był zręczny i dość odważny, by improwizować. Jego celem było Montfort; gdyby nie odzyskał miasta, musiałby się tłumaczyć bezlitosnemu Greensparrowowi.
Ale Belsen’Krieg wiedział, że nie zdoła zdobyć Montfort, a w każdym razie nie teraz, gdy jego drugi oddział był na polu i należało oczekiwać przyłączania się kolejnych rebeliantów do walki. I dlatego chytry generał zdecydował się na improwizację. Rozdzielił pozostałe jedenaście tysięcy członków Gwardii Pretoriańskiej. Trzy tysiące wysłał wprost na południe, na wschodni brzeg Felling Run, żeby wykorzystali rzekę do bronienia się, tak jak to zrobili wcześniej mieszkańcy Port Charley. Tej grupy nie czekały tego dnia ciężkie walki, ale przynajmniej zmusiliby armię w obozie do pozostania na zachodnim brzegu, gdzie Belsen’Krieg i jego pozostałych osiem tysięcy wojowników szybko by się z nią rozprawili.
Główne siły cyklopów przez cały ranek maszerowały na północ, a potem przez Felling Run, i dalej z powrotem na południe, omijając wroga szerokim łukiem, żeby nie dać się przedwcześnie zdemaskować. Przywódca jednookich wiedział, że teren na zachód od obozowiska jest dobry. Zamierzał zdusić rebeliancki motłoch, a potem, w zależności od pogody i poniesionych strat, będzie mógł podjąć decyzję: ruszyć na Montfort czy zawrócić na zachód, i zmiażdżyć Port Charley.
Teraz wróg był widoczny. Niebawem buntownicy pojmą, że nie zdołają przejść rzeki, ale zanim rozpoznają pułapkę i zareagują, zabraknie im czasu na ucieczkę w góry. Nieliczni zdołają się rozproszyć i umknąć, ale Belsen’Krieg ma ich w garści.
Dokładnie tak. Tego ranka Belsen’Krieg uznał, że jest całkiem przebiegły, i była to prawda, ale w przeciwieństwie do Luthiena jednooki nie wziął pod uwagę sprytu przeciwnika. Oddział cyklopów zawrócił i ruszył na dobry teren na zachodzie, ale ponad nim, u podnóży gór na południu, inna armia miała znacznie lepsze warunki.
– To nie wygląda dobrze – powiedział Oliver do Katerin, kiedy dotarły do nich wieści o manewrze cyklopów. Stali razem pod drzewem; obok Łachman i Wodny Tancerz usiłowały uchronić się przed zacinającym deszczem, spuszczając łby.
– Prawdopodobnie rzeka jest zablokowana – domyśliła się Katerin. Wyciągnęła rękę w tamtym kierunku – na polach na wschodzie, na drugim brzegu Felling Run, coś się działo.-Musimy iść w góry i to szybko.
– Jakie sprytne – szepnął szczerze zaskoczony Oliver. Perspektywy nie wydały mu się zachęcające. Gdyby cyklopi zaczęli ich przeganiać na wyboisty teren na południu, nie zdołaliby utrzymać oddziału w całości. Wielu zginęłoby, a jeszcze więcej musiałoby bezradnie wędrować po górach, gdzie czekała ich tylko śmierć z głodu czy zimna, albo zostaliby wytropieni przez patrole jednookich.
Ale dokąd mogliby pójść? Przecież nie mogli walczyć z armią Avon na odsłoniętym, pozbawionym nierówności polu.
Za drzewem nad głowami Olivera i Katerin coś trzasnęło i zabłysło, po czym zapachniało siarką. Kiedy spojrzeli w górę, zobaczyli, jak Brind’Amour materializuje się na gałęzi. Jednak ta siedziba okazała się zbyt śliska i czarnoksiężnik runął na ziemię.
Podskoczył, klaskając w dłonie i rozprostowując szaty, jakby ten upadek był przez niego zaplanowany.
– No, jak tam? – zagadnął radośnie. – Jesteście gotowi do dzisiejszej walki?
Katerin i Oliver spojrzeli z niedowierzaniem na rozpromienionego czarnoksiężnika.
– Nie obawiajcie się! – rzekł do nich Brind’Amour. – Naszych wrogów nie jest wielu i nie są zbytnio waleczni. Dokucza im głód i zmęczenie, no i są daleko, daleko od ojczystych stron. Zatem idźcie do koni i ruszamy do pierwszego szeregu.
Oliver i Katerin nie mogli pojąć beztroskiego tonu tego człowieka, gdyż nie wiedzieli, że czarnoksiężnik przez całą noc i poranek prowadził obserwacje za pomocą swoich magicznych oczu. Brind’Amour wiedział o manewrze cyklopów już od jakiegoś czasu i wiedział też o tajemniczych przyjaciołach ulokowanych na południu.
Ale doszedł do wniosku, że nie ma potrzeby mówić o tym Oliverowi i Katerin. Jeszcze nie teraz.
Katerin odgarnęła z twarzy pukiel mokrych włosów i popatrzyła na Olivera. Oboje bezradnie wzruszyli ramionami – widocznie Brind’Amour wiedział, co mówi – zabrali wierzchowce i podążyli za czarnoksiężnikiem. Do tego czasu w całym obozowisku Port Charley zapanowało duże ożywienie; ludzie zajmowali dogodne pozycje obronne, przygotowując się do odparcia szturmu cyklopów.
– Mam nadzieję, że on naprawdę przyszykował dla nich coś specjalnego – rzekł Oliver do Katerin, kiedy czarnoksiężnik zostawił ich w pierwszym szeregu. Niziołek spoglądał na wielkie skupisko czarno-srebrnych uniformów.
– Nie jest ich zbyt wielu – powtórzyła ironicznie Katerin, widząc, że cyklopi mają nad rebeliantami co najmniej czterokrotną przewagę.
– Coś bardzo, bardzo specjalnego – zauważył Oliver. Wcale się nie zdziwili, gdy deszcz przerodził się w zamieć śnieżną akurat w momencie, gdy cyklopi ruszyli z wrzaskiem do ataku.
Trzeba przyznać, że hardzi rybacy z Port Charley nie załamali się i nie uciekli. Wśród szeregów rozeszła się wiadomość, że grupa cyklopów okopała się na wschodnim brzegu rzeki. Obrońcom mogło się wydawać, że za chwilę zostaną dosłownie stratowani przez ryczące hordy wrogów. Ale nie uciekali. Cięciwy ich łuków jękliwie zaśpiewały, a oni sami również zaintonowali pieśń, sądząc, że będzie to ich ostatni bój.
Brind’Amour stał w pewnej odległości od pierwszych szeregów. Uniósł wychudzone, blade ręce ku niebu, mocno odchylił głowę w tył i z zamkniętymi oczami dosięgnął swą magią burzy, energii gęstych obłoków. Wielu otaczających go prostych rybaków bało się, bo nie mieli pojęcia o magii i przez całe życie słyszeli, że to moc zesłana przez diabła. A jednak żaden z tych ludzi nie ośmielił się przerwać zaklęć czarnoksiężnika, a stary Dozier, które pamiętał czasy sprzed rządów Greensparrowa, trzymał się blisko Brind’Amoura, próbując dodać otuchy swoim przerażonym towarzyszom.
Brind’Amour miał wrażenie, że jego ciało wydłuża się i wyciąga. ku niebiosom. Oczywiście tak nie było, ale duch czarnoksiężnika rzeczywiście wzbił się wysoko w górę i dotarł do burzowych chmur, a następnie przechwycił i skupił energię, by cisnąć ją w dół w postaci piorunu, który uderzył w pierwsze szeregi szarżujących cyklopów.
Odziani w czarno-srebrne mundury jednoocy odskoczyli pod wpływem wstrząsu. Jeden nieszczęśnik przyjął na siebie całą siłę piorunu; jego metalowa zbroja trzeszczała od błękitnych iskier.
– Och, to było znakomite – gratulował Oliver. Obejrzał się w prawo, na dosiadającą Wodnego Tancerza Katerin. Siedziała znacznie wyżej niż niziołek. W ogóle nie patrzyła na scenę przed sobą, nie patrzyła nawet na czarnoksiężnika. Jej uwagę przykuwało coś nad głową Olivera po lewej stronie: coś na południu.
– Nie tak dobre jak to – odparła.
Niziołek odwrócił się w momencie, gdy zabrzmiały rogi; Luthien właśnie prowadził kawalerię do ataku. Dostrzegł cztery obłoki czarnego dymu. To krzaty zapaliły kłody, tak nasączone oliwą, że nawet obfity deszcz nie mógł ich ugasić. Płaskie kołki po obu stronach tych kłód obwiązano sznurami, których końce ciągnęły dwa krzaty. Mali wojownicy rzucali się na oślep, w pełnym pędzie zbiegali po zboczu, tocząc za sobą płonące tarany.
– Luthien – wyszeptała Katerin.
– Jak ja kocham tego człowieka – obwieścił Oliver.
– Ja też – przyznała cicho Katerin, ale niziołek usłyszał te słowa i uśmiechnął się, ożywiony tą myślą (ale też niemałą zazdrością o swą jasnowłosą przyjaciółkę).
W oddziale cyklopów zapanował obłęd. Bestie przewracały się jedna na drugą, próbując jakoś usunąć się z drogi. Wielu zdesperowanych jednookich ciskało włócznie, a nawet pozbywało się mieczy.
Krzaty nie zbaczały z obranego kursu. Kiedy były już bardzo blisko pola walki, puściły tarany, które zaczęły przygniatać dziesiątki cyklopów.
Tuż za plecami małych wojowników, strzelając z łuków, do ataku ruszyła Siobhan wraz ze swoim oddziałem, a także mnóstwo mężczyzn i kobiet z Caer MacDonald. Na śliskim gruncie nie sposób było się zatrzymać, ale ten oddział nie zamierzał przystanąć ani nawet zwolnić. Już sama siła rozpędu wystarczyła rebeliantom, by stratować wielu przeciwników i zmusić ich do ucieczki z pola bitwy.
Ściśnięty w środku szeregu na tyłach cyklopowej formacji, Belsen’Krieg obserwował rozwój wydarzeń z bezsilną wściekłością. Odrażający generał nie sądził, że istoty ludzkie odważą się opuścić Montfort.
W szeregi jego wojska uderzył kolejny piorun. Zabił niewielu cyklopów, ale przeraził tych, którzy znajdowali się w pobliżu. Bitwa dopiero się rozpoczęła, ludność Port Charley jeszcze nie zdążyła się do niej przyłączyć, ale Belsen’Krieg zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Jego żołnierze byli wyczerpani i osłabieni głodem. Tej nocy część z nich zdezerterowała, chociaż w Gwardii Pretoriańskiej takie praktyki były czymś niesłychanym. Potrzebowali zwycięstwa i Belsen’Kriegowi wydawało się, że przyjdzie ono łatwo w konfrontacji z małym obozem.
Tak mu się wydawało.
Następny grom z nieba wstrząsnął ziemią nieopodal dowódcy jednookich, tak blisko, że Belsen’Krieg został obryzgany krwią powalonej bestii.
Potężny dowódca chwycił miecz. Skupił się na toczonej coraz bliżej niego bitwie. Z typową dla cyklopów dzikością postanowił, że da przykład swoim żołnierzom.
Natknął się na pierwszego przeciwnika w kilkadziesiąt sekund później. Szybko zajechał go na swojej kucoświni, błyskawicznie ciął mieczem i ruszył dalej, z bronią ociekającą krwią.
Oddział stu siedemdziesięciu kawalerzystów pod wodzą Luthiena jako pierwszy zaatakował szeregi cyklopów. Podobnie jak biegnące za nimi krzaty, jeźdźcy nie mogli zwolnić na śliskim zboczu, i nawet nie próbowali tego zrobić, tylko z impetem uderzyli mocnymi wierzchowcami w jednookich.
Poprzewracani cyklopi stanowili teraz bezładną masę, którą Luthien ciął, gdzie popadło. Każde uderzenie mieczem owocowało rozbitymi hełmami i czaszkami. Obracając konia to w jedną, to w drugą stronę, młodzieniec dźgał wszystko, co się ruszało. Usłyszał przerażone wycia na wschodzie, łoskot staczających się taranów i wrzask brodatych krzatów, które nareszcie mogły dać upust swojej wściekłości. Usłyszał także dźwięk napinanych łuków i szczęk oręża, i miał już pewność, że wszystkie jego oddziały włączyły się do walki.
Pioruny uderzały w ziemię jeden po drugim i Luthien, który był kiedyś świadkiem furii czarnoksiężników, cieszył się, że ma Brind’Amoura po swojej stronie.
Daleko na przedzie rozległy się kolejne okrzyki i zaśpiewała stal mieczy. To był znak, że walczy również ludność Port Charley. Luthien pomyślał o Oliverze i Katerin, dosiadających Łachmana i Wodnego Tancerza; miał nadzieję, że jego przyjaciele przeżyją.
Ale te myśli wydały mu się odległe, nieistotne, bowiem w dole falowało morze czerni i srebra. Ktoś ciął Luthiena w udo; cios bardziej zabolał konia niż jego samego. Zrobił młynka, chcąc odpłacić się bestii, ale jednooki już przepadł w plątaninie ciał. Luthien nie przejął się tym zbytnio, bo miał w zasięgu wielu innych wrogów. Jego ogromny miecz opadł na czyjś hełm z taką siłą, że zmiażdżył cyklopowi kark.
I tak to się ciągnęło. Trzeci z jeźdźców został ściągnięty na ziemię, ale martwych cyklopów było o wiele więcej, a mnóstwo jednookich gramoliło się niezdarnie na nogi, marząc tylko o ucieczce.
Luthien nie ułatwiał im jej. Wywijał mieczem zapamiętale, co pewien czas krzycząc „Wolny Eriador!”, i wzdychał za każdym razem, gdy słyszał odpowiedź, za każdym razem, gdy otrzymywał potwierdzenie, że nie został całkowicie odcięty od swoich towarzyszy.
Bitwa nie trwała długo – nie przypominała pod tym względem ani szturmu na mury Caer MacDonald, ani nawet chaotycznej bijatyki na dziedzińcu po wyważeniu bram. Widząc, że perspektywa łatwego zwycięstwa przeradza się w horror, cyklopi stracili ochotę do walki. Rozluźniali szyki ilekroć napastnik mocno im dokuczył, rozpraszali się i próbowali na nowo się skupiać, ale te miniaturowe formacje były rozbijane w puch przez zawziętych Eriadorczyków.
Zanim jednoocy zorientowali się, jakie znaczenie ma nieoczekiwana pomoc z południa, kilkuset z nich już nie żyło, a obecność czarnoksiężnika, i to naprawdę potężnego czarnoksiężnika pośród rybaków, napełniła ich serca panicznym strachem. Dorastali przecież pod rządami Greensparrowa i odczuli na własnej skórze jego magiczną siłę.
Wiedzieli, z czym mają do czynienia.
Ilekroć ich oczom ukazywał się Belsen’Krieg i jego zastępcy na koniach, zaczynali walczyć z większą determinacją i w bardziej zorganizowany sposób, ale nawet zwalisty generał zdawał sobie sprawę z nieuchronnej klęski. Wciąż łudził się nadzieją, że dołączą do niego te trzy tysiące na drugim brzegu rzeki, ale przecież wcześniej wydał im zupełnie inne rozkazy. Belsen’Krieg znał ograniczenia swojej rasy. Jak na cyklopów, Gwardziści Pretoriańscy byli wspaniałymi żołnierzami, zdyscyplinowanymi i dzielnymi, ale nie potrafili działać spontanicznie. Przewodził im jeden dostojnik, w tym przypadku Belsen’Krieg, i postępowali ściśle według jego rozkazów, jakby stanowili przedłużenie woli zwierzchnika. Skoro powiedziano tym bestiom po drugiej stronie, że mają się okopać i utrzymać teren, to zastosowały się do komendy i siedziały z głupimi minami, podczas gdy na polu dokonywała się rzeź głównego oddziału.
Generał cyklopów zauważył Luthiena i kawalerię Caer MacDonald, która torowała sobie drogę mieczami dokładnie na południe od jego pozycji. Gdy tylko rozpoznał młodego Bedwyra, odzianego w karmazynową pelerynę człowieka znad rzeki, pojął, kto jest odpowiedzialny za tę zasadzkę. Luthien uznał go za przywódcę cyklopów, a teraz on domyślił się, kto rządzi rebeliantami.
Cyklop był zbyt rozwścieczony, żeby uchylić błyszczącego hełmu na znak szacunku dla chytrego przeciwnika. Chciał pogonić swą kucoświnię do Luthiena i porąbać go na kawałki! Ale nie był zupełnym głupcem. Jego formacja, klasyczny militarny kwadrat w pierwszej fazie ataku, już nie istniała, a on sam nie zdołał przeformować znaczącej części swych zastraszonych i zmęczonych żołnierzy. Nie teraz. Nie w momencie, gdy napierano na niego z dwóch stron, a jakiś czarnoksiężnik ciskał gromy z nieba.
Przyszło mu do głowy, żeby zebrać jak najwięcej cyklopów i przedrzeć się na wschód, w kierunku rzeki, i spróbować dołączyć do drugiego oddziału, ale wysłani przez niego zwiadowcy wrócili, kręcąc szpetnymi łbami. W południowo-wschodnim narożniku pojawił się już główny oddział z Caer MacDonald, który zdołał się połączyć z ludnością z Port Charley.
Belsen’Krieg jeszcze raz zerknął na południe. Przez chwilę widział Luthiena, a raczej jego łopoczącą pelerynę i uniesiony wysoko miecz. „Znowu on – pomyślał cyklop. – Ten żałosny człowieczyna dokonał takich rzeczy, takich rzeczy...”
Z ust Belsen’Kriega padła komenda, której nie przywykli wysłuchiwać Gwardziści Pretoriańscy:
– Uciekać!
Luthien stopniowo wyłaniał się z kłębowiska walczących, a właściwie to kłębowisko wokół niego stopniowo się zmniejszało. Teraz musiał więcej się napracować, żeby znaleźć ofiarę, i za każdym razem gdy dostrzegał cyklopa, zmuszał konia do krótkiego galopu i doganiał bestię.
Właśnie zbliżał się do jednej, ale odwrócony do niego plecami cyklop nagle przewrócił się z jękiem i złapał za pachwinę. Z boku wypadła znajoma postać: odziany w jaskrawe szaty niziołek, którego kapelusz przechylał się pod ciężarem śniegu..
Oliver biegał wokół bestii i raz po raz dźgał ją rapierem.
Luthien był tak bardzo zaskoczony i przejęty, że dopiero w ostatniej chwili zauważył drugiego cyklopa, który zaszedł niziołka od tyłu.
– Oliver! – wrzasnął, bojąc się, że jest już za późno.
Ale zawsze czujny niziołek nie dał się zaskoczyć. Odsunął się od bestii, z którą walczył, zrobił piruet i padł na kolano, po czym zadał pchnięcie cyklopowi, który już uniósł miecz wysoko nad głową. Sztych rapiera ugrzązł głęboko w pachwinie jednookiego. Podobnie jak jego towarzysz przed chwilą, bestia pochyliła się z jękiem, a następny cios Olivera przedziurawił jej gardło.
Niziołek spojrzał w górę, akurat gdy przejechał obok niego koń Luthiena. Młody Bedwyr jednym zdradliwym pchnięciem wykończył cyklopa, który wcześniej został ugodzony przez Olivera.
– Zgubiłem swojego konia! – Oliver krzyknął do przyjaciela.
– Za tobą! – krzyknął Luthien, gdyż kolejny Gwardzista Pretoriański, potężny cyklop wywijający kolczastą maczugą, zaatakował niziołka od tyłu.
Oliver zrobił obrót i przypadł do ziemi. Luthien ciął napastnika mieczem z boku. Cyklop wykazał się sprytem, gdyż podniósł maczugę i odparował cios Ślepego Siepacza, ale młodzieniec był tak rozpędzony, że wydarł jednookiemu broń z ręki. Bestia nie zdołała zablokować uderzenia Olivera, który znowu trafił nisko, w najbardziej wrażliwą część ciała.
Bezbronny cyklop zgiął się w pół i został dobity przez Luthiena.
– Dlaczego zawsze uderzasz ich w to miejsce? – zapytał Luthien, nieco zdegustowany skłonnością do zadawania ciosów poniżej pasa.
– Och! – prychnął niziołek, jakby urażony oskarżycielskim tonem Luthiena. – Gdybyś był mojego wzrostu, to celowałbyś w gałkę oczną?
Luthienowi opadły ręce. Mógł tylko westchnąć.
– Poza tym – dorzucił nieśmiało Oliver, pstryknąwszy palcami – myślałem, że lubisz podłe chwyty.
Luthien zmrużył oczy, kiedy zrozumiał aluzję do Katerin tamtej nocy w Krzatelfie.
– Ten jednooki – ciągnął niestrudzony Oliver – może się we mnie zakocha. – Niziołek spojrzał szyderczo na martwą bestię. Wzruszył ramionami i znowu zwrócił wzrok na Luthiena. – Cóż, być może zakochałby się.
Usłyszeli tętent koni. Jeden z kawalerzystów gwałtownie zahamował obok Luthiena.
– Jednoocy dowódcy – wysapał. – Uciekają na kucoświniach!
Luthien obrócił wierzchowca i sięgnął po rękę Olivera.
– Ale mój kuc! – protestował niziołek, gdy Luthien siłą wciągnął go na siodło. Oliver gwizdnął przeraźliwie i rozejrzał się dookoła, ale śnieg był teraz gęstszy i padał bardzo mocno. Niziołek nigdzie nie dojrzał swego żółtego wierzchowca.
Pole bitwy rozciągnęło się daleko na północ, gdyż cyklopi uciekali gdzie pieprz rośnie. Luthien i jego dwudziestoosobowy oddział kawalerii zignorowali umykającą piechotę jednookich. Skoncentrowali wysiłki na pogoni za kucoświniami.
Kucoświnie poruszały się szybko, zwłaszcza na błotnistych polach, ale nie dorównywały koniom, toteż grupa pościgowa wkrótce ujrzała Belsen’Kriega i jego kilkunastu pomocników.
Kawaleria rozpoczęła szarżę, wznosząc okrzyki na cześć Eriadoru i Caer MacDonald. Dowódcy cyklopów wiedzieli, że zostali dogonieni, że nie zdołają prześcignąć koni, toteż zawrócili, gotowi przyjąć atak.
Luthien zobaczył potężnego jednookiego generała, a Belsen’Krieg zobaczył Luthiena. Wydawało się, że ci dwaj są w jakiś sposób oddaleni od pola bitwy, albo dotyczyło to reszty walczących, albowiem gdy młody Bedwyr ustawiał swego konia, podobnie jak to czynił dowódca cyklopów, żaden z wojowników po obu stronach nie ośmielił się wtrącać ani przeszkadzać.
Luthien zatrzymał konia i tak samo postąpił Belsen’Krieg. Patrzyli na siebie z nienawiścią w oczach.
– Złaź – powiedział Luthien do Olivera.
Niziołek przyjrzał się wielkiemu cyklopowi z odległości zaledwie kilkunastu metrów. Zauważył wzajemną nienawiść, rywalizację dwóch dowódców.
– Pora iść – zgodził się. Zsunął się po zadzie Luthienowego wierzchowca i wykonał pełne salto, i stanąłby na nogach, gdyby nie to, że uderzył w szczególnie śliski kawałek ziemi i ostatecznie wylądował na tyłku. Zakłopotany, bliski paniki, rozejrzał się wokół, ale nikt nie zwrócił uwagi na jego upadek.
– Caer MacDonald! – wykrzyknął Luthien do przywódcy cyklopów.
Belsen’Krieg przechylił swój wielki łeb, rozważając te słowa, i zaraz rozpromienił się, jakby zrozumiał, w czym rzecz.
– Montfort – poprawił.
Luthien ryknął i zaatakował. Belsen’Krieg śledził każdy jego ruch. Potężne miecze głośno szczęknęły, ale przeciwnicy nie zrobili sobie krzywdy. Luthien poczuł tylko mrowienie w ręce, tak wielka była siła ciosu cyklopa.
W tym momencie Oliver zdał sobie sprawę, że może mieć problemy. Stał sam na środku pola i nagle zwalista bestia znalazła się bliżej niego niż Luthien! Niziołek jęknął i popatrzył na swój rapier, jakże niepozorny w porównaniu z tym potworem na wierzchowcu. Odetchnął z ulgą, ponieważ bestia nawet go nie zauważyła, tylko obróciła kucoświnię i zrobiła kolejny wypad.
Walczący ponownie skrzyżowali miecze wysoko w powietrzu. Jednak tym razem Luthien zmienił uchwyt i Ślepy Siepacz zakręcił się pod wpływem potężnego uderzenia Belsen’Kriega. Młody Bedwyr pochylił się; ostrze broni cyklopa omal nie ogoliło mu głowy.
Zwinny młodzieniec rozmyślnie wypuścił miecz z ręki i niemal natychmiast chwycił go z odwrotnej strony. Zadał proste pchnięcie, celując w udo Belsen’Kriega, lecz zrobił to zbyt wolno i Ślepy Siepacz ugrzązł w boku kucoświni.
Silny wierzchowiec powlókł się dalej i Luthien musiał sam wypuścić lejce, ująć gardę miecza oburącz, żeby nie stracić broni. W końcu udało mu się wyrwać miecz z cielska kucoświni, ale podczas tego manewru spadł z konia i wyrżnął w błotniste pole. Podniósł się z ziemi w samą porę, gdyż Belsen’Krieg już zdążył się wygramolić spod powalonego zwierzęcia.
– Teraz umrzesz! – zapowiedział cyklop i bez najmniejszego wahania podszedł do przeciwnika. Ciął mieczem z całej siły, a potem, błyskawicznie uderzył od lewej strony. Luthien ledwo zdążył podnieść broń, żeby odparować ten cios.
Belsen’Krieg wzmocnił atak uderzeniem znad głowy i prostym pchnięciem. Luthien zablokował ciosy i w ostatniej chwili odskoczył.
Cyklop rzucił się na niego z wściekłym impetem, ale młodzieniec stanął na wysokości zadania i pozwolił mu wyładować energię, odpierając każdy atak lub robiąc uniki. Co jakiś czas młodemu Bedwyrowi udawało się znaleźć lukę w obronie Belsen’Kriega i szturchnąć go Ślepym Siepaczem, ale musiał działać szybko i natychmiast wycofywać broń, żeby zablokować następny przemyślny atak.
Wprawdzie zauważył kilka strużek krwi na ciele wroga, ale wiedział, że nie zdoła poważnie go zranić. Czuł się jak bzycząca osa, kąsająca giganta w nieprawdopodobnym pojedynku. Starał się jednak zdusić narastającą panikę i wmówić sobie, że ta osa może wygrać.
Tylko pod warunkiem, że byłaby osą doskonałą.
Przez pewien czas nic się nie zmieniało. Luthien uskakiwał i dźgał przeciwnika, ale wydawało się, że Belsen’Krieg niczego nie czuje i pomimo zmęczenia wcale nie porusza się wolniej. Luthien uświadomił sobie, że jednooki jest dobrym wojownikiem, znacznie lepszym niż pozostali cyklopi, z którymi wcześniej miał do czynienia. I mocnym! Zdawał sobie sprawę, że gdyby choć raz nie odparował ciosu, bestia rozpłatałaby go na połowę.
I w końcu stało się. Obracając się, Luthien nastąpił na skrawek ziemi pokryty nierównym lodem, poślizgnął się i upadł na kolano. Belsen’Krieg natychmiast do niego podbiegł i zamachnął się wielkim mieczem.
Luthien uniósł Ślepego Siepacza nad głową, niemal poziomo. Belsen’Krieg trafił mniej więcej w rękojeść broni młodzieńca i to go zatrzymało, ale pod ciężarem tego ciosu Luthienowi wygięła się ręka i upuścił miecz. Wydawało mu się, że nie jest poważnie ranny, jednak odczuwał intensywny ból.
Chwycił Ślepego Siepacza w lewą rękę i dźgnął nim przed siebie, usiłując zmusić bestię do odwrotu. Zaciął Belsen’Kriega w brzuch, ale nie zdołał go powstrzymać.
Dźwignął się na nogi, żeby podnieść broń, ale nagle został przewrócony do przodu, gdyż ktoś, a może coś, przebiegło po jego plecach.
Zza ramion Luthiena wyłonił się Oliver, całkowicie zaskakując Belsen’Kriega. Cyklop wybałuszył ślepię, które stało się wymarzonym celem. Jednak Oliver stracił równowagę, gdy Luthien przesunął się na bok. Zamiast w oko, niziołek dźgnął rapierem policzek Belsen’Kriega.
Jednooki wrzasnął i zaczął wymachiwać potężnymi rękami, wycofując się z walki. Wyprostował się, gdy Luthien i Oliver stanęli obok siebie.
– Jesteś jednookim, ty paskudo – szydził Oliver. – Nawet nie wiesz, ile jest warta przyjaźń!
Jakby dla podkreślenia słów niziołka (a Oliver dokładnie to zaplanował), tuż za cyklopem zastukały kopyta białego ogiera, którego długa sierść błyszczała od wilgoci. Koń wyrżnął bestię w plecy, tak że przewróciła się jak długa, twarzą w błoto.
Belsen’Krieg wstał, spluwając. Przekonał się, że jest otoczony nie tylko przez Luthiena i Olivera, ale także Katerin O’Hale dumnie usadowioną na Wodnym Tancerzu, z rudymi włosami pociemniałymi od deszczu i ze śniegiem na ramionach. Analizując sytuację i widząc, że rebelianci zwyciężyli, uśmiechała się promiennie od ucha do ucha, a jej zielone oczy błyszczały bardziej niż kryształki lodu krzepnące na końcach jej grubych włosów.
Belsen’Krieg rozejrzał się w poszukiwaniu wsparcia. Zobaczył, że ostatni z jego zastępców przewraca się i powoli zsuwa z kucoświni, a zza jego pleców wyłania się zwycięski jeździec z mieczem ociekającym krwią. Z oddziału Luthiena przeżyło co najmniej kilkunastu kawalerzystów. Katerin również sprowadziła ze sobą paru jeźdźców, między innymi drobną kobietę na żółtym kucu z kusym ogonem.
Na widok swojego ukochanego Łachmana Oliver wyszczerzył zęby w uśmiechu, ale natychmiast spoważniał, stanąwszy twarzą w twarz z przywódcą cyklopów.
– Myślę, że powinieneś się poddać – zauważył.
Belsen’Krieg rozglądał się wokół przez dłuższy czas. Luthien miał wrażenie, że słyszy myśli bestii – zwierzęcia szukającego ucieczki z klatki. Tylko że nie było dokąd uciec. Luthien nie był pewien, co zrobi Belsen’Krieg, w którą stronę się zwróci, lecz nagle, nieoczekiwanie, jednooki rzucił swój wielki miecz na ziemię.
Wszyscy jak jeden mąż rozluźnili się. Luthien wielkimi krokami podszedł do przywódcy cyklopów. Wciąż bolała go ręka, ale nie tak mocno, by nie mógł podnieść Ślepego Siepacza, napinając mięśnie i krzywiąc się z bólu.
Zuchwały, dziki Belsen’Krieg przywitał go nożem, rzucając się do ataku.
– Luthien! – krzyknęli jednocześnie Katerin i Oliver.
Jednak zanim zdążyli ostrzec swego druha, ten wysunął lewą rękę i chwycił cyklopa za nadgarstek. Nie mógł prawie ruszyć masywnej ręki jednookiego, ale wykorzystał ją do podparcia własnego ciała i uniknięcia sztyletu Belsen’Kriega. Jednocześnie błyskawicznym ruchem wyciągnął własny miecz, rozciął napierśnik wroga i dotarł aż do jego płuc.
Stali w makabrycznej pozie przez dłuższą chwilę, a potem Belsen’Krieg warknął – świadkowie tej sceny otworzyli ze zdumienia usta – i usiłował zranić młodzieńca nożem;
Luthien schował ramię pod rękę z mieczem i gwałtownie szarpnął ostrze. Belsen’Krieg raptownie się zatrzymał. Znowu stanęli w dziwnej, niewzruszonej pozie, stykając się niemal twarzami.
– Jeden do zera – burknął Luthien.
Umierający Belsen’Krieg nie miał na to żadnej odpowiedzi, ponieważ rzeczywiście przez całą bitwę Luthien wyprzedzał go o krok.
Młody Bedwyr ponownie pociągnął ostrze i poczuł, że zapada się ono, w miarę jak cyklop powoli osuwa się na kolana. Czuł, jak uchodzi siła z masywnego ramienia bestii. Po chwili nóż upadł na ziemię.
Luthien wyszarpnął Ślepego Siepacza z ciała jednookiego, ale pomimo utraty oparcia Belsen’Krieg nie upadł. Martwy przywódca cyklopów klęczał na polu.
I zaraz zaczął go zasypywać śnieg.
IMPLIKACJE
Bitwa – a właściwie pogrom – skończyła się szybko. Połowa wojsk Belsen’Kriega została wybita, a druga połowa uciekała na oślep przez pola. Eriadorczycy ponieśli uderzająco małe straty; ludność Port Charley mogła policzyć swoich zabitych na palcach sześciu rąk, chociaż grupa Luthiena, która rzuciła się w tłum cyklopów, ucierpiała znacznie bardziej.
Obie armie eriadorskie zebrały się na polu w pobliżu miejsca, gdzie wcześniej założono obóz Port Charley. Żołnierze opatrzyli swoich rannych i dobili ciężko rannych cyklopów, a wszyscy jednoocy jeńcy zostali ustawieni w szeregu. Na szczęście więźniów nie było dużo, niespełna stu, i nie sprawiali kłopotu, gdyż mieli okazję zobaczyć straszliwą klęskę Gwardzistów Pretoriańskich.
Wokół armii narastała zamieć. Zrobiło się ciemno, chociaż południe dopiero nadchodziło. Brind’Amour zorganizował przemarsz, ustawiając wszystkich łuczników w pierwszym szeregu. Kiedy przekraczali Felling Run, stoczyli małą potyczkę, walcząc głównie za pomocą strzał. W odpowiedzi cyklopi rzucali ciężkimi włóczniami, ale z typową dla tej rasy niedokładnością, toteż nie trafili żadnego Eriadorczyka.
Ci okopani wojownicy Avon nie mieli już sił do walki. Zaczęli się rozpraszać i uciekać, jeszcze zanim Eriadorczycy dotarli do rzeki. Przez resztę dnia największą trudnością dla armii Eriadoru miał być powrót do dającego schronienie Caer MacDonald, gdyż burza śnieżna rozszalała się na dobre.
Luthien znowu dosiadł Wodnego Tancerza. Zbliżając się do murów miasta, usłyszał radosne okrzyki, bowiem wieści o pogromie wyprzedziły powracającą armię. Tego dnia młody Bedwyr stracił kilku przyjaciół, kobietę i dwóch mężczyzn, którzy byli stałymi bywalcami Krzatelfa, ale wierzył, że nie zginęli na próżno, i to pomagało mu przezwyciężyć smutek. Przecież odnieśli zwycięstwo; Eriador odniósł zwycięstwo! Zwycięska armia wraz ze sprzymierzeńcami z Port Charley napływała do miasta, rozchodziła się po jego ulicach, dzieliła na grupki, by móc rozpamiętywać chwalebne wyczyny.
Luthien, Katerin i Oliver wrócili do mieszkania przy Malutkiej Alkowie, żeby nadrobić zaległości kilku ostatnich tygodni. Młody Bedwyr był zachwycony, widząc swoich najdroższych przyjaciół, zwłaszcza Katerin. Nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo tęsknił za tą kobietą z Hale. Oczywiście myślał o Siobhan i o ich spotkaniu poprzedniego wieczoru, ale jeszcze nie rozumiał, co ono oznacza.
Teraz wiedział tylko, że jest zadowolony, bardzo zadowolony, mogąc jeszcze raz ujrzeć Katerin O’Hale.
Jakiś czas później dołączyli do nich Brind’Amour, Siobhan i Shuglin, który również miał za sobą pracowity dzień.
– Zabiliśmy wszystkich cyklopów biegających po ulicach Caer MacDonald – zapewnił ich krzat. – Nie ma już pożarów.
Brind’Amour zasiadł na najwygodniejszym z trzech foteli w małym saloniku i uniósł puchar wina, żeby uczcić pomyślne wiadomości. Siobhan i Oliver również usiedli i sączyli wino, a pozostała trójka wzniosła toast złocistym miodem.
Siedząc na kamiennym palenisku, Luthien patrzył na Katerin. Obydwoje młodych rozgrzewał nie tylko buzujący na palenisku ogień.
