R. A. Salvatore
KRÓL SMOK
Karmazynowy Cień tom 3
Tytuł oryginału The Dragon King
Tłumaczyła Anna Krawczyk-Łaskarzewska
Zysk i S-ka
2000 Poznań
Dla Diane, Bryana, Geno i Caitlin
PROLOG
Wyspy Morza Avon cieszyły się pokojem, lecz był on niepewny, oparty na rozejmie, którego w istocie nie pragnęło żadne z królestw, ani Avon, ani Eriador; rozejmie, który podpisano tylko dlatego, że kontynuowanie wojny byłoby zbyt kosztowne dla uzurpatora władającego Avon i zbyt niebezpieczne dla młodego, niewielkiego i słabo uzbrojonego królestwa Eriadoru.
Królem północnej krainy został czarnoksiężnik Brind'Amour, co wywoływało zrozumiałe podniecenie u prostego, ceniącego niezależność i nawykłego do trudów życia ludu. Jednak Brind'Amour, który z upływem stuleci nabierał coraz większej mądrości, starał się nie rozbudzać własnych nadziei, wiedząc, że potężną krainą Avon tak naprawdę nadal rządzi nikczemny Greensparrow. Okrutny mag przez dwadzieścia lat miał w ręku Eriador, co dawało mu zwierzchnictwo nad wszystkimi wyspami. Dla Brind'Amoura było jasne, że jego przeciwnik nie zrezygnuje tak łatwo, bez względu na warunki rozejmu. W dodatku był on również czarnoksiężnikiem i miał potężnych sojuszników w groźnych demonach, wspierał go także dwór, czyli czterej książęta-magowie oraz księżna obdarzona wielką mocą czarnoksięską.
Brind'Amour był jedynym w całym Eriadorze czarnoksiężnikiem, który mógł stawić czoło świcie Greensparrowa; pocieszał się jednak, że również posiada silnych sprzymierzeńców. Spośród nich najważniejszy był Luthien Bedwyr, Karmazynowy Cień, bohater narodowy i symbol wolnego Eriadoru. To właśnie on uśmiercił księcia Morkneya, a potem stanął na czele buntu w Montfort, odzyskał miasto i przywrócił mu prawdziwą, eriadorską nazwę - Caer MacDonald.
Eriador był wolny, przynajmniej na razie. Wszyscy mieszkańcy tej krainy - marynarze Port Charley i trzech północnych wysp, gwałtowni Jeźdźcy Eradoch, dzielne krzaty Żelaznego Krzyża, elfy Wysokiego Rodu, wszyscy rolnicy i rybacy - stali murem za swoim królem i swoją ziemią.
Gdyby Greensparrow chciał ponownie zawładnąć Eriadorem, musiałby walczyć z każdym z tych ludzi o najmniejszy skrawek ziemi.
Rozdział 1
STARY WRÓG, NOWY WRÓG
Proste zaklęcie sprawiło, że wymknął się niezauważony przez straż głównymi bramami największego miasta w całym rejonie Morza Avon, potężnego Carlisle na Rzece Stratton. Pod osłoną bezksiężycowej nocy mężczyzna puścił się pędem przed siebie, walcząc z wewnętrznym zamętem, z buntem istniejącej w nim drugiej, odrębnej jaźni zniecierpliwionej zbyt długim uwięzieniem.
- Teraz! - zawołał błagalnie jego wewnętrzny głos, wyrażający wolę Dansallignatiousa. - Teraz!
Greensparrow jęknął.
- Jeszcze nie, głupcze - ostrzegł, albowiem wiedział, jak ryzykowna jest ta wyprawa, wiedział, że odkrycie się przed avońskim pospólstwem, ujawnienie poddanym rzeczywistej tożsamości ich władcy z pewnością by ich załamało. Dansallignatious, druga jaźń tego mężczyzny, króla Avon, nie zgadzał się z nim; nie zgadzał się przez wszystkie lata panowania Greensparrowa, przez wszystkie stulecia, od czasu, gdy ci dwaj, czarnoksiężnik i jego kompan stali się jednością. Dansallignatious uważał, że po ujawnieniu prawdy Greensparrow budziłby w swoich poddanych jeszcze większy respekt, wręcz urósłby w ich oczach, i nawet zastraszeni królowie sąsiednich państw oddawaliby hołd najwyższej władzy, jaką symbolizowała Avon.
Ale przecież, rozumował Greensparrow, taki sposób myślenia był typowy dla istot pokroju Dansallignatiousa!
Król gnał przez pola, wspomagany prostym zaklęciem. Mijał odosobnione gospodarstwa i małe chatki, w których w szybach okien odbijały się pojedyncze płomyki świec, świadczące o tym, iż mieszkańcy jeszcze nie położyli się spać. Poczuł, że coś szarpie go za grzbiet, a potem zaswędziała go upudrowana skóra.
- Jeszcze nie! - Greensparrow błagał Dansallignatiousa, ale było za późno. Bestii nie można już było powstrzymać. Greensparrow próbował biec dalej, ale coś chrupnęło mu w nodze i runął jak długi w gęstą trawę. Przez jakiś czas powolutku czołgał się po grani, aż w końcu stoczył się w dającą schronienie trawiastą jamę.
Wrzeszczał tak głośno, że wieśniacy z trzech pobliskich chat podbiegli do okien i ostrożnie wyjrzeli w ciemną noc. Jeden człowiek chwycił stary miecz rodowy, zardzewiały antyk, i ośmielił się wyjść na zewnątrz. Powoli kroczył w stronę, skąd dochodziło nieustające wycie.
Jeszcze nigdy nie słyszał odgłosów, w których brzmiałaby taka udręka, takie katusze! Dźwięk dochodził z drugiej strony trawiastego urwiska.
Nagle wszystko ucichło i rolnik pomyślał, że nieszczęsny człowiek został zabity.
Dopiero w tym momencie uświadomił sobie własną lekkomyślność. Przed chwilą coś za tym wzgórzem najwyraźniej zamordowało człowieka. Jakże on, prosty rolnik bez żadnego doświadczenia ani wprawy w posługiwaniu się mieczem, mógł sądzić, że czeka go lepszy los? Powoli zaczął się wycofywać.
Ale naraz stanął jak wryty.
Z wgłębienia wyłoniła się wielka, rogata głowa. Podnosiła się i podnosiła, najpierw na trzy, potem na sześć metrów. Świecące, żółto-zielone, gadzie ślepia przygwoździły mężczyznę, ukazując mu jego przeznaczenie.
Rolnik ciężko dyszał. Pragnął za wszelką cenę odwrócić się i uciec, ale ogromne rozmiary bestii sprawiały, że z przerażenia nie mógł ruszyć się z miejsca. Smok wspiął się na szczyt urwiska, rozorawszy ziemię pazurami. Jego rozpostarte skrzydła i potężne cielsko, długie, na co najmniej dwadzieścia pięć metrów od rogatego łba po uderzający miarowo w grunt ogon, całkowicie przesłoniły nocne niebo.
- To jest przyjemne, Greensparrowie - rzekła nagle bestia.
- Nie wypowiadaj tego imienia - rzuciła po chwili, tym samym dudniącym głosem, ale zupełnie innym tonem.
- Greensparrow? - zdołał wyszeptać rolnik, zdezorientowany i przytłoczony.
- Greensparrow! - potwierdził smok. - Czyżbyś nie znał własnego króla? Na kolana!
Już sama siła głosu zwaliła rozdygotanego rolnika z nóg. Jakoś udało mu się uklęknąć i pochylić głowę przed tym najstraszniejszym ze stworzeń.
- Widzisz? - zapytała bestia głosem Dansallignatiousa. - Boją się mnie i oddają mi cześć!
Ledwo padły te słowa, pysk smoka wykrzywił się dziwacznie. Głos, który należał do Dansallignatiousa, zaczął protestować, ale te słowa zostały zmiecione strumieniem ognia, który buchnął z gęby potwora.
Poczerniałe zwłoki obok stopionego miecza były nie do rozpoznania.
Dansallignatious wrzasnął rozwścieczony, że położono kres jego zabawie z wieśniakiem, ale wtedy Greensparrow zmusił się do lotu i powiew chłodnego, nocnego powietrza opływającego skórzaste skrzydła gada, sprawił smoczemu królowi taką radość i dał takie poczucie wolności, że wszystko inne wydało mu się nieistotne.
Następnego dnia na brzegu urwiska zebrał się tłum rolników. Gapili się na wypaloną trawę i zwęglone zwłoki. Wezwano Gwardzistów Pretoriańskich, ale jak zwykle interwencja tych głupich, pozbawionych uczuć bestii, nie przyniosła wiele pożytku. Obiecywali, że meldunki o zdarzeniu zostaną przekazane do Carlisle, a jednocześnie parskali śmiechem, obserwując pogrążoną w żałobie rodzinę.
Kilku mieszkańców twierdziło, że poprzedniej nocy w okolicy latała wielka, skrzydlata bestia. O tym również miano opowiedzieć w Carlisle.
Greensparrow ponownie przybrał szczupłą, niemal zniewieściałą postać, którą tak dobrze znali jego poddani; jego mroczne wcielenie, jakim był Dansallignatious, uspokoiło się dzięki nocy spędzonej na wolności. Władca zlekceważył meldunki, twierdząc, iż są to wytwory nazbyt bujnej wyobraźni prostych wieśniaków.
- Prawdę mówiąc, nawet łowienie ryb jest teraz lepsze! - ryknął wylewny Shamus McConroy, pierwszy marynarz na „Szyprze”, łodzi rybackiej, która wypłynęła z wioski Gybi, północnego portu Bae Colthwyn na wietrznym, północno-wschodnim brzegu Eriadoru. „Szyper” zawdzięczał swą nazwę temu, że pokonywał nawet najwyższe fale i to częściowo znajdując się pod wodą. Był to jeden z najlepszych statków licznej flotylli rybackiej Bae Colthwyn. Łódź liczyła sobie dziesięć metrów długości, była szeroka i miała jeden czworokątny żagiel oraz ośmioosobowa załogę, składającą się z samych wilków morskich, i to porządnie siwiejących.
Staremu kapitanowi Aranowi Toomesowi odpowiadał taki stan rzeczy i uparcie odmawiał szkolenia nowych członków załogi. „Nie mam czasu na młokosów” - gderał zrzędliwie, ilekroć ktoś mówił, że jego łódź czeka niechybny koniec „jak zwykłego śmiertelnika”. Toomes zawsze reagował na takie zaczepki znaczącym warczeniem. W Bae Colthwyn na Morzu Grzbietowym, gdzie buszowały ogromne ławice wielkich orek, a pogoda zmieniała się znienacka, żony rybaków szybko stawały się wdowami, i więcej „młokosów” tonęło niż osiągało wiek męski. Dlatego załoga „Szypra” składała się z zuchowatych kawalerów, dziarskich w bijatykach i przy kielichu, prowokujących potężne Morze Grzbietowe, jak gdyby Bóg stworzył fale tylko po to, żeby rzucić tym ludziom wyzwanie. Codziennie wypływali znacznie dalej i szybciej niż wszystkie inne łodzie floty rybackiej.
Tego letniego dnia „Szyper” z trudem pruł grzywiaste fale na pełnych żaglach. Pogoda zmieniała się dosłownie, co godzinę, słoneczne niebo gwałtownie zasnuwało się chmurami; przy tak dziwacznej aurze człowiek nigdy nie czuł się naprawdę dobrze, było mu albo za gorąco, albo za zimno. Młodzi, mniej doświadczeni marynarze spędziliby sporo czasu przy nadburciu, żegnając się ze swoim porannym posiłkiem, ale załoga „Szypra”, bardziej nawykła do wody niż do lądu, twardo trzymała się na nogach.
W dodatku w ten pogodny dzień marynarze byli w lepszych nastrojach niż zazwyczaj, bowiem ich ziemia, ukochany Eriador, znowu była wolna. Naciskany przez armię buntowników, która dotarła aż do avońskiego miasta Princetown, król Greensparrow z Avon opuścił Eriador i oddał krainę Eriadorczykom. Wraz z nastaniem lata stary czarnoksiężnik Brind'Amour, człowiek wywodzący się z eriadorskiej rasy, został ukoronowany w Caer MacDonald. Nie oznaczało to wielkich zmian w życiu rybaków z Bae Colthwyn, z wyjątkiem tego, że nie nękały ich już bandy cyklopów zbierających podatki. W gruncie rzeczy wpływy króla Greensparrowa w dzikiej krainie północno-wschodniego Eriadoru nigdy nie były zbyt silne i nawet jeden na pięćdziesięciu mieszkańców zatoki nie zapędził się na południe dalej niż do Mennichen Dee na północnych krańcach Pól Eradoch.
Zapewne tylko ludność południowego Eriadoru, żyjąca u podnóża pasma górskiego Żelazny Krzyż, gdzie mocno odczuwano skutki tyrańskich rządów Greensparrowa, mogła się spodziewać wyraźnych zmian w codziennej egzystencji, ale nie o to w tym wszystkim chodziło. Eriador był wolny i krzyk swobody rozlegał się echem w całej krainie, od Żelaznego Krzyża aż po Glen Albyn, od porośniętego sosnami północnego wschodu i nękanego sztormami skalistego wybrzeża Bae Colthwyn, do trzech północnych wysp: Marvis, Caryth i ogromnej Bedwydrin. Nadzieja, ten najbardziej niezbędny element ludzkiego szczęścia, nawiedziła tę dziką krainę w osobie króla, którego dane było oglądać tylko nielicznym na północ od Pokosu MacDonalda, i we wskrzeszonej legendzie, której na imię było Karmazynowy Cień.
Kiedy nowiny o odzyskanej wolności dotarły nad zatokę, flota wypłynęła w morze, a rybacy śpiewali i tańczyli na pokładach łodzi, jakby naprawdę oczekiwali, że odtąd w wodzie będzie więcej ryb, wieloryby grzbietowe będą zawracały i czmychały na sam widok łodzi pod banderą Eriadoru, a sztormy będą mniej gwałtowne - że sama natura pokłoni się nowemu władcy.
Jakim wspaniałym uczuciem jest nadzieja! Ludziom, którzy teraz właśnie jej doświadczali, zwłaszcza marynarzom „Szypra”, wydawało się, że ich statek, prując fale, unosi się nieco wyżej i płynie po ciemnych wodach trochę szybciej.
Wczesnym rankiem Shamus McConroy wypatrzył pierwszego wieloryba. Jego czarna płetwa grzbietowa przewyższała wysokiego człowieka i pruła wodę raptem kilkadziesiąt metrów od prawej burty. Z typową dla siebie żywiołowością ośmiu wilków morskich ciskało w stronę wielkiego ssaka szydercze obelgi i butelki po whisky, jakby chcieli go sprowokować, a gdy płetwa skryła się pod ciemną wodą i oddaliła, wydali radosny okrzyk i przestali zawracać sobie głowę zwierzęciem. Najmniej doświadczeni członkowie tej załogi spędzili na wodzie trzydzieści lat i od dawna nie bali się wielorybów. Potrafili odgadnąć zamiary olbrzymów, wiedzieli, kiedy można szydzić, a kiedy trzeba zawracać, kiedy odwrócić ich uwagę, wrzucając do wody sieci pełne ryb, i kiedy, w ostateczności, chwycić długie, ostre gafie.
Niebawem stracili z oczu ląd. Aran Toomes miał poranne słońce po swojej prawej stronie. Kierował „Szypra” na południowy wschód, do ujścia cieśniny leżącej między Eriadorem i Pięcioma Wartownikami, szeregiem ponurych wysp, na których więcej było skał niż trawy. Toomes zamierzał pływać przez większą część tygodnia i codziennie pokonywać sto mil. Obrał kurs na północ od Colonsey, największej i najbardziej wysuniętej na północ wyspy spośród Pięciu Wartowników, stamtąd zaś miał powrócić do zatoki. Woda w tamtym rejonie była zimniejsza. Stary kapitan wiedział, że dorsze i makrele przepadają za takimi warunkami. Załogi innych łodzi Bae Colthwyn również o tym wiedziały, ale tylko nieliczne dysponowały tak dobrymi łajbami jak „Szyper” albo taką pewnością siebie i znajomością morza jak jego kapitan.
Toomes utrzymywał kurs przez trzy dni, dopóki nie dostrzegł czubków stromych gór Colonsey. Wówczas rozpoczął długi, powolny obrót o sto osiemdziesiąt stopni, tak, aby skierować łódź na północny zachód. Siedmioosobowa załoga za jego plecami gorliwie pracowała i popijała, z radosnymi okrzykami wciągając długie sieci i liny załadowane rybami: pięknymi, błyszczącymi, mającymi charakterystyczny zapach dorszami i makrelami, a nawet błękitkami - małymi, ale dokuczliwymi drapieżnikami, które pływały i kąsały, nie zatrzymując się dostatecznie długo, by całkowicie pożreć nieszczęsną ofiarę. Shamus McConroy zapamiętale poruszał kołkiem do mocowania lin, uderzając w łby błękitków, żeby ich wypełnione zębami paszcze przestały nieustannie kłapać. Poczuł, że coś mocno gryzie go w kostkę i przecina twardą skórę butów. W rewanżu podniósł pięciokilogramowego błękitka za ogon i kilkakrotnie uderzył nim o nadburcie, przy akompaniamencie gwizdów i okrzyków kolegów.
Tak wyglądał raj wilków morskich.
W połowie obrotu „Szyper” zanurzył się bardziej w wodzie, bowiem jego ładownia była prawie pełna. Cała załoga podeszła do jednej liny. Dwaj mężczyźni obsługiwali ją, podczas gdy pięciu sortowało ładunek, wyciągając mniejsze ryby, które jeszcze żyły, i wyrzucając je za burtę w nadziei, że uda się je zastąpić większymi okazami. W tym momencie chodziło już tylko o rozrywkę, o wyzwanie dla zabawy, gdyż kilkanaście małych ryb miało taką samą wartość jak osiem większych, które miały wypełnić miejsce w ładowni. Jednak starzy marynarze wiedzieli, że długie dni szybciej mijają, gdy ma się zajęte ręce. Na łodzi pełnej ryb, trzysta mil od portu, nie mieliby prawie nic do roboty; wystarczyło pilnować żagli i sterować cholerną łajbą.
- Ach, więc nie jesteśmy jedynymi spryciarzami, którzy przypłyną z pełną ładownią - rzekł Shamus do Arana. Widząc sceptyczny wyraz twarzy kompana, Shamus wyszczerzył zęby w uśmiechu i wskazał ręką na północ, gdzie na niebieskawoszarej linii widnokręgu pojawiła się ciemna plamka.
- Szkoda, że nie mamy większej ładowni - odparł beztrosko Aran. - Wyczyścilibyśmy te wody, zanim oni zdążyliby się tu pojawić! - Stary kapitan zakończył swoją tyradę, mocno klepiąc marynarza po plecach.
Shamus zachichotał.
„Szyper” nadal radośnie pruł fale. Panował rześki chłód i bezchmurna pogoda, morze nie było zanadto wzburzone, a ryby łowiono już raczej dla zabawy niż z obowiązku. Dopiero nieco później tego popołudnia Aran zaczął się niepokoić. Plamka na horyzoncie znacznie się powiększyła i kapitan stwierdził ze zdziwieniem, że na pojedynczym maszcie z reją nie widać żagla. Nie była to, zatem łódź rybacka z Bae Colthwyn. Statek poruszał się jednak, i to bardzo szybko, i wydawało się, że płynie w taki sposób, aby przeciąć drogę „Szyprowi”.
Toomes zwrócił łajbę mocniej na lewo, żeby płynęła na zachód.
Po kilku chwilach obcy statek również zmienił kurs.
- Co o tym myślisz? - zapytał Shamus, dołączywszy do Toomesa, który stał za sterem.
- Nic nie myślę - odparł ponuro Aran Toomes. - I to właśnie daje mi do myślenia.
W tym momencie załoga „Szypra” widziała już pianę z boku nadpływającego statku. Tak wzburzona woda mogła oznaczać tylko jedno: intensywną pracę wioślarzy. Na całym Morzu Grzbietowym tylko jedna rasa używała łodzi, które miały takie wiosła i żeglowały w ten sposób.
- Huegoci? - zapytał Shamus.
Aran Toomes nie mógł zmusić się do udzielenia odpowiedzi.
- Co oni robią tak daleko na południowym wschodzie? - zadał retoryczne pytanie Shamus.
- Nie wiemy, czy to Huegoci! - wrzasnął na niego Aran Toomes.
Shamus zdrętwiał i umilkł. Nie odrywał oczu od swego kapitana. Człowiek, który potrafił szydzić z wieloryba grzbietowego, był najwyraźniej mocno podenerwowany samą myślą, iż nadpływająca łódź może należeć do Huegotów.
- Tylko oni potrafią tak szybko wiosłować - zauważył ktoś z załogi. Zdążono już zapomnieć o linie do połowów.
Aran Toomes przygryzł dolną wargę, usiłując znaleźć jakąś odpowiedź.
- Pięknie płynie - stwierdził Shamus, nie spuszczając wzroku z obcego statku. Mówił prawdę. Galery huegockich barbarzyńców były starannie zbudowane i nie miały sobie równych na północnych morzach. Dwudziestokilkumetrowe, pełne wdzięku galery były zarówno solidne, jak i szybkie, i pruły wzburzone morze bez najmniejszego trudu.
- Opróżnić ładownię - zadecydował Aran Toomes.
Na twarzach pozostałych siedmiu marynarzy malowały się różne emocje, od zapału po niedowierzanie. Kilku członkom załogi ta komenda wydawała się niemożliwa, absurdalna. Bardzo się narażali, wypływając tak daleko od portu na południowy zachód, a podejmowali to ryzyko tylko w nadziei na obfity połów. Czyżby ich kapitan chciał wyrzucić teraz wszystkie złowione ryby?
Jednak czterej mężczyźni, włącznie z Shamusem McConroyem, który miał już kiedyś do czynienia z dzikimi Huegotami, poparli rozkaz. Załadowany kilkoma tonami ryb, „Szyper” nie mógł przegonić huegockiej galery. Nawet opróżnienie ładowni niczego nie gwarantowało. Mogli tylko liczyć na to, że utrzymają obecną pozycję tak długo, aż huegoccy wioślarze się zmęczą, ale i wtedy tamci mieli jeszcze do dyspozycji żagiel.
- Opróżnić ją całkowicie! - ryknął Aran i załoga wzięła się do roboty.
Toomes analizował kierunek wiatru. Wiało z południa. Nie było to korzystne, zważywszy, że uniezależnieni od wiatru Huegoci nadpływali z północy. Gdyby Toomes chciał obrócić „Szypra”, natrafiłby na silny opór wiatru i praktycznie nie mógłby ruszyć z miejsca.
- Zobaczmy, jak dobrze potrafisz skręcać - mruknął kapitan i ponownie skierował łajbę na północ. Ten manewr miał go zbliżyć do jednostki Huegotów - gdyby „Szyper” przetrwał to jedno zwarcie i zdołał uniknąć tarana, który niewątpliwie wystawał z dziobu galery, huegocki statek musiałby zawrócić, gdy tymczasem łódź Toomesa płynęłaby z wiatrem.
Dzieliła ich już odległość kilkuset metrów. Toomes widział krzątaninę na górnym pokładzie barbarzyńców - potężni mężczyźni biegali tam i z powrotem. Zauważył wysoki, wygięty dziób, wyrzeźbiony na podobieństwo wilka.
Potem ujrzał dym, który nagle podniósł się ze środka galery. Przez chwilę kapitan myślał, że pokład w jakiś sposób się zapalił albo, że któryś z galerników sabotuje poczynania huegockich bandytów. Jednak szybko uświadomił sobie, co naprawdę zaszło, i zrozumiał, że jego ukochanej łajbie zagraża niebezpieczeństwo większe niż sądził.
- Schowajcie się za ścianę! - krzyknął do załogi, kiedy statki dzieliło już zaledwie sto metrów i można było dojrzeć krwiożercze miny Huegotów opartych o nadburcie.
Nadbiegł Shamus z wielką tarczą, którą przechowywał w ładowni, postawił ją w taki sposób, żeby jak najlepiej osłonić kapitana stojącego za sterem, a potem przykucnął obok niego.
Początkowo Toomes zamierzał podpłynąć znacznie bliżej huegockiej galery, żeby móc wykonać gwałtowny skręt w lewo albo w prawo, w zależności od tego, która opcja zapewniałaby więcej miejsca między manewrującymi łajbami. Musiał jednak działać szybciej. Widok wysoko unoszącego się czarnego dymu utwierdzał go w tym przekonaniu.
Skręcił w prawo, na sterburtę, i gdy lewy bok huegockiej galery zaczął hamować w wodzie, ściągając ją do lewej burty, Toomes ponownie skręcił w lewo. Jeszcze nigdy nie manewrował „Szyprem” tak ostro. Wydawało się, że poczciwa łajba waha się, że całkowicie zatrzymuje się w wodzie. Jękowi masztu towarzyszył trzask belek. Ale zdołała się obrócić. Jej żagle na moment opadły, lecz po chwili wydął je wiatr i pomknęła w nowym kierunku. Miły zbieg okoliczności sprawił, iż od tej pory „Szyper” kierował się wprost na Bae Colthwyn.
Z galery Huegotów wytrysnął grad płonących strzał, za którymi ciągnęły się smugi ciemnego dymu. Większość pocisków spadła za blisko albo całkowicie chybiła celu, ale jeden trafił w dziób „Szypra”, a kolejny utkwił w krawędzi masztu i żagla od prawej burty.
Shamus McConroy natychmiast tam pognał, by walczyć z płomieniami. Dwaj inni członkowie załogi nadbiegli z wiadrami i ugasili ogień, zanim zdołał wyrządzić poważniejsze szkody.
Stojący za sterem i niespuszczający oczu z wroga Aran Toomes nie odczuwał satysfakcji. Teraz huegocka galera mocno sunęła lewą burtą, podczas gdy prawy bok uderzał w wodę z odwrotnej pozycji, obracając dwudziestokilkumetrową łódź jak gigantyczny kabestan.
- Za szybko - mruknął stary Aran, ujrzawszy ów niewiarygodny manewr. Uświadomił sobie, że trudno będzie „Szyprowi” umknąć przed niszczącym taranem. Mimo wszystko Aran nie zbaczał z obranego kursu. Teraz nie mógł już wykonać ostrzejszego manewru ani ponownie skręcić w prawo.
Płynęli prosto. Wiatr dął w żagle „Szypra”, wiosła młóciły wodę po obu stronach galery Huegotów. Mała łódź rybacka minęła dziób barbarzyńskiej galery i zaczęła się od niej oddalać. Tamci wciąż wykonywali obrót. Przez chwilę wydawało się, że śmiały manewr „Szypra” ocali łajbę.
Ale wtedy z pokładu przeciwników wystrzelono kolejne płonące strzały, które miały do pokonania zaledwie dziesięć metrów wody. Ponad połowa z nich ugrzęzła w żaglach. Shamus, który wciąż naprawiał zniszczenia spowodowane pierwszą salwą, został postrzelony w plecy, tuż pod łopatką. Zatoczył się do przodu, podczas gdy jego towarzysz zawzięcie okładał go po grzbiecie, próbując zdusić uparte płomienie.
Ogień był dla Shamusa McConroya najmniejszym problemem. Marynarz dosięgną! steru, a właściwie przewrócił się nań, oparł całym ciałem i spojrzał z bliska na zaciętą twarz Arana Toomesa.
- Chyba dostałem w serce - rzekł Shamus, wyraźnie zaskoczony, i w chwilę potem zmarł.
Aran ułożył mężczyznę na pokładzie. Obejrzał się tylko raz. Zobaczył, że żagle „Szypra” płoną, a wyprostowana galera szybko zbliża się do łodzi. Spieniona woda po obu jej bokach świadczyła o intensywnej pracy wioślarzy.
Toomes popatrzył na Shamusa, biednego Shamusa, i w tym momencie gwałtownie się zachwiał i stracił równowagę, bowiem niszczycielski taran rozłupał ster „Szypra” i z całej siły wyrżnął o kadłub statku.
W jakiś czas później - wydawało się, że upłynęło zaledwie kilka sekund - półprzytomny Aran Toomes uświadomił sobie, że jest taszczony po pokładzie i wciągany na huegocką galerę. Zdołał otworzyć oczy i patrzył, jak „Szyper” z uniesionym wysoko w górę dziobem i już zatopioną rufą cicho zanurza się pod wodę, zabierając ze sobą ciała Shamusa i Tłustego Solarny'ego, starego wilka morskiego, który żeglował z Aranem od dwudziestu lat.
Kiedy stracił z oczu ten straszliwy widok, znowu skupił się na tym, co działo się wokół. Usłyszał głosy domagające się śmierci jego i pięciu pozostałych jeńców.
Wtedy zabrzmiał inny głos, nie tak tubalny i burkliwy, górujący zdecydowanie nad resztą. Pozostali podekscytowani Huegoci milkli jeden po drugim.
- Ci ludzie nie pochodzą z Avon - powiedział właściciel owego głosu - lecz z Eriadoru. Z silnej, dobrej rasy, są zbyt wartościowi, by ich zabijać.
- Na galery! - ryknął jakiś Huegot, a pozostali szybko podchwycili to hasło.
Kiedy Aran został podniesiony, spojrzał na mężczyznę, który go ocalił. Nie był to człowiek drobny, ale z pewnością daleko mu było do zwalistych Huegotów. Silny i ogorzały, miał charakterystyczne cynamonowe oczy.
Ten mężczyzna był Eriadorczykiem!
Aran chciał coś powiedzieć, ale zabrakło mu i sposobności, i siły.
Nie zdołał też ocenić swego położenia. Oszczędzono jego i pozostałych członków załogi, ale Aran Toomes przeżył wiele, wiele lat i nasłuchał się opowieści o potwornym losie huegockich galerników. Nie wiedział, czy podziękować temu jegomościowi, czy napluć mu w twarz.
Rozdział 2
DYPLOMACJA
- Wyłaź z tego łóżka, Oliverze! - zabrzmiał okrzyk, po którym dał się słyszeć donośny łomot. - Zbudź się, ty niewydarzony nicponiu!
Siobhan jeszcze raz uderzyła dłonią w zamknięte drzwi, a potem zacisnęła pięści i, dając upust frustracji, gderliwie pokrzykiwała na całe gardło.
- Dlaczego nie pojechałeś z Luthienem? - zapytała i ponownie walnęła w drzwi.
W końcu jednak energia wysmukłej i pięknej kobiety półelfa wyczerpała się. Odwróciła się i oparła plecami o drzwi, odgarnęła z twarzy długie, pszeniczne włosy i wzięła głęboki oddech, żeby się uspokoić. Ranek zaczął się już na dobre. Siobhan była na nogach od kilku godzin, zdążyła się wykąpać i zjeść śniadanie, zadbała o przygotowania w sali audiencyjnej, omówiła strategię z królem Brind'Amourem, a nawet potajemnie spotkała się z krzatem Shuglinem, żeby przekonać się, jakie nieoczekiwane przeszkody mogą stanąć na ich drodze.
A Oliver, który pozostał w Caer MacDonald, żeby pomóc jej we wszystkich tych poczynaniach, jeszcze nawet nie wygramolił się ze swej puchowej pościeli!
- Naprawdę nie chcę tego robić - rzekła Siobhan, a potem potrząsnęła głową, gdyż uświadomiła sobie, że po kilku dniach spędzonych z Oliverem coraz częściej zdarza się jej mówić do siebie. Odwróciła się, żeby stanąć twarzą do drzwi, uklękła na jedno kolano, wydobyła cienkie dłuto i płaski kawałek metalu. Siobhan była członkinią Przecinaczy, złodziejskiej szajki elfów i półelfów, która terroryzowała kupców Caer MacDonald, gdy miasto znajdowało się pod kontrolą sługusa Greensparrowa, księcia Morkneya. Siobhan często przechwalała się, że potrafi otworzyć każdy zamek, i teraz ponownie dowiodła słuszności swych słów, zręcznie manewrując dłutem, aż jej czujne elfie uszy usłyszały szczęk otwieranych drzwi prowadzących do pokoju niziołka.
Zdała sobie sprawę, że teraz czeka ją niebezpieczniejsza część zadania. Oliver również należał do grona słynnych złodziejaszków. W dodatku wymuskany niziołek często ostrzegał ludzi, żeby nie wchodzili nieproszeni do jego prywatnego pokoju. Powoli i delikatnie Siobhan uchyliła drzwi, a potem zaczęła przesuwać metalową płytkę po ich krawędzi. Przymknęła oczy i dzięki swym wrażliwym palcom uzyskiwała wszelkie potrzebne informacje. W połowie górnej części drzwi natrafiła na coś niezwykłego.
Stanęła na palcach i uśmiechnęła się, gdy dotarło do niej, na czym polega pułapka. Zwykła płytka, zaklinowana między drzwiami i węgarkiem, bez wątpienia podtrzymywała tyczkę lub jakiś inny przedmiot, który z kolei podpierał krawędź wiszącego wiadra - zapewne wypełnionego wodą.
Zimną wodą. To byłoby w stylu Olivera.
Zwinna kobieta półelf ostrożnym pchnięciem uchyliła drzwi nieco szerzej, a potem powtórzyła manewr, aż udało jej się odsłonić krawędź płytki. Następnie użyła własnego kawałka metalu, żeby ją przedłużyć, i delikatnie, bardzo delikatnie, pchnęła drzwi jeszcze raz. Teraz czekało ją najtrudniejsze. Musiała wślizgnąć się do pokoju, wyginając ciało i wstrzymując oddech, żeby nie dotknąć gałki u drzwi. Ledwo się zmieściła, a na dodatek musiała otworzyć drzwi jeszcze szerzej, przez co omal nie zrzuciła obu płytek i wiadra - zdążyła już zauważyć, że jest całkiem duże i zwisa z sufitu - którego zawartość mogłaby zmoczyć jej wspaniałą suknię.
Zatrzymała się na chwilę i rozważała sytuację. Postanowiła, że jeśli przez figle Olivera zniszczy sobie strój, najlepszy, jaki miała, ukradnie mu jego drogocenny rapier, zaniesie go do zaprzyjaźnionego kowala i każe mu skręcić z niego węzeł!
Drzwi zaskrzypiały. Siobhan wstrzymała oddech i powoli wysunęła biodra, aż znalazła się w pokoju.
Zahaczyła suknią o gałkę drzwi.
Westchnęła głośno, ubolewając nad tym, jak niepraktyczne w gruncie rzeczy jest popisywanie się modnymi ubraniami, a potem po prostu rozwiązała niewygodną szatę, wysunęła się z niej i zostawiła ją zaczepioną na gałce, sama zaś wcisnęła się do pokoju. Po chwili wciągnęła za sobą suknię i delikatnie zamknęła drzwi, a potem odwróciła się i wytrzeszczyła swoje błyszczące, zielone oczy.
Nie umknęło jej uwadze, że w trakcie zamykania drzwi zadzwoniły. Na wewnętrznej gałce wisiał pokryty złotym brokatem naramienny pas Olivera i obwieszony dzwoneczkami pendent rapiera. Na podłodze tuż przed wejściem leżała zielona pończocha wykończona jedwabiem, nieco dalej spoczywała para zielonych rękawic, z których jedna przykrywała ulubioną pelerynę niziołka z fioletowego aksamitu. Za peleryną stała para błyszczących, idealnie wypolerowanych czarnych butów. Rząd porozrzucanych części garderoby uzupełniał niebieski bezrękawnik, druga pończocha i pognieciony podkoszulek z białego jedwabiu, walający się przy nodze łoża z baldachimem. Na jednym ze słupków baldachimu, przytwierdzony jednym kresem, wisiał wielki kapelusz Olivera z okazałym pomarańczowym piórkiem - Siobhan zachodziła w głowę, jak niezbyt rosły niziołek zdołał sięgnąć na wysokość ponad dwóch metrów.
Przez chwilę przyglądała się kapeluszowi; piórko zwisało smętnie, jakby i ono spędziło ostatniej nocy zbyt wiele godzin na hucznym balowaniu.
Siobhan westchnęła z rezygnacją, ostrożnie przełożyła suknię przez ramię i podkradła się bliżej. Przysłoniła usta i cicho parsknęła na widok niziołka, który leżał na zbyt dużym łożu, rozrzuciwszy szeroko nogi, ściskając większą od siebie poduszkę. Wprawdzie miał na sobie bryczesy (fioletowe, tak jak peleryna), ale okrywały jego głowę, a nie nogi. Kobieta półelf obeszła pięciostopniowe, odpowiednie dla niziołka schodki i zbliżyła się do łóżka.
Zastanawiała się, jak obudzić to maleństwo, i znowu parsknęła śmiechem, gdyż Oliver głośno zachrapał.
Siobhan wyciągnęła rękę i pstryknęła niziołka w świecący, obnażony pośladek.
Oliver znowu zachrapał.
Połaskotała go pod pachą. Niziołek zaczął się przekręcać na bok, ale Siobhan położyła rękę na jego ramieniu i przytrzymała go, piszcząc ze strachu.
- Ach, mój kwiatuszku - powiedział Oliver, płosząc kobietę półelfa. - Twoje łono cudownie ogrzewa moje ciało.
Siobhan nie była całkowicie pewna, czy dobrze słyszy, ale słowa Olivera brzmiały tak, jakby całował przykrytą bryczesami poduszkę.
Dość tego, uznała Siobhan. Wyciągnęła rękę i wymierzyła niziołkowi siarczystego klapsa. Natychmiast poderwał głowę. Jedna nogawica zakryła mu twarz. Oliver dmuchał na nią kilkakrotnie, ale materiał był zbyt ciężki, żeby można było usunąć go w ten sposób. W końcu niziołek podniósł rękę i powoli pozbył się zasłaniającej mu twarz tkaniny.
Jakże wytrzeszczył brązowe i bardzo przekrwione oczy, kiedy ujrzał Siobhan stojącą przy jego łóżku w samej halce, z suknią przerzuconą przez ramię! Powoli oderwał od niej wzrok, zerknął na swoją nagą postać, a potem natychmiast powrócił do kontemplowania Siobhan.
- Kwiatuszek? - zapytał oszołomiony i rozchylił usta w uśmiechu, aż zrobiły mu się dołeczki w policzkach.
- Nawet nie waż się o tym myśleć - odparła niewzruszenie Siobhan.
Oliver przejechał ręką po swojej starannie przystrzyżonej koziej bródce, a potem zmierzwił długie, poskręcane brązowe włosy, przy okazji strącając spodnie i usiłując połączyć w logiczną całość wydarzenia ubiegłej nocy. Większość z nich tonęła we mgle, ale pamiętał pewną pokojówkę...
Oczy niziołka omal nie wyskoczyły z orbit, kiedy uświadomił sobie, że to nie chęć na amory sprowadziła Siobhan do jego pokoju, że przyszła tylko po to, by go obudzić, a on był...
- Och! - jęknął i usiadł na posłaniu. - Och, ty pozbawiona zahamowań... - Zająknął się, dławiony zakłopotaniem. - Och, gdzie jest mój miecz? - zawył.
Wzrok Siobhan powędrował ku piersi niziołka i niżej. Uśmiechnęła się figlarnie i lekko wzruszyła ramionami.
- Mój rapier! - poprawił się wzburzony niziołek. - Och, ty... - Oliver jednym susem zeskoczył z łóżka. Niczym ogarnięty szałem szarpał się z bryczesami i omal nie przewrócił, usiłując szybko założyć je na nogi. - W Gaskonii mamy odpowiednią nazwę dla takich kobiet jak ty! - rzekł, stanąwszy twarzą w twarz z półelfem.
Siobhan zrobiła groźną minę.
- Niebezpieczna - wycedziła ostrzegawczo.
Oliver zamarł. Analizował to słowo i tę najpiękniejszą z kobiet. W końcu dał za wygraną i wzruszył ramionami. Doszedł do wniosku, że słowo „niebezpieczna” pasuje do Siobhan i to pod wieloma względami.
- Mogłabyś pukać przed wejściem do mojego prywatnego pokoju - zauważył już spokojnym głosem.
- Niemal rozwaliłam ci drzwi! - odparowała Siobhan. - Zapewne zapomniałeś o naszym spotkaniu z królem Bellickiem dan Burso z DunDarrow?
- Jak to zapomniałem? - żachnął się Oliver. Podniósł jedwabny podkoszulek i narzucił go na ramiona. - Przecież spędziłem całą noc na przygotowaniach. Jak myślisz, dlaczego jestem taki wyczerpany?
- Poduszka była wymagająca? - zasugerowała Siobhan, spoglądając na rozgrzebane łoże.
Oliver warknął, ale nie skomentował jej uwagi. Niespodziewanie przyklęknął na jedno kolano, odgarnął brzeg poduszki, by odsłonić rękojeść rapiera, a potem wyciągnął klingę spomiędzy materaców.
- Nie traktuję beztrosko swojej jakże ważnej funkcji - o-świadczył. - Niziołki są bardziej dostro-jooo-ne...
- Do-stoooj-ne? - przerwała Siobhan, parodiując gaskoński akcent Olivera, który polegał na wydłużaniu każdej sylaby w każdym wyrazie.
- Dostro-jooo-ne! - odparł burkliwie Oliver. - Niziołki potrafią bardziej się dostroić do zachowania krzatów niż ludzie czy elfie istoty!
- Elfie istoty? - szepnęła Siobhan.
Nie próbowała nawet przerwać swemu rozmówcy: to był ulubiony temat tyrad Olivera i z jego ust popłynął teraz prawdziwy potok słów. Gawędził o zaletach niziołkowych dyplomatów, z zapałem opowiadał jak udało im się zakończyć tę czy inną wojnę albo wyperswadować „głupim królom ludzkiej rasy” posiadanie rodziny, „klej-nooo-tów” i innych rzeczy. Nie przerywając ani na chwilę, rozejrzał się, potem zerknął w górę i dojrzał swój kapelusz na słupku baldachimu. Nie zająknąwszy się nawet, przechylił rapier tak, żeby złapać broń za klingę, a potem podrzucił go rękojeścią do góry. Rapier zahaczył kapelusz, zerwał go ze słupka i wraz z nim spadł na dół.
Oliver wyciągnął rękę nad głowę i złapał broń za rękojeść, po czym niewiarygodnie płynnym ruchem wbił rapier w podłogę obok swej gołej, owłosionej stopy i przybrał waleczną pozę.
- Właśnie tak - dokończył, w poczuciu, iż odzyskał już godność, i jak na zawołanie kapelusz wylądował dokładnie na czubku jego głowy.
- Masz styl - musiała przyznać Siobhan. Zaraz jednak dodała szyderczo: - I wyglądasz uroczo bez ubrania.
Po heroicznej pozie Olivera nie pozostało nawet wspomnienie.
- Och! - zaskomlał, unosząc rapier i wbijając go w podłogę jeszcze mocniej, tak, że drasnął własną stopę.
Próbując zachować resztki godności, okręcił się, cofnął o krok i po drodze zgarnął kaftan bez rękawów, pończochy, buty i rękawice.
- Jeszcze się zemszczę za to! - obiecał.
- Ja również śpię bez ubrania - droczyła się z nim Siobhan. Oliver stanął jak wryty i niewiele brakowało, żeby się przewrócił.
Wiedział, że Siobhan bawi się z nim i uderza w najczulsze struny jego kochliwej duszy, ale obraz przywołany przez te kilka słówek zupełnie go przytłoczył i przeniknął dreszczem od włochatych stóp aż po głowę. Obrócił się, wyjąkał coś zamiast riposty, po czym pisnął bezradnie i rzucił się do drzwi, po drodze chwytając pendent.
Zapomniał o zastawionej przez siebie pułapce.
Płytka wspierająca wypadła i na niziołka wylała się zimna woda z zawieszonego pod sufitem wiadra. Kapelusz na jego głowie całkiem oklapł.
Ochłodzony, Oliver odwrócił się do Siobhan.
- Celowo to zrobiłem - oznajmił i po chwili już go nie było. Siobhan stała w pokoju przez dłuższą chwilę, kręcąc głową i zanosząc się śmiechem. Oliver deBurrows sprawiał wiele kłopotów, ale doprawdy było w nim coś czarującego.
Oliver odzyskał formę w samą porę - zbliżała się, bowiem godzina, na którą wyznaczono bardzo ważne spotkanie, mające się odbyć w zarekwirowanej posiadłości poprzednio należącej do magnata lojalnego wobec Greensparrowa. Mężczyzna ów uciekł z Eriadoru, a Brind'Amour przejął jego dom - odtąd pełnił on rolę królewskiego pałacu w Caer MacDonald, choć większość spraw załatwiano w Ministerstwie, potężnej katedrze górującej nad miastem. Ubranie Olivera wyschło i niziołkowi jakoś udało się postawić szerokie kresy swego kapelusza i nawet pióro sterczało jak należy. Siobhan z niedowierzaniem obserwowała tę transformację. Brała pod uwagę możliwość, iż niziołek miał więcej ekstrawaganckich, ozdobionych piórkiem, jak to określał, chapeaus.
Oliver siedział na wysokim taborecie za wielkim dębowym stołem po lewicy króla Brind'Amoura, podczas gdy Siobhan zajęła miejsce po prawej stronie sędziwego czarnoksiężnika.
Naprzeciwko nich usiadła czwórka krzatów z ponurymi minami. Król Bellick dan Burso spoczął dokładnie naprzeciw Brind'Amoura i nie spuszczał swych niebieskich oczu z twarzy czarnoksiężnika. Owe oczy o kolorze morza były ledwo widoczne pod ogromnymi brwiami krzata, wściekle pomarańczowymi, podobnie jak jego niezwykła broda: jaskrawa, krzaczasta i tak długa, że Bellick mógł ją sobie wepchnąć za pas. Wśród ludzi krążyły plotki, że król krzatów nosi garnitur z żywych płomieni. Obok Bellicka zasiadał Shuglin, przyjaciel buntowników, którzy podbili Caer MacDonald. Był spokojny, pewny siebie. To właśnie Shuglin, krzat z Caer MacDonald, a nie z Żelaznego Krzyża, był inicjatorem owego spotkania i wszelkich dyskusji między swoimi pobratymcami z gór i nowymi przywódcami Eriadoru. Shuglin zdawał sobie sprawę, że każdy sojusz będzie korzystny dla obu stron, bowiem ci dwaj królowie, Bellick i Brind'Amour, byli w gruncie rzeczy podobni do siebie i umieli robić wrażenie.
Przy królu Bellicku i Shuglinie siedziały dwa inne krzaty, barczyści generałowie.
Oficjalne powitanie udało się. Większość formułek wygłosił Oliver, tak jak planował Brind'Amour. Ostatecznie to było ich przyjęcie; wszak to Brind'Amour, a nie Bellick, zażyczył sobie owego spotkania i przekazał propozycję za pośrednictwem Shuglina.
- Wiecie, jak bardzo jesteśmy wam wdzięczni za pomoc w opanowaniu Princetown - zaczął spokojnie Brind'Amour.
Rzeczywiście, krzaty zdawały sobie z tego sprawę, gdyż Brind'Amour wysłał wielu emisariuszy z darami dla mieszkańców twierdzy DunDarrow, podziemnego kompleksu ukrytego głęboko w paśmie górskim Żelaznego Krzyża. Poddani Bellicka zjawili się na polu za Princetown, najbardziej wysuniętym na północ avońskim miastem, w samą porę, by odciąć odwrót garnizonowi Avon, który został odkryty w Glen Durritch przez Eriadorczyków. Dzięki skutecznej blokadzie przeprowadzonej przez oddziały Bellicka odniesiono całkowite zwycięstwo.
- Eriador wiele zawdzięcza królowi Bellickowi dan Burso i jego wojownikom - zapewnił Brind'Amour.
Bellick kiwnął głową na znak, że się z tym zgadza.
- Princetown i tak by padło, nawet bez naszej pomocy - odparł łaskawie krzat.
- Ach, ale gdyby żołnierze Princetown wrócili za swoje wysokie mury... - wtrącił się Oliver, chociaż z pewnością nie powinien tego robić.
Brind'Amour tylko zachichotał, gdyż zdążył przywyknąć do bezceremonialnych zachowań niziołka.
Bellick nie wydawał się tak ukontentowany i to sprawiło, że Brind'Amour przyjrzał mu się z zaciekawieniem. Przez chwilę czarnoksiężnik sądził, że krzat poczuł się urażony zachowaniem Olivera, ale potem uświadomił sobie, że coś innego gryzie Bellicka.
Krzaci król spojrzał na Shuglina i skinął głową. Wówczas Shuglin uroczyście powstał i odchrząknął.
- Dwadzieścioro elfów Wysokiego Rodu zostało zamordowanych wczoraj wieczorem u podnóży Żelaznego Krzyża - zameldował. - Niecałe dwadzieścia mil stąd.
Brind'Amour opadł na wysokie krzesło i zerknął na Siobhan, która przygryzła wargę i pokiwała głową w geście bezsilności. Kobieta półelf słyszała wcześniej pogłoski o bitwie, gdyż jej pobratymcy, elfy Wysokiego Rodu żyjące na archipelagu Wysp Morza Avon, tworzyli nieliczną i zżytą społeczność. Teraz wyglądało na to, że i ta skromna liczba uległa zmniejszeniu.
- Napastnikami byłi cyklopi - ciągnął Shuglin. - Co najmniej stuosobowa banda.
- Nigdy przedtem jednoocy nie byli tak zorganizowani - dodał Bellick. - Mogłoby się wydawać, że wasza wojenka rozdrażniła ich do tego stopnia, że wylazły ze swoich głębokich nor w górach.
Usłyszawszy nowinę, Brind'Amour zrozumiał frustrację i oskarżycielski ton krzatów. Rzeczywiście, aktywność cyklopów na północnych pogórzach Żelaznego Krzyża znacznie wzrosła od chwili podpisania rozejmu z królem Greensparrowem z Avon. Mag Brind'Amour przez dłuższy czas nie spuszczał oka z Siobhan, zastanawiając się, jaka będzie jej reakcja. Potem zerknął na Olivera i uświadomił sobie, że jego towarzysze również zdają sobie sprawę, iż aktywność cyklopów, i to w tak krótkim czasie po rozejmie, nie może być zwykłym zbiegiem okoliczności.
Shuglin czekał, aż Brind'Amour odwróci się do niego, i dopiero wtedy zajął miejsce. Czarnoksiężnik zauważył nieznaczne skinięcie głowy krzata z czarną brodą. W tym trudnym momencie król Eriadoru bardzo potrzebował takiej zachęty.
- Jednoocy zaatakowali kilkanaście osad - wyjaśnił Bellickowi Brind'Amour.
- Może sądzą, że skoro król Greensparrow nie jest już władcą Eriadoru i nie ma tu żadnych interesów, mogą do woli plądrować te ziemie - odparł Bellick.
Sądząc po tonie jego głosu, nie wierzył w to tak samo jak Brind'Amour. Obaj królowie wiedzieli, kto stoi za cyklopowymi najazdami, ale żaden nie chciał mówić o tym otwarcie, zwłaszcza, że nie zawarli żadnego oficjalnego porozumienia.
- Być może - powiedział Brind'Amour. - Ale bez względu na przyczynę cyklopowych najazdów, jest oczywiste, że zarówno twoje krzaty, jak i ludność Eriadoru skorzystałyby na sojuszu.
Bellick skinął głową.
- Wiem, czego oczekujesz ode mnie i moich pobratymców, królu Brind'Amourze - rzekł. - Potrzebujesz górskiej armii, ochrony przed jednookimi, obrony przed Greensparrowem, na wypadek gdyby avoński król zdecydował się na ponowną wizytę. A ja chcę wiedzieć, co masz do zaoferowania mojemu ludowi.
Bezpośredniość krzata nieco zaskoczyła Brind'Amoura. Spotkania dyplomatyczne tego rodzaju często trwały wiele dni, zanim decydowano się zadawać oczywiste pytania w tak otwarty sposób. Shuglin uprzedzał czarnoksiężnika, że król krzatów zachowuje się dość bezceremonialnie, i teraz, w obliczu coraz poważniejszych kłopotów i codziennych doniesień o cyklopowych najazdach, Brind'Amour uświadomił sobie, że prostolinijność Bellicka bardzo mu odpowiada.
- Rynki - odparł Brind'Amour. - Mogę ci zaoferować rynki. Zarówno Caer MacDonald, jak i Dun Caryth staną przed tobą otworem. Ponieważ Eriador dąży do prawdziwej niezależności, będziemy szkolić oficjalne oddziały milicji, a im potrzebna będzie broń.
- A nikt nie wykuwa broni lepiej niż twoje krzaty - szybko dodała Siobhan.
Bellick oparł łokcie o dębowy stół i splótł palce, zasłaniając swą włochatą twarz.
- Chcesz, żeby DunDarrow stało się miastem Eriadoru - wypalił z nutą goryczy w głosie.
- Braliśmy pod uwagę sojusz niezależnych królestw - odparł bez wahania Brind'Amour - ale naprawdę uważam...
- ...że podporządkowawszy sobie DunDarrow, o wiele taniej zdobędziesz surowce, których tak rozpaczliwie potrzebujesz - wpadł mu w słowo Bellick.
Brind'Amour ponownie wyprostował się i utkwił wzrok w obliczu krzaciego króla. Po krótkiej chwili otworzył usta, by odpowiedzieć, ale Bellick przerwał mu, podnosząc rękę.
- To prawda - ciągnął krzat - i przyznaję, że zrobiłbym to samo, gdybym znalazł się w tak niepewnej sytuacji jak ty. Król Avon chce Eriadoru, nie DunDarrow. Na kamienie, i tak by nas nie znalazł, a nawet, jeśli by do tego doszło, nie podbiłby naszej krainy! - Głos krzata z pomarańczową brodą zabrzmiał donośniej, a jego trzej bracia natychmiast podchwycili entuzjastyczny okrzyk.
Oliver poklepał Brind'Amoura po ramieniu, chcąc zabrać głos, ale Bellick znowu nie dał nikomu dojść do słowa.
- Zatem nie mam do ciebie pretensji - rzekł Bellick. - Wyszliśmy z gór, by wspomóc Princetown, ze względu na to, co ty i twoi ludzie zrobiliście dla naszych pobratymców, niewolonych w mieście, w kopalniach i w całym Eriadorze. Wiemy, że jesteś przyjacielem krzatów, a jest to zaszczytne miano. Prawdę mówiąc, DunDarrow również odniosłoby korzyść z bliskiego sojuszu z Eriadorem, którego pragniesz.
- W DunDarrow może rządzić jedynie król DunDarrow, nikt inny - odezwał się krzaci wojownik siedzący obok Shuglina.
- A ten, kto włada DunDarrow, musi się wywodzić z klanu Burso - dodał drugi generał. - W jego żyłach musi płynąć krzacia krew, i tylko krzacia krew.
Brind'Amour, Siobhan i Oliver zrozumieli, że to rozpisane na głosy przemówienie zostało z góry zaplanowane, że każde słowo starannie wcześniej przećwiczono. Bellick chciał, żeby król Brind'Amour zdał sobie sprawę ze swego położenia, nawet gdyby krzat w końcu zdecydował się przyłączyć do Eriadoru.
Stary czarnoksiężnik już miał udzielić krzatom odpowiedzi, zło-rzyć im wyrazy szacunku, ale tym razem Oliver zerwał się z krzesła i wgramolił na stół.
- Moi dobrzy kosmaci przyjaciele - zaczął niziołek.
Shuglin jęknął. Siobhan też.
- Ja również jestem obywatelem Eriadoru - ciągnął Oliver, niezrażony dość głośno wyrażanym powątpiewaniem. - Służę królowi Brind'Amourowi! - Wypowiedział te słowa dramatycznym tonem, jakby oczekiwał aplauzu, a ponieważ nie doczekał się go, zająknął się, nieco zbity z tropu, ale po krótkiej chwili odzyskał fason. - Ale nikt nie rządzi Oliverem deBurrowsem z wyjątkiem Olivera deBurrowsa! - To rzekłszy, niziołek wyciągnął rapier i przybrał afektowaną pozę.
- O co waści chodzi? - zapytał sucho Bellick.
- Duokracja - wyjaśnił niziołek.
Liczne szepty i głośne pytania świadczyły o tym, że nikt nie miał zielonego pojęcia, cóż ten termin oznacza.
- Eriador należy do Brind'Amoura - ciągnął Oliver. - To on nim rządzi. A mimo to nie próbowałby mówić Jeźdźcom Eradoch, co mają robić w Mennichen Dee, ani nie radziłby Gahrisowi, który włada wyspą Bedwydrin, jak prowadzić sprawy wewnętrzne.
- Chyba żeby musiał - wtrąciła Siobhan.
- Proszę, ja teraz mówię - Oliver ofuknął kobietę półelfa, spojrzawszy na nią spode łba.
Siobhan puściła do niego oko, co jeszcze bardziej rozsierdziło niziołka, ale pozwoliła mu mówić.
- Tak samo będzie z krzatami, i to w jeszcze większym stopniu - wyjaśnił Oliver. Musiał przerwać na chwilę, żeby zastanowić się nad sygnałami, które wysyłała mu Siobhan. Czy tylko go drażniła? Rozważając rozmaite możliwości, a także urodę i inteligencję tej wspaniałej kobiety, miał nadzieję, że nie chodziło jej wyłącznie o naigrawanie się z niego!
- No i co? - ponaglał Brind'Amour.
- O czym to ja mówiłem?
- Że tak samo będzie z krzatami, i to w jeszcze większym stopniu - wtrąciła Siobhan.
- Ach, tak! - wykrzyknął radośnie niziołek i rozpromienił się jeszcze bardziej, gdy Siobhan kolejny raz mrugnęła do niego. - Duokracja. DunDarrow stanie się miastem Eriadoru, ale król nie będzie miał nic do powiedzenia w sprawach go dotyczących.
Zarówno Bellick, jak i Brind'Amour sprawiali wrażenie nieco zaintrygowanych, a jednocześnie zbitych z tropu.
- Nigdy nie słyszałem o takiej formie rządów - odezwał się po chwili Brind'Amour.
- Ani ja - zawtórował mu Bellick.
- Ani ja! - przyznał Oliver. - A skoro nie wprowadzono jej wcześniej, tym bardziej powinniśmy spróbować!
- Oliver nie należy do zwolenników rządu - wyjaśnił Brind'Amour, zauważywszy zdezorientowaną minę Bellicka.
- Aha - odparł krzat, a potem zwrócił się do Olivera. - Kim ja byłbym w tej duokracji? Sługą Brind'Amoura czy królem DunDarrow?
- Jednym i drugim - odpowiedział niziołek - choć nigdy nie nazwałbym potomka Burso Żelaznego Młota „sługą”. Raczej sojusznikiem Eriadoru, dzięki pomocy którego Brind'Amour może ustalić sposób postępowania w szerszych... hm, poważniejszych, choć z pewnością nudniejszych kwestiach, wykraczających poza granice Eriadoru.
- To oznacza poddaństwo - rzekł z niesmakiem jeden z krzacich generałów.
- Och, przecież wszystko zależy od punktu widzenia - odparł niziołek. - Król Bellick nie ma ochoty zajmować się takimi kwestiami dyplomatycznymi jak prawa połowów czy emisariusze z Gaskonii. Nie, jestem pewien, że wolałby spędzić dzień w kuźni, tam, gdzie jest miejsce każdego dobrego krzata.
- To prawda - przyznał król z pomarańczową brodą.
- W takim razie, patrząc z innej perspektywy, można by rzec, że to Brind'Amour byłby sługą króla Bellicka, doglądającym wszystkich uciążliwych drobiazgów, podczas gdy król Bellick wykuwałby swój młot, czy co tam krzaty wykuwają.
- I oczywiście o wszystkich sprawach, które bezpośrednio czy pośrednio dotyczyłyby DunDarrow, informowałbym was od razu, prosząc o radę i wspólne podjęcie decyzji - wtrącił Brind'Amour, pragnąc podtrzymać i wykorzystać zdumiewający impet Olivera.
Cztery krzaty poprosiły o przerwę, a potem stłoczyły się w rogu, perorując z ożywieniem. I niemal natychmiast powróciły do stołu.
- Należałoby omówić pewne szczegóły - rzekł Bellick. - Myślę, że suwerenność DunDarrow powinna zostać nienaruszona.
Brind'Amour nieco się zgarbił na krześle.
- Ale - dodał krzaci król - myślę, że bardzo by mi się spodobał wyraz twarzy Greensparrowa, gdy usłyszy o zjednoczeniu DunDarrow i Eriadoru!
- Duokracja! - wykrzyknął Oliver.
Na tym zakończono obrady. Brind'Amour nawet nie marzył o tak dużym postępie w rozmowach. Wyszedł wraz z Oliverem i Siobhan; wszyscy troje byli w wyśmienitych nastrojach, a Oliver oczywiście rozwodził się nad swoim brzemiennym w skutki wystąpieniem, upiększając całą historię.
- Jednak zauważyłem - rzekł Brind'Amour, korzystając z tego, że zadyszany niziołek na chwilę zamilkł - że w swoim małym przemówieniu tytułowałeś Bellicka królem, podczas gdy w stosunku do mnie używałeś tylko imienia Brind'Amour.
Oliver już miał się roześmiać, ale powstrzymał się, widząc poważne spojrzenie czarnoksiężnika. Na świecie było wiele osób, których Oliver nie chciał mieć za wrogów, a potężny Brind'Amour znajdował się na samym czele tej listy.
- To nie było przemówienie - wyjąkał Oliver - tylko przedstawienie. Tak, przedstawienie na użytek naszych włochatych przyjaciół krzatów. Zauważyłeś moją drobną omyłkę i Bellick również ją zauważył...
- Król Bellick - poprawił go Brind'Amour. - I nie był to twój jedyny błąd.
Oliver przez chwilę szukał odpowiednich słów.
- No tak, ale znałem cię jeszcze w czasach, gdy nie byłeś królem - przypomniał czarnoksiężnikowi.
Brind'Amour mógł udawać gniew nawet cały dzień, żeby rozkoszować się widokiem potniejącego czoła Olivera, ale szybko udzieliła mu się wesołość chichoczącej Siobhan. Oliver śmiał się najgłośniej, gdy tylko uświadomił sobie, że czarnoksiężnik bawi się z nim w kotka i myszkę. Zresztą, zaimprowizowana mowa o „duokracji” wypadła całkiem nieźle i wydawało się, że podpisanie umowy między Bellickiem i Brind'Amourem jest tylko kwestią czasu.
Niziołek zauważył, że Siobhan dziwnie na niego spogląda.
Czyżby czuła szacunek?
Menster, osada położona w południowo-zachodnim rogu Glen Albyn, nie wyróżniała się zbytnio na tle innych malutkich wiosek na Eriadorze. Nie miała milicji, składała się raptem z kilku domostw połączonych obronną palisadą z bali. Mieszkańcy, głównie samotni mężczyźni, zajmowali się po trosze gospodarowaniem na roli, sporo polowali, a także łowili ryby w wodach czystego, spienionego strumienia spływającego z wyżej położonych terenów Żelaznego Krzyża. Ludność Menster rzadko kontaktowała się ze światem, chociaż dwaj młodzieńcy z wioski zaciągnęli się do eriadorskiej armii, gdy ta maszerowała przez Głen Albyn, kierując się ku Princetown. Ochotnicy powrócili z opowieściami o zwycięstwie, bowiem armia znowu mijała Menster, tym razem maszerując na zachód, z powrotem do Caer MacDonald.
Od dnia wybuchu wojny w Menster panowała, zatem radość. Dawnymi laty wioska była często nawiedzana przez poborców podatkowych Greensparrowa, a mieszkańcy osady, podobnie jak większość ceniących niezależność Eriadorczyków, nie byli ukontentowani życiem pod rządami obcego króla.
Żywili przekonanie, że zmiana rządu i oddanie Eriadoru w ręce Eriadorczyków może tylko poprawić ich los. Łudzili się nawet, że będą niewidzialni dla nowego władcy: ot, mała, zapomniana przez poborców podatkowych wioska. Taki stan rzeczy najbardziej by im odpowiadał.
Menster nie była jednak niewidzialna dla rosnącej w siłę cyklopowej hordy. I chociaż mieszkańcy żyjący w niemal całkowitej izolacji na dzikich stokach Żelaznego Krzyża umieli radzić sobie z trudnymi sytuacjami, nie byli przygotowani - nie mogli być przygotowani - na wydarzenia pewnej brzemiennej w skutki letniej nocy.
Tonky Macomere i Meegin Comber, dwaj weterani kampanii w Princetown, przechadzali się wzdłuż palisady, tak jak to czynili niemal każdej nocy, czuwając nad swą ukochaną wioską. Meegin pierwszy zauważył cyklopa, który spokojnie pokonywał zarośla jakieś czterdzieści metrów od ogrodzenia.
- Wdzięku ma tyle, co jednonogi pijany niedźwiedź - szepnął do Tonky'ego, gdy wychudzony mężczyzna zauważył ruch jego ręki i zbliżył się do niego.
Obaj nie byli specjalnie zdenerwowani. Cyklopi często buszowali w okolicach wioski; zazwyczaj chodziło im o porzucone ciała zdechłych zwierząt, choć czasami sprawdzali w ten sposób czujność mieszkańców. Osada była położona na płaskim terenie, całkowicie oczyszczonym w promieniu kilkudziesięciu metrów od nieregularnej palisady. Zważywszy, że cyklopi kiepsko miotali pociski (wszak mieli tylko po jednym oku i brakowało im percepcji głębi), a co najmniej trzydziestu myśliwych z Menster wyśmienicie posługiwało się łukami, obrońcy osady potrafili zdziesiątkować sto jednookich bestii, zanim te zdążyłyby przejść przez pola. A przecież gburowaci, chaotyczni jednoocy, nienawidzący wszystkiego, nawet siebie nawzajem, rzadko skrzykiwali się w tak liczne grupy.
- Cholera, jeszcze jeden - powiedział Tonky, wyciągając rękę w prawo.
- A za nim następny - dodał Comber. - Najlepiej będzie, jak obudzimy ludzi.
- Większość i tak jest na nogach - wtrącił Tonky.
Obaj mężczyźni odwrócili się, żeby popatrzeć na główny budynek w osadzie, miejsce zebrań, a jednocześnie tawernę - była teraz dobrze oświetlona i hałaśliwa.
- Miejmy nadzieję, że nie są zbyt pijani, by celnie strzelać - zauważył Comber, ale w jego głosie nie wyczuwało się specjalnego zaniepokojenia.
Po chwili ruszył się z miejsca, zamierzając szybko obejść palisadę, a potem ostrzec mieszkańców wioski o potencjalnym niebezpieczeństwie. Ludzie z Menster tysiące razy ćwiczyli sposób postępowania na wypadek takiego ataku i cała trzydziestka łuczników (z wyjątkiem zanadto podchmielonych paru osób) mogła zająć stanowiska w ciągu kilku sekund, by zadać śmierć cyklopom, którzy ośmieliliby się podejść zbyt blisko. Jednak w połowie drogi Comber gwałtownie przystanął i zaczął obserwować to, co działo się pod ogrodzeniem.
- Co widzisz? - zapytał Tonky, zniżając głos.
Comber wrzasnął.
Zgiełk w środkowym budynku natychmiast ustał. Ze środka zaczęli wybiegać mężczyźni i kobiety z kuszami. Kierowali się w stronę palisady.
Comber, podobnie jak Tonky, już wypuszczał strzały z łuku. Nawet nie celował, albowiem tłum atakujący z zarośli i na polanie był tak wielki, że trudno byłoby nie trafić.
Kolejni mieszkańcy wioski wspinali się na palisadę i unosili łuki, by dziesiątkować oddziały cyklopów.
Ale jednoocy, w sile niemal tysiąca, mogli sobie pozwolić na te straty.
Wydawało się, że cała ściana jęczy i trzeszczy, gdy bestie naparły na nią, przystawiając drabiny i tnąc kłody wielkimi toporami.
Mieszkańcy Menster nie wpadli w panikę i starali się przeprowadzić kontratak. Obrońcy opróżnili kołczany i prosili o więcej strzał - teraz mierzyli do pojedynczych bestii. Wkrótce jednak cyklopi sforsowali ścianę, albo wdrapując się na nią, albo tworząc wyrwy, toteż obrońcy musieli porzucić łuki i chwycić za miecze, włócznie, czy inną broń, którą można było wywijać jak pałką.
W walce wręcz obrońcy utracili przewagę. Dla obu stron było jasne, że to koniec osady Menster.
W kilka minut było po wszystkim.
Nagle Menster, czy raczej to, co po niej zostało, przestała być anonimową, nic nie znaczącą wioską dla króla Brind'Amoura i dla wszystkich mieszkańców południowej granicy Eriadoru.
Rozdział 3
SŁODKO-GORZKI
Pierwsze, ukośnie padające promienie słońca obudziły Katerin O'Hale. Zerknęła na obozowisko, na szary popiół, pozostałość po rozpalonym zeszłej nocy ognisku, na dwa konie spętane pod rozłożystym wiązem, i na drugie posłanie, już przygotowane do zabrania. Ten widok nie zaskoczył Katerin. Podejrzewała, że jej towarzysz podróży nie spał zbyt wiele.
Znużona kobieta wygramoliła się spod koca. Wstała i przeciągnęła się, gdyż dotkliwie odczuwała skutki nocy przespanej na twardej ziemi. Bolały ją nogi i pośladki. Przez pięć dni wraz z Luthienem jechała na północ, przez Eriador, aż do północno-zachodniego krańca lądu. Teraz, zwrócona plecami do porannego słońca, Katerin dostrzegała mgłę nad cieśniną w miejscu, gdzie Morze Avon łączyło się z Morzem Grzbietowym. Nieco dalej, za ścianą mgły majaczyły widmowe, szare zarysy falistych, melancholijnych wzgórz wyspy Bedwydrin.
Ziemia ojczysta. I Katerin, i Luthien wychowywali się na Bedwydrin, największej spośród wysp leżących na Morzu Avon, jeśli nie brało się pod uwagę gigantycznej Baranduine na południowym zachodzie. Oboje spędzili prawie całe swoje życie na Bedwydrin - Luthien w Dun Varna, największym mieście i ośrodku władzy, a Katerin po drugiej stronie, na zachodnim wybrzeżu, w znanym z surowego klimatu Hale. Kiedy dziewczyna skończyła piętnaście lat, udała się do Dun Varna, aby ćwiczyć sztukę walki na arenie, i tam poznała Luthiena.
Zakochała się w synu lorda Gahrisa Bedwyra i podążała za nim przez cały kraj, aż do Avon, na czele armii.
Wojna się skończyła, przynajmniej na jakiś czas, i teraz oboje wracali do domu. Nie po to, by wypocząć, ale by ujrzeć Gahrisa, który był ponoć umierający.
Spoglądając na tak już nieodległą wyspę i rozmyślając o celu wyprawy, Katerin doskonale rozumiała, dlaczego Luthien nie spał dobrze ostatniej nocy. Zapewne nie dane mu było zasnąć od dobrych kilku dni. Kobieta rozejrzała się, a potem przeszła przez mały obóz i, przykucnąwszy, wspięła się na małe wzniesienie.
Na polanie za wzgórzem stał obnażony do pasa Luthien. W ręku dzierżył Ślepego Siepacza, miecz rodu Bedwyrów.
Jakiż wspaniały był to widok. Idealnie wykuty brzeszczot lśnił w porannym słońcu. Przyćmiewała go tylko złocista, wysadzana klejnotami rękojeść wyrzeźbiona w kształcie szalejącego smoka, którego rozpostarte skrzydła tworzyły wspaniałą gardę.
Katerin oderwała błyszczące zielone oczy od miecza, bowiem postać Luthiena stanowiła jeszcze świetniejszy widok. Wysoki, o szerokich barkach i masywnej klatce piersiowej, opalony na złoty brąz, napinał żylaste, muskularne ręce w trakcie porannej zaprawy. Katerin doszła do wniosku, że jego ciało jest bardziej umięśnione i mocniejsze niż w czasach, gdy walczył na arenie w Dun Varna. Luthien nie był już chłopcem, ale mężczyzną. Zmiana była widoczna również w jego cynamonowych, charakterystycznych dla rodu Bedwyrów oczach - ich młodzieńczy blask nieco przytłumiła życiowa mądrość.
Wydawało się, że Ślepy Siepacz snuje niewidoczne nici w powietrzu, w miarę jak Luthien wywija nim, używając jednej lub obu rąk. Młodzieniec odwracał się i pochylał, wyciągał w górę, a potem z wdziękiem wyginał plecy w łuk, ale chociaż często odwracał się w stronę Katerin, nie obawiała się, że zostanie przez niego zauważona. Był wybornym wojownikiem, całkowicie skoncentrowanym pomimo zmęczenia; a podczas ćwiczeń zawsze pogrążał się w transie. Kolejny raz obiema rękami uniósł Ślepego Siepacza nad głową, ustawiając ręce i tułów w idealnej pozycji. Powoli przechylił się w bok, wypuszczając ciężki miecz z prawej dłoni, by stopniowo przejąć go lewą ręką. Podczas opuszczania miecza prawa ręka młodzieńca sunęła wzdłuż lewego przedramienia, minęła łokieć i niemal dotknęła bicepsa. Wszystkie ruchy ustały jednocześnie; wyprostowana lewa ręka znajdowała się w tej samej płaszczyźnie, co barki, podczas gdy prawa pozostała zgięta nad głową, a opuszki palców ledwo dotykały lewego ramienia.
Katerin obserwowała Luthiena zastygniętego w tej pozie przez długie sekundy. Miecz był ciężki, zwłaszcza, gdy trzymało się go poziomo, daleko od ciała, ale silne ramię mężczyzny nawet nie zadrżało. Pragnąc wychwycić nawet najdrobniejsze szczegóły, Katerin błądziła wzrokiem po wyrazistych rysach Luthiena i jego długich, falujących, ciemnoblond włosach, których pasma pobłyskiwały w słońcu na czerwono.
Katerin instynktownie dotknęła swoich włosów i odgarnęła gęstą, rudą czuprynę z twarzy. Jakże kochała Luthiena Bedwyra! Cały czas był obecny w jej myślach, a także w snach, które sprawiały jej przyjemność, jeśli tylko on trzymał ją w nich w ramionach. Porzucił ją niegdyś, opuścił Bedwydrin wkrótce po tragicznym dniu, w którym zabito jego najlepszego przyjaciela. Luthien zemścił się na mordercy, a potem wyruszył w drogę, która złączyła jego los z losem Olivera deBurrowsem, niziołka-rozbójnika, drogę, która zaprowadziła go do Brind'Amoura, podówczas samotnie żyjącego w pieczarze. To właśnie stary czarnoksiężnik podarował mu karmazynowy płaszcz, wskrzeszając w ten sposób legendę Karmazynowego Cienia.
Na dodatek ta droga zaprowadziła Luthiena do Siobhan, do pięknej Siobhan, która została jego kochanką.
Ten fakt wciąż sprawiał Katerin wielki ból, mimo że zaprzyjaźniła się z Siobhan, a kobieta półelf wyznała jej, że uczucie Luthiena do niej było przelotne i to nie ona jest jego prawdziwą miłością. W gruncie rzeczy, więc Siobhan nie stanowiła już żadnego zagrożenia dla związku Katerin z Luthienem, ale dumna kobieta z Hale nie potrafiła zapomnieć, iż tych dwoje było kiedyś razem.
Mimo wszystko chciała otrząsnąć się z tych wspomnień. A kiedy Katerin coś sobie postanowiła, zawsze udawało jej się dopiąć celu. Siobhan była jej przyjaciółką, a Luthien znów jej kochankiem.
Znowu i na zawsze. Tak przynajmniej obiecał, a Katerin wierzyła w tę przysięgę. Wiedziała, że Luthien kocha ją równie mocno jak ona jego. Niepokoiła się ostatnio o ukochanego, albowiem pomimo pozorów siły Luthien był najzwyczajniej w świecie wyczerpany. Tego dnia mieli przekroczyć Diamentową Bramę i przedostać się na brzeg wyspy Bedwydrin, a za trzy, cztery dni zamierzali dotrzeć do Dun Varna.
Luthien miał wreszcie, po wielu latach stanąć twarzą w twarz z Gahrisem. Z ojcem, którego szczerze kochał, ale również człowiekiem, który niegdyś bardzo rozczarował młodego Bedwyra. Gdy przyjaciel Luthiena został zamordowany, młodzieniec poznał prawdę o świecie rządzonym przez króla Greensparrowa. Niespodziewanie dla siebie odkrył również, że jego ojciec nie ma ani dostatecznej odwagi, ani siły woli, by przeciwstawić się tyranowi, gdyż ze strachu przed nim wysłał starszego brata Luthiena na pewną śmierć. Był to cios, po którym młody człowiek nigdy do końca się nie podźwignął, nawet wtedy, gdy w Caer MacDonald pojawiła się Katerin, przynosząc mu rodowy miecz i nowinę, iż Gahris opowiedział się po stronie buntowników.
- Musimy natychmiast ruszać w drogę, jeżeli mamy złapać pierwszy prom - zawołała Katerin, wyrywając Luthiena z transu.
Odwrócił się i popatrzył na nią, rozluźniając napięte mięśnie i pozwalając, by czubek Ślepego Siepacza powędrował w dół. Skinął głową. Nie był zaskoczony ani bezceremonialnym przerwaniem mu ćwiczeń, ani komendą.
Gdy tylko do Caer MacDonald dotarły wieści, iż Gahris, lord Bedwydrin, zachorował, Katerin zaczęła przynaglać Luthiena. Wiedziała, że młody Bedwyr musi spotkać się z ojcem przed jego śmiercią i pojednać się z nim, gdyż inaczej sam nigdy nie zazna spokoju duszy.
Z mocnym postanowieniem złapania promu - gdyby się na niego spóźnili, musieliby czekać wiele godzin na następny - Katerin pobiegła spakować rzeczy, podczas gdy Luthien zajął się końmi. Ruszyli szybkim tempem już po kilku minutach, kierując się na zachód.
Diamentowa Brama wyglądała zupełnie inaczej niż we wspomnieniach Luthiena. Miejsce zawdzięczało swoją nazwę płaskiej wyspie w kształcie diamentu, czarnej, skalistej bryle znajdującej się sto metrów od brzegu, w połowie kanału prowadzącego do Bedwydrin. Tędy kursowały między wyspą i stałym lądem promy, dwie zbudowane przez krzaty barki, które żmudnie pokonywały spienione, mroczne wody dzięki grubym linom prowadzącym. Były wspaniale skonstruowane, płaskie, otwarte i potężne, a przy tym tak zmyślne, że bez względu na ilość ładunków do ich obsługi wystarczył jeden człowiek. Jeden prom kursował regularnie, chyba, że pogoda była fatalna albo w kanale wypatrzono ogromne wieloryby grzbietowe, a drugi w tym czasie remontowano. Kiedy przemierzało się ciemne wody wokół wyspy Bedwydrin, trzeba było zachowywać maksymalną ostrożność!
Wszystkie zasadnicze cechy tego miejsca nie uległy zmianie: promy, obfitość skał, gigantyczne nabrzeża i stare nabrzeża, upiory z przeszłości, świadectwo potęgi morza. Nawet pogoda była taka sama: szara i nijaka. Woda wydawała się ciemna i złowieszcza; tańcząc w kanale, pieniła się i tworzyła grzywiaste fale. Teraz jednak było tu mnóstwo okrętów wojennych, niemal połowa floty, dzięki której Eriador pokonał Avon, gdy armia najeźdźców z południowego królestwa wylądowała w Port Charley. Ponadto na wyspie Diamentowa Brama wzniesiono kilka dużych budowli, a raczej baraków, w których trzymano trzy tysiące cyklopów wziętych do niewoli podczas tamtej wojny. Większości bestii już tu nie było - w wyniku otwartego buntu na Diamentowej Bramie poległo wielu jednookich, a pozostała grupa na polecenie Gahrisa Bedwyra została podzielona, przy czym większość wywieziono z wyspy do mniejszych, łatwiejszych do kontrolowania obozów jenieckich.
Mimo to budowle na Diamentowej Bramie nie zostały zburzone, a nawet, zgodnie z rozkazem Brind'Amoura, remontowano je na wypadek, gdyby znów potrzebne było miejsce dla większej grupy jeńców.
Dwoje podróżnych zjechało na swoich wierzchowcach na nabrzeża i bezpośrednio na barkę. Katerin dosiadała mocnego siwka Speythenfergusa, a Luthien - Wodnego Tancerza, swojego ukochanego konia rasy Highland Morgan. Wodny Tancerz był wyjątkowym ogierem, białym, błyszczącym i dobrze umięśnionym, o długim włosiu, typowym dla rasy krępych, ale mocnych Highland Morganów. Niewiele osób na Eriadorze, a już na pewno nikt na Bedwydrin nie mógł się poszczycić wspanialszym czy bardziej charakterystycznym rumakiem, i to przede wszystkim dzięki Wodnemu Tancerzowi Luthien skupiał na sobie uwagę.
Młodzieniec słyszał wokół szepty jeszcze przed wypłynięciem barki. Jacyś ludzie rozprawiali o „synu Gahrisa” i o „Karmazynowym Cieniu”.
- Nie powinieneś nosić płaszcza - zauważyła Katerin, widząc zakłopotanie swego towarzysza.
Luthien tylko wzruszył ramionami. Teraz było już za późno. Sława jego imienia wyprzedziła go. Był Karmazynowym Cieniem, żywą legendą, i prosty lud darzył go wielkim szacunkiem, a nawet lękał się go, chociaż Luthien był pewien, że nie zasłużył sobie na to.
Szepty nie ustawały ani na chwilę w ciągu długiej i powolnej podróży przez kanał. Kiedy prom płynął w pobliżu Diamentowej Bramy, na skałach stały rzędy cyklopów, którzy gapili się na Luthiena, a niekiedy miotali obelgi i pogróżki. Młodzieniec po prostu ignorował je; właściwie traktował wściekłość bestii jak potwierdzenie znaczenia swych bohaterskich czynów. Nie czułby się dobrze, gdyby jego towarzysze poklepywali go po plecach, ale potrafił reagować na cyklopowe wyzwiska ironicznym uśmiechem.
Kiedy prom przybił do brzegu Bedwydrin, na powitanie przybyszów wyszli wszyscy robotnicy z doku; zaczęli klaskać, gdy Luthien wjechał na nabrzeże. Poprzednia przeprawa Luthiena, a raczej śmiała ucieczka przed czatującymi na niego cyklopami i, jak się okazało, gigantycznym wielorybem grzbietowym, stała się tutaj legendą. Dwoje podróżników nasłuchało się wielu opowieści - bardzo przekoloryzowanych, jak stwierdził Luthien - o tamtym wydarzeniu. Niebawem młody Bedwyr i Katerin zdołali wymknąć się z tego miejsca; teraz spokojnie jechali po miękkiej trawie Bedwydrin, swojej ojczystej ziemi. Mimo to Luthien sprawiał wrażenie niespokojnego.
- Czy wszystko, co robię, ma być uwiecznione w kronikach, które każdy będzie mógł przeczytać? - zapytał w jakiś czas później.
- Mam nadzieję, że nie wszystko - odparła chytrze Katerin i zatrzepotała powiekami, gdy Luthien obrócił się, by na nią spojrzeć. Kobieta z Hale zaśmiała się serdecznie; była podekscytowana faktem, iż tak łatwo potrafiła przyprawić Luthiena o rumieńce.
Trzy kolejne dni wyprawy minęły szybko i bez znaczących wydarzeń. Zarówno Luthien, jak i Katerin znali szlaki Bedwydrin wystarczająco dobrze, by unikać jakichkolwiek osad. Woleli spędzać czas tylko ze sobą i swoimi myślami. W przypadku młodego Bedwyra owe myśli powodowały prawdziwą burzę emocji.
- Byłem w Caer MacDonald - uroczyście oświadczył Katerin, kiedy w końcu ukazało im się Dun Varna i duże, białe domostwo, należące do rodu Bedwyrów - a także w Eradoch. Jechałem u boku naszego króla przez całą drogę do Princetown na Avon. Ale teraz ten świat wydaje mi się taki odległy, tak całkowicie oderwany od rzeczywistości Dun Varna.
- Mam wrażenie, jakbyśmy nigdy nie opuścili tego miejsca - zgodziła się Katerin. Obróciła się do Luthiena i dwoje młodych spojrzało sobie w oczy, połączonych wspólnymi odczuciami. Dla nich podróż w głąb wyspy była wyprawą do krainy wspomnień, do prostszych i pod wieloma względami szczęśliwszych czasów.
Eriador był teraz w lepszej sytuacji, gdyż uwolnił się od Greensparrowa, a lud Bedwydrin i całej krainy nie musiał już tolerować brutalnych cyklopów. Ale przez wiele lat dla mieszkańców wyspy Greensparrow był postacią właściwie pozbawioną znaczenia, mieszkającym gdzieś daleko królem, który nie miał wpływu na ich codzienne życie, także życie Luthiena Bedwyra i Katerin O'Hale. Dopiero, gdy w Dun Varna pojawili się dwaj dygnitarze, wicehrabia Aubrey i baron Wilmon, a wraz z nimi prawda o królu ciemiężcy, Luthien zrozumiał, w jak ciężkim położeniu znajduje się jego ojczyzna.
Spoglądając na ową błyszczącą, białą budowlę, wtuloną we wzgórze naprzeciw morza, Luthien uświadomił sobie, że nieświadomość i ignorancja zapewnia spokój. Od momentu, gdy poznał prawdę o otaczającym go świecie i ruszył w drogę, minęło raptem półtora roku. Tylko półtora roku, ale młody Luthien odnosił wrażenie, iż cały świat stanął na głowie. Pamiętał ostatnie lato spędzone w Dun Varna, kiedy całe dnie przygotowywał się do walk na arenie albo łowił ryby w jednej z licznych ustronnych zatok w pobliżu miasta, albo wypuszczał się na przejażdżki z Wodnym Tancerzem. Albo niezdarnie zabawiał się z Katerin O'Hale i oboje próbowali zrozumieć miłość, razem ucząc się i zaśmiewając do rozpuku.
Patrząc na piękną kobietę u swego boku, Luthien uświadomił sobie, że nawet to się zmieniło. Jego miłość dla Katerin uległa pogłębieniu, gdyż potrafił uczciwie przyznać, że naprawdę ją kocha, że ta kobieta będzie towarzyszką jego życia.
Mimo wszystko minione dni wydawały się bardziej ekscytujące. Luthien rozpamiętywał niezgrabne pieszczoty, pierwszy pocałunek, pierwsze dotknięcie, pierwszy ranek, kiedy obudzili się przytuleni do siebie i chichotali, usiłując wymyślić jakąś historię, żeby Gahris, ojciec Luthiena i formalny opiekun Katerin, nie ukarał ich albo nie odesłał dziewczyny na drugi koniec wyspy, do wioski Hale.
W Dun Varna przeżywali wtedy wspaniałe chwile.
Ale potem zjawił się Aubrey w towarzystwie Avonese, wyperfumowanej dziwki, która rozkazała, by zabito Gartha Rogara, ukochanego przyjaciela Luthiena. Postępowanie tych dwojga otworzyło Bedwyrowi oczy: uświadomił sobie poddaństwo Eriadoru i prawdę o pozornej szlachetności Avonese. Owe pretensjonalne, wyperfumowane istoty sprawiły, że Luthien pierwszy raz w życiu przelał krew - była to krew cyklopowego strażnika - i musiał ratować się ucieczką.
- Ciekawe, czy Avonese jest nadal uwięziona - rzekł Luthien, chociaż początkowo nie zamierzał zadać głośno tego pytania.
- Lord Gahris odesłał ją na południe - odparła Katerin. - Tak przynajmniej mówił mi jeden z majtków na promie.
Luthien ze zdumienia otwarł szeroko oczy. Był wstrząśnięty. Czyżby jego ojciec uwolnił tę niegodziwą kobietę, która ponosiła winę za śmierć jego najlepszego przyjaciela? Przez chwilę młody Bedwyr znowu odczuwał pogardę dla Gahrisa, tak jak w dniu, w którym dowiedział się, że ojciec z czystego tchórzostwa wysłał jego starszego brata Ethana na pewną śmierć na wojnie, gdyż obawiał się, że Ethan zadrze z poplecznikami Greensparrowa.
- Skutą kajdanami? - odważył się zapytać, modląc się w duchu, by odpowiedź była twierdząca.
Katerin wyczuła jego nagły niepokój.
- W skrzyni - odparła. - Wydaje się, że lady Avonese nie czuła się dobrze w lochach Dun Varna.
- Przecież w Dun Varna nie ma lochów - zaprotestował Luthien.
- Twój ojciec wybudował je specjalnie dla niej - powiedziała Katerin.
Ta odpowiedź zadowoliła Luthiena, ale wjeżdżając do Dun Varna, przemierzając czerwoną, wapienną, wybrukowaną nawierzchnię ulic prowadzących do wielkiego dziedzińca domu Bedwyrów doświadczał mieszanych uczuć.
Na ich spotkanie wyszli ludzie z przeszłości, mężczyźni i kobiety niewidziani od ponad roku, ludzie uśmiechnięci i zasępieni, uradowani powrotem młodego Bedwyra, ale jednocześnie zasmuceni, że następuje on w takich okolicznościach.
Powiedziano Luthienowi, że stan Gahrisa znacznie się pogorszył. Kiedy młody Bedwyr wszedł na górę do komnaty, zobaczył, że jego ojciec leży bezwładnie na poduszkach dużego, miękkiego łoża.
Gdy tylko Luthien podszedł do Gahrisa, uświadomił sobie, że cynamonowe oczy lorda utraciły dawny blask. Gęsta, srebrzysta czupryna mężczyzny pożółkła, podobnie jak jego pomarszczona-twarz, twarz ogorzała od przebywania na słońcu Bedwydrin przez niezliczone godziny. Niegdyś wyraźnie zarysowane mięśnie rąk Gahrisa Bedwyra zwiotczały, a klatka piersiowa była zapadnięta, tak, że jego ramiona wydawały się szersze niż w rzeczywistości, choć nie tak już silne. Gahris był mężczyzną imponującego wzrostu, wyższym o kilka centymetrów od syna i równie wysokim jak starszy brat Luthiena, Ethan.
- Mój syn - szepnął Gahris i jego twarz na moment rozjaśniła się.
- Co robisz w łóżku? - zagadnął Luthien. - Tyle jest roboty. Trzeba stworzyć nowe królestwo.
- Królestwo, w którym życie będzie lepsze niż za rządów Greensparrowa - odparł Gahris ledwo dosłyszalnym głosem. - I lepsze niż to, które istniało przed Greensparrowem. Wiem, że takie będzie, bo w jego tworzeniu weźmie udział mój syn. - Mówiąc te słowa, podniósł rękę i ujął dłoń Luthiena. Uścisk starego człowieka pozostał zaskakujący mocny, dał Luthienowi odrobinę nadziei.
- Jest ze mną Katerin - powiedział młody Bedwyr. Odwrócił się i skinął na dziewczynę, żeby podeszła do łóżka.
Na jej widok Gahris rozpromienił się.
- Miałem nadzieję, że dożyję wnuków - rzekł, sprawiając, że Luthien zaczerwienił się bardziej niż Katerin. - Ale opowiecie im o mnie.
Luthien chciał zaprotestować przeciw tej wyraźnej sugestii, iż Gahris jest umierający, ale Katerin odezwała się pierwsza.
- Ja im opowiem - obiecała stanowczym tonem. - Opowiem im o lordzie Bedwydrin, którego ukochał lud i który oczyścił wyspę z parszywych cyklopów!
Gdy Katerin mówiła, Luthien zerkał to na nią, to na ojca, i zdał sobie sprawę, że wszelkie jego protesty zabrzmiałyby fałszywie i nie przyniosłyby pociechy choremu. Młodzieniec musiał się pogodzić z nieubłaganym faktem: jego ojciec umierał.
- Czy opowiecie im o Gahrisie Tchórzu? - zapytał stary człowiek. Zdobył się na lekki chichot. - Jak posłusznie realizowałem wolę Greensparrowa - rzekł surowo. - O Ethanie... Och, mój drogi Ethan. Słyszeliście coś...?
Nawet nie dokończył pytania. Ponure spojrzenie Luthiena upewniło go, że naprawdę stracił Ethana, że młodszy syn nie odnalazł swego brata.
- Jeśli kiedyś go zobaczysz - ciągnął Gahris, jeszcze cichszym głosem - czy opowiesz mu o końcu mojego życia? Czy powiesz mu, że w ostatecznym rozrachunku stanąłem po stronie sprawiedliwości, poparłem wolny Eriador?
Katerin w napięciu przyglądała się Luthienowi. Mijały chwile, a ona czuła, że jej ukochany przeżywa straszliwe rozterki, że znajduje się na rozdrożu, że decyzja, którą teraz podejmie zaważy na jego dalszym życiu. Oto stał przed Gahrisem i miał ostatnią szansę, by mu przebaczyć. Katerin wiedziała, że Gahris potrzebuje przebaczenia, ale jeszcze bardziej było ono potrzebne Luthienowi.
Nie mówiąc ani słowa, Luthien wyciągnął Ślepego Siepacza i położył go na łóżku, przy nogach Gahrisa.
- Mój syn - wyszeptał Gahris, wpatrując się w rodowy miecz ze łzami w oczach.
- To miecz rodu Bedwyrów - rzekł Luthien. - Miecz prawowitego władcy, Gahrisa Bedwyra. Miecz mojego ojca.
Katerin odwróciła się, żeby wytrzeć oczy. Być może Luthien przeszedł pomyślnie najważniejszą w życiu próbę.
- Zajmiesz moje miejsce, kiedy mnie już nie będzie? - zapytał Gahris z nadzieją w głosie.
Chociaż Luthien bardzo pragnął ukoić lęk swego ojca, nie mógł mu tego obiecać.
- Muszę wrócić do Caer MacDonald - odparł. - Moje miejsce jest teraz u boku króla Brind'Amoura.
Przez krótką chwilę Gahris wydawał się rozczarowany, ale w końcu skinął głową na znak aprobaty.
- Zatem weź miecz - powiedział. Jego głos zabrzmiał mocniej niż w chwili, gdy Luthien wszedł do komnaty. Od wielu dni nie brzmiał tak pewnie.
- Jest twój - zaczął protestować Luthien.
- Jest mój i mogę go przekazać - przerwał mu Gahris. - Tobie, mój dziedzicu. Twój dar w postaci przebaczenia został ofiarowany i przyjęty, a teraz przyjmiesz ode mnie rodowy miecz, i to na zawsze. Sprawa z Greensparrowem nie jest zakończona i z pewnością będziesz miał więcej okazji by walczyć, i zrobisz ze Ślepego Siepacza lepszy użytek niż ja. Uderzaj mocno dla rodu Bedwyrów, mój synu. Uderzaj mocno dla Eriadoru!
Luthien z czcią podniósł miecz z łoża i włożył go z powrotem do pochwy. Przemowa kosztowała Gahrisa sporo sił, toteż młodzieniec kazał ojcu odpocząć i opuścił komnatę, obiecując, że wróci, gdy umyje się po podróży i spożyje posiłek.
Dotrzymał słowa i spędził większą część nocy z ojcem, wspominając dobre czasy i nie mówiąc o rzeczach złych ani o przyszłości.
Gahris Bedwyr, lord Bedwydrin, umarł spokojnie przed świtem. Poczyniono wcześniej stosowne przygotowania i już następnej nocy złożono ciało dumnego męża w małej łódce, która popłynęła do Morza Grzbietowego, tak ważnego w życiu wszystkich mieszkańców Dun Varna. Nie ujawniono natychmiast imienia następcy. Luthien wyznaczył tylko zarządcę, którym został zaufany przyjaciel rodziny. Zgodnie z tym, co Luthien powiedział ojcu, nie mógł pozostać w Dun Varna. Ważne sprawy zmuszały go do powrotu do Caer MacDonald: miejsce młodzieńca było u boku Brind'Amoura, jego przyjaciela i króla.
Luthien i Katerin opuścili Dun Varna już nazajutrz. Oboje zastanawiali się, czy kiedykolwiek jeszcze będzie im dane oglądać to miejsce.
Katerin natychmiast zauważyła zmianę w zachowaniu Luthiena. Spał dobrze, a potem, gdy podążali z powrotem na południe, do Diamentowej Bramy, a jeszcze później na stały ląd, jechał czujnie i pewnie.
Przez dłuższy czas Katerin martwiła się o niego, widząc, że młodzieniec nie boleje nad utratą bliskiej mu osoby. Z początku nie mogła tego pojąć. Kiedy sama straciła ojca podczas sztormu na Morzu Avon, płakała przez dwa tygodnie. Luthien uronił tylko kilka łez, a potem ze stoickim spokojem położył dłoń na piersi swego ojca spoczywającego w małej łódce, i odepchnął ją w taki sposób, jakby pozbywał się Gahrisa z własnego umysłu.
Stopniowo Katerin uświadamiała sobie prawdę, i napawało ją to zadowoleniem. Luthien nie rozpaczał, gdyż zdążył już opłakać Gahrisa, gdy musiał uciekać przed prawem Bedwydrin. Dla niego Gahris, albo raczej człowiek, którym Gahris mu się wydawał, umarł w dniu, w którym młody Bedwyr poznał prawdę o losie swego brata Ethana i tchórzostwie ojca. Potem, gdy Katerin pojawiła się w Caer MacDonald, wioząc Ślepego Siepacza oraz wieści, iż Bedwydrin otwarcie zbuntowała się przeciw Greensparrowowi, wspomnienie ojca odżyło w pamięci młodzieńca.
Katerin uświadomiła sobie, że Luthien traktował to wszystko jak drugą szansę, dodatkowy czas, by pożegnać się z odkupionym Gahrisem we właściwy sposób. Kiedy klęczał przy umierającym ojcu, jego żałoba już dawno się zakończyła. Teraz w cynamonowych oczach młodzieńca nie było widać bólu. Pogodził się z losem tak jak Gahris.
Rozdział 4
GYBI
Pełnomocnik Byllewyn stał w uroczystej pozie na pochyłym murze klasztoru Gybi i spoglądał ze skalistego występu na zasnute mgłą wody Bae Colthwyn. Przez tę mgłę prześlizgiwało się ponad sto szarych widm, głównie łodzie rybackie Colthwyn, które gorączkowo lawirowały i skręcały, z pewnością nie tworząc składnego szyku. Ich widok stanowił udrękę dla sędziwego pełnomocnika. Byli tam przecież jego ludzie, mężczyźni i kobiety, którzy uważali go za swego przewodnika i którzy na jedno jego słowo oddaliby życie. I tak też miało się stać: pełnomocnik Byllewyn zadecydował, iż łodzie rybackie powinny wypłynąć na spotkanie najeźdźcom i utrzymać dzikich Huegotów na ciemnych, zimnych wodach, z dala od wioski.
Teraz Byllewyn mógł tylko stać i obserwować rozwój wydarzeń.
Kapitanowie próbowali utrzymywać nieduży dystans między swymi łodziami a napastnikami, tak, aby załogi mogły ostrzeliwać z łuków większe jednostki Huegotów, ale musieli wprawnie i szybko manewrować łodziami, gdyż straszliwe galery przeciwników były wyposażone w podwodne tarany. Co jakiś czas załodze którejś z łodzi rybackich nie udawało się zawrócić dostatecznie szybko albo dopadał ją nagły podmuch wiatru, i chwilę później nad wodami rozlegał się okropny trzask rozłupanego drewna, który zagłuszał wykrzykiwane komendy i wrzaski przerażonych uczestników walki.
- Według ostatnich doniesień, do zatoki wpłynęło dwadzieścia pięć huegockich galer - rzekł brat Jamesis, stanąwszy u boku Byllewyna. - To tylko dane szacunkowe - dodał, nie doczekawszy się żadnej reakcji pełnomocnika.
Stary człowiek nadal stał zupełnie nieruchomo, nawet nie mrużąc powiek. Tylko jego gęsta, siwa czupryna poruszała się na wietrze. Byllewynowi zdarzyło się już widzieć Huegotów; był wtedy zaledwie chłopcem, ale dobrze zapamiętał bezlitosnych, dzikich najeźdźców. Prócz wiosłujących niewolników, po dwudziestu z każdej strony, na każdej dwudziestokilkumetrowej galerze mieściło się zapewne około pięćdziesięciu Huegotów, których błyszczące tarcze tworzyły nieprzerwany, zazębiający się szereg na górnym pokładzie. Można było, więc przyjąć, że w zatoce znajduje się ogółem ponad tysiąc dwustu barbarzyńców. Zwykłe barki rybackie Colthwyn nie stanowiły najmniejszego zagrożenia dla śmiercionośnych galer, toteż ludzie na brzegu mogli tylko mieć nadzieję, że dzielni rybacy dokonają takich spustoszeń swoimi strzałami, że zniechęcą najeźdźców do lądowania.
- Jeden z barbarzyńców wymachuje zwróconą w dół flagą „Szypra” na przedniej linie prowadzącej - donosił ponury Jamesis.
Teraz Byllewyn drgnął. Aran Toomes i wszyscy członkowie załogi „Szypra” byli od wielu lat jego najlepszymi przyjaciółmi.
Powiódł wzrokiem po obniżającym się szlaku na południe, aż do wioski Gybi. Wielu jej mieszkańców, najstarszych i najmłodszych, już sunęło czerwoną, wapienną, liczącą ponad półtora kilometra ścieżką, która wznosiła się przy pagórku i prowadziła do ufortyfikowanego klasztoru. Ci, którzy byli sprawniejsi, czekali na przystaniach, by wesprzeć załogi, bowiem łodzie rybackie pospiesznie zawracały. Oczywiście, mała flotylla nie wypłynęła na morze z zamiarem pokonania Huegotów, lecz po to, by mieszkańcy osady zdążyli się schować za solidnymi murami klasztoru.
- Ile łodzi straciliśmy? - zapytał Byllewyn. Zobaczywszy uciekinierów, pełnomocnik zastanawiał się, czy wprawić w ruch wielki dzwon Gybi, by wezwać łodzie do powrotu.
Jamesis wzruszył ramionami. Nie potrafił podać żadnej liczby.
- W wodzie są ludzie z Colthwyn - rzekł posępnie.
Byllewyn ponownie zerknął na zasnutą mgłą zatokę. Pragnął, żeby nieco się przejaśniło, choć na chwilę, gdyż wtedy lepiej byłoby widać bitwę, ale uświadomił sobie, że owa chmura jest w gruncie rzeczy błogosławieństwem dla rybaków. Ludzie z Colthwyn znali te wody jak własną kieszeń, mogliby pływać w zatoce z zawiązanymi oczami nie zbliżyliby się ani do mielizn, ani do jedynej w tym miejscu rafy, długiego łańcucha ostrych skał wrzynającego się w zatokę kawałek na północ od klasztoru. Huegoccy żeglarze również świetnie pływali po morzach, ale te wody były dla nich zupełnie nieznane.
Byllewyn nie rozkołysał dzwonu. Musiał zaufać rybakom, prawdziwym panom zatoki. Dlatego bitwa trwała w nieskończoność.
Krzyki przybrały na sile.
Dumni rybacy uparcie stawiali opór, zasypując strzałami większe galery Huegotów. Pogrupowali łódki w pary, tak, że gdy huegocka galera nagle zawracała, by przeciąć drogę miejscowym, odsłaniała przechyloną rufę łucznikom na drugiej barce. Mimo to rybacy nie wyrządzali Huegotom wielkich szkód: już kilkanaście łodzi Colthwyn spoczęło na dnie; niestety nie dało się tego powiedzieć o wrogich galerach.
Kapitan Leary z łodzi ,,Płetwoluby” odnotował ten fakt z wielkim niepokojem. Wprawdzie grad strzał zmuszał Huegotów do sporego wysiłku, a kilku napastników odniosło rany albo zginęło, ale rezultat potyczki wydawał się przesądzony. Im więcej łodzi tracili obrońcy Colthwyn, tym szybciej mogli się spodziewać kolejnych strat. Po doścignięciu i zatopieniu następnych kilkunastu łodzi Colthwyn zmniejszyłoby się wsparcie dla pozostałych jednostek i wkrótce nastąpiłby moment, w którym rybacy musieliby zawrócić do portu, pospiesznie opuścić łodzie i gnać ścieżką do klasztoru.
Obrońcy potrzebowali jakiegoś spektakularnego sukcesu. Musieli zatopić jedną z tych na pozór niezniszczalnych galer, ale jak? Z pewnością nie dałoby się tego osiągnąć za pomocą strzał, a każda próba zderzenia musiałaby się skończyć pójściem łodzi rybaków na dno.
Kiedy kapitan stał pogrążony w myślach, „Płetwoluby” przemknął obok dziobówki w kształcie wilczego łba, tak blisko, że Leary dojrzał huegocki taran pod wodą. Galera barbarzyńców właśnie zawracała i nie była przesadnie rozpędzona. Załoga ,,Płetwolubego” wypuściła mnóstwo pocisków z łuków i w zamian doczekała się bardzo skromnego ostrzału.
Leary spojrzał na kobietę za sterem.
- Północ - zakomenderował.
Jeannie Beens, bo tak nazywała się sterniczka, zerknęła przez ramię na wrogą galerę i na dwie łodzie z Colthwyn, które wspierały „Płetwolubego”. Gdyby skręciła na północ, zostawiłaby za sobą rybaków z Colthwyn, gdyż jedna z łodzi sunęła na południowy wschód, a druga na zachód. Jednak galera Huegotów była zwrócona na północ, a dzięki czterdziestu wiosłom mogła natychmiast ruszyć w pościg.
- Północ - powtórzył Leary z determinacją w głosie i sterniczka usłuchała go.
Jak było do przewidzenia, galera przeciwników ruszyła naprzód i zaczęła ich doganiać bardzo szybko, pomimo że wiejący z południowego wschodu wiatr dął w żagle „Płetwolubego”. Co gorsza, gdy tylko łajba Leary'ego zostawiła za sobą teren głównej bitwy i dwie inne łodzie Colthwyn, Huegoci wciągnęli własny, czworokątny żagiel: za wszelką cenę chcieli zatopić właśnie tę łódź.
Kapitan nawet nie mrugnął. - Rozkazał łucznikom, żeby nie przestawali strzelać, i podał sterniczce nowy kurs.
Jeannie Beens rzuciła kapitanowi nieprzytomne spojrzenie; pojęła jego zamiary. Leary chciał obrócić łódź, tak by niemal opuściła zatokę i zawróciła na południe, znacznie bliżej brzegu.
Leary chciał, żeby Jeannie płynęła po rafie!
Fala była wysoka. Nie istniała żadna szansa, że odsłoni skały. Wzdłuż rafy biegł korytarz - wąskie przejście zwane Przesmykiem Złodzieja - przez który mogła się przecisnąć mała łódź, nawet, gdy poziom wody był znaczny, jednak odnalezienie go nie było łatwym zadaniem, gdy skały zalewała woda.
- Żeglujesz po tych wodach od dziesięciu lat - rzekł kapitan Leary, widząc niepewną minę kobiety. - Znajdziesz przesmyk, ale galera Huegotów, która będzie nas osaczała, przeciśnie tylko prawą burtę. - Leary chytrze mrugnął. - Przekonajmy się, jak dobrze pływa połowa takiej galery - zakończył.
Jeannie Beens rozstawiła szeroko nogi i mocniej chwyciła koło steru. Jej ogorzała od słońca i wiatru twarz była zacięta i pełna determinacji. Dotychczas udało jej się pokonać Przesmyk Złodzieja dwukrotnie: raz Leary chciał jej pokazać to miejsce, po to tylko, żeby udowodnić kobiecie, iż jest świetną sterniczką, a za drugim razem chodziło o wyzwanie, które przyjęła podczas szczególnie hucznego przyjęcia, kiedy schwytano w zatoce wieloryba grzbietowego. Jednakże wówczas przypływ nie był tak duży, skały były lepiej widoczne, a łodzie ważyły mniej, miały płaskie dna i raptem metrowe zanurzenie. „Płetwoluby”, jedna z największych łodzi rybackich w wysuniętej na północ zatoce, miała niespełna trzymetrowe zanurzenie i roztrzaskałaby się, gdyby Leary usiłował ją przecisnąć przez ów korytarz podczas odpływu, a zresztą i teraz, przy najwyższym poziomie wód, groziło jej szorowanie po dnie. Jeszcze gorsza była mgła, która co pewien czas gęstniała, sprawiając, że Jeannie starciła z oczu wszystko, co mogłoby stanowić jakiś punkt odniesienia.
Kiedy wysoka, ciemna sylweta klasztoru schowała się za jej lewym ramieniem sterniczka rozpoczęła obrót o sto osiemdziesiąt stopni, kierując łajbę z powrotem na południe. Tak jak przewidział Leary, galera Huegotów zwróciła się ku „Płetwolubemu” i ścigała go od lewej rufy. Teraz huegoccy łucznicy zyskali dogodniejszą pozycję i cięciwy ich luków zajęczały bezlitośnie. Na „Płetwolubego” posypał się grad płonących pocisków i strzał o szerokich grotach. Dwaj członkowie załogi padli martwi. Trzeci usiłował ugasić ogień na poprzecznej belce masztu, ale poślizgnął się i wypadł za burtę bez krzyku. Sam Leary dostał strzałę w ramię.
- Trzymaj kurs! - wrzasnął do Jeannie.
Kobieta nawet nie obejrzała się na tych, którzy prowadzili pościg, i starała się nie słuchać okrzyków barbarzyńców, które przybierały na sile w miarę jak galera doganiała łajbę Leary'ego. Wiatr przestał sprzyjać „Płetwolubemu”. Podczas skrętu silna bryza wiała wprost na prawą burtę. Żagle łodzi zostały wychylone tak mocno, jak to było możliwe, toteż przesunęła się nieco do przodu, ale Huegoci całkowicie opuścili żagiel i mknęli naprzód wyłącznie dzięki pracy wioseł. Kolejne strzały dosięgały członków załogi „Płetwolubego”. Jeannie słyszała ryki, a nawet rytmiczne dudnienie bębna na niższym pokładzie galery, które narzucało rytm wiosłującym niewolnikom.
Huegoci wykrzykiwali pod ich adresem szyderstwa i pogróżki, sądząc, że efekt pościgu jest przesądzony.
Jeannie starała się nie zwracać uwagi na te odgłosy, koncentrowała się na linii brzegowej, której zarysy ledwo majaczyły w gęstej mgle. Wiedziała, że granice rafy można poznać po charakterystycznym występie i próbowała przypomnieć sobie dokładnie, jak on wyglądał podczas tych dwóch wypraw, kiedy pokonywała Przesmyk Złodzieja. Obserwowała również dzwonnicę klasztoru Gybi i iglicę budynku, który służył jako miejsce zebrań mieszkańców osady, jeszcze dalej na południu. Musiała wyliczyć kąt nachylenia w taki sposób, aby te dwie wieże znalazły się w jednej linii w odległości trzech palców, w momencie, gdy „Płetwoluby” mijał występ i wpływał na rafy.
Leary krzyknął i padł na kolana obok sterniczki, trzymając się za krwawiące czoło. Za jego plecami Jeannie zobaczyła strzałę, która dopiero co drasnęła kapitana. Utkwiła głęboko w nadburciu „Płetwolubego”, a jej drzewce jeszcze drżało.
- Trzymaj kurs - błagał Leary kobietę. - Trzymaj... - wymamrotał i, nie dokończywszy zdania, osunął się na pokład.
