ANDRÉ MALRAUX
O. co za szyderstwo nazywać braćmi tych co są tylko tej samej krwi} André Malraux: „Czasy pogardy"
André Malraux, autor „La tentation de V Occident“, „Les conquérants“, „La voie royale“, „Royaume-Farfelu", ostatnią swą powieścią „La condition humaine" („Dola człowiecza“)» uwieńczoną w roku 1933 najważniejszą we francuskim świecie literackim nagrodą Prix Gon- court, zajął dziś stanowisko czołowego prozaika młodej Francji.
Dotychczas tematy, tło i częściowo postacie do swych utworów czerpał Malraux z Dalekiego Wschodu, przedewszystkiem z życia współcze*
snych Chin, wstrząsanych od ćwierćwiecza, od chwili obalenia ostatniej dynastji cesarskiej i ogłoszenia przez Sun Yat Sena w roku 1913 republiki, konwulsjami wielkiej dziejowej przemiany. Bandytyzm walczących ze sobą generałów — satrapów poszczególnych prowincyj, zmaganie się rządu południowych Chin, o żałosnych pozorach władzy centralnej, z komunizmem, białym imperjalizmem Anglików w Hong- Kongu i groźniejszym, żółtym imperjalizmem Ja- ponji, który zdołał już oderwać Mandżurję, a gotuje się do dalszej akcji zaborczej, — oto, obok chronicznych chińskich klęsk żywiołowych: po wodzi i głodu, dzisiejsza okropna rzeczywistość setek miljonów ludności dawnego Państwa Niebieskiego.
Malraux, wyznawca haseł skrajnej lewicy demokratycznej, oświetlił reflektorem swego potężnego epickiego talentu najbardziej jątrzące się rany na umęczonem ciele chińskiego olbrzyma.
Obecnie zbogacił swój dorobek ideowo-artystyczny utworem, niewielkim rozmiarem, lecz wstrząsającym, i natężeniem w obrazowaniu tre
ści moralno-uczuciowej i napięciem dramatycz- nem i formą — arcydziełem sugestji i zwartości stylu, doprowadzonego do niebywałej w epice ascezy słowa, — stąd piętrzącego karkołomne trudności przed tłumaczem o ambicjach dania w swym języku ekwiwalentu tej niesamowitej francuskiej prozy.
Miarą tych trudności może być, między inne- mi, opinja świetnego odtwórcy arcydzieł dawnej literatury francuskiej, Boya-Żeleńskiego, który do piszącego te słowa wyraził się, że przetłumaczenie na polskie tego utworu Malraux to nie jest przekład, to jest „chodzenie po linie“.
Ta trafna definicja — ostrzeżenie mego znakomitego kolegi po pasji zmagania się z trudami taternictwa przekładowego nie odstręczyła mnie jednak od spolszczenia Le temps du mépris: są satysfakcje pisarskie, których emocjonalne źródło tak lapidarny znalazło wyraz w pierwszem zdaniu znanego wiersza Tetmajera: „Nie lubię rzeczy łatwych: lubię łamać granit“.
W jakim stopniu udało mi się osiągnąć w przekładzie równoważnik oTyginału — sąd nie do
mnie oczywiście należy, lecz do wrażliwego na walory stylistyczne czytelnika. Pozwolę sobie tylko, tytułem informacji dla tej kategorji czytelników wyjaśnić, że, uważając za naczelne zadanie tłumacza artystycznej prozy połączenie wierności tekstowej z zachowaniem rytmu i dynamiki oryginału, zmuszony byłem czynić drobne odstępstwa tam, gdzie nastręczała mi się okazja wydobycia barwy językowej bogatszej, mojem zdaniem, w polskiej szacie niż w oryginalnej.
Nie chcąc nużyć czytelnika oprowadzaniem go po laboratorjum tłumacza, zacytuję tylko parę przykładów mej celowej nieścisłości:
Zdanie: Venfant ne pleurait pas, il re racontait des histoires“ (śpiąc) — brzmi u mnie: dziecko nie płakało, gaworzyło sobie we śnie.
Albo : elles étaient en même temps les veilleuses du Transsibérien échoué comme un paquebot dans la forêt sous les isolateurs du télégraphe... Odtwarzając obraz, muszą go widzieć, w danym razie z jego cechami egzotycznemi, które pojęcie syberyjskiego boru, puszczy (forêt) zamknęły w obcetn, ale nie dla Polaka, słowie: taj-
na mwzczyc książki
ga.. Więc musiało to w przekładzie wyjść tak: były jednocześnie nocnemi światłami transsyberyjskiego expressu, co utknął, jak statek na mieliźnie, w tajdze pod izolatorami telegrafu...
Raz jeden — innych grzechów tej kategorji na- razie nie przypominam sobie — całkiem świadomie odstąpiłem od wyraźnego znaczenia słowa o- ryginału dla psychologicznego wzmocnienia jego treści wewnętrznej w danym momencie. Bohater opowiadania, komunista Kassner, cudem uratowany od śmierci, wraca do żony. W rozmowie z Anną jest taka chwila, kiedy:... il comprit une fois de plus combien l'homme est à jamais grossier devant la tendresse“. Poznawszy z poprzedniego tekstu duszę Anny i charakter tego małżeństwa, napisałem: ...pojął raz jeszcze, jak mężczyzna jest beznadziejnie gruboskórny wobec tkliwości." A jamais — beznadziejnie, to nie jest .ścisłe, ale tu właśnie (dla wrażliwości Anny) jest istotniejsze, więc prawdziwsze.
Powracam teraz do mojej roli informatora o samem dziele.
Opowiadanie „Czasy pogardy“ (Le temps du
mépris) w niezapomnianych obrazach i scenach, łączących przebogatą wizyjność z najostrzejszym realizmem, maluje przeżycia więźnia hitlerowskich obozów koncentracyjnych, oparte w osnowie faktów na dokumentach dostarczonych autorowi przez tych, którym pracę swoją w dedykacji poświęca.
Sam tytuł może wywoływać dwoistą interpretację. Czy poeta (bo Malraux jest tu poetą wysokiej rangi) czasy, które człowiek Zachodu przeżywa pod butem faszystowskiej tyranji, uważa za godne pogardy, czy też miał na myśli pogardę dla człowieczeństwa w jednostce ludzkiej, u- możliwiającą wejście na drogę tych metod rządzenia, jakie praktykuje wobec swych obywateli Trzecia Rzesza?
Sądzę, że Malraux chciał wyrazić w tym dwuznacznym tytule i jedno i drugie. Poprostu, dzisiejszą epokę, symbolizującą w dziejach ludzkości tem, co się dzieje w Niemczech, erę szalejącego ze strachu kapitalizmu. Sam raz jeden tylko używa tego określenia naszych czasów, gdy Kassner, siedząc w ciemnicy obozu koncentracyjne
go, przypomina sobie w natłoku obrazów, obraz defilujących w święto młodzieży w Moskwie zastępów — w zestawieniu z ponurym obrazem katastrofy w kopalni niemieckiej, gdzie zginął jego ojciec: „Przypominał mi się dzwon i przypominali mi się stłoczeni dokoła górnicy, samotni w obojętności, w głębi niemieckiej nocy... I gdy wszystko się skończyło (przedstawienie teatralne), patrząc na tłum, który jeszcze przeszkadzał nam wyjść, pomyślałem sobie, że nie miał on jeszcze dwudziestu lat. Że więc nie było w nim człowieka, wśród tych wszystkich, co godzinami dążyli na Krasną Płoszczad1, ani jednego człowieka, któryby znał czasy pogardy...“
Martyrologja przeciwników obecnego rêgime'u w Niemczech posłużyła Malraux do rozwinięcia lub raczej skrystalizowania w świecie tragedji, jakim jest świat tego utworu, idei, która, stanowiąc impuls moralny jego twórczości, stała się zarazem w „Czasach pogardy“ jakgdyby muzycz- no-emocjonalnym tematem dzieła. Ideą tą jest przywrócenie w naszych okrutnych czasach należytej roli pojęciu męskiego braterstwa. W przęd
li.
mowie swej o charakterze polemicznym*) Malraux uzasadnia jako pisarz, taką postawy, mówiąc: „dzieje wrażliwości artystycznej we Francji od pięćdziesięciu lat możnaby nazwać agonją męskiego braterstwa".
Rosnąć ono może, rozwijać się, kwitnąć i wydawać owoce dla przyszłości tylko na gruncie jakiejś wielkiej idei społecznej, jak każda wielka idea, z natury swej rewolucyjnej. Bez tej braterskiej solidarności, ujawniającej swą płodną moc najsilniej w tragicznych dla jednostek momentach wspólnej walki, nie widzi Malraux możności zdobycia przez człowieka wolności, pojętej jako świadomość i zorganizowanie jego przeznaczeń.
Na kartach „Czasów pogardy“ motyw braterstwa odzywa się głosem S. O. S. (wołania i odzewu) w najgroźniejszych chwilach, dosięgając nieraz wyżyn antycznego patosu, pozatem przewija się uporczywą myślą, zrodzoną z rozpamiętywania nieludzkich cierpień bojowników, w momentach psychicznego odprężenia. Kiedy w ciem
*) Zachowanej w polskiem wydaniu,
nicy nieznany więzień, sąsiad Kassnera, został skatowany przez dozorców za próby porozumiewania się z towarzyszem niedoli zapomocą stukania w ścianę, Kassner „wyzuty z braterstwa, jak był już wyzuty z marzeń i z nadziei, trwał zawieszony w ciszy, ukrywającej napiętą wolę setek w czarnem mrowisku.“ I zaczął „mówić dla ludzi, choćby go nie mieli nigdy usłyszeć“ — mówić w mroku i do mroków swej celi:
..Wy, moi towarzysze z Chin, żywcem pogrzebani, moi druhowie z Rosji o wyłupionych oczach, moi przyjaciele z Niemiec dokoła mnie, ze sznurami w celach, ty, którego dopiero co może zatłuczono na śmierć, — to co jest między nami, ja nazywam miłością.“
Patetyczny zenit braterstwa.
Po szczęśliwem wydobyciu się z obozu koncentracyjnego i przedarcia się samolotem przez bu rzę gradową do Pragi (Niemiec Kassner jest obywatelem czechosłowackim) bohater opowiadania wraca z mityngu w sprawie więzionych antyfa- szystów. Autor tak maluje jego stan uczuciowy: Żadne słowo ludzkie nie było tak głębokie jak o
krucieństwo, ale braterstwo męskie dosięgało go w największej głębi krwi, w zakazanych miejscach serca, gdzie przykucnęła katusza i śmierć...“ Wreszcie w finale utworu czytamy: „Zamknął oczy: dotyk przenikał głębiej niż wszystkie zmysły, głębiej niż sama myśl, i jedynie skroń Anny przy jego palcach harmonizowała z ukojeniem ziemi. Ujrzał siebie biegającego po celi — raz, dwa, trzy, cztery... — żeby wiedzieć, czy ona żyje. Rozwarł natychmiast oczy i wydało mu się, że obejmował ich wieczność, ich wieczność uczynioną z wczorajszych więźniów, z ufnego policzka dziecka, z tłumu uczepionego torturowanych, z twarzy pilota w huraganie, z tego, ktOry się poświęcił za niego, nawet z jego przyszłego powrotu do Niemiec, wieczność żywych a nie wieczność zmarłych; pociągała ona za sobą wszystko i łącząc się poprzez tętno jego krwi z jedyną rzeczą w człowieku, która może być większa niż człowiek, z darem męskości, huczała w ulicy znowu pustej, gdzie zaczynał się podnosić wiatr. We wszystkich jego czynach pozostanie to, co pozostało w nim z krwi swoich, i w dniu gdy będzie
zabity w Niemczech, zabiją wraz z nim tę chwilę."