– To znaczy, nie ma już niepożądanych pożarów – poprawił się Shuglin, przesuwając się w stronę paleniska.
Zebrani w apartamencie cicho zachichotali.
– Kilka tysięcy cyklopów nadal biega swobodnie po okolicy – zauważył Oliver.
– Tam, gdzie szaleje burza śnieżna – prychnęła Katerin.
– Wyłapiemy tych, którzy przetrwają zamieć – rzekła ponuro Siobhan.
Luthien skinął głową. W powrotnej drodze do Caer MacDonald wyznaczono grupy pościgowe, które miały wytropić uciekających cyklopów.
– W pobliżu nie ma żadnych osad oprócz Felling Downs – ciągnęła Siobhan. – A tam bestie nie znajdą schronienia, bo wszystkie domy zostały zrównane z ziemią. Zapewne udadzą się do Port Charley.
Luthien prawie jej nie słuchał. Bardziej niepokoił go poważny ton kobiety półelfa. Ciężka bitwa zakończyła się, ale Siobhan nie pozwalała sobie na rozluźnienie. Rebelia była dla niej najważniejsza, pochłaniała ją bez reszty. Zrobiłaby wszystko, żeby wyzwolić Eriador i swój lud spod rządów Greensparrowa.
Wszystko? Na przykład poszłaby do łóżka z Karmazynowym Cieniem? Luthien natychmiast odpędził od siebie tę myśl i wyrzucał sobie, że mógł tak nisko ocenić Siobhan. Między nim i półelfem było coś prawdziwego, coś wspaniałego i ciepłego, i chociaż oboje wiedzieli, że nigdy więcej razem już tego nie osiągną, Luthien poprzysiągł sobie, iż nie będzie poddawał w wątpliwość utraconej więzi z Siobhan i nie będzie się dręczył wyrzutami sumienia. Dzięki temu, że ją poznał, stał się lepszym człowiekiem; miał szczęśliwsze życie, ponieważ ona była jego częścią. Patrząc na nią w tej chwili, Luthien wierzył całym sercem, że ona żywi takie same uczucia.
Przestał patrzeć na Siobhan, która nadal mówiła o czekających ich obowiązkach, i spojrzał na Katerin. Uświadomił sobie, że przypatrywała mu się, bo spłonęła rumieńcem (który rzadko widywało się na jej opalonych policzkach) i odwróciła zielone oczy w innym kierunku.
Luthien uśmiechnął się, żeby ukryć ból, i zamknął oczy. Odchyliwszy głowę do tyłu, zatrzymywał w pamięci obraz kobiety z Hale. Mimo że dyskusja była kontynuowana, a nawet przybrała na sile, młodzieniec zaczął drzemać.
– Nasz nieustraszony przywódca – rzekł ironicznie Oliver, zauważywszy ułożenie i miarowy oddech Luthiena.
Cała piątka wybuchnęła śmiechem. Katerin wyciągnęła rękę i potrząsnęła młodzieńcem.
– Niech śpi – powiedziała Siobhan.
Między dwiema kobietami natychmiast zrodziło się napięcie. Katerin odwróciła się i zmierzyła wzrokiem półelfa.
– Pracował dzień i noc – ciągnęła Siobhan, ignorując minę kobiety z Hale, wyraz twarzy świadczący o rywalizacji istniejącej między nimi.
Katerin wyprostowała się i opuściła ramię.
– No cóż, naturalnie cyklopi, którym udało się dzisiaj uciec, nie będą istotni – przerwał im Brind’Amour, przesadnie głośnym tonem, zmuszając pozostałych do zwrócenia na niego uwagi. – Wielu zginie podczas zamieci, a ci, którzy przeżyją, nie będą mieli siły się bronić, kiedy ich dopadniemy. Oczywiście będą maszerowali na zachód, do floty, która przestała być ich flotą!
– Czy Port Charley zdoła stawić im opór? – zapytał z powagą Oliver, albowiem większość tamtejszych śmiałków znajdowała się obecnie w Caer MacDonald.
– Dojdzie tam zaledwie garstka jednookich – uspokajała go Siobhan.
– A my sprowadzimy wystarczająco dużo wojowników, zanim te bestie przybędą – szybko dorzucił Brind’Amour. – Nie będziemy ich odstępować nawet na krok, a poza tym znamy drogę na skróty. Nie, z ich strony nic nam nie grozi. Armia Avon, która wylądowała na naszym wybrzeżu, została rozgromiona.
– Ale co to oznacza? – zagadnęła Siobhan.
To pytanie zadawali sobie wszyscy.
Nastąpiła martwa cisza. Rozważając długofalowe następstwa dzisiejszego zwycięstwa, każdy z obecnych uświadamiał sobie, że może być ono jedynie drobiazgiem, chwilową ulgą, iskierką nadziei w mroku, który symbolizował Greensparrow.
– To oznacza, że wygraliśmy bitwę – rzekł Brind’Amour po długim namyśle. – I teraz dysponujemy flotą, która zdoła powstrzymać wszelkie inwazje dokonywane za pośrednictwem Port Charley. Jednak teraz Greensparrow będzie nas traktował poważniej – ostrzegł czarnoksiężnik. – Śnieg jest głęboki i to nam sprzyja, daje trochę czasu, ale dni robią się cieplejsze, więc czekają nas roztopy. I zaraz potem powinniśmy się spodziewać wymarszu armii ze Ściany Malpuissant, a także nadejścia innych oddziałów przez przełęcze Żelaznego Krzyża. Obie te armie będą większe niż wojsko, które właśnie pokonaliśmy na polu.
Teraz, gdy padło to nasuwające się wszystkim pytanie, a czarnoksiężnik przypomniał oczywiste prawdy, triumfalny nastrój rychło ulotnił się.
Brind’Amour bacznie przyglądał się każdemu towarzyszowi z osobna. Wiedział, że ta piątka stanowi reprezentatywną grupę Eriadorczyków. Na przykład Katerin, dumna Katerin, pragnąca powrotu do czasów wolnego Eriadoru, do czasów świetności Eriadoru. Większość wyspiarzy była taka jak ona – na Bedwydrin, Marvis – i Caryth – i podobnie miała się rzecz z mieszkańcami Port Charley i plemionami na północ od Eradoch, w regionie Bae Colthwyn.
Była też Siobhan, gniewna Siobhan, nękana przez niesprawiedliwość i przejęta myślą o zemście. Znakomicie reprezentowała mądrych ludzi Montfort – nie, Caer MacDonald, teraz tak nazywało się to miasto. To ona była architektem całej sprawy, to ona wspomogła rebelię podstępami. Była dumna, ale nie aż tak dumna, by nie pozwolić na interwencje czarnoksiężnika, ilekroć rozumiała, że przyniosą one korzyść jej ludowi.
Był także Shuglin, którego pobratymcy cierpieli najbardziej. Brind’Amour wiedział, że ten krzat powodował się czymś więcej niż tylko gniewem albo rezygnacją. Krzaty, które zginęły w samobójczej zasadzce pod przewróconym murem, nie były ani wściekłe, ani zasmucone. Robiły to, co uważały za słuszne, w nadziei, że ich poświęcenie polepszy los Eriadoru i jego mieszkańców. Ten sinobrody malec był najczystszym z żołnierzy. Brind’Amour pomyślał, że gdyby miał dziesięć tysięcy takich jak Shuglin, mógłby zetrzeć Greensparrowa i całą Avon z powierzchni świata.
I jeszcze Oliver, typowy przedstawiciel wielu obcych łotrzyków na Eriadorze. Do tej nieprzyjaznej ziemi chętnie ściągali ci, którzy nie potrafili się przystosować do warunków panujących na Avon czy w Gaskonii, albo nawet w odleglejszych krainach. Niziołek pokazał, ile jest wart jako wojownik i jako zaufany towarzysz Luthiena. Ale jego prawdziwa wartość, podobnie jak wielu innych, którzy z pewnością mieli jeszcze wypłynąć w miarę rozszerzania się rebelii, przejawiała się w znajomości innych miejsc i innych ludzi. Gdyby ten bunt osiągnął poziom, na którym Gaskonia uznałaby za stosowne zaangażować się w wojnę, wiedza Olivera o tej krainie okazałaby się bezcenna. Oliver dyplomatą? Brind’Amour rozważał taki wariant od jakiegoś czasu.
I wreszcie Luthien, który wciąż drzemał, oparty plecami o kominek. Brind’Amour uświadomił sobie, że ów młodzieniec był nimi wszystkimi. Dumny jak wyspiarz, gniewny jak mieszkaniec Caer MacDonald, prawy, nieegoistyczny żołnierz. Symbol, którego tak bardzo potrzebowali Eriadorczycy. Dzięki swoim wyczynom Luthien stał się bez wątpienia czymś w rodzaju kamienia węgielnego przyszłej klęski lub triumfu Eriadoru. Legenda o „grze Luthiena” już wyszła poza mury miasta i zataczała coraz szersze kręgi, mieszając się z opowieściami o Karmazynowym Cieniu, tajemniczym wrogu tego, co reprezentował niegodziwy Greensparrow. Któż mógł przewidzieć, że młodzieniec z Bedwydrin tak szybko osiągnie sławę?
– Ja! – odpowiedział sobie nagle Brind’Amour. Mimowolnie wyrzekł to słowo na głos. Poczuł zakłopotanie i zaczął nerwowo chrząkać i rozglądać się dookoła.
– Co to było? – zapytał Luthien, przeciągając się po obudzeniu.
– Nic, nic – przeprosił czarnoksiężnik.– Wiesz, ja tylko ćwiczyłem swoją szczękę zgodnie z nakazem umysłu.
Pozostali wzruszyli ramionami i nie poświęcali już mu więcej uwagi, z wyjątkiem przenikliwego Olivera, który nie spuszczał oczu z czarnoksiężnika, jakby starał się odgadnąć każdą myśl Brind’Amoura.
– Wiecie – zaczął niziołek, zwracając na siebie oczy wszystkich – byłem kiedyś w dzikiej krainie Angarothe. – Widząc, że to oświadczenie nie zrobiło na nikim specjalnego wrażenia, szybko wyjaśnił: – Gorąca, zakurzona ziemia nieco na południe od Gaskonii.
– Wojna o Angar? – zagadnął Brind’Amour, który był większym światowcem niż reszta, pomimo iż większość kilku ostatnich stuleci przespał w jaskini.
– Wojna o angaż? – naśmiewał się Luthien.
– Angar – poprawił go Oliver. Wyglądał na urażonego. – Rzeczywiście – odpowiedział czarnoksiężnikowi.– Walczyłem z samym deBoise, w Czwartym Regimencie Cabalaise.
Czarnoksiężnik uniósł brew i pokiwał głową. Chyba był pod wrażeniem, jednak wzmianka o deBoise nic nie znaczyła dla pozostałych osób w pokoju. Oliver nadął się dumnie i rozejrzał dookoła, ale szybko spuścił z tonu, widząc ignorancję swojej publiczności.
– Czwarty Cabalaise – rzekł z naciskiem. – Byliśmy w najgłębszej części Angarothe, za Czerwonymi Lansjerami, największą i najstraszniejszą z armii tego kraju.
Brind’Amour zobaczył zaciekawione spojrzenia słuchaczy i skinął głową porozumiewawczo, przydając znaczenia opowieści Olivera, chociaż bardzo wątpił, czy niziołek kiedykolwiek gościł w okolicach Angarothe. Gaskończycy, którzy wybierali się do tej dzikiej krainy, najczęściej nie wracali. Ale Brind’Amour znał opowieść o deBoise i Czwartym Regimencie, o jednym z klasycznych zwycięstw w historii wojen.
– Nie mogliśmy wygrać – ciągnął Oliver. – Było nas dwustu przeciw kilkunastu tysiącom i nikt nie marzył, że wyjdzie stamtąd żywy.
– I co zrobiliście? – zapytał Luthien po długiej, dramatycznej pauzie, żeby skłonić niziołka do opowiedzenia dalszego ciągu.
Oliver pstryknął palcami i gwizdnął przeciągle.
– Oczywiście zaatakowaliśmy.
– Mówi prawdę – wtrącił się Brind’Amour, zanim na twarzach pozostałej czwórki zdążył się pojawić wyraz powątpiewania. – DeBoise rozciągnął linię wzdłuż listowia okalającego obóz nieprzyjaciela. Postawił samych ludzi z bębnami. Użyli kijów do walenia w drzewa, imitowali odgłosy potężnych słoni i innych groźnych bestii. Wszystko to miało przekonać wroga, że jest ich o wiele więcej, że tworzą ogromną armię.
– Czerwoni Lansjerzy byli znużeni bitwą – dodał Oliver. – I nie dysponowali dobrym terenem, żeby toczyć walkę. Dlatego wycofali się w góry.
– DeBoise obserwował ich i na każdym kroku obrzucał czczymi groźbami – dokończył Brind’Amour. – Zanim dowódcy Czerwonych Lansjerów zorientowali się, że mają do czynienia z blefem, Czwarty Regiment znalazł posiłki, których potrzebował. Czerwoni Lansjerzy Angarothe zeszli z góry, zamierzając rozprawić się z małym oddziałem, ale to z nimi się rozprawiono. To było jedyne gaskońskie zwycięstwo w tej kampanii.
Ostatnie zdanie Brind’Amoura sprawiło, że Oliver spojrzał na czarnoksiężnika spode łba, ale szybko się rozchmurzył, gdyż bardzo pragnął opowiedzieć o swoim wkładzie w strategiczny triumf.
– Chcieli je nazwać „blefem Olivera” – oświadczył. Brind’Amourowi udało się zachichotać cicho.
– Wyborna opowieść – rzekł Shuglin. Najwyraźniej nie rzuciła go ona na kolana.
– Ale czy kryje się w niej jakiś sens? – dopytywała się Katerin. Poirytowany Oliver pokręcił głową, jakby usłyszał niedorzeczne pytanie.
– Czy nie jesteśmy w takiej sytuacji jak Czwarty Regiment Cabalaise? – zapytał.
– Powiedz wprost, o co ci chodzi – rzekł Shuglin.
– Oczywiście atakujemy – odparł bez wahania Oliver.
Tym razem wszyscy wybałuszyli oczy! Niziołek nie zwracał uwagi na osłupiałe miny słuchaczy. Spojrzał tylko na czarnoksiężnika, spodziewając się, że znajdzie u niego wsparcie.
Brind’Amour pokiwał głową i uśmiechnął się – cały czas miał nadzieję, że ktoś z grupy wysunie właśnie taką sugestię i oszczędzi mu kłopotu. Czarnoksiężnik uświadomił sobie, że lepiej służy sprawie, zgadzając się z planami, a nie przekonując rebeliantów do wymyślonych przez siebie pomysłów.
Katerin podniosła się z paleniska i otrzepała ręce o zakurzone bryczesy.
– Gdzie zaatakujemy? – zapytała, uważając cały wywód niziołka za niedorzeczny.
– Zaatakujemy... – odparł Brind’Amour – ...Ścianę Malpuissant, zanim Greensparrow zdąży przemieścić swą armię z Princetown na północ.
Nagle ta perspektywa przestała się wydawać Luthienowi absurdalna.
– Zdobędziemy Dun Caryth i przetniemy krainę na pół – wtrącił młodzieniec. – Mając góry i mur, i jeszcze flotę strzegącą naszych portów, zmusimy Greensparrowa, żeby zaatakował nas na terenie, który my wybierzemy.
– A zuchwały podbój sprawi, że Greensparrow pomyśli, iż jesteśmy silniejsi niż w rzeczywistości – dodał chytrze Oliver.
W zielonych oczach Siobhan zatliła się nadzieja.
– I będziemy silniejsi – zapewniła – kiedy północne ziemie dowiedzą się o naszym zwycięstwie tutaj i kiedy cały Eriador uświadomi sobie, na czym naprawdę polega rebelia. – Popatrzyła na resztę. Dosłownie rozsadzał ją entuzjazm. – Cały Eriador odzyska nadzieję.
– „Blef Olivera”? – podsunął Brind’Amour.
Nikt nie wyraził sprzeciwu, a niziołek promieniał ze szczęścia – tylko przez chwilę. Oczywiście wcale nie walczył z deBoise w Angarothe i nagle przyszło mu do głowy, że spycha ich wszystkich na bardzo śmiałą, niebezpieczną drogę. Odchrząknął. Na jego twarzy odmalował się niepokój.
– Mam spore obawy – przyznał i zaraz poczuł, jak jego okrągłe ramionka przygniata ciężar spojrzeń Luthiena, Siobhan, Shuglina i Katerin. – Mają tych swoich czarnoksiężników – ciągnął, próbując uzasadnić ten nagły zwrot. Czuł, że powinien wyrazić jakieś wątpliwości, żeby go nie obwiniano w razie klęski. Ale gdyby to wszystko jednak się zaczęło, a zwłaszcza gdyby zakończyło się sukcesem, niziołek bardzo chciał, żeby akcja znana była jako „blef Olivera”. – Jakoś nie przekonuje mnie pomysł wyzywania na pojedynek czarnoksiężników.
Brind’Amour machnął ręką lekceważąco.
– Magia nie jest taka jak dawniej, mój drogi Oliverze – zapewnił niziołka i pozostałych słuchaczy. – Inaczej Morkney zostawiłby Luthiena w popiołach na dachu Ministerstwa, a ty zamarzłbyś jak gargulec z boku wieży! A ja przysięgam, że znacznie bardziej przydałbym się na polu.
W słowach czarnoksiężnika wyczuwało się przekonanie. Od czasu, gdy opuścił jaskinię, która tak długo była dla niego domem, zdążył już się zorientować, iż esencja magii uległa zmianie. Wciąż istniała, wciąż unosiła się w powietrzu, ale nie była tak mocna jak kiedyś. Brind’Amour rozumiał przyczynę tego stanu rzeczy. Konszachty Greensparrowa z demonami wykoślawiły magię, uczyniły z niej coś mrocznego i złego, a to z kolei osłabiło samą strukturę magicznego gobelinu, źródło magicznej mocy. Brind’Amour bardzo nad tym ubolewał. Tęsknił za dawnymi czasami, kiedy utalentowany czarnoksiężnik miał ogromną siłę, kiedy najlepsi magowie potrafili toczyć bój z całymi armiami i zmuszali je do ucieczki. Jednak Brind’Amour doskonale rozumiał, że w tej wojnie z Greensparrowem i książętami-magami króla, w sytuacji, gdy on sam był jedynym czarnoksiężnikiem na północ od gór, pozorny brak magicznej mocy mógł być dla Eriadoru ostatnią nadzieją.
– Zatem na podbój Ściany – rzekł.
Luthien popatrzył na Katerin, potem na Shuglina i wreszcie na Siobhan, ale tym razem nie potrzebował potwierdzenia od swoich przyjaciół. Caer MacDonald było wolne, ale nie utrzymałoby wolności, gdyby czekali na kolejne posunięcie Greensparrowa. Ta wojna była grą w szachy, a oni grali białymi pionami.
Nadeszła pora na następny ruch.
CIEPŁE POWITANIE
Nazajutrz śnieg nieco odtajał, ale jego półmetrowa warstwa wciąż zalegała na polach południowego Eriadoru, a w niektóre zaspy mógł się całkowicie zapaść człowiek na koniu tak, że nie zostałby żaden ślad.
Tak czy owak, z Caer MacDonald wymaszerował potężny oddział, składający się głównie z mieszkańców Port Charley, poszukujący tych siedmiu tysięcy Gwardzistów Pretoriańskich, którzy zdołali wyrwać się z bitwy. W rękawicach z baraniej skóry, grubych płaszczach z wełny i irchowych butach, ubrani w wiele warstw pończoch i niosący sakwy z suchym drewnem do podpałki, Eriadorczycy byli dobrze przygotowani na zimową pogodę, w przeciwieństwie do jednookich uciekinierów. Cyklopi byli zmęczeni i głodni, w większości ranni i osłabieni upływem krwi, toteż pierwsza mroźna i śnieżna noc zebrała straszliwe żniwo. Eriadorczycy nie przeszli nawet trzech kilometrów od bram Caer MacDonald, a już natknęli się na szeregi zamarzniętych ciał i rozdygotanych cyklopów ze zsiniałymi wargami. Jednoocy mieli tak zdrętwiałe i opuchnięte ręce, że nawet nie mogli utrzymać broni.
Niebawem sznur więźniów zaczął się ciągnąć całymi kilometrami aż do bram Caer MacDonald. Do godzin popołudniowych znaleziono ponad tysiąc gwardzistów, a wedle szacunków powracających kurierów dwa albo trzy razy tyle zmarło na ośnieżonych polach. Mimo to spora część bestii przetrwała i kierowała się wprost na Port Charley.
Brind’Amour użył swego magicznego wzroku, żeby zlokalizować jednookich, i dzięki jego wskazówkom grupa pościgowa dogoniła i wybiła wielu z nich.
Zastępca dowódcy, Długie Rękawy, wciąż ranny po zawaleniu się mostu i z grotem elfiej strzały tkwiącym głęboko w ramieniu, prowadził główny oddział jakichś trzech tysięcy Gwardzistów Pretoriańskich. Byli nękani na każdym kroku i nie mieli siły, żeby w jakikolwiek sposób reagować na te ataki. Ale mimo wszystko brnęli do przodu, żywiąc się mięsem swoich zmarłych i kuląc grzbiety, smagane lodowatym śniegiem.
Niebawem liczba cyklopów zmniejszyła się do dwóch tysięcy, a więc było ich prawie tyle samo co żołnierzy z grupy pościgowej, ale pogoda stale się poprawiała, a śnieg topniał z godziny na godzinę. Już tylko ze strachu Długie Rękawy zmuszał swoich żołnierzy do ciągłego marszu, aż wreszcie ujrzeli wysokie maszty okrętów Avon na przystani w Port Charley.
W szeregach jednookich rozległy się radosne okrzyki, mimo że wszyscy zdawali sobie sprawę, że skoro są tak blisko miasta, oddział pościgowy zapewne przypuści niebawem frontalny atak.
Żołnierze Avon nie uświadamiali sobie jednej rzeczy. Podczas gdy oni patrzyli na maszty jak na wybawienie, zwiadowcy mieszkańców Port Charley przyglądali się im i lokalizowali cele dla załóg, które nauczyły się całkiem nieźle obsługiwać katapulty na przejętych statkach.
Jeden po drugim, okręty wystrzeliwały ogniste ładunki i kosze zaostrzonych kamieni. Długie Rękawy miał wydać rozkaz zaatakowania miasta, ale los chciał, że już pierwszy pocisk, płonąca kula lepkiej, czarnej smoły, trafiła zastępcę dowódcy, spalając mu piękne włosy, rękawy i na dodatek bokobrody.
Zdezorientowani, przerażeni, pozbawieni przywódcy cyklopi rozpierzchli się na wszystkie strony, Jedni zaczęli szturmować Port Charley, inni zawrócili na wschód, gdzie już czekała armia ze starym Dozierem na czele. Rzeź dokonała się w godzinę, a pozostali przy życiu jednoocy odzyskali tylko jeden okręt i popłynęli na północ, gdzie Diamentowa Brama miała się stać ich więzieniem.
Tymczasem w Caer MacDonald przygotowania do marszu na Ścianę Malpuissant były już całkiem zaawansowane. Postanowiono, że armia rozdzieli się na dwa oddziały. Shuglin wraz z krzatami miał iść do Żelaznego Krzyża, żeby strzec przełęczy i, gdyby wszystko przebiegało pomyślnie, wyszukać i zachęcić do udziału w rebelii kolejnych pobratymców. Główne siły, prowadzone przez samego Brind’Amoura, miały maszerować wokół gór.
Brawurowość tych posunięć stawała się oczywista w miarę upływu dni. Armia nie była zbyt liczna, bowiem mieszkańcy Port Charley wrócili do swoich domów, a poza tym sporo osób zginęło albo odniosło rany. Przetrzymywanie w mieście takiej liczby Gwardzistów Pretoriańskich było zbyt niebezpieczne, dlatego, podobnie jak ich kompani wyłapani na polu za Port Charley, zostali przewiezieni na zachód, a potem przetransportowani na północ, do Diamentowej Bramy, skąd nie można było uciec.
W tej sytuacji Luthienowi i Brind’Amourowi pozostawało do dyspozycji raptem kilka tysięcy żołnierzy i było oczywiste, że powodzenie „blefu Olivera” zależało od wsparcia, jakie Eriadorczycy zdołają uzyskać w ciągu następnych dni. Obaj wiedzieli, że wieści o rebelii dotarły do kolejnych miast na północy i w całej okolicy rozbrzmiewały okrzyki radości z powodu wyzwolenia Caer MacDonald. Ale chyba oczekiwali zbyt wiele, sądząc, że przyłączy się do nich cała masa rolników. Niedługo zaczynała się pora siewów, a także najlepszy sezon na połowy dla tych Eriadorczyków, którzy żyli z morza. Zresztą, nawet pomimo oszałamiających zwycięstw, pomimo iż zdobyli miasto i nie oddali go armii Gwardzistów Pretoriańskich, Eriadorczycy żyli wystarczająco długo pod rządami niegodziwego Greensparrowa, by wiedzieć, iż do wygrania walki jest jeszcze długa droga.
– Pojadę z O1iverem – oznajmił Luthien Brind’Amourowi któregoś ranka, gdy kroczyli po miejskim murze, obserwując przygotowania, doglądając zbiórki wozów i układanego w hałdki prowiantu.
Czarnoksiężnik spojrzał na młodzieńca z zaciekawieniem.
– Pojedziesz? – zapytał.
– Przed armią – wyjaśnił Luthien. – Po łuku bardziej wysuniętym na północ.
– Żeby zdobyć poparcie – rozumował czarnoksiężnik. I natychmiast umilkł, by rozważyć ten pomysł.
– Nie będę robił tajemnicy z tego, kim jestem – powiedział Luthien. – Ruszam otwarcie jako Karmazynowy Cień, jako wróg tronu.
– W tych wioskach przebywa sporo cyklopów – przypomniał mu Brind’Amour. – A także wielu kupców i rycerzy lojalnych wobec Greensparrowa.
– Tylko dlatego, że dobrze im się wiedzie pod rządami złego króla, podczas gdy Eriador cierpi! – wycedził Luthien przez zaciśnięte zęby; jego twarz nabrała dzikiego wyrazu.
– Powód jest nieistotny – odparł Brind’Amour.
– Znam lud Eriadoru – oświadczył Luthien. – Prawdziwych Eriadorczyków. Jeśli nie zabijają cyklopów albo kupców, to dlatego, że nie mają nadziei, ponieważ sądzą, iż choćby nie wiadomo ilu uśmiercili, przyjdą nowi wrogowie, którzy ukarzą buntowników i ich rodziny.
– Nie jest to bezpodstawna obawa – rzekł Brind’Amour.
Ostatnimi czasy czarnoksiężnik zgłaszał zastrzeżenia i wątpliwości co do każdego nowego pomysłu. Już dawno doszedł do wniosku, że Luthien wymyślił wspaniały manewr, zuchwały dodatek do już i tak zuchwałego planu. A istniało spore prawdopodobieństwo, że będą potrzebowali pomocy. Ściana Malpuissant została wzniesiona przez Gaskończyków przed wieloma wiekami w celu zapobieżenia takiej właśnie rebelii, kiedy to południowe królestwo podbiło Avon i uznało, że nie potrafi poskromić dzikiego Eriadoru. Ten mur budowano z myślą o odpieraniu ataków północnych plemion; niełatwo byłoby go sforsować!
– Ale teraz zaznają nadziei – stwierdził Luthien. – Na tym polega sens działalności Karmazynowego Cienia. To, co robię, mając na sobie ten płaszcz, już dawno przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Liczy się jedynie to, że go noszę, że pozwalam im myśleć, iż jestem bohaterem z dawnych czasów, który poprowadzi ich do wolności.
Brind’Amour długo i surowo wpatrywał się w Luthiena. Pod wpływem tego znajomego spojrzenia młody człowiek poczuł się niepewnie. Stopniowo jednak twarz czarnoksiężnika wypogodziła się i przybrała niemal ojcowski wyraz. Luthien miał nadzieję, że taki będzie kiedyś jego ojciec.
Luthien uświadomił sobie, że od czasu, kiedy Katerin pojawiła się ze Ślepym Siepaczem, mieczem rodu Bedwyrów, i oznajmiła mu, iż na wyspie Bedwydrin wybuchł bunt, prawie wcale nie myślał o Gahrisie. Zastanawiał się teraz, jak mu się wiedzie. Poczuł gwałtowną tęsknotę za domem, ale gdy pomyślał o swoim bracie, Ethanie, wysłanym przez ojca na pewną śmierć, i o Garth Rogarze, swoim przyjacielu-barbarzyńcy, którego rozkazano zamordować po tym, jak został pokonany na arenie przez Luthiena, od razu mu przeszło. Opuścił wyspę Bedwydrin i Gahrisa z ważnych powodów, a szybki rozwój wydarzeń nie dawał mu czasu na zamartwianie się o człowieka, którego przestał uważać za swego ojca.
Spojrzał na Brind’Amoura. Nagle zapragnął aprobaty starca, zapragnął zobaczyć jego uśmiech, tak jak niegdyś widywał uśmiech Gahrisa, ilekroć wygrywał na arenie.
A Brind’Amour spełnił jego nieme życzenie i jeszcze położył mu dłoń na ramieniu.
– Jedź jeszcze dziś – polecił młodzieńcowi.
– Pojadę do Bronegan, a potem prosto na Pola Eradoch – zapowiedział Luthien. – A kiedy wrócę do ciebie na wschodnie krańce Glen Albyn, przyprowadzę większą armię niż ta, która ma niedługo opuścić Caer MacDonald.
Brind’Amour skinął głową i poklepał młodego Bedwyra po plecach. Luthien pobiegł, żeby odszukać Olivera i ich wierzchowce.
Stary czarnoksiężnik przez jakiś czas stał na murze i obserwował młodego przyjaciela, a potem nie przyglądał się już niczemu. Postawił Luthiena na tej drodze dawno temu, w dniu spotkania w smoczej jamie, kiedy podarował mu karmazynowy płaszcz. Był odpowiedzialny, przynajmniej po części, za powrót legendy i gdy patrzył teraz na Luthiena, który tak pragnął wziąć na siebie brzemię odpowiedzialności, jego stara, ledwo dychająca pierś pęczniała z dumy.
Taką dumę mógłby odczuwać ojciec, patrząc na swego syna.
NADEJŚCIE WIOSNY
– On robi to, co należy – stwierdziła Siobhan, wchodząc na mur obok Katerin.
Kobieta z Hale nie odwróciła się, by spojrzeć na półelfa, chociaż była zaskoczona, że Siobhan wybrała akurat ten odcinek ściany, tak blisko niej.
Tymczasem w dole Oliver i Luthien wyjeżdżali przez bramę, niziołek na żółtym kucu, a młody Bedwyr, dumnie wyprostowany, na błyszczącym, białym Wodnym Tancerzu. Zdążyli się już pożegnać ze wszystkimi, na których im zależało, więc nie oglądali się za siebie. Jechali na swoich wierzchowcach po dziedzińcu, w kierunku przewróconej ściany. Na ziemi wciąż leżały zwłoki cyklopów, których nie zdołano usunąć, czarno-srebrne bryły na wolno topniejącym śniegu.
– Mają przed sobą długą jazdę – zauważyła Siobhan.
– Kto? – zagadnęła Katerin.
Siobhan zerknęła na nią sceptycznie i zauważyła, że jej rywalka spogląda na wschód, na zaróżowioną świtem Unię horyzontu. Dumna kobieta z Hale celowo nie patrzyła na odjeżdżającego Luthiena.
– Nasi przyjaciele – odparła Siobhan, przyjmując zaproszenie do głupiej, dziecinnej gry.
Teraz Katerin spojrzała niedbale na oddalających się towarzyszy.
– Luthien jest zawsze w drodze – rzekła. – W tę czy w tamtą stronę, dokądkolwiek koń go powiezie.
Siobhan nadal przyglądała się kobiecie, usiłując przejrzeć jej myśli.
– Taki już jest – oświadczyła stanowczo Katerin, wreszcie spoglądając półelfowi w oczy. – Jeździ tam, gdzie chce, i kiedy chce, i niech żadna kobieta nie roi sobie, że zostanie dla niej albo przy niej. – Katerin szybko odwróciła wzrok, i to zdradziło jej uczucia bardziej, niżby sobie tego życzyła. – Niech żadna kobieta nie roi sobie, że uda jej się zmienić postępowanie Luthiena Bedwyra.
Wypowiedziała te słowa z całkowitym spokojem, ale Siobhan z łatwością wyczuwała jej rozgoryczenie. Katerin cierpiała, a jej opanowanie było tylko fasadą, podczas gdy słowa były jak ostre strzały, mające ugodzić półelfa prosto w serce, nie miała do Luthiena żalu z powodu wyjazdu, bowiem, podobnie jak młody Bedwyr, pogodziła się ze specyficznym charakterem ich związku.
Siobhan milczała przez dłuższy czas, rozmyślając o swoim współczuciu dla Katerin i o słowach, którymi pragnęła ją dotknąć kobieta z Hale. Wiedziała, iż ta słowna utarczka była jedynie przejawem samoobrony, ale mimo wszystko czuła się zaskoczona, że Katerin tak ją zaatakowała i zapragnęła pogorszyć jej samopoczucie w związku z wyjazdem Luthiena.
– Mają przed sobą długą jazdę – powtórzyła Siobhan. – Ale nie obawiaj się – dodała z naciskiem, żeby zwrócić uwagę Katerin. – Ja wiem, że Luthien potrafi długo jeździć.
Dwuznaczna, nietypowa dla Siobhan uwaga, wypowiedziana chytrym, nieco lubieżnym głosem, sprawiła, że Katerin zamilkła.
Kobieta półelf odwróciła się i z łatwością zsunęła po drabince, zostawiając towarzyszkę z cieniem jadących na północny wschód Luthiena i Olivera.
Katerin patrzyła na znacznie już oddalonych jeźdźców, a zwłaszcza na Luthiena, swojego przyjaciela z dawnych lat na Bedwydrin, kiedy to razem stracili niewinność i w sferze uczuć, i w sprawach całego świata. Pragnęła zranić Siobhan słowami, a może i fizycznie. Lubiła ją, żywiła do niej głęboki szacunek i pod wieloma względami uważała ją za przyjaciółkę. Ale nie potrafiła stłumić dotkliwej zazdrości.
Przegrała ten pojedynek na słowa. Zdawała sobie z tego sprawę, stojąc na murze Caer MacDonald w chłodzie wczesnej wiosny. Patrzyła, jak Luthien odjeżdża, i bez powodzenia starała się powstrzymać łzy, które wzbierały w jej błyszczących, zielonych oczach.
– Jak ty świetnie potrafisz uciekać od problemów – zauważył Oliver, kiedy obaj oddalili się od muru Caer MacDonald.
Luthien spojrzał na małego towarzysza z zaciekawieniem, nie rozumiejąc jego uwagi.
– My chyba pakujemy się w kłopoty – odparł. – Wcale od nich nie uciekamy.
– Walka z cyklopami nigdy nie jest kłopotem – wyjaśnił Oliver. – W każdym razie to nie jest coś, czego się obawiasz.
Luthien zerknął na niego podejrzliwie, usiłując się domyślić, do czego zmierza niziołek.
– Ale świetnie ci poszło, jeśli chodzi o unikanie innego, bardziej subtelnego i bolesnego rodzaju kłopotów – rzekł Oliver. – Najpierw wysyłasz Katerin do Port Charley...
– Sama się zgłosiła – zaprotestował Luthien. – Zażądała, żeby ją tam posłać!
– A teraz załatwiłeś sobie wyjazd na jakieś dwa tygodnie – ciągnął bez wahania niziołek, ignorując protesty Luthiena.
Młody Bedwyr przestał się obruszać, gdyż uświadomił sobie, że nie jest bez winy.
– O, tak – naigrawał się Oliver. – W wojaczce prawdziwy z ciebie bohater, ale w miłości... szkoda gadać.
Luthien chciał zmienić temat rozmowy, ale wiedział, że na to jest już za późno.
– Jak śmiesz? – wycedził gniewnie i Oliver uświadomił sobie, że zranił swego druha. – Co ty o tym wiesz? – dorzucił. – Co ty w ogóle wiesz?
– Mam dużą wprawę i talent w sprawach sercowych – odparł chłodno niziołek.
Luthien spojrzał z góry na liczącego niespełna metr wzrostu towarzysza. Na jego twarzy malowało się wyraźne powątpiewanie.
Oliver prychnął z oburzeniem.