Jeannie słyszała plusk wioseł w wodzie i coraz wyraźniej czuła dym, w miarę jak płonące strzały śmiertelnie godziły kolejnych członków załogi. Potem jakiś Huegot zawołał coś - do niej! Barbarzyńca najwyraźniej był podniecony faktem, że na pokładzie jest kobieta.
Jeannie nie wytrzymała i obejrzała się za siebie. Zobaczyła, że na przedniej krawędzi statku stoi dwóch potężnie zbudowanych Huegotów, którzy przygotowują się do skoku na pokład ,,Płetwolubego”. Uświadomiła sobie, że galera nie zdoła podpłynąć do burty jej łajby, a z powodu wioseł nikt z wrogów nie mógłby wskoczyć na pokład łodzi. Ale gdy ustawiono ją nieco z boku i z tyłu, jej dziób mógł zbliżyć się do „Płetwolubego” nawet na odległość metra.
Właściwie Huegotom niewiele do tego brakowało. Jeannie zastanawiała się, dlaczego jej druhowie nie dziesiątkują bezczelnych intruzów, zaraz jednak z przerażeniem uświadomiła sobie, że nikt z załogi nie może wziąć łuku do ręki. Większość ludzi leżała na pokładzie, martwa albo ranna, a ci, którzy jeszcze jako tako funkcjonowali, byli zbyt zajęci gaszeniem pożaru, żeby walczyć z dzikimi ludźmi z Isenlandii!
Jeannie znowu zwróciła oczy na rafę i brzeg, szybko określiła kąt nachylenia i dokonała nieznacznej korekty kursu, dodając kilka stóp między „Płetwolubym” i galerą.
Ujrzała skalisty występ, instynktownie podniosła dłoń, tak by znalazła się między wieżą dzwonnicy i iglicą, i maksymalnie odchyliła kciuk i mały palec.
Trzy palce... prawie trzy.
„Płetwoluby” zaskrzypiał i drgnął, mocno szorując prawą burtą po skale. Mimo mocnego przechyłu jakoś się przecisnął i chociaż trochę ucierpiał, to jednak zostawił rafę za sobą.
Galera Huegotów nie wykonała tak udanego manewru. Jej dziób wyrżnął w skały. Statek odbił się na prawo, a jego lewa burta z wiosłami roztrzaskała się i zaklinowała, tak że wykonał obrót. Przesmyk Złodzieja był wąski, toteż, gdy dwudziestokilkumetrowa galera zahaczyła o skały i okręciła się, jej rufa pękła na całej długości i opadła na rafę. Huegoci spadali w wodę dziesiątkami, a nieszczęsnych niewolników przy wiosłach nie czekał lepszy los, bowiem wielka galera uległa rozpołowieniu, a potem została roztrzaskana i pochłonięta przez mroczne wody.
Jeannie nie widziała całej tej sceny, ale usłyszała radosne okrzyki członków załóg stojących na brzegu. Mocno ściągnęła ,,Płetwolubego” do prawej burty, kierując go w stronę brzegu, gdyż wiedziała, że łódź nabiera wody i nie nadaje się do dalszej walki.
Mała łajba wywalczyła remis, jeden do jednego, ale ważniejsze było to, że śmiały wyczyn „Płetwolubego” nie pozostał niezauważony: widzieli go i rybacy z Bae Colthwyn, i huegoccy najeźdźcy. Leary opierał swoją decyzję na przeświadczeniu i nadziei, że barbarzyńcom nie chodzi o inwazję na dużą skalę, ale raczej o wypróbowanie systemu obronnego Gybi. Bez wątpienia zamierzali wkroczyć do osady, ale Leary uważał, że nie mieli wystarczającej liczby żołnierzy, by oblegać klasztor, i że nie chcieli zostawać w wiosce na długo.
Jak się okazało, miał rację. Huegoci nie spodziewali się, że poniosą poważniejsze straty na morzu, z pewnością nie przyszło im do głowy, że stracą galerę, i wkrótce po całym zajściu zawrócili i szybko odpłynęli w całun mgły.
Jednak rybacy Gybi nie mogli mówić o zwycięstwie. Stracili prawie dwadzieścia łodzi, dwadzieścia kolejnych uległo uszkodzeniu, a ponad stu ludzi znalazło śmierć w zimnych odmętach zatoki. W osadzie liczącej trzy tysiące ludzi oznaczało to, że tej nocy niemal każda rodzina opłakiwała utratę bliskiej osoby.
Ale brawura Leary'ego i zdolności zaciętej Jeannie Beens sprawiły, iż rybacy mieli więcej czasu na ułożenie jakiegoś planu albo ucieczkę.
- Huegoci wrócą tu w pełnym składzie - powiedział brat Jamesis na zebraniu w klasztorze tego wieczoru.
- Mają tu gdzieś w pobliżu bazę - wywnioskował Leary. Mówił drżącym głosem, gdyż stracił sporo krwi w walce. - Na pewno nie płynęliby tutaj aż z Isenlandii tylko po to, by zawrócić tą samą trasą, i to nawet nie uzupełniwszy zapasów w osadzie!
- Zgadza się - rzekł pełnomocnik Byllewyn. - A jeśli ich baza znajduje się w pobliżu Colthwyn, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że wrócą z większą grupą żołnierzy.
- Musimy zakładać najgorsze - dorzucił kolejny z braci.
Pełnomocnik Byllewyn wyciągnął się na krześle. Podczas gdy inni kontynuowali rozmowę, on usiłował przeanalizować sytuację. Huegoci nie pojawiali się tak blisko brzegów Eriadoru i to tak licznie od wielu, wielu lat. Jednak teraz, zaledwie kilka miesięcy po podpisaniu rozejmu z królem Greensparrowem, powróciło zagrożenie ze strony barbarzyńskich hord. Przypadek? A może te wydarzenia były ze sobą powiązane? W głowie Byllewyna roiło się od nieprzyjemnych myśli. Zastanawiał się, czy Huegoci potajemnie współpracują z Greensparrowem. Zresztą, może cała sprawa była mniej skomplikowana, choć równie złowroga: niewykluczone, iż Isenlandczycy po prostu doszli do wniosku, że skoro dwa narody Morza Avon rozdzieliły się i Eriador nie korzysta już z ochrony potężnej floty avońskiej, a najeźdźcy nie muszą liczyć się z okrutną zemstą potężnego króla Greensparrowa i sprzymierzonych książąt-magów, łatwo będzie go plądrować. Pełnomocnik Byllewyn rozpamiętywał incydent sprzed kilku lat, kiedy wracał z pielgrzymki do Chalmbers. Na własne oczy widział, jak piracką galerę Huegotów wyprzedził okręt wojenny Avon, następnie zniszczył ją, a większość miotających się Huegotów zostawiono w wodzie, żeby utonęli albo zostali pożarci przez wieloryby grzbietowe. Nielicznych barbarzyńców, których wydobyto z morza, czekał jeszcze straszniejszy los: przeciąganie pod statkiem. Pozostawiono przy życiu tylko jednego Isenlandczyka. Wsadzono go do małej łódki i puszczono wolno, żeby mógł wrócić do swego króla i powiedzieć mu, jaką głupotą jest najeżdżanie cywilizowanego wybrzeża. To żywe wspomnienie jeszcze bardziej kazało Byllewynowi wątpić w możliwość sojuszu króla Huegotów z Greensparrowem.
- Przecież Huegoci wiedzą, że Eriador nie ma prawie żadnych okrętów wojennych - mówił brat Jamesis. Ta uwaga wytrąciła pełnomocnika z zamyślenia.
Byllewyn popatrzył na twarze zebranych i dostrzegł rodzące się niebezpieczeństwo. Ci ludzie zastanawiali się, czy słuszne było oderwanie się od Avon i rezygnacja z dającej ochronę władzy Greensparrowa. Większość mężczyzn i kobiet na sali, z wyjątkiem Byllewyna i kapitana Leary'ego, była zbyt młoda, by pamiętać Eriador sprzed rządów Greensparrowa i doceniać tamtą epokę. W obliczu takiej klęski jak najazd Huegotów łatwo było przychylniej osądzać lata panowania Greensparrowa. Może łupieżcze podatki i obecność bestialskich cyklopów nie była taka zła, skoro chroniła mieszkańców przed większym złem...
Byllewyn, człowiek wielce niezależnego ducha, wiedział, że to nieprawda, że Eriador zawsze był samowystarczalny i wcale nie potrzebował ochrony Avon. Te zdecydowane poglądy nie pozwalały mu jednak zapomnieć o bardzo realnym zagrożeniu, które tak nagle pojawiło się u mrocznych brzegów Gybi.
- Musimy wysłać emisariusza do Mennichen Dee w Eradoch - oświadczył - żeby skaptował jeźdźców do obrony naszej ziemi.
- Jeśli akurat nie tańczą gdzieś w górach Żelaznego Krzyża wraz z poczciwym królem Brind'Amourem - zauważył cierpko jeden z mężczyzn.
- Jeżeli rzeczywiście tak jest - przerwał mu Byllewyn, uciszając narastające pomruki niezadowolenia, w obawie, by nie spotkały się z poparciem - nasz wysłannik musi być przygotowany na wyprawę aż do Caer MacDonald.
- Tak - odparł ten sam zgryźliwy rybak. - Aż do tronu, z błaganiem, aby nie lekceważyć naszych potrzeb.
Pełnomocnik Gybi nie omieszkał odnotować sarkazmu w głosie swego rozmówcy. Wielu tutejszych ludzi otwarcie sprzeciwiało się namaszczeniu tajemniczego Brind'Amoura na króla Eriadoru, twierdząc, że lepiej byłoby uczynić nim Byllewyna, wieloletniego pełnomocnika Gybi. Tego rodzaju poglądy wywoływały żywy oddźwięk w wielu miejscach północno-wschodniego Eriadoru, ale nie doszło do podjęcia żadnych działań w związku z tym pomysłem, gdyż sam Byllewyn uciął wszelkie dyskusje na ten temat. Teraz zastanawiał się, czy wobec ponurych nastrojów nie będzie musiał znowu negować podobnych opinii.
- Zatem Caer MacDonald! - huknął inny mężczyzna. - Przekonajmy się, czy nasz nowo wybrany król ma w sobie, choć odrobinę ikry.
- Tak, tak! - zabrzmiał chór głosów.
Byllewyn usiadł na krześle i w zamyśleniu pstrykał palcami. Nie wątpił w to, że Brind'Amour - tak jak każdy, kto potrafił wyzwolić się spod kontroli Greensparrowa - ma ikrę, potrafił jednak trzeźwo oceniać sytuację. Skoro doszło do ponownego rozdziału królestw, wielu odwiecznych wrogów, Huegotów i cyklopów, mogło postrzegać Eriador jako łatwą zdobycz. Najazd barbarzyńców będzie poważną próbą dla Brind'Amoura. Nowy król musi jej sprostać.
Pełnomocnik Gybi, człowiek o małych ambicjach i wielkodusznej naturze, modlił się za niego.
Rozdział 5
DOLINA SOUGLESA
- Ach, nieźle sobie pojemy, gdy z Caer MacDonald zaczną wypływać pieniądze! - wykrzyknął Sougles Dzwonnik, krzat o grubych rysach, a włosach i brodzie koloru mocnej herbaty. Uniósł kufel wysoko w górę, w mroźne nocne powietrze.
Dziesięciu jego druhów siedzących wokół wielkiego ogniska uczyniło to samo. Wszyscy patrzyli na gwiazdy, które tej nocy świeciły jasno i były dobrze widoczne przez wyłom w gęstwinie lasu ponad tą małą doliną.
- Cicho bądźcie! - wrzasnął jeden z brodatych krzatów, zwinięty na posłaniu nieopodal. Obok niego głośno chrapał inny krzat, toteż gdy jego okrzyk nie zrobił żadnego wrażenia na grupie ucztującej przy ognisku, uderzył śpiącego towarzysza, żeby poprawić sobie samopoczucie.
- Spać w taką noc! - zawył szyderczo Sougles. - Będziemy mieli na to mnóstwo czasu, kiedy sprzedamy towary.
- Kiedy wydamy złoto, które dostaniemy za sprzedane towary! - poprawił go któryś z kompanów i kufle znowu powędrowały w górę.
- Kiedy dostaniemy złoto, wszyscy będziecie zbyt zmęczeni, żeby odpowiednio je wydać - burknął krzat na posłaniu. - Ja tam wolę się oszczędzać.
Ta uwaga wywołała jeszcze dzikszą salwę śmiechu wśród zgromadzonych przy ognisku. Było też słychać pochrapywanie. Krzaty z DunDarrow były wytrzymałe i zawsze chętne do biesiady. Potrafiły balować całą noc, udać się do małej osady - nazywała się Menster - nad ranem, a potem spędzić tam resztę dnia, sprzedając swoje towary i szybko oddając większość złota ludności Menster w zamian za ciemne piwo, dobre jadło oraz wygodne kwatery. Następnie znowu wyprawiały się w góry, do najbliższych wejść do DunDarrow. Tak właśnie miały się sprawy i teraz, gdy królem był Brind'Amour, a Bellick dan Burso przebywał w Caer MacDonald i podpisywał pakt jednoczący Eriador i DunDarrow.
Zatem krzaty balowały, pokrzykiwały i piły, odrywały od rusztu wielkie kawałki dziczyzny i rzucały kośćmi w drzemiącego malkontenta. Trwałoby to zapewne całą noc, gdyby nie nagłe pojawienie się w obozie obdartego człowieka z krwawiącym czołem.
Krzaty natychmiast zerwały się z miejsc i dobyły broni: potężnych toporów, grubych, krótkich mieczy i ciężkich młotów, które wirowały w powietrzu i dosięgały nawet celu odległego o trzydzieści kroków.
Mężczyzna, z pozoru nieświadomy tego, co się wokół niego dzieje, kuśtykał naprzód i omal nie przewrócił się na ognisko. Natychmiast doskoczyły do niego dwa krzaty i złapały go za ramiona.
- Po coś tu przyszedł? - zapytał Sougles.
Przybysz wyszeptał coś tak cicho, że krzat go nie usłyszał, tym bardziej, że wszyscy dookoła głośno rozmawiali. Sougles zażądał, żeby krzaty się uciszyły, podszedł bliżej i przechylił głowę, tak, że niemal dotykał uchem ust nieznajomego.
- Menster - powtórzył mężczyzna.
- Menster? - zapytał Sougles na cały głos. To słowo sprawiło, że jego towarzysze raptownie zamilkli. - Co z Menster?
- Oni - szepnął mężczyzna i osunął się na ziemię.
- Oni? - zapytał donośnie Sougles, zwracając się do swoich kompanów.
- Oni! - rzekł w odpowiedzi jeden z krzatów, pokazując ciemny rząd drzew i duże sylwetki poruszające się w ich cieniu.
Na całym archipelagu Wysp Morza Avon, na całym świecie nie było dwóch ras, które nienawidziłyby się bardziej niż cyklopi i krza-ty, więc kiedy ryczący jednoocy wypadli z zarośli, zamierzając opanować krzacie obozowisko, napotkali na zwarte, pełne determinacji szeregi. Pomimo dziesięciokrotnej przewagi liczebnej napastników, krzaty zacieśniły krąg wokół ogniska i toczyły zaciekły bój, żywiołowo rąbiąc i siekąc, a przy tym podśpiewywały, jak gdyby walka sprawiała im przyjemność. Co jakiś czas któremuś z krzatów udawało się sięgnąć po płonącą głownię - nic nie radowało tych małych istot bardziej niż zatknięcie gorącego końca pochodni w wyłupiastym ślepiu cyklopa.
Trzymając miecze w obu rękach, Sougles Dzwonnik ciął po kolanach każdego cyklopa, który podszedł zbyt blisko. Sprytny krzat potrafił nawet wepchnąć drugi miecz w tors rannej bestii, jeszcze zanim ta zdążyła przewrócić się na ziemię.
- Och, niezła rozrywka! - wrzeszczał co chwilę Sougles, i chociaż krzatom trochę się dostawało, a kilku nawet padło, gorliwie podchwyciły jego okrzyk. Niebawem kilkunastu jednookich zginęło albo konało, jednak z drzew zeskakiwali kolejni, by podjąć walkę.
Ciągnęło się to w nieskończoność. Te krzaty, które nie zdążyły włożyć butów, czuły, że brodzą po kostki w kałużach krwi. Pół godziny później kontynuowały walkę i nadal śpiewały; w ich krwi nie było już ani śladu alkoholu, a jedynie adrenalina. Ilekroć jakiś krzat padał na ziemię, towarzysze odpychali go do tyłu, a krąg zwierał obronne szyki. Sougles zdawał sobie sprawę, że zaczyna im brakować przestrzeni, gdyż poczuł na plecach podmuch gorących płomieni, ale w tej fazie zmagań cyklopi musieli gramolić się po własnych nieboszczykach, żeby dotrzeć bliżej pola walki. Na dodatek szeregi jednookich zdecydowanie się przerzedzały; wielu z nich uciekało do lasu, nie mając ochoty na kontakt z zabójczą brygadą krzatów.
Sougles uznał, że wygrają - wszystkie krzaty pokładały wiarę w swe męstwo. Ognisko, do którego od dawna nie dokładano, teraz przygasało i zamieniło się w stos zwęglonych kłód i rozżarzonych popiołów, od czasu do czasu ożywiany błękitnymi płomykami, które lizały chłodne powietrze. Sougles usilnie starał się obmyślić jakiś sensowny plan. Może mogliby wycofać część gromady, używając gasnącego ogniska jako broni, kopiąc żarzące się węgle w stronę jednookich. Tak, postanowił, mogliby poczęstować cyklopów ogniem zaporowym, a potem z powrotem przeskoczyć popielisko i z wrzaskiem, bezpardonowo zaatakować zaskoczone bestie.
Zanim jednak Sougles zdążył podzielić się tym pomysłem z resztą towarzyszy, ogień zaczął realizować własny plan. Błękitne płomienie buchnęły wysoko w górę, zmieniając barwę na jasnobiałą, a wszystkie węgle poleciały na plecy krzatów, dotkliwie parząc je i przypalając im włosy. Co gorsza, zaskoczenie wywołane eksplozją zburzyło dotąd zwarty pierścień obronny. Krzaty podskoczyły, ale nie jednocześnie, dzięki czemu cyklopi, którzy nie wydawali się aż tak spłoszeni, szybko wdarli się między brodatych przeciwników, żeby ich rozdzielić. Niebawem Sougles, podobnie jak wielu jego kamratów, ledwo mógł się opędzić od jednookich. Zapamiętale ciął wrogów, robił uniki, biegał wokoło, pochylał głowę. Szło mu nieźle - zabił kolejnego cyklopa, a drugiego ranił w nogi - jednak doświadczony krzat wiedział, że długo nie wytrzyma, że wystarczy jeden cios...
Poczuł, jak chropowata dzida grzęźnie głęboko w jego barku. Ze zdziwieniem stwierdził, że nie doświadcza palącego bólu; raczej miał wrażenie, że ktoś go potrącił. Poruszył się, żeby zareagować na to uderzenie, ale jego ręka niestety nie chciała już słuchać rozkazów umysłu. Widząc, co się dzieje, drugi cyklop zaryczał i rzucił się do ataku.
Sougles zdołał jakoś sparować rozpędzoną bestię drugim mieczem i zepchnąć ją na bok.
Ale wówczas został trafiony z drugiej strony. Włócznik za jego plecami dźgał go jak szalony. Krzat zginał się wpół, aż padł na ziemię, gdzie rzucili się na niego inni jednoocy.
W pewnej odległości od pola walki i ogniska przywódca cyklopów spoglądał pogardliwie na stojącą obok niego osobę. Z jego ślepia emanowała bezgraniczna wściekłość.
- Powinnaś zrobić to wcześniej - zganił swoją towarzyszkę.
Młoda kobieta potrząsnęła głową, ale jej starannie ułożone jasne włosy prawie się nie poruszyły.
- Magii nie można poganiać - oznajmiła i odwróciła się.
Cyklop obserwował jej odejście. Nie był pewny, jakimi motywami się kierowała. Księżna nigdy nie przejmowała się zbytnio śmiercią jednookich.
Po powrocie do Caer MacDonald Luthien natychmiast przekazał Brind'Amourowi wieść o śmierci lorda Gahrisa z Bedwydrin. Stary czarnoksiężnik był szczerze zasmucony i złożył Luthienowi kondolencje, ale młodzieniec tylko skinął głową i poprosił, żeby pozwolono mu wyjść, na co król skwapliwie przystał.
Kiedy Luthien opuszczał Ministerstwo, słońce już zaszło, a na niebie zaczęły migotać gwiazdy. Wiedział, gdzie może znaleźć Olivera. „Krzatelf”, tawerna w gorszej dzielnicy miasta, nawet za czasów księcia Morkneya słynęła z tego, że obsługiwała istoty nie będące ludźmi, i wkrótce stała się najpopularniejszą karczmą w mieście. Tu Karmazynowy Cień ułożył plan podboju Caer MacDonald, głosiły legendy, w których było przecież ziarno prawdy, i w ten sposób mały lokal zyskał ogromną sławę. Teraz w przejściu stały rzędy krzepkich krzacich strażników, a wzdłuż nich przechadzał się elf, który decydował, kto z potencjalnych klientów może wejść do środka.
Oczywiście Luthienowi pozwolono wejść, nie zadając żadnych pytań. Zarówno krzaty, jak i elf wyprężyli się w wojskowej postawie, gdy ich mijał. Młody Bedwyr był tak przyzwyczajony do tego rodzaju zachowania, że nawet nie zwrócił na nie uwagi, gdy wkraczał do przepełnionej sali.
Zobaczył, że Oliver i Shuglin siedzą razem na wysokich stołkach przy barze. Krzat przycupnął nad kuflem gęstego, pienistego piwa, a Oliver odchylał się w tył, trzymając szklankę wina przed najbliższym źródłem światła, żeby należycie ocenić barwę trunku. Barman Tasman zauważył zbliżającego się Luthiena i ponuro skinął głową, a potem wskazał mu jego dwóch przyjaciół.
Luthien stanął między nimi i położył im ręce na ramionach.
- Pozdrowienia - rzekł spokojnie.
Oliver zajrzał w cynamonowe oczy młodzieńca i od razu domyślił się, co zaszło.
- Jak się miewa twój ojciec? - zapytał jednak, sądząc, że Luthien odczuwa potrzebę porozmawiania o tym.
- Gahris odszedł - odparł Luthien ze stoickim spokojem.
Oliver chciał złożyć mu kondolencje, ale odgadł z wyrazu twarzy
Luthiena, że młodzieniec bardzo się tego boi. Dlatego niziołek jeszcze raz podniósł szklankę i zawołał głośno:
- Za Gahrisa Bedwyra, lorda Bedwydrin, przyjaciela Caer MacDonald, który był cierniem w tyłku Greensparrowa. Oby znalazł sprawiedliwą nagrodę na tamtym świecie.
Wielu innych gości „Krzatelfa” wzniosło kufle i wykrzyknęło: „Racja! Racja!” albo „Gahris!”
Luthien długo mierzył malutkiego przyjaciela surowym wzrokiem. Wydawało się, że niziołek zawsze wie, jak ulepszyć świat.
- Czy porozumienie zostało podpisane? - zagadnął młody Bedwyr, usilnie pragnąc zmienić temat.
Pogodna twarz Olivera sposępniała.
- Brakowało nam dosłownie tyle - powiedział, wyciągnąwszy kciuk i palec wskazujący tak, że dzielił je najwyżej centymetr. - Ale wtedy ci głupi jednoocy...
- Piętnastu krzatów - dodał Shuglin. - Wymordowane w pobliżu wioski, która kiedyś nazywała się Menster.
- Kiedyś? - zapytał Luthien słabym głosem.
- Teraz lepsza byłaby nazwa „Podpałka” - wyjaśnił Oliver.
- Porozumienie było tuż tuż - ciągnął Shuglin. - Oliver nazwał to duokracją, a obaj królowie, Brind'Amour i Bellick dan Burso, uznali, że to świetny układ.
- Greensparrowowi by się nie spodobał - zauważył Oliver. - Dlatego, że odkryłby, iż góry są zablokowane przez armię krzatów wiernych Eriadorowi.
- Ale po rzezi w Dolinie Souglesa - tak nazwaliśmy to miejsce - król Bellick postanowił zasięgnąć porady w tej kwestii - rzekł Shuglin i ugasił rozgoryczenie wielkim haustem ciemnego piwa.
- Ale to przecież nie ma sensu - zaprotestował Oliver. - Ten najazd świadczy o potrzebie sojuszu!
- Ten najazd sprawił, że możemy nie chcieć się angażować - burknął Shuglin. - Król Bellick rozważa odwrót do naszych kopalni i zajęcie się własnymi sprawami.
- To byłoby naprawdę bardzo głupie... - zaczął mówić Oliver, ale groźne spojrzenie Shuglina uprzytomniło mu, że sprawa nie nadaje się do dyskusji.
- Gdzie jest Bellick? - zapytał Luthien. W przeciwieństwie do Olivera, który żywił zbyt wielkie nadzieje i w swej pysze zanadto pragnął, by jego propozycja zadecydowała o biegu historii, młody Bedwyr rozumiał rozterki Bellicka. Istniało prawdopodobieństwo, że król krzatów nie do końca ufa Eriadorczykom, a może nawet rozważa możliwość, iż to Brind'Amour, a nie Greensparrow, organizuje najazdy, by dzięki nim osiągać korzyści polityczne.
- Wciąż przebywa w domu Brind'Amoura - odparł Oliver. - Nazajutrz wybierze się do kopalni, a za dziesięć dni powróci.
Luthien nie był zaskoczony tymi wieściami. Najazdy cyklopów stały się tak częste, że niektórzy ironicznie mówili o Lecie Krwawiącej Wioski. Ale ten fakt uświadamiał Luthienowi z jeszcze większą wyrazistością, że krzaty, powinny się przyłączyć do ludności Eriadoru. Najważniejsze było wyzbycie się przez obie strony wszelkich wzajemnych podejrzeń, przypisanie najazdów rzeczywistym winowajcom, czyli cyklopom i ich mocodawcy.
- Czy król Bellick pragnąłby zemsty za to, co stało się w Dolinie Souglesa? - Luthien zagadnął Shuglina.
Twarz krzata natychmiast się rozjaśniła, przynajmniej w miejscach nieporośniętych gęstą, sino-czarną brodą.
- Zatem zorganizuj oddział krzatów, żeby mi towarzyszył podczas wyprawy w góry - ciągnął Luthien.
- Rozmawiałeś o tym z Brind'Amourem? - wtrącił się Oliver.
- On nie będzie się sprzeciwiał - zapewnił niziołka młody Bedwyr.
Oliver wzruszył ramionami i znowu zajął się swoim winem, najwyraźniej nie do końca przekonany.
W gruncie rzeczy Luthien też miał wątpliwości, ale starał się nie mnożyć problemów.
Nieco później tego wieczoru, gdy tylko dostał się do króla Brind'Amoura, spadł na niego kolejny kłopot. Czarnoksiężnik stał na szczycie najwyższej wieży Ministerstwa, sam na sam z gwiazdami. Uprzejmie wysłuchał wszystkich planów i argumentów Luthiena, kiwając głową, żeby młodzieniec nie przerywał. Minęło sporo czasu, zanim Luthien zaczął sobie uświadamiać, że jego przyjaciel jest mocno czymś zaniepokojony.
- Wszystko w odpowiednim czasie - rzekł Brind'Amour, gdy uznał, że Luthien wystarczająco się nagadał. - Włączenie krzatów do akcji to świetny pomysł - w górach nie mają sobie równych i uwielbiają przelewać cyklopową krew. A jeśli za tymi napadami stoi Greensparrow - a obaj wiemy, że tak jest - to niech lud Bellicka na własne oczy zobaczy dowód, jeśli istnieje jakikolwiek dowód.
Po chwili z twarzy Luthiena zniknął uśmiech.
- Nie możesz jechać.
Luthien ze zdumienia aż wstrzymał oddech.
- Ale...
- Potrzebuję cię - rzekł prosto z mostu Brind'Amour. - Mamy kłopoty na wschodzie, jeszcze gorsze niż tutaj.
- Czy może być coś gorszego niż cyklopi?
- Huegoci.
Luthien zaczął protestować, dopóki nie dotarł do niego sens słów Brind'Amoura. Chodziło o odwiecznych wrogów, o największe zagrożenie dla Eriadorczyków i mieszkańców wszystkich Wysp Morza Avon.
- Kiedy? - wyjąkał Luthien. - Jakiś korsarski statek czy skoordynowany atak? Gdzie? Ile galer...?
Brind'Amour najpierw starał się gestami uspokoić młodego Bedwyra, w końcu podniósł rękę, żeby go uciszyć.
- Rozmawiałem z wysłannikiem z wioski Gybi w Bae Colthwyn - wyjaśnił król. - Był to zmasowany atak, z udziałem ponad dwudziestu galer. Nie wylądowali na brzegu, ale zrobiliby to, gdyby nie odwaga ludności Gybi.
Luthien zwlekał z odpowiedzią. Usiłował zebrać myśli w obliczu tak niepokojących nowin.
- Wiemy, że Greensparrow wykorzystuje cyklopów, żeby złamać solidarność naszego królestwa - ciągnął Brind'Amour - i zapobiec zawiązaniu sojuszu między Eriadorem i DunDarrow. Podejrzewam, że król Avon wcale nie oddał Eriadoru Eriadorczykom, pomimo postanowień rozejmu.
- A zatem wierzysz w to, że Greensparrow mógłby sprzymierzyć się również z Huegotami - wywnioskował Luthien.
Brind'Amour potrząsnął głową, ale bez przekonania. Rzeczywiście, obawiał się takiej ewentualności, ale nie mieściło mu się w głowie, że król-mag mógł doprowadzić do takiego sojuszu. Huegoci cenili siłę fizyczną, pogardzali „cywilizowanym” ludem Avon i otwarcie wyrażali nienawiść do sztuk czarnoksięskich. Brind'Amour, który sam był krzepkim człowiekiem z północy, być może umiałby z nimi rozmawiać, ale Greensparrow, wymuskany słabeusz, nie robił tajemnicy ze swojej magicznej mocy. Co więcej, sojusz z Huegotami wprawdzie wzmocniłby pozycję Avon, ale Brind'Amour nie wierzył, że Greensparrow chciałby się zadawać z barbarzyńskimi Isenlandczykami.
- Przecież ten człowiek chętnie korzysta z pomocy cyklopów - przypomniał mu Luthien, wysłuchawszy argumentów rozmówcy.
- Po prostu chętnie dominuje nad głupimi jednookimi - poprawił go Brind'Amour. - Ale żaden król, który nie jest Huegotem, nie złamie woli dzikich Isenlandczyków.
- Nawet za pomocą sztuk czarnoksięskich?
Brind'Amour westchnął, nie umiejąc odpowiedzieć na to pytanie.
- Jedź do Gybi - polecił Luthienowi. - Zabierz ze sobą Olivera i Katerin.
Ta prośba rozczarowała młodego Bedwyra, który usilnie pragnął udać się w góry w poszukiwaniu grabieżczych watah cyklopów. Nie skarżył się jednak. Rozumiał, jak ważne jest poskromienie Huegotów, choć bardzo chciałby wierzyć, że napad na Gybi był przypadkiem, a nie zapowiedzią dalszych kłopotów.
- Powiadomiłem już Jeźdźców Eradoch - ciągnął Brind’Amour. - Spory oddział zbliża się do Gybi, żeby wesprzeć ich system obronny, a na całym wschodnim wybrzeżu aż po Chalmbers zarządzono warty.
Luthien zrozumiał już, jak bardzo martwi Brind'Amoura pojawienie się Huegotów, dlatego nie protestował przeciw jego rozkazowi.
- Muszę się przygotować - powiedział i skłonił głowę, a potem odwrócił się do drzwi.
- Siobhan i Przecinacze będą towarzyszyli Shuglinowi w wyprawie w góry - powiedział mu Brind'Amour - żeby uzyskać jak najwięcej informacji na temat cyklopów. Będą na ciebie czekali, kiedy wrócisz. - Brind'Amour puścił oko do Luthiena. - Wykorzystam kilka magicznych sztuczek, żeby ułatwić ci podróż i żebyś miał szansę poćwiczyć Ślepym Siepaczem na przekrwionych ślepiach cyklopów.
Luthien spojrzał na starego króla i uśmiechnął się, czując prawdziwą wdzięczność.
Brind'Amour odwzajemnił uśmiech, jednak zniknął on z jego twarzy, gdy tylko za Luthienem zamknęły się drzwi. Nawet gdyby Greensparrow nie inspirował huegockiego najazdu, niedawno utworzone królestwo Eriadoru znajdowało się w poważnych tarapatach. Brind'Amour doprowadził do zwycięstwa nad Avon w głównej mierze dzięki temu, iż Gaskończycy sugerowali Greensparrowowi, że chcą wolnego Eriadoru, że mogą nawet przystąpić do wojny po stronie Eriadorczyków. Jednak Brind'Amour uzyskał to subtelne wsparcie od ogromnego południowego królestwa Gaskonii tylko dlatego, że obiecał jego władcy wielce korzystne transakcje portowe. Teraz, mając na karku Huegotów, nowy król został zmuszony do powiadomienia Gaskonii, iż na wschodnie tereny Eriadoru, włącznie z ważnym portem Chalmbers, nie powinno się wkraczać bez eskorty jednostek wojennych.
Brind'Amour wiedział, że Gaskończycy nie będą tym zachwyceni. Mogli nawet dojść do wniosku, że Eriador będzie bezpieczniejszy dla ich łodzi handlowych pod rządami Greensparrowa. Jedno słowo Gaskończyków w tej sprawie mogło wpędzić Eriador w otwartą wojnę z Avon. Brind'Amour obawiał się, że jego ziomkowie nie zdołaliby jej wygrać. Avon miało o wiele więcej ludzi, lepiej wyćwiczoną i wyposażoną armię i paskudnych jednookich sojuszników. I chociaż Brind'Amour nie uważał się za gorszego czarnoksiężnika od Greensparrowa, nie mógł lekceważyć faktu, iż na całym Eriadorze zapewne tylko on dysponował magiczną mocą, podczas gdy rywal miał na swoim dworze przynajmniej czterech książąt-magów i księżnę Mannington.
A gdyby miał jeszcze w garści potężnych Huegotów...
Brind'Amour wiedział, że z sytuacją w Gybi należy się uporać natychmiast, i to z dużą rozwagą. Luthien, Katerin i Oliver idealnie nadawali się do wypełnienia takiej misji. Król zdążył już wysłać z Diamentowej Bramy jakieś czterdzieści okrętów wojennych, czyli prawie połowę swojej floty, żeby opłynęły północne brzegi Eriadoru i połączyły się z Luthienem w Gybi.
Władca młodego królestwa spędził całą noc na szczycie Ministerstwa, pogrążony w niewesołych rozmyślaniach. Odpowiedzi na swe pytania szukał w gwiazdach, ale znajdował tam jedynie zapowiedź katastrofy.
Rozdział 6
KSIĘŻNA MANNINGTON
Była niewysoką, szczupłą kobietą o starannie ostrzyżonych złocistych włosach. Miała na sobie mnóstwo drogocennej biżuterii, między innymi brylantową spinkę we włosach i broszkę, która lśniła nawet w bardzo skąpym świetle. Każdy musiał przyznać, że Deanna Wellworth, księżna Mannington, była elegancka, wyrafinowana, bezsprzecznie piękna, toteż zupełnie nie pasowała do zimnego, prymitywnego Żelaznego Krzyża i do cuchnących, tęgich cyklopów, którzy ją otaczali.
Przywódca jednookich, ważący jakieś sto pięćdziesiąt kilo i mierzący ze dwa metry wzrostu, wyraźnie górował nad Deanną. Wydawało się, że potwór mógłby zmiażdżyć księżnę jednym uderzeniem, a zważywszy, że właśnie udzielała mu ostrej reprymendy, chyba nawet miał ochotę to zrobić.
Ale Deanna Wellworth wcale się tym nie przejmowała. Była księżną Avon, należała do dworu Greensparrowa. Co więcej, obok księcia Paragora z Princetown, zabitego przez Brind'Amoura z Eriadoru, była chyba najpotężniejszym magiem w całym Avon, pominąwszy samego króla. Przygotowała sobie czar ochronny i gdyby Muckles, przywódca cyklopów, zamachnął się na nią, jego rękę ogarnęłyby płomienie, które mógłby ugasić chyba tylko wskakując do Morza Avon.
- Wy, mordercy, nie panujecie nad sobą - grzmiała Deanna, nie odrywając pastelowo błękitnych, niemal szarych oczu od twarzy szpetnego Mucklesa.
- My zabijamy - odparł z prostotą cyklop.
Nie potrafiłby odpowiedzieć w inny sposób. W całej tej misji w górach, na odludziu, najbardziej denerwował Deannę fakt, że głupawy Muckles był zapewne najinteligentniejszym cyklopem w grupie!
- Na łapu-capu - dodała szybko, ale zaraz pokręciła głową, widząc, że jednooki nie ma pojęcia, co to wyrażenie oznacza. - Musicie staranniej dobierać swoje ofiary - wyjaśniła.
- My zabijamy! - upierał się Muckles.
Deanna rozważała możliwość przywołania Taknapotina, swojego demona. Miło byłoby patrzeć, jak istota nie z tego świata pożera Mucklesa kawałek po kawałku. Niestety, księżna nie mogła tego zrobić.
- Zabijaliście krzaty - powiedziała.
Po tej uwadze wszyscy stojący w pobliżu cyklopi wydali radosne okrzyki, gdyż ponad wszystko nienawidzili krzatów. To plemię żyło w Żelaznym Krzyżu od wielu pokoleń i co pewien czas wchodziło w konflikt z brodatymi mieszkańcami ukrytej twierdzy DunDarrow. Cyklopi uznali, że oświadczenie tej kobiety jest największym komplementem, jaki ktokolwiek mógł im powiedzieć.
Deanna wcale nie traktowała swoich słów w taki sposób. Ostatnią rzeczą, jakiej chciałby Greensparrow, był sojusz między Eriadorem i DunDarrow. Księżna doszła do wniosku, że każdy akt agresji skierowany przeciw krzatom tylko utwierdziłby ich w zamiarze połączenia sił z Brind'Amourem.
- Jeżeli skutkiem waszego zabijania krzatów...
- Sama pomagałaś! - sprzeczał się Muckles, który zaczynał rozumieć, że Deanna jest naprawdę wściekła z powodu masakry.
- Musiałam skończyć to, co wy w swej głupocie zaczęliście - odparowała księżna.
Cyklop zaczął protestować, ale Deanna pstryknęła palcami i bestia zatoczyła się do tyłu, jak gdyby otrzymała cios w twarz. I rzeczywiście, z wargi Mucklesa pociekła strużka krwi.
- Jeżeli wasza głupota doprowadziła do sojuszu krzatów z naszymi wrogami na Eriadorze - rzekła spokojnie księżna - to wiedzcie, że dosięgnie was gniew króla Greensparrowa. Słyszałam, że szczególnie upodobał sobie kilimki z cyklopowych skór.
Muckles pobladł i zerknął na swoich utyskujących żołnierzy. Tego rodzaju pogłoski o srogim Greensparrowie były u nich na porządku dziennym.
Deanna spojrzała na drugi koniec obozowiska, gdzie nad paleniskiem suszyło się dwanaście krzacich głów. Zdegustowana, odeszła szybkim krokiem, zostawiając Mucklesa spłoszonego pogróżkami i kilkudziesięciu zdenerwowanych cyklopów. Nawet nie obejrzała się za siebie, gdy przechodziła z małej polany na dużą łąkę, gdzie jej oczekiwano.
- Pani, czy naprawdę wierzysz, że te zabójstwa doprowadzą do sojuszu DunDarrow z Brind'Amourem? - zapytała Selna, służąca Deanny, a zarazem jedyna ludzka istota, która towarzyszyła jej w tych dzikich górach.
Wzburzona księżna tylko wzruszyła ramionami, nie zatrzymując się nawet na moment.
- Czy naprawdę przykładasz do tego wagę, pani? - zagadnęła Selna.
Deanna stanęła jak wryta, a potem okręciła się na pięcie i z zaciekawieniem spojrzała na kobietę, która niańczyła ją od dziecka. Czyżby Selna znała ją tak dobrze?
- Co sugerujesz tym pytaniem? - zapytała służącą. W jej głosie brzmiała wyraźnie oskarżycielska nuta.
- Niczego nie sugeruję, moja pani - odparła Selna, spuszczając oczy.- Kąpiel jest już gotowa, pod osłoną sosnowego zagajnika, tak jak sobie życzyłaś, pani.
Uległość Selny wzbudziła w Deannie żal, iż przemówiła tak ostrym tonem do kobiety, która tyle razem z nią przeszła.
- Jestem ci wdzięczna - powiedziała i odczekała chwilę, aby Selna podniosła wzrok i zobaczyła jej pojednawczy uśmiech.
Rozbierając się przy parującej porcelanowej wannie, Deanna nie mogła zapomnieć o otaczających ją cieniach. Na myśl o lubieżnych spojrzeniach cyklopów robiło jej się niedobrze. Nienawidziła ich całym sercem, uważała za okrutne, prymitywne świnie; tygodnie spędzane w górach w ich towarzystwie były dla tej kulturalnej kobiety wręcz torturą.
Wchodząc do wody, której wysoka temperatura przyprawiła ją o drżenie, księżna myślała o tym, co się stało z jej dumną Avon. Wcześniej dała Selnie specjalny płyn do rozgrzania wody i teraz obawiała się, że służąca wlała go za dużo i woda poparzy jej skórę aż do kości. Jednak szybko przywykła do gorąca i po pewnym czasie wlała do wanny drugą buteleczkę płynu. Woda natychmiast zaczęła wirować i kipieć, a zmęczona Deanna ponownie oparła głowę o porcelanową krawędź i spojrzała w górę, na prześwitujący między konarami sosen półksiężyc.
Ten widok wywołał wspomnienie sprzed dwudziestu dwóch lat, kiedy była siedmioletnim dzieckiem, księżniczką mieszkającą w Carlisle na dworze swojego ojca króla. Przed jej przyjściem na świat urodziło się pięciu braci i jedna siostra, zatem o rychłej sukcesji mogła tylko marzyć, niemniej jednak należała do rodziny, a teraz była jej jedyną ocalałą członkinią. Nigdy nie czuła się mocno związana ze swoim rodzeństwem ani rodzicami. Mówili na nią „Deanna odludek”, gdyż ciągle uciekała i wyszukiwała mroczne miejsca, gdzie mogła być sama ze swoimi myślami i tajemnicami przenikającymi bujną wyobraźnię.
Już wówczas Deanna uwielbiała magię. Nauczyła się czytać jako czteroletnie dziecko i przez następne trzy lata swego życia pochłaniała rozmaite księgi opisujące starodawne bractwo czarnoksiężników. Jeszcze jako mała dziewczynka, dowiedziała się o istnieniu Brind'Amoura, który teraz był jej wrogiem, chociaż wcześniej uważano, że od dawna gryzie ziemię, i Greensparrowa. Młoda dziewczyna była bardzo przejęta, gdy tenże Greensparrow, nadworny mag ojca, odwiedził ją w noc taką jak ta i zaofiarował się, że będzie ją osobiście uczył sztuki czarnoksięskiej. Jakże wspaniała była ta chwila dla Deanny! Przenikał ją dreszcz emocji na myśl o tym, że jedyny żyjący członek starodawnego bractwa wybrał ją na swoją protegowaną!
Dlaczego zatem Deanna Wellworth, niegdyś pretendentka do tronu Avon, znalazła się w górach Żelaznego Krzyża, by służyć radą nikczemnej bandzie krwiożerczych cyklopów? A co z ludnością eriadorskich wiosek, które rozgromili, i z krzatami, których powyrzynano wyłącznie ze względu na politykę?
Deanna przymknęła oczy, ale nie potrafiła zapomnieć okropnych widoków rzezi; zatkała uszy, lecz wciąż pobrzmiewało w nich echo krzyków. I nie mogła powstrzymać łez.
- Pani, czy dobrze się czujesz? - zapytał ktoś z powagą, rozwiewając wizje Deanny.
Natychmiast otworzyła oczy i zobaczyła, że przy jej parującej wannie stoi Selna z wielce zatroskaną miną. Wyraz twarzy kobiety wydał się Deannie dziwny, wręcz niepokojący.
- Czy ty mnie szpiegujesz? - zagadnęła wyniosłym, przesadnie ostrym tonem. Uświadomiła sobie swój błąd, gdy tylko wypowiedziała te słowa, bowiem wiedziała, że jej głos zdradzał poczucie winy.
- Ależ skądże, moja pani - zapewniła ją Selna, niezbyt przekonująco. - Tylko wróciłam z pani kocem i w świetle księżyca zobaczyłam błyszczące łzy.
Deanna otarła twarz ręką.
- To tylko woda z wanny, nic więcej - upierała się.
- Tęsknisz za Mannington? - zapytała Selna.
Deanna popatrzyła na nią z niedowierzaniem, a potem rozejrzała się, jakby usłyszała retoryczne pytanie.
- Ja też - przyznała Selna. - Cieszę się, że tylko to budzi twój niepokój. Obawiałam się...
- Czego? - zagadnęła Deanna, tonem ostrym jak brzytwa. Jej łagodne zazwyczaj oczy groźnie zalśniły.
Selna głośno westchnęła. Deanna jeszcze nigdy nie widziała u niej tak tajemniczego zachowania i wcale jej się ono nie podobało.
- Bałam się tylko... - jeszcze raz zaczęła służąca, ale urwała w połowie zdania, jakby szukała właściwych słów.
Deanna wyprostowała się w wannie.
- Czego? - powtórzyła kategorycznym tonem. Selna wzruszyła ramionami.
- Powiedzże!
- Współczucia dla Eriadoru - wydusiła służąca.
Deanna z powrotem osunęła się w gorącą wodę. Jej twarz wyrażała osłupienie.
- Czy żywisz współczucie dla Eriadoru? - ośmieliła się zapytać Selna. - Albo, uchowaj Boże, dla krzatów?
Deanna milczała przez dłuższą chwilę, usiłując wybadać tę niesamowitą kobietę, którą, jak jej się dotychczas zdawało, tak dobrze znała.
- To byłoby takie złe? - zapytała bez ogródek.
- Oni są naszymi wrogami - upierała się Selna. - Współczucie dla Eriadoru...
- Przyzwoity stosunek do istot ludzkich - poprawiła ją Deanna.
- Niektórzy mogliby dopatrywać się w tym słabości, bez względu na to, jakich słów używasz, pani - odparła bez wahania służąca.
Deanna znowu nie umiała znaleźć odpowiedzi. Co sugerowała Selna? Kiedyś ta starsza kobieta często pełniła rolę powierniczki Deanny, ale teraz wydawało się, że nie potrafi się zdobyć na szczerą rozmowę, jak gdyby wiedziała coś, o czym nie wiedziała jej pani. Nagle Deanna uświadomiła sobie, że nie ufa swojej służebnicy, i zaczęła się bać, że już i tak wyznała jej zbyt wiele.
Woda zrobiła się chłodniejsza, toteż Deanna wstała i pozwoliła Selnie owinąć się grubym prześcieradłem. Ubrała się pod osłoną sosnowego zagajnika i poszła do swojego namiotu. Selna udała się w ślad za nią.
Księżna spała niespokojnie. We śnie widziała mnóstwo obrazów, których nie potrafiła wyprzeć z umysłu ani wytłumaczyć. Miała wrażenie, że osacza ją chłód, a potem ciemność mroczniejsza od nocy.
Przebudziła się zlana zimnym potem. Ujrzała parę rozżarzonych do czerwoności, wpatrzonych w nią oczu.
- Pani - zabrzmiał zgrzytliwy, znajomy głos. To był Taknapotin, demon zaprzyjaźniony z Deanna.
Osłabiona księżna natychmiast się rozluźniła, ale uczucie ulgi prysnęło, gdy uświadomiła sobie, że przecież nie wzywała demona. Najwyraźniej bestia przybyła z ogni piekielnych z własnej inicjatywy!
Ujrzała szereg imponująco błyszczących zębów Taknapotina, który uśmiechnął się szeroko, zapewne dostrzegłszy jej zatroskanie.
Deanna szybko zrozumiała, że nie przybył na własne życzenie, gdyż było to po prostu niemożliwe. Demony były istotami zjawiającymi się na tym świecie na żądanie ludzi, ale któż oprócz niej samej mógł w ten sposób przywołać Taknapotina? Przez chwilę Deanna zastanawiała się, czy nie wezwała demona we śnie, ale szybko odrzuciła tę ewentualność. Sprowadzenie go do rzeczywistego świata nigdy nie było takie łatwe.
Istniała tylko jedna odpowiedź na to pytanie: jej przypuszczenia potwierdziły słowa Taknapotina.
- Jesteś zwolniona z obowiązków tutaj - wyjaśniła bestia. - Wracaj na swoje miejsce w Mannington.
Greensparrow. Tylko Greensparrow miał wystarczającą moc, by sprowadzić znanego Deannie demona bez jej wiedzy.
- Książę Resmore z Newcastle poprowadzi jednookich żołnierzy - ciągnął Taknapotin.
- Na czyj rozkaz? - zapytała Deanna, tylko po to, żeby usłyszeć imię mocodawcy.
Demon roześmiał się w głos.
- Greensparrow wie, że nie masz serca do tej roboty - oznajmił.
Deanna doszła do wniosku, że to musiała być Selna. Służąca księżnej Jedna z najbardziej zaufanych osób przez ostatnie dwadzieścia lat skwapliwie meldowała o jej nastrojach Greensparrowowi. To odkrycie zaniepokoiło Deannę, ale wrodzony pragmatyzm pozwolił jej zapomnieć o emocjach i uświadomić sobie, że mogłaby spożytkować wiedzę o informatorce.
- Kiedy mogę opuścić to przeklęte miejsce? - zapytała stanowczym tonem. Bardzo starała się panować nad sobą, żeby nie wyglądać jak osoba, którą przyłapano na zdradzieckim czynie. Naturalnie, wcale nie chciała przebywać dłużej w towarzystwie jednookich - przecież gwałtownie protestowała, kiedy Greensparrow zlecał jej to zadanie.
- Resmore jest na zewnątrz, rozmawia z Mucklesem - odparł szyderczo demon.
- Skoro wykonałeś zadanie, dla którego cię tu przywołano, to idź już sobie - burknęła Deanna.
- Chętnie pomogę ci się ubrać - odpowiedział Taknapotin, wykrzywiając gębę w złośliwym uśmiechu.
- Odejdź!
Bestia natychmiast wyparowała. Jej zniknięciu towarzyszył trzask i błysk, który na moment oślepił Deannę i wypełnił jej nozdrza ciężkim odorem siarki.
Kiedy dym się rozwiał, Deanna zobaczyła Selnę, stojącą u poły namiotu i trzymającą ubrania swojej pani. Ciekawe, ile wie, zastanawiała się księżna.
Nie minęła godzina, a Deanna zdążyła już życzyć Resmore'owi wszystkiego najlepszego i opuścić góry przez magiczny tunel, który dla jej wygody stworzył książę Newcastle. Usiłując zachowywać się tak, jakby nie stało się nic dziwnego, próbując sprawiać wrażenie, że teraz, gdy znowu znalazła się u siebie, w manningtońskim pałacu, jest jej lepiej, odprawiła Selnę i usiadła na wielkim łożu z baldachimem w swojej prywatnej komnacie.
Jej wzrok spoczął na sekretarzyku, na którym leżała wysadzana klejnotami korona, dowód przynależności do starego rodu królewskiego. Znowu powróciła myślami do pamiętnego dnia sprzed lat, kiedy upojona obietnicą magicznej mocy dokonała brzemiennego w skutki wyboru.
Szybko przebiegła w myślach kolejne lata, by wrócić do teraźniejszości. Uświadomiła sobie, że wydarzenia układały się w logiczny ciąg, który zapowiadał kłopoty w niedalekiej przyszłości. Cyklopom nie podobało się jej zachowanie w górach i była to całkiem uzasadniona reakcja. Prawdopodobnie Muckles skarżył się za jej plecami każdemu wysłannikowi, który przybywał z Avon. Kiedy Cresis, cyklopowy książę Carlisle, usłyszał narzekania, zapewne odwołał się do Greensparrowa, ten zaś bez trudu dotarł do Selny i uzyskał potwierdzenie informacji.
- W obecnej sytuacji - powiedziała do siebie Deanna ponurym, zrezygnowanym głosem - niech Resmore męczy się z jednookimi i ich podłością. - Wiedziała, że zostanie ukarana przez Greensparrowa, może nawet zmuszona do użyczenia swej cielesnej powłoki na pewien czas, a tego rodzaju zabiegi były zawsze bolesne i wyczerpujące.
Wzruszyła ramionami. Na razie mogła jedynie wzruszać ramionami i pokornie przyjmować werdykty Greensparrowa, swojego króla i władcy. Ale Deanna Wellworth nie tak wyobrażała sobie swoje życie. Przez pierwsze lata po odsunięciu jej rodziny od władzy Greensparrow dawał dziewczynie spokój, odwiedzał ją bardzo rzadko i prosił, by nie robiła nic prócz codziennego i zazwyczaj nudnego odgrywania roli księżnej Mannington. Była marionetką w jego ręku, poczuła się, więc naprawdę przejęta, gdy Greensparrow zlecił jej poważniejsze zadanie, gdy zażądał, aby w jego imieniu podpisała porozumienie pokojowe z Brind'Amourem w Princetown. Po dostarczeniu umowy swemu królowi mówiła sobie, że teraz jej życie ulegnie zmianie. I rzeczywiście się zmieniło, gdyż wkrótce potem Greensparrow wysłał ją w góry, do cyklopów. Tam jej ręce splamiły się krwią, a serce okrył cień zdrady.
Ponownie utkwiła wzrok w koronie, na jej lśniących klejnotach, na jej niespełnionych obietnicach.
Krzat wył z bólu i próbował uciekać, ale dziura, w której się znajdował, nie była szeroka, i kilkunastu cyklopów szturchających go długimi włóczniami raz po raz trafiało w ruchomy cel.
Niebawem krzat wygramolił się na powierzchnię. Chciał po-dźwignąć się na nogi, ale dostał włócznią w twarz i rozłożył się jak długi. Cyklopi dokończyli dzieła, nie spiesząc się zbytnio.
- Ach, mój nieszczery Mucklesie! - ryknął książę Resmore, barczysty, pulchny jegomość o gęstych, szpakowatych włosach i zwodniczo pogodnym obliczu. - Ty naprawdę umiesz się bawić!
Muckles odwzajemnił śmiech i klepnął zwalistego księcia po plecach. Dla brutalnego cyklopa życie przed chwilą stało się trochę lepsze.
Rozdział 7
WŁADCY MORZA GRZBIETOWEGO
- Huegot! - krzyknął jeden z członków załogi, a jego słowa potwierdził drugi majtek, stojący na poprzecznej belce masztu.
- Żagiel ma opuszczony do połowy, a wioślarze po obu stronach zawzięcie pracują - dorzucił człowiek na maszcie.
Luthien przechylił się nad przednim relingiem i zerkał na morze, zdumiony wprawą, z jaką te wilki morskie odróżniały najdrobniejsze szczegóły w czymś, co dla niego było, co najwyżej szarą mgłą.
- Nic nie widzę - rzekł Oliver, stanąwszy obok Luthiena.
- Trzeba lat, żeby przyzwyczaić oczy do morza - usiłował wyjaśnić młody Bedwyr (miał ochotę dodać, że i żołądek, bowiem Oliver spędził większość ostatnich dziesięciu dni po opuszczeniu Gybi przy relingu).
Znajdowali się na pokładzie „Tkacza Strattonu”, jednego z wielkich galeonów wojennych, zdobytego od floty Avon w Port Charley i pływającego teraz pod banderą Eriadoru. Przy sprzyjających wiatrach trójmasztowiec mógł prześcignąć każdą huegocką galerę, a bez względu na warunki potrafił pokonać kilka naraz. Przy prawie trzydziestometrowym kilu i z doświadczoną, liczącą ponad dwieście osób załogą na pokładzie, galeon mieścił arsenał, który mógł zniszczyć galerę z odległości trzystu metrów. Załoga już znajdowała się przy ciężkiej katapulcie na wyższym pokładzie rufy „Tkacza Strat-tonu” i ładowała kule do kosza, podczas gdy mężczyźni obsługujący wielkie obrotowe balisty na nadburciu za fokmasztem sprawdzali, czy są dobrze wycelowane, i czy potężne dzidy, które wkrótce miały ugodzić barbarzyńców, są proste.
- Nic nie widzę - powtórzył niziołek.
- Nie obawiaj się, Oliverze, Luthien ma rację - zgodziła się Katerin, która częściej widywała morskie fale. - Potrzeba lat, żeby oczy przywykły do morza. Ale to na pewno huegocką galera. Jest to oczywiste nawet dla mnie, chociaż nie byłam na pełnym morzu od wielu miesięcy.
- Zaufaj wzrokowi naszych przewodników - rzekł Luthien do niziołka, który w tym momencie był bardzo wzburzony i stukał o pokład obcasem wypolerowanego czarnego buta. - Jeśli oni twierdzą, że nadpływa okręt huegocki, z pewnością mają rację i basta!
- Nic nie widzę - powtórzył po raz trzeci niziołek - ponieważ widok zasłaniają mi jakieś dwie wielgachne małpy!
Luthien i Katerin spojrzeli na siebie i parsknęli śmiechem, zadowoleni, że pomimo zbliżającej się bitwy Oliver deBurrows nie traci humoru. Potem, wielce ceremonialnie, rozstąpili się przed niziołkiem.
Oliver natychmiast wgramolił się na nadburcie i stanął na nim, jedną ręką przytrzymując się liny, a drugą zasłaniając oczy, co wydawało się raczej bezsensowne, zważywszy, iż krawędź jego potężnego kapelusza dostatecznie ocieniała mu twarz.
- Ach, tak - zaczął niziołek. - A zatem to jest galera Huegotów. Dziwaczna. Jedno, dwa, trzy... osiemnaście, dziewiętnaście, dwadzieścia wioseł po każdej stronie, i wszystkie poruszające się w równym tempie. Zanurzają się i wynurzają, zanurzają i wynurzają.
Luthien i Katerin rozdziawili usta i spojrzeli na siebie, a potem na malutki punkt na horyzoncie.
- Och, kim może być ten wielki gość, który stoi na dziobie? - zapytał Oliver i wyraźnie zadygotał.
Ten afektowany gest wzbudził podejrzliwość Luthiena; młodzieniec westchnął i zerknął powątpiewająco na Katerin.
- Z tym nie miałbym ochoty walczyć - ciągnął Oliver. - Już jego żółta broda wygląda tak, jakby mogła zeskrobać mięciutką skórę z moich niziołkowych kości!
- Rzeczywiście - zgodził się Luthien. - Ale to pierścień na jego palcu budzi u mnie największy lęk. Widzisz, jaki jest podobny do lwiego pazura? - Teraz to młodzieniec udał, że drży. - Znając huegocką dzikość i przebiegłość, jest prawdopodobne, że te szpony można wydłużać, tak by obdarły wrogowi skórę z twarzy. - Znowu zadygotał i, mając za plecami uśmiechniętą Katerin, zaczął się wycofywać.
Dziewczyna wyraziła mu swe uznanie, puściwszy doń oko; uważała, że świetnie zareagował na blef Olivera.
- Głupi chłopczyk! - krzyknął za nimi nieustępliwy niziołek. - Czyżbyś nie widział, że w miejscu, gdzie powinny być schowane szpony, są tylko klej-no-oo-ty? Ach, za to ten kolczyk... - oznajmił, unosząc palec w powietrzu.
Luthien odwrócił się, chcąc odpowiedzieć, ale zobaczył, że Katerin kręci głową. Zrozumiał, że nie wygra tej słownej potyczki.
- Wyborne oczy - zauważył Wallach, kapitan „Tkacza Strattonu”. Wygłosił tę sarkastyczną uwagę pod adresem Olivera. Wraz z bratem Jamesisem z Gybi dołączył do Luthiena i Katerin.
- Wyborny dowcip - poprawiła go Katerin.
- Jak długo jeszcze będziemy płynęli? - zapytał Luthien.
Wallach spojrzał na linię widnokręgu, a potem obojętnie wzruszył ramionami.
- Może pół godziny, a może i resztę dnia - odrzekł. - Nasi przyjaciele na galerze nie płyną wprost na nas. Kierują się na południowy wschód.
- Obawiają się nas? - zagadnął Luthien.
- Pokonalibyśmy ich - odparł Wallach pewnym tonem - ale jeszcze nie słyszałem, żeby Huegoci wymigiwali się od walki. Bardziej prawdopodobne jest, że chcą nas zaciągnąć w okolice Colonsey, na płytsze wody, by wyprowadzić nas na mieliznę albo przynajmniej wymanewrować.
Luthien uśmiechnął się do Wallacha. Ten człowiek został wybrany do dowodzenia „Tkaczem Strattonu” opuszczającym Gybi dlatego, że znał te wody lepiej niż którykolwiek z kapitanów łodzi wojennych. Pięćdziesięcioletni Wallach mieszkał w osadzie znanej jako Kres Lądu na Colonsey od ponad dwunastu lat i prawie każdy dzień tego okresu spędził na wodach Morza Grzbietowego.
- Pomyślą, że mamy przewagę, kiedy zbliżymy się do wyspy - zauważyła chytrze Katerin.
Wallach zachichotał.
- Nie chcemy doprowadzić do starcia - przypomniał obojgu Luthien. - Wypłynęliśmy tylko po to, żeby pertraktować, jeśli będzie to możliwe.
Rzeczywiście, taki był plan, gdyż „Tkacz Strattonu” zostawił wsparcie w postaci trzydziestu galeonów w Bae Colthwyn.
- Huegoci nie przepadają za rozmowami - zauważyła Katerin.
- I szanują tylko siłę - dodał Wallach.
- Jeśli będziemy musieli zniszczyć ich galerę, to trudno - powiedział Luthien. - Postaramy się przelać jak najmniej krwi, ale pod żadnym pozorem nie wypuścimy ich z rąk.
- Przenigdy - rzekł Jamesis, niezmiennie ponury od dnia przybycia dzikich Huegotów do zatoki, albowiem od tej chwili jego spokojny klasztorny żywot całkowicie się zmienił.
Luthien uważnie przyglądał się mnichowi. Był zdania, że mieszkańcy Gybi zasługują na szacunek za to, że pozwolili mu realizować plan pertraktacji. Mając do dyspozycji trzydzieści galeonów, marzyli o zemście na Huegotach, zemście za śmierć wielu zacnych ludzi w Bae Colthwyn. Pomimo to dzwon w Gybi dzwonił jak oszalały, gdy Luthien i jego towarzysze przybyli w odpowiedzi na apel Gybi skierowany do nowego króla. A potem znowu hucznie świętowano, gdy na północ od zatoki ujrzano eriadorską flotę, prującą wody pod pełnymi żaglami. Byllewyn przychylił się do życzenia Luthiena i „Tkacz Strattonu” wypłynął na morze jako uzbrojony i wyposażony w pełnomocnictwa emisariusz, przede wszystkim jako jednostka dyplomatyczna, a dopiero potem wojenna.
- Wciągnij flagę oznaczającą gotowość do pertraktacji - polecił Wallachowi Luthien. Mówiąc te słowa, ani na chwilę nie spuszczał wzroku z Jamesisa, szukając aprobaty w jego twarzy. Jamesis wysuwał liczne argumenty przeciw obecności Luthiena na pokładzie i spotkał się ze sporym poparciem, nawet ze strony Katerin i Olivera.
- Nawet Huegoci wiedzą, co symbolizuje biała flaga z niebieskim obramowaniem - rzekł posępnie Jamesis. - To międzynarodowy sygnał do podjęcia pertraktacji, choć wiadomo, że barbarzyńcy używają go po to, by móc bez przeszkód podpłynąć do swoich wrogów.
- Oczy tego mężczyzny są takie błękitne! - wykrzyknął Oliver z nadburcia.
Moment był idealny, żeby przerwać napięcie. Jamesis i Wallach zerknęli z ukosa na niziołka, ale Luthien i Katerin tylko zachichotali porozumiewawczo. Wiedzieli, że Oliver nie może widzieć oczu Huegota ani wioseł, bo nawet wypatrzenie galery było trudne z powodu szarej mgły. Ale jak wspaniale niziołek odgrywał swoją rolę! Nie bez kozery Luthien zaczął go nazywać mistrzem blefu.
Kilka minut później wysoko na głównym maszcie „Tkacza Strattonu” zawisła biała flaga z niebieskim obramowaniem. Wallach i pozostali długo wytężali wzrok, ale chociaż zwiadowcy zapewniali kapitana, że Huegoci są dostatecznie blisko, by dostrzec flagę, galera nie zmieniła kursu i nie zwolniła ani trochę.
- Płynie do Colonsey - powtórzył Wallach.
- W takim razie podążaj za nią - polecił Luthien. Kapitan uniósł brew i zerknął na młodego Bedwyra.
- Boisz się ruszyć w pościg? - zapytał go Luthien.
- Byłbym spokojniejszy w tej kwestii, gdyby na pokładzie nie było drugiej osoby po królu - odparł Wallach.
Luthien nerwowo rozejrzał się.
Wallach zdawał sobie sprawę, że boleśnie ugodził młodzieńca swą prostą logiką, ale nie powstrzymało go to od rozwinięcia tematu.
- Jeżeli Huegoci sprzymierzyli się z Greensparrowem, jak się obawiamy, to czy Luthien Bedwyr nie byłby dla tego człowieka cenną zdobyczą? Nie chciałbym oglądać wyrazu twarzy Greensparrowa, gdy Karmazynowy Cień dostanie się w jego ręce.
Dyskusje dotyczące jego osoby zaczynały nużyć Luthiena. Nie ustawały od dnia spotkania w Gybi, na którym postanowiono, że w pierwszym rzędzie podjęta zostanie próba pertraktacji z Huegota-mi. Luthien upierał się, że popłynie na jedynym wypływającym z przystani galeonie. Nawet Katerin, zazwyczaj tak lojalna wobec młodego Bedwyra, sprzeciwiała się jego pomysłowi, argumentując, że Luthien jest zbyt cenny dla królestwa, by narażać się na tego rodzaju ryzyko.
- Karmazynowy Cień był zdobyczą, którą Morkney z Montfort chciał dać Greensparrowowi - odpowiedział Luthien. - Karmazynowy Cień był zdobyczą, którą generał Belsen'Krieg obiecał niegodziwemu królowi Avon. Karmazynowy Cień był zdobyczą, której książę Paragor z Princetown pragnął ponad wszystko.
- I wszyscy oni zginęli na skutek swoich poczynań - dokończył za niego brat Jamesis. - I dlatego czujesz, że jesteś nieśmiertelny.
Luthien zaczął protestować, lecz uprzedził go Oliver.
- Nie rozumiecie? - zapytał niziołek, podchodząc do Luthiena. - Powiadacie, że mój czasem nierozważny przyjaciel jest zbyt cenny, ale jego wartość polega właśnie na tym, przed czym chcecie go uchronić!
- Oliver ma rację - dodała Katerin, kolejna nieoczekiwana sojuszniczka. - Jeżeli Luthien będzie się ukrywał za szatami Brind'Amoura, jeżeli jego peleryna nie będzie widziana tam, gdzie jest najbardziej potrzebna, to Karmazynowy Cień utraci wszelką wartość.
Wallach zerknął na Jamesisa i gwałtownie podniósł ręce, jakby przyznawał się do porażki.
- My nie możemy decydować o waszym losie - przyznał mnich.
- Zatem do Colonsey - rzekł Wallach i odwrócił się do steru.
- Tylko pod warunkiem, że uważasz tę trasę za najlepszą dla twojego statku - natychmiast powiedział Luthien, obracając kapitana do siebie. - Nie chciałbym, żebyś z powodu moich słów żeglował w niebezpieczne miejsca. Tylko ty masz prawo dowodzić „Tkaczem Strattonu”.
Wallach kiwnął głową z aprobatą.
- Kiedy wypływaliśmy, zdawaliśmy sobie sprawę z niebezpieczeństwa - przypomniał Luthienowi. - I wszyscy na pokładzie są ochotnikami, włączając w to mnie. Wszyscy, co do jednego, mężczyźni i kobiety, pojmujemy, jakie niebezpieczeństwo zagraża Eriadorowi, i jesteśmy gotowi umrzeć za wolność. Gdyby nie twoja obecność na pokładzie, przyjacielu, nie wahałbym się ścigać galery, żeby wymusić pertraktacje, nawet gdyby czyhała na nas cała flota Huegotów!
- Wobec tego płyń dalej - polecił mu Luthien.
Wallach i Jamesis skinęli głowami i oddalili się.
„Tkacz Strattonu” kierował się wprost na galerę, skręcając na wschód, ale Huegoci zawzięcie wiosłowali i galeon nie mógł przeciąć im drogi. Mimo wszystko kapitan Wallach zdołał podpłynąć wystarczająco blisko, żeby barbarzyńcy mogli wyraźnie zobaczyć flagę. Ich reakcja okazała się nader wymowna.
Galera wcale nie zwolniła i nadal sunęła na południowy wschód. Wielki galeon ruszył za nią w pościg i wkrótce oczom żeglarzy ukazały się szare wierzchołki górzystej wyspy Colonsey.
- Wciąż wierzysz, że próbują nas wyprowadzić na mieliznę? - zapytał Luthien Wallacha jakiś czas później.
- Sądzę, że pędzili po pomoc - wyjaśnił Wallach, pokazując na prawą burtę, gdzie można było zobaczyć kolejną galerę opływającą wyspę.
- Ciekawy zbieg okoliczności, że druga galera była w pobliżu i najwyraźniej czekała na nas - zauważył Luthien. - Bardzo ciekawe.
- Zasadzki przeważnie są ciekawe - odparł Wallach.
Wkrótce zauważono trzecią galerę huegocką, szybko wypływającą z portu, a potem czwartą. Pierwsza łódź podniósł wiosła z jednej strony i wykonał gwałtowny obrót.
- Nie wiemy, jak oni to rozegrają - odezwał się szybko Luthien. - Może teraz, gdy galera ma w pobliżu sprzymierzeńców, zgodzą się pertraktować.
- Pozwolę podpłynąć, co najwyżej jednej - upierał się Wallach. - I to tylko pod warunkiem, że też będzie miała pokojową banderę. - Krzyknął do załogi przy katapulcie, rozkazując, by wzięła na cel samotną galerę na prawej burcie. W razie rozpoczęcia walki Wallach zamierzał zatopić najpierw ten statek, dzięki czemu „Tkacz Strattonu” miałby otwartą drogę na głębsze wody.
Luthien nie mógł się nie zgodzić, pomimo iż pragnął położyć kres najazdom w pokojowy sposób. Pamiętał Gartha Rogara, swojego najdroższego przyjaciela, Huegota, który w młodym wieku został wyrzucony na brzeg Bedwydrin po katastrofie statku. Luthien niechcący przyłożył rękę do śmierci Gartha, pokonując potężnego mężczyznę na arenie. Gdyby to Luthien padł na ziemię, Gahris nigdy nie pozwoliłby sobie na skierowanie kciuka w dół - sygnał, iż przegranego należy dobić.
Na zdrowy rozum Luthien nie był odpowiedzialny za śmierć Gartha Rogara, ale poczucie winy nie daje się okiełznać logice.
Dlatego zdecydował się uczcić pamięć przyjaciela podczas tej podróży do Gybi i na wody Morza Grzbietowego, rozwiązując konflikt z Huegotami w pokojowy sposób. Ale chociaż bardzo tego pragnął, nie mógł oczekiwać od mężczyzn i kobiet tworzących załogę „Tkacza Strattonu”, żeby nie zbroili się na widok czterech galer. Wallach i jego marynarze już i tak okazali nadzwyczajną odwagę, godząc się na samotne wypłynięcie w te strony.
- Możliwe, że będziemy walczyć - powiedział młody Bedwyr do Katerin i Olivera, gdy opuścił przednie nadburcie.
Niziołek spojrzał na galery i białą pianę u ich boków, wytworzoną przez mocno pracujące wiosła. Potem rozejrzał się po galeonie, skupiając uwagę zwłaszcza na załodze katapulty na rufie.
- Mam nadzieję, że oni naprawdę dobrze strzelają - zauważył.
Luthien i Katerin również mieli taką nadzieję, zwłaszcza w obliczu niespodziewanej przewagi wroga.
Wołanie z góry uprzytomniło im, że wypatrzono piątą galerę, a potem szóstą, przy czym obie podążały za kilwaterem jednostki po prawej burcie.
- Może to, że najbliższy doradca króla osobiście wypłynął aż tak daleko, nie było takim dobrym pomysłem - bąknął Oliver.
- Musiałem to zrobić - odparł Luthien.
- Miałem na myśli siebie - wyjaśnił sucho niziołek.
- Nigdy nie wymigiwaliśmy się od walki - oświadczyła Katerin, starając się, by w jej głosie zabrzmiała determinacja.
Luthien spojrzał w zielone oczy i dostrzegł w nich niepewność. Doskonale ją rozumiał. Katerin nie bała się walczyć - co to, to nie - ale tym razem, inaczej niż w bitwach eriadorskiej rewolucji, wszystkich bojach, które ona i Luthien dotychczas staczali, wrogiem miał być nie cyklop, lecz człowiek. Katerin martwiło nie tylko to, że może zginąć, ale także perspektywa zabijania innych ludzi.
Kapitan Wallach biegał dosłownie po całym pokładzie, przygotowując do starcia załogę.
- Skieruj ją na galerę z przodu - pouczył ludzi obsługujących katapultę, gdyż okręt płynący wprost na galeon był najbliżej i pruł wodę najszybciej.
- Niech was diabli, ściągnijcie flagę z powrotem - mruknął kapitan i podszedł w końcu do przedniego nadburcia, gdzie stało troje towarzyszy. \
Nagle rzędy wioseł nadpływającego okrętu uniosły się ponad wodę i długa, smukła galera szybko utraciła siłę rozpędu na wzburzonym morzu. Potem rozległ się dźwięk trąbki, czysty i donośny. Niespokojna załoga „Tkacza Strattonu” dobrze go słyszała.
- Sygnał wojenny - rzekła Katerin do Wallacha. - Oni wcale nie zamierzają pertraktować.
Trąbki zabrzmiały na pięciu pozostałych galerach, a wkrótce potem rozległy się wycia i wrzaski. Okręty płynęły naprzód, z wyjątkiem pierwszego, który przysiadł na wodzie, jakby czekał, aż galeon wykona pierwszy ruch.
- Nie możemy czekać - rzekł Wallach do wyraźnie rozczarowanego Luthiena.
- Trzy następne na lewej burcie - dobiegł ich okrzyk z góry.
- Nie wymkniemy się stąd - zauważyła Katerin, obserwując rozwój sytuacji. Zdała sobie sprawę, że wokół galeonu zaciska się pętla zasadzki.
Wallach odwrócił się w stronę głównego pokładu i rozkazał, by żagle opuszczono na czas bitwy. Umocowano je tak, aby statek mógł nadal manewrować i nie stanowić zbyt łatwego celu dla huegockich łuczników i ich płonących strzał.
Luthien odwrócił się wraz z kapitanem i zauważył podchodzącego brata Jamesisa, który, jak zwykle, miał ponurą minę. Przez krótką chwilę wytrzymywał spojrzenie zafrasowanego mężczyzny, ale był do bólu świadom, że to z jego inicjatywy szykowano się do pertraktacji i to przez niego załoga znalazła się w niebezpieczeństwie. Młody Bedwyr odwrócił się w stronę wody i nagle poczuł dłoń Jamesisa na swoim ramieniu.
- Próbowaliśmy, bo tak należało - rzekł mnich nieoczekiwanie. - W przeciwnym razie nie bylibyśmy lepsi od tych, z którymi, jak się zdaje, musimy walczyć. Ale nie lękaj się, mój panie Bedwyrze, i wiedz, że każda galera, którą dzisiaj zatopimy...
- A będzie ich wiele - wtrącił Wallach z determinacją w głosie.
- ...pomniejszy liczbę jednostek, które terroryzują wybrzeże Bae Colthwyn - dokończył Jamesis.
W tym momencie Wallach spojrzał na Luthiena i pokazał mu najbliższą galerę, jakby zabiegał o aprobatę ze strony młodzieńca.
Dla człowieka kierującego się nakazami sumienia, a do takich należał Luthien, dokonanie wyboru nie było łatwe, ale Huegoci wyraźnie dawali do zrozumienia, że pragną walki. Na wodach otaczających „Tkacza Strattonu” wściekle trąbiono, a fale niosły wołania skierowane do huegockiego boga wojny.
- Oni traktują bitwę jak zaszczytną misję - zauważyła Katerin.
- I właśnie to skazuje ich na potępienie - powiedział Luthien.
W popołudniowe niebo wzbiła się majestatycznie kula płonącej smoły. Zatoczyła delikatny łuk, a potem runęła w dół niczym drapieżny ptak, który wypatrzył zdobycz. Huegocka załoga usiłowała zareagować - jeden rząd wioseł opadł do wody i galera zaczęła się obracać.
Za późno. Kanonierzy na galeonie poświęcili aż dziesięć minut, żeby starannie wymierzyć i oddać ten niezbyt trudny strzał. Galera wykonała jedną czwartą obrotu i wtedy pocisk wyrżnął w śródokręcie, omal nie przewracając jej do góry dnem.
Luthien zobaczył kilkunastu Huegotów, których futrzane okrycia zajęły się ogniem, toteż w popłochu skakali za burtę. Słyszał wrzaski tych, którym nie udało się uciec. Jednak sama galera, mimo że uszkodzona, nie uległa całkowitemu zniszczeniu - wiosła zostały ponownie opuszczone w wodę i płynęła dalej.
Wkrótce pokazał się sam przywódca Huegotów. Popędził na dziób dymiącego okrętu, uniósł miecz w wyzywającym geście i zaczął wykrzykiwać przekleństwa w kierunku galeonu.
Luthien uznał, iż pycha owego człowieka jest równie wielka jak jego głupota, albowiem pozostałe dziesięć galer (do wrogiej floty dołączyły jeszcze dwa) znajdowało się jeszcze zbyt daleko, by zapewnić wsparcie. Być może ten Huegot nie zdawał sobie sprawy z potęgi wojennego galeonu, ale bardziej prawdopodobne było to, że żądny bitwy przywódca po prostu nic sobie z tego nie robił.
Wallach zwrócił galeon burtą do galery. Wystrzelono kolejną smolistą kulę, która zasyczała jakby w proteście, gdy przeleciała z chrzęstem przez kilkanaście wioseł i wpadła do wody. Statek ruszył naprzód. Przywódca barbarzyńców wspiął się na sam czubek rzeźbionego forkasztelu i uniósł ręce wysoko ku niebu.
Stał w takiej pozycji, wzywając swojego boga wojny, kiedy wystrzelona z balisty włócznia przeszyła mu pierś i cisnęła przetrącone ciało na środek pokładu galery.
Ale okręt nadal sunął naprzód i był już zbyt blisko katapulty, którą Wallach polecił nakierować na inny cel. Mimo wszystko obie balisty wystrzeliły, podobnie jak stu łuczników, którzy odchylili wielkie łuki i dosłownie wymietli pokład huegockiej galery.
Jednak okręt cały czas się zbliżał.
Balisty koncentrowały się na linii wody w pobliżu wioseł, a ich podobne do włóczni pociski wbijały się z trzaskiem w kadłub huegockiej jednostki.
- Przesuń nas! - krzyknął kapitan Wallach do sternika, który usilnie próbował to zrobić, podobnie jak wszyscy pozostali marynarze zajmujący się takielunkiem.
Eriadorską załogę oszołomiła determinacja Huegotów - większość barbarzyńców z pewnością była już martwa, Eriadorczycy widzieli przecież pokład galery gęsto zasłany ciałami. Ale jednocześnie słyszeli miarowe dudnienie wioseł. Chociaż teraz niewolnicy z pewnością mieli kilkunastokrotną przewagę nad swoimi oprawcami, nie zdawali sobie z tego sprawy!
„Tkacz Strattonu” przesunął się do przodu o kilkadziesiąt metrów, a huegocka galera, którą nikt nie sterował z górnego pokładu, nie nadrobiła tej odległości. Przecięła za to kilwater galeonu tak blisko, że rząd wioseł po prawej stronie roztrzaskał się o rufę wielkiej jednostki wojennej, i znalazła się tak blisko, że trzej członkowie załogi galeonu mogli spuścić beczułki płonącej oliwy na jej pokład.
Zniszczono, zatem jedną wrogą galerę, ale w stronę galeonu zmierzały już kolejne. Cała dziesiątka płynęła w idealnym porządku. Załoga katapulty zwijała się jak w ukropie, balisty wystrzeliwały jedną włócznię po drugiej i wkrótce kolejny huegocki okręt poszedł na dno, a trzeci uległ tak poważnemu zniszczeniu, że nie mógł dotrzymać tempa pozostałym.
Na nadburciach stały rzędy łuczników. Ich działalność napotykała na odzew w postaci gradu huegockich strzał i włóczni, często zapalonych. Luthien również wyciągnął łuk i położył trupem jakiegoś Huegota, zanim ten zdążył cisnąć potężną włócznię w kierunku galeonu. Tymczasem Oliver, Katerin i mnóstwo innych osób zajmowało się coraz większą grupą rannych i wygaszało uparte płomienie, żeby nie dopuścić do poważniejszych uszkodzeń.
Kapitan Wallach dwoił się i troił, zachęcał swoich wojowników do boju, wykrzykiwał rozkazy do sternika. Niestety, nagle wielki galeon zadrżał od uderzenia tarana i przez otwarte luki pokładu „Tkacza Strattonu” dał się słyszeć okropny trzask rozłupywanego drewna.
Nad nadburciem wystrzeliło kilkadziesiąt haków mocujących. Luthien dobył Ślepego Siepacza i zaczął biec. Przecinał liny tak szybko jak mógł, podczas gdy łucznicy odchylali łuki i, szybko celując, wystrzeliwali pociski.
Młody Bedwyr nie mógł uwierzyć w odwagę i okrucieństwo Huegotów. Nadciągali, zupełnie nie dbając o własne bezpieczeństwo, nadciągali w przekonaniu, że śmierć w bitwie jest czymś świętym, godnym pozazdroszczenia.
Galeon zadygotał po raz drugi, dźgnięty przez taran galery w lewą burtę. Trzecie drgnięcie zostało spowodowane czołowym zderzeniem innej galery z dziobem „Tkacza Strattonu”, w wyniku, którego wrogi okręt omal nie uległ zniszczeniu. Wkrótce na pokładzie galeonu było chyba tylu Huegotów, co Eriadorczyków, a kolejni napastnicy wciąż przeskakiwali przez nadburcie.
Luthien próbował dotrzeć do Wallacha, który toczył zaciekły bój w pobliżu dziobu.
- Nie! - krzyknął młody Bedwyr i gwałtownie się zatrzymał. Patrzył z przerażeniem, jak któryś z Huegotów przebija kapitana ostrym zębem haka. W ułamku sekundy lina naprężyła się i cisnęła wrzeszczącego Wallacha za burtę.
Luthien uskoczył w popłochu, gdy został zaatakowany z boku przez jakiegoś Huegota. Wiedział, że barbarzyńca ma go w garści, że wahanie w obliczu zdecydowania będzie go kosztować życie.
Ale napastnik nagle stanął jak wryty i obrócił się, żeby spojrzeć z zaciekawieniem na elegancko wystrojonego niziołka na nadburciu. Ściślej rzecz biorąc, patrzył na rapier niziołka, którego cieniutkie ostrze natychmiast utkwiło między żebrami intruza.
Huegot zaskowyczał i podskoczył, zamierzając pochwycić Olivera i pociągnąć go za sobą, ale, pomimo iż znalazł oparcie dla stóp, stracił równowagę, gdy sworzeń mocujący wyrżnął go w boczną część kolana. Przetoczył się nad nadburciem i zanim zniknął wszystkim z oczu, otrzymał jeszcze cios w głowę od Katerin.
- Och, jakże lubię walczyć na moim drogim Łachmanie - zauważył Oliver.
- Pomyślcie o bitwie w Ministerstwie - powiedział Luthien do obojga przyjaciół. - Naszą jedyną szansą jest zgromadzenie w jednej grupie obronnej jak największej liczby osób. Katerin przytaknęła, ale niziołek potrząsnął głową.
- Mój przyjacielu - rzekł spokojnie. - W Ministerstwie przeżyliśmy tylko, dlatego, że wzięliśmy nogi za pas. - Rozejrzał się. Pozostali nawet nie musieli tego robić, żeby zrozumieć, iż tym razem, daleko od brzegu, na pełnym morzu, ucieczka nie będzie możliwa.
Dzielna załoga „Tkacza Strattonu” walczyła przez ponad godzinę; dopiero, gdy galeon zatrzymał się, nastąpiła pierwsza przerwa. Luthien, Katerin, Oliver, pięćdziesięcioro mężczyzn i kobiet broniło wysokiego pokładu rufy, podczas gdy stu Huegotów na głównym pokładzie poniżej ściągało jeńców i ładunek z niebezpiecznie przechylającego się galeonu. Próby wdarcia się na górny pokład po dwóch małych drabinkach nie powiodły się, ale nie musieli się tym przejmować, bowiem ich galery szybko napełniały się towarem i więźniami, podczas gdy „Tkacz Strattonu” równie szybko napełniał się wodą.
Luthien widział to tak jak pozostali i czuł, że należy zebrać siły do ostatniego desperackiego ataku. Wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, że nie mają szansy ani na wygraną, ani na ucieczkę.
I wówczas jakiś zwalisty Huegot wyprowadził i rzucił na pokład człowieka w brązowej szacie.
- Brat Jamesis! - krzyknął Luthien.
Mnich dźwignął się na kolana.
- Oddaj swój miecz, przyjacielu - rzekł do Luthiena. - Rennir z Isenlandii zapewnił mnie, że go przyjmie.
Luthien zerknął powątpiewająco na swoich towarzyszy.
- Lepszy los galernika niźli śmierć w wodzie! - zaklinał go pojednawczo usposobiony Jamesis.
- Nic z tego! - krzyknęła jedna z eriadorskich kobiet. Odwiązała linę prowadzącą, uchwyciła się jej i w heroicznym geście skoczyła wprost na grupę Huegotów. Zanim towarzysze wojowniczki zdążyli pójść w jej ślady albo ją powstrzymać, została trafiona rzuconą w górę włócznią i runęła na pokład. Huegoci opadli ją jak stado wilków. W końcu wyłoniła się z tej plątaniny ciał. Pochwycił ją jakiś wielki barbarzyńca i pchnął tak mocno, że wyrżnęła twarzą o nadburcie.
Potem wypuścił swą ofiarę, która jakimś sposobem wciąż utrzymywała się na nogach, lecz po chwili inny napastnik przebił jej brzuch długim trójzębem. Umięśniony mężczyzna uniósł drgające ciało i długo stał w makabrycznej pozie, a potem cisnął martwą wojowniczkę na pokład.
- Bądź przeklęty! - wrzasnął Luthien i zaczął szybko schodzić po drabince. Rozwścieczony, ściskał swój potężny miecz tak mocno, że pobielały mu kłykcie.
- Dość już! - jęknął Jamesis tak zdesperowanym tonem, że Luthien zapomniał o gniewie. - Zaklinam cię, synu Bedwyra, na życie tych, którzy za tobą podążają!
- Bedwyr? - wymamrotał zaciekawiony Rennir, tak cicho, że nikt nie mógł go usłyszeć.
Spoglądając za siebie na pięćdziesięcioro mężczyzn i kobiet, Luthien pojął, że brakuje mu argumentów. Doszedł do wniosku, że częściowo ponosi odpowiedzialność za tę klęskę, gdyż był jednym z głównych zwolenników wysłania pojedynczego statku na pertraktacje. Całe dotychczasowe doświadczenie Luthiena z Huegotami sprowadzało się do przyjaźni z Garthem Rogarem w Dun Varna, a człowiek ów zaliczał się do najbardziej zacnych i rozsądnych wojowników, jakich kiedykolwiek znał.
Być może za sprawą tej przyjaźni Luthien nie był należycie przygotowany na obcowanie z dzikimi ludźmi z Isenlandii. Teraz nie żyło stu albo i więcej Eriadorczyków, pięćdziesięciu zaś już zostało wciągniętych na galery w charakterze jeńców. Cynamonowe oczy młodzieńca zwilgotniały; w poczuciu bezsilności rzucił miecz na główny pokład.
Po pewnym czasie wraz ze swoimi towarzyszami stał na huegockiej galerze i patrzył, jak „Tkacz Strattonu” powoli pogrąża się w morskich odmętach.
Rozdział 8
PERSPEKTYWY
Luthien słyszał trzaski biczów na pokładach innych huegockich galer, słyszał okrzyki nieszczęsnych marynarzy Eriadoru, których spychano pod pokład i przykuwano łańcuchami do ław. Podobnie traktowano niektórych więźniów na galerze, na którą dostał się Luthien. Wydawało się, iż ucieczka stąd jest niemożliwa. W umyśle młodego Bedwyra pojawiła się ponura i przytłaczająca wizja życia galernika, ale bardziej obawiał się o swoich najbliższych niż o siebie. Co zrobiliby Huegoci z Oliverem, który był przecież zbyt mały, żeby wiosłować? Czy wymuskany niziołek stałby się źródłem zabawy, okrętowym błaznem zmuszonym znosić kaprysy brutalnych barbarzyńców? A może dzicy ludzie z Isenlandii po prostu wyrzuciliby go za burtę jak bezużyteczny ładunek?
A co z Katerin? O nią i kilka innych kobiet schwytanych podczas bitwy Luthien bał się jeszcze bardziej. Huegoccy najeźdźcy byli długi czas z dala od domu, odmierzali go raczej miesiącami niż tygodniami. Jakąż rozkoszną zdobyczą byłby dla bezlitosnych barbarzyńców delikates w postaci Katerin O'Hale!
Gwałtowny dreszcz wyrwał młodego Bedwyra z ponurych rozmyślań o przyszłości i zmusił do skoncentrowania się na teraźniejszości. Na szczęście Katerin i Oliver przebywali na tym samym statku, co on i podobnie jak Luthien i brat Jamesis nie zostali nawet draśnięci. Luthien wmawiał sobie z determinacją, że tak już będzie do końca. Doszedł do wniosku, że gdyby barbarzyńcy zamierzali zabić Olivera i próbowali w jakikolwiek sposób skrzywdzić Katerin, on znowu będzie z nimi walczył, lecz tym razem na śmierć i życie. Nie miał przy sobie żadnej broni, ale wierzył, że w obronie Olivera, a zwłaszcza Katerin, jego gołe ręce będą zdolne do zadania śmierci.
Młodzieniec szybko zorientował się, że Huegoci postępują w sposób przemyślany, bowiem podobnie jak inni jeńcy został należycie skrępowany grubymi sznurami, a potem pilnowało go kilkunastu potężnych wojowników. Wkrótce na okazałej galerze, która, jak ocenił, była okrętem admiralskim floty, zaczął się proces selekcji. Starych i zniszczonych pracą galerników, zbyt słabych i źle odżywionych, by nadal mogli spełniać wymagania barbarzyńców, wyciągnięto na pokład, a nowi więźniowie zostali sprowadzeni na dół i przykuci do zwolnionych przez tamtych miejsc. Luthien przeczuwał zamiary Huegotów i sumienie nakazywało mu, by zacząć działać, zrobić coś dla nieszczęśników. Mimo to barbarzyńcy pozostawali wystarczająco tajemniczy, by młody Bedwyr i inni, szczególnie ci niewolnicy, którzy spoglądali na słońce po raz pierwszy od wielu tygodni, zachowali odrobinę nadziei. Właśnie ta nadzieja, przeświadczenie, że może coś zyskają posłuszeństwem, podczas gdy stawianie oporu mogłoby narazić ich na kłopoty, okazała się paraliżująca.
Dlatego Luthien mógł tylko zamknąć oczy, gdy wysuszeni galernicy, bezużyteczni dla niewzruszonych Huegotów, zostali wypchnięci za burtę.
- Mnie również czeka ten los - powiedział rzeczowym tonem Oliver. - A tak nie cierpię wody!
- Tego nie wiemy - szepnął brat Jamesis drżącym głosem. W końcu to właśnie on namawiał towarzyszy do złożenia broni i poddania się, a teraz oglądał owoce swojego postępku. Może byłoby lepiej dla nich wszystkich, gdyby walczyli do ostatniej kropli krwi na tonącym „Tkaczu”.
- Jestem za mały, żeby wiosłować - odparł Oliver. Ze zdumieniem uświadamiał sobie, że najbardziej żałuje, iż nie znalazł czasu, by odkryć uroki przebywania sam na sam z Siobhan.
- Cicho - skarcił ich obu Luthien. - Nic nie zyskamy, podsuwając Huegotom takie pomysły.
- Jakby sami już na nie nie wpadli! - odparował niziołek.
- Może pomyślą, że jesteś dzieckiem - wtrąciła się Katerin. - Huegoci są znani z tego, że przygarniają osierocone dzieci i wychowują je na Isenlandczyków.
- Bardzo pocieszająca myśl - rzekł ironicznie Oliver. - Powiedz mi jeszcze, co się ze mną stanie, kiedy okaże się, że nie rosnę?
- Dość! - rozkazał Luthien. Ze złości wypowiedział te słowa tak głośno, że zwrócił na siebie uwagę jednego z huegockich wartowników. Zwalisty mężczyzna spojrzał w jego kierunku i wydał niski pomruk. Młody Bedwyr tylko uśmiechnął się bojaźliwie.
- Nie powinniśmy dać im się związać - ubolewał półgębkiem.
- Czy mogliśmy ich powstrzymać? - zagadnął Oliver. Grupa ucichła, gdy podeszli do niej barbarzyńcy na czele z Rennirem, przywódcą Huegotów.
- Muszę zaprotestować! - natychmiast zawołał do wielkiego mężczyzny brat Jamesis.
Przez kępki jasnych włosów porastających podbródek Rennira błysnęły białe zęby. Jego złośliwa mina dowodziła, że często słyszał takie słowa, że już zdarzało mu się patrzeć na „cywilizowany” lud w momencie, gdy był on poddawany huegockiej sprawiedliwości. Podszedł do Jamesisa tak bezceremonialnie, że mnich wzdrygnął się i przywarł do nadburcia. Przez chwilę Luthien i jego towarzysze myśleli, że Rennir po prostu wrzuci Jamesisa do morza wraz z szamoczącymi się niewolnikami.
- Zawarliśmy umowę - powiedział Jamesis znacznie pokorniejszym tonem, kiedy huegocki przywódca stanął tuż przed nim. - Zagwarantowałeś bezpieczeństwo...
- Twoim ludziom - ochoczo dokończył Rennir. - Nie mówiłem nic o niewolnikach już przetrzymywanych na moich galerach. Gdzie bym was wszystkich pomieścił? - Huegot zerknął na chichoczącą grupę swych pobratymców i uśmiechnął się szyderczo.
Brat Jamesis usilnie szukał jakiegoś racjonalnego argumentu. Rzeczywiście, Huegot trzymał się litery porozumienia, a może nawet i jego ducha.
- Nie musisz przeprowadzać egzekucji na tych, którzy ci służyli - wyjąkał mnich. - Wyspa Colonsey jest niedaleko stąd. Mógłbyś ich tam wysadzić...
- Zostawić za sobą wrogów? - zagrzmiał Rennir. - Żeby mogli kolejny raz stoczyć z nami wojnę?
- Miałbyś mniej wrogów, gdybyś posiadał duszę człowieka - rzekł Luthien.
Rennir spojrzał na niego spode łba i zaczał powolny, niewróżący nic dobrego marsz w kierunku młodego Bedwyra; ten jednak, w przeciwieństwie do Jamesisa, nie cofnął się ani na krok. Wyprostował się, napiął mięśnie barków i zacisnął zęby, a potem spojrzał gigantycznemu Huegotowi prosto w szare, wyłupiaste oczy. Rennir stanął bardzo blisko niego, ale chociaż przewyższał młodzieńca o jakieś dziesięć centymetrów, wcale nie przytłaczał Luthiena.
Wymiana groźnych spojrzeń trwała dosyć długo; żaden z mężczyzn nie przemówił ani nawet nie mrugnął. Nagle Rennir coś zauważył, jakiś szczegół powierzchowności Luthiena, i wyraźnie rozluźnił się.
- Nie jesteś z Gybi - oświadczył.
- Proszę cię, byś wyłowił tych ludzi z morza - odparł Luthien. Kilku barbarzyńców zaczęło rechotać, ale Rennir podniósł rękę, a na jego śmiertelnie poważnej twarzy nie było widać ani śladu wesołości.
- Okazałbyś litość, gdyby ci w morzu byli isenlandzkiej krwi?
- Okazałbym.
- Zrobiłeś to?
Zaskakujące pytanie omal nie zwaliło Luthiena z nóg. O czym, u licha, mówił Rennir? Młodzieniec gorączkowo szukał jakiejś odpowiedzi, uświadamiając sobie, że mogłaby ona ocalić życie biednych niewolników. Ostatecznie zdołał jedynie pokręcić głową, nie pojmując intencji Huegota.
- Jak się nazywasz? - zapytał Rennir.
- Luthien Bedwyr.
- Z wyspy Bedwydrin?
Luthien skinął głową i zerknął na Olivera i Katerin, którzy tylko wzruszyli ramionami, tak samo zbici z tropu jak on.
- Zrobiłeś to? - Rennir ponowił pytanie.
I nagle, w przebłysku świadomości Luthien zrozumiał. Garth Rogar! Ten człowiek robił aluzję do Gartha Rogara, najdroższego przyjaciela Luthiena. Młodzieniec wyciągnął go kiedyś z morza, dał mu schronienie w domu Bedwyrow i traktował jak brata. Ale skąd Rennir mógł o tym wiedzieć?
W tej krytycznej chwili nie wydawało się to istotne, a Luthien nie miał czasu, żeby się dłużej zastanawiać. Jeszcze raz wyprężył się, spojrzał surowo w szare oczy Rennira i powiedział z przekonaniem w głosie:
- Zrobiłem.
Rennir zwrócił się do swoich towarzyszy.
- Wyciągnijcie niewolników z wody - rozkazał - i przekażcie innym łajbom, żeby nikogo nie topiono.
Potem ponownie zwrócił się do Luthiena. Jego twarz była dzika, zatrważająca.
- Nic więcej nie jestem ci winien - oświadczył. Odchodząc, obrzucił Katerin lubieżnym spojrzeniem i zachichotał.
- Jesteś mi winien miejsce obok moich ludzi - oznajmił Luthien, osadzając Rennira w miejscu. - Jeżeli mają wiosłować, to ja też będę!
Huegot przez chwilę rozważał jego słowa, a potem odrzucił głowę do tyłu i ryknął śmiechem. Kiedy dołączał do swoich towarzyszy, nawet nie obejrzał się na swego rozmówcę.
Galery tworzyły szeroką formację otaczającą zachodni brzeg Colonsey. To nieco zaskoczyło Luthiena i jego towarzyszy, gdyż sądzili, że barbarzyńcy wypłyną na pełne morze. Poznali prawdę, gdy znaleźli się w osłoniętej zatoce, wpływając wąskim przesmykiem, praktycznie niewidocznym z morza, do obszernej, spokojnej laguny.
Na skalistej plaży cumowało sto galer. Nieco dalej w głębi lądu, na pochyłym, skalistym terenie, ponury pejzaż urozmaicały dziesiątki kamiennych i drewnianych chat, a z wielu otworów jaskiń unosiły się smużki dymu.
- Kiedy to się stało? - wymruczał oszołomiony brat Jamesis.
- A co z Kresem Lądu? - zapytał Luthien, mając na myśli małą eriadorską osadę na wschodnim krańcu wyspy. Skoro aż tylu Huegotów utworzyło bazę na Colonsey, nie wróżyło to dobrze setce mieszkańców zaniedbanej, wietrznej wioski. Luthien zrozumiał, jaki trud zadali sobie barbarzyńcy, i nie miał już wątpliwości, że ich ataki na Bae Colthwyn z pewnością nie miały się ograniczać do drobnych wypadów. Mieli tu wszak drewna pod dostatkiem, chociaż skalista Colonsey była bardzo uboga. Luthien zauważył też, że w tłumie witającym powracające galery było mnóstwo huegockich kobiet. Tu chodziło o inwazję na dużą skalę; młody Bedwyr skrzywił się boleśnie na myśl o niedoli, która miała wkrótce przypaść w udziale jego ukochanemu Eriadorowi.
Kiedy galery znajdowały się w porcie, niewolnicy zazwyczaj nie schodzili na ląd. Większość Huegotów po prostu gramoliła się na burty i dopływała do brzegu, zostawiając na każdym z okrętów jedynie kilku strażników. Luthien natychmiast zaczął rozważać możliwość ucieczki. Ale gdy łódź Rennira zawinęła do portu, a potem grupa Huegotów zabrała go wraz z trojgiem towarzyszy i bezceremonialnie wprowadziła na brzeg.
Potykając się na skalistej plaży, Luthien nie wydusił z siebie nawet oczywistych pytań. Rennir chwycił go za kołnierz i powlókł do największej chaty w osadzie.
- Ukorz się przez Asmundem, który jest królem! - rzekł i, minąwszy wartowników, wepchnął Luthiena do otwartej, jednoizbowej budowli.
Z rękami wciąż związanymi z tyłu, Luthien upadł na kolana, ale szybko odzyskał równowagę. Starał się nie oglądać za siebie, mimo iż usłyszał, jak upadła Katerin, a może Jamesis. Siląc się na spokój, wyprostował się na klęczkach i, przyjąwszy bardziej godną pozę, spojrzał na huegockiego króla.
Asmund naprawdę robił wrażenie. Miał masywną klatkę piersiową, wielką szarą brodę, ogorzałą skórę i jasne, błękitne oczy o tak przenikliwym wejrzeniu, iż wydawało się, że mogłyby wywiercić dziury w twardym drewnie.
Ale Luthien prawie nie zwrócił uwagi na króla. Bardziej wstrząsnął nim widok mężczyzny stojącego w niedbałej pozie obok wielkiego Asmunda.
Mężczyzny o cynamonowych oczach.
Rozdział 9
ERIADORSKIE WIĘZY
- Ethan - wymamrotała Katerin z niedowierzaniem.
Ciężko dysząc, Luthien zaczął się podnosić i natychmiast został pochwycony przez Rennira. Młody Bedwyr jęknął i wyrwał się zwalistemu mężczyźnie, gdyż bardzo chciał stanąć godnie przed Asmundem, a zwłaszcza przed jego towarzyszem. Oczywiście, to był Ethan, ale jakże zmieniony! Jego szlachetne rysy ozdabiała szczeciniasta broda, a włosy bardzo urosły. Jednak najbardziej zmieniły się oczy mężczyzny. Były przenikliwe i dzikie, budziły grozę.
- Znasz go? - szepnął Oliver do Katerin.
- To Ethan Bedwyr - powiedziała na cały głos Katerin. - Brat Luthiena.
- Ach, widzę - odparł Oliver, zauważając podobieństwo między dwoma mężczyznami, zwłaszcza charakterystyczną cynamonową barwę ich oczu. Gdy uświadomił sobie, jak nieprawdopodobna jest ta sytuacja, aż zaniemówił ze zdumienia.
Asmund sprawiał wrażenie rozbawionego. Odwrócił się do Ethana, oddając mu inicjatywę.
Luthien poczuł przypływ nadziei.
- Mój bracie - wyszeptał bez tchu, gdy Ethan zbliżył się do niego.
Starszy Bedwyr pchnął Luthiena na deski.
- Już nie - powiedział.
- Co ty wyrabiasz? - krzyknęła Katerin i rzuciła się do niego, by interweniować.
- Dzielna kobieta! - zawył potężny Asmund, gdy Rennir chwycił miotającą się Katerin w barczyste ramiona.
- Co się z tobą dzieje? - zapytał Luthien Ethana, klękając na jedno kolano i uporczywie przypatrując się bratu. Zerknął na Rennira, a potem znowu na Ethana. - Powstrzymaj go! - błagał.
Ethan powoli potrząsnął głową.
- Już nie - powtórzył, zwracając się niby do Luthiena, ale w gruncie rzeczy do Rennira, nakazując mu w ten sposób, by puścił Katerin O'Hale.
- Jeśli myślisz, że powinnam być wdzięczna, to jesteś w błędzie! - ryknęła na niego Katerin i przesunęła się w taki sposób, żeby spojrzeć mu prosto w twarz. - Znalazłeś się po niewłaściwej stronie, synu Gahrisa!
Ethan odchylił głowę do tyłu, a na jego twarzy odmalowało się poczucie wyższości i lekka rezerwa. Nawet nie mrugnął, ale też nie uderzył Katerin.
- Jesteś z nimi - stwierdził Luthien.
Ethan spojrzał na niego ze zdziwieniem, jakby ten fakt był najzupełniej oczywisty i nie powinien wzbudzać niczyjego zaskoczenia.
- Zdrajca! - warknęła Katerin.
Ethan podniósł rękę i kobieta odwróciła się, myśląc, że zostanie uderzona. Jednak młodzieniec nie zadał ciosu i szybko odzyskał panowanie nad sobą.
- Zdrajca kogo? - zapytał. - Gahrisa, który skazał mnie na banicję, wysyłając na pewną śmierć?
- Szukałem cię - wtrącił Luthien.
- No to mnie znalazłeś - odparł ponuro Ethan.
- Razem z Huegotami - dodał Luthien tak szyderczym tonem, że kilku stojących w pobliżu barbarzyńców groźnie warknęło.
- Z dzielnymi mężczyznami - odparował Ethan. - Z mężczyznami, którzy nie pozwolili, by rządził nimi król-uzurpator z innej krainy!
Te słowa dały Luthienowi odrobinę nadziei, przynajmniej jeśli chodziło o ogólną sytuację. Pomyślał, że być może ta huegocka inwazja nie ma żadnego związku z Greensparrowem.
- Jesteś Eriadorczykiem! - krzyknęła Katerin.
- Nie jestem! - wrzasnął na nią Ethan. - Nie zaliczaj mnie do tchórzy, którzy ze strachu płaszczą się przed Greensparrowem. Nie zaliczaj mnie do tych, którzy pogodzili się ze śmiercią Gartha Rogara! - Spojrzał Luthienowi prosto w oczy. - Nie zaliczaj mnie do tych, którzy chętnie noszą chustki tej wymalowanej dziwki, lady Avonese!
Luthien ciężko oddychał, usiłując dojść do ładu ze swoimi myślami. Ethan tutaj! To był zbyt szalone, zbyt nieoczekiwane! Ale zaraz doszedł do wniosku, że jego brat nie ma pojęcia o wszystkim, co się wydarzyło. Zapewne sądził, że nic się nie zmieniło od czasu jego wyjazdu z Eriadoru, że Greensparrow nadal włada krainą, a Gahris jest jednym z jego wielu pionków. Ale jaka była sytuacja Luthiena? Nawet gdyby przekonał Ethana, czy mógł wybaczyć bratu sprzymierzenie się z dzikimi Huegotami przeciw Eriadorowi?
- Jak śmiesz? - ryknął, dźwigając się na nogi.
- Greensparrow... - zaczął mu się przeciwstawiać Ethan.
- Do diabła z Greensparrowem! - przerwał Luthien. - Łodzie, które zaatakowali twoi nowi przyjaciele, należały do Eriadoru, nie do Avon! Przelałeś krew swoich braci Eriadorczyków!
- Do diabła z tobą! - wrzasnął Ethan i rzucił się na Luthiena z taką siłą, że niewiele brakowało, by kolejny raz zwalił młodszego brata z nóg. - Jestem teraz Huegotem, a nie Eriadorczykiem. A wszystkie łodzie Morza Avon służą Greensparrowowi.
- Zamordowałeś...
- Toczymy wojnę! - warknął wściekle Ethan. - Niech Greensparrow przypływa na północ ze swoją flotą, żebyśmy mogli ją zatopić, a jeśli w tej bitwie zginą także Eriadorczycy, nikt się tym nie przejmie!
Luthien przeniósł wzrok z Ethana na Asmunda. Huegocki król uśmiechał się od ucha do ucha, bardzo zadowolony z siebie, jakby ten mały dramat niezmiernie go bawił. Luthienowi przyszło do głowy, że być może jego brat jest w tej grze tylko pionkiem, a nie doradcą. W tym momencie miał wielką ochotę podbiec do Asmunda i zadusić go.
Jednak spoglądając na Ethana, Luthien musiał przyznać, że jego brat chyba nie potrzebuje obrońcy. Sposób bycia Ethana bardzo się zmienił; jego dzikość pasowała jak ulał do wściekle rozpłomienionych oczu. Luthien uświadomił sobie, że niewiele brakowało, aby Ethan załamał się na wygnaniu zafundowanym mu przez Gahrisa, lecz z rozpaczy potrafił zaczerpnąć nową siłę: siłę najczystszego gniewu. Wyglądało na to, że Ethan bardzo dobrze się czuje w towarzystwie Huegotów, tak dobrze, że Luthien to zrozumiał i poczuł, jak ciarki chodzą mu po plecach. Musiał się zastanawiać, czy naprawdę ma do czynienia z własnym bratem, albo czy brat, którego znał w Dun Varna, jeszcze istnieje.
- Greensparrow nie popłynie na północ - rzekł spokojnie Luthien, usiłując nadać coraz bardziej gwałtownej dyskusji nieco spokojniejszy charakter.
- Właśnie, że przypłynie - upierał się Ethan. - Pośle swoje okręty wojenne na północ, jeden po drugim albo całą flotę naraz. Tak czy siak, zniszczymy jego łajby i poślemy na dno, a wtedy niech diabli biorą tego cherlawego czarnoksiężnika, który prawem kaduka zagarnął tron!
Ciągnąłby tak w nieskończoność, ale przystopował go nagły wybuch histerycznego śmiechu Luthiena. Ethan przekrzywił głowę, usiłując zrozumieć, dlaczego brat tak chichocze, a Luthien odchylił głowę do tyłu i śmiał się do rozpuku, nawet nie patrząc mu w oczy. Ethan zwrócił się, więc do Katerin i towarzyszy Luthiena, lecz oni nie spieszyli się z wyjaśnieniami.
- Czyżbyś oszalał? - zapytał cicho Ethan. Wydawało się jednak, że Luthien w ogóle go nie słyszy.
- Dość! - huknął Asmund.
Luthien gwałtownie urwał i spojrzał spode łba na swojego brata i na huegockiego króla.
- Nic nie wiesz - stwierdził młodszy Bedwyr.
W dzikich oczach Ethana pojawiło się zaciekawienie. Przechylił głowę, tak, że jego niechlujne włosy, jaśniejsze niż we wspomnieniach Luthiena, opadły na ramię.
- Greensparrow już nie włada Eriadorem - oświadczył bez wstępów Luthien. - A jego sługusi zostali wyprawieni na tamten świat. Montfort już nie istnieje, gdyż miastu przywrócono dawną nazwę Caer MacDonald.
