Malraux Andre CZASY POGARDY

ANDRÉ MALRAUX

CZASY POGARDY

O. co za szyderstwo nazywać braćmi tych co są tylko tej samej krwi} André Malraux: „Czasy pogardy"

André Malraux, autor „La tentation de V Occi­dent“, „Les conquérants“, „La voie royale“, „Royaume-Farfelu", ostatnią swą powieścią „La condition humaine" („Dola człowiecza“)» uwieńczoną w roku 1933 najważniejszą we fran­cuskim świecie literackim nagrodą Prix Gon- court, zajął dziś stanowisko czołowego prozaika młodej Francji.

Dotychczas tematy, tło i częściowo postacie do swych utworów czerpał Malraux z Dalekiego Wschodu, przedewszystkiem z życia współcze*

snych Chin, wstrząsanych od ćwierćwiecza, od chwili obalenia ostatniej dynastji cesarskiej i ogłoszenia przez Sun Yat Sena w roku 1913 republiki, konwulsjami wielkiej dziejowej przemiany. Bandytyzm walczących ze sobą gene­rałów — satrapów poszczególnych prowincyj, zmaganie się rządu południowych Chin, o ża­łosnych pozorach władzy centralnej, z komuniz­mem, białym imperjalizmem Anglików w Hong- Kongu i groźniejszym, żółtym imperjalizmem Ja- ponji, który zdołał już oderwać Mandżurję, a gotuje się do dalszej akcji zaborczej, — oto, obok chronicznych chińskich klęsk żywiołowych: po wodzi i głodu, dzisiejsza okropna rzeczywistość setek miljonów ludności dawnego Państwa Nie­bieskiego.

Malraux, wyznawca haseł skrajnej lewicy de­mokratycznej, oświetlił reflektorem swego potęż­nego epickiego talentu najbardziej jątrzące się rany na umęczonem ciele chińskiego olbrzyma.

Obecnie zbogacił swój dorobek ideowo-arty­styczny utworem, niewielkim rozmiarem, lecz wstrząsającym, i natężeniem w obrazowaniu tre­

ści moralno-uczuciowej i napięciem dramatycz- nem i formą — arcydziełem sugestji i zwartości stylu, doprowadzonego do niebywałej w epice ascezy słowa, — stąd piętrzącego karkołomne trudności przed tłumaczem o ambicjach dania w swym języku ekwiwalentu tej niesamowitej fran­cuskiej prozy.

Miarą tych trudności może być, między inne- mi, opinja świetnego odtwórcy arcydzieł dawnej literatury francuskiej, Boya-Żeleńskiego, który do piszącego te słowa wyraził się, że przetłuma­czenie na polskie tego utworu Malraux to nie jest przekład, to jest „chodzenie po linie“.

Ta trafna definicja — ostrzeżenie mego znako­mitego kolegi po pasji zmagania się z trudami taternictwa przekładowego nie odstręczyła mnie jednak od spolszczenia Le temps du mépris: są satysfakcje pisarskie, których emocjonalne źródło tak lapidarny znalazło wyraz w pierwszem zda­niu znanego wiersza Tetmajera: „Nie lubię rze­czy łatwych: lubię łamać granit“.

W jakim stopniu udało mi się osiągnąć w prze­kładzie równoważnik oTyginału — sąd nie do

mnie oczywiście należy, lecz do wrażliwego na walory stylistyczne czytelnika. Pozwolę sobie tyl­ko, tytułem informacji dla tej kategorji czytelni­ków wyjaśnić, że, uważając za naczelne zadanie tłumacza artystycznej prozy połączenie wierności tekstowej z zachowaniem rytmu i dynamiki oryginału, zmuszony byłem czynić drobne od­stępstwa tam, gdzie nastręczała mi się okazja wy­dobycia barwy językowej bogatszej, mojem zda­niem, w polskiej szacie niż w oryginalnej.

Nie chcąc nużyć czytelnika oprowadzaniem go po laboratorjum tłumacza, zacytuję tylko parę przykładów mej celowej nieścisłości:

Zdanie: Venfant ne pleurait pas, il re racontait des histoires“ (śpiąc) brzmi u mnie: dziecko nie płakało, gaworzyło sobie we śnie.

Albo : elles étaient en même temps les veilleuses du Transsibérien échoué comme un paquebot dans la forêt sous les isolateurs du télégraphe... Odtwarzając obraz, muszą go widzieć, w danym razie z jego cechami egzotycznemi, które pojęcie syberyjskiego boru, puszczy (forêt) za­mknęły w obcetn, ale nie dla Polaka, słowie: taj-

na mwzczyc książki

ga.. Więc musiało to w przekładzie wyjść tak: były jednocześnie nocnemi światłami transsybe­ryjskiego expressu, co utknął, jak statek na mie­liźnie, w tajdze pod izolatorami telegrafu...

Raz jeden — innych grzechów tej kategorji na- razie nie przypominam sobie — całkiem świado­mie odstąpiłem od wyraźnego znaczenia słowa o- ryginału dla psychologicznego wzmocnienia jego treści wewnętrznej w danym momencie. Bohater opowiadania, komunista Kassner, cudem urato­wany od śmierci, wraca do żony. W rozmowie z Anną jest taka chwila, kiedy:... il comprit une fois de plus combien l'homme est à jamais gros­sier devant la tendresse“. Poznawszy z poprzed­niego tekstu duszę Anny i charakter tego mał­żeństwa, napisałem: ...pojął raz jeszcze, jak męż­czyzna jest beznadziejnie gruboskórny wobec tkli­wości." A jamais — beznadziejnie, to nie jest .ścisłe, ale tu właśnie (dla wrażliwości Anny) jest istotniejsze, więc prawdziwsze.

Powracam teraz do mojej roli informatora o samem dziele.

Opowiadanie „Czasy pogardy“ (Le temps du

mépris) w niezapomnianych obrazach i scenach, łączących przebogatą wizyjność z najostrzejszym realizmem, maluje przeżycia więźnia hitlerow­skich obozów koncentracyjnych, oparte w osno­wie faktów na dokumentach dostarczonych auto­rowi przez tych, którym pracę swoją w dedyka­cji poświęca.

Sam tytuł może wywoływać dwoistą interpre­tację. Czy poeta (bo Malraux jest tu poetą wyso­kiej rangi) czasy, które człowiek Zachodu prze­żywa pod butem faszystowskiej tyranji, uważa za godne pogardy, czy też miał na myśli pogar­dę dla człowieczeństwa w jednostce ludzkiej, u- możliwiającą wejście na drogę tych metod rządze­nia, jakie praktykuje wobec swych obywateli Trzecia Rzesza?

Sądzę, że Malraux chciał wyrazić w tym dwu­znacznym tytule i jedno i drugie. Poprostu, dzi­siejszą epokę, symbolizującą w dziejach ludzko­ści tem, co się dzieje w Niemczech, erę szaleją­cego ze strachu kapitalizmu. Sam raz jeden tylko używa tego określenia naszych czasów, gdy Kas­sner, siedząc w ciemnicy obozu koncentracyjne­

go, przypomina sobie w natłoku obrazów, obraz defilujących w święto młodzieży w Moskwie za­stępów — w zestawieniu z ponurym obrazem ka­tastrofy w kopalni niemieckiej, gdzie zginął jego ojciec: „Przypominał mi się dzwon i przypomi­nali mi się stłoczeni dokoła górnicy, samotni w obojętności, w głębi niemieckiej nocy... I gdy wszystko się skończyło (przedstawienie teatral­ne), patrząc na tłum, który jeszcze przeszkadzał nam wyjść, pomyślałem sobie, że nie miał on je­szcze dwudziestu lat. Że więc nie było w nim człowieka, wśród tych wszystkich, co godzinami dążyli na Krasną Płoszczad1, ani jednego czło­wieka, któryby znał czasy pogardy...“

Martyrologja przeciwników obecnego rêgime'u w Niemczech posłużyła Malraux do rozwinięcia lub raczej skrystalizowania w świecie tragedji, jakim jest świat tego utworu, idei, która, stano­wiąc impuls moralny jego twórczości, stała się za­razem w „Czasach pogardy“ jakgdyby muzycz- no-emocjonalnym tematem dzieła. Ideą tą jest przywrócenie w naszych okrutnych czasach nale­żytej roli pojęciu męskiego braterstwa. W przęd­

li.

mowie swej o charakterze polemicznym*) Mal­raux uzasadnia jako pisarz, taką postawy, mó­wiąc: „dzieje wrażliwości artystycznej we Francji od pięćdziesięciu lat możnaby nazwać agonją męskiego braterstwa".

Rosnąć ono może, rozwijać się, kwitnąć i wy­dawać owoce dla przyszłości tylko na gruncie ja­kiejś wielkiej idei społecznej, jak każda wielka idea, z natury swej rewolucyjnej. Bez tej brater­skiej solidarności, ujawniającej swą płodną moc najsilniej w tragicznych dla jednostek momen­tach wspólnej walki, nie widzi Malraux możności zdobycia przez człowieka wolności, pojętej jako świadomość i zorganizowanie jego przeznaczeń.

Na kartach „Czasów pogardy“ motyw brater­stwa odzywa się głosem S. O. S. (wołania i od­zewu) w najgroźniejszych chwilach, dosięgając nieraz wyżyn antycznego patosu, pozatem przewi­ja się uporczywą myślą, zrodzoną z rozpamięty­wania nieludzkich cierpień bojowników, w mo­mentach psychicznego odprężenia. Kiedy w ciem­

*) Zachowanej w polskiem wydaniu,

nicy nieznany więzień, sąsiad Kassnera, został skatowany przez dozorców za próby porozumie­wania się z towarzyszem niedoli zapomocą stu­kania w ścianę, Kassner „wyzuty z braterstwa, jak był już wyzuty z marzeń i z nadziei, trwał za­wieszony w ciszy, ukrywającej napiętą wolę se­tek w czarnem mrowisku.“ I zaczął „mówić dla ludzi, choćby go nie mieli nigdy usłyszeć“ — mówić w mroku i do mroków swej celi:

..Wy, moi towarzysze z Chin, żywcem po­grzebani, moi druhowie z Rosji o wyłupionych oczach, moi przyjaciele z Niemiec dokoła mnie, ze sznurami w celach, ty, którego dopiero co mo­że zatłuczono na śmierć, — to co jest między na­mi, ja nazywam miłością.“

Patetyczny zenit braterstwa.

Po szczęśliwem wydobyciu się z obozu kon­centracyjnego i przedarcia się samolotem przez bu rzę gradową do Pragi (Niemiec Kassner jest oby­watelem czechosłowackim) bohater opowiadania wraca z mityngu w sprawie więzionych antyfa- szystów. Autor tak maluje jego stan uczuciowy: Żadne słowo ludzkie nie było tak głębokie jak o­

krucieństwo, ale braterstwo męskie dosięgało go w największej głębi krwi, w zakazanych miejscach serca, gdzie przykucnęła katusza i śmierć...“ Wreszcie w finale utworu czytamy: „Zamknął oczy: dotyk przenikał głębiej niż wszystkie zmy­sły, głębiej niż sama myśl, i jedynie skroń Anny przy jego palcach harmonizowała z ukojeniem zie­mi. Ujrzał siebie biegającego po celi — raz, dwa, trzy, cztery... — żeby wiedzieć, czy ona żyje. Rozwarł natychmiast oczy i wydało mu się, że obejmował ich wieczność, ich wieczność uczynio­ną z wczorajszych więźniów, z ufnego policzka dziecka, z tłumu uczepionego torturowanych, z twarzy pilota w huraganie, z tego, ktOry się po­święcił za niego, nawet z jego przyszłego powro­tu do Niemiec, wieczność żywych a nie wiecz­ność zmarłych; pociągała ona za sobą wszystko i łącząc się poprzez tętno jego krwi z jedyną rze­czą w człowieku, która może być większa niż człowiek, z darem męskości, huczała w ulicy zno­wu pustej, gdzie zaczynał się podnosić wiatr. We wszystkich jego czynach pozostanie to, co pozo­stało w nim z krwi swoich, i w dniu gdy będzie

zabity w Niemczech, zabiją wraz z nim tę chwilę."

Oto akord końcowy tej Symfonji patetycznej braterstwa — bo ta, chwilami djaboliczna w swej grozie, jak koszmarne „Proverbios“ Goyi, opo­wieść zakończona ocaleniem bohatera przez po­święcenie się nieznanego towarzysza, jest tern właśnie w swej najgłębszej intencji ideowej, i w potędze wyrazu artystycznego jej muzycznej kon­strukcji, zdumiewającej w tak krótkim utworze bogactwem motywów.

O niezwykłym kunszcie Malraux w uplastycz­nianiu wizji niech zaświadczy choćby taki, jeden z wielu, korowód wskrzeszonych w mózgu wię- .zionego Kassnera obrazów z rewolucji rosyjskiej (pod wpływem przypomnianej sobie muzyki, która „powoli odpychała obłęd od jego piersi, ra­mion, palców, od lochu“):

Czy to ten sam monaster, czy nie, ten okręt- widmo, co sunie w beznadziejnych chmurach, za­traciwszy dzwony w niebie, zdała od swej mar­twej załogi, rozciągniętej w uroczystych szatach na mrozem skutych rozłogach? Poco przyglądać .się z tem tępem upodobaniem ręce brodacza we

wzorzystym kaftanie, co w szklankę pełną wód­ki chce pochwycić dwa spadające płatki śniegu, pod murem, nad którym dyndają wciąż party­zanci, powieszeni na czarnych od wron dzwo­nach? Jest teraz tam, w środku wielkiej skupio­nej ciszy, gdzie setki złoconych mebli czynią z głównej ulicy salon, niepokojący a przytulny przez bardzo niskie, zaczynające żółknąć niebo; miasto wzięte o świcie, w rozgardjaszu ludzi i wirowi- sku zmarzłych liści, gdy rozpelzały się ostatnie łachmany nocy; partyzanci wywlekli z bogatych domów wszystkie meble o zniekształconym sty­lu, najwyższe osiągnięcie baroku rosyjskiego w pomieszaniu Ludwika XV z „Escargot“; na naj­większym fortepianie o nogach w kształcie ry­nien katedralnych stoi ogromny krzak sztucz­nych białych kwiatów. Wśród tego całego kra­mu włóczy się karnawałowa czereda brodatych partyzantów: ograbili popów z kap cerkiewnych i w kilka godzin wykrajali sobie w brokacie łachy z „Opowieści Hoffmanna“. Posuwają się między fotelami i fortepianami srebrzonemi lub złocone- mi, w mętnem świetle dnia, przypruszonem już

padającym śniegiem, jak obłąkańcy, którzyby raptem zawładnęli salą balu maskowego. Z ziemi idzie trwożnie odległe dudnienie, tłumione przez śnieg...“

Czytelnik, choćby był zdecydowanym przeciw­nikiem polityczno-społecznej wiary Malraux, je­śli tylko jest na tym poziomie kultury duchowej, że moralne i artystyczne piękno wzrusza go, gdziekolwiek je spotka, musi w autorze „Czasów pogardy“ uznać mistrza słowa, niepowszedniej miary twórcę i duszę głęboko czującą sponie­wieranie godności ludzkiej w ujarzmionej jed­nostce.

To będzie tylko oddanie sprawiedliwości wspa­niałemu wysiłkowi pisarza i człowieka.

PRZEDMOWA AUTORA

Artykuły poświęcone temu opowiadaniu, gdy było drukowane w czasopiśmie, skłaniają mnie do wskazania tutaj, naprędce, kilku my­śli, których rozwiązanie zostawiam sobie na kiedyindziej.

Ci co uważają moją dokumentację z& zbyt pochopną, niech się zwrócą do urzędowych re­gulaminów obozów koncentracyjnych. Nie określam niemieckiej partji narodowo-socjali- itycznej przez obozy; to co wiemy o kator­dze francuskiej nie jest zbyt budujące; ale tu idzie o obozy koncentracyjne.

Świat takiego utworu jak ten, świat tra- gedji, to zawsze świat antyczny; człowiek, tłum, żywioły, kobieta, przeznaczenie. Spro-

ivadzfl się do dwóch osób działających, boha­tera i sensu, jaki on nadaje życiu; antago- niżmy indywidualne, umożliwiające powieści jej skomplikowanie, tutaj nie występują. Gdy­bym był musiał dać nazim znaczenie, jakie daję Kassnerowi, oczywiście uczyniłbym to, ukazując je w działaniu ich rzeczywistej na­miętności, nacjonalizmu.

Sławny przykład Flauberta bardziej niż ja­kikolwiek inny przyczynia się do pomieszania pojęć: Flaubert (dla którego walor artystycz­ny był wartością najwyższą, który istotnie sta­wiał artystę ponad świętego i bohatera), two­rząc jedynie postacie obce jego namiętności, mógł posunąć się aż do napisania: „Unurzam ich wszystkich w tem samem biocie — bo je­stem sprawiedliwy”. Taka myśl byłaby niezro­zumiała dla Ajschylosa jak i dla Corneille’a, dla Victor a Hugo jak i dla Chateaubrianda, a nawet dla Dostojewskiego. Byłaby — jest — przyjęta przez wielu autorów, których niema

OTS NISZCZYĆ KSIĄŻKI

celu im przeciwstawiać: idzie tutaj o dwie za­sadnicze koncepcje sztuki. Nietzsche uważał Wagnera za histrjona, gdy ten oddawał swój genjusz na usługi swym postaciom. Ale moż­na chcieć widzieć sens słowa „sztuka” w usi­łowaniu uświadamiania ludziom ich własnej, nieznanej im wielkości.

..Nie namiętność niszczy dzieło sztuki, lecz wola udowodnienia; wartość jakiegoś dzieła nie jest funkcją -ani namiętności ani bezstron­ności, które je ożywiają, lecz harmonji między tem co ono wyraża a środkami jakich używa. Jednakowoż, jeżeli ta wartość — i racja bytu dzieła, i jego prowizoryczna przynajmniej trwałość — leży w jego jakości, działa ono, czy autor tego chce, czy nie, przez przesunięcie walorów wrażliwości; i niewątpliwie dzieło nie powstałoby bez głuchej konieczności prze­sunięcia tych walorów. Otóż, dzieje wrażli­wości artystycznej we Francji od pięćdziesię­ciu lat możnaby nazwać agonją męskiego bra-

lerstwa. Jego istotnym wrogiem jest niesfor- mulowany indywidualizm, rozsypany na prze­strzeni XIX w. i zrodzony znacznie mniej Z woli stworzenia pełnego człowieka, niż z fa­natyzmu odrębności. Indywidualizm artystów, zaprzątnięty nadewszystko troską o zachowa­nie „świata wewnętrznego" i uprawniony tyl­ko wtedy, gdy stosuje się do dziedziny uczu­cia lub marzenia; gdyż, konkretnie, „wielkie dzikie bestje Odrodzenia" ,ieby działać, były zawsze zmuszone przeobrażać się w osły dźwi­gające relikwje, i postać Cezara Borgii tmci swój blask, gdy się pomyśli, że to co było naj- zrozumialsze z jej skuteczności pochodziło z po­wagi kościoła. Pogarda dla ludzi jest częsta u polityków, ale poufna. Nie w czasach Stend- htda dopiero społeczeństwo realne zmusza in­dywidualistę czystej krwi do obłudy z chwi­lą gdy chce on działać.

Osobnik przeciwstawia się zbiorowościale Żywi się nią. I daleko mniej jest ważne wie­

dzieć, c^emu się przeciwstawia, niż wiedzieć, czem się żywi. Jak umysł, osobnik posiada wartość przez to co się w nim mieści. Sięgnąw­szy w przeszłość widzimy, że osobnik chrześci­jański istniał taksamo jak indywiduum no­woczesne, a dusza warta jest tyleż co odręb­ność. Wszelkie życie psychologiczne jest wy­mianą, i podstawowym problemem osobnika jest imedzieć, czem on chce się żywić.

Dla Kassnera, jak dla wielu intelektuali­stów komunistów, komunizm przywraca jed­nostce jej żyzność. Czy to będzie \Rzymianin cesarstwa, chrześcijanin, żołnierz armji Renu, czy robotnik sowiecki, człowiek jest związany Ze zbiorowością, która go otacza; Aleksan­dr yn, pisarz XVIII w., jest od niej odgrodzo­ny. Jeśli zarazem nie jest związany z tą zbio­rowością, która po niej nastąpi, jego zasadni­czy wyraz nie może być bohaterski. Przynale­ży on do innych postaw ludzkich.

Trudno jest być człowiekiem. Ale nie jest

trudniej zostać nim pogłębiając swą wspól­ność, niż kultywując swą odmienność, — i wspólność żyitń z takąż conajmniej mocą to przez co człowiek jest człowiekiem ,to przez co wznosi się ponad siebie, tworzy, wynajduje lub zdobywa swój kształt.

TOWARZYSZOM NIEMIECKIM, któ­rzy zechcieli przekazać mi co przecierpieli i co zachowali, TĘ KSIĄŻKĘ, KTÓRA JEST ICH KSIĄŻKĄ.

W chwili gdy Kassnera wepchnięto do kan- celarji, jakiś badany więzień kończył zdanie, które zatraciło się w policyjnym hałasie bu­tów i papierów. Z drugiej strony stołu urzęd­nik hitlerowski: takie same szczęki, taka sa­ma twarz czworokątna, takie same włosy pra­wie ostrzyżone przy skórze nad uszami, z krót­ką blond szczeciną na czaszce.