– Głupi chłopak – oświadczył, pstrykając palcami w powietrzu. – W Gaskonii powiada się, że o wartości kupca świadczy tylko jego kiesa, dobrego wojownika poznaje się po jego broni, a dobrego kochanka...
– Oliverze! – przerwał mu Luthien, gwałtownie się rumieniąc.
– ...po jego sercu – dokończył niziołek, patrząc z zaciekawieniem na wstrząśniętego przyjaciela. – Oj, lubisz ty się babrać w rynsztoku! – napomniał go surowo.
– Myślałem, że... – wyjąkał Luthien, ale nie dokończył zdania i tylko machnął bezradnie ręką. Kręcąc głową, zmusił Wodnego Tancerza do szybszego cwału i jego wierzchowiec wyskoczył przed Łachmana.
Oliver był uparty i spiął kuca, tak aby dotrzymywać kroku rumakowi młodzieńca.
– Ty nie znasz własnego serca, mój przyjacielu – rzekł, zrównawszy się z Luthienem. – Dlatego uciekasz, a jednak nie zdołasz uciec!
– Oliver-poeta – ironizował młody Bedwyr.
– Gorzej mnie już nazywano.
Luthien dał za wygraną, podobnie jak niziołek, ale chociaż ich rozmowa dobiegła końca, nadal intensywnie rozmyślał ojej temacie.
Rzeczywiście, czuł się rozdarty. Rozpierała go namiętność i poczucie winy. Kochał i Katerin, i Siobhan, ale każdą w inny sposób. Nie żałował swojego związku z półelfem – jak mógłby wspominać te piękne chwile ze smutkiem – ale bardzo mu zależało na tym, żeby nie zranić Katerin. Pod żadnym względem i w żadnych okolicznościach. Dał się ponieść wydarzeniom, był przejęty wyprawą, miastem i pączkującą rebelią. Bedwydrin i Katerin wydawały mu się wówczas odległe o miliony kilometrów i miliony lat.
Ale ona wróciła do niego, wspaniała przyjaciółka z dawnych lat, jego pierwsza miłość – pierwsza i jedyna.
Jak mógł powiedzieć to teraz Katerin, po tym, co zrobił? Czy w ogóle zechciałaby go wysłuchać? Czy gdyby był na jej miejscu, wysłuchałby tłumaczeń drugiej strony?
Luthien nie umiał znaleźć odpowiedzi na te niepokojące pytania. Wciąż jechał szybko w kierunku najbardziej wysuniętego na północ skrawka Żelaznego Krzyża, pragnąc zostawić Caer MacDonald daleko w tyle.
Śnieg, który tak utrudnił cyklopom walkę i pozostawił na polu tylu martwych, daremnie próbujących uciec jednookich, był już tylko odległym wspomnieniem. Większość białych resztek pochłonęła mięknąca, wiosenna ziemia. Od dnia bitwy upłynęły zaledwie dwa tygodnie, a śnieg szybko topniał, wyjątkiem były góry, gdzie uparcie utrzymywała się zima. Drzewa gęstniały od pąków; ich wyraźnie zarysowane konary robiły się czerwone, brązowe, zamglone.
Luthien i Oliver byli poza Caer MacDonald od pięciu dni. Teraz zaczął maszerować Brind’Amour, wraz z kilkoma setkami żołnierzy, przeważnie mieszkańców Port Charley, którzy napłynęli z zachodu, żeby dołączyć do kampanii. Oddział tworzył długie szeregi, w których przeważali piechurzy. Na proporcach widniał symbol dawnego Eriadoru – górski krzyż na zielonym polu.
W tym samym czasie Shuglin i pozostałe przy życiu krzaty, około dwustu brodatych ludzików, opuścili Caer MacDonald przez południową bramę i ruszyli w góry. Masywne plecy krzatów uginały się pod ogromnymi pakunkami.
– Luthien przejechał przez Bronegan – rzekł czarnoksiężnik do jadącej obok niego Katerin.
Młoda kobieta skinęła głową, rozumiejąc, że jest to fakt, a nie przypuszczenie. Nie dziwiło jej, że czarnoksiężnik wie takie rzeczy.
– Ilu żołnierzy dołączyło do niego? – zapytała.
– Ma być ich stu – odparł Brind’Amour. – Ale dołączą do niego tylko pod warunkiem, że wróci przez to miasto, prowadząc wielu innych ochotników.
Katerin zamknęła oczy. Zdawała sobie sprawę, że rebelia weszła w najbardziej nieprzewidywalną i niebezpieczną fazę. Odnieśli zwycięstwo w Caer MacDonald i podnieśli dawne flagi Eriadoru, co dawało mieszkańcom wyspy jakąś nadzieję. Jednakże rolnicy i prości ludzie, którzy wiedli spokojny żywot, prawie nie nękani przez Greensparrowa i politykę, mogliby się do nich przyłączyć jedynie wówczas, gdyby uwierzyli nie tylko w słuszność sprawy, ale i w realność zwycięstwa.
– Oczywiście muszą zobaczyć te liczby – powiedział Brind’Amour, jakby ta nowina nie powinna była wzbudzić ani zaskoczenia, ani konsternacji. – Spodziewaliśmy się tego cały czas. Najbardziej ze wszystkich nienawidzę Greensparrowa.– rzekł stary czarnoksiężnik, chichocząc. – I jestem silniejszy niż większość czarnoksiężników, ale mimo wszystko nawet ja nie przyłączyłbym się do dwuosobowej armii!
Katerin zmusiła się do uśmiechu, ale wciąż dręczył ją problem natury logicznej. Żadne miasto na północ od Caer MacDonald i żadne inne miasto na całym Eriadorze, może z wyjątkiem Port Charley, nie zdoła zebrać znaczącej liczby żołnierzy. Ale te miasta były od siebie niezależne, nie miały nad sobą jednego władcy. Każde stanowiło małe królestwo i nic ich nie łączyło, nawet w tak zwanych „chwalebnych” czasach Bruce’a MacDonalda. Wyboiste ziemie Eriadoru zamieszkiwali indywidualiści i właśnie ten fakt wykorzystał Greensparrow podczas swojego pierwszego podboju, a teraz prawdopodobnie zamierzał uczynić to po raz wtóry. Młoda kobieta zmierzwiła błyszczące rude włosy i popatrzyła za siebie, na harmonijnie kroczącą masę. Był to silny oddział – chyba dostatecznie silny, by zdobyć Ścianę. Ale jeśli Greensparrow rozpocząłby kontratak, gdyby nawet schronili się za murem i skorzystali z bariery gór, gdyby świeżo pozyskana flota zdołała pohamować zapędy króla, i tak potrzebowali znacznie więcej żołnierzy.
Znacznie więcej.
– Dokąd uda się Luthien? – zapytała Katerin mimo woli.
– Na Pola Eradoch – odparł beztrosko Brind’Amour.
– A co znajdzie w tym dzikim miejscu? – ośmieliła się zagadnąć Katerin. – Ile dowiedziałeś się o góralach dzięki swym oczom?
Brind’Amour pokręcił głową; jego niechlujnie ułożone białe włosy i broda zakołysały się z boku na bok.
– Mogę wysyłać swoje magiczne oczy w wiele miejsc – odparł – ale tylko gdy mam jakiś punkt odniesienia. Czasami potrafię posłać je do Luthiena, ponieważ mogę zlokalizować jego myśli, dzięki czemu używam jego oczu jako przewodnika. Mogę odszukać Greensparrowa i kilkanaście osób z jego dworu, ponieważ są mi znani. Ale podobnie jak wtedy, gdy usiłowałem dojrzeć flotę, która żeglowała z Avon na północ, moja magia jest ślepa, jeśli nie mam punktu odniesienia.
– Czego dowiedziałeś się o góralach? – naciskała Katerin, wyczuwając, że czarnoksiężnik nie mówi całej prawdy.
Brind’Amour wyglądał na zmieszanego.
– Luthien nie przegra – powiedział tylko.
POLA ERADOCH
Mało uważnemu obserwatorowi północno-zachodni róg Eriadoru nie wydawał się bardzo odmienny od pozostałej części krainy. Faliste pola porośnięte grubą trawą – Eriadorczycy nazywali ją „ciężkim torfem” – rozciągały się aż po kres horyzontu niczym miękkie, zielone prześcieradło, chociaż w pogodne dni na zachodzie można było dostrzec łańcuch górski, a nawet szczyty Żelaznego Krzyża, biało-szare kropeczki sterczące ponad widnokręgiem daleko na południowy zachód.
Ale północny wschód, czyli górzyste Pola Eradoch, wyglądał zupełnie inaczej. Tu wiatr był trochę zimniejszy, niemal bezustanny deszcz wydawał się nieco bardziej dokuczliwy, a ludzie bardziej nieustępliwi. Skóra bydła była porośnięta grubym, kudłatym futrem, i nawet koniom rasy Morgan Highlander, takim jak Wodny Tancerz Luthiena, zapuszczano nieco dłuższe włosie, dla ochrony przed żywiołami.
Tej zimy na górzyste wyżyny spadło mniej śniegu niż zazwyczaj, chociaż i tak było go więcej niż w południowych zakątkach Eriadoru. Zresztą nie pokrywał całego terenu i nie zalegał zbyt głęboko. Przejeżdżając przez Pokos MacDonalda i sunąc w głąb regionu, Luthien i Oliver widzieli, że wszystko tonie w szarościach i brązach, gdzieniegdzie przetykanych plamami zieleni. Zima dobiegała kresu posępnie i melancholijnie, a na nadejście wiosny trzeba było jeszcze poczekać.
Tej nocy towarzysze rozbili obóz jakieś kilkadziesiąt kilometrów na wschód od Bronegan, na samym skraju Pól Eradoch. Kiedy zbudzili się następnego ranka, powitało ich niezwykłe w tych okolicach ciepło i gęsta mgła. Śnieg stopniał niemal całkowicie.
– Dzisiaj będzie się jechało powoli – zauważył Oliver.
– Nie sądzę – odparł Luthien bez najmniejszego wahania. – Nie ma wiele przeszkód – wyjaśnił.
– Jak daleko zamierzasz dotrzeć? – zapytał go niziołek. – Przecież wiesz, że oni już opuścili Caer MacDonald.
Luthien uświadomił sobie, że Oliver mówi prawdę. Prawdopodobnie Brind’Amour, Katerin, Siobhan i cała armia zdążyli już wymaszerować za bramy miasta i sunęli na północ i na zachód, tym samym szlakiem, który obrali Luthien i Oliver. Dopóki nie dostaną się do Pokosu MacDonalda. Stamtąd armia miała się udać na południe, do Glen Albyn, podczas gdy Luthien i Oliver od razu skręcili na północ, w poprzek Pokosu, do Bronegan, teraz zaś kierowali się na Eradoch.
– Jak daleko? – ponownie zapytał Oliver.
– Aż do Bae Colthwyn, jeśli będziemy musieli – odparł spokojnie Luthien.
Oliver zdawał sobie sprawę, iż jest to bezsensowna odpowiedź. Od zimnych i ciemnych wód Bae Colthwyn dzieliły ich trzy dni wyczerpującej jazdy. Zanim by tam dotarli i wrócili, Brind’Amour byłby pod murem i bitwa już by się zakończyła. Jednak niziołek rozumiał emocje, które skłoniły Luthiena do takiej odpowiedzi. W Bronegan zostali serdecznie powitani. Klepano ich po plecach i wznoszono toasty darmowym piwem. Jednak mieszkańcy Bronegan i emisariusze kilku innych okolicznych społeczności bardzo ostrożnie wypowiadali się na temat ewentualnego sojuszu. Ci ludzie stanęliby za Karmazynowym Cieniem i otwarcie sprzeciwili się Greensparrowowi tylko pod warunkiem, że Luthien udowodniłby im, iż w tej wojnie będzie walczył cały Eriador. Młody Bedwyr musiał wracać przez Bronegan w drodze na południe, albo przynajmniej wysłać tam kogoś, i gdyby nie zdołał pozyskać więcej sojuszników, musieliby sami pojechać z powrotem do Glen Albyn.
I oto znaleźli się na wyżynnych terenach ze świadomością, że czeka ich najtrudniejsza próba jedności Eriadoru. Górale Eradoch tworzyli niezależną społeczność; byli nieustępliwi j hardzi. Przez wielu byli uważani za nieokrzesanych. Żyli w plemionach, klanach opartych na zasadzie dziedziczenia, i często toczyli między sobą wojny. Byli myśliwymi, a nie rolnikami; lepiej posługiwali się mieczem niż pługiem, albowiem na Polach Eradoch liczyła się przede wszystkim siła.
O tym wszystkim pamiętał młody Bedwyr, generał, który doprowadził do klęski Belsen’Kriega za murami Caer MacDonald. Wszyscy górale, nawet dzieci, potrafili jeździć, i to bardzo dobrze, na swoich mocnych i kosmatych rumakach. Gdyby Luthienowi udało się zwerbować choć ułamek tych tysięcy przemierzających okoliczne pola, zyskałby kawalerię godną najlepszych Gwardzistów Pretoriańskich Greensparrowa. Jednak górale byli przesądni i nieobliczalni. Zapewne słyszeli o Luthienie, a raczej o Karmazynowym Cieniu, toteż jego wjazd do Eradoch nie był zaskoczeniem. Prawdopodobnie już wcześniej zdecydowano, czy goście zostaną przyjęci życzliwie, czy niechętnie.
Dwaj przyjaciele jechali prawie cały dzień. Luthien starał się kierować cały czas na północny wschód, ku Mennichen Dee, jedynej wiosce w całym regionie. Była to osada handlowa, punkt zborny; tu miały niebawem przybyć liczne klany górali, żeby wymienić niepotrzebne konie i sterty futer na sól i przyprawy korzenne albo błyszczące kamienie szlachetne, sprowadzane przez kupców z’ innych regionów.
Mgła nie ustępowała przez cały dzień i chociaż dwaj towarzysze starali się nie tracić dobrych humorów, wilgotne powietrze i nudny krajobraz mocno ich nużyły.
– Wkrótce powinniśmy rozbić obóz – stwierdził Luthien. Były to pierwsze słowa od paru godzin.
– Tej nocy trudno nam będzie rozpalić ognisko – pożalił się Oliver.
Luthien nie miał w zanadrzu żadnej riposty. Rzeczywiście, czekała ich zimna i trudna noc, gdyż nie mogli rozniecić ognia za pomocą cienkich i mokrych gałązek, które leżały na wyżynach.
– Do Mennichen Dee dojedziemy jutro – obiecał Luthien. – Tam zawsze znajdzie się schronienie dla wędrowca, który przybywa w pokojowych zamiarach.
– W tym sęk – rzekł niziołek dramatycznym głosem. – Bo czy my przybywamy w pokojowych zamiarach?
Luthienowi znowu zaczęła się dłużyć jazda; nie potrafił nic odpowiedzieć swojemu nadzwyczaj ponuremu druhowi.
Wkrótce na niebie za plecami Luthiena i Olivera ukazało się słońce, a raczej nieco tylko jaśniejsza plama na szarym tle. Luthien zaczął odczuwać dziwne mrowienie, jakby instynkt wojownika ostrzegał go przed czymś. Miał wrażenie, iż powinien mieć się na baczności; krew zaczęła szybciej pulsować w jego żyłach.
Zerknął na niziołka i przekonał się, że jego towarzysz również jedzie bardziej czujny, gotów uskoczyć albo wyciągnąć rapier.
Wodny Tancerz parokrotnie spuścił uszy. Łachman parskał.
Pojawili się we mgle jak duchy. Sunęli po miękkiej trawie niemal bezszelestnie. Opatuleni w futra i skóry, w wielkich, rogatych albo skrzydlatych hełmach, prawie nie przypominali istot ludzkich; wyglądali raczej jak dopełnienie koni, jak postacie z koszmarnego snu.
Dwaj podróżnicy zatrzymali się gwałtownie, ale żaden nie sięgnął po broń. Patrzyli jak urzeczeni na scenerię upiornej zasadzki. Górale, wielcy mężczyźni, przy których nawet Luthien wydawał się niski, nadciągali ze wszystkich stron, powoli zacieśniając pierścień wokół pary jeźdźców.
– Powiedz mi, że śnię – szepnął Oliver.
Luthien potrząsnął głową.
– Może czasami powinno się robić tylko to, co każą-zezłościł się Oliver. – Nawet jeśli to jest kłamstwo!
Górale stanęli w pewnej odległości od swoich ofiar, tak że trudno było ich rozróżnić. Bardziej przypominali potwory niż ludzi. Wgłębi duszy Oliver podziwiał ich taktykę. Znali teren, znali mgłę i z pewnością wiedzieli, jak wyłonić się z ukrycia.
– Chcą, żebyśmy zrobili pierwszy ruch – wyszeptał Luthien przez lekko rozchylone wargi.
– Mógłbym przypaść do ziemi i dygotać że strachu – zaofiarował się ironicznie niziołek.
– Oni zabijają tchórzy – rzekł Luthien.
Oliver uczciwie rozważył emocje szalejące w jego umyśle na widok oddalonej zaledwie o kilkanaście metrów złowrogiej grupy.
– Wobec tego już po mnie – przyznał.
Pomimo iż sytuacja była nie do pozazdroszczenia, Luthien prychnął pogardliwie.
– Przecież wiedzieliśmy, w co się pchamy – powiedział po dłuższej chwili, usiłując się zmobilizować.
– Pozdrowienia z Caer MacDonald! – zawołał najgłośniej jak mógł. – Z miasta bezprawnie nazywanego Montfort przez człowieka, który uzurpuje sobie królewską władzę nad całą Avon i całym Eriadorem.
Przez długi czas nie było słychać żadnej odpowiedzi. Wreszcie jeden jeździec na czarnym koniu wysforował się przed biernie stojący szereg i zbliżył tak, że Luthien i Oliver wyraźnie go widzieli.
Młody Bedwyr zmarszczył czoło z zaciekawieniem, albowiem człowiek ów nie wyglądał na górala. Był potężny, ale nie miał na sobie futra ani skóry, tylko złożoną z czarnych płyt zbroję, jakiej Luthien nigdy nie widział. Poszczególne elementy były dopasowane i połączone zawiasami, nie wyłączając metalowych rękawic. Nawet stopy tego mężczyzny były osłonięte metalowymi płytkami. Luthien zauważył, że jego cylindryczny hełm o płasko wymodelowanej górnej części miał dwie szpary wzrokowe zamiast jednej – zatem tajemniczy przybysz nie mógł być cyklopem. Trzymał ogromną tarczę, czarną jak jego zbroja i ozdobioną herbem, którego Luthien nie znał: śmierć rozkładała szeroko ramiona, w jednej ręce trzymając miecz skierowany sztychem do góry, a w drugiej – skierowany w dół. Proporzec z takim samym herbem łopotał na długiej lancy, którą mężczyzna swobodnie trzymał przy boku. Nawet koń nieznajomego był okryty zbroją – czarne płyty osłaniały jego łeb, szyję, pierś i boki.
– Montfort – rzekł głębokim głosem. – Prawowita nazwa nadana przez prawowitego króla.
Oliver tylko jęknął.
– Nie pochodzisz z wyżyn – doszedł do wniosku Luthien.
Odziany w zbroję mężczyzna poruszył się niespokojnie, a jego koń stanął dęba. Luthien pojął, że jego słowa nieco wyprowadziły nieznajomego z równowagi. Najpewniej wysnuł trafny domysł. Ten człowiek nie pochodził z Eradoch, a to oznaczało, że nie mógł wywierać zbyt dużego wpływu na górali. Osiągnął pewną władzę i wpływy tylko dzięki sile; zapewne pokonał kilkunastu największych wojowników Eradoch. Każdy, kto zdołałby go zwyciężyć, prawdopodobnie zająłby jego miejsce, dlatego Luthien zaczął rozważać możliwość zmierzenia się z tym człowiekiem.
Wziąwszy pod uwagę zbroję i imponującą sylwetkę przeciwnika, młody Bedwyr uznał, iż nie jest to zachęcająca perspektywa.
– Zatem kim jesteś, ty, który dzwonisz w ulewny, wiosenny deszcz? – zapytał Oliver.
– Ulewny, wiosenny deszcz? – Luthien wyszeptał do niego z niedowierzaniem.
– Dzyń, dzyń! – odparł cichutko niziołek.
Mężczyzna w zbroi wyprostował plecy, żeby zaprezentować się w całej okazałości.
– Jestem Mrocznym Rycerzem! – oznajmił.
Dwaj towarzysze przez chwilę rozważali jego słowa.
– Jakżeby inaczej – doszedł do wniosku Oliver.
– Słyszeliście o mnie?
– Nie.
Mroczny Rycerz chrząknął, zakłopotany.
– Musisz nim być – podkreślił niziołek. – Czyż nie dlatego nazywa się to nocą?
– Co? – zagadnął rozdrażniony mężczyzna.
– Chyba, że wyjdzie księżyc – podsunął Luthien.
Oliver uśmiechnął się, mile zaskoczony.
– Robisz się w tym bardzo dobry – powiedział swojemu przyjacielowi.
– Co takiego? – zapytał kategorycznym tonem rycerz.
Oliver westchnął i pokręcił głową.
– Jaki głupi dzwoniec – rzekł. – Gdybyś nie był mroczny, byłbyś dniem.
Nie widzieli skrytej pod metalowym hełmem twarzy, ale wyobrazili sobie, jak przybysz otwiera usta ze zdziwienia.
– Co takiego? – odezwał się rycerz.
Dwaj przyjaciele spojrzeli na siebie i bezradnie wzruszyli ramionami.
– Wieśniak – powiedzieli jednocześnie.
– Jestem Mrocznym Rycerzem! – powtórzył mężczyzna w zbroi.
– Atakować? – zaofiarował się Luthien.
– Jasne – odparł niziołek.
I obaj krzyknęli, po czym Luthien wyciągnął Ślepego Siepacza i spiął Wodnego Tancerza do skoku. Jednak Łachman nie poszedł w ślady konia, gdyż Oliver siedział zupełnie biernie.
Luthien zorientował się, że jest w tarapatach, gdy tylko rycerz zaatakował go kopią i gdy tylko uświadomił sobie, że ta długa broń zapewne ugrzęźnie w jego piersi, zanim on sam zdoła podjechać do przeciwnika wystarczająco blisko, by dziabnąć jego konia w nozdrze. Młodzieniec opuścił miecz i chwycił oburącz uzdę Wodnego Tancerza – teraz mógł go uratować tylko jeździecki kunszt, a nie sztuka walki.
Czekał do ostatniej chwili, a potem gwałtownie poderwał konia w lewo, odsuwając się od rycerza. Silny i zwinny rumak zarył o ziemię tak mocno, że spod jego kopyt poleciały grudki torfu. Jednak rycerz najwyraźniej spodziewał się takiego manewru i przesunął kopię tak sprytnie, że boleśnie ugodził Luthiena w ramię. Młody Bedwyr skrzywił się i zdecydowanie szarpnął wodze Wodnego Tancerza w drugą stronę.
Silny wierzchowiec znowu mocno zarył kopytami o darń. Luthien zaczął unosić Ślepego Siepacza, gdy poczuł, że coś targnęło go za prawe ramię. Młody Bedwyr potrafił szybko reagować. Natychmiast przerzucił miecz do lewej ręki i z całej siły zamachnął się nim tak, żeby trafić w sam środek drzewca kopii. Potem zmienił kąt uderzenia i wyrżnął krawędzią ostrza o napierśnik rycerza.
Miecz odbił się od pancerza, nie czyniąc przeciwnikowi najmniejszej szkody.
Dwaj jeźdźcy odskoczyli od siebie. Rycerz odrzucił pękniętą kopię, a Luthien wyprostował się w siodle, znowu przełożył miecz do prawej ręki i sprawdził, czy zdoła mocno go uchwycić. Obrócił się na Wodnym Tancerzu, rejestrując aprobatę w oczach stojących nieopodal górali. Pomyślał, że na razie idzie mu nieźle. Obserwujący go ludzie przekonali się, iż jest odważny, i prawdopodobnie podziwiali jego konia. Wodny Tancerz był o wiele niższy od rumaka Mrocznego Rycerza, ale też masywniejszy i silniejszy, a ponadto należał do rasy Morgan Highlander; na Polach Eradoch jeszcze nie wyhodowano lepszego wierzchowca. Gahris Bedwyr zapłacił za tego białego, błyszczącego rumaka małą fortunę i teraz, widząc uznanie górali, Luthien pomyślał, że jego koń był warty każdej złotej monety.
Przeciwnicy rozpoczęli kolejne starcie. Mroczny Rycerz sięgnął po miecz i wyciągnął go do połowy, ale skrzywił się, popatrzył na broń i wsunął ją z powrotem, po czym wziął do ręki cep. Uniósł go nad głową i bez najmniejszego wysiłku zakręcił nim. Najeżona kolcami żelazna kula leniwie obracała się na ciężkim, czarnym łańcuchu. Luthien pomyślał, że tym razem przynajmniej uda mu się podjechać wystarczająco blisko, zanim zostanie uderzony.
Młodzieniec westchnął. Zastanawiał się, co mu z tego przyjdzie. Przecież za pierwszym razem ugodził przeciwnika tak mocno, że powinien powalić go na ziemię. A jednak Mroczny Rycerz nawet nie jęknął, a jeśli odczuwał teraz jakiś ból, to nie okazywał tego po sobie.
Mężczyzna ruszył do ataku. Luthien wzruszył ramionami i ścisnął piętami muskularne boki Wodnego Tancerza. Tym razem mijali się w tak bliskiej odległości, że młodzieniec poczuł parę buchającą z nozdrzy potężnego rumaka Mrocznego Rycerza.
Zadał pchnięcie od lewej strony, trafiając wroga pod rękę, gdy ten unosił rozkręcony cep, a potem szybko odparował cios, zmieniając kierunek lotu żelaznej kuli, która mogła roztrzaskać mu czaszkę.
Tym razem Luthien nie pozwolił, by się rozminęli. Wiedział, że jeśli chodzi o konie, ma przewagę, dlatego zawrócił Wodnego Tancerza, tak że jego rumak zaczął stąpać za wierzchowcem Mrocznego Rycerza. Zanim przeciwnik zdążył się odwrócić, otrzymał trzy pchnięcia mieczem. Teraz obaj jechali obok siebie i okładali się nawzajem. Ciosy Luthiena były zazwyczaj celne, podczas gdy impet broni rycerza za każdym razem był wyhamowywany przez Ślepego Siepacza. Mimo to młody Bedwyr mocno odczuwał uderzenia ciężkiej kuli, a sam nie potrafił wyrządzić większej szkody, gdyż jego miecz odbijał się od grubej zbroi rycerza.
Wreszcie obaj przeciwnicy oderwali się od siebie, ciężko dysząc. Luthien szybko zjechał na bok. Zrozumiał, że nie zdoła wygrać, gdyż nie może znaleźć żadnej szczeliny w zbroi rywala. Mroczny Rycerz chyba również zdawał sobie z tego sprawę, bo obrócił konia i znowu zamierzył się na Luthiena.
– Atak! – powiedział i przystąpił do kolejnego starcia.
Luthien pochylił się i szepnął Wodnemu Tancerzowi do ucha:
– Potrzebuję cię teraz. Bądź mocny i wybacz mi.
Koń rozkopał ziemię i pognał w stronę szarżującego rycerza.
Luthien przywarł plecami do mocnego karku Wodnego Tancerza i kazał mu jechać wprost na przeciwnika. Mroczny Rycerz wyprostował się, zaskoczony, a jego koń zwolnił tempo.
Właśnie o to chodziło Luthienowi.
Młody Bedwyr bynajmniej nie zwolnił. Wodny Tancerz sunął wprost na wierzchowca przeciwnika. Przewrócony koń dosłownie usiadł na ziemi i dopiero po chwili zaczął się dźwigać na nogi. Pomimo że mężczyzna w zbroi z całej siły przywierał do szyi swojego rumaka, nie zdołał uniknąć ciosu Luthiena.
Zderzenie koni było tak gwałtowne, że Luthienowi zakręciło się w głowie, ale trzymał się mocno. Skupił się na celu; wiedział, czego chce dokonać, jeszcze przed rozpoczęciem ataku. Wcale nie zamierzał dźgać rycerza w napierśnik ani nawet w wizury w hełmie, którego zresztą nie zdołałby dosięgnąć, bo broniący się przeciwnik odchylił się do tyłu. Luthien ciął mężczyznę po palcach, aby zmusić go do wypuszczenia wodzy. Kiedy słaniający się Wodny Tancerz przechylił się w bok, młody Bedwyr zahaczył je mieczem i szarpnął z całej siły, tak że koń rycerza gwałtownie się pochylił.
Luthien omal nie stracił równowagi, ale udało mu się nie spaść. Obejrzał się akurat w momencie, gdy Mroczny Rycerz zsunął się po zadzie swego wierzchowca i z głośnym łomotem runął na ziemię.
Luthien ześlizgnął się z Wodnego Tancerza i omal nie wyrżnął twarzą w ziemię, tak zakręciło mu się w głowie. Chwiejąc się na nogach, poczłapał do leżącego na wznak rywala, który daremnie próbował się dźwignąć, ale jeszcze zdołał zamachnąć się cepem.
Zaskoczony Luthien wytrzeszczył oczy. Odskakując w tył, poślizgnął się na błocie i również wylądował na ziemi.
Rycerz przetoczył się na bok i wreszcie wstał, podobnie jak jego przeciwnik. Spojrzeli sobie w oczy.
– Twój atak był niemoralny – oznajmił Mroczny Rycerz. – Uderzyłeś mojego konia!
– Mój koń uderzył twojego konia – poprawił go oburzony Luthien.
– Istnieją przecież zasady walki!
– Istnieją zasady przetrwania! – odparował Luthien. – Jak mam walczyć z kimś w takiej zbroi? Czym ty ryzykujesz?
– Taka jest korzyść z zajmowanej pozycji – ryknął Mroczny Rycerz. – Zatem chodź, sans equine.
Siedzący nieopodal niziołek przechylił głowę, zdziwiony manierami człowieka w zbroi. Ostatnie słowa tego mężczyzny były wszak gaskońskim powiedzonkiem, używanym głównie przez szlachtę, a oznaczającym współzawodnictwo, niekoniecznie walkę, bez koni. Oliver zastanawiał się, kim jest ten rycerz.
Luthien zbliżał się ostrożnie. Mógł uderzyć przeciwnika kilkanaście razy, bez większego efektu, ale jeden cios cepem mógł mu przebić czaszkę albo roztrzaskać żebra na drobne kawałki. W dodatku prawe ramię młodzieńca zwisało bezwładnie; Luthien nadal boleśnie odczuwał pchnięcie kopią. Dwaj rywale krążyli wokół siebie i podczas kilku starć zadawali sobie starannie wymierzone ciosy.
Jednak Mroczny Rycerz nie mógł się poruszać zbyt żwawo w ciężkiej zbroi, toteż Luthien z łatwością uskakiwał w bok, raz po raz trafiając go w bark. Rycerz odwracał się i usiłował za nim nadążyć, ale Luthien był zawsze o krok dalej i kłuł go Ślepym Siepaczem, raczej żeby mu dokuczyć niż zadać poważną ranę. Młody Bedwyr już słyszał, jak jego przeciwnik ciężko dyszy.
– Człowiek honoru stanąłby i walczył! – oświadczył Mroczny Rycerz.
– Głupiec stanąłby i zginął – odparował Luthien. – Mówisz o honorze, a sam chowasz się za metalową ścianą! Widzisz moją twarz, a ja mogę zobaczyć tylko ciemne oczy przez szpary w twoim hełmie!
To dało mężczyźnie do myślenia, gdyż nagle przystanął i opuścił cep.
– Słuszna uwaga – rzekł i ku zdumieniu Luthiena zaczął odpinać ciężki hełm.
Kiedy go ściągnął, Luthien zdziwił się jeszcze bardziej, ponieważ nie spodziewał się, że przeciwnik jest od niego jakieś trzy razy starszy! Mroczny Rycerz miał szeroką twarz o grubych rysach i stwardniałej, pociętej głębokimi zmarszczkami skórze. Jego szpakowate włosy były krótko przystrzyżone, za to potężne, krzaczaste wąsy ciągnęły się od policzka do policzka. Ciemnobrązowe oczy mężczyzny były duże i szeroko rozstawione, a pośrodku twarzy sterczał gruby nochal, kontrastujący z wąskim, dumnie uniesionym podbródkiem.
Mroczny Rycerz cisnął hełm na ziemię.
– Teraz walcz ze mną uczciwie, gołowąsie – rzekł.
Znowu przypuścił atak. Tym razem Luthien był przygotowany. Zamachnął się mieczem, pod odpowiednim kątem i w odpowiednim czasie, by trafić w łańcuch cepa, między kulę i trzon. Kula owinęła się mocno wokół miecza Luthiena. Pociągnął go silnie, mając nadzieję, że pozbawi rywala cepa, ale Mroczny Rycerz dowiódł swej niewiarygodnej siły. Nie wypuszczał broni, pomimo wysiłków młodego Bedwyra.
Luthien poczuł pulsowanie w ramieniu, ale zaraz o nim zapomniał, gdyż Mroczny Rycerz podstępnie uderzył go w twarz lewym hakiem. Młody Bedwyr poczuł na wardze słodko-słony smak ciepłej krwi z nosa.
Zatoczył się do tyłu, ale był wystarczająco roztropny, by rzucić się naprzód, zanim mężczyzna zdążył zadać drugi cios. Osłonił nogą czułe miejsce i Mroczny Rycerz uderzył go w udo.
W odpowiedzi Luthien wsadził dłoń pod brodę Mrocznego Rycerza i przerwał zwarcie. Odskoczył, zawzięcie ciągnąc splątany łańcuch cepa.
Kolejny raz został uderzony, najpierw w klatkę piersiową, a potem dokładnie w zranione ramię. Odpłacił pięknym za nadobne, ale skrzywił się z bólu, gdy jego ręka odbiła się od twardej zbroi Mrocznego Rycerza.
Na ciele Luthiena, tuż pod żebrami, wylądował jeszcze jeden hak. Młodzieniec odbiegł w bok i całym ciałem naparł na splątaną broń, starając się zmienić jej kąt nachylenia albo wypchnąć trzon cepa z ręki starego człowieka.
Wreszcie Luthienowi udało się wyszarpnąć Ślepego Siepacza, i to tak gwałtownie, że poślizgnął się i upadł na kolano. Mroczny Rycerz ruszył za nim, kręcąc cepem nad głową. Chciał wykorzystać dogodny moment i natychmiast zaatakować, ale miecz przeciwnika okazał się znacznie groźniejszy, niż Mroczny Rycerz przewidywał, a jego cep był starą bronią, równie starą jak jej posiadacz. Nie dość, że żelazny łańcuch został zrobiony przed wieloma laty, to jeszcze nękała go najwyborniejsza broń na całym Eriadorze. Wreszcie jedno ogniwo pękło i najeżona kolcami kula wzbiła się w powietrze.
Po drugiej stronie Łachman, na rozkaz Olivera, skoczył, podczas gdy niziołek uniósł odziane w zielone rękawice dłonie, żeby złapać nadlatujący obiekt.
Mroczny Rycerz najwyraźniej nie uświadamiał sobie, że stracił broń. Ryknął i rzucił się do przodu, wymachując trzonem i połową łańcucha. Zwolnił dopiero wtedy, gdy zobaczył nagłe rozbawienie na twarzy Luthiena.
– Proszę wybaczyć, dobry panie rycerzu! – zawołał niziołek. Mroczny Rycerz obrócił się powoli i zobaczył, że Oliver macha zerwanym łańcuchem, na którego końcu znajduje się utraconą kula od cepu. Rycerz spojrzał na swą broń i zacisnął wargi, nie mogąc uwierzyć w to, co widzi. Po chwili zobaczył jeszcze linię horyzontu, a potem szare niebo, a wszystko to dlatego, że Luthien podciął mu nogi.
Młody Bedwyr usiadł na przeciwniku okrakiem i przytknął Ślepego Siepacza do jego gardła.
– Błagam cię – zaczął Mroczny Rycerz, zaskakując Luthiena, który uznał, że jęki nie pasują do tego jegomościa. – Proszę, zacny panie, pozwól mi zmówić ostatnią modlitwę, zanim mnie zabijesz – wyjaśnił Mroczny Rycerz. – Wygrałeś uczciwie. Nie składam żadnych protestów, proszę tylko o odejście w spokoju.
Luthien nie wiedział, jak zareagować. Taka mowa z ust zdeklarowanego sługi Greensparrowa musiała dziwić.
– Kim jesteś? – zapytał.