Ethan silił się na obojętność, ale zdradzały go szeroko otwarte cynamonowe oczy.
- To Luthien zabił księcia Morkneya - wtrąciła Katerin.
- Z pomocą moich przyjaciół - szybko dodał Luthien.
- Ty? - wyjąkał Ethan.
- Ach, ty głupi kandydacie na barbarzyńcę - pisnął Oliver, pstrykając odzianymi w zielone rękawice palcami. - Czyżbyś nigdy nie słyszał o Karmazynowym Cieniu?
To imię nie było Ethanowi obce. Wyglądało na to, że legenda rozprzestrzeniała się szybciej niż wieści o ogólnej sytuacji politycznej.
- Ty? - powtórzył Ethan, wyciągając palec i robiąc krok w stronę Luthiena.
- Ten tytuł został uzyskany przypadkowo - upierał się Luthien.
- Ale oczywiście słyszałeś o „blefie Olivera” - przerwał niziołek, skoczywszy do przodu i stanąwszy przed Luthienem, tak, że prawie dotykał głową brzucha Ethana.
Wypiął dumnie filigranową pierś, lecz Ethan spojrzał na niego z góry i potrząsnął głową.
- Był zaplanowany z myślą o Ścianie Malpuissant - zaczął niziołek - ale ponieważ mur zdobyto jeszcze zanim się tam pojawiliśmy, zastosowaliśmy tę najwspanialszą ze strategii w samym Princetown. Tak właśnie było! - Oliver podniósł rękę ku twarzy Ethana i znowu pstryknął palcami. - Największy kleeeej-not Avon zdobyty przez oddziały przebiegłego Olivera deBurrowsa!
- I to ty nim jesteś? - zapytał Ethan ironicznym tonem.
- Gdybym miał swój wspaniały rapier, udowodniłbym ci to!
Ethan przez chwilę miał groźną minę, co nie uszło uwadze Asmunda.
- Da się to załatwić, i to całkiem szybko! - rzekł huegocki król i parsknął pogardliwie, a wszyscy barbarzyńcy w namiocie zaczęli się śmiać i szemrać, wyraźnie uradowani perspektywą pojedynku.
Luthien zamaszystym ruchem objął stojącego w efektownej pozie niziołka i odepchnął go. Dobrze znał męstwo i waleczność swego brata i nie miał ochoty tracić filigranowego przyjaciela, mimo że Oliver potrafił nieźle grać mu na nerwach.
- To wszystko jest prawdą - upierał się Luthien. - Eriador jest wolny. Włada nim król Brind'Amour.
Ethan odwrócił się i stwierdził, że Asmund groźnie na niego spogląda, jakby czekał, aż Bedwyr potwierdzi lub wyjaśni nieznane mu imię. Ethan mógł tylko wzruszyć ramionami, albowiem nigdy nie słyszał o człowieku, który według Luthiena rządził teraz północnym królestwem Morza Avon.
- Wywodzi się z prastarego bractwa - wytłumaczył Luthien, widzą sceptyczną minę brata. - Wielce potężny... - przerwał, uświadamiając sobie, że może nie należałoby ujawniać rzeczywistej profesji Brind'Amoura Huegotom, którzy wszak nie ufali magii. - Wielce potężny i mądry człowiek - dokończył, choć już i tak powiedział zbyt dużo.
- Prastare bractwo - rzekł Ethan do Asmunda. - Zatem nowy król Eriadoru również jest czarnoksiężnikiem.
Asmund prychnął pogardliwie.
Fakt, iż Ethan powiedział to z takim spokojem, uprzytomnił Luthienowi, jak bardzo zagubił się jego brat. Zrozumiał, że musi zmienić temat rozmowy. Miał jeszcze tylko jednego asa w rękawie.
- Gahris nie żyje - oznajmił ze spokojem w głosie.
Ethan skrzywił się, ale zaraz skinął głową na znak, że przyjął to do wiadomości.
- Umarł w spokoju - dodał Luthien, ale Ethan znowu nie wydawał się szczególnie poruszony.
- Gahris umarł wiele lat temu - zauważył starszy z braci. - Umarł, gdy odeszła nasza matka, gdy Eriador nawiedzała plaga w osobie Greensparrowa.
- Mylisz się! - odparła śmiało Katerin O'Hale. - Gahris dopilnował, żeby żaden cyklop na Bedwydrin nie pozostał żywy, a lady Avonese...
- Ta dziwka - warknął Ethan.
Katerin prychnęła, choć w tej ostatniej kwestii całkowicie się z nim zgadzała.
- Zmarła w lochu domu Bedwyrów.
- W domu Bedwyrów nie ma lochów - rzekł powątpiewająco Ethan.
- Lord Gahris wybudował loch specjalnie dla niej - odparła Katerin.
- O co tu chodzi, Vinndalfie? - zapytał Asmund.
Ethan obrócił się do swego króla i jeszcze raz wzruszył ramionami. W grancie rzeczy sam był zbyt zaskoczony, żeby na chłodno ocenić sytuację.
- Vinndalf? - powtórzył Luthien. Ethan wyprężył się.
- Moje właściwe imię - rzekł dobitnie.
Luthien nie potrafił pohamować narastającego gniewu.
- Nazywasz się Ethan Bedwyr, jesteś synem Gahrisa, który był księciem Bedwydrin - wybuchnął.
- Jestem Vinndalf, brat Torina Rogara - odparował Ethan.
Luthien chciał coś odpowiedzieć, ale ostatnie słowo brata zbiły go z tropu.
- Rogara? - zapytał.
- Torin Rogar - wyjaśnił Ethan. - Brat Gartha. Luthienowi zaparło dech w piersiach. Zaświtała mu w głowie myśl, iż pragnie poznać brata Gartha Rogara. Potrafił jednak myśl ową skorygować: do takiego spotkania mogłoby dojść w innym czasie. Teraz Luthien miał bardzo jasny cel. Od niego zależało życie pięćdziesięciu osób, i nie tylko pięćdziesięciu, jeśli Huegoci mieli zamiar kontynuować wypady na eriadorskie wybrzeże. Wszystko, co Luthien odkrył podczas tego spotkania, zwłaszcza fakt, iż Huegoci nie wiedzieli o ostatnich wydarzeniach na Eriadorze, a zatem nie mogli zawrzeć jakiegokolwiek sojuszu z Avon, pozwalało mu żywić jakąś nadzieję. Nadzieję tę tłumił jednak nierzeczywisty mężczyzna stojący przed nim: Ethan, który nie był Ethanem.
- Zatem moje pozdrowienia dla Vinndalfa - rzekł Luthien, zdumiewając Katerin, która stała obok niego z pochmurnym obliczem. - Przybywam jako wysłannik króla Brind'Amoura z Eriadoru.
- Nie prosiliśmy o żadne pertraktacje - oświadczył Asmund.
- Ale teraz wiesz, że wasze ataki na eriadorskie okręty i wybrzeże nie wyrządzają żadnej szkody Greensparrowowi - odparł Luthien. - Nie jesteśmy waszymi wrogami.
Ta wypowiedź bardzo rozbawiła wielu Huegotów stojących w chacie i na zewnątrz, utwierdzając Luthiena w przekonaniu, że spotkanie od lat rozłączonych braci stało się publicznym widowiskiem.
- Ethanie - rzekł uroczyście Luthien. - Vinndalfie, jestem albo byłem twoim bratem.
- W świecie, z którego zostałem wypędzony - przerwał mu Ethan.
- Szukałem cię - powiedział Luthien. - Zabiłem cyklopa, który zamordował Gartha Rogara, a potem szukałem cię na południu, tam, gdzie ponoć się kierowałeś.
- Ja go tam zabrałem - nie wytrzymał Oliver, który nie lubił być zbyt długo pomijany w jakiejkolwiek rozmowie.
- Ja również uważałem naszego ojca za martwego - ciągnął Luthien - choć zapewniam cię, że ostatecznie odpokutował swe winy.
- Myślał o tobie w noc swojej śmierci - wtrąciła Katerin. - Brzemię winy bardzo mu ciążyło.
- Powinno - rzekł Ethan.
- Zgoda - odparł Luthien. - I nie usprawiedliwiam świata, z którego uciekłeś. Ale przyrzekam ci, że tego świata już nie ma. Eriador jest teraz wolny.
- Dlaczego miałyby nas interesować wasze drobne swary? - zapytał Asmund.
Spojrzawszy na tego człowieka, Luthien uświadomił sobie, że Huegot boi się, iż przez młodszego z braci spotkanie może się stać mniej zabawne.
- Mówisz o Greensparrowie i Eriadorze, jakby to nie było to samo. Dla nas jesteś deg jern-alfar, nikim więcej - ciągnął Asmund.
Deg jern-alfar. Luthien znał to słowo, isenlandzkie określenie osoby, która nie była Huegotem.
- A ja jestem Huegotem - podkreślił Ethan, zanim Luthien zdążył powiedzieć cokolwiek o jego eriadorskiej krwi. Starszy z braci zerknął na kiwającego głową Asmunda. - Huegotem dzięki swym czynom.
- Jesteś Huegotem, który pojmuje wagę tego, co mówię - szybko dorzucił Luthien. - Eriador jest wolny, ale jeśli będziecie kontynuowali najazdy, wesprzecie niegodziwego Greerisparrowa w jego dążeniach do odzyskania władzy nad nami.
Po raz pierwszy Luthien odniósł wrażenie, że przemówił swemu upartemu bratu do rozumu. Wiedział, że Ethan był przejęty wyzwoleniem się Eriadoru spod kurateli Avon, nawet, jeśli przeszedł do innego obozu. Wiedział również, że Ethan nie zniesie myśli, iż huegockie poczynania mogą wspomagać człowieka, który zsyłając plagę, zamordował ich matkę i złamał ich ojca.
- A o co byś mnie poprosił? - zapytał starszy Bedwyr po krótkiej przerwie.
- Zrezygnuj - rzekł Oliver, wystąpiwszy do przodu. Luthien miał ochotę trzepnąć niziołka za to, że zajął główne miejsce w tak istotnym momencie. - Zabieraj swoją głupią łajbę i wracaj tam, gdzie twoje miejsce. Mamy osiemdziesiąt galeonów wojennych...
Luthien odepchnął Olivera na bok, a gdy niziołek próbował się opierać, Katerin chwyciła go za kołnierz, okręciła i groźnie spojrzała mu w oczy. Oliver już wyobrażał sobie, jak ta kobieta rzuca go na podłogę i siada na nim.
- Przyłącz się do nas - rzekł Luthien pod wpływem nagłego impulsu. Gdy tylko wypowiedział te słowa, uświadomił sobie, jak niedorzecznie zabrzmiały. Wiedział jednak, że Huegotowi nigdy nie należy rzucać honorowego wyzwania, (co właśnie uczynił niziołek). Grożenie królowi Asmundowi flotą złożoną z osiemdziesięciu galeonów oznaczało zachęcanie tego porywczego mężczyzny do wypowiedzenia śmiałkom wojny. - Mając prawie osiemdziesiąt okrętów wojennych i waszą flotę moglibyśmy...
- Prosisz mnie o to? - zapytał Ethan, uderzając się w piersi.
Luthien wyprostował się.
- Jesteś moim bratem - rzekł stanowczo. - I pochodzisz z Eriadoru, bez względu na to, co w tej chwili twierdzisz. Żądam, abyś poprosił króla o wstrzymanie najazdów na wybrzeże Eriadoru. Pomimo tego, co się wydarzyło, nie jesteśmy waszymi wrogami.
Ethan parsknął i nawet nie zadał sobie trudu, żeby zerknąć przez ramię na Asmunda.
- Nie przeceniaj mojej możliwości wpływania na huegockich braci - powiedział. - To król Asmund, nie ja, decyduje o poczynaniach Huegotów.
- Ale chętnie godziłeś się na wszystko - oskarżył go Luthien, krzywiąc się w przypływie złości. - Podczas gdy Eriadorczycy ginęli, Ethan Bedwyr nie robił nic!
- Ethan Bedwyr nie żyje - oznajmił mężczyzna zwany Vinndalfem.
- Czyżby Vinndalf nie pamiętał, jak wiele dobra wniósł Luthien Bedwyr do jego wcześniejszego życia? - zapytała Katerin.
Barczysty Ethan na moment się zgarbił. Zdawało się, że Katerin poruszyła się w jego czułą strunę. Jednak starszy Bedwyr szybko się wyprostował i twardo spojrzał na Luthiena.
- Poproszę mojego króla, by coś dla was zrobił - rzekł spokojnie. - Jeśli mocarny Asmund tak rozkaże, pozwolimy ci odejść, odstawimy ciebie, Katerin i waszego nadętego, słabowitego przyjaciela z powrotem na brzeg Bae Colthwyn, na południe od Gybi.
- A co z pozostałymi? - zapytał ponuro Luthien.
- Zostali wzięci w uczciwej walce - odparł Ethan.
Luthien wyprostował się i pokręcił głową.
- Wszyscy, co do jednego - upierał się. - Każdy mężczyzna i każda kobieta mają wrócić na Eriador, do swojej ojczyzny.
Przez dłuższy czas wydawało się, że porozumienie nie będzie możliwe. W końcu Rennir, który obserwował całą sytuację z niemałym rozbawieniem, podszedł do Ethana i wręczył mu Ślepego Siepacza. Ethan długo i intensywnie wpatrywał się w miecz, najważniejszą pamiątkę po dawnej rodzinie. Po chwili zachichotał i, spoglądając na Luthiena w otwarcie prowokacyjny sposób, przymocował wspaniałą broń do swojego pasa.
- Powiedziałeś, że już nie jesteś członkiem rodu Bedwyrów - zauważył Luthien, szukając jakiejś przewagi i próbując zrobić dobry użytek z narastającego gniewu. W gruncie rzeczy nie mógł znieść widoku Ethana - nie, Vinndalfa - noszącego ów miecz.
- Zgadza się - odparł niedbale Ethan, jakby ten fakt nie miał żadnego znaczenia.
- A jednak nosisz miecz Bedwyrów.
Teraz to Ethan wybuchnął śmiechem, do którego przyłączyli się Rennir, Asmund i wszyscy inni Huegoci.
- Noszę broń wydartą pokonanemu wrogowi - poprawił młodszego brata. - Zdobytą uczciwie, podobnie jak ludzie, którzy staną się niewolnikami. Przyjmij moją ofertę, były bracie. Odejdź, i to z Katerin. Tutaj nie mogę jej zagwarantować bezpieczeństwa, a co się tyczy twojego małego przyjaciela, zapewniam cię, że czeka go straszliwy los w rękach mężczyzn Isenlandii, którzy nie tolerują takiej słabości.
- Słabości? - wyjąkał Oliver, ale Katerin zakryła mu usta, żeby swoim gadaniem nie zgubił ich wszystkich.
- Wszyscy, co do jednego - powtórzył stanowczo Luthien. - I odzyskam również miecz.
- Dlaczego miałbym ci cokolwiek dawać? - zagadnął Ethan.
- Nie dawaj! - ryknął Luthien, gdy zewsząd znowu rozległy się salwy śmiechu. - Nie proszę o nic kogoś, kto jest takim tchórzem, że wyrzeka się swego dziedzictwa. Ale będę miał to, czego pragnę, przelewając krew, może nawet rodzinną krew.
Ethan odchylił głowę do tyłu, słysząc to otwarte wyzwanie.
- Już kiedyś walczyliśmy - powiedział. Luthien nie zareagował.
- Odniosłem wtedy zwycięstwo - przypomniał mu brat.
- Byłem młodszy.
Ethan zerknął na Asmunda, który pozostał nieporuszony.
- Nie masz prawa oddawać tych niewolników - rzekł Rennir. - To mój łup.
Ethan skinął głową na znak, że się zgadza.
- Zatem walcz o miecz - podsunął mu Asmund.
- O wszystkich, co do jednego - powtórzył Luthien z determinacją w głosie.
- O miecz - poprawił go Ethan. - I o twoją wolność, oraz wolność Katerin i tego małego. O nic więcej.
- To wszystko, prócz miecza, już zostało zaoferowane - spierał się Luthien.
- Oferta unieważniona - oznajmił Ethan. - Rzuciłeś mi otwarte wyzwanie. Teraz doprowadzisz rzecz do końca, choć możesz zdobyć niewiele ponad to, co uzyskałbyś i bez pojedynku, a strata - bo na pewno przegrasz - będzie niewątpliwie boleśniejsza!
Luthien popatrzył na Asmunda i przekonał się, że nie znajdzie u niego wsparcia ani nie wytarguje lepszych ofert. Uświadomił sobie, że porwała go dynamika wydarzeń, które nie całkiem pojmował. Odniósł wrażenie, iż król Asmund pragnął tego pojedynku od chwili, gdy dowiedział się, że Luthien i Ethan są braćmi. Być może miał to być test na lojalność Ethana albo, co było bardziej prawdopodobne, brutalny Asmund po prostu uznał, że będzie to przednia rozrywka.
Głos Katerin O'Hale, stojącej za plecami Luthiena, jeszcze nigdy dotąd nie był tak zawzięty.
- Zabij go.
Te słowa i przywołany przez nie obraz omal nie zwaliły Luthiena z nóg. Z trudem oddychał i był półprzytomny, gdy odpychano jego towarzyszy, gdy Rennir wręczał mu miecz, a Ethan dobywał Ślepego Siepacza i powodowany śmiertelną determinacją zaczął się do niego zbliżać.
Rozdział 10
POJEDYNEK BRACI
Pierwszy zamach Ethana sprawił, że oszołomiony umysł Luthiena ponownie osiągnął krystaliczną jasność, a instynkt przetrwania wziął górę nad całym tym obłędem i wizją klęski. Broń podana Luthienowi przez Rennira nie była dobrze wyważona, a niewątpliwie cięższa nawet od trzykilogramowego, długiego na półtora ręki Ślepego Siepacza. Młodzieniec ujął miecz w obie ręce i mocno wykręcił ciało, obniżając prawe ramię i kierując brzeszczot do dołu.
Ślepy Siepacz wyrżnął w blokującą klingę z taką siłą, że Luthien uświadomił sobie, iż gdyby w ostatniej sekundzie nie sparował ciosu, zostałby przecięty na pół.
- Ethan! - krzyknął instynktownie, gdyż osaczyła go fala wspomnień - walki na arenie, ćwiczeń pod opieką starszego brata, spokojnych chwil spędzanych u jego boku na wzgórzach za Dun Varna.
Człowiek znany jako Vinndalf w ogóle nie zareagował na to wołanie. Cofnął się o krok, zamachnął Ślepym Siepaczem w drugą stronę i zaatakował Luthiena z boku.
Młodszy Bedwyr obrócił się w drugą stronę i zmienił uchwyt. Tym razem opuścił lewe ramię, zamachnął się ciężką bronią w odwrotnym kierunku i czysto odparł atak. Wysunął lewą nogę do przodu. Logika nakazywała zadać pchnięcie wprost.
Ethan już zaczął się wycofywać w bezpieczne miejsce i nawet nie musiał parować krótkiego ataku. Po chwili chwycił miecz - wspaniały miecz Bedwyrów - w obie ręce i zaczął robić nim obroty w prawą stronę.
Luthien obracał się wraz z nim. Nie mieściło mu się w głowie, że tak gwałtownie atakował własnego brata; wiedział, że gdyby Ethan nie był taki szybki, leżałby już na podłodze z wyprutymi flakami. Odsunął od siebie ten obraz. Mówił sobie, że to wszystko dzieje się naprawdę, że gra toczy się o życie jego i najdroższych przyjaciół. Nie mógł pozwolić, by zamęt w myślach rozpraszał jego uwagę, nie mógł się zadręczać faktem, że przeciwnik jest jego bratem. Teraz usiłował przypomnieć sobie arenę w Dun Varna, a także sposób poruszania się Ethana.
Ethan opuścił ramię i zrobił szybki wypad, mierząc w wysunięte kolano Luthiena. Jednakże przerwał atak, jeszcze zanim Ślepy Siepacz zdążył dotknąć gotowego do riposty brzeszczotu Luthiena. Ethan rzucił się w bok, bardzo szybko dostawiając nogę do nogi, tak że wykonał całkowity obrót. Następnie padł na kolano i, trzymając miecz oburącz, zadał zdradziecki cios.
Luthien już kiedyś widział tę sztuczkę i odskoczył w bezpieczne miejsce na długo przed końcem manewru brata.
Kiedy pojedynkowali się ostatni raz, Ethan był już dojrzałym wojownikiem, dlatego młodszy Bedwyr uznał, iż jego taktyka prawdopodobnie niewiele się zmieniła. Luthien natomiast był wówczas młodym, nieopierzonym rycerzem, który dopiero uczył się sztuki walki.
Na tym polegała jego przewaga.
Ethan powstał, opuszczając jedną rękę dla zachowania równowagi, i w mgnieniu oka przypuścił bezpardonowy atak. Machnął Ślepym Siepaczem w lewo, w prawo, na wprost, potem znowu w prawo. Stal uderzała ze szczękiem o stal, bowiem Luthien zawzięcie odpierał śmiercionośną broń. Kiedy ataki Ethana spełzły na niczym, starszy Bedwyr ujął miecz w obie ręce i z całej siły zamachnął się na głowę brata raz, drugi, trzeci.
Luthien skutecznie się bronił, ale zatoczył się do tyłu pod wpływem siły wściekłych ciosów. Miał ochotę na gwałtowny kontratak, ale jego broń była o połowę cięższa od miecza, który zwykł nosić, i nie pozwalała na szybką ripostę. Dlatego młodzieniec musiał się wycofywać, podczas gdy Ethan z obłędem w oczach parł naprzód, niepohamowany i bezlitosny.
Teraz Luthien koncentrował się na oszczędzaniu sił i bardzo spokojnym odpieraniu ataków. Świadomie ustępował pola przeciwnikowi. Zbliżył się do ściany chaty i zmienił ustawienie w taki sposób, by, starając się umknąć przed kolejnym brutalnym ciosem, wyjść drzwiami na skąpany w słońcu placyk.
Wokół walczących braci zebrał się tłumek Huegotów. Luthien zobaczył Katerin i Olivera. Podchodzili do drzwi, ale Rennir bezceremonialnie odepchnął ich na bok, żeby zrobić miejsce dla uśmiechniętego Asmunda.
Och, dzicy Isenlandczycy mieli przednią zabawę, uświadomił sobie Luthien.
Na nierównym i kamienistym podłożu przewaga Ethana polegająca na lżejszej i szybszej broni była mniej istotna. Nagle ogromnego znaczenia nabrała praca nóg, a żaden znany Luthienowi wojownik, być może z wyjątkiem chyżego Olivera deBurrowsa, nie dorównywał mu pod tym względem. Luthien dosłownie muskał nierówną ziemię, zręcznie ciągnąc za sobą ciężki miecz, żeby odpierać ataki Ethana. Doszedł do miejsca, w którym ziemia gwałtownie się obniżała, i dostrzegł w tym swoją szansę. Gdy brat znalazł się niżej, Luthien ruszył w górę, aby być poza zasięgiem Ślepego Siepacza, a potem z furią zaatakował Ethana, spychając go do obrony serią pchnięć, mocnych dzięki sile rozpędu.
Ethan utrzymywał idealną równowagę i skutecznie odpierał ciosy albo robił uniki. Luthienowi przyszło nagle do głowy, że mimo uzyskanej przewagi, końcowy efekt tej walki musi okazać się fatalny. Bez względu na jej wynik, jego sytuacja była nie do pozazdroszczenia. Czy pojedynek miał się toczyć aż do śmierci jednego z nich? A jeśli tak, jak młody Bedwyr mógłby zabić własnego brata? A nawet gdyby nie był to bój do ostatniej kropli krwi, Luthien miał wiele do stracenia, podobnie jak jego starszy brat, albowiem Ethan został zaakceptowany przez dzikich barbarzyńców zapewne tylko dlatego, że świetnie się bił. Gdyby teraz utracił ich szacunek na skutek owego pojedynku...
Taka perspektywa wcale nie cieszyła Luthiena, ale nie miał czasu, żeby się zatrzymać i wymyślić inne wyjście z sytuacji. Ethan wszedł wysoko na stromą skałę, usiłując stanąć wyżej niż przeciwnik, toteż Luthien musiał ciężko pracować, żeby dotrzymać mu tempa.
Nagle, gdy obaj bracia wdzierali się na górę, Ethan zadał chytre pchnięcie Ślepym Siepaczem. Luthien nie zdołał sparować go swoją cięższą bronią, ani też, z racji trudnej pozycji, zrobić uniku, dlatego przewrócił się, by znaleźć się dalej od Ethana, a potem stoczył po stromym zboczu. Po chwili lekko stanął na nogach, niespełna siedem metrów poniżej swego brata.
Słyszał, jak Katerin wykrzykuje jego imię; jęk Olivera utonął w powodzi radosnych okrzyków setki łaknących krwi Huegotów.
Ethan zbiegł na dół, podjudzany przez swych kamratów, ale Luthien nie zamierzał mu pozwolić na zajęcie wyżej położonego miejsca. Młodszy Bedwyr rzucił się pędem i uciekł ze zbocza. Ethan wrzeszczał podczas pościgu, posunął się nawet do tego, że nazwał brata tchórzem.
Luthien nie był tchórzem, ale zdążył się już przekonać, jaką korzyść daje dobry wybór terenu. Teraz, widząc szybko doganiającego go Ethana, podjął kolejną decyzję. Pognał plażą w kierunku niedużego nabrzeża, skacząc z werwą po kamieniach. Teraz to on znajdował się wyżej, ale Ethan, rozwścieczony, naładowany energią, wcale nie zwolnił i atakował na oślep, wywijając Ślepym Siepaczem na wszystkie strony, byle tylko znaleźć jakąś lukę w obronie Luthiena.
Takiej luki nie było. Luthien odpierał ciosy perfekcyjnie, ale Ethan zdołał jakoś wejść bokiem na skały i stopniowo zbliżał się do przeciwnika. Luthien oczywiście przejrzał jego taktykę i mógł ją udaremnić, po prostu zmieniając pozycję i blokując brata, ale wpadł na inny pomysł.
Ethan przystąpił do ataku. Luthien chciał go uderzyć mieczem w kolana, ale rywal odskoczył do tyłu, zadając chytre cięcie skierowane w dół.
Luthien zamarkował pchnięcie. Nawet nie podszedł blisko. Kiedy Ethan zaczął kontratak, młody Bedwyr zrobił krok do tyłu, chwycił ciężki miecz z odwrotnej strony i ustawił go tak, by zepchnąć Ślepego Siepacza, a nie tylko zablokować cios. Gdy broń Ethana ocierała się o miecz Luthiena, młodszy z braci przekręcił brzeszczot i zepchnął ją w kierunku skał, a ponieważ Ethan nie miał pewnego oparcia, nie zdołał stawić skutecznego oporu. Z cieniutkiego czubka Ślepego Siepacza posypały się iskry i lśniąca klinga ugrzęzła w szczelinie między kamieniami.
Stojąc niżej, Ethan nie mógł od razu wyciągnąć zaklinowanego miecza. Żeby tego dokonać, wystarczył jeden krok, ale właśnie tego kroku nie mógł zrobić. Stracił ułamek sekundy, a w walce ze sprytnym Luthienem ułamek sekundy to było zdecydowanie za długo.
Gra była zakończona.
Luthien wiedział o tym, ale nie miał pojęcia, co robić. W jego umyśle pojawiały się wizje Katerin i Olivera w roli huegockich więźniów, lecz zdawał sobie również sprawę, że młodziutkie królestwo Eriadoru zapewne nie przetrwałoby jego zwycięstwa. Nagle potknął się i runął na kamień, a miecz wypadł mu z dłoni. Luthien przekoziołkował do pozycji siedzącej i złapał się za posiniaczoną, krwawiącą rękę.
Ethan stanął nad nim, dzierżąc Ślepego Siepacza. Spoglądając mu w oczy, tak charakterystyczne dla rodu Bedwyrów, Luthien przez chwilę był pewien, że poniesie śmierć z rąk brata.
Jednak Ethan zatrzymał się. Wydawało się, że nie wie co robić, że targa nim frustracja i wściekłość. Nie potrafił zdobyć się na taki czyn, nie potrafił zabić swego brata. Bardzo męczyło to człowieka, który od dawna nazywał samego siebie Vinndalfem.
Ślepy Siepacz spoczął na bocznej części szyi Luthiena.
- Zwyciężyłem! - zawył Ethan.
- Dość! - ryknął Asmund, jeszcze zanim wybrzmiały słowa Ethana. Huegocki król powiedział coś do stojącego obok niego człowieka i do braci podeszła grupa Huegotów.
- Do Sali Królewskiej! - polecił jeden z nich Ethanowi, podczas gdy dwaj inni postawili Luthiena na nogi i prawie przenieśli go przez plażę na oczach setki ciekawskich gapiów, wśród których byli też Oliver i Katerin, a następnie zaprowadzili do kwatery króla Asmunda. Tam Luthien został rzucony na podłogę tuż obok stojącego brata, a potem wszyscy Huegoci, z wyjątkiem Asmunda, szybko wyszli.
Luthien przez chwilę patrzył na siedzącego króla i na swojego brata, a następnie powoli wstał. Ethan nie patrzył na niego.
- Bystry chłopak - pogratulował mu Asmund.
Luthien zerknął na niego podejrzliwie, nie wiedząc, do czego Asmund zmierza.
- Pokonałeś go - wypalił Asmund bez ogródek.
- Tak myślałem, ale... - usiłował odpowiedzieć Luthien. Śmiech Asmunda zamknął mu usta.
- To ja zwyciężyłem! - burknął Ethan.
Asmund natychmiast przestał się śmiać i spojrzał groźnie na Ethana.
- Nie jest hańbą zostać pokonanym przez dobrego wojownika - upierał się Asmund. - A sądząc po tym, co widziałem, twój brat w niczym ci nie ustępuje!
Ethan spuścił wzrok, a potem głęboko westchnął i zwrócił się do Luthiena.
- Zwiodłeś mnie dwukrotnie - rzekł. - Najpierw wpychając mój brzeszczot między skały, a potem udając, że się potknąłeś.
- Kamienie były mokre - zaprotestował Luthien. - Śliskie od zielska.
- Nie potknąłeś się - powiedział Ethan.
- Nie - zgodził się Asmund. - Upadł, ponieważ uznał, że lepiej będzie upaść. - Król znowu wybuchnął śmiechem, widząc niedowierzanie na twarzy Luthiena. - Nie zabiłbyś Ethana - wyjaśnił bystry przywódca. - I wciąż wierzyłeś, że on nie zabije ciebie. Jednak obawiałeś się, że gdybyś go pokonał, to wprawdzie dotrzymalibyśmy umowy dotyczącej miecza i wypuszczenia na wolność ciebie i twoich przyjaciół, ale zaprzepaściłbyś szansę na większe dobro, na położenie kresu naszym atakom na wasze wybrzeże.
Luthien był całkowicie zbity z tropu. Asmund przejrzał jego plan z taką łatwością i tak trafnie! Młodzieniec nie potrafił nic odpowiedzieć, więc stał w milczeniu i czekał na sąd surowego króla.
Ethan wyglądał na jeszcze bardziej zdenerwowanego niż Asmund. On również nie mógł zaprzeczyć, iż król Huegotów ma rację. Kiedy Ślepy Siepacz utkwił w skalnej szczelinie, Luthien miał ma nad nim wielką przewagę, ale natychmiast upadł. Myśląc już trzeźwo, Ethan musiał przyznać, że jego brat, który doskonale panował nad swoimi ruchami, nie mógł się poślizgnąć w tak istotnej chwili.
Asmund długo się przyglądał tej parze.
- Jesteście jedynymi Eriadorczykami, których dobrze poznałem - powiedział wreszcie. - Przyznaję, że znamienici z was bracia.
- Pomimo mojego zamierzonego potknięcia? - ośmielił się zapytać Luthien i poczuł niemałą ulgę, gdy Asmund ponownie się roześmiał.
- Dobra robota! - ryknął król. - Gdybyś pokonał Ethana, zyskałbyś własne życie i życie dwojga najbliższych towarzyszy. No i miecz, rzecz nie do pogardzenia.
- Ale cena byłaby za wysoka - upierał się Luthien. - Albowiem wtedy skończyłyby się nasze pertraktacje i pozycja Ethana w twoich oczach mogłaby ulec zachwianiu.
- Czy umarłbyś za Eriador? - zapytał Asmund.
- Naturalnie.
- A za Ethana, którego nazywamy Vinndalfem?
- Naturalnie.
Prostota, z jaką Luthien odpowiadał, głęboko wstrząsnęła Etha-nem, sprawiła, że powrócił myślą do dni spędzonych w Dun Varna z młodszym bratem, z chłopcem, a potem mężczyzną, którego kochał. Teraz Ethan czuł się boleśnie zraniony własnymi poczynaniami, świadomością, iż niewiele brakowało, by zabił Luthiena w pojedynku. Jak mógł pozwolić, aby wściekłość tak nad nim zapanowała?
- Czy Ethan umarłby za ciebie? - zapytał Asmund.
- Tak, umarłby - odparł Luthien, nawet nie spojrzawszy na brata, żeby uzyskać potwierdzenie.
Asmund jeszcze raz ryknął śmiechem.
- Podobasz mi się, Luthienie Bedwyrze, i szanuję ciebie, podobnie jak szanuję twojego brata.
- Już nie jego brata - zauważył Ethan, nie zastanowiwszy się nad tym, co mówi.
- Zawsze - poprawił go Asmund. - Gdybyś nie był nadal jego bratem, odniósłbyś zwycięstwo mieczem, a nie buzią.
Ethan spuścił oczy.
- I padłbyś trupem z mojej ręki! - wrzasnął Asmund, robiąc krok do przodu i przerażając zarówno Ethana, jak i Luthiena. Król szybko się jednak uspokoił i z powrotem usiadł na krześle. - Kiedy rozmawialiśmy wcześniej, twierdziłeś, że nie jesteśmy wrogami - przypomniał Luthienowi.
- Nie jesteśmy - potwierdził Luthien. - Eriadorczycy walczą z Huegotami tylko wtedy, gdy Huegoci atakują Eriador. Ale uważam, że istnieje zło większe niż jakakolwiek wrogość między naszymi ludami, istnieje skaza na tej ziemi...
Asmund przeciął ręką powietrze, żeby przerwać Luthienowi ten potoczysty wywód.
- Nie musisz mnie przekonywać o plugastwie króla Avon - wyjaśnił. - Twój brat opowiedział mi o Greensparrowie, a ja byłem świadkiem jego niegodziwości. Plaga, która nawiedziła Eriador, dotknęła nie tylko waszą krainę.
- Isenlandia? - wysapał Luthien.
Asmund potrząsnął głową.
- Nigdy nie dotarła do naszych brzegów, ponieważ ci, którzy zachorowali na morzu, nawet nie śmieli wrócić - wytłumaczył. - Nasi kapłani odkryli źródło zarazy i od tamtego czasu imię Green-sparrowa jest przeklęte.
- Byłeś najlepszym przyjacielem Gartha Rogara - rzekł nagle król, zmieniając temat i zbijając Luthiena z tropu. - A Torin Rogar zalicza się do moich najbliższych przyjaciół.
Luthien stwierdził z nadzieją, że idzie mu całkiem nieźle. Był pewien, że on, Oliver i Katerin zostaną wypuszczeni na wolność, i teraz zapragnął osiągnąć jeszcze więcej.
- Garth Rogar był jedynym Huegotem, którego dobrze poznałem - oświadczył. - Twierdzę, że znamienitym.
Asmund znowu ryknął śmiechem.
- Nie jesteśmy waszymi wrogami - rzekł Luthien z determinacją, ponownie wprowadzając władcę w poważniejszy nastrój.
- To ty tak twierdzisz - zauważył, przechylając się do przodu na krześle. - A czy Greensparrow jest waszym wrogiem?
Luthien uświadomił sobie, że wchodzi na dziewiczy teren. Instynkt podpowiadał mu, żeby krzyknąć „Tak”, ale z formalnego punktu widzenia takie wyznanie w obecności władcy innego królestwa mogło się przerodzić w poważne kłopoty.
- Zasugerowałeś możliwość sojuszu między naszymi ludami przeciwko Greensparrowowi - ciągnął Asmund. - Takie porozumienie mogłoby być dobrze przyjęte.
Luthien był jednocześnie pełen nadziei i ostrożności. Chciał udzielić odpowiedzi, złożyć obietnicę, ale nie mógł. Jeszcze nie teraz.
Asmund śledził każdy ruch młodzieńca. Widział, jak przyciska ręce do boków, że już otwierał usta, a potem ugryzł się w język.
- Idź do swego króla Brind'Amoura, Luthienie Bedwyrze - rzekł po krótkiej chwili przywódca Huegotów. - W ciągu miesiąca masz mi dostarczyć oficjalny traktat, w którym Greensparrow będzie nazwany naszym wspólnym wrogiem. - Asmund usadowił się wygodniej na krześle, uśmiechając się krzywo. - Przybyliśmy po wojnę, w imię naszego Boga i zgodnie z jego wolą - oświadczył, przypominając w ten niezbyt subtelny sposób, że Luthien ma do czynienia z bezwzględnymi wojownikami. - Dlatego będziemy walczyć. Dostarcz ten traktat, inaczej nasze galery spustoszą wasze wschodnie wybrzeże, tak jak wcześniej zaplanowaliśmy.
Luthien również chciał zareagować na to wyzwanie, odwzajemnić pogróżkę zapowiedzią, że wiele okrętów wojennych Eriadoru będzie się bronić przed Huegotami. Był jednak wystarczająco roztropny, by tego nie czynić.
- Miesiąc? - zagadnął sceptycznie. - W ciągu miesiąca ledwo zdążę dotrzeć do Caer MacDonald i wrócić stamtąd. Tydzień do Gybi...
- Trzy dni okrętem - poprawił go Asmund.
- I dziesięć dni forsownej jazdy - dorzucił Luthien, usiłując nie myśleć o cierpieniu galerników, którego z pewnością by zaznali, przewożąc go tak daleko w tak szybkim tempie.
- Wyślę twojego brata do Gybi w charakterze emisariusza - ustąpił Asmund.
- Wyślij go do Chalmbers, dokładnie na zachód od tego miejsca - poprosił Luthien. - To oznaczałoby krótszą jazdę w drodze powrotnej z Caer MacDonald.
Asmund skinął głową.
- Miesiąc, Luthienie Bedwyrze, i ani dnia więcej!
Luthienowi zabrakło argumentów.
Dobiwszy targu, Asmund odprawił go, podobnie jak Ethana, który miał poczynić przygotowania, by Luthien, Katerin, Oliver i brat Jamesis zostali odeskortowani z powrotem na Eriador. Pozostała pięćdziesiątka Eriadorczyków zachowywała status jeńców, ale Luthienowi udało się uzyskać obietnicę, że nie będą źle traktowani i otrzymają wolność, jeśli traktat zostanie dostarczony.
W ciągu godziny okręt był gotowy do drogi. Troje towarzyszy Luthiena znajdowało się na pokładzie, ale młody Bedwyr zwlekał, gdyż chciał porozmawiać ze swoim bratem na osobności.
Ethan wydawał się bardzo zażenowany, zakłopotany sytuacją, wyborami, których dokonał, i swoją rolą w huegockich najazdach.
- Nie wiedziałem - przyznał. - Myślałem, że wszystko jest tak jak dawniej, że Greensparrow nadal włada Eriadorem.
- Czy to są przeprosiny? - zagadnął Luthien.
- Wyjaśnienie - odparł Ethan. - I nic więcej. Nie kontroluję poczynań moich huegockich braci. Co to, to nie. Oni tolerują mnie tylko dlatego, że wykazałem się bitewnymi umiejętnościami i odwagą, a także z powodu historii Gartha Rogara.
- Naprawdę pojechałem na południe, żeby cię odnaleźć - powiedział Luthien.
Ethan kiwnął głową i wydawało się, że docenia ów fakt.
- Tylko że ja wcale nie pojechałem na południe - odparł. - Gahris rozkazał mi udać się do Port Charley, a potem popłynąć do Carlisle, gdzie miałem otrzymać podrzędne stanowisko w armii Avon i zostać wysłany do Królestwa Duree.
- Żeby walczyć wraz z gaskońską armią w ich wojnie - wtrącił Luthien, który dobrze pamiętał tamte dni.
Ethan przytaknął.
- Żeby walczyć i zapewne zginąć w tej odległej krainie. Ale ja nie pogodziłem się z banicją i sam wybrałem miejsce wygnania.
- U Huegotów? - zapytał Luthien z niedowierzaniem.
Ethan potrząsnął głową i uśmiechnął się.
- W osadzie Kres Lądu - wyjaśnił. - Przez pewien czas jechałem z Bedwydrin na południe, potem skręciłem na wschód, przez Pokos MacDonalda. Moim celem była wioska Gybi, gdzie zapłaciłem sporą sumkę, żeby potajemnie odtransportowano mnie na wyspę Colonsey. Wierzyłem, że mogę spokojnie żyć w Kresie Lądu. Tam ludzie nie zadają zbędnych pytań.
- Ale zjawili się Huegoci i zniszczyli osadę - rzekł Luthien. Zaczął mówić o prawdopodobnej śmierci wielu Eriadorczyków, a jego głos przybrał oskarżycielski, ponury ton.
Ethan pokręcił głową i przerwał bratu snucie błędnych przypuszczeń.
- Kres Lądu po dziś dzień pozostaje nietknięty - odparł. - Żaden mężczyzna i żadna kobieta z tej osady nie poniosła najmniejszego uszczerbku ani nie została wzięta do niewoli.
- Więc jak...
- Moja łajba nie dopłynęła tam, ponieważ zatonęła podczas sztormu - wyjaśnił Ethan. - Huegoci wyciągnęli mnie z morza. Czysty przypadek sprawił, że znaleźli się w pobliżu, a pomyślnym zbiegiem okoliczności kapitanem tego okrętu okazał się Torin Rogar.
Luthien przeniósł ciężar ciała na pięty. Przez dłuższą chwilę analizował słowa brata.
- Pomyślny zbieg okoliczności dla ciebie - rzekł. - I chyba dla Eriadoru.
- Cieszy mnie to, co mi opowiedziałeś o Eriadorze - powie-dział Ethan, odwiązując Ślepego Siepacza i wręczając go Luthieno-wi. - I jestem z ciebie dumny, Luthienie Bedwyrze. To ty powinieneś nosić miecz rodu Bedwyrów. - Twarz Ethana zrobiła się posępna i nieustępliwa. - Ale zrozum, że teraz jestem Huegotem - oznajmił - a nie członkiem twojej rodziny. Dostarcz traktat mojemu królowi, bo w przeciwnym razie będziemy - ja też - walczyć z wami.
Luthien wiedział, że słowa Ethana stanowią obietnicę, nie pogróżkę, i wierzył w tę obietnicę.
Rozdział 11
POLITYKA
Trudno było uwierzyć, że w niespełna dwa tygodnie po opuszczeniu huegockiego obozowiska na Colonsey Luthien i Oliver ujrzeli w oddali wielki gmach Ministerstwa Caer MacDonald. Pokonali setki mil drogą morską i lądową, toteż Wodny Tancerz i Łachman bardzo wychudły. Katerin nie przybyła z przyjaciółmi. Popłynęła galerą na południe od Gybi, razem z Ethanem i bratem Jamesisem; kierowali się do Chalmbers, eriadorskiego miasta portowego.
- Droga powrotna powinna być łatwiejsza - rzekł Luthien do swojego wyczerpanego towarzysza. - Wykorzystamy magiczne sztuki Brind'Amoura, żeby przekroczyć tę ziemię. Być może nasz król dotrzyma nam towarzystwa, żeby osobiście podpisać traktat z Asmundem z Isenlandii.
Oliver skwitował wieczny optymizm młodego Bedwyra kwaśną miną. Przez całą drogę usiłował studzić zapał Luthiena, zgasić jego euforię wizją nader realnych przeszkód, których młodzieniec najwyraźniej nie brał pod uwagę. Dotychczas Oliver starał się robić to subtelnie, lecz nie osiągnął zamierzonego skutku.
Ściągnął lejce Łachmana. Luthien wstrzymał Wodnego Tancerza i przystanął obok niziołka. Patrzył w to samo miejsce, co Oliver, na wielką katedrę. Pomyślał, że niziołek chce się przez chwilę ponapawać imponującym widokiem miasta, które stało się ich domem.
- Brind'Amour się nie zgodzi - powiedział bezceremonialnie Oliver.
Luthien omal nie spadł ze swojego wierzchowca. Z otwartymi ustami wpatrywał się w filigranowego towarzysza.
- Mój gamoniowaty przyjacielu - zaczął wyjaśniać niziołek - jest pewien mały problem związany z traktatem.
Luthien sądził, że Oliver mówi o traktacie, który mieli podpisać z Asmundem. Czyżby niziołek twierdził, że Brind'Amour nigdy nie zgodzi się na warunki porozumienia z Huegotami? Młody Bedwyr chciał już rozpocząć dyskusję na ten temat, ale Oliver tylko przewrócił oczami, spiął Łachmana i zmusił chuderlawego, żółtego kuca do kłusu.
W godzinę później dwaj przyjaciele stali przed Brind'Amourem w sali audiencyjnej. Luthien radośnie relacjonował szczegóły dotyczące spotkania z Huegotami i możliwości zawarcia traktatu. Stary czarnoksiężnik władający Eriadorem rozpromienił się na wieść o tym, że Huegoci nie sprzymierzyli się z Greensparrowem, ale stopniowo rzedła mu mina i w miarę jak młody Bedwyr opowiadał, coraz częściej spoglądał na bardziej obytego w świecie Olivera.
- Musimy tylko w ciągu miesiąca dostarczyć traktat królowi Asmundowi - dokończył Luthien, zupełnie nie zwracając uwagi na ponury nastrój rozmówców. - I niech Greensparrowa diabli wezmą!
Jeśli młody Bedwyr spodziewał się, że Brind'Amour będzie skakał z radości, to srodze się rozczarował. Król Eriadoru usiadł wygodniej na wysokim krześle i, pocierając białą brodę, spoglądał w pustkę.
- Czy mam napisać ci projekt? - zapytał Luthien z nadzieją w głosie, chociaż zaczynał już pojmować, że coś jest nie w porządku.
Brind'Amour spojrzał mu prosto w oczy.
- Jeżeli to zrobisz, musisz jeszcze wystosować odpowiednie wyjaśnienie do naszych gaskońskich sojuszników - odparł.
Luthien nie rozumiał, o co chodzi. Popatrzył na Olivera, który tylko wzruszył ramionami i ponownie przypomniał młodzieńcowi, że na przeszkodzie może stanąć pewien inny traktat.
Nagle Luthien pojął, że Oliver nie wątpił w możliwość zawarcia porozumienia między Brind'Amourem i Asmundem, lecz nawiązywał do już podpisanego traktatu.
- Nic nie jest takie łatwe, jak mógłby pomyśleć jakiś gamoń - rzekł sucho niziołek.
Luthien zdecydował, że będzie musiał pomówić z Oliverem o tej aluzji do gamonia, ale na razie ani pora, ani miejsce nie nadawały się do takiej pogawędki.
- Chodzi o traktat podpisany przeze mnie i księżnę Mannington, reprezentującą Greensparrowa - uściślił Brind'Amour. - Nie toczymy wojny z Avon, a nasz rozejm nie zawiera klauzuli dotyczącej dopuszczalnych inwazji.
Luthien poczuł się boleśnie dotknięty ironią Brind'Amoura. Oczywiście, rozumiał konieczność pragmatycznego podejścia do sprawy, ale uważał, że Greensparrow już wielokrotnie złamał traktat.
- Dolina Souglesa - rzekł posępnie. - I Menster. Czyżbyś zapomniał?
Brind'Amour natychmiast pochylił się do przodu z płonącym wzrokiem.
- Nie zapomniałem! - wrzasnął i sama siła jego głosu skłoniła Luthiena do cofnięcia się o krok. Stary czarnoksiężnik natychmiast się uspokoił i wyprostował. - W obu przypadkach były to najazdy cyklopów - oświadczył.
- Ale wiemy, że stał za nimi Greensparrow - odparł Luthien, głosem pełnym determinacji, frustracji i gniewu.
- Wiedzieć, a móc udowodnić, to dwie zupełnie inne rzeczy - zauważył Oliver.
- Faktycznie - potwierdził król. - I z czysto moralnego punktu widzenia zgadzam się z tobą - powiedział do Luthiena. - Nie miałbym żadnych skrupułów, prowadząc wspólnie z huegockimi sojusznikami wojnę przeciw królowi Avon. Jednak w sensie politycznym narażalibyśmy się w ten sposób na druzgocącą klęskę. Każdy atak na Avon zostałby bardzo źle przyjęty przez lordów Gaskonii, gdyż przerwałby ich handel z dwoma naszymi królestwami i ośmieszył wsparcie udzielone nam przez nich podczas poprzedniej wojny, gdy znaleźliśmy się w roli ofiar. Obawiam się, że tym razem nie pomogliby nam. Może nawet zaoferowaliby jakieś okręty wojenne Greensparrowowi, żeby szybko położyć kres tej wojnie, a zwłaszcza zagrożeniu ze strony Huegotów.
Luthien zacisnął pięści. Spojrzał na Olivera, który tylko wzruszył ramionami, a potem znowu na Brind'Amoura, chociaż był tak wściekły, że zamiast wyraźnych kształtów widział przed sobą czerwoną ścianę.
- Jeżeli nie sprzymierzymy się z Asmundem - wycedził powoli, akcentując każde słowo - zostaniemy zmuszeni do toczenia wojny z Huegotami.
Brind'Amour zgodził się z tą oceną sytuacji; kiwnął głową i zachichotał cicho.
- I to jest największa ironia losu - odparł. - Czy byłoby możliwe, by Eriador połączył się z Avon, aby wspólnie walczyć przeciw Huegotom?
Luthien aż stanął na czubkach obcasów.
- Och, tak - zapewnił go Brind'Amour. - Kiedy ty byłeś w drodze, dotarł do mnie emisariusz króla Greensparrowa, błagając o sojusz przeciw uciążliwym barbarzyńcom z Isenlandii.
- Ale co z Menster? - zaprotestował Luthien. - I z Doliną Souglesa i wszystkimi innymi masakrami dokonanymi przez...
- Przez jednookich - przerwał Oliver. - Najmocniej przepraszam - dodał szybko, widząc groźne ogniki w oczach Luthiena.
- Ja tylko odgrywam rolę gaskońskiego ambasadora.
- Cyklopów podjudzanych przez Greensparrowa! - warknął do niego Luthien.
- Ty to wiesz i ja to wiem - odparł niziołek - ale jeśli chodzi o Gaskończyków, to zupełnie inna historia.
- Oliver dobrze gra swoją rolę - zauważył Brind'Amour.
Luthien westchnął głęboko, usiłując stłumić narastającą irytację.
- Greensparrow stoi za tymi najazdami - rzekł eriadorski król, żeby go pocieszyć.
- Greensparrow nigdy się nie pogodzi z niepodległością Eriadoru - odparł Luthien.
- Trudno - rzekł Brind'Amour. - Będziemy postępować z nim tak, jak się da. Kiedy was nie było, nasze oddziały nie próżnowały. Siobhan i Przecinacze pracowali z krzatami króla Bellicka dan Burso i odkryli miejsce, w którym znajduje się duże obozowisko cyklopów.
- Zatem sprzymierzamy się z Greensparrowem przeciw Huegotom na morzu, w górach zaś będziemy walczyć z jego sojusznikami - rzekł Luthien z niesmakiem.
- Mówiłem ci, że nie będziesz przepadał za polityką - zauważył Oliver.
- Na dzień dzisiejszy nie wiem, co zrobimy - odpowiedział Brind'Amour. - Ale kiedy reprezentuje się całe królestwo, przy każdym posunięciu należy uwzględnić mnóstwo czynników.
- Z pewnością zaatakujemy cyklopów - oświadczył Luthien.
- To zrobimy - z przyjemnością zapewnił go Brind'Amour.
- Nie sądzę, żeby nasi gaskońscy sprzymierzeńcy protestowali przeciw jakiejkolwiek wojnie między Eriadorem i cyklopami.
- Jednoocy, tfu! - splunął Oliver. - U nas, w Gaskonii, uważa się cyklopowe oko za najlepszy cel dla łuczników.
Luthien nie był całkiem usatysfakcjonowany, ale zdawał sobie sprawę, że zaangażował się w coś wykraczającego poza jego osobiste pragnienia. Musiał się zadowolić obecnym stanem rzeczy; zresztą mógł liczyć przynajmniej na rychłe pomszczenie ludu Menster.
Ale gdy wraz z Oliverem opuszczał salę audiencyjną, zamierzając poszukać Siobhan, coś innego nie dawało mu spokoju. Miał nieco więcej niż dwa tygodnie, żeby dostarczyć traktat, w przeciwnym razie Eriador kolejny raz znajdzie się w stanie wojny z Huegotami, a Luthien będzie musiał się bić z własnym bratem.
Oliver nie odstępował na krok przygnębionego przyjaciela przez resztę dnia, począwszy od długiego, spokojnego pobytu w „Krzatelfie” aż do przechadzki wzdłuż zewnętrznego muru miasta. Luthien prawie się nie odzywał, a niziołek nie zmuszał go do tego, uważając, że młodzieniec sam musi się uporać ze wstrząsającymi faktami - z przejściem Ethana na stronę Huegotów i realnością politycznej intrygi.
Tuż przed zachodem słońca, usłyszawszy wieść, że Siobhan powróci do miasta jeszcze tej nocy, Luthien nagłe się rozpogodził. Spoglądając na niego, Oliver pojął, że młody człowiek przygotował jeszcze jeden plan. Niziołek modlił się w duchu, żeby był rozsądniejszy od poprzednich.
- Czy myślisz, że Brind'Amour sprzymierzyłby się z Huegotami, gdyby Greensparrow jako pierwszy pogwałcił traktat? - zapytał Luthien.
Oliver z rezerwą wzruszył ramionami.
- Przychodzą mi do głowy lepsi sojusznicy niż handlarze żywym towarem - powiedział. - Ale gdyby w grę wchodziła możliwość klęski Greensparrowa, to sądzę, że dałby się przekonać. - Przez krótką chwilę Oliver podejrzliwie obserwował Luthiena, a zwłaszcza jego ironiczny uśmiech. - Wpadłeś na pomysł, żeby zachęcić Greensparrowa do działań przeciw Eriadorowi? - zagadnął niziołek. - Myślisz, że uda ci się go skłonić do zerwania traktatu?
Luthien potrząsnął głową.
- Greensparrow już złamał postanowienia traktatu - upierał się - choćby podburzając cyklopów przeciw nam. Musimy tylko zdobyć dowód tego spisku, i to szybko.
- A jak zamierzasz to zrobić? - chciał wiedzieć Oliver.
- Udamy się do źródła - wyjaśnił Luthien. - Siobhan wróci tej nocy z informacjami o obozowisku jednookich. Brind'Amour bez wątpienia natychmiast zarządzi akcję przeciw tej grupie. My musimy tylko dostać się tam jako pierwsi i zdobyć ten dowód.
Oliver był zbyt zaskoczony, żeby od razu odpowiedzieć. Nie uszło jednak jego uwadze, że Luthien użył liczby mnogiej.
Rozdział 12
ŻYWY DOWÓD
Luthien i Oliver sunęli ramię w ramię w kierunku skały. W dole, na kamienistej polanie otoczonej sosnami, głazami i skalnymi urwiskami, słychać było krzątaninę w obozowisku cyklopów. Zbliżając się do krawędzi skały, Luthien zerknął w bok i szybko ruszył ku Oliverowi, żeby ściągnąć mu z głowy duży kapelusz.
Oliver zaczął głośno protestować, ale Luthien przewidział taką reakcję i zakrył niziołkowi usta, drugą ręką zaś dał mu znak, żeby był cicho.
- Oddaj mi mój kapelusz - szepnął niziołek.
Luthien spełnił to żądanie.
- Przyjmij do wiadomości - ciągnął niziołek - i twoja przyjaciółka także - dodał szybko, przypomniawszy sobie, ile razy Katerin znęcała się nad nim, - że jeśli jeszcze raz któreś z was położy swoją brudną łapę na moich ustach, mocno ją ugryzę.
Luthien przytknął palec do ściągniętych ust, a następnie gestem wskazał obozowisko cyklopów.
Obaj się podnieśli. Luthienowi wystarczyło jedynie wyprostować się, ale Oliver musiał znaleźć jeszcze jedno oparcie dla nóg.
Razem przechylili się przez krawędź skały i spojrzeli z góry na jednookich. Z tej perspektywy obóz wydawał się niemal nierzeczywisty, zbyt żywy i jasny na tle ciemnej nocy. Dwaj towarzysze dostrzegli kilkanaście małych ognisk, ale nawet one nie tłumaczyły nadzwyczajnego blasku na terenie obozu ani faktu, że owo światło nie było widoczne z żadnego innego punktu obserwacyjnego, zupełnie jakby nie mogło przekroczyć granic obozu.
Luthien natychmiast zorientował się, że jego źródłem musi być magia, wiedział jednak, że cyklopi nie stosują czarów. Jednookie bestie z pewnością nie były dość inteligentne, by móc zgłębić tajniki sztuk magicznych.
Mimo to młody Bedwyr nie mógł podważyć świadectwa własnych oczu. Wszystko na tej polanie - dziesiątki kręcących się po obozie cyklopów, nieregularne zarysy wielu kamieni, stojak z bronią na skalnej ścianie naprzeciwko ich punktu obserwacyjnego - było widoczne z niezwykłą wyrazistością.
Luthien spojrzał na Olivera, który tylko wzruszył ramionami, równie zaskoczony.
- Cyklop-czarnoksiężnik? - wymamrotał niziołek.
Obaj ponownie zwrócili się w stronę obozowiska i oto znaleźli odpowiedź: ujrzeli barczystego mężczyznę o wydatnym brzuchu, śmiejącego się podczas rozmowy z dużym cyklopem. Nieznajomy miał na sobie ciemny, bogato zdobiony płaszcz, który sięgał mu do kolan. Pomimo dużej odległości Luthien dostrzegł połysk jego pończoch, świadczący o tym, iż uszyto je z jedwabiu lub innego egzotycznego i drogiego materiału, a klamerki butów lśniły jak najczystsze srebro.
- U tego naliczyłem dwoje oczu - szepnął Oliver.
Luthien kiwnął głową. Nie rozpoznał tego człowieka, ale wyczuwalna obecność magii i bogato zdobione, królewskie szaty kazały mu wierzyć, że potrafi odgadnąć tytuł owego mężczyzny. To był jeden z książąt Greensparrowa. Właśnie takiego dowodu potrzebował Brind'Amour.
Wciąż się śmiejąc, mężczyzna mocno klepnął cyklopowego towarzysza w plecy, a potem podniósł rękę i włożył oblamowaną futrem czapkę ze złotymi, naszytymi z przodu insygniami. Włosy miał gęste i siwe. Kolejny cyklop podszedł do niego i wręczył mu potężny kufel. Mężczyzna uniósł go do pozbawionej zarostu twarzy i opróżnił jednym haustem.
Trochę cieczy rozlało się po wydatnych policzkach mężczyzny. Cyklop wybuchnął śmiechem, nieznajomy poszedł w jego ślady.
- Brind'Amour będzie się śmiał jeszcze głośniej, kiedy dostarczymy mu tego typka do Caer MacDonald - szepnął Luthien.
- Jak mamy go dopaść? - Oliver zadał oczywiste pytanie. Jeżeli naprawdę mieli do czynienia z czarnoksiężnikiem, pochwycenie go w zbliżającej się bitwie byłoby właściwie niemożliwe.
Luthien uśmiechnął się krzywo i podniósł brzeg swojego cudownego, karmazynowego płaszcza. Karmazynowy Cień mógł przecież wejść do obozowiska niepostrzeżenie, nawet przy bardzo jasnym świetle!
- Masz zamiar wślizgnąć się do środka i porwać go? - zapytał Oliver z niedowierzaniem w głosie.
- Możemy to zrobić - odparł Luthien.
Oliver jęknął cicho, przekręcił się, tak, aby oprzeć się plecami o skałę, i zsunął się z krawędzi.
- Dlaczego zawsze mówisz „my”? - zagadnął. - Może powinieneś sobie znaleźć innego partnera.
- Ależ Oliverze - zaprotestował Luthien, stając obok przyjaciela i uśmiechając się szeroko. - Tylko ty zmieścisz się pod tym płaszczem.
- Och, szczęściarz Oliver - burknął niziołek.
Oddalili się od obozu, żeby poinformować elfy o swoim zamiarze - w okolicy przebywało ponad dwieście krzatów oraz czterdzieści elfów i półelfów, włącznie z Siobhan i grupą zwiadowców znaną jako Przecinacze. Pierwotny plan zakładał szybkie wdarcie się do obozu z okrzykami „Dolina Souglesa!” na ustach i wymordowanie wszystkich cyklopów. Z pomocą Siobhan Luthienowi udało się odwieść porywcze krzaty od tego pomysłu. Przekonał ich, żeby pohamowali swe zapędy, dopóki nie uda im się znaleźć potrzebnego dowodu.
Niebawem młody Bedwyr i Oliver wrócili do swojego punktu obserwacyjnego i czekali, aż większość jednookich uśnie, a światło, choć trochę osłabnie. Minęła jedna godzina, potem druga. Pas niknącego księżyca sunął nisko po zachodnim niebie i wkrótce pochłonęły go niespokojne, ciemne chmury. Dwaj przyjaciele wyczuli pod stopami dudnienie odległego grzmotu.
Mężczyzna, w którym Luthien rozpoznał księcia, wciąż śmiał się i popijał. Siedząc przy ognisku, grał w kości z garstką prymitywnych cyklopów. Nawet mając na sobie magiczny płaszcz, Luthien nie mógł marzyć o zbliżeniu się do niego bez walki.
Nagle w zachowaniu nieznajomego zaszła zmiana. Mężczyzna beknął głośno i wstał, otrzepując płaszcz z gałązek i kurzu. Wysączywszy trunek do dna, znowu beknął, oddalił się od środka obozu i udał na prawo, znalazłszy się tuż pod obserwującymi go przyjaciółmi.
- Co ma być, to będzie... - wyszeptał Oliver.
Wraz z Luthienem zsunęli się po skale z drugiej strony i zaczęli się skradać w ciemnościach, obrawszy taki kierunek, by móc zastąpić drogę mężczyźnie. Niebawem zaczęli podążać za stałym źródłem dźwięków i zobaczyli, że mężczyzna stoi obok drzewa i przytrzymuje się go jedną ręką, drugą zaś unosi przednią połę płaszcza. Znajdował się w odległości dwudziestu metrów od obozu, przy czym większy odcinek tej drogi zawalony był splątanymi zaroślami i drzewami.
- Nie podchodź zbyt blisko - ostrzegł niziołek. - Zdaje się, że on ma jakąś broń miotającą pociski.
Luthien tłumił nerwowy chichot, ostrożnie przemierzając kolejne centymetry. Zamarł w bezruchu, nadepnąwszy na patyczek, który pękł z trzaskiem. Oliver również znieruchomiał, a na jego twarzy odmalowało się przerażenie.
Wkrótce dwaj towarzysze zrozumieli, że niepotrzebnie się przejmują. Chociaż pijany mężczyzna stał zaledwie kilka metrów dalej, nie zdawał sobie sprawy z ich obecności. Luthien rozważał rozmaite warianty. Gdyby rzucił się na księcia i mocno go zdzielił, ale nie zdołał powalić, krzyk napadniętego bez wątpienia zaalarmowałby cyklopów. Nie mógł też zaatakować mieczem, gdyż chciał ująć tego człowieka żywego.
Uznał, że wystarczająca będzie pogróżka. Rozglądając się za Oliverem, który jakby zapadł się pod ziemię, młody Bedwyr wyciągnął Ślepego Siepacza. Nie miał odwagi zawołać przyjaciela, dlatego odetchnął głęboko, żeby się uspokoić, a potem szybko podbiegł do nieznajomego i zamierzył się na niego brzeszczotem.
- Cicho! - rozkazał ochrypłym szeptem, przykładając palec do ściągniętych warg.
Mężczyzna spojrzał na niego z zaciekawieniem, ale po chwili powrócił do przerwanego zajęcia, jakby nawet nie brał pod uwagę możliwości porwania.
Luthien pomachał mieczem, wytrącając nieznajomego z odrętwienia. Tamten, przestraszony, otworzył szeroko oczy i wyprostował się. Obawiając się jego krzyku, Luthien rzucił się do przodu, zamierzając przystawić mu miecz do gardła.
Jednak przeciwnik okazał się szybszy i wykonał prostszy manewr. Oderwał rękę od drzewa, zatoczył nią łuk, wyszarpnął z płaszcza jakiś talizman i cisnął go w dół, w okamgnieniu wytwarzając przed sobą pole lśniącego błękitu.
Luthien był zanadto rozpędzony, by zdążyć zareagować. Czubek Ślepego Siepacza uderzył w pole i zaiskrzył, po czym miecz został gwałtownie odrzucony, przeleciał nad głową Luthiena i boleśnie ugodził go w ramię. Mimo to Luthien wciąż parł naprzód, ale i on nie zdołał przeniknąć ochronnej tarczy. Jęknął i zasłonił się ramieniem, zaledwie ocierając się o błękitne światło. Jednak to wystarczyło, by za sprawą magii poleciał w tył i wyrżnął w drzewa.
Rubaszny śmiech czarnoksiężnika urwał się nagle, gdyż mężczyzna poczuł, iż coś kłuje go w brzuch. Spojrzał w dół i zobaczył Olivera, który stał z boku i szturchał go rapierem.
- Aha! - rzekł. - Obszedłem twoje głupie sztuczki i jestem w środku tej sprytnej zapory. - Promienny uśmiech Olivera nagle przerodził się w grymas, gdy niziołek spojrzał na ziemię. - A moje jakże piękne buty są mokre! - zaskowyczał.
Mężczyzna poruszał się szybko, tak jak Oliver, który zamierzał pchnąć go z większą siłą. Niestety, niziołek stwierdził z przerażeniem, że jedno słowo czarnoksiężnika przeobraziło klingę jego rapiera w żywego węża, który natychmiast go zaatakował!
W dodatku potężne i silne ręce czarnoksiężnika również sunęły ku niziołkowi! Zbliżały się wprost do jego gardła!
Oliver wrzasnął i rzucił rapier nad głowę, a potem usiłował zrobić unik. Jednak do ataku nie doszło, bowiem przemieniona w węża klinga uderzyła w ochronne pole i odbiła się od niego, po czym wyrżnęła czarnoksiężnika prosto w twarz. Teraz to książę Resmore krzyknął i gorączkowo wyciągnął ręce, by pochwycić wijącego się płaza.
Oliver dał susa między nogi przeciwnika, odwrócił się i złapał go za poły płaszcza. Powędrował w górę w zastępstwie węża, którego mężczyzna rzucił na ziemię, następnie złapał się ucha czarnoksiężnika. Ten szarpnął głową do tyłu i otworzył usta do krzyku. Oliver natychmiast wepchnął mu wolną rękę do buzi.
Luthien obszedł brzeg ochronnej tarczy, nie wypuszczając Ślepego Siepacza z ręki. Cyklopi z obozowiska już biegli w ich kierunku, wykrzykując imię „Resmore”. Luthien wiedział, że muszą uciekać, i to szybko. Jeśli czarnoksiężnik Resmore stawiałby opór, Luthien zamierzał go zabić.
- Moje rękawice są skórzane, prawda? - zagadnął Oliver.
- Tak.
- Ale on się przez nie przegryza! - zapiszczał niziołek. Wyciągnął rękę, gdy tymczasem książę-mag nie marnował czasu.
- A'ta'arrefi! - zawołał.
Zaledwie dwadzieścia metrów dalej wyła czereda jednookich.
Dwoma wielkimi susami Luthien zbliżył się do mężczyzny i wymierzył mu potężny cios w szczękę, tak, że Resmore osunął się na ziemię, a Oliver musiał odskoczyć i runął na gałęzie.
- Jednoocy! - jęknął niziołek, podźwignąwszy się na nogi. Kiedy zerknął na rapier i przekonał się, że klinga jest cała, znów wstąpiła w niego nadzieja. - Zabieraj jego głupią czapkę i uciekajmy stąd!
Luthien potrząsnął obolałą, potłuczoną ręką. Miał zamiar posłuchać Olivera, uświadomiwszy sobie, że insygnia na czapce będą wystarczającym dowodem. Zatrzymał się jednak, gdy usłyszał kolejne słowa niziołka.
- Czujesz to, co ja czuję? - zapytał Oliver.
Luthien mógł odpowiedzieć twierdząco. Znał ten siarkowy, nieprzyjemny odór aż za dobrze. Zerknął na przyjaciela, a potem i obrócił się, żeby spojrzeć przez jego ramię na wirującą kulę pomarańczowych płomieni, która szybko przybierała kształt dwunożnego psa o kozich rogach i oczach płonących czerwienią ogni piekielnych.
- Och, tylko nie to - jęknął osaczony niziołek.
Ryk potwora rozdarł nocną ciszę.
- Niech zgadnę - rzekł ironicznie Oliver. - Czyżby A'ta'arrefi?
Stwór nie był duży: mógł mierzyć niewiele ponad metr, ale jego aura, wrażenie potęgi emanujące z demona dosłownie przytłaczało patrzących. Luthien i Oliver walczyli już z wystarczającą liczbą nieczystych istot, by zdać sobie sprawę, iż znaleźli się w nielichych tarapatach. Stało się to jeszcze bardziej oczywiste, gdy A'ta'arrefi rozdziawił pełną kłów paszczę, tak szeroką, że zmieściłby się w niej cały Oliver!
Rozpędzone czarne chmury na niebie rozdarł piorun, dopełniając piekielną scenerię. Nagły rozbłysk światła uświadomił towarzyszom, że są otoczeni przez cyklopów, którzy rozwinęli się w tyralierę w lasach i, zachowując bezpieczny dystans, szeptali między sobą, iż mają do czynienia z Karmazynowym Cieniem.
Luthien prawie o nich nie myślał. Musiał skupić całą uwagę na podobnym do psa demonie.
Z potężnej paszczy stwora wynurzył się rozwidlony język. Szczeknąwszy jazgotliwie, A'ta'arrefi z oszałamiającą prędkością skoczył do przodu, jakby tańczył w tej bluźnierczej symfonii szalejącej burzy.
Oliver wrzasnął. Luthien zrobił to samo i podniósł jeszcze Ślepego Siepacza, mimo iż wiedział, że nie zdąży odparować tego ataku.
I w tym momencie został oślepiony, podobnie jak Oliver i cyklopi, albowiem piorun uderzył tuż przed nim. Luthien poczuł, że włosy stają mu dęba, a mięśnie reagują gwałtownym skurczem. Uświadomił sobie również, że straszliwa siła unosi go z ziemi. Niebawem stanął na nogi i jako tako odzyskał równowagę, ale zaraz pojął, że skoro atakuje go demon, mądrzej byłoby upaść w bok.
Jednak nie doczekał się natarcia, za to usłyszał, a potem zobaczył, że bitwa rozszerzyła się na lasy. Do jego uszu dochodził jęk strzał wypuszczanych z elfich łuków, dudnienie krzacich napastników, okrzyki zdumionych i szybko umierających cyklopów.
W końcu wyraźnie ujrzał pole bitwy i przekonał się, że z A'ta'arrefiego został tylko poczerniały, rozwidlony język leżący na ziemi u jego stóp.
Natychmiast po uderzeniu pioruna w drzewach zaszemrały krople deszczu. Luthien naciągnął kaptur karmazynowego płaszcza na głowę. Uczynił to instynktownie. Był zbyt oszołomiony, by myśleć racjonalnie.
Powrócił do rzeczywistości za sprawą jęku Resmore'a. Zwalczywszy zawroty głowy, obrócił się do pochylonego księcia. Nie potrafił powstrzymać się od śmiechu na widok Olivera, który siedział obok mężczyzny. Kręcone włosy niziołka całkiem się wyprostowały i stały dęba na głowie.
- Bum - mruknął Oliver i zwalił się na księcia.
Potrącony mężczyzna obudził się.
Luthien usiadł na nim okrakiem, żeby go unieruchomić.
- Osobiście dostarczę cię królowi Greensparrowowi - wybełkotał oszołomiony i pijany Resmore.
Luthien rąbnął go jeszcze raz, żeby mag nie hałasował, po czym położył się na ciałach nieprzytomnego księcia i niziołka i rozpostarł karmazynowy płaszcz, żeby zakryć ich wszystkich. Miał ochotę wstać i przyłączyć się do walki, ale rozumiał, że musi pozostać bierny, gdyż tylko w ten sposób dopilnuje cennego więźnia oraz uniemożliwi mu powstanie i udział w bijatyce.
Niebawem przekonał się, że wszystko idzie po myśli krzatów i elfów. Mściwość kazała im zapamiętale rąbać ofiary toporami i bić w nie młotami, a nikt nie potrafił walczyć w mroku lepiej niż elfy i nikt nie dorównywał ich łuczniczym umiejętnościom. Cyklopi dali się całkowicie zaskoczyć. Co gorsza, siedzieli w jasno oświetlonym obozowisku i teraz, w mroku, byli całkowicie oślepieni.
Luthien pomyślał, że jednak będzie musiał walczyć, gdy z zarośli wypadł przerażony cyklop i, brnąc przez coraz większe kałuże błota, sunął wprost na nich. Młody Bedwyr odwrócił się powoli, żeby przeciwnik go nie zdemaskował. Na jego oczach cyklop rozpaczliwie obejrzał się przez ramię i niemal w tym samym momencie wyrżnął w ochronne pole Resmore'a.
Jednooki poleciał do tyłu, na spotkanie parze krzatów, które błyskawicznie wyłoniły się z zarośli.
- Nie sądziłem, że odważy się zaatakować! - ryknął jeden z krzatów, gdy tylko stanął na nogi i wbił oszołomionemu cyklopowi topór w plecy.
- Ja też! - zaskowyczał drugi, zatopiwszy w czaszce jednookiego ciężki młot.
- Jego dzieci powinny być dumne! - oświadczył pierwszy krzat.
- Jego dzieci powinny być sierotami! - wykrzyknął drugi i po chwili w radosnym nastroju pobiegł ze swoim druhem, żeby odszukać kolejnych jednookich.
Luthien pochylił głowę i jeszcze szczelniej okrył się płaszczem. Doszedł do wniosku, że lepiej zrobi, nie angażując się w tę potyczkę.
Rozdział 13
DOWODY I BŁĘDY PRZESZŁOŚCI
Powrotowi do Caer MacDonald towarzyszyły okrzyki wyrażające zaspokojoną żądzę zemsty i triumfalne fanfary na murach miasta. Wieść o zwycięstwie wyprzedziła Luthiena i jego oddziały. Szeptano również między sobą, że podczas bitwy schwytano czarnoksiężnika, jednego z książąt Avon.
Luthien i Oliver nie odstępowali Resmore'a ani na chwilę i przez cały czas mieli wyciągniętą broń. Książę nie mówił wiele. Jeżeli się odzywał, to tylko po to, by wyrzucić z siebie stek przekleństw. Często przywoływał Greensparrowa, jakby sam dźwięk tego imienia miał przyprawić jego prześladowców o drżenie. Był mocno związany, a nieraz i kneblowany, ale nawet pomimo to Luthien nie odsuwał Ślepego Siepacza od jego gardła. Młody Bedwyr miał do czynienia z książętami-magami częściej, niżby sobie tego życzył, dlatego wolał nie ryzykować. Nie pragnął konfrontacji z A'ta'arrefim ani żadnym innym demonem i nie zamierzał pozwolić Resmore'owi na ucieczkę. Wszak był on żywym dowodem na to, że Greensparrow nie honoruje postanowień rozejmu.
Na drogach do Caer MacDonald ustawiły się rzędy mężczyzn, kobiet i wielu, wielu dzieci witających zwycięski korowód. Siobhan i Shuglin znajdowali się na jego czele, Przecinacze tworzyli szereg za swoją przywódczynią, a za Shuglinem szło dwadzieścia krzatów. Pośrodku tego silnego oddziału kroczyli Luthien, Oliver i ich najcenniejszy więzień. Kolejna dwudziestka krzatów szła z tyłu, pilnując kilkunastu obdartych cyklopów. Gdyby brodatym istotom dano wolną rękę, cyklopi zostaliby wyrżnięci już w górach, ale Luthien i Siobhan zdołali przekonać krzaty, że jeńcy mogą się okazać ważnym czynnikiem dla polityki kraju. Reszta brodatych krzatów wraz z kolejnym tuzinem jednookich więźniów pozostała w Żelaznym Krzyżu i zmierzała w kierunku DunDarrow, by powiadomić o zwycięstwie króla Bellicka dan Burso.
Kiedy korowód kroczył naprzód, zewsząd rozbrzmiewały radosne okrzyki. Wielu stojących przy głównej drodze ludzi rzucało srebrne monety i podsuwało przybyszom wyborne wino lub piwo albo talerze pełne jedzenia.
Oliver rozkoszował się tą chwilą, a raz nawet stanął na grzbiecie swego kuca i pokłonił się nisko tłumowi, wymachując wielkim kapeluszem. Luthien usiłował zachować stoicki spokój i czujność, ale nie mógł się powstrzymać od uśmiechu. Za to znajdujący się na czele kolumny Siobhan i Shuglin nie zwracali zbytniej uwagi na wiwatujących ludzi. Tych dwoje pochodziło z ras, które wiele wycierpiały z rąk Greensparrowa. Pobratymcy Shuglina, ci, którzy niegdyś zostali ujęci, spędzali długie lata w niewoli, wykonując rzemieślnicze prace dla rządzącej elity i klasy kupieckiej, dopóki byli przydatni, potem zaś ich właściciele mieli wymówkę, by wysłać ich do morderczej harówki w kopalniach. Ludowi Siobhan przez ostatnie dwie dekady nie wiodło się lepiej. Elfów nie było dużo na Wyspach Morza Avon - większość uciekła stąd w nieznane na wiele lat przed dojściem Greensparrowa do władzy - ale te, które schwytano za panowania niegodziwego króla, oddawano do bogatych domów, gdzie pełniły rolę służących i konkubin. Z racji mieszanej, w połowie elfiej i w połowie ludzkiej krwi, Siobhan znajdowała się na najniższym szczeblu rasowej hierarchii Greensparrowa i przez wiele lat służyła despotycznemu kupcowi, który bił ją i gwałcił, ilekroć przyszła mu na to ochota.
Dlatego tych dwojenie uśmiechało się i nie weseliło. Dla Luthiena zwycięstwo przyszło w momencie, gdy ogłoszona została niepodległość Eriadoru. Dla Shuglina i Siobhan zwycięstwo oznaczałoby dopiero zatknięcie głowy Greensparrowa na wysokiej tyczce.
Nie zadowoliłoby ich nic innego.
Król Brind'Amour spotkał ich na placu otaczającym Ministerstwo. Rozmyślnie minął Siobhan i Shuglina, podnosząc rękę na znak, że powinni zaczekać z opowiedzeniem swoich historii. Przeszedł się wzdłuż szeregu. Nie odrywał oczu od jednego mężczyzny i zatrzymał się, gdy stanął twarzą w twarz z jeńcem.
Wyciągnął rękę i usunął knebel z ust mężczyzny.
- On jest czarnoksiężnikiem - ostrzegł go Luthien.
- Nazywa się Resmore - dorzucił Oliver.
- Jeden z książąt Greensparrowa? - Brind'Amour zagadnął jeńca, ale Resmore tylko chrząknął coś z oburzeniem i dumnie uniósł swoją nalaną twarz.
- Miał na sobie to - rzekł Oliver, wręczając królowi czapkę z insygniami. - Nie musiałem specjalnie się wysilać, żeby ją zabrać.
Kwaśna mina Luthiena była aż nadto wyraźna, toteż niziołek starał się nie spuszczać wzroku z króla.
Brind'Amour wziął czapkę i obracał ją w rękach, wpatrując się w emblemat: dziób okrętu wyrzeźbiony na podobieństwo ogiera, który stawał dęba, miał rozdęte nozdrza i dzikie ślepia.
- Newcastle - rzekł spokojnie eriadorski władca. - Jesteś księciem Resmore z Newcastle.
- Przyjacielem Greensparrowa, który włada całym archipelagiem Wysp Morza Avon! - odparł zacietrzewiony Resmore.
- Jestem pewien, że także króla Gaskonii - dodał ironicznie Oliver.
- Wbrew postanowieniom traktatu - Brind'Amour łagodnie przypomniał Resmore'owi, uśmiechając się na myśl o przejęzyczeniu księcia. - Na mocy tego układu Greensparrow jest królem Avon, a Brind'Amour włada Eriadorem. A może uważasz, że ów traktat nie obowiązuje?
Resmore aż się spocił, uświadomiwszy sobie swój błąd.
- Ja tylko chciałem... - wyjąkał i urwał w połowie zdania. Wziął głęboki oddech, żeby się uspokoić, i kolejny raz dumnie uniósł podbródek. - Nie macie prawa mnie przetrzymywać - oświadczył.
- Zostałeś ujęty w uczciwej walce - zauważył Oliver. - Ujęty przeze mnie.
- Bezprawnie! - protestował Resmore. - Byłem w górach, wedle prawa na gruncie neutralnym dla obu naszych królestw!
- Znalazłeś się po eriadorskiej stronie Żelaznego Krzyża - przypomniał mu Brind'Amour. - Niecałe dwadzieścia mil od Caer MacDonald.
- Nie są mi znane żadne klauzule w naszym traktacie, które zabraniałyby... - zaczął Resmore.
- Byłeś z cyklopami - natychmiast przerwał mu Luthien.
- Powtórzę, że zgodnie z ustaleniami traktatu...
- Do diabła z twoim traktatem! - wrzasnął Luthien, chociaż Brind'Amour starał się go uspokoić. - Jednoocy plądrowali nasze wioski, mordowali niewinnych ludzi, nawet dzieci. Twierdzę, że podjudzał ich do tego twój łajdacki król!
Sto osób głośno poparło oświadczenie Luthiena, ale nie było wśród nich Brind'Amoura. Doświadczony w sprawach polityki król Eriadoru znowu starał się wszystkich uspokoić, obawiając się, że rozwścieczony tłum powiesi więźniów, zanim uda się zebrać dowody.
- Odkąd to jednoocy potrzebują zachęty ludzi, żeby najeżdżać i plądrować? - zapytał Resmore z sarkazmem w głosie.
- Możemy udowodnić, że grupa, z którą zostałeś schwytany, brała udział w najazdach - odparł Brind'Amour.
- O których nic mi nie wiadomo - chłodno odparował Resmore. - Przebywałem z nimi zaledwie kilka dni i przez ten czas nie opuszczali gór, dopóki wy nie napadliście na nich bezprawnie. Zatem kto jest najeźdźcą?
Ostatnia uwaga sprawiła, że błękitne oczy Brind'Amoura groźnie zabłysnęły.
- Gładkie słowa, książę Resmore - rzekł ponuro. - Zapewniam cię jednak, że pozbawione wartości. W masakrze znanej jako rzeź w Dolinie Souglesa użyto magii. Ci, którym nie są obce takie moce, wciąż wyczuwają jej ślady.
Nader przejrzysta sugestia, iż Brind'Amour również jest czarnoksiężnikiem, wywarła na księciu niemałe wrażenie.
- Twojej roli w tych atakach można łatwo dowieść - ciągnął Brind'Amour - a szyja czarnoksiężnika nie jest odporniejsza na sznur od szyi prostego chłopa.
W tłumie rozległy się okrzyki żądające śmierci jeńca przez powieszenie, spalenie czy jakąkolwiek inną metodę szybkiego zabijania. Wyglądało na to, że sporo ludzi tylko czekało, żeby wyłamać się z szeregów i pobić schwytanego człowieka. Jednak Brind'Amour nawet nie chciał o tym słyszeć. Dał znak Luthienowi i pozostałym, aby zabrali Resmore'a i cyklopów do Ministerstwa, gdzie wtrącono ich do oddzielnych lochów. Resmore'owi przydzielono dwóch osobistych strażników. Były to wrażliwe na magię elfy, które nieprzerwanie stały przy więźniu z wyciągniętymi mieczami, przygotowane na każdą ewentualność.
- Powinniśmy ci podziękować za rolę, jaką odegrałeś w schwytaniu jeńców - powiedział Luthien do Brind'Amoura, idąc wraz z Oliverem i królem korytarzami biegnącymi obok mniejszych, bocznych pokoików w wielkiej budowli.
- Och, tak - wtrącił Oliver. - Jakże wyborny to był strzał!
Brind'Amour zwolnił, aby móc spojrzeć na swych towarzyszy.
Jego mina świadczyła o tym, że władca czegoś nie rozumie.
- W górach - uściślił Luthien. - Kiedy Resmore przywołał swojego demona.
- Zmagałeś się z jeszcze jedną piekielną istotą? - zapytał Brind'Amour.
- Dopóki nie cisnąłeś potężnego pioruna - odparł niziołek. - Bestia akurat rzuciła się na Luthiena... po prostu, nie chciała się zbliżyć do mego rapiera.
- A'ta'arrefi - tak nazywał się ten demon - przerwał mu Luthien, nie mając ochoty wysłuchiwać relacji ze starcia z perspektywy Olivera.
Wydawało się, że Brind'Amour nadal nie rozumie, o czym mówią jego przyjaciele.
- Przypominał psa - dorzucił Luthien - mimo że chodził wyprostowany jak człowiek.
- I miał rozwidlony jęzor - dodał Oliver.
Towarzysze niziołka potrzebowali trochę czasu, żeby rozszyfrować przymiotnik przez niego użyty, gdyż na skutek charakterystycznego gaskońskiego akcentu Olivera zabrzmiał on tak, jak dwa oddzielne słowa. Zadanie ułatwił im gest niziołka, który rozstawił dwa palce przed ustami.
Brind'Amour wzruszył ramionami.
- Twój piorun - nalegał Luthien. - To przecież nie mógł być przypadek!
- Wyrażaj się jaśniej, mój chłopcze - rzekł błagalnym tonem czarnoksiężnik.
- Demon Resmore'a rzucił się w pościg za nami - zaczął Luthien. - Był już pięć kroków ode mnie, gdy rozszalała się burza i z nieba spadł grom.
- Bum! - ryknął Oliver. - Prosto w jego głowę.
- I z A'ta'arrefi'ego został tylko poczerniały język - powiedział Luthien.
- Rozwidlooony - dokończył Oliver.
Brind'Amour energicznie potarł swą siwą brodę. Nie miał pojęcia, o czym mówią dwaj przyjaciele, gdyż nawet nie interesował się tamtymi okolicami. Był tak zaabsorbowany wydarzeniami na wschodzie i na południu, że nie wiedział nawet o tym, iż Luthien i Oliver udali się w góry z Siobhan, a cóż dopiero o tym, że zmagali się z demonem! Mimo to uważał za absolutnie niemożliwe, by piorun był dziełem natury. Luthien i Oliver zawsze mieli dużo szczęścia, ale to już byłaby przesada. Z pewnością maczał w tym palce jakiś czarnoksiężnik, być może był to nawet sam Greensparrow, który celował w Luthiena i omyłkowo trafił w demona Resmore'a.
- Tak, oczywiście - zwrócił się do swoich towarzyszy. - Wyborny strzał. Ale demony stanowią łatwy cel - wyróżniają się z grona śmiertelników, tak jak giganci w grupie niziołków.
Luthien zdobył się na uśmiech, chociaż podejrzewał, że Brind'Amour nie mówi prawdy. Jednak młody Bedwyr nie potrafił znaleźć żadnego innego wyjaśnienia, dlatego dał za wygraną. Jeżeli coś szwankowało w dziedzinie magii, było to zmartwienie Brind'Amoura, nie jego.
- Chodźcie - polecił czarnoksiężnik, krocząc bocznym korytarzem. - Chyba znaleźliśmy powiązanie między Greensparrowem i cyklopami, toteż nasz traktat z Avon można uznać za nieważny. Zawrzyjmy rozejm z królem Asmundem z Isenlandii i zacznijmy przygotowywać plany.
- Będziemy walczyć z Greensparrowem? - zapytał bez ogródek Luthien.
- Jeszcze nie wiem - odparł Brind'Amour. - Muszę pomówić z naszymi więźniami i z ambasadorem Gaskonii. Jest wiele do zrobienia przed podjęciem ostatecznej decyzji.
Oczywiście, że tak, odpowiedział sobie w duchu na zadane przed chwilą królowi pytanie Luthien. Młody Bedwyr wierzył, że nie będzie walczył przeciw własnemu bratu. Zdradzieckie poczynania Greensparrowa zostały zdemaskowane; Resmore stanowił najlepszy tego dowód. W umyśle Luthiena pojawiła się wizja floty wpływającej rzeką Stratton do Carlisle wraz z huegockimi galerami.
Była to całkiem przyjemna fantazja.
Brind'Amour z powagą wszedł do słabo oświetlonego pokoju, odziany w zbytkowne, błękitne szaty czarnoksiężnika. Świece na piedestałach w każdym narożniku pomieszczenia dawały łagodny blask. Pośrodku stał mały, okrągły stół i jeden taboret.
Brind'Amour usiadł na taborecie. Drżącymi rękami sięgnął po jedyny przedmiot na stole - kryształową kulę - i zdjął z niej sukno. Z nerwowym podnieceniem zaczął intonować zaklęcia. Sędziwy mag nie wierzył, że to Greensparrow cisnął w Luthiena piorunem, który przypadkowo zniszczył sprzymierzonego z Resmorem demona. Przychodziło mu do głowy tylko jedno wyjaśnienie niewiarygodnej opowieści Luthiena: jeden z członków prastarego bractwa czarnoksiężników obudził się ze snu i zaoferował swoją moc. Jak inaczej można było wytłumaczyć ów piorun?
Czarnoksiężnik zapadł w trans i za pośrednictwem kryształowej kuli przemierzył wzrokiem góry, cały Eriador wzdłuż i wszerz, a potem przekroczył nawet granice czasu.
- Brind'Amourze?
Pytanie zadano z oddali, ale brzmiało natarczywie.
- Brind'Amourze?
- Serendie? - zapytał stary czarnoksiężnik, sądząc, że wreszcie odnalazł jednego ze swoich pobratymców, zacnego druha, niegdyś najbliższego przyjaciela.
- To ja, Luthien - padła odpowiedź z oddali.
Brind'Amour przeszukiwał swoją pamięć, usiłując sobie przypomnieć, który czarnoksiężnik posługiwał się tym jakby znajomym imieniem. Poczuł, że ktoś dotyka jego ramienia, a potem potrząsa nim.
Ocknął się z transu i zobaczył, że znajduje się w swojej magicznej komnacie w Ministerstwie, a obok niego stoją Luthien i Oliver. Ziewnął i przeciągnął się, bardzo utrudzony całonocnym wysiłkiem.
- Późno już? - zapytał.
- Kur zapiał - odparł niziołek - zjadł swój poranny posiłek, rozweselił kilka kur i teraz prawdopodobnie zażywa popołudniowej drzemki!
- Zastanawialiśmy się, gdzie jesteś - wyjaśnił Luthien.
- No, więc, gdzie byłeś? - zagadnął Oliver.
Brind'Amour prychnął, słysząc błyskotliwe pytanie niziołka.
Fizycznie przebywał w tym pokoju - wyglądało na to, że całą noc i pół dnia - ale w istocie odwiedził wiele miejsc. Kiedy teraz pomyślał o tych podróżach, zmarszczył czoło. Niepokoiła go ostatnia wyprawa na Dulsen-Berra, środkową wyspę archipelagu Pięciu Wartowników. Wizja, którą ujrzał dzięki kryształowej kuli, pochodziła z przeszłości, chociaż nie umiał powiedzieć, jak dawne to były czasy. Widział cyklopów wdzierających się na skaliste wzgórza wyspy. Potem ujrzał ich przewodnika; rozpoznał go, choć ów mężczyzna nie był wówczas tak gruby i nie miał tak nalanej twarzy jak obecnie. Brind'Amour przetrzymywał teraz tego człowieka w lochach gmachu Ministerstwa!
W jego wizji Resmore niósł osobliwy przedmiot, rozwidlony pręt, różdżkę do odgadywania przyszłości. Tak zwane „wiedźmy” z bardziej odległych wiosek archipelagu Wysp Morza Avon i na całej dzikiej Baranduine używały takiego przedmiotu do znajdowania wody. W normalnych warunkach różdżka miała bardzo skromną moc, ale tym razem Resmore posługiwał się prawdziwie zaczarowanym prętem. Kierując się nim, on i jego jednoocy kamraci znaleźli ukrytą dolinę górską i zablokowane wejście do jaskini. Kilka zapór wybuchło, zabijając wielu cyklopów, ale bestii było wystarczająco dużo, by mogły wykonać zadanie. Niebawem wlot jaskini został odsłonięty i jednoocy rzucili się do środka. Powrócili do czekającego w trawiastej dolinie Resmore'a, taszcząc zesztywniałe ciało. To był Duparte, drogi Duparte, jeszcze jeden bardzo bliski przyjaciel Brind'Amoura, który pomógł mu niegdyś zbudować Ministerstwo i zaznajomił wielu eriadorskich rybaków z obyczajami niebezpiecznych wielorybów grzbietowych.
Przez całą tę długą noc Brind'Amour cierpiał, oglądając sceny morderstw, patrząc, jak jego druhowie byli zabijani w miejscach, w których leżeli pogrążeni w magicznym śnie. Przez całą długą noc patrzył, jak Resmore i Greensparrow, Morkney i Paragor, i jeszcze jeden nieznany mu czarnoksiężnik wyrywają ze snu jego bezbronnych braci, by ich unicestwić.
Brind'Amour mocno zadygotał i Luthien położył mu rękę na ramieniu, żeby go uspokoić.
- Obawiam się, że wszyscy nie żyją - rzekł cicho Brind'Amour.
- Kto? - zapytał Oliver, rozglądając się nerwowo.
- Prastare bractwo - odparł sędziwy czarnoksiężnik i w tym momencie wydawał się naprawdę stary! - Wygląda na to, że tylko ja, poświęciwszy tyle czasu na przygotowanie magicznych zasadzek przeciw intruzom, wymknąłem się zdradzieckiemu Greensparrowowi.
- Byłeś świadkiem śmierci ich wszystkich? - zapytał Luthien z niedowierzaniem, zerkając na kryształową kulę. Według opowieści Brind'Amoura, przed stuleciami wielu czarnoksiężników zapadło w magiczny sen.
- Nie wszystkich.
- Dlaczego patrzyłeś? - zapytał Oliver.
- Wasza historia o spotkaniu z Resmorem - odparł zwięźle Brind'Amour.
- To nie ty cisnąłeś piorunem - domyślił się Luthien. - Dlatego sądziłeś, że któryś z twoich braci przebudził się i przyszedł nam z pomocą.
- Ależ to wcale nie o to chodzi - zaprzeczył Brind'Amour.
- Mówiłeś, że nie znalazłeś ich wszystkich - przypomniał Oliver.
- Ale żaden z nich się nie przebudził, tego jestem niemal pewien - odparł Brind'Amour. - Gdyby którykolwiek z nich przestał śnić, moja magia znalazłaby ich albo przynajmniej zasugerowałaby ich istnienie.
- Ale skoro to nie ty wysłałeś piorun... - zaczął Luthien. - Brind'Amour tylko wzruszył ramionami, nie miał żadnego wyjaśnienia.
Westchnął i usiadł wygodniej na krześle.
- Zbłądziliśmy, moi przyjaciele - powiedział. - I to bardzo.
- Ja nie - zaprotestował Oliver.
- Prastare bractwo? - zapytał Luthien, pokręciwszy przedtem głową, gdyż irytowała go pycha Olivera.
- Myśleliśmy, że kraina jest bezpieczna i w dobrych rękach - wyjaśnił Brind'Amour. - Czas magii szybko się kończył, dlatego i my odchodziliśmy i zapadaliśmy w sen, żeby zachować resztki naszej mocy na wypadek, gdyby świat kiedyś jeszcze nas potrzebował.
- Wszyscy posnęliśmy - ciągnął czarnoksiężnik, głosem tylko nieco donośniejszym od szeptu - oprócz, jak się zdaje, Greensparrowa, który był jednym z pomniejszym magów, człowiekiem pozbawionym znaczenia. Nawet wielkie smoki zostały zniszczone albo odcięto im drogę do wyjścia, tak jak Balthazarowi.
Luthien i Oliver zadrżeli, usłyszawszy to imię. Doprawdy, zbyt dobrze znali tego smoka!
- Zgubiłem moje berło w jaskini - ciągnął czarnoksiężnik, obróciwszy się, by spojrzeć na Luthiena - ale nie sądziłem, że jeszcze kiedyś będzie mi potrzebne. Do czasu, gdy obudziłem się i przekonałem, iż kraina znalazła się w rękach Greensparrowa.
- Tyle to i my wiedzieliśmy - rzekł Luthien. - Ale skoro Greensparrow był mało znaczącym czarnoksiężnikiem, jak udało mu się zajść tak wysoko?
- Jakiż wielki błąd - Brind'Amour mruknął do samego siebie. - Myśleliśmy, że magia zanika, i tak też było, przynajmniej w naszym rozumieniu tej sztuki. Ale Greensparrow znalazł inną drogę. Zbratał się z demonami, obudził siły, których nie powinno się tykać, żeby odbudować źródło swej magicznej mocy. Powinniśmy to przewidzieć i udaremnić jeszcze przed zapadnięciem w sen.
- Zgadzam się z tym całkowicie! - zawtórował mu Oliver, ale zaraz spuścił głowę, gdyż Luthien zgromił go wzrokiem.
- Szkoda, że mnie wtedy nie widzieliście! - rzekł nagle Brind'Amour, a jego twarz pojaśniała i na moment pojawił się na niej dawno utracony młodzieńczy wigor. - Och, byłem wówczas o wiele silniejszy! Potrafiłem korzystać z magii przez cały dzień, w nocy dobrze spać, a potem znowu uprawiać czary cały następny dzień. - Wydawało się, że po jego postarzałej twarzy przemyka ciemna chmura. - Ale teraz nie jestem już taki silny. Greensparrow i jego sługusi uzyskują swą moc głównie dzięki pomocy z piekła, a ja z tego źródła nie mogę i nie chcę korzystać.
- Zniszczyłeś księcia Paragora - przypomniał mu Luthien.
Brind'Amour prychnął nieco pogardliwie, ale zaraz zdobył się na słaby uśmiech.
- To prawda - przyznał. - Na dodatek Morkney nie żyje, a książę Resmore, pozbawiony pomocy swego demona, jest tylko poślednim czarnoksiężnikiem i nie stanowi żadnego zagrożenia. - Znowu spojrzał na Luthiena; miał naprawdę zafrasowaną twarz. - Ale to tylko pomocnicy Greensparrowa, który wywodzi się z prastarego bractwa. Ci książęta i księżna Mannington są zwykłymi śmiertelnikami, nienależącymi do nas, drobnymi oszustami, wzmocnionymi przez Greensparrowa.
Luthien zrozumiał, że przyjaciel potrzebuje teraz jego wsparcia.
- Kiedy Greensparrow umrze - oświadczył - ty, Brind'Amour, król Eriadoru, staniesz się najpotężniejszym czarnoksiężnikiem na całym świecie.
Oliver zaklaskał w dłonie, ale Brind'Amour tylko powiedział cicho:
- Tego nigdy nie pragnąłem.
- Zostawcie nas - polecił Brind'Amour, wchodząc do lochu znajdującego się pod gmachem Ministerstwa. Małe pomieszczenie było zadymione, oświetlała je tylko jedna pochodnia zatknięta w zwykłym uchwycie obok drzwi.
Dwaj elfi wartownicy zerknęli nerwowo na siebie nawzajem i na więźnia, ale nie odważyli się sprzeciwić królowi - skłonili głowy i wyszli, jednak zajęli pozycje tuż za małymi drzwiami do celi.
Brind'Amour zamknął te drzwi, nie spuszczając wzroku z Resmore'a. Sponiewierany książę siedział na środku podłogi, z rękami związanymi z tyłu i przykutymi krótkim łańcuchem do kostek nóg. Był również zakneblowany i miał opaskę na oczach.
Brind'Amour klasnął i pęta opadły z przegubów Resmore'a. Mężczyzna powoli wyciągnął rękę i najpierw zdjął opaskę, a potem ujął knebel, jednocześnie rozprostowując zdrętwiałe nogi.
- Żądam lepszego traktowania! - burknął.
Brind'Amour okrążył celę, mrucząc coś pod nosem i rozsypując żółty proszek przy ścianie.
Resmore wołał do niego kilka razy, ale nie doczekał się żadnego odzewu i umilkł, bardzo zaintrygowany.
Brind'Amour rozsypał proszek wzdłuż całej ściany, tak że utworzył on pełny okrąg, a potem spojrzał księciu prosto w twarz.
- Kto zniszczył twojego demona? - zapytał bezceremonialnie.
Resmore z wrażenia aż wstrzymał oddech. Podobnie jak Luthien i Oliver, był przekonany, że dokonał tego Brind'Amour.
- Skoro A'ta'arrefi... - zaczął Brind'Amour.
- Czarnoksiężnik powinien wykazywać większą ostrożność, wymawiając to imię! - przerwał mu więzień.
Brind'Amour pokręcił głową, powoli i spokojnie.
- Nie w tym miejscu - wyjaśnił, spoglądając na szlak z żółtego proszku. - Jeśli twój demon przeżył, nie usłyszy twojego ani mojego wołania z tego pomieszczenia. Ponadto ani ty, ani twoja magia nie mogą się wydostać poza tę celę.
Resmore odrzucił głowę w tył i wybuchnął szalonym śmiechem, jakby szydził ze swojego rozmówcy. Usiłował się podźwignąć i omal nie upadł, gdyż nadal czuł mrowienie w nogach od długiego siedzenia.
- Powinieneś traktować równych sobie z większym szacunkiem, ty, który rościsz sobie prawa do tronu tej zapomnianej krainy.
- A ty powinieneś ostrożniej mleć ozorem - ostrzegł go Brind'Amour - bo wyrwę ci go z gęby i postrzępię za ciebie.
- Jak śmiesz!
- Cisza! - ryknął stary czarnoksiężnik, głosem dobitnie świadczącym o jego mocy.
Resmore wybałuszył oczy i cofnął się o krok.
- Nie jesteś mi równy pod żadnym względem - ciągnął Brind'Amour. - Ty i twoi kamraci, sługusi Greensparrowa, jesteście zaledwie cieniem mocy, którą stanowiło bractwo.
- Ja...
- Walcz ze mną! - rozkazał Brind'Amour.
Resmore parsknął, ale szyderstwo uwięzło mu w gardle, kiedy Brind'Amour zaczął gorliwie intonować zaklęcia. Poszedł w jego ślady, wyciągając rękę w stronę pochodni i odrywając od niej część ognia, by przypiec starego czarnoksiężnika.
Płomień spłynął ze ściany na życzenie Resmore'a i zabłysnął mocniej tuż przed spiczastym nosem Brind'Amoura. Resmore pstryknął palcami, aby tym ostatnim wybuchem energii zamienić płomień w miniaturowy piorun, jednak jego zamiary spełzły na niczym, bowiem ogień opadł na podłogę i wydłużył się, całkowicie wbrew intencjom maga.
Brind'Amour nie przerywał wypowiadania zaklęcia, koncentrując swą magiczną moc na zaczarowanym ogniu. Udało mu się przejąć nad nim kontrolę, wzmocnić go i przeobrazić. Płomień rozszerzył się i stopniowo przybierał kształt lwa, wielkiego, gorejącego kota o świecących oczach i tańczącej wespół z ogniem grzywie.
Resmore pobladł i zrobił kolejny krok do tyłu, a potem obrócił się i rzucił do drzwi. Wyrżnął w magiczną ścianę, tak twardą, jakby była zbudowana z kamienia. Zatoczył się na środek pomieszczenia. Stopniowo odzyskiwał zmysły; odwrócił się, by spojrzeć na czarnoksiężnika i jego płonące zwierzę.
Brind'Amour opuścił rękę i pogłaskał bestię po ognistej grzywie.
Resmore przechylił głowę.
- Iluzja - oświadczył.
- Iluzja? - powtórzył Brind'Amour. Zerknął na kota. - On nazwał cię iluzją - powiedział. - Duża obelga. Możesz go zabić.
Resmore wytrzeszczył oczy, gdy loch zadrżał od ryku lwa. Kot przyczaił się - książę nie miał, dokąd uciekać! - a potem skoczył ku Resmore'owi. Mężczyzna zawył i przypadł do podłogi, osłaniając głowę rękami, pragnąc ocalić życie.
Ale nic się nie wydarzyło - był sam na brudnej podłodze. Kiedy odważył się podnieść oczy, zobaczył Brind'Amoura stojącego z boku w niedbałej pozie. Nigdzie nie było widać płonącego lwa ani żadnego śladu, że ów kot kiedykolwiek tu był.
- Iluzja - upierał się Resmore. Podjąwszy jałowy trud odzyskania, choć odrobiny godności, wstał i oczyścił się z kurzu.
- A czy ja jestem iluzją? - zagadnął Brind'Amour.
Resmore popatrzył na niego ze zdziwieniem.
Nagle Brind'Amour zamachał rękami i wielki podmuch wiatru uderzył w Resmore'a i cisnął nim do tyłu, tak że więzień wyrżnął z całej siły w magiczną barierę. Zrobiwszy kilka chwiejnych kroków naprzód, Resmore podniósł oczy i zobaczył, jak Brind'Amour klaszcze i szybko wysuwa dłonie w jego kierunku. Trafiony syczącym czarnym piorunem, mężczyzna zgiął się wpół z bólu.
Brind'Amour warknął i przeciął powietrze zamaszystym ruchem ręki. Poczynania czarnoksiężnika doskonale wyrażały jego furię. Za sprawą magii po karku zgarbionego Resmore'a przebiegła skoncentrowana fala energii, tak że runął twarzą na ubitą ziemię.
Leżał tam oszołomiony i krwawiący, nie mając zamiaru wstać, lecz naraz poczuł coś dziwnego. Czyżby czyjaś ręka zaciskała się na jego gardle i podnosiła go? Znowu stanął na nogach, a po chwili zawisł w powietrzu ze świadomością, że ta dłoń zadusi go na śmierć.
Wybałuszone oczy spojrzały na prześladowcę. Brind'Amour stał z wyciągniętym ramieniem, a jego ręka ściskała powietrze.
- Widziałem cię - rzekł ponuro Brind'Amour. - Widziałem, co zrobiłeś Dupartemu na Wyspie Dulsen-Berra!
Resmore usiłował zaprzeczyć, ale brakowało mu tchu, by wyrzec cokolwiek.
- Widziałem cię! - zagrzmiał Brind'Amour, mocniej zaciskając palce.
Resmore szarpnął się. Pomyślał, że jego szyja zaraz pęknie.
Ale czarnoksiężnik rozchylił palce i wykonał zamaszysty ruch ręką. Resmore przeleciał przez celę i ponownie uderzył w magiczną barierę, a potem padł na kolana, ciężko dysząc. Czuł, że ma złamany nos. Potrzebował sporo czasu, żeby się odwrócić i jeszcze raz spojrzeć na straszliwego Brind'Amoura, a gdy to uczynił, przekonał się, że stary czarnoksiężnik stoi spokojnie, trzymając gęsie pióro i tablicę, do której przyczepiony był pergamin.
Brind'Amour rzucił oba przedmioty w powietrze. Popłynęły, jakby ktoś zawiesił je na niewidzialnych linach, ku Resmore'owi.
- Twoja spowiedź - oznajmił Brind'Amour. - Twoje przyznanie, że na rozkaz króla Greensparrowa podjudzałeś cyklopów do plądrowania eriadorskich i krzacich osad.
Tablica i pióro zatrzymały się w powietrzu tuż przed klęczącym księciem. Resmore spojrzał na nie, a potem na Brind'Amoura.
- A jeśli nie podpiszę? - odważył się zapytać.
- Wówczas rozszarpię cię na kawałki - obiecał Brind'Amour beznamiętnym głosem. - Oderwę ci skórę od kości i podniosę twoje serce, żebyś mógł zobaczyć jego ostatnie uderzenie.
Spokój, z jakim Brind'Amour wypowiedział te słowa, zupełnie rozstroił księcia.
- Widziałem, co zrobiłeś - powtórzył król.
Znękany książę nie potrzebował lepszego dowodu na to, że przerażający stary czarnoksiężnik nie blefuje. Wziął gęsie pióro oraz tablicę i szybko nabazgrał swoje imię.
Brind'Amour podszedł do niego i osobiście, bez pomocy magii, zabrał dokument. Chciał, aby Resmore z bliska zobaczył jego groźną minę, żeby wiedział, iż Brind'Amour znał jego zbrodnie i nie zapomni o nich ani ich nie wybaczy.
Po chwili król opuścił celę; do pokonania magicznej ściany wystarczyło mu jedno słowo.
- Nie będziecie tu więcej potrzebni - zwrócił się do elfów. - Książę Resmore jest nieszkodliwym głupcem.
Drzwi lochu zamknęły się z trzaskiem. Pochodnia oświetlająca pomieszczenie nagle zgasła, pogrążając samotnego, sponiewieranego Resmore'a w całkowitych ciemnościach.
Rozdział 14
KSIĘŻNA I JEJ KORONA
Deanna siedziała przed lustrem, szczotkując swe jedwabiste włosy, a jej pastelowe oczy w roztargnieniu przemierzały i przestrzeń, i czas. Na serwantce przed nią znajdowała się wysadzana klejnotami korona, która ożywiała pamięć o przeszłości, o czasach, kiedy Deanna była małą księżniczką. Obok korony stała torebka z proszkiem. Deanna rozniecała nim płomienie w piecyku, gdy chciała otworzyć bramę piekielną dla demona Taknapotina.
Była zaledwie dzieckiem, gdy ta torebka stała się dla niej ważniejsza od korony, kiedy Greensparrow stał się dla niej bliższy od własnego ojca, króla Avon. Greensparrow, który podarował jej magię. Greensparrow, który dał jej Taknapotina. Greensparrow, który zabrał tron jej ojcu i uratował królestwo po zdradzieckim zamachu stanu, dokonanym przez garstkę szarogęszących się lordów.
Taką historię opowiedzieli Deannie Wellworth ci, którzy poparli nowego króla, a powtórzył ją sam Greensparrow przy okazji ich następnego spotkania. Ubolewał nad tym, że z racji swego wstąpienia na tron pozbawia ją prawa do sukcesji. W gruncie rzeczy nie miało to większego znaczenia, ponieważ Greensparrow był czarnoksiężnikiem z prastarego bractwa i z pewnością przeżyłby Deannę i wszystkie jej dzieci, gdyby je miała, a także potomstwo tych dzieci. Ale nowy król umiał zadbać o osieroconą dziewczynę. Mannington, całkiem ważne miasto portowe na zachodnim brzegu Avon, stało się jej własnością, jej prywatnym królestwem.
Taką wersję wydarzeń Deanna Wellworth słyszała od dzieciństwa i przez całe dorosłe życie. Taką wersję wydarzeń przedstawił jej troskliwy Greensparrow.