- ...instrukcje partji.

- Od kiedy?

- 1924.

- Jakie pan pełnił funkcje w nielegalnej partji komunistycznej?

- Nie znam partji nielegalnej. Aż do stycz­nia 1933 moje funkcje w partji niemieckiej były natury technicznej.

Komunista poruszył się i obrócił tyłem do Kassnera. Gdy się usłyszało głosy, twarze nie były już podobne. Głos badanego był dość ni­ski, bezimienny, jakgdyby więzień zaznaczał sa­mym jego timbrem, że to nie on odpowiada, lecz jakaś osoba nieodpowiedzialna i przymu­szona. Głos badającego był roztargniony, młodszy jeszcze od bardzo młodego profilu. Kassner oczekiwał, że ten młodzieniec, od któ­rego miał być zależny, powoli odsłoni się gło­sem i słowami.

Nazi patrzał na więźnia, który nie patrzał na nic.

- Pan udał się do Rosji.

- Jaiko technik: byłem przydzielony do elektrozawodu.

- To się okaże. Jaka była pańska funkcja w Niemieckiej Republice Nadwołżamkiej ?

- Nigdy nie widziałem tej republiki. Ani \Vołgi.

- Do której komórki partyjnej należał pan

irn wmzczyC kbiąSki

CZASY POGARDY

w Berlinie?

- Ex-ioi5.

- To się okaże. Pod czyim kierunkiem?

Komunista teraiz obrócony był zupełnie ty­łem, i Kassner czekał na jego głos:

- Hansa.

- Tegom się spodziewał. Pytam się ciebie

o jego nazwisko! Czy ty ¡kpisz sobie skurwy­synie?

- Znamy naszych towarzyszów tylko z i- mienia, bez wyjątku.

- Jego adres ?

- Nigdy się z nim nie widziałem poza ko­mórką.

- Dobrze. Ja cię każę wsadzić do jednej z naszych: zobaczysz, jak ci to odświeży pa­mięć. Ile czasu siedziałeś w Moabicie?

- Sześć miesięcy.

- Sto osiemdziesiąt dni od chwili twego aresztowania ?...

Kassner uświadomił sobie wreszcie własne.

S. A. zabrali go naprzód autobusem (bardziej zamkniętym, ze swymi pasażerami hitlerow­cami, niż furgon więzienny). Jedno z miejsc, gdzie rzekomo pracował, mała fabryka śmi­gieł o zmiennym skoku, usprawiedliwiała roz­porządzanie przy okazji samolotem; samolot spał, tam, w hangarze, i podczas całej jazdy Kassner myślał tylko o nim. Na jakimś rogu ulicy malarze śpiewali, odnawiając wystawę sklepu z farbami, równie pstrą jak Krasnaja Płoszczad’... Dotychczas to wszystko wydało mu się nierealne, raczej na podobieństwo ob­rzędu niż snu.

- Sto osiemdziesiąt... - podjął badający. - No, no... Powiedz, kto przez ten czas spał z twoją żoną?

Gzy więźnia, którego tamten nie spuszczał z oka, ugodził ten cios? Kassner czuł ostro o- becność tego człowieka, wraz przygwożdżone­go tutaj całą swą niewolą i wyzutego z całej

swej siły. Ton badającego przestał być na­pastliwy.

- Kto śpi z twoją żoną? - powtórzył.

Kassner czuł się na miejscu komunisty, za­razem widzem i bolesnym aktorem, i tracił ja­sność umysłu.

- Nie jestem żonaty — odpowiedział wię­zień, ukazując się znowu z profilu.

Ponowne milczenie.

- To nie przeszkadza, żeby mieć kobietę...

- rzekł wreszcie nazi tym samym obojętnym głosem.

Dwaj mężczyźni patrzyli teraz na siebie z zużytą odrazą.

Urzędnik skinął brodą: dwóch S. A. zabra­ło więźnia, potem popchnęli Kassnera ku sto- Jowi. Nazi popatrzał na niego ,otworzył akta i wyjął stamtąd fotografję.

Jak wszyscy, którym niekiedy zdarza się u- krywać swą tożsamość, Kassner znał dobrze swoją długą końską twarz o zwartych szczę­

kach. Której fotografji przyglądał się hitlero­wiec? Kassner widział ją nawspak. Niezbyt niebezpieczna: głowę miał wtedy ogoloną, i wyraz tej wąskiej maski z samych kości, o spi­czastych uszach, był znośnie różny od tego, ja­ki jaiwiła dzisiaj, pod prawie długiemi włosa­mi szatyna, jego rasowa, sterana, nieco roman­tyczna głowa. Sfotografowano go z zaciśmę- temi ustami; wiedział, że przy uśmiechu je­go długie zęby odsłaniały się do dziąseł. Przy­gryzanie dolnej wargi również obnażało mu zęby. Zrobił to - odrobinę, gdyż bolał go ząb trzonowy, - i opuścił wzrok na stół: jego o- gromne oczy zazwyczaj patrzyły trochę ponad swój poziom, i wystarczyło, żeby udał iż je o- puszcza, do usunięcia białej linji między tę­czówką a dolną powieką.

Nazi wpatrywał się naprzemian w oczy na fotografji i na twarzy, nic nie mówiąc. Kas­sner wiedział, że gdyby go poznano, byłby za­bity, z wyroku czy bez.

- Kassner - rzekł nazi.

Wszystkie głowy pisarków lub S. A. unio­sły się.

Po raz pierwszy Kassner spotkał się z legen­dą o sobie na twarzach wrogów.

Jestem znany w mojem poselstwie. Naj­głupszy konspirator nie prosi o ogień żandar­mów ,żeby w ich oczach wpaść w pułapkę.

Znajdował się z kilkoma towarzyszami w małym magazynie starożytności, należącym do jednego z nich, na pół godziny przed umó­wioną wizytą u dentysty, gdy jeden z człon­ków nielegalnej organizacji wszedł, powiesił palto nad kupą dalmatyk, ikon, ornatów, pra­wosławnych szat kościelnych i rzekł, siadając:

„Jest zasadzka na Wolfa. Będzie rewizja”. Wolf wstał. — „Mam listę nazwisk w kopercie zegarka”... Mieli zalecone, aby nie trzymać nigdy nazwisk u siebie. - „Będziesz aresztowa­ny przy wejściu. Gdzie jest zegarek?” - „W szafie, w kieszonce czarnej kamizelki. Ale

to”... - „Bez gadania: lista! Daj klucze”. Kas- sner wchodząc spotkał dwóch S. A. w koryta­rzu: to już nawet nie była zasadzka. Zatrzy­mał się przed nimi, spróbował zapalić, pustą zapalniczką, papierosa, trzymanego w ustach, poprosił S. A. o ogień, poszedł na górę. Dzwo­niąc, przywarł do drzwi, aby ukryć rękę, wpy­chającą klucz, wszedł, zaniknął drzwi, otwo­rzył szafę, wziął zegarek, zjadł listę, włożył go na miejsce i zamknął szafę. Żadnych kro­ków na schodach. Miał być aresztowany przy zejściu na dół. Niema gdzie w tym pokoju rzu­cić klucza, a otworzyć okno byłoby niedorzecz­nością. Wsunął go w kieszeń pierwszych lep­szych spodni wiszących w szafie: Wolf mógł mieć kilka kluczy.

Trzeba było przeczekać pięć minut, że ni­by przyszedł odwiedzić Wolfa i nie zastał go. Smak papieru żutego nie bez bólu (newralgja czy próchnienie zęba? Gdyby to przynajmniej wydarzyło się po dentyście!) przypominał mu

zapach kartonu karnawałowych masek. W najlepszym nawet razie niełatwo mu będzie wykaraskać się z tego: wartość fałszywych do­kumentów jest zawodna.. A nie zapatrywał się optymistycznie na więzienia nazich. Kto zna kres swej wytrzymałości? Ileż razy mówiono mu ,że więzień koniec końców zużywa dla zdo­bycia dodatkowej racji żywności energję po­trzebną do nielegalnego zorganizowania całej dzielnicy? Cisnął papierosa: w połączeniu ze smakiem żutego papieru smak tytoniu mdlił go. Wreszcie wyszedł i został aresztowany na półpiętrze.

- Znajdziecie w mojej fabryce, uważacie, korespondencję złożoną z piętnastu zgórą li­stów, wymienionych między panem Wolfem a nami — rzekł Kassner. — Wszystkie zamówie­nia zostały dostarczone.

Nielegalna organizacja miała się na baczno­ści.

Akcent pilzeński nie był zły, ale prawdzi­wy Kassner był monachijczykiem. Kassner przyzwyczaił się, gdy był na robocie, używać często, nie zwracając na to uwagi, „uważa­cie” ; serdeczność tego wyrażenia, skierowane­go do nazich, mierziła go; wystrzegał go się — napróżno - i mówił wolno. Badający i badany wiedzieli dobrze, jak trudno jest dowieść fał­szywej tożsamości, drobiazgowo obmyślonej. Nazi wertował akta, podniósł oczy, znowu wer­tował.

łotografja, myślał Kassner, rysopis. A te wszystkie papiery? S. A. potwierdził, że Kas­sner poprosił go o ogień. Ale jak wszedł? Nie znaleziono przy nim klucza, dobrze, i słyszano jak dzwonił; ale wierzyć, że drzwi nie były zamknięte...

Jaki kształt mogło przybrać jego życie na tych kawałkach papieru? Syn górnika; stypen­dysta uniwersytetu, organizator jednego z tea­trów proletarjackich; jeniec Rosjan, co prze­

szedł do partyzantów, potem do armji czerwo­nej ; delegat do Chin i Mongołji; pisarz, przy­były z powrotem do Niemiec w 1932 w celu prrzygotowamia strajków w zagłębiu Ruhry przeciw dekretowi Papena, organizator niele­galnego wywiadu, były wiceprezes Czerwonej Pomocy... Jest za co go kazać zabić, oczywi­ście ,lecz to co zrobił, da się doskonale pogo­dzić z miną pewną siebie.

- Pójść z fałszywemi papierami do posel­stwa nie jest trudniej, niż na ulicę - rzekł ma­zi.

Ale Kassner czuł w nim wahanie. I wszyscy koło niego wahali się: ludzie chcą, żeby ro­mantyczne życie wyrażało się teatralną twa­rzą. Zdawało się, że Kassner, kronikarz sybe­ryjskiej wojny domowej, nacechowany inten­sywną, plastyczną malowniczością, rozwiniętą przez kontakt ze sceną, i surowym darem mę­skiej emocji, musi wlee za sobą dramaty, któ­re przeżył i opisał, i życie jego zlewało się w pa­

mięci z łachmaniastą epopeją Syberji. Ponad­to wiedziano o jego obecności w Niemczech od czasu tryumfu Hitlera, i wszyscy, których spotkała klęska, kochali w nim, jednocześnie, towarzysza (jego funkcja była ważna, ale nie naczelna) i przyszłego kronikarza ich zgnębio­nych dni. Nawet dla swych wrogów, bvł u~ czestnikiem tego co widział jako podróżny kra­ju, który przebył, jako świadek katastrofy, z której wyszedł cało. Wszyscy spodziewali się twarzy z piętnem Syberji: niezawodnie znale­źli to piętno na fotografjach, niedawno za­mieszczonych w pismach, gdzie je z łatwością dodawano. Żvwa twarz mniej nadawała sie do takich modyfikacyj. Prawie wszyscy co się wa­hali, gotowi byli uważać za śmieszne wzięcie tego człowieka za Kassnera. Badający opu­ścił pokój, wrócił zamknął akta, uczynił ten sam znak podbródkiem co przy końcu po­przedniego badania. Dwóch S. A. .popchnęło Kassnera ku drzwiom, potem od szturchańca

do szturchańca (jednak bez przekroczenia kon­wencjonalnej brutalności wojskowej), do wię­zienia.

Gdyby postanowili zabić mnie zaraz, my­ślał Kassner, zaprowadziliby mnie na odwach.

Ale nie: korytarze, korytarze.

Zamknięto go wreszcie w dość obszernej .ciemnej dziurze.

v

Po kwadransie mrok stopniowo wessały w siebie ściany o zaczynającej się ukazywać szarej barwie. Kassner chodził wkółko po ce­li, naipróżno czynny, myśląc, niewiadomo o czem; uświadomił to sobie, zatrzymał się. Ściana była brudniejsza przy drzwiach i nad ¿podłogą. Spowodu tych, co jak on, chodzili tu­taj ? Ale nie było kurzu. Cela była po niemie­cku czysta; higjeniczna... Wilgoć? Już spo­strzegał ,że te kwest je były mechaniczne: gdy jego umysł kręcił się wkółko, jak jego idjo- tyczne ciało (muszę coraz bardziej przypomi­

nać konia), wzrok zatrzymał się, oko pojęło wcześniej niż mózg: ściana u dołu była pokry­ta napisami.

Myśl chwytała się wszystkiego co było na podorędziu, byle uniknąć skupienia. O czem tu myśleć? Zorjentował się, że chodziło tylko o to, żeby wiedzieć, czy prędko przyjdą go za­bić, torturować lub tylko bić; lepiej myśleć o napisach.

Dużo było częściowo zatartych. Niektóre, szyfrowane. ( Jeżeli mam tu pozostać, poszu­kam szyfru). Inne — wyraźne. Zaczął znowr spacerować dokoła celi, bardzo wolno, wyod­rębnił wzrokiem najwyraźniejsze i przeczytał podchodząc: Nie chcę... Dalej, zatarte. Inny: Umrzeć na ulicy byłoby jednak mniej npdrne niż umrzeć tutaj. Wielokrotnie, odkąd był więźniem, Kassner powiedział sobie, że więk­szość robotniczą, której nie posiadali, mogli byli zdobyć w otwartej walce; ale wiedział, ile ma w sobie romantyzmu, i nie ufał mu ani

trochę. „Nie można zwyciężyć samą przednią strażą” — mówił pewien natrętny tekst Leni­na. Od chwili powrotu do Niemiec Kassner poczuł, że jest rzeczą niemożliwą stworzenie jedności robotniczej bez akcji w syndykatach reformistycmych i katolickich, że praca we­wnątrz związków i fabryk była zbyt nikła, że­by mogły one zostać wciągnięte do wałki: ro­botnicy rewolucyjni, zwalniani przedewszyst- kiem, przechodzili do rzemiosła, zaledwie dzie­siąta część partji walczyła w wielkich fabry­kach. W ubiegłym roku było mniej strajków w Niemczech niż we Francji, w Anglji, w Sta­nach Zjednoczonych... Kassner pracował przy organizowaniu czerwonych związków zawodo­wych: zgórą trzysta tysięcy członków przy końcu roku. Jednakże było to za mało.

Teraz, gdy władza przeszła do Hitlera, cho­dziło, żeby zorganizować połączenie wszystkich sił rewolucyjnych w samych fabrykach i sku­pić te siły w kierunku ścisłego kontaktu z co-

dziennemi wydarzeniami, przesyłanemi jaiknaj- prędzej, skutecznie przytem związanym z ini­cjatywą organizacyj podstawowych. Kassner pracował więc od stycznia w wywiadzie; był to jeden z najniebezpieczniejszych działów, i napisy najczytelniejsze - ¡najświeższe - były niewątpliwie skreślone przez jego członków. Podszedł do innego: Włosy moje są jeszcze czarne; i, jakgdyby wybór tego napisu zrodził się z jakiejś siły w nim, ostrzejszej, pewniej­szej niż jego olko, usłyszał wyraźnie jakieś kro­ki. Ilu ich ?

Dźwięki mieszały się: trzech, czterech, pię­ciu, conajmniej, może sześciu.

Sześciu S. A. mogło przyjść tu razem o tej porze, tylko aby katować.

Drzwi jakiegoś oddalanego lochu otworzyły •¡ie i zamknęły w hałasie butów, raptem wtło­czonym w wełnę ciszy.

Istotną groźbą mie był ani ból, ani mord, była nią pomysłowość sadystyczna tych,

za którymi dopierooo zamknęły się drzwi. We wszystkich krajach ci co wybierają sobie to za­jęcie, są zazwyczaj tem co jest tam najplugaw- sz<*go.

Na dnie upokorzenia, jak i na dnie bólu, oprawca ma szanse być silniejszym od swej ofiary. „Jeżeli będą mnie męczyli, żeby wydo­być wiadomości, których nie posiadam, nic na to nie poradzę. Przypuśćmy więc, że ich nie po­siadam”. Jego odwaga, w owej chwili, była użyta do oddzielenia go od samego siebie, do oddzielenia tego, który za kilka minut będzie we władzy dźwięków, wydawanych przez gro­żące buty, od Kassnera, którym potem stanie się z powrotem.

Siła więzienia była taka, że nawet dozorcy mówili prawie cicho. Krzyk raptem wypełnił jego celę, długi aż do kresu tchu, zdławiony wreszcie w duszeniu się.

Trzeba było uciec w całkowitą bierność, w nieodpowiedzialność snu i szaleństwa; a je-

ANDRE MALRAUX

dnocześrue trwać na czatach myślą dość jasną, żeby się bronić, żeby się nie dać zniszczyć tu beznadziejnie. Oderwać się od samego siebie, żeby wydać z siebie tylko to co nie jest najważ­niejsze.

Krzyk zerwał się znowu. Ostrzejszy. Kassner wraził oba palce wskazujące w uszy. Napróż- no: myśl chwyciła wnet rytm ryczącego bólu i wyczekiwała krzyku w tym samym momen­cie, gdy powracał. Kassner był na wojnie, ale nigdy tnie słyszał, jak ryczy człowiek katowany w zamkniętem miejscu. 'Ranni na wojnie jęcze­li, i ich krzyki nie miały nic wspólnego z tym krzykiem, przerażającym zwłaszcza tem co w nim było tajemniczego. W jaki sposób zadawa­no cierpienie temu człowiekowi co ryczał, w ja­ki sposób niebawem on sam będzie cierpiał? Tortura na otwartem powietrzu wydała mu się raptem łaską.

Drzwi się zamknęły, kroki podchodziły ku jego celi.

*** NISZCZYĆ książki

CŻASY POGARDY

Uświadomił sobie, że był przylepiony do ściany swej nory, z głową w ramionach. Był zdecydowany, ale nie były zdecydowane jego kolana. Odsunął się od ściany, rozjątrzony miękkością siwych nóg.

Drugie drzwi zamknęły się za krokami, jak­by je schwytały w przejściu. Cisza na mrowi­sku szmerów.

Powrócił ku drzwiom: Stahl zabiły dnia... Napis był niedokończony, tym razem, nie za­tarty; od ściany wiało ludzkiemi losami.

Przypomniał sobie pewien list żony więź­nia: „Jak oni go bili! Nie poznałam go, Te­reso, nie poznałam go wśród innych”.

Ilu towarzyszów przyjdzie tutaj po nim? Ołówka jeszcze mu nie zabrano. Jesteśmy z tobą - napisał.

Podnosząc rękę ,odczytał inny napis: Nim upłynie miesiąc, zabiję Federwischa. Był to niedawno jeden z szefów obozu. Który umarł, ten co groził, czy ten komu grożono?

ANDRE MALRAUX

Gdy jego oko chwytało w przelocie wier­sze napisów, jednocześnie ucho na czatach ło­wiło kroki dozorców i niewyraźne skrobanie w sąsiednich celach, i nagły, wraz stłumiony przez korytarze i wyklarowany przez oddale­nie hałas besztania na dziedzińcu... Krzyku wciąż nie było. Zaczynał żyć życiem z samych dźwięków i wrogich szmerów, życiem ślepca, któremu grożą.

Wiedział, jak trudno nie odpowiadać na bi­cie. Znał swą siłę, męską swobodę, która czę­sto pozwalała mu znaleźć w człowieku tę sła­bą okolicę serca, gdzie nie zapomniał o swych zmarłych; ale nie miał ochoty rozmawiać z nazi. Zresztą, bezinteresowni hitlerowcy nie wybrali funkcyj dozorców więziennych; Kas­sner wiedział aż nadto dobrze, że jeśli każdy może zabić w walce, nato żeby bić więźnia, po­trzeba nikczemnej łaski Państwa. Musiał tyl­ko zdobyć się na milczenie. Nie jego rzecz by­ła odpowiadać na razy historycznemi słowa-

mi, jego rzecz była uciec, aby wrócić do swej roboty rewolucyjnej. A ¡może mają go zamę­czyć ; lecz w Hagen, w fabryce o siedmiuset pięćdziesięciu robotnikach, było niemożliwo- cią pomimo terroru zmuszenie do wydania bo­daj jednego z tych co rozdawali proklamacje.

Zobaczysz, jak to zmieni charakter twych wspomnień”...

Stał pośrodku lochu, z łokciami przyciśnię- temi do ciała, wciąż oczekując nowego krzy­ku. Nic. Wszelako, ponieważ cela, gdzie we­szli przed chwilą S. A., była bliżej niż poprzed­nia, zdawało się, że słyszy zgłuszone uderze­nia... Wreszcie ,gdy tak ciągle czyhał na krzyk, doszedł go głuchy wrzask, wyraźniejszy mię­dzy dwoma metalicznemi dźwiękami otwarcia i zawarcia drzwi.

Kroki, bardzo bliskie tym razem. Kassner podszedł aż do drzwi swej celi, które się otwo­rzyły w chwili dojścia do nich.