– Ach tak, oczywiście, moje imię – rzekł Mroczny Rycerz. – A ja, oczywiście, muszę poznać twoje, zanim mnie... – Westchnął i nie dokończył myśli. – Jestem Estabrooke z Newcastle – oznajmił. – Lord protektor, Pierwszy z Szóstej Kawalerii.
Luthien zerknął na Olivera, który w milczeniu poruszał wargami. „Pierwszy z Szóstej?” Młody Bedwyr słyszał już o tej grupie rycerzy. Osobiście ochraniali króla Avon i gubernatorów sześciu dużych miast w tym południowym królestwie. Luthien sądził, że grupa rozwiązała się z chwilą przybycia Greensparrowa, gdyż to cyklopi służyli mu teraz jako Gwardia Pretoriańska. Najwyraźniej był w błędzie.
Luthien zdał sobie sprawę, że musi rozważyć tę kwestię bardzo starannie. Odsunął miecz od gardła rycerza i otarł krew z jego twarzy, cały czas wpatrując się w leżącego pod nim dziwnego starca.
– Przejechałeś szmat drogi z Newcastle – odezwał się wreszcie.
Mężczyzna wyprostował się i, pomimo iż jego sytuacja była nie do pozazdroszczenia, wydawało się, że odzyskał nieco godności.
– Wyruszyłem z misją – oświadczył. – Pierwszą odkąd... – Zmarszczył czoło, usiłując przypomnieć sobie dokładną datę. – Rzeczywiście, upłynęło dużo czasu. No cóż, mniejsza o to – rzekł Estabrooke po dłuższym namyśle. – Zmówiłem modlitwę. Teraz możesz już podać swe imię i zabić mnie. – Wziął głęboki oddech i utkwił ciemnobrązowe oczy w cynamonowych źrenicach Luthiena. – Do dzieła! – rzekł spokojnym tonem.
Luthien rozejrzał się. Naturalnie nie zamierzał zabijać tego człowieka, ale chciał się dowiedzieć, jak jego czyn, a raczej zaniechanie, zostanie potraktowany przez otaczający go krąg nieokrzesanych górali.
– Nie przypominam sobie, żeby to miał być pojedynek na śmierć i życie – rzekł Luthien. Odstąpił od przeciwnika i wyciągnął do niego rękę.
Mroczny Rycerz przez chwilę patrzył sceptycznie na młodzieńca, ale w końcu chwycił rękę Luthiena i z jego pomocą wstał.
– Zajmę się naszymi końmi – zaofiarował się Estabrooke, zauważywszy zbliżającego się Olivera.
Luthien również dostrzegł niziołka, a ponieważ z przekrzywionego nosa wciąż sączyła mu się krew, nie był zachwycony.
– Powiedziałeś, że od razu zaatakujesz – wypomniał Oliverowi.
– Nigdy tego nie powiedziałem – poprawił go niziołek.
– Zasugerowałeś to! – ryknął Luthien.
Oliver głośno odetchnął i wzruszył ramionami.
– Rozmyśliłem się.
Ich rozmowa została przerwana w chwilę później, gdy krąg górali na koniach nagle się zacieśnił, osaczając bezbronną dwójkę dwuzębnymi włóczniami i toporami, których żeleźce były wielkie jak pierś zwalistego mężczyzny.
Luthien chrząknął.
– Zacny panie Estabrooke – rzekł. – Czy mógłby pan pogadać ze... swoimi przyjaciółmi?
GLEM ALBYN
Rozbijając obóz w szerokiej dolinie Glen Albyn, na północny wschód od Żelaznego Krzyża, żołnierze Eriadoru szeptali do siebie w podnieceniu. Przeszli prawie całą dolinę. Dun Caryth, kluczowy punkt Ściany Malpuissant, jeszcze nie był widoczny, ale za to dostrzegali góry, w których mieściła się twierdza. Do bitwy zostały najwyżej dwa dni; mogła się zacząć nawet nazajutrz po południu.
Eriadorczycy uważali, że do zdobycia Dun Caryth i całego muru wystarczą oddziały z Caer MacDonald, pięciotysięczna armia, która rozlokowała się w Glen Albyn. Ich nadzieje wzrosły, gdyż dotarły do nich pogłoski o nowych sojusznikach. Mówiono, że Luthien już do nich wraca wraz z tysiącem nieposkromionych jeźdźców Eradoch i podobną liczbą rolników z mniejszych wiosek środkowego Eriadoru, którzy zdecydowali się zostać wojownikami.
Katerin nie mogła zasnąć, gdyż w jej głowie kłębiło się zbyt wiele myśli. Eriador powstał i miał walczyć o wolność albo o śmierć. O czymś takim dumna kobieta z Hale marzyła od najmłodszych lat, a jednak, mając przed sobą możliwość urzeczywistnienia tych pragnień, czuła, że coś mąci jej radość.
Straciła Luthiena. Słyszała, jak przyjaciele szepczą za jej plecami, i chociaż w tych cichych słowach nie było złośliwości, tylko współczucie, bolało to Katerin jeszcze bardziej. Wiedziała, że Luthien i Siobhan są kochankami, wiedziała o tym od jakiegoś czasu, ale dopiero teraz, gdy rebelia dobiegała końca i pojawiała się perspektywa normalnego życia po wojnie, Katerin zaczęła uświadamiać sobie wagę tego faktu.
Szła sama, w milczeniu. Mijała strażników i grupki ludzi tłoczące się wokół ognisk, gdzie można było pograć albo pośpiewać pieśni dawnego Eriadoru. Niektórzy zauważali Katerin i machali do niej, uśmiechając się szeroko, ale orientowali się po jej minie, że tej nocy chce być sama, toteż nie narzucali się z towarzystwem. Dziewczyna minęła północną granicę obozowiska i wyszła na ciemne pola, gdzie gwiazdy nagle wydały jej się bliższe. W tym miejscu mogła spokojnie oddać się rozmyślaniom.
Walki trwały zaledwie sześć miesięcy i w ciągu następnego półrocza należało się spodziewać ich końca. I co wówczas jej pozostanie? Katerin czuła, że bez względu na wynik wojny z Avon życie bez Luthiena nie będzie miało sensu. Przebyła ponad trzysta kilometrów, by z nim być, a kolejne trzysta, włącznie z tym marszem, pokonała podczas wypraw dla jego armii i jego sprawy, a teraz wyglądało na to, że jej wysiłki pójdą na marne.
Mogła tylko westchnąć, a i to westchnienie wyrwał jej podmuch wiatru.
Była zdziwiona, choć nie do końca, gdy zorientowała się, że podeszła do niej szczupła, o wiele bardziej filigranowa niż ona kobieta.
Katerin nie wiedziała, co powiedzieć. Wyszła tutaj, by pomyśleć o tym, co było niemożliwe, by rozważyć, czego może się spodziewać od życia, a tymczasem ujrzała Siobhan, która najwyraźniej podążała za nią cały czas.
Siobhan!
Katerin nie patrzyła na nią; nie potrafiła spojrzeć jej w oczy. Znowu pociągnęła nosem i chrząknęła, po czym gwałtownie odwróciła się w kierunku obozowiska.
– Okażesz się nad wyraz głupia i uparta, jeśli pozwolisz odejść mężczyźnie, który cię kocha i którego ty kochasz – powiedziała nagle Siobhan, zupełnie zbijając rudowłosą kobietę z tropu.
Katerin obróciła się i sceptycznie popatrzyła na swoją rywalkę. „A jak głupia ty się okażesz pozwalając mi go mieć?” – zastanawiała się. Nie odezwała się jednak, zbyt oszołomiona tym, do czego być może nawiązywała Siobhan.
Kobieta półelf odgarnęła swoje długie, błyszczące włosy koloru pszenicy, spojrzała na gwiazdy, a potem znowu na Katerin.
– On nie jest pierwszym mężczyzną, którego kochałam – rzekła.
Katerin nie potrafiła ukryć, jak bardzo zabolało ją potwierdzenie łączącej tych dwojga namiętności. Od dawna wiedziała, że to prawda, ale w jej sercu wciąż tliła się iskierka nadziei.
– I nie będzie ostatnim – ciągnęła Siobhan.
Jej spojrzenie znowu powędrowało ku gwiazdom. W tym momencie Katerin nie odczuwała już tak strasznej nienawiści do rywalki, widząc prawdziwą udrękę na jej nadobnej buzi o regularnych rysach.
– Nigdy nie zapomnę Luthiena Bedwyra-powiedziała kobieta półelf, zniżając głos do szeptu. – Ani ciebie, Katerin O’Hale. I gdy oboje spoczniecie głęboko w ziemi, ja, wciąż jeszcze młoda jak na przedstawicielkę swojej rasy, spróbuję odwiedzić wasze groby albo przynajmniej zatrzymać się i powspominać was.
Odwróciła się do Katerin, która stała z otwartymi ustami. W zielonych oczach Siobhan zabłysły łzy. Po chwili Katerin zobaczyła wilgotne strumyki na wydatnych kościach policzkowych półelfa.
– Tak – ciągnęła Siobhan i zamknęła oczy. Oddychając głęboko, czuła ciepły wiatr i rozkoszowała się pierwszymi zapachami nadchodzącej wiosny. – Zapamiętam właśnie tę noc – obiecała. – Te zapachy i widoki, ciepło powietrza, budzący się do życia świat. Jeżeli podczas następnych stuleci poczuję zapach takiej nocy, będzie mi on przypominał o Luthienie i Katerin, dwóch kochankach, którzy staną się częścią legendy.
Katerin gapiła się na rywalkę. Nie wiedziała, jak potraktować tę nieoczekiwaną mowę i niespotykaną u kobiety półelfa szczerość.
W końcu popatrzyły sobie w oczy i Siobhan zacisnęła szczęki.
– Zapewne boli cię to, że kochałam się z Luthienem – powiedziała bezceremonialnie, zaskakując Katerin i jeszcze raz ożywiając w niej emocje. – A jednak – dodała, nie tracąc rezonu – w pewnym stopniu, w dużym stopniu odpowiadam za to, kim stał się młody Luthien Bedwyr. Ten ktoś teraz już wie, czym jest miłość, i potrafi spojrzeć na Katerin O’Hale oczami mężczyzny, a nie lubiącego podniety chłopca.
Katerin spojrzała w drugą stronę, przygryzając dolną wargę.
– Zaprzeczaj temu, jeśli chcesz – dorzuciła Siobhan i stanęła w takim miejscu, że młoda kobieta musiała na nią spojrzeć. – Niech twoją głupia duma spowije ci serce chłodem, jeśli tak musi być. Ale wiedz, że Luthien Bedwyr kocha ciebie, tylko ciebie, i wiedz, że ja nie stanowię żadnego zagrożenia.
Siobhan uśmiechnęła się życzliwie, by w stosowny sposób zakończyć swój wywód, po czym odeszła, zostawiając Katerin sam na sam z myślami, sam na sam z nocą.
Tej nocy Luthien i Oliver obozowali na polach na południe od Bronegan, z oddziałami o ponad połowę mniejszymi od armii w Glen Albyn. Po przegranym pojedynku Estabrooke rzeczywiście porozmawiał ze swoimi „przyjaciółmi”, zgodnie z prośbą Luthiena, dając Bedwyrowi i niziołkowi czas na odsapnięcie.
Na wskroś poczciwy Estabrooke niezwłocznie i otwarcie scedował na Luthiena swoje przywództwo nad tysiącem zebranych jeźdźców. Młody Bedwyr obserwował tego człowieka z niepokojem, zdając sobie sprawę, że taka zmiana nie będzie łatwa.
Kayryn Kulthwain, potężna i dzika kobieta, jeżdżąca najlepiej w całym Eradoch i pokonana przez Estabrooke’a w pojedynku przed zaledwie kilkoma dniami, natychmiast zaprotestowała. Wedle pradawnych zwyczajów jeźdźców, osoba z zewnątrz nie mogła przekazać dowództwa drugiej osobie z zewnątrz.
Luthien, książęcy syn, znał się trochę na etykiecie i rozumiał tradycje Eradoch. Estabrooke zdobył pozycję dowódcy dzięki temu, że pokonał wodza zebranych jeźdźców, ale ów przywilej był jedynie tymczasowy.
Bardzo tymczasowy. Estabrooke był osobą z zewnątrz i gdyby górale zdołali ustalić, w jakiej kolejności będą go wyzywali na pojedynki, Mroczny Rycerz musiałby walczyć i wygrać z każdym jeźdźcem po kolei. I gdyby któryś z nich okazał wyższość na polu, nie miano by litości dla Estabrooke’a.
– Czy to Kayryn Kulthwain jest prawowitą przywódczynią?– Luthien zapytał otaczające go osoby.
– Wedle czynów i krwi – odparł ktoś, a reszta skinęła głowami na znak, że się zgadza.
– Nie przybyłem do Eradoch, żeby wami dowodzić – zapewnił ich Luthien – ale żeby prosić was o sojusz: żebyście przyłączyli się do mnie i mojego ludu z Caer MacDonald w walce z Greensparrowem, który nie jest naszym królem.
Mężczyźni i kobiety Eradoch nie byli skomplikowani. Żyli zwyczajnie i uczciwie, kierując się określonymi nakazami i ogólnymi zasadami, które umożliwiały im przetrwanie i zachowanie godności osobistej. Luthien nie musiał zatem mówić nic więcej. Kiedy ruszył do Bronegan, jeźdźcy Eradoch jechali obok niego. Luthien i Oliver odnieśli wrażenie, że niezależny lud Eradoch od początku chciał się przyłączyć do walki, ale przeszkadzał mu w tym Mroczny Rycerz.
Teraz dwaj przyjaciele, rycerz i jeźdźcy rozbili obóz na południe od Bronegan, wraz z setkami wieśniaków, którzy chwycili za broń, dowiedziawszy się, że Eradoch przystąpił do sojuszu.
Luthien siedział z Oliverem do późnych godzin nocnych. Okutany kocami niziołek zawzięcie czyścił swój wspaniały strój oraz polerował sprzączkę od paska i rapier. Chcąc wysuszyć fioletowe bryczesy, rozwiesił je zbyt blisko ognia i Luthien obserwował z rozbawieniem, jak elegancka część garderoby zaczyna się tlić.
Niziołek w końcu to zauważył i wrzasnął, po czym chwycił bryczesy i posłał wesołemu przyjacielowi groźne spojrzenie.
– Miałem ci powiedzieć – rzekł niewinnie Luthien.
– Ale nie zrobiłeś tego! – odparł niziołek.
Luthien wzruszył ramionami, tak jak uczynił to wcześniej Oliver po bolesnym pojedynku młodzieńca z Mrocznym Rycerzem.
– Rozmyśliłem się – rzekł młody Bedwyr, naśladując gaskońską wymowę swojego filigranowego druha.
Oliver podniósł kij i rzucił nim w przyjaciela, ale Luthien w porę zasłonił się ręką, mimo to ruch ów sprawił, że zabolało go pokiereszowane ramię. Bedwyr zaśmiał się i jednocześnie jęknął.
Jak na zawołanie, w świetle ogniska pojawił się Estabrooke. Niósł małą miskę. Bez zbroi wydawał się dwa razy mniejszy od imponującego posturą Mrocznego Rycerza.
– Balsam – wyjaśnił, zbliżając się do Luthiena. – Powinien uśmierzyć ból i oczyścić ci rany. Widzisz, chodzi o to, żeby dobrze się zagoiły. – I niby opiekuńcza matka, starszy człowiek pochylił się nad Luthienem i zaczerpnął garść pachnącej, szarej substancji.
Luthien przekrzywił głowę, żeby odgarnąć grube włosy z ramienia i umożliwić Estabrooke’owi zastosowanie balsamu. Cały czas wraz z O1iverem uważnie przypatrywali się temu człowiekowi, nadal nie do końca rozumiejąc, dlaczego Estabrooke, Pierwszy z Szóstej Kawalerii, w ogóle znalazł się na Eriadorze. Dotychczas Luthien nie poruszał tego tematu, gdyż dzień wypełniła gorączkowa podróż i spontanicznie zawierane sojusze. Ale nie mógł już dłużej czekać.
– Dlaczego tu jesteś? – wypalił.
Estabrooke popatrzył na niego z niedowierzaniem. Wydął wargi tak mocno, że jego potężne wąsiska połaskotały czubek nosa.
– Jestem lordem protektorem – odparł, jakby ta odpowiedź wyjaśniała wszystko.
– Ale przecież król Greensparrow przebywa w Gaskonii – rozumował Oliver. – Dlaczego przyszło mu do głowy, żeby posyłać cię tak daleko na północ?
– Greensparrow? – powtórzył Estabrooke. – Och, nie, nie o tego mi chodzi. To był książę Paragor, władca Princetown i całej okolicy.
– Kiedy? – przerwał mu Luthien.
– Właśnie zwiedzałem... Princetown to wspaniałe miasto. Najlepsze zoo, i jeszcze te ogrody!
Oliver chciał posłuchać o ogrodzie zoologicznym, ale Luthien nie zapominał, co jest najważniejsze.
– Co z tym księciem? – indagował młody Bedwyr. Estabrooke zerknął na niego z zaciekawieniem. Przez chwilę wydawało się, że nie zrozumiał pytania.
– Tak, oczywiście, Paragor, dość chudy jegomość – rzekł Mroczny Rycerz, odtwarzając tok własnych myśli. – Powinien oderwać się od tych swoich ksiąg i porządnie podjeść! Dwa tygodnie – dorzucił szybko, widząc coraz groźniejszą minę Luthiena. – Wezwał mnie na wielki bankiet, a potem poprosił, żebym udał się na północ, do Era... Eradoy. Zaraz, zaraz, jak nazywaliście to miejsce?
– Eradoch – odparł niziołek.
– Tak, Eradoch – ciągnął Estabrooke. – „Jedź do Eradoch” – powiedział Paragor. Daj szkołę tym łotrom. Niech żyje król, i tym podobne rzeczy, oczywiście. Nie wypadało, żeby lord protektor, Pierwszy z Szóstej, nie wypełnił polecenia wysłannika prawowitego króla Avon.
Ta opowieść wydała się Luthienowi i Oliverowi całkowicie logiczna. Książę Paragor przekonał się, że na Eriadorze wre, i był wystarczająco blisko północnej krainy, żeby pojąć, ile są warci jeźdźcy. Książę nie zrobiłby wrażenia na hardych góralach, podobnie jak towarzyszące mu istoty, cyklopi i czarnoksiężnicy. Ale wtedy w Princetown pojawił się Estabrooke, rycerz dawnej szkoły, człowiek o nieposzlakowanej reputacji, świetnie władający mieczem. Wymarzony emisariusz.
– Ale dlaczego przeszedłeś na drugą stronę? – musiał zapytać Oliver.
– Nie uczyniłem tego! – zaperzył się Estabrooke, gdy tylko zrozumiał, co sugeruje niziołek. – Twój przyjaciel pokonał mnie w uczciwej walce, dlatego jestem jego dłużnikiem przez sto dni. – Spojrzał na Luthiena. – Oczywiście pojmujesz, że nie możesz mnie wykorzystać jako broni przeciw memu królowi. Mój miecz musi zamilknąć.
Luthien kiwnął głową i uśmiechnął się, całkiem zadowolony.
– Przez ten czas, dobry panie rycerzu – obiecał – poznasz prawdę o swoim królu Greensparrowie i prawdę o tym, co rozpoczęliśmy na Eriadorze.
Teraz na półelfa przyszła kolej, żeby opłakiwać utratę Luthiena, choć Siobhan wiedziała już od tamtej wietrznej i deszczowej nocy w Caer MacDonald, że ich miłość nie przetrwa. Teraz miała oficjalne, ostateczne potwierdzenie tego, co musiało się stać.
Mimo wszystko sprawiało jej to ból i postanowiła, że ona również nie zmruży oka tej nocy. Przez pewien czas krążyła po obozie, zatrzymując się przy ogniskach, żeby przyłączyć się do śpiewania albo gier hazardowych. Sunąc w stronę południowo-wschodniego końca, dostrzegła całkiem pokaźny namiot Brind’Amoura. W środku paliła się lampa i było widać, że stary czarnoksiężnik nie śpi.
Klaskał w dłonie i uśmiechał się od ucha do ucha, kiedy Siobhan do niego weszła. Zauważyła, że dopiero co okrył suknem okrągły przedmiot na małym piedestale. Uświadomiła sobie, że jest to kryształowa kula.
– Widziałeś Luthiena – doszła do wniosku. – I teraz już wiesz, że pogłoski o jego armii są prawdziwe.
Brind’Amour spojrzał na nią dziwnie.
– Och, nie, nie – odparł. – Za dużo tam mgły. Za dużo mgły. Wcześniej chyba widziałem tego chłopaka, ale to mógł być góral, a nawet renifer. Za dużo mgły.
– Wobec tego nie mamy potwierdzenia – zaczęła Siobhan.
– W pogłoskach zazwyczaj jest ziarno prawdy – przerwał jej czarnoksiężnik.
Siobhan westchnęła.
– Będziemy musieli ustalić dwie strategie – orzekła. – Dwa plany bitwy. Jedną bez pomocy Luthiena i drugą, na wypadek gdyby przyjechał tu z tysiącami wojowników.
– Nie ma takiej potrzeby – odparł tajemniczo Brind’Amour.
Siobhan spojrzała na niego surowo. Nie miała ochoty na gierki czarnoksiężnika.
Brind’Amour zauważył to i przez chwilę zastanawiał się, co może tak dręczyć kobietę półelfa.
– Wieść o naszym zwycięstwie w Caer MacDonald wyprzedza nas – wyjaśnił szybko, pragnąc, by na nadobnej buzi Siobhan znowu zagościł uśmiech. – Proporzec łopoczący nad Dun Caryth to górski krzyż na zielonym polu!
Takich słów Siobhan się nie spodziewała. Zmarszczyła czoło, próbując odgadnąć, o czym mówi Brind’Amour. Stopniowo docierał do niej sens jego wypowiedzi: Brind’Amour stwierdził, że nad fortecą wieńczącą Ścianę Malpuissant zawisła flaga dawnego Eriadoru!
– Mur zdobyty? – wypaliła nagle.
– Jest nasz! – potwierdził czarnoksiężnik, podnosząc głos.
Siobhan z wrażenia zaniemówiła. W jaki sposób udało im się osiągnąć taki sukces?
– Większość mieszkańców Dun Caryth i rozmaitych wież wzdłuż muru to nie byli cyklopi, ani nawet obywatele Avon, lecz Eriadorczycy – wytłumaczył jej stary czarnoksiężnik. – Przeważnie usługiwali żołnierzom, reperowali sprzęt albo doglądali ich zwierząt, ale mieli łatwy dostęp do zbrojowni.
– Słyszeli o Karmazynowym Cieniu – uznała Siobhan.
Brind’Amour założył ręce na karku i wygodnie oparł się o główną tyczkę namiotu.
– Na to by wyglądało.
OCZY W ODDALI
Miał zapadnięte, podkrążone oczy i był wręcz chorobliwie chudy, tak że kości mu sterczały. Niegdyś gęste, brązowe włosy mocno posiwiały i przerzedziły się, przez co na czubku głowy było widać łysinę. Reszta włosów była zaczesana na boki i do góry – wydawało się, że ich właściciel ma skrzydełka za uszami.
Wyglądał niezbyt imponująco – ale pozory mylą. Tak było w przypadku tego człowieka. Książę Paragor z Princetown był drugim, najpotężniejszym z siedmiu pozostałych książąt Greensparrowa. Jeśli chodzi o sukcesję do tronu, wyżej od niego stał tylko Cresis, wódz cyklopów, a na dodatek jedyny książę, który nie był czarnoksiężnikiem. To była wyłącznie polityczna decyzja i Paragor był pewien, że mógłby ją unieważnić, gdyby coś złego przytrafiło się jego królowi.
Jednak tego dnia Paragor nie rozmyślał o wstąpieniu na tron. Wydarzenia na Eriadorze przybierały coraz bardziej niepokojący obrót. Ze wszystkich miast Avon Princetown było najbliżej położone i najściślej zjednoczone z tą dziką północną krainą, toteż Paragor był najbardziej zainteresowany wynikiem rebelii rozwijającej się na Eriadorze. Biegły w sztuce odgadywania przyszłości, uważnie śledził rozwój wydarzeń. Wiedział o klęsce Belsen’Kriega na polach za Montfort. Wiedział, że flota Avon została w całości przejęta i pożeglowała na północ. Zdawał sobie również sprawę z własnej klęski, bowiem Estabrooke został wysłany na północ po to, by trzymać Jeźdźców Eradoch z dala od Karmazynowego Cienia.
Jeszcze tego ranka gburowaty książę Paragor patrzył, jak tysiąc jeźdźców podąża za Karmazynowym Cieniem do pęczniejącego obozowiska rebeliantów w Glen Albyn.
– I to wszystko dzieje się w momencie, gdy Greensparrow przebywa na wakacjach w Gaskonii! – książę ryknął na Thowattle’a, niskiego, muskularnego cyklopa o kabłąkowatych rękach i ramionach.
Thowattle miał tylko jedną rękę. Drugą stracił wraz z częścią przedramienia, gdy karmił lwa w słynnym zoo w Princetown jedną z własnych latorośli. Jednooki sporządził metalową pokrywę i kołek, żeby przedłużyć kończynę, ale kikut był zbyt wrażliwy na taką protezę, więc nie mógł jej nosić. Pomimo kalectwa Thowattle był najbardziej wytrzymałym cyklopem w Princetown, nadzwyczaj sprytnym i niespotykanie okrutnym, nawet jak na przedstawiciela tej rasy.
– To tylko Eriadorczycy – odparł Thowattle, cedząc szyderczo tę nazwę.
Paragor pokręcił głową i palcami obu rąk przejechał po zmierzwionych włosach, przez co stały się jeszcze bardziej rozczochrane.
– Nie popełnij tego samego błędu co nasz król – przestrzegł jednookiego. – Nie docenił naszego wroga na północy i rozmiarów tego powstania.
– To my jesteśmy mocniejsi – upierał się Thowattle.
Paragor nie mógł się z tym nie zgodzić. Nawet gdyby cały Eriador zjednoczył się przeciwko Greensparrowowi, armie Avon prezentowały o wiele wyższy poziom, i chociaż wykradziono im flotę, marynarka wojenna Avon była liczniejsza i składała się z załóg, które przywykły do walki na tak dużych okrętach. Jednak w tym momencie, gdy wielu avońskich żołnierzy przebywało w południowej Gaskonii, walcząc pospołu z Avończykami przeciw Królestwu Duree, wojna wiązałaby się z ogromnymi kosztami, toteż przejście gór albo Ściany Malpuissant i walka na terytorium Eriadorczyków pomogłyby zrównoważyć obciążenia.
– Przynieś moją misę – polecił Paragor.
– Tę z czerwonego żelaza? – zapytał Thowattle.
– Oczywiście – warknął Paragor i, widząc wątpliwości Thowattle’a, zaczął otwarcie z niego szydzić.
Cyklop odszedł i wrócił w chwilę później, niosąc żądany przedmiot.
– Panie, za często jej używasz – Thowattle ośmielił się ostrzec swego władcę.
Paragor zmrużył oczy. Do czego to doszło – żeby jakiś cyklop napominał go za stosowanie magii!
– Sam mi powiedziałeś, panie, że wróżenie jest sprawą niebezpieczną i delikatną – zaprotestował jednooki.
Paragor nadal mierzył go groźnym wzrokiem. Cyklop mógł tylko wzruszyć ramionami i umilknąć. Paragor nie zamierzał go karać za zuchwałość, a zresztą wiedział, że w jego słowach jest dużo prawdy. Wróżenie, posyłanie magicznych oczu i uszu na spore odległości wymagało dużej ostrożności. Wiele można było zobaczyć i odkryć, ale często poznawało się tylko półprawdy. Paragor potrafił zlokalizować znane mu miejsce albo osobę – w tym przypadku, podobnie jak w paru ostatnich, byłby to Estabrooke – ale takie magiczne szpiegowanie wiązało się z pewnymi ograniczeniami. Prawdziwy szpieg czy zwiadowca zbierał większość informacji jeszcze przed dotarciem do celu, a potem mógł spożytkować to, czego się dowiedział, w prawdziwej rzeczywistości. Jednakże oko czarnoksiężnika zazwyczaj zapuszczało się w sam środek, nieświadome wszelkich drobiazgów, często ważniejszych wydarzeń, które działy się wokół badanej osoby czy miejsca.
Wróżenie wiązało się nie tylko z ograniczeniami, ale i z kosztami, a nawet pułapkami. Wydatkowanie ogromnej energii magicznej mogło sprawić, że czynność ta stawała się niczym odurzający narkotyk. Często w trakcie wróżenia powstawało więcej pytań niż odpowiedzi, więc czarnoksiężnik wracał do kryształowej kuli albo zaklętej misy i po wielokroć wysyłał magiczne oczy i uszy. Paragorowi znane były przypadki, kiedy czarnoksiężników znajdowano martwych. Leżeli bezwładnie na krzesłach przed swoimi magicznymi akcesoriami, całkowicie pozbawieni siły życiowej.
Ale książę musiał znowu wrócić do Eriadoru. Widział klęskę w Port Charley, masakrę na polach Montfort i Jeźdźców Eradoch, i cały ten zamęt nieuchronnie zmierzał w jego kierunku, do Ściany Malpuissant, nad którą sprawował pieczę.
Thowattle postawił misę na okrągłym stoliku w prywatnym gabinecie księcia. Pomieszczenie było umeblowane skromnie; znajdował się w nim tylko wspomniany stolik, duże, ale zupełnie zwyczajne biurko i krzesło, mała szafka i regał na ścianie, składający się z kilkuset przegródek. Cyklop podszedł do szafki i wyjął dzban z przygotowaną wodą. Zaczął napełniać nią misę, ale odrobina się wylała, a wówczas rozzłoszczony Paragor wyszarpnął mu dzban z ręki i odtrącił go na bok.
Thowattle tylko pokręcił sceptycznie swoją brzydką głową. Nigdy dotąd jego pan nie był taki wzburzony.
Paragor napełnił misę, a potem wyjął cienki nóż spod obfitych fałd brązowo-żółtej szaty. Zaczął cicho śpiewać, machając ręką nad naczyniem, a potem przebił własną dłoń. Krew sączyła się do wody.
Śpiew trwał wiele minut. Paragor powoli pochylał twarz, aż znalazła się raptem kilka centymetrów od misy, i z natężeniem wpatrywał się w wirującą czerwoną wodę.
Obserwował tworzący się na niej obraz...
– Łatwe zwycięstwo – powiedział jakiś młodzieniec.
Widząc noszony przez niego płaszcz Paragor uświadomił sobie, że to musi być Karmazynowy Cień! Młodzieniec znajdował się w dużym namiocie, w otoczeniu dość osobliwych postaci: był tam wystrojony niziołek, jakiś starzec, którego Paragor nie znał, i trzy, bardzo różniące się wyglądem kobiety. Jedna była wysoka i muskularna, o włosach barwy zachodzącego słońca, druga wydawała się bardziej filigranowa – zapewne wywodziła się z Wysokiego Rodu – i miała kanciaste rysy oraz długie, jasne jak pszenica włosy, trzecia zaś nie należała do specjalnie urodziwych i miała na sobie futro górala. Tę ostatnią Paragor znał. Była to Kayryn Kulthwain, kobieta, którą kiedyś pobił Estabrooke, aby przejąć władzę nad ludem Eradoch.
– Ale ta armia szykowała się do walki – odparł wymuskany niziołek z charakterystycznym gaskońskim akcentem. – A teraz nie możemy im zaofiarować żadnej walki!
Paragor nie bardzo rozumiał, o co chodzi, ale nie pozwolił swemu umysłowi koncentrować się na tym problemie. Posłał spojrzenie ku krawędziom misy, starając się odnaleźć obiekt wróżenia. Zobaczył Estabrooke’a, siedzącego na stołku i opartego o namiot. Książę-czarnoksiężnik zachodził w głowę, co też się przydarzyło tak spokojnemu zazwyczaj kawalerzyście. Najbardziej niepokoiła go rezygnacja malująca się na obliczu rycerza!
Stopniowo Paragor uświadamiał sobie, że zbacza z obranego kursu. Już odczuwał brzemię magii. Zostało mu niewiele czasu. Tymczasem stojący pośrodku namiotu i widoczny w centrum misy Karmazynowy Cień znowu zaczął coś mówić.
– Niczym palce ręki, tak zebrał się lud Eriadoru – powiedział młodzieniec, wpadając w poetyczny ton i trzymając rękę wysoko w górze. – I zaciska się jak pięść.
– Pięść, która zdzieliła króla Greensparrowa prosto w nos – rzekł stary człowiek. – Cios był mocny, ale czy rzeczywiście sprawiliśmy mu ból?
– Eriador jest nasz – oświadczyła rudowłosa kobieta.
– Na jak długo? – zapytał cynicznie starzec.
To pytanie zaniepokoiło wszystkich zebranych w namiocie.
– Wiemy tylko, że Greensparrow przebywa w Gaskonii – ciągnął stary człowiek. – Ale powróci.
– Przypominani ci, że to był twój plan-zaprotestował niziołek.
– Sprawy nie potoczyły się zgodnie z planem.
– Cel został osiągnięty łatwiejszą drogą – odparł niziołek.
– Ale nie było takiego efektu jak przy „blefie Olivera” – warknął starzec. – Obawiam się, że to nie koniec. Jeszcze nie załatwiliśmy sprawy.
– Co pozostało? – zapytał niziołek.
– Siedemdziesiąt kilometrów to nie tak daleko jak na wiosenny marsz – odparł chytrze stary człowiek.
Obraz w czarodziejskiej misie zadrgał. Nagły wstrząs zupełnie zdekoncentrował Paragora. Zrobił się blady jak kreda i gwałtownie odsunął się od naczynia. Princetown! – ci niedoświadczeni głupcy mówili o marszu na Princetown!
Paragor zrozumiał zagrożenie. Oddział rebeliantów nie był mały, a Greensparrow działał zbyt opieszale. Armie Avon nie zostały przygotowane do marszu i znajdowały się bardzo daleko od Princetown. W dodatku mówiono tu o zwycięskiej walce. O jaką walkę chodziło?
Czyżby o walkę pod Ścianą Malpuissant?
Chuderlawy książę raz po raz przeczesywał włosy palcami. Musiał pomyśleć. Musiał usiąść w ciemnym miejscu i skupić się. Trochę wiedział, ale nie dość dużo, i był zmęczony.
Takie były ujemne strony sztuki wróżenia.
– Princetown – rzekła Siobhan, podążając za tokiem rozumowania Brind’Amoura.– Perła Avon.
– Jeśli chodzi o „blef Olivera”, stawka właśnie wzrosła – potwierdził Brind’Amour.
– Greensparrow nie będzie się tego spodziewał i nigdy w to nie uwierzy – powiedział niziołek. Potem, znacznie cichszym tonem, żeby tylko Luthien mógł go wyraźnie słyszeć, dodał: – Ponieważ ja stoję właśnie tutaj i sam w to nie wierzę.
– Princetown zostało odizolowane – wyjaśnił Brind’Amour. – W promieniu trzystu kilometrów nie ma żadnego oddziału milicji.
Twarz Siobhan wyrażała sprzeczne uczucia, zarówno powątpiewanie jak i zaciekawienie.
– Mogli nadesłać inną flotę – zauważyła – która okrążyła mur, żeby nas odciąć od ojczystej ziemi.
– Mogli – przyznał Brind’Amour. – Ale nie lekceważ zapału tych Eriadorczyków, którzy jeszcze się do nas nie przyłączyli. Ludność Chalmbers, całkiem dużego miasta, nie jest ślepa na to, co dzieje się w górach i pod murem. Poza tym – dodał chytrze stary czarnoksiężnik, zacierając pomarszczone palce – uderzymy szybko, w ciągu tygodnia.
Oliver zrozumiał, że ma niepowtarzalną szansę stania się częścią historii, gdyż to jego imię łączyło się ze śmiałym atakiem. Pojął też, że może być tak, iż wraz z innymi polegnie na polu na południe od Eriadoru. Spore ryzyko, zważywszy, że pierwotny cel rebelii (która, w gruncie rzeczy, zaczęła się całkiem przypadkowo!) najwyraźniej został już osiągnięty.
– Princetown? – zapytał głośno, kierując na siebie uwagę. – W jakim celu?
– Żeby wymusić rozejm – odparł Brind’Amour bez wahania. Sędziwy czarnoksiężnik nie omieszkał zauważyć, że Luthien ma nachmurzoną, minę. – Czyżbyś zamierzał pójść na całość? – zapytał ironicznie młodego Bedwyra. – Myślałeś, że od razu przedrzesz się w głąb Avon i podbijesz Carlisle? Nawet gdyby cały Eriador pomaszerował na południe, i tak byłoby nas trzykrotnie mniej!