Dopiero teraz, mając lat blisko trzydzieści, Deanna zaczęła kwestionować, a nawet całkowicie odrzucać tę historię. Usiłowała odtworzyć w pamięci tamtą brzemienną w skutki noc przewrotu, ale wszystko jej się mieszało. Pamiętała, że Taknapotin przybył do niej i błyskawicznie porwał ją w mrok nocy; wyraźnie słyszała cichnące za jej plecami krzyki rodzeństwa.
O, szlachetny wybawco... demonie.
Dlaczego Taknapotin, demon o niemałej przecież mocy, nie uratował również jej braci i siostrę? I dlaczego ów demon, a zwłaszcza Greensparrow, który był przecież najpotężniejszą istotą na całym świecie, po prostu nie udaremnili przewrotu? Jego odpowiedzi i usprawiedliwienia były oczywiste i nieskomplikowane: zabrakło czasu, daliśmy się zaskoczyć.
Te wątpliwości często uświadamiały Deannie, że nie potrafi przeniknąć tajemnicy i dopiero wiele lat później księżna Mannington zaczęła sobie zadawać bardziej istotne pytania. Dlaczego oszczędzono ją? A skoro żyła, gdy domniemani mordercy zostali straceni, dlaczego nie umieszczono jej w Carlisle jako prawowitej królowej Avon?
Kiedy rozczesywała włosy twardą szczotką, zaczynał w niej narastać znajomy gniew. Od kilku lat Deanna podejrzewała zdradę i doświadczała owej złości, ale jeszcze do niedawna tłumiła w sobie to uczucie. Jeżeli to, czego się obawiała, rzeczywiście miało miejsce przed dwoma dekadami, nie mogłaby zdobyć się na łatwe usprawiedliwienie własnej roli w zamordowaniu matki i ojca, pięciu braci i siostry.
- Tak bardzo ją przypominasz - zawołał ktoś od drzwi.
Deanna spojrzała w lustro i zobaczyła w nim odbicie Selny.
Starsza kobieta wchodziła do pokoju z nocną bielizną Deanny na ramieniu. Księżna obróciła się na krześle, żeby na nią popatrzeć.
- Swoją matkę - wyjaśniła Selna z rozbrajającym uśmiechem. Zbliżyła się do Deanny i delikatnie położyła rękę na jej policzku. - Masz jej oczy, takie łagodne, takie niebieskie.
Dla służącej było to coś w rodzaju religijnego rytuału. Przynajmniej raz na tydzień przez ostatnie dwadzieścia lat Selna, która niańczyła Deannę jeszcze za panowania jej ojca w Avon, pocierała dłonią policzek Deanny i mówiła księżnej, jak bardzo przypomina swoją zamordowaną matkę. Przez wszystkie te lata Deanna promieniała, słysząc ów komplement, i błagała Selnę o opowieści o swojej matce Bettien.
Jakąż straszliwą ironią wydawało jej się to teraz, gdy wiedziała więcej!
Powstała i odeszła, zabierając bieliznę.
- Nie lękaj się, moja pani - zawołała za nią Selna. - Nie sądzę, żeby nasz król chciał cię ukarać za słabość, jaką okazałaś w Żelaznym Krzyżu.
Deanna odwróciła się gwałtownie w stronę kobiety, zaskakując ją tak bardzo, że Selna aż podskoczyła.
- Powiedział ci to osobiście? - zapytała.
- Król?
- Naturalnie, że król - odparła Deanna. - Czy rozmawiałaś z nim po naszym powrocie do Mannington?
Selna sprawiała wrażenie wstrząśniętej.
- Moja pani - zaprotestowała. - Dlaczego jego królewska mość Greensparrow miałby rozmawiać z...
- Czy rozmawiałaś z nim po tym, jak opuściłyśmy Żelazny Krzyż? - przerwała Deanna, wypowiadając każde słowo bardzo wyraźnie, żeby uwadze Selny nie umknęły implikacje owego pytania.
Służąca wzięła głęboki oddech i uniosła podbródek, robiąc stanowczą minę.
Deanna pomyślała, że Selna czuje się bezpieczna pod kuratelą Greensparrowa. Uświadomiła sobie, że w złości mogła niewłaściwie ocenić sytuację. Skoro Selna bez trudu kontaktowała się z Greensparrowem - być może król przydzielił jej małego demona, żeby służył jako posłaniec - gniew Deanny mógł jeszcze raz skupić na niej uwagę Greensparrowa, a tego z pewnością nie chciała w tak ważnym momencie.
- Przepraszam cię, droga Selno - rzekła Deanna, podchodząc do służącej i kładąc jej rękę na ramieniu. Spuściła oczy i westchnęła tak głęboko, jak potrafiła. - Obawiam się tylko, że to, iż widziałaś moją słabość, pogorszy twoje zdanie o mnie.
- Ależ skąd, moja pani - odparła służąca bez specjalnego przekonania w głosie.
Deanna podniosła głowę. Jej łagodne, niebieskie oczy były mokre od łez. Już w dzieciństwie umiała ronić łzy na zawołanie. Nazywała je „kroplami współczucia”.
- Późno już, moja pani - rzekła Selna lakonicznie. - Powinnaś udać się na spoczynek.
- To była słabość - przyznała Deanna, lekko pociągając nosem. Zauważyła, że służąca patrzy na nią z zaciekawieniem. - Nie mogłam tego znieść - ciągnęła Deanna. - Nie darzę uwielbieniem Eriadorczyków, a już na pewno krzatów, ale nawet te brodate istoty wydają się o wiele bardziej cywilizowane niż ci upiorni jednoocy!
Selna nieco się rozluźniła. Deanna odniosła wrażenie, że jej uśmiech jest szczery.
- Lękam się tylko, że mój król i wybawca zwątpił we mnie - użalała się Deanna.
- Za nic w świecie, moja pani - upierała się Selna.
- On jest moją jedyną rodziną - powiedziała Deanna - naturalnie oprócz ciebie. Przenigdy nie chciałabym go rozczarować, ale obawiam się, że właśnie to uczyniłam.
- Z temperamentem księżniczki nie nadawałaś się do tego zadania - rzekła Selna.
Temperament księżniczki. Selna często używała tego osobliwego wyrażenia, rozmawiając z Deanną. Młoda kobieta nieraz miała ochotę wrzasnąć na nią za to. Skoro było w niej tyle królewskości, to, dlaczego Greensparrow, a nie ona, prawowita następczyni, zasiadał na tronie Carlisle?
Deanna starała się odsunąć od siebie gniewne myśli, pozwoliła łzom popłynąć obfitą strugą i mocno objęła Selnę. Trzymała ją w uścisku, dopóki starsza kobieta nie zauważyła, że na nią już pora.
Gdy tylko Selna opuściła komnatę, księżna w mgnieniu oka przestała płakać. Było już późno, a ona miała tej nocy tak dużo pracy! Przez dłuższy czas patrzyła na serwantkę, na koronę i torebkę, a jednocześnie zbierała siły.
Mijały godziny. Deanna wyszła z pokoju, żeby się upewnić, że wszyscy lokatorzy pobliskich komnat śpią. Potem wróciła do siebie, zamknęła drzwi i zapieczętowała je magicznym zaklęciem. Podeszła do szafy i z sekretnej półki, którą zrobiła kiedyś w podłodze, wyjęła mały mosiężny piecyk.
Wkrótce potem na jej łóżku rozsiadł się Taknapotin.
- A'ta'arrefi nie był taki świetny - zauważył zadufany w sobie demon.
- Pamiętaj, jak silną burzę ci przysłałam - odparła chłodno Deanna.
- Skupienie energii nie jest trudne - przyznał Taknapotin. - A zatem już po A'ta'arrefim, puf!
- I Resmore został usunięty z drogi. Zginął albo gnije w lochach Caer MacDonald czy DunDarrow - rzekła Deanna.
- A my jesteśmy o krok bliżej do tronu - oświadczył z zapałem Taknapotin.
Deanna wciąż nie mogła uwierzyć, że ta część planu była taka łatwa. Po prostu obiecała Taknapotinowi, że powierzy mu najwyższą władzę, a demon dosłownie ślinił się na myśl o obaleniu Greensparrowa. Księżna uświadomiła sobie, że na tym polega słabość sojuszy ze złem i diabelskimi istotami - nigdy nie można było mieć do nich pełnego zaufania.
Tylko głupiec mógłby im ufać.
Deanna podeszła do serwantki i wzięła koronę, świadectwo swojej przeszłości, jedyny przedmiot, który Greensparrow zdołał odzyskać po pokonaniu uzurpatorów. Jedyną rzecz, którą Greensparrow dał jej osobiście, błagając, by zachowała ją jako pamiątkę po nieszczęsnej rodzinie.
- Nie sądzę, żeby ktoś jeszcze musiał umrzeć - zauważył Taknapotin. - Teraz, gdy nie ma już Paragora i Resmore'a, ty z pewnością jesteś najbliżej tronu.
- Ach, a co z księciem McLennym z Eornfast na Baranduine? - zagadnęła Deanna. - To prawdziwy mędrzec, mój zwierzaczku. Wielki mędrzec. - Księżna zachichotała cicho na myśl o ironicznej wymowie tych słów.
- Podejrzewa coś?
Deanna wzruszyła ramionami.
- Obserwuje wszystko z zacisza swojej dzikiej krainy - powiedziała. - Oddalony od sceny wydarzeń, być może potrafi lepiej ocenić graczy.
- Zatem jest dla nas niebezpieczny - doszedł do wniosku demon. Deanna pokręciła głową.
- Niezupełnie. - Odwróciła się od lustra, trzymając delikatną koronę w obu rękach. - Nie dla nas.
Taknapotin popatrzył na nią ze zdziwieniem. Zaintrygował go zwłaszcza sposób, w jaki jej ręce ściskały drogocenną koronę.
Głos Deanny nagle się zmienił, zniżył o całą oktawę, gdy zaczęła intonować zaklęcie.
- Oga demions callyata sie - wyrecytowała.
Ślepia Taknapotina zapłonęły żywiej, gdy poczuł wpływ zaklęcia, a raczej nieharmonijnej recytacji, która przyprawiała o udrękę każdą piekielną istotę, sięgając w głąb jej czarnego serca.
- Co ty robisz? - zapytał, chociaż doskonale znał odpowiedź. Deanna wypowiadała słowa skazujące go na banicję, potężne zaklęcie, które miało odesłać Taknapotina z tego świata na sto lat!
Kontynuowała recytację. Był to z jej strony akt odwagi, gdyż demon powstał z łóżka, by zaprezentować się w całej okazałości, obnażając lśniące kły. Zaklęcie było silne, ale nie doskonałe. Deanna nie mogła być pewna, że zadziała, po części, dlatego, że w głębi duszy, jak każdy czarnoksiężnik, który poznał smak takiej potęgi, nie potrafiła całkowicie pragnąć pozbycia się demonicznego sprzymierzeńca. Ale nie przerywała, i gdy drżący Taknapotin z trudem zrobił krok w jej kierunku, uniosła wysoko koronę, swe dziedzictwo. Uważała, że dar Greensparrowa ma większą wartość niż zdobiące go klejnoty albo wiążące się z nim wspomnienia. Uśmiechając się znacząco, Deanna wygięła metal.
Z korony uwolniła się z sykiem czarna energia, której wybuch ogłuszył Deannę i na chwilę przerwał jej zaklęcie. Ale Taknapotin odczuł skutki eksplozji znacznie boleśniej. Ta korona zapewniała demonowi łączność ze światem - została wyposażona w moc przez Greensparrowa, prawdziwego pana i władcę, a Deanna otrzymała ją z innych powodów niż królewskie współczucie.
- Nie możesz tego zrobić! - warknął Taknapotin. - Odrzucasz swoją moc, swoją szansę wstąpienia na tron.
- Wstąpienia do piekła! - ryknęła Deanna i, pokrzepiwszy się żałosnym widokiem wijącego się z bólu demona, znowu zaczęła recytować zaklęcie, wymawiając każdą nieharmonijną sylabę przez zaciśnięte zęby.
Po Taknapotinie została tylko czarna plama na pokrytej grubym dywanem posadzce.
Deanna rzuciła na nią powyginaną koronę i podeptała ją. Ta korona była symbolem jej naiwności, więzów z królestwem - jej królestwem - i z rodziną, którą mimo woli zgubiła.
Chociaż właśnie dokonała najbardziej znaczącego i potężnego magicznego wyczynu w swoim krótkim życiu i chociaż Taknapotin, demon, któremu w dużej mierze zawdzięczała swą moc, odszedł od niej na zawsze, Deanna Wellworth czuła się dziwnie rześko. Podeszła do lustra i wzięła buteleczkę, która wyglądała jak flakon z perfumami, lecz w istocie była wypełniona uprzednio zaczarowaną cieczą. Obficie spryskała nią lustro, przyzywając swojego najbliższego przyjaciela.
Lustro zaparowało i wydawało się, że mgiełka znajduje się również w szkle. Stopniowo środek zwierciadła oczyścił się, ukazując wyraźny obraz w zamglonej obwódce.
- Zrobione?- zapytał przystojny mężczyzna w średnim wieku.
- Taknapotina już nie ma - potwierdziła Deanna.
- Resmore znajduje się pod kuratelą Brind'Amoura, tak jak pragnęliśmy - powiedział mężczyzna, a był nim książę Ashannon McLenny z Baranduine.
- Szkoda, że cię tu nie ma - poskarżyła się Deanna.
- Nie jestem aż tak daleko - odparł Ashannon.
Mówił prawdę. Książę Baranduine rezydował w Eornfast, mieście leżącym dokładnie naprzeciwko Mannington, po drugiej stronie cieśniny Mann. Deanna przypominała sobie, że ich łączność duchowa jest jeszcze bliższa. I chociaż była przerażona bardziej niż kiedykolwiek w życiu, może z wyjątkiem tamtej straszliwej nocy przed dwudziestu laty, zdobyła się na uśmiech.
- Wszystko idzie po naszej myśli - rzekła ze stanowczością w głosie.
- Co z Brind'Amourem? - zapytał Ashannon.
- Poszukuje przyjaciela z dawnych lat - odparła Deanna, gdyż usłyszała wezwanie czarnoksiężnika. - Nieświadomie odpowie na moje wołanie.
- Składam gratulacje, księżno Deanno Wellworth - rzekł Ashannon, wykonując oficjalny, pełen szacunku ukłon. - Śpij dobrze.
W tym momencie zerwali połączenie, gdyż oboje potrzebowali odpoczynku; musieli regenerować często siły, zwłaszcza odkąd utracili swoje demony. Deanna była prawdziwie zauroczona szacunkiem ze strony mężczyzny, ale zdawała sobie sprawę, że to ona zaczerpnęła więcej z tej przyjaźni. To właśnie Ashannon otworzył jej oczy. On też, jako książę Baranduine, rządził największym klanem wyspy, kiedy ojciec Deanny był królem Avon, i odkrył prawdziwe oblicze przewrotu.
Teraz Deanna wierzyła dosłownie w każde jego słowo. Ashannon powiedział jej prawdę także o koronie, że była kluczem do Taknapotina, węzłem w bluźnierczym trójkącie, który obejmował także Greensparrowa i umożliwiał królowi śledzenie wszystkich poczynań Deanny. Korona stanowiła ogniwo, które pozwoliło Greensparrowowi przywołać z taką łatwością demona Deanny tamtej nocy w Żelaznym Krzyżu. Ta korona, zarówno poprzez czary, jak i wzbudzanie poczucia winy nieustannie drążącego biedną Deannę, sprawiała, że młoda kobieta pozostawała pod wpływem Greensparrowa.
- Nie - przypomniała sobie głośno Deanna. - Była tylko jednym z czynników.
Z determinacją przeszła przez pokój i podkasała swoją szatę. Pokój Selny znajdował się bardzo blisko jej komnaty.
Ashannon McLenny, siedzący w swych prywatnych pomieszczeniach, patrzył, jak lustro pokrywa mgła, a potem ciężko westchnął.
- Teraz nie można się już wycofać - zabrzmiał za jego plecami głos Shamusa Hee, jego przyjaciela i powiernika.
- Gdybym zamierzał się wycofać, nie powiedziałbym Deannie Wellworth całej prawdy o Greensparrowie - odparł spokojnie książę.
- Mimo wszystko to jest przerażające - zauważył Shamus.
McLenny nie zaprzeczył. Bardziej niż ktokolwiek inny na świecie rozumiał potęgę Greensparrowa, znał sieć szpiegów, ludzi i demonów jemu służących. Po przewrocie na Avon książę zastanawiał się, czy nie wyrwać Baranduine ze szponów wschodniej nacji, ale Greensparrow udaremnił jego plan w zarodku, wykorzystując przeciw niemu jego własnego demona. Tylko nadzwyczajny urok osobisty i spryt pozwolił Ashannonowi przeżyć owo wydarzenie, a przez całe następne dziesięciolecie musiał udowadniać królowi Avon swoją wartość i lojalność.
- Wciąż nie mam pojęcia, dlaczego Greensparrow pozostawił tę dziewczynę przy życiu - mruknął Shamus. - Moim zdaniem, sprawa byłaby czystsza, gdyby starł z powierzchni ziemi wszystkich Wellworthów.
- Była mu potrzebna - odparł McLenny. - Greensparrow nie wiedział, jak wszystko się ułoży po przewrocie i, gdyby nie mógł w czysty sposób przejąć tronu, musiałby oddać go tej dziewczynie, ale ukrywałby się w jej cieniu i to on byłby rzeczywistym władcą Avon.
- Wtedy był mądry, ale teraz wydaje się, że już nie bardzo - zauważył Shamus, chichocząc.
- Miejmy nadzieję, że tak właśnie jest - rzekł McLenny. - Greensparrow popełnił błąd, mój przyjacielu. Stracił sporo władczego animuszu, być może, dlatego, że po prostu jest znudzony. Wydarzenia na Eriadorze dobitnie o tym świadczą i być może zwiastują naszą niepodległość.
- Niebezpieczna droga - oznajmił Shamus.
- Na razie znacznie bardziej niebezpieczna dla Deanny niż dla nas - odparł McLenny. - A jeśli jej misja się powiedzie, jeśli przynajmniej zrani Greensparrowa i odwróci jego uwagę na dłuższy czas, Baranduine w końcu zazna wolności.
- A jeśli nie?
- To i tak nie pogorszy naszej sytuacji, chociaż na pewno będę żałował straty Deanny Wellworth.
- Zatem zerwanie więzów z nią i jej małym planem przyjdzie ci łatwo?
Ashannon McLenny skinął głową. Kiedy rozważał możliwość porażki, na jego twarzy nie było widać uśmiechu.
Shamus Hee nie drążył już tej kwestii. Miał pełne zaufanie do ocen wydawanych przez Ashannona. Ten człowiek przeżył avoński zamach stanu Greensparrowa, w przeciwieństwie do niemal wszystkich innych arystokratów sprawujących wówczas ważne funkcje. Poza tym Shamus rozumiał, że bez względu na uczucie do Deanny (a było ono naprawdę głębokie) McLenny na pierwszym miejscu stawia Baranduine. Widział, jak twarz Ashannona rozjaśnia nadzieja, gdy dowiedzieli się od księżnej, iż Brind'Amour z prastarego bractwa żyje i przeciwstawia się Greensparrowowi.
Tak, Shamus dobrze wiedział, że McLenny myśli w perspektywie stuleci, że bardziej obchodzi go to, co zostawia po sobie, niż to co posiada. A McLenny pragnął zostawić po sobie niepodległą Baranduine.
Rozdział 15
STWORZONY DO WALKI
- Tak, mój drogi deJulienne - rzekł Brind'Amour z roztargnieniem, wyciągnąwszy się na tronie. Mocno oparł podbródek na dłoni. - DeJulienne - mruknął szyderczo do siebie. Przecież ten człowiek nazywał się Jules!
Jego rozmówca, ubrany w koronki, wystrojony jak lalka, więcej uwagi poświęcił swym wypielęgnowanym paznokciom niż Brind'Amourowi. Właśnie przedstawiał czarnoksiężnikowi listę skarg.
- Oni wygłaszają takie brutalne uwagi - rzekł z wyraźnym obrzydzeniem. - Doprawdy, jeśli nie potrafisz ucywilizować tych świń, to może powinniśmy ustanowić szeroką strefę ciszy wokół muru.
Brind'Amour skinął głową i wyprostował plecy. Ten argument był stary jak świat; podnoszono go już wówczas, gdy powstawało nowe królestwo eriadorskie. Greensparrow wysłał niegdyś Gwardzistów Pretoriańskich do Ściany Malpuissant, by pełnili wartę po stronie Avon, i już w pierwszym dniu ich bytności między cyklopami i Eriadorczykami pilnującym północnej strony muru rozgorzały słowne utarczki.
- Niecywilizowani - odparł niedbale Brind'Amour. - Tak, deJulienne, to dobre określenie na nas, Eriadorczyków.
Wymuskany modniś, avoński ambasador w Caer MacDonald, odchylił głowę do tyłu i przybrał pełną wyższości pozę.
- A jeśli jeszcze kiedykolwiek nazwiesz moich ludzi „świniami”, dowiodę, że masz rację, odsyłając do Carlisle twoją głowę w skrzyni - dokończył Brind'Amour.
Umalowany ambasador był bliski omdlenia, ale król prawie tego nie zauważył, gdyż do sali tronowej właśnie wchodzili jego przyjaciele.
- Luthienie Bedwyrze i Oliverze deBurrows - rzekł król - czy mieliście przyjemność poznać naszego szanownego ambasadora z Carlisle, barona Guya deJulienne?
Dwaj przybysze zbliżyli się do mężczyzny. Oliver podskoczył i stanął tuż przed nim.
- DeJulienne? - powtórzył niziołek. - Jesteś Gaskończykiem?
- Po kądzieli - odparł fircyk.
Oliver zerknął na niego podejrzliwie, nie wierząc w to, co usłyszał. Avońscy arystokraci mieli w zwyczaju zmieniać swoje nazwiska, żeby brzmiały bardziej z gaskońska, gdyż taka panowała moda. Dla prawdziwego Gaskończyka takiego jak Oliver imitacja nie była niczym wartościowym.
- Rozumiem przez to - rzekł Oliver - że twój ojciec był cyklopem gwałcicielem.
- Oliverze! - krzyknął Luthien.
- Jak śmiesz? - ryknął deJulienne.
- Prawdziwy Gaskończyk wyzwałby mnie na pojedynek - zauważył Oliver, położywszy rękę na rapierze, ale Luthien chwycił go za barki, z łatwością podniósł i przestawił na bok.
- Żądam, by ten kurdupel poniósł karę - powiedział deJulienne do Brind'Amoura, który bardzo starał się nie śmiać.
- Klingą mego rapiera wypiszę me jakże długie imię na twojej pękatej avońskiej piersi! - wrzasnął Oliver.
- Wojna go zmieniła - szepnął Brind'Amour do deJulienne'a.
- Dziwaczny Gaskończyku! - krzyknął Oliver. - Jeżeli chcesz być naprawdę ważny, dlaczego nie klękniesz i nie udasz niziołka?
- Powinienem go uderzyć - odezwał się deJulienne.
- Rzeczywiście - odparł król - ale miejże litość. Oliver osobiście zabił stu cyklopów podczas jednej tylko bitwy i obawiam się, że po tym wydarzeniu nigdy nie doszedł do siebie.
DeJulienne skinął głową i w momencie, gdy oświadczenie Brind'Amoura dotarło do jego świadomości, jego kredowobiała twarz zbladła jeszcze bardziej.
- Zatem oszczędzę go - zdecydował szybko.
- Ufam, że nasza sprawa jest zakończona? - zapytał Brind'Amour.
Ambasador Avon ukłonił się sztywno, obrócił na pięcie i wymknął z pokoju.
- Jules! - zawołał za nim Oliver. - Julie, Julie!
- Czy naprawdę uznałeś to za konieczne? - zapytał Brind'Amour, gdy Oliver i Luthien raz jeszcze stanęli przed nim.
Oliver przechylił głowę w zamyśleniu.
- Nie - odparł po dłuższym namyśle - ale to było zabawne. Poza tym od razu zauważyłem, że chcesz się pozbyć tego głupca.
- Wystarczyłaby zwykła odprawa - rzekł sucho Brind'Amour.
- Baron Guy deJulienne - parsknął Luthien, kręcąc głową z niedowierzaniem. Wystrojona avońska arystokracja bardzo mu obrzydła; w ogóle nie cierpiał takich pretensjonalnych bufonów. Kobieta, za sprawą, której musiał opuścić Dun Varna, towarzyszka innego samozwańczego barona, bardzo przypominała deJulienne'a, była tak jak on wymalowana i wyperfumowana. Używała imienia Avonese, chociaż jej matka zwracała się do niej per „Avon”. Widok ambasadora tylko utwierdził Luthiena w przekonaniu, że dobrze zrobił, oddając tron Brind'Amourowi. Po wojnie Karmazynowy Cień śmiało mógł ubiegać się o koronę i wiele osób namawiało go do tego. Jednak Luthien ustąpił na rzecz Brind'Amoura, mając na względzie dobro Eriadoru. Widok i zapach deJulienne'a wyraziście uświadomił mu, że uczynił tak również dla własnego dobra!
- Powinienem dźgnąć go w tę pękatą avońską pierś - mruknął Oliver.
- W jakim celu? - zapytał Brind'Amour. - Ten jest przynajmniej nieszkodliwy. Zbyt głupi, żeby nas szpiegować.
- Pozory mylą - ostrzegł go Luthien.
- Faszeruję go informacjami, odkąd się pojawił - zapewnił Brind'Amour młodzieńca. - A raczej faszeruję go kłamstwami. DeJulienne już zameldował Greensparrowowi, że prawie cała nasza flota uczestniczy w wojnie z Huegotami i że ponad dwadzieścia eriadorskich galeonów zostało zatopionych.
- Dyplomacja - rzekł Luthien z wyraźną pogardą.
- Rząd, tfu! - zawtórował mu Oliver.
- Przejdźmy do innych spraw - rzekł Brind'Amour, odchrząknąwszy. - Dobrze się spisaliście i ponownie winienem wam jestem gratulacje, a ludność Eriadoru wdzięczność.
Luthien i Oliver spojrzeli na siebie nawzajem ze zdziwieniem, z początku nie rozumiejąc, dlaczego Brind'Amour tak zmienił ton. Ale ich twarze zaraz się rozjaśniły.
- Książę Resmore - domyślił się Luthien.
- Czarnoksiężnik wyznał prawdę - dorzucił Oliver.
- I to całą - potwierdził Brind'Amour.
Król zaklaskał dwukrotnie w dłonie i zza gobelinu wychynął jakiś starzec w brązowej szacie.
- Pozdrowienia raz jeszcze, Luthienie Bedwyrze i Oliverze deBurrows - powiedział.
- Nawzajem! - odparł Luthien.
Pełnomocnik Byllewyn z Gybi! Obecność tego człowieka uświadomiła Luthienowi, że zawarto traktat z Huegotami. Brind'Amour powstał z tronu.
- Chodźcie - przywołał pozostałych. - Rozmawiałem już z Ethanem i z Katerin, a wieść została przekazana na Morze Grzbietowe. Król Asmund powinien już się pojawić w Chalmbers, otworzę, zatem drogę, którą będzie mógł wraz z Ethanem dołączyć do nas.
Luthien miał nadzieję, że będzie im towarzyszyła także Katerin, albowiem mocno mu doskwierała jej nieobecność.
Przekonanie podejrzliwego Asmunda do przejścia przez magiczny tunel, wzniesiony przez Brind'Amoura między Ministerstwem Caer MacDonald i odległym miastem Chalmbers, było nie lada wyczynem. Pomimo że Katerin i brat Jamesis zrobili to pierwsi, pomimo iż huegocki król wyraził zgodę, Ethan musiał go właściwie ciągnąć przez wirujące, błękitne światła.
Był to rozweselający, widowiskowy marsz. Każdy krok sprawiał, że pod ich stopami przesuwała się mila ziemi. Chalmbers znajdowało się w odległości trzystu mil od Caer MacDonald, ale dzięki zaczarowanej bramie Brind'Amoura sześć osób (włącznie z dwoma silnymi Huegotami, Rennirem i Torinem Rogarem, którzy pełnili rolę eskorty), wkroczyło do gmachu Ministerstwa w ciągu zaledwie kilku minut.
- Nie popieram twoich magicznych sztuczek! - rzekł Asmund, pomijając wszelkie powitania i uniemożliwiając wygłoszenie powitalnych formułek gospodarzom.
- Czas nagli - odparł Brind'Amour. - Musimy działać bez zwłoki.
Rennir i Torin Rogar burknęli coś pod nosem.
- W takim razie, dlaczego to ty nie przeszedłeś przez ten błękitny most do nas? - zapytał podejrzliwie Asmund.
- Ponieważ ambasador Avon przebywa w Caer MacDonald - oświadczył Brind'Amour. - To jest centrum, bez względu na to, czy Huegoci postanowią przyłączyć się do Eriadoru czy nie.
Luthien spojrzał na czarnoksiężnika ze zdziwieniem. Bezceremonialne zachowanie Brind'Amoura chyba nie było najlepszym sposobem na powitanie Huegotów, zwłaszcza, że proponowali sojusz, który stał w sprzeczności z historią i tradycjami obu ludów!
Ale Brind'Amour ani trochę nie spuszczał z tonu.
- Jestem zmęczony - oznajmił Asmund. - Odpocznę.
Brind'Amour kiwnął głową.
- Zabierz naszych gości do pokojów w północno-wschodnim skrzydle - powiedział do Luthiena i skinął głową w odpowiednim kierunku.
Luthien od razu zrozumiał, w czym rzecz. DeJulienne został zakwaterowany w południowo-wschodnim skrzydle, a król Brind'Amour chciał, żeby avoński ambasador i Asmund znajdowali się jak najdalej od siebie.
- Ja to zrobię - zaoferował się Oliver, wpychając się przed Luthiena. Odwrócił się do młodzieńca i puścił do niego oko, a potem szepnął: - Ty odprowadź lady Katerin do jej pokoju.
Luthien nie protestował.
- Jesteś pewna, że dobrze się czujesz? - zapytał cicho Luthien. Katerin przekręciła się i odwróciła plecami do młodego Bedwyra.
- Naprawdę musisz pytać? - zagadnęła z chichotem.
Luthien nie żartował. Położył rękę na ramieniu Katerin i łagodnie, ale stanowczo odwrócił ją ku sobie. Nie powiedział ani słowa, ale wyraz jego twarzy sprawił, że Katerin przestała się z nim droczyć.
- Ethan był ze mną cały czas - odparła z całkowitą powagą. - On jest nadal twoim bratem, nawet jeśli twierdzi co innego, i nadal jest moim przyjacielem. Obroniłby mnie, ale właściwie nie potrzebowałam ochrony ani pomocy. Z tego, co widziałam, Huegoci są nieokrzesani, ale znają pojęcie honoru.
- Kiedy byliśmy na Colonsey, nie powiedziałabyś czegoś takiego - przypomniał jej Luthien.
Musiała przyznać mu rację. Kiedy zostali schwytani, a „Tkacza Strattonu” pochłonęły fale, Katerin była pewna, że czeka ją godny pożałowania los: najgorsza z możliwych niewola u dzikich Isenlandczyków.
- Nie jestem dla nich aż tak wyrozumiała - przyznała. - Ale ich zachowanie zmieniło się, gdy tylko Asmund zaproponował traktat. Spędziłam dużo czasu z Ethanem i Huegotami w Chalmbers, wiele godzin na galerze, i nie spotkały mnie żadne pogróżki ani nawet obelgi. Nie, mój kochany, Huegoci są zajadłymi wrogami, ale też lojalnymi przyjaciółmi. Jeżeli dojdzie do zawarcia sojuszu, nie będę miała żadnych wątpliwości.
Luthien przewrócił się na plecy i leżał spokojnie, wpatrując się w sufit. Całkowicie ufał osądowi Katerin i przepełniało go podniecenie.
Doświadczał też niepokoju, albowiem gdyby doszło do wojny, byłaby ona brutalna, o wiele gorsza niż bitwy, które stoczył Eriador, by wyzwolić się spod kurateli Avon. Nawet uwzględniając huegockich sojuszników, Eriadorczycy byli nieliczni w porównaniu z ludem bogatego królestwa na południu. Eriadorska flota nie zdołałaby zdominować mórz nawet z pomocą huegockich galer i przejętych galeonów Avon.
Luthien zachichotał cicho, uświadomiwszy sobie, jak paradoksalne są jego obawy. Kiedy Princetown padło tej wiosny, zaledwie przed kilkoma krótkimi miesiącami, Luthien chciał, aby wojna dotarła aż do Carlisle. Brind'Amour ostrzegał go wcześniej przed tak desperackim wariantem, przypominając młodemu przyjacielowi o potędze Greensparrowa.
- Nie pozwól, by obawa wkradła się w twoje serce, mój kochany - powiedziała Katerin, przesuwając się tak, że jej twarz znalazła się nad Luthienem, a jedwabiste, rude włosy opadły puklami na jego nagą szyję i ramiona.
Luthien przycisnął ją do siebie i namiętnie ucałował.
- Ty jesteś moim sercem - powiedział.
- Tak jak Eriador - szybko dodała Katerin. - Wolny od Greensparrowa i wolny od wojny.
Luthien oparł podbródek o jej ramię. Stopniowo uśmiechał się coraz szerzej, a w jego cynamonowych oczach pojawiały się ogniki.
- Do końca jeszcze daleko - zauważył Luthien, gdy wraz z Brind'Amourem opuścił stół po długiej, prywatnej rozmowie z Asmundem i Ethanem.
- Twój brat wykazuje nadspodziewanie wiele mądrości jak na swoje trzydzieści lat - stwierdził Brind'Amour. - To on skłonił Asmunda do zawarcia sojuszu.
- Asmundjako pierwszy zaproponował traktat - przypomniał mu Luthien.
- I od tamtego czasu Ethan najbardziej się starał, by życzenie Asmunda stało się rzeczywistością - odparł Brind'Amour. - Jest lojalny wobec swego króla.
Ta uwaga zabolała młodego Bedwyra, który nie lubił myśleć o Ethanie jako o Huegocie. Zatrzymał się w korytarzu, pozwalając Brind'Amourowi wyprzedzić go o kilka kroków.
- Wobec obydwu swoich królów - odparował, gdy przyjaciel odwrócił się i spojrzał na niego.
Brind'Amour przez chwilę rozważał jego uwagę i wkład Ethana do dyskusji, a potem kiwnął głową na znak, że się zgadza. Poczynania Ethana na rzecz Eriadoru odegrały istotną rolę w tych spotkaniach. Kilkakrotnie Ethan otwarcie nie zgodził się z Asmundem, a parę razy udało mu się nawet doprowadzić do zmiany stanowiska huegockiego władcy.
Gest Brind'Amoura sprawił, że Luthien podjął marsz. Dogonił przyjaciela, wysforował się przed niego i jako pierwszy wszedł do sali narad wojennych, gdzie oczekiwali ich z niepokojem Siobhan, Katerin, Oliver i Shuglin.
- Traktat zostanie podpisany jeszcze tej nocy - wyznał król Brind'Amour.
Wszyscy się rozpromienili. Siedzieli przy owalnym stole, na którym leżała rozpostarta mapa Wysp Morza Avon. Pogodne nastroje rozwiał Oliver, który stał w uroczystej pozie na stołku.
- O co ci chodzi? - zapytał wprost Luthien. - Sojusz z Huegotami daje nam szansę.
- Czy wiecie, ilu niewinnych obywateli Avon zabiją ci huegoccy barbarzyńcy? - zapytał niziołek, przypominając zebranym, jacy są naprawdę ich nowo pozyskani sojusznicy. - Ilu niewolników pracuje teraz przy wiosłach ich galer? Ilu wrzuciliby do morza, kiedy zostaliśmy schwytani, gdyby nie ten gość zwany Rennirem, który rozpoznał w Luthienie swego dłużnika?
Musieli przyznać mu rację. Wyglądało na to, że weszli w konszachty z diabłem.
- Nie zdołamy zmienić huegockich metod - rzekł po dłuższym namyśle Brind'Amour. - Musimy pamiętać, że Greensparrow stanowi największe zagrożenie dla naszej niepodległości.
- Dla całego Eriadoru - odparł Oliver, który bynajmniej nie zamierzał ustąpić. - Ale lepiej nie mów takich rzeczy kolejnemu nieszczęśnikowi wrzuconemu do głębokiej wody, bo życie z ludźmi Asmunda pozbawiło go sił.
Katerin ze złością uderzyła pięścią w stół. Shuglin, który nie miał żadnych doświadczeń z Huegotami i uważał, że to nie pora na rozważanie losu jakichś tam niewolników, spojrzał spode łba na Olivera.
Jednak Luthien skinął głową w stronę filigranowego przyjaciela, nieco zaskoczony jego wnikliwą oceną sytuacji. Oliver nigdy się nie wahał, gdy miał okazję oskubać bogatego kupca, ale ten sam Oliver kupował mnóstwo zimowych okryć, a potem wynajdował w nich jakieś nieistniejące wady, żeby móc uzasadnić ich wyrzucenie na ulice, gdzie natychmiast zabierały je bezdomne sieroty.
Siobhan również doceniła prawdziwość sądu Olivera. Podeszła do niziołka i na oczach wszystkich pocałowała go.
Oliver zarumienił się i przechylił, tak, że omal nie spadł ze stołka. Szybko jednak, jak to było w jego zwyczaju, powrócił do pełnej godności pozy.
- Z moralnego punktu widzenia Huegoci nie są najlepszymi sojusznikami - zgodziła się Katerin - ale możemy mieć pewność, że dotrzymają postanowień traktatu.
- Ale czy w ogóle powinniśmy ich zaakceptować? - zapytała Siobhan.
- Tak - odparł natychmiast Brind'Amour tonem nieznoszącym sprzeciwu. - Ja również pogardzam wieloma huegockimi zwyczajami, nade wszystko niewolnictwem. Może kiedyś będziemy mogli coś w tej kwestii zrobić. Ale na razie najpoważniejszym problemem jest Greensparrow i jego cyklopi, którzy, nawet Oliver musi to przyznać, są znacznie gorsi niż Huegoci.
Wszyscy popatrzyli na Olivera. Niziołek poczuł się ważny i skinął głową na znak, żeby Brind'Amour kontynuował.
- Nie możemy pokonać Greensparrowa bez wsparcia Huegotów - ciągnął eriadorski król. Nawet biorąc pod uwagę owo wsparcie, Brind'Amour wątpił w ostateczne zwycięstwo, ale zachował tę myśl dla siebie. - Kiedy Eriador stanie się naprawdę wolny, kiedy obalimy Greensparrowa, wówczas nasza władza i wpływy będą wielokrotnie większe.
- Walczymy o wolność, nie o władzę - nie wytrzymał Luthien.
- Prawdziwa wolność da nam władzę wykraczającą poza granice naszej krainy - wyjaśnił Brind'Amour. - Wtedy będziemy mogli odpowiednio postąpić z Huegotami.
- Nie możesz wojować z sojusznikami - odparował niziołek.
- Nie - zgodził się Brind'Amour - ale jako sprzymierzeńcy, będziemy mieli o wiele większy wpływ na Asmunda. Nie zmienimy huegockich zwyczajów, gdyż to oznaczałoby otwartą wojnę, a nie sądzę, żeby ktokolwiek z nas miał ochotę walczyć aż na terenach Isenlandii.
Umilkł na chwilę. Przyjaciele kiwali głowami, potwierdzając jego słowa.
- Ja również wolałbym innych sojuszników, gdybym miał jakiś wybór - ciągnął król. - Nie można liczyć na to, że twoja Gaskonia udzieli nam oficjalnej pomocy, Oliverze, mimo iż lord de Gilbert obiecał Eriadorowi kredyt na korzystnych warunkach w razie wybuchu wojny.
- Zapewne to samo obiecał królestwu Avon - przyznał szyderczym tonem Oliver, rozładowując napięcie.
- Zatem doszliśmy do porozumienia? - zagadnął Brind'Amour, gdy ucichł nerwowy śmiech. - Asmund jest naszym sojusznikiem.
Luthien udzielił mu poparcia, uprzedzając Shuglina. To samo uczyniła Katerin, po niej Siobhan, a na sam koniec, z dramatycznym westchnieniem, Oliver. Brind'Amour zdawał sobie sprawę, że w tej dyskusji trzeba będzie wysłuchać jeszcze jednego głosu, ale z tym problemem miał uporać się później.
Podszedł do krawędzi stołu i ujął w dłoń pałeczkę.
- Ethan nam pomógł - zauważył czarnoksiężnik, który nagle przestał się wydawać Luthienowi taki stary. - On również rozumie korzyści płynące z trzymania Huegotów możliwie daleko od lądu.
- Ethan już wie, jaka jest sytuacja Eriadoru - wtrącił Luthien.
- Zatem - Asmund wyraził na to wstępną zgodę - huegockie galery popłyną zwartym szykiem na wschód od eriadorskiej floty Morza Grzbietowego, ta zaś pożegluje na wschód od Pięciu Wartowników. - Brind'Amour przesuwał pałeczkę wzdłuż wschodniego wybrzeża wyspy.
- A co z miastami Bangor, Lemmingburg i Corbin? - dopytywała się Katerin. Chodziło jej o trzy avońskie osady na wybrzeżu, wyraźnie zaznaczone na szczegółowej mapie czarnoksiężnika. - A co z Evenshorn na północnych obrzeżach Saltwash? Skoro mają płynąć wokół Pięciu Wartowników, to jak będziemy walczyć ze wszystkimi wschodnimi miastami Avon?
- Nie będziemy walczyć - odparł Brind'Amour bez wahania. - Avon to Greensparrow. Avon to Carlisle. Kiedy padnie Carlisle, padnie cała Avon! - Uderzył czubkiem wskaźnika w punkt, w którym zbiegały się bliźniacze rzeki znane jako Stratton, w południowo-zachodniej części królestwa na południu.
- Z Carlisle do Pięciu Wartowników jest bardzo daleko - zauważyła Siobhan. - To okrężna droga, z pewnością dłuższa i bardziej niebezpieczna niż żegluga wzdłuż avońskiego wybrzeża.
- Ale ta trasa utrzyma Huegotów z dala od lądu - zapiszczał Oliver.
- I zmniejszy prawdopodobieństwo starcia z flotą Avon - dodał chytrze Brind'Amour.
- Myślałem, że właśnie o to chodzi - rzekł Shuglin, wyraźnie zdezorientowany.
Brind'Amour potrząsnął głową i pomachał wolną ręką, wskazując pałeczką szeroki kanał między Pięcioma Wartownikami i wschodnim brzegiem Morza Avon.
- Jeżeli stoczymy w tym miejscu bitwę z avońską flotą - wyjaśnił - a oni zwyciężą, i tak starczy im czasu, żeby popłynąć na południe i zmierzyć się z naszą drugą flotą, zanim ta wpłynie na wody rzeki Stratton.
Wszyscy pozostali przysunęli się do stołu. Ton głosu czarnoksiężnika wskazywał na to, że dokładnie przemyślał całą sprawę.
- Poza tym - tłumaczył król - utrzymajmy na razie nasz sojusz z Asmundem w tajemnicy przed Greensparrowem. Obecność huegockich galer tak blisko z pewnością zdenerwuje Greensparrowa, a zdenerwowani przywódcy popełniają błędy!
Brind'Amour znowu przerwał swój wywód i spojrzał na potakujących towarzyszy. Ten widok dodawał mu sił. Było oczywiste, że w tym, co mówi czarnoksiężnik, jest trochę spekulacji i zaklinania rzeczywistości.
- Atak będzie szedł czterema drogami - wyjaśnił. - Połowa naszej floty i Huegotów pożegluje wokół Pięciu Wartowników, zabezpieczając zewnętrzne wyspy, a potem zwróci się na zachód, do ujścia Stratton. Druga flota, która już będzie płynęła z Diamentowej Bramy do Port Charley, pożegluje na południe, przez cieśninę Mann, i dostanie się do Stratton od wschodu.
Słysząc te słowa, Luthien i Katerin wymienili nerwowe spojrzenia. Oboje rozumieli, jak groźny jest ten drugi manewr - wszak flota miała się znaleźć w wąskim pasie wody między dwiema twierdzami: Mannington i Eornfast.
- Największa siła na lądzie - ciągnął Brind'Amour, przesuwając pałeczkę - uderzy ze Ściany Malpuissant, chroniąc Princetown, a potem przejdzie przez odsłonięte pola uprawne między Deverwood i południowymi odnogami Żelaznego Krzyża, sunąc bezpośrednio do Carlisle.
- Czy istnieje możliwość zatrzymania oddziału w Princetown? - zapytał Oliver.
- Wedle wszelkich doniesień, miasto pozostaje bezbronne - rzekł Brind'Amour pewnym głosem. - Nie zastąpiono czarnoksiężnika-księcia ani też garnizonu.
- A czwarty kierunek ataku? - zapytał niecierpliwie Luthien, domyślając się, że to on będzie dowodził tym ostatnim i zapewne najważniejszym manewrem.
- Od Caer MacDonald prosto na południe - odpowiedział Brind'Amour. - Zebranie krzatów króla Bellicka i przedarcie się przez góry.
Luthien studiował linię planowanego ataku. Góry Żelaznego Krzyża nie były łatwe do przejścia, nawet gdyby drogę wskazywała armia krzatów. Co gorsza, powszechnie przyjmowano, że większa część cyklopów Greensparrowa, włącznie z doskonale wyszkolonymi i uzbrojonymi Gwardzistami Pretoriańskimi, obozowała właśnie na tym szlaku. Nawet gdyby pokonano owe przeszkody, po przekroczeniu gór armia eriadorska wciąż miałaby trudności, bowiem to zagłębie Avon, wciśnięte w zakątek między cieśniną Mann oraz południowymi i zachodnimi odnogami Żelaznego Krzyża, było najgęściej zaludnionym i najmocniej obwarowanym regionem wszystkich Wysp Morza Avon. Na brzegach trzech rzek, które wpadały z gór do jeziora Speythenfergus, roiło się od miast, z których najważniejsze było Warchester, druga, co do wielkości osada na Avon, o murach równie wysokich jak mury samego Carlisle!
W końcu zrezygnowany Luthien popatrzył na Katerin i wzruszył ramionami, siląc się na uśmiech.
Kobieta tylko pokręciła głową. Teraz, gdy przedstawiono im rzeczywiste rozmiary całego przedsięwzięcia, wydawało się ono aktem desperackim, niemal skazanym na klęskę.
Rozdział 16
DEKLARACJA
Grupa powróciła do sali narad wojennych nieco później tego popołudnia. Tym razem w jej składzie znalazł się pełnomocnik Byllewyn i brat Jamesis. Mężczyźni z Gybi z ożywieniem mówili o perspektywach wojny z Avon, ale Luthien doszedł do wniosku, że obaj, zwłaszcza pełnomocnik Byllewyn, mają poważne zastrzeżenia. Młody Bedwyr nie wiedział, ile opowiedział im Brind'Amour o poprzednich spotkaniach, ale potrafił się domyślić, co ich gnębi.
Wszyscy spojrzeli na drzwi, gdy ukazał się w nich pełen determinacji władca.
- To będzie nasze ostatnie zebranie - oświadczył z przekonaniem - do chwili, gdy spotkamy się u bram Carlisle.
Wśród siedzących przy stole rozległy się pomruki aprobaty. Luthien nie spuszczał wzroku z ludzi z Gybi - szeroki uśmiech pełnomocnika Byllewyna świadczył o jego nadzwyczajnym zainteresowaniu tą kwestią.
- Wkrótce będę gościł ambasadorów z Gaskonii i Avon - wyjaśnił Brind'Amour. - Oskarżenia zostaną oficjalnie przedstawione.
- Nie powinniśmy wypowiadać wojny, dopóki nasze armie nie będą gotowe do wymarszu - wtrącił się Byllewyn.
- Ależ są gotowe - oświadczył Brind'Amour. - Nawet oddział z Gybi.
Byllewyn zrobił surową minę.
- Mamy jeszcze sporo do omówienia - zaprotestował cicho, ze spokojem.
- Nieprawda - odparł Brind'Amour. - Z całym szacunkiem dla twojej pozycji, zacny pełnomocniku, i ze świadomością, że bardzo potrzebuję twojej współpracy i wpływów, nie mogę odwrócić tego, co zostało zrobione.
- Podpisałeś traktat z Asmundem? - zapytał Byllewyn znacznie ostrzejszym tonem.
A więc o to chodzi, zorientował się Luthien. Ludzie z Gybi, którzy tak niedawno doświadczyli inwazji Huegotów, nie byli zachwyceni perspektywą aliansu z królem Asmundem.
Brind'Amour gorliwie potrząsnął głową, omiatając swą wielką białą brodą najpierw jedno, a potem drugie ramię.
- Oczywiście, że nie - odparł. - Nie złożę swojego podpisu, dopóki na dokumencie nie podpisze się pełnomocnik Byllewyn.
- Zakładasz, że... - zaczął pełnomocnik.
- Że zależy ci na dobru Eriadoru - dokończył Brind'Amour. Byllewyn opadł na oparcie krzesła, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
Brind'Amour odwrócił się i zagwizdał. Drzwi otworzyły się natychmiast i do sali weszła wysoka, z wyglądu silna kobieta, ładna, ale dzika, o czarnych włosach i oczach. Stawiała kroki jak zaprawiony w bojach wojownik.
- Kayryn Kulthwain, przywódczyni Jeźdźców Eradoch - wyjaśnił Brind'Amour, chociaż nie musiał jej przedstawiać. Wszyscy ludzie w pokoju, zwłaszcza dwaj mężczyźni z Gybi, znali ją doskonale.
- Moje pozdrowienia - rzekł Byllewyn i wstał, żeby godnie powitać wojowniczkę, sprzymierzeńca ludu Bae Colthwyn. Byllewyn wielokrotnie spotykał się z Kayryn w Mennichen Dee przy okazji wielkich karnawałów handlowych. Darzyli się nawzajem ogromnym szacunkiem i przyjaźnią.
- Kayryn Kulthwain - powtórzył Brind'Amour. - Księżna Eradoch.
Ostatnie słowa władcy sprawiły, że obecni w sali zamilkli ze zdumienia.
- Księżna? - zapytała Katerin z niedowierzaniem.
- Nadszedł czas, żebyśmy uporządkowali nasze królestwo - wyjaśnił Brind'Amour. - Nie uważasz, że to słuszna decyzja i wybór, książę Byllewyn, zajmujący drugie miejsce na liście pretendentów do tronu?
Byllewyn osunął się na krzesło, przytłoczony tym, co usłyszał. Uśmiechnięty od ucha do ucha brat Jamesis położył mu rękę na ramieniu, żeby okazać swe zadowolenie. Ekstaza na obliczach ludzi zebranych przy owalnym stole ustępowała miejsca mniej radosnym minom, aż wreszcie przerodziła się w konsternację.
- Nie uważacie, że to logiczny wybór? - zapytał Brind'Amour wszystkich obecnych. - Któż w tej krainie ma większe doświadczenie w sprawach państwowych niż nasz drogi pełnomocnik Byllewyn z Gybi?
- Tytuł i fałszywe pochlebstwo w zamian za zgodę na niechciany traktat? - zagadnął chytrze Byllewyn.
- To wyraz zasłużonego szacunku - zapewnił go Brind'Amour - jednakże przyznaję, iż sojusz jest konieczny.
- Nikt w tym pokoju ani na całym Eriadorze nie kwestionowałby tego wyboru - rzekł Luthien podniesionym głosem.
To były ważne słowa, wypowiedział je, bowiem Karmazynowy Cień, zapewne jedyny człowiek na całym Eriadorze, który miał większe prawo do objęcia eriadorskiego tronu niż Byllewyn. Luthien rozumiał wagę tego wydarzenia, podobnie jak Brind'Amour. Większość północnego Eriadoru uznawała Gybi za duchowe centrum królestwa.
- Domagam się, aby skrupulatnie kontrolować Huegotów - rzekł pełnomocnik po dłuższej chwili. - Nie pozwolę, żeby wyrzynali i brali w niewolę niewinne osoby, czy to Eriadorczyków, czy Avończyków!
- Mieliśmy to na uwadze, opracowując nasze plany - zapewnił go Brind'Amour, zadowolony, że Gybi jest dla niego czymś w rodzaju sumienia. - W miarę możliwości będą trzymani z dala od brzegu, a jeżeli nawet pojawią się na lądzie, będzie im towarzyszyła eskorta w postaci, co najmniej równie licznego oddziału Eriadorczyków.
Byllewyn długo rozważał tę informację.
- Kiedy to wszystko dobiegnie końca, spotkamy się z Asmundem - zgodził się wreszcie. - Ale moi ludzie nie zechcą żeglować u boku Huegotów!
Brind'Amour pokiwał głową.
- Mam nadzieję, że milicja Gybi wyruszy z Jeźdźcami Eradoch, żeby poprowadzić atak ze Ściany Malpuissant - wyjaśnił. - Skoro będą prowadzeni przez Byllewyna i Kayryn Kulthwain, marsz do Carlisle powinien się odbyć bez zakłóceń.
Byllewyn kiwnął głową na znak, że się zgadza. Zarówno Brind'Amour, jak i Luthien westchnęli, uświadamiając sobie, że właśnie pokonali największą przeszkodę na drodze do wszczęcia upragnionej wojny. Bez poparcia Gybi Jeźdźcy Eradoch na pewno by się wahali. Teraz, mając po swojej strome pełnomocnika Byllewyna i Kayryn Kulthwain, dumny i niezależny lud północno-wschodniego Eriadoru mógł z pełnym przekonaniem zaangażować się w kampanię.
- Ethan będzie moim łącznikiem w kontaktach z Huegotami - wyjaśnił - i z flotą wschodniego Eriadoru.
- Przychodzi mi do głowy, że zbyt ufasz człowiekowi, który głosi, że jest sprzymierzeńcem króla Asmunda - przerwał mu Oliver.
Brind'Amour nie spierał się z nim.
- To Bedwyr - odparł eriadorski król, jakby ta odpowiedź była całkowicie wystarczająca.
- Popłynę z Huegotami - nieoczekiwanie zaofiarował się brat Jamesis. - Rozumiem ich postępowanie - oznajmił, widząc powątpiewanie na twarzach zebranych - i ich poczucie honoru.
Brind'Amour zerknął na Byllewyna, który kiwnął głową na znak, że się zgadza.
- Świetnie - rzekł władca. - Zatem dwie wschodnie odnogi są zabezpieczone. - Umilkł. Jego wzrok spoczął na Katerin.
Kobieta pojęła naturę jego prośby. W poprzedniej wojnie dobrze przysłużyła się sprawie jako wysłanniczka do Port Charley. To ona najlepiej znała mieszkańców zachodniego wybrzeża Eriadoru; wywodziła się z tego ludu.
- Wyjadę do Port Charley jeszcze dziś - zgodziła się, ignorując strapione spojrzenie Luthiena.
- Przeniosę cię tam szybciej niż jakikolwiek koń - rzekł z uśmiechem Brind'Amour.
- Pojadę z nią - zawołał Luthien, nie zaskakując tym nikogo. Brind'Amour uśmiechnął się, ale zdołał stłumić chichot.
- Ty uderzysz na południe - odparł władca. - U mojego boku, z Shuglinem, Bellickiem i krzatami, z Siobhan i elfami Wysokiego Rodu, z milicją Caer MacDonald. Oczekują nas Gwardziści Pretoriańscy, mój przyjacielu, i na pewno zrzedną im miny, gdy dowiedzą się, że występuje przeciwko nim Karmazynowy Cień, człowiek, który wyprowadził w pole legendarnego Belsen'Kriega.
Luthien nie mógł zaprzeczyć logice tego wywodu ani zlekceważyć interesów swojego kraju.
- W takim razie Oliver pojedzie z Katerin - zdecydował i to rozwiązanie miało sens, gdyż niziołek towarzyszył kobiecie z Hale podczas jej pierwszej misji w Port Charley.
Niziołek zaczął protestować, ale siedząca obok niego Siobhan kopnęła go w kostkę. Spojrzał na nią i umilkł; zrozumiał, że dla niej liczy się przede wszystkim Eriador, a nie on.
- Nie cierpię łodzi - poskarżył się tylko, chociaż gdy wypowiadał te słowa, jego błękitne, pełne tęsknoty oczy patrzyły na nadobną Siobhan.
- Wobec tego sprawa załatwiona - powiedział Brind'Amour. - Teraz zacznijmy omawiać kwestię spotkania, które wkrótce muszę odbyć z ambasadorami. Każdy z nas będzie miał na nim określoną rolę do odegrania.
Felese Raymaris de Gilbert był wysokim i szczupłym mężczyzną o łagodnych, szarych oczach, ciemnych, starannie ułożonych włosach i wygolonej, pozbawionej jakichkolwiek skaz twarzy. Miał nienaganną postawę, a zarazem nie wydawał się usztywniony. Ubiór mężczyzny był modny i kosztowny, lecz nie wyglądał on na gogusia, i w przeciwieństwie do wielu gaskońskich (a także avońskich) książąt, nie był przesadnie wyperfumowany. Jego ręce, chociaż wypielęgnowane, nie robiły wrażenia zniewieściałych od życia w luksusie.
Nie bez kozery Felese został wybrany przez gaskońskich lordów na ich przedstawiciela w rozmowach z twardymi Eriadorczykami. Człowiek ów wyglądał jak książę, ale miał wrażliwość robotnika; to rzadkie połączenie cech sprawiało, iż dobrze się prezentował na dworze Brind'Amoura.
Stał teraz obok pulchnego Guya deJulienne'a w sali audiencyjnej, naprzeciwko mającego ponurą minę króla Eriadoru. Wzrok deJulienne'a koncentrował się raczej na towarzyszach władcy stojących za tronem, zwłaszcza na kolorowo ubranym niziołku i jasnowłosej kobiecie półelfie zwanej Siobhan.
Oliver również przyglądał się wystrojonemu Avończykowi, puszczając do niego oko i posyłając mu całusy.
Obu ambasadorom to wszystko wydawało się dziwne. Obyty w świecie Felese czuł, że zanosi się na coś poważnego. Co prawda Brind'Amour siedział na swoim tronie, ale obok znajdował się drugi, pusty tron. Felese był podejrzliwy i ostrożny w swych przypuszczeniach. Łudził się, że Brind'Amour zamierza ogłosić, iż wkrótce bierze ślub, albo jakąś inną równie nieszkodliwą wiadomość.
Zerkając na towarzyszy króla, wyprężonych w szeregu za krzesłami, obawiał się jednak, że chodzi o coś innego. Po lewej stronie Brind'Amoura, na samym końcu rzędu, stał żylasty krzat o krzaczastej, sino-czarnej brodzie, zwany Shuglinem. Obok niego Felese ujrzał pełnomocnika Byllewyn z Gybi, najważniejszego człowieka na Eriadorze, tuż przy nim zaś czarnowłosą kobietę o dzikim wyglądzie, z całą pewnością jakąś wojowniczkę. Przy lewym ramieniu króla stała Katerin O'Hale, ognista kobieta, którą Felese pragnąłby lepiej poznać. Schadzka nie wchodziła jednak w grę - wystarczyło spojrzeć na młodzieńca stojącego po prawej ręce władcy. Był to Luthien Bedwyr, okryty sławą Karmazynowy Cień, zabójca księcia Morkneya i bohater ostatniej wojny.
A także kochanek Katerin.
Obok Luthiena książę dojrzał Olivera deBurrows, rodaka z Gaskonii, najosobliwszego jegomościa pod słońcem. Przypadł ambasadorowi do gustu, głównie ze względu na sposób, w jaki działał na nerwy deJulienne'owi, którego Felese nie lubił ani trochę. Prawy szereg zamykała Siobhan, kobieta półelf, była niewolnica, przywódczyni osławionych Przecinaczy, gangu elfów Wysokiego Rodu, którzy od niepamiętnych czasów mocno uprzykrzali życie tym, którzy bezprawnie władali Eriadorem.
Amabsador uważnie lustrował wzrokiem wszystkich obecnych, starając się odgadnąć cel spotkania. Oświeciła go dopiero obecność Kayryn Kulthwain, nieznanej mu osoby. Uświadomił sobie, że nie chodzi o ogłoszenie imienia przyszłej królowej Eriadoru, bowiem stali przed nim generałowie Brind'Amoura!
- Naprawdę doceniam to, że zjawiłeś się tutaj tak szybko - rzekł obojętnym tonem Brind'Amour.
- Czyżbyśmy mieli znamienitego gościa? - zagadnął deJulienne, skinąwszy głową w stronę pustego tronu.
- Zaprzyjaźnionego króla - odparł Brind'Amour.
- Huegota? - zapytał Felese z nadzieją w głosie, albowiem Gaskończycy bardzo by się ucieszyli z wieści, iż wojna na wschodnich brzegach dobiega końca.
Brind'Amour nie przeoczył tego radosnego ożywienia. Odnotował też, że deJulienne nie wydaje się taki zadowolony. Eriadorski król pokręcił głową.
- Nie - odpowiedział. - Nie Huegota.
Następnie, nie chcąc wzmagać napięcia, dał znak jednemu z wartowników stojących przed bocznymi drzwiami. Mężczyzna otworzył drzwi i do pokoju pewnym krokiem wszedł krzat z pomarańczową brodą, przystrojony po królewsku w powłóczystą fioletową pelerynę, luźno okrywającą srebrną kolczugę.
Obaj ambasadorzy przyklęknęli na jedno kolano, gdy krzat przeszedł obok nich i zajął pusty tron.
- Ufam, iż obaj znacie króla Bellicka dan Burso z DunDarrow? - zagadnął Brind'Amour. Potrafił ukryć uśmiech, gdy zobaczył lekko ściągnięte kąciki ust Guya deJulienne'a.
- Jestem zaszczycony, zacny królu Bellicku - powiedział szczerze Felese.
- Mój przyjaciel Brind'Amour dobrze o tobie mówił - odparł Bellick.
Obaj ambasadorzy skrzętnie odnotowali fakt, iż Bellick nie nazwał przywódcy Eriadoru „królem Brind'Amourem”.
- Ja również jestem zaszczycony - rzekł deJulienne.
Bellick prychnął szyderczo i zerknął na Brind'Amoura.
- Wezwałem was, by ogłosić rozejm - wyjaśnił stary czarnoksiężnik, a potem spojrzał na swego krzaciego przyjaciela. - Więcej niż rozejm - poprawił się. - Wiedzcie, że królestwa Eriadoru i DunDarrow połączyły się.
Felese zmusił się do uśmiechu, chociaż zdawał sobie sprawę, że sytuacja na Wyspach Morza Avon może wkrótce ulec pogorszeniu, za to deJulienne nie krył niezadowolenia. Przerażała go perspektywa przekazania tak niepomyślnych wieści bezlitosnemu królowi!
- Pod flagą Eriadoru? - zapytał Felese.
Brind'Amour spojrzał na Bellicka i obaj wzruszyli ramionami.
- Może zaprojektujemy nową flagę - odparł Brind'Amour ze śmiechem, bo przecież nie zastanawiali się nad takimi szczegółami.
- Ale ty, Brind'Amourze, będziesz reprezentował DunDarrow w układach Eriadoru z Gaskonią? - naciskał Felese, sądząc, że to mogłoby wyjść na dobre jego królestwu.
- Niezła myśl - odparł Brind'Amour.
Guy deJulienne z trudem panował nad sobą. Trwożne kołatanie serca sugerowało, że za chwilę zostanie tu ujawniona jakaś bardziej wstrząsająca informacja.
Brind'Amour widział jego niepokój, ale pragnął jak najdłużej rozkoszować się swoją grą.
- Wszystkie towary będące przedmiotem handlu między Gaskonią i DunDarrow będą przepływały przez Port Charley - wyjaśnił. - Z Port Charley powędrują do Caer MacDonald, a potem zostaną przekazane do krzacich obozowisk w Żelaznym Krzyżu.
Guy deJulienne dygotał.
- A co ze wschodem? - nie dawał za wygraną Felese. - Kiedy Chalmbers zostanie otwarte dla gaskońskiego handlu?
- Walki na wschodzie zakończyły się - obwieścił Brind'Amour i odniósł wrażenie, że deJulienne'owi braknie tchu. Jakąż uciechę miał eriadorski król! - Ludzie z Isenlandii nie będą walczyli przeciw eriadorskiej flocie.
- Skradzionej flocie! - wypalił deJulienne, nie mogąc się powstrzymać.
Brind'Amour wzruszył ramionami i zachichotał, gotów zgodzić się z tym osądem mało istotnej kwestii.
- Bez względu na to, jak została zdobyta, pływa pod eriadorską banderą i dzicy Huegoci nie będą napadali na te okręty, bowiem nie pragną pomagać Greensparrowowi, który jest wrogiem Eriadoru.
Te słowa wywołały duży wstrząs u zebranych; ciche komentarze padały nie tylko w szeregu stojącym za eriadorskim królem, ale nawet wśród wartowników pilnujących trzech wyjść z sali. Wydawało się, że owe reakcje przytłaczają wystrojonego dyplomatę z Avon.
Baron Guy deJulienne bardzo starał się kontrolować swoje zachowanie, uspokoić oddech. Czyżby Brind'Amour właśnie wypowiedział wojnę Avon?
- Oczywiście nie zebraliśmy się tutaj po to, by miotać obelgi - Felese próbował łagodzić sytuację. Sojusz Caer MacDonald i DunDarrow był wspaniałą nowiną, a ustanie walk z Huegotami - jeszcze lepszą. Felese nie chciał, aby nieustające animozje między Eriadorem i Avon psuły obiecujący rozwój wydarzeń. Z punktu widzenia chciwej Gaskonii harmonijne stosunki tych dwóch królestw byłyby korzystniejsze dla wszystkich.
- Obelgi? - zdołał wyjąkać deJulienne. - Pogróżki?
- Ani jedno, ani drugie - rzekł surowo Brind'Amour, opuściwszy tron i stanąwszy nad wymuskanym ambasadorem. Felese usiłował interweniować, ale potężny czarnoksiężnik po prostu odtrącił go na bok. - Wiedz, że dopóki Greensparrow będzie zasiadał na tronie Avon, nie będzie pokoju między Eriadorem i Avon - oznajmił Brind'Amour, zdobywając się na maksymalnie nieprzyjazny gest.
- Jak śmiesz? - wysapał deJulienne.
- Mój zacny królu Brind'Amourze - uspokajał go wstrząśnięty ambasador Gaskonii.
Brind'Amour wyraźnie się rozluźnił, ale nie usiadł ani nie przestał groźnie spoglądać na swego rozmówcę.
- Prosiliśmy o pokój - wyjaśnił. - W tym roku w dobrej wierze podpisaliśmy w Princetown wiążący dokument w sprawie pokoju z księżną Deanną Wellworth, która reprezentowała króla Greensparrowa z Avon.
- Wiążący! - głośno powtórzył deJulienne, podnosząc oskarżycielsko w górę palec. Wydawało się, że na chwilę zdobył przewagę.
Oliver przesłał mu całusa, dzięki czemu Brind'Amour odzyskał inicjatywę.
- Pogwałcony! - ryknął eriadorski król, robiąc krok naprzód.
Osłupiały deJulienne odskoczył w tył i omal się nie przewrócił.
Brind'Amour nie napierał na niego ciałem, jego tyrada była dostatecznie agresywna.
- Pogwałcony przez cyklopów, pracujących dla twojego zdradzieckiego króla! Pogwałcony za sprawą rozlanej krwi niewinnych Eriadorczyków w wioskach wzdłuż Żelaznego Krzyża! Pogwałcony - krzyknął Brind'Amour, wskazując swego druha, który siedział spokojnie, z ponurą miną na drugim tronie - przez rozlaną krew krzatów DunDarrow!
- Nie bądź głupcem! - błagał deJulienne. - Musimy przecież walczyć z Huegotami i wieloma innymi...
Brind'Amour machnął ręką i przerażony mężczyzna umilkł.
- My, obywatele Eriadoru, mamy groźniejszego wroga. - Teraz Brind'Amour mógł zagrać najwyższą kartą. Ponownie dał znak dwóm wartownikom stojącym przy bocznych drzwiach komnaty. Drzwi znowu się otworzyły i dwa elfy wciągnęły do środka żałośnie wyglądającego Resmore'a.
Felese stał zamyślony, gładząc modną kozią bródkę.
- Teraz już znasz swoich wrogów, głupi pionku Greensparrowa - rzekł Brind'Amour do deJulienne'a. - Jedź do swojego króla!
Przerażony mężczyzna z Avon wybiegł z komnaty. Felese natomiast nie ruszył się z miejsca, wyraźnie zaintrygowany.
- Przyjaciel Greensparrowa? - zapytał, wskazując na Resmore'a, który kulił się na podłodze i sprawiał wrażenie ledwie przytomnego.
- Książę Newcastle - odparł Brind'Amour. - Wysłany w góry przez Greensparrowa, żeby podjudzić cyklopów do wojny przeciw Eriadorowi i DunDarrow. Dostarczę ci zeznanie księcia Resmore'a, żebyś mógł je przedstawić swoim władcom.
Mężczyzna skinął głową. Nie miał zamiaru angażować Gaskonii w wojnę, zresztą Brind'Amour nie prosił o to ani nie oczekiwał takiej obietnicy. Królowi Eriadoru chodziło tylko o to, żeby Gaskonia udzieliła mu duchowego wsparcia albo przynajmniej zachowała neutralność.
- Natychmiast wyprawię posłańców - odparł Felese, po czym wykonał ukłon i zebrał się do wyjścia. Obejrzał się na Brind'Amoura i skinął głową, całkowicie zadowalając władcę Eriadoru. Potem opuścił pokój, a w głowie kręciło mu się od nadmiaru możliwości. Cała sytuacja mogła się okazać korzystna dla Gaskończyków. Bez względu na wynik zmagań, obie strony wkrótce będą potrzebowały mnóstwa rozmaitych towarów.
Tymczasem w sali audiencyjnej Brind'Amour dał znak wartownikowi pilnującemu drzwi naprzeciwko. Gdy przekręcono klucz, omal nie pękły pod naporem króla Asmunda i Ethana.
- Nie przedstawiłeś swojego drugiego sojusznika - wyjaśnił Ethan. - Mój król czuje się zlekceważony.
- Nie ujawniłem swojej najpotężniejszej broni - odparł Brind'Amour i zachęcił Asmunda, by ten zajął wolny tron u boku Bellicka - jego własny tron.
Dumny Huegot wypiął pierś i przyjął honorowe miejsce, usatysfakcjonowany gestem czarnoksiężnika, jak również określeniem jego wojowników jako „najpotężniejszej broni” Brind'Amoura.
Rozdział 17
PIERWSZE MANEWRY
- Uchronię Asmunda i mój lud od żądzy krwi - cicho zapewnił Ethan Luthiena.
Bracia stali pod ścianą w małej, pozbawionej sprzętów komnacie. Kilka kroków dalej Brind'Amour otwierał magiczny, wielomilowy tunel w skale, umożliwiający szybkie przedostanie się do Chalmbers. Król Asmund, pełnomocnik Byllewyn i brat Jamesis stali obok sędziwego czarnoksiężnika; dwaj mężczyźni cierpliwie czekali, ale władca Huegotów był wyraźnie rozdrażniony.
Ethan spojrzał na Asmunda i nie mógł powstrzymać uśmiechu; spędził dużo czasu, przekonując króla do przejścia przez ów tunel do Caer MacDonald. Teraz, chociaż Asmund rozpaczliwie pragnął wracać na Morze Grzbietowe i do swojej floty, wyglądało na to, że trzeba będzie stoczyć z nim jeszcze jedną bitwę na słowa.
Luthien był zbyt pochłonięty obserwowaniem Ethana, żeby zwrócić uwagę na to, co rozbawiło brata. W serce młodszego Bedwyra wstąpiła otucha, gdyż czuł, że Ethan znowu zaczyna się skłaniać ku rodzinie. Dobrowolna deklaracja, że będzie pilnował Huegotów podczas wojny, świadczyła o tym, iż starszemu bratu bardzo zależy na Eriadorze. Luthien musiał jednak zadać sobie pytanie, jak bardzo, i na razie nie umiał na nie odpowiedzieć. Składając swoją obietnicę, Ethan powiedział o Huegotach „mój lud”, i Luthienowi coraz trudniej było podważać prawdziwość tego oświadczenia.
Dwaj bracia dołączyli do pozostałych osób, podczas gdy Brind'Amour, wyraźnie zmęczony intensywnym korzystaniem z magii przez ostatnie kilka dni, zamykał przejście. Tego dnia był to już drugi magiczny tunel w jego wykonaniu. Pierwszy umożliwił Kayryn Kulthwain powrót do Eradoch, gdzie miała zebrać swoje oddziały.
- Moi ludzie dołączą do mnie w Chalmbers - wytłumaczył pełnomocnik Byllewyn.
- Oni już wypłynęli z Gybi - dodał Jamesis.
- Eskortowani przez trzydzieści galeonów eriadorskiej floty na Morzu Grzbietowym. Nasze łodzie rybackie pozostaną w doku - ciągnął pełnomocnik. - Z Chalmbers do Ściany Malpuissant, gdzie moi ludzie z Gybi spotkają się z oddziałami Dun Caryth i Glen Albyn oraz z Kayryn Kulthwain i jej zapalczywymi jeźdźcami, nie trzeba maszerować zbyt długo.
- Zatem ruszajcie - nalegał Brind'Amour. - Kapitan Leary dowodzi eriadorską flotą i czeka na wasz powrót.
Pełnomocnik Byllewyn i brat Jamesis ukłonili się szybko i wypowiedzieli słowa pożegnania, obiecując zwycięstwo, a potem bez wahania weszli do tunelu.
- Jedna z twoich galer oczekuje na ciebie w doku Chalmbers - rzekł Brind'Amour do zdenerwowanego króla Huegotów.
- Czy ten tunel zaczeka, aż przejdę? - zapytał Asmund, siląc się na krótki śmiech, a Rennir natychmiast poszedł w jego ślady. Drugi z towarzyszy huegockiego króla był w tym momencie zajęty czymś innym.
- Luthienie Bedwyrze - zawołał Torin Rogar, podchodząc do stojących z boku braci. - Nie mieliśmy okazji, żeby pomówić o moim krewnym, z którym byłeś zaprzyjaźniony.
- Jeszcze się spotkamy - obiecał Luthien.
- I będziemy świętować - rzekł Torin z determinacją w głosie. Klepnął Luthiena po ramieniu, a potem skinął głową w stronę Ethana i wrócił do swojego króla. Wraz z Rennirem wszedł w wirujące, błękitne mgły, przecierając drogę Asmundowi.
- Cieszy mnie perspektywa naszych spotkań, kiedy to wszystko się skończy, królu Brind'Amourze - powiedział Asmund. - Wiele możemy się od siebie nauczyć.
Brind'Amour ścisnął dłoń potężnego mężczyzny w stanowczym, szczerym geście. Usłyszawszy te zachęcająco brzmiące słowa, Luthien i Ethan spojrzeli na siebie z nadzieją.
- Nie ociągaj się - nakazał Asmund Ethanowi, a potem, odetchnąwszy głęboko dla uspokojenia nerwów, wszedł do magicznego tunelu.
- Wolny Eriador - rzekł Luthien, podchodząc do tego miejsca razem z Ethanem.
Brat odwrócił się do niego. Zaciekawienie malujące się na jego twarzy stopniowo przerodziło się w podniecenie.
- Wolny Eriador, mój bracie - powiedział.
Uścisnęli się mocno i przez tę krótką chwilę Luthien czuł, że Ethan jest mu równie bliski jak za dawnych lat w Dun Varna. W tym momencie zrozumiał, że bez względu na dziedzictwo, do którego przyznaje się Ethan, łączą ich silne więzy krwi i, jak Ethan wspaniałomyślnie przyznał, naprawdę są braćmi.
- Do następnego spotkania - rzekł Ethan.
- U bram Carlisle! - zawołał Luthien, gdy brat zniknął mu z oczu wkraczając w szybko wirujące błękitne opary.
- Szkoda, że nie ma was więcej - prychnął pod nosem Brind'Amour.
Luthien popatrzył na niego z zaciekawieniem, nie rozumiejąc sensu tej uwagi.
- Twój ojciec spłodził dwóch wspaniałych synów - wyjaśnił stary czarnoksiężnik. - Szkoda, że nie ma was więcej. - Brind'Amour przeszedł obok Luthiena i poklepał go po ramieniu pocieszająco, a następnie opuścił pokój i udał się na zasłużony odpoczynek.
Luthien długo jeszcze stał i patrzył, jak tunel czarnoksiężnika kurczy się, a potem znika. Już tęsknił za Ethanem! Ten ostatni rok, podczas którego wraz z Oliverem zabłądził do ukrytej jaskini Brind'Amoura w górach, a potem rozpoczął bunt przeciw księciu Morkneyowi, bunt, który szybko przerodził się w otwartą rewoltę przeciw Avon, był dla młodego Bedwyra tak pełen wrażeń, że prawie nie myślał o swym nieobecnym bracie. Wedle jego wiedzy, Ethan znajdował się gdzieś daleko, w Królestwie Duree, gdzie u boku gaskońskiej armii walczył z najemnymi wojskami Greensparrowa.
Dopiero, gdy Luthien wrócił wreszcie do Dun Varna i zobaczył Gahrisa na łożu śmierci, znalazł czas, by skupić się na przeszłości, pomyśleć o zaginionym bracie i odzyskanym ojcu.
Potem Ethan niespodziewanie znów pojawił się w jego życiu. Emocje Luthiena wirowały niczym tunel Brind'Amoura i mknęły w równie szybkim tempie, tyle, że punkt, do którego zmierzały, nie był tak jasno określony. Wprawdzie Ethan wrócił, ale Gahrisa nie było już wśród żywych. Przynajmniej to nie budziło wątpliwości.
Ojciec Luthiena pożegnał się z tym światem.
Młody Bedwyr przygryzł mocno wargę, starając się powstrzymać łzy. Przypominał sobie, że Eriador go potrzebuje. Był Karmazynowym Cieniem, bohaterem ostatniej wojny, któremu dane było poprowadzić ludzi w kolejnej wojnie. Nie mógł znieść patrzenia na ścianę w pustym pokoju. Płakał nad tym, co się zdarzyło. Nie mógł...
Ale wytrzymywał to.
- Dostarczę ci głowę Brind'Amoura - obiecała kobieta.
Król Greensparrow rozsiadł się wygodnie na obitym pluszem tronie, przerzucił obie nogi przez oparcie i uważnie oglądał swoje paznokcie. Mimo jego nonszalanckiej pozy Deanna była pewna, że władca jest bardzo zdenerwowany. Przywołał ją przez zaczarowane lustro. Najpierw zdecydowała, że nie odpowie na wezwanie, nie mogła jednak zignorować jego naglącego tonu. Szybko doszła do wniosku, że jeśli nie podejdzie do zaczarowanego lustra w swej prywatnej kwaterze, Greensparrow najpewniej pokaże się w Mannington, a księżna zdecydowanie nie chciała go oglądać!
- Gdzie jest Taknapotin? - zapytał Greensparrow. Właśnie tego pytania Deanna się obawiała. Zrobiła zakłopotaną minę.
- A gdzie miałby być? - odparła.
- To właśnie chcę wiedzieć.
- Moim zdaniem jest w piekle - odpowiedziała Deanna. - Tam, gdzie jego miejsce.
Widząc kwaśną minę Greensparrowa, Deanna uświadomiła sobie, że nie uwierzył w ani jedno słowo. Tak jak podejrzewała, był naprawdę blisko związany z demonem, którego jej podarował. Teraz król przypierał ją do muru, gdyż nie mógł skontaktować się z diabelskim szpiegiem.
Deanna pogratulowała sobie w duchu, że okazała taką moc, odprawiając Taknapotina. Jej zaklęcie i przełamanie korony najwyraźniej usunęło demona z tego świata i przeniosło go tam, gdzie nie sięgały nawet rozległe wpływy Greensparrowa.
Chyba, że król blefował, pomyślała nagle z przerażeniem Deanna. Chyba, że Taknapotin siedział w sali tronowej Greensparrowa i niewidziany przez nią uczestniczył w szatańskim dowcipie bezlitosnego władcy Avon.
Księżna przypomniała sobie, że jej twarz zapewne odzwierciedla te obawy. Szybko wzięła się w garść i postanowiła obrócić na korzyść własny strach.
- Nie mogę się z nim skontaktować, odkąd... od chwili, gdy Selna...
Greensparrow wybałuszył oczy - aż za bardzo, skonstatowała Deanna. Imię Selny najwyraźniej bardzo go poruszyło. Księżna znalazła potwierdzenie swych podejrzeń, iż służąca jest jeszcze jednym szpiegiem Greensparrowa.
- ...od chwili, gdy Selna złamała moją koronę - skłamała Deanna. - Boję się, że Taknapotin uznał to za zniewagę, ponieważ nie potrafiłam go przywołać...
- Złamała twoją koronę? - przerwał jej Greensparrow, wypowiadając każde słowo powoli i spokojnie.
Przez chwilę Deanna myślała, że mężczyzna dostanie szału, ale odzyskał panowanie nad sobą i przybrał swobodniejszą pozę.
Księżna doszła do wniosku, że jest wściekły na Selnę, ale jednocześnie odczuwa ulgę, gdyż uwierzył w jej kłamstwo. Jemu wciąż wydaje się, iż Deanna jest posłuszną marionetką.
- Korona rzeczywiście zapewniała ci łączność z tym demonem - potwierdził Greensparrow.
„I także tobie” - dopowiedziała w duchu Deanna.
- Zaczarowałem ją wiele lat temu, kiedy zaczęłaś sprawować władzę - dodał Greensparrow.
„Kiedy wymordowałeś moją rodzinę” - dodała bezgłośnie rozgoryczona Deanna.
- Znajdę inną drogę do Taknapotina - zaofiarował się król. - Albo do innego równie niegodziwego demona.
Deanna chciała odwieść go od tego pomysłu, ale zdawała sobie sprawę, że porusza się po bardzo śliskim gruncie.
- Nie będę czekała - odparła. - Mogę zniszczyć Brind'Amoura bez Taknapotina, gdyż mam do dyspozycji swoich braci czarnoksiężników i ich demony.
- Nie możesz zawieść! - rzekł nagle Greensparrow z naciskiem. Wychylił się z tronu i przysunął do lustra tak blisko, że jego odbicie uległo zniekształceniu, a spiczasty nos i policzki wydawały się większe i bardziej złowieszcze. - Kiedy Brind'Amour zginie, to wszystko się rozwieje. Eriadorskie oddziały pójdą w rozsypkę, a my będziemy mogli zniszczyć je jeden po drugim.
- Brind'Amour umrze w ciągu tygodnia - obiecała Deanna. Bała się, że może mieć rację.
Ku jej ogromnej uldze Greensparrow machnął ręką, kładąc kres ich spotkaniu na odległość.
Tymczasem w sali tronowej w Carlisle król-mag odprawił ruchem ręki dwóch potężnych i odrażających cyklopów, którzy trzymali zaczarowane lustro, potem zaś odwrócił się do księcia Cresisa. Obok bestii stał deJulienne, który wrócił z Caer MacDonald i teraz nerwowo zaciskał ręce. Był wszak posłańcem przynoszącym złe wieści, a na dworze Greensparrowa była to funkcja nie do pozazdroszczenia!
Śmiech Greensparrowa rozluźnił ambasadora. Nawet wojowniczo usposobiony Cresis wydawał się nieco mniej spięty.
- Nie ufasz jej? - domyślił się Cresis.
- Deannie? - odparł beztrosko Greensparrow. - Nieszkodliwej Deannie?
Kolejny raz wybuchnął śmiechem i deJulienne skwapliwie przyłączył się do niego, zaraz jednak urwał i chrząknął nerwowo, bowiem Greensparrow niespodziewanie wyprostował się i zrobił surową minę.
- Deanna Wellworth ma zbyt wielkie poczucie winy, by stanowić zagrożenie - wyjaśnił Greensparrow. - I słusznie. Żeby zwrócić się przeciwko mnie, musi zgłębić własną przeszłość, a wtedy dowie się prawdy.
DeJulienne zauważył, że Cresis cały czas kiwa głową, i uświadomił sobie, że okrutny książę Carlisle już słyszał tę historię. Dla niego była to jednak nowość i odczuwał duży niepokój na myśl o tym, do czego może nawiązywać król.
- To dzięki Deannie zdobyłem tron - rzekł bez ogródek Greensparrow, spoglądając deJulienne'owi prosto w oczy. - Nieświadomie zgubiła własną rodzinę, dając mi przedmioty należące do poszczególnych jej członków.
DeJulienne już miał zadać oczywiste pytanie, ale zrezygnował, uświadomiwszy sobie, że jeśli Greensparrow mówi o prawdziwej przeszłości Avon, oznacza to, iż jego król jest uzurpatorem i mordercą.
- Jeśli chodzi o Deannę, obawiałem się tylko utraty Taknapotina - tłumaczył Greensparrow, zerkając na Cresisa. - Ale jeśli ta głupia służąca złamała koronę, to rozumiem, dlaczego nie mogłem nawiązać z nim kontaktu. Zresztą to da się łatwo naprawić.
- A co ze zbliżającą się wojną? - zagadnął Cresis. - Eriadorczycy wkrótce wymaszerują i wypłyną.
- Boisz się Eriadoru? - zakpił Greensparrow. - Tej bandy wieśniaków i rybaków?
- Która wygrała ostatnią wojnę - przypomniał deJulienne i natychmiast pożałował wypowiedzianych słów, gdyż po jastrzębim obliczu Greensparrowa przemknął cień.
- Tylko z powodu mojej nieobecności! - ryknął wściekle król i usiadł rozdygotany, ściskając poręcze tronu tak mocno, że pobielały mu kostki palców.
- Istotnie, mój potężny władco - rzekł deJulienne, oddając pokorny pokłon, ale było już za późno.
Greensparrow przeciął pięścią powietrze, a potem wyprostował i rozstawił swoje długie palce. Z każdego wystrzeliły świetliste smugi w kolorach tęczy. Po chwili zawirowały i połączyły się w białą kolumnę, która przypominała wymiarami brzeszczot miecza.
Król błyskawicznie opuścił rękę, a wraz z nią magiczny miecz.
Lewa ręka deJulienne' a spadła na podłogę, ucięta tuż przy barku.
Mężczyzna zaskowyczał.
- Mój królu! - wysapał, próbując zatamować obficie tryskającą krew.
Greensparrow warknął i zadał następne proste cięcie.
Mężczyzna utracił lewą nogę i runął na podłogę, a z jaskrawo czerwonych ran lała się życiodajna krew. Usiłował znowu coś krzyknąć, ale wydał z siebie tylko charkot. Zdołał unieść ocalałe ramię, w daremnej próbie zablokowania kolejnego ciosu.
Zostało odcięte przy łokciu.
- Moja nieobecność sprawiła, że przegraliśmy - powiedział Greensparrow do Cresisa, zupełnie ignorując wijącego się w konwulsjach człowieka na podłodze. - To, a także nieudolność tych, których wyznaczyłem na dowódców! I jeszcze Gaskonia - dodał Greensparrow. - Gaskończycy myśleli, że bardzo zyskają na niepodległości Eriadoru. Nie zdawali sobie sprawy, jak ważna jest ochrona Carlisle przed najazdami Huegotów i tym podobnymi kłopotami. Tym razem - ciągnął Greensparrow, opuszczając tron i unosząc palec w powietrze - tym razem Gaskończycy znają prawdę o żałosnym Eriadorze i nie będą prosić, abyśmy zawarli pokój.
Król ostrożnie obszedł zwłoki deJulienne'a. Zainteresował się Cresisem, a zwłaszcza zatroskaniem malującym się na brzydkiej twarzy księcia.
- Właśnie o to nam chodziło! - wrzasnął Greensparrow i zaniósł się skamlącym śmiechem. - Poszturchaliśmy Eriadorczyków i głupi Brind'Amour wypowiedział nam wojnę.
Cresis nieco ochłonął, przypomniawszy sobie, że właśnie taki wynik zakładali wraz z Greensparrowem, kiedy wysłali plemiona jednookich, żeby najeżdżały Eriador i DunDarrow.
- Zostało im jakieś pięćdziesiąt naszych okrętów - kontynuował Greensparrow, biorąc pod uwagę te dwadzieścia, które prawdopodobnie zostały zatopione przez Huegotów. - Sam fakt, że te dzikusy postradały tyle wspaniałych jednostek, potwierdza, że eriadorscy rybacy nie potrafią żeglować na wielkich galeonach. - Król obrzucił Cresisa dzikim, szalonym spojrzeniem. - Ale my mamy ponad sto okrętów, a ich załogi składają się z doświadczonych żeglarzy i jednookich wojowników. Niebawem połowa eriadorskiej floty wpłynie do cieśniny Mann. Mam do dyspozycji taką samą liczbę okrętów, które zatopią tę flotę.
- To może być kosztowna bitwa - ośmielił się przerwać pragmatyczny Cresis.
- Wcale nie! - ryknął Greensparrow. - Kiedy dołączą do nas łodzie z Baranduine, a to kolejna mocna setka, położymy kres zagrożeniu.
Zapalczywy władca z każdym słowem podniecał się coraz bardziej, rozkoszując się perspektywą zwycięstwa.
- Brind'Amour pomyśli wówczas, że ma za mało sił na zachodnim brzegu i będzie musiał zawrócić oddziały do Montfort, zanim wydostanie się z gór.
Wydawało się to zupełnie łatwe i logiczne, toteż Cresis znowu się rozluźnił. Greensparrow podszedł do niego i położył mu rękę na ramieniu.
- Oczywiście, jeśli założymy, że w tym momencie stary czarnoksiężnik będzie jeszcze żył - szepnął cyklopowi do ucha. Potem odskoczył, żeby nie wdepnąć w to, co zostało z ambasadora reprezentującego go w Caer MacDonald. - Nie lekceważ księżnej Deanny Wellworth, mój jednooki przyjacielu - dodał. - Mając do dyspozycji moce moich książąt i ich demonów, Deanna złapie starego czarnoksiężnika i pokaże mu, że jego magiczna moc od dawna jest wyczerpana.
Nagle Greensparrow przerwał swą tyradę. Musiał znaleźć sposób, żeby jeszcze raz nawiązać kontakt z Taknapotinem, albo sprowadzić Deannie innego demona, jeśli nie miałby innego wyboru.
- To całkiem łatwe! - krzyknął, chociaż Cresis nie miał pojęcia, o czym mówi król.
Tak czy owak, cyklop czuł się pokrzepiony. Był z Greensparrowem przez wszystkie dwadzieścia dwa lata królewskiego panowania. W gruncie rzeczy to właśnie Cresis, ambasador cyklopowych plemion wobec prawowitego króla Avon, pomógł Greensparrowowi wybić się. Osobiście zamordował czterech z pięciu synów swego władcy, braci Deanny Wellworth. W nagrodę otrzymał księstwo Carlisle i w trakcie wieloletniej służby nauczył się wierzyć w bezlitosną potęgę Greensparrowa. Mądrze czynili ci, którzy bali się władcy Avon.
Los deJulienne'a po raz kolejny potwierdził ten fakt.
Kiedy Luthien zobaczył Brind'Amoura następnym razem, czarnoksiężnik znowu był zajęty wytwarzaniem magicznego tunelu - ten pasaż miał zabrać podróżników do Port Charley, w kierunku zachodnim, a nie na wschód.
Dla Luthiena to rozstanie miało się okazać równie trudne jak poprzednie. Oliver i Katerin stali cierpliwie, podczas gdy szara ściana zamieniała się w błękitnawą mgłę i zaczynała wirować. Ku zdumieniu Luthiena, Oliver trzymał w ręku lejce Łachmana. Brzydki, żółty kuc stał spokojnie.
Wzrok niziołka powędrował na tyły pokoju, gdzie stała całkiem spokojna z pozoru Siobhan. Oliver potrzebował sporo czasu, żeby zwrócić na siebie jej uwagę - uraczył ją zrezygnowanym spojrzeniem, a rękę, w której trzymał obie zielone rękawice, przyłożył do szerokiego ronda kapelusza w geście pozdrowienia.
Siobhan lekko skinęła głową i Oliverowi mocniej zabiło serce, gdy ujrzał w jej zielonych oczach prawdziwy ból. Była zasmucona jego wyjazdem!
Podbudowany tą myślą, romantyczny niziołek wyprężył swą niepozorną pierś i odtąd śmiało patrzył na poszerzający się korytarz.
Katerin obserwowała całą scenę i uśmiechnęła się, nieco zdezorientowana. Odsunęła się od Olivera i podeszła do Luthiena. Objęła go ramieniem i poprowadziła w najdalszy róg pokoju, żeby inni nie usłyszeli jej słów.
- Oliver i Siobhan - szepnęła z niedowierzaniem w głosie.
- O niczym nie wiem - odparł zgodnie z prawdą Luthien.
- Sposób, w jaki na niego patrzyła - zauważyła Katerin.
- Sposób, w jaki patrzę na ciebie - dodał Luthien.
Te słowa dały Katerin do myślenia. Tak bardzo pochłaniały ją burzliwe wydarzenia poprzedzające wojnę, że nie zdawała sobie sprawy, jaki ból odczuwa jej kochanek. Przyglądając się teraz twarzy Luthiena, wreszcie to zrozumiała. Odnalazł Ethana, lecz zaraz go utracił, a teraz ona również miała go opuścić. Wszyscy rozpoczynali bardzo niebezpieczną grę.
- Nie musisz jechać - błagał Luthien. - Oliver może być wywiadowcą Brind'Amoura.
- Wtedy nasz król zobaczy tylko nadburcie okrętu i wodę poniżej - zażartowała Katerin, robiąc niezbyt subtelną aluzję do faktu, iż niziołek nie należy do specjalnie doświadczonych żeglarzy.
Długo stali w milczeniu, intensywnie wpatrując się w siebie nawzajem. Wiedzieli, że mogliby znaleźć dla Brind'Amoura innego emisariusza, dzięki czemu Katerin pozostałaby u boku Luthiena. Tak jednak nie mogło się stać, gdyż spośród najbliższych współpracowników Brind'Amoura Katerin najlepiej nadawała się do tej ważnej misji. Rewolucją dowodziła garstka zapaleńców, którzy stawali się teraz naturalną koleją rzeczy generałami tej wojny. Służyli Eriadorowi i ich osobiste uczucia musiały zejść na dalszy plan.
Luthien i Katerin doskonale rozumieli tę sytuację i nie potrzebowali słów, by to sobie tłumaczyć.
- Zatem może mógłbym pojechać z tobą - zaofiarował się Luthien, wiedziony nagłym impulsem. - Ja również wywodzę się z Bedwydrin i morze nie jest mi obce.
- I znowu miałabym u swego boku syna Bedwyrów, który by mnie chronił - zauważyła Katerin, łagodnie, choć ze szczyptą sarkazmu w głosie. - Być może Brind'Amour mógłby wezwać Ethana. On także pochodzi z naszej ojczystej wyspy.
Na twarzy Luthiena wyraźnie odmalowała się zazdrość.
- W dodatku Ethan jest z pewnością urodziwszy - ciągnęła Katerin.
Luthien szeroko otworzył oczy. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że ukochana stroi sobie z niego żarty, aż wreszcie Katerin wybuchnęła śmiechem i mocno pocałowała go w policzek.
Kiedy jednak odsunęła się od mężczyzny, znowu miała poważną minę.
- Twoje miejsce jest przy naszym królu - oznajmiła stanowczo. - Jesteś Karmazynowym Cieniem, symbolem wolnego Eriadoru. W gruncie rzeczy uważam, że Oliver, twój najsławniejszy towarzysz, powinien zostać z tobą i Brind'Amourem, ale być może jego nieobecność nie umniejszy znaczenia twojej obecności, a jeśli popłynie na okrętach, będzie mi łatwiej przekonać mieszkańców wybrzeża, by nie zapominali o swoim królu.
Te słowa oznaczały definitywny koniec dyskusji. Luthien przypomniał sobie, jakie są jego powinności i czym zajmuje się Katerin. Wychodząc, dziewczyna jednak spochmurniała i kilkakrotnie zerknęła na Siobhan, która wciąż stała przy drzwiach na tyłach pokoju.
- Pomaszerujesz w towarzystwie Siobhan - rzekła Katerin.
Luthien westchnął. Usiłował wczuć się w emocje, których musiała teraz doświadczać kobieta z Hale. Wszak Siobhan była kiedyś jego kochanką, a Katerin pamiętała o tym nazbyt dobrze. Jednak dotychczas Luthien sądził, że ta bolesna sprawa należy do przeszłości, że wraz z Katerin uznali Siobhan za wspólną przyjaciółkę.
Zaczął delikatnie protestować, ale Katerin znowu wybuchnęła śmiechem i mocno go ucałowała; tym razem był to pocałunek w usta i to dosyć długi.
- Miejmy nadzieję, że nie będziesz taki łatwowierny, kiedy spojrzysz w twarz emisariuszowi Greensparrowa - szepnęła.
Luthien ścisnął ją jeszcze mocniej i nie wypuszczał z objęć, dopóki Brind'Amour nie oznajmił, że tunel jest gotowy i Oliver oraz Katerin muszą już ruszać.
- Zamierzasz zabrać kuca? - zapytał Olivera.
Słysząc jego znużony ton, Luthien doszedł do wniosku, że czarnoksiężnik zadawał to pytanie już wiele razy.
- Mój Łachman lubi łajby - odparł Oliver. Zerknął na Luthiena i pstryknął palcami. - A nie wierzyłeś mi, kiedy powiedziałem, że przejadę na tym koniu całą drogę aż z Gaskonii! - oświadczył. Potem zrobił ruch ręką i szepnął coś żółtemu kucowi, a Łachman uklęknął tak, że mały niziołek zdołał wgramolić się na siodło. Rzuciwszy Siobhan ostatnie spojrzenie, Oliver wjechał do tunelu; rzuciwszy Luthienowi ostatnie spojrzenie, Katerin podążyła za niziołkiem.
I tak to się zaczęło. Jeszcze tego samego dnia skłębione chmury przesunęły się na wschód od Pięciu Wartowników, wzdłuż Ściany Malpuissant, poza południową bramę Caer MacDonald, i dalej, obok doków Port Charley.
Wysłano stosowne oświadczenia. Rozpoczęła się inwazja na Avon.
Rozdział 18
FAWORYCI
Ze wszystkich dróg, którymi miały się posuwać eriadorskie oddziały, trasa wybrana przez grupę Luthiena była najbardziej niepewna. Na wschodzie i zachodzie armia przemieszczała się drogą morską, często uczęszczanymi i dokładnie wytyczonymi szlakami. Wyruszywszy ze Ściany Malpuissant, Jeźdźcy Eradoch wraz z milicją pełnomocnika Byllewyna maszerowali przez odsłonięty, łatwy do przebycia teren. W niespełna godzinę po opuszczeniu południowej bramy Caer MacDonald zwiastuni grupy Luthiena, czyli sam Luthien, Siobhan i pozostali Przecinacze musieli ostrożnie przedzierać się przez zwaliska głazów i zdradzieckie ścieżki, po których jednej stronie wznosił się stromy, wysoki, idealnie prosty klif, po drugiej zaś - równie stromy uskok.
Oddział liczący prawie sześć tysięcy wojowników nie mógł pokonywać wąskiego i trudnego terenu jako zwarta grupa. Stanowił raczej brnącą naprzód masę ludzką, po której bokach kroczyły wysyłane raz po raz patrole. Porządek i koordynacja odgrywały tu zasadniczą rolę. Gdyby zwiadowcy nie badali terenu bardzo dokładnie, gdyby przeoczyli choćby jeden niczym niewyróżniający się szlak pośród nieregularnych pasm górskich, maszerującym groziłaby natychmiastowa katastrofa. Główna grupa, którą tworzyła prawie jedna trzecia żołnierzy wraz z królem, oraz wszystkie tabory i konie, nie wyłączając dorodnego ogiera Luthiena, Wodnego Tancerza, byłyby narażone na wpadnięcie w zasadzkę. Większość żołnierzy była pochłonięta nie tyle wypatrywaniem wroga, ile przepychaniem wozów i koni po trudnych szlakach, budowaniem prowizorycznych mostów i podpieraniem walących się przejść. Wielu z nich miało przy sobie łopaty i młoty, a nie miecze. Gdyby ich jednoocy wrogowie, zwłaszcza doskonale wytrenowani Gwardziści Pretoriańscy, zdołali bez przeszkód prześlizgnąć się przez grupy tworzące czoło pochodu, mogliby wstrzymać marsz całego oddziału.
Zadaniem Luthiena było do tego nie dopuścić. Rozdzielił pozostałe cztery tysiące żołnierzy na oddziały o różnej liczebności. Pięciuset kroczyło na czele głównej grupy i oznaczało szlaki, po których potem miał wędrować Brind'Amour. Pięciuset innych żołnierzy maszerowało za tą grupą, nie zostawiając żadnej luki z tyłu. Na bardziej nieregularnym terenie z dala od głównego szlaku armia poruszała się w mniej uporządkowany sposób. Patrole zwiadowcze składały się z pojedynczych osób (przeważnie samotników, którzy od wielu lat zamieszkiwali te okolice Żelaznego Krzyża), ale też ze stuosobowych grup wspierających, które przeczesywały wyznaczone obszary, poznając każdy metr tych rzadko odwiedzanych gór. Luthien i Siobhan szli razem z ełfimi Przecinaczami. Czasami widzieli wszystkich dwunastu towarzyszy, ale bywało i tak, że zdawało im się, że są całkiem sami w wielkich, majestatycznych górach.
- Czuję się pewniej po spotkaniu z ludem Bellicka - stwierdził Luthien, gdy znaleźli się na odsłoniętym terenie i brnęli po stromych bokach wielkich kamiennych płyt. Kilkadziesiąt metrów wyżej, na frontowej ścianie góry, Luthien ujrzał dwa elfy wynurzające się z małego zagajnika i zwinnie biegnące po stromej skale. Zachwycił się ich wdziękiem i, potknąwszy się chyba setny raz, żałował, że nie ma w sobie ani odrobiny elfiej krwi!
Krocząca tuż za młodym Bedwyrem Siobhan nie starała się mu zaprzeczyć, ale jej reakcja na jego oświadczenie była, co najmniej letnia. To sprawiło, że Luthien odwrócił się, żeby zerknąć na dziewczynę. Ona również zatrzymała się, wytrzymując jego spojrzenie.
Prawie dwieście elfów, które tworzyły oddział towarzyszący armii Caer MacDonald, nie ukrywało wątpliwości związanych z trasą, jaka miała je czekać w razie, gdyby dołączyły do krzatów. Król Bellick wyjaśnił, że jego krzaty pracują zawzięcie przy otwieraniu tuneli, żeby łatwiej przepchnąć oddział przez Żelazny Krzyż. Wprawdzie obie rasy dobrze się rozumiały, ale elfy Wysokiego Rodu nie miały ochoty przekradać się przez głębokie i ciemne tunele; było to po prostu sprzeczne z ich naturą.
Siobhan mówiła o tym podczas końcowej fazy przygotowań i Luthien myślał wtedy, że postawiła na swoim. Nawet gdyby lud Bellicka mógł otworzyć tunel, postanowiono, iż pod ziemię zejdzie tylko główna grupa, obciążona taborami i prowiantem, natomiast reszta miała kontynuować przeczesywanie terenu w kierunku południowym. Dlatego teraz Luthien był zdezorientowany, widząc posępną minę Siobhan.
- Oliver? - domyślił się w końcu.
Siobhan nie odpowiedziała, tylko wysunęła do przodu delikatny podbródek, dając Luthienowi do zrozumienia, że powinien kontynuować marsz. Usłuchał, zadowolony, że odgadł przyczynę jej zatroskania. Sam doświadczał bólu z powodu rozłąki z Katerin, zwłaszcza, iż wiedział, że jego ukochana płynie w bardzo niebezpieczne miejsce. Czyżby Siobhan żywiła podobne uczucia w związku z rozstaniem z Oliverem?
Ta myśl sprawiła, że Luthien zachichotał, ale zaraz chrząknął, a nawet udał, że się potyka, żeby zatuszować ów śmiech, bowiem nie chciał szydzić z kobiety półelfa.
Jednak Siobhan przejrzała jego zabiegi, zrozumiała, iż ten chichot stanowi trafną zapowiedź tego, co mogło ją czekać ze strony innych. Przyjęła to jednak ze stoickim spokojem i w milczeniu kontynuowała marsz.
Przy zachodzącym słońcu szybko tworzyły się głębokie cienie i chociaż nie skończył się jeszcze sierpień, nocne powietrze było już bardzo chłodne, co przypominało wszystkim żołnierzom, iż nie mogą sobie pozwolić na ugrzęźnięcie w górach ani na ucieczkę z powrotem do Żelaznego Krzyża, gdy już przedrą się na północne pola Avon.
Luthien i Siobhan dołączyli do pozostałych Przecinaczy na swoim obszarze. Chcieli wyznaczyć obwód, który gwarantowałby dokładną kontrolę nad każdym przejezdnym szlakiem w tym regionie. Zaledwie kilkaset metrów za ich linią grupa prawie siedemdziesięciu wojowników zakładała obóz.
Siobhan znalazła dla siebie i Luthiena skalne wgłębienie otoczone z trzech stron kamieniami i częściowo zadaszone glinianym nawisem. W tym miejscu byli osłonięci od wiatru. Luthien odważył się nawet rozpalić małe ognisko w głębokim kąciku, gdyż wiedział, że światło sączące się z tej dziupli będzie niemal niewidoczne.
Młody Bedwyr czuł się trochę niezręcznie sam na sam z Siobhan w ten cichy letni wieczór. Zorientował się, że i ona czuła się nieswojo. Kiedyś byli kochankami, namiętnymi kochankami, i nie mogli zaprzeczyć, że wciąż są dla siebie atrakcyjni.
Luthien usiadł pod zboczem w pobliżu wylotu i okutał się karmazynowa peleryną, żeby osłonić się przed dokuczliwymi podmuchami wiatru. Usiłował skupić wzrok na ciemnej linii szlaku w dole, ale wciąż oglądał się na piękną Siobhan, która ułożyła się w pobliżu rozżarzonych kłód. Przypominał sobie wspólne chwile spędzane z nią w Caer MacDonald jeszcze w czasach, gdy miasto nazywało się Montfort, księciem był Morkney, a życie wydawało się prostsze. Kiedy Luthien pomyślał o pierwszym spotkaniu z Siobhan, na jego twarzy pojawił się uśmiech. Poszedł ją ratować, myśląc, że to biedna, poniewierana niewolnica, a przekonał się, iż Siobhan jest jedną z przywódczyń najsłynniejszego gangu złodziei w całym Montfort! Już samo wspomnienie, iż mógł postrzegać Siobhan jako bezradną istotę, sprawiło, że poczuł się jak głupiec; nigdy w życiu nie poznał osoby, która mniej od niej potrzebowałaby ochrony.
Była teraz jego przyjaciółką, najdroższą osobą.
Tylko przyjaciółką.
- Nie wyjdą o tak późnej porze - zauważyła Siobhan, wyrywając go z zamyślenia.
Luthien zgodził się z nią.
- W nocy szlaki górskie są zbyt niebezpieczne. Jednoocy musieliby nieść tak dużo pochodni, że zaalarmowaliby wszystkich żołnierzy Eriadoru. Możemy uznać naszą wartę za zakończoną.
Siobhan skinęła głową i odwróciła się.
Siedząc oparty o zimny kamień, Luthien Bedwyr uświadomił sobie, jak wielkie ma szczęście. Katerin wiedziała, że będzie podróżował razem z Siobhan, a jednak dobrowolnie wyruszyła do Port Charley. Była smutna z powodu rozstania z Luthienem, ale nie powiedziała mu ani słowa w kwestii jego dawnego związku z Siobhan. Całkowicie mu ufała i Luthien zrozumiał, iż miała ku temu podstawy: wciąż żywił silne uczucie dla Siobhan, nie mógł zaprzeczyć, że podziwiał jej urodę i darzył ją prawdziwą miłością, jednak Siobhan była przyjaciółką, ukochaną i zaufaną towarzyszką, i nikim więcej. Najważniejszą kobietą w życiu Luthiena Bedwyra była Katerin O'Hale.
Wiedział o tym doskonale i nie odczuwał najmniejszego żalu, iż nie dzielą już łoża z Siobhan, a Katerin O'Hale znała go wystarczająco dobrze, by mu ufać.
Siedząc tej nocy w towarzystwie Siobhan, słysząc od czasu do czasu trzask ogniska i zawodzenie wiatru, patrząc na piękne gwiazdy, Luthien Bedwyr w pełni doceniał pomyślny los, jaki stał się jego udziałem. Pochłonięty myślą o swojej ukochanej Katerin powoli zapadł w sen.
Siobhan nie czuła się tak dobrze. Obserwowała Luthiena, a gdy upewniła się, że zasnął, wyciągnęła z kieszeni złożony pergamin. Nadal przyglądając się śpiącemu towarzyszowi, kobieta półelf ostrożnie go otworzyła i pochyliła się nad ogniskiem, żeby jeszcze raz odczytać jego treść.
Mej najdroższej Siobhan, półelfiej kobiecie
Od niziołka, który tak wiernym jest chwatem.
Dmą wichry wojny, iść, zatem muszę,
Najnadobniejszą różę z oczu stracę.
Lecz nie obawiaj się, bo ani morze szerokie,
Ani góry, ani rzeki, ani jednoocy
Nie sprawią, że przestaniemy myśleć o sobie,
I nie pogrążą serc naszych w mroku nocy.
Letnia bryza łaskocze mój włochaty podbródek
Na dłoni wsparty, urodę twą kontempluję.
Ach, gdybym nie był tak bardzo teraz potrzebny. Nieszczęsny los bohatera związuje!
Wyjeżdżam, ale nie na długo! Oliver
Kobieta półelf ostrożnie zamknęła list i włożyła go do kieszeni.
- Głupiutki Oliver - szepnęła, kręcąc głową i zastanawiając się, w co też się angażuje. Podniosła patyk i pogrzebała w żarzących się węglach. Udało jej się rozniecić odrobinę ognia z niemal strawionych polan.
Ciekawiło ją, co miał na myśli Oliver, i westchnęła głęboko, zdając sobie sprawę, że miłosne zapędy niziołka mogłyby ją ośmieszyć. Oliver cieszył się zasłużoną reputacją czarodzieja wśród pomywaczek i innych mniej obytych w świecie kobiet, ale ci, którzy znali prawdę skrywaną przez przechwałki niziołka i jego udawaną wytworność, uważali tę stronę jego osobowości za coś śmiesznego. Jego niezdarnie klecone poematy, jak ten zawarty w liście, mogły wywrzeć spore wrażenie na młodej dziewczynie albo kobiecie skazanej na harówkę, gdyż takie osoby nie czytywały dzieł uzdolnionych bardów, ale Siobhan nie była rozchichotaną uczennicą. Przejrzała niziołka na wylot.
Dlaczego więc, u licha, tak bardzo tęskniła za Oliverem?
Kobieta półelf spojrzała na Luthiena i zaśmiała się, słysząc coraz głośniejsze pochrapywanie młodzieńca. Płomień zgasł, a z ogniska pozostał tylko pomarańczowy żar, choć nadal dawał on przyjemne ciepło. Siobhan wyciągnęła się wygodnie i ostatni raz zerknęła na szlak. Był pusty, mogła, więc pozwolić sobie na sen.