Oto akord końcowy tej Symfonji patetycznej braterstwa — bo ta, chwilami djaboliczna w swej grozie, jak koszmarne „Proverbios“ Goyi, opowieść zakończona ocaleniem bohatera przez poświęcenie się nieznanego towarzysza, jest tern właśnie w swej najgłębszej intencji ideowej, i w potędze wyrazu artystycznego jej muzycznej konstrukcji, zdumiewającej w tak krótkim utworze bogactwem motywów.
O niezwykłym kunszcie Malraux w uplastycznianiu wizji niech zaświadczy choćby taki, jeden z wielu, korowód wskrzeszonych w mózgu wię- .zionego Kassnera obrazów z rewolucji rosyjskiej (pod wpływem przypomnianej sobie muzyki, która „powoli odpychała obłęd od jego piersi, ramion, palców, od lochu“):
„Czy to ten sam monaster, czy nie, ten okręt- widmo, co sunie w beznadziejnych chmurach, zatraciwszy dzwony w niebie, zdała od swej martwej załogi, rozciągniętej w uroczystych szatach na mrozem skutych rozłogach? Poco przyglądać .się z tem tępem upodobaniem ręce brodacza we
wzorzystym kaftanie, co w szklankę pełną wódki chce pochwycić dwa spadające płatki śniegu, pod murem, nad którym dyndają wciąż partyzanci, powieszeni na czarnych od wron dzwonach? Jest teraz tam, w środku wielkiej skupionej ciszy, gdzie setki złoconych mebli czynią z głównej ulicy salon, niepokojący a przytulny przez bardzo niskie, zaczynające żółknąć niebo; miasto wzięte o świcie, w rozgardjaszu ludzi i wirowi- sku zmarzłych liści, gdy rozpelzały się ostatnie łachmany nocy; partyzanci wywlekli z bogatych domów wszystkie meble o zniekształconym stylu, najwyższe osiągnięcie baroku rosyjskiego w pomieszaniu Ludwika XV z „Escargot“; na największym fortepianie o nogach w kształcie rynien katedralnych stoi ogromny krzak sztucznych białych kwiatów. Wśród tego całego kramu włóczy się karnawałowa czereda brodatych partyzantów: ograbili popów z kap cerkiewnych i w kilka godzin wykrajali sobie w brokacie łachy z „Opowieści Hoffmanna“. Posuwają się między fotelami i fortepianami srebrzonemi lub złocone- mi, w mętnem świetle dnia, przypruszonem już
padającym śniegiem, jak obłąkańcy, którzyby raptem zawładnęli salą balu maskowego. Z ziemi idzie trwożnie odległe dudnienie, tłumione przez śnieg...“
Czytelnik, choćby był zdecydowanym przeciwnikiem polityczno-społecznej wiary Malraux, jeśli tylko jest na tym poziomie kultury duchowej, że moralne i artystyczne piękno wzrusza go, gdziekolwiek je spotka, musi w autorze „Czasów pogardy“ uznać mistrza słowa, niepowszedniej miary twórcę i duszę głęboko czującą sponiewieranie godności ludzkiej w ujarzmionej jednostce.
To będzie tylko oddanie sprawiedliwości wspaniałemu wysiłkowi pisarza i człowieka.
PRZEDMOWA AUTORA
Artykuły poświęcone temu opowiadaniu, gdy było drukowane w czasopiśmie, skłaniają mnie do wskazania tutaj, naprędce, kilku myśli, których rozwiązanie zostawiam sobie na kiedyindziej.
Ci co uważają moją dokumentację z& zbyt pochopną, niech się zwrócą do urzędowych regulaminów obozów koncentracyjnych. Nie określam niemieckiej partji narodowo-socjali- itycznej przez obozy; to co wiemy o katordze francuskiej nie jest zbyt budujące; ale tu idzie o obozy koncentracyjne.
Świat takiego utworu jak ten, świat tra- gedji, to zawsze świat antyczny; człowiek, tłum, żywioły, kobieta, przeznaczenie. Spro-
ivadzfl się do dwóch osób działających, bohatera i sensu, jaki on nadaje życiu; antago- niżmy indywidualne, umożliwiające powieści jej skomplikowanie, tutaj nie występują. Gdybym był musiał dać nazim znaczenie, jakie daję Kassnerowi, oczywiście uczyniłbym to, ukazując je w działaniu ich rzeczywistej namiętności, nacjonalizmu.
Sławny przykład Flauberta bardziej niż jakikolwiek inny przyczynia się do pomieszania pojęć: Flaubert (dla którego walor artystyczny był wartością najwyższą, który istotnie stawiał artystę ponad świętego i bohatera), tworząc jedynie postacie obce jego namiętności, mógł posunąć się aż do napisania: „Unurzam ich wszystkich w tem samem biocie — bo jestem sprawiedliwy”. Taka myśl byłaby niezrozumiała dla Ajschylosa jak i dla Corneille’a, dla Victor a Hugo jak i dla Chateaubrianda, a nawet dla Dostojewskiego. Byłaby — jest — przyjęta przez wielu autorów, których niema
OTS NISZCZYĆ KSIĄŻKI
celu im przeciwstawiać: idzie tutaj o dwie zasadnicze koncepcje sztuki. Nietzsche uważał Wagnera za histrjona, gdy ten oddawał swój genjusz na usługi swym postaciom. Ale można chcieć widzieć sens słowa „sztuka” w usiłowaniu uświadamiania ludziom ich własnej, nieznanej im wielkości.
..Nie namiętność niszczy dzieło sztuki, lecz wola udowodnienia; wartość jakiegoś dzieła nie jest funkcją -ani namiętności ani bezstronności, które je ożywiają, lecz harmonji między tem co ono wyraża a środkami jakich używa. Jednakowoż, jeżeli ta wartość — i racja bytu dzieła, i jego prowizoryczna przynajmniej trwałość — leży w jego jakości, działa ono, czy autor tego chce, czy nie, przez przesunięcie walorów wrażliwości; i niewątpliwie dzieło nie powstałoby bez głuchej konieczności przesunięcia tych walorów. Otóż, dzieje wrażliwości artystycznej we Francji od pięćdziesięciu lat możnaby nazwać agonją męskiego bra-
lerstwa. Jego istotnym wrogiem jest niesfor- mulowany indywidualizm, rozsypany na przestrzeni XIX w. i zrodzony znacznie mniej Z woli stworzenia pełnego człowieka, niż z fanatyzmu odrębności. Indywidualizm artystów, zaprzątnięty nadewszystko troską o zachowanie „świata wewnętrznego" i uprawniony tylko wtedy, gdy stosuje się do dziedziny uczucia lub marzenia; gdyż, konkretnie, „wielkie dzikie bestje Odrodzenia" ,ieby działać, były zawsze zmuszone przeobrażać się w osły dźwigające relikwje, i postać Cezara Borgii tmci swój blask, gdy się pomyśli, że to co było naj- zrozumialsze z jej skuteczności pochodziło z powagi kościoła. Pogarda dla ludzi jest częsta u polityków, ale poufna. Nie w czasach Stend- htda dopiero społeczeństwo realne zmusza indywidualistę czystej krwi do obłudy z chwilą gdy chce on działać.
Osobnik przeciwstawia się zbiorowościale Żywi się nią. I daleko mniej jest ważne wie
dzieć, c^emu się przeciwstawia, niż wiedzieć, czem się żywi. Jak umysł, osobnik posiada wartość przez to co się w nim mieści. Sięgnąwszy w przeszłość widzimy, że osobnik chrześcijański istniał taksamo jak indywiduum nowoczesne, a dusza warta jest tyleż co odrębność. Wszelkie życie psychologiczne jest wymianą, i podstawowym problemem osobnika jest imedzieć, czem on chce się żywić.
Dla Kassnera, jak dla wielu intelektualistów komunistów, komunizm przywraca jednostce jej żyzność. Czy to będzie \Rzymianin cesarstwa, chrześcijanin, żołnierz armji Renu, czy robotnik sowiecki, człowiek jest związany Ze zbiorowością, która go otacza; Aleksandr yn, pisarz XVIII w., jest od niej odgrodzony. Jeśli zarazem nie jest związany z tą zbiorowością, która po niej nastąpi, jego zasadniczy wyraz nie może być bohaterski. Przynależy on do innych postaw ludzkich.
Trudno jest być człowiekiem. Ale nie jest
trudniej zostać nim pogłębiając swą wspólność, niż kultywując swą odmienność, — i wspólność żyitń z takąż conajmniej mocą to przez co człowiek jest człowiekiem ,to przez co wznosi się ponad siebie, tworzy, wynajduje lub zdobywa swój kształt.
TOWARZYSZOM NIEMIECKIM, którzy zechcieli przekazać mi co przecierpieli i co zachowali, TĘ KSIĄŻKĘ, KTÓRA JEST ICH KSIĄŻKĄ.
W chwili gdy Kassnera wepchnięto do kan- celarji, jakiś badany więzień kończył zdanie, które zatraciło się w policyjnym hałasie butów i papierów. Z drugiej strony stołu urzędnik hitlerowski: takie same szczęki, taka sama twarz czworokątna, takie same włosy prawie ostrzyżone przy skórze nad uszami, z krótką blond szczeciną na czaszce.
- ...instrukcje partji.
- Od kiedy?
- 1924.
- Jakie pan pełnił funkcje w nielegalnej partji komunistycznej?
- Nie znam partji nielegalnej. Aż do stycznia 1933 moje funkcje w partji niemieckiej były natury technicznej.
Komunista poruszył się i obrócił tyłem do Kassnera. Gdy się usłyszało głosy, twarze nie były już podobne. Głos badanego był dość niski, bezimienny, jakgdyby więzień zaznaczał samym jego timbrem, że to nie on odpowiada, lecz jakaś osoba nieodpowiedzialna i przymuszona. Głos badającego był roztargniony, młodszy jeszcze od bardzo młodego profilu. Kassner oczekiwał, że ten młodzieniec, od którego miał być zależny, powoli odsłoni się głosem i słowami.
Nazi patrzał na więźnia, który nie patrzał na nic.
- Pan udał się do Rosji.
- Jaiko technik: byłem przydzielony do elektrozawodu.
- To się okaże. Jaka była pańska funkcja w Niemieckiej Republice Nadwołżamkiej ?
- Nigdy nie widziałem tej republiki. Ani \Vołgi.
- Do której komórki partyjnej należał pan
CZASY POGARDY
w Berlinie?
- Ex-ioi5.
- To się okaże. Pod czyim kierunkiem?
Komunista teraiz obrócony był zupełnie tyłem, i Kassner czekał na jego głos:
- Hansa.
- Tegom się spodziewał. Pytam się ciebie
o jego nazwisko! Czy ty ¡kpisz sobie skurwysynie?
- Znamy naszych towarzyszów tylko z i- mienia, bez wyjątku.
- Jego adres ?
- Nigdy się z nim nie widziałem poza komórką.
- Dobrze. Ja cię każę wsadzić do jednej z naszych: zobaczysz, jak ci to odświeży pamięć. Ile czasu siedziałeś w Moabicie?
- Sześć miesięcy.
- Sto osiemdziesiąt dni od chwili twego aresztowania ?...
Kassner uświadomił sobie wreszcie własne.