Luthien nie wiedział, jak zareagować, nie wiedział, co myśli i czuje. Zakończenie przyszło łatwo – zdobyli Ścianę i wyglądało na to, że Eriador wydostał się spod cienia Greensparrowa. Wszystko zdarzyło się szybko jak pstryknięcie odzianych w zielone rękawice palców Olivera. Ale Brind’Amour pytał, jak długo miało to trwać. Luthienowi wydawało się, że do końca walk jeszcze daleko, że Greensparrow będzie dawał im się we znaki jeszcze wiele razy. Czy kiedykolwiek zdołają odnieść całkowite zwycięstwo? Pomyślał, że może powinni natychmiast ruszać na Carlisle i raz na zawsze skończyć z mrocznym cieniem czarnoksiężnika.
– Prosty lud Avon przyłączy się do nas – rozumował, chociaż w jego dźwięcznym głosie dała się słyszeć nuta desperacji. – Tak jak to uczynił prosty lud Eriadoru.
Brind’Amour zaczął się z nim sprzeczać, ale przerwał mu Oliver, unosząc rękę.
– Dobrze się na tym znam – wyjaśnił niziołek, prosząc czarnoksiężnika o wybaczenie. – Potraktują nas jak najeźdźców – rzekł do Luthiena. – I będą bronić swoich domów przed nami.
– To dlaczego Princetown jest inne? – zapytał ostro młodzieniec, nie chcąc słuchać oczywistych prawd.
– Bo to tylko „blef Olivera” – odparł niziołek i, jak było do przewidzenia, pstryknął palcami.-A poza tym chcę obejrzeć ogród zoologiczny.
– Tylko wówczas zaproponujemy rozejm królowi Avon – wyjaśnił Brind’Amour. – Mając w garści Princetown, łatwiej nam będzie negocjować.
Luthien spojrzał na niego powątpiewająco. Brind’Amour potrafił to zrozumieć. Młodzieniec dorastał na samotnej wyspie, z dala od intryg światowych przywódców. Sądził, że skoro Greensparrow jest taki potężny, król mógłby po prostu pomaszerować z Carlisle na północny wschód i siłą odbić Princetown. Młody Bedwyr nie rozumiał jednak, jak kłopotliwa jest ta sytuacja. Eriador mógł się uwolnić od Avon tylko wtedy, gdyby stał się takim utrapieniem dla Greensparrowa, takim ambarasem w jego układach z południowymi królestwami, zwłaszcza Gaskonią, że władca po prostu nie chciałby już nigdy mieć z niepokorną wyspą do czynienia. Podbój Princetown mógłby do tego doprowadzić, ale czarnoksiężnik musiał przyznać, że należało się liczyć z innym obrotem sprawy.
– A zatem tak to wygląda – odezwał się głośno Brind’Amour. – Zdobywamy Princetown, a potem je oddajemy.
– Ale najpierw wypuszczamy zwierzęta na wolność – dodał Oliver, sprawiając, że wszyscy zebrani w namiocie uśmiechnęli się.
Z pozoru plan brzmiał prosto i logicznie. Jednak żaden z jego autorów, ani Luthien, ani Oliver, Katerin, Siobhan, Kayryn Kulthwain, ani nawet Brind’Amour nie wierzyli, że wszystko potoczy się tak gładko.
Nazajutrz armia ruszyła na Ścianę Malpuissant, jedną z najbardziej imponujących budowli w całej Avon. Struktura liczyła około siedemnastu metrów wysokości i siedem metrów szerokości; ciągnęła się na odcinku prawie pięćdziesięciu kilometrów od wschodniej krawędzi Żelaznego Krzyża aż do Morza Grzbietowego. Wieże strażnicze zostały wzniesione w odstępach pięciuset metrów, przy czym najbardziej okazale prezentowała się forteca Dun Caryth. Rozpościerała się od samej skalistej ściany postrzępionych gór, tak że naturalnie ukształtowane kamienie mieszały się z wykonanym przez człowieka murem. Połowa Dun Caryth znajdowała się nad ziemią-strzeliste wieże i spłaszczone mury były najeżone katapultami i balistami – połowa zaś mieściła się pod ziemią, w tunelach wypełnionych zapasami i bronią.
Oglądając to miejsce, Luthien zaczął doceniać wagę łatwo odniesionego zwycięstwa. Gdyby jego armia starła się z Gwardzistami Pretoriańskimi z Dun Caryth, poniosłaby straszliwe straty i nawet długotrwałe obleganie fortu nie doprowadziłoby do wypędzenia bestii. Ale powstanie zaczęło się w obrębie murów twierdzy, dzięki czemu rebelianci zdobyli i Dun Caryth, i całość Ściany Malpuissant.
Powitanie było serdeczne i radosne. Wszyscy Eriadorczycy czuli się niezniszczalni, jakby imię Greensparrowa było tylko przekleństwem, które należy się wrogom.
Brind’Amour nie miał w tej kwestii złudzeń, ale nawet on dał się ponieść szaleństwu, gdy doszło do spotkania zwycięskich armii. Czarnoksiężnik, świeżo upieczony generał, doszedł do wniosku, że świąteczny nastrój daje korzyści, gdyż cementuje ich sojusz i sprawia, iż mniej przewidywalni ludzie, na przykład Jeźdźcy Eradoch, są całkowicie pod kontrolą.
Dlatego wszyscy świętowali ten dzień pod murem, wymieniali się historiami o zwycięstwie i o przyjaciołach, którzy oddali życie. Tej nocy armia z Caer MacDonald i z północnych pól rozbiła obóz na równinie na północ od Dun Caryth.
Czuła się niezwyciężona.
Tymczasem w pałacu w Princetown Paragor chodził po wyłożonej dywanem posadzce swojej sypialni. Był zmęczony po użyciu magii, ale chciał przywołać Greensparrowa.
Potrząsnął głową, uświadomiwszy sobie, co może mu dać to nawiązanie kontaktu. Greensparrow zlekceważy całą sprawę i będzie się upierał, że powstańcy na Eriadorze to tylko motłoch.
Paragor rozważył możliwości działania. Najbliżsi książęta, również czarnoksiężnicy, znajdowali się w Evenshorn, daleko na południe, i w Warchester, po drugiej stronie południowej odnogi Żelaznego Krzyża, na brzegach szklistej Speythenfergus. Potrzebowali co najmniej kilkunastu dni, żeby skrzyknąć swoje oddziały, a kolejne tygodnie pochłonąłby uciążliwy marsz armii do Princetown po błocie i topniejącym śniegu. Oczywiście książęta czarnoksiężnicy mogli stanąć u boku Paragora za sprawą magii – być może zdołaliby nawet sprowadzić pokaźny kontyngent Gwardzistów Pretoriańskich. Ale czy naprawdę stworzyliby znaczącą przeciwwagę dla siły, która – zdaniem Paragora – miała napłynąć z Eriadoru? A jak on sam wybrnąłby z zakłopotania, gdyby przywołał magów i błagał ich o pomoc, a nieprzewidywalni Eriadorczycy w ogóle by się nie pojawili?
– Ale mam innych sojuszników! – Paragor warknął nagle, budząc popłoch w Thowattle’u, który siedział na kocu w rogu zbytkownej komnaty.
Thowattle uważnie przyjrzał się swojemu panu, rozpoznając diaboliczny wyraz twarzy. Zrozumiał, że Paragor zamierza przywołać demona, a może nawet większą ich liczbę.
– Zobaczmy, czy da się wyhamować ich zapał do wojaczki – ciągnął niegodziwy książę. – Może kiedy Karmazynowy Cień zostanie zabity...
– To tylko przysporzy mu chwały – ostrzegł czujny cyklop. – Zrobisz z niego męczennika, a wtedy stanie się jeszcze potężniejszy!
Paragor miał ochotę obstawać przy swoim, ale przekonał się, że nie może. Ten nadzwyczaj bystry cyklop znowu miał rację. Paragor gorączkowo obmyślał plan działania-istniały przecież sposoby na unicestwienie ludzkiej duszy bez zabijania człowieka.
– Przypuśćmy, że potrafię złamać wolną wolę Karmazynowego Cienia – podsunął ledwo dosłyszalnym szeptem.
Być może potrafił złamać serce tego człowieka.
POZYSKIWANIE SOJUSZNIKÓW
W pomieszczeniu nie było żadnych mebli, z wyjątkiem kosza do ognia koksowego na solidnym trójnogu przy południowo-wschodnim narożniku. Na każdej ścianie znajdował się kinkiet, w którym tkwiła płonąca pochodnia, poza tym jednak były zwykłe i szare, podobnie jak sufit. Znacznie ciekawiej prezentowała się podłoga. Ozdobne kafle tworzyły kolisty motyw na środku pokoju, w którym centralne miejsce ozdabiał pentagram. Zewnętrzny obwód kręgu stanowiła podwójna linia zawierająca znaki runiczne, symbolizujące moc i ochronę.
Paragor stał w kręgu. Towarzyszył mu Thowattle, który ustawił się przy koszu i trzymał małą paczkę z wieloma przegródkami, dodatkowo przywiązaną do jego tęgiej szyi. Książę osobiście kładł kafle przed laty. Było to niezwykle żmudne zajęcie; często zdarzało się, że Paragor kończył jedną część, a potem odkrywał, że nie jest doskonała. Wtedy musiał wyrywać wszystkie kafle i zaczynać od nowa, albowiem Krąg Czarów, zapewniający czarnoksiężnikowi ochronę przed przyzywanym demonem, musiał być doskonały. Układ mozaiki wytrzymał wiele lat i wiele demonów.
Paragor stał całkowicie nieruchomo. Recytował długie i żarliwe zaklęcia. Wołanie do samego piekła mieszało się z tysiącami czarów ochronnych. Co jakiś czas książę unosił lewą rękę w kierunku Thowattle’a i wypowiadał liczbę. Wówczas cyklop sięgał do odpowiedniej przegródki w swojej paczce, wyciągał żądane zioło czy proszek i wsadzał je do płonącego kosza.
Czasami składnik powodował wydobywanie się intensywnie pachnącego dymu, innym razem nagły wybuch płomieni, jakby miniaturowy piorun kulisty. Stopniowo, po wielu godzinach czarodziejskiego procesu, ognie w koszu zaczęły się podnosić. Z początku były to tylko malutkie płomyki, ale wkrótce na środku kosza rozszalał się duży ogień, którego ciepło sprawiło, że już i tak śmierdzący cyklop porządnie się spocił.
Wydawało się, że Paragor nie zwraca na to wszystko uwagi, chociaż w gruncie rzeczy to jego magia ożywiała kosz. Istniały dwa rodzaje czarów: użyczanie i prawdziwe przywoływanie. Użyczanie dotychczas okazywało się łatwiejsze, gdyż czarnoksiężnik pozwalał demonowi wchodzić do swojego ciała. Prawdziwe przywoływanie, którego próbował teraz Paragor, było znacznie trudniejsze i niebezpieczniejsze. Paragor zamierzał sprowadzić demona w całym jego bluźnierczym majestacie do tego pokoju, a potem wypuścić go w świat, ze ściśle określonymi instrukcjami.
Demony nie znosiły niewoli, a jeszcze bardziej tych, którzy im ją narzucali, ale Paragor był pewien swojego czarodziejskiego kunsztu. Chciał sprowadzić Kosnekalena, mniej znaczącego diabła, z którym dotychczas nieźle sobie radził.
Pomarańczowe płomienie w koszu zrobiły się żółte, a potem białe. Ogień przybierał na sile, w miarę jak Paragor przesuwał się tanecznym krokiem. Czarnoksiężnik poruszał się po kręgu, nie przekraczając jego linii, i głośno pokrzykiwał. Wkładał w to całe serce. Jego bezbożny głos przedzierał się do bram piekielnych.
Zatrzymał się gwałtownie i wyrzucił lewą rękę w kierunku Thowattle’a, trzykrotnie żądając szóstki, Cyklop, któremu to okropne doświadczenie nie było obce, sięgnął do szóstej przegródki w szóstym rzędzie i wyciągnął brązową, lepką substancję.
Kiedy znalazła się w koszu, płomienie zrobiły się jeszcze gorętsze, tak że cyklop musiał się cofnąć o kilka kroków. Wewnątrz kręgu Paragor upadł na kolana, cały czas wyciągając lewą rękę. Łzy na jego ziemistej twarzy mieszały się z potem.
– Kosnekalen! – błagał, gdy tymczasem białe ognie zostały otoczone czarnymi błyskawicami, osiągając nowy poziom życia.
Przerażony Thowattle uciekł do północno-zachodniego narożnika i skulił się na podłodze, zasłaniając oczy.
Nad płomieniami zatrzepotał rozwidlony język, a za nim mroczny cień, a raczej ogromna głowa zakończona wielkimi, krętymi rogami. Z boku wysunęła się monstrualna, umięśniona ręka, z której zwisało błoniaste skrzydło – potężne, błoniaste skrzydło!
Twarz Paragora wyrażała najpierw ból, potem ekstazę, a na koniec zaciekawienie. Kosnekalen był zwinnym demonem przeciętnego wzrostu, z malutkimi różkami; ten diabeł odznaczał się o wiele większymi rozmiarami, a także, jak zdążył wyczuć czarnoksiężnik, o wiele większą mocą.
W powietrzu pojawiła się druga ręka z rozcapierzonymi, szponiastymi palcami, a potem z potężną siłą płomienie wypluły demona: gigantyczne, wysokie na cztery metry monstrum o dymiącym, pokrytym łuskami czarnym cielsku. Twarz potwora była wężowata, z dolnej szczęki sterczały długie, wstrętne kły, z których ściekała ślina, sycząc jak kwas w zetknięciu z kamienną posadzką. Każda z łap demona była zaopatrzona w trzy pazury, którymi niecierpliwie zgrzytał o posadzkę, żłobiąc w niej głębokie rowki.
– Kosnekalen? – zapytał Paragor ledwo słyszalnym szeptem.
– Nie.
– Wzywałem Konse... – zaczął czarnoksiężnik.
– Przyszedłem w miejsce Kosnekalena! – ryknął demon. Jego straszny, ochrypły, a zarazem piskliwy głos odbił się głośnym echem od nagich ścian.
Paragor starał się odzyskać panowanie nad sobą. Musiał udowodnić, że kontroluje sytuację, gdyż w innym wypadku demon mógłby wypaść z tego pokoju i zniszczyć wszystko, co napotka na swojej drodze.
– Wymagam tylko jednej usługi – rzekł książę. – Usługi, która powinna być przyjemna...
– Wiem, czego chcesz, Paragorze – warknął demon. – Wiem.
Paragor wyprostował się.
– Kim jesteś? – zapytał stanowczym tonem, gdyż musiał poznać imię demona, żeby móc zażądać od niego czegokolwiek. Doświadczony czarownik zdawał sobie sprawę, że ta chwila jest trudna i niebezpieczna, ale ku jego uldze demon chętnie udzielił odpowiedzi.
– Nazywam się Praehotec – odparła dumnie bestia. – Ten, który był z Morkneyem, gdy zginął.
Paragor skinął głową-słyszał o tym zdarzeniu od Kosnekalena. Demon był zachwycony, mogąc mu opowiedzieć tę historię z najdrobniejszymi szczegółami. Paragor wyczuł wtedy, że między dwoma piekielnymi istotami istnieje zacięta rywalizacja.
– Odmówiono mi wówczas przyjemności – ciągnął niegodziwy Praehotec, z trudem uwalniając kipiącą w nim wściekłość. – Drugi raz nie dam sobie odebrać tej rozkoszy.
– Nienawidzisz Karmazynowego Cienia – doszedł do wniosku Paragor.
– Pożrę serce Karmazynowego Cienia – odparł Praehotec.
Paragor uśmiechnął się złośliwie. Dokładnie wiedział, jak otworzyć przed demonem to serce.
Wizja Paragora koncentrowała się na wydarzeniach na północ od Princetown, w miejscowości Glen Albyn i jeszcze dalej, w Bronegan i na Polach Eradoch, ale to zawężenie pola widzenia, niezbędne, by można było stosować dywinację, uniemożliwiło czarnoksiężnikowi spojrzenie na północny zachód, w góry Żelaznego Krzyża.
Właśnie w tych górach znajdował się Shuglin i spoglądał na wschód, w stronę muru i miasta Princetown. Wraz z pozostałymi ziomkami, niespełna trzystoma brodatymi krzatami, opuścił Caer MacDonald po wymarszu armii, ale udał się na południe, w samo serce wysokich gór, gdzie śnieg wciąż zalegał grubą warstwą, a zima jeszcze nie osłabiła lodowatego uścisku. Shuglin wyruszył po to, by strzec górskich przełęczy, chociaż i on, i Brind’Amour, który go wysłał, wiedzieli, że te przełęcze i tak będą zablokowane przez ponad miesiąc, a może i jeszcze dłużej.
Brind’Amour, jako jedyny spośród istot nie będących krzatami, wiedział, jaka misja została powierzona Shuglinowi. Nadzieja spełniła się w niespełna tydzień po opuszczeniu Caer MacDonald, w czeluściach pieczary wysoko ponad miastem. Dręczone od wielu lat krzaty z Montfort, obecnie zwanego Caer MacDonald, słyszały pogłoski o swoich pobratymcach, którzy ponoć żyli swobodnie pośród szczytów Żelaznego Krzyża. Większość krzatów była dostatecznie stara, by pamiętać górskich ziomków, którzy przed nastaniem rządów Greensparrowa przybywały do miasta na handel, a jeden siwobrody krzat, którego Greensparrow wtrącił do kopalni zaraz po objęciu tronu, twierdził, że wywodzi się właśnie z tego plemienia, z potomków Burso Ironhammera. Starzec ów przeżył dwadzieścia lat ciężkich robót w kopalniach, a potem zacięte bitwy pod Montfort. To właśnie on, a nie Shuglin, prowadził grupę do zasypanych śniegiem przełęczy, przez sekretne tunele, i w końcu do głębokiej jaskini, która była królestwem ludu Burso.
To, co Shuglin i inne miejskie krzaty zastali w tej jaskini, uskrzydliło ich; chyba pierwszy raz zrozumieli istotę swej tożsamości. Głęboko pod przykrytą śniegiem powierzchnią, w okopconych tunelach, gdzie więcej było cienia niż światła, karły poznały swoich ziomków, swoje dziedzictwo. Miejsce nosiło nazwę DunDarrow, tak zwany Pokład Ingot. Był to kompleks długich tuneli oraz wielkich podziemnych jaskiń. Mieszkało tu i pracowało pięć tysięcy krzatów, w idealnej harmonii z kamieniem, który stanowił treść ich egzystencji. Shuglin oglądał skarby, jakich nie umiałby sobie wyobrazić: sterty wyrobów ze złota i srebra, błyszczącą broń i zbroje, których nie powstydziliby się najpotężniejsi i najzamożniejsi rycerze na całych Wyspach Morza Avon.
Chociaż przybysze byli miejskimi krzatami, zostali przyjęci z otwartymi ramionami przez króla kopalni, Bellicka dan Burso, i setki górskich istot zbierały się każdej nocy w kilku dużych pomieszczeniach, żeby słuchać opowieści o bitwie, o Karmazynowym Cieniu i zwycięstwie w Montfort.
Opatulony w grube futro, Shuglin stał teraz na wysokiej przełęczy i czekał na króla Bellicka. Król krzatów, młodszy od niego, z ogniście pomarańczową brodą i krzaczastymi, częściowo zasłaniającymi błękitne oczy brwiami, nie lubił się ociągać i jego żwawe kroki wlały nadzieję w serce Shuglina.
Zdawał sobie sprawę, że będzie prosił króla i jego klan o wiele. Cieszył się, że władca jest młody, pełen ognia i nienawiści dla Greensparrowa.
Bellick stanął na półce skalnej obok sinobrodego krząta i przywitał go skinięciem głowy.
– Nie mamy odwagi handlować z Montfort, odkąd tron objął król-czarnoksiężnik – powiedział Bellick.
Przez dwa dni pobytu w DunDarrow Shuglin słyszał to zdanie ze sto razy.
Bellick prychnął.
– Wielu z nas od kilkunastu lat nie widziało niczego poza górami – ciągnął. – Ale uwielbiamy tę krainę i dlatego jesteśmy zadowoleni.
Shuglin spojrzał na króla, nie do końca wierząc w jego oświadczenie.
– Zadowoleni – powtórzył z naciskiem Bellick, choć jego głos nie pasował do wyrażanej treści. – Ale nie jesteśmy szczęśliwi. Większość nie ma ochoty wychodzić na równiny, ale nawet ci, którzy pogodzili się z sytuacją, nie akceptują faktu, że nie możemy czuć się bezpiecznie poza górami.
– Więźniowie we własnym domu – zauważył Shuglin.
Bellick kiwnął głową.
– I nie podoba nam się sposób, w jaki traktuje się naszych pobratymców – dodał, kładąc rękę na mocarnym ramieniu Shuglina.
– Zatem pójdziecie ze mną – doszedł do wniosku sinobrody. – Na wschód.
Bellick znowu kiwnął głową.
– Nad górami zbiera się kolejna burza – powiedział. – Zima nie ustępuje. Ale mamy swoje szlaki, podziemne szlaki, które zaprowadzą nas na wschodnie krańce DunDarrow.
Shuglin uśmiechnął się, ale starał się nie zdradzać ze swoimi emocjami. Pomyślał, że może jednak będzie mu jeszcze dane powalczyć. Może zdoła powrócić do Luthiena i Siobhan, by wesprzeć ich pięciotysięczną armią uzbrojonych wojowników-krzatów.
Luthien siedział samotnie na pniu drzewa i poddawał się melancholii popołudnia. Zdawał sobie sprawę, że Oliver miał rację. Przez kilka ostatnich tygodni młodzieniec uciekał od swoich uczuć: najpierw wysłał Katerin do Port Charley, a potem wyruszył wraz z niziołkiem okrężną drogą do Glen Albyn. Nadal mógł usprawiedliwiać swoje tchórzostwo w obliczu miłości, tłumacząc się koniecznością skupienia energii na wojennych wyczynach.
Ale nie robił tego. Nie teraz. W obozie Eriadorczyków panowało wielkie podniecenie. Po cichu mówiło się, że niebawem żołnierze przejdą przez Ścianę Malpuissant i pomaszerują na południe, ale Luthienowi ta bitwa nagle wydała się czymś drugorzędnym. Wierzył, że potrafią wygrać, zdobyć Princetown i zmusić Greensparrowa do przyznania im niepodległości, ale co potem? Czy on sam zostałby królem Eriadoru?
A gdyby do tego doszło, czy Katerin byłaby jego królową?
Wszystko sprowadzało się do tej myśli. Siedząc na pniaku, spoglądając na nieposkromioną fortecę Dun Caryth, której ciemna sylwetka wyróżniała się na tle szarego nieba, szybko czerniejącego w miarę jak słońce opadało niżej, Luthien czuł, jak targają nim sprzeczności, jak powinności wobec królestwa kłócą się z powinnościami wobec samego siebie. Chciał być Karmazynowym Cieniem, przywódcą rebelii, ale pragnął też być Luthienem Bedwyrem, synem lorda na wyspie na dalekiej północy, gdzie toczyłby tylko bezkrwawe bitwy na arenie i figlował po lasach z Katerin O’Hale.
Zaszedł tak daleko, tak szybko, ale podróż nie byłaby nic warta, gdyby przyszło mu za nią zapłacić utratą miłości.
„Tchórz” – zganił siebie w myślach. Wstał i przeciągnął się. Odwrócił się w stronę obozowiska i ruszył przed siebie. Wiedział, gdzie zastanie Katerin – w małym namiocie naprzeciwko, na północnych krańcach rozległego obozu – i zdawał sobie sprawę z tego, że musi z nią teraz porozmawiać i położyć kres własnym obawom.
Zanim dotarł do namiotu dziewczyny, słońce już zaszło. Wewnątrz paliła się tylko jedna latarnia i Luthien mógł zobaczyć sylwetkę Katerin, która właśnie ściągała skórzany kaftan. Obserwował ów apetyczny cień przez dłuższą chwilę, pełen podziwu i pożądania. Zrozumiał, że Siobhan miała rację. Był bardzo przywiązany do półelfa, ale prawdziwie kochał tylko tę kobietę. Nawet gdyby rebelia zakończyła się zwycięstwem Eriadorczyków, dla Luthiena Bedwyra nic by ono nie znaczyło, gdyby u jego boku nie stała Katerin.
Wiedział, że powinien natychmiast pójść do namiotu i powiedzieć jej o tym, ale jakoś nie mógł. Odszedł w mrok, przeklinając samego siebie, wyliczając wszystkie logiczne argumenty, które pomogłyby mu przełamać strach.
Potrzebował aż dwóch godzin, żeby powrócić. Tym razem miał przy sobie własną latarnię. Jego ubranie było wilgotne od mgły, a on sam przemarzł na kość, smagany wiatrem.
– Prosto do środka – szepnął z determinacją. Szedł szybko, dużymi krokami. – Katerin – zawołał cicho, dotarłszy do klapy namiotu, podniósł ją i wsadził głowę do środka, a potem poświecił latarnią dookoła.
I zastygł z przerażenia.
Katerin leżała na swoim łóżku. Jej ramiona zwisały nad jego brzegiem, a głowa i jedna ręka spoczywały na podłodze. Dopiero po kilkunastu sekundach Luthien zdołał oderwać od niej wzrok i skierować go w inne miejsce.
Ujrzał gigantycznego demona, który przykucnął w cieniu łóżka Katerin. Bestia była tak ogromna, że wypełniała cały róg namiotu.
– Pamiętasz, głupi człowieku? – warknął Praehotec i poczłapał w kierunku młodzieńca.
Luthien w mgnieniu oka odstawił latarnię i dobył Ślepego Siepacza, po czym z okrzykiem na ustach rzucił się do przodu. Jego atak zaskoczył piekielną istotę, która przywykła do oglądania uciekających w panice ludzi.
Luthien rozciął Ślepym Siepaczem jedną z podniesionych rąk Praehoteca. Z rany pociekła sycząca, szaro-zielona krew, która w zetknięciu z ziemią zaczęła dymić.
Rozwścieczony Luthien krzyczał i ciął, gdzie popadnie. Nie myślał o potworze, z którym walczył, nie bał się, że zginie. Wiedział tylko jedno: Katerin, jego najdroższa Katerin zapewne leży martwa, zabita przez tę niegodziwą bestię.
Przez jakiś czas zadawał szaleńcze ciosy, aż Praehotec rzucił w niego roziskrzonym piorunem. Luthien zatoczył się i wyrżnął w tyczkę namiotu. Natychmiast wziął się w garść. Zmrużył cynamonowe oczy, i czując, jak włos jeży mu się na głowie, próbował zacisnąć rękę na mieczu, chociaż cierpiał na skurcze mięśni.
– Spalę ci skórę aż do kości – wycharczał Praehotec zgrzytliwym, dziwacznym głosem. – Sprawię, że...
Luthien ryknął z całej siły i rzucił się na niego. Demon machnął potężnym skrzydłem, żeby odparować cios, który ostatecznie spadł na jego klatkę piersiową. Odepchnął młodzieńca wystarczająco skutecznie, by broń nie mogła ugrzęznąć w jego cielsku.
Luthien przewrócił się na bok, ale był to upadek kontrolowany. Wykonał błyskawiczny obrót, gorączkowo wymachując mieczem, gdyż wiedział, że demon podąża za nim.
Praehotec był poza zasięgiem przeciwnika i rechotał szyderczo; nagle drgnął i nieco się wyprostował, tak że jego potężne ramiona uniosły cały namiot.
Luthien zobaczył błysk ostrza rapiera, które przebiło tylną ścianę namiotu dokładnie nad łóżkiem Katerin, bowiem właściciel broni mierzył w zad Praehoteca.
– Aha! – zabrzmiał triumfalny okrzyk na zewnątrz. Praehotec zamachał szponiastą ręką, posyłając w tym kierunku ognistą strugę. Za zniszczonym namiotem ukazał się zdumiony Oliver deBurrows.
– Mogę się mylić – przyznał niziołek, kiedy demon się odwrócił.
Nad ramieniem Olivera świsnęła strzała, która trafiła w ohydne, wężowe oblicze potwora.
Praehotec wydał upiorny, nieziemski krzyk, od którego zjeżyły się włosy na karku Luthiena. Młody Bedwyr rzucił się do łóżka, gdyż strach ustąpił miejsca niepokojowi o Katerin.
Udało mu się zadać jeden cios, a potem został uderzony i runął na ziemię, mając wrażenie, że cały świat wiruje wokół niego. Leżąc w rogu namiotu, w końcu potrząsnął głową i zdołał dźwignąć się na kolana. Zobaczył, że demon powoli podchodzi do niego, a z jego najeżonego kłami otworu gębowego ścieka ślina.
W stronę demona poszybowały kolejne strzały, ale wydawało się, że Praehotec w ogóle nie zwraca na nie uwagi. Oliver rzucił się na niego z rapierem i odskoczył, lecz demon nie przejmował się napastnikiem.
Paragor zabronił bestii zabić Luthiena, ale potężny Praehotec nie przyjmował rozkazów od słabowitych istot ludzkich.
Młodzieniec był przekonany, że zginie, ale jeszcze usiłował wstać i odnaleźć porzucony miecz. Ukląkł i zacisnął pięści, pełen niepohamowanej furii, gotów atakować. Nagle oślepiła go jasność. Upadł na ziemię, myśląc, że to demon ponownie użył magii.
Nie miał racji.
Do namiotu tuż za swoim piorunem wkroczył Brind’Amour. Praehotec, który mocno ucierpiał na skutek wybuchu i nieprzerwanego strumienia strzał z drugiej strony, wiedział, że gra się kończy. Podskoczył i zagarnął nieprzytomną Katerin potężnym ramieniem.
– Dobrze przemyśl konsekwencje marszu na Princetown! – ryknęła bestia.
Brind’Amour powstrzymał się od następnego rzutu, gdyż musiałby trafić w Katerin. Siobhan ponownie strzeliła demonowi w plecy, ale Praehotec wyprostował się, wysoko uniósł ramię i zniszczył wątły namiot. Trzepocząc wściekle błoniastymi skrzydłami, oderwał się od ziemi i poszybował po ciemnym niebie.
– Katerin! – zawołał Luthien, usiłując znaleźć swój miecz i dogonić bestię. Pobiegł nieuzbrojony i skoczył w górę. Uczepił się jednej ze szponiastych nóg Praehoteca.
Demon kopnął go drugą kończyną. Luthien przekoziołkował po ziemi i stracił przytomność.
W ręku Brind’Amoura pojawiła się rozżarzona włócznia. Cisnął nią w demona; uderzyła w cielsko i wybuchnęła, aż posypały się iskry. Siobhan kolejny raz napięła wielki łuk i boleśnie ugodziła go w nogi.
Ale Praehotec był zbyt silny, żeby dać się wykończyć tymi pociskami. Odleciał wraz z Katerin przy akompaniamencie bezradnych okrzyków jej przyjaciół i wielu innych w obozie, którzy zorientowali się, co zaszło.
Okrzyki protestu i udręki. Rozkosz dla uszu demona.
ALBOWIEM MUSI
– On ją zabrał! – krzyknął Luthien w trakcie burzliwej rozmowy w namiocie Brind’Amoura, w jakiś czas później.
Był coraz bardziej sfrustrowany, wręcz zdesperowany. Czarnoksiężnik, Oliver, Siobhan i Kayryn dyskutowali o konsekwencjach napadu demona. Właśnie zastanawiali się, czy powinni pomaszerować do Princetown, czy też porwanie Katerin wskazywało na chęć zawarcia rozejmu.
W namiocie znajdował się również Estabrooke. Siedział z boku, na taborecie, i był bardzo przygnębiony.
– Należy pamiętać, że demon nie zabił jej – Brind’Amour odparł Luthienowi, starając się zachować spokój i pocieszyć przyjaciela. – Ona jest więźniem i będzie miała większą wartość dla...
– Dla kogo? – chciał wiedzieć Oliver.
Brind’Amour nie był pewien. Być może król Greensparrow dowiedział się o ich marszu i dosięgnął ich aż z Gaskonii, chociaż czarnoksiężnik skłonny był przypuszczać, że szatański wysłannik przybył ze znacznie bliższych terenów, od Paragora, księcia Princetown.
– Nie możemy dać się sparaliżować na polu – wtrąciła Siobhan.
Kayryn poparła ją.
– To nie jest armia najemników, tylko mężczyźni i kobiety, którzy muszą się zajmować gospodarstwami. Jeśli będziemy czekać z założonymi rękami, stracimy wielu sojuszników.
– Zabrał ją książę Paragor z Princetown – doszedł do wniosku Brind’Amour. – Wie, że się zbliżamy, i wie, że nie potrafi nas powstrzymać.
– Będziemy musieli częściowo zmienić plany – odparła Siobhan. – Może moglibyśmy posłać szpiegów albo zaoferować księciu rozejm, kiedy będziemy tuż pod murami jego twierdzy.
Ta trzeźwa konwersacja zaczynała doprowadzać Luthiena do szewskiej pasji. Paragor wykradł Katerin, a przyjaciele rozmawiali o planach i sprawach dotyczących wojny. Dla Luthiena Bedwyra nie istniało nic ważniejszego niż bezpieczny powrót Katerin. Brind’Amour i Siobhan obmyślali strategię stosownie do rozwoju sytuacji; robili wszystko, co było w ich mocy, aby zapewnić porwanej kobiecie bezpieczeństwo, ale najbardziej niepokoili się o losy rebelii, nie o Katerin.
Na zdrowy rozum tak właśnie powinno być, ale Luthien nie mógł się pogodzić z takim sposobem postępowania. Nie teraz. Bezradnie zamachał rękami, zerknął na strapionego Estabrooke’a i wypadł z namiotu jak burza. Ci, którzy zostali, przez chwilę milczeli, mocno zakłopotani.
– Właśnie o to chodziło księciu Paragorowi – rzekł Brind’Amour. Nie osądzał Luthiena, stwierdził tylko fakt.
– Wiesz, dokąd zamierza się udać? – zapytała Siobhan.
– On już podąża do miejsca przeznaczenia – odparł Oliver, który dobrze znał młodzieńca.
Nikt nie poddał jego słów w wątpliwość.
Brind’Amour nie był pewien, jak zareagować. Czy należało odwieść Luthiena od jego zamiarów? A może czarnoksiężnik powinien zaoferować mu wsparcie, zgodzić się z tym, iż obecnie najważniejsze jest bezpieczeństwo Katerin? Brind’Amour był rozdarty. Wiedział” że nie może pobiec za demonem, bez względu na to, czy ofiarą była Katerin, czy ktokolwiek inny. Nie odpowiadał za poszczególne osoby, lecz za cały Eriador.
– Powinien jechać – nieoczekiwanie odezwała się Siobhan. Mówiąc te słowa, patrzyła na podniesioną połę namiotu, jak gdyby widziała odjazd Luthiena. – Tam jest jego miejsce.
Kiedy spojrzała na pozostałych, w oczy rzucił jej się przede wszystkim Oliver, który zerkał na nią podejrzliwie.
– To umocni legendę Karmazynowego Cienia – upierała się kobieta półelf.
– A może zraniona kobieta pragnie śmierci ukochanego? – zagadnął bezceremonialnie Oliver.
Brind’Amour skrzywił się. Doprawdy, słowne utarczki były ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebowali!
– Uczciwe pytanie – odparła spokojnie Siobhan, rozładowując napięcie. – Ale ja nie jestem ani kobietą, ani istotą ludzką – przypomniała niziołkowi. – Katerin jest w niebezpieczeństwie i dlatego Luthien musi za nią podążyć. Jeśli tego nie zrobi, do końca życia będzie sobie wyrzucał tchórzostwo.
– Rzeczywiście – zgodził się Brind’Amour.
– Nie pozwolimy, żeby dowodził nami tchórz – rzekła chłodnym tonem Kayryn z Eradoch.
Sfrustrowany Oliver, tak jak wcześniej Luthien, kolejno spoglądał na swoich towarzyszy. Wiedział, że mówią prawdę. Ich rozumowanie było logiczne, ale to nie pocieszało zbytnio niziołka. Był u boku Luthiena od początku, jeszcze zanim Brind’Amour dał młodemu Bedwyrowi karmazynowy płaszcz, zanim po zaułkach Mont-fort rozniosły się nieśmiałe pogłoski o Karmazynowym Cieniu. Teraz Luthien robił to, co było konieczne, ruszał za ukochaną kobietą, więc i Oliver posłuchał głosu swego serca i zdecydował się mu towarzyszyć.