Sen pełen myśli o pewnym niziołku-rozbójniku.
Nazajutrz było pochmurno i zimno, zanosiło się na deszcz. Góry tonęły w gęstej mgle, która podnosiła się nad rzecznymi dolinami, by napotkać nisko sunące chmury, przez co dzień wydawał się szary. Dźwięk był również przytłumiony; Luthien i Siobhan potrzebowali trochę czasu, żeby zlokalizować obozujących w pobliżu Przecinaczy.
Jeden z elfów zaproponował, żeby poczekać, aż mgła się przerzedzi, ale Luthien nie mógł się na to zgodzić.
- Przecież statki płyną - przypomniał. - A jeźdźcy wyruszyli ze Ściany Malpuissant. My tu sobie siedzimy i gadamy, a oni pewno już zbliżają się do Princetown.
Nikt nie podjął dyskusji, toteż grupa rozplanowała kierunki zwiadowczych wypadów, a potem rozdzieliła się, tak, że dwa elfy czekały na głównym szlaku na pierwszych członków oddziału wspierającego armię od tyłu.
Luthien i Siobhan sunęli miarowym tempem i niemal zaraz po wyruszeniu zostawili w tyle innych zwiadowców. Mieli wrażenie, że są sami, całkowicie sami, lecz wiedzieli, że tak nie jest. Zapuścili się w głąb Żelaznego Krzyża, wiele mil dalej niż poprzednio, gdy Luthien ujął księcia Resmore'a. Zdawali sobie sprawę, że inne grupy patrolowe są w pobliżu, podobnie jak cyklopi.
Nie musieli długo czekać na potwierdzenie swoich obaw. Luthien wszedł pierwszy na skaliste urwisko, podczołgał się na grań i spojrzał w dół.
Zobaczył krótkie, strome zbocze, a niżej, na polanie okolonej skałami, obozowisko cyklopów. Garstka bestii przechadzała się wokół zwęglonych resztek rozpalonego poprzedniej nocy ogniska i zbierała zapasy. Jeden z cyklopów polerował wielki miecz, drugi ostrzył koniec ciężkiej włóczni, podczas gdy dwaj inni jednoocy stojący na boku wciągali grubo watowane srebrno-czarne uniformy - stroje aż nazbyt dobrze znane Luthienowi i Siobhan.
- Gwardziści Pretoriańscy - szepnął młody Bedwyr, gdy stanęła przy nim Siobhan z łukiem w ręku. - Szkoda, że nie było tak łatwo, kiedy szukaliśmy dowodów zaangażowania Greensparrowa. Lepsze to niż stanie twarzą w twarz z czarnoksiężnikiem.
- Obecność Gwardzistów Pretoriańskich na neutralnym terenie niczego nie dowodzi - odparła Siobhan. Umilkła i przykucnęła niżej, gdy jedna z bestii zbliżyła się do nich, niosąc wiadro z brudną wodą. Nie zdając sobie sprawy z obecności tej pary, jednooki wylał wodę na skały u podnóża zbocza, a potem odwrócił się w stronę obozu i odszedł.
Luthien kiwnął głową na znak, że przyznaje rację Siobhan, a potem chytrze spojrzał na kobietę półelfa.
- Ale z formalnego punktu widzenia jesteśmy teraz w stanie wojny - zauważył - i wróg jest przed nami.
Siobhan uważnie zlustrowała obóz.
- Jest ich co najmniej siedmiu - odparła. - A nas jest tylko dwoje. - Rozejrzała się, podobnie jak Luthien, ale żadne z nich nie dostrzegło sojuszników.
W końcu popatrzyli sobie w oczy i oboje uśmiechnęli się, a potem wzruszyli ramionami.
- Zabij ich szybko - to była jedyna rada Siobhan.
Luthien wyciągnął Ślepego Siepacza i obserwował ruchy jednookich. Jeden cyklop stał blisko ogniska i wygarniał rozżarzone węgle do worka, ale wszyscy pozostali znajdowali się mniej więcej na obwodzie kamienistej polany, przypominając szare cienie we mgle.
- Wkrótce będzie ich sześciu - obiecał młody Bedwyr. Wspiął się na grań i szybko, po cichu, zsunął się po zboczu.
Cyklop stojący po prawej stronie wrzasnął, a wówczas Luthien przystąpił do frontalnego ataku. Runął na jednookiego, który wyciągnął miecz, żeby się bronić.
Tuż nad ramieniem młodego Bedwyra świsnęła strzała. Przestraszony młodzieniec musiał pochylić się w lewo. Oszołomiony cyklop gwałtownie wyrzucił ręce w górę, odskoczył i krzyknął, a potem złapał strzałę, która ugrzęzła głęboko w jego ramieniu. Na nieszczęście dla niego Luthien zręcznie podążył za rozpędzonym przeciwnikiem, padł na kolano w pełnym obrocie i, mocno ściskając Ślepego Siepacza obiema rękami, przystąpił do ataku. Trafił przeciwnika cienkim mieczem w żebra i rozorał mu klatkę piersiową, tak, że powstała tam rozległa rana.
Cyklop runął w agonii, ale Luthien prawie tego nie zauważył. Szybko powstał i rzucił się w bok. Odbiegł kilka kroków w prawo, unosząc miecz wysoko, żeby odeprzeć opadający topór kolejnego cyklopa. Szybko przesunął ostrze ukośnie, gwałtownie odepchnął broń jednookiego, a potem zadał pchnięcie na wprost i wyrżnął go w twarz rzeźbioną rękojeścią Ślepego Siepacza. Bajecznie piękna poprzeczka w kształcie smoczych skrzydeł, o ostrych krawędziach, głęboko nacięła skórę z boku jedynego ślepia bestii. Cyklop wykonał kilka chwiejnych kroków do tyłu. Nie widział nic, gdyż jego oko było zalane krwią.
Luthien nie miał czasu, żeby pójść za nim, gdyż zaatakował go jeszcze jeden cyklop. Musiał obrócić się i skręcić w lewo. Desperacko zamachnął się mieczem, aby odeprzeć godzącą w niego włócznię.
Siobhan nałożyła na cięciwę kolejną strzałę i pognała za Luthienem w prawo, zamierzając wesprzeć go śmiercionośnym strzałem. Jednak kątem oka dostrzegła jakiś ruch i zablokowała rozkołysany łuk. Cały czas sunęła za swoim towarzyszem. Jakiś cyklop wypadł zza skał i zaatakował Luthiena od tyłu.
Kobieta półelf zobaczyła go i wypuściła strzałę. Wiedziała, że musi to być perfekcyjny strzał, wiedziała, że ma tylko jedną szansę, by ocalić swojego przyjaciela.
Strzała utkwiła głęboko w głowie bestii. Jednooki nawet nie pisnął, osuwając się na ziemię.
Harmonijnie manewrując rękami, Siobhan nałożyła kolejną strzałę. Tym razem pocisk drasnął klatkę piersiową chwiejącej się bestii, którą Luthien zdążył już uderzyć w twarz. Jednooki zrobił kilka kroków do tyłu, dzięki czemu Luthien zyskał trochę czasu.
Ale pomoc Siobhan raptownie ustała. Kobieta półelf wykonała zwrot w lewo, podbiegła na drugi koniec obozowiska, i wzięła na cel parę cyklopów przebiegających przez polanę ku skalistemu wzniesieniu, nad którym się znajdowała. Trafiony strzałą w brzuch, jeden z cyklopów zgiął się wpół.
Patrząc, jak jej towarzysz rozpaczliwie chowa się za skałami, Siobhan nawet nie miała czasu się uśmiechnąć. Nagle uświadomiła sobie, że następny jednooki wyłania się z mgły i staje tuż nad nią z wysoko uniesionym toporem.
- Ósmy - pożaliła się kobieta półelf.
Przeciwnik wykonał trzy krótkie pchnięcia włócznią, ale Luthien zdołał je odparować i odskoczyć, za każdym razem zręcznie balansując biodrami. Teraz był odwrócony plecami do Siobhan, ale domyślał się, że nie może liczyć na jej wsparcie, chociaż właśnie był atakowany od tyłu przez kolejnego jednookiego.
Odmierzył kroki i w ostatniej chwili okręcił się na pięcie. Omal nie nadział się na broń cyklopa, który stracił równowagę i pochylił się. Niewiele brakowało, żeby pociągnął za sobą swojego towarzysza.
Młody Bedwyr szybko stanął pewnie na nogach i ruszył do przodu w nadziei, że w ogólnym zamieszaniu zdoła zadać celne pchnięcie, ale miał do czynienia z Gwardzistami Pretoriańskimi, doskonale wyćwiczonymi weteranami. Jeden cyklop odzyskał równowagę, gdy tymczasem jego towarzysz podszedł do Luthiena i zaczął wywijać włócznią, żeby odparować serie ciosów wroga.
Luthien nie przerywał ataku. Po pewnym czasie zadał mocne pchnięcia w dół i w bok, gdyż drugi jednooki zamierzał go ugodzić włócznią. Pobiegł na lewo, zmuszając pierwszego przeciwnika do odwrotu, a następnie wykonał obrót i zaczął wywijać mieczem.
Włócznia pchnięta przez cyklopa przemknęła obok Luthiena, który wykonał pełny obrót w drugą stronę i przypadł do ziemi, chcąc przebić się przez obronę jednookiego od dołu.
W odpowiedzi cyklop uderzył włócznią w ziemię i odbiegł w tył, za blokującą broń.
Luthien przeturlał się tuż pod tą przeszkodą, wymachując mieczem w taki sposób, aby bestia nie mogła opuścić ręki, w której trzymała broń. Drugi cyklop szybko wracał, dlatego młody Bedwyr z całej siły uderzył go wolną ręką, miażdżąc mu nos.
Potem Luthien musiał odskoczyć w tył i kolejny raz bronić się przed dwoma cyklopami. Oni zaś ruszyli naprzód, choć tym razem z większym respektem. Luthien bez trudu odpierał ich rutynowe ciosy, ale wciąż go osaczali.
Stopniowo jednoocy zwiększali tempo, harmonijnie współpracując ze sobą. Nie dawali Luthienowi ani chwili wytchnienia, co musiało doprowadzić do odwrotu młodzieńca.
Kierując się wyłącznie instynktem, Siobhan cisnęła łuk w powietrze i złapała go oburącz za jeden koniec. Skoczyła niby wąż i, rozkołysawszy ciało, wyrżnęła cyklopa w twarz, tak, że zatoczył się do tyłu. Niewiele myśląc, szybka jak błyskawica kobieta półelf ponownie wyrzuciła łuk w górę, złapała go jedną ręką, a jednocześnie drugą wyciągnęła strzałę z kołczana.
Zanim dzierżący topór jednooki zdążył zrobić krok w jej kierunku, cofnęła się i wypuściła strzałę.
Bestia runęła w opar mgły.
Siobhan okręciła się na pięcie i ujrzała drugiego cyklopa, który wynurzył się zza skał i pędził wprost na nią. Za nim podążał następny, trzymając się za brzuch i daremnie usiłując dotrzymać tempa towarzyszowi.
Siobhan pojęła, że nie ma czasu na wypuszczenie kolejnej strzały, więc upuściła łuk i pognała przed siebie, wyciągając krótki, cienki miecz. Dotarła na skraj grani i wykonała długi, wysoki skok nad świszczącym mieczem adwersarza. Jednocześnie cięła własnym mieczem w dół, trafiając jednookiego w ramię, ale ponieważ nie mogła włożyć dużej siły w to uderzenie, rana nie była zbyt dotkliwa.
Wylądowała na ziemi i puściła się pędem po zdradzieckim zboczu. Poruszała się tak szybko, że pełzający jednooki nawet nie zdążył sobie uświadomić zagrożenia. Siobhan zabiła go jednym pchnięciem w szyję, nie zatrzymując się nawet na chwilę.
Druga bestia od razu ruszyła w pościg, ale widać było, że czuje respekt przed Siobhan, która wybiegła z polany, kierując się na lewo, by odciągnąć cyklopa od wciąż walczącego Luthiena.
Luthien zrozumiał, że musi wykonać jakiś zdecydowany manewr i to szybko, bo trzeci cyklop, choć zakrwawiony i oszołomiony, zamierzał włączyć się do walki. Młodzieniec wykonał serię podstępnych pchnięć i cięć Ślepym Siepaczem. Wszystkie zostały odparowane, ale młody Bedwyr wykorzystał siłę rozpędu do oddalenia się od przeciwnika. Pobiegł przed siebie, w kierunku drugiego końca małej polany. Wgramolił się na sięgający mu do pasa głaz, a potem dał długiego susa w bok, z trudem unikając mocnego ciosu bestii, która go ścigała. Wylądował tuż obok jednookiego, plecami do napastnika, i miał przed sobą wolną przestrzeń. Rzucił się do tyłu i to posunięcie całkowicie zaskoczyło odwracającego się cyklopa. Jednak bestia nie zastanawiała się długo. Zamachnęła się włócznią, mając nadzieję, że trafi przeciwnika.
Dopiero w tym momencie przejrzała podstęp Luthiena, który obrócił się w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara, tak, że włócznia nawet go nie drasnęła. Młody Bedwyr ruszył do ataku i ciął cyklopa po biodrze. Bestia odskoczyła na bok i rozciągnęła się na tym samym głazie, na który wcześniej wszedł Luthien, a potem sturlała się z niego, sądząc, że przeciwnik zechce jej zadać śmiertelne pchnięcie mieczem.
Jednak Luthien nie mógł iść za ciosem, albowiem drugi cyklop znowu włączył się do walki, jeszcze raz zmuszając młodego Bedwyra do przybrania obronnej postawy.
Nikt na całym archipelagu Wysp Morza Avon nie potrafił poruszać się na oślep tak dobrze jak elfy Wysokiego Rodu, które spędzały wiele mrocznych nocy, tańcząc pośród drzew. Dlatego gęste opary mgły sprzyjały uciekającej przed cyklopem Siobhan. Wybrała okrężną drogę. Uśmiechnęła się ponuro, gdy natrafiła na ciało jednookiego, którego trafiła wcześniej z bardzo bliskiej odległości. Jej łuk leżał na ziemi zaledwie metr dalej.
Kobieta półelf słyszała coraz wyraźniej sapanie wyczerpanego cyklopa. Doskoczyła do łuku i podniosła go. Kiedy jednooki wyłonił się z mgły, zobaczył zapowiedź swojej śmierci.
Cyklop uniósł barczyste ręce w obronnym geście, błagając o litość, i gdyby walka była już zakończona, gdyby stojący raptem kilka metrów dalej Luthien nie znajdował się w opałach, być może Siobhan nie oddałaby strzału. Jednak w obecnej sytuacji. Była pewna, że gdyby tylko spuściła tego „więźnia” z oka, niezwłocznie pochwyciłby ją i zadusił.
Strzała wpadła ze świstem między rozłożone ramiona, odbiła się od ciężkiego napierśnika cyklopa i zrykoszetowała w górę, tak, że przeszła przez jego gardło. Cyklop stał jeszcze chwilę, głupio wymachując rękami, ale potem opadł na kolana, bełkocząc w agonii jakieś niezrozumiałe słowa.
Siobhan natychmiast obejrzała się na Luthiena, który bił się z dwoma cyklopami i musiał się liczyć z tym, że niebawem będzie miał na karku jeszcze jednego. Pomyślała, że mogłaby jeszcze raz upuścić łuk i wyciągnąć miecz, ale bała się, że nie wystarczy jej czasu.
- Zniż się! - wrzasnęła, modląc się w duchu, żeby przyjaciel zrozumiał jej komendę.
Luthien nie miał pewności, czy dokonuje właściwego manewru. Z braku lepszego pomysłu przekoziołkował jednak do tyłu. Był w połowie drogi, gdy nad jego głową świsnęła strzała, która ugrzęzła w klatce piersiowej cyklopa. Bestia odbiegła kilka kroków w tył, machając rękami jak zdychający kurczak, a potem runęła na brudną ziemię.
Drugi cyklop, ten, który kroczył za Luthienem, popełnił błąd, gdyż zwrócił uwagę na upadającego towarzysza. Jego chwilowe wahanie dało młodemu Bedwyrowi wystarczająco dużo czasu. Wykonawszy fikołka, podwinął nogi i ruszył w przeciwnym kierunku, trzymając się blisko ziemi. Udało mu się zmylić chaotycznie broniącego się cyklopa. Wysunięty miecz Luthiena ugrzązł w brzuchu ofiary i powędrował w górę, przez jej przeponę i płuca.
Cyklop runął do tyłu, pociągając za sobą Luthiena, który legł na ciele martwej bestii.
Strzała, która świsnęła tuż obok jego boku, uświadomiła młodemu Bedwyrowi, że do walki przyłączył się ostatni jednooki. Z pewnym niepokojem odnotował, iż Siobhan chybiła celu, ale na szczęście strzała doleciała tak blisko cyklopa, że ten musiał uskoczyć i stracił równowagę. Luthien mocno pociągnął Ślepego Siepacza, ale nie odniosło to żadnego skutku, bowiem klinga zakleszczyła się. Młody Bedwyr wydał okrzyk frustracji i wygramolił się z kłębowiska ciał, pozbawiony broni.
Odzyskawszy równowagę, jednooki uderzył bez przekonania, ale Luthien wystawił rękę i odepchnął jego ciężki topór. Następnie młodzieniec wymierzył przeciwnikowi serię ciosów, to w lewo, to w prawo, aż bestia zachwiała się.
Uparty cyklop podniósł topór, żeby odeprzeć ścigającego go Luthiena, i potrząsnął głową, szybko odzyskując zmysły. Kiedy zorientował się, że człowiek jest bezbronny, po jego gębie przebiegł złośliwy uśmieszek.
Luthien nie widział strzału, nie słyszał świstu, który przeciął powietrze, ani trzasku wbijającego się pocisku. W jednej chwili zobaczył, że z bocznej części kolana cyklopa sterczy pierzysko strzały. Cyklop padł ze skowytem, a Luthien znowu z łatwością odepchnął jego topór. Sapiąc przy każdym mocnym ciosie, Luthien powalił bestię na ziemię.
Wtedy u jego boku stanęła Siobhan. Oglądała pole bitwy, uśmiechając się.
- Sześciu zabitych i jeden schwytany - rzekł Luthien, puszczając do niej oko i otaczając ramieniem szczupłą towarzyszkę.
Siobhan wyrwała się z jego objęć.
- Siedmiu zabitych - poprawiła, pokazując linię grani - bo jeden wyłonił się z mgły.
Luthien pokiwał głową z uznaniem.
- Cztery trupy na moim koncie - oznajmiła Siobhan - a tobie trzeba przyznać udział przy zabiciu trzech, a także w pojmaniu jeńca.
Luthien przestał się uśmiechać.
- To oznacza sześciu dla mnie - liczyła kobieta półelf - i tylko dwóch dla legendarnego Karmazynowego Cienia! - Odskoczyła, bardzo z siebie zadowolona.
Osłupiały Luthien patrzył, jak Siobhan przeszukuje obóz. Powoli na jego oblicze powrócił uśmiech.
- Wyzwanie przyjęte! - zawołał, pewien, że podczas tej kampanii będzie miał jeszcze wiele sposobności, by przebić wynik kobiety półelfa.
Schwytany cyklop został odtransportowany do głównej grupy, a tam Brind'Amour bez trudu go zahipnotyzował i wydobył z niego cenne informacje. Kolejne potyczki na szlaku pozwoliły na pojmanie większej liczby więźniów, którzy potwierdzili to, co ujawnił pierwszy jednooki: duży oddział cyklopów, składający się przeważnie z Gwardzistów Pretoriańskich, maszerował w kierunku szerokiej doliny jakieś dwadzieścia mil na południe.
Dysponując tym ogólnym opisem, Brind'Amour wykorzystał swoją kryształową kulę i zlokalizował ów oddział. Był zadowolony. Eriadorczycy mieli spotkać się z armią karłów Bellicka w połowie drogi do jednookich, a wówczas bestie mogły się spodziewać zaiste gorącego powitania.
Kiedy wreszcie skontaktowano się z armią Bellicka, w imieniu Brind'Amoura przemówili Luthien i Siobhan. Zobaczyli swoich sojuszników: pięć tysięcy krzatów o groźnym wejrzeniu, osłoniętych połyskującymi kolczugami i błyszczącymi tarczami, wyposażonych w rozmaitą broń, głównie topory i ciężkie młoty, stojących na rozległym, odkrytym, skalistym terenie, gdzie wiał silny wiatr. Ujrzeli też Bellicka i swego przyjaciela Shuglina.
Ten widok zaparł Luthienowi i Siobhan dech w piersiach. Młody Bedwyr poczuł przypływ nadziei. Jak, mając takich sojuszników, Eriador mógłby przegrać?
- Jednookich z pewnością czeka niemiła niespodzianka - szepnęła stojąca z boku Siobhan.
- Krzaci wojownicy - odparł Luthien, naśladując charakterystyczny gaskoński akcent Olivera. - Ale, och, jak oni cuchną!
Odwrócił się, żeby puścić oko do swojej towarzyszki, ale zrezygnował, widząc żałosne spojrzenie Siobhan.
Chrząknął z zakłopotaniem. Nic nie powiedział i znowu zastanawiał się, co tak naprawdę łączy Siobhan i Olivera.
Rozdział 19
DOLINA ŚMIERCI
- Ich przywódca jest mądry - zauważył Brind'Amour, lustrując górzysty, nieregularny teren na południu.
Zebrani wokół czarnoksiężnika nie skomentowali jego słów. Cyklopi spieszyli się, chociaż słońce już dawno zaszło; nie rozbili obozu, dopóki nie zostawili za sobą stromych zboczy doliny.
Brind'Amour usiadł na skale, pocierając swą gęstą, siwą brodę i próbując wymyślić na poczekaniu plan ataku.
- Nie jest ich tak wielu - rzekł krzat Shuglin. - Policzyliśmy obozowe ogniska i wyszło nam, że cyklopów jest o połowę mniej niż nas, chyba, że przy każdym siedzi pięćdziesiątka jednookich.
- Zatem jest ich zbyt dużo - przerwał Luthien.
- Phi! - prychnął żądny bitwy krzat. - Dopadniemy ich!
Brind'Amour słyszał tę wymianę zdań jakby z oddali. Nie miał wątpliwości, że jego wyborowy oddział nie da szans Gwardzistom Pretoriańskim, zwłaszcza, że stosunek sił wynosił dwa do jednego.
Zastanawiał się tylko nad ceną regularnej bitwy. Eriador nie mógł sobie pozwolić na utratę nawet jednej czwartej swoich ludzi, dopóki wciąż znajdowali się w górach - musieli wszak pokonać wiele ufortyfikowanych terenów, zanim zbliżą się do Carlisle.
- Jeżeli zaatakujemy ich na przedzie i na obu skrzydłach, rozciągając nasz szereg tak mocno, żeby uwierzyli, iż mamy większą przewagę liczebną niż w rzeczywistości posiadamy, to jaka mogłaby być ich reakcja? - zapytała Siobhan.
- Złamią szeregi i uciekną - odparł Shuglin bez wahania. - Jednoocy od dawien dawna słyną z tchórzostwa!
Luthien kręcił głową podobnie jak Bellick. Brind'Amour przemówił za nich.
- Ta grupa jest dobrze wyćwiczona i sprawnie dowodzona - odpowiedział stary czarnoksiężnik. - Okazali się dość mądrzy i zdyscyplinowani, by nie rozbijać obozu przed opuszczeniem doliny. Oni nie uciekną tak ochoczo.
W błękitnych oczach mężczyzny pojawiły się chytre iskierki.
- Ale na pewno się wycofają - doszedł do wniosku.
- Do doliny - zgodziła się Siobhan.
- Wykorzystując jej zbocza do zacieśnienia naszych szeregów - zgodził się Bellick, zrozumiawszy, co świta Brind'Amourowi w głowie.
- Do doliny - zawtórował Luthien - gdzie będą czekały zastępy łuczników.
Przez dłuższą chwilę wszyscy zebrani przywódcy milczeli, wymieniając pełne nadziei uśmiechy. Zdawali sobie sprawę z tego, że cyklopi są zdyscyplinowani, ale gdyby udało się zmusić ich do wycofania się do doliny i upozorować zasadzkę, w ogólnym chaosie mogliby dokonać całkowitego odwrotu, a uciekający wrogowie byliby prawie nieszkodliwi.
- Jeżeli ich szyki nie złamią się pod wpływem naszego pierwszego ataku, to możemy się znaleźć w nielichych tarapatach - wtrącił się Brind'Amour, po to, by przypomnieć, iż praktyka bywa trudniejsza od teorii.
- Zniszczymy ich tak czy owak - obiecał groźny Shuglin, stukając młotem w otwartą dłoń na podkreślenie swoich słów.
Patrząc na zacięte oblicze krzata, mag nie wątpił w tę obietnicę.
Pozostało mu tylko odpowiednio podzielić oddziały. Luthien i Siobhan mieli pozbierać większość grup zwiadowczych, włącznie z elfimi Przecinaczami, dyskretnie obejść obóz cyklopów i przedostać się na południe w dwóch szeregach, a potem przejść krawędzie doliny i zająć pozycje obronne na zboczach. Bellick i Shuglin mieli się zająć pierwszym szeregiem w liczbie dziewięciu tysięcy żołnierzy, z których ponad połowę stanowiły krzaty.
Brind'Amour nie chciał ustalać szczegółowego planu, albowiem rozumiał, że trzeba go będzie modyfikować w zależności od przebiegu starcia. Magia stanowiła nieodzowny element strategii, zwłaszcza podczas pierwszego ataku, jeśli chcieli zmusić jednookich do przemieszczenia oddziałów. Jednak czarnoksiężnik zdawał sobie sprawę, że musi zachować ostrożność, bo gdyby zanadto się odsłonił, cyklopi, którzy wydostaliby się z gór, zaczęliby rozpowiadać niesamowite historie, które dotarłyby aż do Carlisle.
Sędziwy Brind'Amour miał na myśli odpowiednie zaklęcie, subtelne, lecz diabelnie skuteczne. Musiał tylko zastanowić się, jak najlepiej go użyć.
Tej nocy na skrzydłach armii ruszyły dwa szeregi, każdy po pięćset chyżo podążających łuczników. Luthien i Siobhan trzymali się razem, prowadząc szereg, który mijał obozowisko cyklopów po wschodniej stronie. Dotarli na skraj doliny tuż przed świtem i zaczęli ostrożnie schodzić po zboczach, wyszukując pozycje, chociaż z północy już dochodziły do nich pierwsze odgłosy bitwy.
* * *
Prawie dwa tysiące eriadorskich żołnierzy tworzyło skrzydło z prawej strony i tyle samo znajdowało się po lewej stronie, ale to środkowa część oddziału, falujące pięć tysięcy ponurych, żądnych bitwy krzatów, doprowadziła Gwardzistów Pretoriańskich do szału. Czołowa grupa cyklopów dosłownie ugięła się pod ciężarem krzacich buciorów, ale zgodnie z przewidywaniami Brind'Amoura oddział był dobrze wyćwiczony i szybko przegrupował szyki, żeby z determinacją bronić swego.
Wtedy Brind'Amour wziął się do dzieła. Cyklopi zorientowali się, że wróg ma przewagę liczebną, lecz mimo to najwyraźniej zamierzali stawić opór i walczyć. Trzymając dwa kufle napełnione czystą wodą, czarnoksiężnik wyciągnął jedną rękę w lewo, a drugą w prawo. Cały czas śpiewał i delikatnie tańczył, poruszając nogami w ściśle określony sposób.
Woda wylewała się z kufli i wydawało się, że znika w powietrzu, chociaż w istocie po prostu rozprzestrzeniała się tak cienką warstwą, że była niemal niewidoczna.
Wodna kurtyna rozszerzała się, w miarę jak Brind'Amour powiększał porcję magicznej energii, obejmując nią wszystkie szeregi krzatów i Eriadorczyków. W kurzu i zgiełku zaczarowana ciecz przybrała kształt niewidocznego zwierciadła, które podwójnie odbijało atakujące oddziały.
Przywódcy cyklopów nie byli głupcami. Oczywiście nie mogli policzyć wszystkich wrogów, ale szybko stało się dla nich jasne, że ta szalejąca armia jest trzy albo cztery razy większa od ich własnej i po prostu ich zmiażdży. Zgodnie z przewidywaniami i z nadziejami Eriadorczyków, po cyklopowych szeregach rozeszła się komenda, aby rozerwać szyki i wycofać się na węższy skrawek doliny na południu.
Ci, jednoocy, którzy się nie odwrócili i nie pobiegli dostatecznie szybko, od razu musieli się zmagać z zapalczywymi krzatami; każdy z nich miał na karku dwóch, trzech brodatych wojowników.
Jednak zasadnicza część oddziału Gwardzistów Pretoriańskich zdołała się wymknąć, pochylając głowy i biegnąc, co sił w nogach. Dowódcy poszczególnych grup sprawnie przekazywali sobie rozkazy, dokładnie tak, jak zakładał Brind'Amour i jego pomocnicy. Kiedy jednoocy podeszli do okolonego stromymi zboczami wejścia do doliny, można było odgadnąć cały ich plan. Dwie trzecie cyklopowego oddziału miało sformować żywą zaporę po drugiej stronie wejścia do doliny, żeby spowolnić marsz rozwścieczonych wrogów, natomiast pozostali jednoocy wspinali się po zboczach na wschodzie i zachodzie na wysoki, łatwy do obrony teren, na którym mogliby uzyskać znaczną przewagę nad Eriadorczykami i ich krzacimi sojusznikami.
Ze swoich ukrytych stanowisk Luthien, Siobhan i tysiąc innych łuczników czekało cierpliwie, aż jednoocy ruszą naprzód, by rozciągnąć linię zaporową i rozpocząć wspinaczkę.
Zażarta bitwa rozpoczęła się niemal natychmiast u wylotu doliny, gdzie skupiły się trzy grupy Eriadorczyków. Rozwścieczone krzaty nadal tworzyły czoło armii i nieustraszenie okładały o wiele większych od siebie cyklopów. Straty po obu stronach były wyrównane, ale sama siła naporu zmuszała Gwardzistów Pretoriańskich do powolnego odwrotu.
Na zboczach poniżej, niedaleko Luthiena stał jednooki generał, który szczekliwym głosem wykrzykiwał rozkazy. Nawoływał swoich żołnierzy, by obsadzili skaliste wybrzuszenie, które miało posłużyć jako pierwszy punkt oporu na wschodnim murze.
Luthien rozłożył łuk i zablokował go. Generał miał być jego pierwszą ofiarą tego dnia.
- Wolny Eriador! - krzyknął, dając w ten sposób sygnał pozostałym łucznikom, i wypuścił strzałę. Trafił cyklopa w plecy. Bestia zsunęła się głową naprzód po zboczu doliny. Dookoła Luthiena i wzdłuż wyżej położonego terenu po drugiej stronie eriadorscy łucznicy wyskoczyli z ukrycia i zasypali zaskoczonych cyklopów gradem śmiercionośnych strzał.
- Wolny Eriador! - ponownie wykrzyknął Luthien, wygramoliwszy się zza skalistej grani. Wyciągnął miecz i zeskoczył na niżej położoną półkę skalną. Tymczasem Siobhan wypuściła strzałę, zabijając już drugiego cyklopa, a następnie zaczęła krzyczeć na Luthiena, pytając dokąd się wybiera, ale po chwili dała za wygraną i wybuchnęła śmiechem, patrząc na swego podekscytowanego towarzysza.
Grad strzał nie ustawał. W kilku miejscach doszło do walki wręcz między cyklopami i Eriadorczykami, jednak ci ostatni zajmowali wyżej położony teren i dzięki wsparciu łuczników większość potyczek kończyła się tak, że kilkunastu jednookich ginęło, a reszta szybko odskakiwała i brała nogi za pas.
Ale dno doliny wcale nie było lepszym miejscem dla spłoszonych jednookich. Szereg stawiający opór trzymał się jakiś czas, ale ponieważ był spychany przez krzatów i Eriadorczyków napływających do doliny, wszelkie pozory przemyślanej obrony ustąpiły miejsca całkowitemu chaosowi. Z ziemi unosiły się tumany kurzu, a odłamki skał z hukiem odpadały od zboczy doliny, w której rozbrzmiewały echa okrzyków zwycięstwa i agonii.
Niebawem Siobhan uświadomiła sobie, że nie ma, do kogo strzelać; nie widziała prawie nic ze względu na gęsty kurz i cyklopów spadających ze zboczy doliny. Wgramoliła się na grań, a potem zaczęła ostrożnie schodzić, nawołując Luthiena.
Z boku, w odległości zaledwie kilka metrów, i kilkanaście metrów poniżej, dostrzegła grupę cyklopów uparcie sunących na górę. Natychmiast podniosła łuk i wyciągnęła strzałę, potem zawahała się i popatrzyła na teren rozciągający się przed jednookimi, rozpaczliwie usiłując odszukać Luthiena. Przecież szli tą samą ścieżką, którą wcześniej zszedł on. Z pewnością natknęli się na niego albo właśnie mieli go spotkać!
Prowadzący grupę, wielki, ważący ze sto pięćdziesiąt kilo i umięśniony cyklop położył rękę na skalistym wybrzuszeniu i podniósł nogę, a potem podciągnął się i stanął na wysokim głazie. Stracił równowagę, runął do przodu i wrzasnął. Siobhan pojęła przyczynę jego rozgorączkowania, bowiem z zagłębienia za granią wysunął się dobrze znajomy miecz. Ślepy Siepacz przeszył bestię na wylot. Luthien szybko wyciągnął miecz z ciała ofiary i zepchnął ją z powrotem w dół.
Cyklop spadł na następnego jednookiego w szeregu, ten zaś przewrócił trzeciego.
Stojąc na górze, młody Bedwyr rzucił okrwawiony miecz na kamienie i chwycił łuk. Wypuszczał strzały jedna po drugiej i każda trafiała do celu, każda wbijała się w kłębowisko ciał jednookich.
- A niech cię - mruknęła Siobhan. Zdołała wypuścić jedną strzałę, przygważdżając cyklopa, który opuścił szyk. Potem kobieta półelf patrzyła z podziwem i entuzjazmem na wyczyny Luthiena.
- Wolny Eriador! - krzyknął młody Bedwyr, ponownie chwyciwszy miecz. Zeskoczył ze skały, szybko zbliżył się do miotających się jednookich i zaczął walczyć z niepohamowaną energią.
Siobhan od razu doszła do wniosku, że jej nierozważny młody przyjaciel panuje nad sytuacją, dlatego oddaliła się od tej grupy, żeby znaleźć inne ofiary. Przekonała się, że nie będzie to łatwe, już w momencie, gdy znajdowała się kilkanaście metrów nad dnem doliny, bowiem walka rozgorzała tam na dobre. Oba szeregi uległy załamaniu, ale wyćwiczeni krzaci wojownicy Bellicka uformowali zwarte oddziały bitewne, które niczym klin wbijały się w zaczątki formacji, które próbowali tworzyć cyklopi. Oddzieleni od szeregów jednoocy maruderzy natychmiast dostawali się w ręce eriadorskich wojowników, ginęli pod ciosami mieczy oraz toporów i byli przeszywani dzidami ze wszystkich stron albo po prostu miażdżeni przez sunącą prosto na nich armię.
U wylotu doliny stał Brind'Amour. Oglądał scenę wydarzeń z satysfakcją. Wykonał dobrą robotę - wszyscy wykonali dobrą robotę - bowiem teraz ci cyklopi, którzy zdołali uciec z zasadzki, z pewnością zamierzali wrócić do Avon z wieścią o ogromnej armii najeźdźców, dwa razy większej niż była w rzeczywistości.
Kilkanaście razy większej, poprawił się w myślach czarnoksiężnik: cofający się w panice żołnierze potrafią wyolbrzymiać rozmiary armii wroga znacznie skuteczniej niż prosta czarodziejska sztuczka.
Stary mag wypatrzył jedną potyczkę na niższych stokach zachodniej ściany doliny, gdzie garstka cyklopów stała w dającym osłonę kręgu wielkich głazów. Grupa elfów próbowała się do nich przedostać, ale ukształtowanie terenu sprzyjało jednookim.
Brind'Amour znowu zaczął intonować zaklęcie. Uniósł ramiona w bok i po chwili, gdy słowa zaczęły wytwarzać magiczną energię, zamaszystym ruchem połączył dłonie, a potem zaklaskał.
Kamienie tworzące ochronny pierścień wokół cyklopów nagle potoczyły się ku sobie. Ścisnęły bestie, miażdżąc kilka z nich, i zostawiając resztę na zewnątrz kręgu.
Elfy natychmiast rzuciły się do nich i swoimi cienkimi mieczami rozbiły desperacką obronę gramolących się niezdarnie jednookich. Klęska cyklopów była kwestią sekund. Jeden z elfów stanął na zacieśnionych głazach i pokręcił głową. Spojrzał na wschód, zobaczył stojącego spokojnie starego czarnoksiężnika i pozdrowił go.
Potem pobiegł z pozostałymi towarzyszami, bo zostało im jeszcze sporo cyklopów do wytrzebienia.
Brind'Amour westchnął i poszedł do doliny, recytując stary poemat religijny, który znał z młodości, z dawnych czasów, kiedy używał swych magicznych sztuk, żeby pomóc wznieść bajecznie piękną katedrę Ministerstwa.
Wiersz nosił tytuł Dolina Śmierci. Zaledwie po kilku krokach czarnoksiężnik zaczął natrafiać na zwłoki cyklopów, krzatów i istot ludzkich.
Zaiste, odpowiedni tytuł.
Luthien biegł po wąskim występie prowadzącym w górę zbocza, szukając innej drogi albo szerszego miejsca, gdyż miał na karku grupę uciekających cyklopów. Jednoocy nie zdawali sobie sprawy z jego obecności, ale ten stan rzeczy nie mógł trwać długo. Luthien zerknął w lewo, na stromą ścianę. Nawet nie zamierzał podejmować próby wspinaczki. Potem rzucił okiem w prawo, na dno doliny, mając nadzieję ujrzeć tam Siobhan albo innego łucznika ze swojej armii, który mógłby wziąć na cel biegnących za nim jednookich. Zobaczył jednak tylko gęsty tuman kurzu; nie mógł odnaleźć sojuszników.
Kręta droga była wąska i niebezpieczna.
Luthien nie wiedział, ilu cyklopów sunie za jego plecami, ale musiało ich być, co najmniej kilkunastu, a on nie chciał walczyć w pojedynkę na terenie, który prawie nie dawał możliwości manewru. Jednak pogodził się z tą myślą i zaczął rozważać swoje szanse. Doszedł do wniosku, że najlepszy byłby szybki i stanowczy atak. Strzał z łuku mógłby zabić pierwszego cyklopa w szeregu. Przy odrobinie szczęścia upadający mógłby pociągnąć za sobą drugiego albo przynajmniej spowolnić bieg pozostałych, a wtedy Luthien miałby czas na wystrzelenie kilku kolejnych strzał. Ale co by się stało, gdyby młodzieniec chybił albo gdyby jego pierwszy strzał nie powalił prowadzącego grupę cyklopa, lecz tylko opóźnił jego bieg?
Luthien pokonał jeszcze jeden zakręt, postanowiwszy, że użyje miecza - odwróci się i będzie stawiał zacięty opór. Po chwili zobaczył, że występ poszerza się w tym miejscu, tworząc kilkumetrowe zagłębienie w ścianie klifu.
Z westchnieniem ulgi przeskoczył na tylne zbocze, naciągnął na głowę kaptur magicznego płaszcza i stanął nieruchomo. Zaledwie kilka sekund później usłyszał ociężałe kroki cyklopów, którzy rozmawiali o wspięciu się na krawędź doliny i ucieczce.
Jednoocy pokonali zakręt. Wyglądając zza kaptura, Luthien liczył mijających go przeciwników. Siódmy, a zarazem ostatni, pokazał się w momencie, gdy pierwszy wkroczył na szerszy teren.
Luthienowi przemknęła przez głowę myśl, iż postąpił mądrze, biegnąc przed siebie, zamiast przystanąć i walczyć z tą zdesperowaną grupą. Jednak waleczny młodzieniec nie rozkoszował się długo swoją przemyślnością, gdyż uświadomił sobie, że ostatni jednooki w szeregu mógłby być dla niego łatwym celem. Niemal bezwiednie odskoczył od ściany i zepchnął wlokącego się cyklopa z występu. Zatrzymał się przodem do niego, a potem wykonał pełny obrót i z całej siły zamachnął się Ślepym Siepaczem, tak, że trafił następnego przerażonego jednookiego w biodro.
Zaparł się nogami, mocno ścisnął broń obiema rękami i zepchnął drugą bestię ze skały. Trzeci, który był już na węższej ścieżce, zaskowyczał i obrócił się, wyciągając miecz. Luthien podbiegł do niego, tarasując mu drogę na szerszy teren, żeby kompani nie mogli wesprzeć go z boków. Dwaj jednoocy sądzili, że dopadają ich straszliwi Eriadorczycy, i jeszcze przyspieszyli: biegli tak szybko, jak to było możliwe na wąskim występie. Dwaj inni zatrzymali się i odwrócili, żeby przywołać walczących towarzyszy.
Luthien wywijał mieczem jak szalony, nie pozwalając cyklopowi nawet na chwilę wytchnienia.
- Mam ich! - wrzasnął, oglądając się przez ramię, jakby spodziewał się posiłków.
Jego nonszalancka postawa i strój wiele powiedziały walczącej z nim bestii.
- Karmazynowy Cień! - ryknął głupkowaty cyklop. Jego kamratom więcej nie było trzeba. Z typową dla jednookich lojalnością pożegnali się ze swoim zapracowanym towarzyszem i czmychnęli.
Cyklop był tak przerażony, że ruszył do szaleńczego, nierozważnego ataku. Cofnął nogę i zrobił pół kroku w tył, a potem z impetem ruszył do przodu, opuszczając ramię w nadziei, iż ten śmiały wypad zbije oponenta z tropu.
Tak się jednak nie stało. Luthien tylko cofnął się o krok i przesunął w bok, żeby wejść na szerszy teren. Z łatwością wbił Ślepego Siepacza między żebra potykającej się bestii.
Szybko wyciągnął brzeszczot z ciała cyklopa, odskoczył i przybrał postawę obronną. Przeciwnik tylko jęczał. Spróbował obrócić się, żeby spojrzeć wrogowi w twarz, i w końcu mu się to udało, ale dokładnie w tym momencie zobaczył podeszwy Luthiena, bo młodzieniec skoczył i kopnął go. Ranny jednooki spadł z występu.
Luthien w mgnieniu oka powstał.
- Rzeczywiście, Karmazynowy Cień - zawołał do spadającego cyklopa. Złapał oddech i pobiegł wąską ścieżką za czterema uciekającymi jednookimi. Pewien, że ścigani nie zatrzymają się, by na niego zaczekać, wsunął Ślepego Siepacza do pochwy i ściągnął z pleców składany łuk, po czym rozłożył go i zablokował.
Wystraszeni cyklopi gnali na złamanie karku, toteż Luthien nie zdołał się do nich zbliżyć. Udało mu się jednak wypuścić jedną strzałę, która trafiła jednookiego marudera w łydkę, gdy ten mijał zakręt. Wprawdzie cyklop zniknął Luthienowi z oczu, ale młodzieniec wiedział, że jego przeciwnik nie ma szansy na skuteczną ucieczkę. Wyciągnął miecz i ruszył do ataku, ale rozmyślnie zwolnił i zaczął się skradać tuż przed zakrętem.
Zobaczył, że przykucnięta bestia opiera się o ścianę, dzierżąc miecz i trzymając się drugą ręką za krwawiącą łydkę. Kilka metrów dalej czekał jego zaniepokojony towarzysz.
Luthien niedbale podszedł do rannego i zdzielił go. Bestia odparła ten prosty atak, ale omal nie przewróciła się pod wpływem jego siły. Drugi cyklop ryknął i ruszył naprzód, ale Luthien udaremnił jego plan, przerzucając miecz do lewej ręki, a potem sięgając prawą po łuk.
- Twój przyjaciel uciekł - powiedział do rannego cyklopa. - Przyjmę twoją kapitulację.
Bestia opuściła miecz i zaczęła się prostować, po czym nagle rzuciła się naprzód, zadając pchnięcie.
Luthien jednym ruchem przesunął czubek łuku z prawej na lewą stronę, przekręcił go do góry i skutecznie odepchnął ostrze broni. Potem przebił Ślepym Siepaczem serce bestii. Ciężko opadła na ścianę i powoli osunęła się na ziemię, a jej pozbawione życia oko chłodno wpatrywało się w przeciwnika.
Młody Bedwyr spojrzał przed siebie i zorientował się, że wąski występ kończy się nieco dalej i przechodzi w szerszy teren. Zrozumiał, że nie ma sposobu, by dogonić uciekających cyklopów, zanim dotrą do tego miejsca. Westchnął i obejrzał się na dolinę, a potem zlustrował trasę, która mogła go do niej zaprowadzić. Jakiś hałas zmusił go jednak do ponownego zainteresowania się skalnym występem. Ze zdumieniem stwierdził, że dwaj dotychczas uciekający cyklopi biegną, co sił w nogach w jego stronę.
I obaj częściej spoglądali za siebie niż naprzód.
Luthien odskoczył od ostatniego zabitego cyklopa i trzymał się blisko muru, ponownie wykorzystując magiczną osłonę wspaniałego płaszcza. Zerkając spod kaptura, widział, jak ledwo idący cyklop potyka się i w chwilę później pada na twarz.
Druga bestia zwiesiła łeb i zaskowyczała ze strachu, a następnie puściła się pędem, przeskakując nad leżącym pod murem ciałem towarzysza.
Luthien doskoczył do niej. Jednooki na krótką chwilę zawahał się, a potem pognał naprzód.
Zacisnąwszy obie dłonie na Ślepym Siepaczu, Luthien zadał pchnięcie i zgiął nogę, która została w tyle. Przypadł do ziemi w momencie, gdy ugodzony cyklop przekoziołkował nad nim i ześlizgnął się z zakrwawionej klingi. Jednooki wyrżnął plecami o skalny występ. Był zbyt oszołomiony, by wstać odpowiednio szybko, za to Luthienowi nie zabrakło werwy, zatopił miecz w ciele wroga i zabił go.
Nie był zaskoczony, kiedy ujrzał, że po skalnej krawędzi biegnie jego towarzyszka z łukiem w ręku.
- Dzisiaj zabiłam ośmiu - dumnie oznajmiła Siobhan.
- No to zostałaś w tyle - poinformował ją wyczerpany Luthien, trzymając miecz ostrzem do góry, tak że kapała z niego krew. - Ja czternastu, czyli prowadzę szesnaście do czternastu.
Kobieta półelf zmierzyła młodzieńca surowym spojrzeniem.
- Do Carlisle jeszcze daleka droga - rzekła ponuro.
Uśmiechnęli się jednocześnie.
- Wycofują się na całego - rzekł Shuglin do dwóch króli, Bellicka i Brind'Amoura, kiedy odnalazł ich w grupie Eriadorczyków i krzatów mniej więcej pośrodku długiej doliny.
- I w zupełnym chaosie - dodał inny krzat. - Uciekają jak tchórze, którymi w istocie są!
- Zatem to prawdziwy pogrom - doszedł do wniosku Brind'Amour.
Nie usłyszał żadnego sprzeciwu. Połączone armie ludzi i krzatów poniosły zadziwiająco małe straty, a wedle wszelkich doniesień w walkach zginęły prawie dwa tysiące cyklopów.
Władca krzatów zwrócił się do Brind'Amoura.
- Musimy rozpocząć błyskawiczny pościg - oświadczył. - Dopaść ich, dopóki są w rozsypce, jeszcze zanim znajdą teren, na którym będą mogli się bronić.
Stary czarnoksiężnik rozważał te słowa dłuższą chwilę. Należało uwzględnić wiele czynników, między innymi fakt, iż spora część ich taboru wciąż znajdowała się parę mil na północ od doliny. Jednak Bellick mówił bardzo rozsądnie, bo gdyby pozwolono Gwardzistom Pretoriańskim otrząsnąć się po straszliwej klęsce, szybko uporządkowaliby szyki i nie daliby się ponownie zaskoczyć.
- Nie chcę robić niczego przeciw tobie - zapewnił Bellick Brind'Amoura, wyczuwając, że czarnoksiężnik jest w rozterce. - Zaklinam cię jednak, pozwól moim krzatom dokończyć to, co zaczęły!
Usłyszawszy te słowa, wszystkie krzaty wydały radosny okrzyk. Brind'Amour uświadomił sobie, że powstrzymywanie rwących się do boju wojowników DunDarrow mogłoby wywołać wzburzenie, na które jego armia nie mogła sobie pozwolić w tak ważnym momencie.
- Ruszaj ze swoimi oddziałami - powiedział Bellickowi. - Ale nie zapuszczaj się zbyt daleko. Zmuszaj jednookich do nieustannej ucieczki. Moi żołnierze zabiorą naszych rannych oraz tabor i rozbiją obóz w tamtym miejscu. - Brind'Amour wskazał południowy kraniec doliny. - Wróćcie do nas jeszcze tej nocy, żebyśmy rano mogli wspólnie rozpocząć marsz.
Bellick skinął głową, a jego pokrytą pomarańczowym zarostem twarz rozjaśnił uśmiech. Ruszając do swoich gorliwych poddanych, wyciągnął rękę i poklepał Brind'Amoura po ramieniu, a następnie zniknął w gęstniejącym tłumie.
- Prosto do Carlisle - brzmiało hasło, skandowane przez krzaty.
Cichy pomruk wkrótce zamienił się w donośny ryk.
Rozdział 20
WIZJE
Tego dnia Luthien dowodził główną grupą eriadorskich żołnierzy, którzy rozbijali obóz, opatrywali rannych i grzebali trupy. Wprawdzie nie wierzył w to, że cyklopi przegrupują oddziały i znowu ich zaatakują, ale uznał, że ostrożność nie zawadzi. Za obrzeże doliny wysłano zwiadowców, a na zboczach postawiono łuczników, którzy zerkali na obozowisko.
Brind'Amour spędził resztę dnia w swoim namiocie, w samotności; żołnierze, którzy odważyli się zapuścić w okolice namiotu, często słyszeli, jak czarnoksiężnik szepcze coś do siebie. Wyszedł na dwór po zachodzie słońca i zobaczył, że Luthien i Siobhan przygotowują obozowisko na noc. Wielu krzatów Bellicka, włącznie z Shuglinem, zdążyło już wrócić. Wszyscy opowiadali o dodatkowych sposobach dręczenia uciekającego wroga.
- Wszystko idzie dobrze - rzekł Brind'Amour do Luthiena i Siobhan, kiedy tym trojgu udało się znaleźć chwilę spokoju.
Luthien spojrzał na czarnoksiężnika ze zdziwieniem. Podejrzewał, że Brind'Amour spędził ten dzień, kontaktując się w magiczny sposób z pozostałymi oddziałami biorącymi udział w inwazji. W chwilę później czarnoksiężnik potwierdził jego przypuszczenia.
- Pełnomocnik Byllewyn i jego armia zeszła ze Ściany i otoczyła Princetown - powiedział. - Oblężony lud, po ostatniej wojnie wciąż pozbawiony garnizonu i wciąż nieposiadający księcia-maga, który mógłby mu przewodzić, jest bliski poddania się. Jeszcze tej nocy pełnomocnik burmistrza Princetown spotyka się z pełnomocnikiem Byllewynem i Kayryn Kulthwain, żeby omówić warunki.
Luthien i Siobhan z satysfakcją pokiwali głowami. Mieli nadzieję, że sytuacja rozwinie się właśnie w taki sposób. Wszak Princetown mogło się stać główną przeszkodą dla oddziałów na wschodzie. Gdyby były powstrzymywane choćby przez kilka dni, z pewnością nie zdołałyby dotrzeć do Carlisle na czas.
- Wschodnia flota dopłynęła do brzegów Dulsen-Berra - ciągnął Brind'Amour - trzeciego z Pięciu Wartowników.
- Straty? - zapytała Siobhan.
- Nie ma, o czym mówić - odparł czarnoksiężnik. - Wydaje się, że jeśli chodzi o niezależnych wyspiarzy, więcej poparło naszą sprawę niż wystąpiło przeciw nam z bronią w ręku.
- Bez wątpienia ku przerażeniu Huegotów - zażartowała Siobhan.
Luthien zerknął na nią spode łba, nie chcąc słyszeć żadnych pesymistycznych uwag, ale kobieta półelf nie ugięła się pod jego spojrzeniem.
- Trzeba dokonać wymiany niewolników - powiedziała rzeczowym tonem.
Młody Bedwyr uświadomił sobie, że kobieta półelf mówi jak Oliver. „Oliver deBurrows, moje sumienie” - pomyślał Luthien i aż zadygotał.
- Nieprawda - odrzekł Brind'Amour.- Huegoci znajdują się daleko od brzegu. Płyną tuż za naszymi galeonami i mam nadzieję, że pozostają niezauważeni przez Greensparrowa. Dotychczas nie włączali się do żadnej akcji, a kapitan Leary ani razu się na nich nie skarżył.
Wieści były pomyślne, chociaż zaskakujące. Nawet Luthien, który wierzył w rozejm, nie spodziewał się, że Huegoci przez tak długi czas będą sprawowali się tak dobrze.
- Oczywiście twój brat zna prawdę - ciągnął Brind'Amour. - Rozumie, dlaczego pragniemy trzymać brutalnych Isenlandczyków z dala od niewinnych ludzi. Ale Ethan zapewnił króla Asmunda, że odległy kurs wyznaczony dla galer ma na celu jedynie to, by Greensparrow nie dowiedział się o najnowszych sojusznikach Eriadoru.
- Asmund mu wierzy? - zapytał Luthien z nutą sceptycyzmu w głosie.
- Huegoci dobrze się zachowują - rzekł Brind'Amour i nie musiał już nic dodawać.
- A co z zachodnią flotą? - zagadnęła Siobhan. Z jej głosu przebijał wyraźny niepokój, mimo iż nie chciała się z nim zdradzić.
Luthien uśmiechnął się, gdy spróbował wyobrazić sobie obcowanie kobiety półelfa i Olivera, jednak ta wizja nawet nie zdążyła się uformować, gdyż wzmianka o flocie na zachodzie od razu skierowała jego myśli na Katerin. Wprawdzie młody Bedwyr natychmiast przypomniał sobie o swoich powinnościach, ale nie potrafił uwolnić się od lęku o ukochaną. Luthien nigdy nie domagałby się, żeby Katerin zrezygnowała z bitwy, zwłaszcza, że chodziło o tak ważną sprawę, ale żałował, iż nie może przynajmniej jej towarzyszyć, dzięki czemu w każdej chwili wiedziałby, co się z nią dzieje. Przyszło mu do głowy, że być może Brind'Amour rozmyślnie odesłał Katerin, i musiał przyznać, że było to dobre rozwiązanie. Czy walczyłby równie skutecznie, czy odważyłby się posłać oddziały do ryzykownej bitwy, gdyby wiedział, że wśród tych żołnierzy jest Katerin? Zawsze wiedział, że kobieta z Hale w niczym nie ustępuje innym wojownikom i nie potrzebuje anioła stróża, ale czyż mógł o niej nie myśleć, mając tak obolałe serce?
- Wszystkie oddziały zeszły z północno-wschodnich rubieży i z trzech wysp - poinformował swoich rozmówców Brind'Amour.
- Wszyscy żołnierze zebrali się i wyruszą z Port Charley nad ranem, podczas odpływu.
Luthien przyznawał w duchu, że rozstanie z ukochaną jest w tej sytuacji lepsze dla nich obojga, lecz to w niewielkim stopniu uśmierzyło jego obawy.
- Wszystko dobrze się ułożyło! Wspaniały początek kampanii! - rzekł Brind'Amour radośnie, obnażając białe zęby w uśmiechu.
Właśnie te słowa zakończyły spotkanie. Kiedy Luthien wyszedł wraz z Siobhan, zwrócił uwagę na twarz kobiety półelfa i zrozumiał, że ona również niepokoi się o przebywającego daleko przyjaciela. Nie ulegało jednak wątpliwości, że nie dawała po sobie poznać tych uczuć tak wyraźnie jak młody Bedwyr. Luthien nawet nie wspomniał o łączącym ich zatroskaniu. Jaki miałoby to sens?
- Prosto do Carlisle - rzekł nagle, naśladując krzacie skandowanie.
Siobhan popatrzyła na niego ze zdziwieniem, ale była też wdzięczna, że przypomniał jej o czekającym ich zadaniu.
- Skieruję się na wschód - oznajmiła - i dopilnuję żołnierzy stojących na czatach.
- A ja udam się na zachód - powiedział Luthien.
Skinęli głowami i rozdzielili się.
Oboje byli zadowoleni z tego odosobnienia.
Brind'Amour przestał się uśmiechać, gdy tylko wszedł do swego namiotu. Rzeczywiście, początek był pełen nadziei i entuzjazmu, zwłaszcza że pierwsze zwycięstwa przyszły łatwo. Pogrom Gwardzistów Pretoriańskich w górach przeszedł najśmielsze oczekiwania Eriadorczyków, podobnie jak zachowanie ich huegockich sojuszników. Jednak czarnoksiężnik był zanadto doświadczony, by wpadać w euforię. Żadna z eriadorskich flot jeszcze nie natknęła się na avońskie okręty wojenne i chociaż Princetown było bliskie poddania się (a może nawet już to uczyniło), to miasto na północy Avon nigdy nie było uważane za ważny punkt strategiczny. Wszak Eriador zdołał podbić Princetown już przed ostatnim rozejmem, a poza tym w mieście nie stacjonował garnizon ani nie było żadnego z magów wysługujących się Greensparrowowi.
Zwycięstwa przyszły sojusznikom łatwo, ale przecież zakładano je, jeszcze zanim inwazja rozpoczęła się na dobre. Doprawdy, byłoby nierozsądne, gdyby Eriadorczycy i ich stronnicy za bardzo uwierzyli we własne siły po osiągnięciu spodziewanych efektów na początku kampanii.
Czarnoksiężnik dobrze wiedział, że jego żołnierzy czeka coraz bardziej kręta droga.
Sunące środkiem oddziały Brind'Amoura wkrótce miały sforsować rzekę Dunkery i zapuścić się w głąb Avon, by w końcu dotrzeć do Warchester.
- Warchester - powiedział głośno Brind'Amour. Wiedział, że to właściwa nazwa, albowiem dawnymi czasy nieraz bywał w tym mieście. Przypominało raczej fortecę, a jego mury były równie wysokie jak mury Carlisle.
Szybkie zejście brzegami Dunkery sprawiłoby, że jedyna stoczona dotąd bitwa z Gwardzistami Pretoriańskimi zaczęłaby uchodzić za drobną potyczkę, gdyż w razie zorganizowanego oporu wróg dysponowałby przytłaczającą przewagą w stosunku do armii Brind'Amoura. Nawet gdyby Eriadorczycy pokonali tę przeszkodę i zdobyli Warchester, to następnie musieliby przebyć kolejne dwieście mil wrogiego terenu, zanim dotarliby do wysokich murów ufortyfikowanego Carlisle.
Perspektywy zachodniej floty Eriadorczyków były równie przygnębiające. Czy te czterdzieści galeonów i eskorta w postaci łodzi rybackich przetrwałaby podróż przez wąską cieśninę Mann, dokładnie między potężnymi Mannington i Eornfast? Baranduine właściwie nie była brana pod uwagę w przygotowaniach do wojny, ale w gruncie rzeczy ta dzika, zielona wyspa leżąca na zachodzie dysponowała mocniejszą flotyllą niż Eriador.
Wedle kalkulacji Brind'Amoura, jeszcze gorzej przedstawiał się układ sił w dziedzinie magii. Brind'Amour był sam, a rodzaj uprawianych przez niego czarów, opartych na mocy czerpanej z żywiołów natury - gorejącego słońca i wiatru, siły burzy lub drzewa - stracił swą świetność już parę wieków temu. Brind'Amour walczył z księciem Paragorem oraz najbardziej wiernym demonem Paragora i ledwo przetrwał te zmagania. Jak by się spisał w pojedynku z innymi sojusznikami Greensparrowa, dysponującymi mocami piekielnymi? I jak by wypadł w samej walce z Greensparrowem, który był równie stary jak on, ale nie spał od stuleci, gromadząc moc?
Dla Brind'Amoura ta wojna była rzeczywiście aktem desperacji. Z drugiej strony, miał świadomość, iż nie dano mu wyboru. Tak jak otwarcie oświadczył w Caer MacDonald, dopóki Greensparrow zajmował avoński tron, nie mogło być mowy o pokoju. Po śmierci książąt Morkneya i Paragora, po tym jak Resmore został złamany w lochu w Caer MacDonald, a Princetown wciąż nie mogło się otrząsnąć po ostatniej wojnie, przyszła pora, a może jedyna już szansa dla Eriadoru, by wyzwolić się od widma króla Greensparrowa.
Brind'Amour usiadł na swojej pryczy i potarł zmęczone oczy. W chwilę później doszedł do wniosku, że ma omamy, gdyż wydawało mu się, że jakieś wielkie ptaszysko złożyło skrzydła i cicho wślizgnęło się pod poły namiotu.
Sowa?
Ptak zatrzepotał skrzydłami i usadowił się na uchwycie latarni, umieszczonej w połowie środkowej tyczki namiotu. Spojrzał wprost w oczy Brind'Amoura, który pojął, że nie są to omamy ani przypadkowa wizyta.
- No, o co ci chodzi? - zagadnął czarnoksiężnik, zastanawiając się, czy to jego nemezis, Greensparrow, przybył osobiście w odwiedziny.
Sowa lekko przechyliła głowę. To, co Brind'Amour zobaczył w jej wielkich oczach, odebrało mu ochotę do dalszych pytań. Ujrzał nie odbicie, lecz obraz kamiennej wieży. Była wysoka, wąska i płaska; otaczały ją nieregularne pasma górskie. Pojedyncza, smagana wiatrem skalista kolumna.
Brind'Amourze.
Wołanie dochodziło z oddali, przypominało szept niesiony wiatrem nocy.
- O co ci chodzi? - ponowił pytanie sędziwy czarnoksiężnik, tym razem niemal bez tchu.
Sowa nagle sfrunęła z latarnii i bezszelestnie wyleciała z namiotu.
Brind'Amour znowu potarł oczy i rozejrzał się po namiocie. Zastanawiał się, czy to wszystko było tylko snem. Zerknął na swoją kryształową kulę. Pomyślał przelotnie, że być może czegoś się dowie, ale po chwili potrząsnął głową. Wcześniej spędził wiele godzin na kontaktowaniu się ze swoimi generałami na wschodzie i na zachodzie i teraz był zbyt wyczerpany, by jeszcze raz posłać swe myśli do czarodziejskiej kuli.
Położył się na pryczy i wkrótce zapadł w głęboką drzemkę.
Kiedy przebudził się nazajutrz rano, był przekonany, że incydent z ptakiem to tylko senne majaki starego, zmęczonego życiem człowieka.
Rozdział 21
ZARZEWIE BUNTU
Jak dobrze było czuć powiew wiatru na twarzy i widzieć ziemię uciekającą pod tętniącymi kopytami Wodnego Tancerza! Wynurzali się z gór i znowu znaleźli się na terenie, na którym Luthien mógł dosiąść swego ukochanego Highland Morgana.
Po wielu milach brnięcia przez trudny, skalisty teren, Wodny Tancerz wydawał się jeszcze bardziej zachwycony przejażdżką niż dosiadający go młodzieniec. Luthien musiał nieustannie powstrzymywać mocnego białego ogiera, gdyż w przeciwnym razie z łatwością wyprzedziłby innych jeźdźców, którzy wraz z nim opuszczali pogórze, głównie Siobhan i resztę Przecinaczy.
Jak zwykle stanowili wiodącą grupę, forpocztę eriadorskiej armii i jedyny oddział kawalerii. Ze względu na trudny górzysty teren sprowadzono tylko dwieście koni, z których ponad jednej trzeciej nie można było dosiąść, gdyż w trakcie ciężkiej wyprawy zapadły na różne dolegliwości, zwłaszcza kopyt.
Z Wodnym Tancerzem na szczęście było wszystko w porządku i wierzchowiec aż się palił do jazdy. Luthien ściągnął lejce i zmusił konia do spokojnego kłusa, gdy zbliżyli się do ostatniego stromego skrawka terenu. W tym momencie Siobhan, dosiadająca wysokiego, smukłego kasztana, dogoniła Luthiena i pokazała mu dym unoszący się nad wioską położoną nieco dalej na południu. Obok wił się ogromny, srebrzysty wąż - rzeka Dunkery.
- Według mapy Brind'Amoura to miejsce nazywa się Pipery - poinformował ją Luthien. - Najbardziej wysunięta na północ młynarska osada, jedna z wielu przy rzece Dunkery.
- Nasz następny cel - rzekła ponuro Siobhan. Popatrzyła w obie strony i na setkę dobijających do niej jeźdźców, a potem znowu zwróciła się do Luthiena: - Mamy się rozdzielić na mniejsze oddziały czy nadal tworzyć jedną grupę?
Luthien zastanawiał się nad jej pytaniem tylko przez chwilę. Wcześniej rozważał rozdzielenie się na kilkanaście grup zwiadowczych, ale widok Pipery nasuwał oczywiste rozwiązanie.
- Pojedziemy razem - rzekł. - Udamy się na południe, potem cofniemy się na północny wschód, żeby natknąć się na Dunkery w miejscu, gdzie wypływa z pogórza. Potem znowu pojedziemy na południe, wzdłuż rzeki, kontrolując ścieżkę aż do samego miasta.
Siobhan zerknęła na falisty teren na południu, żeby upewnić się, że trasa jest odpowiednia, po czym kiwnęła głową potakująco.
- Cyklopi nie będą czekali, aż dotrzemy do miasta - dodała.
Luthien nie wydawał się w najmniejszym stopniu strapiony tą myślą.
Grupa przez kilka mil jechała na południe, aż dotarła do miejsca na zachód od Pipery. W cieniu sosnowego zagajnika jeźdźcy pozwolili koniom na zasłużony odpoczynek. Luthien wysłał kilku ludzi na przeszpiegi; chodziło mu zwłaszcza o teren na północnym wschodzie, na którym wkrótce mieli się znaleźć.
Zwiadowcy powrócili już po kilku minutach z meldunkiem o szybko zbliżającej się grupie dwustu, może trzystu cyklopów, w tym około czterdziestu dosiadających dzikich kucoświń.
- Moglibyśmy przegonić ich z powrotem w góry - przypomniał zwiadowca.
- Moglibyśmy ich przegonić aż do Pipery - zaproponowała gorliwa Siobhan.
Luthien rozważał wariant pośredni. Jego grupa liczyła o wiele mniej ludzi, ale dysponowała istotnym atutem - dużą zwrotnością. Kucoświnie, które wyglądały jak guźce o rozmiarach wielkich kuców, były brutalnymi przeciwnikami - potrafiły mocno kopnąć i dotkliwie pogryźć - lecz pod względem szybkości zdecydowanie ustępowały koniom.
- Nie możemy sobie pozwolić na tracenie ludzi - powiedział Luthien do Siobhan - ale jeżeli to jest część milicji Pipery, to lepiej będzie nękać ich na odsłoniętym terenie niż pozwolić, aby dotarli za umocnienia osady.
- Bez wątpienia uznają nas za grupę wysłaną na przeszpiegi - odparła Siobhan. - Za grupę, która nie rwie się do walki.
- Pokażmy im, że jest inaczej - rzekł Luthien z determinacją.
Młody Bedwyr wysłał prawie połowę swojej armii na północ, tak że musiała długo maszerować okrężną drogą, a sam wraz z Siobhan poprowadził pozostałych jeźdźców ku nadciągającym cyklopom. Rozstawił swoich ludzi na górskiej grani, kiedy tylko ujrzał siły wroga. Chodziło mu o to, żeby pokazać się jednookim i ocenić ich liczebność.
Informacje zwiadowców okazały się trafne. Wydawało się, że oddziały jazdy dysponowały mniej więcej taką samą siłą, co było zgodne z planem Luthiena. Cyklopi nie zdawali sobie sprawy z tego, że mają przed sobą oddział złożony głównie z elfów Wysokiego Rodu, które słynęły z umiejętności jeździeckich i łuczniczych.
Luthien popatrzył na zielone pola na północy, ale nie dojrzał jeszcze pozostałych oddziałów, którymi dowodził. Chciał wierzyć, że nie napotkały na opór, gdyż wówczas jego plan mógłby spalić na panewce.
- Z kawalerią na przedzie - zauważyła Siobhan, mając na myśli szybko formowane szyki cyklopów, a zwłaszcza jeźdźców na kucoświniach, którzy tworzyli szereg przed piechurami. Wypowiadając tę uwagę, kobieta półelf uśmiechnęła się, gdyż Luthien dokładnie przewidział całą sytuację.
Młody Bedwyr zdał sobie sprawę, że musi już ruszać. Wyciągnął Ślepego Siepacza i uniósł go wysoko ku niebu. W odpowiedzi jakieś pięćdziesiąt brzeszczotów również zabłysło w powietrzu.
Minęło kilka sekund. Panowało skupione oczekiwanie.
Luthien skierował miecz w górę, dając sygnał do rozpoczęcia ataku.
Cyklopi zareagowali rykiem i tętent koni zagłuszyły hałaśliwie napierające kucoświnie.
Elfie miecze i Ślepy Siepacz zostały nagle opuszczone. Wyćwiczeni eriadorscy jeźdźcy zręcznymi ruchami wsunęli broń do pochew. Wyciągnięte miecze stanowiły jedynie fortel, prowokację obliczoną na zmylenie dzikich cyklopów, gdyż Eriadorczycy wcale nie zamierzali walczyć wręcz. Na komendę Luthiena wyciągnięto natomiast łuki.
Ślepię przeciętnego cyklopa było duże i wyłupiaste. Jeszcze większe były oczy napierających Gwardzistów Pretoriańskich, gdy zdali sobie sprawę z podstępu i z tego, iż czeka ich ostrzał, jeszcze zanim zdołają się zbliżyć do wroga.
Przez kilka następnych chwil Luthien Bedwyr czuł się jak skończony amator. Podniósł łuk i wypuścił strzałę, pudłując nieznacznie, i chociaż był wybornym łucznikiem, zanim założył na cięciwę następną strzałę, większość elfów Wysokiego Rodu jadących obok niego zdążyła już wystrzelić trzy, a nawet cztery pociski.
W dodatku prawie wszystkie trafiły do celu.
Kucoświnie potykały się, padały lub cofały w agonii, powodując straszny chaos w szeregach cyklopów. Strzały przecinały powietrze ze świstem, powalając jeźdźców i zwierzęta, niwecząc uporządkowany atak jednookich. Niektórzy cyklopi wciąż napierali, inni odwracali się i uciekali.
I wtedy przez pole przetoczył się kolejny łoskot, bowiem z północy zjechali pozostali eriadorscy jeźdźcy, by zasypać strzałami jednookich piechurów.
Zbliżając się do pierwszego rzędu cyklopowych jeźdźców, Luthien ponownie wyciągnął Ślepego Siepacza. Ustawił Wodnego Tancerza tak, aby dokonać wypadu, ale ktoś uprzedził jego zamiar i wypuścił śmiercionośną strzałę. Luthien z łatwością skręcił obok kucoświni, która już tylko wlokła się truchtem, i pojechał za kolejnym cyklopem. Jednooki obrócił się na siodle i próbował od tyłu zablokować mieczem pchnięcie Luthiena, ale młodzieniec zepchnął brzeszczot na bok i dźgnął przeciwnika w nerkę.
Cyklop pochylił się z jękiem i ciężko opadł na umięśniony kark kucoświni.
Luthien dostrzegł kolejny cel i ruszył do ataku. Karmazynowa peleryna wściekle furkotała za jego plecami. Jednak upatrzony cyklop, podobnie jak większość jego towarzyszy, stracił ochotę do walki, odwrócił się i czmychnął.
Luthien zachęcił Wodnego Tancerza do galopu i dogonił bestię, a następnie przejechał mieczem po grubej szyi jednookiego. Szybko się wycofał, gdyż nie chciał mieć do czynienia z kucoświnią, której jeździec osunął się na ziemię.
Wielu żołnierzy cyklopowej piechoty również wzięło nogi za pas, ale byli i tacy, którzy sformowali kwadrat i osłonili się ze wszystkich stron ciężkimi tarczami, gotowi pchnąć długimi pikami każdego wroga, który znalazłby się zbyt blisko nich. Ta formacja pospiesznie maszerowała tą samą drogą, którą przybyła, z powrotem do Pipery.
Eriadorczycy nadal nękali jednookich, ścigając szczególnie chętnie cyklopów, którzy zanadto oddalili się od głównej grupy, ale gdy elfi zwiadowcy obserwujący drogi dalej na wschodzie obwieścili, że z Pipery wyruszyły posiłki, by wspomóc pierwszy oddział, Luthien zrozumiał, że czas oderwać się od przeciwników i zaczekać na nadejście większej armii eriadorskiej.
Przejeżdżając ze swoimi towarzyszami z powrotem na zachód, z satysfakcją spoglądał na pole bitwy. Stracili kilka koni, a trzech jeźdźców odniosło obrażenia, ale tylko jeden był poważnie ranny.
Cyklopi nie mieli tyle szczęścia. Co najmniej kilkanaście kucoświń padło albo właśnie zdychało na trawie, a kolejne dwadzieścia błąkało się bez jeźdźców. Niespełna dziesięciu cyklopów z czterdziestoosobowej kawalerii wyszło z walki bez uszczerbku. Prawie połowa jednookich jeźdźców dogorywała na ziemi, a ich los dzieliła garstka piechurów.
Ważniejszy od liczb był jednak fakt, iż grupa Luthiena ponownie napotkała wroga, tym razem na jego ojczystej ziemi, i zmusiła go do ucieczki. Teraz Luthien zamierzał kontynuować misję zwiadowczą, ale raczej nie miał wątpliwości, że eriadorska armia wybierze akurat ten odcinek marszruty. Wyglądało na to, że przynajmniej droga do Pipery nie będzie trudna.
Brat Solomon Keyes ukląkł do modlitwy ze splecionymi dłońmi i pochyloną głową w małej kaplicy w Pipery. Daleko jej było do wspaniałych katedr większych miast archipelagu Wysp Morza Avon; składała się tylko z dwóch pomieszczeń: pokoju spotkań i prywatnej kwatery Solomona Keyesa. Kamienna izba na planie kwadratu nie wyróżniała się niczym szczególnym. Ławki wyglądały dość prymitywnie, a rolę ołtarza pełnił zwykły stół, podarowany na mocy testamentu przez jedną z zamożniejszych wdów Pipery. Mimo to dla wielu mieszkańców tej skromnej osady kaplica była przedmiotem dumy w równym stopniu co wielkie katedry dla obywateli Princetown czy Carlisle. Pomimo że jednoocy poborcy podatkowi Greensparrowa, na przykład szczególnie paskudny Allaberksis, wykorzystywali kaplicę do urządzania narad, Solomon Keyes bardzo się starał zachować święty charakter tego miejsca.
Miał nadzieję, modlił się o to, żeby jego wysiłki zostały teraz nagrodzone, a armia najeźdźców, która ponoć nadciągała w szybkim tempie, oszczędziła poczciwych członków jego małej społeczności. Keyes miał dopiero dwadzieścia parę lat. Spędził praktycznie całe życie pod rządami króla Greensparrowa, toteż, podobnie jak większość ludzi w Pipery, nigdy dotąd nie spotkał Eriadorczyka. Słyszał jednak opowieści o dzikich mieszkańcach północy, o tym, że Eriadorczycy znani są z pożerania dzieci na oczach ich rodziców w podbitych przez siebie wioskach. Keyes słyszał również o nikczemnych krzatach - w Avon nazywano ich „rozbijaczami łbów”, gdyż mieli ponoć zwyczaj wgniatać butami głowy rannych i martwych wrogów w ziemię. Nasłuchał się też historii o elfach Wysokiego Rodu, inaczej „diabelskim nasieniu”. Istoty owe udawały, że ich rogi to uszy i biegały nago pod gołym niebem, oddając bluźnierczy hołd złym bożkom.
Do uszu Keyesa dochodziły też cicho szeptane historie o Karmazynowym Cieniu i właśnie ta postać sprawiała, że ludzie w osadzie drżeli z przerażenia. Karmazynowy Cień był mordercą przychodzącym znienacka nocą, zupełnie jak Śmierć.
Solomon Keyes był dostatecznie mądry, by zdawać sobie sprawę, że spora część pogłosek dotyczących znienawidzonych wrogów jego króla jest nieprawdziwa albo przynajmniej przesadzona. Mimo wszystko szerokim echem rozniosła się wieść, iż około dziesięciu tysięcy najeźdźców zbliża się do Pipery. Tymczasem milicja osady, włącznie z garstką Gwardzistów Pretoriańskich, którzy zeszli z gór, liczyła nie więcej niż trzysta osób. Bez względu na to, jak wielkie miały się ostatecznie okazać połączone siły wroga, Pipery znajdowała się w ogromnych tarapatach.
Keyes został wyrwany z rozmyślań, gdy drzwi kaplicy otworzyły się z trzaskiem i do środka wpadła mała grupa jednookich. Kapłan natychmiast zorientował się, że są to Gwardziści Pretoriańscy, a nie zwykła milicja Pipery.
- Wszystko jest przygotowane na potrzeby szpitala - rzekł cicho kapłan, spuszczając wzrok.
- Przyszliśmy po dziesięcinę - odparł Allaberksis, zjawiwszy się w ślad za zwalistymi strażnikami. Grupa nie zatrzymała się nawet na moment. Przechodząc przez pomieszczenie, cyklopi usuwali ze swej drogi ławki kopniakami.
Solomon Keyes spojrzał z niedowierzaniem na pomarszczonego, starego cyklopa - najstarszego i najbardziej pomarszczonego jednookiego, jakiego kiedykolwiek znano w tych stronach. Cyklop ów miał przekrwione, nieco szarawe oko, z którego już od dawien dawna nie bił blask. Jednak teraz w ślepiu Allaberksisa tliła się mała iskierka. Dla Solomona Keyesa była ona znakiem niepohamowanej chciwości.
- Mam bandaże - rzekł Keyes błagalnym tonem, gdy otrząsnął się ze zdumienia. - Na cóż przydadzą się pieniądze?
Jeden z Gwardzistów Pretoriańskich podszedł do kapłana i popchnął go na podłogę.
- Z tyłu ołtarza znajduje się skrzynka - poinstruował Allaberksis. - A ty - powiedział do drugiej bestii - sprawdzisz prywatną kwaterę tego głupiego klechy.
- To są wspólne pieniądze za ziarno! - ryknął Keyes w odruchu protestu i skoczył na równe nogi. Któryś z cyklopów zdzielił go pięścią. Kapłan runął na podłogę i miotał się, częstowany kopniakami przez intruzów.
Do Solomona Keyesa dotarła prawda. Ta grupa, podobnie jak inne oddziały Gwardzistów Pretoriańskich, którzy zeszli z Żelaznego Krzyża, planowała ucieczkę na południe, prawdopodobnie zgodnie z rozkazem podłego Allaberksisa.
Keyes nie potrafił z nimi walczyć, toteż leżał nieruchomo i znowu modlił się o wsparcie. Kiedy grupa opuściła kaplicę, odetchnął z ulgą.
Ulga nie trwała jednak długo, albowiem kapłan szybko zrozumiał, co oznaczają poczynania Allaberksisa.
Pipery zostanie rzucone na pastwę wrogiej armii. Żołnierze elitarnych oddziałów króla Greensparrowa doszli do wniosku, że nie warto ratować tej małej wioski.
Eriadorska armia rozbiła obóz w pobliżu Pipery. Rozciągnęła szeregi od wschodu na zachód, a nawet wysłała patrole kawalerii na teren leżący na południe od wioski, żeby utrudnić jednookim ucieczkę. Brind'Amour nie miał zamiaru pozwolić, aby zdezorganizowana północna armia Greensparrowa zawróciła aż do Carlisle, a może do Warchester, gdzie mogłaby się przegrupować pod osłoną wysokich murów miasta.
Podczas jednej z takich ekspedycji szybki oddział jazdy Luthiena natknął się na osobliwą grupę Gwardzistów Pretoriańskich, dowodzoną przez najstarszego cyklopa, jakiego młody Bedwyr kiedykolwiek widział. Jednoocy szybko zostali rozgromieni. Kiedy Luthien przeszukiwał ich zwłoki, znalazł mieszek wyraźnie oznaczony jako wkład pieniężny na potrzeby osady.
Młody Bedwyr uznał to za istotną okoliczność i zaczął myśleć o jej pozytywnych stronach, na przykład nadziei na łatwiejszy marsz. Jednak powróciwszy do obozu, nie zdradził się z tym znaleziskiem, gdyż chciał przemyśleć sprawę dokładniej, zanim przedstawi swe przypuszczenia Brind'Amourowi. Ten zaś, z niepojętej dla Luthiena przyczyny, był tego wieczoru bardzo roztargniony.
- Obawiasz się nadchodzącej bitwy? - zapytał Luthien, lekko szturchając starego przyjaciela, gdy znaleźli się na środku rozległego obozu.
Brind'Amour roześmiał się szyderczo.
- Gdybym bał się Pipery, nie udałbym się na południe, wiedząc, że mam przed sobą Warchester i Carlisle - odparł. Zatrzymał się przy korycie z wodą i pochylił nisko, żeby opluskać twarz wodą. Jednak zamarł w bezruchu, zanim jego ręka dotknęła wody, bowiem ujrzał w korycie coś dziwnego. Był to znany mu obraz wysokiej, kamiennej, płasko zakończonej kolumny.
Brind'Amourze.
Wiatr niósł wołanie. Brind'Amour rozejrzał się, szukając skał, które mogły się odbić w lustrze wody, ale nigdzie w pobliżu nie było widać kamiennej wieży.
- O co chodzi? - zapytał Luthien, nieco zaniepokojony. On również zerkał dookoła, chociaż nie miał pojęcia, czego szuka.
Brind'Amour machnął ręką. Na razie mógł udzielić Luthienowi tylko takiej odpowiedzi. Czarnoksiężnik rozmyślał nad wołaniem, delikatnym i osobistym zewem, rozmyślał o sowie, o korycie, i nagle przyszło mu do głowy, że zna odpowiedź.
Miał nadzieję, że rozumuje właściwie, bo jeśli rzeczywiście tak się sprawy miały, te dziwne wizje mogły zmienić przebieg zbliżającej się bitwy.
- Miej na oku obwód obozu - polecił sędziwy czarnoksiężnik i żwawym krokiem oddalił się od Luthiena.
Młodzieniec wołał za nim, ale bez skutku - Brind'Amour nawet nie zwolnił kroku.
Czarnoksiężnik wrócił do namiotu i niezwłocznie wyjął kryształową kulę. Zachował w pamięci wyraźny obraz dziwnego, skalistego tworu i po prawie godzinnym, wyczerpującym wróżeniu zdołał odtworzyć go w kryształowej kuli. Następnie pozwolił, aby przywołany obraz stal się prawdziwą sceną, i powoli zmieniał perspektywę wewnątrz kuli, szukając charakterystycznych punktów w pobliżu wieży, którymi mógłby się kierować. Wkrótce nabrał przekonania, że ów twór znajduje się w Żelaznym Krzyżu, niedaleko, na północny zachód od obozu, z pewnością bliżej wybrzeża.
Czarnoksiężnik uwolnił obraz w kuli i odprężył się. Starannie zanalizował swój sposób postępowania, będąc świadom, że może mieć do czynienia z pułapką. Być może był to jeden z jego rówieśników z dawno minionego stulecia, który przebudził się i chciał poprzeć słuszną sprawę Eriadoru. Niewykluczone również, iż to Greensparrow chciał go przywieść do zguby, żeby pozbawić Eriador króla i czarnoksiężnika mogącego przeciwstawić magicznym sztuczkom książąt, księżnej i władcy Avon własną moc.
- Teraz nie pora na ostrożność - powiedział głośno do siebie Brind'Amour, podsycając własną determinację. - Teraz nie pora na tchórzostwo!
Jeszcze raz zastanowił się nad desperackim charakterem tej wojny, nad ogromnym ryzykiem, które zaakceptował dzielny lud Eriadoru w nadziei na uzyskanie prawdziwej wolności.
Stary mag wiedział, co musi zrobić.
Rozdział 22
PUŁAPKA ZASTAWIONA NA SPISKOWCÓW
Nieco później tej nocy Brind'Amour wysunął się dyskretnie z namiotu. Księżyc stał już na niebie i gwiazdy lśniły mocnym blaskiem w nielicznych miejscach, w których nie przesłaniał ich poszarpany baldachim rozpędzonych, ciemnych chmur. Ożywiony myślą o czekającym go ważnym zadaniu, czarnoksiężnik kroczył żwawo przez obóz, mijając rzędy śpiących żołnierzy i pogrążoną we śnie kilkutysięczną armię krzatów, których chrapanie przetaczało się donośnym grzmotem. Kiedy przeszedł obwód obozowiska, rzucił mały czar, który sprawił, że nawet obdarzone wyostrzonymi zmysłami elfy Wysokiego Rodu nie mogły go wykryć. Brind'Amour nie miał teraz ani czasu, ani ochoty, żeby odpowiadać na jakiekolwiek pytania.
Pokonał kolejne pół mili i znalazł się na kamienistym terenie, małej polanie osłoniętej przez gęste rzędy klonów, wiązów, brzóz i sosen. Zauważył, że wiele liści na drzewach już zaczynało brązowieć. Jesień nadchodziła wielkimi krokami.
Odetchnąwszy głęboko dla uspokojenia nerwów, Brind'Amour przywołał w myśli zaklęcie - tym razem bardzo potężne. Potem zaczął tańczyć. Robił to powoli; każdy krok był doskonały, każdy piruet symbolizował to, czym miał się stać czarnoksiężnik. Niebawem rozłożył ręce i obracał się coraz szybciej, miarowo pochylając się i unosząc. Teraz ręce jego poruszały się z wdziękiem - wydawało się, że istota ludzka nie może osiągnąć takiej gracji.
Odniósł wrażenie, że ciemność ustąpiła, a jego oczy nagle zyskały nową wrażliwość; krajobraz stał się wyraźny i odrealniony. Czarnoksiężnik słyszał szelest myszy sunącej po trawie kilka metrów dalej, słyszał muzykę świerszczy, tak głośną, jakby wygrywano ją na wielkich piszczałkach organów na chórze Ministerstwa.
Poczuł leciutkie ukłucia na całych rękach i zobaczył, że jego obszerne szaty zanikają i zamieniają się w rzędy miękkich piór. Mrowienie natychmiast ustąpiło. Teraz całe ciało czarnoksiężnika ulegało metamorfozie, a pióra stawały się naturalnym elementem jego nowej anatomii.
Ziemia błyskawicznie umknęła mu spod nóg. Był teraz wielką sową. Kiedy odlatywał, opierzone skrzydła bezszelestnie trzepotały w powietrzu.
Brind'Amour zaznawał teraz wolności, prawdziwej wolności. Jakże podobała mu się owa metamorfoza! Była fascynującym przeżyciem, zwłaszcza nocą, gdy cały ludzki świat był pogrążony we śnie, kiedy wydawał się, co najwyżej wspaniałym marzeniem.
Kiedy czarnoksiężnik przeleciał między dwoma stojącymi blisko siebie drzewami, niemal bezwiednie skręcił w bok, tak że końcówki skrzydeł były ustawione prostopadle do ziemi. Wylatując, wzbił się wyżej i mocno machał skrzydłami, a potem, gdy znalazł się blisko pierwszych prawdziwych gór Żelaznego Krzyża, poczuł ciepłe powietrze na swoim brzuchu. Rozłożywszy skrzydła, powoli uniósł się w nocnym powietrzu, dygocząc na skutek zderzenia rozmaitych prądów i temperatur. Leciał wysoko nad zasnutym nocą pasmem górskim, przemykał przez doliny i ujeżdżał ciepłe prądy powietrzne. Kierował się na północny zachód. Góry w tamtym rejonie były bardziej postrzępione, niedostępne dla piechurów, ale sowa mogła je traktować niczym majestatyczną falę.
Leciał godzinę, z łatwością, w zachwycie. Znalazł się na terenie pełnym uskoków i pokruszonych, owiewanych wiatrem kolumn. Znał to miejsce; widział je wyraźnie w swojej kryształowej kuli.
Teraz czarnoksiężnik zwolnił i starał się sunąć bliżej dających ochronę klifów. Widok był dokładnie taki jak w kryształowej kuli. Brind'Amour nie był zaskoczony, kiedy pokonał jeden zakręt, wzbił się wyżej, żeby ominąć sterczący występ skalny, i ujrzał osobliwy, kamienny słup o płaskim wierzchołku. Słup ów przypominał kaleki pień starego, powykręcanego drzewa, tyle, że wszystkie nieregularności na jego stumetrowej długości były bardziej gwałtowne i wyraziste, z pozoru nienaturalne, jakby jakaś potworna siła wyrwała go z ziemi.
Brind'Amour przeleciał obok kolumny w połowie jej wysokości. Wolał lecieć pierwszy raz w taki sposób, aby widzieć płaskowyż z drugiej strony. Wzbił się zdecydowanie wyżej, stopniowo się przechylając, tak, że znalazł się prawie na poziomie płaskiego zwieńczenia kolumny.
Na kamiennym szczycie ujrzał postać siedzącą blisko środka płaskowyżu, którego średnica wynosiła kilkanaście metrów. Osoba ta otulała się szatami i spod opuszczonego kaptura patrzyła na żarzące się węgle gasnącego ogniska.
Brind'Amour przeleciał zaledwie dziesięć metrów nad skuloną postacią, lecz ta nie poruszyła się ani nie zwróciła na niego uwagi.
Może spała, zastanawiał się sędziwy czarnoksiężnik. A dlaczego by nie, odpowiedział sam sobie. Czego miałby się obawiać ktoś przebywający w tak niedostępnym miejscu?
Tym razem czarnoksiężnik przechylił się gwałtowniej, niemal obracając się w powietrzu. I poleciał jeszcze niżej, nie mając pewności, czy chce ponownie minąć nieznajomego.
Doszedł do wniosku, że nie ma czasu na ostrożność. Zdobył się na odwagę i opadł na skałę. Wylądował po drugiej stronie ogniska, w połowie drogi między skuloną postacią i krawędzią płaskowyżu.
- Dobra robota, królu Brind'Amourze - odezwał się znajomy kobiecy głos, gdy tymczasem czarnoksiężnik zaczął się przemieniać w istotę ludzką. Siedząca podniosła wzrok i ściągnęła wielki kaptur. - Wiedziałam, że wystarczy ci zaradności, by mnie znaleźć.
Brind'Amour załamał się na widok księżnej Deanny Wellworth. Może nie odczuwał wielkiego zaskoczenia, ponieważ był niemalże pewien, iż żaden z jego towarzyszy magów z dawno minionej epoki nie przeżył, mimo to świadomość, że dał się złapać w pułapkę i w gruncie rzeczy jest zupełnie sam, bardzo go przytłaczała.
- Moje pozdrowienia - rzekła Deanna ze swobodą w głosie.
Jej ton zastanowił Brind'Amoura. Uświadomił sobie, że wcześniej zwróciła się do niego per „królu Brind'Amourze”. Stary czarnoksiężnik nie wiedział, co o tym sądzić. Rozejrzał się. Pomyślał, że powinien wrócić do sowiej postaci i unieść się na wietrze.
Zdecydował, że tego nie zrobi. Zaufa swoim mocom i pozwoli, aby to spotkanie trwało. Wszak musiało do niego dojść. Być może lepiej będzie mieć to za sobą, zanim zbyt wiele osób poniesie śmierć.
- Pozdrawia cię również książę Ashannon McLenny z Eornfast na Baranduine - ciągnęła Deanna. - A także książę Mystigal z Evenshorn i książę Theredon Rees z Warchester. - Za każdym razem, gdy wymawiała imię, noszący je mężczyzna pojawiał się, jakby wychodził zza kurtyny nocnego nieba.
Brind'Amour poczuł się jak głupiec. Dlaczego nie zdemaskował ich tak prostych magicznych przebrań? Oczywiście, nie mógł tego zrobić, będąc sową, ale powinien polecieć na skalny stopień znajdujący się w pobliżu, przybrać ludzką powłokę i uważniej przyjrzeć się płaskowyżowi przed wylądowaniem. Popełnił błąd, gdyż zbyt gorliwie pragnął uwierzyć w to, iż jeden z jego pradawnych braci powrócił, by go wspomóc.
Trzej książęta stali w równych odstępach od siebie na szczycie płaskowyżu. Brind'Amour zlustrował ich teraz bacznym spojrzeniem, szukając najsłabszego ogniwa, które umożliwiłoby mu ucieczkę. Deanna Wellworth zaskoczyła go jednak, podobnie jak jej trzej towarzysze, uniosła, bowiem okrągły puchar wypełniony błękitną cieczą, wypowiedziała jakieś słowo i rzuciła go na ziemię. Puchar rozbił się w ognisku, które eksplodowało białością, a potem przygasło, emitując gęstą falę mgły płynącą ze skwierczących węgli. Fala rozlała się we wszystkich kierunkach, wprost na czterech wystraszonych mężczyzn. Kiedy dotarła na skraj płaskowyżu, zawirowała, kierując się ku górze, i zawróciła w stronę skały.
Potem mgła zniknęła, ustępując miejsca świecącemu błękitnym blaskiem firmamentowi, kipiącej bańce energii, która objęła płaskowyż; teraz cały skąpany był w niesamowitym świetle.
Brind'Amour był pod wrażeniem. Zdał sobie sprawę, że Deanna musiała spędzić wiele dni, a może nawet tygodni, wymyślając takie zaklęcie. Nie był pewien, czym naprawdę jest wyczarowana kula, ale domyślał się, że stanowi ona coś w rodzaju antymagicznej albo antycielesnej zapory, która miała uniemożliwić mu odejście. Jej skuteczność była już zupełnie inną kwestią, bowiem czarnoksiężnik nie miał wątpliwości, iż potrafi poradzić sobie ze wszystkimi sztuczkami pomocników Greensparrowa. Tylko ile miał czasu?
- Uciekacie się do zdrady? - zagadnął Brind'Amour, tonem, z którego przebijała kpina i czysta pogarda. - Jak dalece upadł honor czarnoksiężników? Czyżbyście stali się pospolitymi złodziejaszkami?
- Oczywiście twoje starodawne i święte bractwo nigdy nie zrobiłoby czegoś podobnego - odparł Theredon Rees z Warchester z sarkazmem w głosie.
- Nigdy - potwierdził beznamiętnie Brind'Amour. Król długo i surowo wpatrywał się w asystującego Deannie czarnoksiężnika.
Theredon był krępym, barczystym mężczyzną zbliżającym się do wieku średniego. Jego włosy były gęste, czarne, kręcone, a ciemne oczy śmiało spoglądały na świat. W gruncie rzeczy człowiek ten przypominał raczej wojownika niż maga, zarówno wyglądem, jak i temperamentem. Brind'Amour doszedł do wniosku, że będzie mógł wykorzystać ten fakt przeciw Theredonowi.
Przeniósł wzrok na Mystigala. Mystigal! Jakież to pretensje do władzy sprawiły, że ten mag postanowił zmienić imię? Oczywiście, że to zrobił, bo żadnemu dziecku w czasach, które nastąpiły po zawieszeniu bractwa, nie nadanoby imienia Mystigal! Był starszy niż Theredon, szczupły i pełen ogłady. Twarz miał jastrzębią, zapadniętą, wymęczoną zbyt częstym używaniem magii. Brind'Amour dostrzegł w nim „aspiranta”, przypomniawszy sobie starą nazwę używaną przez jego bractwo w stosunku do tych czarnoksiężników, którzy pragnęli mieć więcej władzy, niż pozwalała na to ich inteligencja i umiejętności. Wiedział, że każdy atak tego jegomościa będzie zapewne imponujący i z pozoru potężny, ale nie wesprze go prawdziwie duża moc.
Książę Baranduine sprawiał wrażenie najbardziej pewnego siebie i to czyniło zeń potencjalnie najtrudniejszego przeciwnika. Ashannon McLenny był przystojnym mężczyzną, a jego oczy wyrażały zarówno spokój, jak i zapał, w odpowiednich proporcjach. Potrafił myśleć jasno; w dawnych wiekach być może kandydowałby do bractwa. Brind'Amour przez jakiś czas uważnie taksował Ashannona wzrokiem, a potem zainteresował się Deanną. Deanna łączyła w sobie wszelkie możliwe zalety: była oczytana, inteligentna, piękna i niebezpieczna. Czarnoksiężnik nie miał wątpliwości, że w dawno minionej epoce dążyłaby do magicznej doskonałości i osiągnęłaby ją. Być może okazałaby się najgroźniejszym ze wszystkich czarnoksiężników; nie było przypadkiem, iż plan ataku opracowany przez Brind'Amoura nie przewidywał wysłania oddziałów przeciw miastu Deanny, Mannington.
Obserwując przeciwników przez kilka chwil, Brind'Amour szeptał pod nosem, wytwarzając drobne magiczne zapory. W jednej ręce czarnoksiężnika pojawił się zwój nici, który stopniowo rozwinął się w jego rękawie, a jej koniec dotarł pod szatami aż do buta i zaczepił się o kamień. Następnie czarnoksiężnik dyskretnie zebrał całą wilgoć z otaczającego go powietrza, przywołał ją, ale nie skupił w jednym miejscu. Na to było jeszcze za wcześnie. Uruchomił warunkowy czar, żeby skończyć to, co zaczął, i musiał żywić nadzieję, że jego magia zadziała dostatecznie szybko.
- A gdzież jest Greensparrow? - zapytał nagle Brind'Amour, zauważywszy, iż pozostali, zwłaszcza Theredon i Mystigal, kiwają do siebie głowami, jakby szykowali się do pierwszego ataku. Theredon prychnął pogardliwie.
- Mielibyśmy przywoływać naszego króla, gdy chodzi nam tylko o pozbycie się samozwańczego władcy Eriadoru, ziemi jałowej?
- Tak mówił Paragor - odparł spokojnie Brind'Amour. Ta uwaga nieco pohamowała zapędy buńczucznego Theredona.
- Nas jest czworo! - warknął Mystigal, żeby dodać ducha sobie i towarzyszowi.
Teraz Brind'Amour przywołał czar delikatnie przesuwający jego pole widzenia, żeby mogło rejestrować magiczne moce. Siła kuli wyczarowanej przez Deannę zaskoczyła go raz jeszcze, gdy uświadomił sobie, jak szczelna jest materia, z której została utkana. Ale był także zdumiony brakiem innych magicznych zasłon, za którymi mogliby się ukrywać kolejni wrogowie. Nie było Greensparrowa ani, co dziwne, demonów. W tym momencie dostrzegł chytre spojrzenie Deanny Wellworth, którego istoty na razie nie całkiem pojmował.
- Nie ma ucieczki - oznajmiła i zaraz, jakby czytała w jego myślach, dorzuciła: - Przez tę błękitną barierę nie przedostanie się żadna magia ani żadna istota, nawet ta przywołana zaklęciem. Nie masz ani drogi ucieczki, ani sprzymierzeńców.
Jakby dla podkreślenia słów Deanny, jakiś ohydny stwór przycisnął owadzią gębę do górnej części bańki i uśmiechnął się szyderczo do magów zebranych na płaskowyżu.
Brind'Amour rozpoznał w owym stworze demona i podrapał się po brodzie z zaciekawieniem. Intrygowało go, że piekielna istota znajdowała się po zewnętrznej stronie osłony.
- Deanna! - krzyknął nagle Mystigal.
Brind'Amour przeniósł wzrok z demona na czarnoksiężnika o jastrzębiej twarzy.
- Jeden z twoich przyjaciół? - zagadnął, uśmiechając się coraz szerzej.
Zarówno Mystigal, jak i Theredon trochę się zaczerwienili. Dla Brind'Amoura stało się jasne, że ci dwaj uznali, iż ich czołowy spiskowiec popełnił błąd, wytwarzając tarczę, jeszcze zanim dołączyli do nich sojusznicy, którzy zapewniali im prawdziwy kontakt z mocą.
- Demon z piekieł - odpowiedziała Deanna Brind'Amourowi. - Moi towarzysze nauczyli się polegać na pomocy demonów.
Nie jesteśmy przyjaciółmi króla Greensparrowa ani też nie możemy dłużej akceptować korzystania z pomocy wynaturzonych sił - zabrzmiała telepatyczna wiadomość w umyśle Brind'Amoura. Zerknął na Ashannona, księcia Eornfast, rozpoznając w nim nadawcę wiadomości, i zrozumiał, że Deanna nie popełniła błędu! Ta kobieta rzeczywiście posunęła się do zdrady, ale Brind'Amour pomylił się, co do jej rzeczywistej ofiary.
Drugi demon, dwugłowy i podobny do jaszczurki, pojawił się obok pierwszego. Teraz oba zawzięcie naciskały na sprężystą zaporę i wczepiały się w nią pazurami, ale był to daremny wysiłek.
- Robią błąd - odpowiedział ponuro Brind'Amour Deannie.
Mystigal popatrzył na kopułę z wyraźnym zaniepokojeniem.
- Co to ma znaczyć? - zapytał Deannę ostrym tonem.
Księżna kołysała się teraz zgarbiona, z opuszczoną głową, jakby wyczarowanie potężnej kuli zupełnie ją wyczerpało.
Pytanie skierowane do Deanny zostało częściowo zagłuszone hukiem błękitnego piorunu Theredona. Była to najczęstsza forma ataku stosowana przez czarnoksiężników.
I właśnie takiego ataku spodziewał się Brind'Amour. Stary czarnoksiężnik wyciągnął rękę w kierunku Theredona, gdy tylko zagrzmiał piorun. Czuł świerzbienie w palcach, odpierając zaklęcie wroga swą magią. Złapał piorun na krawędź wyczarowanego zwoju nici i przekazał go pod szatami do kamienia, na którym stał. Od wstrząsu zjeżyły mu się wszystkie włosy, a serce kołatało dobrą chwilę, zanim znowu zaczęło miarowo bić, jednak piorun nie miał zbytniej mocy; rzucono go po to, by zrobić wrażenie.
- Poczułem tylko łaskotanie, nic więcej - odezwał się Brind'Amour do Theredona. Potem spojrzał na kopułę. - Wygląda na to, że zaklęcie księżnej Mannington jest całkiem skuteczne. Nie potrafisz zdobyć dostępu do mocy twojego demona, a może ten twój demon nie jest taki mocny! Ale ja wywodzę się ze starej szkoły, prawdziwej szkoły - ciągnął Brind'Amour, krocząc z determinacją w kierunku Theredona. Kilka razy zerknął na boki, na Ashannona i Deannę, zastanawiając się, jakie będzie ich następne posunięcie. - Nie potrzebuję pomocy żadnych piekielnych sprzymierzeńców!
- Deanna! - warknął Theredon, szybko uskakując w bok, usiłując zachować możliwie duży odstęp między sobą i Brind'Amourem.
Stary czarnoksiężnik zatrzymał się i zamknął oczy, cicho nucąc.
- Deanna! - wrzasnął przerażony Theredon, uświadomiwszy sobie, że Brind'Amour zamierza go czymś uderzyć.
Kiedy Brind'Amour otworzył oczy, nie uwolnił żadnej energii, lecz jego chytry uśmieszek nie napełnił Theredona otuchą. Muskularny mężczyzna cofnął się na drugi koniec magicznej zapory. Zobaczył swojego piekielnego sojusznika, którego obie groteskowe głowy były przyciśnięte do niedającej się przebić bańki. Sfrustrowany czarnoksiężnik podniósł ku niemu ręce, próbował go dotknąć, przejąć jego moc, ale już po kilku chwilach bezowocnych wysiłków zaczął walić w magiczną tarczę.
Brind'Amour zrobił krok w jego kierunku, zalśnił i zniknął, a potem ni stąd, ni zowąd pojawił się tuż za barczystym magiem. Chwycił Theredona za ramię i brutalnie go okręcił; następnie, zanim młodszy i silniejszy mężczyzna zdążył krzyknąć, zahaczył ręką o jego twarz. Z palców Brind'Amoura natychmiast posypały się syczące, czerwone iskry, które smagały przeciwnika. Theredon krzyknął i wyciągnął drżące ręce, którymi wczepił się w ramię Brind'Amoura.
Dwugłowy demon Theredona odleciał, a potem wrócił i w pełnym pędzie, z ogromną siłą, wyrżnął w bańkę, ale tylko odbił się od niej.
Za sobą, pomimo wrzasków demona i Theredona, Brind'Amour usłyszał zawodzenie Mystigala i w chwilę później w powietrzu tuż między władcą Eriadoru i Theredonem eksplodowała ognista kula.
Ogień, jedyny warunek nałożony na wyczekujące zaklęcie starego króla, należał do najbardziej przewidywalnych czarnoksięskich ataków. Kula natychmiast rozpadła się, zaś cała wilgoć zebrana przez Brind'Amoura wypłynęła z niego i otoczyła go ochronną warstwą. Kiedy zniknęły płomienie nie tak znowu potężnej ognistej kuli, stary czarnoksiężnik nawet nie był osmalony, natomiast z wielu miejsc na ciele biednego Theredona ulatywały smużki dymu, które zmieszały się z mglistymi oparami otaczającymi dwóch przeciwników.
Brind'Amour obejrzał się przez ramię i zobaczył, że Ashannon i Deanna zmierzają ku biednemu Mystigalowi. Starszy mężczyzna o jastrzębich rysach niezdarnie się cofał, raz po raz krzycząc coś do Deanny.
Kątem oka Brind'Amour dostrzegł ruch owadziego demona, który z impetem ruszył ku bańce, a potem zanurkował w dół, najwyraźniej chcąc ją przebić. W chwilę później ziemia pod stopami Deanny zafalowała i kobieta przewróciła się, upadając w bok, dając Mystigalowi trochę miejsca na ucieczkę. Oszalały demon Theredona poszedł w jego ślady. Niebawem teren płaskowyżu dudnił, wznosił się i opadał, a wielkie fale utrzymywały całą próbującą utrzymać równowagę piątkę w obrębie magicznej zapory.
Ale zaklęcie Deanny było dobrze skonstruowane. Zapora ochronna była kompletna, nawet pod nogami, toteż demony niewiele mogły zrobić.
W tej fazie wydarzeń Theredon już klęczał, słabo trzymając Brind'Amoura za ramię. Nie mógł opierać się zbyt mocno o wiele potężniejszemu, prawdziwemu czarnoksiężnikowi. Wiedząc, że całkowicie kontroluje poczynania tego przeciwnika, Brind'Amour zajął się Mystigalem, który wciąż szaleńczo nawoływał Deannę, żeby się opamiętała, i starał się trzymać z dala od niej i od Ashannona.
Brind'Amour zaczął intonować kolejne zaklęcie i uniósł wolną rękę w kierunku Mystigala.
Teraz Deanna i Ashannon pracowali w idealnej harmonii. Przesuwali się tak, że wkrótce osaczyli mężczyznę i zaczęli powoli się do niego zbliżać, Ashannon z prawej, a Deanna z lewej strony.
Ziemia podniosła się pod stopami Ashannona, i książę runął ku Deannie. Mystigal wrzasnął i pobiegł w prawo, za przewracającym się magiem. Zdołał jednak wykonać raptem kilka kroków, gdy Brind'Amour dokończył zaklęcie i pstryknął palcami. Niczym człowiek przywiązany do rozciągniętej nici, Mystigal nagle pognał naprzód, a jego stopy zaledwie muskały ziemię. Dostał się między Deannę i Ashannona i zwalił ich na skałę, następnie zaś kontynuował zaimprowizowany lot przez cały płaskowyż i wpadł wprost w ręce oczekującego nań Brind'Amoura.
Z drugiej ręki również posypały się czerwone iskry. Brind'Amour natychmiast wygiął słabego przeciwnika do tyłu i zmusił do uklęknięcia.
Deanna i Ashannon dźwignęli się na nogi i z bezpiecznej odległości obserwowali spektakl, w którym główną rolę grała moc Brind'Amoura. Ashannon zrobił ruch ręką w kierunku tego tria, ale Deanna potrząsnęła głową i odmówiła podejścia bliżej.
Sędziwy czarnoksiężnik odchylił głowę do tyłu i przymknął oczy, całkowicie koncentrując się na uwolnieniu mocy. Ręce Theredona kurczowo ściskały ramię Brind'Amoura, ale uchwyt muskularnego mężczyzny nie był już tak silny. Mystigal w ogóle się nie opierał, tylko bezradnie machał rękami, podczas gdy czerwone iskry kąsały jego czaszkę.
Brind'Amour dostosował się do magii swoich przeciwników, do tej wewnętrznej sfery czarnoksięskiej mocy. Poczuł tam linię energii, połączenie z rozwścieczonymi demonami. Czuł, jak ta linia wygina się i wygina, i wreszcie, najpierw u Mystigala, pęka.
Z donośnym, jękliwym furkotem owadzi demon został ciśnięty z powrotem do piekła, a ziemia pod bańką Deanny uspokoiła się nieco. Theredon warknął, jakby to wydarzenie dodało mu determinacji, i zmusił się do powstania.
Brind'Amour puścił Mystigala, który upadł na skałę, i skoncentrował się na mocniejszym Theredonie. Obaj przez dłuższy czas stali na swoich pozycjach, ale w końcu zasadniczy zrąb mocy Theredona rozpadł się tak jak energia Mystigala. Brind'Amour puścił wroga, a on stał, utrzymując chwiejną równowagę, i spoglądał na starego czarnoksiężnika z niedowierzaniem. Wreszcie upadł twarzą na ziemię, bowiem cała fizyczna, duchowa i magiczna siła została wyrwana z jego ciała.
Nagle kamienne podłoże pod stopami starego czarnoksiężnika uspokoiło się, dwugłowy demon dołączył do wygnanego towarzysza o wyglądzie owada, a ich więzy ze światem zostały całkowicie zerwane.
Brind'Amour okręcił się na pięcie i stanął naprzeciw księcia i księżnej, nie wiedząc, o co w tym wszystkim chodzi. Usiłował wyglądać groźnie, ale w istocie rzeczy obawiał się, że Ashannon albo Deanna, albo oboje rzucą się na niego, a zostało mu tak niewiele sił, że nie zdołałby z nimi walczyć.
Tamci spojrzeli na siebie, a potem zaczęli ostrożnie podchodzić. Deanna trzymała rękę wysoko w górze, a otwarta dłoń miała oznaczać brak zagrożenia.
Powalony Mystigal jęknął. Theredon leżał całkowicie nieruchomo.
- Nie obudzi się - rzekł stanowczo Brind'Amour. - Wyrwałem mu jego magię, zniszczyłem tego pośledniego czarnoksiężnika!
Brind'Amour silił się na groźny ton, ale Deanna tylko skinęła głową, jakby od dawna się tego spodziewała.
- Nie jesteśmy twoimi wrogami - powiedziała, właściwie interpretując ton i mowę ciała sędziwego czarnoksiężnika. - Naszym wspólnym wrogiem jest Greensparrow i wygląda na to, że właśnie stracił kolejnych dwóch książąt-magów.