Weszło czterech S. A., dwóch zostało na ko­

rytarzu. Wszyscy, z ramionami w kabłąk, gło­wa naprzód - oświetleni tylko ślepą latarką, którą jeden z nich postawił na ziemi.

Te typy, porwane komedją siły, o ramio­nach odstawionych od barków, jak u Herku­lesa i szympansów, wyglądały - bez twarzy i bez ciała - bez porównania tragiczniej niż były w istocie. Jego trwoga zniknęła. Była to trwoga pierwotna, przed cierpieniem połączo- nem z niewiadomem; a może oczekiwał prze- dewszystkiem sadysty, pijaka, warjata, czegoś nieludzkiego. Ci nie byli pijani. Pozostawał sadyzm. Ale od chwili, gdy tu weszli, podnie­cenie i hart zastąpiły trwogę.

Patrzyli na niego. I z pewnością widzieli go bardzo źle, tak jak on sam ich widział, bez­kształtnych, od dołu oświetlonych tylko na brodach i szczytach policzków i nakrytych swemi przysadzistemi cieniami, które skakały na sufit niby olbrzymie pająki. P'o raz wtóry czuł się zagnany w norę, ze wszystkiemi gła-

zarni więzienia zwalonemi dokoła jego dziury. Światło padało również, zdołu, na jego kości policzkowe; boleśnie; ale nie, ból pochodził stąd ,że zaciskał szczęki z całej mocy. Zauwa­żył z goryczą, że ząb już go nie boli. Był zde­cydowany nie cofnąć się ani na metr.

Cios kułakiem w żołądek zgiął go naprzód, jakby się wtłoczył w siebie; w tej samej chwi­li gdy jego twarz schylała się, nowy cios pod brodę zwalił go za jednym zamachem; poczuł na żebrach jednocześnie cement podłogi i bu­ty, które zaczęły go kuć. Słabość bólu zdumia­ła go, choć była na granicy zemdlenia; w ze­stawieniu z torturą, ze wszystkiem o czem my­ślał, być zbitym było śmiechu warte. A że padł na brzuch, miękkie części ciała były osłonięte. Pod razami wydawało mu się, źe brzuch jest w środku ochronnej klatki z żeber i kości, nad którą znęcały się buty. Pod uderzeniem w szczękę poczuł, że pluje krwią, i w chwili gdy słyszał: „No co, wypluwasz swój sztan­

dar?”, gruba czerwona pręga trysnęła mu w twarz, trzaskając i sypiąc skrami: cios w kark. Zemdlał nareszcie.

Miał niejasną świadomość, iż rzucano go naprędce do innej celi, wołając: dowidzenia.

Gdy drzwi zamknęły się, pierwszem jego wrażeniem było pokrzepienie. Te drzwi, któ­re go przygniatały, chroniły go przed obmier­złością i absurdem nazewnątrz; a jednocze­śnie, samotność, ciasnota i koniec omdlenia przywracały mu uczucie tej mętnej intymno­ści, którą znał w dzieciństwie, gdy bawił się w dzikiego człowieka pod stołami. Czuł się tylko wyzwolony.

Noc prędko się skończy? Dozorca otworzył na chwilę i zamknął judasza w drzwiach; przy świetle z korytarza Kassner ujrzał w ścianie w głębi celi kratę, która zdaje się ochraniała otwór do przewietrzania, wąski, głęboki jak

«

w blankach. Obmurowany, otwór ten nie łą­czył celi ze światem, żył życiem samoistnem

i dusznem; on tylko dawał odczuć przygniata­jącą grubość kamienia. Kassner był w piwni­cy, oddzielony jakby 9nem, obłędem; ale ot­wór dawał życie żółwiej skorupy tym murom grubym, dławiącym i podziurawionym ko­mórkami, gdzie chodzili niby nieznużone ty- siąconogi ci spośród więźniów, co jeszcze mogli chodzić.

Poszukał ściany, zapukał zgiętym palcem wskazującym. Kilka uderzeń z przerwami. Żadnej odpowiedzi.

Podniecenie zniknęło wraz z walką. Dobre samopoczucie, które obezwładniło Kassner a, gdy drzwi się zamknęły, kisło w trwogę: od­padało strzępami, z jego czułej skóry, z jego ubrania, miękkiego teraz jak ubiór nocny; zerwanie szelek i sznurowadeł (więc nie prze­znaczano go do samobójstwa), obcięcie guzi­ków zdawało się zmieniać materję tkaniny.

Gzy przygniatał go ten otwór, czy ból, który stopniowo pokonywał gorączkę, czy noc? Ska­zańcy, zamknięci w celach okrągłych, gdzie nic hie zatrzymuje wzroku, zawsze warjują.

Zapukał znowu.

Dwie nitki światła w prawym rogu, ozna­czające jeszcze drzwi, zgasły.

Jego siła ,teraz pasorzytnicza, żarła go upor­czywie.

Był zwierzęciem aktywinem, i ciemności by­ły dlań odtrutką na jad woli.

Trzeba było czekać. To było wszystko. Trwać. Żyć pełgającem światełkiem, jak spa­raliżowani, jak konający, z wolą zaciekłą i za­grzebaną, niby twarz na dnie mroków.

Inaczej - obłęd.

mi MISZ0ZY6 KSIĄ2KI

II

Ile dziś?

Poza obchodami straży i czasami pasemka światła między drzwiami a futryną, mrok zu­pełny. Ile dni sam na sam z szaleństwem i je­go miękkim, żabim rechotem?

W sąsiednich celach bili wciąż.

Być może, za murami było widno. Prawdzi­wy dzień, pełen drzew i traw i sinawych cyn­kowych dachów w poranmem świetle miast...

Chociaż jego żona mieszkała w Pradze, od dwudziestu minut był pewny, że umarła. U- marła ,gdy on był tutaj, zamknięty jak bydlę domowe. Widział jej twarz, przypominającą mulatkę, pogodną jak twarze zmarłych, zbyt pełne usta nieco zaciśnięte ,rozrzucone falują­ce włosy, powieki, opusziczane na wielkie hla-

doniebieskie oczy sjamskiego kota, całą jej maskę wyzwoloną z cierpienia i radości - u- wolnioną od życia... Nawet jeśli zwycięży, wy­chodząc stąd, znajdzie świat nazawsze okro­jony, nosić będzie niby bliznę tę śmierć sa­motną. I dopiero to ukazywało mu moc tego mroku, który go ogarnął i spętał, moc wroga, który zdołał odrzucić go od losu świata, jak się odrzuca warjatów i zmarłych.

Kroki dozorcy oddalały się, głucho odbite w korytarzu, monotonne jak wszystkie dźwięki pogrzebne. „Jeżeli zdążę obejść dziesięć razy celę dookoła zanim nadejdzie drugi dozorca - (zjawiali się zawsze w krótkich odstępach cza­su) - to ona jednak żyje”.

Zaczął krążyć. Dwa razy. Trzy. Natknął się na ścianę, która, sądził, jest dalej. Cztery. „Nie powinienem iść tak szybko. F'owinienem iść równym krokiem”. Wiedział dobrze, że bie­gnie, kulejąc. Sześć. Kroki dozorcy. Siedem. Osiem. Biegł teraz w najmniejszym kręgu,

prawie kręcąc się dokoła siebie. Dozorca prze­szedł.

Dziewięć.

Położył się ¡na 2161111. Nie wolno było kłaść się. „Jeżeli dorachuję do stu przed ich powro­tem, to ona żyje”. Jeden, dwa, trzy... Cisza. Oczy zamknięte i te liczby następujące po so­bie jak przed egzekucją. Sześćdziesiąt, osiem­dziesiąt, dziewięćdziesiąt osiem, sto: „Żyje”!

Ujrzał, jak oczy Anny otwierają się, i otwo­rzył swoje: podczas liczenia bezwiednie złą­czył stopy, skrzyżował ręce na piersiach, jak trup.

Już warjuję” - pomyślał.

Krdk dozorcy; ale postanowił nie wstawać: chciał widzieć człowieka. Jego odwaga, jak każda odwaga, działała daleko skuteczniej wo­bec niebezpieczeństwa, niż wobec trwogi. Wiedział o tem od czasu pewnej nocy, spędzo­nej na Syberji, we wsi, którą biali mogli oto­czyć z godziny na godzinę; zaczęła go ogar-

niać trwoga, ale gdy przyszło mu do głowy otworzyć drzwi i okna swej izby, zasnął.

Dozorcy przeszli nie otwierając judasza. „Tutaj trudno jest zabić się zawczasu... Trze­ba koniecznie coś wymyśleć. Jeżeli będą minie torturowali, może uda mi się być dość silnym, żeby milczeć ,ale jeżeli zwarjuję... Ocalić li­stę poto, żeby wyznać rzeczy stokroć ważniej­sze ! A może nie spostrzegą się”. Może to przej­ście do obłędu było niewyczuwalne i chwilą oprzytomnienia była ta, gdy odnalazł siebie w ccii, szukając życia żony w liczbach, leżąc w pozycji nieboszczyka.

Jakiś dozorca wrócił na korytarz nucąc. Mu­zyka !

Dokoła niego nie było nic, nic, tylko geo­metryczne wydrążenie w olbrzymim głazie, a w tej dziurze udręczone ciało ; ale w tej dziu­rze będą pieśni rosyjskie, i Bach i Beethoven. Pełno tego było w jego pamięci. Muzyka po­woli odpychała obłęd od jego piersi, ramion,

palców, od lochu; ocierała się o wszystkie je­go musikuły, z wyjątkiem gardła ,nadzwyczaj wrażliwego (chociaż nie śpiewał, przypom­niał sobie tylko), wrażliwego jak jego dolna odwinięta warga. Zwarte, odprężone, swobod­ne ,dźwięki urojone odnajdywały wzruszenia miłości i dzieciństwa, te w których człowiek da­je całego siebie: krzyk, łkanie, panika; w ci­szy dokoła Kassnera, niby oczekiwanie burzy, nad jego niewolą i szaleństwem, nad zmarłą żoną ,nad zmarłem dzieckiem, nad zmarłymi przyjaciółmi, nad całym zatrwożonym ludem, dźwigała się skrycie ludzika radość i cierpie­nie.

W głębi jego zamkniętych oczu zaczęły tłuc się

o siebie niespokojne fale, otępiałe, jak iecro ra­ny ,nad tem wszystkiem zaległa stopniowo so- lenność otwartego morza — poczem, jakby za dotknięciem ręki, pochylił się nawet śmigły las dźwięków, śpiew legł i raiptem poderwał się, szarpiąc wszystkie jego rany, ipodnosząc go, ni­

by statek, aż do kresu bólu: ten poryw muzy­ki jest zawsze wołaniem miłości. A pod bólem czekało szaleństwo, zaczajone jak ból w jego członkach, odkąd przestał chodzić po celi. O- pętała go koszmarna zjawa razem z nim zam­kniętego w klatce sępa, który wyrywał mu ka­wałki ciała za każdem uderzeniem zakrzywio­nego w motykę dzioba, ¡nie przestając patrzeć pożądliwie w jego oczy. Sęp zbliżał się, na­brzmiały od wielu godzin całą czarną krwią mroków, ale muzyka była silniejsza niż wszyst­ko. Ona władała Kassnerem, on już nią nie władał: mróz nad Gelsenkirchen, z psem szczekającym na stado dzikich kaczek, których krzyk ginie w przytulności gęstego śniegu; wez­wania tub strajkowych przy ryku syreny ko­palni; stratowane w walce partyzantów sło­neczniki, ich żółte płatki pomięte od krwi; zi­ma w Mongolji, posiniałej w trzy dni, pła­tki poschłych róż, niby martwe motyle w żół­tym wichrze; żaby o zadeszczonym świcie we

wiosce z zamokłemi palmami, z dalekiemi trą­bami furgonów powstańczych jeszcze w ciem­nościach ; kołatki chińskich kupców, uchodzą­cych przed Czerwonemi Pikami i przepadłych pod świetlikami w końcu alei palmowej; po­wodzie jak okiem sięgnąć Jang-Tse, z ławica­mi trupów, zatrzymanych przez rosochate drzewa w płaskim odblasku księżyca, i te wszystkie głowy, nasłuchujące z uchem przy ziemi, zimnej i spustoszonej przez szarańczę, pomruków białej armji na horyzoncie stepów

i równin mongolskich, i jego młodość, i ból,

i nawet jego wola, wszystko zatracało się, cią­żąc wedle nieruchomego pochodu konstelacji. Sęp i loch pogrążały się pod ciężką kaskadą po grzebowego pienia aż do miejsca nieprzebra­nego obcowania ,gdzie muzyka uwieczniła ca­łą przeszłość, wyzwalając ją z czasu, mieszając wszystko w swej skupionej oczywistości, jak zlewają się życie i śmierć w nieruchomości gwiaździstego nieba; strzępy krajobrazów wo-

)

jermych, głosy kobiet, umykające cienie, cała pamięć rozpuszczała się w deszczu bez końca, który spadał na rzeczy, jakgdyby jego niewy­czerpany opad wciągał ja aż na dno przeszło­ści. Śmierć była być może podobna do tej mu­zyki : tutaj lub w kancelarji, albo w piwnicy w chwili egzekucji, być może, jego życie roz­toczy się przed nim bez gwałtu, bez nienawi­ści, całkowicie zatopione w solenności, jak te­raz było zatopione w ciemnościach jego ciało, jak szarpja wspomnień była zatopiona w tym poświętnym śpiewie. Poza lochem, poza cza­sem istniał świat zwycięzca nawet bólu, zmierzch oczyszczony ze wzruszeń prymityw­nych, gdzie wszystko co było jego życiem su­nęło wraz z niezwalczonym ruchem światów w skupieniu wieczności. Tak, że gdy unosił się w marzeniu, na rozpostartych skrzydłach, w długim ruchu żagla pod wiatrem, mieszał oto stopniowo swe rozrzucone ciało z niezmien­nym wyrokiem gwiazd, urzeczony przez armję

Go

/

1

nocy, odpływającą w ciszę wieczności. Nie­bo Mongolji, ponad głowami tatarskich wiel- błądników, bijących czołem w pyle Gobi, w zapachu zeschłych jaśminów, ich niespo­dziane hymny, przerwane nocną psalmodją: ...i jeśli ta noc jest nocą przeznaczenia — bło­gosławiona niech będzie aż do świtania...

Wstał. Jego członki, skóra, gdy był nieru­chomy, rozpuszczały się w ciemnościach; czuł bolące miejsca bardziej zwarte, niby sęki w drzewie, tylko kiedy się ruszał. Przy pierw­szym kroku odnalazł strukturę swego ciała, ko­ści i ich rwące stawy, głowę, większą w mro­ku, niż wydawała mu się przy świetle; było je­dnak w muzyce coś innego, niż ta nieuchron­na własność dźwięków narzucania czło­wiekowi bezkresnego rozkładu, zsuwania go przez stany błogości do pokonanej dzie­dziny pocieszenia; tryskał z niej teraz zew roz­legający się bezgranicznie, zbuntowana dolina sądu ostatecznego, zespolenie krzyku, aż do

wszystkich głosów tych regjonów podziemnych gdzie muzyka bierze w swe ręce głowę człowie­czą, aby wznieść ją powoli ku męskiemu bra­terstwu : wołanie tych, co o tej porze malowa­li znak czerwony, i wołanie o pomstę, unoszą­ce się mad domami ich pomordowanych towa­rzyszy, tych, co zamieniali nazwy na tablicz­kach ulic imionami swych męczonych kole­gów, tych, co, w Essen, padłszy pod pałkami, zwiotczali jak uduszeni, z twarzą we własnej krwi, broczącej z ust i z nosa, bo S. A. chcie­li ich zmusić do śpiewania Międzynarodówki, rykiem wołali o pomstę, leżąc na ziemi, tonem tak dzikiej nadziei, że podoficer pochwycił re­wolwer, strzelił. Kasser, idąc, czuł się niby złamany szkielet, wstrząsany śpiewem. Ale już, chociaż z temi głosami wynurzyło się z nieu­błaganej kontemplacji wspomnienie śpiewów rewolucyjnych stu tysięcy ludzi (a nic w mu­zyce bardziej nie podnieca, niż fraza rozwinię­ta raptem przez tłum), rozbijanych i

znów łączących się nad tłumami, niby połyskliwe falowanie zbóż pod wiatrem, aż do widnokręgu, - już rozkazująca powaga śpiewu zdawała się raz jeszcze pociągać wszystko ku wielkiemu snowi; i w tym spokoju pogrzebanej armji muzyka na końcu przezwyciężała swe własne heroicz­ne wezwanie, jak przezwyciężała wszystko, jak to jest w jej naturze wszystko przezwyciężać, wszystko spalać w swych splątanych płomie­niach krzaka wraz gorejącego i pogodnego; noc rozkładała się nad całym światem, noc, gdzie ludzie znają się w ruchu czy w ciszy, noc opuszczona, pełna gwiazd i przyjaźni... Po­dobna jego sercu wyczerpanego człowieka, bi­ła trwożnie nad całą jego młodością, nad straj- kującemi kopalniami, nad pastwiskami z leżą- cem bydłem, które zwolna budzi szczekanie, roznoszące się echem po folwarkach, i gdy śpiew zaczął opadać zupełnie, żarliwość życia i śmierci, dopiero co złączona w akordzie mu-

%

zycznym, rozbiła się w bezgranicznej niewoli świata: gwiazdy zawsze będą przechodziły w tych samych miejscach tego nieba, usianego fatalnością, i nazawsze te uwięzione gwiazdy będą się obracały w uwięzionym bezmiarze, jak więźniowie na tym dziedzińcu, jak on w swym lochu. I przy wtórze trzech nut, powtórzonych jak uderzenie dzwonu, z których pierwsza pa­dała jednocześnie na wszystkie jego rany, o- statnie strzępy firmamentu cofnęły się aż w głąb świata i stopniowo przybrały postać sę-

Z zaciśniętemi powiekami, z lekką gorączką w rękach, zaczepionych teraz o piersi, wy­czekiwał. Nie było nic, nic prócz zewsząd ol­brzymiego kamienia i innej nocy, martwej no­cy. Był przylepiony do ściany. „Jak tysiąco- nóg” - pomyślał, słuchając całej tej muzyki, zrodzonej z jego myśli i powoli odchodzącej, opuszczającej go, niby nieżywą rybę, odpływa­

jącej z powrotem ku nicości i unoszącej z so­bą sam dźwięk ludzkiej szczęśliwości.

Zestroić się z kamieniem mógł tylko jakiś podczłowiek, skryty, uległy, który wkońcu stał się obcy czasowi. Czas więźniów, ten czarny pająk, krążył w ich lochach, równie okrutny i urzekający jak czas ich towarzyszy, skazanych na śmierć. Gdyż Kassner mniej cierpiał w te­raźniejszości niż w natrętnej przyszłości, w u- stawicznem „nigdy”, które absolutna zależ­ność i zawarte drzwi czyniły przenikliwszem od chłodu, ciemności i nawet przygniatającego kamienia. Coś w nim usiłowało się przystoso­wać ,a przystosowaniem się było właśnie otę­pienie; otępienie, przez które przebiegały długie frazy muzyczne, pozostałe w lochu ni­by maruderzy. Były to frazy chóralnego śpie­wu cerkiewnego, prawie nieruchome; napa­stując go całą siłą owej chwili, gdy postano­wił pozwolić się aresztować, wywoływały zaw­

sze w pamięci obraz starzyzny rosyjskiej w skle­pie antykwarjusza: ikony, stuły, ornaty, dal- matyki, krzyże, i wkońcu rozpływały się w ni­cości. Tę walkę z otępieniem i z grząskiemu go­dzinami Kassner przeżywał w zwalniającym rytmie, i będzie je tu przeżywał bez końca, iz te- mi prawosławnemi złocistościami na dnie je­go opętania, niby na dnie zatopionej galery, w rytmach coraz powolniejszych, coraz roz- ciągliwszych, niby kręgi na wodzie ,aż wszyst­ko się izatraci w martwej ciszy ogłupienia.

Pukano. Do drzwi lochu?

Odkąd był w celi, słyszał te pukania.

Zapukano znowu.

Kto tam? — zapytał.

Ciche głosy, głosy oczywistości, odpowiedzią ły z drugiej strony drzwi: „To my”. Tym ra­zem nie stali tam z odstawionemi ramionami, lecz nieruchomi, jak obojętna delegacja wysła­na przez samą torturę, z jej zgłuszonym po- dźwiękiem nieuniknionego losu. Ale pukano w

dalszym ciągu: pięć uderzeń - jeszcze dwa; i każde uderzenie sprowadzało Kassnera ku tej resztce świadomości, jaka może pozostać w ciemnościach: to pukał jakiś więzień.

Dwa uderzenia, pauza, sześć nowych; dłuż­sza pauza.

Nikt nie odpowiedział, gdy on zapukał. Wszystko co było podobne do nadziei, było po­dobne do szaleństwa.

Czyż nie było również szaleństwem uciekać przed każdą nadzieją?

Pięć uderzeń; dwa, sześć; dziewięć; dzie­sięć; jedno, cztery; jedno, cztery; dwa, sześć; dziewięć.

Już wszystko mu się plątało. I ta prawosław­na melodja psalmu, ten śpiew mogilny nad skarbcem ograbianej katedry, który mieszał cyfry! Najpierw, najpierw pokazać, że słucha! Zapukał. Tamten odpowie, powtórzy z pew­nością swe oznajmienie.