S. A. zabrali go naprzód autobusem (bardziej zamkniętym, ze swymi pasażerami hitlerowcami, niż furgon więzienny). Jedno z miejsc, gdzie rzekomo pracował, mała fabryka śmigieł o zmiennym skoku, usprawiedliwiała rozporządzanie przy okazji samolotem; samolot spał, tam, w hangarze, i podczas całej jazdy Kassner myślał tylko o nim. Na jakimś rogu ulicy malarze śpiewali, odnawiając wystawę sklepu z farbami, równie pstrą jak Krasnaja Płoszczad’... Dotychczas to wszystko wydało mu się nierealne, raczej na podobieństwo obrzędu niż snu.
- Sto osiemdziesiąt... - podjął badający. - No, no... Powiedz, kto przez ten czas spał z twoją żoną?
Gzy więźnia, którego tamten nie spuszczał z oka, ugodził ten cios? Kassner czuł ostro o- becność tego człowieka, wraz przygwożdżonego tutaj całą swą niewolą i wyzutego z całej
swej siły. Ton badającego przestał być napastliwy.
- Kto śpi z twoją żoną? - powtórzył.
Kassner czuł się na miejscu komunisty, zarazem widzem i bolesnym aktorem, i tracił jasność umysłu.
- Nie jestem żonaty — odpowiedział więzień, ukazując się znowu z profilu.
Ponowne milczenie.
- To nie przeszkadza, żeby mieć kobietę...
- rzekł wreszcie nazi tym samym obojętnym głosem.
Dwaj mężczyźni patrzyli teraz na siebie z zużytą odrazą.
Urzędnik skinął brodą: dwóch S. A. zabrało więźnia, potem popchnęli Kassnera ku sto- Jowi. Nazi popatrzał na niego ,otworzył akta i wyjął stamtąd fotografję.
Jak wszyscy, którym niekiedy zdarza się u- krywać swą tożsamość, Kassner znał dobrze swoją długą końską twarz o zwartych szczę
kach. Której fotografji przyglądał się hitlerowiec? Kassner widział ją nawspak. Niezbyt niebezpieczna: głowę miał wtedy ogoloną, i wyraz tej wąskiej maski z samych kości, o spiczastych uszach, był znośnie różny od tego, jaki jaiwiła dzisiaj, pod prawie długiemi włosami szatyna, jego rasowa, sterana, nieco romantyczna głowa. Sfotografowano go z zaciśmę- temi ustami; wiedział, że przy uśmiechu jego długie zęby odsłaniały się do dziąseł. Przygryzanie dolnej wargi również obnażało mu zęby. Zrobił to - odrobinę, gdyż bolał go ząb trzonowy, - i opuścił wzrok na stół: jego o- gromne oczy zazwyczaj patrzyły trochę ponad swój poziom, i wystarczyło, żeby udał iż je o- puszcza, do usunięcia białej linji między tęczówką a dolną powieką.
Nazi wpatrywał się naprzemian w oczy na fotografji i na twarzy, nic nie mówiąc. Kassner wiedział, że gdyby go poznano, byłby zabity, z wyroku czy bez.
- Kassner - rzekł nazi.
Wszystkie głowy pisarków lub S. A. uniosły się.
Po raz pierwszy Kassner spotkał się z legendą o sobie na twarzach wrogów.
— Jestem znany w mojem poselstwie. Najgłupszy konspirator nie prosi o ogień żandarmów ,żeby w ich oczach wpaść w pułapkę.
Znajdował się z kilkoma towarzyszami w małym magazynie starożytności, należącym do jednego z nich, na pół godziny przed umówioną wizytą u dentysty, gdy jeden z członków nielegalnej organizacji wszedł, powiesił palto nad kupą dalmatyk, ikon, ornatów, prawosławnych szat kościelnych i rzekł, siadając:
— „Jest zasadzka na Wolfa. Będzie rewizja”. Wolf wstał. — „Mam listę nazwisk w kopercie zegarka”... Mieli zalecone, aby nie trzymać nigdy nazwisk u siebie. - „Będziesz aresztowany przy wejściu. Gdzie jest zegarek?” - „W szafie, w kieszonce czarnej kamizelki. Ale
to”... - „Bez gadania: lista! Daj klucze”. Kas- sner wchodząc spotkał dwóch S. A. w korytarzu: to już nawet nie była zasadzka. Zatrzymał się przed nimi, spróbował zapalić, pustą zapalniczką, papierosa, trzymanego w ustach, poprosił S. A. o ogień, poszedł na górę. Dzwoniąc, przywarł do drzwi, aby ukryć rękę, wpychającą klucz, wszedł, zaniknął drzwi, otworzył szafę, wziął zegarek, zjadł listę, włożył go na miejsce i zamknął szafę. Żadnych kroków na schodach. Miał być aresztowany przy zejściu na dół. Niema gdzie w tym pokoju rzucić klucza, a otworzyć okno byłoby niedorzecznością. Wsunął go w kieszeń pierwszych lepszych spodni wiszących w szafie: Wolf mógł mieć kilka kluczy.
Trzeba było przeczekać pięć minut, że niby przyszedł odwiedzić Wolfa i nie zastał go. Smak papieru żutego nie bez bólu (newralgja czy próchnienie zęba? Gdyby to przynajmniej wydarzyło się po dentyście!) przypominał mu
zapach kartonu karnawałowych masek. W najlepszym nawet razie niełatwo mu będzie wykaraskać się z tego: wartość fałszywych dokumentów jest zawodna.. A nie zapatrywał się optymistycznie na więzienia nazich. Kto zna kres swej wytrzymałości? Ileż razy mówiono mu ,że więzień koniec końców zużywa dla zdobycia dodatkowej racji żywności energję potrzebną do nielegalnego zorganizowania całej dzielnicy? Cisnął papierosa: w połączeniu ze smakiem żutego papieru smak tytoniu mdlił go. Wreszcie wyszedł i został aresztowany na półpiętrze.
- Znajdziecie w mojej fabryce, uważacie, korespondencję złożoną z piętnastu zgórą listów, wymienionych między panem Wolfem a nami — rzekł Kassner. — Wszystkie zamówienia zostały dostarczone.
Nielegalna organizacja miała się na baczności.
Akcent pilzeński nie był zły, ale prawdziwy Kassner był monachijczykiem. Kassner przyzwyczaił się, gdy był na robocie, używać często, nie zwracając na to uwagi, „uważacie” ; serdeczność tego wyrażenia, skierowanego do nazich, mierziła go; wystrzegał go się — napróżno - i mówił wolno. Badający i badany wiedzieli dobrze, jak trudno jest dowieść fałszywej tożsamości, drobiazgowo obmyślonej. Nazi wertował akta, podniósł oczy, znowu wertował.
łotografja, myślał Kassner, rysopis. A te wszystkie papiery? S. A. potwierdził, że Kassner poprosił go o ogień. Ale jak wszedł? Nie znaleziono przy nim klucza, dobrze, i słyszano jak dzwonił; ale wierzyć, że drzwi nie były zamknięte...
Jaki kształt mogło przybrać jego życie na tych kawałkach papieru? Syn górnika; stypendysta uniwersytetu, organizator jednego z teatrów proletarjackich; jeniec Rosjan, co prze
szedł do partyzantów, potem do armji czerwonej ; delegat do Chin i Mongołji; pisarz, przybyły z powrotem do Niemiec w 1932 w celu prrzygotowamia strajków w zagłębiu Ruhry przeciw dekretowi Papena, organizator nielegalnego wywiadu, były wiceprezes Czerwonej Pomocy... Jest za co go kazać zabić, oczywiście ,lecz to co zrobił, da się doskonale pogodzić z miną pewną siebie.
- Pójść z fałszywemi papierami do poselstwa nie jest trudniej, niż na ulicę - rzekł mazi.
Ale Kassner czuł w nim wahanie. I wszyscy koło niego wahali się: ludzie chcą, żeby romantyczne życie wyrażało się teatralną twarzą. Zdawało się, że Kassner, kronikarz syberyjskiej wojny domowej, nacechowany intensywną, plastyczną malowniczością, rozwiniętą przez kontakt ze sceną, i surowym darem męskiej emocji, musi wlee za sobą dramaty, które przeżył i opisał, i życie jego zlewało się w pa
mięci z łachmaniastą epopeją Syberji. Ponadto wiedziano o jego obecności w Niemczech od czasu tryumfu Hitlera, i wszyscy, których spotkała klęska, kochali w nim, jednocześnie, towarzysza (jego funkcja była ważna, ale nie naczelna) i przyszłego kronikarza ich zgnębionych dni. Nawet dla swych wrogów, bvł u~ czestnikiem tego co widział jako podróżny kraju, który przebył, jako świadek katastrofy, z której wyszedł cało. Wszyscy spodziewali się twarzy z piętnem Syberji: niezawodnie znaleźli to piętno na fotografjach, niedawno zamieszczonych w pismach, gdzie je z łatwością dodawano. Żvwa twarz mniej nadawała sie do takich modyfikacyj. Prawie wszyscy co się wahali, gotowi byli uważać za śmieszne wzięcie tego człowieka za Kassnera. Badający opuścił pokój, wrócił zamknął akta, uczynił ten sam znak podbródkiem co przy końcu poprzedniego badania. Dwóch S. A. .popchnęło Kassnera ku drzwiom, potem od szturchańca
do szturchańca (jednak bez przekroczenia konwencjonalnej brutalności wojskowej), do więzienia.
Gdyby postanowili zabić mnie zaraz, myślał Kassner, zaprowadziliby mnie na odwach.
Ale nie: korytarze, korytarze.
Zamknięto go wreszcie w dość obszernej .ciemnej dziurze.
v
Po kwadransie mrok stopniowo wessały w siebie ściany o zaczynającej się ukazywać szarej barwie. Kassner chodził wkółko po celi, naipróżno czynny, myśląc, niewiadomo o czem; uświadomił to sobie, zatrzymał się. Ściana była brudniejsza przy drzwiach i nad ¿podłogą. Spowodu tych, co jak on, chodzili tutaj ? Ale nie było kurzu. Cela była po niemiecku czysta; higjeniczna... Wilgoć? Już spostrzegał ,że te kwest je były mechaniczne: gdy jego umysł kręcił się wkółko, jak jego idjo- tyczne ciało (muszę coraz bardziej przypomi
nać konia), wzrok zatrzymał się, oko pojęło wcześniej niż mózg: ściana u dołu była pokryta napisami.
Myśl chwytała się wszystkiego co było na podorędziu, byle uniknąć skupienia. O czem tu myśleć? Zorjentował się, że chodziło tylko o to, żeby wiedzieć, czy prędko przyjdą go zabić, torturować lub tylko bić; lepiej myśleć o napisach.
Dużo było częściowo zatartych. Niektóre, szyfrowane. ( Jeżeli mam tu pozostać, poszukam szyfru). Inne — wyraźne. Zaczął znowr spacerować dokoła celi, bardzo wolno, wyodrębnił wzrokiem najwyraźniejsze i przeczytał podchodząc: Nie chcę... Dalej, zatarte. Inny: Umrzeć na ulicy byłoby jednak mniej npdrne niż umrzeć tutaj. Wielokrotnie, odkąd był więźniem, Kassner powiedział sobie, że większość robotniczą, której nie posiadali, mogli byli zdobyć w otwartej walce; ale wiedział, ile ma w sobie romantyzmu, i nie ufał mu ani
trochę. „Nie można zwyciężyć samą przednią strażą” — mówił pewien natrętny tekst Lenina. Od chwili powrotu do Niemiec Kassner poczuł, że jest rzeczą niemożliwą stworzenie jedności robotniczej bez akcji w syndykatach reformistycmych i katolickich, że praca wewnątrz związków i fabryk była zbyt nikła, żeby mogły one zostać wciągnięte do wałki: robotnicy rewolucyjni, zwalniani przedewszyst- kiem, przechodzili do rzemiosła, zaledwie dziesiąta część partji walczyła w wielkich fabrykach. W ubiegłym roku było mniej strajków w Niemczech niż we Francji, w Anglji, w Stanach Zjednoczonych... Kassner pracował przy organizowaniu czerwonych związków zawodowych: zgórą trzysta tysięcy członków przy końcu roku. Jednakże było to za mało.