Wirująca błękitna kula zasnuła się dymem i zniknęła z trzaskiem.
- Niezły czar - pogratulował Brind'Amour.
- Lata pracy - odparła Deanna - i przygotowań do dnia, o którym wiedziałam, że nadejdzie.
Brind'Amour popatrzył na nią ze zdziwieniem.
- Stosowałaś potężną magię bez pomocy swojego demona - zauważył podejrzliwie.
- Ja nie mam własnego demona - spokojnie odparła.
- Ani ja - dorzucił Ashannon.
Brind'Amour sceptycznie przyglądał się księciu Eornfast, wyczuwając, że mężczyzna ów nie jest tak pewny ani zadowolony ze swojej pozycji jak Deanna.
- Wolę dawne metody - powiedziała Deanna. - Metody bractwa.
Brind'Amour uświadomił sobie, że jej wierzy, chociaż nawet gdyby jej nie uwierzył, nie zmieniałoby to wiele. Był zbyt zmęczony, żeby zaatakować albo, chociaż uciec z płaskowyżu. Deanna również sprawiała wrażenie wyczerpanej. Zrobiła kilka wolnych kroków i pochyliła się nisko, żeby obejrzeć parę powalonych książąt.
- Theredon zmarł - oświadczyła beznamiętnie, patrząc na Ashannona. - Ale Mystigal żyje.
Ashannon pokiwał głową, podszedł na krawędź płaskowyżu i zeskoczył w nocne niebo. Brind'Amour usłyszał trzepotanie skrzydeł. Mężczyzna przeobraził się w wielkiego nocnego ptaka i zniknął w mroku.
Brind'Amour popatrzył na Deannę.
- Rozmowny gość - stwierdził.
- Książę McLenny wie, że poświęcił dużo dla tego dnia - odparła. - Być może zbyt wiele, zatem musisz zadowolić się wiedzą, że nie sprzymierzył się z Theredonem i Mystigalem przeciwko tobie.
- Ale też nie przyłączył się do mnie - podkreślił Brind'Amour.
Deanna nic nie odpowiedziała, tylko cofnęła się na środek płaskowyżu i wlała jakiś płyn w gasnące ognisko. Płomienie natychmiast zapłonęły żywiej i skąpały księżnę w ciepłym, pomarańczowym blasku.
- Przyciągnij Mystigala do ciepła - poleciła Brind'Amourowi. - Nie zasłużył sobie na zimną śmierć w tak odległym, bezimiennym miejscu.
Były to ostatnie słowa, jakie wypowiedziała tej nocy. Przez długi czas siedziała, obserwując ogień, i wydawało się, że nawet nie zauważa Brind'Amoura, który położył Mystigala przy ognisku i usiadł dokładnie naprzeciwko księżnej.
Stary czarnoksiężnik nie naciskał zbytnio. Rozumiał rozterki Deanny, rozumiał, że młoda kobieta właśnie odrzuciła wierzenia, które podtrzymywały ją na duchu przez większość dotychczasowego życia.
Rozdział 23
POZNAĆ SWYCH WROGÓW
W chłodnej ciemności przed świtem Luthien i Bellick razem udali się do namiotu Brind'Amoura. Obaj byli pełni entuzjazmu, gotowi do kolejnej bitwy. Przed wejściem paliła się latarnia dająca skąpe światło, ale wnętrze namiotu było ciemne. Dwaj mężczyźni weszli jednak do środka, zamierzając zbudzić Brind'Amoura. Przecież wedle niepisanego zwyczaju atakowało się o świcie, żeby dać armiom cały dzień na walkę.
Mimo nikłego blasku latarni od razu zorientowali się, że czarnoksiężnika nie ma.
- Na pewno już jest na nogach i przygotowuje plany - zauważył Bellick, ale Luthien wcale nie był tego taki pewien. Instynkt podpowiadał młodemu Bedwyrowi, że coś jest nie tak.
Młodzieniec podszedł do łóżka maga; potwierdziły się jego przypuszczenia, że ostatniej nocy nikt na nim nie spał. Już ten fakt wydawał się dziwny, lecz młodzieńca dręczyła myśl, iż coś jeszcze jest nie w porządku. Rozejrzał się wokoło, ale nie dostrzegł żadnej osobliwości. Wszystkie sprzęty stały na swoim miejscu: stół na środku pomieszczenia, obok niego stołek i kryształowa kula na blacie. Naprzeciw łóżka Brind'Amoura znajdowało się małe biurko przykryte pergaminami, głównie mapami, i kilkunastoma woreczkami wypełnionymi dziwnymi substancjami i składnikami do uprawiania czarów.
- Chodź ze mną - zawołał Bellick zza poły namiotu. - Musimy znaleźć starego i sformować szyki.
Luthien skinął głową i powoli ruszył w stronę Bellicka, ale obejrzał się za siebie, pewien, że dzieje się coś dziwnego. Wyszedł z namiotu i stanął w przyćmionym świetle latarni. Bellick znajdował się już w pewnej odległości od niego.
- Kryształowa kula - rzekł nagle Luthien, skłaniając krzata do zawrócenia.
- Co?
- Kryształowa kula - powtórzył młody Bedwyr. Był pewny, że wpadł na bardzo istotny trop. - Kryształowa kula Brind'Amoura!
- Przecież była w namiocie - odparł Bellick. - Stała na stole.
- On nigdy tak jej nie zostawia - rzekł Luthien, wpadając do namiotu.
Usłyszał, jak Bellick burczy coś pod nosem. Mimo wszystko krzat udał się za nim i wszedł do środka dokładnie w momencie, gdy Luthien usiadł na stołku i zaczął intensywnie wpatrywać się w kryształową kulę.
- Czy powinieneś do niej zaglądać? - zapytał Bellick. Jak większość jego pobratymców, Bellick wykazywał ostrożność, ilekroć w grę wchodziła magia.
- Nie rozumiem, dlaczego nie jest zakryta - odpowiedział Luthien. - Brind'Amourze...
Słowa Luthiena ucichły, gdy nagle w kuli pojawił się obraz znajomej, pogodnej, starej twarzy, porośniętej wspaniałą, gęstą siwą brodą.
- Ach, dobrze - rzekł wyczarowany Brind'Amour - mamy, zatem poranek i szykujecie się do zdobycia Pipery. Nie traćcie ani chwili, moi przyjaciele. Nie wątpię w rezultat tych zmagań. Nie wiem, jak długo mnie nie będzie, a wyruszam z przeświadczeniem, iż siły Eriadoru są bezpieczne. Do dzieła!
Obraz zniknął tak szybko, jak się pojawił. Luthien zerknął na Bellicka, którego krępa sylwetka rysowała się wyraźnie na tle uchylonej poła namiotu.
- Zatem czarnoksiężnik wyjechał - stwierdził krzat. - Nie wątpię, że w ważnej sprawie.
- Brind'Amour nie opuściłby nas, gdyby sprawa nie była pilna - zgodził się Luthien.
- Prawdopodobnie chodzi o Huegotów - doszedł do wniosku Bellick.
Myśl, że w ewentualnych kłopotach może maczać palce Ethan, sprawiła, że Luthien poczuł ucisk w brzuchu. A może problem powstał gdzie indziej, na zachodzie, dokąd żeglowali Oliver i Katerin? Luthien znowu spojrzał na pustą kryształową kulę. Powtarzał sobie, że Brind'Amour był w pogodnym nastroju i wcale nie miał surowej miny.
- Nieważne - ciągnął krzaci król. - Zawsze byliśmy armią dwóch dowódców.
Luthien pojął, że Bellick właśnie przejął kontrolę nad wszystkimi oddziałami, i nawet nie mógł się z nim spierać, bowiem król krzatów był z pewnością wyższy rangą. Istniała jednak kwestia, którą Luthien chciał przedyskutować z Brind'Amourem jeszcze przed rozpoczęciem ataku. Pod koniec ostatniej wojny z Avon, kiedy Luthien pragnął maszerować dalej, aż do Carlisle, żywił przekonanie, iż zwycięstwo będzie możliwe, ponieważ wielu obywateli Avon przejrzy na oczy i zrozumie, że armia Eriadoru nie jest ich prawdziwym wrogiem. Luthien musiał uznać, że jego oczekiwania były chyba przesadzone, lecz mimo wszystko nie mógł się pogodzić z myślą, że wszyscy mieszkańcy Avon, mężczyźni i kobiety bardzo podobni do Eriadorczyków, zapragną walczyć z Eriadorem. Bellick chrząknął i zebrał się do wyjścia.
- Czy możesz sam skrzyknąć wojska? - zapytał Luthien.
Bellick obrócił się na pięcie i chociaż Luthien nie mógł zobaczyć wyrazu twarzy krzata, wyczuł jego zaskoczenie.
- Zamierzasz szukać Brind'Amoura? - zapytał z niedowierzaniem władca.
- Nie, ale miałem nadzieję uzyskać od króla Brind'Amoura pozwolenie na udanie się do Pipery przed świtem, jeszcze przed bitwą - odparł Luthien.
Bellick zerknął przez ramię, a potem wszedł do namiotu, wyraźnie zaniepokojony.
- Żeby wybadać ich obronę - pospieszył z wyjaśnieniem młody Bedwyr. - W karmazynowym płaszczu mogę wejść i wyjść, i żaden cyklop się nie zorientuje.
Bellick przez dłuższą chwilę gapił się na niego.
- To nie, dlatego pragniesz tam pójść - doszedł do wniosku, gdyż w ciągu kilku ostatnich tygodni wiele razy słyszał, jak Luthien mówił, iż lud Avon mógłby zostać ich sojusznikiem.
Luthien westchnął.
- Może mamy przyjaciół za murami Pipery - przyznał.
Bellick nie raczył odpowiedzieć.
- Przybyłem tu prosić króla Brind'Amoura o pozwolenie - rzekł Luthien, wyprostowując się. - Ale nie można znaleźć króla Brind'Amoura.
- Zatem udasz się tam zgodnie z własnym życzeniem - powiedział Bellick.
- Proszę, więc o pozwolenie króla Bellicka dan Burso, który jest prawowitym przywódcą armii - poprawił się Luthien i ten przejaw lojalności wyraźnie poprawił krzatowi samopoczucie.
- Możesz się rozczarować - ostrzegł Bellick.
Luthien wzruszył ramionami.
- W najgorszym razie przynajmniej wybadam ich system obronny - odparł.
- A w najlepszym?
- Zapewnię sprawiedliwość ludziom Avon - odpowiedział bez wahania Luthien.
- Idź więc, i to szybko - polecił mu Bellick. - Do świtu zostały niecałe dwie godziny, a ja mam zamiar zjeść mój południowy posiłek w Pipery!
Luthien właściwie nie wiedział, co zrobi, gdy pod osłoną ciemności i magicznej peleryny cicho pokonywał mur Pipery, a raczej bezładne spiętrzenie zniszczonych kamieni.
Mijał jeden ciemny dom za drugim, zdumiony skromną liczbą przebywających w wiosce cyklopów. Na podstawie rozmaitych meldunków i swojej ostatniej potyczki Luthien sądził, że mały garnizon w wiosce dosłownie pęka w szwach, gdyż powiększył się o Gwardzistów Pretoriańskich, którzy uciekli z pogromu w górach. Ale gdzie się podziali?
Zagadka została rozwiązana, gdy Luthien przeszedł główną drogę osady, na której widać było głębokie bruzdy - ślady po przejeździe jakiegoś wielkiego pojazdu. Zbadawszy je, Luthien uznał, że pojazd jechał na południe i to najwyżej dwa dni wcześniej. Po drugiej stronie drogi młody Bedwyr natknął się na miejscowe stajnie, dwa budynki połączone długim ogrodzeniem. Drzwi stajni były otwarte na oścież, ale z wnętrza nie dochodziły żadne parsknięcia ani rżenia, a zagroda była pusta, jeśli nie liczyć końskiej padliny, którą rąbano na mięso.
Luthien wziął głęboki oddech, żeby uspokoić nerwy. Nie był zachwycony mroczną wizją wojny. Zastanawiał się, jakich cierpień mógł doznać lud Pipery, garstka nieświadomych pionków w wielkiej grze Greensparrowa, przez kilka ostatnich dni.
Natychmiast wziął się w garść. Dobrze pamiętał, że nie może sobie pozwolić na marnowanie nawet jednej sekundy. Szybko przeskakiwał z cienia w cień na poboczu głównej drogi, a gdy doszedł do rozwidlenia prowadzącego na wschód i południowy zachód, przystanął. Dokładnie po drugiej stronie ujrzał światło, które widział od momentu wkroczenia do wioski. Był to blask świecy płonącej w oknie dużego budynku, który wydawał się miejską kaplicą.
Skinąwszy głową z nadzieją, Luthien przebiegł drogę i doskoczył do boku budynku. Pomyślał o Ministerstwie w Caer MacDonald, katedrze duchowości, ale też siedzibie sługi Greensparrowa, niegodziwego księcia Morkneya. Czy tego rodzaju wzorzec obowiązywał także w mniejszych miejscowościach? Czy w tej kaplicy również mógł rezydować książę albo baron lojalny wobec króla Avon i sprawujący despotyczne rządy w Pipery?
Luthien szybko zerknął na niebo na wschodzie i jeszcze raz przypomniał sobie, że nie ma czasu na rozmyślania. Przemknął do bocznych drzwi i zajrzał przez okienko do środka. Nie dostrzegł żadnych wrogów w pobliżu, toteż powoli przekręcił gałkę u drzwi.
Nawet nie były zamknięte na klucz. Luthien uchylił je, chociaż był świadomy, że w środku może się znajdować mnóstwo cyklopów.
Ku jego zaskoczeniu i uldze, pomieszczenie wydawało się puste. Młodzieniec cicho zamknął za sobą drzwi. Wszedł do małej izby znajdującej się z boku. Mogła to być prywatna kwatera miejscowego kapłana albo dozorcy. Drugie drzwi wychodziły na pokój przeznaczony do modłów. Luthien poprawił ochronną pelerynę, żeby dokładnie go osłaniała, a następnie podszedł do drzwi i wyjrzał za róg.
Zobaczył postać klęczącą na ławce w przedniej części kaplicy, odwróconą do niego tyłem. Biała szata świadczyła o tym, że mężczyzna jest kapłanem.
Luthien pochylił głowę i zaczął się skradać ku niemu. Szedł od ławki do ławki. Często przystawał i stapiał się ze ścianą na wypadek, gdyby nieznajomy odwrócił głowę. Zbliżywszy się do przedniej części kaplicy, młodzieniec po cichu wysunął Ślepego Siepacza z pochwy, ale trzymał broń opuszczoną, pod płaszczem.
W tym momencie usłyszał głos kapłana, który szeptem modlił się o bezpieczeństwo Pipery. Najbardziej wymowny był fragment, w którym mężczyzna prosił Boga, by „uchronił Pipery od walk królów”.
Luthien ściągnął kaptur.
- Pipery leży na drodze do Carlisle - rzekł niespodziewanie.
Kapłan omal się nie przewrócił. Z furią podźwignął się z klęczek, by stanąć twarzą w twarz z intruzem. Oczy miał szeroko otwarte, podobnie jak usta. Luthien zauważył na jego twarzy siniaki, rozbitą wargę i opuchnięte oczy. Pamiętając o liczbie cyklopów, którzy niedawno przeszli przez to miasto, młody Bedwyr nie musiał długo zgadywać, skąd wzięły się te obrażenia.
- To do Pipery należy wybór, czy będzie przyjacielem czy wrogiem Eriadoru - dokończył Luthien.
- Kim jesteś?
- Wysłannikiem króla Brind'Amoura z Eriadoru - odparł Luthien - który przybył zaofiarować nadzieję mimo beznadziejnej sytuacji.
Mężczyzna uważnie przyglądał się Luthienowi.
- Karmazynowy Cień - wyszeptał.
Luthien skinął głową i spokojnie podniósł rękę, gdy kapłan pobladł ze strachu.
- Nie przybyłem tu, by zabić ciebie ani nikogo innego - wyjaśnił młody Bedwyr. - Chciałem się przekonać, jakie nastroje panują w Pipery.
- I odkryć nasze słabości - odważył się powiedzieć kapłan.
Luthien zachichotał.
- Mam w polu pięć tysięcy spragnionych bitwy krzatów i mniej więcej tyle samo ludzi - oświadczył. - Widziałem wasz mur i to, co zostało z waszego garnizonu.
- Większość cyklopów uciekła - potwierdził kapłan i utkwił wzrok w podłodze.
- Jak się nazywasz?
Mężczyzna podniósł oczy i dumnie się wyprostował.
- Solomon Keyes - odparł.
- Ojciec Keyes?
- Jeszcze nie - przyznał kapłan. - Brat Keyes.
- Człowiek kościoła czy korony?
- Skąd wiesz, że to nie jedno i to samo? - odparł zagadkowo Keyes.
Luthien uśmiechnął się ciepło i zadarł pelerynę, pokazując obnażony miecz, który natychmiast włożył do pochwy.
- Nie jest - odparł.
Solomon Keyes nie próbował się sprzeczać. Na razie Luthien był zadowolony z rozmowy. Wyczuwał, że Keyes nie utożsamia Boga z Greensparrowem.
- Cyklopi? - zapytał, wskazując na posiniaczoną twarz kapłana.
Keyes jeszcze raz spuścił oczy.
- Zapewne Gwardziści Pretoriańscy - ciągnął Luthien. - Przybyli z gór, gdzie urządziliśmy im pogrom. Przejeżdżali w pośpiechu, kradnąc i zarzynając wasze konie. Zabierali wszystko, co miało jakąś wartość, abyśmy my, Eriadorczycy, niczego nie znaleźli, i nakazali ludowi Pipery, a pewnie i miejscowej milicji jednookich, żeby bronili się do samego końca.
Keyes podniósł wzrok, a jego łagodna twarz stężała, gdy wpatrywał się w przenikliwego młodzieńca.
- Właśnie tak było - zakończył Luthien.
- Oczekujesz zaprzeczeń - zapytał Keyes. - Brutalność cyklopów jest mi dobrze znana, więc nie byłem zaskoczony.
- Oni są waszymi sojusznikami - powiedział Luthien nieco oskarżycielskim tonem.
- Oni stanowią armię mojego króla - poprawił Keyes.
- To źle świadczy o waszym królu - szybko odparował Luthien.
Obaj mężczyźni umilkli, czekając, aż opadnie napięcie. Zaognianie sytuacji nie leżało w interesie żadnego z nich, albowiem obaj zaczynali pojmować, że ich nieoczekiwane spotkanie może przynieść coś dobrego.
- To byli nie tylko Gwardziści Pretoriańscy z Żelaznego Krzyża - przyznał Keyes - ale także wielu członków naszej milicji. Nawet stary Allaberksis, który przebywa w Pipery od najwcześniejszych...
- Stary? - przerwał mu Luthien. Sędziwi cyklopi należeli do rzadkości.
- Najstarszy jednooki, jakiego zdarzyło mi się widzieć - powiedział Keyes i z ostrego tonu głosu kapłana Luthien wywnioskował, że Allaberksis zapewne wziął udział w jego pobiciu.
- Stary i pomarszczony - dodał Luthien. - Uciekał na południe wraz z małą grupą Gwardzistów Pretoriańskich.
Wyraz twarzy Keyesa upewnił młodego Bedwyra, że trafił w dziesiątkę.
- Nieszczęsny Allaberksis - rzekł spokojnie Luthien. - Nie zdołał prześcignąć mojego konia.
- Nie żyje?
Luthien kiwnął głową.
- A co z jego sakiewką? - zapytał Keyes z oburzeniem. - Wspólne pieniądze za ziarno dla mieszkańców osady, pieniądze uczciwie zarobione i potrzebne...
Luthien podniósł rękę.
- Zostaną zwrócone - obiecał. - Po.
- Po złupieniu Pipery! - krzyknął Keyes.
- Do tego nie musi dojść - rzekł spokojnie Luthien, przerywając wybuch kapłana, jeszcze zanim na dobre się zaczął.
Znowu nastąpiła długa cisza. Keyes czekał na wyjaśnienie tej niesłychanie intrygującej kwestii, a Luthien zastanawiał się, jak rozpocząć. Domyślił się, że Keyes ma spore wpływy w wiosce: kaplica była zadbana, a mieszkańcy osady powierzyli mu pieniądze za ziarno.
- Przybyliśmy tu z Eriadoru i DunDarrow nie po to, żeby was podbijać - zaczął Luthien.
- Przecież wasza armia przekroczyła granice!
- Broniliśmy się - wyjaśnił Luthien. - Pomimo iż nasi królowie podpisali rozejm, wojna Avon z Eriadorem nie zakończyła się. W całym paśmie Żelaznego Krzyża nasze wioski były niszczone.
- Jednoocy najeźdźcy - domyślił się Keyes.
- Pracujący dla Greensparrowa - odparł Luthien.
- Tego nie wiesz.
- Nie widziałeś Gwardzistów Pretoriańskich opuszczających Żelazny Krzyż? - odparował Luthien. - Czy udali się w góry, żeby się bronić przed naszym najazdem, czy też przebywali tam cały czas, popychając Eriador do wojny?
Keyes nic nie odpowiedział. W gruncie rzeczy nie znał odpowiedzi na te pytania, choć w tygodniach poprzedzających wybuch wojny nie było doniesień o karawanach Gwardzistów Pretoriańskich, które zmierzałyby na wschód.
- Greensparrow zmusił nas do marszu na południe - upierał się Luthien. - Zmusił nas do wojny, ponieważ naprawdę pragnęliśmy wolności.
Keyes wyprostował się. Jego mina świadczyła o tym, iż wierzy Luthienowi albo przynajmniej nie uważa jego słów za wierutne kłamstwo, ale i tak przybrał buntowniczą pozę.
- Jestem lojalny wobec Avon - poinformował Luthiena.
- Ale Greensparrow nie jest lojalny - odparł bez wahania młody Bedwyr. - I nie zachowuje się lojalnie wobec naszego wspólnego Boga. Twierdzę, że ma konszachty z demonami, bo sam walczyłem z paroma takimi diabelskimi istotami, wyczuwałem ich złą aurę i widziałem, jak piekielny stwór wstępuje w ciało jednego z książąt wysługujących się Greensparrowowi!
Keyes skrzywił się. Luthien zorientował się, że kapłan musiał już słyszeć pogłoski o diabelskich stronnikach i dlatego nie potrafi obalić jego twierdzeń.
- Skąd mam wiedzieć, że nie jesteście żądnymi mordu najeźdźcami? - zapytał Keyes.
Luthien wyciągnął miecz i popatrzył najpierw na jego błyszczącą klingę, a potem na zbielałe oblicze swego rozmówcy.
- Przecież jeszcze żyjesz - odparł.
Następnie szybko wsunął miecz do pochwy, nie chcąc dłużej denerwować udręczonego człowieka.
- Pipery samo może zadecydować o swoim losie - oznajmił. W tym momencie zerknął na okna na wschodniej ścianie i zobaczył, że niebo zaczyna się rozjaśniać. - Nie żądam, żebyście zawarli z nami sojusz albo oddali hołd mojemu królowi, i daję słowo, iż wasza wioska nie zostanie zniszczona, a pieniądze zostaną wam zwrócone. Ale jeśli wystąpicie przeciw nam, pozabijamy was - co do tego nie miej złudzeń. Eriador przybył po wojnę i będziemy ją toczyć z każdym, kto okaże lojalność wobec nikczemnego króla Greensparrowa!
To rzekłszy, Luthien ukłonił się i ruszył zamaszystym krokiem.
- Co mam zrobić? - zawołał Keyes.
Luthien zatrzymał się i spojrzał na niego z drugiego końca pomieszczenia.
- Jak mam zakazać swoim ludziom bronienia własnych domów? - zagadnął kapłan.
- Nie ma obrony - rzekł ponuro Luthien i obrócił się jeszcze raz.
- Nie ma też czasu! - rzekł błagalnym tonem Keyes. - Już prawie świta!
Luthien przystanął w drzwiach do bocznego pokoju.
- Mogę ich opóźnić - obiecał, chociaż nie wierzył we własne słowa. - Mogę dać ci czas do południa. Kaplica da schronienie - wszystkim, tylko nie jednookim.
- Idź, więc do swojej armii - powiedział Keyes. Ton jego głosu upewnił Luthiena, że kapłan przynajmniej podejmie próbę.
Opuściwszy kaplicę, młodzieniec zauważył więcej ludzi, więcej cyklopów, przez co kilkanaście razy musiał zmieniać trasę. Zdołał jednak dotrzeć do muru przed świtem i w coraz lepszym świetle mógł się zorientować, w jak beznadziejnej sytuacji znajduje się Pipery. Mur był w opłakanym stanie - w wielu miejscach zostały z niego tylko spiętrzone kamienie. Nawet w najmocniejszych punktach miał zaledwie dwa i pół metra wysokości i nie był wystarczająco gruby, żeby choćby spowolnić miażdżący atak bezkompromisowych krzatów Bellicka.
- Spisz się dobrze, Solomonie Keyesie - prosił w duchu Luthien, kiedy już wydostał się z wioski i puścił pędem przez odsłonięte pola. Dla wrażliwego młodzieńca wizja zbliżającej się rzezi była nie do zaakceptowania.
Nad polami oddzielającymi eriadorski obóz od Pipery zapanowała cisza. Obie strony czekały na atak, który miał tego dnia nastąpić.
A był to dzień wyjątkowo pogodny! Luthien ubolewał, iż jest wręcz zbyt pogodnie na bitwę. Poranne słońce świeciło jasno, wiał rześki, czysty wiatr, wszystkie ptaki i zwierzęta już dawno się obudziły i ćwierkały albo podskakiwały.
Wodny Tancerz był w doskonałym nastroju. Kiedy Luthien zbliżył się do niego z siodłem, koń prychał i orał ziemię kopytami; ruszył, gdy tylko jeździec go dosiadł.
Luthiena dręczyły sensacje żołądkowe. Zawsze odczuwał niepokój przed bitwą, ale tym razem było trochę inaczej. W każdej poprzedniej walce atakował ze świadomością, że opowiedział się po stronie słusznej sprawy, i biorąc pod uwagę perspektywę wolności dla Eriadoru, uznawał inwazję na Avon za rzecz konieczną i moralnie usprawiedliwioną. Niewiele go to jednak pocieszało, kiedy myślał o splądrowanym Pipery, o ludziach takich jak Solomon Keyes leżących w kałuży własnej krwi.
Zrozumiał teraz, że zabijanie niegodziwych cyklopów jest czymś zupełnie innym niż zabijanie ludzi.
Szybko przejechał na Wodnym Tancerzu wzdłuż szeregów i dotarł do króla Bellicka i Shuglina, którzy dokonywali przeglądu krzacich oddziałów.
- Dobrze, że wróciłeś - zauważył Bellick. - Byłbyś w niewesołym położeniu, gdybyś znalazł się między tymi avońskimi i jednookimi psami, których zaraz rozniesiemy.
- Musimy opóźnić wymarsz - rzekł Luthien prosto z mostu. Król krzatów odwrócił się tak gwałtownie, że jego zmierzwiona pomarańczowa broda wysunęła się zza szerokiego pasa.
- Aż do południa - wyjaśnił Luthien.
- Wykluczone! - ryknął Bellick. - Teraz zobaczą nas, odkryją nasze mocne i słabe strony i zmienią swój system obronny...
- Pipery nie może niczego zrobić - zapewnił króla Luthien. Zobaczył, że nadchodzi ku nim Siobhan i kilku innych Przecinaczy wraz z grupą dowódców eriadorskiej armii. - Są bezradni wobec naszej siły - dokończył Luthien, dostatecznie głośno, by usłyszeli go nowo przybyli.
- To wyborna nowina - odparł Bellick. - Zatem idźmy tam i szybko uporajmy się z nimi, a potem pomaszerujemy do następnego miasta.
Luthien stanowczo potrząsnął głową. Bellick spojrzał na niego z jawną dezaprobatą.
Młody Bedwyr wyprostował się w siodle i rozejrzał, bowiem teraz zwracał się do wszystkich, którzy mogli go słyszeć.
- Pipery nie stać na skuteczną obronę - oświadczył. - A będzie jeszcze skromniejsza, jeśli przeczekamy ranek.
Jego propozycję przywitały pomruki niezadowolenia.
- I starannie rozważymy naszą trasę - ciągnął Luthien nieustraszenie. - Zanim zobaczymy mury Warchester, a cóż dopiero mówić o Carlisle, przejdziemy przez kilkanaście takich wiosek. Są tam zalążki poparcia dla nas. Widziałem to na własne oczy.
- Rozmawiałeś z ludźmi w Pipery? - zapytał Bellick głosem pełnym niezadowolenia.
- Tylko z jednym mężczyzną - odparł Luthien. - Z kapłanem, który obawia się o bezpieczeństwo swojego miasta.
- I słusznie! - krzyknął ktoś wśród zgromadzonych, wywołując żywą reakcję.
- Jak długo? - zapytała Siobhan, uciszywszy tłum.
- Dajcie im ranek - poprosił Luthien, jeszcze raz zwracając się bezpośrednio do Bellicka. - Nie zrobią zbyt wiele, żeby wzmocnić swoją mizerną obronę, a my otoczymy wioskę tak szczelnie, że nikt się z niej nie wymknie.
- Boję się opóźnień - odparł Bellick, już znacznie mniej wojowniczym tonem. Król krzatów nie był głupcem. Zdawał sobie sprawę z wpływu, jaki Luthien wywierał na Eriadorczyków, Przecinaczy, a nawet sporą część krzatów. Ci ostatni dobrze pamiętali, że to właśnie młody Bedwyr przewodził najazdowi, dzięki któremu udało się uwolnić tak wielu ich pobratymców z koszmaru montforckich kopalni. Wprawdzie Bellick nie był pewien, czy podziela opinię Luthiena, ale był świadom, jak niebezpieczny byłby otwarty konflikt z owym młodzieńcem.
- Na początku stracimy sześć godzin - przyznał Luthien. - Ale większość tego czasu nadrobimy w bitwie, chyba, że się mylę. A nawet gdybyśmy nie nadrobili tych godzin, poproszę, by moi ludzie maszerowali ze mną szybciej w drodze do następnej osady.
- Luthien znowu uniósł się w siodle i zwrócił się do całego tłumu.
- Proszę was o tę jedną rzecz! - krzyknął. - Zgadzacie się?
Doczekał się jednomyślnej twierdzącej odpowiedzi. Bellick uświadomił sobie, że sprzeciwianie się młodemu Bedwyrowi byłoby szaleństwem. Z prawdziwą przykrością myślał o trzymaniu krzatów w ryzach i o tym, że trzeba będzie zmarnować tak wspaniały poranek. Jeszcze bardziej przykra była jednak myśl, iż mógłby spowodować otwartą waśń z Luthienem, doprowadzić do rozłamu w armii, która nie mogła sobie pozwolić na żadne niesnaski.
Skinął, więc głową w stronę Luthiena, ale jego spojrzenie wyraźnie sugerowało, iż młodzieniec powinien być mu za to wdzięczny.
Kiwając głową z wdzięcznością, Luthien upewnił go, że odpłaci mu się za przysługę.
- Poza tym - rzekł młody Bedwyr, puszczając oko do Bellicka i Siobhan, gdy przerzedził się tłum zebranych wokół ich grupy - teraz wiem, w którym miejscu mur Pipery jest najsłabszy.
Kiedy pomyślne wieści rozniosły się po Pipery, Solomon Keyes pognał na mur i wyjrzał na odsłonięte pola.
- Stoją w miejscu! - krzyknął jakiś rozradowany mężczyzna młodemu kapłanowi prosto w twarz.
Solomon Keyes zdołał się uśmiechnąć i rzeczywiście przepełniała go wdzięczność, ale cały czas pamiętał, że ma tylko kilka godzin i mnóstwo do zrobienia. Spojrzał na niebo, jakby mógł zmusić słońce, by na jakiś czas i ono stanęło w miejscu.
Bellick, Luthien, Siobhan i wszyscy inni dowódcy armii nie próżnowali podczas tego długiego poranka. Dzięki informacjom Luthiena o stanie murów obronnych i o emocjonalnym wrzeniu w Pipery szybko naszkicowano nowy plan ataku, który następnie dokładnie, punkt po punkcie, zanalizowano i dopracowano, tak, że jego poszczególne elementy wryły się w pamięć głównych wykonawców.
Przed południem wrócili na pole. Dziesięć tysięcy twardych czubków dzid błyszczało w świetle dnia, a wypolerowane tarcze łapały słońce niby płonące zwierciadła.
Tym razem zebrała się cała licząca ponad sto osób kawaleria, która uformowała szyk na północ od miasta. Na środku szeregu znajdował się Luthien na błyszczącym Wodnym Tancerzu, a obok niego Siobhan. Po komendzie wszystkie głowy zwróciły się na wschód, gdzie stał król Bellick dan Burso w swoim bajecznym wojennym rynsztunku.
Jakiś samotny jeździec pogalopował do północnych bram miasta.
- Poddacie się czy będziecie z nami walczyć? - zapytał wprost zebranych tam pomrukujących cyklopów.
Jak było do przewidzenia, poszybowała ku niemu włócznia, która, co również przewidywano, przeleciała daleko od celu. Król Bellick uzyskał odpowiedź.
Gdy tylko jeździec wrócił na swoje miejsce w szeregu, oczy wszystkich ponownie spoczęły na przywódcy krzatów. Bellick uniósł mocną ręką swój krótki i gruby miecz wysoko w powietrze i po chwili przerwy opuścił go zamaszystym ruchem.
Wszyscy wojownicy w szeregu wydali bojowe okrzyki. Luthien i jego jeźdźcy spięli konie i rzucili się naprzód.
Jednak nie wszyscy poszli w ich ślady. Tylko krzaty znajdujące się bezpośrednio za kawalerią zaczęły biec przed siebie. Ciężar ataku przemieścił się na wschód, pociągając szereg niczym powoli załamującą się falę.
Luthien doprowadził swoje oddziały na odległość kilku metrów od muru Pipery, a potem gwałtownie skręcił w lewo, na wschód, pozornie asekurując szyki. Z tumanu kurzu tuż za kawalerzystami wyłoniły się pierwsze krzaty, które sunęły wprost na Pipery. W miarę jak grupa Luthiena otaczała miasto, każde dudnienie kopyt otwierało drogę kolejnemu żołnierzowi o ponurej twarzy. Luthien nazwał kiedyś ów manewr „otwieraniem morskich bram” i było to trafne określenie, bowiem jeźdźcy poruszali się jak blokująca ściana, a piechurzy napływali do środka niczym powódź.
Gdy tylko obrońcy zorientowali się, jaki jest układ sił, atakujący natychmiast przegrupowali szyki, a piechota na zachodzie przystąpiła do zsynchronizowanego szturmu. Do tego czasu kawaleria Luthiena zatoczyła duże koło w stronę południowo-wschodniej części osady i włączyła się w wymianę pocisków, w której zasadniczą rolę odgrywały elfie łuki i cyklopie włócznie. Jednak żaden jeździec nie został trafiony, co potwierdzało, iż jednoocy nie potrafią ocenić dzielącego przeciwników dystansu, i pozwalało Luthienowi żywić nadzieję, że w skromnej linii obronnej Pipery nie ma istot ludzkich, a przynajmniej jest ich bardzo niewiele.
Młody Bedwyr wypatrzył odpowiedni fragment muru, stertę głazów, która była szersza niż wyższa. Odjechał na Wodnym Tancerzu od osady, potem zaś gwałtownie skręcił i ruszył wprost na cel. Tuż obok niego sunęła Siobhan, a za tą parą elfy, które zwalniały tempo i rozciągały szereg.
Luthien zobaczył, że jednoocy włócznicy i pikinierzy zwierają szyki, zaczekał do ostatniej chwili, a potem mocno ściągnął lejce Wodnego Tancerza i szarpnął go, tak że wierzchowiec skoczył w lewo, podczas gdy Siobhan ruszyła w drugą stronę.
W ten sposób zrobili miejsce dla elfiej kanonady. Tuziny ostrych strzał przeważnie odbijały się od głazów, ale kilka dosięgło celu. Obrońcy spadali z muru, martwi, ranni albo po prostu sparaliżowani strachem. Luthien i Siobhan krzyknęli do swoich pobratymców i spięli konie do kolejnego ataku.
Luthien napiął nogi i zmusił konia do szybkiego cwału, przyciskając strzemiona poduszkami dużych palców. Pochylił się nisko i, nieustannie zachęcając konia do cwału, skierował go wprost na środek sterty głazów. Silny wierzchowiec skoczył w górę i z łatwością pokonał ponad metrową przeszkodę, dzięki czemu Luthien znalazł się w Pipery.
Siobhan skoczyła obok niego i skręcili jednocześnie. Luthien dostrzegł dwóch uciekających cyklopów i puścił się w pościg za nimi. Wodny Tancerz stratował jednego z wrogów, drugi zaś padł ugodzony Ślepym Siepaczem. Młody Bedwyr odwrócił się do Siobhan i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Już chciał podać aktualną liczbę swoich ofiar, ale przerwał, gdyż zorientował się, że Siobhan również goni parę jednookich.
Przerażeni cyklopi stłoczyli się u podnóża niskiego muru, nad którym przeskakiwały dziesiątki jeźdźców, by znaleźć się w Pipery. Żaden z atakujących nie zatrzymywał się przy murze, toteż w końcu bestie zdołały powstać. Myślały, że darowano im życie. Zamierzały przeleźć przez mur i uciec.
Zanim weszły na pierwsze głazy, doznały wrażenia, iż zapora obronna Pipery jest wyższa o kilka metrów, gdyż na powitanie wyszedł im żywy mur eriadorskiej piechoty.
Na ulicach osady zapanował chaos. Jeźdźcy gnali we wszystkich kierunkach, a cyklopi usiłowali tworzyć oddziały obronne, ale zanim do tego dochodziło, połowa z nich ginęła. Przetrwały jednak dość mocne ośrodki oporu, zwłaszcza na północy, gdzie Luthien, Siobhan i sześćdziesięciu innych jeźdźców ruszyło ze wsparciem.
Uwięzieni między tymi formacjami, cyklopi szybko zapomnieli o skoordynowanej obronie i każdy z nich myślał tylko o własnej skórze. I ginęli jeden po drugim.
Ostatecznie to Luthien otworzył na oścież północną bramę Pipery, zaś król Bellick dan Burso stał na zewnątrz, gotowy do powitania. Luthien znowu wskoczył na Wodnego Tancerza, a następnie podał rękę niskiemu krzatowi, żeby ten mógł usiąść za nim w siodle. Walki bardzo szybko wygasały. Teraz w grę wchodziło raczej wyłapywanie pojedynczych cyklopów, a nie potyczki z prawdziwego zdarzenia, toteż Luthien i krzat mogli spokojnie przyglądać się rozwojowi sytuacji.
- Kiepska ta obrona - prychnął krzaci król, przekonawszy się, jak cienki był mur Pipery.
Ciała poległych - Luthien odnotował z ulgą, iż były to niemal wyłącznie zwłoki jednookich - tworzyły długi szereg, ale w żadnym miejscu nie było ich więcej niż jedno, dwa.
- Gdzie oni wszyscy są? - zagadnął krzat. - Czyżby wydostało się ich stąd więcej, niż zakładaliśmy?
Luthien nie podzielał tego przypuszczenia. Był pewien, że potrafi zgadnąć, dokąd udali się pozostali obrońcy Pipery. Skrzyknął jeźdźców, by utworzyli zwartą formację za jego plecami, i pokłusował na południe, główną drogą, do rozwidlenia naprzeciwko miejskiej kaplicy.
Kiedy wszyscy żołnierze zgromadzili się wokół tej budowli i w końcu umilkli, do ich uszu dobiegł cichy śpiew rozbrzmiewający wewnątrz.
Bellick zsunął się z konia, żeby rozstawić swoje krzaty i eriadorską piechotę, które miały się zająć eskortowaniem grup więźniów. Tymczasem Luthien powoli okrążył kaplicę, uspokajając żądnych krwi towarzyszy. Kiedy wrócił do rozwidlenia na drodze, czekał tam już na niego król krzatów. Bellick nie był zaskoczony planem obmyślonym przez Luthiena.
- Dotychczas to wszystko przewidziałeś - zauważył krzat, który bynajmniej nie miał zamiaru lekceważyć Luthiena.
Młodzieniec zsiadł z Wodnego Tancerza i przekazał lejce stojącemu w pobliżu żołnierzowi. Otrzepał się z kurzu i ruszył wprost do głównych drzwi kaplicy, po drodze gestykulując i wydając rozkazy.
Bez wahania, nawet nie zapukawszy, wszedł do środka i ujrzał setki oczu wpatrzonych w niego i wyrażających zbyt wiele sprzecznych emocji, by można było je zanalizować. Szybko zlustrował zebranych i jego wzrok spoczął na Solomonie Keyesie, który stał na ambonie w przedniej części kaplicy.
- Zrobione - obwieścił młody Bedwyr. - Pipery jest wolne. Jakaś kobieta zeskoczyła z brzegu ławki i rzuciła się na Luthiena, ale kilka osób pochwyciło ją, zanim zdążyła przejść dwa kroki, i mimo jej wrzasków wciągnęło z powrotem w tłum.
- Wielu miało tam krewnych - wyjaśnił spokojnie Keyes.
Luthien obejrzał się i kiwnął głową. Do kaplicy weszła grupa jeńców, którzy natychmiast rozbiegli się do uradowanych rodzin.
- Tam mogą być jeszcze jacyś ludzie - oświadczył Luthien. - Na razie nie zdążyliśmy uporządkować sytuacji.
- Jaka będzie kara? - zapytał Keyes.
- Żadnej - odparł Luthien bez najmniejszego wahania. - Przecież myśleli, że bronią swoich domów i bliskich. - Przerwał i zaczekał, aż ucichną pełne zdumienia pomruki. - Nie jesteśmy waszymi wrogami - oświadczył. - Zresztą mówiłem ci już o tym.
Tłum zafalował, pragnąc spojrzeć na kiwającego głową Keyesa.
- Pipery jest wolne - ciągnął Luthien. - I nie toczy się w nim wojna. Wasze bramy są otwarte na północ i na południe i nie powstrzymacie przemarszu naszego ani oddziałów, które będą napływały z Eriadoru. Postaracie się też, aby nasze łodzie bezpiecznie przepłynęły rzeką obok waszych przystani.
Tłum znowu zaczął szemrać, ale donośny głos Luthiena szybko położył temu kres.
- Ale o nic was nie prosimy - wyjaśnił. - Jeśli w czymś nam pomożecie, to tylko dobrowolnie.
- Złodzieje! - krzyknął pewien człowiek, przepychając się na środek odsłoniętej nawy. - Złodzieje i mordercy! - oznajmił, powoli sunąc w kierunku Luthiena.
Zatrzymał się, gdy u boku Luthiena stanął Bellick dan Burso.
- Nie jesteśmy waszymi wrogami - oświadczył krzaci król.
Był pobrudzony krwią, ale niczym nie umniejszało to świetności jego pięknie wykutej zbroi, podobnie jak kurz nie mógł przyćmić jego jaskrawopomarańczowej brody. Mimo iż jego serce przepełniało współczucie, patrzył na tłum z surową powagą.
Rozglądał się po całym pomieszczeniu i w końcu zatrzymał wzrok na Luthienie, który skinął głową, zachęcając krzata, by mówił dalej.
- Nie jesteśmy waszymi wrogami, chyba, że zrobicie sobie z nas wrogów - zapowiedział Bellick. - A wówczas wiedzcie, że Pipery zostanie złupione i puszczone z dymem!
Nikt obecny w kaplicy nie wątpił w obietnicę dostojnie wyglądającego krzata.
Bellick ściągnął ze sznurka na plecach dwa duże mieszki.
- Wasze pieniądze za ziarno - wyjaśnił, ciskając monety na podłogę, blisko nóg zniechęconego podżegacza. - Zabrane cyklopom uciekającym z Pipery. Zabrane cyklopom waszego króla Greensparrowa, gdy skazywali Pipery na zagładę. Zdecydujcie, więc, kto jest waszym wrogiem, a kto sprzymierzeńcem.
- Albo nie podejmujcie żadnej decyzji - dorzucił Luthien. - I pozostańcie neutralni. O nic was nie prosimy, tylko nie podnoście więcej na nas swoich mieczy.
Spojrzał na Bellicka, ten zaś odwzajemnił się tym samym.
- Opatrzymy naszych rannych - ogłosił Bellick - i zabierzemy naszych zabitych z pola, żeby nie leżeli obok rozkładających się zwłok cyklopów. A potem odejdziemy.
Krzat i Luthien odwrócili się do wyjścia, ale zatrzymało ich wołanie Solomona Keyesa.
- Możecie przynieść waszych rannych tutaj - zaproponował kapłan - a ja przygotuję waszych zabitych do pochówku, tak jak to robię z martwymi ludźmi w Pipery.
Luthien odwrócił się do niego, trochę zaskoczony.
- Mój Bóg i twój Bóg - zagadnął Keyes - to przecież ten sam Bóg.
Luthien skinął głową, zdobył się na uśmiech i opuścił kaplicę.
Rozdział 24
ABY SPRAWIEDLIWOŚCI STAŁO SIĘ ZADOŚĆ
Bellick dan Burso był świadom wielu gniewnych i podejrzliwych spojrzeń, które kierowały się ku niemu, gdy kroczył w asyście swoich pobratymców wąskimi uliczkami Pipery. Luthien łudził się, że zyska przyjaźń wszystkich prostych ludzi Avon, i być może kiedyś by do tego doszło, ale Bellick nie wierzył w sojusze zawierane tak szybko po zakończeniu bitwy. Oprócz cyklopów, którzy zostali wyrżnięci, zabito też sporo ludzi i niemało rodzin w osadzie opłakiwało teraz krewnego, który stracił życie na skutek inwazji Eriadorczyków.
Taki wstęp rzadko prowadził do przyjaźni.
Mimo to byli w mieście i tacy, którzy zdobywali się na uśmiech i kiwali głowami na widok przechodzącego króla. Kiedy Bellick pojawił się na frontowych stopniach kaplicy, zobaczył, że jego żołnierze, którzy mieli pilnować rannych Eriadorczyków i krzatów, wylegują się na schodach oraz jedzą i piją z garstką obywateli Pipery. Krzaci wojownicy usiłowali nieporadnie wstać, ale król w roztargnieniu machnął ręką. Pora nie sprzyjała formalnościom, wszak armia znowu przygotowywała się do długiego i wyczerpującego marszu. Bellick wszedł do kaplicy, zostawiając swoją eskortę na schodach, z żołnierzami. W środku, tak jak przewidywał, zastał Luthiena. Młodzieniec przykucnął obok jednej z ławek i cicho rozmawiał z rannym mężczyzną.
- Brandon z Felling Downs - wyjaśnił Luthien, kiedy dołączył do niego Bellick.
Krzat skinął głową z szacunkiem, zauważywszy, iż ów mężczyzna postradał ramię. Wydawało się jednak, że rannemu jest całkiem wygodnie na ławce, którą przerobiono na trzy połączone łóżka.
Bellick rozejrzał się.
- Którzy są nasi, a którzy z Pipery? - zapytał.
- Są wymieszani - odparł Luthien. Krzat spojrzał chytrze na młodego Bedwyra.
- To twoja sprawka?
- Odpowiedzialność częściowo spada na mnie - odpowiedział Luthien. - Ale to Solomon Keyes rozdzielał łóżka.
Bellick prychnął i zaczął odchodzić.
- Współudział w zbrodni - rzekł cicho.
Trzy rzędy dalej Bellick natknął się na ławkę z czterema łóżkami, na których leżały tylko krzaty. Jeden leżał wyprostowany, ale trzej pozostali siedzieli, grali w kości i wesoło gawędzili. Kiedy Bellick zwrócił się do nich, uśmiechnęli się od ucha do ucha. Jeden nawet trącił łokciem śpiącego towarzysza.
- Niech odpoczywa - polecił Bellick, a potem rzekł: - Dzisiaj wyruszamy na południe, wzdłuż rzeki. Czy któryś z was zdoła do nas dołączyć?
Wszyscy czterej powstali, ale Bellick zorientował się, że żaden z nich nie nadaje się do marszu.
- Siedźcie - rozkazał władca krzatów. Najzdrowszemu z tej grupy polecił dowodzić resztą. - Tędy będziemy przekazywali dostawy - wyjaśnił. - Pilnuj, żeby się nimi opiekowali, a kiedy wszyscy czterej będziecie gotowi, dołączycie do armii. Kiedy będziecie gotowi! - powtórzył z naciskiem, gdy zauważył pełne nadziei spojrzenia swoich gorliwych wojowników. - Nie wcześniej!
Bellick ruszył dalej i oglądał każde łóżko. Zatrzymywał się przy najciężej rannych, by zmówić krótką modlitwę, a dla pozostałych miał pełne otuchy słowa. Kiedy ukończył obchód, powiedział Lu-thienowi, żeby ten zbyt długo nie zwlekał. W drzwiach kaplicy napotkał Solomona Keyesa.
Młody kapłan wytarł brudne ręce i wyciągnął jedną z nich do króla krzatów.
Bellick ujął podaną dłoń, ale zamiast ją uścisnąć, odwrócił ją i zauważył błoto na palcach.
- Grzebałeś zabitych - oświadczył krzat.
- Wyznaczyłem to zadanie innym - odparł Keyes. - Odmawiałem ostatnie modlitwy, poświęcając miejsca.
- A co z jednookimi? - zagadnął krzat i jego burkliwy głos wydawał się nieco prowokacyjny. - Czy za nich też odmawiasz modlitwy?
- Zrobiliśmy wspólny stos pogrzebowy - odparł Keyes z oburzeniem - i spaliliśmy ich. I rzeczywiście modliłem się o ich dusze.
Bellick uniósł krzaczaste brwi.
- Modliłem się, żeby w życiu pozagrobowym zrozumieli swoje błędy i odpokutowali zbrodnie.
- Lubisz ich, prawda?
Teraz to Keyes prychnął zupełnie tak, jak przed chwilą krzat.
- Nie popieram postępowania cyklopów - odparł. - Ale to nie oznacza, że nienawidzę poszczególnych jednookich.
- Może powinno się nienawidzić niektórych rzeczy - zasugerował Luthien, zbliżając się do dwóch rozmówców.
- Może nie mam nienawiści w sercu - odparł swobodnie Keyes.
- Nieźle zaleźli wam za skórę - przypomniał mu Bellick.
Keyes tylko wzruszył ramionami.
Luthien przez długą chwilę przyglądał się temu mężczyźnie i uświadomił sobie, że czuje zazdrość. Podziwiał Keyesa, nie tylko za to, że odważył się zaufać Eriadorczykom, ale i za wielkoduszność.
- Planujecie wymarsz dzisiaj? - zapytał Keyes Bellicka. - Przecież wasi żołnierze są zmęczeni walką, a słońce zajdzie już za dwie godziny.
- Nie mamy czasu na odpoczynek - odparł Bellick. - Przed nami długa droga, a im dłużej będziemy się ociągać, tym więcej czasu będzie miał Greensparrow na przygotowanie obrony.
- Będę gotowy do drogi za dwadzieścia minut - rzekł nieoczekiwanie Keyes.
Luthien i Bellick spojrzeli na niego ze zdumieniem.
- Na drodze do Warchester będziecie mijali wiele osad - wyjaśnił kapłan. - Wielu mieszkańców Pipery ma tam krewnych. Nie chcemy, żeby zostali zabici.
- Myślałem, że będziesz się opiekować rannymi - powiedział Luthien.
- Mam tu na miejscu dość zaufanych ludzi, którzy mogą zadbać o rannych - odparł Keyes. - Uważam, podobnie jak pewna grupa tutejszych ludzi, że nasze miejsce jest w oddziale króla Bellicka. - Spojrzał na południe. - Tam ocalę więcej ludzi niż tutaj.
Bellick potrzebował kilku minut, żeby przemyśleć nieoczekiwaną propozycję, ale szybko wyraził zgodę. Jeśli Keyes mógł się przyczynić do osłabienia systemu obronnego innych osad i zrobić choć połowę tego, czego dokonał w Pipery, droga do Warchester stałaby się szybsza i mniej męcząca.
Luthien traktował tę propozycję z jeszcze większym entuzjazmem, gdyż dostrzegał nie tylko taktyczne korzyści wynikające z posiadania takich wysłanników, ale także korzyści moralne. Dzięki przedstawicielowi Pipery z pewnością uda się zmniejszyć liczbę zabitych po obu stronach.
Jednak młody Bedwyr nie przesadzał z optymizmem. W gruncie rzeczy nie wiedział, jakimi wpływami dysponował Keyes z dala od Pipery. Zdawał sobie również sprawę, że nawet gdyby marsz okazał się łatwy i szybki, żołnierze będą musieli zatrzymać się przed Warchester, wielkim, ufortyfikowanym miastem, którego obroną kierował książę-mag.
Luthien znowu zastanawiał się, gdzie przebywa Brind'Amour.
* * *
Pomimo że Deanna Wellworth była całkowicie wyczerpana po użyciu potężnego zaklęcia, które tyle czasu doskonaliła, nie spała przez resztę tamtej nocy spędzonej na płaskowyżu. Siedziała przy ognisku, które Brind'Amour podsycał jakimiś drobnymi sztuczkami, mimo że i on był wyraźnie zmęczony. Deanna kołysała głowę Mystigala na swoich kolanach i obserwowała, jak Brind'Amour powoli odpływa w sen.
Co zapoczątkowała? Sprowokowała wydarzenia, które wymknęły się jej spod kontroli. Wystąpiła przeciw swojemu królowi i mentorowi w ramach spisku, którego nie można było zataić ani odwrócić. Nawet gdyby zabiła Brind'Amoura tej nocy - a ta myśl nieraz przychodziła jej do głowy - nie udałoby jej się ukryć prawdy przed Greensparrowem. Za jej sprawą król-mag utracił trzech książąt: jeden zginął, a dwaj inni, Mystigal i Resmore, zostali złamani.
Deanna próbowała nie koncentrować się zbytnio na wydarzeniach tej nocy. W istocie rzeczy stanowiły one logiczną kontynuację drogi, którą obrała, kiedy wykorzystała Taknapotina przeciw Res-more'owi w górach. Greensparrow zapewne skontaktowałby się z wygnanym demonem, a może nawet już to zrobił, i dowiedział się prawdy o Deannie Wellworth i Ashannonie McLennym. Podejmując tamte odważne decyzje, Deanna wkroczyła na określoną drogę i tej nocy chodziło jej nić tylko o pomoc Brind'Amoura, ale i o własne przetrwanie.
Stary czarnoksiężnik przebudził się zaraz po tym, jak pierwsze promienie świtu dotknęły jego twarzy.
- Moim zdaniem będzie żył - rzekła Deanna, wskazując na wciąż nieprzytomnego Mystigala.
- Ale nie jego magia - odparł Brind'Amour, kończąc to zdanie przeciągłym ziewnięciem. - Jego wewnętrzna linia magii pękła.
- Jak u księcia Resmore'a?
Brind'Amour zachichotał, zdumiony bystrością Deanny. Nie uśmiechał się jednak zbyt długo, gdyż zaczął się zastanawiać nad potencjalnymi kłopotami.
- A co z księciem Eornfast? - zapytał prosto z mostu.
- Zakończył tu swoje sprawy, więc wyjechał - odparła Deanna z prostotą.
Brind'Amour uważał jednak - i obawiał się - że w grę wchodziło coś więcej. Zachowanie Ashannona było wyniosłe, wręcz lodowate. Książę Eornfast najwyraźniej poparł działania Deanny, ale czy postąpił tak dlatego, że zgadzał się z jej decyzją, czy dlatego, iż po prostu nie miał wyboru? A może, czego Brind'Amour obawiał się najbardziej, książę miał ukryte motywy?
Na pomarszczonej twarzy sędziwego czarnoksiężnika wyraźnie odmalowały się wątpliwości.
- Uwierz w Ashannona McLenny'ego - zaklinała go Deanna.
- Czasami potrafi być trudny, ale nie żywi sympatii dla nikogo, kto rościłby sobie prawo do władzy nad jego ukochaną Baranduine, bez względu na to, czy byłby to Brind'Amour, czy Greensparrow.
- Nigdy nie wystąpiłem z takim roszczeniem - pospieszył z zapewnieniem Brind'Amour.
- Ale może wystąpisz, jeśli wojna zakończy się sukcesem?
Brind'Amour bardzo się starał zrozumieć punkt widzenia zdesperowanej Deanny i nie powiedzieć jej czegoś równie obraźliwego.
- Przecież nigdy nie deklarowałem chęci panowania nad Avon! - upierał się. - I nikt inny z Eriadoru nigdy tego nie robił. Kiedy Bruce MacDonald rządził zjednoczonym Eriadorem i zdezorganizowana Avon była na jego rozkazy, zawsze zapewniał o swej przyjaźni wobec pobratymców z Baranduine.
- To nie ma znaczenia - odparła cicho Deanna. - Liczy się tylko to, w co wierzy Ashannon.
- A w co on wierzy?
Deanna wzruszyła ramionami.
- Zgodził się wygnać demona - odparła z przekonaniem - i dokonał tego. To był i jego, i mój plan. Jest moim przyjacielem od wielu lat.
- Ale czy nie byłoby w jego interesie ujrzeć osłabionego Greensparrowa? - rozumował Brind'Amour. - Im trudniejsza jest wojna dla króla Avon, tym łatwiej byłoby Baranduine wyrwać się spod jego kurateli.
Deanna znowu ograniczyła się do wzruszenia ramionami.
- Wkrótce uzyskamy wszystkie odpowiedzi - rzekła: - Teraz muszę wracać do Mannington, żeby złożyć raport Greensparrowowi.
Brind'Amour popatrzył sceptycznie na Mystigala. Zastanawiał się, co Deanna zamierza zrobić z załamanym czarnoksiężnikiem.
- Bardzo bym pragnęła, żebyś mi towarzyszył - powiedziała Deanna.
Brind'Amour był prawdziwie zaskoczony.
- Mamy mnóstwo spraw do omówienia - ciągnęła księżna.
- Plany na epokę po Greensparrowie?
Deanna zachichotała.
- Zanim będziemy mogli mieć choćby nadzieję na to, trzeba jeszcze wiele zrobić - odparła. - Ale są pewne rzeczy, o których musisz wiedzieć. Muszę też przedstawić dowód swej uczciwości w tej kwestii.
Brind'Amour nic nie powiedział. Z tego co się orientował, cała sytuacja była czymś w rodzaju wymyślnego fortelu, który miał go skusić do współpracy ze spiskowcami, ci zaś w ogóle nie przejmowali się losem Eriadoru. Długo spoglądał na wysokie góry i zastanawiał się, jak daleko zaszli Luthien i Bellick, oraz czy Pipery już padło.
Potem wstał i przeciągnął się. Wraz z Deanna pracowali nad połączeniem swoich sił, żeby otworzyć magiczny tunel prowadzący na południe.
W chwilę później Mystigal spoczywał wygodnie w łóżku w prywatnej rezydencji Deanny, podczas gdy ona sama zabrała Brind'Amoura w miejsce, gdzie mógł zobaczyć namacalny dowód jej wystąpienia przeciw Greensparrowowi.
Selna sprawiała wrażenie bardzo zaskoczonej widokiem swojej pani i towarzyszącego jej mężczyzny o krzaczastej brodzie. Kiedy Deanna przedstawiła nieznajomego jako króla Eriadoru, służąca otwarła szeroko oczy ze zdumienia.
- Greensparrow był zbawcą Avon - wyjaśniła Deanna Brind'Amourowi. - Tak przynajmniej mówiło się przez ponad dwadzieścia lat.
- Nie rób tego, moja pani - błagała Selna, ale kiedy spojrzała Deannie w oczy, nie odnalazła w nich nawet odrobiny współczucia.
- Droga Selno, powiedz królowi Brind'Amourowi prawdę - powiedziała Deanna, a z jej głosu przebijała groźba - bo inaczej będę musiała skłonić cię do przyznania się do paru rzeczy, tak jak robiłam to wcześniej.
Brind'Amour nie omieszkał zauważyć, że starsza kobieta nagle pobladła. Położył rękę na ramieniu Deanny.
- Błagam cię, powiedz mi, droga lady Wellworth, cóż takiego zrobiłaś tej służącej?
- Kiedy wygnałam Taknapotina, mojego demona, wiedziałam, że jeden z informatorów Greensparrowa został usunięty z mojego dworu - wyjaśniła Deanna. - Ale tylko jeden. I tak oto złożyłam wizytę drogiej Selnie.
- Używanie magii w ten sposób jest niedelikatne - zauważył Brind'Amour, przypominając sobie własne postępowanie wobec księcia Resmore'a.
- Nieprzyjemne - zgodziła się Deanna. Spojrzała na Selnę. - Ale znowu to zrobię, i będę to robić tak często, jak okaże się to konieczne.
Selna wyraźnie dygotała.
- To był Greensparrow - wypaliła nagle. - On ich pozabijał, pozabijał ich wszystkich! Tamtej nocy! Och, moja pani, dlaczego zmuszasz mnie do rozpamiętywania tamtej straszliwej nocy?
- Greensparrow wymordował całą moją rodzinę - oznajmiła Deanna głosem osobliwie wypranym z emocji.
- Z wyjątkiem jednej osoby - zauważył Brind'Amour.
- Zostawiono mnie przy życiu tylko dlatego, że Greensparrow obawiał się, iż nie zostanie zaakceptowany jako król - wytłumaczyła Deanna. Popatrzyła na Selnę, dając jej do zrozumienia, że należy więcej o tym powiedzieć.
- Chociaż Deanna była zaledwie dzieckiem, Greensparrow zamierzał osadzić ją na tronie, gdyby okazało się to konieczne - przyznała służąca, spuszczając wzrok, gdyż nie potrafiła spojrzeć Deannie prosto w oczy. - Oczywiście kontrolowałby wszystkie jej poczynania, a potem, gdy Deanna uzyskałaby pełnoletność, ożeniłby się z nią.
Brind'Amour odczuwał duże zaskoczenie, że plan podboju Avon był tak pokrętny i tak sprawnie przeprowadzany. Czarnoksiężnik jeszcze raz pomyślał o minionych czasach, o decyzji bractwa dotyczącej rozwiązania się i udania na zasłużony odpoczynek.
- Oczywiście nigdy do tego nie doszło - dorzuciła Deanna - albowiem mieszkańcy Avon wychwalali Greensparrowa pod niebiosa i zaklinali go, by utrzymał jedność królestwa.
- Zatem dlaczego Deannie pozwolono żyć? - zapytał Brind'Amour, kierując swoje pytanie do Selny. Dostrzegł coś istniejącego między tą kobietą i Deanna, coś, co księżna mogła przeoczyć, rozwścieczona tym, czego się dowiedziała.
- Ashannon McLenny z Eornfast - odparła Deanna z powagą. - Osobiście się mną interesował, a nawet dobrowolnie znalazł się na dworze Greensparrowa w roli księcia i zaakceptował demonicznego sprzymierzeńca, jak wszyscy książęta-magowie Greensparrowa - z wyjątkiem Cresisa, cyklopa z Carlisle, który był zbyt głupi, żeby mieć do czynienia z takimi diabelskimi istotami. Ashannon był niezależnym czarnoksiężnikiem i przyjacielem mego ojca. Wprawdzie myśl o konszachtach z Greensparrowem była mu nienawistna, ale dowiedział się, że Baranduine będzie następnym celem nikczemnika, a on nie mógł mu przeciwstawić dostatecznie silnej armii.
Teraz Brind'Amour czuł, że wszystkie elementy układają się w logiczną całość. Zrozumiał oziębłe zachowanie Ashannona McLenny'ego, zapalczywość Deanny, i coś jeszcze: gracza, który księżna nie w pełni doceniała.
- A jak Ashannon McLenny dowiedział się o zbliżającej się inwazji? - zapytał czarnoksiężnik.
Deanna wzruszyła ramionami, lecz zaraz wstrzymała oddech, bowiem Selna odparła:
- Ja mu powiedziałam.
Zdumione spojrzenie Deanny sprawiło, że starsza kobieta zaczerwieniła się ze wstydu.
- Zdradziłam mój ukochany Avon - wyznała otwarcie. - Ale musiałam, moja pani! Och, bałam się Greensparrowa i tego, co mógłby ci zrobić. Wiedziałam, że muszę cię chronić, aż w końcu te wydarzenia zaczną należeć do przeszłości, aż przestaniesz stanowić zagrożenie dla Greensparrowa.
Szyderczy śmiech Brind'Amoura uciszył kobietę i sprawił, że obie spojrzały na niego.
- Żadnego zagrożenia, rzeczywiście! - rzekł ze śmiechem czarnoksiężnik.
Deanna zdobyła się na uśmiech, w przeciwieństwie do Selny, która przeżywała ogromne rozterki. Brind'Amour rozumiał ją teraz całkowicie. Selna była typem rozjemcy, osoby łagodzącej konflikty, a to mogło się okazać niebezpieczne dla jej sojuszników w okresie politycznych intryg. Selna zdradziła Greensparrowa na rzecz Ashannona, a teraz zdradziłaby Deannę na rzecz Greensparrowa, gdyby miała taką możliwość, ponieważ w głębi duszy uznawała tylko rzeczy miłe i schludne, spokój i porządek. Selna uczyniłaby wszystko, co uważała za najlepsze, byle tylko położyć kres konfliktom i intrygom, ale chociaż taka postawa zasługiwała na szacunek, powodzenie w tej kwestii zależało od przychylności królów, a Brind'Amour doskonale wiedział, że cechę tę rzadko można znaleźć u możnowładców. Krótko mówiąc, Selna była głupcem, nieświadomym niczego sługusem, choć jej serce z pewnością nie było przeżarte nadmierną ambicją. Zerkając na Deannę i oceniając jej surowe zachowanie względem tej kobiety, Brind'Amour pomyślał, że być może Selna już szpiegowała Deannę dla Greensparrowa przy innych okazjach, i że Deanna wiedziała o tym. Brind'Amour zdał sobie sprawę, że w sytuacji, gdy Deanna jest tak blisko i tak czujna, Selna nie stanowi już żadnego zagrożenia.
- Tocząc wojnę, najbardziej obawiałem się o równowagę magicznej mocy - rzekł otwarcie Brind'Amour, kiedy wraz z Deanną opuścił pokój Selny.
Wcześniej księżna demonstracyjnie zamknęła drzwi od zewnątrz i rzuciła drobne zaklęcie, które miało udaremnić innym czarnoksiężnikom wejście do środka.
- Okaż jej litość - doradził Brind'Amour.
- Zapewnię jej bezpieczeństwo i spokój - odparła Deanna, podkreślając ostatnie słowo. - Kiedy będzie po wszystkim, zwrócę jej wolność, ale będzie wiodła życie z dala od mego dworu.
- Teraz zostają tylko dwaj czarnoksiężnicy Greensparrowa - rzekł Brind'Amour z zadowoleniem w głosie - i przynajmniej jeden jest po mojej stronie, a drugi zachowa neutralność. Taką przynajmniej mam nadzieję.
- Po twojej stronie? - zagadnęła Deanna. - Tego nigdy nie mówiłam.
- Ale przynajmniej jesteś przeciw Greensparrowowi - rzekł sędziwy czarnoksiężnik.
- Jestem prawowitą królową Avon - oznajmiła bezceremonialnie. - Dlaczego miałabym nie wystąpić przeciw człowiekowi, który ukradł mi tron?
Brind'Amour kiwnął głową i podrapał się po gęstej brodzie, próbując ustalić, jak wartościowa okaże się Deanna Wellworth.
- I nie myśl sobie, że rozkład magicznej siły uległ tak dużym zmianom - ostrzegła księżna. - Mystigal, Resmore i Theredon byli poślednimi magami, nie tyle wielkimi, samoistnymi potęgami, ile ujściami dla swoich demonicznych domowników. Zresztą ani ja, ani Ashannon nie dysponujemy już dużą mocą od czasu, gdy nasze demony zostały wypędzone.
Brind'Amour pomyślał o magicznej osłonie wyczarowanej przez Deannę na płaskowyżu i pomyślał, że być może nie docenia swoich możliwości, ale nie podzielił się z nią tym spostrzeżeniem.
- Mimo wszystko wolałbym toczyć bój z samym Greensparrowem niż z Greensparrowem w otoczeniu jego czarnoksiężników - oświadczył.
- Nasza moc była wielka ze względu na nasze stosunki z demonami - wyjaśniła Deanna. - Gdybyśmy osiągnęli większe zespolenie z nimi, nawet nasze życie mogłoby ulec przedłużeniu.
- Tak jak to się stało z życiem Greensparrowa - rzekł Brind'Amour, wreszcie pojmując, do czego zmierzała Deanna. Brind'Amour żył teraz, ponieważ kiedyś zapadł w magiczny sen, ale Greensparrow nie spał przecież od wieków. Powinien już umrzeć z racji sędziwego wieku. Nawet czarnoksiężnik nie mógł uciec od starości.
- Zatem Greensparrow i jego demon są bardzo blisko - ciągnął Brind'Amour, zachęcając Deannę, żeby dokończyła myśl. - To jakiś demon czy może demoniczny władca?
- Kiedyś tak sądziliśmy - odparła ponuro księżna. - Jednak to nieprawda. Istota związana z Greensparrowem nie jest demonem, lecz inną z magicznych bestii.
Brind'Amour znowu podrapał się po brodzie. Wydawało się, że nie rozumie słów Deanny.
- Wieki temu udał się do Saltwash, żeby odnaleźć moc - wyjaśniła Deanna. - I rzeczywiście ją odnalazł, razem z bestią najwyższej klasy.
Brind'Amour omal nie zemdlał. Wiedział, jakie stworzenie panowało nad Saltwash dawno temu, i sądził, że jego bractwo zniszczyło albo przynajmniej uwięziło ową bestię, tak jak on zamknął smoka Balthazara głęboko w górskiej jaskini.
- Ze smokiem - rzekł. Jego twarz zrobiła się biała jak papier. Deanna ponuro skinęła głową.
- I teraz Greensparrow oraz ten smok stanowią jedność.
- Cyklopi - mruknął posępnie Luthien, widząc pozarzynane konie na polach. Na wzgórzu w oddali stał zaledwie jeden budynek, a raczej jego szkielet, z którego unosiła się smuga czarnego dymu.
Luthien prowadził Wodnego Tancerza. Kroczył wraz z Bellickiem, Shuglinem i Solomonem Keyesem. Wyciągnął rękę i pogładził konia po karku, jakby chciał wyrazić mu swoje współczucie z powodu makabrycznych widoków dookoła.
- Być może tylko ułatwiają nam zadanie - zauważył Shuglin.
- Lud doliny Dunkery nigdy nie przepadał za jednookimi - wyjaśnił Solomon Keyes. - Tolerowaliśmy ich, ponieważ nie pozostawiono nam większego wyboru w tej kwestii.
- Zatem nie różnicie się zbytnio od wszystkich mieszkańców Wysp Morza Avon - odparł Luthien.
Szereg kroczący przodem rozsunął się, żeby przepuścić parę galopujących jeźdźców, Siobhan i jeszcze jednego Przecinacza, którzy zatrzymali się przed Bellickiem i Luthienem.
- Osada podobna do Pipery - zameldowała Siobhan. - Cztery mile stąd.
- Alanshire - wtrącił Solomon Keyes.
- Jak mocny jest mur? - zapytał Siobhan Bellick, ale ponownie to Keyes udzielił odpowiedzi.
- Nie ma tam muru - rzekł. - Budynki w środkowej części miasta są stłoczone. Ludność osady bez trudu mogłaby spiętrzyć paki i kamienie, żeby je połączyć.
Siobhan kiwnęła głową na znak, że zgadza się z tą oceną.
- A ilu żołnierzy? - zapytał Bellick.
- Mogę tam wejść, żeby się dowiedzieć - odparł Keyes. Obejrzał się przez ramię i skinął na innych mężczyzn z Pipery, którzy dołączyli do armii Eriadoru.
Bellick popatrzył na Luthiena. Było oczywiste, że podejrzliwy władca nie ma ochoty puścić kapłana przodem.
- Mogę tam wejść o zmierzchu - rzekł na to młody Bedwyr.
- A ja wyjdę ci na spotkanie - rzekł Keyes. - Z pełnym raportem na temat tego, czego możemy się spodziewać po Alanshire.
- Niektórzy mogliby nazwać cię zdrajcą - zauważył Bellick.
Keyes spojrzał mu prosto w oczy, wcale nie speszony.
- Chodzi mi tylko o to, żeby zabito jak najmniej ludzi - oświadczył zdecydowanym głosem.
Kontyngent z Pipery, liczący czterech mężczyzn, jedną kobietę i trzy konie, odjechał. Tymczasem Bellick i inni żołnierze zajęli się rozciąganiem eriadorskiego szeregu, tak aby mógł on otoczyć osadę. Instynkt podpowiadał królowi krzatów, aby zaatakować jeszcze tego dnia, ale mając w pamięci wydarzenia w Pipery, ustąpił Luthienowi i Keyesowi. Jeśli jednonocne opóźnienie mogło ułatwić walkę, nie był to czas zmarnowany.
Luthien wyjechał o zmierzchu, zabierając ze sobą Shuglina na wyraźne życzenie Bellicka. Król krzatów nie ufał Keyesowi do końca i powiedział to szczerze. Doszedł do wniosku, że jeśli kapłan zastawił jakąś pułapkę na Luthiena, krzepki Shuglin może się okazać bardzo pomocnym towarzyszem. Poza tym karmazynowy płaszcz był dostatecznie obszerny, by ukryć zarówno Luthiena, jak i krzata. Dwaj przyjaciele bez trudu dotarli na skraj Alanshire, sunąc bardziej odsłoniętymi ulicami za zablokowanym centrum. Luthien był pewny, że mogli zajść tak daleko nawet bez magicznego płaszcza. Teraz Shuglin wychylił się spod niego, a Luthien odważył się ściągnąć kaptur. Wkrótce potem natknęli się na Keyesa i jeszcze jednego mężczyznę, starszego, siwego jegomościa o nienagannej prezencji, ubranego jak kupiec starej daty.
- Alan O'Dunkery - przedstawił go Keyes. - Burmistrz Alanshire.
- To nazwisko rodowe - rzekł lakonicznie mężczyzna, uprzedzając oczywiste pytanie, jakie cisnęło się na usta Luthiena i Shuglina.
- Wszyscy pierworodni synowie otrzymują imię Alan - dodał Keyes.
Wydawało się, że Shuglin nie zwraca uwagi na powagę w głosie kapłana, ale Luthien wziął ją sobie do serca. To miasto zawdzięczało swą nazwę rodzinie Alana. Kto wie, może cała osada nad rzeką została tak nazwana z powodu rodziny O'Dunkery, a nie na odwrót. Luthien uświadomił sobie, że mężczyzna ów może posiadać wpływy nawet poza granicami tej małej osady. Fakt, iż Keyes zdołał go namówić na wyjście i spotkanie z Luthienem, pozwalał młodemu Bedwyrowi mieć nadzieję.
- Brat Keyes dał mi gwarancje, że Alanshire nie zostanie złupione ani zniszczone, i że nie zabijecie ani nie zmusicie do służby żadnego z naszych mężczyzn - powiedział surowo Alan O’Dunkery, nawet nie siląc się na pojednawczy ton.
- Nie będziemy walczyć z tymi, którzy nie wystąpią przeciw nam - odparł Luthien.
- Z wyjątkiem cyklopów - burknął Shuglin. Luthien obrzucił go ostrym spojrzeniem, ale krzat nie zamierzał się poddać. - Nie zostawimy jednookich na drodze za nami - oświadczył z determinacją.
Luthien pozwolił pragmatycznemu towarzyszowi mieć ostatnie słowo.
- Za sobą znajdziecie niewielu - rzekł spokojnie Alan. - Większość zbiegła na południe.
- Zabierając ze sobą dużą część inwentarza i zapasów Alanshire - dodał z naciskiem Keyes, przypominając Shuglinowi, że to może im pomóc w zawiązaniu sojuszu albo przynajmniej w zniechęceniu mieszkańców do walki.
- Ile cyklopów zostało? - zapytał wprost Luthien. Po raz pierwszy poprosił o informację. Zdawał sobie sprawę, że jest to delikatny moment, bo gdyby Alan O'Dunkery od razu udzielił mu odpowiedzi, oznaczałoby to przekazywanie informacji, która pomogłaby Eriadorczykom. - Jeśli zamierzają stanąć na murze, ostrzeż wszystkich, którzy chcieliby ich wspierać. W ferworze walki nasi wojownicy nie odróżnią człowieka od jednookiego.
Luthien jeszcze mówił, gdy Alan zaczął kręcić głową.
- Wszyscy pozostali cyklopi są w tamtym budynku - oznajmił, pokazując wysoką, czworoboczną budowlę, która wieńczyła południowo-wschodni róg wewnętrznej części osady. - Przypuszczam, że się ukryli, ale tak czy owak nie pozwolimy im wyjść.
Shuglin omal się nie zadławił, usłyszawszy tę rewelację.
Następnego dnia eriadorska armia wkroczyła do Alanshire. Nie towarzyszyły jej fanfary ani serdeczne powitania ze strony ludności, która straciła zbyt wiele w wyniku masowej ucieczki cyklopów, nie napotkała jednak na opór. Bellick kazał otoczyć twierdzę cyklopów i przedstawił im tylko jedną ofertę: przyjęcia ich kapitulacji.
Cyklopi odpowiedzieli siłą, ciskając ze wszystkich okien włócznie i wulgarne przekleństwa. Mając pozwolenie Alana O’Dunkery, łucznicy Wysokiego Rodu podpalili budowlę. Jednoocy bezładnie wypadali z rozmaitych wyjść i natychmiast byli dobijani.
Alan O'Dunkery i Solomon Keyes spotkali się z Luthienem, Siobhan i królem Bellickiem jeszcze tego samego dnia, by porozmawiać o następnym mieście położonym na trasie przemarszu, o wpływowych kobietach, które nim rządziły, i ogólnych nastrojach tam panujących.
Ludzie północnego Avon chcieli po prostu przetrwać tę wojnę przy możliwie małych stratach. Luthien uważał, że Greensparrow popełnił wielki błąd, nie wysyłając swojej armii na północ, na spotkanie najeźdźcom. Ci ludzie czuli się opuszczeni i bezradni. Król Avon okazał brak realizmu, wierząc, że stawią jakikolwiek opór tak ogromnej armii agresora.
Marsz do Warchester został wznowiony.
- Mystigal i Theredon? - zapytał rozwścieczony Greensparrow. - Obaj nie żyją?
- Nie możesz nie doceniać mocy, którą Brind'Amour sprowadził na płaskowyż - odparła Deanna Wellworth. - Pradawne bractwo było bardzo silne.
Chuderlawy, wystrojony król oparł się na tronie i podrapał po pozbawionym owłosienia policzku i podbródku.
- Jesteś pewna, że został zniszczony?
- Nie jestem pewna - odparła Deanna. - Możliwe, że duch czarnoksiężnika uciekł, chociaż jego ciało zostało zwęglone na popiół. Nie potrafię pojąć sztuczek tych prastarych magów i widziałam dostatecznie dużo wyczynów Brind'Amoura, by czuć do niego ogromny szacunek. Podejrzewam jednak, że w najbliższej przyszłości nie będziemy o nim słyszeć. Jestem pewna, mój królu, że armia Eriadoru nie ma przywódcy.
Greensparrow spojrzał gniewnie przed siebie. Brind'Amour pochylił się nisko za gobelinem, obawiając się, że avoński król zdoła przeniknąć wzrokiem czarodziejskie lustro Deanny i jego własne zaklęcie zapewniające niewidzialność. Stary czarnoksiężnik wiedział, że księżna Mannington jest równie zdenerwowana, sądząc po tym, ile czasu spędziła przed owym lustrem, aby się uspokoić i zdobyć na odwagę przywołania króla. Kiedy wreszcie rzuciła zaklęcie, uczyniła to drżącym głosem i opanowała się dopiero, gdy wyrecytowała je ponownie.
- Możliwe, że dotrę do Resmore'a i uwolnię go - ciągnęła Deanna, starając się zasypać króla informacjami i zniechęcić go do zadawania dociekliwych pytań.
Jej strategia okazała się nieskuteczna.
- Gdzie jest Ashannon McLenny? - warknął Greensparrow.
- Wrócił do Baranduine, żeby organizować się przeciw eriadorskiej flocie - Deanna odparła bez wahania.
Ciemne oczy Greensparrowa zalśniły. Deanna wiedziała, że król szybko sprawdzi jej informację.
- Krzaty i ludzie Eriadora przeszli przez najbardziej wysunięte na północ osady - powiedziała zgodnie z prawdą. Zdawała sobie sprawę, że Greensparrow bez wątpienia już o tym wie. - Sądzę, że zmierzają do Warchester. Udam się tam osobiście, w zastępstwie Theredona, i zorganizuję opór.
Żadnej reakcji.
- Jaką pomoc przyśle mi Carlisle? - zapytała księżna. - Cresisa i Gwardzistów Pretoriańskich?
Greensparrow parsknął pogardliwie.
- Nie słyszałaś? - zapytał. - Druga armia posuwa się na południowy zachód od Princetown. Właśnie zbliża się do pustych terenów między Deverwood i Żelaznym Krzyżem.
Stojący za gobelinem Brind'Amour cichutko westchnął z ulgą.
- Będę potrzebował garnizonu Carlisle, żeby się z nią rozprawić - dokończył Greensparrow. - Siły Warchester wraz z twoimi oddziałami powinny być dostatecznie duże, by zniszczyć tych, którzy nadciągnęli na południe, przez góry. Ja zaś muszę obserwować rzekę na południe od Carlisle - przyznał król. - Eriadorska flota na zachodzie zostanie uwięziona w cieśninie i bez wątpienia zniszczona, ale skręciła na południe od Pięciu Wartowników.
- Nie zostały ci żadne statki, które mógłbyś wysłać przeciwko niej? - odważyła się zapytać Deanna. Zadbała o to, aby w jej głosie nie zabrzmiała nawet odrobina nadziei.
Greensparrow żachnął się.
- Mam w pogotowiu trzykrotnie więcej statków - powiedział. - Dowodzą nimi moi najwyborniejsi kapitanowie. Mimo to, gdyby kilku buntowników przekradło się do moich galeonów, muszę być gotowy do rozprawy z nimi. Zatem, Deanno Wellworth, możesz liczyć tylko na siebie - rzekł wielkopańskim tonem, dając księżnej do zrozumienia, że rozmowa zbliża się do końca. - Zmuś ich do odwrotu albo jeszcze lepiej zniszcz. Będzie o wiele korzystniej, jeśli żadna zorganizowana obrona nie będzie oczekiwać na nasz triumfalny powrót do Caer Mac... do Montfort!
Greensparrow zamachał rękami. Obraz w lustrze zasnuł się chmurami i rozpłynął w nicości. Szkło szybko odparowało i Deanna usiadła, wpatrzona w swoje odbicie.
- Na razie jest dobrze - rzekł Brind'Amour z nadzieją. Wyszedł z ukrycia za gobelinem i wreszcie stał się widoczny.
Deanna potrząsnęła głową.
- Znajdzie drogę do Taknapotina, który był moim demonem - wyjaśniła. - Albo zawrze umowę z demonami Mystigala lub Theredona. Obawiam się, że nie będziemy mogli długo ukrywać prawdy.
Brind'Amour skinął głową, nie mogąc się nie zgodzić z jej słowami. Podszedł do Deanny i położył rękę na jej ramieniu.
- Dostatecznie długo - powiedział. - Dobrze postąpiłaś, księżno, kierując gdzie indziej jego ciekawość i ciągle go absorbując, żeby nie miał czasu na wykrycie kłamstw. Zanim Greensparrow zrozumie, że ja nadal żyję i że nie pozostali mu żadni sojusznicy magowie, będzie za późno.
- Nawet, jeśli odkryje to jeszcze tej nocy? - zapytała ponuro Deanna.
Brind'Amour nic nie odpowiedział. Armia szybko zbliżała się do Warchester, a flota płynęła do cieśniny Mann. Wiele okrętów wojennych Mannington już było na morzu i Deanna nie mogła ich przywołać, bo musiałaby wyznać prawdę Greensparrowowi. Nawet gdyby Greensparrow dowiedział się o wszystkim, gdyby wszyscy mieszkańcy Avon i setka smoków powstały przeciw agresorom, niczego nie można już było cofnąć.
Rozdział 25
CIEŚNINA MANN
Brzydki, mały, żółty kuc przemykał to w prawo, to w lewo, starając się reagować na kołyszący ruch wzburzonego morza. Siedzący na grzbiecie Łachmana Oliver wydawał się jednak całkiem zadowolony. Policzki miał zaróżowione, a w oczach tliły się żywe iskierki. Wyglądał zupełnie inaczej niż podczas ostatniego rejsu na morzu, który spędził głównie przy nadburciu.
- Mój koń lubi wodę - mówił żartobliwie do Katerin niziołek, ilekroć przechodziła obok niego, ona zaś tylko kręciła głową z niedowierzaniem.
Ale Katerin nie miała wiele czasu, żeby przystawać i przyglądać się jak zawsze ekscentrycznemu niziołkowi, albowiem „Marzenie Doziera” i czterdzieści innych łodzi płynących w pobliżu miały okrążyć północno-zachodnie wybrzeże Avon i znaleźć się w najwęższej części cieśniny Mann. Warownia Eornfast była niespełna dwadzieścia mil dalej, po drugiej stronie kanału, a raptem kilka mil dalej, po tej stronie ciemnych wód, leżało Mannington.
Pierwszy statek, płynący raptem dwieście metrów przed „Marzeniem Doziera”, nawet nie dokończył manewru zakręcania, gdy ujawniły się siły wroga. W powietrze wystrzeliły kule płonącej smoły, które z sykiem wpadały do wody wokół czołowych eriadorskich galeonów. Załogi gorączkowo halsowały, próbując wypłynąć na szersze wody, opuszczając żagle do masztu wojennego na tych jednostkach, które nie mogły uciec.
- Katerin, do mnie! - wykrzyknął stojący przy sterze sędziwy Phelpsi Dozier.
Katerin pognała do starego wilka morskiego. To był jego statek - oddano mu go pod komendę z szacunku dla najstarszego marynarza Port Charley, ale Phelpsi był człowiekiem mądrym i potrafił przyznać, iż nie ma nieograniczonych możliwości.
- Przygotuj ich! - powiedział do Katerin. Przystanął, zerknąwszy za plecy kobiety, i tak jak Katerin potrząsnął głową. - I może byś łaskawie zlazł z tego głupiego kuca! - wrzasnął na Olivera.
- Z konia! - poprawił go Oliver, a gdy jego wierzchowiec tupnął mocno w pokład, jakby zrozumiał obelgi starego marynarza, niziołek natychmiast dodał: - A poza tym mój Łachman nie jest głupi!
Większość statków skręcała na zachód, oddalając się od wybrzeża, i gdy dokonywały tego manewru, Katerin przekonała się, jakimi siłami dysponuje nieprzyjaciel. Na spotkanie eriadorskim żaglowcom wypłynęło co najmniej tyle samo wojennych galeonów. Było ich czterdzieści, może pięćdziesiąt, i wszystkie miały doświadczone załogi, składające się i z cyklopów, i z istot ludzkich. Towarzysze Katerin byli zręcznymi marynarzami, ale tylko garstka miała już okazję toczyć bój z galeonami tej wielkości i kalibru.
Brak umiejętności gorliwi Eriadorczycy nadrabiali jednak odwagą. Tak samo było w przypadku Katerin. Widziała, jak flota nieprzyjaciela wypuszcza do boju kolejne jednostki, a liczne okręty Avon zmieniają kurs, by przeciąć im drogę. Czołowy galeon eriadorski po tej stronie kanału wkrótce miał zostać otoczony i nie mógł nigdzie uciec. Został trafiony płonącym pociskiem. Załoga była zbyt zajęta walką z pożarem, żeby obserwować szybko nadciągające okręty wojenne Avon.
Katerin zawołała, żeby marynarze rozwinęli wszystkie żagle i płynęli prosto przed siebie.
Ze swojego nadzwyczaj wysokiego punktu obserwacyjnego Oliver widział, co zamierza zrobić kobieta z Hale. Zdał sobie sprawę z ryzyka, na które godziła się tak dobrowolnie.
- Dlaczego zawsze wybieram sobie na przyjaciół jakieś zwariowane typy? - użalał się niziołek.
- I to mówi niziołek siedzący na kucu na pokładzie statku - szybko odparła Katerin.
- Na koniu - poprawił ją Oliver.
- Skoro usiadłeś tam, żeby wyglądać poważnie, to działaj poważnie - napomniała go Katerin. - Ustaw łuczników w szeregu, przy lewej burcie, i powiedz im, żeby wstrzymali się ze strzelaniem, dopóki nie będziemy dostatecznie blisko brzegu, żeby wyskoczyć. To samo powiedz załodze katapulty!
Oliver skinął głową, a potem rzucił Katerin nieprzytomne spojrzenie.
- Lewa strona - wyjaśniła kobieta.
- Wiedziałem - zauważył Oliver, gwałtownie obracając Łachmana, który ruszył po pokładzie, głośno stukając kopytami.
- W lewo - powtórzyła Katerin.
Doszło do gwałtownej wymiany pocisków - z balist, katapult i łuków - między czołową jednostką Eriadoru i dwoma avońskimi galeonami, które atakowały z obu stron. Żaden z galeonów nie płynął, gdyż ich załogi nie odważyły się rozwinąć żagli wobec ognistych salw. Silny przypływ najmocniej dawał się we znaki zewnętrznemu okrętowi avońskiemu, płynącemu najdalej od wybrzeża, po sterburcie statku Eriadoru. Fale nieustannie uderzały, spychając go, podobnie jak Eriadorczycy, do brzegu i sprawiając, że trzy okręty zbliżały się do siebie coraz bardziej.
Katerin próbowała ocenić odległość i szybkość dryfującej trójki. Naprawdę nie wiedziała, że zdoła się wedrzeć między Eriadorczyka i avoński okręt znajdujący się najbliżej brzegu.
- Masz odwagę barakudy - powiedział jej na ucho stary Phelpsi Dozier. - Albo jej mózg - dorzucił ze śmiechem.
Katerin naprawdę lubiła tego starego człowieka, wręcz zaczynała go uwielbiać. Poznała Doziera podczas swojej pierwszej wyprawy do Port Charley, kiedy pełniła funkcję wysłanniczki Luthiena, jeszcze w czasach, gdy rewolucja nie wyszła poza mury miasta Caer MacDo-nald. Gdyby ktoś spojrzał na Phelpsiego, nie dałby za niego dwóch groszy, a jednak to właśnie on zdołał uwięzić Katerin i Olivera w ładowni swej prywatnej łodzi, a teraz, gdy śmierć zaglądała wszystkim w oczy, zapewniał jej wsparcie, o jakim mogła tylko marzyć.
Wciąż chichotał na cały głos, nawet, gdy avoński okręt zaczął do nich strzelać, przejrzawszy zamiary „Marzenia Doziera”, nawet, gdy jeden bełt wbił się z trzaskiem w drewno głównego masztu, raptem kilkadziesiąt centymetrów nad jego głową.
- Cyklopi nigdy nie potrafili dobrze strzelać! - ryknął starzec.
Szyderstwa sędziwego Phelpsiego zwiększyły determinację Katerin i pomogły jej skoncentrować się na zadaniu. Przypływ nieubłaganie spychał jej galeon na lewą burtę, toteż Katerin ciągle musiała zmieniać kurs. Część takielunku zerwała się i jeden z żagli szaleńczo łopotał na wietrze, ale te uszkodzenia nie hamowały rozpędzonego okrętu.
Ponieważ dwa statki dzieliło zaledwie dwadzieścia metrów, stało się jasne, że „Marzenie Doziera” nie zmieści się pomiędzy nimi.
- Ściągnij lejce! - wrzasnął Oliver do Katerin. - Albo cokolwiek, co może być na tym statku!
- Złaź z kuca - ostrzegła go kobieta z Hale. Obróciła statek w lewo, chcąc uniknąć zderzenia z jednostką Eriadoru, mimo iż nowy kurs jeszcze bardziej zbliżał ich do avońskiego galeonu.
- Na górze jestem bezpieczniejszy! - krzyknął Oliver.
Grad strzał otworzył drogę atakującemu okrętowi eriadorskiemu; ciężki kamień wystrzelony przez katapultę przeleciał nad pokładem avońskiego galeonu i „Marzenie Doziera” z trzaskiem wyrżnęło w sąsiada, ocierając się o całą jego długość. Takielunek na obu okrętach splątał się i zawalił; poprzeczki masztów zderzyły się i rozłupały.
Łachman wykonał krótki skok na tylnych nogach i pewnie wylądował, gdy tymczasem Oliver przeleciał nad łbem kuca, wykonał aż cztery salta nad pokładem i w końcu zdołał stanąć na chwiejnych nogach. Natychmiast odwrócił się ku Katerin, ale stracił równowagę i runął głową naprzód na deski.
- Nie waż się nawet o tym mówić! - ostrzegł niziołek. Jednak Katerin w ogóle nie zwracała na niego uwagi, nie miała czasu, żeby myśleć o Oliverze. Dookoła niej furkotały strzały i chociaż „Marzenie Doziera” wciąż parło do przodu, roztrzaskiwało drewno, by w końcu zakleszczyć się o burtę wrogiego okrętu, cyklopi już podchodzili do ich nadburcia.
Wsparci pełnymi wdzięczności okrzykami drugiej eriadorskiej załogi, majtkowie na „Marzeniu Doziera” stawili opór jednookim, najpierw ostrzeliwując ich z łuków, a potem dobywając mieczy. Oliver znowu dosiadł Łachmana i zajął się trójką cyklopów, strącając jednego z nich do wzburzonej wody między okrętami.
Druga bestia szybko doszła do siebie, ale zawahała się, zanim rozpoczęła atak, wyraźnie zdumiona widokiem jeźdźca na okręcie!
- Hej! - ryknęła. - Dlaczego siedzisz na tym ohydnym, żółtym psie?
W odpowiedzi niziołek spiął Łachmana do krótkiego skoku, za którego sprawą bestia runęła na pokład. Łachman natychmiast przystąpił do deptania cyklopa i w końcu rozkraczył na nim tylne nogi.
- To jest koń! - poprawił Oliver. - Ale jestem pewien, że teraz sam to widzisz, mając tak dogodną pozycję.
Cyklop odsłonił twarz i miał dość czasu, by sięgnąć po wyrzucony miecz. Jednak ledwo wyciągnął rękę, już musiał ponownie się nią osłonić, albowiem Oliver położył kapelusz na zadzie Łachmana, dając kucowi sygnał (nauczył go tego przed wieloma laty), aby ten znowu zaczął wierzgać i deptać pechowego cyklopa.
- Ładny koń, nie uważasz? - zapytał Oliver.
- Wstrętny pies! - zaskowyczał cyklop.
- Jacy oni są uparci - użalał się Oliver, kładąc kapelusz na zadzie Łachmana, żeby skłonić go do powtórzenia akcji.
- Ładny koń! - wrzeszczał cyklop raz po raz, gdy tylko udało mu się zaczerpnąć powietrza. Jednak było za późno na zaskarbienie sobie sympatii Olivera. Niziołek trzymał kapelusz w wiadomej pozycji wystarczająco długo, by Łachman mógł uciszyć cyklopa na zawsze.
Jednak owe miłe chwile sprawiły, iż Oliver znalazł się w dość ryzykownej sytuacji. Rozejrzawszy się, szybko uświadomił sobie, że więcej cyklopów przeszło na jego okręt, niż pozostało na drugim. Kierując się charakterystyczną dla siebie logiką, niziołek spiął cudownego kuca do skoku nad nadburciem.
Łachman spadł na pokład umykającego avońskiego okrętu i na komendę Olivera skręcił do drzwi kajuty pod wysokim tylnym pokładem, do drzwi, które zawaliły się, trafione pociskiem z katapulty.
Z dziury wyłonił się zwalisty, gruby cyklop, zszokowany i poraniony, ale wciąż gotowy do walki. Trzymał przy pasie potężny, drewniany młot. Wytrzeszczył swoje wyłupiaste ślepię jeszcze bardziej, chociaż nie okazał lęku na widok Olivera i dudniącego kopytami kuca. Tłusta bestia zebrała się w sobie, rozstawiła nogi i wyszczerzyła zęby w złośliwym uśmiechu.
Oliver poważnie zastanawiał się, czy było to mądre posunięcie. Biorąc pod uwagę szkody wyrządzone przez kulę z katapulty, nizio-łek uznał, że kajuta musi być pusta - a przynajmniej, że nie ma w niej żywych cyklopów - i w jej wnętrzu będzie mógł się odprężyć, a może nawet znajdzie trochę wina i sera.
Teraz był zdecydowany. Początkowo instynkt podpowiadał mu, żeby nie przerywać frontalnego ataku na bestię, ale obawiał się, że ten wielgachny jednooki może ważyć więcej niż on sam i jego kuc razem wzięci! Zmusił Łachmana do lekkiego kłusa, pochylił się nisko i szepnął coś kucowi do ucha, po czym spiął go mocno. Łachman znacznie przyspieszył na kilku ostatnich metrach. Cyklop zaskowyczał i zebrał się na odwagę, ale gdy tylko przystąpił do ataku, Oliver powstrzymał go, odskakując w bok, po czym przykucnął i w tej pozycji przebiegł pod brzuchem swojego kuca.
Następnie lekko stuknął Łachmana rapierem w pierś. To wystarczyło, żeby pojętne zwierze stanęło dęba i zaczęło wierzgać na jednookiego. Bestia była tym tak zaabsorbowana, że nie zwróciła uwagi na niziołka, który wybiegł spod kuca i dał nura między szeroko rozstawione nogi cyklopa.
Oliver zrobił fikołka, gdy odzyskał równowagę i odwrócił się, po czym natychmiast runął do ataku, mając do dyspozycji rapier i lewak. Obie klingi mocno uszkodziły pośladki cyklopa, który odruchowo skoczył naprzód, wprost pod wierzgające przednie nogi żółtego kuca. Cyklop wyrzucił grube ręce do góry i natychmiast czmychnął na bok, zdezorientowany i potłuczony. Łachman nie odstępował jednookiego ani na krok i gryzł go w kark.
- Doprawdy, mam nadzieję, że umiesz pływać - zauważył ironicznie Oliver, gdy cyklop wyrżnął w nadburcie, zgiął się i szybko przytrzymał relingu.
Łachman wcale nie zwolnił. Wysoko uniósł łeb i zepchnął bestię za nadburcie, po czym triumfalnie stanął na tylnych nogach i zarżał, a potem odwrócił się w kierunku niziołka.
- Może napijesz się ze mną herbaty? - zapytał Oliver, wskazując pustą kajutę.
Żółty kuc parsknął.
Oliver rozejrzał się i westchnął przeciągle. Walka toczyła się w najlepsze, głównie na pokładach „Marzenia Doziera”, i nadal była zacięta, chociaż jego sojusznicy zdecydowanie przeważali.
- No dobrze, moje ty końskie sumienie - powiedział niziołek.
Łachman skoczył, a Oliver szybko się pochylił, bowiem powietrze nad jego głową przeciął bełt z kuszy. Po chwili niziołek uskoczył w bok, gdy z pokładu rufówki spadł jakiś cyklop i runął martwy na głównym pokładzie u stóp Olivera. Niziołek obejrzał się w tył i zobaczył Phelpsiego Doziera. Sędziwy mężczyzna najwyraźniej dobrze się bawił. Poklepał starą kuszę, skinął głową i uśmiechnął się szeroko, chociaż zostało mu niewiele zębów.
Przez ponad pół godziny na pokładach wszystkich czterech galeonów rozbrzmiewał szczęk stali i kiedy w końcu doszło do uporządkowania sytuacji, cyklopi ponieśli porażkę, chociaż wielu Eriadorczyków zginęło. Na głębszych wodach marynarze z Eriadoru ponieśli jeszcze większe straty, gdyż lepiej wyszkolone załogi avońskich galeonów potrafiły wyprowadzić przeciwnika w pole.
Katerin skrzyknęła niedobitków dwóch załóg. Marynarzy wystarczyło do obsadzenia dwóch okrętów. Niestety, jedynym spośród czterech okrętów, który mógł szybko wypłynąć z powrotem na morze był avoński galeon znajdujący się na prawo od płynącego po zewnętrznej stronie statku eriadorskiego. Oderwane deski położono z powrotem, po czym załoga wzięła się do roboty: zmieniła banderę, rozplatała takielunek i ustaliła pozycje. Marynarze zostawili trzy zakleszczone okręty, martwych towarzyszy i ponad sześciuset wymordowanych cyklopów. Złapali wiatr w żagle i dzielnie popłynęli na zachód, w samo serce zagorzałej bitwy.
Walka toczyła się jeszcze przez kilkanaście godzin - więcej ludzi i bestii padało z wyczerpania niż od strzał. Z osiemdziesięciu siedmiu okrętów zaangażowanych w bitwę siedemnaście albo zatonęło, albo bezradnie stało w miejscu, wywiesiwszy białe flagi, i dryfowało na fali lub kilwaterze sunących dalej jednostek.
I ponad połowa z tej siedemnastki to były okręty Eriadoru.
Katerin miała nadzieję, że mogą jeszcze wygrać, ale zdawała sobie sprawę, że jej flota będzie bardzo osłabiona, gdy wypłynie z południowego wylotu cieśniny Mann, i praktycznie nie będzie to miało większego znaczenia, czy zdoła dotrzeć do rzeki Stratton i tamy Carlisle.
Ale ta pełna determinacji kobieta wiedziała, że muszą kontynuować walkę, ponieważ każdy avoński galeon, który ginął pod falami, zmniejszał liczebność floty, która mogła zaatakować Port Charley, Diamentową Bramę, czy nawet jej ojczystą wyspę Bedwydrin.
- Jednoocy są dobrzy - zauważył stary Dozier, stanąwszy między Katerin, która obsługiwała ster, i Oliverem, który nadal siedział na kucu.
W istocie, pilotami avońskich jednostek byli niemal wyłącznie ludzie, ale Katerin nie mogła nie zgodzić się z Phelpsim, mimo że nie miała wcale ochoty chwalić podłych cyklopów.
- Jest takie stare gaskońskie powiedzenie - przerwał im Oliver. - Mój papa niziołek powiedział mi kiedyś, „W walce najważniejsza jest zręczność, a potem serce”. I mawiał też - kontynuował, przybierając heroiczną postawę dla większego efektu: - „Jednooki ma dużą pierś, ale bardzo małe serce!” Zwyciężymy.
Niewzruszona pewność, z jaką niziołek wypowiedział to ostatnie słowo, głęboko poruszyła Katerin. Wydała pełen determinacji okrzyk, ustaliła kurs, który umożliwiał przecięcie drogi najbliższemu okrętowi avońskiemu i śmiało nakazała marynarzom, żeby rozwinęli żagle.
Tym razem Katerin pilnowała, żeby nie doszło do zakleszczenia statków. Dysponowała teraz o wiele większą, ponad czterystuosobo-wą załogą, i gdy przemknęli obok dziobu avońskiej jednostki, grad strzał zasypujący pokłady wrogiego okrętu zebrał pokaźne żniwo, likwidując między innymi dwóch ludzi i jednego cyklopa, którzy stali blisko steru.
Załoga zaczęła wiwatować na cześć Katerin. Katapulta wyrzuciła kolejny pocisk, gdy dzielna kobieta gwałtownie obróciła okręt o sto osiemdziesiąt stopni, zanim Avończycy zdążyli obsadzić ster nowymi ludźmi i należycie zareagować. Tym razem Katerin przecięła drogę rufie avońskiego galeonu i ostrzał rozpoczął się wcześniej, wymiatając cyklopów, łuczników i załogę katapulty z pokładu rufówki. Podczas gdy statek przepływał obok, eriadorscy łucznicy oddali strzały drugi, a potem trzeci raz, natomiast załoga katapulty poczekała na najlepszy moment i wystrzeliła kulę płonącej smoły w główny avoński maszt, który buchnął ogniem jak wielka świeca. Reakcja Avończyków znowu okazała się słaba i nie przyniosła znaczących rezultatów. Ale Katerin nie zamierzała wystawić wroga na trzecią próbę, bowiem jej okręt dysponował bardzo kiepskim takielunkiem. Gdy żagle złapały wiatr, oddaliła galeon. Wiedziała, że walka przeciw tak licznej flocie na niebezpiecznych, zatłoczonych wodach byłaby lekkomyślnością. Jedna kula smoły mogła doprowadzić do spalenia całego pokładu; jedna płonąca strzała mogła zniszczyć maszt.
- Może powinniśmy opuścić żagle do bitwy - podsunął Oliver, gdy rozpędzony okręt zbliżył się do pary avońskich galeonów.
- To ty zawsze twierdziłeś, że cyklopi są kiepskimi łucznikami - odparła Katerin. - Sam mówiłeś, że nie trafiliby w bok góry.
Oliver spojrzał w niebo i wydało mu się, że rozpostarte żagle stanowią większy cel niż jakakolwiek góra. Potem zwrócił wzrok na upartą Katerin i bezradnie potrząsnął głową.
Katerin nie musiała na niego patrzeć, żeby zrozumieć wymowę tego spojrzenia, ale pogodziła się i ze spojrzeniem niziołka, i z ryzykiem, jakie podejmowali. Nadeszła pora na śmiałe czyny, a nawet na desperację, która graniczyła z lekkomyślnością i brawurą. Katerin dostrzegła dwa avońskie okręty i obrała stosowny kurs.
Jednak pomimo determinacji Katerin musiała się cofnąć, bowiem uświadomiła sobie, że załogi dwóch galeonów wypatrzyły jej okręt i porozumiewały się między sobą, prowadząc skoordynowaną akcję. Warknęła pod nosem, bardzo sfrustrowana, i gwałtownie skręciła w lewo. Jej załoga strzelała, podobnie jak Avończycy, lecz odległość między okrętami była wciąż zbyt duża, toteż żadna wymiana ognia nie przyniosła efektu.
Po kilku chwilach frustracja na twarzy Katerin ustąpiła miejsca zadowoleniu, a jej załoga zaczęła wznosić radosne okrzyki. Trójka eriadorskich okrętów przecięła drogę Avończykom od drugiej strony, wykorzystując ich zaabsorbowanie uciekającym okrętem Kate-rin. Ci nie zdołali odpowiednio zareagować. Oba wrogie galeony usiłowały zwrócić się burtami do nowego zagrożenia, ale popłynęły w przeciwnych kierunkach i zablokowały się nawzajem. Teraz załogi dwóch avońskich okrętów były bardziej zajęte walką z płomieniami niż z Eriadorczykami, natomiast trzy eriadorskie jednostki przystąpiły do okrążenia, korzystając z łuczników i z katapult. Na avońskie galeony poleciały setki strzał i tuziny kul smoły oraz ciężkie kamienie i dopiero pojawienie się dodatkowych avońskich jednostek zmusiło Eriadorczyków do ucieczki.
„Zatem będę myszką drwiącą z avońskich kotów” - pomyślała Katerin. Miała odciągnąć ich uwagę, być śmiałą, szybką myszką, która postara się nie wpaść w kocie szpony, podczas gdy towarzyszące jej okręty znajdą wolne miejsce za jej kilwaterem.
Z następnych ośmiu okrętów, które opuściły flagę albo napełniły się wodą, sześć należało do Avon.
Samopoczucie wszystkich eriadorskich załóg znacznie się poprawiło i przydało energii ich dalszej walce, gdy słońce zaczęło się chylić ku zachodowi. W najlepszym nastroju była chyba Katerin. Tę nieustraszoną kobietę przepełniał entuzjazm, żądza walki dla Eriadoru. Postanowiła, że będzie kontynuowała szaloną pogoń, aż opadnie jeden z żagli jej statku, a potem znajdzie jakiś avoński galeon i uderzy w niego, byle tylko nie zaprzestać walki.
Jednak jęk Olivera dał jej do myślenia. Zapalczywa młoda kobieta nigdy dotąd nie słyszała tak żałosnego lamentu. Zerknęła na niziołka i jej wzrok powędrował na północ, za sterburtę, tam, gdzie patrzył Oliver.
Zobaczyła koniec inwazji, zagładę swojej floty: nieprzerwaną, zdawałoby się, ścianę żagli na linii horyzontu. Okręty nie dorównywały rozmiarami galeonom, ale też nie były zwykłymi łodziami rybackimi.
- Ile? - wysapała Katerin. Może było ich ze sto?
- Zielona flaga! - krzyknął majtek na głównym maszcie, który wypatrzył nową flotę, gdy próbował naprawić część zniszczonego takielunku. - Z białą obwódką!
Katerin nie była zaskoczona. Spodziewała się tych przybyszów, chociaż nie w tak dużej liczbie.
- Baranduine - mruknęła z desperacją.
Phelpsi Dozier spokojnie podszedł do niej.
- Mieszkańcy Baranduine nie są złymi ludźmi - powiedział. - Nie to co ci przeklęci cyklopi! Często widywałem ich na pełnym morzu. Możliwe, że zgodzą się na honorową kapitulację.
Już samo to słowo sprawiło, że Katerin zazgrzytała zębami. Jak mogli się poddać, skoro takim czynem otworzyliby drogę do całego zachodniego wybrzeża Eriadoru? Co zrobiłby Brind'Amour wraz z oddziałami, gdyby Greensparrow potajemnie wkroczył do Caer MacDonald i zrównał je z ziemią?
Na pokładzie tuż przed kołem sterowym zupełnie niespodziewanie pojawiła się falująca smuga pomarańczowego dymu. Otrząsnąwszy się z szoku, Katerin pomyślała, że być może uda jej się otrzymać odpowiedź. Czy Brind'Amour osobiście przybył na jej statek, żeby z nią porozmawiać?
Kiedy dym opadł, kobieta zobaczyła nie Brind'Amoura, tylko kogoś innego: mężczyznę w średnim wieku, ale niezaprzeczalnie przystojnego. Jego strój był stosowny do pogody i warunków morskich, a jednocześnie modny i świadczący o zamożności właściciela.
- Pozdrawiam - rzekł grzecznie i ukłonił się zamaszyście. Utkwił wzrok w Oliverze, który siedział na Łachmanie, wystrojony w fioletowy płaszcz, zielone pończochy i rękawice oraz duży kapelusz z piórami. - Jestem książę Ashannon McLenny z Eornfast na Baranduine.
Katerin i stary Dozier gapili się na nowo przybyłego z otwartymi ustami.
- A mnie nie bawi twój pokaz głupawych czarodziejskich sztuczek - oznajmił niziołek, któremu nigdy nie brakowało języka w gębie. - Etykieta nakazuje, byś poprosił o pozwolenie, zanim wsiądziesz na okręt.
Jego słowa sprawiły, że Ashannon uśmiechnął się.
- Raczej nie miałem okazji tego uczynić - spokojnie wyjaśnił. - I prawdę mówiąc, to już trzeci eriadorski okręt, na który wsiadłem. Muszę porozmawiać z pewną kobietą, niejaką Katerin O'Hale, i mężczyzną z Port Charley, zwanym Dozierem, oraz z niziołkiem...