Ukłonił się pozostałym towarzyszom i wymaszerował z namiotu.
Estabrooke, człowiek szlachetnie urodzony, rycerz, który oparł całe swoje życie na surowych zasadach, w milczeniu zasalutował niziołkowi, a także dzielnemu mężczyźnie, który wyszedł przed O1iverem.
Luthien spokojnie jechał na Wodnym Tancerzu skrajem cienia rzucanego przez Ścianę Malpuissant. Słońce było nisko, jego ukośny, choć wąski cień zalegał nad Eriadorem. Nie był tak czarny jak cień, który gościł w sercu młodego Bedwyra. Luthien miał wrażenie, jakby poprzedniego wieczoru cały świat się zatrzymał – jakby wszystko, bunt, zbliżająca się inwazja po prostu ustało, uległo sparaliżowaniu, odrętwieniu, które miało się utrzymywać, dopóki Luthien nie wyrwie Katerin ze szponów demona i jego niecnego pana.
Chciał przyspieszyć, zmusić Wodnego Tancerza do energicznego galopu, ale nie chciał zwracać na siebie uwagi przyjaciół, którzy mogliby próbować go powstrzymać, ani szpiegujących go wrogów, którzy ostrzegliby księcia Princetown.
Strażnicy pod wieżą położoną najbliżej Dun Caryth zdążyli już zapamiętać Luthiena i jego konia, toteż pozwolili mu przejechać przez mur do Avon.
Ku zdumieniu młodego Bedwyra po drugiej stronie muru spokojnie czekał na niego wymuskany niziołek na żółtym kucu.
– Przynajmniej zaczekałeś do rana-prychnął Oliver i pociągnął czerwonym z zimna nosem. Wyglądał dość żałośnie. Kichnął, całkiem głośno, jak na swoją filigranową postać, a potem wyjął jaskrawą chusteczkę w żółto-czerwoną szachownicę i wytarł nos i kozią bródkę.
– Byłeś na dworze całą noc? – zapytał Luthien.
– Odkąd opuściłeś spotkanie – rzekł Oliver. – Myślałem, że pojedziesz od razu.
Luthienowi nie udało się uśmiechnąć, chociaż był wzruszony oddaniem niziołka. Jednak tym razem nie chciał mieć u boku Olivera. Nie chciał żadnego towarzystwa.
– To zadanie dla mnie – oświadczył stanowczym tonem. Nie doczekał się żadnej reakcji, szepnął więc Wodnemu Tancerzowi coś do ucha, lekko spiął go ostrogami i wielki, błyszczący ogier pokłusował na południe.
Oliver ruszył za nim na Łachmanie. Mały kuc musiał się mocno wysilać, żeby dogonić Wodnego Tancerza.
Na nic się zdała groźna mina Luthiena. Kiedy uderzył w boki Wodnego Tancerza, żeby przyspieszył tempa, Łachman również zaczął jechać szybciej. W końcu Luthien gwałtownie zatrzymał rumaka i popatrzył na niziołka. Oliver zerknął na niego z zaciekawieniem i znowu kichnął, zalewając młodzieńca kropelkami cieczy.
– To zadanie dla mnie – powtórzył Luthien, jeszcze bardziej stanowczo.
– Nie będę się spierał – zaszczebiotał Oliver.
– Wyłącznie dla mnie – sprecyzował Luthien.
– Możesz się mylić.
Luthien westchnął i rozejrzał się, jakby usiłował znaleźć jakieś wyjście z sytuacji. Wiedział, jak uparty potrafi być Oliver, i zdawał sobie sprawę, jak szybko potrafi galopować to zwodniczo niepozorne zwierzę zwane Łachmanem.
– Czy znasz kogoś, kto byłby tak mały, by zmieścić się pod twój płaszcz? – zagadnął logicznie Oliver.
Luthien patrzył na przyjaciela przez długą chwilę, aż wreszcie wyrzucił ręce do góry na znak, że się poddaje. W gruncie rzeczy odczuwał wyraźną ulgę. Był zdecydowany podążać za Katerin i przerażała go perspektywa zabrania ze sobą drugiej osoby na tak niebezpieczną, prawdopodobnie samobójczą podróż, ale uświadomił sobie, że Oliver rzeczywiście powinien być przy nim, tak jak on byłby przy niziołku, gdyby ktoś porwał mu ukochaną pod osłoną nocy. Zatem miał towarzystwo na długą jazdę i czekające go przygody: zaufanego przyjaciela, który już nieraz wydostawał go z opresji.
Zanim dwaj towarzysze ponownie ruszyli w drogę, usłyszeli za sobą tętent kopyt. Obejrzeli się w stronę muru i zobaczyli dwóch jeźdźców, jednego potężnego, w rogatym hełmie góralskim, i osobę mniejszej postury.
– Siobhan – doszedł do wniosku Oliver i gdy para zbliżyła się do nich, Luthien przekonał się, że niziołek miał rację.
Teraz młody Bedwyr był naprawdę poirytowany. Cieszył się z towarzystwa Olivera, ale obecnie sytuacja wymykała mu się spod kontroli!
Siobhan i drugi jeździec zatrzymali się obok nich.
– Nie jedziesz – oświadczył Luthien, chcąc uprzedzić wszelkie argumenty.
Siobhan popatrzyła na niego z zaciekawieniem, jakby nie rozumiała jego słów.
– Oczywiście, że nie jadę – odparła rzeczowo. – Mam powinności wobec Eriadoru, a nie wobec Luthiena czy Katerin.
Z jakiegoś niepojętego dla siebie powodu młodzieniec poczuł się mocno urażony tym stwierdzeniem.
– Ale wybaczam ci twoje postępowanie – ciągnęła kobieta półelf. – I życzę ci, byś dotarł tam szybko i zwyciężył. Spodziewam się, że będziecie na nas czekali – kiwnęła głową w stronę Olivera – razem z Katerin, kiedy sforsujemy bramę Princetown.
Luthien poczuł się lepiej.
– Coś ci przyniosłam – powiedziała Siobhan, wyciągając dłoń, w której znajdował się bursztyn wielkości kurzego jaja. – Od Brind’Amoura – wyjaśniła, gdy Luthien wziął kamień. – Kiedy ukończysz zadanie albo kiedy będziesz w potrzebie, masz rzucić kamieniem o ścianę i trzykrotnie wymówić jego imię.
Luthien przez jakiś czas ściskał prezent, zdumiony jego lekkością. Nie był pewien, co potrafi zdziałać ów przedmiot, ale widział wystarczająco dużo magicznych sztuczek Brind’Amoura, by pojąć, że nie jest to byle jaki podarunek.
– Co z nim? – zagadnął młody Bedwyr, patrząc na górala.
– Zamierzasz jechać do Princetown? – zapytała kobieta półelf.
Luthien zaczynał rozumieć, o co jej chodzi.
– Malamus pojedzie z tobą aż do wschodniego krańca Glen Durritch, skąd prawie widać Princetown – ciągnęła Siobhan. – I tam zaczeka z waszymi wierzchowcami. – Nieoczekiwanie kobieta półelf zsunęła się z siodła i wręczyła lejce Malamusowi. – Dla Katerin – powiedziała Luthienowi. – Do muru mam całkiem blisko.
Skinęła głową w stronę Luthiena i Olivera, poklepała swojego konia po zadzie i ruszyła z powrotem ku Ścianie Malpuissant, do obowiązków, które uniemożliwiały jej towarzyszenie mężczyznom.
Luthien obserwował ją ze szczerym podziwem. Uświadomił sobie, że Siobhan chciała jechać. Chociaż z oczywistych względów obie kobiety były rywalkami, to jednak darzyły się nawzajem ogromnym szacunkiem.
Młody Bedwyr oderwał wzrok od pleców Siobhan i spojrzał na podarunek od Brind’Amoura, a potem na Olivera, który cierpliwie czekał, aż Luthien ich poprowadzi.
Poprzednia noc była mroczna, ale dzień zapowiadał się znacznie lepiej.
Na wieży strażniczej przy Ścianie Malpuissant Estabrooke, Pierwszy z Szóstej Kawalerii, przyglądał się małym figurkom na południowym polu, a ściślej Eriadorczykom na Avon, najeżdżającym ojczystą krainę dumnego rycerza. Obraz demona, złego Praehoteca, wciąż rysował się wyraziście w umyśle starego rycerza. Przez dwadzieścia lat Estabrooke żył w cieniu Greensparrowa, wysłuchując opowieści o okrucieństwach, o konszachtach z diabłami. Niektórzy mówili, że okropna zaraza, która przed dwudziestu laty złamała chęć Eriadoru do walki, została sprowadzona przez króla Avon, ale wtedy Estabrooke uważał te pogłoski za chłopski wymysł.
Inni twierdzili, że Greensparrow jest najmroczniejszym z czarnoksiężników, przyjacielem demona, diabłem wcielonym.
Ale Estabrooke nie traktował tych plotek poważnie.
Teraz ów królewski sługa, szlachetny kawalerzysta przejrzał na oczy. Biedny, rozdarty Estabrooke przekonał się, że pogłoski były prawdziwe, gdyż znalazły ucieleśnienie w niegodziwej, demonicznej postaci, wobec której zacny rycerz był bezradny.
Patrzył na odjazd Luthiena i Olivera. W głębi duszy, pomimo iż kłóciło się to ze wszystkim, czemu poświęcił całe życie, Estabrooke miał nadzieję, że tym dwóm mężczyznom uda się odzyskać Katerin całą i zdrową, i zostawić księcia Paragora, tego samego księcia, który wysłał kawalerzystę do Eriadoru, martwego w kałuży krwi.
DUCHY
Góral Malamus nie odezwał się ani słowem w trakcie dwóch dni, których potrzebowali podróżnicy, by dotrzeć do Glen Durritch, szerokiej i płytkiej doliny na południowy wschód od Princetown. Tu nie było już żadnych drzew, które zapewniałyby osłonę, tylko droga, niby brązowy wąż wijąca się między gęstą, zieloną trawą.
Luthien znowu odgrywał rolę generała. Przyglądał się krainie i wyobrażał sobie bitwę, którą mógłby tu stoczyć i zwyciężyć. Ziemia nieco wznosiła się po obu stronach i przechodziła w faliste, porośnięte drzewami pagórki. Doskonała osłona, a w dodatku wysoko położony teren. Uświadomił sobie, że elfi łucznicy mogliby celować z tych drzew w drogę, na której nie było jak się ukryć przed kłującymi, zabójczymi bełtami.
Młody Bedwyr był tak zamyślony, że całkowicie dał się zaskoczyć, gdy Oliver postukał go rapierem w ramię. Luthien ściągnął wodze Wodnego Tancerza i obejrzał się. Niziołek właśnie schodził z kuca.
– Zachodni kraniec Glen Durritch – wytłumaczył Malamus. Oliver wysunął podbródek ku zachodowi, a Luthien zmrużył oczy, oślepiony stojącym nisko słońcem. Nieopodal majaczyły ciemne góry, a przed nimi...
Luthien zastanawiał się, cóż to takiego. Biało-różowa iskra.
Oliver przeszedł obok niego.
– Osiem kilometrów – stwierdził. – A ja nie przepadam za spacerami w ciemności!
Luthien ześlizgnął się z Wodnego Tancerza i przekazał wodze Malamusowi. Góral długo wytrzymywał spojrzenie młodzieńca.
– Niech idzie z tobą błogosławieństwo Sol-Yundy, Karmazynowy Cieniu – powiedział nagle i odwrócił się, by masywną, umięśnioną ręką pociągnąć za sobą trzy wierzchowce już bez jeźdźców. – Czekam na wasz powrót.
Luthien tylko chrząknął, nazbyt zaskoczony, by coś odpowiedzieć. Sol-Yunda był bogiem górali, bóstwem osobistym, które ponoć opiekowało się ich rodem i nie troszczyło o żadne inne osoby, bez względu na to, czy w grę wchodzili przyjaciele czy wrogowie. Górale strzegli Sol-Yundy jak smok strzeże złota, toteż fakt, że Malamus wygłosił takie słowa, pokrzepił młodego Bedwyra bardziej niż wszystko, co do tej pory słyszał.
Stał i obserwował górala przez kilka chwil, następnie zaś odwrócił się i pognał za Oliverem, który brnął w kierunku biało-różowej iskry poniżej zarysów ciemnych gór.
Niespełna godzinę później, kiedy słońce opadło jeszcze niżej, ale wciąż było widoczne nad Żelaznym Krzyżem, przyjaciele znajdowali się dość blisko, by podziwiać wspaniałość Princetown i zrozumieć, dlaczego miejsce to nazywano Perłą Avon.
Miasto było podobnej wielkości co Caer MacDonald, ale podczas gdy tamto budowano z myślą o twierdzy obronnej i okolono wysokimi murami z ciemnego kamienia, Princetown miało przypominać gablotę z kosztownościami. Położone na lekko falistej równinie, tuż u podnóży gór, było rozległe i przestronne, w przeciwieństwie do gęsto zaludnionego Caer MacDonald. Całość otaczał niski, raptem dwuipółmetrowy mur z jasnego granitu, w którym nie było widać ani wartowni, ani jakichkolwiek wież. Domy wewnątrz były przeważnie dość duże. Jeśli wykonano je z drewna, były pobielone, natomiast rezydencje magnatów i kupców zbudowano z białego marmuru, zabarwionego delikatnymi; różowymi liniami.
Największą i dominującą budowlą nie była katedra, jak w większości dużych miast Avon. Wprawdzie świątynia robiła wrażenie nie mniejsze niż Ministerstwo Caer MacDonald, ale nawet ona bladła przy bajecznie pięknym pałacu. Pałac znajdował się w zachodniej części Princetown, na najwyżej położonym terenie w pobliżu gór, i liczył cztery piętra z błyszczącego marmuru i złotych listków. Fronton tworzyła ozdobna kolumnada, a wielkie skrzydła gmachu, północno-wschodnie i południowo-wschodnie, przypominały gigantyczne ramiona, pragnące zagarnąć miasto. Pośrodku znajdowała się złocista kopuła, która świeciła tak mocno, że Luthiena aż zapiekły oczy.
– Ten książę tam będzie? – zapytał Oliver.
Luthien nie musiał podążać za wzrokiem niziołka, gdyż wiedział, o którym budynku Oliver mówi.
– Powinniśmy zostawić sobie konie – zauważył niziołek – choćby po to, żeby przejechać z jednego końca na drugi.
Luthien parsknął śmiechem, ale nie był pewien, czy Oliver żartuje. Młody Bedwyr zachodził w głowę, ile komnat może liczyć pałac. Sto? Trzysta? Gdyby spiął Wodnego Tancerza do pełnego galopu, okrążenie tego miejsca powinno mu zająć pół godziny!
Żaden z towarzyszy nie odezwał się, ale obaj myśleli o tym samym: jak w takim ponurym królestwie mogło się znajdować tak piękne miejsce, promieniejące majestatycznym blaskiem i doskonałością, pobudzające energię i radujące serce. Czyżby Luthien, który nigdy przedtem nie był na południu, nie znał całej prawdy o Królestwie Avon? Młody Bedwyr jakoś nie potrafił pogodzić urody Princetown z tym, co wiedział o złym Greensparrowie. Odnosił wrażenie, iż rozciągające się przed nim bajeczne miasto to szyderstwo z jego buntu, a zwłaszcza jego gniewu. Oczywiście wiedział, że Princetown istniało już przed nastaniem rządów Greensparrowa, ale mimo wszystko nie pasowało ono do wizerunku Avon, jaki sobie wytworzył.
– To moi pobratymcy wybudowali Princetown – oświadczył niziołek, wyrywając Luthiena z zamyślenia.
Młodzieniec zerknął na Olivera, który kiwał głową, jakby również próbował ustalić historię powstania miasta.
– Znać tu gaskońskie wpływy – wyjaśnił Oliver. – Z południa i zachodu Gaskonii, gdzie produkuję się najsłodsze wino. Tam znajdują się również takie budynki, jak ten.
„Ale nie tak wspaniałe” – dodał w duchu Luthien. Być może Gaskończycy wznieśli albo rozbudowali Princetown podczas okupacji Avon, ale jeśli nawet Oliver mówił prawdę i tutejsza architektura przypominała styl południowo-zachodniej Gaskonii, widać było po nieprzytomnym spojrzeniu niziołka, iż Princetown jest znacznie bardziej okazałe.
Wstrząśnięty nieoczekiwanym przepychem miasta, Luthien nie zapominał jednak, że Katerin znajduje się w szponach demona, i koncentrując umysł na tym strasznym fakcie, szybko ruszył na północ. Oliver udał się za nim, nie odrywając oczu od pięknej scenerii. Gdzieś w środku miasta, chyba w pobliżu pałacu, rozległ się przeciągły, głuchy ryk, w którym wyczuwało się czystą, nieujarzmioną energię. Był to ryk lwa.
– Lubisz, koty? – zagadnął Oliver, myśląc o ogrodzie zoologicznym i żałując, że odwiedza Princetown w tak niedogodnym momencie.
Zanim towarzysze okrążyli miasto, idąc wzdłuż granitowego muru na południe, niebo pociemniało i zaroiło się na nim od czarnych, szybko przesuwających się chmur. Kiedy dotarli do ostrego zakrętu w murze, Luthien zatrzymał się, zbity z tropu. Spoglądając w kierunku zachodnim, odkrył brudny sekret Princetown.
Od wschodu miasto było jak prawdziwa perła, czyściutkie i kuszące, ale w tym miejscu, po zachodniej stronie, podróżnicy poznali prawdę. Za pałacem teren obniżał się, a dwuipółmetrowy mur, który okalał serce miasta, docierał do nieckowej doliny pełnej rozwalających się domków. Luthien i Oliver niewiele widzieli w ciemności, gdyż w dole paliło się zaledwie kilka ognisk, ale słyszeli jęki ubogich, krzyki nieszczęśników, którzy nazywali ten błotnisty zaułek swoim domem.
Te widoki i dźwięki osobliwie pokrzepiły Luthiena, gdyż znajdował w nich potwierdzenie własnych wniosków dotyczących Greensparrowa i jego bezprawnych, a w konsekwencji przynoszących zło rządów. Współczuł ludziom, którzy zamieszkiwali ukrytą dolinę na zachód od wspaniałego centrum, ale ich istnienie zachęcało go do walki.
Oliver pociągnął go za płaszcz, zmuszając do zatrzymania się.
– Bliżej nie trzeba – szepnął niziołek i pokazał przyjacielowi boczną część wysokiego, pogrążonego w ciemnościach pałacu.
– Hej tam! – wrzasnął ktoś na murze.
Usłyszawszy gardłowy, cyklopowy głos, obaj towarzysze przypadli do ziemi. Luthien zakrył głowę kapturem, a Oliver wskoczył pod fałdy magicznej karmazynowej szaty.
Na murze pojawiły się latarnie, osłonięte z trzech stron, tak aby światło padało skoncentrowaną smugą przez czwarty bok. Luthien wstrzymał oddech i raz po raz przypominał samemu sobie, że płaszcz ukryje go przed snopem światła.
– Wracajcie do swoich nor! – ryknął cyklop i z muru wystrzelono kilka pocisków z kusz.
– Bardziej by mi się podobało gdyby I ci jednoocy mogli nas zobaczyć – rzekł Oliver.
Kusznicy oddawali strzały kilkanaście razy, aż kanonadę zakończył gremialny wybuch śmiechu.
– Żebracy! – prychnął pogardliwie któryś z cyklopów i znowu zawtórowały mu śmiechy.
Oliver wydostał się spod karmazynowego płaszcza i rozprostował wielki kapelusz o szerokim rondzie oraz własną fioletową pelerynę. Wskazał palcem na południe, w kierunku muru pałacu, i obaj towarzysze przeszli kilkadziesiąt metrów.
Oliver podszedł do muru i nadstawił uszu. Po chwili kiwnął głową i uśmiechnął się, gdyż z góry dochodził tylko odgłos chrapania. Odgarnął pelerynę z ramion i sięgnął do woreczka po swojego „włamywacza”, skórzaną uprząż podarowaną mu przez Brind’Amoura. Niziołek nie rozstawał się z owym urządzeniem, chociaż było prawie niewidoczne na tle bufiastych rękawów i warstw jaskrawej odzieży. Wydawało się, że to zwykła, niczym nie wyróżniająca się uprząż, ale, jak to bywało z samym Brind’Amourem, pozory myliły. Uprząż była zaczarowana, podobnie jak wchodzące w jej skład przedmioty: narzędzia złodziejskiego fachu. Pomimo iż woreczek był bardzo mały, Oliver wyciągnął z niego czarodziejski hak, kulę i cieniutką linę. Jednak zanim zdążył ją rozwinąć i przygotować, Luthien zbliżył się i pochwycił go.
Oliver zrozumiał, o co chodzi. Mur liczył raptem dwa i pół metra wysokości, toteż Luthien mógł niziołka podnieść na samą krawędź. Oliver szybko zaczepił hak o pas, żeby go mieć w zasięgu ręki, a potem chwycił się krawędzi muru i wyjrzał na drugą stronę.
Wzdłuż muru, więcej niż metr poniżej krawędzi biegł parapet. Oliver popatrzył na Luthiena i uśmiechnął się szelmowsko. Położył palec na zaciśniętych ustach, a potem uniósł go na znak, że Luthien powinien chwilę odczekać. Następnie przeszedł przez mur, cicho jak kot – jak mały kot, a nie ten, którego ryk słyszeli wcześniej.
W chwilę później, kiedy zniecierpliwiony Luthien zapragnął rozpocząć wspinaczkę i przedostać się na drugą stronę, Oliver wrócił i podał rękę przyjacielowi. Luthien podskoczył i złapał się drugą ręką krawędzi. Przyczajony, pełzając jak wąż, podciągnął się, a potem cicho zsunął na parapet.
Wytrzeszczył oczy, gdyż zorientował się, że wraz z O1iverem znajduje się między dwoma siedzącymi cyklopami! Popłoch nie trwał długo. Pomyślał logicznie, że skoro niziołek wspiął się na górę, to już ich widział. Po dokładniejszej inspekcji Luthien stwierdził, że żadna z bestii już nie chrapie. Popatrzył na Olivera, który ocierał krew z cienkiego ostrza rapiera futrzaną tuniką jednego z martwych cyklopów.
Zaledwie dziesięć metrów dalej inna grupa jednookich, tych, którzy strzelali do dwóch towarzyszy, nadal grała w kości, niczego nie przeczuwając.
Oliver wślizgnął się pod płaszcz Luthiena i obaj zaczęli powoli oddalać się od tego grona, by pójść w stronę majaczącej w oddali ściany pałacu w Princetown.
Żeby dotrzeć do tej budowli, musieli zsunąć się po murze i przejść mały dziedziniec, ale ponieważ dookoła ciągnęły się starannie przystrzyżone żywopłoty, z pomocą płaszcza Luthiena osiągnęli cel bez większego trudu. Oliver zerknął na cztery rzędy okien. W tych na pierwszym i drugim piętrze paliły się światła, ale na trzecim panował półmrok, a czwarte było zupełnie ciemne.
Niziołek podniósł trzy palce. Ostatni raz rozejrzał się dookoła, żeby mieć pewność, iż w pobliżu nie kręcą się cyklopi, po czym zakręcił hakiem i zarzucił go na marmurową ścianę obok okna na trzecim piętrze.
Marmur był gładki jak szkło, ale kula na końcu linki trzymała się go mocno. Wypróbowawszy ją, Oliver ruszył w górę. Luthien patrzył z dołu, jak niziołek znowu sięga do swojej uprzęży i wyjmuje z niej przyssawkę z szerokim wysięgnikiem. Oliver przez chwilę nasłuchiwał przy oknie, a potem położył na nim przyssawkę i powoli, ale stanowczym ruchem odrysował koło na szkle.
Zsunął się w chwilę później, trzymając w ręku wycięty krążek szkła.
– Pokój jest pus... – zaczął, ale natychmiast zastygł w bezruchu, gdyż usłyszał kroki uzbrojonych wartowników.
Luthien podciągnął się w górę i nakrył niziołka swoim płaszczem, a potem przywarł do ściany, wlokąc Olivera za sobą.
Zza rogu wyłonił się oddział sześciu cyklopów w czarno-srebrnych uniformach Gwardzistów Pretoriańskich. Ten, który był najdalej od ściany, niósł płonącą pochodnię. Luthien naciągnął kaptur na głowę i pochylił ją tak, żeby całkowicie zasłonić twarz. Wciąż wierzył w moc zaczarowanego płaszcza, ale teraz mógł tylko mieć nadzieję, że bestie nie spostrzegą cienkiej linki zwisającej z bocznej ściany pałacu, a także ufać, iż przypadkowo nie wejdą wprost na niego!
Przeszli o metr od Luthiena i Olivera, jakby w ogóle ich tam nie było. I rzeczywiście, nie mogli ich zobaczyć pod fałdami karmazynowego płaszcza.
Jak tylko jednoocy zniknęli im z oczu, Luthien wyszedł z ukrycia, a Oliver doskoczył do linki i szybko zaczął się po niej wspinać. Przez chwilę młody Bedwyr napinał linkę, żeby Oliver mógł dotrzeć do drugiego piętra, a potem sam zaczął po niej wchodzić, chcąc jak najszybciej oderwać się od ziemi.
Wydawało się, że upłynęło kilka minut, ale w rzeczywistości dwaj przyjaciele znaleźli się wewnątrz pałacu w przeciągu kilku sekund. Oliver zagłębił rękę w otworze i trzykrotnie mocno szarpnął linkę, dzięki czemu uwolnił kulę i przyciągnął ją do siebie. Oderwała się, nie zostawiając żadnych śladów, z wyjątkiem wyciętego koła ze szkła, leżącego na trawie, i cienia – karmazynowego cienia na białej ścianie pałacu.
Luthien przez jakiś czas przywykał do półmroku. Znajdowali się w środku, ale którędy należało iść? Ile dziesiątków pokojów zdołają przeszukać?
– On będzie blisko środkowej części – rozumował Oliver, dość dobrze obeznany z arystokratycznymi zwyczajami. – W komnatach po jednej lub drugiej stronie kopuły. Ta kopuła to kaplica. Książę będzie gdzieś w tych okolicach.
– Myślałem, że to katedra jest kaplicą – rzekł Luthien.
– Możni tego świata są zazwyczaj leniwi – odparł niziołek. – Urządzają sobie kaplicę we własnym pałacu.
Luthien pokiwał głową, uznając słuszność tego wywodu.
– Ale lochy będą niżej – ciągnął Oliver. Zobaczył przerażenie na twarzy przyjaciela i szybko dodał: – Nie sądzę jednak, żeby książę Paragor wtrącił tak cennego więźnia do lochów. Myślę, że ona jest z nim albo blisko niego.
Luthien nic nie odpowiedział. Starał się oddychać miarowo. Oliver doszedł do wniosku, że młodzieniec zgadza się z nim.
– Zatem do księcia-powiedział i już miał ruszać, ale Luthien powstrzymał go, kładąc mu rękę na ramieniu.
– Książęta Greensparrowa nie uznają żadnych praw boskich – przypomniał niziołkowi, zastanawiając się, czy rozumowanie Olivera ma jakikolwiek sens. – Niepotrzebna im żadna kaplica.
– No tak, ale pałac wybudowano przed Greensparrowem – odparł niziołek bez najmniejszego wahania. – A dawni książęta korzystali z kaplic. I dlatego najwspanialsze komnaty znajdują się w pobliżu kopuły. A teraz powiedz mi, czy zamierzasz tu przesiadywać w ciemności i dyskutować o rozkładzie pałacu, czy chcesz ruszać w drogę, żebyśmy mogli zobaczyć, jak jest naprawdę?
Luthien nie miał w zanadrzu ani odpowiedzi, ani pytań. Wzruszył ramionami i poszedł za Oliverem do zamkniętych drzwi pokoju, widocznych tylko dlatego, że przez dziurkę od klucza sączyło się światło z korytarza.
Dziurka była na wysokości oczu niziołka, który nie omieszkał zajrzeć przez nią, a potem śmiało otworzył drzwi.
W pełnym świetle Luthien przekonał się, że pałac Princetown był równie bajeczny w środku, jak i na zewnątrz. Na ścianach wisiały ogromne gobeliny o wymyślnych wzorach, niektóre przetykane złotą nicią. Korytarz był wysadzany artystycznymi cudeńkami na drewnianych postumentach: były tu popiersia dawnych królów i herosów, zwykłe rzeźby, a nawet klejnoty i kamienie szlachetne w szklanych gablotach.
Luthien musiał kilkakrotnie odciągać niziołka, urzeczonego widokiem tak nieprzebranych i tak łatwo dostępnych skarbów.
Z tego pałacu Luthien Bedwyr pragnął zabrać tylko jeden skarb.
Stopniowo zbliżali się do centralnej części przybytku. Korytarze stały się bardziej ozdobne, a rosnąca ilość coraz wspanialszych skarbów potwierdzała przypuszczenia Olivera dotyczące prawdopodobnego miejsca pobytu księcia. Niestety, światło również przybierało na intensywności. Kryształowe kandelabry, każdy na sto świec, zwisały z sufitu w odstępach jakichś dwudziestu kroków. Wiele drzwi pootwierano na oścież, a we wszystkich bocznych pokoikach panowała jasność. Pomimo że zbliżała się północ, pałac wcale nie układał się do snu. Powszechne ożywienie zbiło obu przyjaciół z tropu. Zwłaszcza Luthien był zdezorientowany. Rozważał nawet odwrót i ukrycie się na jakiś czas, ale Oliver nie chciał o tym słyszeć. Znajdowali się już w środku i każda zwłoka mogła się okazać niebezpieczna i dla nich, i dla Katerin.
– Poza tym – dodał cicho Oliver – nawet nie wiemy, czy przyjęcie się skończy. W Gaskonii książęta i damy ponoć przesiadują całą noc, i potrafią to robić codziennie.
Luthien nie sprzeczał się ze swoim filigranowym przyjacielem, tylko podążał za nim na bal. W bocznym pokoju tańczyli kupcy i ich wystrojone partnerki. Często wypadali do holu, by wirować przez następne otwarte drzwi i dołączyć do jeszcze jednego z licznych przyjęć. Co gorsza, Luthien i Oliver odnieśli wrażenie, że na każdym kroku natykają się na Gwardzistów Pretoriańskich.
Niziołek wpadł na pomysł, że powinni iść bez kamuflażu i udawać, iż uczestniczą w balu. Luthien zgodził się z nim, uświadomiwszy sobie, że nawet magiczny karmazynowy płaszcz nie może całkowicie ich ochronić przed coraz większym tłumem. Ostatecznie miał na sobie wytworny strój, zwłaszcza bajecznie piękną pelerynę, połyskującą na ramionach, a Oliver zawsze ubierał się odświętnie. Zaczęli więc sunąć roztańczonymi krokami po korytarzu. Oliver wziął dwa puchary wina z tacy, którą niósł pierwszy napotkany przez nich cyklop-służący.
Muzyka i podniecone szczebiotanie oraz miłosne wyznania sprośnych kupców, adresowane do wielu przymilnych dam, tworzyły atmosferę bardziej upajającą niż wino. Oliver czuł się tutaj jak w domu, i to denerwowało Luthiena, który wolał otwarte przestrzenie. Jednak gdy przekonał się, że ich przebranie, a raczej jego brak, jest akceptowane przez towarzystwo, zwłaszcza zbytkowny strój Olivera i jego wspaniała peleryna, poczuł się pewniej i nawet uśmiechnął się, gdy w ramiona wpadła mu jakaś młoda, mocno podchmielona dama.
Uśmiech bardzo szybko zniknął z twarzy młodzieńca. Wymalowana i wyperfumowana kobieta bardzo przypominała mu lady Elenię, jedną z członkiń orszaku wicehrabiego Aubreya, który przybył do Dun Varna, domu Bedwyra na odległej wysepce Bedwydrin. To właśnie te dwie damy, które towarzyszyły Aubreyowi, Elenia i Avonese, wszystko zaczęły. To ich kłótnia doprowadziła do śmierci Gartha Rogara, przyjaciela Luthiena z chłopięcych lat.
Luthien postawił kobietę i wyprostował ją stanowczym ruchem, ale ona natychmiast się osunęła.
– O, jaki mocny – wymamrotała. Pomacała jedną z umięśnionych rąk Luthiena. W jej oczach czaiła się żądza.
– Mocny i do dyspozycji – obiecał niziołek, wietrząc potencjalne kłopoty. Wkroczył między tych dwojga. – Ale najpierw mój mocny przyjaciel i ja musimy porozmawiać z księciem. – Oliver rozejrzał się bezradnie. – Jednakże nie możemy go nigdzie znaleźć!
Wydawało się, że kobieta w ogóle nie zwraca uwagi na perorę niziołka. Nachyliła się nad jego głową, żeby znowu popieścić rękę Luthiena, nie pojmując, dlaczego młody Bedwyr posyła jej mordercze spojrzenie.
– Tak, tak – rzekł Oliver, odciągając jej ramię tak bezceremonialnie, że zgięła się w pół i wreszcie musiała na niego spojrzeć. – Będziesz mogła się ocierać o całe jego mocne ciało, ale przedtem musimy się spotkać z księciem. Wiesz, gdzie on jest?
– Och, Parry ulotnił się dawno temu – powiedziała.
Obaj towarzysze zmarszczyli czoła. W głowie Luthiena kłębiły się niezliczone pytania. Dokąd mógł wyjechać Paragor? I gdzie wobec tego znajdowała się Katerin?
– Do swojej komnaty – dorzuciła dama i Luthien omal nie wydał westchnienia ulgi. A więc Paragor rzeczywiście przebywał w pałacu!
Kobieta pochyliła się nisko i szepnęła:
– Powiadają, że ma tam jakąś damę.
Oliver odnotował zazdrość w jej głosie, a ponieważ wiedział co nieco o dość swobodnych obyczajach na dworze magnata, wcale się nie zdziwił tym, co usłyszał.
– Cudzoziemkę – dodała rozmówczyni tonem bezbrzeżnej pogardy.
– Zatem musimy go odszukać, zanim... zanim... – Niziołek próbował sformułować zdanie bez dosadnych określeń. – Zanim – rzekł w końcu i mrugnął okiem, żeby pokazać, co ma na myśli.
– Gdzieś tędy – odparła dama, kiwając palcem w tę stronę korytarza, z której dwaj towarzysze nadeszli.
Oliver uśmiechnął się i uchylił kapelusza, a potem odwrócił kobietę i wepchnął ją z powrotem do pokoju, z którego wychynęła.
– Ci ludzie budzą we mnie wstręt – rzekł Luthien, gdy obaj kolejny raz ruszyli w drogę.
– Naturalnie – zgodził się Oliver, chociaż pamiętał, jak jeszcze niedawno sam brał udział w tych salonowych gierkach, zazwyczaj użyczając ramienia tym damom, które nie zdołały złapać w swoje sidła najbogatszych albo najbardziej wpływowych czy zadziornych panów (chociaż Oliver zawsze uważał się za najbardziej zadziornego). Oczywiście byli wstrętni, tak jak to ujął Luthien. Ich namiętności kierowały się ku niewłaściwym osobom i były powierzchowne. Niewielu szlachciców Gaskonii, a także Avon, o czym niziołek przekonywał się teraz na własne oczy, zajmowało się czymś więcej oprócz organizowania pijackich przyjęć, gdzie serwowano najwymyślniejsze smakołyki i zapewniano towarzystwo wielu młodych, wymalowanych dam. Te częste spotkania zamieniały się w orgie namiętności, zachłanności i obżarstwa.
Mimo wszystko, Oliver uważał, że była to niezła zabawa.
Kontynuując marsz ku centrum pałacu, dwaj towarzysze byli coraz ostrożniejsi, bowiem zauważali mniej biesiadników a więcej cyklopów, zwłaszcza Gwardzistów Pretoriańskich. Muzyka i światło uległy przytłumieniu i w końcu Luthien doszedł do wniosku, że nadeszła pora, by skryć się pod magicznym płaszczem.
– Ale jak mamy uzyskać informację, która doprowadzi nas do tego człowieka? – zaprotestował Oliver.
Była to słuszna uwaga, gdyż w dalszym ciągu nie mieli pojęcia, która komnata może należeć do księcia Paragora, i czy tą „cudzoziemką”, o której wspomniała dama, rzeczywiście była Katerin. Jednak Luthien nie zamierzał zmieniać decyzji.
– Zbyt wielu cyklopów – rzekł lakonicznie. – A poza tym coraz bardziej rzucamy się w oczy.