Teraz, gdy władza przeszła do Hitlera, chodziło, żeby zorganizować połączenie wszystkich sił rewolucyjnych w samych fabrykach i skupić te siły w kierunku ścisłego kontaktu z co-
dziennemi wydarzeniami, przesyłanemi jaiknaj- prędzej, skutecznie przytem związanym z inicjatywą organizacyj podstawowych. Kassner pracował więc od stycznia w wywiadzie; był to jeden z najniebezpieczniejszych działów, i napisy najczytelniejsze - ¡najświeższe - były niewątpliwie skreślone przez jego członków. Podszedł do innego: Włosy moje są jeszcze czarne; i, jakgdyby wybór tego napisu zrodził się z jakiejś siły w nim, ostrzejszej, pewniejszej niż jego olko, usłyszał wyraźnie jakieś kroki. Ilu ich ?
Dźwięki mieszały się: trzech, czterech, pięciu, conajmniej, może sześciu.
Sześciu S. A. mogło przyjść tu razem o tej porze, tylko aby katować.
Drzwi jakiegoś oddalanego lochu otworzyły •¡ie i zamknęły w hałasie butów, raptem wtłoczonym w wełnę ciszy.
Istotną groźbą mie był ani ból, ani mord, była nią pomysłowość sadystyczna tych,
za którymi dopierooo zamknęły się drzwi. We wszystkich krajach ci co wybierają sobie to zajęcie, są zazwyczaj tem co jest tam najplugaw- sz<*go.
Na dnie upokorzenia, jak i na dnie bólu, oprawca ma szanse być silniejszym od swej ofiary. „Jeżeli będą mnie męczyli, żeby wydobyć wiadomości, których nie posiadam, nic na to nie poradzę. Przypuśćmy więc, że ich nie posiadam”. Jego odwaga, w owej chwili, była użyta do oddzielenia go od samego siebie, do oddzielenia tego, który za kilka minut będzie we władzy dźwięków, wydawanych przez grożące buty, od Kassnera, którym potem stanie się z powrotem.
Siła więzienia była taka, że nawet dozorcy mówili prawie cicho. Krzyk raptem wypełnił jego celę, długi aż do kresu tchu, zdławiony wreszcie w duszeniu się.
Trzeba było uciec w całkowitą bierność, w nieodpowiedzialność snu i szaleństwa; a je-
ANDRE MALRAUX
dnocześrue trwać na czatach myślą dość jasną, żeby się bronić, żeby się nie dać zniszczyć tu beznadziejnie. Oderwać się od samego siebie, żeby wydać z siebie tylko to co nie jest najważniejsze.
Krzyk zerwał się znowu. Ostrzejszy. Kassner wraził oba palce wskazujące w uszy. Napróż- no: myśl chwyciła wnet rytm ryczącego bólu i wyczekiwała krzyku w tym samym momencie, gdy powracał. Kassner był na wojnie, ale nigdy tnie słyszał, jak ryczy człowiek katowany w zamkniętem miejscu. 'Ranni na wojnie jęczeli, i ich krzyki nie miały nic wspólnego z tym krzykiem, przerażającym zwłaszcza tem co w nim było tajemniczego. W jaki sposób zadawano cierpienie temu człowiekowi co ryczał, w jaki sposób niebawem on sam będzie cierpiał? Tortura na otwartem powietrzu wydała mu się raptem łaską.
Drzwi się zamknęły, kroki podchodziły ku jego celi.
CŻASY POGARDY
Uświadomił sobie, że był przylepiony do ściany swej nory, z głową w ramionach. Był zdecydowany, ale nie były zdecydowane jego kolana. Odsunął się od ściany, rozjątrzony miękkością siwych nóg.
Drugie drzwi zamknęły się za krokami, jakby je schwytały w przejściu. Cisza na mrowisku szmerów.
Powrócił ku drzwiom: Stahl zabiły dnia... Napis był niedokończony, tym razem, nie zatarty; od ściany wiało ludzkiemi losami.
Przypomniał sobie pewien list żony więźnia: „Jak oni go bili! Nie poznałam go, Tereso, nie poznałam go wśród innych”.
Ilu towarzyszów przyjdzie tutaj po nim? Ołówka jeszcze mu nie zabrano. Jesteśmy z tobą - napisał.
Podnosząc rękę ,odczytał inny napis: Nim upłynie miesiąc, zabiję Federwischa. Był to niedawno jeden z szefów obozu. Który umarł, ten co groził, czy ten komu grożono?
ANDRE MALRAUX
Gdy jego oko chwytało w przelocie wiersze napisów, jednocześnie ucho na czatach łowiło kroki dozorców i niewyraźne skrobanie w sąsiednich celach, i nagły, wraz stłumiony przez korytarze i wyklarowany przez oddalenie hałas besztania na dziedzińcu... Krzyku wciąż nie było. Zaczynał żyć życiem z samych dźwięków i wrogich szmerów, życiem ślepca, któremu grożą.
Wiedział, jak trudno nie odpowiadać na bicie. Znał swą siłę, męską swobodę, która często pozwalała mu znaleźć w człowieku tę słabą okolicę serca, gdzie nie zapomniał o swych zmarłych; ale nie miał ochoty rozmawiać z nazi. Zresztą, bezinteresowni hitlerowcy nie wybrali funkcyj dozorców więziennych; Kassner wiedział aż nadto dobrze, że jeśli każdy może zabić w walce, nato żeby bić więźnia, potrzeba nikczemnej łaski Państwa. Musiał tylko zdobyć się na milczenie. Nie jego rzecz była odpowiadać na razy historycznemi słowa-
mi, jego rzecz była uciec, aby wrócić do swej roboty rewolucyjnej. A ¡może mają go zamęczyć ; lecz w Hagen, w fabryce o siedmiuset pięćdziesięciu robotnikach, było niemożliwo- cią pomimo terroru zmuszenie do wydania bodaj jednego z tych co rozdawali proklamacje.
„Zobaczysz, jak to zmieni charakter twych wspomnień”...
Stał pośrodku lochu, z łokciami przyciśnię- temi do ciała, wciąż oczekując nowego krzyku. Nic. Wszelako, ponieważ cela, gdzie weszli przed chwilą S. A., była bliżej niż poprzednia, zdawało się, że słyszy zgłuszone uderzenia... Wreszcie ,gdy tak ciągle czyhał na krzyk, doszedł go głuchy wrzask, wyraźniejszy między dwoma metalicznemi dźwiękami otwarcia i zawarcia drzwi.
Kroki, bardzo bliskie tym razem. Kassner podszedł aż do drzwi swej celi, które się otworzyły w chwili dojścia do nich.
Weszło czterech S. A., dwóch zostało na ko
rytarzu. Wszyscy, z ramionami w kabłąk, głowa naprzód - oświetleni tylko ślepą latarką, którą jeden z nich postawił na ziemi.
Te typy, porwane komedją siły, o ramionach odstawionych od barków, jak u Herkulesa i szympansów, wyglądały - bez twarzy i bez ciała - bez porównania tragiczniej niż były w istocie. Jego trwoga zniknęła. Była to trwoga pierwotna, przed cierpieniem połączo- nem z niewiadomem; a może oczekiwał prze- dewszystkiem sadysty, pijaka, warjata, czegoś nieludzkiego. Ci nie byli pijani. Pozostawał sadyzm. Ale od chwili, gdy tu weszli, podniecenie i hart zastąpiły trwogę.
Patrzyli na niego. I z pewnością widzieli go bardzo źle, tak jak on sam ich widział, bezkształtnych, od dołu oświetlonych tylko na brodach i szczytach policzków i nakrytych swemi przysadzistemi cieniami, które skakały na sufit niby olbrzymie pająki. P'o raz wtóry czuł się zagnany w norę, ze wszystkiemi gła-
zarni więzienia zwalonemi dokoła jego dziury. Światło padało również, zdołu, na jego kości policzkowe; boleśnie; ale nie, ból pochodził stąd ,że zaciskał szczęki z całej mocy. Zauważył z goryczą, że ząb już go nie boli. Był zdecydowany nie cofnąć się ani na metr.
Cios kułakiem w żołądek zgiął go naprzód, jakby się wtłoczył w siebie; w tej samej chwili gdy jego twarz schylała się, nowy cios pod brodę zwalił go za jednym zamachem; poczuł na żebrach jednocześnie cement podłogi i buty, które zaczęły go kuć. Słabość bólu zdumiała go, choć była na granicy zemdlenia; w zestawieniu z torturą, ze wszystkiem o czem myślał, być zbitym było śmiechu warte. A że padł na brzuch, miękkie części ciała były osłonięte. Pod razami wydawało mu się, źe brzuch jest w środku ochronnej klatki z żeber i kości, nad którą znęcały się buty. Pod uderzeniem w szczękę poczuł, że pluje krwią, i w chwili gdy słyszał: „No co, wypluwasz swój sztan
dar?”, gruba czerwona pręga trysnęła mu w twarz, trzaskając i sypiąc skrami: cios w kark. Zemdlał nareszcie.
Miał niejasną świadomość, iż rzucano go naprędce do innej celi, wołając: dowidzenia.
Gdy drzwi zamknęły się, pierwszem jego wrażeniem było pokrzepienie. Te drzwi, które go przygniatały, chroniły go przed obmierzłością i absurdem nazewnątrz; a jednocześnie, samotność, ciasnota i koniec omdlenia przywracały mu uczucie tej mętnej intymności, którą znał w dzieciństwie, gdy bawił się w dzikiego człowieka pod stołami. Czuł się tylko wyzwolony.
Noc prędko się skończy? Dozorca otworzył na chwilę i zamknął judasza w drzwiach; przy świetle z korytarza Kassner ujrzał w ścianie w głębi celi kratę, która zdaje się ochraniała otwór do przewietrzania, wąski, głęboki jak
«
w blankach. Obmurowany, otwór ten nie łączył celi ze światem, żył życiem samoistnem
i dusznem; on tylko dawał odczuć przygniatającą grubość kamienia. Kassner był w piwnicy, oddzielony jakby 9nem, obłędem; ale otwór dawał życie żółwiej skorupy tym murom grubym, dławiącym i podziurawionym komórkami, gdzie chodzili niby nieznużone ty- siąconogi ci spośród więźniów, co jeszcze mogli chodzić.
Poszukał ściany, zapukał zgiętym palcem wskazującym. Kilka uderzeń z przerwami. Żadnej odpowiedzi.
Podniecenie zniknęło wraz z walką. Dobre samopoczucie, które obezwładniło Kassner a, gdy drzwi się zamknęły, kisło w trwogę: odpadało strzępami, z jego czułej skóry, z jego ubrania, miękkiego teraz jak ubiór nocny; zerwanie szelek i sznurowadeł (więc nie przeznaczano go do samobójstwa), obcięcie guzików zdawało się zmieniać materję tkaniny.
Gzy przygniatał go ten otwór, czy ból, który stopniowo pokonywał gorączkę, czy noc? Skazańcy, zamknięci w celach okrągłych, gdzie nic hie zatrzymuje wzroku, zawsze warjują.
Zapukał znowu.
Dwie nitki światła w prawym rogu, oznaczające jeszcze drzwi, zgasły.