W celi, jak pisać?

Tamten więzień zaczynał znowu, wolniej tym razem.

Jak pisać, jak pisać? Kassner miał ochotę tupać nogą, jak koń kopytem, skoro tylko zno­wu usłyszy uderzenia, wtórować im całem cia­łem; ale mimo to nie zapamięta ich. „Trzeba się zastanowić”. Jak się zastanowić, gdy do szpiku kości jest się nasyconym tą nieuchwytną obecnością, wyczekiwaniem uderzeń ,tą wście­kłą rozpaczą w tem dzwonieniu zębami ?

Tamten zaczął uderzać:

55 25 2, 6; 9; 10; 1, 4; 1, 4; 2, 6; 9.

I wciąż psalmodja .

Cóż to było to, co nazywano torturą na­dziei?”... Gdyby Kassner skolei wzywał, mo­że tamten mógłby notować to, coby powie­dział. Ale jak ułożyć alfabet? Uderzenia zaraz powrócą...

Żeby myśleć, dokonał jednego z najwięk­szych wysiłków, na jakie zdobył się w życiu. Niesposób wygnać z mózgu obrazu ręki chy-

biającej muchę w locie. Zdołał jednakże za­notować: tamten wybija trzynaście cyfr. Je­żeli utworzę z nich jedną liczbę, może ją za­pamiętam. Nie. Za długa. Podzielić na dwie? Może...

Cisza.

Czekał, ledwie mogąc oddychać, całe ciało miał związane sprężonem wyczekiwaniem. Pu­kał od czasu do czasu, teraz na chybił trafił. Nic. Nie ogłuchł: słyszał swe uderzenia, swe kroki, całą mamroczącą gmatwaninę głosów więzienia ponad uporczywą psalmodją. Dozor­cy otworzyli jakieś drzwi wpobliżu. Ten co pukał został na tem schwytany, czy też popro- stu przypadkiem wywołany z celi? Jak nieda­wno muzyka, tak teraz nadzieja opuszczała go, pozostawiała w martwem otępieniu. Cza­tował jednak na uderzenie, które miało na­dejść ; napróżno, i nadzieja raz jeszcze odcho­dziła, fałszywy ostatni raz, jak fałszywa o­

statnia fala krwi wypchnięta z rany przez nie­pohamowane pulsowanie serca.

Zamknął oczy, i osaczył go skrycie olśnie­wający świat półsnu. Galimatjas obrazów, w którym ukazało się najsampierw tęczowanie, jak nafty na wodzie ; iryzacja ta przybrała wkońcu barwę różową, najeżoną czarnemi ak­centami z daszkiem (accents circonflexes). Czy to było owe przejście przez rzekę, gdzie ryby zaduszone pociskami białych rozpryski­wały się na wygłodniałych partyzantów, ka­rabiny nad głową, tworzące literę T, i kupy ryb o różowych brzuchach wśród łososiowych odblasków zimnej zorzy?... Jakgdyby słońce wzeszło jednym rzutem, odblaski te pozłociły się, złączyły w mnóstwo złocistego sprzętu ko­ścielnego, jak ten u handlarza starożytności. Kanty i wypukłości drżały pod psalmodją ni­by płomyczki lampek przed ikonami i były jednocześnie nocnemi światłami transsyberyj­skiego expressu, co utknął, jaik statek na mie­

liźnie, w tajdze pod izolatorami telegrafu...

Wojna domowa.

Szalone łowy ciskały jego mózg ku obrazom, które podtrzymywały w nim życie. Należało zorganizować te łowy, przetworzyć je w wolę. Bakunin w więzieniu redagował codziennie w wyobraźni całą gazetę: artykuł wstępny, in­formacje, nowelę, feljeton, echa... Szybko przemijające obrazy, wywołane przez muzy­kę, to były tylko widowiska; trzeba było dać im trwanie. Całe zagadnienie niewoli sprowa­dzało się do tego, żeby przestać być biernym. Może Kassner zdoła przezwyciężyć otępienie, i obłęd, i obsesję ucieczki, ¡które wiodły dalej żywot podziemny, jak myśl o zbawieniu wiecz- nem pod grzesznem życiem chrześcijanina. Było jeszcze tyleż siły w nim, co groźby dokoła niego.

jtte mnzczrC książki

iii

Pstra witryna sklepu z farbami, którą wi­dział po swem aresztowaniu, stała się soborem Wasiljewskim z jego wielobarwnemi cebula­mi, w głębi Krasnoj Płoszczadi; i jakgdyby krzyże i kadzielnice u antykwarjusza, cały je­go kram stuł i dalmatyk unosił się z ziemi, u- siane mosiężnemi gwiazdami kopuły klasztoru- twierdzy gotują się do odpłynięcia w noc pod swemi podwójnemi krzyżami i pod całym swym takielunkiem pozłacanych łańcuchów, obsiadłych przez gołębie i wrony; nadole mia­sto kontrrewolucyjne, zgnuśniałe od wotów cerkiewnych, igraszek i pielgrzymek, stara Ruś, ze swą okrwawioną mistyką, źle masku­jącą ciała partyzantów, powieszone na dzwon­

nicy. Bataljon cudzoziemski, posłany na od­siecz pobitym partyzantom, ukrył się w lesie z karabinem maszynowym. W twierdzy są lo- chy. W jednym z lochów jest więzień. Uciek­nie. Jest w korytarzu; za matową szybą kwiat ledwie widoczny, dwie plamy, jedna czerwo­na, jedna zielona, kolorowe, kolorowe! Idsie ku samolotowi. Jego żona jest w Pradze.

Umysł Kasmera krążył w obrębię ucieczki, jak jego ciało w celi. Trzeba było sobie przy­pomnieć skrupulatnie, odtworzyć starannie. Nie dać się ponosić: odtworzyć. Zbyt wiele żądał od losu, żeby kochać swą przeszłość, a- le jego zachwiana pamięć odnalazła w sobie siłe znajdując cel. Cierpliwie, z uporem po­wrócił do swego niepokojącego lasu pod mia­stem stłoczonem w rozpadlinie mgły.

Noc tuli się do zimowej ziemi, przytłoczona obecnością tego co powoli obejmuje w posia­danie cały krajobraz nocny: prawosławne krzyże potrząsane jak pałki, chorągwie proce-

syj rosyjskich z odblaskiem księżyca na swych fałszywych .perłach stopniowo wynurzają się nad garbem gruntu. Przemknięcie dzika w le- śnem podszyciu: to ucieka jakiś partyzant, u- sta otwarte, sinawe bielmo księżyca na oczach;

- pop w uroczystych szatach ukazuje się na pagórku, stoi, uczepiony całym ciężarem drzewca chorągwi, którem się posługiwał, żeby się wgramolić; materja łopocze gwałtownie na wietrze, 00 się akurat zerwał.

Kassner wyczekuje jego szumu. Nic. Zupeł­na cisza. I żadnego szelestu w liściach, nic z nocnych szmerów ziemi; nie było chrzęstu przed chwilą, gdy pomykał, niby dzik, jego sąsiad, i te otwarte usta krzyczą — a on tego krzyku nie usłyszał.

Głuchy! Usłyszał jego krzyk aż na dnie mózgu, i szczęk okienka, które otworzył dozor­ca. Popatrzał, jak więzień, rażony światłem, dyszał w trwodze, niby w kapturze, wzruszył

ramionami, i ogłuszający łomot okienka po­grzebał z powrotem Kassnera w jego kontro­lowanym obłędzie.

Popi, co wyszli z pagórka, zaczynają posu­wać się naprzód, dalmatyki i mitry pod ¡krzy­żami i chorągwiami, i jakaś nierzeczywistość bez granic ożywia ten kroczący skarbiec, to rozpasanie złotnika wypuszczone w błotni­ste pola, ze wszystkiemi białemi brodami i mi- gotliwemi odblaskami pereł i srebra przy księ­życu. Podchodzą, śpiewając z nienawistnem oburzeniem psalmodję, która od wielu godzin włóczy się po lochu i spada na dygocące li­ście, jak ucieczka zwierząt, i na daleki już szczęk ich srebrnego sprzętu. Coś przebiega noc: wycie psa w dali, obecne jak cień ptaka, płynącego na rozpostartych skrzydłach.

Nie: to więzień wyje w sąsiedniej celi.

Kassner z całej mocy wpatruje się w zwie­rzątko, szczura czy łasicę, które zmyka, leci w

stronę popów. Teraz są oni nieruchomi, po­mniejszeni przez rozległy krajobraz księżyco­wy; choć ich krzyże przybierają wygląd pa­łek, są bezbronni, a trudno jest strzelać do człowieka bezbronnego, jeśli się nie kryje; po­ruszają małemi przedmiotami, z których uno­si się dym, co niebawem staje się kurzem, zda się zamarzać w połowie przebytej drogi wia­tru pod księżycem: kadzielnice.

Od kiedy Kassner nie palił?... Noc gna ku niemu zapach cerkwi, intruza w tej długiej wsi, skostniałej w szkliwo od zimna i nienawi­ści pod świetnością wielkiego gwiaździstego nieba; podczas gdy woń krypty stopniowo się ustala ponad gorzkim bukszpanowym zapa­chem liści, oto znowu wychodzą z pagórka szeregi najeżone grożącemi krzyżami. Za nimi biali, którzy wczoraj, dzięki nim, odebrali wieś,

- dłużej niż przez godzinę, w posępnem słońcu zimowego popołudnia, krzyki męczonego czer­wonego chłopa...

To więzień z sąsiedniego lochu krzyczy zno­wu. Dużo jest odmian tortury w wyobraźni ludzkiej. Kassner zatyka uszy dłońmi.

Pada strzał spoza krzyżów': któryś z białych strzela; prawie jednocześnie nowy wystrzał, dany przez jednego z popów (rewolwer?' / trzeci rzuca w lesie taki sam czerwony J- /sk jak kadzielnice. I karabin maszynowy batal- jonu cudzoziemskiego zaczyna strzelać. Jest trochę za Kassnerem; Kassner przezornie się cofa. Maszynka stuka równą drobnicą, jak klucz po prętach więziennej kraty, ścięty ku­lą czubek gałęzi pada, uniesiony skosem pracz wiatr. Kassner obsługiwał ten sam karabin maszynowy na Kaukazie, gdy musiał ostudzać jego rozpaloną lufę winogronami rozgniatane- mi nad lufą, na którą sok ściekał z kipiącem tsztsz... Jakiś pop, trzeci od zmroku, pada cze­piając się wielokrotnie krzyża, jakby się obra­cał dokoła niego; inni zaczynają uciekać, zmieszani teraz z białymi żołnierzami, którzy

ich doganiają. Rytm maszynki staje się szyb­szy, i zewsząd strzały ze starych karabinów rozlegają się i przepadają w lesie: partyzanci wreszcie zobaczyli białych - i te wszystkie śmiertelne upadki wydają się śmieszne w obli­czu obojętnej, wielkiej ciszy gwiazd.

Skąd jesteś? - pyta Kassnera partyzant przy karabinie maszynowym.

Komunista cudzoziemski.

Wróciła cisza, wiatr, noc.

Ja jestem z Ałtaju. Popatrz-no na nich, jak leżą na ziemi, w swych srebrnych sukniach, z wielkiemi białemi brodami: czemu są jak śnieg, co pozostaje w skalnych żlebach?...

Na nocnej ziemi ciała poległych przybierają kształt wielkiego białego sępa z olbrzymim dziobem i z wyrwanemi skrzydłami.

. Jakiś głos, w celi, wymówił wyraźnie ale ci­cho w uroczystym szepcie: „Oni nie żyją”. I nieco głośniej: „Anna też nie żyje, powiadam

ci... Umarła”. Pod dłońmi Kassnera, wciąż przylepionemi do uszu, pulsowała gwałtownie krew, łaknąca obrazów, jak nurek powietrza; krew, jego jedyny żywy towarzysz, pełen pod­wodnych dzwonów, kolejnych klęsk na ziemi, regularnych galopów głęboką nocą. Mury lo­chu przybliżały się teraz do Kassnera; nie, to był przypływ trwogi, powracający przy każ- dem uderzeniu tętna w skroniach. Wrócić do miasta, wrócić do miasta!

Czy to ten sam monaster, czy nie, ten okręt- widmo, co sunie w beznadziejnych chmurach, zatraciwszy dzwony w niebie, zdała od swej martwej załogi, rozciągniętej w uroczystych szatach na mrozem skutych rozłogach? Poco przyglądać się z tern tępem upodobaniem rę­ce brodacza we wzorzystym kaftanie, co w szklankę pełną wódki chce pochwycić dwa spadające płatki śniegu, pod murem, nad któ­rym dyndają wciąż partyzanci, powieszeni na czarnych od wron dzwonach? Jest teraz tam.

czasy pogardf

w środku wielkiej skupionej ciszy, gdzie setki złoconych mebli czynią z głównej ulicy salon, niepokojący a przytulny przez bardzo niskie, zaczynające żółknąć niebo; miasto wzięte o świcie, w rozgardjaszu ludzi i wirowisku zmar­złych liści* gdy rozpełzały się ostatnie łachma­ny nocy; partyzanci wywlekli z bogatych do­mów wszystkie meble o zniekształconym stylu, najwyższe osiągnięcie baroku rosyjskiego w po­mieszaniu Ludwika XV z „Escargot”; na naj­większym fortepianie o nogach w kształcie ry­nien katedralnych stoi ogromny krzak sztucz­nych białych kwiatów. Wśród tego całego kramu włóczy się karnawałowa czereda bro­datych partyzantów: ograbili popów z kap cerkiewnych i w kilka godzin wykrajali sobie w brokacie łachy z „Opowieści Hoffmana”. Posuwają się między fotelami i fortepianami srebrzonemi lub złoconemi, w mętnem świetle dnia, przypruszonem już padającym śniegiem, jak obłąkańcy, którzyby raptem zawładnęli

salą balu maskowego. Z ziemi idzie trwożnie odległe dudnienie, stłumione przez śnieg...

Opierając się natłokowi obrazów, Kassner łowił uchem zbliżanie się tego ściszonego ło­motu, przeobrażanie się naglącego tętentu w regularne dyszenie parowca. Partyzanci po­rzucali fotele i marzenia, pędem wracali do do­mów... Kilka strzałów. Potem już nic: nie walczono. Nic już, tylko ten rytm krwi w skro­niach, który teraz drapał trzewia ziemi, stawał się tem wyraźniejszy, że przeszywało go wście­kłe rżenie: kawaler ja!

Nabok! W pełnym rynsztunku, osiodłane, ze ■wszystkiemi nawpół azjatyckiemi ozdoba­mi, tysiące korni bez jeźdźców wtargnęły do miasta. Posuwistem falowaniem cwału zwie­rząt znowu dzikich, skręcały, żeby się dostać na główną ulicę, porwane swym pędem, jak żagle wiatrem, i zdruzgotały kanapy i fotele, w tumulcie kopyt i rżenia. Pędziły, -wyrzuca­jąc naprzód szyje z grzywiastych kłębów, ści­

śnięte w ulicy, jak woły we wrotach zagrody, wyłoniły się okulbaczone z przedhistorycznych wędrówek ludów. Ostatni partyzanci zmykali, maleńcy, przed tą konwulsyjnie zwartą flotą, której rozpędzony napór wznosił się i opadał, wraz flotą i morzem w ulicy wypełnionej z końca w koniec, pod niepatrzącem okiem za­wszonych koni, niepokojących się za drewnia- nemi bar jerami: kozacy w ucieczce porzucili wierzchowce. Partyzanci śledzili pożądliwym wzrokiem to stracone dobro, przechodzące mi­mo nich bez końca, - aż do chwili gdy za ko­zackiemu końmi pojawiły się wreszcie, bez kul- bak, nagie po tych wszystkich sutych rzędach, tą samą nagością co nagość człowieka, chłop­skie mierzyny, które przy przejściu tamtych wyłamały ogrodzenie. Tupot ich kopyt zebra­nych do kupy mieszał się w pędzie ginącym pod wieczór, roztwierał się stopniowo w wa­chlarz pod lasem już napoły pogrążonym w mrok. Pomimo smutku i wojny przykucniętej

za górami, były one samym krzykiem spazma­tycznym ziemi, wybuchającym radością na mrozie. Powietrze! Chłód co nie ma oblicza murów, chłód stający dęba jak jeden z tych koni, z których ostatnie znikały, z obróconemi łbami, - stający dęba w mroźnej nocy i wa­lący swemi barbarzyńskiemi kopytami w zie­mię otwartą i popękaną, w ziemię żywą, jak rzeka i morze!

Kassner otworzył oczy.

Niema nic ostrego. Ani sznura, ani chustki. Otworzyć sobie żyły paznokciami? Poczuł, że nie są one jeszcze dość długie.

Czyż nie znajdzie nic innego? Jeden z jego przyjaciół zażądał, żeby po śmierci otworzono mu jedną żyłę, dla przekonania się, że krążenie ustało. Kassner widział znowu skalpel asysten­ta (lekarz odmówił) szukający w ciele już nie krwawiącem żyły, cienkiej i białej. Tak on bę-

dzie szukał, czubkami zakrwawionych palców, swojej, pełnej, pulsującej...

Jego ciało, które wydało mu się tak słabe, żyło teraz życiem skrycie niezwalczonem, ser­ce i oddech ochraniała ta klatka z kości. „Na­tura tak wszystko urządza, jakby ludzie wciąż mieli ochotę popełniać samobójstwo”...

Czuł wraz potrzebę i umrzeć w spokoju i wbić kciuki w szyję pierwszego dozorcy, któ­ry wejdzie, nie puszczając go, cdkolwiekby się stało... Jak uczynić swą śmierć użyteczną? W tej dziurze niesposób nikomu pomóc. „Miało się tak często sposobność umrzeć”... Los kiep­sko wybierał. Trzeba będzie powrócić do paz­nokci.

To nie będzie takie proste. Podszedł do ni­tki światła, oznaczającej drzwi, i zdołał od­gadnąć swą ręką o rozczapierzonych palcach, z paznokciami, czuł to, bardzo krótkiemi. U- żyje paznokcia małego palca, jak piórka do szczepionki. Spróbował wrazić go w ciało, na

wysokości zapięścia. Napróżno. Był i za krótki i zanadto okrągły, zbyt tępy: ciało było ela­styczniejsze i zarazem twardsze niż sądził. Bę­dzie musiał zaostrzyć paznokieć, pocierając go

0 ścianę. Jeszcze conajmniej dwa dni.

Starał się wciąż widzieć swe palce, których czubki ledwie wynurzały się z zupełnej ciem­ności, jakgdyby należały do jakiejś obcej ręki. Jego odwaga przybrała kształt odwagi śmierci.

1 patrzał, urzeczony, na to prawie niewidoczne ciało, co było jego ciałem, i gdzie miał powoli rosnąć paznokieć, który pozwoliłby mu się za­bić.

Zaczął rniowu chodzić po celi. Ręka, co sta­wała się narzędziem nieuniknionego losu, wi­siała przy nim jak torba. Następna godzina bę­dzie taka sama jak obecna; tysiące stłumio­nych szmerów, rojących się pod ciszą więzie­nia, powtarzać będą w nieskończoność swe nędzne życie pluskiew, i cierpienie, niby py­

łem, pokryje jednaką udręką niezmienną dzie­dzinę nicości .

Oparł się plecami o ścianę i powrócił w za­stój godzin.

mwzczre książki

Światło pochodziło z lampy gdzieś w głębi korytarza. Na dworze zapewne noc.

Szeroko rozstawiwszy nogi, dozorca bacznie mu się przyglądał. Ten, to ma ochotę zabawić się - pomyślał Kassner. Znał historje z więź­niami, którym każą chodzić na czworakach.

Dozorca zrobił krok naprzód.

Kassner był pewny, że spotka się z okru­cieństwem lub chęcią upokorzenia, a jednak zaledwie dostrzegł w tej twarzy coś więcej niż wzrok nabywcy niewolników. Cofnął się o krok dla zachowania potrzebnego dystansu, wysu­wając naprzód tors i podnosząc lewą piętę: jeżeli się odezwie, nie odpowiem, ale jeżeli be-

/

dzie chciał mnie tknąć, wlepię mu głowę w żo­łądek. Potem zobaczymy.

Dozorca zorjentował się: przy cofnięciu się ze strachu tors jest za nogami a nie przed no­gami. Coś pacnęło na podłogę.

- Robota. Rozstrzępić - rzekł.

Drzwi się zamknęły.

W chwili gdy Kassner sądził, że jest najbli­żej samobójstwa, wystarczyło coś rzeczywiste­go, żeby odnalazł siły. Już, kiedy S. A. weszli do jego lochu, w tej samej chwili wszelki lęk zniknął wraz z udręką, pomimo krzyków w są­siednich celach. Znał świat bezsenności i nie­kiedy swą owadzią dokładność w nieskończo- nem wałkowaniu nieszczęścia: w tym świecie szamotał się, i skuteczność jego walki nie mogła leżeć w zdobyciu spokoju najoczywiściej nie­dostępnego, lecz w możliwości odnalezienia w sobie tej głowy gotowej do ciosu i tych pięści zaciśniętych styłu. I do tego stopnia zapominał

wrażenia dotyku, że waliłby tak jak człowiek wygłodniały je.