Mówił coraz wolniej, nieustannie spoglądając na niezmiernie ekscentrycznego Olivera.
- Ty musisz być Oliver deBurrows - doszedł do wniosku Ashannon, bo po prostu na całym archipelagu Wysp Morza Avon nie znalazłoby się takich dwóch niziołków!
- A ja jestem Katerin O'Hale - przerwała Katerin, odzyskawszy mowę, a także zdolność do gniewu. Jej ręka natychmiast powędrowała do rękojeści przypasanego miecza. Stał przed nią jeden z czarnoksiężników Greensparrowa i, biorąc pod uwagę dotychczasowe doświadczenia z tymi ludźmi, Katerin uznała, że demoniczny sojusznik Ashannona jest niedaleko stąd.
- Nie obawiaj się - zapewnił ją Ashannon. - Nie wkroczyłem między was jako wróg. Być może niektórzy uważają mnie za głupca, ale nim nie jestem.
- Po co tu przybyłeś? - nie wytrzymał Oliver.
Ashannon wskazał ręką na północ i wszyscy musieli jeszcze raz spojrzeć na nadpływającą flotę.
- Sto okrętów wojennych - zaczął.
- Przybywasz, żeby prosić o kapitulację - rzekła ponuro Katerin. Nie była pewna, czy powinna odrzucić taką sposobność. Okręty Baranduine szybko zbliżały się do grupy galeonów avońskich, których załogi, składające się głównie z cyklopów, stały przy nadburciu i darły się wniebogłosy.
Ashannon uśmiechnął się.
- Przekonacie się - powiedział, zwracając się na północ.
Pod koniec pierwszej wymiany ognia, a raczej kul dymiącej, brązowej ziemi, które wybuchały tam, gdzie spadały, i dziesiątek strzał, większość cyklopów na trzech avońskich okrętach była już martwa, a na każdym galeonie szalał pożar.
Katerin, Dozier i Oliver patrzyli z konsternacją na księcia Eornfast.
- Spotkałem się z Brind'Amourem - wyjaśnił Ashannon. - Baranduine nie żywi przyjaznych uczuć dla króla Greensparrowa. Przekażcie wieść swojej flocie - polecił. - Ostrzegam was, każdy z moich statków odpowie na atak.
Mężczyzna zniknął w chmurze dymu. Kiedy podobny obłok dymu wystrzelił gdzieś wśród floty Baranduine, troje przerażonych towarzyszy zorientowało się, który okręt Ashannon wybrał na główną jednostkę.
Po kilku godzinach, gdy było już ciemno, walka się zakończyła. Zatopiono trzydzieści avońskich galeonów, a dziesięć innych zmuszono do ucieczki. Flota, która dokonywała inwazji, teraz trzykrotnie większa, była gotowa do drogi, pomimo iż niektóre okręty mocno ucierpiały. Mieszkańcy Baranduine przysłali na pomoc Eriadorczy-kom doświadczonych marynarzy i ostrożnie przekazali im torfowe bomby - brązowe kule ziemne, które wybuchały pod wpływem siły zderzenia.
Katerin i Oliver chętnie skorzystali z zaproszenia Ashannona i wsiedli na jego statek. Płynęli u jego boku zaintrygowani i pełni nadziei.
Składająca się z ponad stu jednostek flota przepłynęła południowy kraniec cieśniny Mann i minęła światła Mannington, zanim rozpoczął się nowy dzień.
Rozdział 26
NOC TRZECH POGROMÓW
Wprawdzie Luthien Bedwyr nigdy wcześniej nie był w tych okolicach, ale nie potrzebował mapy, żeby stwierdzić, które miasto będzie następne w kolejności. Po opuszczeniu gór armia eriadorska pokonała jakieś sto mil i przebyła kilkanaście wiosek. Spotkała się z nikłym oporem, a w niektórych miejscowościach w ogóle z nią nie walczono, bowiem cyklopi - zwłaszcza Gwardziści Pretoriańscy, którzy zostali wypędzeni z Żelaznego Krzyża - wciąż uciekali na południe, po drodze rabując żywność. Ten hałaśliwy odwrót był Luthienowi na rękę, gdyż nastawił ludność przeciwko Greenspar-rowowi. Na dodatek dzięki pomocy Solomona Keyesa i Alana O’Dunkery oraz innych ważnych Avończyków straty w ludziach były minimalne po obu stronach.
Ale teraz...
Luthien podprowadził Wodnego Tancerza na szczyt małego pagórka. Zerkał na południe w blednącym świetle dnia, podążając wzrokiem za srebrną, wijącą się jak wąż Dunkery aż do miejsca, w którym rozszerzała się i rozpraszała w świetlistą plamę na widnokręgu. Właśnie tam rozciągało się jezioro Speythenfergus, a na jego północnych brzegach, na pasie lądu między rzekami Dunkery i Eorn, znajdowało się otoczone wysokimi murami Warchester. Milicję tego miasta z pewnością powiększyły tysiące cyklopów, którzy opuścili wioski na północy.
Niżej, po prawej ręce Luthiena, wytrwale, miarowym tempem, sunęła jego armia. Żołnierze mieli maszerować jeszcze długo po zachodzie słońca i rozbić obóz w miejscu, z którego będzie widać potężne miasto.
Jak Eriadorczycy i górskie krzaty poradzą sobie z fortyfikacjami wielkiego Warchester? Luthien i jego ludzie nigdy dotąd nie oblegali miasta ani nie próbowali torować sobie drogi przez wysokie kamienne mury. W Caer MacDonald wygrali, walcząc w poszczególnych domostwach, ale kiedy rozpoczęła się bitwa, byli już wewnątrz miasta. W Princetown zwyciężyli dzięki oszustwu: garnizon został wywabiony do zabójczej doliny znanej jako Glen Durritch. Ale jak wypadną w konfrontacji z miastem-warownią, które spodziewało się ich przybycia i poczyniło w związku z tym przygotowania?
Luthien zastanawiał się, czy nie powinien przekonać Bellicka, aby obejść Warchester, oskrzydlić jezioro Speythenfergus od wschodu i pomaszerować prosto na Carlisle. Oczywiście młody Bedwyr pojmował, jak szalony jest ten plan. Przecież nie mogli zostawić za sobą całej armii jednookich!
I dlatego musieli pójść do Warchester, musieli spustoszyć to ufortyfikowane miasto, a może nawet skręcić na zachód na wybrzeże i zaatakować również Mannington. Nie pierwszy i z pewnością nie ostatni raz Luthien rozmyślał o pozornym szaleństwie tego marszu i tęsknił za cichymi, falistymi wzgórzami wyspy Bedwydrin.
- Kiedy nie ma tu księcia Theredona, ja tu rządzę - upierał się rymitywny cyklop, obficie śliniąc się i sepleniąc. Raz po raz stukał się grubym, brudnym paluchem w wypukłą jak beczka klatkę piersiową.
Deanna dokładnie przyjrzała się jednookiemu. Zawsze uważała cyklopów za brzydkie, wręcz odrażające istoty, ale ten osobnik, dowódca Kreignik, był chyba najgorszym okazem. Z jego wyłupia- stego ślepia kapała jakaś żółta ciecz, która tworzyła grubą warstwę na bocznej części grubego, wielokrotnie łamanego nosa. Wszystkie zęby Kreignika były zbyt długie i krzywe; sterczały pod najdziwniejszymi kątami z pokaleczonych, wykręconych warg. Kość lewego policzka została rozbita w jakieś walce sprzed lat; Kreignik wyglądał dziwnie z zapadniętą połową twarzy.
- Jestem księżną i dorównuję rangą twojemu nieobecnemu księciu - przypomniała mu Deanna, ale Kreignik zaczął kręcić swym szpetnym łbem, jeszcze gdy mówiła.
- Nie w Warchester - stwierdził.
Deanna wiedziała, że nie zdoła wygrać tej słownej utarczki. Od chwili, gdy przybyła za pośrednictwem magicznego tunelem poprzedniej nocy, była traktowana z wyraźnym lekceważeniem. Jak wszyscy inni magowie dworu Greensparrowa, którzy cierpieli na uzasadnioną paranoję, Theredon zabezpieczył się przeciw ewentualnemu wtargnięciu któregoś z pozostałych czarnoksiężników. Rozkazy martwego księcia dla Kreignika i prawdopodobnie dla każdego z jego jednookich podwładnych nie podlegały dyskusji. Nawet sam Greensparrow miałby trudności z wymuszeniem posłuszeństwa w przypadku tej bestii. Kreignik nie był zapewne pierwszym cyklopem, który został wyniesiony do rangi zastępcy dowódcy Warchester. Tacy ludzie jak Theredon wypróbowywali swoich podwładnych na przykład w taki sposób, że przybierali postać innego księcia, a potem testowali lojalność cyklopowych oficerów. Odmowa wykonania określonych rozkazów Theredona oznaczała straszliwe męczarnie i śmierć.
Prawdopodobnie Kreignik nieraz był świadkiem takich zdarzeń. Ani pogróżki Deanny, ani odwoływanie się do zdrowego rozsądku nie mogły wpłynąć na jednookiego.
- Mówiłem ci, że dowódca Kreignik nie zawiedzie w krytycznym momencie - zawołał ktoś za plecami bestii.
Kreignik odwrócił się i Deanna zobaczyła za nim księcia Theredona, który spokojnie kroczył korytarzem.
Deanna skrzywiła się na jego widok. Mimo że Brind'Amour przybrał postać Theredona, jego sposób zachowania był całkowicie nieodpowiedni. Powłóczył nogami jak starszy człowiek, w jego krokach nie było sprężystości ani stanowczości potężnego księcia.
- A obawiałaś się, że moi żołnierze nie będą gotowi! - zagrzmiał fałszywy Theredon, klepiąc Kreignika po plecach.
Deanna znowu się skrzywiła, widząc kolejne niewłaściwe zachowanie.
- Gotowi? - ryknął Brind'Amour. - Mając do dyspozycji wszystkich cyklopów, którzy przybyli z północy, jesteśmy bardziej niż gotowi!
Deanna zauważyła zdumione spojrzenie Kreignika i zrozumiała, że musi coś zrobić, żeby ratować sytuację.
- Ależ mój drogi książę Theredonie! - powiedziała, zanosząc się śmiechem. - Piłeś to wino elfów, które ci dałam!
- Co? - wyjąkał Brind'Amour, poważniejąc na widok Deanny, która po wyraźnie udawanym chichocie od razu zacisnęła usta. - Och, tak - improwizował stary mężczyzna. - Ale nie tak dużo.
- Ostrzegałam cię, że może zadziałać jak potężne kopnięcie - powiedziała Deanna i Brind'Amour pojął, że księżna sama ma ochotę kopnąć go w parę miejsc. - Jaki będzie z ciebie pożytek w nadchodzącej bitwie?
- Jaki pożytek? - żachnął się sędziwy czarnoksiężnik i przybrał bardziej wyniosłą postawę. - Uwzględniając Gwardzistów Pretoriańskich z Żelaznego Krzyża, szacuję, że jest nas dwukrotnie więcej od tych głupców z Eriadoru. A w dodatku jesteśmy po lepszej stronie murów! - Pstryknął palcami przed Deanną, która nawet nie mrugnęła. - Nie zdobędą Warchester nawet za sto lat!
Wydawało się, że Kreignik jest zadowolony z tych słów - tak zadowolony, że przestał się chmurzyć. Ośmielił się nawet podejść do fałszywego księcia i poklepać go po plecach, choć Brind'Amour od razu spiorunował go wzrokiem i zmusił do cofnięcia się.
- Może więc nie zaatakują - podsunęła Deanna. - Tylko przystąpią do oblężenia.
Brind'Amour wybuchnął śmiechem, podobnie jak Kreignik, ale Deanna nie była rozbawiona. Wszak plan zakładał przekonanie jednookiego dowódcy, że przetrzymywanie oddziałów w mieście byłoby głupie i niebezpieczne. Brind'Amour mówił prawdę. Nawet z pomocą magicznych sztuk Deanny i Brind'Amoura Eriadorczycy mieli znikome szanse na sforsowanie warownej bramy Warchester, które pękało w szwach od cyklopów. Nawet gdyby Luthien i Bellick zdołali jakoś wkroczyć do miasta i zwyciężyć, ich armia z pewnością poniosłaby ogromne straty, a przecież do Carlisle miałaby jeszcze dwieście mil marszu.
Deannę ogarnął niepokój; skóra aż jej ścierpła. Nagle to wszystko wydało jej się szaleństwem. Jak mogli mieć nadzieję, że triumfalnie dotrą do Carlisle? Dlaczego ona sama łudziła się, że pokona Green-sparrowa, nawet dysponując wsparciem ze strony Brind'Amoura i Ashannona? Księżna otrząsnęła się z tych myśli. Przypomniała sobie, że siła Greensparrowa opiera się głównie na zastraszaniu i na hordach cyklopów, które uznają jego władzę. Magia, demony i smoki stanowiły potężną broń, ale w końcowym rozrachunku o wygranej w tej wojnie miała zadecydować nieugiętość żołnierzy i spryt ich dowódców.
Odzyskawszy panowanie nad sobą, Deanna skoncentrowała się na bieżącym zadaniu, czyli na przekonaniu Kreignika do wymarszu z Warchester. Już miała spróbować innej taktyki, gdy Brind'Amour nagle przestał się śmiać.
- O to chodzi! - huknął Kreignikowi w twarz stary czarnoksiężnik.
Zdezorientowany cyklop cofnął się o krok, wykrzywiając twarz.
- Nie widzisz, jaką mamy szansę? - krzyknął Brind'Amour i zatańczył na korytarzu. - Możemy ruszyć do ofensywy, Kreignik - wyjaśnił. - Wyjdziemy na pole i całkowicie ich zniszczymy. I złapiemy tego głupca Karmazynowego Cienia, i tego idiotę Brind'Amoura, jeżeli jest w ich szeregach. Ależ nas obdaruje król Greensparrow, kiedy dostarczymy mu tych Eriadorczyków!
Kreignik nie wydawał się przekonany, chociaż nie potrafił ukryć zaciekawienia możliwością dokonania tak chwalebnego czynu.
- W tej kwestii nie mamy wyboru - wtrąciła się Deanna. - Wszystkie nasze źródła meldują, że druga eriadorska armia okrąża południową odnogę Żelaznego Krzyża. Jeżeli armia pod naszymi bramami ugrzęźnie na polach za Warchester, możemy się spodziewać, iż dołączy do niej ta druga grupa. Albo, co gorsza, obie armie wspólnie ominą Warchester i pomaszerują wprost na Carlisle.
- Wtedy my ruszymy za nimi w pościg - rozumował Kreignik. - Dopadniemy ich od tyłu i przyciśniemy do murów Carlisle.
Brind'Amour otoczył ręką szerokie bary jednookiego.
- Chciałbyś być tym, który powie królowi Greensparrowowi, że pozwoliliśmy Eriadorczykom zajść aż do Carlisle? - zapytał cicho.
Bestia wyprostowała się, jakby została spoliczkowana.
- Złapmy ich na polu! - oświadczył. - Dziesięć tysięcy Pretorianów wyruszy tej nocy!
Brind'Amour mrugnął do Deanny, ona zaś lekko skinęła głową i zdążyła się uśmiechnąć, zanim Kreignik odwrócił się do niej. W tym momencie zauważyła, że Brind'Amour nagle zesztywniał i przestał się uśmiechać. Gorączkowo rozglądał się, a Deanna nie miała pojęcia, co wywołało u niego tak gwałtowny niepokój.
- To wino elfów... - wyjąkał stary czarnoksiężnik. - Muszę... - Jęknął i odbiegł.
Deanna stała oszołomiona. Po chwili zza rogu za jej plecami wyłonił się król Greensparrow w eskorcie pięciu Gwardzistów Pretoriańskich.
Deanna omal nie zemdlała.
- Mój królu - wyjąkała, złożywszy pełen szacunku ukłon.
- Jakie poczyniłaś przygotowania, księżno Wellworth? - warknął Greensparrow. - A dlaczegóż to nie wróciłaś do Mannington, żeby poprowadzić flotę przeciw Eriadorczykom?
- Ja... ja nie myślałam, że tak mała eriadorska flotylla sprawi tyle kłopotu - wyjaśniła księżna. - Moi kapitanowie są lepiej przygotowani... a książę Ashannon z pewnością pożegluje przez kanał. - Deanna prawie nie zdawała sobie sprawy z tego, co mówi. Rozpaczliwie próbowała improwizować. - Wydawało się, że ta armia stanowi większe zagrożenie. Zbliżała się do nas z przerażającą prędkością i determinacją. Nie mogłam zostawić Warchester bez wsparcia.
Zauważyła, że Kreignik groźnie marszczy czoło. Ten jednooki nie był głupi. Czy mogła być „testowana” przez Theredona, jak twierdził książę, skoro teraz mówiła, że jej zdaniem Warchester nie jest należycie pilnowane? Serce Deanny zaczęło bić szybciej. Akurat teraz wszystko mogło się zawalić. Jednak dowódca nie powiedział nic, gdyż zapewne bał się narazić na gniew Greensparrowa, gdyby przemówił nieproszony.
Greensparrow przez chwilę rozważał wyjaśnienia Deanny, a po-tem kiwnął głową, chociaż ani razu nie zmrużył swych ciemnych oczu i ani na chwilę nie przestał przyglądać się księżnej.
- Zatem przybyłaś do Warchester i przejęłaś władzę - rzekł król.
- Zgodnie z tym, co ustaliliśmy w rozmowie - odparła Deanna, nie patrząc na Kreignika.
Greensparrow skinął głową i zwrócił się do jednookiego.
- A co zaplanowaliście?
- Wyruszymy zniszczyć wroga w polu - odpowiedział dowódca.
Deanna wstrzymała oddech. Nie miała pojęcia, jak Greensparrow potraktuje tak śmiały manewr. Przecież król wiedział, że Eriadorczycy nie zdołają zmiażdżyć Warchester, zwłaszcza, że sądził, iż Brind'Amour nie żyje.
- To był pomysł Deanny? - zapytał Greensparrow.
Podejrzliwy ton króla uświadomił księżnej, że chce coś wywęszyć. Zastanawiała się, czy Brind'Amour ujawni się teraz i rzuci Greensparrowowi ostateczne wyzwanie. Na myśl o takiej ewentualności robiło jej się słabo. Ani ona, ani eriadorski czarnoksiężnik nie przygotowali się na takie starcie. Po podróży do miasta magiczne moce obojga były mocno nadwerężone. Dotyczyło to zwłaszcza Brind'Amoura, który musiał udawać kogoś innego. Poza tym walka z królem Greensparrowem w tym miejscu, wewnątrz avońskiej twierdzy, gdzie miał do dyspozycji piętnaście tysięcy lojalnych cyklopów, byłaby czystą głupotą.
Kreignik wyprostował się.
- Ja tylko myślałem, że... - wyjąkał. - Księżna nie była... To znaczy... - zacinał się Kreignik, przerażony ognikami w ciemnych oczach Greensparrowa, który na dodatek zaczął wymachiwać rękami. Cyklop wziął głęboki oddech i było widać, że usiłuje uporządkować myśli, ale zanim zdążył wypowiedzieć następne słowo, już był martwy - został z niego tylko dymiący kopczyk na posadzce. Deanna patrzyła w to miejsce szeroko otwartymi oczami, a potem zwróciła zdumione spojrzenie na Greensparrowa, który stał i wściekle kręcił głową.
Obserwując tę nieoczekiwaną scenę w lustrze w bocznym pokoju, znacznie oddalonym od korytarza, Brind'Amour również miał szeroko otwarte oczy. Stary czarnoksiężnik wiedział, że powinien zerwać połączenie - z pewnością podejmował wielkie ryzyko, uprawiając dywinację tak blisko Greensparrowa - ale obawiał się, że avoński król odkrył ich i Deanna będzie go potrzebowała. Poczuł pewną ulgę, kiedy zerknął na żółty proszek odczarowujący, którym wysypał obwód pokoju poprzedniego wieczoru. Jedynie lustro było otwarte na pałac, ale Brind'Amour uświadomił sobie, że nawet to jest niebezpieczne. Wykrył obecność Greensparrowa zupełnie przypadkowo, dzięki pomyślnemu zbiegowi okoliczności, i teraz musiał żywić się nadzieją, iż avoński król nie będzie miał tyle szczęścia. Albowiem Brind'Amour nie chciał walczyć teraz, w tym miejscu, kiedy niczego nieświadomy Luthien znajdował się w polu. Początkowo Brind'Amour rozważał rzucenie się na avońskiego króla, by tym desperackim gestem raz na zawsze zakończyć tę okropną konfrontację. Jednak ten czyn przyniósłby śmierć i jemu, i Deannie, nawet gdyby zdołali pokonać Greensparrowa. Brind'Amour znowu ubolewał nad słabością swojej magii w dzisiejszych czasach. Dawniej, gdyby rozpoczął pojedynek z innym czarnoksiężnikiem, wszyscy okoliczni żołnierze, zarówno ludzie, jak i cyklopi, uciekaliby gdzie pieprz rośnie i nie odegraliby żadnej roli w magicznych zmaganiach. Ale teraz miecz mógł się okazać potężną bronią przeciw czarnoksiężnikowi, a cyklopi stojący wokół Greensparrowa bez wątpienia znakomicie posługiwali się tą bronią!
Dlatego Brind'Amour mógł tylko obserwować rozwój wydarzeń i modlić się - modlić się, żeby Deanna nie popełniła żadnego błędu i żeby Greensparrow przypadkowo go nie zauważył.
- Ach, ci cyklopi - wściekał się król Avon. - Przecież ten miał wyraźne rozkazy: tylko książę Theredon Rees albo ja możemy wydawać jakiekolwiek decyzje w sprawie garnizonu Warchester. A tymczasem ten głupiec słucha księżnej Mannington.
- Nie popierasz mojego planu? - zapytała Deanna, starając się, żeby jej głos nie zdradził szczerej ulgi. - Myślałam, że zgodziliśmy się...
- Naturalnie, że popieram - odparł Greensparrow warkliwym głosem, wyraźnie podekscytowany. - Eriadorczycy napierają na mnie z czterech stron. Ty zniszczysz środek, Ashannon zmiażdży ich flankę w cieśninie i zagrożenie się skończy, jeżeli w ogóle istniało. Ale nie myśl sobie, że na tym skończą się twoje obowiązki! - Greensparrow warknął znienacka, a zaskoczona Deanna aż podskoczyła. - Oczekuję, że najeźdźcy zostaną zmiażdżeni i wyrżnięci co do jednego, zarówno ludzie, jak i krzaty, a potem wraz z Ashanno-nem macie przeprowadzić kontratak. Udaj się po śladach Brind'Amoura na północ, podczas gdy Ashannon będzie płynął do Port Charley. Wasze oddziały spotkają się w Montfort, które ci nieudacznicy nazywają Caer MacDonald! Zatknij ponownie moją flagę nad miastem, jeśli ci życie miłe! - Na chwilę przerwał i uważnie przyjrzał się swojej rozmówczyni; Deanna wiedziała, że w tym momencie rozpamiętywana jest jej klęska w Żelaznym Krzyżu. - Zabijcie wszystkich, którzy się sprzeciwią, i wymordujcie ich dzieci! - dokończył, zmrużywszy oczy.
Deanna cały czas kiwała głową. Odczuwała ulgę i zadowolenie, że Greensparrow nadal jest zbyt pewny siebie, żeby podejrzewać, iż mogłaby wraz z Brind'Amourem dopuścić się zdrady. W dodatku rozkazy króla nie pozwalały jej wątpić, iż obrała właściwą drogę. Nikczemny Greensparrow rozkazywał jej wymordować dzieci i mówił poważnie.
Tak samo jak kiedyś, tamtej nocy w Carlisle, gdy zabił braci i siostrę Deanny.
Tylko dzięki wielkiej determinacji i wieloletnim ćwiczeniom zdołała zachować te myśli dla siebie i ukryć swoje uczucia. Miała ochotę rzucić się na króla, zmusić Brind'Amoura do zaangażowania się w walkę, żeby móc odpłacić temu łajdakowi za wymordowanie rodziny.
Ale zamiast tego uśmiechnęła się, kiwając głową.
- Ty - warknął Greensparrow do jednego ze swoich Gwardzistów Pretoriańskich.
Bestia natychmiast skoczyła do przodu, bojąc się, że podzieli los dowódcy Kreignika.
- Jak się nazywasz?
- Akrass.
- Dowódca Akrass - poprawił Greensparrow. - Masz wykonywać rozkazy księżnej Wellworth, tak jakbyś słuchał księcia The-redona Reesa.
Akrass potrząsnął głową.
- Nie mogę - odparł. - Moją powinnością jest stać przy tobie, tylko przy tobie, do samej śmierci.
Greensparrow zachichotał i skinął głową.
- Zdałeś test - zapewnił bestię. - Ale teraz oświadczam ci, że egzamin już się zakończył. Deanna Wellworth jest księżną Warchester - ciągnął. - Tymczasowo - dodał, zwracając się do Deanny.
Te słowa zaskoczyły pięciu Gwardzistów Pretoriańskich. Akrass odważył się nawet obejrzeć na towarzyszy.
Deanna skinęła głową.
- Nie zawiodę - oświadczyła z nieskrywaną determinacją.
Mówiła szczerze, choć jej zamierzenia nijak się miały do misji wyznaczonej jej przez króla Greensparrowa.
- Odchodzisz? - zapytała, gdy król zaczął zbierać się do odejścia.
- Ruszam na wybrzeże dopilnować Ashannona - warknął.
Na szczęście dla Deanny Greensparrow odwrócił się w stronę korytarza i nie zauważył, jak bardzo zbladła.
- Powinieneś raczej udać się na wschód - wypaliła.
Greensparrow stanął jak wryty. Powoli odwrócił się i popatrzył na kobietę.
- Nowe informacje - wyjąkała, usiłując wymyślić coś na użytek tyrana. - Boję się, że do naszych wrogów przyłączyli się jacyś Huegoci. Ich zachodnia flota...
Twarz Greensparrowa wykrzywiła się w grymasie wściekłości.
- Chciałam dowiedzieć się więcej przed rozmową z tobą - usiłowała wyjaśnić Deanna. - Pewna nie jestem. Ale teraz mam inne, ważniejsze obowiązki. - Wyprostowała się, znalazłszy odwagę. - Powinieneś udać się na wschód i ustalić, czy te informacje są prawdziwe. Ashannon zajmie się eriadorską flotą, a ja zaatakuję na północy. Będziemy czekali na ciebie w Montfort!
Greensparrow przyglądał się kobiecie przez dłuższą chwilę, a potem odwrócił się i przepchnął między Gwardzistami Pretoriańskimi. Niewiele brakowało, żeby Deanna zemdlała z ulgi. Siedzący w pokoju nieopodal Brind'Amour westchnął.
Luthien słyszał już wcześniej meldunki, iż na polach na południe od Warchester wylądowała wielka skrzydlata istota. Opisy nie były dokładne - armia wciąż znajdowała się kilkanaście mil od miasta, a od pól na południu dzieliła ją jeszcze większa odległość - ale młody Bedwyr domyślał się, o czym mówią jego zwiadowcy.
Tym razem on również dostrzegł bestię, jej podobną do jaszczurki postać, szeroko rozłożone skrzydła i długi jak u węża ogon, gdy odlatywała daleko na południowy wschód. Ktoś na pagórku obok niego nazwał stwora ptakiem, ale Luthien miał na ten temat inne zdanie.
To był smok.
Na jego widok Luthien załamał się. Był jednym z bardzo niewielu żyjących ludzi, którzy zetknęli się ze smokiem, i tylko wielkie szczęście oraz pomoc Brind'Amoura pozwoliły mu uciec. Młody Bedwyr nawet nie umiał sobie wyobrazić walki z takim wrogiem. Zastanawiał się, czy cała jego armia potrafiłaby zaszkodzić wielkiej bestii, gdyby ta nagle zwróciła się na północ i zaatakowała.
Odpędził od siebie tę myśl; gdyby było to prawdą, wówczas smok przybyłby na północ, zionąc ogniem i rozrywając na kawałki ludzi i krzatów. Młody Bedwyr obejrzał się na swoje wojska i poczuł nadzieję. Niech ten robak leci na północ, pomyślał, a wtedy oni wypuszczą taką liczbę strzał, że już sama ich waga strąci bestię!
Obejrzawszy się za siebie, Luthien stwierdził, że smok nadal sunie na wschód. Po chwili był już tylko plamką na odległym horyzoncie.
„Leć dalej” - modlił się w duchu Luthien. Podejrzewał jednak, że znowu zobaczy stwora, bowiem ten wylądował na południe od Warchester, co oznaczało, iż wśród sojuszników Greensparrowa znajdują się nie tylko cyklopi i garstka czarnoksiężników.
- Jak mogłaś mu powiedzieć? - zapytał Brind'Amour, gdy wrócił do własnej postaci i zamknął się z Deanną w pokoju uszczelnionym magicznymi zaklęciami.
Deanna uniosła ręce w obronnym geście.
- O Huegotach - tłumaczył zniecierpliwiony Brind'Amour, bo przecież wiedziała, co miał na myśli. - Jak mogłaś powiedzieć Greensparrowowi o Huegotach?
Deanna wzruszyła ramionami.
- Wydawało się to mniejszym złem - odparła beznamiętnie. - Gdyby Greensparrow udał się na zachód, tak jak zamierzał, wtedy Ashannon i nasze floty znalazłyby się pod ogromną presją, a może nawet zostałyby zniszczone, jeśli wziąć pod uwagę nacisk, jaki taki czarnoksiężnik mógłby wywrzeć na żagle i drewniany budulec okrętów. Gorsze dla nas wszystkich byłoby jednak to, że gdyby Greensparrow poleciał na zachód, najpewniej odkryłby całą prawdę. Lecąc na wschód, spędzi wiele dni, potwierdzając informacje o Huegotach, jeżeli są tak daleko od brzegu jak myślisz, a my będziemy potrzebowali tych dni, skoro mamy nadzieję dotrzeć kiedyś do Carlisle.
Brind'Amour był przygnębiony, ale pojmował tok rozumowania Deanny. Czarnoksiężnik uświadomił sobie, że nawet w pajęczynie kłamstw musi być trochę prawdy, i to przekonującej prawdy. Deanna podrzuciła Greensparrowowi cenną informację, żeby zachować jego zaufanie, którego z pewnością potrzebowała. Tylko ufność, jaką Greensparrow pokładał w sobie i w tych, którzy byli mu podporządkowani, sprawiła, iż nie miał pojęcia o zdradzie. Mimo to Brind'Amourowi przyszło do głowy, że jego cele różnią się nieco od celów Deanny. Oboje chcieli obalić Greensparrowa, ale Brind'Amour uważał, że księżna nie będzie roniła łez, kiedy Eriadorczycy, krzaty i Huegoci mocno ucierpią w tym starciu.
Wiedział, że będzie musiał pilnować Deanny Wellworth. Mając tego świadomość, zamknął oczy i rozpoczął kolejną transformację i przybrał postać Theredona Reesa.
- Masz siłę, żeby utrzymać tę iluzję? - zapytała Deanna, wyrywając czarnoksiężnika z zamyślenia.
Brind'Amour spojrzał na nią nieprzytomnie.
- Już prawie zmierzcha.
Brind'Amour skinął głową, zrozumiawszy, o co jej chodzi. Akrass był zajęty formowaniem dziesięciotysięcznego oddziału, który miał wyruszyć z Warcłiester pod osłoną ciemności.
- Płaszcz księcia Theredona jest już gotowy do przywdziania - zapewnił ją Brind'Amour.
Deanna nie była pewna, czy to będzie konieczne i mądre, musieliby przecież wymyślić jeszcze jedną historyjkę, by zaspokoić ciekawość Akrassa. Wszak Greensparrow publicznie oddał jej władzę nad całym garnizonem Warchester i ani słowem nie wspomniał o Theredonie.
Brind'Amour również to rozumiał, ale nie zamierzał pozwolić, aby dziesięć tysięcy cyklopów wymaszerowało z Warchester pod wodzą Deanny i naraziło jego oddziały na niebezpieczeństwo, jeśli sprawa nie zostanie przeprowadzona jak należy. Jeszcze nie był na to gotowy.
Wkrótce potem para spiskowców opuściła pokój, żeby spotkać się z Akrassem. Deanna szybko wyjaśniła, że ponieważ wrócił Theredon - a czyż Greensparrow nie byłby zadowolony z wieści, że jego książę wciąż żyje? - ona zrzeka się dowództwa, ale rozkaz Greensparrowa dotyczący jej uprawnień nadal obowiązuje, zatem będzie zastępczynią księcia.
Akrass uwierzył w to - zresztą czy biedna bestia miała inny wybór?
Opuścili bramy po zachodzie słońca, gdy wschodził księżyc w pełni. „Theredon” i Deanna szli na przedzie, razem z cyklopem Akrassem, który dumnie wypinał pierś. Jednooki nie ociągał się z wymierzaniem ciosów każdemu, kto podszedł zbyt blisko albo nie okazał należytego szacunku.
Zanim zdążyli pokonać dłuższy dystans, zanim cały cyklopowy szereg znalazł się pod wielkimi bramami, Brind'Amour zahukał. Po chwili pojawiła się mała sowa, która usiadła na ręce czarnoksiężnika i dziwacznie przechyliła łepek.
Brind'Amour szepnął coś ptakowi do ucha i odprawił go. Sowa pofrunęła na północ. Leciała bardzo szybko.
- Co robisz? - zagadnął Akrass.
Brind'Amour spojrzał groźnie na cyklopa, jakby chciał mu przypomnieć, że niedawno przyznana jednookiemu władza nie dawała równocześnie prawa do zadawania pytań księciu Warchester! Akrass od razu spuścił wzrok.
- Teraz mamy oczy - powiedział Brind'Amour do Deanny.
- Oczy i plan - odparła księżna.
Ów plan był dość prosty: cyklopi podzielili się na trzy grupy. Trzytysięczny oddział udał się nad rzekę Dunkery, żeby zajść Eria-dorczyków od prawej strony, kolejne trzy tysiące jednookich wybierało się nad rzekę Eorn, by zastąpić wrogowi drogę od lewej strony, a pozostałe cztery tysiące, włącznie z jeźdźcami na kucoświ-niach, kierowały się wprost na północ, między rzeki, aby przypuścić atak na eriadorskie obozowisko. Sądzono, że zamieszanie w szeregach eriadorskiej armii przerodzi się w całkowitą panikę, gdy tylko jednoocy przejdą przez Dunkery i Eorn i zacisną pierścień okrążenia.
Oczywiście Brind'Amour i Deanna mieli na myśli coś innego.
Luthien, Bellick i Siobhan szybko zareagowali, gdy dotarła do nich wieść o gadającym ptaku, który wleciał na teren obozowiska. Młody Bedwyr modlił się, żeby ów ptak był wytworem Brind'Amoura, a może nawet samym czarnoksiężnikiem w ptasim ciele.
Był nieco rozczarowany, gdy zobaczył sowę siedzącą na niskiej gałęzi. Wydawało się, że ptak w ogóle nie reaguje na widok młodzieńca i chociaż Brind'Amour często sprawiał takie wrażenie, Luthien wiedział, że tym razem nie ma do czynienia z ukrywającym się w ciele sowy czarnoksiężnikiem. Mimo to nie ulegało wątpliwości, że ów ptak ma w sobie coś magicznego, gdyż rzeczywiście mówił, a właściwie wypowiadał tylko jedno słowo: „Princetown”.
- Czy Brind'Amour udał się do Princetown? - zapytała go Siobhan.
- Princetown - odparła sowa.
- Przynajmniej wiemy, dokąd się wybrał - zauważył kwaśno Bellick, który nie był zachwycony perspektywą nieobecności Brind'Amoura podczas najważniejszego dla nich ataku na Warche-ster. Wszyscy w obozie wiedzieli, że istnieje wrogi czarnoksiężnik, który przygotował się do odparcia tego szturmu.
Luthien nie był przekonany. Próbował wypytywać ptaka na różne sposoby: „Czy mamy iść do Princetown?” albo „Czy Princetown oficjalnie poparło Eriador?”, ale sowa ciągle powtarzała tylko to jedno słowo.
Do chwili, gdy Luthien i pozostała dwójka zebrali się do odejścia. Wtedy sowa nagle powiedziała: „Glen Durritch”.
Wszyscy troje jak na komendę odwrócili się w stronę ptaka.
- Princetown, Glen Durritch - burknął Bellick, nie pojmując, w czym rzecz.
- W lewo, w prawo, prosto przed siebie - rzekł ptak, a potem, jak gdyby zaklęcie nałożone na niego przestało działać, po cichu odleciał w ciemność.
Twarz Luthiena rozjaśniła się.
- Zrozumiałeś? - zapytała go Siobhan.
- Tylko raz ruszyliśmy na ufortyfikowane miasto Avon - odparł Luthien. - I odnieśliśmy druzgocące zwycięstwo.
- Princetown - wtrącił się Bellick.
- Ale my właściwie nie walczyliśmy przeciw miastu - zaprotestowała Siobhan.
- Walczyliśmy w Glen Durritch - powiedział Luthien.
Teraz pojaśniała twarz Siobhan, ale Bellick, który wkroczył na scenę wydarzeń w Princetown pod koniec bitwy i w gruncie rzeczy nie wiedział, jakim cudem sprawy ułożyły się tak dobrze, nadal niczego nie pojmował.
- Brind'Amour przybrał postać księcia Princetown, Paragora, i odprawił miejski garnizon za wysokie mury obronne - wyjaśnił Luthien.
Bellick nerwowo zerknął na południe, w kierunku Warchester.
- Chyba nie myślisz... - zaczął krzat.
- Właśnie o tym myślę - odparł Luthien.
Siobhan wezwała grupę zwiadowców do wymarszu i rozkazała, by cały obóz wstał i przygotował się do bitwy.
- To było ostrzeżenie od Brind'Amoura - upierał się Luthien, dołączywszy do Bellicka, który nadal spoglądał na południe. - Garnizon rozpoczął wymarsz, a my musimy się przygotować na spotkanie z nim.
Z trzech cyklopowych grup ta, która przekraczała rwącą Dunke-ry, miała najtrudniejsze zadanie.
Sytuacja jednookich była tym gorsza, że Bellick przewidział taki rozwój sytuacji.
Kiedy Eriadorczycy przypuścili atak, skrzydło cyklopowego wojska było podzielone na trzy części: jedna już pokonała rzekę, druga była w trakcie przeprawy, a pozostała czekała na wschodnim brzegu i szykowała się do niej. Kawaleria pod wodzą Luthiena i Siobhan przecięła wschodni brzeg, podczas gdy łucznicy bez litości wybijali bestie szamoczące się w wodzie i wyraźnie widoczne w blasku idealnie okrągłego księżyca. Jednocześnie krzaty Bellicka naparły na cyklopów na zachodnim brzegu i zepchnęły ich z powrotem do wody. Rzeka zrobiła się czerwona od krwi jednookich. Jeszcze więcej ofiar pochłonął wartki nurt, a oddziały wspierające zostały zarąbane toporami przez krzaty. Bestie na wschodnim brzegu miały najwięcej szczęścia, bowiem część z nich zdołała zbiec w mrok, krzycząc wniebogłosy i nie zachowując nawet pozorów dyscypliny.
Wszystko skończyło się szybko.
Ale chociaż Eriadorczycy zadawali wrogowi druzgocącą klęskę, jednak ich nocne dzieło dopiero się rozpoczynało. Prowadzony przez jazdę Luthiena oddział ruszył na południe z zamiarem dotarcia do Warchester przed dwiema pozostałymi grupami cyklopów, zamierzając urządzić zasadzkę w polu.
- Jest puste! - ryknął Akrass, kopiąc posłanie - posłanie celowo wypchane liśćmi i kamieniami, żeby patrzącemu wydawało się, iż ktoś na nim leży. Wszystkie ogniska na terenie dużego obozu przygasały; pod każdym kocem kryła się tylko kupka liści.
Zanim cyklop zaczął na dobre wyrażać swoją wściekłość, ze wschodu, znad Dunkery, dały się słyszeć odgłosy bitwy.
- Wyszli naprzeciw naszemu skrzydłu! - wrzasnął Brind'Amour, który wciąż odgrywał rolę Theredona, ale zaczynał odczuwać zmęczenie.
Akrass zwoływał oddziały. Miał zamiar ruszyć na wschód i zaskoczyć tych, którzy urządzali zasadzkę. Mając przyzwolenie księcia, sądził, że właśnie to robi.
W obecności czarnoksiężników księżyc nabierał osobliwych właściwości. Prosty czar odbicia sprawiał, że wydawało się, iż ta biała kula zmienia pozycję. Ponadto czary odbicia echa sugerowały fałszywe źródło wyraźnego hałasu. Dlatego zdezorientowany Akrass poprowadził swój czterotysięczny oddział wprost na północ, zamiast na wschód.
- Przyjemny księżyc - powiedział do Deanny Brind'Amour, gdy przygotowali konie do marszu. Miał świadomość, jak sprawnie Deanna rzuciła to zaklęcie.
- Prosta sztuczka - rzekła kobieta z pokorą. Brind'Amour był prawdziwie zadowolony.
- Prosta, ale skuteczna.
Ostatnia z formacji Warchester pokonała płytką i błotnistą Eorn bez żadnych incydentów. Żołnierze znajdowali się zbyt daleko, by usłyszeć odgłosy bitwy albo zgiełk cyklopowego szturmu na północy, dlatego, podobnie jak grupa Akrassa, byli zupełnie zaskoczeni, kiedy wkroczyli do obozu Eriadorczyków i, spodziewając się bitwy, zastali tylko puste posłania.
Do tego czasu na polach na wschodzie znowu zapanował spokój.
Cyklopowy przywódca tej grupy nie mógł liczyć na wskazówki Theredona ani Deanny, ani nawet Akrassa. Zarządził odwrót na całej linii i oddział ruszył z powrotem przez Eorn, tym razem na wschodni brzeg rzeki. Żołnierze co chwilę oglądali się za siebie, mając nadzieję, że pojawią się ich kamraci, a jednocześnie bojąc się, że atak z tyłu mogliby przypuścić zaczajeni Eriadorczycy.
Ich obronna postawa polegała zatem na pokazywaniu pleców, jak przy każdym dobrym odwrocie.
Tylko że tym razem zostali zaatakowani od frontu, a potem z obu boków, bowiem sprawniejsze oddziały Eriadorczyków zamknęły się wokół nich niby szczęki głodnego wilka. Musiało upłynąć kilkanaście minut, zanim jednoocy uświadomili sobie, że to ich wrogowie. Wielu sądziło, że zostali powitani, a potem omyłkowo zaatakowani przez garnizon, który pozostał w Warchester!
W końcu ci, którzy jeszcze żyli, zorientowali się, jaka jest prawda, ale wtedy było już za późno. Zamieszanie przerodziło się w panikę. Cyklopi rozbiegli się na wszystkie strony, chociaż na południu wyraźnie rysowały się ciemne kontury okolonego wysokim murem Warchester. Niektórzy rozpaczliwie nawoływali, żeby garnizon przybył im na pomoc, ale jednoocy w obrębie murów, przejawiając typowe dla tej rasy egoistyczne tchórzostwo, nawet nie wytknęli nosa z miasta, by ocalić swych pobratymców.
- Wystarczająco daleko - zdecydowali Brind'Amour i Deanna, chociaż był to sporny punkt.
Cyklopi tworzący czoło oddziału wraz z jadącym między nimi Akrassem dotarli do wioski i zorientowali się, że miejscowość nazywa się Billingsby i leży pięć mil na północ od Warchester.
Deanna wysforowała się przed główną grupę, żeby spotkać się z dowódcą, który właśnie wracał z Billingsby.
- Eriadorski król-mag, Brind'Amour, zaatakował - powiedziała z rozpaczą w głosie. - Najwyraźniej zwiódł nas i poprowadził w niewłaściwym kierunku!
Akrass miał ochotę uderzyć tę kobietę. Deanna doskonale to wyczuwała.
- Greensparrow będzie obwiniał mnie - powiedziała, uprzedzając zamiary bestii.
Rozwścieczony cyklop natychmiast się cofnął, dochodząc do wniosku, że gdyby zaatakował Deannę w tej chwili albo nawet zabił ją, gniew Greensparrowa mógłby się skupić właśnie na nim.
- Do Warchester! - ryknął jednooki dowódca, nawet nie czekając na rozkazy czarnoksiężników. Pogalopował na kucoświni wzdłuż szeregu i z powrotem, porywając za sobą maszerujących cyklopów, po czym, przy wtórze głośnego tętentu kopyt, ruszył na południe.
Kiedy bitwa się skończyła, niebo na wschodzie przybrało nieco jaśniejszy odcień, zapowiadając rychłe nadejście świtu. Dokonawszy zwiadu, Przecinacze Bellicka szybko powrócili do krzaciego króla z informacją, że trzeci i największy oddział gwałtownie zawrócił i co sił pędzi w kierunku Warchester.
Król Bellick pogładził swoją jaskrawopomarańczową brodę i rozważył możliwe do zastosowania warianty. Jego armia była zmęczona, co nie mogło dziwić, zważywszy, iż miała za sobą już dwa ostre starcia. Wydawało się mało prawdopodobne, że uda się zaskoczyć trzecią grupę, skoro było już widno, a z Warchester należało oczekiwać ostrzegawczych krzyków.
Bellick rozdzielił siły na wschód i zachód. Żołnierze pomaszerowali w miejsce, z którego nie było widać miasta. Mieli przepuszczać jednookich, a potem przypuścić zdecydowany atak na ich oddział od tyłu.
Ludzie, krzaty i elfy Wysokiego Rodu, wszyscy skrajnie wyczerpani, umazani krwią swoją i wrogów, ochoczo przystali na tę propozycję.
Cyklopowy szereg był maksymalnie rozciągnięty. Byli zbyt zaabsorbowani powrotem do bezpiecznego Warchester, by uformować przemyślany szyk obronny. Ich marsz dał początek krwawej jatce, gdy pojawili się Eriadorczycy, bezpardonowo zaatakowali tylne skrzydła, goniąc i zabijając bestie aż do bram Warchester.
Wcześniej Bellick i Luthien zdecydowali, że właśnie w tym miejscu zatrzymają się na jakże potrzebny odpoczynek, jednak nieoczekiwanie żelazne bramy zatrzeszczały pod wpływem niebieskiej błyskawicy, a potem otworzyły się na oścież.
Przez jedną straszliwą chwilę Luthien bał się, że ruszy na nich cały garnizon Warchester, ale w miarę jak niebieska błyskawica pożerała kolejnych Gwardzistów Pretoriańskich stojących w pobliżu bram, młody Bedwyr zrozumiał, jaka jest prawda: to Brind'Amour otworzył przed nimi miasto. Kiedy Luthien i pozostali eriadorscy żołnierze dostrzegli tę sposobność, zapomnieli o zmęczeniu i na komendę Bellicka ruszyli do przodu, krzycząc i strzelając z łuków.
Rozdział 27
MURY WARCHESTER
Kawaleria dotarła na dziedziniec w obrębie murów. O dziwo, był pusty - nawet ci jednoocy, którzy dopiero, co wrócili do miasta, uciekli w poszukiwaniu bezpieczniejszego miejsca. Zresztą, co Luthien odnotował z prawdziwą rozpaczą, nietrudno było znaleźć lepszy teren. Warchester było otoczone nie jednym, ale kilkoma pasami murów. Wszystkie okalały główną część miasta i stwarzały możliwość rozlokowania wielu pozycji obronnych. Cyklopi byli fatalnymi łucznikami, a nawet kiepsko rzucali włóczniami, jednak nie wszyscy obrońcy miasta należeli do tej zwyrodniałej rasy. Ze swojego miejsca Luthien widział, że łucznicy w avońskich szeregach będą mieli wiele okazji, aby strzelać do najeźdźców. Żałował, że nie może sobie pozwolić na stosowne przygotowania, nie może usiąść przy ognisku wraz z Siobhan, Bellickiem i paroma innymi osobami, żeby obejrzeć mapę wnętrza miasta i obmyślić spójne plany. Młody Bedwyr uczestniczył w tak wielu bitwach na dużą skalę, że wiedział, iż jest to niemożliwe. Posłał oddziały we właściwym kierunku, ale teraz, gdy walki rozgorzały na dobre, każdy wojownik musiał podejmować decyzje samodzielnie, każdą grupę czekały nieoczekiwane przeszkody i konieczność ich pokonania.
Luthienowi nie podobała się perspektywa walki w mieście, ponieważ mieli jeszcze wiele mil do pokonania. Jednak Eriadorczycy zdobyli główną bramę i takiej sposobności po prostu nie można było nie wykorzystać. Luthien skierował Wodnego Tancerza na prawo, gdzie kręty dziedziniec zaczynał się podwyższać. Większość żołnierzy udała się za nim, niektórzy pojechali w lewo. Jeszcze inni, głównie krzaty, ruszyli prosto przed siebie, na kolejny mur. Podnosili drabinki albo rzucali sznury zakończone mocnymi hakami, a potem podciągali się w górę, nie okazując lęku, jakby nie zdawali sobie sprawy, ilu jednookich broni wysokiego muru.
Luthien nie musiał jechać tak daleko, by natknąć się na walkę. Zaraz za zakrętem natrafił na wyrwę w murze, przez którą przebijało się kilkudziesięciu cyklopów. Wołając Siobhan, rzucił się naprzód i z całej siły zamachnął mieczem. Powalił najbliższego cyklopa, a Wodny Tancerz podeptał następnego. Potem Luthien puścił się galopem, zostawiając jednookich napierającemu za nim tłumowi.
Nieco dalej znalazł dogodny punkt, z którego mógł przez wyważoną bramę zobaczyć wewnętrzny mur. Skręcił dokładnie w momencie, gdy z muru spadł krzat, ugodzony mieczem przez cyklopa, który, podobnie jak jego towarzysze, musiał ustąpić pod naporem kilkunastu brodatych wojowników. Mur został zdobyty.
Tuż obok twarzy Luthiena świsnęła strzała. Młodzieniec odprowadził ją wzrokiem i zdążył zobaczyć, jak wbija się w pierś kolejnego jednookiego. Bestia zachwiała się, ale została zepchnięta na bok, gdy ustawiona w klinowym szyku grupa cyklopów wdarła się przez przerwę między murami, zmierzając w kierunku Luthiena.
Młody Bedwyr wyjechał im na spotkanie wraz z oddziałem kawalerzystów i dosłownie zmiażdżył wrogie siły.
Na środkowym i najwyżej położonym terenie Warchester, jak we wszystkich dużych miastach Morza Avon, dominowała ogromna katedra. Budowla w Warchester nazywała się Tancerka. Otaczał ją odkryty plac, na którym w spokojne dni urządzano wielki bazar. Teraz roiło się na nim od przerażonych ludzi, którzy za wszelką cenę pragnęli wejść do katedry.
Ale drzwi nie zostały jeszcze otwarte.
Deanna Wellworth, Brind'Amour i cyklop Akrass stali na balkonie nad główną bramą katedry. Król Eriadoru, który wciąż udawał księcia Theredona, nieustannie nawoływał do spokoju i stopniowo rozhisteryzowany tłum uciszył się, i to tak znacznie, że wyraźnie dały się słyszeć odgłosy bitwy szalejącej na zewnętrznych murach miasta.
Uporawszy się z ciżbą, stary czarnoksiężnik cofnął się i stanął obok Akrassa, a na eksponowanym miejscu znalazła się Deanna.
- Znacie mnie - wykrzyknęła kobieta w stronę tłumu. - Jestem Deanna Wellworth, księżna Mannington!
W odpowiedzi usłyszała kilkanaście okrzyków. Jedni domagali się otwarcia Tancerki, inni pytali, czy garnizon Deanny przybędzie z pomocą dla Warchester.
- Ale nie wiecie - ciągnęła Deanna, nadludzko potężnym, wzmocnionym przez magię głosem - że jestem prawowitą następczynią tronu Avon.
Reakcja słuchaczy była letnia, jakby nie zrozumieli, o co chodzi mówczyni. Oczywiście, wiedzieli, z jakiego rodu się wywodzi (wiedzieli przynajmniej o tym starsi członkowie społeczności), ale co to miało wspólnego z obecną sytuacją i katastrofą zagrażającą Warchester?
- Ja jestem prawowitą królową Avon! - wykrzyknęła Deanna.
Spojrzała na Brind'Amoura i skinęła głową. Akrass nie miał sposobności zaanalizować jej oświadczenia, ponieważ już nie żył, a to za sprawą sztyletu, który Brind'Amour wbił mu głęboko w plecy.
- Nie mogę już dłużej tolerować niesprawiedliwości! - wołała Deanna, zagłuszając coraz głośniejszy pomruk i pojedyncze okrzyki. - Nie mogę już dłużej tolerować sojuszów z odrażającymi cyklopami ani prawdy o Greensparrowie! Słyszeliście pogłoski o smoku siadającym na polu na południe od miasta. To nie był żaden sojusznik z Eriadoru, mój ludzie, lecz nasz król w swej naturalnej postaci!
Niczym gigantyczna fala uwięziona między wieloma ogromnymi skałami, tłum przepychał się do tyłu i z powrotem. Wszędzie zrobiło się bardzo głośno.
- Wysłuchajcie mnie, mieszkańcy dumnego Warchester! - zawołała Deanna. - To nie jest armia okupantów, ale oddział najemników powołany przez waszą prawowitą królową. To jest moja armia. Przybyła z Eriadoru po to, by pomóc prawowitej władczyni Avon odzyskać tron!
Brind'Amour usłyszał hałas za swoimi plecami. Spokojnie odwrócił się i rzucił wiązkę magicznej energii w wielkie drzwi balkonu, sprawiając, że drewno wypaczyło się i zasklepiło.
- Doprowadzisz do wybuchu zamieszek - oznajmił. Było to oczywiste stwierdzenie, zważywszy narastającą w dole wrzawę. i
- Potrzebujemy zamieszek - nalegała Deanna.
Brind'Amour nie mógł temu zaprzeczyć. Widział, jak zabezpieczona jest twierdza zwana Warchester, i pamiętał, że zostało tu kilka tysięcy gotowych do walki cyklopów. Jeśli uwzględniło się trzydzieści tysięcy istot ludzkich, dla których Warchester było rodzinnym miastem, wróg miał przytłaczającą przewagę liczebną nad oddziałami Bellicka.
Stary czarnoksiężnik wystąpił naprzód, wlokąc za sobą martwego Akrassa. Kolejne zaklęcie - a Brind'Amour potrzebował dużo energii, by rzucać tego rodzaju czary - sprawiło, iż cyklop stał się lekki jak piórko. Brind'Amour uniósł jego zwłoki wysoko w powietrze, nad własną głową.
- Chwyćcie za broń, by walczyć z tymi, którzy naprawdę was ciemiężą! - polecił fałszywy książę Theredon. - Śmierć jednookim!
Ten okrzyk podchwyciło zdumiewająco wiele osób, mężczyzn i kobiet. Na placu zapanował chaos. Cyklopów było tu jak na lekarstwo - większość obstawiła niższe mury - ale nie wszyscy zebrani dali posłuch nawoływaniom Deanny. W ten sposób pożądane przez Brind'Amoura zamieszki zaczęły się na dobre.
- Opanuj sytuację - poinstruował Deannę. - Odszukaj swoich sojuszników i zabezpiecz Tancerkę. Zabierz do środka rannych i tych, którzy nie mogą się bronić.
Deanna zdążyła już o tym pomyśleć, toteż kiwnęła głową na znak, że się zgadza, ale Brind'Amour już zniknął w obłoku pomarańczowego dymu; musiał znaleźć Luthiena.
Księżna Mannington wciąż naciskała na swoich zwolenników, zachęcając ich, by połączyli siły i ujawnili się przed wszystkimi, jednak jej przemówienie zostało przerwane, gdy na balkon tuż obok niej spadła ciężka włócznia. Obracając się, Deanna zauważyła, że kilkanaście bestii zajęło miejsce na wieży wysoko ponad nią.
Jej odpowiedź - głośny piorun wijącej się czarnej energii - ośmieliła zwolenników księżnej, gdyż za jej sprawą wieża została oczyszczona z jednookich.
Odwróciwszy się z powrotem do tłumu, Deanna szybko dostrzegła dużą, zorganizowaną grupę popleczników, którzy zgodnie czynili wysiłki, aby zasłonić niewinnych ludzi, ściągnąć ich między siebie i drzwi katedry. Prawowita królowa Avon odwróciła się i cisnęła piorun, żeby rozbić zamknięte przez Brind'Aoaoura drzwi, a następnie usmażyła zaskoczonych cyklopów stojących w przedsionku. Niebawem drzwi katedry zostały otwarte na oścież, a Deanna dysponowała coraz większą armią buntowników z Warchester.
Na placu trwały zamieszki.
* * *
Brind'Amour zdawał sobie sprawę, że jego zasoby magii na ten dzień już się wyczerpują. Pomimo podniecenia i zaciekłych walk i dookoła, sędziwy czarnoksiężnik marzył tylko o tym, by się położyć i zasnąć. Był jednak mądry i wykorzystał fałszywą tożsamość, by rozbić grupy cyklopów, które zajmowały pozycje obronne na murze, zlecając im jakieś idiotyczne zadania albo osłabiając ich szeregi nieodpowiednimi komendami.
Minęła godzina. Stary czarnoksiężnik wreszcie wypatrzył sprzy-mierzeńców. Był to oddział niespełna dwustu krzatów, toczących zacięty bój, stojących po kostki w wodzie na skraju małej fosy, która okalała jedną z wartowni. Nie dysponując nadmiarem magicznej mocy, Brind'Amour ruszył dalej. Minęło jeszcze pół godziny, gdy w końcu usłyszał tętent kopyt.
Podchodząc do brzegu wysokiego muru, Brind'Amour zobaczył oddziały szykujące się do bitwy po obu stronach długiego i wąskiego kanału: na jednym końcu znajdował się Luthien wraz z setką jeźdźców, na drugim mniej więcej tyle samo cyklopów na kucoświniach.
Szarża wstrząsnęła terenem całego potężnego miasta. Kawaleria Luthiena zdobyła przewagę, strzelając z łuków, ale w przeciwień-stwie do zmagań na otwartym polu, nie mogła sobie pozwolić na uderzenie, a potem na odwrót. Tym razem oddziały wpadły na siebie w szaleńczym i bezpardonowym zwarciu. Wielu walczących spadło na ziemię pod tak dużym naporem, inni zaś utrzymali się w siodłach tylko dlatego, że nawet nie mieli miejsca na to, żeby gdzieś się osunąć.
W ogólnym zamieszaniu zmęczony, stary mag zauważył Luthiena na błyszczącym, białym ogierze. Młodzieniec niestrudzenie wywijał potężnym mieczem i zachęcał żołnierzy, by nie tracili ducha, a także głośno domagał się wolności dla Eriadoru.
Ale jakim kosztem, zastanawiał się Brind'Amour. Musieli zapłacić straszliwą cenę.
Luthien przedarł się wraz z niespełna połową swojego oddziału, a w ślad za nim do kanału weszły roje eriadorskich piechurów. Żołnierze ci dobijali rannych cyklopów, opatrywali swoich rannych, a potem z zapałem biegli za Karmazynowym Cieniem.
Wkrótce walki weszły w trudniejszą fazę - tak przynajmniej oceniali to Brind'Amour i Luthien - bowiem w wielu miejscach ludzie zaczęli się bić z ludźmi.
Po południu było już po wszystkim; pozostało zaledwie kilka mocnych punktów oporu. Eriadorska armia odniosła kolejne zwycięstwo i zdobyła Warchester. Cena okazała się jednak wysoka, bardzo wysoka. Na każdych dziesięciu żołnierzy północnej armii poległo czterech. Prawie połowa nieustraszonych krzatów Bellicka zginęła albo była ranna.
Ludność zdecydowanie poparła Deannę Wellworth, ale nie bez zastrzeżeń. Księżna wzięła na siebie odpowiedzialność za atak, a prawie każda rodzina w Warchester poniosła bolesną stratę. Mimo to ci Avończycy, którzy tego wieczoru opuścili Tancerkę, mówili o niegodziwości Greensparrowa i o łączącej ich nienawiści do cyklopów, potem zaś zwrócili uwagę na humanitarną postawę zwycięskich Eriadorczyków, którzy opatrywali rannych z Warchester tak samo troskliwie jak swoich żołnierzy.
Brind'Amour cieszył się, że wrócił do własnej postaci, jednak był tak wyczerpany, że chwiał się na nogach. Przedstawił Deannę Luthienowi, Bellickowi i pozostałym eriadorskim przywódcom, i opowiedział im o wszystkim, co się wydarzyło.
- Odnieśliśmy zwycięstwo - oświadczyła Siobhan - ale dużym kosztem.
- Jesteśmy gotowi do dalszego marszu - szybko odparł pełen determinacji Shuglin. - Carlisle jest przecież niedaleko!
- Wszystko w swoim czasie - odpowiedział Brind'Amour zapalczywemu krzatowi. - Nadejdzie właściwa pora. Ale najpierw musimy zobaczyć, jakich pozyskaliśmy tu sprzymierzeńców.
- A ja muszę wrócić do Mannington - dorzuciła Deanna - żeby się zorientować, ile wojska zdołam zebrać na wymarsz do Carlisle.
Brind'Amour skinął głową, ale nie przejawiał entuzjazmu.
- Mannington jest nadal avońskim miastem - przypomniał.- Ta bitwa może się powtórzyć na ulicach twojego miasta, ale bez wsparcia eriadorskiej armii.
- Niezupełnie - odparła Deanna. - Większość moich Gwardzistów Pretoriańskich wyruszyła z flotą i teraz bez wątpienia leży na dnie kanału, a ja od jakiegoś czasu podjudzałam do buntu najbardziej wpływowe osoby z mojego ludu. - Uśmiechnęła się chytrze. - Głównie karczmarzy i oberżystów, którzy zwykle mają mnóstwo kontaktów. W Mannington nie będzie tak krwawo i moim zdaniem dużo ludzi pójdzie za mną na południe, do Carlisle, gdzie dołączymy do was w ostatecznej bitwie.
Oczywiście te wieści były zachęcające, ale nie dla Eriadorczy-ków, którzy walczyli na odcinku pięćdziesięciu mil w górach i na stu milach ziemi uprawnej, którzy stoczyli cztery bitwy w ciągu jednej nocy i jednego dnia, a na samą myśl o kontynuowaniu marszu wzdychali głęboko. Wszyscy byli bardzo zmęczeni, a przecież mieli przed sobą szmat drogi.
- Bądź gotowa do użycia zaklęcia przenoszenia - ostrzegł Brind'Amour - w razie, gdyby Greensparrow zajrzał do ciebie i odkrył całą prawdę.
- I tak wkrótce się dowie - odparła Deanna. - I nie będzie zadowolony. - Świeżo proklamowana królowa Avon posłała czar-noksiężnikowi pocieszający uśmiech, klepnęła go w przygarbione plecy i oddaliła się.
- Zabezpiecz miasto i nasze obozowisko - polecił Bellickowi Brind'Amour. - Zostaniemy, na co najmniej pięć dni.
- Czas sprzyja Greensparrowowi - ostrzegł krzat.
- Któż mógł przewidzieć, że Warchester padnie w jeden dzień? - zagadnął Brind'Amour. - Sądziłem, że utkniemy tu, co najmniej na tydzień, może na kilka tygodni, a może nawet będziemy musieli zostawić połowę żołnierzy, aby kontynuowali oblężenie. Mamy trochę czasu i potrzebujemy odpoczynku.
Bellick chrząknął i pokiwał głową, po czym odszedł wraz z Shu-glinem i innymi krzacimi dowódcami, żeby wykonać zadanie.
Luthien i Siobhan również się oddalili, aby ustalić, ilu zostało im kawalerzystów i ile nowych koni uda się zebrać w obrębie Warchester. Podsumowali liczbę swoich ofiar, chociaż ustalili, że nie będą liczyć, ani nawet mówić o ludziach, których z pewnością zabili. Liczenie martwych cyklopów stanowiło pewną ulgę, bodziec do kontynuowania zaciętej walki. Liczenie ofiar ludzkich było czymś zupełnie innym: przypominałoby im o okropnościach wojny, na co żadne z nich nie mogło sobie pozwolić.
- Sześćdziesięciu trzech - podliczył Luthien swój wynik.
Siobhan ze ściągniętą twarzą przyznała się do zabicia „tylko” sześćdziesięciu jeden.
Oboje nie musieli mówić o tym, o czym doskonale wiedzieli, że w ciągu następnych dni, a nawet tygodni, kobieta półelf znajdzie wiele sposobności, by dorównać Luthienowi.
Kiedy armia opuściła Warchester sześć dni później, była wypoczęta i dobrze zaopatrzona, a na dodatek znacznie wzmocniona, bowiem wielu mieszkańców postanowiło przyłączyć się do walki przeciw Greensparrowowi i poprzeć swoją prawowitą władczynię.
- Mówiłem ci, że tak będzie - rzekł uśmiechnięty od ucha do ucha Luthien, wyruszywszy wraz z Brind'Amourem. - Avon powstanie przeciw Greensparrowowi ze świadomością, iż walczymy o słuszną sprawę. Może powinniśmy kontynuować naszą ostatnią wojnę z Princetown, po tym jak wspólnie zniszczyliśmy niegodziwego księcia Paragora.
- Rzeczywiście, przewidziałeś to - przyznała spokojnie Siobhan, jadąc obok dwóch towarzyszy. - Ja nigdy w życiu nie uwierzyłabym, że lud Avon przyłączy się do armii okupanta.
- Nie zrobił tego - odparł Brind'Amour ze śmiertelną powagą. - Ci, którzy się przyłączyli, zrobili to tylko i wyłącznie ze względu na jedną osobę. Gdyby Deanna Wellworth nie wystąpiła przeciw Greensparrowowi, wówczas nasza walka o Warchester przybrałaby dramatyczny charakter, zaś armia idąca z Mannington maszerowałaby przeciw nam.
Była to otrzeźwiająca rozmowa. Przypomniała wszystkim, jak niepewna jest i zapewne pozostanie ich sytuacja. Brind'Amour nie wspomniał o bitwie morskiej w cieśninie Mann, ponieważ nie znalazł ani czasu, ani magicznej energii, by zobaczyć, jak sobie poradziła jego flota.
Stary czarnoksiężnik mógł jednak domyślać się ostatecznego wyniku batalii. Przeczuwał, że wszystko poszło dobrze, ale dopóki nie był całkowicie pewien, nie dzielił się z nikim swoimi myślami.
Avon doświadczała druzgocącej klęski.
Greensparrow niespokojnie krążył wokół swego wielkiego tronu, przy każdym kroku załamując ręce. Kolejny raz podszedł do królewskiego siedziska i usiadł na nim, lecz po chwili zszedł z niego i znowu zaczął spacerować po komnacie.
Książę Cresis jeszcze nie oglądał króla w takim stanie, a ponieważ słyszał wiele meldunków, podejrzewał, że sytuacja jest jeszcze poważniejsza, niż mu się wydawało.
- Zdrada - mruknął Greensparrow. - Żałosne zdradzieckie szczury. Dopilnuję, żeby pozdychali: ten podły Ashannon i ohydna Deanna. Tak, Deanno, zanim wykończę tego podstępnego psa, uraczę się wszelkimi przyjemnościami, jakich zapragnę!
A więc to prawda, pojął Cresis. Książę Baranduine i księżna Mannington spiskowali z wrogiem przeciw Greensparrowowi. Odrażający cyklop miał dość rozsądku, by nie komentować ironii losu; zdawał sobie sprawę, że jedno niewłaściwe słowo może rozwścieczyć Greensparrowa. Kiedy król Avon był w takim podłym nastroju, większość rozgarniętych istot starała się oddalić na bezpieczną odległość. Jednakże Cresis nie mógł sobie pozwolić na taki luksus - nie w momencie, gdy dwie lądowe armie Eriadoru i jedna, a może nawet dwie floty zmierzały do Carlisle.
Greensparrow ponownie podszedł do tronu i klapnął na królewski mebel. Nie silił się na zachowanie pozorów, wręcz przechylił się na bok i przerzucił jedną nogę przez poręcz wielkiego krzesła. Wiedział, że jego królestwo się wali, a on sam niewiele może zrobić, by spowolnić marsz rozpędzonego wroga. Gdyby rzucił się w wir bitwy, mając do dyspozycji pełnię magicznej mocy, narażałby się na ogromne ryzyko, ponieważ nie znał możliwości Brind'Amoura.
Zawsze jest jakaś droga ucieczki, doszedł do wniosku król. Smocza część jego osobowości wyraźnie tęskniła za bezpiecznymi moczarami Saltwash.
Odrzucił ten pomysł. Rozważanie abdykacji było przedwczesne, podobnie jak kapitulacja. Może będzie musiał udać się do Saltwash, ale dopiero wtedy, gdy przysporzy Eriadorczykom wielu cierpień. Musiał znaleźć jakiś sposób...
- Floty Eriadoru i Baranduine zbliżają się do ujścia Stratton - podsunął Cresis.- Nasze okręty wojenne zaatakują je na rzece, na węższych jej odcinkach, tam gdzie stojące na brzegach wielkie katapulty mogą nas wesprzeć.
Greensparrow kręcił głową jeszcze w trakcie przemówienia cyklopa.
- Popłyną tak, żeby minąć rzekę - wyjaśnił król z niewzruszoną pewnością, gdyż sporo się napatrzył podczas smoczych lotów. - Na otwartych wodach na południe od Newcastle szykuje się bitwa.
- Wobec tego nasza wschodnia flota włączy się w nią i weźmiemy w kleszcze wszystkie eriadorskie galeony i jednostki zdrajców z Baranduine! - rzekł cyklop z wielkim entuzjazmem. - Nasze okręty wojenne wciąż są lepsze!
- A co z Huegotami? - warknął Greensparrow i bezradnie opadł na tron. Uzyskał potwierdzenie tego, co powiedziała mu Deanna. Na wschodzie ogromna flota huegocka płynęła wraz z Eriadorczykami. Przeobrażony w smoka Greensparrow leciał bardzo nisko i zdołał podpalić jeden okręt, ale przywitał go taki grad strzał, włóczni, a nawet kul smoły i wielkich kamieni, że musiał zawrócić do domu.
Najpierw udał się do Evenshorn i tam upewnił się, że nie można znaleźć Mystigala. Potem, lecąc wysoko i szybko na zachód, zauważył drugą eriadorską armię, która sunęła po falistych polach między Deverwood i Carlisle niczym fala oceanu, której nic nie zdoła powstrzymać. Jednak prawdziwe załamanie czekało Greensparrowa po powrocie do Carlisle, warowni stanowiącej jego siedzibę. Podczas gdy król Avon podróżował daleko na wschód, wiele osób zbiegło z rejonu Speythenfergus, niosąc wieść o klęsce w Warche-ster, a po całym wybrzeżu i wzdłuż rzeki Stratton rozeszły się nowiny o całkowitej zmianie postawy księcia Ashannona w cieśninie Mann.
Cresis sprawiał wrażenie wystraszonego.
- Huegoci? - wyjąkał, dobrze wiedząc, co oznacza to przeklęte słowo.
- Niegodziwi sojusznicy dla niegodziwych wrogów - szydził Greensparrow.
Cyklop wielokrotnie zamrugał ślepiem i oblizywał grube wargi, próbując uporządkować szokujące wieści. Jednooki generał widział tylko jedną drogę.
- Trzeba walczyć z każdą armią osobno! - nalegał Cresis. - Pomaszeruję na północ z garnizonem, żeby spotkać tych naszych wrogów, którzy są najbliżej. Kiedy ich wykończymy i zostanie mało czasu, zawrócę do Carlisle, żeby przygotować miasto do obrony.
- Nie - odparł zwyczajnie Greensparrow, bo wiedział, że jeśli garnizon wyruszy na północ, druga armia Eriadoru uda się na zachód i dopadnie go od północy. Greensparrow myślał nawet, że lepiej będzie, jeśli przez jakiś czas skoncentruje się na obserwowaniu Mannington, żeby się przekonać, czy zdradziecka Deanna skrzyknęła własną armię i pomaszerowała na południe.
- Przygotuj umocnienia teraz - rozkazał Greensparrow po długim milczeniu. - Musisz bronić miasta do samego końca.
Cresis zauważył, że Greensparrow nie powiedział: „Musimy bronić miasta do samego końca”.
Cyklop stuknął obcasami i ukłonił się, a potem opuścił króla.
Greensparrow został sam. Westchnął na myśl o tym, jak kruche okazało się jego królestwo. Jak mógł nie dostrzec zdrady Deanny Wellworth i, co gorsza, nie zorientować się, że książę Baranduine będzie knuł przeciwko niemu? Kiedy Deanna zameldowała o rzekomej walce z Brind'Amourem, Greensparrow powinien od razu ruszyć na poszukiwanie Taknapotina albo jednego z demonów innych książąt, żeby potwierdzić jej opowieść.
- Ale skąd miałem wiedzieć? - powiedział głośno władca. - Ależ ty potrafisz zadziwiać, mała Deanno! - Musiał przyznać w duchu, że jej nie doceniał. Kiedyś sądził, że jej poczucie winy, a także tajemnicze opowieści jego i Selny oraz obietnica rządzenia Mannington, a może i Warchester, skutecznie utemperują jej ambicje i sprawią, iż Deanna będzie mu posłuszna do końca swego życia.
Wykorzystując diabelskie specyfiki, zaordynowane przez oddaną mu Selnę, już dawno temu zadbał o to, żeby Deanna nie mogła urodzić dzieci, dzięki czemu wygasł ród Wellworthów. Był przekonany, że Deanna nie okaże się specjalnie uciążliwa przez resztę swego krótkiego życia.
Jakże się mylił!
Jego tereny na północy zostały zagarnięte, a w dodatku miał przeciw sobie cztery armie. Oczywiście, Carlisle było potężnym, ufortyfikowanym miastem, a on sam bynajmniej nie należał do słabeuszy. Ale nie byli nimi również ani Brind'Amour, ani Deanna, ani Ashannon McLenny, ani ten Karmazynowy Cień, ani Huegoci, ani...
Jakże długa wydała się ta lista obleganemu królowi Avon! Smocza część jego osobowości znowu podsuwała mu obrazy ciepłych bagien Saltwash, i obrazy te coraz trudniej było mu ignorować. Greensparrow pomyślał, że może popełnił tak ogromne błędy, bo zmęczyło go rządzenie i ograniczenia ludzkiej postaci, skoro druga strona jego osobowości była o wiele silniejsza, o wiele bardziej wolna.
Avoński król warknął i poderwał się z tronu.
- Dość tego, Dansallignatiousie! - ryknął i kopnął tron.
- Ja bym go wykopał przez tę ścianę - odezwała się smocza część jego osobowości.
Greensparrow mocno przygryzł wargi i z godnością wyszedł.
Rozdział 28
ZŁAPANI
Dotarli dokładnie między bliźniacze dopływy, które nosiły nazwę Stratton. Sceneria przypominała tę towarzyszącą im podczas marszu do Warchester, tyle że do Carlisle prowadziła krótsza droga. Poza tym, chociaż obydwa miasta były warownymi twierdzami, istniały jednak między nimi zasadnicze różnice. Warchester był mrocznym miejscem, ponurą fortecą. Jego mury były zbudowane z szarego i czarnego kamienia oraz opasane czarnym żelazem, wieże zaś kwadratowe i przysadziste, o równomiernie rozstawionych blankach. Carlisle bardziej przypominało Princetown; białe, wygładzone mury i strzeliste wieże nadawały mu pogodniejszy charakter. Wieże Carlisle były okrągłe, nie kwadratowe, a mury wyginały się z wdziękiem, naśladując kręty bieg Stratton. Potężne łukowe mosty, prze-rzucone przez tę rozdzieloną rzekę w kierunku wschód zachód, łączyły zasadniczą część miasta z mniejszymi zamkami, które stanowiły kopie głównego. Miasto wyglądało pięknie, nawet z dużej odległości, ale też emanowała z niego niezaprzeczalna siła.
Luthien czuł tę siłę, chociaż obserwował jego panoramę z odległości dwóch mil. Wyobrażał sobie, jak żołnierze atakują Carlisle, a białe mury brązowieją od rozlewanej oliwy i czerwienieją od tryskającej krwi. Młody Bedwyr poczuł, że ciarki przechodzą mu po grzbiecie. Droga do Carlisle obfitowała w straszliwe walki, w górach i na polach, a także w Warchester, ale chyba żadna z nich nie przygotowała Luthiena na to, co miało wkrótce nadejść, na najistotniejsze zmagania.
- Powinieneś się bać - zauważyła Siobhan, stając obok młodzieńca, który dosiadał Wodnego Tancerza.
- To potężne miasto - rzekł cicho Luthien.
- Upadnie - odparła niedbale kobieta półelf.
Młodzieniec uważnie patrzył na tę piękną kobietę. Wykąpana i odświeżona, wyglądała zupełnie inaczej niż po bitwach, kiedy jej pszeniczne włosy przylepiały się do ramion za sprawą krwi wrogów, a w oczach nie było ani cienia współczucia czy litości, tylko gniewne płomyki. Luthien podziwiał jej nieugiętego ducha, umiejętność robienia tego, co było niezbędne, zapomnienia o czulszej stronie duszy w momentach, gdy dowodziłaby ona słabości.
Młody Bedwyr wyobraził sobie, jak jedzie przez pola w towarzystwie Katerin, Olivera i Siobhan, na poszukiwanie przygody.
- Nie ociągajcie się! - zawołał ktoś za ich plecami.
Luthien i Siobhan odwrócili się i ujrzeli zbliżającego się do nich Brind'Amoura.
- Bellick już zabrał się do roboty, a my też musimy sformować szyki obronne.
- Myślisz, że Greensparrow wyjdzie z tej nory? - zapytała Siobhan ze sceptycyzmem w głosie.
- Na jego miejscu zrobiłbym to, gdyby mnie tu złapali - odparł Brind'Amour. - Musi wiedzieć o nadpływających flotach - powiedziano mu wszak o Huegotach - i z pewnością widział atak naszej siostrzanej armii, która sunie z północnego wschodu. Na jego miejscu rzuciłbym wszystkie siły przeciw temu oddziałowi - dokończył czarnoksiężnik. - Absolutnie wszystkie siły.
Luthien znowu spojrzał na wysokie mury Carlisle, błyszczące w świetle popołudniowego słońca. Jak zawsze, Brind’Amour rozumował logicznie; lepiej, żeby armia podjęła wszelkie środki ostrożności.
Dlatego żołnierze okopali się i wypuścili szeregi zwiadowców, wzmacniając swoje zewnętrzne szyki. Wielu spało z bronią w ręku - dotyczyło to zwłaszcza zaprawionych w boju krzatów, które udały się na spoczynek w pełnym rynsztunku.
Nie spodziewano się, by doszło do walki przed świtem. Cyklopi nie lubili walczyć w ciemnościach, podobnie zresztą jak ludzie i krzaty. Za to dla obdarzonych wspaniałym wzrokiem elfów Wysokiego Rodu nocna walka nie stanowiła żadnego problemu, wręcz wolały takie rozwiązanie.
Tak, jak smok.
Greensparrow opuścił Carlisle, gdy wybiła północ, dyskretnie, bez fanfar. Gdy król poczuł się bezpieczny poza granicami miasta, wezwał swą drugą połowę, wielkiego smoka Dansallignatiousa, dobrze znaną bestię, z którą połączył się przed wieloma stuleciami w Saltwash. Władca zaczął się zmieniać, zaczął rosnąć. Stał się potężny, czarno-zielony. Rozpostarł swoje skórzaste skrzydła i poszybował ku mrocznemu niebu.
Zaledwie kilka minut później przeleciał pierwszy raz nad eriadorskim obozowiskiem, bluzgając ogniem.
Jednak najeźdźcy nie dali się zaskoczyć, bowiem elfy Wysokiego Rodu obserwowały nocne niebo. Pikującego smoka przywitał grad strzał, a Brind'Amour, który odpoczywał przez dziesięć dni, których potrzebowała armia na wymarsz z Warchester, i poprzedni tydzień, kiedy przebywali w zdobytym mieście, dał wyraz swej wściekłości, miotając serię gorących piorunów mocy, najpierw niebieskich, potem czerwonych, palących żółtych i w końcu jasnobiałych, przecinających nocne niebo niby błyskawice.
Dansallignatious przyjął ciosy, jeden, drugi, trzeci, czwarty, i poleciał dalej na północ, z płonącymi oczami i dymiącymi łuskami. Bestia pocieszyła się, że spowodowała niezłe zamieszanie, zostawiła za sobą szlak ognia i chór obolałych wrzasków. Z dala od obozu skręciła na zachód, a potem na południe, żeby przygotować następny wypad.
Znowu wystrzelono serię strzał, czarnoksiężnik cisnął pioruny, a smok przeleciał nad atakowanymi, zabijając i paląc ziemię w dole.
Do trzeciego wypadu nie doszło. Greensparrow był wyczerpany i sponiewierany. Jednak wrócił do miasta z poczuciem satysfakcji. Wiedział, że jego rany wnet się zagoją, ale ci, których zabił na polu, mieli na zawsze pozostać martwi.
Świt był szary i ponury, pasował do nastrojów panujących w eria-dorskim obozie. Wielu żołnierzy, między innymi dwieście krzatów, zginęło od smoczych piorunów, a rany tych, którzy ocaleli, były doprawdy dotkliwie.
Eriadorczycy przygotowali się na szturm, podejrzewając, że smocza agresja jest zapowiedzią ataku na dużą skalę. Spodziewali się, że bramy Carlisle otworzą się na oścież, żeby wypuścić miejscowy garnizon, który według rozmaitych doniesień liczył ponad dwadzieścia tysięcy żołnierzy.
Rzeczywiście, taki był zamiar Greensparrowa, ale plan uległ zmianie, a Eriadorczycy nabrali otuchy, gdy szeroka linia Stratton na południe od Carlisle nagle zaroiła się od żagli. Było tych żagli dziesiątki, setki, a południowy wiatr popychał je na północ.
Siobhan wypatrzyła banderę Eriadoru, Brind'Amour zauważył zieleń w białym obramowaniu, symbol Baranduine, Luthien ujrzał zaś spienioną huegockimi wiosłami wodę.
- Smok zaatakuje ich i zostawi w płomieniach na rzece - powiedział Luthien.
Brind’Amour nie był tego taki pewny.
- Nie wierzę, że nasz wróg odsłonił prawdę o sobie, tym, którymi dowodzi - rzekł czarnoksiężnik. - Myślisz, że lud Carlisle wie, iż jego władcą jest smok?
- Mimo wszystko Greensparrow może to uczynić - sprzeczał się Luthien - a potem oświadczy, że całe wydarzenie to czarodziejska sztuczka.
- W takim razie miejmy nadzieję, że zeszłej nocy zraniliśmy go wystarczająco mocno, by tego nie zrobił - wtrąciła ponuro Siobhan.
Pierwsze galeony nie zwalniały nawet na moment, sunąc pod wysokimi mostami na wschód od głównej części Carlisle. Na tych mostach tłoczyli się cyklopi, którzy ciskali włócznie i upuszczali kamienie, ale okręty brnęły dalej, odwzajemniając atak zdawałoby się nieprzerwanym gradem strzał. Z głównego Carlisle i z mniejszego fortu po drugiej stronie rzeki, na wschodzie, wystrzelono kule z kata-pult. Jeden galeon został trafiony kilkakrotnie i poszedł na dno.
Jednak już po chwili zwrotne huegockie galery były na miejscu i marynarze wyciągali rozbitków z wody; potem okręty szybko popłynęły na północ, dzięki wioślarzom, którzy robili wszystko, żeby nie odstawać od pozostałych jednostek.
Pomimo rwącego często nurtu Stratton okręty minęły niebezpieczną strefę zbyt szybko, by obrońcy Carlisle mogli im wyrządzić wiele szkód, a smok Greensparrow nie pokazał się, jakby w odpowiedzi na modlitwy tych, którzy obserwowali rozwój wydarzeń na północy. Prawie jedna trzecia całej floty płynęła nadal, dzioby okrętów mocno pruły wodę. Od czasu do czasu wystrzeliwano pocisk z kata-pulty, który przeważnie wpadał do rzeki, nie czyniąc nikomu krzywdy. Zresztą niebawem galeony odpłynęły na bezpieczną odległość.
Luthien dostrzegł szeroki uśmiech na twarzy Siobhan i powędrował za jej rozpromienionym spojrzeniem ku jednemu z pierwszych żaglowców, okrętowi z Baranduine, który, jak się wydawało, ścigał się z galerą Huegotów. Oba były zbyt daleko, by można było zobaczyć poszczególne osoby na pokładzie, nawet jeśli miało się tak dobry wzrok jak Siobhan. Wyjątkiem była jedna rzucająca się w oczy postać.
- Jest na swoim kucu! - wykrzyknął Luthien.
- On zawsze musi być w centrum uwagi - prychnęła Siobhan. Luthien uśmiechnął się od ucha do ucha na myśl o uczuciu łączącym kobietę półelfa z Oliverem.
Szeregi żołnierzy z radością powitały dotarcie do szerszego i zasłoniętego rejonu, gdzie statki mogły opuścić kotwicę, a huegoc-kie galery i niektóre mniejsze okręty Baranduine zdołałby nawet przybić do brzegu. Rzucane do nich sznury były łapane i przywiązywane i w końcu doszło do połączenia oddziałów.
- Luthien!
Słysząc dobrze znajomy głos, młody Bedwyr poczuł, że serce bije mu mocniej. W trakcie tygodni walk Luthien był zmuszony oddalać od siebie lęki o ukochaną Katerin i wierzyć w jej umiejętności. Teraz ta ufność została wynagrodzona, bowiem Katerin O'Hale, opalona na skutek przebywania na słońcu, ale wyglądająca korzystnie mimo długiej podróży, zeszła na pomost pierwszego okrętu Baranduine, admiralskiej jednostki księcia Ashannona. Kobieta przepchnęła się przez tłum i rzuciła Luthienowi w ramiona, mocno całując go w usta.
Te pieszczoty i aplauz gapiów sprawiły, że Luthien zaczerwienił się, ale to tylko zachęciło Katerin do jeszcze bardziej namiętnego pocałunku.
Aplauz zamienił się w salwy śmiechu. Zaciekawieni kochankowie oderwali się od siebie i przesunęli, żeby móc spojrzeć na Olivera, który siedząc na Łachmanie właśnie wjeżdżał na długi pomost.
- Mój koń strasznie lubi wodę - wyjaśnił niziołek. Być może było to prawdą, ale jego kuc, jak wszystkie istoty opuszczające statek po wielu tygodniach morskiej podróży, musiał ponownie przywyknąć do poruszania się po lądzie. Łachman zrobił dwa kroki, jeden w bok, a następne dwa w tył, omal nie przewracając się na wąskiej desce. Potem znowu poczłapał w drugą stronę, tam i z powrotem, powoli zbliżając się do brzegu.
Oliver cały czas starał się zachowywać spokój. Gładził kuca i modlił się, żeby nie wpaść do wody - przynajmniej nie na oczach wszystkich! W końcu jakoś wjechał na brzeg przy akompaniamencie radosnych okrzyków.
- Żaden problem! - krzyknął niziołek, triumfalnie pstrykając palcami, po czym przełożył nogę nad siodłem i zsunął się na ziemię.
Niestety, nogi Olivera również odwykły od stałego lądu, toteż natychmiast zachwiał się w lewo, zrobił trzy kroki do tyłu, a potem do przodu. Bez przekonania chwycił się ogona Łachmana, ale owa mizerna kępka sierści nie nadawała się zbytnio do chwytania, toteż Oliver poślizgnął się i wpadł do wody.
Wśród widzów zapanowała szalona wesołość. Dwaj mężczyźni podbiegli do niziołka i podnieśli go.
- Zrobiłem to specjalnie - upierał się Oliver.
Okrzyki patrzących stały się jeszcze głośniejsze, ale natychmiast przerodziły się w stłumione szepty, bowiem do Olivera podeszła Siobhan. Na temat tej pary od dawna krążyły pogłoski, które przy-bierały na sile w ciągu ostatnich tygodni, i teraz wszyscy, a chyba najbardziej Luthien i Katerin (z wyjątkiem przerażonego Olivera!) pragnęli zobaczyć, co zrobi kobieta półelf.
- Witaj z powrotem - powiedziała, biorąc Olivera za rękę.
Pocałowała go w policzek i wyprowadziła.
Tłum sprawiał wrażenie rozczarowanego.
Czasu na powitania było z konieczności niewiele, należało bowiem ułożyć wiele planów i skoordynować wszystkie poczynania. Carlisle jeszcze nie padło i samo pojawienie się posiłków nie zmieniało tego stanu rzeczy!
W niespełna godzinę później rozpoczęło się spotkanie dowódców, w którym uczestniczyli Brind'Amour, Bellick, stary Dozier i Ashannon, a także Luthien, Siobhan, Katerin i Oliver. Brind’Amour ustalił, że Ethan na razie nie przyprowadzi króla Asmunda, gdyż najpierw chciał załatwić sprawy z najbliższymi doradcami oraz z księciem Ashannonem, który wciąż był trochę tajemniczą postacią dla nich wszystkich.
Na początku najwięcej mówili Ashannon i Katerin, Oliver dorzucał zaś szczegóły dotyczące własnych heroicznych czynów.
- Wbrew naszym przewidywaniom avońska flota nie zaatakowała nas na południe od Newcastle - zameldowała Katerin.
Brind'Amour wydawał się zaniepokojony, ale Katerin szybko uśmierzyła jego niepokój.
- Wrogów było o wiele mniej i nie kwapili się do walki, zwłaszcza gdy na czele naszej wschodniej floty znalazły się galery Huegotów - wyjaśniła. - Avończycy pożeglowali na południe, do Gaskonii, i tam poprosili o azyl.
- Który został im przyznany - dodał Ashannon. - Ale nie bez ustępstw.
Oliver chrząknął znacząco i Ashannon oddał mu głos.
- Spotkałem się z moimi rodakami - wyjaśnił niziołek. - Udzielono azylu Avończykom, ale tylko pod warunkiem, że zadeklarują neutralność. Zatem flota Greensparrowa nie bierze już udziału w wojnie.
- Wielce pomyślne wieści - pogratulował mu Brind’Amour. - Wielce pomyślne.
Wszyscy uśmiechnęli się, z wyjątkiem Katerin.
- Słyszałam pogłoskę, że od północy nadciąga pięciotysięczny oddział - powiedziała z powagą.
- Księżna Deanna Wellworth i jej garnizon z Mannington - wytłumaczył Luthien i, słysząc ton jego głosu, Katerin pojęła, iż to nie są wrogowie.
- Deanna jest przyjacielem - zapewnił ją Ashannon. - I co ważniejsze, jest zaprzysięgłym wrogiem króla Greensparrowa.
Spotkanie było udane, pełne optymizmu. Teraz, gdy wokół Car-lisle zaciskał się pierścień oblężenia, Luthien i inni mieli odwagę sądzić, że mogą odnieść zwycięstwo.
Te nadzieje ożywiły się z nadejściem świtu, kiedy do szeregu dołączyli żołnierze Deanny Wellworth.
Tego samego popołudnia pierwsi jeźdźcy, wśród nich Kayryn Kulthwain, nadciągnęli z północnego wschodu, zwiastując nadejście drugiej armii Eriadoru, oddziału, który był teraz większy niż w momencie, gdy opuszczał Ścianę Malpuissant.
Rankiem następnego dnia Brind'Amour miał na polu otaczającym Carlisle pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy, oddziały wspierające rozciągały się na całą szerokość Avon, a żyzne południowe wybrzeże stało otworem dla jego okrętów wojennych.
Pośród eriadorskich sprzymierzeńców znajdował się tylko jeden człowiek o odmiennych zapatrywaniach. Był to huegocki przywódca, z którym należało wreszcie odbyć poważną rozmowę.
Luthien towarzyszył Brind'Amourowi, kiedy król udał się na okręt Asmunda. Młodszy Bedwyr prawie nie zwracał uwagi na wstępne powitanie mocodawców, gdyż patrzył na swojego starszego brata. Ethan podał Luthienowi rękę, ale nie uśmiechnął się, a w jego cynamonowych oczach nie było widać ożywienia. Pomimo iż od tygodni obaj walczyli o tę samą sprawę, Ethan wydał się Luthienowi tak samo oziębły jak w dniu, gdy bracia odnaleźli się na wyspie Colonsey.
Czyżby Ethan nie chciał pamiętać ani przyznać, kim naprawdę jest?
Jednak na rozmowę o osobistych sprawach nie było czasu, bowiem Asmund zaatakował Brind’Amoura niby rozwścieczony niedźwiedź.
- Jesteśmy wojownikami! - ryknął huegocki król. - Lecz mimo to od tygodni przebywamy na spokojnym morzu, a żywność dostarczają nam eriadorskie okręty, które dotarły do wybrzeży Avon!
- Nie mogliśmy ujawnić... - zaczął Brind'Amour, ale Asmund natychmiast mu przerwał.
- Wojownicy! - ryknął znowu barbarzyńca, szukając wsparcia u Torina Rogara, który mu towarzyszył. Zwalisty Rogar skinął głową i chrząknął.
- Nie podnosiłem swojej włóczni od wielu dni - poskarżył się. - Nawet avońskie okręty wojenne oddaliły się od nas i nie chciały z nami walczyć.
Brind'Amour silił się na współczującą minę, ale mając w pamięci baty, które dostawały jego wojska w drodze z Caer MacDonald, taki zapał do walki przejmował go w istocie goryczą. Stary czarnoksiężnik nie żywił wielkiej sympatii do Huegotów i przez chwilę poważnie rozważał spełnienie życzeń Asmunda, czyli wysłanie króla i jego okrutnych wojowników na wysokie mury Carlisle.
- Pożądam bitwy do bólu - rzekł Asmund gorąco.
- Żebyś mógł uzupełnić swoje rezerwy niewolników? - zapytał Luthien bez ogródek. Zauważył ponure miny Brind'Amoura i Ethana i zrozumiał, o co chodzi. Młody Bedwyr miał dość rozsądku, by wiedzieć, że w tej krytycznej chwili należy dbać o podtrzymywanie sojuszu, ale nie mógł już zapanować nad gniewem, jaki budzili w nim Huegoci i Ethan.
Asmund chwycił za rękojeść wielkiego topora przytroczonego do jego pleców, a Luthien położył rękę na rękojeści Ślepego Siepacza.
- Masz czelność? - zaczął Asmund. Przeciął powietrze pięścią. Był to sygnał dla jego zapalczywych żołnierzy, iż spotkanie ma się ku końcowi.
Brind'Amour wstrzymał oddech, ale Luthien nawet nie mrugnął.
- Może Eriador postąpiłby mądrze, pilnując swojego wybrzeża - zagroził Asmund.
- Czy twoje słowo honoru jest tak kruche, że można je złamać kilkoma słowami wypowiedzianymi w gniewie? - zapytał Luthien, dając Asmundowi do myślenia.
Król wyprostował się, podszedł bardzo blisko młodego człowieka i obrzucił go groźnym spojrzeniem. Na Luthienie nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. Nie cofnął się ani o krok.
- Przyjaciele nie boją się wytknąć sobie nawzajem błędów - rzekł młodzieniec z wielką powagą. W chwilę później zdumiał się, gdyż Asmund nagle wybuchnął śmiechem.
- Naprawdę mi się podobasz, Luthienie Bedwyrze! - ryknął król i jego wojownicy rozluźnili się.
Luthien znowu zaczął coś mówić z namaszczeniem i pewnością siebie, ale tym razem Brind'Amour spojrzał na niego tak groźnie, że młody Bedwyr ugryzł się w język.
Na razie sojuszowi nic nie zagrażało i gdy Asmund wydobył z Brind'Amoura obietnicę, iż Huegoci będą mogli poprowadzić atak na fortecę Greensparrowa - obietnicę, którą eriadorski król złożył z wielką radością - Brind'Amour i Luthien odeszli.
- Kiedy załatwimy sprawę z Greensparrowem, zajmiemy się Huegotami - powiedział Luthien, kiedy tylko znalazł się wraz z Brind'Amourem na stałym lądzie i z dala od huegockich uszu.
- Co chciałbyś zrobić? - zagadnął Brind'Amour. - Toczyć wojnę na całym świecie?
- Obiecaj mi, że nie pozwolisz im opuścić Stratton na galerach obsługiwanych przez niewolników - błagał Luthien.
Brind'Amour długo i surowo wpatrywał się w pryncypialnego młodzieńca o poważnym, pełnym determinacji spojrzeniu, którego sędziwy czarnoksiężnik nie mógł zlekceważyć. Ta pryncypialność stanowiła o sile Luthiena. Czyż można było nie chcieć naśladować kogoś takiego?
- Postąpimy z Asmundem jak należy - obiecał Brind'Amour.
Rozdział 29
OBLĘŻENIE CARLISLE
Stali na przednich masztach okrętów wojennych najbliżej Carlisle i na wzgórzach za miastem. Co odważniejsi podjeżdżali na swych koniach niebezpiecznie blisko białych murów, tocząc z obrońcami wojnę na słowa.
- Mamy w polu pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy - mówili, zgodnie z instrukcjami Brind'Amoura i Deanny Wellworth. - W naszych szeregach jest Deanna Wellworth, prawowita królowa Avon. Opuśćcie Greensparrowa, mordercę króla Anathee Wellwortha!
Te słowa słyszeli oblegani mieszkańcy Carlisle codziennie o każdej godzinie. Brind'Amour nie oczekiwał, że Avończycy w obrębie miasta powstaną przeciw własnemu królowi, ale gdy zaczęła się walka, szukał wszelkich sposobów na osiągnięcie przewagi. Sędziwy czarnoksiężnik wiedział, że to wymaga czasu. Armia nie mogła ot tak ruszyć na mury ufortyfikowanej twierdzy, którą było Carlisle.
Wprawdzie doszło do kilku drobnych potyczek, ale dla Eriador-czyków stanowiły one pretekst do przetestowania siły różnych punktów na obwodzie Carlisle. Czołową rolę odgrywali w nich Huegoci Asmunda, ale nawet zapalczywi Isenlandczycy wiedzieli, kiedy zawrócić, toteż po obu stronach nie było wielu ofiar.
Tymczasem czyniono inne, ważniejsze przygotowania. Przede wszystkim stary mag usilnie starał się absorbować Greensparrowa. Eriadorczycy nie mogli sobie pozwolić na to, żeby smok wychodził do nich każdej nocy albo żeby król-mag atakował ich szeregi za pomocą czarodziejskich zaklęć. Dlatego Brind’Amour wziął na siebie odciągnięcie uwagi Greensparrowa, a jednocześnie sprawdzał swoją siłę, moce prastarego bractwa, w konfrontacji z czarnoksiężnikiem wyznającym inne zasady. Przebywając samotnie w namiocie podczas pierwszej nocy oblężenia, Brind'Amour stworzył magiczny tunel łączący jego komnatę z wieżą, która według Deanny należała do Greensparrowa. Tunel ów różnił się od tych, którymi czarnoksiężnik przetransportował Asmunda, Katerin czy Olivera: ten miał za-brać jego duszę na spotkanie z królem-magiem.
Greensparrow był zaskoczony, ale nie dał się zbić z tropu, gdy zobaczył widmową postać starego czarnoksiężnika unoszącą się przed jego tronem.
- Przybywasz z naganą? - warknął król Avon. - Żeby mi powiedzieć, że źle postępuję?
Odpowiedź Brind'Amoura była natychmiastowa. Snop czerwonych iskier zapłonął nie w ciele Greensparrowa, lecz w jego duszy. W chwilę później Greensparrow opuścił swoją cielesną postać, a jego duch skoczył naprzód, w stronę sędziwego czarnoksiężnika. I tak bili się, jak niegdyś Brind'Amour z Paragorem, ale był to tylko pojedynek duchów. Walczyli przez wiele wyczerpujących godzin. Nie zadawali sobie nawzajem poważnych ran, ale wysączali energię. Kiedy Brind'Amour zerwał połączenie następnego ranka, był naprawdę zmęczony i siedział na łóżku ze spuszczoną głową, spoglądając nieprzytomnie.
Deanna znalazła go w tej pozycji.
- Spotkałeś się z nim - domyśliła się od razu.
Brind'Amour skinął głową.
- Jest bardzo silny - potwierdził. - Ale nie w porównaniu z tym, czym byliśmy kiedyś my, członkowie bractwa. Greensparrow doszedł do władzy dzięki zdradzie, ponieważ nie potrafił zdobyć tronu samą mocą. Teraz jest tak samo. Sprawuje rządy twardej ręki, ale nie jest to magiczna ręka, ani nawet ręka jego smoczego wcielenia, ale ręka sojuszników, głównie cyklopów.
- Nie lekceważ jego mocy - ostrzegła Deanna.
- Ależ nie lekceważę jej - odparł Brind'Amour. - Właśnie dlatego udałem się do niego i pójdę tam znowu tej nocy, i jeszcze raz, i jeszcze raz, jeśli będzie to konieczne.
- Czy zdołasz go pokonać?
- Nie tym sposobem - wyjaśnił Brind'Amour - ponieważ odwiedzam go wyłącznie w duchowej postaci. Ale mogę go nieustannie absorbować i męczyć! Ta bitwa odbędzie się na miecze.
Taka perspektywa podobała się Deannie znacznie bardziej niż myśl o toczeniu magicznego boju z Greensparrowem. Przeciw Carlisle sprzymierzyło się pięć armii i nie wyglądało na to, że oblężone miasto może liczyć na posiłki.
W tej sytuacji największą siłą Eriadorczyków byli ich krzaci sojusznicy. Carlisle zbudowano tak, by wytrzymało atak armii, najprawdopodobniej zwykłego oddziału jednookich, ale projektanci nie wzięli pod uwagę wiedzy o budowaniu tuneli posiadanej przez wroga takiego jak brodaci mieszkańcy DunDarrow. Krzaty pracowały niestrudzenie, na zmiany, tak że kopanie nigdy nie było przerywane. Zeszły nisko, tuż pod rzekę, tak aby ludzie w mieście nie usłyszeli odgłosów ich pracy. Ashannon również nie ustawał w wysiłkach; wykorzystywał magię, by chronić krzaty przed wścibskimi oczami Greensparrowa.
Szóstego dnia oblężenia miało miejsce pierwsze ostre starcie, w mniejszym mieście po drugiej stronie wschodniej odnogi Stratton, wypływającej z głównej części Carlisle. Asmund poprowadził atak Huegotów od północy, korzystając z silnego wsparcia kawalerii Siobhan i Jeźdźców Eradoch. Kilkanaście galeonów zaryzykowało ostrzał z katapult z obu brzegów, by podpłynąć do miasta rzeką po zachodniej stronie. Tymczasem Shuglin poprowadził dwa tysiące krzatów wybudowanymi przez nie tunelami. Krzaty wyskakiwały na powierzchnię w rozmaitych punktach strategicznych w obrębie fortecy. Być może najważniejszy był tu fakt, iż krzaci podkop osłabił fundamenty murów.
Północny mur, którego dół został wycięty, zawalił się pod naporem ataku. Zajadli Huegoci i jeźdźcy wdarli się do środka. Luthien, Oliver i Katerin, którzy przedostali się do miasta tunelami, spędzili więcej czasu, oddzielając niewinnych ludzi i wyprowadzając ich w bezpieczne miejsca, niż walcząc, bowiem w gruncie rzeczy niewiele mieli okazji do potyczek. Garnizon z mniejszego miasta uciekł mostami do głównego Carlisle niemal w takim samym tempie, w jakim wkroczyli do niego najeźdźcy. A Greensparrow, który, jak przypuszczano, był zmęczony po nocnych pojedynkach z Brind’Amourem, w ogóle się nie pokazał.
Ten fragment miasta został zdobyty w ciągu godziny i całkowicie zabezpieczony jeszcze przed końcem dnia.
Pętla wokół Carlisle zacieśniła się.
Jeszcze tej nocy Luthien i Oliver przekradli się do Carlisle, używając karmazynowego płaszcza i magicznego haka Olivera, kuli, która zaczepiała się o każdą powierzchnię. Spacerowali po ulicach miasta, które stanowiło siedzibę Greensparrowa. Zapuszczali się do tawern, spotykali się z ludźmi w zaułkach, zawsze szepcząc imię Deanny Wellworth, rozsiewając pogłoski, że armia najeźdźców jest w istocie rzeczy oddziałem powołanym do istnienia przez prawowitą królową Avon.
Na długo przed świtem dwaj towarzysze wydostali się z miasta.
Tymczasem Brind'Amour znowu wysłał swą duszę na spotkanie z avońskim królem, ale rozczarował się, bowiem drogę blokowała bariera odczarowująca podobna do tej, której on sam użył przeciw Resmore'owi i jeszcze raz w zamku w Warchester. Do tego momentu Greensparrow miał wielką ochotę pojedynkować się z sędziwym czarnoksiężnikiem. Brind'Amour uświadomił sobie, że podstępny król już przejrzał ich strategię. Jego zmagania z Brind'Amourem przyczyniły się do zawalenia odcinka po drugiej stronie rzeki. Nie mógł już sobie pozwolić na rozrywki w postaci nocnych pojedynków ze swoim przeciwnikiem.
Mimo wszystko Brind'Amour nie martwił się zbytnio. Teraz lepiej znał swojego wroga, jego mocne i słabe strony. Był pewien, że jego oddziały są zdolne do silnego i zdecydowanego ataku, on zaś, wraz z zaprzyjaźnionymi czarnoksiężnikami, Deanną i Ashanno-nem, skutecznie unieszkodliwi przemęczonego króla Avon.
Zgodnie z tym, co obwieścił Deannie na drugi dzień po rozpoczęciu oblężenia, czekała ich bitwa na miecze, nie na czary.
- Nie może nas zaatakować z drugiego brzegu rzeki, jeśli nasze galeony będą zajmowały kanał - wyjaśnił Brind'Amour podczas spotkania, na którym zamierzano omówić strategię. Odbyło się ono nazajutrz wczesnym rankiem. - A ponieważ będziemy tak blisko jego murów, nie odważy się otworzyć bram miasta i przedrzeć na północ.
- Przedarliśmy się przez mur w ciągu paru minut - dodała Katerin i chociaż jej ocena wydawała się zbyt optymistyczna, została przyjęta bardzo dobrze.
- Czas nam sprzyja - powiedziała Siobhan, uznając, że ta uwaga jest roztropna.
- Czyżby? - zapytała Deanna Wellworth.
- W Carlisle pojawiło się zarzewie buntu - odparł Luthien, zanim Siobhan zdążyła udzielić odpowiedzi. - Oliver i ja znaleźliśmy wielu ludzi, którzy chętnie słuchali historii o prawowitej królowej Avon i o zdradzie Greensparrowa.
- Oczywiście stało się tak tylko dlatego, że jestem bardzo przekonujący - dorzucił niziołek.
Jego uwaga wywołała chichot wszystkich obecnych z wyjątkiem gburowatego Asmunda, który był już coraz bardziej znużony oblężeniem.
- Nie będę siedział w polu i czekał na pierwsze zimowe śniegi - rzekł Huegot.
I rzeczywiście, Asmund i jego żołnierze nie mieli dużo czasu. Czekała ich długa podróż powrotna przez wody, które wraz ze zmianą pory roku robiły się coraz bardziej nieprzyjazne.
Wkrótce wiatry miały wiać na północ, w kierunku przeciwnym niż płynęłyby huegockie galery próbujące wrócić na Isenlandię i Colon-sey, gdzie na członków załóg czekało sporo kobiet i dzieci.
Brind’Amour rozsiadł się wygodnie na krześle i słuchał ożywionej dyskusji. Asmund chciał akcji, podobnie jak Kayryn Kulthwain, a zwłaszcza Bellick, który zapewnił pozostałych, że jeszcze tej nocy zostanie wykonanych co najmniej dwadzieścia podkopów do Carlisle, i że podwaliny kilkunastu kluczowych punktów wzdłuż wschodnich i południowych murów już zostały osłabione.
- Oni myślą, że przyjdziemy od północy i wschodu - zauważył król krzatów, mrugając do Brind'Amoura - ale będą mieli rację tylko w połowie. Jeźdźcy Mannington i Luthiena zamarkują atak z północy, podczas gdy nasze galeony przemieszczą armię na mielizny w delcie rzeki na południe od miasta. Znajdziemy się tam tak szybko, że jednoocy będą jeszcze stali przy północnym murze, zastanawiając się, kiedy wasi ludzie rozpoczną szturm - powiedział do Deanny. - A reszta będzie ich gnębiła od tyłu!
Brind'Amour wiedział, że nie pójdzie aż tak łatwo, ale Bellick w zasadzie miał rację. Sytuacja dojrzała do tego, by zaatakować Carlisle, a gdyby im się nie powiodło, zawsze mogli się wycofać na obecnie zajmowane pozycje i kontynuować oblężenie, atakując miasto osłabione bitwą. Jednak koordynacja poczynań mogła się okazać trudna, gdyż na polu zgromadzono wiele różnych grup. Tak czy owak, król Eriadoru doszedł do wniosku, że wreszcie należy rozpocząć akcję.
- O świcie - rzekł nieoczekiwanie Brind'Amour, uciszając rozmowy i zwracając na siebie uwagę wszystkich. - Nawet przed świtem - poprawił się i umilkł, by lepiej zanalizować plan i emocje tych, którzy na niego patrzyli.
I tak oto, ósmego dnia oblężenia, na godzinę przed świtem zaczęło się. Krzat Shuglin wynurzył się z tunelu i wszedł do spokojnego domu kawałek na wschód od placu Opactwa Carlisle. Na terenie całego milczącego miasta siły Bellicka zajęły wyznaczone pozycje, podczas gdy na równinie na północ od Carlisle pięciotysięczny oddział Deanny Wellworth wraz z pierwszą armią Eriadoru, w której znajdowali się Luthien, Siobhan, Katerin, Oliver i Przeci-nacze, sformował długi i gęsty szereg. Na południe od Carlisle Huegoci stłoczyli się na swoich galerach, gotowi atakować rozwidlenie rzeki, a na wschodzie Kayryn przygotowywała swoich wspaniałych jeźdźców do zdecydowanego szturmu na mosty.
Nadejście świtu obwieścił ryk tysiąca rogów - eriadorskich, huegockich, manningtońskich - tętent koni na północy i na kamiennych mostach na wschodzie oraz okrzyki napierających armii.
Luthien dowodził szturmem z północy, markowanym atakiem, który absorbował uwagę potężnego oddziału jednookich wzdłuż północnego muru Carlisle i dawał krzatom czas na przegrupowanie w obrębie miasta. Południowa ściana Carlisle rozkruszyła się w kilkunastu miejscach, przez które wdarli się Huegoci, a za nimi armia Baranduine. Sama Kayryn prowadziła szturm przez ufortyfikowane mosty.
Przez ponad godzinę zdobyto niewiele terenu. Luthien utknął wraz z oddziałami na północnych polach, nie mogąc znaleźć wyłomu w nietkniętym i dobrze bronionym północnym murze. Na południu Huegoci Asmunda napotkali na zacięty opór już w obrębie murów, a Jeźdźcy Eradoch ponieśli duże straty na wąskich mostach. Wody Stratton zabarwiły się na czerwono; białe mury Carlisle zbryzgała zarówno krew obrońców, jak i najeźdźców.