Jego siła ,teraz pasorzytnicza, żarła go uporczywie.
Był zwierzęciem aktywinem, i ciemności były dlań odtrutką na jad woli.
Trzeba było czekać. To było wszystko. Trwać. Żyć pełgającem światełkiem, jak sparaliżowani, jak konający, z wolą zaciekłą i zagrzebaną, niby twarz na dnie mroków.
Inaczej - obłęd.
mi MISZ0ZY6 KSIĄ2KI
II
Poza obchodami straży i czasami pasemka światła między drzwiami a futryną, mrok zupełny. Ile dni sam na sam z szaleństwem i jego miękkim, żabim rechotem?
W sąsiednich celach bili wciąż.
Być może, za murami było widno. Prawdziwy dzień, pełen drzew i traw i sinawych cynkowych dachów w poranmem świetle miast...
Chociaż jego żona mieszkała w Pradze, od dwudziestu minut był pewny, że umarła. U- marła ,gdy on był tutaj, zamknięty jak bydlę domowe. Widział jej twarz, przypominającą mulatkę, pogodną jak twarze zmarłych, zbyt pełne usta nieco zaciśnięte ,rozrzucone falujące włosy, powieki, opusziczane na wielkie hla-
doniebieskie oczy sjamskiego kota, całą jej maskę wyzwoloną z cierpienia i radości - u- wolnioną od życia... Nawet jeśli zwycięży, wychodząc stąd, znajdzie świat nazawsze okrojony, nosić będzie niby bliznę tę śmierć samotną. I dopiero to ukazywało mu moc tego mroku, który go ogarnął i spętał, moc wroga, który zdołał odrzucić go od losu świata, jak się odrzuca warjatów i zmarłych.
Kroki dozorcy oddalały się, głucho odbite w korytarzu, monotonne jak wszystkie dźwięki pogrzebne. „Jeżeli zdążę obejść dziesięć razy celę dookoła zanim nadejdzie drugi dozorca - (zjawiali się zawsze w krótkich odstępach czasu) - to ona jednak żyje”.
Zaczął krążyć. Dwa razy. Trzy. Natknął się na ścianę, która, sądził, jest dalej. Cztery. „Nie powinienem iść tak szybko. F'owinienem iść równym krokiem”. Wiedział dobrze, że biegnie, kulejąc. Sześć. Kroki dozorcy. Siedem. Osiem. Biegł teraz w najmniejszym kręgu,
prawie kręcąc się dokoła siebie. Dozorca przeszedł.
Dziewięć.
Położył się ¡na 2161111. Nie wolno było kłaść się. „Jeżeli dorachuję do stu przed ich powrotem, to ona żyje”. Jeden, dwa, trzy... Cisza. Oczy zamknięte i te liczby następujące po sobie jak przed egzekucją. Sześćdziesiąt, osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt osiem, sto: „Żyje”!
Ujrzał, jak oczy Anny otwierają się, i otworzył swoje: podczas liczenia bezwiednie złączył stopy, skrzyżował ręce na piersiach, jak trup.
„Już warjuję” - pomyślał.
Krdk dozorcy; ale postanowił nie wstawać: chciał widzieć człowieka. Jego odwaga, jak każda odwaga, działała daleko skuteczniej wobec niebezpieczeństwa, niż wobec trwogi. Wiedział o tem od czasu pewnej nocy, spędzonej na Syberji, we wsi, którą biali mogli otoczyć z godziny na godzinę; zaczęła go ogar-
niać trwoga, ale gdy przyszło mu do głowy otworzyć drzwi i okna swej izby, zasnął.
Dozorcy przeszli nie otwierając judasza. „Tutaj trudno jest zabić się zawczasu... Trzeba koniecznie coś wymyśleć. Jeżeli będą minie torturowali, może uda mi się być dość silnym, żeby milczeć ,ale jeżeli zwarjuję... Ocalić listę poto, żeby wyznać rzeczy stokroć ważniejsze ! A może nie spostrzegą się”. Może to przejście do obłędu było niewyczuwalne i chwilą oprzytomnienia była ta, gdy odnalazł siebie w ccii, szukając życia żony w liczbach, leżąc w pozycji nieboszczyka.
Jakiś dozorca wrócił na korytarz nucąc. Muzyka !
Dokoła niego nie było nic, nic, tylko geometryczne wydrążenie w olbrzymim głazie, a w tej dziurze udręczone ciało ; ale w tej dziurze będą pieśni rosyjskie, i Bach i Beethoven. Pełno tego było w jego pamięci. Muzyka powoli odpychała obłęd od jego piersi, ramion,
palców, od lochu; ocierała się o wszystkie jego musikuły, z wyjątkiem gardła ,nadzwyczaj wrażliwego (chociaż nie śpiewał, przypomniał sobie tylko), wrażliwego jak jego dolna odwinięta warga. Zwarte, odprężone, swobodne ,dźwięki urojone odnajdywały wzruszenia miłości i dzieciństwa, te w których człowiek daje całego siebie: krzyk, łkanie, panika; w ciszy dokoła Kassnera, niby oczekiwanie burzy, nad jego niewolą i szaleństwem, nad zmarłą żoną ,nad zmarłem dzieckiem, nad zmarłymi przyjaciółmi, nad całym zatrwożonym ludem, dźwigała się skrycie ludzika radość i cierpienie.
W głębi jego zamkniętych oczu zaczęły tłuc się
o siebie niespokojne fale, otępiałe, jak iecro rany ,nad tem wszystkiem zaległa stopniowo so- lenność otwartego morza — poczem, jakby za dotknięciem ręki, pochylił się nawet śmigły las dźwięków, śpiew legł i raiptem poderwał się, szarpiąc wszystkie jego rany, ipodnosząc go, ni
by statek, aż do kresu bólu: ten poryw muzyki jest zawsze wołaniem miłości. A pod bólem czekało szaleństwo, zaczajone jak ból w jego członkach, odkąd przestał chodzić po celi. O- pętała go koszmarna zjawa razem z nim zamkniętego w klatce sępa, który wyrywał mu kawałki ciała za każdem uderzeniem zakrzywionego w motykę dzioba, ¡nie przestając patrzeć pożądliwie w jego oczy. Sęp zbliżał się, nabrzmiały od wielu godzin całą czarną krwią mroków, ale muzyka była silniejsza niż wszystko. Ona władała Kassnerem, on już nią nie władał: mróz nad Gelsenkirchen, z psem szczekającym na stado dzikich kaczek, których krzyk ginie w przytulności gęstego śniegu; wezwania tub strajkowych przy ryku syreny kopalni; stratowane w walce partyzantów słoneczniki, ich żółte płatki pomięte od krwi; zima w Mongolji, posiniałej w trzy dni, płatki poschłych róż, niby martwe motyle w żółtym wichrze; żaby o zadeszczonym świcie we
wiosce z zamokłemi palmami, z dalekiemi trąbami furgonów powstańczych jeszcze w ciemnościach ; kołatki chińskich kupców, uchodzących przed Czerwonemi Pikami i przepadłych pod świetlikami w końcu alei palmowej; powodzie jak okiem sięgnąć Jang-Tse, z ławicami trupów, zatrzymanych przez rosochate drzewa w płaskim odblasku księżyca, i te wszystkie głowy, nasłuchujące z uchem przy ziemi, zimnej i spustoszonej przez szarańczę, pomruków białej armji na horyzoncie stepów
i równin mongolskich, i jego młodość, i ból,
i nawet jego wola, wszystko zatracało się, ciążąc wedle nieruchomego pochodu konstelacji. Sęp i loch pogrążały się pod ciężką kaskadą po grzebowego pienia aż do miejsca nieprzebranego obcowania ,gdzie muzyka uwieczniła całą przeszłość, wyzwalając ją z czasu, mieszając wszystko w swej skupionej oczywistości, jak zlewają się życie i śmierć w nieruchomości gwiaździstego nieba; strzępy krajobrazów wo-
)
jermych, głosy kobiet, umykające cienie, cała pamięć rozpuszczała się w deszczu bez końca, który spadał na rzeczy, jakgdyby jego niewyczerpany opad wciągał ja aż na dno przeszłości. Śmierć była być może podobna do tej muzyki : tutaj lub w kancelarji, albo w piwnicy w chwili egzekucji, być może, jego życie roztoczy się przed nim bez gwałtu, bez nienawiści, całkowicie zatopione w solenności, jak teraz było zatopione w ciemnościach jego ciało, jak szarpja wspomnień była zatopiona w tym poświętnym śpiewie. Poza lochem, poza czasem istniał świat zwycięzca nawet bólu, zmierzch oczyszczony ze wzruszeń prymitywnych, gdzie wszystko co było jego życiem sunęło wraz z niezwalczonym ruchem światów w skupieniu wieczności. Tak, że gdy unosił się w marzeniu, na rozpostartych skrzydłach, w długim ruchu żagla pod wiatrem, mieszał oto stopniowo swe rozrzucone ciało z niezmiennym wyrokiem gwiazd, urzeczony przez armję
/
1
nocy, odpływającą w ciszę wieczności. Niebo Mongolji, ponad głowami tatarskich wiel- błądników, bijących czołem w pyle Gobi, w zapachu zeschłych jaśminów, ich niespodziane hymny, przerwane nocną psalmodją: ...i jeśli ta noc jest nocą przeznaczenia — błogosławiona niech będzie aż do świtania...
Wstał. Jego członki, skóra, gdy był nieruchomy, rozpuszczały się w ciemnościach; czuł bolące miejsca bardziej zwarte, niby sęki w drzewie, tylko kiedy się ruszał. Przy pierwszym kroku odnalazł strukturę swego ciała, kości i ich rwące stawy, głowę, większą w mroku, niż wydawała mu się przy świetle; było jednak w muzyce coś innego, niż ta nieuchronna własność dźwięków narzucania człowiekowi bezkresnego rozkładu, zsuwania go przez stany błogości do pokonanej dziedziny pocieszenia; tryskał z niej teraz zew rozlegający się bezgranicznie, zbuntowana dolina sądu ostatecznego, zespolenie krzyku, aż do
wszystkich głosów tych regjonów podziemnych gdzie muzyka bierze w swe ręce głowę człowieczą, aby wznieść ją powoli ku męskiemu braterstwu : wołanie tych, co o tej porze malowali znak czerwony, i wołanie o pomstę, unoszące się mad domami ich pomordowanych towarzyszy, tych, co zamieniali nazwy na tabliczkach ulic imionami swych męczonych kolegów, tych, co, w Essen, padłszy pod pałkami, zwiotczali jak uduszeni, z twarzą we własnej krwi, broczącej z ust i z nosa, bo S. A. chcieli ich zmusić do śpiewania Międzynarodówki, rykiem wołali o pomstę, leżąc na ziemi, tonem tak dzikiej nadziei, że podoficer pochwycił rewolwer, strzelił. Kasser, idąc, czuł się niby złamany szkielet, wstrząsany śpiewem. Ale już, chociaż z temi głosami wynurzyło się z nieubłaganej kontemplacji wspomnienie śpiewów rewolucyjnych stu tysięcy ludzi (a nic w muzyce bardziej nie podnieca, niż fraza rozwinięta raptem przez tłum), rozbijanych i
znów łączących się nad tłumami, niby połyskliwe falowanie zbóż pod wiatrem, aż do widnokręgu, - już rozkazująca powaga śpiewu zdawała się raz jeszcze pociągać wszystko ku wielkiemu snowi; i w tym spokoju pogrzebanej armji muzyka na końcu przezwyciężała swe własne heroiczne wezwanie, jak przezwyciężała wszystko, jak to jest w jej naturze wszystko przezwyciężać, wszystko spalać w swych splątanych płomieniach krzaka wraz gorejącego i pogodnego; noc rozkładała się nad całym światem, noc, gdzie ludzie znają się w ruchu czy w ciszy, noc opuszczona, pełna gwiazd i przyjaźni... Podobna jego sercu wyczerpanego człowieka, biła trwożnie nad całą jego młodością, nad straj- kującemi kopalniami, nad pastwiskami z leżą- cem bydłem, które zwolna budzi szczekanie, roznoszące się echem po folwarkach, i gdy śpiew zaczął opadać zupełnie, żarliwość życia i śmierci, dopiero co złączona w akordzie mu-
%
zycznym, rozbiła się w bezgranicznej niewoli świata: gwiazdy zawsze będą przechodziły w tych samych miejscach tego nieba, usianego fatalnością, i nazawsze te uwięzione gwiazdy będą się obracały w uwięzionym bezmiarze, jak więźniowie na tym dziedzińcu, jak on w swym lochu. I przy wtórze trzech nut, powtórzonych jak uderzenie dzwonu, z których pierwsza padała jednocześnie na wszystkie jego rany, o- statnie strzępy firmamentu cofnęły się aż w głąb świata i stopniowo przybrały postać sę-
Z zaciśniętemi powiekami, z lekką gorączką w rękach, zaczepionych teraz o piersi, wyczekiwał. Nie było nic, nic prócz zewsząd olbrzymiego kamienia i innej nocy, martwej nocy. Był przylepiony do ściany. „Jak tysiąco- nóg” - pomyślał, słuchając całej tej muzyki, zrodzonej z jego myśli i powoli odchodzącej, opuszczającej go, niby nieżywą rybę, odpływa
jącej z powrotem ku nicości i unoszącej z sobą sam dźwięk ludzkiej szczęśliwości.