Oliver wzruszył ramionami i schował się pod płaszcz. Luthien zszedł na bok korytarza i powoli brnął od cienia do cienia. Niebawem dotarli do klatki schodowej, która prowadziła i w dół, i w górę. Teraz musieli rozstrzygnąć prawdziwy dylemat, bowiem nie mieli pojęcia, którędy pójść. Czwarte piętro czy drugie? A może powinni zostać na tym poziomie, gdyż za klatką schodową znajdowała się dalsza część korytarza?
W tym momencie dwóm wędrowcom potrzebny był łut szczęścia. Szczęście im dopisało, gdyż na schody weszły dwie służące, kobiety, nie cyklopki. W dodatku kobiety owe narzekały na księcia. Miały na sobie białe szaty; Oliver domyślił się, że są to kucharki albo pokojówki.
– Tej nocy przygruchał sobie ślicznotkę – powiedziała starsza. Miała tylko jeden ząb, a i ten był żółty i rozchwiany, tak że sterczał nad jej dolną wargą pod dziwnym kątem. – Takie gęste, rude włosy! Ona jest jak pochodnia!
– Stary łajdak! – oświadczyła druga służąca, niewiele młodsza i niewiele bardziej urodziwa. – Toć to jeszcze dziewczyna, ze dwa razy młodsza od niego!
– Cicho! – syknęła ta z jednym zębem. – Nie powinnaś gadać w ten sposób o księciu!
– Phi! – prychnęła jej rozmówczyni. – Przecież wiesz, co on wyrabia. Odsyła nas, bo ma powody, nie myśl sobie!
– To i dobrze, że skończyłyśmy na dziś robotę! – rzekła starucha. – Ja tam kładę się do łóżka!
– Książę i ta dziewczyna też się kładą! – pisnęła druga służąca i obie wybuchnęły hałaśliwym śmiechem. Przeszły obok dwóch intruzów, nawet ich nie zauważając.
Luthien musiał bardzo nad sobą panować, żeby zaczekać, aż kobiety przejdą, a potem zbiegł po schodach. Oliver daremnie usiłował go powstrzymać; młodzieniec pokonywał trzy stopnie naraz.
Niziołek westchnął i ruszył za Bedwyrem. Zdążył jeszcze odnotować, że na ścianie obok klatki schodowej pozostał kolejny „karmazynowy cień” płaszcza.
Kiedy zeszli na niższy poziom, mieli mniejszy wybór. Naprzeciwko klatki, w kilkumetrowych odstępach, znajdowało się troje drzwi. Dwoje drzwi po bokach nie zainteresowało Luthiena – domyślał się, że wychodzą na korytarze. Zbliżył się do trzeciej pary, pohamował chęć sforsowania ich siłą i delikatnie przekręcił klamkę.
Drzwi były zamknięte.
Luthien cofnął się i warknął, że zaraz je wyważy, ale Oliver zdołał go uspokoić. Z kolejnej kieszonki swej niezwykłej uprzęży wyciągnął długie, srebrne dłuto. Po chwili spojrzał na młodzieńca i uśmiechnął się przebiegle, gdyż udało mu się otworzyć zamek. Luthien natychmiast przeszedł przez drzwi i znalazł się na jeszcze jednym korytarzu. Ten był krótszy, ozdobiony niewiarygodnie pięknymi mozaikami na kaflach. Na każdej ze ścian znajdowały się trzy pary drzwi.
Pod środkowymi, po lewej ręce Luthiena, stała para tęgich Gwardzistów Pretoriańskich.
– Hej, nie możesz tutaj wchodzić! – burknęła jedna z bestii, podchodząc bliżej i kładąc rękę na przytroczonej do pasa maczudze.
– Mój przyjaciel musi gdzieś się wyrzygać – wymyślił na poczekaniu Oliver, trącając Luthiena.
Luthien przechylił się do przodu, jakby zachwiał się na nogach i miał za chwilę zwymiotować. Przerażony cyklop odskoczył w bok, pozwalając, aby przeciwnik potknął się o niego. Odwrócił się do Olivera, żeby zaprotestować, lecz w tym momencie jego gardło przebił rapier.
Drugi Pretorianin, który nie widział, co się dzieje za plecami Luthiena, ruszył, żeby odepchnąć pijanego, jak mu się zdawało, młodzieńca. Luthien chwycił go za rękę i przysunął się. Strażnik wspiął się na palcach z niedowierzającą miną, gdyż w jego brzuchu ugrzązł Ślepy Siepacz, który za chwilę miał rozpruć jednookiemu płuca i serce.
Oliver zamknął drzwi na korytarz.
– Musimy mieć nadzieję, że jesteśmy we właściwym miejscu – szepnął.
Luthien nawet go nie słuchał. Tym razem nie czekał na żadne grzebanie w zamku. Ryknął na cały głos, skoczył w prawo, a potem gwałtownie w lewo i z hukiem otworzył drzwi prowadzące do osobistej sypialni księcia Paragora.
W środku znajdował się książę we własnej osobie. Siedział plecami do sekretarzyka i spoglądał na łóżko, na którym siedziała Katerin. Przeguby jej rąk i nóg były ciasno skrępowane, a po bokach stali Pretorianie.
W komnacie było coś jeszcze: coś większego i mroczniejszego, z błoniastymi skrzydłami i czerwonymi płomieniami w ciemnych ślepiach.
DEMON I PALADYN
W pierwszej chwili Luthien chciał biec do Katerin, ale miał dość zdrowego rozsądku, by uświadomić sobie, że jedyną szansą dla niego i dziewczyny będzie szybkie pozbycie się czarnoksiężnika, a może nawet towarzyszącego mu demona. Młody Bedwyr jednym susem znalazł się przy łóżku i gwałtownym ruchem ciął w prawo, dzierżąc broń obiema rękami.
Czarnoksiężnik podskoczył i wrzasnął, wyrzucając chude ręce przed siebie i podejmując żałosną próbę obrony. Luthien wydał zwycięski okrzyk i chytrze zakręcił mieczem tuż pod rozkołysanymi rękami przeciwnika, zaraz jednak warknął gniewnie i pchnął go mieczem w bok. Zobaczył, że brązowo-żółte szaty maga, pasujące do mężczyzny o niezdrowym wyglądzie, uginają się pod ciężarem ciosu.
Ślepy Siepacz okręcił się od lewej do prawej strony, a wraz z nim ubiór ofiary. Dopiero w tym momencie Luthien uświadomił sobie, że nie widzi Paragora, że czarnoksiężnik jakimś sposobem opuścił swoje szaty. Potknął się i stracił równowagę, gdyż jego miecz nie znalazł żadnego punktu zaczepienia. Wykonał gwałtowny obrót. Brązowo-żółte sukno owinęło się wokół ostrza.
Zobaczył błysk na ścianie na drugim końcu pokoju, za nogą łóżka. Paragor wrócił do cielesnej postaci i miał na sobie szatę z takiego samego materiału, jakim był owinięty miecz Luthiena. Młodzieniec ujrzał rozpłomienione ślepia Praehoteca. Bestia skupiła swą wściekłość na Luthienie. Przeszła po łóżku, nie zważając na Katerin i zadeptując jednego z cyklopów. Wielkie skrzydła demona potrąciły spętaną dziewczynę i drugiego cyklopa-wartownika.
Luthien wiedział, że już nie żyje.
Podobnie jak jego towarzysz, Oliver sądził, że rozstrzygającym momentem tej walki będzie zamordowanie czarnoksiężnika. I tak jak jego towarzysz, Oliver zrozumiał, że dotarcie do Paragora nie będzie łatwe. Z początku niziołek ruszył w prawo, za Luthienem. Potem, widząc że młodzieniec rozpoczyna atak, cofnął się na środek pokoju, w kierunku Katerin. Wytrzeszczył oczy, kiedy zobaczył magiczną ucieczkę Paragora, ale jeszcze bardziej zdumiał go widok przechodzącego nad łóżkiem Praehoteca, gigantycznego i straszliwego Praehoteca!
Uprzedzając atak demona, Oliver skulił się z piskiem, czmychnął pod przewracającym się cyklopem i wślizgnął pod łóżko. Ponieważ był zwinny, szybko przetoczył się na bok i ustawił w taki sposób, by dziabnąć jednookiego rapierem. Udało mu się trafić go trzykrotnie, ale uparta bestia powstała na kolana i ryczała jak zwierzę, obracając się twarzą do przeciwnika.
Oliver pchnął ją rapierem jeszcze raz, a potem znowu pisnął i zniknął pod łóżkiem. Rozwścieczony cyklop sunął tuż za nim.
Od samego początku Katerin nie była wzorowym więźniem i teraz nie zamierzała się zmieniać. Przyjęła na siebie uderzenie Praehoteca, którego skrzydło rozpłaszczyło ją na łóżku i wyrwało oddech z piersi. Instynktownie pragnęła podbiec do Luthiena i umrzeć wraz z nim, gdyż wiedziała, że młodzieniec nie zdoła pokonać tej potwornej bestii. Rozsądek nakazywał jednak, by sprawić niegodziwemu Paragorowi możliwie dużo bólu, więc w trakcie przewracania się napięła mięśnie i, chcąc zwiększyć siłę upadku, wyrżnęła o przykryte poduszkami łóżko tak mocno, iż odbiła się z powrotem do pozycji siedzącej. Drugi cyklop, częściowo leżący na podłodze i wciąż jeszcze oszołomiony uderzeniem ciężkiego skrzydła Praehoteca, bardziej przejmował się swoim towarzyszem, który gramolił się pod łóżko, niż Katerin.
Jednooki poczuł na swoich ramionach ręce kobiety, a łańcuch skuwający jej nadgarstki podrapał mu twarz, gdy więźniarka objęła jego grubą szyję. W ułamku sekundy Katerin z całej siły zaparła się stopami o górną część pleców cyklopa, a skutymi łańcuchem nadgarstkami ścisnęła go za gardło.
Kiedy Paragor z łatwością zniknął przed usiłującym go uderzyć Luthienem, myślał przede wszystkim o tym, że popełnił błąd, przetrzymując Praehoteca tak długo. Jeszcze zanim powrócił do swej cielesnej postaci, zorientował się, że demon ruszy za Luthienem – legendarnym Karmazynowym Cieniem, żeby go zabić i rozedrzeć na strzępy, ukarać za swoją porażkę na wysokiej wieży Ministerstwa.
Paragor wciąż pamiętał, że Thowattle ostrzegał go przed zrobieniem z Luthiena męczennika, dlatego swój pierwszy atak-promień parzącej, trzeszczącej, białej energii – skierował nie na młodzieńca czy któregoś z jego towarzyszy, lecz na Praehoteca.
Demon był w tym momencie wystarczająco blisko Luthiena, by atak ów mógł się wydać przypadkowy. Biały piorun uderzył o jego błoniaste skrzydło. Nie wyrządził bestii żadnej krzywdy, ale wyhamował jej atak, sprawiając, że wyrżnęła o bardziej oddaloną ścianę.
Starając się za wszelką cenę zwalczyć strach, Luthien rzucił się naprzód i zadał mocne pchnięcie Ślepym Siepaczem. Potężny miecz został wykuty przez krzaty Żelaznego Krzyża przed wieloma stuleciami. Jego ostrze wykonano z tysiąckroć zaginanego metalu. Teraz, mimo iż walczono nim od stuleci, był lepszy, niż gdy go robiono, bowiem w miarę jak ostrze się zużywało, każda kolejna warstwa była twardsza niż poprzednia. Broń ugrzęzła głęboko w cielsku demona. Luthien nie zważał na gorącą, zielonkawą posokę, która wytrysnęła z rozciętego torsu Praehoteca, i kontynuował atak, napierając na bestię całym ciałem. Ślepy Siepacz zanurzył się aż po wysadzaną klejnotami i złotem rękojeść w kształcie szalejącego smoka. Zaostrzone końcówki uniesionych skrzydeł rzeźby, tworzące wspaniały jelec broni, wyżłobiły małe dziurki w ciele demona.
Warcząc i pokrzykując, Luthien spojrzał w dzikie ślepia wroga, myśląc, że wygrał. Sądził, iż żadne stworzenie, nawet taki potwór z Otchłani, nie mogło wytrzymać podobnego ciosu.
Z rany bestii trysnęła struga zielonej posoki. Wydawało się, że Praehotec kona, ale na jego wężowatej gębie pojawił się złośliwy uśmieszek, a drżąca, szponiasta łapa powędrowała w stronę Luthiena, który cofnął się tylko na długość ramienia, nie śmiejąc wyciągnąć miecza. Z obolałej paszczy potwora wydobył się przeciągły, niski pomruk. Praehotec chwycił tunikę Luthiena rozdygotaną, osłabioną, dłonią i, wyciągając czterometrową rękę, krok po kroku odpychał młodzieńca, a ponieważ młody Bedwyr nie wypuszczał Ślepego Siepacza, miecz powoli wysuwał się z rany.
Kiedy Praehotec całkowicie rozprostował rękę, Ślepy Siepacz tkwił w jego piersi na głębokości zaledwie kilku centymetrów. Wtedy Luthien wyszarpnął miecz i, pchnąwszy go w górę, drasnął szczękę Praehoteca. Jednak zanim zdołał wyrządzić mu więcej szkody, tamten mocniej zacisnął pięść i machnął ręką w bok, znowu rzucając przeciwnika do drzwi.
Młody Bedwyr zrobił fikołka i wstał. Natychmiast zobaczył, że Paragor szykuje się do ciosu, rzucił się więc przez otwarte drzwi i zatrzasnął je za sobą.
Zatrzasnęły się szybko, bo właśnie uderzyła w nie błyskawica Paragora, która rozłupała je na pół, tak że drzazgi poleciały za Luthienem na korytarz. Młodzieniec znowu wstał, zamierzając natychmiast przypuścić atak, ale musiał uskoczyć w bok, gdyż drzwi roztrzaskały się pod naporem Praehoteca. Czmychnął za plecy bestii i znalazł się przed drzwiami. Zobaczył, że Katerin walczy na łóżku z dyszącym cyklopem, który drapie jej ręce i nadgarstki. Drugi jednooki bezskutecznie miotał się z boku na bok, usiłując wcisnąć się pod łóżko, podczas gdy Oliver raz po raz szturchał go rapierem.
– Wyłaź! – wrzasnął Luthien do Olivera. Wyciągnął z kieszeni bursztyn i rzucił go pod łóżko, mając nadzieję, że niziołek zauważy kamień i zdoła zabrać ze sobą Katerin, jeśli bursztyn rzeczywiście dawał możliwość ucieczki.
Paragor zbliżał się, wlepiwszy ciemne oczy w Luthiena, jakby nic innego na świecie w ogóle się nie liczyło. Włosy księcia wybrzuszały się dziko za jego uszami. Wydawał się nieludzki, równie monstrualny jak Praehotec.
Luthien bez trudu pogodził się z własną zgubą. Ważne było jedynie to, by Katerin i Oliver mogli uciec, toteż młody Bedwyr okręcił się na pięcie, wściekle rycząc, i uderzył Praehoteca mieczem w plecy, dokładnie w miejsce między skrzydłami.
Demon zaskowyczał i obrócił się gwałtownie, rozcapierzywszy szponiaste palce. Jednak Luthien zdążył przetoczyć się na bok i wielka ręka Praehoteca złapała jedynie ościeże i pozostałe kawałki drzwi, przez co twarz Paragora zasypał grad drzazg.
– Głupiec! – wrzasnął książę, dotykając zakrwawionej twarzy. – Nie zabijaj go!
Jeszcze nie dokończył zdania, a Ślepy Siepacz już lądował na skroni przyczajonego demona. Praehotec jęknął, żadna komenda księcia-czarnoksiężnika, żaden zdroworozsądkowy argument nie mógł pohamować furii potwora. Miotał się dookoła, wypełniając korytarz swym potężnym cielskiem, nie dając Luthienowi szansy wymknięcia się.
W końcu spojrzeli sobie w oczy. Demon był wciąż przyczajony i przyciskał skrzydła do boków, żeby nie ocierały się o ściany. Korytarz był mały i dość wąski; wybudowano go dla celów obronnych i wysoki demon ledwo się mieścił pod sufitem. Jednak ten fakt nie przeszkadzał mu zbytnio w toczeniu walki.
Luthien również przykucnął i cofał się korytarzem. Demon nie odstępował młodzieńca na krok. Wyciągnął ku niemu szponiaste dłonie, a młody Bedwyr mógł tylko wymachiwać mieczem i parować jego ciosy. Omal nie potknął się o jednego z martwych cyklopów; wiedział, że gdyby upadł, jego życie skończyłoby się w bardzo gwałtowny sposób.
Odzyskał równowagę i spojrzał w górę na swojego przeciwnika. W niemym zdumieniu patrzył, jak z gorejących ślepiów Praehoteca wychodzą dwa długie jak sztylety promienie czerwonego światła. Wężowata gęba wykrzywiła się w charakterystycznym dla potwora okropnym grymasie. Zrobił zeza, tak że świetlne promienie zetknęły się, a wówczas gwałtownie wybuchł trzeci promień, czerwona linia, która uderzyła Luthiena w pierś.
Młodzieniec zatoczył się do tyłu. Usiłował złapać oddech. Poparzone miejsce sprawiało mu niewymowny ból. Uśmiechnięta od ucha do ucha bestia wciąż się zbliżała. Luthien próbował wyhamować upadek. Instynkt mówił mu, że musi natychmiast uciekać, ale drzwi za jego plecami stawiały opór, a otworzyć je można było tylko w jedną stronę, na korytarz.
Gdyby młody Bedwyr był zdolny do logicznego myślenia, zszedłby na bok i otworzył drzwi na oścież, a potem wbiegł do głównej części pałacu. Ból nie pozwalał mu jednak przystanąć i pomyśleć, a w dodatku ścigał go Praehotec, wyciągający ku niemu wielkie łapy. I w końcu stracił szansę na ucieczkę, bowiem Praehotec znowu użył magii, na skutek czego drzwi napęczniały i tak się wygięły, że w ogóle nie można było ich otworzyć.
– Może byś łaskawie przewrócił się i zdechł, ty ohydny potomku flądry i wieprzka? – wrzasnął Oliver, kolejny raz szturchając cyklopa. Dotychczas dźgnął go co najmniej dwudziestokrotnie. Jasnoczerwona krew spływała z twarzy, klatki piersiowej i wyciągniętych łap jednookiego, a mimo to bestia nie krzyczała, w ogóle nie skarżyła się i nie wycofywała.
Coś zatrzepotało obok niziołka. Usłyszał wołanie Luthiena, ponaglające go do ucieczki. Instynktownie chwycił przelatujący przedmiot, nie mając pojęcia, co to może być. Potem zmienił taktykę. Znowu dziabnął cyklopa, ale jednocześnie cofnął się, pozwalając bestii wleźć głębiej pod łóżko. Kiedy wcisnęła się pod nie całkowicie, Oliver, któremu z racji niskiej postury łatwiej było manewrować w ciasnym pomieszczeniu, mocno pchnął ją w czoło i pobiegł w drugą stronę. Powstając, zobaczył, że Katerin wciąż szarpie się z uduszonym cyklopem, choć ten nie stawiał oporu.
– Myślę, że możesz już przestać – zauważył ironicznie niziołek, wyrywając Katerin z transu. – Ale jeśli naprawdę chcesz walczyć – ciągnął, uciekając tanecznym krokiem z łóżka, gdyż pełzający cyklop zamachnął się na niego – to zaczekaj chwileczkę.
Oliver uskoczył. Katerin wstała. Spojrzała na drzwi, tak jak niziołek, i zobaczyła plecy Paragora. Opuszczając pokój, czarnoksiężnik wyskubywał sobie coś z twarzy.
Po chwili Katerin zwróciła uwagę na bardziej palący problem. Cyklop właśnie gramolił się spod łóżka. Przycupnęła i czekała, aż jednooki wstanie, a potem zawołała go. Gdy tylko się odwrócił, skoczyła na niego i włożyła mu pod brodę skute łańcuchem nadgarstki, a potem przekoziołkowała nad jego ramieniem.
Obróciła się i padła na kolana, pociągając za sobą cyklopa. Wygięła mu plecy i kark. Nie planowała tego manewru, ale uznała, że jest niewiarygodnie sprytny i zabójczy. Jednak cyklop okazał się silniejszy niż myślała. Wyciągnął zakrwawione łapy, ścisnął Katerin za łokcie i szarpnął tak mocno, że odporna na ból kobieta wrzasnęła.
Pochłonięty oglądaniem bursztynu, Oliver niedbale stanął przed jednookim. Ten nawet go nie zauważył, pragnąc przede wszystkim spojrzeć na Katerin.
– Hmm... – chrząknął niziołek, stukając go rapierem w czubek głowy.
Cyklop wyraźnie poluzował uścisk i powoli odwrócił się, by zerknąć na sztych broni Olivera.
– Będzie bolało – obiecał niziołek, zadając pchnięcie.
Cyklop puścił Katerin i usiłował zasłonić się rękami, ale niziołek był szybki i wepchnął sztych rapiera w jego ślepię.
Potem odszedł na bok, żeby jeszcze raz obejrzeć bursztynowy kamień. Próbował przypomnieć sobie wszystko, co powiedziała Siobhan, dając go Luthienowi. Katerin znowu miała wolne ręce, bo jej oślepiony prześladowca tylko jęczał i bezsensownie wymachiwał ramionami. Odwróciła się, zerknęła na plecy bestii i mocno zacisnęła łańcuch na jej szyi.
Gdyby potężny cyklop chwycił ją ponownie, może starczyłoby mu sił, aby się uwolnić od duszącego uścisku, ale ból uniemożliwiał mu logiczne myślenie. Miotał się i skakał na wszystkie strony, a Katerin szła za nim krok w krok i stopniowo go dobijała.
Oliver nie patrzył na nich. Podszedł do łóżka i rzucił bursztynowym kamieniem o ścianę, trzykrotnie wzywając Brind’Amoura. Bursztyn rozbił się, ale żadne okruchy nie zdążyły spaść na ziemię, bowiem w momencie zderzenia straciły swą materialną postać i utworzyły mgłę, a potem stały się częścią ściany, powodując jej przeobrażenie.
Oliver rozpoznał magiczny tunel i zrozumiał, że może nim uciec wraz z Katerin.
– Ach, mój Brind’Amourze! – jęknął, a potem odwrócił uwagę od potencjalnej drogi ucieczki i spojrzał na roztrzaskane drzwi.
Nie było widać ani Luthiena, ani demona, ani czarnoksiężnika.
– Nie znoszę być przyjacielem – szepnął i skierował się do drzwi.
Jednak zanim zrobił trzy kroki, z bursztynowej mgły wypadły dwie postacie. Oliverowi opadła szczęka. Katerin, która właśnie dobijała ostatniego wroga, poczuła przypływ nadziei.
Zobaczyli Brind’Amoura i Estabrooke’a.
Riposty następowały po sobie w błyskawicznym tempie. Luthien wywijał Ślepym Siepaczem na wszystkie strony i zawsze udawało mu się obronić przed łapą demona albo przynajmniej uniemożliwić mu zbyt głębokie zatopienie pazurów w swoim ciele. Młodzieniec zdawał sobie jednak sprawę z tego, że nie może tak się bronić w nieskończoność i że nie zdoła przeprowadzić skutecznego kontrataku.
Z gorejących ślepi Praehoteca zaczęły wychodzić promienie czerwonego światła.
Luthien krzyknął, zatarasował nogą drzwi i rzucił się na potwora, wbiegając między jego rozłożone, żądne zdobyczy ręce. Natychmiast musiał przypaść do ziemi, gdyż Praehotec doprowadził do połączenia się świetlistych wiązek i rzucił kolejny potężny piorun, który zajaśniał nad głową Luthiena i uderzył w drzwi, tak że zrobiła się w nich spora szczelina.
Luthien zadał pchnięcie. Trafił Praehoteca w brzuch, a potem ciął na prawo. Uszkodził wielkie skrzydło demona i idąc za ciosem okrążył go, usiłując znaleźć się między nim a ścianą i dobrnąć do większego korytarza.
Praehotec odwrócił się i chociaż nie mógł nadążyć za brnącym do przodu Luthienem, szybko zamachnął się nogą i uderzył przeciwnika kolanem w bok. Młodzieniec wyrżnął w ścianę korytarza.
Bardzo obolały, odbił się od przeciwległej ściany,. Gramolił się na czworakach, rozcierając kostki palców i ciężko dysząc. Usiłował wrócić do drzwi, do drzwi pokoju czarnoksiężnika, chociaż odczuwał tak straszny ból, że nawet nie mógł unieść głowy.
Zobaczył kraj brązowo-żółtej szaty czarnoksiężnika. Doprawdy, odpychające kolory idealnie pasowały do tego chorego człowieka.
Luthien zdołał uklęknąć i oprzeć się plecami o ścianę, a potem jakoś dźwignąć się na nogi. Jednak zanim całkowicie się wyprostował, zanim zdążył spojrzeć Paragorowi w oczy, usłyszał trzask wyładowania.
Między palcami Paragora zalśniły błękitne linie mocy i kiedy wyciągnął rękę w kierunku Luthiena, linie rozciągnęły się, spowijając młodzieńca rozedrganym, syczącym obłokiem.
Luthien szarpnął się spazmatycznie. Uświadomił sobie, że włosy jeżą mu się na głowie. Jego szczęka trzęsła się i dygotała tak gwałtownie, że raz po raz gryzł się w język; czuł już krew w ustach. Usiłował spojrzeć na przeciwnika, próbował ruszyć w jego stronę, ale mięśnie odmawiały mu posłuszeństwa. Drgawki nie ustawały. Luthien wyrżnął potylicą o ścianę tak mocno, że omal nie stracił przytomności.
Prawie nie zauważył, w którym momencie Praehotec, wreszcie się odwrócił i wyciągnął szponiastą rękę ku jego głowie.
Bestia wydała zwycięski ryk i chwyciła swą zdobycz, zamierzając zgnieść Luthienowi czaszkę. Jednak energia otaczająca młodego Bedwyra zaiskrzyła w zetknięciu z napastnikiem, powodując, że ręka odskoczyła w bok. Praehotec zerknął na Paragora; jego wężową twarz wykrzywił grymas wściekłości.
– Tego nie możesz zabić! – upierał się książę. – On jest mój. Lepiej idź do jego kochanki i weź ją, jak ci się żywnie podoba!
Luthien usłyszał te słowa. Usłyszał je pomimo syczenia i bólu, pomimo trzasku własnych kości i ścięgien, pomimo konwulsyjnych spazmów. Paragor wysłał Praehoteca do Katerin. Pozwolił demonowi zabić Katerin... albo zrobić z nią coś jeszcze gorszego...
– Nie – zdołał wydusić. Wyprostował się, korzystając z oparcia w postaci ściany, i nadludzkim wysiłkiem zdołał stanąć tak, by móc spojrzeć niegodziwemu księciu w oczy.
Zarówno Paragor, jak i Praehotec patrzyli na młodego Bedwyra z niemałym szacunkiem. Luthien, zerkając nad ramieniem księcia, zauważył w przejściu do jego sypialni czarnoksiężnika w błękitnych szatach.
Brind’Amour zataczał kręgi rękoma, intonując zaklęcie. Wziął bardzo głęboki oddech, a potem założył ręce z tyłu głowy, gwałtownie wyrzucił je do przodu i dmuchnął z całej siły.
Luthien zobaczył dziwny obraz: czarnoksiężnik, jako chłopiec, zdmuchiwał świeczki na urodzinowym torcie.
Nastąpiła świetlna eksplozja i nagły, silny podmuch wiatru rozpłaszczył Luthiena na ścianie, a jednocześnie rozwiał energię emanującą z rąk Paragora, dzięki czemu młody Bedwyr uwolnił się z pułapki.
Paragor potknął się, a potem odwrócił. Wpatrzony w nowego przeciwnika, rozpoznał w nim starego człowieka, którego kiedyś zobaczył podczas wróżenia. Pokaz siły w jego wykonaniu pozwolił Paragorowi powiązać wszystkie wydarzenia.
– Ach, ty! – warknął oskarżycielskim tonem.
Brind’Amour zrozumiał, że książę-mag, który znał opowieści o starodawnym bractwie i bez wątpienia został przez Greensparrowa ostrzeżony o istnieniu Brind’Amoura, wreszcie go przejrzał. Przeraźliwie krzycząc, Paragor uniósł ręce, które pojaśniały od tego upiornego, brązowo-żółtego koloru. Książę-mag rzucił się starcowi do gardła.
Zanim Luthien doszedł do siebie na tyle, by móc spojrzeć w górę, już leżał na podłodze, a nad nim zawisła tafla złocistego światła. Przez ową złocistą zasłonę młodzieniec zobaczył, jak demon szykuje się do zmiażdżenia go swą potężną stopą.
Zamknął oczy i próbował chwycić miecz, ale nie zdołał go dosięgnąć i tylko krzyknął, myśląc, że już po nim.
Jednak w tym momencie powietrze przeszył okropny, pełen bólu jęk Praehoteca, bowiem gdy stopa demona weszła w taflę złocistego światła, została wchłonięta, rozdarta na strzępy i odrzucona.
Ręce Brind’Amoura, świecące intensywnym błękitem, który pasował do koloru jego szat, również powędrowały w górę, by przyjąć atak księcia. Czarnoksiężnik chwycił ręce Paragora i poczuł, jak emanuje z nich chorobliwa, zabójcza zgnilizna. Użył jedynego sposobu, jaki znał: zaczął wypowiadać uzdrawiające zaklęcia, zaklęcia wyczarowujące lód, który mógł sparaliżować niewidzialnych roznosicieli choroby.
Paragor wygiął się i ryknął, z całej siły napierając na przeciwnika. Brind’Amour dotrzymywał mu kroku, wyginając się i wykręcając stosownie do ruchów księcia. W końcu Paragor gwałtownie wyszarpnął dłoń z uścisku Brind’Amoura i uderzył go w twarz.
Stary mag trochę mu w tym przeszkodził, zasłaniając się ręką. Skóra na przedramieniu w miejscu dotkniętym przez Paragora zbiegła się i zeschła, a potem rozdarła, odsłaniając ranę. W odpowiedzi Brind’Amour wyrżnął Paragora dłonią w nos. Tam, gdzie błękit zetknął się ze skórą niegodziwca, powstała lodowa, krystaliczna biel. Nos i policzek księcia zaczynały już zamarzać.
Ciężko dysząc, szubrawiec złapał Brind’Amoura za rękę, żeby kontynuować walkę. Usiłował przeciągnąć go na bok, ale ku jego zdumieniu stary czarnoksiężnik poddał się szarpnięciu, a nawet naparł na przeciwnika, tak że obaj przewrócili się na korytarzu i oddalili od Luthiena i Praehoteca.
Młodzieniec patrzył na ten spektakl jak urzeczony. Praehotec nie mógł oprzeć się rozpędzonemu wrogowi i jego stopa coraz bardziej zagłębiała się w światło.
Dopiero teraz Luthien uświadomił sobie, że to nie było światło. Nie warstwa pojedynczego światła, jak z początku sądził, ale wirująca masa malutkich światełek, podobnych do nie oszlifowanych diamentów i obracających się tak szybko, że wydawało się, iż tworzą jedno błyszczące pole.
Jak wżerały się w cielsko demona, tnąc je i pochłaniając aż do całkowitego unicestwienia!
Nagle wszystko zrobiło się czerwone. To Praehotec wypuścił kolejną potężną błyskawicę z oka i w chwilę później Luthien poczuł, że zalewa go diabelska posoka. Okręcił się i gwałtownie szarpnął. Zorientował się, że ochronna bariera wyczarowana przez Brind’Amoura zniknęła wraz z połową nogi Praehoteca. Kwaśna krew piekielnej istoty lała się teraz strugami, bryzgając na ścianę, podłogę i młodego Bedwyra.
Luthien wziął miecz i wytoczył się spod rannego demona. Ukląkł w momencie, gdy nadszedł Oliver z wyciągniętym rapierem i w towarzystwie Estabrooke’a. Wielki miecz Mrocznego Rycerza lśnił niczym biały płomień.
Luthien usiłował wstać i dołączyć do nich, ale uświadomił sobie, że nie ma już siły, i wtedy znalazła się przy nim Katerin, która chwyciła go za ramiona i mocno przytuliła. Gdy pocałowała go w policzek, zorientował się, że zabrała maczugę jednemu z martwych wartowników.
– Muszę iść – szepnęła i pobiegła, nie w kierunku Olivera, Estabrooke’a i demona, ale w drugą stronę.
Luthien spojrzał na zapasy Brind’Amoura i Paragora, którzy na przemian okładali się nawzajem i pokrzykiwali. Ten widok pomógł mu otrząsnąć się z odrętwienia. Odzyskał panowanie nad mięśniami, ale jak strasznie go bolały! Mimo to zdawał sobie sprawę, że nie może siedzieć bezczynnie. Walka jeszcze nie została wygrana.
– Tfu! – rzekł Oliver. Poślizgnął się i wpadł w kałużę krwi demona.
Wydawało się, że oparty o ścianę Praehotec nawet nie zauważa niziołka. Spojrzał ponad głową Olivera na lśniący miecz i mężczyznę w zbroi, na tego kawalerzystę, tego szlachetnego wojownika, relikt z przeszłości i bardziej cnotliwej epoki. Demon rozpoznał w nim najbardziej znienawidzonego przedstawiciela rasy ludzkiej.
– Paladyn – warknął Praehotec. Jego ślina pociekła na podłogę. Rozwścieczona bestia rozpostarła wielkie, błoniaste skrzydła i wyprostowała się na tyle, na ile pozwalał nisko sklepiony korytarz, pomimo częściowo wyżartej nogi.
Oliver był pod wrażeniem tej demonstracji siły, ale Estabrooke niezwłocznie ruszył do ataku, wzywając boskiego imienia i śpiewając radośnie, wykonał zamaszysty ruch mieczem. Niziołek obserwował rycerza, rozpoznał słowo użyte przez demona i zrozumiał, kim naprawdę jest człowiek, którego poznali na polach Eradoch.
– Douzeper – mruknął do siebie.
Estabrooke odciął uniesioną rękę Praehoteca.
Uderzyło go drugie ramię bestii. Dwa świetlne promienie stopiły się w jeden i z błyskiem trafiły w zbroję rycerza. Demon mierzył w serce. Kikut drugiej ręki stał się dla niego bronią. Wymachiwał nim w przód i w tył, rozpryskując kwaśną krew do szczelin w hełmie Estabrooke’a.
Oślepiony i boleśnie poraniony, Estabrooke nie przerywał pieśni i zadał kolejny cios. Odrąbał kawałek skrzydła i z ogromną siłą wbił miecz w boczną część klatki piersiowej demona.
Balansując na jednej nodze, Praehotec zakołysał się i omal nie upadł. Ale zawzięcie kontynuował walkę. Potężnym ciosem zahaczył o bok hełmu Estabrooke’a. Kawalerzysta poleciał w narożnik pokoju, blisko zniszczonych drzwi, i osunął się bezwładnie na ziemię.
Wreszcie czarnoksiężnicy oderwali się od siebie i usiłowali stanąć na nogi, chociaż byli bliscy utraty przytomności i mocno poparzeni. Brind’Amour miał liczne rany na skórze, a rękawy jego pięknej szaty były w strzępach. Paragor wyglądał niewiele lepiej z jedną nogą sztywną i zamarzniętą oraz z lodowatymi krostami na twarzy i rękach. Książę gwałtownie dygotał, ale Brind’Amour nie wiedział, czy z zimna, czy po prostu z wściekłości.
Obaj intonowali zaklęcia, zbierali energię. Brind’Amour pozwolił Paragorowi zacząć i gdy książę uwolnił energię w postaci jaskrawożółtego pioruna, Brind’Amour odpowiedział salwą w kolorze intensywnego błękitu.
Pioruny te nie powstrzymały się nawzajem, ani nawet nie wyhamowały. Obaj czarnoksiężnicy przyjęli na siebie całą siłę uderzenia. Energia, która poraziła ich głowy i ramiona, spłynęła do stóp, przyprawiając walczących o silne drgawki.
– Bądź przeklęty! – warknął Paragor.
Wydawało się, że zaraz upadnie. Podobnie było z Brind’Amourem. Stary czarnoksiężnik dziwił się, że książę ma tyle siły.
Jednak w tej fazie pojedynku Paragor był już na wyczerpaniu, podobnie jak Brind’Amour, i to nie magia, ani nawet nie zaczarowana broń, umożliwiła zakończenie walki.
Katerin O’Hale podkradła się za plecami księcia-czarnoksiężnika i uderzyła go cyklopową maczugą w sam środek głowy, między „skrzydłami” z włosów. Szyja Paragora skurczyła się, a czaszka uległa deformacji. Książę podskoczył, ale tym razem stał na nogach zaledwie przez ułamek sekundy, a potem runął martwy na podłogę.