Przez tę straszliwą godzinę pięciu dowódców, Brind'Amour, Bellick, Deanna oraz Ashannon i pełnomocnik Byllewyn z Gybi obserwowało rozwój wydarzeń z zajętego regionu wschodniego i zastanawiało się, czy nie popełnili błędu.
- Może zlekceważyłem Greensparrowa? - pytał po wielokroć Brind'Amour.
Ale wówczas nastąpił punkt zwrotny bitwy, bowiem krzaty Bel-licka, dowodzone przez mocarnego Shuglina, zdobyły główny dziedziniec i otworzyły na oścież masywne północne bramy Carlisle. Teraz Luthien przystąpił do prawdziwego ataku. Oddziały młodego Bedwyra przedostały się do środka i rozbiegły na wszystkie strony niczym płomienie rozbuchanego ognia.
Greensparrow również obserwował walkę z wysoko sklepionej komnaty w Opactwie Carlisle. W ciągu pierwszej godziny książę Cresis przychodził do niego wiele razy i zapewniał go, iż miasto trzyma się mocno.
Po pewnym czasie cyklop zameldował, że padła północna brama, i Greensparrow zrozumiał, że musi zacząć działać. Odprawił Ćresisa (a jednooki był zadowolony, że może oddalić się od niebezpiecznego i nieobliczalnego tyrana) i samotnie wszedł na schody głównej wieży Opactwa.
Z tej wysokości ujrzał ruinę swojego życia. Walki toczyły się we wszystkich częściach miasta. Północ została utracona, a krzaty pewnie maszerowały na wschód, żeby odblokować most, podczas gdy na ulicach słychać było tętent kawalerii, która zamierzała dołączyć do zaciekłej bitwy pod południowym murem.
- Wszyscy jesteście głupcami - szydził król-mag.
Greensparrow dostrzegł osobliwą grupę jeźdźców. Jego uwagę przykuwał zwłaszcza mężczyzna na błyszczącym, białym ogierze, w łopoczącej na wietrze karmazynowej pelerynie.
- Przynajmniej to - rzekł król i zaczął kreślić rękami półokręgi w powietrzu, dotykając kciuka kciukiem, a potem mały palec małym palcem. Stopniowo zwiększał tempo, by zebrać magiczne moce i raz na zawsze pozbyć się uciążliwego Karmazynowego Cienia.
Jednak zanim zdołał rzucić zaklęcie, uświadomił sobie, że coś podcina mu nogi, a wieża trzęsie się pod wpływem potężnego magicznego ataku.
Spoglądając na wschód, Greensparrow zauważył trzy postacie: starego czarnoksiężnika odzianego w błękitne szaty i dzierżącego dębowe berło, księcia Baranduine i kobietę, która miała być królową. Brind'Amour uderzał w wieżę raz po raz. Ciskał pioruny z berła, żeby zniszczyć fundamenty budowli w której znajdował się Greensparrow. Deanna i Ashannon nie byli tak mocni, ale ze wszystkich sił wspierali wysiłki eriadorskiego króla.
Wieża zachwiała się niebezpiecznie.
Oglądając się za siebie i dookoła, Greensparrow zobaczył, że znalazł się w centrum uwagi. Nawet Karmazynowy Cień i jego poplecznicy wstrzymali szturm, siedzieli na swych wierzchowcach i pokazywali go sobie palcami.
- Wszyscy jesteście głupcami! - wykrzyknął rozwścieczony król. I w tym momencie, w blasku słońca, na oczach tak wielu, król Avon zdemaskował się. Poczuł ból i udrękę, bowiem jego kończyny pękały i rozciągały się, kości zaś łączyły się lub łamały z trzaskiem. Całe ciało swędziało go okrutnie, skóra pękała i zawijała się, a potem twardniała, by utworzyć zielone i czarne łuski. I przestał być Green-sparrowem; ta część jego istoty, która była Dansałlignatiousem, rozłożyła błoniaste skrzydła. W samą porę, bowiem wieża Opactwa Carlisle znowu zatrzęsła się gwałtownie i w końcu runęła.
Wszyscy obecni w mieście, zarówno obrońcy, jak i atakujący, przerwali walkę, by obserwować przewracającą się wieżę, by patrzeć, jak zmieniony w smoka władca krąży w powietrzu nad obłokiem unoszącego się kurzu.
Błękitny piorun przemknął nad rzeką i uderzył w Greensparrowa. Wyjąc z bólu, smoczy król runął w dół. Cyklopi, Huegoci, Eriador-czycy, krzaty - wszyscy padali pod gorejącym oddechem przelatującej nad nimi wielkiej bestii. Ta część potwora, która była Green-sparrowem, najbardziej pragnęła unicestwić Karmazynowego Cienia, a potem skręcić na wschód, pokonać rzekę i otoczyć wrogich czarnoksiężników zabójczym ogniem. Jednak ta część potwora, która była Dansałlignatiousem, nie była zdolna do rozróżnień, zanadto pochłaniał ją bowiem szał zabijania.
I właśnie w tym momencie, gdy przeciw smokowi zorganizowała się obrona, gdy reakcją na każdy jego atak był grad kłujących strzał, gdy galeony wojenne podpłynęły bliżej, aby porazić przelatującą bestię pociskami z katapult, a magiczny ostrzał zza rzeki wzmógł się, król smok zobaczył ruinę i zniszczenia i pojął, iż nadszedł czas na ucieczkę.
Wzbił się w górę po drugiej stronie rzeki, posyłając ostatnią ognistą salwę na budynek, w którym czekali w pełnej gotowości jego główni wrogowie. Deanna Wellworth nie dała się jednak zaskoczyć. Wyczarowała ochronną kulę podobną do tej, której użyła niegdyś do schwytania w pułapkę Mystigala i Theredona na płaskowyżu. I chociaż teren wokół zrobił się nieznośnie gorący, chociaż na twarz Bellicka wystąpiły krople potu, a Byllewyn upadł, nie mogąc złapać oddechu, kiedy król smok odleciał daleko na wschód, okazało się, że nie zdołał zadać nikomu poważniejszych ran.
- Abdykacja! - wrzasnął Bellick. - Już ja wiem, jak rozpoznać uciekającego króla!
Ze łzami w błękitnych oczach Deanna triumfalnie uścisnęła krzata.
Brind'Amour nie był aż tak uszczęśliwiony. Ruszył w wielkim pośpiechu, ponaglając resztę, by udała się za nim. Poprowadził towarzyszy na najbliższy most i użył wszystkich swoich mocy, by usunąć obrońców na drugim jego końcu.
Nie chciał wyjaśnić przyczyn tego pośpiechu, a inni nie ośmielili się zadawać mu pytań.
Daleko na południe od tego miejsca Luthien Bedwyr zdumiał się, gdy Wodny Tancerz przystanął tak gwałtownie, że jadący tuż za nim na Łachmanie Oliver omal nie wylądował na jego grzbiecie. Siobhan i Katerin zatrzymały swoje wierzchowce tuż przed młodzieńcem i obejrzały się na niego z zaciekawieniem.
Nie mógł udzielić im wyjaśnień, gdyż z niewiadomych przyczyn nie potrafił zmusić Wodnego Tancerza do ruszenia w drogę. Błyszczący koń stał całkowicie nieruchomo przez kilka minut i nawet nie zwrócił uwagi na to, iż Łachman gryzie go w ogon.
Potem, pomimo komend Luthiena i gorączkowego szarpania za uzdę, Wodny Tancerz zakręcił się w miejscu i pognał przed siebie, głośno stukając kopytami.
- Jedźcie dalej na południe! - ryknął Luthien, ale przyjaciele nie chcieli go zostawiać, gdyż nie mieli pewności, czy oporny wierzchowiec wiezie go do sojuszników, czy do wrogów.
Jednak niebawem obdarzony wielką siłą Wodny Tancerz przegonił resztę i Luthien odetchnął z ulgą, gdy po skręceniu w jakiś zaułek ujrzał czekającego nań Brind’Amoura. Stary czarnoksiężnik machnął ręką, żeby młodzieniec zszedł z konia, a potem zaczął coś szeptać Wodnemu Tancerzowi do ucha.
- Co? - zapytał Luthien, ale stojąca obok maga Deanna odciągnęła go na bok i potrząsnęła głową.
Nagle Wodny Tancerz zarżał i bryknął, próbując oderwać się od Brind'Amoura. Ten wszakże nie dał za wygraną i, skończywszy rzucać czar na zwierzę, zaczął je uspokajać.
Luthien wybałuszył oczy - tak jak Oliver, który właśnie wprowadził Katerin i Siobhan do zaułka - kiedy boki Wodnego Tancerza nadęły się i wybrzuszyły. Koń przeraźliwie piszczał, zaś Brind’Amour wypowiadał przepraszające słowa i przyciskał do siebie łeb zwierzęcia.
Ale ból minął z chwilą, gdy wybrzuszenia zamieniły się w piękne, pierzaste skrzydła.
- Coś ty zrobił? - zawołał przerażony Luthien, bo chociaż zamieniony w pegaza koń prezentował się naprawdę pięknie, był to przecież Wodny Tancerz, jego ukochany przyjaciel.
- Nie bój się - powiedział do niego Brind'Amour. - Ten czar nie będzie trwał długo i nie zaszkodzi Wodnemu Tancerzowi.
Luthien wciąż był zaszokowany widokiem skrzydlatego konia, ale zaakceptował wyjaśnienie króla, któremu ufał.
- Trzeba go wykończyć tu i teraz - tłumaczył Brind'Amour. - Greensparrow nie może uciec! - Podszedł do boku wspaniałego zwierzęcia, a posłuszny Wodny Tancerz pochylił się nisko, żeby ułatwić mu wgramolenie się na siodło.
- Miasto będzie wkrótce twoje - rzekł Brind'Amour do Deanny. - Tak samo Avon. Mogę przegapić twoje triumfalne wstąpienie na tron, który słusznie ci się należy. Błagam cię, byś nie zapominała, kto ci pomagał.
- Jest wiele krzywd, które trzeba naprawić - odparła Deanna.
- Jeśli nie wrócę, wiedz, że Greensparrow zawsze będzie dla ciebie problemem. Nie spuszczaj wzroku z Saltwash i miej się na baczności!
Deanna skinęła głową.
- Bez względu na to, co stanie się z tobą, obiecuję niepodległość dla Eriadoru - odpowiedziała. - Twoja armia nie pójdzie na północ, dopóki nie zostanie wyznaczony odpowiedni dowódca, król Bellick z DunDarrow bądź Luthien Bedwyr, bądź pełnomocnik Byllewyn z Gybi, bądź Siobhan z elfów Wysokiego Rodu.
Luthien był przerażony, że mówią tak zwyczajnie o tym, iż Brind'Amour może zginąć, ale szybko pogodził się z tą koniecznością. Eriador nie mógł znowu popaść w chaos, bez względu na rozwój wydarzeń. Młodzieniec uświadomił sobie, że wierzy w obietnicę Deanny, iż Avon nie będzie zabiegała o dominację nad jego ojczystą krainą. Jednak zważywszy ostatnie słowa przyszłej królowej, Luthien widział realne zagrożenie. Gdyby Brind'Amour nie powrócił, Eriador mógłby się rozpaść na wiele grup plemiennych. Przewidywał napięcie w stosunkach Kayryn Kulthwain i Bellicka - oboje byli tacy dumni i uparci; w dodatku tych dwoje mogło się jeszcze pokłócić z pełnomocnikiem Byllewynem!
Luthien popatrzył na Brind'Amoura. Dzielny czarnoksiężnik pochylił się nisko i gładził umięśnioną szyję Wodnego Tancerza. Pod wpływem nagłego impulsu młodzieniec podbiegł do swojego konia, omal nie zepchnąwszy Brind'Amoura na kłąb Wodnego Tancerza.
Brind'Amour wyciągnął rękę, żeby go powstrzymać.
- Co masz zamiar zrobić? - zapytał czarnoksiężnik.
- Jadę z tobą - odparł Luthien z determinacją. - To jest mój koń i moje miejsce!
Brind'Amour spoglądał długo i surowo w cynamonowe oczy młodego Bedwyra. Przekonał się, że nie potrafi mu odmówić. Luthien zasłużył sobie na prawo uczestniczenia w tym ostatnim i najbardziej dramatycznym pościgu.
- Jeśli ten koń nie udźwignie nas obu, weź jeszcze jednego - zażądał Luthien. Obejrzał się na Olivera, który siedział na żółtym kucu i był już nieco zdenerwowany. - Łachmana - dodał Luthien.
- Chcesz wyhodować skrzydła na moim ukochanym koniu, żebyśmy mogli pogonić smoka na bagna? - zapytał Oliver z niedo-wierzaniem.
- Tak - odparł Luthien.
- Nie - rzekł z naciskiem Brind'Amour i usłyszał westchnienie ulgi niziołka.
- Wodny Tancerz zabierze nas obu - wyjaśnił Brind’Amour, uspokajając młodzieńca.
- Luthien! - zawołała Katerin O’Hale.
Młody Bedwyr zsunął się z konia i natychmiast podszedł do dziewczyny, żeby mocngją uścisnąć.
- To jest właściwy koniec - powiedział z całkowitym przeko naniem. - To jest kres tego, co zapoczątkowałem, zabijając księcia Morkneya na dachu wieży Ministerstwa.
Katerin zamierzała odwieść go od uczestniczenia w pościgu, napomnieć go, że tak mało o niej myśli, wyruszając w samobójczą pogoń za królem smokiem do jego bagiennej ojczyzny. Ale tak jak Brind'Amour młoda kobieta nie mogła zlekceważyć szczerości w oczach Luthiena i jego przekonanie, że musi doprowadzić rzecz do być może przykrego dla niego końca.
- Bałam się tylko, że odjedziesz, nie pożegnawszy się ze mną - skłamała.
- To nie pożegnanie - poprawił Luthien - tylko pocałunek i moja prośba, żebyś o siebie dbała, aż będę mógł powrócić do ciebie, do krainy królowej Deanny Wellworth.
Jego optymizm wzruszył Katerin, głównie dlatego, że wiedziała, iż Luthien nie jest do końca przekonany, że ma jakąkolwiek szansę powrotu. Mimo wszystko nie mogła go prosić, żeby został. Pocałowała go i przygryzła wargi, zanim zdążyło z nich paść słowo „Żegnaj”.
Potem wspaniała para ruszyła w drogę. Wodny Tancerz był równie silny w locie jak w galopie. Brind'Amour i Luthien wzbijali się wysoko nad ogarniętym walkami miastem, odnotowując postępy swoich sojuszników. Wreszcie zostawili Carlisle daleko w tyle, a w dole pod nimi rozciągały się pola Avon.
Czekało na nich Saltwash.
Rozdział 30
KRÓL SMOK
Kiedy wielki pegaz stanął na skrawku ziemi pokrytym miękką, przetykaną mchem trawą, nastał szary i mglisty poranek. Lecieli całe popołudnie i noc, prosto na wschód, ale nigdzie nie udało im się wypatrzyć pędzącego smoka.
Obawy Luthiena były oczywiste: a jeśli Greensparrow naprawdę nie udał się do Saltwash, lecz tylko wyleciał z Carlisle, żeby odpocząć przed wznowieniem bitwy?
Brind'Amour nie chciał słuchać tych niepokojących przypuszczeń.
- Greensparrow wie, że wszystko jest stracone - wyjaśnił. - Ujawnił się w swojej prawdziwej, ohydnej postaci. Ludność Avon nigdy nie zaakceptuje go jako króla. Nie, ta bestia wróciła do domu, na mokradła.
Chociaż pewność siebie czarnoksiężnika podniosła Luthiena na duchu, to jednak zdawał sobie sprawę, że przedostanie się do siedziby Greensparrowa w poszukiwaniu zbiegłego czarnoksiężnika nie będzie łatwe. Saltwash było rozległym, legendarnym bagnem, a jego nazwa była znana nawet na Eriadorze. Zajmowało jakieś piętnaście tysięcy mil kwadratowych w południowo-wschodniej części Avon. Jeśli chodziło o jego wschodni kraniec, często nie było wiadomo, gdzie kończy się bagno, a gdzie zaczyna Morze Grzbietowe, zaś na zachodzie, gdzie stał teraz Luthien, panował mrok, pełno było trzęsawisk bez dna i groźnych zwierząt.
Luthien nie chciał tam iść; trudno było młodzieńcowi znieść myśl o wejściu na mokradła w poszukiwaniu smoka.
Jednak Brind'Amour był zdecydowany.
- Odpocznij sobie teraz - polecił Luthienowi. - Dysponuję zaklęciami, które pomogą mi zlokalizować smoka, i wzmocnię rzucony czar na Wodnego Tancerza. Odnajdziemy Greensparrowa przed zachodem słońca.
- I co potem? - dopytywał się młody Bedwyr.
Brind'Amour oparł się o skrzydlatego konia, usiłując znaleźć rozsądną odpowiedź.
- Nie chciałem, żebyś ze mną jechał - rzekł cicho po dłuższe chwili. - Nie wiem, czy przydasz mi się w tej walce, i nie wiem, czy zdołam pokonać króla smoka.
- To dlaczego tu jesteśmy, tylko we dwójkę? - zagadnął Luthien. - Dlaczego nie ma nas w Carlisle, żeby dokończyć zadanie, żeby pomóc Deannie odzyskać należny jej tron?
Brind'Amourowi nie spodobał się ostry ton młodzieńca.
- Zadanie nie będzie dokończone, dopóki nie zlikwidujemy Greensparrowa - oświadczył.
- Dopiero co powiedziałeś... - zaczął protestować Luthien.
- Że może nie wystarczyć mi mocy do pokonania króla smoka - dokończył za niego Brind'Amour. Oczy czarnoksiężnika iskrzyły się groźnie. - Uczciwe wyznanie. Ale przynajmniej mogę zranić tę bestię, i to poważnie. Nie, mój drogi przyjacielu, nie można skończyć zadania w Carlisle, dopóki nie uporamy się z prawdziwym źródłem upadku Avon. Moglibyśmy zwyciężyć cyklopowy garnizon i zdobyć poparcie dla Deanny - bez wątpienia to się dzieje i to nawet w tej chwili, gdy my tutaj stoimy - ale co potem? Gdybyśmy zabrali nasze wojska i pomaszerowali z powrotem do Eriadoru, czy Deanna byłaby naprawdę bezpieczna, gdyby Greensparrow czyhał na nią raptem kilkadziesiąt mil dalej na wschód?
Luthienowi zabrakło argumentów.
- Pójdę na bagno jeszcze dziś - oznajmił Brind'Amour. - Może byłoby lepiej, gdybyś zaczekał tutaj albo nawet udał się z powrotem na zachód.
- Pójdę z tobą - odparł bez wahania Luthien. Wypowiedziawszy te słowa, pomyślał, ile ma do stracenia. Pomyślał o Oliverze i Siobhan, swoich drogich przyjaciołach, o Ethanie i możliwości nawiązania normalnych braterskich stosunków, lecz nade wszystko o Katerin. Jak bardzo za nią tęsknił w tej chwili! Jak bardzo pragnął jej ciepła w tym zimnym, mrocznym miejscu! Jednak żadna z dobrych myśli o tym, jakie mogłoby być jego życie, gdy już będzie po wszystkim, nie zmieniła decyzji młodego Bedwyra. - Uczestniczymy w tym razem od samego początku - powiedział, kładąc rękę na ramieniu sędziwego czarnoksiężnika. - Od chwili, gdy uratowałeś Olivera i mnie, zgarniając nas z drogi, gdy posłałeś mnie do legowiska Balthazara, bym odzyskał twoje berło, i od chwili, gdy dałeś mi karmazynowy płaszcz.
- Odkąd zacząłeś rewolucję w Montfort - dodał Brind'Amour.
- Caer MacDonald - poprawił go Luthien, uśmiechając się.
- I odkąd zabiłeś księcia Morkneya - ciągnął Brind'Amour.
- I teraz skończymy to - oznajmił stanowczo Luthien. - Razem.
Odpoczywali w milczeniu przez zaledwie kilka godzin. Byli tak zdenerwowani, że nie mogli usiedzieć w miejscu. Nerwowość udzieliła się nawet Wodnemu Tancerzowi. W końcu ostrożnie podeszli na bagna. Brind'Amour wydał niski, dźwięczny pomruk, posyłając go w omszałe cienie, a potem nasłuchiwał ech, dźwięków, które mogła zniekształcić obecność potężnej siły magicznej.
Saltwash szybko zamknęło się za nimi, pochłaniając ich i kradnąc światło dnia.
Luthien czuł, jak błoto przecieka do jego butów, słyszał wściekłe posykiwania otaczających go bagiennych stworów, czuł ukąszenia komarów. Z lewej strony brązowa woda zmarszczyła się i wynurzyła się z niej jakaś wielka istota, której nie potrafił zidentyfikować.
Młody Bedwyr skoncentrował się na tym, co było przed nim, na plecach Brind'Amoura, i starał się nie myśleć o tym stworze.
Walki w Carlisle trwały całą noc. W mieście nie istniały już dające się wyróżnić szyki obronne, tylko grupki upartych żołnierzy, którzy stawiali opór do ostatka. W większości byli to jednoocy, którzy zresztą kontynuowali walkę głównie dlatego, że wiedzieli, iż ludność Avon nie okaże im zbytniej litości po dwudziestu latach brutalnego traktowania. Jednoocy stanowili elitarną milicję Greensparrowa, byli egzekutorami i poborcami podatków. Teraz, gdy król ukazał się poddanym w smoczej postaci i nie było go w mieście, cyklopi mieli się stać kozłami ofiarnymi, winnymi całego nieszczęścia, jakie sprowadził Greensparrow na swój lud.
Nie wszyscy obywatele Carlisle opowiedzieli się za nową królową. Co to, to nie. Większość powróciła do swoich domów, nie chcąc się mieszać do niczego, i chociaż wielu poddało się, a nawet zaofiarowało, iż będą walczyć u boku Eriadorczyków; całkiem spora liczba nadal stawiała opór niepohamowanym Huegotom, zwłaszcza w południowych dzielnicach Carlisle.
Oliver, Siobhan, Katerin i wielu innych, którzy przybyli z Caer MacDonald, mieli wrażenie, że oglądają powtórkę z rewolucji w Montfort, tyle że na znacznie większą skalę. Troje towarzyszy widziało już ten sam rodzaj walki od budynku do budynku i chociaż zostali rozdzieleni tej nocy, wiedzieli, jaki będzie rezultat walk, i rozumieli ich dalekosiężne konsekwencje. Dlatego Oliver nie był zaskoczony, gdy galopując na Łachmanie przez główną bramę Opactwa Carlisle, zobaczył, iż w środku są już Siobhan i Katerin, każda na czele własnego oddziału żołnierzy, którzy bili się z jednookimi. Promienie porannego słońca sączyły się do słabo oświetlonej katedry, wciskały przez liczne wyrwy w murze półkolistej apsydy, gdzie wieża uległa zawaleniu.
- Jakże się cieszę, że postanowiłeś dołączyć do nas! - zawołała Katerin do niziołka, gdy przecwałował obok niej na kucu, który z głośnym tętentem pokonywał główną nawę.
Oliver gwałtownie zatrzymał Łachmana, który ślizgał się jeszcze kilka metrów po gładkiej kamiennej posadzce.
- Nie możemy pozwolić, żeby zajmowali katedrę - oznajmił. Właśnie takie rozumowanie sprowadziło tutaj Katerin, Siobhan i wielu innych wojowników. Mieli rację. W całym Carlisle, podobnie jak w każdym większym mieście Morza Avon, katedra była najlepszym punktem obronnym. Gdyby pozwolono większemu oddziałowi cyklopów wycofać się do Opactwa Carlisle, najeźdźcy potrzebowaliby wielu tygodni, żeby ich stamtąd wywabić, a na dodatek ów wysiłek byłby okupiony dużymi stratami.
Ale dowódcy armii rozumieli te zależności, toteż wydawało się mało prawdopodobne, by jacyś cyklopi zdołali znaleźć tu schronienie. Przecinacze Siobhan zajęli triforium i z tego podwyższenia już zasypywali bestie znajdujące się w nawie gradem strzał, skutecznie ich dziesiątkując. Oddział Katerin zdobył dwie trzecie ławek w głównej nawie. Zajęty został również północny transept, na prze-dzie i po lewej stronie od pozycji Olivera. W południowym transep-cie obrona załamywała się; przerażeni jednoocy wybiegali drzwiami i rozpraszali się na ulicach miasta.
- Za mną! - krzyknął Oliver. Spiął Łachmana do galopu i skoczył w tłum cyklopów. Kilkunastu jednookich rozpierzchło się, ale wiele bestii utrudniało niziołkowi przejazd. Rapier Olivera zabłysł po lewej stronie; jego właściciel wraził go którejś bestii w ślepię, a potem zamachnął się w prawo i rozciął drugiemu wrogowi policzek.
Jednak Oliver zdał sobie sprawę, że jego wołanie zaskoczyło towarzyszy i że wysforował się tak bardzo, iż nie może liczyć na szybkie wsparcie.
- Mogę się mylić - wybełkotał niziołek, energicznie parując ciosy, usiłując ochronić siebie i swego kuca. Cyklopi czepiali się wszystkiego, czego można było się uchwycić. Chcieli przytłoczyć jeźdźca i jego wierzchowca. Z ławek za plecami Olivera wyłonili się inni jednoocy. Odcięli tych, którzy starali się przyjść niziołkowi z pomocą, między innymi Katerin.
- Och, biada mi! - jęknął Oliver, ale przypomniał sobie, że Siobhan go obserwuje, i że najważniejszą rzeczą jest nie umrzeć jak tchórz. - Ale w chwili, gdy składam ofiarę, muszę śpiewać - oznajmił. Jak powiedział, tak też zrobił. Stara gaskońska pieśń traktowała o heroicznych czynach i wojennych łupach.
Miasto zajmujemy, a potem plądrujemy,
Walczymy dla dam
Których słodkie ciernie pobudzają nas,
Walczymy dla dam.
Więc częstujemy kopniakami, walimy i dźgamy,
Walczymy dla dam.
A gdy rany nam dokuczają,
one własne koszule do nich przykładają!
Walczymy dla dam.
Walczymy dla dam!
Zdejmijcie ubrania, żeby nasze dziury pozaslaniać!
Och, zróbcie to, piękne damy
A potem niech każda zmyka przed nami,
bo to my dziś jesteśmy zwycięzcami!
Uganiamy się za nagimi, pięknymi damami!
Kiedy skończył, wrzasnął i pochylił się gwałtownie, gdyż w powietrzu wokół niego nagle rozległo się brzęczenie. Przez chwilę Oliver myślał, że znajduje się w roju pszczół. Kiedy w końcu zorientował się, że to świszczące tuż obok strzały, nie był szczególnie pocieszony!
Ale szum skończył się równie szybko jak zaczął, a nacisk cyklopów na Olivera i jego kuca znacznie osłabł. Właśnie wtedy do niziołka doskoczyła Katerin, żeby go złajać za głupi atak.
Oliver prawie nie słyszał jej przemowy. Spojrzał w górę, na triforium, a raczej na Siobhan i jej elfy Wysokiego Rodu, z których większość już przesuwała się dalej, by znaleźć sobie następny ważny cel.
Oliver uchylił swego wielkiego kapelusza, ale Siobhan nie uśmiechnęła się.
- Moi przyjaciele, oni nie strzelają tak dobrze! - wrzasnęła, naśladując gaskoński akcent Olivera.
Oliver spojrzał na nią z niepokojem.
- Usłyszała twoją piosenkę - zauważyła sucho Katerin. - Myślę, że kazała im cię ustrzelić.
- Ach - zauważył niziołek, ponownie uchylając kapelusza i uśmiechając się jeszcze szerzej.
- Gaskońska świnia - rzekła Katerin i odwróciła się, parskając głośno.
- Ale ja jestem taki ranny! - nagle zaskomlał Oliver, tak że Katerin znowu okręciła się na pięcie. - Mogę użyć twojej koszuli do obandażowania swoich ran?
Katerin O'Hale miała okazję podziwiać wielki kunszt jeździecki niziołka, bo gdy z miną nie wróżącą nic dobrego zrobiła jeden krok w jego stronę, przesunął Łachmana na bok i zmusił go do wskoczenia na wąską drewnianą ławkę. Kuc popędził przed siebie, nie tracąc równowagi nawet na chwilę.
Katerin bezradnie spojrzała na Siobhan i obie uśmiechnęły się od ucha do ucha, myśląc o wyczynach filigranowego przyjaciela.
I znowu zajęli się walką. Jednookich dobijano na najniższym poziomie katedry, zabezpieczając nawę, transepty i to, co zostało z apsydy. Wkrótce zdobyto również bliźniacze wieże frontowe, ale przedtem jednoocy zdołali dokonać wyłomu. Grupą tą dowodził wielki, straszliwy cyklop, odziany po królewsku i dzierżący pięknie wykonany pałasz. Książę Cresis brnął przez półkolistą apsydę na wschodnim krańcu katedry, a potem skręcił w południowy transept. Kiedy przekonał się, że tę drogę blokuje ściana eriadorskich obrońców, gwałtownie skręcił na wschód, wąskim korytarzem, który prowadził do sprytnie zamaskowanych drzwi w ścianie po lewej stronie. W ten sposób Cresis wraz z dwudziestoma towarzyszami dotarł do katakumb.
- Zrzucić po schodach płonące wiązki - podsunął któryś Eriadorczyk. - Wykurzymy ich stamtąd albo zginą - niech sami wybierają!
Inni poparli ten pomysł, ale Siobhan miała zastrzeżenia. Dowódcą bandy jednookich okazał się książę Cresis i kobieta półelf nie była pewna, czy ta bestia powinna mieć choćby najmniejszą sposobność ucieczki.
- Być może istnieje drugie wyjście z katakumb - rozumowała. - Nie możemy pozwolić, żeby taki silny cyklop wymknął się z powrotem na ulice Carlisle.
- Czy ktoś chciałby iść za tymi bestiami do ciemnych katakumb? - zapytał bezceremonialnie inny żołnierz.
Zaczęto przywoływać krzaty, ale Siobhan nakazała ciszę.
- Nie mamy czasu, żeby znaleźć ludzi Bellicka - wyjaśniła. - Ja idę.
Dwudziestu elfów Wysokiego Rodu natychmiast ustawiło się za nią w szeregu.
- Nie chcę zostawiać mojego wybornego konia - jęknął Oliver, ale on również podszedł do Siobhan, a jednocześnie zrobiła to Katerin.
- Cztery na trzy! - zarządziła Siobhan i dwunastka łuczników zajęła pozycje przed zamkniętymi drzwiami, cztery rzędy po trzy osoby w każdym. - Nie czekajcie, aż coś zobaczycie - wyjaśniła kobieta półelf i skinęła głową na dwóch żołnierzy stojących obok drzwi.
Mężczyźni policzyli do trzech i otworzyli drzwi na oścież, po czym błyskawicznie odskoczyli, wpuszczając do środka pierwszy szereg elfów Wysokiego Rodu. Poturlali się na boki, gdy tymczasem pierwszy szereg dotarł do końca pomieszczenia i nałożył kolejne strzały na cięciwy, a drugi wypuścił pierwszą serię strzał. Potem zaatakował trzeci i czwarty szereg, a potem znowu pierwszy i tak wystrzelono dwie serie. W sumie o kamienne ściany i schody odbiły się dwadzieścia cztery strzały.
Oliver i Katerin dostali lampy, ale Siobhan powiedziała im, żeby nie podkręcali światła.
- W ciemności elfy Wysokiego Rodu walczą lepiej niż jednoocy - tłumaczyła. Potem w milczeniu przypatrywała się uważnie dwojgu swoich przyjaciół, którzy nie należeli do elfiej rasy.
- Schodzimy tam razem z tobą - oświadczyła Katerin z determinacją, ucinając dyskusję, zanim zdążyła się rozpocząć. I poszli wszyscy troje - łącznie osiem rzędów żołnierzy. Kroczyli powoli i ostrożnie po chropowatych, nierównych schodach.
Minęli kilkunastu martwych cyklopów, pechowy pierwszy szereg obronny, który wziął na siebie główny impet elfiego ataku. Potem zeszli na niższy poziom.
Lampa Olivera wydawała się tutaj bardzo malutkim przedmiotem. Sufity były niskie. Katerin i niektóre wyższe elfy musiały się pochylić, żeby nie porozbijać głów. Masywne, sklepione przejścia opadały jeszcze niżej. Kamienne płyty, które je tworzyły, były tak grube, że cały obszar, zbudowany z myślą o podpieraniu ogromnej katedry, przypominał jeden wielki, zawiły labirynt.
Przyjaciele usiłowali trzymać się razem, ale często byli zmuszani iść gęsiego. W każdym sklepionym przejściu istniały cztery możliwości skręcenia, a posadzka była tak nierówna, że nawet gdy przebywało się w tym samym szeregu co przyjaciel, mógł on pozostawać niewidoczny. Światło lampy w niewielkim stopniu rozpraszało gęsty mrok, z sufitów zwisały nisko grube pajęczyny, a sklepienia były liczne i przytłaczające.
- Właśnie tam stało stare Opactwo - domyślił się Oliver, Mówił cichym głosem, który dodatkowo tłumiły pajęczyny i kamienne zapory. - Wybudowali katedrę tuż nad nim. - Mówiąc te słowa, minął róg i znalazł się na wyżej położonym odcinku posadzki. Trzy albo cztery nadgryzione zębem czasu stopnie prowadziły do kamiennej skrzyni, ołtarza albo może krypty. Oliver nie miał pewności, co widzi przed sobą. Odwrócił się, żeby zapytać Siobhan o zdanie, i wtedy uświadomił sobie, że jakimś sposobem oddalił się od reszty towarzyszy.
- Naprawdę wolę mieć nad głową niebo - szepnął niziołek.
- Jednooki! - zawołał ktoś w oddali. Krzyk rozniósł się echem, po którym zabrzmiał szczęk stali i gardłowe chrząknięcie. Po chwili jakiś elfi głos oznajmił: - Oni wciąż tu są!
- Siobhan! - zawołał cicho Oliver, starając się za wszelką cenę zawrócić. Przeszedł przez sklepiony korytarz, ale droga rozwidlająca się we wszystkich kierunkach wydawała się taka sama.
- W lewo, w prawo, może środkiem, resztę niechaj diabeł kopnie - wyrecytował Oliver, wyciągając rękę we wszystkie strony. Potem, zgodnie z gaskońską tradycją, poszedł ostatnią drogą, która wypadła na „resztę niechaj diabeł kopnie”.
Znowu usłyszał odgłosy bitwy; były to indywidualne potyczki, nic na dużą skalę. Cyklopi rzeczywiście tu byli, chowali się oddzielnie, szykując zasadzki.
Oliver poszedł w lewo przy następnym nisko sklepionym łuku. Wydawało mu się, że rozpoznaje foyer wejścia. Minął róg z uśmiechem na ustach, spodziewając się, że zobaczy tylko schody prowadzące do głównego poziomu katedry.
W światłe jego lampy natychmiast ujrzał dwie postacie, zbyt małe, żeby być elfami, i zbyt szerokie jak na Katerin.
Niziołek pisnął i dźgnął powietrze rapierem, a jednocześnie usiłował postawić lampę na podłogę, żeby móc dobyć lewaka. Pomyślał, że cienkie ostrze z pewnością dosięgnie najbliżej stojącego wroga, ale ten uchylił się sprytnie, płynnym ruchem, zachowując idealną równowagę i grację wytrawnego wojownika.
Oliver pomyślał, że zaraz umrze, ale kiedy wróg podszedł bliżej, okazało się, że ma opaloną, rumianą skórę, a nie szarawą jak cyklopi. W dodatku miał dwoje oczu - cynamonowych oczu.
- Luthien - zaczął Oliver, ale od razu umilkł, gdyż zorientował się, że popełnił błąd.
- Uważaj z tą klingą, głupcze! - warknął Ethan Bedwyr, energicznie odpychając na bok rapier, którym wciąż wywijał niziołek.
- Co ty tu robisz?
- Powiedziano mi, że weszła tu Katerin - odparł cicho Ethan. - Obiecałem mojemu bratu, że będę jej pilnował.
Na twarzy Olivera pojawił się chytry uśmieszek.
- Twojemu bratu? - zagadnął.
Ethan nie miał czasu na gry słowne. Pokazał dwóch innych huegockich towarzyszy, którzy wciąż przebywali na schodach. Dał im do zrozumienia, że powinni pójść w prawo, a potem ruszył naprzód z najbliżej stojącym kompanem.
Oliver pochylił się, żeby zabrać lampę i zatknąć lewak za pas. Znowu był sam. Zerknął na schody. Kusiło go, żeby się wycofać, ale usłyszał inny krzyk gdzieś w oddali, i rozpoznał ten głos.
Siobhan i jeden elf Wysokiego Rodu pokonali kilkanaście stopni i zeszli do ostrego zakrętu, zostawiając innych żołnierzy daleko za sobą. Odważyli się podczołgać pod drzwi o powierzchni nie przekraczającej trzech stóp kwadratowych, tak malutkich, że z trudem przecisnąłby się przez nie cyklop słusznej postury. Tunel za nimi nie był wiele większy, toteż oboje pochylili się nisko, a momentami musieli nawet się czołgać.
Mrok był zbyt gęsty nawet jak na bystre oczy elfa Wysokiego Rodu, dlatego Siobhan musiała zapalić podręczną lampę, a raczej malutką latarnię, której często używała dawnymi czasy, gdy włamywała się do domów w kontrolowanym przez Morkneya Montfort.
Dała swojemu towarzyszowi znak, żeby ruszył w drogę.
Wreszcie wyszli na wyżej położony teren, gdzie mieściły się najstarsze katakumby w całej katedrze. Przy każdej ścianie były widoczne otwarte krypty, a w nich porozrzucane resztki szkieletów pierwszych kapłanów i opatów Carlisle, a może i z całego archipelagu Wysp Morza Avon. Większość leżała na wznak, ale niektóre, w bardziej ozdobnych kryptach, były usadowione na kamiennych tronach.
Siobhan bardzo się starała uspokoić oddech, gdy ujrzała obok siebie prastare zwłoki, siedzące dumnie i prosto od wielu stuleci, tyle że czaszka znajdowała się na podłodze, prawdopodobnie padając ofiarą szczurów, których kości również leżały teraz w tym miejscu śmierci. Kobieta półelf oderwała wzrok od makabrycznego widoku i zobaczyła, że jej towarzysz mocno wyrżnął głową w sklepienie kolejnego łuku.
- Ostrożnie - szepnęła Siobhan, ale potem krzyknęła, gdyż jej kompan odwrócił się i upadł.
Mimo nikłego światła podręcznej lampy Siobhan zobaczyła jaskrawoczerwoną krew tryskającą z piersi elfa, która została rozcięta od pachy aż po rdzeń kręgowy.
Naprzeciwko Siobhan stał okrutny cyklopowy książę, a z jego bajecznego pałasza skapywała elfia krew. Wykrzywiona twarz Cresisa obiecywała śmierć.
Najpierw był pojedynczy krzyk w oddali, ale z każdą chwilą wrzaski stawały się częstsze, w miarę jak łowcy natrafiali na chowających się jednookich. Ale niziołek był teraz skoncentrowany jak nigdy. Jego umysł, jego dusza uchwyciły się tego jednego krzyku i kiedy pędził co sił w nogach, odważywszy się podkręcić płomień lampy, żeby lepiej widzieć szczeliny w nierównej podłodze, miał wrażenie, że labirynt przed nim sam się porządkuje.
W pewnym momencie przystanął i wbił rapier w pośladek walczącego cyklopa. Widząc, że to pchnięcie zdekoncentrowało bestię tak bardzo, iż jego elfi oponent uzyskał przytłaczającą przewagę, Oliver pobiegł dalej.
Minął jeden luk, nawet nie patrząc na boki. Odtwarzając w umyśle tamten krzyk, podążał za instynktem i za głosem serca.
Katerin wypatrzyła go i zawołała, a potem ruszyła za nim, podobnie jak Ethan i Huegot.
Jednak w ciasnym korytarzu nie mogli dogonić Olivera. Dotarli na poobijane, nierówne stopnie, które prowadziły w dół, zaraz po tym jak niziołek wszedł do małego otworu u podnóża schodów.
Tylko szczęk stali upewnił ich, że poszli we właściwym kierunku.
Siobhan była jednym z najlepszych łuczników na całych Wyspach Morza Avon. Książę Cresis przekonał się jednak wkrótce, że i mieczem władała nieźle.
Jednooki myślał, że zaskoczył kobietę półelfa, dlatego od razu zadał pchnięcie, mierząc prosto w jej serce.
Siobhan natychmiast uchyliła się i nieco zepchnęła brzeszczot krótkim mieczem. Cyklop chybił, a Siobhan odwzajemniła atak z szybkością błyskawicy, obracając nadgarstek tak, aby ukośnie rozciąć odrażającą gębę Cresisa.
Bestia ruszyła do tyłu, potknęła się o kamienny blok i wpadła na szerszy odcinek korytarza, tam, gdzie stał najstarszy ołtarz wiekowego Opactwa.
Siobhan szybko ruszyła w pościg, usiłując wykorzystać przewagę, ale kamienny blok przeszkodził również i jej, dlatego jednooki miał czas na przygotowanie obrony.
- Książę Cresis? - zagadnęła szyderczo Siobhan.
Cresis prychnął, nie wysilając się na odpowiedź.
- Daję ci szansę kapitulacji - rzekła Siobhan, modląc się w duchu, żeby ten silny cyklop uwierzył w jej blef. - Miasto jest nasze. Nie masz dokąd uciec.
- W takim razie umrę, trzymając w jednej ręce miecz, a w drugiej twoją głowę - obiecał jednooki i ruszył do ataku.
Pałasz błysnął z prawej strony, potem z lewej i jeszcze raz z lewej. Bestia ujęła broń w obie ręce, żeby rozpocząć decydujący atak. Siobhan sparowała cios i uskoczyła. Uchyliwszy się przed trzecim ciosem, nagle ustawiła broń płazem nad głową. Zamierzała odeprzeć pałasz i zepchnąć go w bok, a następnie ruszyć naprzód, do zwarcia, i wykorzystać przewagę w postaci o wiele krótszego miecza.
Uderzenie Cresisa było zbyt mocne, by można przeprowadzić taki manewr. Siobhan poczuła, że jej nogi dosłownie uginają się pod siłą cyklopowego ciosu z góry. Mimo wszystko cienki brzeszczot wytrzymał. Odparła atak tuż przy swojej głowie i potoczyła się na bok, dwukrotnie szybko dźgając przeciwnika, dzięki czemu zraniła go lekko w biodro.
Cresis roześmiał się na widok małej rany i błyskawicznie ruszył za Siobhan. Co chwilę zadawał pchnięcia mieczem. Siobhan miotała się w rozpaczliwym tańcu, byle tylko nie znaleźć się w jego zasięgu. W pewnym momencie wyrżnęła o kamienny blok, który kiedyś służył jako ołtarz. Cresis myślał, że dała się złapać, toteż rzucił się naprzód.
Siobhan weszła na sięgającą jej do uda płytę, zachowując idealną równowagę. Po chwili spadła z drugiej strony i runęła jak długa na posadzkę, gdy tymczasem cyklopowy pałasz świsnął nad nią w powietrzu.
Cresis wskoczył na kamień, ale zwinnej kobiety półelfa już tam nie było. Zdążyła dźwignąć się na nogi. Natychmiast odwróciła kierunek ataku, odzyskując inicjatywę, i wepchnęła krótszy miecz w pachwinę bestii, potem zaś wykonała cięcie do góry, tak że skierowany w dół pałasz Cresisa nie mógł zablokować ciosu.
Cyklop cofnął się z głęboką raną w podbródku. Jego pękaty nos został prawie rozcięty na pół.
Siobhan mogła znowu zachęcić przeciwnika do kapitulacji, a on być może by się zgodził, lecz w tym momencie była już za bardzo podekscytowana walką. Zaatakowała z furią i znowu udało się jej trafić - tym razem zagłębiła miecz w lewym ramieniu bestii i podeszła tak blisko Cresisa, że nie mógł oderwać rąk od tułowia.
Ten stan rzeczy trwał jednak tylko chwilę, bowiem Cresis zawył z bólu i z całej siły (a miał jej niemało) pchnął Siobhan, tak że cofnęła się o kilka metrów. Jakoś udało jej się nie stracić równowagi i była gotowa do odparcia następnego ataku, który odbył się według dobrze znanego schematu.
W prawo, w lewo, znowu w lewo, a potem w dół, ale tym razem miecz dzierżyła tylko jedna ręka.
Siobhan sparowała cios, odskoczyła do tyłu, wciągnęła brzuch, a potem uchyliła się przed trzecim pchnięciem i przystąpiła do zdecydowanego natarcia, widząc, że Cresis trzyma pałasz tylko jedną ręką.
Brzeszczoty zderzyły się z głośnym szczękiem. Siobhan wykręciła ciało, wkładając w to mnóstwo siły. Potem zrobiła krok w przód, triumfalnie uśmiechając się, bowiem pałasz chybił celu.
Światło stało się bardziej intensywne, gdy Oliver wszedł do pomieszczenia. Zobaczył swoją ukochaną w zwarciu z potężną, odrażającą bestią. Miecz Cresisa był wyciągnięty w bok i nieruchomy, lecz z jakiegoś powodu brzeszczot nadstawiony przez Siobhan również nie zmierzał ku jednookiemu.
Oliver zrozumiał, dlaczego tak jest, gdy Siobhan zsunęła się z piersi cyklopa, a raczej z jego lewej ręki, w której znajdował się zakrwawiony sztylet.
Siobhan zdołała spojrzeć na Olivera. Jej miecz upadł z głuchym szczękiem, a zaraz potem ona także runęła na posadzkę.
Oliver nie miał szans w konfrontacji z Cresisem. Potężny jednooki nie odniósł poważniejszych ran. Mimo to w tej strasznej chwili niziołek nawet nie myślał o odwrocie. Krzyknął do swojej ukochanej i skoczył naprzód. Wywijał rapierem z taką furią, że Cresis nie mógł rozróżnić poszczególnych manewrów i kilka razy został boleśnie ugodzony w przedramię, gdy próbował zablokować ciosy mieczem.
Cyklop usiłował opanować sytuację, ale rozwścieczony niziołek nie zwalniał tempa ofensywy. Dźgał i dźgał w niepohamowanym gniewie, uderzał lewakiem w pałasz, w pewnym momencie nawet zakleszczył brzeszczot poprzeczką rzeźbionego sztyletu, chociaż nie był dość silny, by złamać broń przeciwnika albo wyrwać ją z jego potężnego uścisku.
Mimo wszystko to Cresis, a nie Oliver, cały czas się cofał. Kiedy cyklop zbliżył się do płyty ołtarza, niziołek dostrzegł szansę dla siebie. Wskoczył na górę i teraz Cresis musiał ciężej pracować, by odpierać jego ciosy, bowiem rapier znalazł się niebezpiecznie blisko już pociętej twarzy cyklopa.
- Jesteś taki ohydny! - naigrawał się niziołek z niekłamaną pogardą. - Nawet pies nie chciałby się z tobą bawić, chyba że przytroczyłbyś sobie do tłustego brzucha kawał mięsa!
- Zjadłbym tego psa! - odparował Cresis, ale powstrzymała go kolejna nie kończąca się seria pchnięć.
Cresis nie był ostatnim głupcem; uświadamiał sobie, że gniew niziołka jest zbyt duży. Gdyby zdołał go zmusić do nieustannych wypadów, do zaciekłego wywijania bronią, niziołek wkrótce na pewno opadłby z sił.
Dlatego bestia odparowała cios i odsunęła się od ołtarza, lecz natychmiast wybałuszyła swoje jedyne ślepię, zdumiona lecącym ku niej wirującym lewakiem. Cyklop podniósł rękę i zablokował sztylet, ale to nie był jedyny skierowany na niego atak, bowiem Oliver pobiegł na krawędź płyty ołtarza i rzucił się na wroga.
Cresis znowu zawył z bólu. Przedramię, w którym tkwił sztylet, piekło jak ogień. Usiłował ustawić pałasz w taki sposób, żeby zahaczyć lecącego niziołka, ale uszkodzone i napięte mięśnie spowolniły jego reakcję.
Oliver wyrżnął w niego z całej siły, lecz z mizernym skutkiem, bowiem ważący jakieś sto pięćdziesiąt kilo cyklop zrobił tylko malutki krok w tył. To jednak nie miało znaczenia, gdyż Oliver doskoczył do niego z nadstawionym rapierem.
Niziołek przywarł do pękatej piersi Cresisa tak mocno, że wyglądał jak małe dziecko, które nie chce się oderwać od swojego ojca. Wszelako rapier trafił dokładnie tam, gdzie powinien trafić: wbił się w grubą szyję Cresisa prawie po rękojeść.
Cyklop zaczął się dławić. Z ust i z gardła buchnęła mu krew. Trzymał się mocno i jeszcze próbował zadusić Olivera, jednak jego uścisk po chwili nieuchronnie zelżał, bowiem płuca dyszącej bestii wypełniły się jej własną krwią. Powoli Cresis osunął się na kolana. Oliverowi udało się wyrwać, dzięki czemu uniknął zadanego ostatkiem sił ciosu pałasza.
Cresis był już na czworakach. Ciężko sapał, próbując zmusić płuca do przyjęcia powietrza.
Oliver nie zwracał już uwagi na bestię. Pobiegł do swojej ukochanej. Podłożył jej rękę pod głowę, a jego druga dłoń natychmiast powędrowała do krwawiącej rany w piersi Siobhan.
W tym momencie do pomieszczenia wgramolił się Ethan, tuż za nim zaś Katerin.
- Och, moja ukochana - usłyszeli jęk niziołka. - Nie umieraj!
- Nie możemy iść w tym kierunku - poinformował Luthiena Brind'Amour.
Młody Bedwyr rozsunął zarośla, by dołączyć do czarnoksiężnika, i przekonał się, że z trzech stron otacza ich płaska tafla wody.
Spędzili prawie pół godziny, wędrując przez gęste i mylące chaszcze do końca półwyspu.
Luthien miał już zasugerować powrót, ale milczał, gdy tymczasem kroczący za nim Brind'Amour intensywnie wpatrywał się w Wodnego Tancerza.
- Rumak wypoczął - oznajmił czarnoksiężnik. - Polecimy.
Luthien nie sprzeczał się z nim. Czuł się fatalnie. Nogi miał mokre i obolałe, skóra na głowie swędziała go od niezliczonych ukąszeń, a w dodatku był na skraju wytrzymałości nerwowej, i chociaż nie zaatakował ich żaden potwór, młodzieńcowi wydawało się, że każdy cień w Saltwash ukrywa jakąś złowieszczą bestię.
Dlatego z ulgą odetchnął i zaczerpnął świeżego powietrza, gdy przedarli się przez mokry gąszcz. Przez jakiś czas mrużył oczy, żeby przywyknąć do oślepiającego słońca, które niekiedy przebijało się przez pędzące w górze gęste chmury. Logicznie rzecz biorąc, Luthien zdawał sobie sprawę, iż tu grozi im większe niebezpieczeństwo niż na bagnach. Gdyby Greensparrow zechciał spojrzeć na niebo nad swoją mroczną rezydencją, z łatwością by ich dostrzegł. Z drugiej strony, Luthien cieszył się zmianą, podobnie jak Wodny Tancerz, który ochoczo wyginał szyję do przodu. Wziąwszy pod uwagę sugestię Brind'Amoura, Luthien utrzymywał konia nieco nad czubkami drzew.
- Widzisz... cokolwiek? - zapytał Luthien po kilkunastu minutach, obejrzawszy się na czarnoksiężnika.
Brind'Amour potrząsnął głową w geście frustracji, a potem, po chwilowym namyśle, wystawił kciuk do góry.
- W tym gąszczu nie znajdziemy bestii - wyjaśnił czarnoksiężnik. - Przekonajmy się, czy ona odnajdzie nas!
Słowa Brind'Amoura odbiły się echem w umyśle Luthiena, wywołując wspomnienie poprzedniego pojedynku ze smokiem, które wciąż jeszcze sprawiało, że od czasu do czasu budził się w nocy. Przypomniał sobie, że zjawili się tutaj po to, by dostać Greensparrowa w swoje ręce, i że nie mogą odejść, dopóki nie spotkają i nie zabiją niegodziwego króla.
Wodny Tancerz wzbił się wyżej, jakieś trzydzieści kilka metrów ponad ciemne drzewa. Na wysokości siedemdziesięciu metrów bagno nabrało innego wymiaru, tworząc pstrokaty deseń zamazanych czubków drzew i plam ciemnej wody. Polecieli jeszcze wyżej. Saltwash rozszerzyło się pod nimi i wszystkie kształty zlewały się ze sobą. Przypominały wielką, szaro-zieloną kołdrę.
Gałęzie drzew spłaszczały się i stapiały ze sobą, ich chropowata powierzchnia wygładzała się, a dotychczas wyraziste kontury ulegały zamazaniu. W tym konsekwentnym kolażu dało się jednak zauważyć pewien szczególny element, zupełnie jakby Saltwash, niczym wielki łuk, wystrzeliło osobliwą, rozpędzoną strzałę.
Luthien zawahał się. Patrzył jak urzeczony. Wytężał swój nieco otępiały umysł, by pojąć, co umożliwiało smokowi osiągnięcie takiej prędkości. Wszak potężna bestia tylko z rzadka machała skrzydłami, a potem podwijała je pod siebie i sunęła w górę tak, jakby rzucała się na zdobycz!
Wodny Tancerz parsknął i usiłował zareagować, ale było za późno. Luthien załamał się, gdy pojął, jakim błędem było wahanie. Zerknął w paszczę nadciągającej bestii i zobaczył swoją śmierć.
Potem miał wrażenie, że świat przesuwa się wokół niego, że zakrzywia się w obrębie błękitno-białego wiru magicznego tunelu. Skończyło się to równie szybko jak zaczęło i Luthien przekonał się, że patrzy w górę, na smoka, który odlatywał od niego.
Berło Brind'Amoura dotknęło jego ramienia. Czarnoksiężnik przywołał piorun. Skupisko czarnej energii z trzaskiem dosięgło smoka i potężnie nim wstrząsnęło.
Skrzydła Greensparrowa rozpostarły się pod wpływem uderzenia i wlokły w powietrzu, hamując siłę rozpędu smoka.
Tym razem Luthien zareagował szybko. Spiął Wodnego Tancerza do bardziej stromej wspinaczki, usiłując podlecieć do wielkiej bestii od tyłu.
Ale spadający Dansallignatious pochylił łeb i wykręcił wężową szyję w drugą stronę.
Wodny Tancerz złożył jedno skrzydło i wykonał pełny obrót, gdy smok bluznął ogniem. Luthien wyprostował się, usiłując nie wypaść z siodła i panować nad sytuacją. Nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Zza jego pleców wypadła zielona, oderwana od ciała pięść, która przecięła powietrze, mocno uderzyła smoka w tułów i eksplodowała z taką siłą, że bestię odrzuciło na wiele metrów.
- Ha! - prychnął Brind'Amour i pstryknął palcami w powietrzu tuż przy uchu Luthiena.
Mniej pewnym głosem czarnoksiężnik szepnął:
- Musisz trzymać się blisko tej bestii, chłopcze. Tak blisko, by
Greensparrow spalił własne skrzydło, robiąc wydech.
Luthien zrozumiał, o co chodzi przyjacielowi, ale łatwiej coś powiedzieć niż zrobić - zwłaszcza, gdy mówi się o smoku!
Powietrze przecięła druga pięść magicznej energii, a potem trzecia; Luthien spiął Wodnego Tancerza, by podążył za nimi, w kierunku bestii.
Greensparrow odchylił krętą szyję i następna pięść przeleciała obok. Jednak ostatnia trafiła w cel i łeb smoka przechylił się gwałtownie na bok. Mimo to wydawało się, że Greensparrow jest całkowicie skoncentrowany na trzecim pocisku: na żywym pocisku w postaci pegaza i jego dwóch jeźdźców. Luthien omal nie zemdlał, gdy nagle przyszło mu do głowy, że naraził siebie i swoich towarzyszy na pewną śmierć.
- Trzymaj kurs! - wrzasnął Brind'Amour i Luthien usłuchał go, krzycząc cały czas.
Druga latająca pięść, ta, która chybiła, zawróciła niby bumerang i mocno odbiła się od smoczej potylicy, zanim Greensparrow zdążył posłać ognistą salwę. Bestia gwałtownie runęła do przodu. Wodny Tancerz przeleciał tuż nad jej pochyloną szyją. Luthien usiłował wyciągnąć swój miecz, gdyż znalazł się tak blisko potwora, że chyba mógłby go dosięgnąć, gdy tymczasem Brind'Amour ponownie wysunął berło i kolejny piorun, tym razem czerwonego koloru, poszybował ku smokowi, zostawiając za sobą lśniącą smugę.
Teraz smok ryknął i z wciąż pochyloną głową zanurkował. Brind'Amour wydał zwycięski okrzyk, podobnie jak Luthien, który przygotował Wodnego Tancerza do pościgu, ale żaden z nich nie miał pojęcia o tym, jak różnorodną bronią dysponowały tego rodzaju bestie. Smok sunął w dół, kierując łeb w stronę bezpiecznych moczarów, ale doskonale potrafił manewrować wielkim cielskiem; Greensparrow zachował przytomność umysłu i zadał uderzenie swoim długim i mocnym ogonem.
Wodny Tancerz akurat skręcał. To z pewnością uratowało życie i rumakowi, i jego jeźdźcom, ale i tak porządnie oberwał po zadzie.
Nagle to trio zaczęło wirować, rozpaczliwie walcząc o życie. Brind'Amour zsunął się z grzbietu konia i musiał chwycić się oburącz kaptura płaszcza Luthiena. Krzyknął i zaraz szpetnie zaklął, gdyż upuścił berło, które zniknęło w gęstych zaroślach Saltwash.
Luthien wstrzymał Wodnego Tancerza i objął ręką czarnoksiężnika, który wciąż bezradnie wierzgał nogami przy boku wierzchowca.
Gdy smok wzbił się wyżej i wyciągnął tylne, zakończone pazurami łapy, raptem kilka metrów na prawo od swoich przeciwników, wydawało się, że w tym momencie słońce zniknęło. Luthien z całej siły skręcił w lewo, ale smoczy pazur rozorał prawe skrzydło Wodnego Tancerza aż do kości.
Okręcili się jeszcze raz, lecz tym razem Luthien nie mógł nawet marzyć o kontrolowaniu manewru. Potoczyli się w dół i gdy zawrócili, Luthien zobaczył, że Greensparrow złożył skrzydła; pikując, rzucił się za nim w pościg, szeroko rozdziawiając okropną gębę i szczerząc kły.
Ale znowu pojawił się błękitny wir, gdyż Brind'Amour otworzył magiczny tunel tuż pod nimi. Przebywali w nim zaledwie ułamek sekundy, ale ten ułamek pozwolił im obniżyć się o siedemdziesiąt metrów, tak że prawie dotykali czubków drzew, i przesunąć się w bok o kilkaset metrów.
Luthien znowu spadał. Zbyt przerażony i zaskoczony, by dojrzeć, co znajduje w dole, mógł jedynie trzymać się rumaka i wrzeszczeć.
Dwaj jeźdźcy i ich ranny pegaz z pluskiem wpadli w błotniste bajoro.
Wydawało się, że upłynęło kilka minut, lecz w rzeczywistości już po kilku sekundach dwaj mężczyźni i ranne zwierzę wygramolili się na miękką darń na brzegu bajora. Błoto pobrudziło błękitne szaty Brind'Amoura, nadało błyszczącej, białej skórze Wodnego Tancerza odcień burego brązu i pokryło Luthiena - z wyjątkiem jego wspaniałego karmazynowego płaszcza, który zachował swój intensywny kolor, jakby nie mogły go skalać żadne plamy.
Dwaj przyjaciele prawie nie zwracali uwagi na swój wygląd.
Prawe skrzydło Wodnego Tancerza było złamane i rozorane; obolały koń przyciskał je do boku. Brind'Amour chwycił rumaka za uzdę i poprowadził do gęstego zagajnika, następnie rzucił jakieś zaklęcie i dał Luthienowi znak, żeby zbierał się do drogi.
- Nie mogę zostawić Wodnego Tancerza... - zaczął protestować młody Bedwyr.
- Koń musi wrócić do swojej naturalnej postaci - usiłował mu wyjaśnić Brind'Amour, robiąc uspokajające gesty. - Rany Wodnego Tancerza okażą się mniej poważne, kiedy straci skrzydła, ale nawet wówczas będzie potrzebował odpoczynku. Poza tym jazda w tej gęstwinie i tak nie ma sensu, gdy ma się za przeciwnika Greensparrowa.
Jakby w odpowiedzi na jego słowa rozległ się potwornie głośny krzyk, a nad głowami dwóch towarzyszy przemknął wielki cień.
- Chodź - rzekł Brind'Amour i tym razem Luthien nie miał już żadnego argumentu.
Ku zdumieniu i chwilowej uldze Olivera, Siobhan otworzyła swoje piękne zielone oczy i zdobyła się na pełen bólu uśmiech.
- Dopadliśmy go? - zapytała, cały czas ciężko dysząc.
Oliver skinął głową. Miał zbyt ściśnięte gardło, by coś powiedzieć.
- Książę Cresis z Carlisle jest już tylko koszmarnym wspomnieniem - wydusił wreszcie.
- W połowie dzięki mnie - wyszeptała Siobhan.
- W całości dzięki tobie - gorliwie odparł niziołek.
Siobhan potrząsnęła głową, chociaż było to dla niej ogromnym wysiłkiem.
- Tylko w połowie - szepnęła. - Więcej mi nie trzeba.
Oliver obejrzał się na Katerin i zauważył, że po nadobnej twarzy kobiety z Hale płyną ciurkiem łzy.
- Połowa dla mnie - ciągnęła Siobhan. - Dzisiaj zdobyłam piętnaście i pół.
Oliver próbował coś rzec, ale nie mógł pojąć, o co jej chodzi.
- Powiedz... to Luthienowi - wyjąkała Siobhan. - Dziś zdobyłam piętnaście i pół. Ostateczny wynik... dziewięćdziesiąt trzy i pół dla mnie... tylko dziewięćdziesiąt trzy dla... Luthiena... nawet jeśli... zabije... Greensparrowa.
Oliver przytulił ją mocno.
- Wygrywam - powiedziała głosem, w którym mimo wszystko wyczuwało się odrobinę radości. Zaraz jednak zmieniła ton. - Oliverze? - zapytała. - Jesteś tutaj?
Światło nie przygasło. Oliver wiedział też, że oczy Siobhan nie ucierpiały w walce. Jednak nie widziała i niziołek zorientował się, co to oznacza.
- Jestem tu, moje kochanie - odparł niziołek, starając się mówić spokojnie i tuląc kobietę półelfa. - Jestem tutaj.
- Zimno - powiedziała Siobhan. - Tak zimno.
Minęła dobra minuta. Katerin pochyliła się nad Siobhan i zamknęła jej niewidzące oczy.
- Chodź z nami, Oliverze - poprosiła zrozpaczonego niziołka, gdyż wiedziała, że musi jej wystarczyć sił dla nich obu. - Tu nie ma już dla ciebie nic do roboty.
- Zostaję - odparł niziołek z determinacją.
Katerin spojrzała na Ethana, który tylko wzruszył ramionami.
- Skończę sprawę w katakumbach - obiecał. - I wrócę po ciebie.
Katerin skinęła głową, a Ethan ruszył tą samą drogą, którą przyszli. Kobieta z szacunkiem odsunęła się od niziołka i usiadła na płycie ołtarza. Miała rozdarte serce; współczuła biednemu Oliverowi, a jednocześnie bolała nad utratą ukochanej, półelfiej przyjaciółki.
- Musimy znaleźć moje berło - szepnął Brind'Amour.
- Jak? - zaprotestował Luthien, zerkając na nie kończące się gąszcze i cienie Saltwash. - Nie mamy szans...
- Pst! - syknął Brind'Amour. - Mów ciszej. Smoki mają wyborny słuch.
Jakby na potwierdzenie tych słów zerwał się silny wiatr i niebo nad dwoma towarzyszami eksplodowało ognistym wirem. Brind’Amour stał nieruchomo, jakby przymarzł do ziemi, i gapił się na pożar. Tylko szybka reakcja Luthiena, który pociągnął czarnoksiężnika do płytkiego bajora i zasłonił jego pochyloną postać własnym ciałem oraz magicznym płaszczem, uchroniła starca przed spadającymi żagwiami. Wielkie kawałki ziemi pokryte mchem opadały na ziemię i zwijały się niczym węże; ich wierzchnia warstwa płonęła niczym knoty świec. Nieopodal Brind'Amoura i Luthiena wybuchło drzewo, którego żywicę podgrzały płomienie. Grad miniaturowych ognistych kulek z sykiem lądował w bajorach i na błotnistej trawie.
- Zbieramy się i jazda! - wrzasnął Brind'Amour tuż po eksplozji, gdy płonące gałęzie zaczęły się szybko tlić na wilgotnym trzęsawisku.
Luthien usiłował zastosować się do tego polecenia, ale wciąż potykał się na śliskich brzegach bajora. W oddali usłyszał rozpaczliwe rżenie Wodnego Tancerza. Kiedy odwrócił się w stronę miejsca, w którym zostawił konia, zobaczył nadciągającą zagładę.
Złapał Brind'Amoura, zamierzając wciągnąć go z powrotem w błoto, ale czarnoksiężnik czmychnął. Osłona nie była już tak gęsta - z pewnością nie mogła ich zabezpieczyć przed przenikliwym wzrokiem smoka! - Brind'Amour zdawał sobie sprawę, że jeśli okażą strach, na pewno zostaną schwytani.
Nie, postanowił stary czarnoksiężnik, przybyli tutaj, by walczyć z Greensparrowem, dlatego muszą przyjąć jego wyzwanie.
Brind'Amour wspiął się na pień wierzby, którego rozległa powierzchnia przyjęła pierwszy atak smoka w taki sposób, jakby była to jedynie drobna uciążliwość.
- Użycz mi swojej siły - szepnął czarnoksiężnik do drzewa i delikatnieje objął.
Smok ruszył naprzód, rozglądając się po terenie, który oczyścił tak brutalnie. Przelatując nad Brind'Amourem wydał przeraźliwy wrzask i natychmiast zaczął długi, pełen wdzięku nawrót.
Młody Bedwyr głośno ostrzegł czarnoksiężnika, ale wydawało się, że Brind'Amour go nie słyszy, i chyba w ogóle nie zauważył smoka. Miał zamknięte oczy; stał przy drzewie, obejmował je i szeptał do niego cicho.
Luthien przysunął się odrobinę, nie chcąc przeszkadzać przyjacielowi, a jednocześnie wypatrywał powrotu smoka. Jeszcze raz zaczął przywoływać Brind'Amoura, ale umilkł ze strachu, gdy zauważył, że czarnoksiężnik nie ma już palców, jak gdyby po prostu ugrzęzły w wierzbie! Luthien spojrzał na jego twarz mężczyzny i był poruszony malującą się na niej błogością. Gdy zerknął znowu, Brind'Amour zanurzył ręce w drzewo aż po nadgarstki!
- Użycz mi swojej siły - znowu szepnął Brind'Amour, ale w języku, którego Luthien nie mógł zrozumieć, w języku muzyki, nie słów, w języku wiekuistej harmonii, która stworzyła świat, która dała drzewu siłę i długowieczność, w języku mocy, które utrzymywały ten świat przy życiu.
Luthien nie wiedział, co powinien zrobić. Kiedy obejrzał się w kierunku, z którego przyleciał smok, i zobaczył, że bestia znowu pędzi ku niemu, mógł tylko bezradnie zawołać pogrążonego w transie przyjaciela. Potem rzucił się w bok, by oddalić się od Brind’Amoura oraz wierzby i przypaść do innego sporego drzewa.
Greensparrow wydał ogłuszający ryk, którego kulminacją stał się wybuch wielkiego ognia. Jednocześnie Brind'Amour wykrzyknął, jakby w ekstazie, i został spowity zielonym żarem, który wpełznął po jego rękach na drzewo i znacznie przybrał na intensywności, gdy rozlał się na konary.
Wszystkich ogarnęły gorące smocze płomienie. Luthien usiłował wykopać dziurę w ziemi. Oczy młodzieńca płonęły i czuł się tak, jakby jego płuca miały za chwilę eksplodować. Mógł sobie tylko wyobrazić ponury los Brind’Amoura, który nie był osłonięty cudownym karmazynowym płaszczem.
Rzeczywiście, czarnoksiężnik stanął w płomieniach, lecz wcale ich nie czuł, zupełnie jakby był prastarą wierzbą. W istocie Brind’Amour stał się częścią owego drzewa, a ono częścią niego. Czarnoksiężnik wziął od drzewa wielowiekową odporność, ono zaś przejęło jego wrażliwość na bodźce zmysłowe. Przyczajone, giętkie konary wynurzyły się z bagniska, po czym zaatakowały i usidliły przelatującego smoka.
Greensparrow dał się całkowicie zaskoczyć, gdy wielki konar uderzył go ze świstem między oczy, a drugi mocno zahaczył o jego lewe skrzydło. Smok obrócił się i przekoziołkował. Wygięte drzewo uległo rozłamaniu.
W tym momencie Brind’Amour krzyknął z bólu. Wstrząs wywołany smoczym uderzeniem zniszczył jego symbiozę z drzewem. Usiadł na mokrej ziemi, zastanawiając się, dlaczego z jego szat ulatniają się smużki dymu. Jęknął, spojrzawszy na wierzbę. Drzewo utraciło wiele konarów, a jego pień został częściowo wyrwany z korzeniami i przechylił się na bok pod ciężarem złapanej zdobyczy.
Brind'Amour chciał podejść do wierzby, zaofiarować jej pocieszenie i podziękowania, użyczyć mocy, dzięki którym łatwiej by się zabliźniła. Musiał jednak stawić czoła innym problemom, bowiem smok został ściągnięty z nieba i z łomotem spadł na ziemię, a potem szorował po niej jeszcze przez ponad sto metrów. Bestia nie zamierzała się jednak poddawać. Greensparrow uwolnił się ze splątanej i połamanej roślinności, a następnie stanął naprzeciw czarnoksiężnika. Jedno skrzydło smoka było połamane i wymagało leczenia. Ponieważ Greensparrow nie mógł latać, przyczaił się do skoku niby gigantyczny kot. Tylnymi łapami ubijał ziemię, zaś żółto-zielone ślepia utkwił w niepozornym człowieku, przez którego tak cierpiał.
Jeden skok wystarczył, by ponownie wypuścić płomienie, które spowiły Brind'Amoura.
Ale stary czarnoksiężnik był gotowy. Za pomocą magii sięgnął do ziemi pod stopami, wysączył z niej wilgoć i powitał smoczy ogień wodną zaporą. Potem uwolnił własną reakcję, świetlistą wiązkę energii, która przedarła się przez płomienie i zaatakowała Greensparrowa.
Luthien skulił się i zadrżał. Musiał zatkać sobie uszy, żeby nie słyszeć ryków bestii i buchających płomieni. To wszystko ciągnęło się w nieskończoność; sekundy wydawały się godzinami. Młodzieniec marzył o zaczerpnięciu świeżego powietrza, ale okazywało się to niemożliwe. Rozpaczliwie pragnął wstać i uciekać, ale jego nogi odmawiały posłuszeństwa. Potem świat zaczął się osuwać w ciemność, w wydawałoby się bezdenną studnię, a on sam gdzieś spadał.
Dźwięki ucichły.
Po chwili zniknęły płomienie i piorun energii. Greensparrow i Brind'Amour stali naprzeciw siebie. Brind'Amour poznał po sposobie, w jaki szyja węża nagle wygięła się do tyłu, i po wytrzeszczonych oczach bestii, że zaskoczył ją swoją wytrzymałością.
- Zdradziłeś wszystko, co było święte dla prastarego bractwa! - zawołał sędziwy czarnoksiężnik.
- Prastarych głupców! - odparował smok warczącym, wibrującym głosem.
Brind'Amour był zbity z tropu, bo smok wypowiedział te słowa z trudnością, zacinając się przy każdej sylabie i przedzielając je dzikim warczeniem.
- Głupcy, powiadasz - odparł czarnoksiężnik. - Lecz to właśnie w tym bractwie pierwszy raz odnalazłeś swoją moc.
- Mam moc od niepamiętnych czasów! - ryknął smok. - Jest starsza niż twoje bractwo, starsza niż ty sam!
W tym momencie Brind'Amour zrozumiał, o co chodzi, zorientował się, że postacie tworzące dwoistą istotę walczą ze sobą.
- Jesteś Greensparrowem! - zawołał, usiłując wymusić na niej decyzję.
- Jestem Dansallignat... Jestem Greensparrowem, królem Wysp Morza Avon! - zagrzmiała bestia.
Potem smok wzdrygnął się, być może odruchowo, a czarnoksiężnik Brind'Amour szybko przeszedł do ofensywy i cisnął kolejny piorun, tym razem biały i zygzakowaty jak błyskawica. Smok ryknął. Mag zawył z bólu, gdyż całą swoją energię, wszystkie siły żywotne włożył w ten jeden piorun. Potęgę magii ograniczało wyczucie, ale Brind'Amour nie mógł sobie teraz pozwolić na ograniczenia - nie podczas pojedynku z takim wrogiem. Czuł, że jego serce kołacze, że nogi pod nim słabną, ale mimo wszystko wlał energię w piorun i wycisnął z siebie wszystkie siły witalne, by mocno rzucić nim i zamienić go w wielkiego potwora.
Ledwo widział smoka i właściwie nie wiedział, co się wokół niego dzieje, ale gdzieś w zakamarkach umysłu czaiło się przeświadczenie, iż naprawdę rani bestię i doprowadza do jej transformacji.
Wreszcie energia wypaliła się z sykiem. Czarnoksiężnik chwiał się na nogach, całkowicie wyczerpany. Po chwili zaczął się przyglądać swemu przeciwnikowi i z wrażenia szeroko otworzył oczy.
To, co przed nim stało, nie było już smokiem ani nieprzyjaznym, wystrojonym królem Avon. Greensparrow i Dansallignatious zostali zaskoczeni w trakcie przeobrażania swych dwoistych postaci. W rezultacie powstał dwunożny stwór, dwukrotnie większy od człowieka, o łuskowej skórze w zielone i czarne cętki, wielkich szponiastych łapach, trzepoczącym ogonie i wężowej szyi, której długość równała się wzrostowi Brind'Amoura.
- Myślisz, że mnie pokonałeś? - zagadnęła bestia.
Luthien usłyszał to wołanie z oddali i już sam głos smoka - skowyczący, zgrzytliwy - sprawił niewysłowioną przykrość jego uszom i sercu.
- Jesteś głupcem, Brind'Amourze, podobnie jak twoi pobratymcy magowie - szydził Greensparrow.
- A Greensparrow zaliczał się do tego grona - rzekł z wielkim wysiłkiem czarnoksiężnik.
- Nie! - ryknęła bestia. - Tylko Greensparrowowi wystarczyło rozsądku, by wiedzieć, że jego dzień nie przeminął.
Brind’Amour nie miał na to odpowiedzi, albowiem i on uważał, że bractwo czarnoksiężników zrzekło się swoich mocy zbyt szybko i nierozważnie.
- A teraz umrzesz - rzekła bestia spokojnie, robiąc wielki krok naprzód. - I cały świat stanie przede mną otworem.
Brind'Amour znowu nie mógł zaprzeczyć słowom króla smoka - przynajmniej pierwszej ich części, gdyż nie miał siły podnieść ręki na zbliżającego się stwora. Jednak nie był do końca przekonany, czy twierdzenie Greensparrowa o władzy nad światem okaże się prawdą.
- Oni już wiedzą, kim jesteś - rzekł wyzywająco, dobitnie, głosem, z którego biła niezachwiana pewność. - I czym jesteś.
Greensparrow roześmiał się złośliwie, jakby chciał zapytać, czy to w ogóle może mieć znaczenie.
- Deanna Wellworth odzyska swój tron i królestwo Avon, a odrażający Greensparrow nie będzie mile widziany - oświadczył Brind'Amour.
- Skoro potrafię z taką łatwością pokonać wrogów w rodzaju Brind'Amoura, jak może wystąpić przeciw mnie słabowita królowa albo któryś z jej nierozsądnych doradców? - Mówiąc te słowa, Greensparrow cały czas zbliżał się do Brind'Amoura, który po prostu nie miał siły się cofać. - Odbiorę to, co było moje! - zapowiedziała bestia. Od Brind'Amoura dzielił ją metr. Czas na rozmowy już się skończył.
Wężowa szyja Greensparrowa wystrzeliła do przodu, a szczęki otworzyły się szeroko. Brind'Amour wydał okrzyk, który zabrzmiał jak żałosny pisk. Kły Greensparrowa rozdarły mu rękawy i zahaczyły o skórę, ale nie utkwiły w niej na dobre, bo Brind'Amour zdołał się obronić. Król smok trącił więc przeciwnika pyskiem i zrzucił go na ziemię.
Jednocześnie zauważył ruch z boku i w tyle. Jakaś istota znajdująca się pod drzewem wyprostowała się i ruszyła na niego.
Król smok uświadomił sobie, że ma do czynienia z towarzyszem Brind'Amoura. Jak mógł go przeoczyć?
Luthien zrobił dwa duże kroki i, dzierżąc oburącz Ślepego Siepacza, zamachnął się w górę i z całej siły uderzył bestię w wyciągniętą szyję. Ciął ją raz po raz, Greensparrow próbował zaś zmienić położenie i zmierzyć się z nowym przeciwnikiem. Zielone i czarne łuski rozszczepiały się i ulatywały. Cofająca się bestia wyryła głębokie bruzdy w ziemi pazurami tylnych łap.
Zaślepiony gniewem, Luthien wykrzyczał kilkanaście przekleństw i gorączkowo wymachiwał rękami. Nie chciał rezygnować z ofensywy, wiedział bowiem, że jeśli pozwoli bestii otrząsnąć się i odzyskać równowagę, jego los będzie przesądzony. Zatem wciąż wywijał swym potężnym mieczem i każdy zamach kończył się zadaniem ciosu, czasem mocnego, innym razem niezbyt udanego. Nieustannie zmuszał Greensparrowa do odwrotu, nieustannie okładał wykręconą postać z całą siłą, jaka mu pozostała.
Ale naraz poślizgnął się - to było drobne potknięcie, ale pozwoliło smokowi wydostać się z zasięgu Luthiena i znaleźć pewny grunt pod nogami.
- Karmazynowy Cieniu! - warknął Greensparrow. - Ależ ty mi zalazłeś za skórę!
Luthien stanął na nogach i rozpoczął kolejny atak, ale szybko się zatrzymał, gdyż doszedł do wniosku, że rzucanie się w tę plątaninę pazurów i kłów oznacza pewną śmierć.
- Czekałem na tę chwilę od wielu miesięcy - oznajmił Greensparrow. - Czekałem, żeby ci odpłacić za wszystkie moje kłopoty. Za Belsen'Kriega i Morkneya, za Paragora z Princetown i za idiotyczne okrzyki w rodzaju „Wolny Eriador!”, które docierały do moich uszu.
Luthien zrobił krok naprzód i zamachnął się, ale zanim brzeszczot znalazł się w połowie drogi, on sam upadł na wznak, bowiem zaatakowała go wężowa szyja smoka. Podniósł się lekko i zaczął gramolić do tyłu. Greensparrow zaśmiewał się tak straszliwie, że nie mógł za nim iść.
- Patrz, jak on umiera, Brind’Amourze - drwił król smok. - Patrz, jak wszystkie twoje nadzieje się rozwiewają.
Luthien zerknął w stronę starego czarnoksiężnika, modląc się w duchu, by przyjaciel był już gotowy dołączyć do niego. Ale Brind'Amour nie mógł mu pomóc, nie tym razem. Nadal tkwił na ziemi, z trudem utrzymując się w pozycji siedzącej. Nie dysponował już magią: zużył ją na zaklęcia, zwłaszcza na ostatni piorun energii, wieńczący jego ataki. Piorun pochłonął sporo sił smoka i nadwerężył jego moc, ale nie zdołał zniszczyć Greensparrowa.
Luthien uważnie obserwował wroga. Król smok z pewnością był ranny, a poza tym wyczerpany za sprawą drzewa, energetycznych piorunów i ataku samego młodzieńca. Na szyi Greensparrowa widniały duże rany, a jego twarz była z jednej strony pocięta. Wprawdzie zgrabnie podwinął jedno ze skrzydeł, ale drugie zwisało pod dziwnym kątem, najwyraźniej z powodu złamania.
Luthien powoli przesunął nogę, żeby na niej stanąć.
- A może nie powinienem cię zabijać - mówił Greensparrow, spoglądając dookoła tak samo nieprzytomnie, jak Luthien. - Może powinienem przywieźć cię z powrotem do Carlisle jako wierutnego kłamcę i wroga tronu. Może powinienem cię wykorzystać do zdyskredytowania Deanny Wellworth - zastanawiał się król smok. Spojrzał za siebie i zobaczył, że Luthien już wstał i atakuje!
Przysunął głowę ku młodemu Bedwyrowi, ale uczynił to zbyt późno. Luthien przemknął pod opadającą paszczą, kierując w górę szpic swojej broni. Siłą rozpędu Greensparrowa działała teraz na jego niekorzyść. Ślepy Siepacz wbił się pod dolną szczękę smoka, przedostał się przez łuski, skórę i rozwidlony, trzepoczący jęzor aż do podniebienia paszczy. Luthien nadal z całej siły parł do przodu, rozpaczliwie próbując dostać się w pobliże młócących powietrze łap potwora.
Greensparrow syknął i zaczął się miotać, a Luthien nie zdołał utrzymać miecza ani pozycji. Oderwał się od ziemi, gdy Greensparrow zrobił obrót na bok, ale Ślepy Siepacz niewzruszenie tkwił w paszczy wroga.
Zakończona pazurem łapa dosięgła odsłoniętego żebra młodzieńca, rozdzierając kolczugę i tunikę z grubej skóry z taką łatwością, jakby to był stary, kruchy papier. Na ciele Luthiena pojawiły się strużki jasnoczerwonej krwi; jedna rana była tak głęboka, że odsłoniła żebro młodzieńca.
Mimo to trzymał się, jęcząc i starając się zignorować ból. Lecz w tym momencie wymierzono mu kolejny cios, i to tak potężny, że odrzuciło go w tył, a miecz wypadł z ciała wroga.
Król smok gwałtownie przechylił łeb na bok, gdy uwolnił się od Ślepego Siepacza. Opadł na jedno kolano, dając przerażonemu Luthienowi dość czasu na podczołganie się do dającego osłonę bagna.
Jednak bestia rychło ruszyła w pościg, węsząc i powarkując, wypluwając przekleństwa, które głośno dźwięczały w uszach młodego Bedwyra. Nigdy przedtem nie uciekał z pola bitwy; nie umykał przed Morkneyem ani przed demonem Taknapotinem. Jednakże tamci dwaj nie mogli się równać z tą bestią, zbyt nikczemną i zbyt straszliwą pomimo odniesionych ran.
Dlatego Luthien biegł. Przyciskał rękę do boku, próbując w ten sposób zahamować upływ krwi. Usłyszał węszenie za swoimi plecami i zrozumiał, że Greensparrow podąża śladem skapującej krwi.
Już prawie go dogonił. Luthien wydał pełen przerażenia okrzyk i nadal gnał przed siebie, tak szybko jak tylko mógł, ale w pewnym momencie zahaczył nogą o wystający korzeń i runął twarzą na ziemię.
Wszystko w jego umyśle krzyczało, że walka skończona, że za chwilę przyjdzie mu umrzeć!
Upłynęła długa chwila. Luthien słyszał oddech potwora zaledwie metr za swoimi plecami. Zastanawiał się, dlaczego Greensparrow nie chce z nim skończyć.
Płaszcz. To musiał być płaszcz. Luthien ośmielił się wyjrzeć spod kaptura. Zobaczył, że smok uważnie lustruje ziemię gorejącymi ślepiami. Luthien wstrzymał oddech i starał się leżeć nieruchomo.
Z pewnością zostałby zdemaskowany. Wiedział, że Greensparrow szybko rozszyfrowałby tę zagadkę, tyle że nagle gdzieś z przodu rozległ się głośny trzask, a potem młodzieniec dostrzegł białą skórę przemykającego obok Wodnego Tancerza.
Greensparrow zaskowyczał, sądząc, że jego młody przeciwnik jakoś wysforował się przed niego i wrócił do swojego konia. Gdyby zwierzę wzbiło się w powietrze, znalazłoby się poza zasięgiem króla.
Na to Greensparrow nie mógł pozwolić, dlatego podjął pościg. Skoczył naprzód i potknął się o coś, czego nie mógł zobaczyć.
Nawet nie zwrócił uwagi na przyczynę potknięcia; jego ciężka stopa sprawiła, że Luthien na chwilę stracił oddech. Młody Bedwyr mógł zostać na tym miejscu i pozwolić, aby król smok odbiegł, ścigając Wodnego Tancerza, a potem wrócić do Brind'Amoura.
Jednak Luthien dostrzegł szansę dla siebie i nie zamierzał z niej rezygnować bez względu na strach i ból. Z okrzykiem „Wolny Eriador!” rzucił się naprzód i dopadł bestii jeszcze w momencie, gdy ta odrywała się od ziemi. Ślepy Siepacz wbił się głęboko, dokładnie między skrzydła, rozdzierając łuski i nacinając kręgosłup smoka.
Luthien wciąż sunął naprzód. Wskoczył na plecy Greensparrowa i mocno, z uporem, uchwycił się złamanego skrzydła, pomimo iż bestia próbowała się odwrócić.
Greensparrow zrobił fikołka, pochylając ramię w taki sposób, żeby przetoczyć się po godnej politowania istocie ludzkiej. Luthien usiłował uskoczyć. Wyrwał miecz z grzbietu bestii i odepchnął się od skrzydła. Uciekł na czworakach przed koziołkującym Greensparrowem, ale król smok zgrabnie powstał i od razu wskoczył na młodzieńca, który omal nie wyzionął ducha.
Był przygwożdżony, nie miał dokąd uciec, a w odległości raptem kilku centymetrów znajdowała się odrażająca smocza gęba. Utrzymywali tę pozycję przez kilkanaście sekund; na smoczym obliczu Greensparrowa odmalował się dziwny wyraz, być może zakłopotanie.
Luthien zdawał sobie sprawę z tego, że rozpłatana paszcza nie może go pogryźć, ale ręce miał przygwożdżone do klatki piersiowej i nie mógł liczyć na skuteczną obronę, gdyby Greensparrow zechciał rozorać mu twarz sterczącymi rogami. Walczył desperacko, ale bez efektu. Nawet nie mógł zaczerpnąć oddechu, a w dodatku poczuł, że coś ostrego napiera na wgłębienie jego klatki piersiowej. Szybko uświadomił sobie, że to szpic jego własnego miecza!
Luthien szeroko otworzył oczy. Jeżeli to był ostry koniec miecza, to Ślepy Siepacz sterczał na zewnątrz. Ale skoro król smok znajdował się na nim...
- Głupi, podły chłopak - powiedział Greensparrow pogodnym głosem. Jego słowom towarzyszyło kapanie krwi. Stwór zdobył się na skromny, niedowierzający chichot. - Ty mnie zabiłeś.
Luthien był zbyt oszołomiony, by coś odpowiedzieć.
- Ale ja ciebie też zabiję - obiecał Greensparrow i Luthien nie mógł się zdobyć ani na słowa, ani na czyny, by temu zaprzeczyć. Greensparrow uniósł rogaty łeb i przystawił ostre rogi do twarzy Luthiena. Nawet gdyby wyzionął ducha przed zadaniem ciosu, już sama waga opadających rogów wystarczyła do zabicia przeciwnika.
Młodzieniec starał się odważnie stawić czoła śmierci, próbował nie krzyczeć. Jednak jego koncentracja zawiodła, bowiem gdzieś z boku rozległ się donośny ryk, a po chwili błotnistą darń rozbryzgały kopyta Wodnego Tancerza, który ruszył do szarży, okręcił się, a potem wierzgnął tylnymi nogami i mocno wyrżnął w smoczy łeb, zanim jeszcze ten zaczął opadać.
Szyja Greensparrowa gwałtownie przesunęła się w bok. Łeb opadł na ziemię.
Król smok leżał zupełnie nieruchomo.
EPILOG
Luthien potrzebował trochę czasu, żeby się wydostać spod ciała martwej bestii. Kiedy w końcu mu się udało, spędził jeszcze wiele minut, leżąc w błocie i usiłując złapać oddech. Modlił się w duchu, żeby przestał mu dokuczać rozdzierający ból. Jakoś zdołał dźwignąć się na nogi. Niestety, natychmiast zachwiał się i upadł na swojego ukochanego Wodnego Tancerza, który znowu był tylko koniem, bez śladu skrzydeł wyczarowanych przez Brind'Amoura. Młody Bedwyr mocno uścisnął zwierzę.
Popatrzył na powalonego smoczego króla. Zobaczył, że rzeźbiona kulka na rękojeści Ślepego Siepacza sterczy z pleców bestii. Kierując Wodnym Tancerzem, wykorzystując jego siłę, Luthien zdołał nieco przechylić ciało martwego króla i dzięki temu manewrowi odzyskał swój miecz. Następnie młody Bedwyr odprowadził konia do Brind'Amoura. Ujrzawszy go, poczuł niemałą ulgę - wprawdzie czarnoksiężnik leżał na wznak i sprawiał wrażenie nieprzytomnego, ale przynajmniej oddychał miarowo.
Ułożenie Brind'Amoura na grzbiecie Wodnego Tancerza zajęło dużo czasu. Dokonawszy tej sztuki, Luthien wziął konia za lejce i wyprowadził go z tego straszliwego miejsca, kierując się na zachód. Nie miał ochoty przebywać na bagnach po zapadnięciu zmroku
Szczęście mu sprzyjało. Było już dobrze po zachodzie słońca, gdy wyłonił się z Saltwash i wkroczył na faliste pola południowo--wschodniej Avon. Zamierzał rozniecić ognisko, ale zmęczenie wzięło górę i młodzieniec osunął się na trawę.
Kiedy obudziły go promienie wschodzącego słońca, zobaczył nad sobą rozradowanego Brind’Amoura.
- Dzisiaj ty jedziesz - rzekł czarnoksiężnik, puszczając do niego oko. - Mamy przed sobą daleką drogę, mój chłopcze.
Brind'Amour pomógł młodzieńcowi wstać i Luthien uświadomił sobie, że rany nie sprawiają mu już takiego bólu. Spojrzał na rozcięcie na żebrach i stwierdził, że jest posmarowane grubą, brudnawą maścią. Nie miał wątpliwości, iż Brind'Amour dodał szczyptę magii do tego leku.
- Daleką drogę - powtórzył Brind'Amour, znowu puszczając do niego oko. - Ale tym razem u kresu owej drogi powinniśmy znaleźć o wiele lepsze miejsce!
I rzeczywiście tak się stało: gdy towarzysze wrócili do Carlisle, okazało się, że Deanna Wellworth odzyskała należne jej miejsce jako królowa Avon. Jej przemówienie do wątpiących i przerażonych ludzi było pojednawcze, przepraszające, ale też stanowcze. Wróciła, bo tak stanowiło prawo sukcesji. Musieli się z tym pogodzić, ale mądra Deanna wiedziała, iż rzeczywistym sprawdzianem, a jednocześnie celem jej powrotu do władzy powinna być poprawa życia tych, którzy widzieli w niej przywódczynię.
Obiecała, że będzie panowała tak, jak niegdyś jej ojciec: łagodnie i sprawiedliwie, ku pożytkowi wszystkich.
Jakże zwiększyły się jej nadzieje i nadzieje tych, którzy ją wspierali, kiedy Luthien i Brind'Amour, obaj jadący na uleczonym Wodnym Tancerzu, powrócili tego ranka przez błyszczące bramy Carlisle z wieścią, iż smoczy król, niegodziwy Greensparrow, nie żyje!
Skoro uporano się z największym problemem, Deanna mogła już działać szybko. Uznała Brind'Amoura za prawowitego króla wolnego Eriadoru i przyznała tę samą autonomię królowi Ashannonowi McLenny'emu z Baranduine oraz królowi Bellickowi dan Burso z DunDarrow. Tych czworo zawarło rozejm z Asmundem z Isenlandii, choć potrzebne były delikatne pogróżki wojenne, by skłonić gwałtownego i dumnego Huegota do zgody. Pertraktacje utrudniał fakt, iż trzej królowie i jedna królowa Wysp Morza Avon zgodnie domagali się, by żaden z ich poddanych nie był przetrzymywany w niewoli u wojowników Asmunda.
Okręty zostały opróżnione. Ludzie, którzy myśleli, że już nigdy nie ujrzą światła dziennego, padali na kolana na brzegach Stratton, wznosząc dziękczynne modły.
Wojownicy Asmunda mieli sami chwycić za wiosła, żeby wrócić do domu!
Zakończywszy negocjacje, Brind'Amour zajął się własnymi sprawami. Zarządził godny pochówek tych Eriadorczyków, którzy padli w boju, włącznie z dzielną kobietą półelfem, która była wszak jego ukochaną i oddaną przyjaciółką i odegrała tak ważną rolę w zmianach dotyczących całej krainy.
Luthien nie mógł powstrzymać łez, gdy składano ciało Siobhan na wieczny odpoczynek. Jedynie widok załamanego Olivera i siła Katerin sprawiały, iż Luthien czuł, że również musi okazać hart ducha ze względu na swego niziołkowego druha.
Pierwszy tydzień po wstąpieniu Deanny na tron wypełniała rozpacz. W drugim tygodniu rozpoczęła się uroczystość, która według nowej królowej Avon miała trwać czternaście dni. Najpierw żegnano Asmunda i Huegotów, ale widząc, że przyjęcie dopiero się rozpoczyna, pragmatyczny barbarzyńca zmienił plany i pozwolił swoim utrudzonym wojownikom zostać trochę dłużej.
W pierwszą noc biesiady, po uczcie, która nasyciła stu gości przy stole Deanny, Brind'Amour odciągnął na bok Luthiena, Olivera, Kayryn Kulthwain i pełnomocnika Byllewyna.
- Greensparrow miał rację, dzieląc swoje królestwo między książąt - wyjaśnił władca. - Mając tyle zajęć na tronie w Caer MacDonald, nie będę mógł zajmować się wszystkim osobiście.
- Popieramy cię jako króla - zapewnił go pełnomocnik Byllewyn.
Brind’Amour skinął głową.
- A ja ponownie, tym razem oficjalnie, mianuję cię księciem Gybi - wyjaśnił. - Ty zaś, Kayryn Kulthwain, będziesz księżną Eradoch. Władaj swym ludem dobrze, uczciwie i ze świadomością, iż możesz liczyć na poparcie Caer MacDonald.
Oboje skłonili się nisko.
- I jeszcze wy, moi najdrożsi przyjaciele - ciągnął Brind’Amour, zwracając się do Luthiena i Olivera. - Otrzymałem meldunki, że na wyspie Bedwydrin nie ma księcia ani żadnego namiestnika, tylko zarządca, ustanowiony tam do czasu, gdy sytuacja się unormuje.
- To prawda - przyznał Luthien, starając się dopasować ton głosu do zaszczytu, jakiego się spodziewał, mimo iż serce pragnęło czegoś zupełnie innego. Narządziwszy się i wypełniwszy wszelkie powinności, Luthien marzył tylko o tym, żeby swobodnie wyruszyć na długą wyprawę.
- Przyznaję ci zatem tytuł księcia Bedwydrin - obwieścił Brind’Amour. - I władzę nad wszystkimi trzema wyspami, Bedwydrin, Marvis i Caryth.
- Marvis i Caryth mają już swoich władców - usiłował protestować Luthien.
- Którzy będą odpowiadali przed tobą, ty zaś przede mną - odparł Brind'Amour beznamiętnie.
Luthien czuł się jak w pułapce. Jak mógł odmówić wykonania rozkazu swojego króla, zwłaszcza że chyba każdy potraktowałby taki rozkaz jak największy zaszczyt? Spojrzał na Olivera, a potem jego wzrok powędrował ku Katerin, która wesoło pląsała na parkiecie. Właśnie tam, patrząc na partnera rudowłosej kobiety z Hale, Luthien znalazł odpowiedź.
- Nie mogę przyjąć tej funkcji - rzekł bezceremonialnie.
Usłyszawszy te słowa, Kayryn i Byllewyn z wrażenia aż westchnęli, a Oliver mocno szturchnął młodzieńca.
- On nie mówi poważnie - wyjąkał niziołek i zaczął odciągać Luthiena na stronę.
Młody Bedwyr uśmiechnął się do swojego filigranowego druha. Wiedział, że Oliver ponad wszystko pragnie wygodnego życia, jakie zapewniłoby im wszystkim przyjęcie propozycji przedstawionej przez Brind'Amoura.
- Jestem prawdziwie zaszczycony - powiedział Luthien do króla - ale nie mogę przyjąć tego tytułu. Nasze zwyczaje nie podlegają królewskim edyktom. Są zakorzenione w tradycjach, które sięgają czasów jeszcze sprzed utworzenia waszego bractwa.
Raczej zaintrygowany niż urażony, Brind'Amour przekrzywił głowę i podrapał się po białej brodzie.
- Nie jestem prawowitym sukcesorem tronu Bedwydrin - wyjaśnił Luthien - albowiem nie jestem najstarszym synem Gahrisa Bedwyra.
W tym momencie wszyscy popatrzyli na parkiet, na Katerin i jej partnera, Ethana Bedwyra. Brind'Amour przywołał tę parę, a także Asmunda.
Pierwsza reakcja Ethana była łatwa do przewidzenia.
- Jestem Huegotem - zabrzmiało oczekiwane przez wszystkich zdanie.
Katerin wybuchnęła śmiechem. Ethan spojrzał na nią groźnie lśniącymi cynamonowymi oczami, które najdobitniej świadczyły o jego prawowitym dziedzictwie.
- Jesteś Bedwyrem - powiedziała kobieta, nie spuszczając oczu. - Synem Gahrisa, bratem Luthiena, bez względu na to, co mówisz.
Ethan zadygotał, bliski wybuchu.
- Opuściłeś Bedwydrin tylko dlatego, że nie mogłeś się pogodzić z tym, czym stała się twoja ojczyzna - ciągnęła Katerin.
- Teraz możesz zrealizować na ojczystej ziemi własną wizję - dodał Brind'Amour. - Chcesz opuścić swój lud w okresie wielkich przemian?
- Mój lud? - żachnął się Ethan, spoglądając na Asmunda.
Oliver deBurrows, uwielbiający wygodę jak wszystkie niziołki, bardzo pragnął, by Ethan odrzucił ofertę. Wówczas na tronie zasiadłby Luthien, a Oliver wiódłby u jego boku prawdziwie luksusowe życie. Ale nawet ta pokusa nie mogła sprawić, by lojalny niziołek zlekceważył pragnienia swego najdroższego przyjaciela.
- Nawet Asmund uznałby za właściwe, aby taki przyjaciel jak Ethan Bedwyr sprawował władzę nad trzema wyspami - wtrącił, widząc swoją szansę. - Któż to wie, Ethanie, synu Gahrisa, może zobaczyłeś swoje przeznaczenie. Zaprzyjaźniłeś się z Huegotami, a teraz mógłbyś przypieczętować rozejmem i własnym postanowieniem sojusz oraz przyjaźń, które przetrwają ciebie i twoje dzieci.
Ethan chciał już odpowiedzieć, ale Asmund klepnął go mocno w plecy i ryknął śmiechem.
- Byłeś dla mnie jak syn - wybełkotał król Huegotów, który najwyraźniej wypił trochę za dużo. - Ale jeśli myślisz, że masz szansę przejęcia mojego tronu...! - Asmund znowu wybuchnął śmiechem. - Bierz to, chłopcze! - rzekł, kiedy złapał oddech. - Idź tam, gdzie jest twoje miejsce, tylko nie zapomnij, gdzie byłeś!
Ethan westchnął głęboko, zerknął na Katerin i Asmunda, potem na Luthiena i w końcu na Brind'Amoura. Nieco zrezygnowany, ale z odrobiną nadziei w sercu, skinął głową.
Może było to złudne wrażenie, efekt nadziei, ale mieszkańcom królestw Morza Avon zima tego roku nie wydawała się zbyt surowa. Nawet jeśli pojawiał się śnieg, a zdarzało się to zdumiewająco rzadko, był lekki i mięciutki - osiadał jak cienki, koc. W dodatku zima nie trwała długo; ostatni śnieg spadł pod koniec drugiego miesiąca roku, a w połowie trzeciego miesiąca pola znowu się zazieleniły i powiał ciepły wiatr.
Dlatego Luthien, Katerin i Oliver wyruszyli z Carlisle w pogodny poranek. Znacznie wcześniej Brind'Amour i armia Eriadoru wróciła do Caer MacDonald, Ethan Bedwyr na Bedwydrin, Ashannon McLenny ze swoją flotą na Baranduine, a Bellick dan Burso do DunDarrow. Wszyscy byli gotowi do przejęcia nowych obowiązków. Jednak dla Luthiena i jego dwojga towarzyszy obowiązki zakończyły się wraz z upadkiem Greensparrowa i oficjalną koronacją królowej Deanny Wellworth z Avon. Tych troje nie spieszyło się zatem z wyjazdem i długo rozkoszowało się urokami Carlisle, największego miasta w Avon. Spędzili zimę, lecząc wojenne rany i czekając, aż smutek po utraconych przyjaciołach zamieni się w miłe wspomnienia o dawnych przyjaciołach.
Jednakże nawet Carlisle, tak duże, tak pełne gwaru, nie mogło zagłuszyć pragnienia wędrówki tej trójki, zwłaszcza Luthiena Bedwyra, toteż gdy śniegi stopniały i zrobiło się ciepło, młodzieniec dosiadł Wodnego Tancerza i poprowadził grupę na północ.
Jechali bez przeszkód przez kilkanaście dni, raczej stroniąc od innych ludzi, chociaż w każdej wiosce i w każdej chacie byliby przyjmowani z otwartymi rękami. Towarzystwa dotrzymywały im zwierzęta, które przebudziły się ze snu zimowego, i gwiazdy, każdej nocy świecące jasno nad spokojnymi, ciemnymi polami.
Troje podróżników jeszcze nie wiedziało, dokąd zmierza, ale cały czas sunęło na północ, w kierunku Żelaznego Krzyża i znajdującego się dalej Caer MacDonald. Kiedy w końcu przyjaciele zaczęli dyskutować o celu wyprawy, mieli już daleko za sobą jezioro Spey-thenfergus i widzieli góry.
- Nie sądzę, żeby Caer MacDonald tak bardzo różniło się od Carlisle - zauważył Luthien któregoś ranka, gdy tylko rozbili obóz. Dzień był znowu nadzwyczaj ciepły jak na tę porę roku; słońce mocno świeciło, z południa wiał ciepły wiatr.
- Ach, tak, ale Brind’Amour, mój jakże drogi przyjaciel, rządzi w Caer MacDonald - odparł radośnie Oliver i ponaglił Łachmana, żeby wysforować się przed kasztana Katerin i jechać obok Wodnego Tancerza.
Katerin nie uśmiechnęła się na widok mijającego ją Olivera. Ona również rozmyślała o Caer MacDonald i o nieuchronnej nudzie, jaka wiązała się ze spokojnym życiem.
- To prawda - powiedział Luthien.
- Zatem - rozumował Oliver - jeśli zakradniemy się do domu jakiegoś handlarza i zostaniemy złapani - oczywiście nikt nie zdołałby schwytać niesławnego Olivera deBurrowsa i jego giermka, Karmazynowego Cienia! - dodał szybko, gdy jego dwaj towarzysze gwałtownie zatrzymali wierzchowce i spojrzeli na niego sceptycznie.
- Giermek Karmazynowy Cień? - zapytała Katerin.
- Nie pojedziemy do Caer MacDonald jako złodzieje, Oliverze - rzekł sucho Luthien.
Najwyraźniej niziołek już o tym wiedział. Wzruszył tylko ramionami. Katerin i Luthien spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się znacząco, następnie zaś jeszcze raz spięli konie do szybszego kłusa.
- Dlaczego mielibyśmy? - zapytał Oliver. - Oczywiście zamieszkamy w pałacu, gdzie będą wszelakie przyjemności, jadło i piękne damy! Oczywiście tylko żartowałem. Po co miałbym kraść, skoro dano mi tak wiele?
Następne pytanie Luthiena sprawiło, że jego towarzysze stanęli jak wryci.
- W takim razie co zrobimy? - zagadnął młody Bedwyr.
- Co musimy zrobić? - zapytał Oliver, nie rozumiejąc pytania.
- Czy my dwoje mamy zbudować dom i wychowywać dzieci? - zapytał Luthien Katerin; zdumienie na twarzy kobiety świadczyło o tym, że podobnie jak Luthien, nie myślała zbyt wiele o tych sprawach. - A może wszyscy powinniśmy służyć Brind'Amouro-wi, bez przerwy przenosząc dokumenty z pokoju do pokoju? - ciągnął młodzieniec.
Oliver potrząsnął głową, wciąż nie pojmując dylematów młodego Bedwyra.
Za to Katerin rozumiała je doskonale. W gruncie rzeczy Luthien poruszył temat, nad którym młoda kobieta jeszcze się porządnie nie zastanowiła.
- Co mamy zrobić? - zagadnęła, kierując pytanie raczej do Luthiena niż do Olivera.
Młody Bedwyr spojrzał na dziewczynę sceptycznie, gdyż pomyślał, że przyszłość, jaka się przed nimi rysowała, nie mogłaby dorównać intensywnością ostatnim wydarzeniom.
- Co na nas czeka w Caer MacDonald? - zapytała kobieta.
- Caer MacDonald jest głównym miastem Eriadoru, gdzie królem jest nasz przyjaciel - odparł Luthien, lecz ta oczywistość nie stanowiła zadowalającej odpowiedzi na pytanie kobiety.
Katerin skinęła głową potakująco, ale dała Luthienowi znak, by mówił dalej, by dokładnie wyjaśnił, co to może oznaczać.
- Jest ważne... - zaczął młody Bedwyr. - Będziemy potrzebni... Brind'Amour będzie potrzebował wysłanników - zdecydował wreszcie - którzy udadzą się do Gybi, do Eradoch, do Dun Caryth i Port Charley. Będzie potrzebował jeźdźców, którzy powiozą jego edykty na Bedwydrin. Będzie potrzebował...
- Zatem? - Proste pytanie Katerin zaskoczyło Olivera. Zanim Luthien zdążył się rozpędzić, musiał przerwać swoją mowę o powinnościach, która, nieoczekiwanie dla niego samego, robiła się coraz bardziej płomienna. - Wojna się skończyła - rzekła Katerin.
Oliver jęknął, w końcu uświadomiwszy sobie, o co chodzi tym dwojgu. Zaczął protestować, przypomniał o czekających ich zbytkach, o zaszczytach, o ładnych damach, ale właściwie brakowało mu argumentów, bowiem w głębi duszy zgadzał się z Luthienem i Katerin, nawet pomimo iż mocno buntowała się ta część jego niziołkowej psychiki, która uwielbiała wygodę. Wojna się skończyła, na zawsze położono kres groźbie ze strony Greensparrowa. Nie istniało również zagrożenie ze strony cyklopów, przynajmniej w najbliższej przyszłości. Trzy królestwa największej wyspy Morza Avon utrzymywały pokojowe stosunki, a nawet związały się trwałym sojuszem. Ewentualne problemy byłyby drobiazgami w porównaniu z wielką wojną, która właśnie została stoczona i wygrana.
Właśnie dlatego Luthien odmówił przyjęcia korony Eriadoru, gdy wymieniano jego kandydaturę po wyzwoleniu się północnego królestwa Avon od zależności Greensparrowa. Oliver obserwował swojego młodego przyjaciela i kiwał głową, gdyż wszystko stało się jasne. Teraz już wiedział, dlaczego Luthien zrzekł się oferowanej przez Brind'Amoura pozycji na rzecz Ethana. I nie bez powodu Luthien i Katerin tak chętnie zgodzili się zabawić dłużej w Carlisle. Poświęcili wiele miesięcy na toczenie sprawiedliwej wojny, a w ich żyłach płynęła gorąca krew. Byli młodzi, żądni ekscytujących przygód i wyzwań. Cóż mogło im zaoferować Caer MacDonald?
- Spędziłam wiele godzin z księciem McLennym... z królem McLennym na pokładzie jego okrętu admiralskiego, kiedy płynęliśmy wzdłuż zachodnich i południowych wybrzeży Avon - powiedziała Katerin jakiś czas później. Cała trójka znowu jechała, chociaż wolniej. - Opowiadał mi dużo o Baranduine, dzikiej i nieujarzmionej.
Luthien zerknął na ukochaną. Po jego twarzy przemknął figlarny uśmiech.
Oliver jęknął.
- Nieujarzmionej - powtórzyła Katerin - i potrzebującej kilku porządnych bohaterów.
- Naprawdę podoba mi się sposób myślenia tej kobiety - zauważył Luthien, natychmiast kierując Wodnego Tancerza na zachód.
Oliver znowu jęknął. Istniało mnóstwo powodów, dla których pragnął przekonać Luthiena i Katerin, by zaakceptowali wygodne życie. Nade wszystko chciał, by ustatkowali się i mieli dzieci, podczas gdy on obrastałby w tłuszcz i żył dostatnio w pałacu Brind’Amoura. Wszelako pod jednym względem Oliver nie tylko rozumiał ich, ale nawet, wbrew sobie, popierał zwrot na zachód. Dzika Baran-duine, urwista i wyjęta spod prawa, mogła zapewnić rozbójnikowi niziołkowi odrobinę rozrywki i trochę łupów. Nagle Oliver przypomniał sobie beztroskie dni na początku znajomości z Luthienem, kiedy przejeżdżali cały Eriador na koszt napotkanych po drodze kupców. Teraz niziołek wyobraził sobie powrót do takiego życia, z Luthienem i jego cudownym płaszczem, oraz z Katerin. O lepszym towarzystwie nie mógł marzyć. Jego wizja przerodziła się w sen na jawie - przekonujący i bardzo przyjemny, dopóki niziołek nie dostrzegł w nim błędu.
- Ach, moja ukochana Siobhan - rozżalił się na głos, bo w jego fantazji grupa jeżdżąca po gęsto porośniętych pagórkach Baranduine liczyła cztery, a nie trzy osoby. - Gdybyś mogła tu być.
Luthien i Katerin popatrzyli na niziołka, rozumiejąc jego smutek. Im również mocno doskwierał brak pięknej kobiety półelfa!
- Bylibyśmy wtedy parą par! - oznajmił Oliver, nieco pogodniejszym tonem. Po chwili na jego uśmiechniętej anielskiej twarzy pojawiły się dołeczki. - Moglibyśmy nazwać się „dwa na dwa” i siać postrach wśród kupców!
Luthien i Katerin roześmiali się bezradnie. Ich radość mąciły wojenne rany, które nigdy nie miały całkowicie się zabliźnić.