Zestroić się z kamieniem mógł tylko jakiś podczłowiek, skryty, uległy, który wkońcu stał się obcy czasowi. Czas więźniów, ten czarny pająk, krążył w ich lochach, równie okrutny i urzekający jak czas ich towarzyszy, skazanych na śmierć. Gdyż Kassner mniej cierpiał w teraźniejszości niż w natrętnej przyszłości, w u- stawicznem „nigdy”, które absolutna zależność i zawarte drzwi czyniły przenikliwszem od chłodu, ciemności i nawet przygniatającego kamienia. Coś w nim usiłowało się przystosować ,a przystosowaniem się było właśnie otępienie; otępienie, przez które przebiegały długie frazy muzyczne, pozostałe w lochu niby maruderzy. Były to frazy chóralnego śpiewu cerkiewnego, prawie nieruchome; napastując go całą siłą owej chwili, gdy postanowił pozwolić się aresztować, wywoływały zaw
sze w pamięci obraz starzyzny rosyjskiej w sklepie antykwarjusza: ikony, stuły, ornaty, dal- matyki, krzyże, i wkońcu rozpływały się w nicości. Tę walkę z otępieniem i z grząskiemu godzinami Kassner przeżywał w zwalniającym rytmie, i będzie je tu przeżywał bez końca, iz te- mi prawosławnemi złocistościami na dnie jego opętania, niby na dnie zatopionej galery, w rytmach coraz powolniejszych, coraz roz- ciągliwszych, niby kręgi na wodzie ,aż wszystko się izatraci w martwej ciszy ogłupienia.
Pukano. Do drzwi lochu?
Odkąd był w celi, słyszał te pukania.
Zapukano znowu.
— Kto tam? — zapytał.
Ciche głosy, głosy oczywistości, odpowiedzią ły z drugiej strony drzwi: „To my”. Tym razem nie stali tam z odstawionemi ramionami, lecz nieruchomi, jak obojętna delegacja wysłana przez samą torturę, z jej zgłuszonym po- dźwiękiem nieuniknionego losu. Ale pukano w
dalszym ciągu: pięć uderzeń - jeszcze dwa; i każde uderzenie sprowadzało Kassnera ku tej resztce świadomości, jaka może pozostać w ciemnościach: to pukał jakiś więzień.
Dwa uderzenia, pauza, sześć nowych; dłuższa pauza.
Nikt nie odpowiedział, gdy on zapukał. Wszystko co było podobne do nadziei, było podobne do szaleństwa.
Czyż nie było również szaleństwem uciekać przed każdą nadzieją?
Pięć uderzeń; dwa, sześć; dziewięć; dziesięć; jedno, cztery; jedno, cztery; dwa, sześć; dziewięć.
Już wszystko mu się plątało. I ta prawosławna melodja psalmu, ten śpiew mogilny nad skarbcem ograbianej katedry, który mieszał cyfry! Najpierw, najpierw pokazać, że słucha! Zapukał. Tamten odpowie, powtórzy z pewnością swe oznajmienie.
W celi, jak pisać?
Tamten więzień zaczynał znowu, wolniej tym razem.
Jak pisać, jak pisać? Kassner miał ochotę tupać nogą, jak koń kopytem, skoro tylko znowu usłyszy uderzenia, wtórować im całem ciałem; ale mimo to nie zapamięta ich. „Trzeba się zastanowić”. Jak się zastanowić, gdy do szpiku kości jest się nasyconym tą nieuchwytną obecnością, wyczekiwaniem uderzeń ,tą wściekłą rozpaczą w tem dzwonieniu zębami ?
Tamten zaczął uderzać:
55 25 2, 6; 9; 10; 1, 4; 1, 4; 2, 6; 9.
I wciąż psalmodja .
„Cóż to było to, co nazywano torturą nadziei?”... Gdyby Kassner skolei wzywał, może tamten mógłby notować to, coby powiedział. Ale jak ułożyć alfabet? Uderzenia zaraz powrócą...
Żeby myśleć, dokonał jednego z największych wysiłków, na jakie zdobył się w życiu. Niesposób wygnać z mózgu obrazu ręki chy-
biającej muchę w locie. Zdołał jednakże zanotować: tamten wybija trzynaście cyfr. Jeżeli utworzę z nich jedną liczbę, może ją zapamiętam. Nie. Za długa. Podzielić na dwie? Może...
Cisza.
Czekał, ledwie mogąc oddychać, całe ciało miał związane sprężonem wyczekiwaniem. Pukał od czasu do czasu, teraz na chybił trafił. Nic. Nie ogłuchł: słyszał swe uderzenia, swe kroki, całą mamroczącą gmatwaninę głosów więzienia ponad uporczywą psalmodją. Dozorcy otworzyli jakieś drzwi wpobliżu. Ten co pukał został na tem schwytany, czy też popro- stu przypadkiem wywołany z celi? Jak niedawno muzyka, tak teraz nadzieja opuszczała go, pozostawiała w martwem otępieniu. Czatował jednak na uderzenie, które miało nadejść ; napróżno, i nadzieja raz jeszcze odchodziła, fałszywy ostatni raz, jak fałszywa o
statnia fala krwi wypchnięta z rany przez niepohamowane pulsowanie serca.
Zamknął oczy, i osaczył go skrycie olśniewający świat półsnu. Galimatjas obrazów, w którym ukazało się najsampierw tęczowanie, jak nafty na wodzie ; iryzacja ta przybrała wkońcu barwę różową, najeżoną czarnemi akcentami z daszkiem (accents circonflexes). Czy to było owe przejście przez rzekę, gdzie ryby zaduszone pociskami białych rozpryskiwały się na wygłodniałych partyzantów, karabiny nad głową, tworzące literę T, i kupy ryb o różowych brzuchach wśród łososiowych odblasków zimnej zorzy?... Jakgdyby słońce wzeszło jednym rzutem, odblaski te pozłociły się, złączyły w mnóstwo złocistego sprzętu kościelnego, jak ten u handlarza starożytności. Kanty i wypukłości drżały pod psalmodją niby płomyczki lampek przed ikonami i były jednocześnie nocnemi światłami transsyberyjskiego expressu, co utknął, jaik statek na mie
liźnie, w tajdze pod izolatorami telegrafu...
Wojna domowa.
Szalone łowy ciskały jego mózg ku obrazom, które podtrzymywały w nim życie. Należało zorganizować te łowy, przetworzyć je w wolę. Bakunin w więzieniu redagował codziennie w wyobraźni całą gazetę: artykuł wstępny, informacje, nowelę, feljeton, echa... Szybko przemijające obrazy, wywołane przez muzykę, to były tylko widowiska; trzeba było dać im trwanie. Całe zagadnienie niewoli sprowadzało się do tego, żeby przestać być biernym. Może Kassner zdoła przezwyciężyć otępienie, i obłęd, i obsesję ucieczki, ¡które wiodły dalej żywot podziemny, jak myśl o zbawieniu wiecz- nem pod grzesznem życiem chrześcijanina. Było jeszcze tyleż siły w nim, co groźby dokoła niego.
Pstra witryna sklepu z farbami, którą widział po swem aresztowaniu, stała się soborem Wasiljewskim z jego wielobarwnemi cebulami, w głębi Krasnoj Płoszczadi; i jakgdyby krzyże i kadzielnice u antykwarjusza, cały jego kram stuł i dalmatyk unosił się z ziemi, u- siane mosiężnemi gwiazdami kopuły klasztoru- twierdzy gotują się do odpłynięcia w noc pod swemi podwójnemi krzyżami i pod całym swym takielunkiem pozłacanych łańcuchów, obsiadłych przez gołębie i wrony; nadole miasto kontrrewolucyjne, zgnuśniałe od wotów cerkiewnych, igraszek i pielgrzymek, stara Ruś, ze swą okrwawioną mistyką, źle maskującą ciała partyzantów, powieszone na dzwon
nicy. Bataljon cudzoziemski, posłany na odsiecz pobitym partyzantom, ukrył się w lesie z karabinem maszynowym. W twierdzy są lo- chy. W jednym z lochów jest więzień. Ucieknie. Jest w korytarzu; za matową szybą kwiat ledwie widoczny, dwie plamy, jedna czerwona, jedna zielona, kolorowe, kolorowe! Idsie ku samolotowi. Jego żona jest w Pradze.
Umysł Kasmera krążył w obrębię ucieczki, jak jego ciało w celi. Trzeba było sobie przypomnieć skrupulatnie, odtworzyć starannie. Nie dać się ponosić: odtworzyć. Zbyt wiele żądał od losu, żeby kochać swą przeszłość, a- le jego zachwiana pamięć odnalazła w sobie siłe znajdując cel. Cierpliwie, z uporem powrócił do swego niepokojącego lasu pod miastem stłoczonem w rozpadlinie mgły.
Noc tuli się do zimowej ziemi, przytłoczona obecnością tego co powoli obejmuje w posiadanie cały krajobraz nocny: prawosławne krzyże potrząsane jak pałki, chorągwie proce-
syj rosyjskich z odblaskiem księżyca na swych fałszywych .perłach stopniowo wynurzają się nad garbem gruntu. Przemknięcie dzika w le- śnem podszyciu: to ucieka jakiś partyzant, u- sta otwarte, sinawe bielmo księżyca na oczach;
- pop w uroczystych szatach ukazuje się na pagórku, stoi, uczepiony całym ciężarem drzewca chorągwi, którem się posługiwał, żeby się wgramolić; materja łopocze gwałtownie na wietrze, 00 się akurat zerwał.
Kassner wyczekuje jego szumu. Nic. Zupełna cisza. I żadnego szelestu w liściach, nic z nocnych szmerów ziemi; nie było chrzęstu przed chwilą, gdy pomykał, niby dzik, jego sąsiad, i te otwarte usta krzyczą — a on tego krzyku nie usłyszał.