Praehotec nie zaznał spokoju ani chwili wytchnienia. Zanim zdołał się odwrócić, Oliver zrobił mu rapierem regularną dziurę między żebrami w nietkniętym dotychczas boku. Jednak furia Luthiena Bedwyra powodowała jeszcze większe spustoszenia.
Luthien nie znał słowa „paladyn”, wypowiedzianego przez Praehoteca, ale znał prawdę o Estabrooke’u, wiedział, że ten mężczyzna nie jest zwykłym wojownikiem, ale świętym rycerzem, opierającym się na zasadach i na wierze w Boga. Widok jego upadku boleśnie dotknął Luthiena, przypominając mu o tym, że zło rozszerzyło się na cały kraj, przypominając o bluźnierczych praktykach w wielkich katedrach, gdzie urządzano pobór podatków, o niewoleniu krzatów i elfów. Teraz Luthien wyzwolił w sobie taką furię, że nie odczuwał żadnego strachu. Nieustępliwie wymachiwał Ślepym Siepaczem, okładając demona po ramionach i karku, waląc go w poharataną nogę, która nie mogła utrzymać ciężaru Praehoteca.
Demon przewrócił się na ziemię, ale Luthien nie łagodził naporu, zadając ciosy z całej siły i z całego serca. I zdarzyła się rzecz zdumiewająca: Estabrooke znalazł się u boku młodzieńca, by swym błyszczącym mieczem ciężko ranić wroga.
Gniew Praehoteca znowu dosięgnął znamienitego wojownika. Demon zamachnął się zdrową nogą i jednocześnie szeroko otworzył gębę i bluznął ognistym strumieniem, który otoczył Estabrooke’a.
Rycerz upadł i tym razem już się nie podniósł.
Gdy tylko płomienie zniknęły, Luthien wymierzył następny cios w rozwartą szczękę demona. Przejechał ostrzem po wężowatym pysku i zagłębił je w mózgu bestii. Na skutek gwałtownych konwulsji demona zatoczył się do tyłu. Tymczasem sponiewierana bestia roztopiła się i rozpuściła na podłodze. Została po niej tylko kałuża lepkiej, zielonej posoki.
Luthien podbiegł do Estabrooke’a i delikatnie podniósł płytę hełmu leżącego rycerza.
Estabrooke spoglądał prosto przed siebie, niewidzącymi oczami, które otaczała popękana skóra, wypalona szatańskim kwasem. Luthien usłyszał walenie do drzwi i cyklopów wołających księcia Paragora, ale nie zdołał oderwać się od ciężko rannego mężczyzny.
Estabrooke jakoś uśmiechnął się.
– Błagam cię – wycharczał, chociaż z gardła tryskała mu krew. – Pochowaj mnie w Caer MacDonald.
Luthien zdał sobie sprawę, jak ważna jest ta prośba. Estabrooke, ten szlachetny wojownik, właśnie całkowicie usankcjonował rewolucję – poprosił, by go pogrzebano z dala od ziemi ojczystej, w krainie, która wydała mu się sprawiedliwa i bliższa Bogu.
Młodzieniec kiwnął głową, nie mogąc wydusić z siebie ani słowa. Chciał powiedzieć coś pocieszającego, zapewnić, że Estabrooke nie umrze, ale widział obrażenia mężczyzny i pojmował, iż byłoby to wierutne kłamstwo.
– Wolność dla Eriadoru! – rzekł głośno Estabrooke, wciąż z uśmiechem na twarzy, i po chwili skonał.
– Douzeper – szepnął Oliver, przykucnąwszy obok Luthiena. – Paladyn. Zacny człek.
Łomotanie do drzwi zewnętrznego korytarza przybrało na sile.
– Chodź, mój przyjacielu – rzekł spokojnie Oliver. – Niczego więcej tu nie zrobimy. Chodźmy stąd.
– Połóżcie się i udawajcie, że jesteście martwi – powiedział nagle Brind’Amour, odciągając obu towarzyszy od nieżywego kawalerzysty.
Oliver i Luthien popatrzyli na siebie ze zdziwieniem, a potem spojrzeli na czarnoksiężnika.
– Zróbcie to! – rzekł szorstko Brind’Amour. – Ty też – dodał, zwracając się do Katerin, która sprawiała wrażenie tak samo zaskoczonej jak Luthien i Oliver.
Cała trójka usłuchała czarnoksiężnika. Wszyscy poczuli się nieswojo, kiedy ich skóra pobladła, a ciała Katerin i Olivera, którzy wcześniej nie byli zbryzgani posoką ani pobici jak Luthien, pokryło więcej krwi.
Popłoch ustąpił miejsca bezbrzeżnemu zdumieniu, kiedy zobaczyli, jak znajoma sylwetka czarnoksiężnika rozpływa się, siwe włosy szarzeją i przybierają rozmiary zwariowanych skrzydeł nad uszami, a broda znika całkowicie. Gdy tylko niebieskie szaty Brind’Amoura zrobiły się brązowo-żółte, troje przyjaciół zrozumiało, o co chodzi, i jednocześnie spojrzało na drugi koniec korytarza, gdzie martwy książę przybierał postać Brind’Amoura.
Czarnoksiężnik klasnął w dłonie i nabrzmiałe za sprawą magii Praehoteca drzwi skurczyły się i otwarły na oścież pod naporem ciosów cyklopów, których prowadził Thowattle, sługus Paragora. Bestie gwałtownie przystanęły, przejęte ponurym widokiem: dwoma martwymi cyklopami, trzema okaleczonymi istotami ludzkimi i niziołkiem, oraz kipiącą, szaro-zieloną zawiesiną.
– Panie? – zagadnął Thowattle, patrząc na Brind’Amoura.
– Już po wszystkim – odparł Brind’Amour, naśladując głos Paragora.
– Zaraz to sprzątnę, mój panie! – obiecał Thowattle, zbierając się do wyjścia.
– Nie ma czasu! – warknął Brind’Amour, osadzając jednoręką bestię w miejscu. – Zbierz milicję! Natychmiast! Ci szpiedzy wyśpiewali wszystko, zanim skończyłem z nimi. Powiedzieli mi, że pod Ścianą Malpuissant rzeczywiście zgromadziła się armia.
Troje przyjaciół, nieruchomo leżących na podłodze, nie miało pojęcia, co wyczynia sędziwy czarnoksiężnik.
– Natychmiast! – zgodził się Thowattle. – Każę służbie wejść i posprzątać...
– Oni zostają ze mną! – ryknął Brind’Amour i poruszył palcami w stronę trojga leżących plackiem przyjaciół, po czym zaintonował cichą pieśń.
Niebawem Luthien, Oliver i Katerin poczuli, że coś kieruje ich mięśniami, i usłyszeli telepatyczną prośbę przyjaciela-maga, namawiającą, by podążali za nim z ufnością. Jeden po drugim wstali. Przypominali wskrzeszone trupy.
– Czyż istnieje dla tych przeklętych głupców Eriadoru lepsza tortura niż zobaczyć swoich bohaterów jako zmartwychwstałych niewolników wroga? – zapytał fałszywy książę.
Thowattle, który uwielbiał makabryczne historie, uśmiechnął się złowrogo. Wykonał ukłon, a w ślad za nim ukłonili się jego cyklopowi kamraci. Po chwili wyszli, a wówczas Brind’Amour machnięciem ręki zamknął za nimi drzwi i ponownie je powiększył.
– Po co to było? – zagadnął Oliver pełnym niedowierzania głosem. Przez moment zastanawiał się, czy w korytarzu naprawdę stoi Brind’Amour, a nie Paragor.
– Glen Durritch – wyjaśnił Brind’Amour. – My tu siedzimy i przekomarzamy się, a nasza armia pod wodzą Siobhan zajęła wyżej położone tereny wokół Glen Durritch. Ten podekscytowany jednooki głupiec wyda żołnierzom rozkaz wymarszu do Ściany Malpuissant, żeby spotkali się tam z Eriadorczykarni.
– A garnizon Princetown zostanie wyrżnięty w dolinie – rozumował Luthien.
– Lepsze to niż walka z nimi, gdy będą za murami miasta – dorzucił przebiegły czarnoksiężnik. Obejrzał się na niziołka. – Rozmawialiśmy kiedyś o tym, jak mógłbyś przysłużyć się sprawie Eriadoru, pomijając walkę – rzekł i Oliver skinął głową.
Luthien i Katerin nie mieli pojęcia, o czym ci dwaj mówią.
– Nadeszła pora – powiedział dobitnie Brind’Amour – chociaż będę potrzebował nocy, aby odpocząć i nieco zregenerować moją magiczną moc.
Brind’Amour uważnie popatrzył na Estabrooke’a i ciężko westchnął, gdyż ten widok sprawiał mu prawdziwy ból. Przez kilka ostatnich dni sporo rozmawiał z kawalerzystą i nie był zaskoczony, gdy Estabrooke upierał się, że będzie siedział obok niego, czekając na wypadek, gdyby magiczny tunel się otworzył. Brind’Amour bez wahania pozwolił rycerzowi towarzyszyć sobie. W pełni ufał temu człowiekowi, uświadomiwszy sobie, że każdy jego czyn jest powodowany dobrocią. Śmierć Estabrooke’a była wielką stratą dla Eriadoru i całego świata, ale Brind’Amour czerpał pociechę z faktu, iż ów zacny mąż odkupił działalność na rzecz niegodziwego Paragora, przejrzał na oczy i odtąd postępował zgodnie z sumieniem.
– Chodźcie zobaczyć – rzekł po dłuższej chwili – jakie delikatesy ma do zaoferowania pałac Paragora czterem utrudzonym podróżnym.
DYPLOMACJA.
Luthien nie wiedział, jak do niej podejść. Siedziała nieruchomo na łóżku w zarekwirowanym przez siebie pokoju po drugiej stronie korytarza, o jedne drzwi od sypialni księcia Paragora. Wpuściła gościa bez słowa sprzeciwu, ale też bez entuzjazmu.
Młody Bedwyr stanął przy zamkniętych drzwiach i obserwował Katerin O’Hale, kobietę, którą znał od chłopięcych lat i którą dopiero teraz oglądał naprawdę. Doprowadziła się do porządku po walce i teraz miała na sobie tylko znalezioną w jakiejś szafie cienką koszulę z czarnego, ozdobionego koronkami atłasu. Koszula miała duży dekolt i była na nią za mała, tak że podwijała się na jej gładkich nogach.
Na kobiecie tak pięknej jak Katerin przyodziewek ów wyglądał bardzo kusząco, ale w jej zachowaniu nie było zachęty. Siedziała wyprostowana, z rękami na kolanach, bierna, obojętna.
Nie odniosła poważnych obrażeń w walce i nie doznała przykrości z rąk księcia Paragora. Uprowadzenie z pewnością odbiło się boleśnie na jej psychice, ale przecież miała za sobą gorsze epizody. Po walce przeżyła chwilę entuzjazmu, ale gdy emocje opadły, wyciszyła się, zamknęła w sobie. Tylko przez chwilę traktowała Luthiena jak wybawcę, lecz potem odsunęła się od niego i trzymała na dystans.
Luthien wiedział, że się bała. Bała się, że przyjdzie do niej tej nocy albo też że nie przyjdzie. Aż do tego momentu Luthien nie rozważył konsekwencji swojego związku z Siobhan. Zazdrość Katerin, jej nagły wybuch tamtego wieczoru w Krzatelfie, to wszystko bardzo pochlebiło Luthienowi i mocno go podekscytowało. Jednak teraz nerwowość ustąpiła miejsca rezygnacji; widok przygnębionej kobiety był dla Luthiena bardzo przykry.
– Lubię Siobhan – powiedział, usiłując jakoś zacząć rozmowę.
Katerin odwróciła wzrok.
– Ale kocham ciebie – szybko dorzucił, mając nadzieję, że robi krok do przodu.
Katerin nie odwróciła się do niego.
– Czy rozumiesz? – zapytał Luthien. Znów nie doczekał się odpowiedzi.
– Muszę sprawić, abyś zrozumiała – rzekł z naciskiem. – Kiedy byłem w Montfort... potrzebowałem...
Przerwał, gdyż Katerin zwróciła się ku niemu, zaciskając usta; w jej zielonych oczach zalśniły łzy.
– Siobhan jest dla mnie tylko przyjaciółką i nikim więcej – powiedział Luthien.
Katerin zrobiła kwaśną minę.
– Była kimś więcej niż przyjaciółką – przyznał Luthien i znowu przerwał, gdyż zorientował się, że podąża w niewłaściwym kierunku. – Naprawdę żałuję, że sprawiłem ci ból – powiedział cicha – I jeśli wyrządziłem nieodwracalną szkodę naszej miłości, będę rozpaczał do końca życia, a wszystkie te zwycięstwa i chwalebne czyny utracą jakiekolwiek znaczenie.
– Jesteś Karmazynowym Cieniem – odparła spokojnie Katerin.
– Jestem Luthienem Bedwyrem – poprawił ją młodzieniec – który kocha Katerin O’Hale, tylko Katerin O’Hale.
Katerin nawet nie drgnęła powieka. Nie powiedziała ani słowa, nie zareagowała w żaden inny sposób. Po długiej, nieprzyjemnej chwili Luthien poczuł się pokonany i skierował kroki do drzwi.
– Przepraszam – szepnął i wyszedł na korytarz.
Był już na drugim końcu, blisko drzwi swojego pokoju, kiedy Katerin zawołała go. Odwrócił się i zobaczył ją, wysoką i prześliczną, leciutko uśmiechniętą.
Powoli zawrócił do niej. Szedł ostrożnie, nie chcąc zmuszać jej do niczego, nie chcąc, żeby się przestraszyła.
– Nie odchodź – powiedziała. Wzięła młodzieńca za rękę i przyciągnęła ku sobie. – Nigdy nie odchodź.
Zza lekko uchylonych drzwi naprzeciwko Oliver obserwował tę scenę ze łzami w oczach.
– Ach, młodym być, i to wiosną w Princetown – powiedział sentymentalny niziołek, wycofawszy się do pokoju, gdy Luthien, i Katerin zniknęli.
Odczekał chwilę, a potem znowu otworzył drzwi i wyszedł na korytarz, ubrany w najlepszy strój podróżny, z pokaźnym tobołkiem na plecach, bo chociaż zapadła noc, Olivera czekało spotkanie z Brind’Amourem, a potem długa, choć nieprawdopodobnie szybka droga.
Nazajutrz rano garnizon Princetown dumnie wymaszerował z miasta przy wtórze fanfar. Długi szereg szybko kroczył na wschód i południe, zamierzając pokonać łatwe szlaki Glen Durritch, a potem skręcić na północ, do Ściany Malpuissant, gdzie miała nastąpić rozprawa z rebeliantami.
Ale pod murem nie było rebeliantów. Czekali w okopach w wyżej położonej części doliny, a garnizon Princetown w ogóle ich nie dostrzegł.
Cały szereg cyklopów został zasypany gradem pocisków. Jęknęły cięciwy elfich łuków. Każdy łucznik wystrzeliwał trzy strzały, jeszcze zanim pierwsza dosięgała celu. Po kilku strasznych chwilach jednoocy podjęli próbę sformowaniu obronnych szyków, lecz wtedy rzucili się na nich Jeźdźcy Eradoch, siejąc spustoszenie i wzmagając popłoch.
Nie było już mowy o obronie ani o zorganizowanym kontrataku. Rozpoczęła się wielka rzeź. Niektórzy cyklopi próbowali uciec wschodnim krańcem doliny, ale zacisnął się wokół nich pierścień armii Eriadorczyków. Ci, którzy znajdowali się na tyłach i zamierzali uciec zachodnim krańcem doliny, mieli łatwiejsze zadanie, ale czekała ich kolejna niemiła niespodzianka, bowiem zaledwie w godzinę po tym, jak opuścili miasto, Princetown zostało otoczone przez armię krzatów.
Tego brzemiennego w skutki ranka do bram miasta nie powrócił ani jeden cyklop.
Greensparrow poprawił się na siedzeniu. Z jego twarzy nie znikał sztuczny uśmiech. Król usiłował sprawiać wrażenie, iż czuje się swobodnie, jednak twarde, stylowe krzesło gaskońskie z wysokim oparciem bynajmniej nie zapewniało wygody. Ale władca Avon musiał zachowywać pozory. Znajdował się w Caspriole, w południowo-zachodniej Gaskonii, na spotkaniu z Albertem deBec Fidelem, ważną osobistością, jednym z bardziej wpływowych lordów feudalnych w całej Gaskonii.
Z jakiejś niepojętej dla Greensparrowa przyczyny deBec Fidel przeszedł w rozmowie do wydarzeń na Eriadorze, o których król naprawdę wiedział niewiele. Z tego, co przebywającemu na wakacjach Greensparrowowi było wiadomo, Belsen’Krieg przebywał w Montfort, chociaż ostatnia wiadomość od jednego z czarnoksięskich sług, księżnej Deanny Wellworth z Mannington, sugerowała dodatkowe kłopoty.
– Co zamierzasz zrobić? – wymamrotał ochryple deBec Fidel, zaskakując Greensparrowa swoją bezceremonialnością. W normalnych okolicznościach deBec Fidel był człowiekiem subtelnym, typowym gaskońskim dygnitarzem.
– W sprawie buntowników? – odparł niedowierzająco król Avon, jakby nie było warto odpowiadać na pytanie podwładnego.
– W sprawie Eriadoru – uściślił deBec Fidel.
– Eriador jest księstwem Avon – rzekł z naciskiem Greensparrow.
– Księstwem bez księcia.
Greensparrow panował nad sobą i nawet nie drgnął. Zastanawiało go jedno: jak deBec Fidel dowiedział się o tym?
– Książę Morkney zawiódł mnie – przyznał. – I dlatego wkrótce zostanie zastąpiony.
– Po tym jak zastąpisz księcia Princetown? – zapytał chytrze deBec Fidel.
Greensparrow nie odpowiedział wprost. Tylko rysy jego twarzy dobitnie świadczyły, że władca nie ma pojęcia, o czym mówi książę.
– Książę Paragor nie żyje – wyjaśnił deBec Fidel. – A Princetown – ach, jedno z moich ukochanych miast, takie piękne wiosenną porą – jest w rękach północnej armii.
Greensparrow chciał zapytać, o co chodzi, ale zdał sobie sprawę, że deBec Fidel nie przekazałby mu tej informacji, gdyby nie otrzymał jej z pewnego źródła. Zresztą pozycja Greensparrowa uległaby osłabieniu, gdyby udawał, że nie wie o tych niepokojących wydarzeniach.
– Mówi się, że cały garnizon Princetown został wybity na polu – ciągnął deBec Fidel. – Jeszcze nigdy nie słyszałem opowieści o tak przytłaczającym zwycięstwie.
Greensparrow nie omieszkał odnotować przejęcia, a zatem i pogróżki w głosie deBec Fidela, który sprawiał wrażenie, jakby pysznie się bawił. Król-mag uświadomił sobie, że do jego rozmówcy dotarł emisariusz z Eriadoru, który zapewne obiecał mu umowy handlowe i bezpłatne korzystanie z portu dla sporej floty rybackiej Caspriole. Sojusz między Avon i Gaskonią został zawarty na próbę – był tymczasowym rozejmem po stuleciach niezliczonych awantur, a nawet wojen. Nawet teraz duża część armii Greensparrowa znajdowała się daleko stąd, w krainach na południe od Gaskonii. Żołnierze walczyli u boku Gaskończyków, ale król nie wątpił, że gdyby Eriador zaoferował lepszy układ w kwestii bogatych w ryby wód Morza Grzbietowego, dwulicowi Gaskończycy przeszliby na jego stronę.
To, co z początku było tylko buntem w Montfort, szybko stawało się poważnym problemem politycznym.
Za jedną z par drzwi tego samego pokoju, przyłożywszy ucho do dziurki od klucza, Oliver deBurrows z satysfakcją słuchał deBec Fidela, który w dalszym ciągu prawił Greensparrowowi o pożytkach płynących z zawarcia rozejmu z buntownikami i z oddania Eriadoru Eriadorczykom.
– Za dużo z nimi kłopotów – upierał się feudalny książę. – Tak samo było w czasach, gdy Gaskonią rządziła Avon. Właśnie dlatego zbudowaliśmy mur, by te dzikusy nie wytykały nosa poza dziką północ! Tak jest najlepiej dla wszystkich – zakończył.
Oliver uśmiechnął się od ucha do ucha. Jako ambasador – Gaskończyk, który znał na wylot szlachtę południowego królestwa – niziołek wykonał zadanie bez zarzutu. Zdobycie Princetown mogło popchnąć Greensparrowa ku rozejmowi, ale mało subtelna sugestia, iż w tej kwestii potężna Gaskonią byłaby zdolna poprzeć buntowników, a nawet wysłać im pomoc, z pewnością da królowi-magowi wiele do myślenia.
– Panie, czy mam rozkazać, aby przygotowano dla Waszej Wysokości pokój? – zapytał deBec Fidel, kiedy milczenie stało się wręcz krępujące.
– Nie – odparł ostro Greensparrow. – Jeszcze dziś muszę ruszać w drogę.
– Z powrotem aż do Carlisle – szepnął Oliver szyderczo. Podrzucił bursztynowy kamyk. Podzielał emocje Greensparrowa; pomyślał, że i on powinien ruszać.
SŁOWO
Luthien i Katerin na swoich wierzchowcach stali na wzgórzu, z którego było widać błyszczące, biało-różowe marmury Princetown. Słońce wisiało nisko na wschodniej części nieba, a jego promienie rozświetlały wypolerowane mury cudownego miasta. W sławnym ogrodzie zoologicznym Princetown egzotyczne zwierzęta budziły się, porykując i chrząkając na powitanie brzasku i nowego dnia.
Pomijając te dźwięki, w mieście panowała cisza i spokój. Minęła panika, która wybuchła na wieść o tym, że książę Paragor został zamordowany, a załoga garnizonu wyrżnięta w pień.
– Brind’Amour powiedział mieszkańcom Princetown, że ani Eriadorczycy, ani armia krzatów nie wkroczą do miasta – zauważył Luthien. – Oni ufają staremu magowi.
– Nie mają innego wyboru – odparła Katerin. – Moglibyśmy wejść do miasta i wymordować ich w jeden dzień.
– Ale oni wiedzą, że nie zrobimy tego – rzekł stanowczo Luthien. – Wiedzą, po co przyszliśmy.
– Nie są sojusznikami – przypomniała mu Katerin. – A gdyby mieli dość siły, by nas odegnać, zrobiliby to, nie miej wątpliwości.
Luthien nic nie odrzekł. Zdawał sobie sprawę z tego, że dziewczyna ma rację. Chociaż wiedział, że Brind’Amour zamierza wycofać się do Eriadoru, miał nadzieję, że po masakrze Glen Durritch, gdyby lud Princetown przyłączył się do ich sprawy, mogliby kontynuować tę wojnę, a nawet rozszerzyć jej front aż po Carlisle. Stało się to, co przewidywał Oliver w dniu, w którym planowano atak. Mieszkańcy Princetown byli teraz spokojni i ufni, i modlili się, żeby nic nie zagrażało ich poczuciu bezpieczeństwa, ale nie zadeklarowali poparcia dla eriadorskiej flagi.
– Wiedz też, że nasza armia naprawdę wkroczy do miasta – rzekła ponuro Katerin, chcąc dokończyć myśl – i rozprawi się z każdym, kto się nam sprzeciwi, jeśli odkryjemy, że kolejne oddziały Greensparrowa suną na północ, żeby się bić.
Luthien prawie nie słyszał jej słów, gdyż nie chciał ich usłyszeć, a poza tym zauważył, że Oliver wjeżdża na Łachmanie na wzgórze. Natomiast po lewej stronie, na południu, wyłonił się oczekiwany przez Luthiena orszak, który sunął w stronę zdobytego miasta. Jadące w jednej linii powozy, wszystkie przystrojone proporcami, ochraniali z boków i z przodu cyklopi na kucoświniach. Jednoocy byli ubrani w galowe mundury Gwardzistów Pretoriańskich. Luthien nie rozpoznał wszystkich proporców, ale zauważył flagę Avon i domyślił się, że na pozostałych widnieją herby najważniejszych rodów południowego królestwa, a część reprezentuje sześć głównych miast. Oprócz flagi Avon najbardziej wyróżniał się proporzec, na którym potężne ręce zbliżały się do siebie pomimo dzielącej je zatoki.
– Sądzę, że to Mannington – stwierdziła Katerin, która również obserwowała paradę i wypatrzyła tę samą, najbardziej charakterystyczną flagę.
– Następny książę? – zagadnął Luthien. – Przybył, żeby prowadzić pertraktacje czy uprawiać nikczemną magię?
– Księżna – poprawił go Oliver, zbliżając się do tych dwojga. – Księżna Wellworth z Mannington. Będzie mówiła w imieniu Greensparrowa, który nadal przebywa w Gaskonii.
– Gdzie byłeś? – zapytali jednocześnie Luthien i Katerin, albowiem żadne z nich nie widziało niziołka przez ostatnie pięć dni, które upłynęły od wysłania na tamten świat księcia Paragora.
Oliver zachichotał pod nosem” zastanawiając się, czyjego przyjaciele uwierzyliby mu. Wykorzystał magiczny tunel Brind’Amoura, żeby pokonać odległość tysiąca sześciuset kilometrów, a potem tyle samo w drodze powrotnej. Spotkał się z dygnitarzami, nieraz najważniejszymi osobistościami Gaskonii, a raz nawet uchylił kapelusza samemu królowi Greensparrowowi, kiedy mijał go w holu!
– Nadeszła pora, żeby zbierać się do domu! – zawołał tajemniczo, ale nic więcej nie wyjawił, a pochłonięci mającym nastąpić spotkaniem Luthien i Katerin nie naciskali na niego zbytnio.
Z początku młody Bedwyr chciał wziąć udział w pertraktacjach, ale Brind’Amour nachmurzył się i przypomniał mu, że negocjatorem będzie zapewne jakiś czarnoksiężnik, który może go rozpoznać albo przynajmniej przekazać informacje o nim królowi na południu. Brind’Amour zdawał sobie sprawę, że byłoby lepiej dla Eriadoru, gdyby Karmazynowy Cień pozostał tajemniczą postacią dla Greensparrowa i jego zauszników.
Dlatego Luthien zgodził się trzymać z dala od miasta i nie uczestniczyć w spotkaniu. Ale teraz, obserwując korowód powozów znikający za szarą ścianą z granitu, żałował, że w rozmowie z Brind’Amourem nie udało mu się przeforsować swojego stanowiska.
Księżna Deanna Wellworth była bez wątpienia piękną kobietą. Złociste, starannie zaczesane na bok włosy sięgały jej do ramion i były spięte wysadzaną brylantami szpilką. Chociaż księżna była młoda – z pewnością nie miała więcej niż trzydzieści wiosen – jej ubiór i maniery wskazywały, iż jest to elegancka, wyrafinowana dama. Ale Brind’Amour wyczuł w niej moc i nieokiełznaną, dziką naturę. Wiedział, że jest czarodziejką o dużych możliwościach. Zapewne nie tylko magia pozwalała jej wpędzać mężczyzn w tarapaty.
– Co z flotą? – zapytała prosto z mostu. Gdy tylko usiadła przy długim, dębowym stole, wyraźnie dała wszystkim do zrozumienia, że chce możliwie szybko uporać się z negocjacjami.
– Zatopiona – odparł Brind’Amour, nawet nie mrugnąwszy okiem.
Na nadobnej buzi Deanny Wellworth, upiększonej najdroższymi kosmetykami, choć nie umalowanej jaskrawo na modłę dam z Avon, zagościł wyraz sceptycyzmu.
– Powiedziałeś, że to będą uczciwe rokowania – zauważyła ze spokojem w głosie.
– Flota jest zakotwiczona w pobliżu Diamentowej Bramy – przyznał Brind’Amour. Wyprostował się i zacisnął szczęki. – Pod banderą wolnego Eriadoru.
Ton jego głosu upewnił księżnę Wellworth, że Greensparrow nie odzyska swoich okrętów. Zresztą, nie oczekiwała, że Eriador je zwróci.
– Gwardziści Pretoriańscy są przetrzymywani na tej skalistej wysepce? – zagadnęła.
– Nie – brzmiała krótka odpowiedź Brind’Amoura.
– Trzymasz w niewoli prawie trzy tysiące jeńców – zaprotestowała Wellworth.
– To nasz problem – odparował Brind’Amour.
Deanna Wellworth uderzyła rękami w wypolerowany blat stołu i wstała, dając Gwardzistom Pretoriańskim znak, że zamierza wyjść. Ale wtedy siedzący naprzeciwko niej drugi negocjator, sinobrody krzat, głośno chrząknął, przypominając w ten mało subtelny sposób o dodatkowych oddziałach, które rozbiły obóz w pobliskich górach. Princetown zostało utracone, a silny wróg okopał się na swoich pozycjach. Jeśli wbrew instrukcjom Greensparrowa nie doszłoby do porozumienia, królestwo Avon musiałoby toczyć kosztowną wojnę.
Deanna Wellworth usiadła.
– A co z cyklopami wziętymi do niewoli w Glen Durritch? – zapytała nieco zdesperowanym tonem. – Muszę przecież wytargować coś dla swojego króla!
– Dostaniesz z powrotem miasto – rzekł Brind’Amour.
– To było wiadomo jeszcze zanim zostałam wysłana na północ – zaprotestowała Deanna. – A więźniowie?
Brind’Amour zerknął na Shuglina i cichutko zachichotał, jakby chciał zasugerować, że się zgadza, po czym uśmiechnął się od ucha do ucha.
– Nie mamy ochoty sprowadzać tysiąca jednookich z powrotem na Eriador!
Deanna Wellworth omal nie wybuchnęła śmiechem, a jej wyraz twarzy nieco uśpił czujność Brind’Amoura. Nagle czarnoksiężnik uświadomił sobie, że jej radość nie wynikała z uczucia ulgi, tylko z zawartego porozumienia. Dopiero teraz sędziwy mag zaczął kojarzyć fakty. Mannington zawsze było drugim miastem Avon, po Carlisle, i siedzibą książąt aspirujących do władzy królewskiej.
– Wellworth? – zagadnął Brind’Amour. – Czy to nie Wellworth zasiadał na tronie Avon, zanim nastały czasy Greensparrowa?
Uśmiech całkowicie zniknął z urodziwego oblicza Deanny Wellworth. -
– Wuj – odparła. – Daleko spokrewniony wuj.
Z tonu jej głosu bystry czarnoksiężnik wywnioskował, że w tej opowieści chodzi o coś więcej. Bez wątpienia Deanna miała objąć tron, ale została uprzedzona przez Greensparrowa. Co mogła czuć w stosunku do tego nikczemnego maga, który teraz był jej królem? Brind’Amour odrzucił te myśli. Teraz miał do załatwienia inne kwestie, bardziej pilne i bardziej istotne dla Eriadoru.
– Masz dar dla swojego króla – oświadczył, kończąc spotkanie.
– Zaiste – odparła Deanna. Po pytaniach o swój królewski rodowód zrobiła się bardzo małomówna.
Luthien i Katerin, Oliver i Siobhan, cała armia Eriadoru oraz wszystkie krzaty z Żelaznego Krzyża patrzyli, jak Brind’Amour, mający u boku Shuglina, a tuż za sobą Deannę Wellworth, wchodzi na najwyższą wieżę w Princetown, wielką katedralną iglicę. Kiedy czarnoksiężnik dotarł na miejsce, jego obszerne, błękitne szaty łopotały na wietrze. Mag przemówił do całej ludności krainy, do Eriadorczyków i Avończyków; dzięki magii jego głos był słyszany w każdym zakątku Princetown.
– Dla ludu Eriadoru nadeszła pora, by zwrócić się na północ – oświadczył stary czarnoksiężnik. – A krzaty z Żelaznego Krzyża mogą już wracać do domu.
A potem wypowiedział słowa, które od tak dawna pragnęli usłyszeć Luthien Bedwyr i Katerin O’Hale.
– Eriador jest wolny!
– Królestwo? Demokracja? – Oliver splunął z pogardą. – Rząd, pfuj!
Jechali już od tygodnia i chociaż nadeszła wiosna, pogoda była dość podła – nie takiej aury oczekiwano podczas chwalebnego powrotu do Caer MacDonald. Teraz, gdy podróżnicy w końcu ujrzeli mury miasta i górującą nad nim zwalistą sylwetkę Ministerstwa, zaczęli rozmawiać o koronacji władcy wolnego Eriadoru.
Luthien ani przez chwilę nie wątpił, kto powinien nim zostać. Niektórzy wzywali Karmazynowego Cienia, by ujął w ręce ster rządów, lecz młody Bedwyr znał swoje talenty i ograniczenia. Tron należał się Brind’Amourowi, a Eriador mógł tylko na tym zyskać!
– Pfuj? – powtórzyła Katerin.
– Rząd – powiedział jeszcze raz niziołek. – Czy znacie różnicę między królestwem i demokracją?
Katerin wzruszyła ramionami. Nie była nawet pewna, na czym dokładnie polega owa idea demokracji, o której wspomniał Brind’Amour, gdy zawrócili do Eriadoru.
– W królestwie – wyjaśnił niziołek-człowiek wykorzystuje władzę do eksploatacji człowieka. W demokracji jest na odwrót.
Luthien i Katerin potrzebowali sporo czasu, żeby zrozumieć sens tej uwagi.
– Zatem według ciebie Eriadorowi byłoby lepiej bez króla? – zagadnął Luthien. – Możemy pozwolić miastom, żeby rządziły się same...
– I tak będą to robiły – wtrącił się Oliver.
Katerin musiała się zgodzić z niziołkiem. Niewielu dumnych ludzi Eriadoru przychylałoby się do woli kogoś, kto nie mieszkałby w ich wiosce.
– Mimo wszystko potrzebujemy króla – ciągnął z determinacją Luthien. – Potrzebujemy kogoś, kto reprezentowałby kraj w stosunkach z innymi krainami. Tak było zawsze, na długo przedtem, zanim ktokolwiek usłyszał o rządach Greensparrowa.
– A Brind’Amour zapewni jedność mieszkańców Eriadoru – przytaknął Oliver. – I nie wątpię w to, że będzie sprawiedliwie postępował z krzatami i elfami. Lecz mimo to rząd...
– Pfuj! – prychnęli razem Luthien i Katerin, a po chwili cała trójka wybuchnęła szczerym śmiechem.
Koronacja króla Brind’Amoura przebiegła bez najmniejszych zakłóceń, w pogodny, słoneczny dzień, niespełna tydzień po powrocie armii do Caer MacDonald. Jeśli byli tacy, którzy nie popierali tego wyboru, nie zdradzali się ze swoją niechęcią. Nawet nieokrzesani górale wydawali się zauroczeni odświętną pompą.
Brind’Amour urósł zatem do roli przywódcy. Zgiełk oręża umilkł. Teraz należało oczekiwać bitew dyplomatycznych i Luthien cieszył się z chwili wytchnienia, cieszył się, że zdjęto mu z barków brzemię odpowiedzialności.
Na pewien czas. Albowiem Luthien nie łudził się, że jego obowiązki dobiegły końca i że wojna również się skończyła. Przeprowadził na ten temat szczegółową rozmowę z Brind’Amourem i obaj doszli do wniosku, że Greensparrow zgodził się na warunki tak chętnie tylko po to, by zyskać na czasie. Obaj zdawali sobie sprawę, że być może czeka ich jeszcze poważniejsza bitwa.
Luthien pomyślał o Estabrooke’u, który przez tyle lat służył królestwu Avon. Pomyślał o tym, że Estabrooke zostanie pochowany w Caer MacDonald. Ten szlachetny rycerz całe życie służył Avon, a jednak poprosił, aby pogrzebano go na Eriadorze. Cóż za ironia losu.
Zaraz powiedział sobie, że nie pora na takie ponure myśli. Wszak trwała koronacja. Do podium, które wybudowano na dużym rynku w pobliżu Ministerstwa, podjechał udekorowany wóz. Brind’Amour wyglądał iście królewsko w zwiewnych, fioletowych szatach, a zazwyczaj zmierzwione włosy i broda zostały na tę okazję starannie przystrzyżone. Kiedy władca opuścił powóz i wszedł na schody, tysiące zebranych wznosiło radosne okrzyki.
Zebrali się tu, by uczcić wielki dzień, mówił sobie Luthien, wypierając ze świadomości wszelkie myśli o Greensparrowie.
To był wielki dzień. Dzień wolnego Eriadoru.