Podszedł do przedmiotu rzuconego przez do­zorcę, podniósł: był to sznur.

Czy nie możnaby zjeść dobrze upieczonego sznura? Ciemny plaster pieczeni, perełki rosy na zimnych karafkach, anyż i mięta mrożona, wieczorem, pod drzewami! Ile razy dano mu pożywienie, odkąd był tutaj? Głód rzucał go w otępiającą gorączkę, jak w ostrej grypie, a- le tylko chwilami .

'Robota”...

Pomyślał, że rozdzieranie na włókna sznura pościerałoby mu paznokcie, jakgdyby samo­bójstwo powróciło aby szukać w nim jakiejś zapomnianej rzeczy. Metaliczne uderzenia drzwi, zamykanych jedne po drugich, tworzyły idącą wgórę gamę w grubej czarnej ciszy: widocznie dozorcy rozdawali sznury. Czy żą­dza samobójstwa zjawiała się wraz z nimi w tych wszystkich celach w swojej porze, jed­

naka dla wszystkich prawie, jak w swojej po­rze zjawiała się rozpacz, jak w swojej porze zjawiało się otępienie? Czy fale szaleństw, które opuściły Kassnera, nie wciągały jego to­warzyszy w swój odmęt coraz niżej, coraz da­lej od tego, co w nich pozostało z ludzi? Czy nie chwytali za sznur, nie warjowali z tym sznurem nazich w ręku, z tego że ich jedyny gest wyzwolenia mógł być przewidziany, z te­go że odebrano im ich śmierć, jak odebrano im ich życie?... Byli tam tacy, którzy siedzieli w celach dłużej od niego, i młodsi, i chorzy... W każdej ciemnicy był sznur, i Kassner nie mógł więcej zrobić, jak stukać w ścianę.

Stukał, razporaz. Ledwie śmiał nasłuchiwać. Wszelako, albo już zwarjował, albo odpowia­dano. W tym samym kierunku co poprzednio. Nasłuchując w majwyższem napięciu, jedno­cześnie bał się usłyszeć: czy te uderzenia nie urwą się raz jeszcze? Przez chwilę już mu się zdawało, że słyszy kroki dozorcy, i omylił się.

Nawet nadzieja była jedną z postaci bólu.

Uzbrojona w cierpliwość bez końca, w cier­pliwość więźnia niewidzialna ręka zaczęła na- nowo:

pięć - dwa - dwa, sześć - dziewięć - dzie­sięć - jeden, cztery - jeden, cztery - dwa, sześć — dziewięć.

Dziewięć było oddzielone od dziesięciu dłuż­szą pauzą niż dwa od sześciu.

Stukając Kassner nie szukał alfabetu. Nie miało to znaczenia, najważniejsze było nawią­zanie kontaktu: wyziwalał z nicości swego to­warzysza i wyzwalał sam siebie, zarówno na­słuchując jak stukając. Grupy dwóch cyfr: dwa - sześć, jeden - cztery, bez wątpienia nie należały do systemu podziału alfabetu, skoro następowały po nich oddzielne cyfry. Prawie napewno oznaczały one liczby. 5-2-26 - 9-10. Resztę już zapomniał.

Zastukał jeszcze raz.

Sąsiad znowu odpowiedział.

5-2-26; 9-10; 14-14; 26-9.

I zaczął znów wybijać z długiemi przerwa­mi, póki Kassner nie powtórzył cyfr.

Kassner zaciskał z całych sił powieki, czując jak twarz wykrzywia mu się boleśnie aż do skroni, aby przedstawić sobie te cyfry w po­rządku. Klucz odnajdzie nie w ich nazwach, lecz w tern co oznaczają. I czuł w sobie duszę chciwego owada, który gromadzi swe dobro w kamiennej szczelinie, zgiąwszy łapy — jak w tymże momencie jego palce były zgięte na piersi - na tych liczbach, będących conajmniej przyjaźnią, a które słabość lub nadmierne pod­niecenie jego pamięci mogły zetrzeć, jak prze­budzenie zaciera sen. Zawieszone za jego o- czami na jakiejś nitce niedostrzegalnej i nie­pewnej, wypełniały jednakowoż mrok, przesu­wały się nad nim, jakgdyby dla ocalenia sie­bie powinien był się ich uchwycić, a jego rę­ka wciąż chybiała. Próbował wszelkich kluczy; szyfr dodawania do liczby liter alfabetu, odej­

mowania; mnożenia; dzielenia alfabetu na dzwona. Myśleć, szukać szyfru, unikać pustki było taką pomocą, że wszelka przeszkoda w po­równaniu z nią stawała się śmieszna. Alfabet z szyfrem odwróconego porządku liter?... - przekonał się, że umie alfabet napamięć tylko w zwykłym porządku.

A jeżeli ten co puka to warjat?

Pewien dawny towarzysz anarchista, chory, który w szpitalu wojskowym doprowadził wie­lu sąsiadów do zmącenia świadomości, leżał między ścianą a obłąkanym.

A dlaczegoby który z dozorców, w odpo­wiedzi na jego pukanie, nie miał wystukiwać umyślnie byleczego, bez znaczenia?

Stukano znowu. Tę cierpliwość ślepca mógł mieć tylko więzień; ta staranność, ta pilność w sposobie pukania nie mogła być pracą war ja­ta.

Cierpliwością dojdzie do znalezienia klucza!

Jeżeli nie poplącze, poprzez swe kolejne hipo­tezy, cyfr, których sensu szukał, - żeby wre­szcie znaleźć się ogołocony, nagi, tak blisko te­go niestrudzonego braterstwa...

A jednak każdy odgłos w więzieniu stawał się podobny do odległego huku, a całe wię­zienie do tej nocnej masówki w Hamburgu, gdy, na jego wezwanie, każdy, pocierając za­pałkę, widział nagle, zanim światełko wchło­nęły ciemności, ciągnący się daleko tłum, po którym przebiegały płomyki aż w głąb mro­ków... Przypominał sobie pewną ulicę robotni­czą w pobliżu Alexanderplatz, z zamkniętemi sklepami tytoniowemi, przy księżycu, w pewną noc walki. Komuniści dopiero co opuścili uli­cę, i ostatnie światła gasły w miarę jak zbliżał się łomot ciężarówek z policją. Zaledwie sa­mochody przejechały, gdy wzdłuż całej ulicy okna zaczęły rzucać na chodniki prostokąty światła pocięte sylwetami: nieco głębiej spo- wodu kul, mieszkańcy tej ulicy raptem ukaza­

li natężone twarze; nieco niżej dzieci przycze­pione do starszych. Bramy otwierały się przed towarzyszami, ¡którzy schronili się być może we wnękach. I równie nagle jak się pokazał, cały ten braterski zespół powrócił w mrok: nadjeżdżała nowa ciężarówka z policjantami

i jaknajszybciej przesunęła się między doma­mi, jednocześnie zatopionemi w obojętności księżycowej poświaty.

Znowu godziny żarte przez mrówki cyfr, z przejściem dozorców od czasu do czasu. I po­woli, prawie przypadkowo, jakgdyby tworzyła się w nim bez jego udziału, powstała w głowie myśl, że 5 mogło nie znaczyć, że 1 ma być pią­tą literą, lecz że po pięciu literach zaczyna się alfabet. F było wówczas 1; G, 2.. Z, 21; A, 22; B, 23... E, 26. Raz jeszcze tamten więzień pukał i Kassner słuchał, licząc uderzenia na palcach i sylabizując:

2 = G; 26 = E; 9 = N*).

Radość wstrząsnęła nim, wyprzedzając zno­wu myśl. Wstrzymywał dech, dusząc się, palce jego, raptem odzyskawczy niezależność, wpija­ły się w uda. Zachwiał się, ciśnięty z rozma­chem w mrok spowrotem: nowy dźwięk łą­czył się z uderzeniami; jeszcze raz nadchodził dozorca.

Powolutku. Spokojny, obojętny, być może nasycony tą nudą, jaką wydziela przez drzwi stan rozkładu uwięzionych, - więzień czasu wśród więźniów otępienia lub śmierci.

Raz, dwa, trzy, cztery...

Oczywiście, Kassner lepiej słyszał z celi niż dozorca, zzewnątrz. Pięć, sześć... Ale ten zbliżał się i niebawem usłyszy... Siedem... Wraz z jego krokami czas pędził na Kassnera jakby w kotłowaniu się potoku, wyrywał mu ostatnie włókna nerwów. Osiem, dziewięć... Jeżeliby

*) Genosse: towarzysz.

IflS NISZCZYĆ KSIĄiKS

CZASY POGARDY

dozorca usłyszał, nietylko ten co stukał byłby skatowany lub posłany do celi, gdzie skazaniec może tylko stać, do pionowej trumny, ale je­szcze pochwyconoby alfabet. I Kassner czul się równie odpowiedzialny, jakgdyby cierpli­wość tego co stukał, pomoc, którą niestrudze­nie usiłował mu dać, zostały wydarte jego nie­uctwu, jego niezręczności, użytej na wabia. Dziesięć... Trwał między uderzeniami a zbli­żającym się krokiem, który znajdzie się przy nim przed upływem trzech sekund... Nawet jeżeli alfabet odgadł trafnie, jak wystukać baczność, znaleźć litery: A, C?...*) Liczył na palcach począwszy od F. Było przeszło 20...

Podniósł pięść, pojął ¡natychmiast, że go tamten nie usłyszy, jeżeli w ten sposób będzie stukał, zgiął palec wskazujący...

Tamten właśnie przestał pukać.

Czy on też usłyszał dozorcę? To było praw-

*) Achtung

dopodobne: jego uwaga, skupiona na uderze­niach, podobnie jak Kassnera, była niewątpli­wie gotowa pochwycić najlżejszy szmer. Nie­które obchody straży zdawały się następować regularnie. W ciszy teraz bezgranicznej, w której wszelako wisiała groźba wezwania z in­nej celi, kroki zbliżały się jeden po drugim. Kassner śledził je, zaczajony, z głową w ramio­nach, wyprężony jakby do odparcia wszelkie­go wezwania, sprężony w szalonej woli mag- netyzera.

Kroki oddaliły się.

Uderzenia, znowu.

10 = O

Jednocześnie z dalszem pukaniem więźnia Kassner wystukał:

1,4: S; 1,4: S; 2, 6...

W mroku wystukiwali razem słowo: towa­rzysz, pewni teraz, że się rozumieją, a jednak nie przerywali sobie wzajem; prowadzili rzecz do końca, każdy z nich słysząc jednocześnie

własne uderzenia i tamtego, jakby słyszeli głu­che złączone bicia swych serc.

Kassner chciał powiedzieć tylko to co naj­ważniejsze, słowami, z których każde miało się skurczyć na piersi człowieka zamurowanego. Przedewszystkiem powiedzieć mu, że nie jest sam, bronić go przed sznurem, którego on też nie rozstrzępiał, skoro stukał. Kassner szukał słów, liczył na palcach: musiał mówić języ­kiem, w którym dopiero sylabizował; przed chwilą wtór tamtego pomógł mu. Ale już słyszał:

NABIERZ OTUCHY

Dozorca przechodził.

Tamten więzień pukał dalej (i przy pierw­szych uderzeniach słowa KTO, wybitych przez Kassnera, obadwaj zdawali się przery­wać sobie):

MOŻNA...

Drzwi, gwałtownie zatrzaśnięte jakby zmia­żdżyły uderzenia. Bębenek w uchu Kassnera był wyczulony. Był pewny, że zna teraz kieru­nek dźwięków, i łomot zatrzaskiwanych drzwi pochodził stamtąd, skąd szły stukania.

Dozorcy weszli albo do celi jego towarzysza, albo do innej, dość bliskiej aby zaprzestał pu­kać. Ale coś głuchego, niewyraźnego 1 wraz odległego, niby bardzo dalekie dźwięki pod wodą, działo się tam, wywołało drżenie wszy­stkich jego zmysłów, mocno naprężonych w mroku. Znowu stuknięcie. Nie: silne uderze­nie. Za nim drugie, szersze, bardziej stłumio­ne. Jeszcze nowe, twarde teraz i pełne: to już nie palec, to całe ciało jego towarzysza, po­walonego w celi, biło w ścianę z miękkim ło­motem ciała lub wyraźnym stukiem głowy, i te dźwięki wydawały odgłos w ciemnościach Kassnera, osłupiałego, zamkniętego, oszoło­

mionego bezsilnością i poczuciem niewoli.

Czekał na nich.

A przecież, może nie przyjdą. Niezawodnie słyszeli stukanie tylko z jednej strony (on stu­kał daleko mniej); w przeciwnym razie po­czekaliby, żeby się dowiedzieć, kto odpowia­dał, a już...

Istotnie, nie przychodzili. Przyjść miała spowrotem samotność. Kassner, wyzuty z bra­terstwa, jak był już wyzuty z marzeń i z na­dziei, trwał zawieszony w ciszy, okrywającej napiętą wolę setek w czarnem mrowisku. Mó­wić dla ludzi, choćby go nie mieli nigdy usły­szeć!

Towarzysze dokoła mnie w ciemno­ściach”...

Przez tyle godzin, przez tyle dni, ile będzie trzeba, będzie przygotowywał to c® mogło być powiedziane mrokom...

Odtąd... nie wiem: czarne godziny zlewa­ją się - słowem, na dwa tygodnie przed are­sztowaniem, - byłem w Paryżu: mityng w sprawie uwięzionych w Niemczech. Tysiące naszych, stoją. W głównej sali, ślepcy, dla któ­rych zarezerwowano pierwsze rzędy, śpiewają głucho, zatraceni w pieśniach rewolucyjnych, tłumionych przez inne sale i przez noc - śpie­wają z okropnemi krótkiemi gestami ślepców. Dla nas. Ponieważ my jesteśmy tutaj.

Widziałem Lenina po śmierci. Było to w dawnej sali Klubu Szlacheckiego. Czaszka je­szcze nieco większa niż zwykle, uważacie. I do późnej nocy ludzie kroczący w śniegu.

Po przejściu przed trumną - albo przed-

tem... - czekaliśmy w jednym z pobliskich do­mów. Gdy przybyła żona Lenina, z głową sta­rej nauczycielki, pojęliśmy, że najgłębsza ci­sza może stać się jeszcze głębsza. Było oczeki­wanie. Udręka. I ona czuła, że towarzyszymy jej aż w głąb śmierci.

I głosem, jaki można mieć w takich razach, uważacie, powiedziała tylko - i nikt z nas nie oczekiwał od tej starej komunistki tych słów: „Towarzysze, Władimir Iljicz głęboko kochał lud”...

Wy, moi towarzysze z Chin, żywcem po­grzebani, moi druhowie z Rosji o wyłupionych oczach, moi przyjaciele z Niemiec dokoła mnie ze sznurami w celach, ty, którego dopiero co może zatłuczono na śmierć, to co jest między nami, ja nazywam miłością.

Wiem, ile trzeba mieć siły, żeby dokonać czegoś istotnie dobrego. Wiem również, że nic prócz zwycięstw nie zrównoważy tego, co ty­lu z nas znosi tutaj. Ale przynajmniej, jeśli

zwyciężymy, każdy z nas znajdzie wreszcie ży­cie dla siebie. Każdy z tych, co wiedzą, że są samotni, że wrócą wieczorem do pokoju, gdzie znowu będą samotni; i że przyniosą tam po­gardę i obojętność .dla wszystkich, i świado­mość bezużyteczności swego życia, wlokącego się krok w krok za nimi, jak pies. I że wówczas poszukają sobie kobiety, żeby z nią żyć, bo trzeba z kimś żyć; i będą spali razem i będą mieli dzieci, również nie wybrane, zanim pój­dą gnić z mnóstwem nasion, które nie wze­szły. Teraz, jeśli na dworze jest noc, jak tutaj, we wszystkich domach siedzi lub kładzie się spać w milczeniu tłum ściganych. Miłość bo­wiem, to wybór, i człowiek nie może nic wy­bierać, gdy nie może nic dać.

Ale od ślepców w Paryżu aż do sowietów chińskich, w każdym kraju są w tej chwili lu­dzie, którzy myślą o nas, jakgdybyśmy byli ich zmarłemi dziećmi.

Widziałem...

Muszę cofnąć się w dawne lata... Trudno jest mówić w mroku.

Ojciec mój przez dwadzieścia lat był jed­nym z najdzielniejszych bojowników w Gel­senkirchen. Moja matka umarła. Zaczął pić. Wieczorem, pijany, szedł na wiece, jak ci co omal nie umarli z głodu, wstają w nocy po­szukać chleba, schowanego pod poduszką. Prze rywał mówcom, robił z siebie idjotę, a czasa­mi siedział cicho w głębi sali. Znano go, przyj­ście jego przyjmowano ze smutkiem lub z roz­drażnieniem, ale go nie wyrzucano. „To sta­nowi rozrywkę” - rzekł pewnego dnia ironicz­nie jeden z towarzyszy, który nie widział, że za nim stałem... Politycznie wychował mnie mój ojciec — przedtem. Po pierwszych moich występach publicznych próbował porzucić wódkę, ale wrócił do niej. Jego przerywania podczas mów ubodły mnie do żywego, i wów­czas zrozumiałem, jak silnie byłem związany z rewolucją. Ojciec pracował w kopalni. Pew-

czasy pogardy

nego dnia, wybuch: był na dole z dwustu gór­nikami. Towarzysze z brygady ratowniczej zjeżdżali przy dźwiękach nieznośnego pogrze­bowego dzwonu. Byli otoczeni płomieniami i, pomimo masek, nie mogli wyratować nawet siebie: dwóch zabitych, jeden zaginiony. O- chotnicy - my wszyscy, uważacie, przed szy­bami, podawaliśmy sobie gaśnice i worki z piaskiem, w ciszy zupełnej, przerywanej tyl­ko warkotem motoru ambulansu samochodo­wego, gotowego i czekającego napróżno. O- gień rozszerzał się. Trzeci ratownik został za­bity. Trwało to czterdzieści godzin. Potem in­spektorzy i nasi delegaci oświadczyli, że tle­nek węgla wypełnił kompletnie chodniki, i w naszych oczach spokojnie zamurowano kopal­nię...

Widziałem w Moskwie sztukę, która była prawie tem samem, graną w dniu święta młodzieży. Defilowało trzysta ty-

sięcy młodzieńców. Trzeba było prze­ciąć ten tłum, żeby wejść; teatr za­czynał się o dziewiątej, a pochód zaczął się

o piątej. Podczas każdego antraktu schodzi­liśmy na .papierosa, i wciąż widzieliśmy te nie­skończone szeregi młodzieży, ciągnącej z czer- wonemi sztandarami na wysokości okien. Fo­tem inni powracali do fikcji scenicznej a ja do mojej młodości. I podczas każdego antraktu schodziliśmy, a młodzież szła ciągle, i powra­caliśmy do tej sztuki, której słuchano aż do morza Kaspijskiego i do Pacyfiku, ponieważ dawała ona pracy sens i godność. Przypominał mi się dzwon i przypominali mi się stłoczeni dokoła górnicy, samotni w obojętności, w głę­bi niemieckiej nocy... I gdy wszystko się skoń­czyło, patrząc na tłum, który jeszcze przeszka­dzał nam wyjść, pomyślałem sobie, że nie miał on jeszcze dwudziestu lat. Że więc nie było v/ nim człowieka, uważacie, wśród tych wszyst­kich, co godzinami dążyli na Krasną Płoszczad,

IB NISZCZYĆ K8IĄlX3

ANDRE MALRAUX

ani jednego człowieka, któryby znał czasy po­gardy...

My...

Dwa kroki w korytarzu.

Kassner podszedł do drzwi nie wiedząc dla­czego.

Jesteśmy razem w zamkniętej kopalni. I na­sze pisma, które nie miały korespondentów w fabrykach, mają ich, odkąd każdy, co pi­suje do nas, naraża się na ciemnicę. I pomi­mo tych nor, gdzie można oszaleć, plebiscyt dał pięć miljonów „nie”.

Uważacie”...

Drzwi otworzyły się i pełne światło koryta­rza sparzyło mu mózg. Lało mu się strumie­niem po całem ciele, obmywało go z ciemno­ści, zlepiającej powieki.

- Ruszysz się stąd?

Zdołał wreszcie otworzyć oczy. Dwóch lu­dzi czerwonych i zielonych z żółtemi plamami, które go oślepiały.. Stawali się koloru khaki:

mundur S. A. z czarną swastyką na białej o- pasce; biały, wstrząsający kolor... Kassner u- czuł, że wypychają go z celi.

Prowadzili go przez wielkie żółte fale świa­tła. Wiedziano teraz, że to on jest Kassner. Próbować ucieczki? Już prawie nie kontrolo­wał swych gestów; ¡nie mógłby ani skakać, a- ni bić się. I ledwie widział wyraźnie. „Stanę się znów człowiekiem, akurat w chwili gdy we­zmą mnie na męki”. Jego przemówienie drga­ło w nim jeszcze, jak zduszone skrzydła, posu­wał się naprzód niby balonik, unoszony ponętą pachnącego powietrza, przenikającego w pierś, dużemi ¡krokami, światłem teraz błękitnem, jak kiedy się zdejmie czarne okulary: parter, światło dzienne. „Za godzinę, zdołam jednak może zabić jednego w porę”.

Gdy znalazł się przed urzędnikiem nazi, w sali gdzie był badany po przybyciu do obozu, dopiero wówczas zrozumiał, że nie prowadzano go jeszcze ani do kordegardy, ani do piwnicy.