Głuchy! Usłyszał jego krzyk aż na dnie mózgu, i szczęk okienka, które otworzył dozorca. Popatrzał, jak więzień, rażony światłem, dyszał w trwodze, niby w kapturze, wzruszył
ramionami, i ogłuszający łomot okienka pogrzebał z powrotem Kassnera w jego kontrolowanym obłędzie.
Popi, co wyszli z pagórka, zaczynają posuwać się naprzód, dalmatyki i mitry pod ¡krzyżami i chorągwiami, i jakaś nierzeczywistość bez granic ożywia ten kroczący skarbiec, to rozpasanie złotnika wypuszczone w błotniste pola, ze wszystkiemi białemi brodami i mi- gotliwemi odblaskami pereł i srebra przy księżycu. Podchodzą, śpiewając z nienawistnem oburzeniem psalmodję, która od wielu godzin włóczy się po lochu i spada na dygocące liście, jak ucieczka zwierząt, i na daleki już szczęk ich srebrnego sprzętu. Coś przebiega noc: wycie psa w dali, obecne jak cień ptaka, płynącego na rozpostartych skrzydłach.
Nie: to więzień wyje w sąsiedniej celi.
Kassner z całej mocy wpatruje się w zwierzątko, szczura czy łasicę, które zmyka, leci w
stronę popów. Teraz są oni nieruchomi, pomniejszeni przez rozległy krajobraz księżycowy; choć ich krzyże przybierają wygląd pałek, są bezbronni, a trudno jest strzelać do człowieka bezbronnego, jeśli się nie kryje; poruszają małemi przedmiotami, z których unosi się dym, co niebawem staje się kurzem, zda się zamarzać w połowie przebytej drogi wiatru pod księżycem: kadzielnice.
Od kiedy Kassner nie palił?... Noc gna ku niemu zapach cerkwi, intruza w tej długiej wsi, skostniałej w szkliwo od zimna i nienawiści pod świetnością wielkiego gwiaździstego nieba; podczas gdy woń krypty stopniowo się ustala ponad gorzkim bukszpanowym zapachem liści, oto znowu wychodzą z pagórka szeregi najeżone grożącemi krzyżami. Za nimi biali, którzy wczoraj, dzięki nim, odebrali wieś,
- dłużej niż przez godzinę, w posępnem słońcu zimowego popołudnia, krzyki męczonego czerwonego chłopa...
To więzień z sąsiedniego lochu krzyczy znowu. Dużo jest odmian tortury w wyobraźni ludzkiej. Kassner zatyka uszy dłońmi.
Pada strzał spoza krzyżów': któryś z białych strzela; prawie jednocześnie nowy wystrzał, dany przez jednego z popów (rewolwer?' / trzeci rzuca w lesie taki sam czerwony J- /sk jak kadzielnice. I karabin maszynowy batal- jonu cudzoziemskiego zaczyna strzelać. Jest trochę za Kassnerem; Kassner przezornie się cofa. Maszynka stuka równą drobnicą, jak klucz po prętach więziennej kraty, ścięty kulą czubek gałęzi pada, uniesiony skosem pracz wiatr. Kassner obsługiwał ten sam karabin maszynowy na Kaukazie, gdy musiał ostudzać jego rozpaloną lufę winogronami rozgniatane- mi nad lufą, na którą sok ściekał z kipiącem tsztsz... Jakiś pop, trzeci od zmroku, pada czepiając się wielokrotnie krzyża, jakby się obracał dokoła niego; inni zaczynają uciekać, zmieszani teraz z białymi żołnierzami, którzy
ich doganiają. Rytm maszynki staje się szybszy, i zewsząd strzały ze starych karabinów rozlegają się i przepadają w lesie: partyzanci wreszcie zobaczyli białych - i te wszystkie śmiertelne upadki wydają się śmieszne w obliczu obojętnej, wielkiej ciszy gwiazd.
— Skąd jesteś? - pyta Kassnera partyzant przy karabinie maszynowym.
— Komunista cudzoziemski.
Wróciła cisza, wiatr, noc.
— Ja jestem z Ałtaju. Popatrz-no na nich, jak leżą na ziemi, w swych srebrnych sukniach, z wielkiemi białemi brodami: czemu są jak śnieg, co pozostaje w skalnych żlebach?...
Na nocnej ziemi ciała poległych przybierają kształt wielkiego białego sępa z olbrzymim dziobem i z wyrwanemi skrzydłami.
. Jakiś głos, w celi, wymówił wyraźnie ale cicho w uroczystym szepcie: „Oni nie żyją”. I nieco głośniej: „Anna też nie żyje, powiadam
ci... Umarła”. Pod dłońmi Kassnera, wciąż przylepionemi do uszu, pulsowała gwałtownie krew, łaknąca obrazów, jak nurek powietrza; krew, jego jedyny żywy towarzysz, pełen podwodnych dzwonów, kolejnych klęsk na ziemi, regularnych galopów głęboką nocą. Mury lochu przybliżały się teraz do Kassnera; nie, to był przypływ trwogi, powracający przy każ- dem uderzeniu tętna w skroniach. Wrócić do miasta, wrócić do miasta!
Czy to ten sam monaster, czy nie, ten okręt- widmo, co sunie w beznadziejnych chmurach, zatraciwszy dzwony w niebie, zdała od swej martwej załogi, rozciągniętej w uroczystych szatach na mrozem skutych rozłogach? Poco przyglądać się z tern tępem upodobaniem ręce brodacza we wzorzystym kaftanie, co w szklankę pełną wódki chce pochwycić dwa spadające płatki śniegu, pod murem, nad którym dyndają wciąż partyzanci, powieszeni na czarnych od wron dzwonach? Jest teraz tam.
czasy pogardf
w środku wielkiej skupionej ciszy, gdzie setki złoconych mebli czynią z głównej ulicy salon, niepokojący a przytulny przez bardzo niskie, zaczynające żółknąć niebo; miasto wzięte o świcie, w rozgardjaszu ludzi i wirowisku zmarzłych liści* gdy rozpełzały się ostatnie łachmany nocy; partyzanci wywlekli z bogatych domów wszystkie meble o zniekształconym stylu, najwyższe osiągnięcie baroku rosyjskiego w pomieszaniu Ludwika XV z „Escargot”; na największym fortepianie o nogach w kształcie rynien katedralnych stoi ogromny krzak sztucznych białych kwiatów. Wśród tego całego kramu włóczy się karnawałowa czereda brodatych partyzantów: ograbili popów z kap cerkiewnych i w kilka godzin wykrajali sobie w brokacie łachy z „Opowieści Hoffmana”. Posuwają się między fotelami i fortepianami srebrzonemi lub złoconemi, w mętnem świetle dnia, przypruszonem już padającym śniegiem, jak obłąkańcy, którzyby raptem zawładnęli
salą balu maskowego. Z ziemi idzie trwożnie odległe dudnienie, stłumione przez śnieg...
Opierając się natłokowi obrazów, Kassner łowił uchem zbliżanie się tego ściszonego łomotu, przeobrażanie się naglącego tętentu w regularne dyszenie parowca. Partyzanci porzucali fotele i marzenia, pędem wracali do domów... Kilka strzałów. Potem już nic: nie walczono. Nic już, tylko ten rytm krwi w skroniach, który teraz drapał trzewia ziemi, stawał się tem wyraźniejszy, że przeszywało go wściekłe rżenie: kawaler ja!
Nabok! W pełnym rynsztunku, osiodłane, ze ■wszystkiemi nawpół azjatyckiemi ozdobami, tysiące korni bez jeźdźców wtargnęły do miasta. Posuwistem falowaniem cwału zwierząt znowu dzikich, skręcały, żeby się dostać na główną ulicę, porwane swym pędem, jak żagle wiatrem, i zdruzgotały kanapy i fotele, w tumulcie kopyt i rżenia. Pędziły, -wyrzucając naprzód szyje z grzywiastych kłębów, ści
śnięte w ulicy, jak woły we wrotach zagrody, wyłoniły się okulbaczone z przedhistorycznych wędrówek ludów. Ostatni partyzanci zmykali, maleńcy, przed tą konwulsyjnie zwartą flotą, której rozpędzony napór wznosił się i opadał, wraz flotą i morzem w ulicy wypełnionej z końca w koniec, pod niepatrzącem okiem zawszonych koni, niepokojących się za drewnia- nemi bar jerami: kozacy w ucieczce porzucili wierzchowce. Partyzanci śledzili pożądliwym wzrokiem to stracone dobro, przechodzące mimo nich bez końca, - aż do chwili gdy za kozackiemu końmi pojawiły się wreszcie, bez kul- bak, nagie po tych wszystkich sutych rzędach, tą samą nagością co nagość człowieka, chłopskie mierzyny, które przy przejściu tamtych wyłamały ogrodzenie. Tupot ich kopyt zebranych do kupy mieszał się w pędzie ginącym pod wieczór, roztwierał się stopniowo w wachlarz pod lasem już napoły pogrążonym w mrok. Pomimo smutku i wojny przykucniętej
za górami, były one samym krzykiem spazmatycznym ziemi, wybuchającym radością na mrozie. Powietrze! Chłód co nie ma oblicza murów, chłód stający dęba jak jeden z tych koni, z których ostatnie znikały, z obróconemi łbami, - stający dęba w mroźnej nocy i walący swemi barbarzyńskiemi kopytami w ziemię otwartą i popękaną, w ziemię żywą, jak rzeka i morze!
Kassner otworzył oczy.
Niema nic ostrego. Ani sznura, ani chustki. Otworzyć sobie żyły paznokciami? Poczuł, że nie są one jeszcze dość długie.
Czyż nie znajdzie nic innego? Jeden z jego przyjaciół zażądał, żeby po śmierci otworzono mu jedną żyłę, dla przekonania się, że krążenie ustało. Kassner widział znowu skalpel asystenta (lekarz odmówił) szukający w ciele już nie krwawiącem żyły, cienkiej i białej. Tak on bę-
dzie szukał, czubkami zakrwawionych palców, swojej, pełnej, pulsującej...
Jego ciało, które wydało mu się tak słabe, żyło teraz życiem skrycie niezwalczonem, serce i oddech ochraniała ta klatka z kości. „Natura tak wszystko urządza, jakby ludzie wciąż mieli ochotę popełniać samobójstwo”...
Czuł wraz potrzebę i umrzeć w spokoju i wbić kciuki w szyję pierwszego dozorcy, który wejdzie, nie puszczając go, cdkolwiekby się stało... Jak uczynić swą śmierć użyteczną? W tej dziurze niesposób nikomu pomóc. „Miało się tak często sposobność umrzeć”... Los kiepsko wybierał. Trzeba będzie powrócić do paznokci.
To nie będzie takie proste. Podszedł do nitki światła, oznaczającej drzwi, i zdołał odgadnąć swą ręką o rozczapierzonych palcach, z paznokciami, czuł to, bardzo krótkiemi. U- żyje paznokcia małego palca, jak piórka do szczepionki. Spróbował wrazić go w ciało, na
wysokości zapięścia. Napróżno. Był i za krótki i zanadto okrągły, zbyt tępy: ciało było elastyczniejsze i zarazem twardsze niż sądził. Będzie musiał zaostrzyć paznokieć, pocierając go
0 ścianę. Jeszcze conajmniej dwa dni.
Starał się wciąż widzieć swe palce, których czubki ledwie wynurzały się z zupełnej ciemności, jakgdyby należały do jakiejś obcej ręki. Jego odwaga przybrała kształt odwagi śmierci.