Czy ma być przeniesiony? Poza czarnemi ce­lami istniały tylko pionowe trumny. Światło dzienne prószyło na jakąś twarz, z której Kas- ner zapamiętał tylko krótkie gęste wąsy i gru­be brwi, i na dwie osoby ciemnego koloru, po cywilnemu, wiszące jak palta na ścianie, o któ­rą się opierały. Przed niemi smuga słońca peł­na atomów drżała jak kanał pod wiatrem. Kas sner podpisał jakiś rejestr, nazi wręczył jed­nemu z palt kopertę i paczkę zawiniętą w dziu­rawy papier, gdzie więźniowi zdawało się, że poznaje swoje szelki. Jedno z palt rozwinęło paczkę:

- Brak zapalniczki i pudełka cachou.

- Są zawinięte w chustkę — rzekł nazi.

Ci dwaj poprowadzili potykającego się więź­nia do samochodu: nie mógł przestać patrzeć na niebo, zawadzał nogami o każdą przeszko­dę, nie trafiał na chodnik. Siedli obok niego; auto natychmiast ruszyło.

- Nareszcie! - rzekło pierwsze palto.

Kassner miał ochotę odpowiedzieć, zwie­rzęco, choć jego towarzysze należeli według wszelkiego prawdopodobieństwa do Gestapo. Gruby człowiek, który się odezwał przed chwi­lą, był dosyć nierealny, ze swym wąsem rzad­kim i obwisłym nad kłami prawie na wierzchu, w tem wolnem powietrzu, oblanem wielkiemi strumieniami błękitu, i każdy z jego rysów zbyt grubych deformował się w karykaturę. Przypominał jednocześnie morsa, którego Kas­sner widział w Szanghaju, i grubego Chińczy­ka, który go pokazywał. Kassner zaiał swą manję doszukiwania się w każdej twarzy gło­wy jakiegoś zwierzęcia, ale ta figura była szcze­gólnie osobliwa. Ta twarz, ożywiana przez światło, padające skośnym deszczem z obd stron auta, trzęsła się ponad palcami o wypu­kłych paznokciach, dziwacznie krzywych. Twarz, zmącona przez drżące jeszcze światło dzienne, jakby chciała się w niem rozwiać: au­to odrzucało wszystko wtył, ale twarze poli­

cjantów również przeobraziły się w ruchome obrazy, niepewne, prowizoryczne, gotowe roz­puścić się w wielobarwnem powietrzu. To nie był sen; przedmioty żyły we wszystkich swych wymiarach, miały swój ciężar; ale nie były realne. To była inna planeta, świat nieznany, przybycie w kraj cieniów.

- No więc, - spytał mors, - zobaczymy matusię?

Jaką „matusię”, zapytał siebie Kassner. Miał jednak dość siły, aby nie pytać się, dokąd go wiozą.

Mors uśmiechał się, spokojnie czy też iro­nicznie, z wyraźnie widocznemi teraz kłami, na zmąconem tle pól i drzew jesiennych. Kas- snerowi wydawało się, że to te kły mówią, a nie usta.

- Widać, sprawy lepiej stoją - rzekł mors.

Kassner nucił - melopeę popów, w ry: ie

radosnym - i wreszcie uświadomił sobit jego źródło. Tylko duch jego czuł się zagrożony:

ciało było wolne. Być może, mors roztopi się w powietrzu, auto zniknie, a on znajdzie się spowrotem w swym lochu. Być może, to co słyszał nie obowiązywało nikogo do niczego,

i myśli i słowa złączą się znów w nicości z u- mykaniem w pędzie drzew i fioletowych a- strów na skraju szosy. Wszelako pewna część jego istoty zachowywała jasny sąd i stała na czatach; ale dokoła niego rzeczywistość, sen, czy śmierć przędły i obracały wkółko rozległą fikcję, która się nazywała ziemią.

- Trzeba przyznać - ciągnął mors, potrzą­sając głową, - masz pan szczęście, że on zde­cydował się wyjawić, kim jest.

- Kto?

- Kassner.

Jak obraz oglądany przez lornetkę staje się wyraźny po stopniowem odpowiedniem na­stawieniu szkiei, twarz policjanta wydzieliła się ze światła. Kassner nagle ujrzał dwóch czerwonogwardzistów, leżących na ziemi przy

wejściu do wsi, martwych, z organami płcio- wemi spalonemi, pomiędzy cegłami, pewnego syberyjskiego poranka, pełnego beztrosko fru­wających owadów .

- Jego tożsamość jest ustalona?

- Przyznał się.

Milczenie.

- Do wielu rzeczy przyznają się ludzie tu­taj - rzekł Kassner.

- Nie spotkało pana złe traktowanie. A tej świni nawet nie bili. W owej chwili ma się ro­zumieć. Przyznał się, słowem, bez p: musu.

Policjant zmarszczył rzadkie hrwi.

- Wszyscy wiedzieli, żeśmy go szu1 I że robiliśmy, co należało, żeby go znaleźć. Co na­leżało. Myśmy rozpoczęli. Ale on sam siebie wydał.

- Co należało... A jeżeli to jest taki, co chciał oszczędzić tego innym?

- Doprawdy? Komunista! Sądzę, że on nie zaznał tych kar co inni. Kiedy się dowie­

dział, że to jego szukają, wydał siebie. Sło­wem, ze strachu przed powrotem tutaj, pan dostaje bzika.

Czyżby koniec końców zwarjował? To nie­bo jak we śnie, szare i niskie, ten człowiek 2 łbem morsa, ten dygocący świat, wciąż gotów się rozwiać; i ta szyba ochronna, w której nie poznawał swej twarzy pokrytej szczeciną, w tej samej chwili, kiedy był zmuszany mówić

o sobie, jak o kimś innym...

- Są, zdaje mi się, fotografje. I wiedział co ryzykuje - podjął mors.

- Gdzie on jest?

Policjant wzruszył ramionami.

- Umarł?

- Zupełnie żywy, dziwiłoby mnie, gdyby... Ciekawe, jak z taikiemi pytaniami mogli wziąć pana za wybitnego 'komunistę. Słowem, była to Świnia, ale nie war jat.

Samochód mijał jakąś stację. Na plancie pracowali więźniowie; przed pociągiem, który

miał odejść, jakiś podróżny i kobieta całowali się, i prawie wszyscy więźniowie przyglądali się im.

- To nie była Świnia.

- Gdyby panu się dostało zamiast jemu, u- ważałby pan, że to jest bardzo przyzwoity je­gomość?

Kassner patrzał na całujących się mężczy­znę i kobietę.

- Gdybym ja... Tak.

Drugi policjant położył rękę na ramieniu Kassneira:

- Jeżeli panu bardzo zależy na tem, żeby tam wrócić...

Ale mors szybko stuknął się palcem w czoło.

Albo ten człowiek wydał się w ich ręce, że­by nie torturowano innych, myślał Kassner, albo dlatego że chciał odebrać sobie życie, al­bo w nadziei, że uwolni towarzysza, którego uważał za pożyteczniejszego od siebie: mnie... Gdy się jest warjaitem, czy jest się rzeczywiście *

przekonanym, że się nim nie jest? Jakiś czło­wiek może umarł zamiast niego; wiedział o tem, myślał o tem, a jednak nie potrafił uświa­domić sobie tego; znosił takie katusze, jak- gdyby próbowano go zmusić, zadając cierpie­nia jego dziecku. Nawet gdy badał, nie potra­fi! otrząsnąć się z pobytu w lochu.

Nie macie jego fotografji?

Policjant znów wzruszył ramionami i uczy­nił obojętny gest.

A jeżeli to nie było szaleństwo, tylko kłam­stwo?

Jeżeli to wszystko było wymyślone przez morsa, żeby go zmusić do mówienia? Albo poprostu dla przyjemności? Odkąd Kassner opuścił obóz, ani przez chwilę nie czuł, że prze­bywa w prawdzie. Ale czy on jeszcze wiedział, co to jest prawda?

- Gdyby pan nie utrzymywał stosunków

i ludźmi, z którymi cudzoziemiec szanujący gościnność kraju, gdzie przebywa, nie po­

winien się zadawać - rzekł drugi policjant, - nicby pana nie spotkało. Ma pan szczęście, rc pańskie poselstwo zajęło się panem. Całkiem niesłusznie!

Tak, jego towarzysze mieli stosunki w po­selstwie czechosłowackiem.

Kassner popatrzał na tego, który przed chwilą mówił: jego wzrok wreszcie przyzwy­czaił się znowu do światła dziennego. Typowa gęba policjanta, drohnomieszczanin należy­cie szeroki w krzyżach. Ale jeśli wzrok Kassne- ra stał się już prawie normalny, mózg jego był wciąż związany z lochem tysiącem pajęczych nici. Czy mors uważał, że za wiele powiedział? Odwrócił się i patrzał na pola, przez które przelatywało wirowisko liści.

...Aż do Polizei-Präsidium, gdzie, po różnych krótkich przemowach i formalnościach zaka­tarzony pisarek oddał Kassnerowi jego paczkę (szelki, sznurowadła) i zabrane mu marki:

- Zatrzymuję jedenaście marek siedem­dziesiąt.

- Za znaczki stemplowe?

- Nie: za obóz. Marka trzydzieści dziennie.

- To zabezcen. Byłem tam tylko dziewięć dni?

Kassner zaczynał powracać do rzeczywiste ści; ale myśl, że siedział w ciemnicy tylko dzie­więć dni, odgrodziła go od niej nanowo; rzeczywistość była niby język, który kolejno znał i zapomniał. I doznał gwałtownego uczu­cia, że żona jego miała nadzwyczajne szczę­ście, jakgdyby to ona odzyskała wolność, a ni': on.

- Ma pan dwa dni na opuszczenie Niemiec. Chyba że przez ten czas...

- Co przez ten czas, o co chodzi?

Zakatarzony nic nie odpowiedział. Mniejsza.

z tem zresztą: Kassner wiedział, że dopóki nie przekroczy granicy, nie będzie ocalony. Jakim sposobem nazi uznali tożsamość tego, który

poświęcił się za niego? Mieli gwarancję śmier­ci, a może jakieś racje nieoczekiwane i po­tężne, o których nie dowie się nigdy. Ktokol­wiek to był, czy ten człowiek został zabity przed nadejściem dokumentów wysłanych do obozu, gdzie był trzymany Kassner? Jeżeli to był Wolf, mógł był bez trudu zaopatrzyć się w papiery na nazwisko Kassoera; ale nie był do niego podobny...

Kassner popatrzał, ponad dachami, na nie­bo ciężkie z bardzo niskiemi chmurami: samo­loty linji komunikacyjnej zapewne nie wyru­szyły z lotniska. Należało skorzystać z wysied­lenia, jaknaj prędzej opuścić Niemcy, żeby zmienić tożsamość: potem zobaczą się jeszcze ze sobą, Gestapo i on. Wzrok jego opuszczał się z piętra na piętro. Człowiek być może umarł zamiast niego. Wdole, na ulicy, toczyło się ży­cie codzienne.

Czy samolot fabryczny będzie mógł ruszyć w drogę?

Pilot zdawał się poznawać Kassnera w tym bezimiennym pasażerze, którego miał prze­wieźć, ale o nic go nie pytał. Fabryczka śmi­gieł, własność tajnej organizacji partyjnej, po­zwalała jej na wykonywanie co tydzień kilku lotów próbnych i rozporządzanie dwoma sa­molotami. Ten samolot wróci za miesiąc z in­nym numerem, prowadzony przez innego pi­lota. Kassner przestał przyglądać się cudnie różowej szynce sandwicza trzymanego w ręku i wziął do ręki biuletyn meteorologiczny: zł i widzialność pola w promieniu 10 km; burza gradowa w górach Czech, pułap bardzo niski; w wielu miejscach mgła przy ziemi.

- Masz pojęcie? - zapytał pilot.

Kassner patrzał na uśmiech, ożywiający, wobec perspektywy takiej podróży, tę twarz zaniepokojonego wróbla (czy to prawda, że pi­loci mają zawsze głowę ptaka?):

- Byłem, uważasz, obserwatorem na woj­nie. Samoloty linji wyleciały?

- Nie. Zabroniono opuszczać lotnisko w kie­runku południowym.

- Aeroplanom niemieckim; ale Czesi?

- Też nie wyruszyli. Jedna szansa na trzy, że można przelecieć.

Kassner spojrzał znowu na tego człowieka,

o którym nie wiedział nic, znając tylko jego namiętność, i z którym miał zaryzykować życie. Miał w sobie głębokie poczucie przyjaźni; a jednak świadomość, że są zjednoczeni nie w swych osobach lecz w swej wspólnej namięt­ności, wzmagała jego wzruszenie, jakgdyby każdy ich krok w stronę maszyny przybliżał go do surowej i potężnej przyjaźni, rozrzuconej po świecie.

- Z dwojga złego - rzekł Kassner - wołał bym spaść po tamtej stronie granicy.

- Dobra.

Szli dalej ku maszynie, rozpłaszczonej na lotnisku, - mała, licha, licha, licha...

- Wystartujemy na północ - rzekł pilot; - przy takiej pogodzie w dziesięć minut już nas nie zobaczą.

Podeszli do samolotu: słaby zapas benzy­ny, jeden motor. Samolot na week-end.

- Radjo? - spytał Kassner.

- Niema.

To mu było zresztą obojętne.

Ostatnie stemple na paszportach i doku­mentach, umocowanie spadochronów.

- Gotowe, kontakt?

- Kontakt.

Gaz.

Samolot wzniósł się. Kassner nie widział nawet, żeby drzewa się ruszały, podczas gdy wiatr przeciwny podnosił aeroplan i dawał mu

opadać wydłużonem kołysaniem okrętu wo­jennego. Wdole ,pod kilku oderwanemi chmu­rami i pod lecącemi ptakami (ptaki tuż przy ziemi, niemal przylepione do niej, jak ludzie), dym pociągu zagubionego w rozległym spo­koju jesiennego popołudnia rozpościerał się nad cichem stadem leżących wsi aż do kurza- wy miasta. Niebawem pod ciężką oponą nie­ba nie było już nic prócz ławic ptaków przy­klejonych do ziemi jak do dna morskiego, w uroczystym odpoczynku; sioła i rośliny zda­wały się pomału łączyć swe ukojone losy poza światem więzień. A jednak w obrębie tego widnokręgu był niewątpliwie jakiś obóz kon­centracyjny; z niestrudzonem okrucieństwem dzieci ludzie torturowali tam ludzi aż do bez­nadziejnej agonji. Wspomnienie ciemnicy wtłaczało w pierś Kassnera bezmiar, i w jego oczach ten krajobraz biblijny odpędzał wszel­ką myśl prócz myśli o cierpieniu i o okrucień­stwie, jakgdyby tylko one wlokły za sobą te

same tysiąclecia, co lasy i równiny. Ale przed równinami i chmurami była czujna twarz pi­lota. Wspólna akcja wiązała tych ludzi na podobieństwo starej i trwałej przyjaźni; pi­lot był tutaj, ostro odcinający się na coraz bielszem tle przestworza, niby odpowiedź tych, których Kassner ocalił, niszcząc ich na­zwiska, niby odpowiedź cieni, do których zwrócił swą przemowę, i ich milczący tłum, co wypełnił mroki więzienia, zdawał się wypeł­niać państwo mgły, świat olbrzymi i szary, ożywiony tylko przez ten motor nieprzymu­szony, wrażliwszy od zwierzęcia.

Samolot przeszedł z tysiąca na dwa tysiące metrów; wszedł w zaporę mgły. Mimo pod­dania się rozmyślaniom, wewnętrzna czujność w Kassnerze nie przestawała słuchać motoru, wyczekiwać pierwszej szczeliny, przez którą nagle ukaże się jeszcze ziemia. W kabinie sa­molotu znalazł tylko mapę ze złą skalą, a gę­stość chmur uniemożliwiała obserwację. Po­

śród nieprzerwanej mgły czas znikał w tej dziwnej walce podobnej do snu. Czy po wy­dobyciu się z tumanu zobaczy znowu Niemcy, czy Czechosłowację, czy też jeden z tych kra­jobrazów azjatyckich, ponad któremi tak czę­sto przelatywał, rozrzucone ruiny cesarskie, roje os nad niemi, osły strzygące uszami w wie­trze pachnącym makiem?... Kompas nie wskazuje zboczenia z drogi samolotu pod dzia­łaniem prostopadłego wiatru. Po bardzo dłu­gim locie w jednolitej mgle, tam gdzie mapa wskazywała zaledwie wzgórza, pojawiły się pionowe wierzchołki jeszcze pokryte śniegiem, i niebo stawało się coraz czarniejsze.

Na wysokości szczytów maszyna zeszła z drogi conajmniej o sto kilometrów.

Kassner jednym rzutem oka stwierdził ma­lutkie jej wymiary w stosunku do olbrzymiej czarnej chmury zatrzymanej w miejscu, już nie spokojnej i nieruchomej tam wgórze, lecz skupionej w sobie, żywej i morderczej. Brzegi

HU NISZCZYĆ gHT^tw

CZASY POGARDY

chmury przysuwały się ku maszynie, jakgdy- by powoli zapadła się w środku, i przestwór, powolność ruchu nadawały temu co się goto­wało nie wygląd walki zwierzęcej lecz nie­uchronnego losu. Wszelako skrzydła aparatu wrzynały się w chmurę z całą swą szybkością, i żółtawo-szara perspektywa jej wystrzępio­nych brzegów, niby perspektywa przylądków w zamglonem morzu, ginęła w szarem bez- kresnem przestworzu, bezgranicznem, bo od- dzielonem od ziemi: ciemny kłak chmury właśnie prześlizgnął się pod nimi i rzucał ich w dziedzinę nieba, zamkniętego, zagrodzone­go również tą samą ołowianą masą. Raptem wydało się Kassnerowi, że wyłamali się spod prawa ciążenia, że zawiśli ze swem braterst­wem gdzieś w kosmosie, przyczepieni do chmury w prymitywnej walce, gdy tymcza­sem ziemia i jej lochy trwały pod nimi w swym biegu, z którym już nigdy ich bieg się nie skrzyżuje. W mroku, otaczającym z wszyst-

kich stron kadłub i widzialnym pod nimi przez otwór w kabinie ,wściekłe wżarcie się tej ma­leńkiej maszyny w chmury, nagle pozostawio­ne tylko swym własnym prawom, stawało się czemś nierzeczywistem, zatopionem w pier­wotnych głosach starej, wrogiej potęgi: hura­ganu. Pomimo chwiejby samolotu, pada­jącego na każdy podryw wichury jak na pod­łogę, Kassner polegałby tylko na tym ślepym motorze, który ciągnął ich naprzód, gdyby raptem maszyna nie zaczęła skwierczyć: zna­leźli się w środku chmury gradowej.

- Czechosłowacja? — krzyknął Kassner.

Niesposób usłyszeć odpowiedź. Metalowe skrzydła samolotu brzęczały jak tamburyno ponad biciem gradu o szyby kadłuba: zaczął wpadać przez szpary kabiny, prać ich po twa­rzach i oczach. Między dwoma ruchami po­wiek Kassner widział jak krupy gradowe sta­czają się po szybach, odskakują od stalowych wiązadeł, giną w beznadziejnej pomroce. Je­

żeli która szyba trzaśnie, nie będzie można kierować maszyną. A przecież zdawało się, że i tak pilot nic chyba nie widzi, że kieruje in­stynktownie wśród gradowej zamieci. Kassner jednak z całej siły oparł się o oprawę szyby i trzymał ją nieruchomo prawą ręką: napisy w celach, krzyki, stukanie w ścianę, potrzeba odwetu były wraz z nim w kadłubie samolotu przeciw huraganowi. Linja lotu prowadziła wciąż na południe; kompas zaczynał wskazy­wać wschód. „W lewo!” - ryknął Kassner. Napróżno. „W lewo!” Ledwie sam siebie słyszał, wstrząsany, odrywany, zanurzany w sypiącym się z rozmachem gradzie, który kla­skał po jego głosie i podrzucał aeroplan niby smaganie biczem. Wolną ręką wskazał lewą stronę. Ujrzał że pilot pchnął knipel, jak do wirażu na 900. Natychmiast spojrzał na bu­solę: samolot szedł na prawo. Stery już nie działały.

Wydawało się jednak jeszcze, że samolot

zanurza się w wichurę z pewnością ruchów świdra korbowego; w tem rozpętaniu żywio­łu, pomimo bezskutecznego manewrowania sterami, stałość działania silnika pozwalała jeszcze wierzyć w panowanie człowieka. Ae­roplan zadygotał w całej swej długości, nagle i nagląco znieruchomiały w twardem drżeniu. Grad i czarny tuman wciąż jednaki: a w środ­ku ta busola, sama tylko łącząca ich z tem co było ziemią. Powoli obracała się w prawo i pod mocniejszym porywem wichru zaczęła kręcić się, kręcić i zrobiła pełny obrót. Dwa. Trzy. W centrum cyklonu aeroplan zataczał koło, wirował napłask dokoła siebie.

Jednakże wrażenie stałości równowagi trwa­ło, motor z całą zajadłością upierał się, aby wydrzeć ich cyklonowi. Ale ten obracający się cyferblat był silniejszy od wrażeń całego ciała: wyrażał on życie aparatu, jak oko wciąż żywe wyraża życie u paralityka. Prze­nosił na nich w szepcie olbrzymie bajeczne ży­

cie, które wstrząsało nimi, jak zgina drzewa, i szał kosmiczny załamywał się dokład­nie w maleńkiej czułej przestrzeni bu­soli. Samolot wciąż się kręcił. Pilot przywarł do drążka steru, w najwyższem na­pięciu uwagi; ale jego twarz nie była już twa­rzą niespokojnego wróbla, jak przedtem, była to twarz nowa, oczy mniejsze, wargi bardziej nabrzmiałe, zgoła nie wykrzywione konwul- syjnie, równie naturalna jak tamta; nie zde­formowana maska - nowa maska. A jednak nie zdumiewająca; jakgdyby tamta zawiera­ła ją w sobie, Kassner poznał wreszcie maskę dzieciństwa — i to nie pierwszy raz (choć w owym momencie po raz pierwszy to sobie uświadomił) w jego oczach postanowienie w chwili niebezpieczeństwa wyciskało na twa­rzy mężczyzny jego maskę z czasów, gdy był dzieckiem. Pilot pociągnął raptem knipel ku sobie, i samolot stanąwszy dęba, pomknął pio­nowo ; cyferblat kompasu sklinował się o

szkło. Podbiło ich jak kaszalota obróconego przez falę głębinową. Wciąż ten sam regular­ny oddech motoru, ale żołądek opuszczał się Kassnerowi bardzo nisko. Looping czy wzlot? Między dwoma smagnięciami gradu ode­tchnął. Zauważył ze zdziwieniem, że drży, drżeniem nie rąk (podtrzymywał wciąż szy­bę), lecz wyłącznie lewej łopatki. Zaledwie rzucił sobie pytanie, czy samolot był znowu w pozycji poziomej, gdy pilot pchnął drążek sterowy naprzód i zamknął gaz.

Kassner znał ten manewr: spaść, skorzystać z ciężaru upadku, żeby przedrzeć się przez burzę i próbować przywrócenia maszynie nor­malnej pozycji blisko ziemi. Wysokościomierz: 1850; ale wiedział co należy sądzić o dokład­ności wysokościomierzy. Już 1600; strzałka tańcowała jak niedawno cyferblat busoli. Je­żeli mgła rozciąga się aż do ziemi lub jeżeli pod nimi jeszcze są góry, rozbiją się. Kassner pomyślał, że tylko bliskość śmierci daje pra­

wo poznania w człowieku maski dziecięcej, w którą się dopiero co wpatrywał, i że ten człowiek też miał umrzeć dla niego. Ale przy­najmniej on zginie razem z nim. Samolot przestał już być bierny w walce ,i dlatego ło­patka przestała mu drżeć; wszystkie jego zmy­sły były teraz skupione, w sposób najściślej seksualny: lecieli z pieca na łeb całym swym ciężarem, z zatamowanym oddechem, dziura­wiąc nawałnicę jak płótno, w ustawicznej mgle końca świata, żyjącego w tym momencie dzi­ko, rozdartym szumem gradowych krup. iooo 950 920 900 870

850, czuł że oczy mu wyłażą z głowy, oczy, które szalenie bały się napotkania gór, - jed­nak na rubieży uniesienia.

600

550

500

4... Równina, nie pozioma i przed sobą, jak się spodziewał, lecz w dali i pochyła! Zawa­hał się w zwątpieniu wobec nierealności tego horyzontu .pod 450 (to maszyna spadała pod kątem) ,ale już wszystko w nim poznało go, i pilot usiłował przywrócić samolotowi nor­malną pozycję. Ziemia już znowu rozwarta była bardzo daleko, poza tem morzem podłych chmur, kurniawy i zapór już zawartem nad nimi; o sto metrów pod samolotem wytrysnął z jej ostatnich strzępów krajobraz z grafitu, czarne odłamki ostrych wzgórzy dokoła sine­go jeziora, rozgałęziającego się mackami w dolinie i odbijającego w sobie z dziwnym spo­kojem geologicznym niskie i blade niebo.

Czechosłowacja? - krzyknął znowu Kas­sner.

- Nie wiem...

Nawpół zamęczony, aparat wlókł się pod

burzą, o pięćdziesiąt metrów nad grzebienia­mi wzgórz, potem nad fioletowemi winnica­mi i nad jeziorem mniej spokojnem niż wyda­wało się spoczątku: na rozległym naskórku wodnej powierzchni czuło się krótkie fale z wiatru tuż nad wodą. Po raz wtóry Kassner miał wrażenie, że to jego żona została urato­wana. Samolot mijał drugi brzeg jeziora, i to co było świętego w człowieku, szturmowanie ziemi, wznosiło się raptem ku Kassnerowi z pól i z dróg, z fabryk i ferm, rozpłaszczonych przez wysokość, z rzek rozgałęzionych w żyły, niby na wielkim modelu bez skóry odnalezionych równin. Co chwila między najniższemi chmu­rami pojawiał się i znikał cały zawzięty świat ludzi; walka z ziemią, niewyczerpanie kar­mioną zmarłymi i z minuty na minutę coraz bardziej zwartą, przemawiała do Kassnera akcentem taksamo skrycie władczym, jak ak­cent odrzuconego wtył cyklonu; i wola towa­rzyszy zapalczywie walczących tam, po dru­

giej stronie Karpat, z jej ujarzmieniem, wzno­siła się ku ostatnim rudym odblaskom nieba tym samym świętym głosem co bezkres - co sam rytm życia i śmierci.

Zdjął dłoń z szyby i uśmiechnął się, widząc na niej znów swoją linję życia, która była dłu­ga, i linję szczęścia, którą z ironją zrobił sobie kiedyś brzytwą; wszystkie te, co znaczyły jego własny los, były zrobione nie cięciem brzyt­wy, lecz wolą cierpliwą i wytrwałą; czemże była wolność człowieka, jeżeli nie świadomo­ścią i zorganizowaniem jego przeznaczeń. Na tej ziemi, gdzie coraz liczniejsze światła zda­wały się wytryskiwać z mgły jesiennej zlewa­jącej się z nocą, na tej ziemi więzień i poświę­ceń, gdzie zrodził się heroizm, gdzie zrodziła się świętość, była może poprostu świadomość. Szosy, rzeki, poszczerbione kanały ledwie by­ły już widoczne pod mgłą, niby sieć zmarsz­czek prawie zatartych na jakiejś olbrzymiej ręce. Kassner słyszał, że zmarszczki zacierają

się na ręce zmarłych i jakgdyby chciał ujrzeć raz jeszcze, zanim zniknie, ten ostatni kształt życia, popatrzał na dłoń swej matki po śmier­ci: choć nie miała więcej niż pięćdziesiąt lat i jej twarz, a nawet wierzch ręki pozostały młode, była to prawie dłoń starej kobiety, z linjami delikatnemi i głębokiemi, posplata- nemi w sposób niezbadany, niby wszystkie fa- talności losu. I ta dłoń zlewała się z wszyst- kiemi linjami ziemi, również pochłanianemi przez mgłę i mrok i przybieraj ącemi też po­stać losu. Spokój życia unosił się z ziemi jeszcze sinej ku wyczerpanemu samolotowi, który strumienie deszczu ścigały jak echo odrzuco- go wtył gradu i huraganu; w olbrzymiem uko­jeniu zdawała się kąpać odnaleziona ziemia, pola i winnice, domy, drzewa pełne, być mo­że, uśpionych ptaków.

Wzrok Kassnera spotkał się ze wzrokiem pilota. Ten uśmiechał się niezręcznie i poro­zumiewawczo uśmiechem sztubaka, który u­

niknął kary; ale rozpoznał jedną z linij ko­lejowych i sunął wzdłuż niej w ostatnich pod­rygach wiatru, niby wielki trzmiel.

Na horyzoncie - światła Pragi.

NIE NISZfSZYO KSIĄtHI

VII

Iść po tym nierealnym chodniku, w tern mieście ,gdzie żadna ulica nie wiodła do nie­mieckiego lochu! Jego wyczulone zmysły wi­działy w olśniewającym chaosie mijanych wystaw sklepowych fantastykę widowisk, stworzonych przez jego wyobraźnię dziecięcą przy wyjściu z kiermaszów, wielkie ulice peł­ne ananasów, łakoci i wyrobów chińskich, gdzie djabeł postanowił zgromadzić cały han­del piekła... To on wracał z piekła, a to wszystko było poprostu życie... Wysiadł z sa­mochodu, który go przywiózł z lotniska.

Pilot postanowił pozostać tam: leciał do Wiednia nazajutrz rankiem z innym towarzy­szem. Kassner i on znali te węzły, które zobo­

wiązują człowieka aż do samej głębi i nie mo­gą wynurzyć się na codzienną powierzchnię życia; uścisnęli sobie dłonie z uśmiechem re­zygnacji.

Kassner powracał do swego stanu cywilne­go, jak do stanu ciężkiego i głębokiego wypo­czynku; jednakże nie odnajdywał jeszcze ani siebie ani świata. Za firankami jakaś kobie­ta prasowała starannie, przykładała się do roboty; były tam koszule, bielizna, gorące że­lazka, w tem dziwnem ¡miejscu, co się nazy­wa ziemią... I również ręce (przechodził przed witryną rękawicznika), ręce służące do wszyst­kiego: wszystko co go otaczało było pochwy­cone lub stworzone przez nie. Ziemię zaludnia­ły ręce, i być może mogły one żyć same, dzia­łać same, bez ludzi. Nie potrafił rozpoznać tych krawatów, waliz, cukrów, rękawiczek, tych aptek, tej witryny kuśnierza z białym pieskiem, który łaził między martwemi skóra­mi, przysiadał, kręcił się: żywa istota o dłu-

gich włosach i niezgrabnych ruchach, która nie była człowiekiem. Zwierzę. Zapomniał o zwierzętach. Ten pies spacerował spokojnie wśród śmierci, zupełnie taksamo jak ciała prze­znaczone dla więzień i cmentarza, przechod­nie, spacerowali ciągnąc w stronę placu. Na wielkich afiszach music-hallów podrygiwały postacie koloru farbki, ich ruchy kontynuowali przechodnie — a pod tem roztaczała się, niby głuche morze, dziedzina, której o- padający pomruk Kassner miał jeszcze w sobie: trudno mu przychodziło wy­trzeźwieć z oszołomienia nicością. Zno­wu sklepy spożywcze, z ubraniami, owo­carnia. O, wspaniałe owoce, pełne wszystkich oddechów ziemi! Odszukać przedewszystkiem Annę. Wszedł jednakże do sklepu z tytoniem, kupił papierosów, zaraz zapalił jednego i po­przez dym odnalazł swój świat nierealny: witrynę modystki, sklep galanterji skórzanej, zegarmistrza (sprzedawano również godziny,

te spoza ciemnicy), kawiarnię. Ludzie.

Ci istnieli wciąż. Żyli w dalszym ciągu, podczas gdy on zstąpił w królestwo ślepców. Patrzał na nich z tern mętnem wzruszeniem, jakie go opanowało, kiedy podczas wojny na­potkał w końcu korytarza, pełnego okrwawio­nych gruzów, wystawę sklepową zastawioną bibelotami. Dzielnica robotnicza dochodziła tutaj do najbiedniejszej dzielnicy mieszczań­skiej... Czy miał przed sobą swoich, czy też przeciwników, albo obojętnych? Byli tu tacy, którym było przyjemnie być razem, w półprzy- jaźni i półserdeczności, i tacy, którzy cierpli­wie lub gwałtownie usiłowali wydobyć ze swego rozmówcy nieco więcej szacunku; a przy ziemi wszystkie te zmordowane stopy, a pod stołami kilka rąk o splecionych palcach. Życie. Maleńkie życie ludzi; ale tam, tuż przy drzwiach, stały trzy kobiety; jedna była pięk­na, i jej spojrzenie przypominało Annę. Były również kobiety, na ziemi; ale

osłabienie uczyniło go cnotliwym, nie opęta­nym żądzą. Wszelako miał ochotę dotknąć ich, jak przedtem miał ochotę pogłaskać psa: po dziewięciu dniach jego ręce stały się pra­wie martwe. A gdzieś poza nim krzyczano w celach, a jeden człowiek poświęcił się za niego. O, co za szyderstwo, nazywać braćmi tych, co są tylko tej samej krwi! Zagrzeby- wął się w ciepły rój bezmyślnych słów, wy­krzykników, nawet westchnień, jak w głupi i cudowny żar życia; był pijany ludzkością. Gdyby był zabity dziś rano, może jego ma­rzeniem wieczności stałaby się ta wilgotna godzina jesieni, skąd stopniowo zdawało się wypływać życie, jak perełki rosy pokrywają zamrożone szkło. Teatr ziemi zaczynał grać wielką słodycz pierwszych godzin nocy, kobie­ty przy wystawach sklepowych ze swym za­pachem wałęsania się... O, pokoju wieczorów bez ciemnicy, wieczorów gdy nikt nie umiera przy tobie! Czy nie powróci w podobny wie­

czór, kiedy będzie naprawdę zabity? Tara w mroku, była cała wieś śpiąca i duże jabło­nie, stojące w środku pierścienia martwych jabłek, góry i lasy, i bezkresny sen zwierząt na połowie ziemi; a tutaj ten tłum, co wpadał w życie ze swemi nocnemi uśmiechami lub staczał się w śmierć ze swemi wieńcami i trum­nami, ten tłum niedbale opętany, który nie słyszał, co w nim odpowiadało czyhającej śmierci tam, wzgórze, w stepach gwiazd; któ­ry nie znal nawet własnego głosu, nawet swego skurczonego serca, podeptanego przez to rojowisko ludzkie ,które Kassner odnajdy­wał, jak miał odnaleźć żonę, jak miał odna­leźć dziecko.

Przyszedł pod swój dom. Szedł po schodach. Czy ma się znaleźć w swym lochu? Zapukał do swych drzwi ; żadnej odpowiedzi; zastukał mocniej i zobaczył kartkę w dolnym kącie drzwi : „Jestem w Lucernie”. Anna była dzia­łaczką wśród niemieckich emigrantów; a Lu-

cema była jedną z największych sal zebrań w Pradze. Trzeba było kupić dziennik partji. Patrzał bezmyślnie na drzwi, zrozpaczony, a jednak wyzwolony: napewno wiedziała o je­go aresztowaniu, i nie myślał nigdy bez trwo­gi o chwili, kiedy się zobaczą. Czy dziecko nie spało poza temi idjotycznemi drzwiami? Ale nie, jego stukanie obudziłoby je. A zre­sztą nie zostawiłaby dziecka samego.

Kiedy został uwolniony, potem kiedy samo­lot wydarł sie burzy, wydawało mu się, źe ona jest uratowana, a nie on; i odczuwał iei nieobecność iako ograbienie go. Zeszedł na­ci ół, kuroił dziennik: Teatry... Kina... Lucer­na : mityng w sprawie uwiezionych antyfaszy- stów. Były co tydzień. Tam również ona była z nim.

W atmosferze championatu światowego, kiermaszu i groźby, zebrało się piętnaście do dwudziestu tysięcy ludzi. Byli oni otoczeni od­

działami policji na rogach przyległych ulic, w odblaskach broni. Sala środkowa była zbyt szczupła, dokoła były ustawione głośniki: ko­ło Kassnera, 'który z trudem się przecisnął, wszystkie głowy, z podniesionym nosem, słu­chały chrapliwego zgrzytu megafonów:

... Mój syn był robotnikiem. Nawet nie socjalistą. Wysłano go do obozu w Oranien- baumie, i tam umarł.

Głos kobiecy. Gdy Kassner dotarł do wiel­kiej sali, dojrzał, w środku perspeiktywy szkar­łatnych transparentów pokrytych napisami, starą sylwetkę niezgrabnie schyloną nad mi­krofonem : kapelusz pospolity, palto czarne - ubiór świąteczny. Niżej karki, wszystkie do siebie podobne: przenigdy nie odnajdzie An­ny w takiej ciżbie.

Ponieważ poszedł na manifestację anty- faszystów, akurat przed objęciem władzy przez tamtych.

Nigdy nie zajmowałam się polityką. Po­

wiadają, że to nie kobieca rzecz. Ich rzecz to zmarłe dzieci.

Ja... nie... będę wygłaszała przemówie­nia...

Kassner znał tę udrękę mówcy nienawykłe- go jeszcze do tłumu, obezwładnionego gdy pierwsze jego uniesienie wyczerpie się, spły­nie, zduszone uniesieniem sali (do tego wielu słuchaczy nie rozumiało po niemiecku), jak- gdyby ten co mówi chwiał się pod milczącą odpowiedzią. Wszelako to zatrzymanie się miało w sobie raptem przerwaną siłę ryku zarzynanych zwierząt: tłum, zdecydowany nie powracać do poprzedniego stanu, z wy­ciągniętą szyją, dyszał bardziej niż ta kobie­ta; zdawało się że to jego własne sumienie szamoce się tutaj. Kassner pomyślał o ulicy, dokąd to dyszenie przenosiły tylko głośniki - i gdzie być może słuchała go Anna. Dotarł na trzy metry od trybuny, styłu, i szukał aż do

zawrotu głowy wśród tysięcy twarzy, stojąc teraz nawprost nich.

To nie może tak być”, rzekła inna kobie­ta półgłosem.

Dyszała jak w szkole przy wydawaniu lek­cji. Wraz z tłumem, wyprężywszy podbródek, czekała aż odezwą się słowa, uwięzie we wszystkich gardłach. Tamta ani drgnęła, i Kassner śledził nieruchome plecy starej Ery- nji, której dech zaparło, podniecanej do zem­sty.

Z udręki w twarzach poznał, że nie może już znaleźć słów. Pochylała się coraz bardziej, jak- gdyby miała wydrzeć z ziemi słowa, których szukała.

Zabili go... to musze powiedzieć wszyst­kim... Resztę... delegaci, ludzie uczeni, oni po- wiedzią... wytłumaczą wam...”

Podniosła pięść, żeby krzyknąć „Front czer­wony”, jak tyle razy to widziała; ale zbita z tropu aż do utraty tchu, zdołała ledwie

unieść ramię i wypowiedzieć te dwa słowa to­nem składania podpisu. Wszyscy byli z nią; Jej niezręczność była ich niezręcznością, i pod­czas gdy cofała się w głąb trybuny, pomocne oklaski leciały ku niej, jak jej ból poszedł ku nim. Potem emocja rozładowała się w rumor pokasływań i wycierania nosa, i podczas gdy przewodniczący tłumaczył na czeski, przyszła reakcja, wyzwolenie z ucisku, niespokojne szukanie wesołości. Czy ten ruch pozwoli na­reszcie Kassnerowi odnaleźć oczy Anny, któ­re niegdyś przywodziły mu na myśl koty sjam- skie? O dwadzieścia metrów nagle ujrzał jej twarz troszeczkę przypominającą mulatkę, jej oczy, które całe wypełniały jasne źrenice mię­dzy długiemi czarnemi rzęsami. Przepychał się między plecami i piersiami z wszystkich sił; była to jakaś nieznajoma młoda kobieta, mówiła: „...nie wolno grać w wojnę, i ostat­nim razem gdy wrócił z podbitem okiem, wy­tłumaczył mi: „Rozumieesz, teraz ludzie są

bardziej cywilizowani, grają w rewolucję”... Posuwał się krok za krokiem, boleśnie lękając się, że przerzuci obraz twarzy Anny na te wszystkie twarze, które z bardzo daleka były do niej podobne: „Moglibyśmy z pewnością zebrać fundusze, gdyby do delegacji weszli robotnicy budowlani. — Czemu nie?” Było bardzo gorąco. Jego wzrok był do tego stopnia przesycony twarzami, że zadał sobie py­tanie, czy jeszcze poznałby żonę. Po­wrócił w pobliże trybuny. Sekretarz dyk­tował jednemu z towarzyszy instrukcje dla kampanji: „Niech posłowie i kon- sulowie otrzymują bez przerwy telefony z żądaniem uwolnienia uwięzionych. ' - Urządźcie stałe dyżury. - Flowołajcie delega­cje do przeprowadzenia dochodzeń w Niem­czech. - Pocztowcy, naklejajcie znaczki z Thaelmannem na posyłkach do Niemiec. - Marynarze i robotnicy portowi, bojkotujcie w dalszym ciągu flagę hitlerowską w portach.

rozmawiajcie z marynarzami niemieckimi. - Kolejarze, wypisujcie nasze hasło na wago­nach idących do Niemiec”...

Wreszcie głos przewodniczącego, w tonie rozmowy:

Mały Wilhelm Schradek, siedmioletni chłopiec, zgubił ojca, który go odnajdzie w kancelarji,” i o ton wyżej: „Głos ma towa­rzysz...” Nazwisko, potem słowa, których Kas- sner nie zrozumiał. Ale rozmowy urwały się jak nożem uciął, i dokoła każdego jądra wrza­wy roztaczały się wielkie kręgi milczenia, któ­re pokrywały pomału oklaski.

Towarzysze, słuchajcie tych oklasków idących z głębi mroków.

Słuchajcie ich liczby, ich oddalenia.

W tych wszystkich salach ilu nas jest, stojących w tłoku? Dwadzieścia tysięcy. To­warzysze, zgórą sto tysięcy ludzi jest w obo­zach i więzieniach Niemiec”...

Kassner nie znajdzie już Anny; a jednak

w tej ciżbie byl z nią. Niski łysy mówca, in­telektualista, sądząc z wysławiania się, mówił nie używając innego gestu niż pociąganie ob­wisłych wąsów. Niezawodnie delegaci poli­tyczni mieli przemawiać na ostatku.

Wrogowie nasi wydają miljony na pro­pagandę: nie jest bez pożytku czynić naszą wolą to co oni czynią swemi pieniędzmi.

Wydarliśmy im uwolnienie Dimitrowa. Wydrzemy uwolnienie naszych uwięzionych towarzyszy. 'Rzadko zabija się dla przyjemno­ści, i te uwięzienia mają swój sens. Są one próbą zastraszenia wszystkich sił, które prze­ciwstawiają się rządowi nazich;

...ale ten rząd liczy się z opinją publiczną zagranicy. Nadmiar niepopularności jest szko­dliwy dla pożyczek.

Trzeba, żeby nasze rozgłaszanie, stałe, za­ciekłe, bez wytchnienia, więcej przyniosło Hitlerowi szkody niż przynosi mu pożytku za­chowanie tego co on nazywa represjami.”

Kassner myślał o swej przemowie do cieni.

Jest rzeczą nierozważną sądzenie Dimit- rowa w obliczu wszystkich, bo to zmusza do pokazania go. I do uniewinnienia. Prokurator koloński nie ma powodu do radości: „Spra­wiedliwość odnalazła swój miecz, i kat znów ujął za topór jak ongi”. Topór, odbijając w sobie twarze nieznanych bojowników, daje poznać je wszystkim. I od Thaelmanna do Torglera, od Ludwiga Renna do Ossietzky’e- go, idą oni dzień po dniu ku temu co po wszystkie czasy było największego w człowie­ku, ze świadomością całej swej żywotności idą ku śmierci...”

Ponad słyszanemi słowami twarze słucha­czów łączyły się z ludźmi lochów. Podobnie jak Kassner ujrzał, jak pilot przybrał swą dzie­cięcą maskę człowieka chwyconego w garść przez śmierć, widział teraz, jak przeobrażają się maski tłumu, i wobec tej ciżby, niezjedno- czonej żadnem obcowaniem w woli, odnajdy­

wał namiętności i prawdy, które poznać dane jest tylko ludziom w gromadzie. Było to ta­kie same podniecenie jak podczas startu ma­łych eskadr wojennych, kiedy samolot czoło­wy parł naprzód przy wzlocie między dwoma pozostałemi, a piloci i obserwatorzy byli wy­celowani na tę samą walkę. I całe to obcowa­nie wraz osłupiałe, skupione i zacięte, gdzie zaczynał odnajdywać siebie, łączyło się z jego niewidzialną żoną.

Towarzysze niemieccy, wy, którzy macie braci i siostry w obozach koncentracyjnych, dzisiejszego wieczora, w tej samej chwili, od tej sali aż do Hiszpanji i aż do Pacyfiku, tłu­my podobne do ¡naszego są zebrane, i czuwa­nie nad uwięzionymi rozciąga się od jednego krańca świata do drugiego, dokoła ich sa­motności...”

Ponieważ ten tłum obdarzał zaufaniem lud pogrzebany w więzieniach Niemiec, wybrał to zebranie, a nie miejsce rozrywek lub sen; był

tutaj dla tego co wiedział i dla tego czego nie wiedział, i jego to twardy zapał dokoła nie­widzialnej Anny, pod wpływem przemówie­nia, w którem ból ludzki odzywał się nieustan­nie swym donośnym podziemnym głosem, od­powiadał nareszcie ciału rozbitemu o ścianę. Wszyscy wyczekiwali hasła. Kassner wielo­krotnie pytał siebie, co znaczy myśl wobec tych dwóch trupów syberyjskich o zmiażdżo­nych organach płciowych, z motylami doko­ła twarzy. Żadne słowo ludzkie nie było tak głębokie jak okrucieństwo, ale braterstwo mę­skie dosięgało go w największej głębi krwi, w zakazanych miejscach serca, gdzie przykuc­nęła katusza i śmierć...

JOBZCiTt MU*»

Zapalił papierosa, dwunastego od opuszcze­nia lotniska, jakby dla oświetlenia ciemnych teraz schodów. Drzwi jego mieszkania były uchylone. Popchnął je, wszedł. W pracowni nie było nikogo, ale dochodził szmer głosu z drugiego pokoju, chociaż żadne światło nie sączyło się spod drzwi. Okiennice nie były zamknięte. Słuchał, z palcem na przełączni­ku, tego głosu co wydawał się stłumiony przez mgłę lekką i rozjaśnioną odblaskami z ulicy w ciemnościach pracowni, gdzie obicie two­rzyło wielki blady cień:

- Mój koteczku, • serduszko, dziecinko! Dziecinko? Dałam ci wspaniałe oczy, takie niebieskie, a jeżeli ci to nie wystarcza, dam ci

oczki od święta. Z temi oczkami pójdziemy obejrzeć kraj zwierzątek. Gdzie są pieski i pta­szki, całe kosmate, bo jeszcze małe; i rybki- chłopczyki i rybki-dziewezymki, co mają oczy jak kulki mlecza. Ale niebieskie. I zobaczymy kotki i misie. Wolno sobie pójdziemy. We dwoje.

Jakgdyby raził ją cios, głos jej się zmienił, i boleśnie powtórzyła:

- Tylko we dwoje...

Dziecko odpowiadało radosnym piskiem. Po drugiej stronie drzwi Anna była też w cieniu, i serce Kassnera powoli napełniało się ślepem macierzyństwem.

- Zobaczysz smutne ryby, żyjące bardzo głęboko w morzu. Mają one latarnie, żeby so­bie świecić. A gdy im jest zimno...

Szukała.

- Chronią się w kraju ryb z futrem - rzekł Kassner cicho, otwierając drzwi.

Wpiła ręce w grzbiet krzesła i potrząsała nerwowo głową, jakby zaprzeczając i przyby­ciu Kassnera i wraz istnieniu ryb z futrem. On uśmiechał się obezwładnionym uśmie­chem, który, czuł, rozciągał mu skórę na twa­rzy jak gojąca się rana. Okno rzucało na kark Anny cień w kształcie dużego czarnego krzy­ża drżącego wraz ze skórą; Kassner widział pod spódnicą, że kolana wstrząsa dreszcz tak jak barki. Wstała, nie mogąc oderwać rąk od krzesła, do którego zdawała się przykuta. Wreszcie odsunęła się, wyciągnęła rękę do przełącznika, ale nie śmiała go tknąć; poczuł, że bała się ujrzeć jego twarz przy świetle. Sło­wa i gesty były niedorzeczne i fałszywe, śmiesz­ne przedewszystkiem, gwałtowniejsze i mniej głębokie niż ich uczucia - prawie parodystycz- ne. Przystałoby tylko milczenie i wspólna nie­ruchomość silniejsza od uścisku; ale ani jed­no ani drugie nie odważyło się na to, i uści­skali się.

- Tam było... jak? - spytała, kiedy odsu­nęła się od niego.

- Straszliwie - rzekł tylko.

Głaskał głowę dziecka i poczuł policzek szu­kający jego ręki. Ledwie znał rysy tej twa­rzyczki: umiał napamięć tylko jej wyrazy, i dziecko nie istniało dla niego, póki się pierw- szy raz nie uśmiechnęło, na dwa dni przed v, y- jazdem. Kochał nadzieję, jaką pokładał w tem małem życiu, ale przedewszystkiem zaufanie absolutne, zwierzęce, jakie dziecko miało do niego: pewnego dnia, gdy dał mu klapsa, bo wyrywało pieskowi kudły, dziecko schroniło się w jego właśnie ramiona. Od policzka za­ledwie uśpionego w jego dłoni aż do snów, dziecko było samą ufnością, i tylko dla niego Kassner był światem radości. „Wczoraj, o tej porze”... Kassner wyciągnął łagodnie rę­kę, przesunął ją przed oczami i rozróżnił pięć palców w półmroku. Zapewne paznokieć urósł

bardzo mało. Przeszli do pracowni. Anna obróciła się:

- Przyjęli fałszywą tożsamość, w...

Zapalił światło. Instynktowo cofnęła ramio­na; ale nie:

- Tak się bałam, że... — rzekła.

Oświetlony papierosem, wydawał się stera­ny. W istocie wychudzenie mało zmieniało je­go twarz z samych kości. A ona znała dość do­brze listy żon więźniów, co nie poznawały mę­żów, tych którym mówiono: „Proszę przy­nieść czystą bieliznę”, ponieważ stara koszula zgniła od krwi - bo „miał stracha”.

- Przyjęli fałszywą tożsamość? - spytała po raz drugi.

Czuł, że te pytania powracają w jego obec­ności, jak powracały Annie po całych dniach w jej samotności.

- Nie. To jest, nie odrazu. Potem ktoś oświadczył, że jest Kassnerem.

Podniosła oczy w milczeniu tak wymow- nem, że mógł odpowiedzieć:

- Nie, nie wiem kto...

Siadła na otomanie, przy oknie. Milczała patrzała nań tak, jakby część jego istoty po­została w śmierci z tym, który wydał siebie w ręce katów.

- Zabity?

- Nie wiem.

- Mam ci tyle do powiedzenia - rzekła; - ale teraz jeszcze nie mogę. Trzeba mówić o byleczem... żebym się przyzwyczaiła do świa­domości, że jesteś ze mną...

Wiedział, że powinien wziąć ją w objęcia nic nie mówiąc, że tylko to mogło wyrazić, co było między nimi a ich zmarłym towarzyszem, ale nie dostrajał się do starych gestów tkli­wości, a innych niema.

- Jak się miewa? - spytał Kassner wska­zując głową pokój, gdzie spało dziecko.

Ona uczyniła, również głową, gest wraz me-

lancholji i zdumienia; jakgdyby wszystko co w to wkładała promiennego, było daremne, jakgdyby dźwięk jej głosu nie mógł wyrazić miłości do dziecka bez pociągnięcia za sobą wszystkiego co miała w sobie bolesnego jej inna miłość.

Od pięciu lat, odkąd żyli z sobą, po raz pierwszy Kassner powracał z tak daleka, ale on znał te powroty w cieniu przyszłego wyja­zdu. To cierpienie, co ją przytulało do niego całym ciężarem spojrzenia, co chciało się do­stroić, chciało być wesołe, to cierpienie, któ­re jej zadawał, oddalało go okrutnie od niej. I choć aprobowała jego wyjazd, duszą i ser­cem, choć była bojowniczką w miarę możno­ści ,iiie nie zmieniało istoty rzeczy. Czasem zadawał sobie pytanie, czy w swej najtajniej­szej głębi nie wyrzucała mu tego życia, gdzie coś przechodziło do porządku dziennego nad jej bólem, nad jej bólem, którego nie uzna­wała, który znosiła z uczuciem upokorzenia i

rozpaczy. On wiedział dobrze, jaką sam nie­raz miał do niej urazę o jej miłość.

- Gdy samolot wyleciał, były pod nami wi- rowiska liści. Z radością to zawsze jest trochę taksamo, liście lekkie i... podskakujące na po­wierzchni...

Było coś okrutnego w zaprzeczaniu radości w chwili, gdy ta kobieta pragnęła być samym kształtem jego radości; ale ona odgadła, ile te słowa zawierały w sobie wspólnictwa z jej bólem, a nic co ich łączyło nie sprawiało jej cierpienia:

- Gdybym przynajmniej była twoją rado­ścią... - rzekła.

P'oczuła, że jest niespokojny, i uczyniła „nie” głową, ze smutkiem tak delikatnie zgrabnym nawet w swej nieporadności, że pojął raz jeszcze, jak mężczyzna jest bezna­dziejnie gruboskórny wobec tkliwości.

- Moje życie jest tem, czem jest. Przyję­łam je, a nawet... wybrałam... Chcę żebyś za­

chował w swem życiu maleńkie miejsce dla mnie: ale myślałam o czemś i chciałam powie­dzieć, że pragnęłam być twą radością w więk­szym stopniu...

Mąż jednej z jej przyjaciółek, powróciwszy z obozu koncentracyjnego, prawie co noc bu­dził się z krzykiem: „Nie bijcie!” Kassner zamknął oczy, i Anna pomyślała, że bała się snu.

W pewnych chwilach - podjęła - mam wrażenie, że nie cierpienie się zmienia, lecz nadzieja...

Podniosła smutnie na niego swe blade oczy między długiemi czamemi rzęsami. Patrzała nań dogóry, ze zmarszczonem czołem. Z tej maski inteligentnej, powracającej do Kassne- ra kolejnemi wyrazami, jak zemdlony powra­ca do życia, znał on kilka biednych skrytych ruchów, co są sekretem twarzy, znał jej łzy, miłość, zmysłowość; i te rysy mogły być dla niego samemi rysami radości. Jakiegokolwiek

poniżenia mógł zaznać w ciemnicy, te oto oczy mogły je poznać tylko, żeby je podzielić. W miarę tego jak mówiła dalej, ból i zmarszczki powoli schodziły z jej twarzy:

Wymyśliłam sobie tyle rozmów z tobą, że wciąż się boję chwili, kiedy się obudzę. Przyrzekłam sobie jednak, że tego dnia nie powiem ci ani jednej rzeczy smutnej. Jest we mnie więcej radości niż...

Nie znalazła właściwego słowa i uśmiech­nęła się z gestem dłoni, odnajdując po raz pierwszy swój dawny uśmiech, a twarz oświe­tliły jej wspaniałe zęby. Rzekła wreszcie, z go­ryczą jednakże:

...ale ona nie śmie się zjawić... jakgdyby jeszcze się bała.

Nie śmiała powiedzieć tego dotąd; czyż by­ło za wcześnie na to, żeby powróciła do nich sama myśl o szczęściu? Życie otaczało go, jak jego ramię otaczało to ciało, pomału biorąc je w posiadanie spowrotem.

Być może, - rzekła, - myślę o tem co mam powiedzieć, ponieważ dzisiaj nie mogłabym myśleć inaczej, ale to nie dowodzi ,żebym nie miała racji. Nie jestem wciąż jeszcze kobietą bardzo szczęśliwą: żyję życiem trudnem... A jednak niema na świecie nic silniejszego, nic, od świadomości, że to dziecko jest tam. I że jest moje. Myślę, że jest w tem mieście, nie wiem, pięć tysięcy, dziesięć tysięcy dzieci.

I tysiące kobiet, które lada chwila chwycą bóle porodowe (to zaczyna się prawie zawsze około pierwszej lub drugiej w nocy) i które oczekują. Z trwogą, tak, ale również z innem uczuciem. Wobec czego słowo radość nie ma prawie sensu. Ani żadne inne słowo. I odkąd świat jest światem, każda noc była taka.

Po jej głosie poznał, że wstydliwość i być mo­że, odległy i przesądny niepokój kazały jej wy­rażać radość wyłącznie zapomocą obrazów, które miesiące udręki pozostawiły w niej żywe.

Dał się słyszeć głos dziecka: nie płakało, ga­worzyło do siebie przez sen.

- Gdy się urodziło, byłeś w Niemczech. Obudziłam się, popatrzałam na nie, takie zdrobniałe w kołysce, pomyślałam sobie, że jego życie będzie tem czcm jest życie, i becza­łam jak bóbr nad niem i nad sobą... Że by­łam bardzo osłabiona, łzy mi leciały ciurkiem, a jednak od tej chwili wiedziałam, że jest dla mnie coś co przewyższa strapienie...

- Mężczyźni nie mają dzieci.

Nie spuszczał wzroku z tej twarzy, którą już uważał za nieżywą.

- Jednakowoż w lochu, uważasz, potrzeba im bardzo, żeby istniało coś co żyje na tej sa­mej głębokości co ból... Radość nie ma swego języka.

- Dla mnie radością była muzyka...

- Teraz nie znoszę muzyki.

Miała zapytać dlaczego i instynktownie nie zrobiła tego. Czuł, że słucha go zarówno cia­

łem jak duszą, że słucha go jak matka i ro­zumie lepiej niż on mówi. Myślał niejasno, że człowiek zdołał być człowiekiem, mimo lo­chów, mimo okrucieństwa, i że bez wątpienia tylko godność można przeciwstawić bólowi... Ale miał ochotę patrzeć na Annę, a nie my­śleć. Raptem zastukano do sąsiednich drzwi. Kassner usłyszał raz jeszcze stukania w więzie­niu: ale ona wzdrygnęła się bardziej od nie­go:

Zdało mi się, że to ty przychodzisz!

Jakieś drzwi otwierały się przy wtórze ser­decznych głosów, drzwi na ziemi wiodące do głosów ludzkich...

- Chciałbym znowu pisać - rzekł. - W lo­chu próbowałem posługiwać się muzyką, że­by... się bronić. Godzinami. To dawało obra­zy, obrazy, naturalnie - i przypadkiem, słowa, jedno zdanie, jedno jedyne, zew przewodni­ków karawany: „I jeśli ta noc jest nocą prze­znaczenia ...

Wzięła go za rękę, poniosła ją do skroni, wierzchem dłoni; i muskając ją pieszczotlliwie twarzą:

- ...błogosławiona niech będzie aż do świta­nia”... wyszeptała.

Odwróciła wzrok ku nocy, przyczem jej pro­fil ledwo wystawał ponad jego rękę, którą trzymała pod swoją. Padało, i po mokrym bruku przesunął się samochód z szelestem wiatru w liściach. W ramie okna oko Anny, nawpół zasłonięte ręką, zdawało się patrzeć na róg dwóch pustych ulic. Kassner wiedział, że ten dom narożny na całe życie wchodzi w nie­go.

Anna rzekła cicho:

- Nawet twój przyszły wyjazd, chcę go... mniej źle niż sądzisz...

Chciała powiedzieć: przyjąć. Dom miał sześć okien, po trzy z każdej strony - i dwa na poddaszu; wszystkie były w cieniu, jaśniej­sze jednak od nieba dzięki jakiemuś odbla­

skowi na szybach błyszczących jeszcze od de­szczu, i noc cała odprężała się jak odprężyły się przed chwilą ramiona Anny. W jednym z tych momentów co każą wierzyć ludziom, że jakiś bóg się narodził, kąpał się ten dom, z którego wyszedł jakiś chłopiec, żeby znik­nąć w cieniu, i wydawało się Kassnerowi, że lepki od wszystkiej krwi, przez którą on prze­szedł, rodził się sens świata, i że najtajniejsze życie rzeczy miało się dopełnić. Zamknął o- czy: dotyk przenikał głębiej niż wszystkie zmy­sły, głębiej niż sama myśl, i jedynie skroń An­ny przy jego palcach harmonizowała z uko­jeniem ziemi. Ujrzał siebie biegającego po celi — raz, dwa, trzy, cztery... — żeby wiedzieć, czy ona żyje. Rozwarł natychmiast oczy, i wy­dało mu się, że obejmował ich wieczność, ich wieczność, uczynioną z wczorajszych więź­niów, z ufnego policzka dziecka, z tłumu ucze­pionego torturowanych, z twarzy pilota w hu­raganie, z tego, który się poświęcił za niego,

nawet z jego przyszłego powrotu do Niemiec, wieczność żywych a nie wieczność zmarłych; pociągała ona za sobą wszystko i łącząc się po­przez tętno jego krwi z jedyną rzeczą w czło­wieku, która może być większa niż czło­wiek, z darem męskości, huczała w u- licy znowu pustej, gdzie zaczynał się podnosić wiatr. We wszystkich jego czynach pozostanie to, co pozostało w nim ze krwi swo­ich, i w dniu gdy będzie zabity, w Niemczech, zabiją wraz z nim tę chwilę. Nagle stało się dlań nieznośne trwanie w bezruchu:

- Mam ochotę chodzić, wyjść z tobą, byle- gdzie.

- Muszę iść po kogoś, coby popilnował ma­łego. i*

Wyszła. Zgasił światło, wpuścił noc ziemską, popatrzał raz jeszcze na dwie ulice wciąż pu­ste, przez które bardzo szybko przeszedł kot, bez skoków, przebierając łapami jak mysz.

Teraz mieli rozmawiać, przypominać sobie,

opowiadać... Wszystko to miało się stać ży­ciem codziennem, schody po których zejdą, jedno obok drugiego, kroki na ulicy, pod nie­bem, jednakiem, odkąd umiera lub zwycięża wola człowiecza.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Malraux Andre Muzeum wyobrażni (fragm )
Andre Malraux, Dola czlowiecza teza 215
Historia arkusz IIIb (czasy nowozytne do roku 1915) poziom rozszerzony wypracowanie6
01-Antylitania na czasy przejściowe, J. Kaczmarski - teksty i akordy
PRESENT CONTINUOUS, Dokumenty zawodowe, Czasy gramatyczne
Kraszewski J I Zygmuntowskie czasy
Jill Barnett Nowe czasy, stare sprawy
Czasy i Fakty Europa i sprawa żydowska
pogarda mas IV
Czasy
zdania czasy mix
heinz czasy nowożytne
Kurs PONS Czasy i czasow niem demo
czasy zadeskowania, politechnika trb sem.5 sem.6
PAST PERFECT CONTINUOUS, Dokumenty zawodowe, Czasy gramatyczne
Czasy
Gramatyka paradygmaty czasy skrót
Człowiek idei życiem pogardza
czasy ang

więcej podobnych podstron