1 patrzał, urzeczony, na to prawie niewidoczne ciało, co było jego ciałem, i gdzie miał powoli rosnąć paznokieć, który pozwoliłby mu się zabić.
Zaczął rniowu chodzić po celi. Ręka, co stawała się narzędziem nieuniknionego losu, wisiała przy nim jak torba. Następna godzina będzie taka sama jak obecna; tysiące stłumionych szmerów, rojących się pod ciszą więzienia, powtarzać będą w nieskończoność swe nędzne życie pluskiew, i cierpienie, niby py
łem, pokryje jednaką udręką niezmienną dziedzinę nicości .
Oparł się plecami o ścianę i powrócił w zastój godzin.
Światło pochodziło z lampy gdzieś w głębi korytarza. Na dworze zapewne noc.
Szeroko rozstawiwszy nogi, dozorca bacznie mu się przyglądał. Ten, to ma ochotę zabawić się - pomyślał Kassner. Znał historje z więźniami, którym każą chodzić na czworakach.
Dozorca zrobił krok naprzód.
Kassner był pewny, że spotka się z okrucieństwem lub chęcią upokorzenia, a jednak zaledwie dostrzegł w tej twarzy coś więcej niż wzrok nabywcy niewolników. Cofnął się o krok dla zachowania potrzebnego dystansu, wysuwając naprzód tors i podnosząc lewą piętę: jeżeli się odezwie, nie odpowiem, ale jeżeli be-
/
dzie chciał mnie tknąć, wlepię mu głowę w żołądek. Potem zobaczymy.
Dozorca zorjentował się: przy cofnięciu się ze strachu tors jest za nogami a nie przed nogami. Coś pacnęło na podłogę.
- Robota. Rozstrzępić - rzekł.
Drzwi się zamknęły.
W chwili gdy Kassner sądził, że jest najbliżej samobójstwa, wystarczyło coś rzeczywistego, żeby odnalazł siły. Już, kiedy S. A. weszli do jego lochu, w tej samej chwili wszelki lęk zniknął wraz z udręką, pomimo krzyków w sąsiednich celach. Znał świat bezsenności i niekiedy swą owadzią dokładność w nieskończo- nem wałkowaniu nieszczęścia: w tym świecie szamotał się, i skuteczność jego walki nie mogła leżeć w zdobyciu spokoju najoczywiściej niedostępnego, lecz w możliwości odnalezienia w sobie tej głowy gotowej do ciosu i tych pięści zaciśniętych styłu. I do tego stopnia zapominał
wrażenia dotyku, że waliłby tak jak człowiek wygłodniały je.
Podszedł do przedmiotu rzuconego przez dozorcę, podniósł: był to sznur.
Czy nie możnaby zjeść dobrze upieczonego sznura? Ciemny plaster pieczeni, perełki rosy na zimnych karafkach, anyż i mięta mrożona, wieczorem, pod drzewami! Ile razy dano mu pożywienie, odkąd był tutaj? Głód rzucał go w otępiającą gorączkę, jak w ostrej grypie, a- le tylko chwilami .
„'Robota”...
Pomyślał, że rozdzieranie na włókna sznura pościerałoby mu paznokcie, jakgdyby samobójstwo powróciło aby szukać w nim jakiejś zapomnianej rzeczy. Metaliczne uderzenia drzwi, zamykanych jedne po drugich, tworzyły idącą wgórę gamę w grubej czarnej ciszy: widocznie dozorcy rozdawali sznury. Czy żądza samobójstwa zjawiała się wraz z nimi w tych wszystkich celach w swojej porze, jed
naka dla wszystkich prawie, jak w swojej porze zjawiała się rozpacz, jak w swojej porze zjawiało się otępienie? Czy fale szaleństw, które opuściły Kassnera, nie wciągały jego towarzyszy w swój odmęt coraz niżej, coraz dalej od tego, co w nich pozostało z ludzi? Czy nie chwytali za sznur, nie warjowali z tym sznurem nazich w ręku, z tego że ich jedyny gest wyzwolenia mógł być przewidziany, z tego że odebrano im ich śmierć, jak odebrano im ich życie?... Byli tam tacy, którzy siedzieli w celach dłużej od niego, i młodsi, i chorzy... W każdej ciemnicy był sznur, i Kassner nie mógł więcej zrobić, jak stukać w ścianę.
Stukał, razporaz. Ledwie śmiał nasłuchiwać. Wszelako, albo już zwarjował, albo odpowiadano. W tym samym kierunku co poprzednio. Nasłuchując w majwyższem napięciu, jednocześnie bał się usłyszeć: czy te uderzenia nie urwą się raz jeszcze? Przez chwilę już mu się zdawało, że słyszy kroki dozorcy, i omylił się.
Nawet nadzieja była jedną z postaci bólu.
Uzbrojona w cierpliwość bez końca, w cierpliwość więźnia niewidzialna ręka zaczęła na- nowo:
pięć - dwa - dwa, sześć - dziewięć - dziesięć - jeden, cztery - jeden, cztery - dwa, sześć — dziewięć.
Dziewięć było oddzielone od dziesięciu dłuższą pauzą niż dwa od sześciu.
Stukając Kassner nie szukał alfabetu. Nie miało to znaczenia, najważniejsze było nawiązanie kontaktu: wyziwalał z nicości swego towarzysza i wyzwalał sam siebie, zarówno nasłuchując jak stukając. Grupy dwóch cyfr: dwa - sześć, jeden - cztery, bez wątpienia nie należały do systemu podziału alfabetu, skoro następowały po nich oddzielne cyfry. Prawie napewno oznaczały one liczby. 5-2-26 - 9-10. Resztę już zapomniał.
Zastukał jeszcze raz.
Sąsiad znowu odpowiedział.
5-2-26; 9-10; 14-14; 26-9.
I zaczął znów wybijać z długiemi przerwami, póki Kassner nie powtórzył cyfr.
Kassner zaciskał z całych sił powieki, czując jak twarz wykrzywia mu się boleśnie aż do skroni, aby przedstawić sobie te cyfry w porządku. Klucz odnajdzie nie w ich nazwach, lecz w tern co oznaczają. I czuł w sobie duszę chciwego owada, który gromadzi swe dobro w kamiennej szczelinie, zgiąwszy łapy — jak w tymże momencie jego palce były zgięte na piersi - na tych liczbach, będących conajmniej przyjaźnią, a które słabość lub nadmierne podniecenie jego pamięci mogły zetrzeć, jak przebudzenie zaciera sen. Zawieszone za jego o- czami na jakiejś nitce niedostrzegalnej i niepewnej, wypełniały jednakowoż mrok, przesuwały się nad nim, jakgdyby dla ocalenia siebie powinien był się ich uchwycić, a jego ręka wciąż chybiała. Próbował wszelkich kluczy; szyfr dodawania do liczby liter alfabetu, odej
mowania; mnożenia; dzielenia alfabetu na dzwona. Myśleć, szukać szyfru, unikać pustki było taką pomocą, że wszelka przeszkoda w porównaniu z nią stawała się śmieszna. Alfabet z szyfrem odwróconego porządku liter?... - przekonał się, że umie alfabet napamięć tylko w zwykłym porządku.
A jeżeli ten co puka to warjat?
Pewien dawny towarzysz anarchista, chory, który w szpitalu wojskowym doprowadził wielu sąsiadów do zmącenia świadomości, leżał między ścianą a obłąkanym.
A dlaczegoby który z dozorców, w odpowiedzi na jego pukanie, nie miał wystukiwać umyślnie byleczego, bez znaczenia?
Stukano znowu. Tę cierpliwość ślepca mógł mieć tylko więzień; ta staranność, ta pilność w sposobie pukania nie mogła być pracą war jata.
Cierpliwością dojdzie do znalezienia klucza!
Jeżeli nie poplącze, poprzez swe kolejne hipotezy, cyfr, których sensu szukał, - żeby wreszcie znaleźć się ogołocony, nagi, tak blisko tego niestrudzonego braterstwa...
A jednak każdy odgłos w więzieniu stawał się podobny do odległego huku, a całe więzienie do tej nocnej masówki w Hamburgu, gdy, na jego wezwanie, każdy, pocierając zapałkę, widział nagle, zanim światełko wchłonęły ciemności, ciągnący się daleko tłum, po którym przebiegały płomyki aż w głąb mroków... Przypominał sobie pewną ulicę robotniczą w pobliżu Alexanderplatz, z zamkniętemi sklepami tytoniowemi, przy księżycu, w pewną noc walki. Komuniści dopiero co opuścili ulicę, i ostatnie światła gasły w miarę jak zbliżał się łomot ciężarówek z policją. Zaledwie samochody przejechały, gdy wzdłuż całej ulicy okna zaczęły rzucać na chodniki prostokąty światła pocięte sylwetami: nieco głębiej spo- wodu kul, mieszkańcy tej ulicy raptem ukaza
li natężone twarze; nieco niżej dzieci przyczepione do starszych. Bramy otwierały się przed towarzyszami, ¡którzy schronili się być może we wnękach. I równie nagle jak się pokazał, cały ten braterski zespół powrócił w mrok: nadjeżdżała nowa ciężarówka z policjantami
i jaknajszybciej przesunęła się między domami, jednocześnie zatopionemi w obojętności księżycowej poświaty.
Znowu godziny żarte przez mrówki cyfr, z przejściem dozorców od czasu do czasu. I powoli, prawie przypadkowo, jakgdyby tworzyła się w nim bez jego udziału, powstała w głowie myśl, że 5 mogło nie znaczyć, że 1 ma być piątą literą, lecz że po pięciu literach zaczyna się alfabet. F było wówczas 1; G, 2.. Z, 21; A, 22; B, 23... E, 26. Raz jeszcze tamten więzień pukał i Kassner słuchał, licząc uderzenia na palcach i sylabizując:
2 = G; 26 = E; 9 = N*).
Radość wstrząsnęła nim, wyprzedzając znowu myśl. Wstrzymywał dech, dusząc się, palce jego, raptem odzyskawczy niezależność, wpijały się w uda. Zachwiał się, ciśnięty z rozmachem w mrok spowrotem: nowy dźwięk łączył się z uderzeniami; jeszcze raz nadchodził dozorca.
Powolutku. Spokojny, obojętny, być może nasycony tą nudą, jaką wydziela przez drzwi stan rozkładu uwięzionych, - więzień czasu wśród więźniów otępienia lub śmierci.
Raz, dwa, trzy, cztery...
Oczywiście, Kassner lepiej słyszał z celi niż dozorca, zzewnątrz. Pięć, sześć... Ale ten zbliżał się i niebawem usłyszy... Siedem... Wraz z jego krokami czas pędził na Kassnera jakby w kotłowaniu się potoku, wyrywał mu ostatnie włókna nerwów. Osiem, dziewięć... Jeżeliby
*) Genosse: towarzysz.
CZASY POGARDY
dozorca usłyszał, nietylko ten co stukał byłby skatowany lub posłany do celi, gdzie skazaniec może tylko stać, do pionowej trumny, ale jeszcze pochwyconoby alfabet. I Kassner czul się równie odpowiedzialny, jakgdyby cierpliwość tego co stukał, pomoc, którą niestrudzenie usiłował mu dać, zostały wydarte jego nieuctwu, jego niezręczności, użytej na wabia. Dziesięć... Trwał między uderzeniami a zbliżającym się krokiem, który znajdzie się przy nim przed upływem trzech sekund... Nawet jeżeli alfabet odgadł trafnie, jak wystukać baczność, znaleźć litery: A, C?...*) Liczył na palcach począwszy od F. Było przeszło 20...
Podniósł pięść, pojął ¡natychmiast, że go tamten nie usłyszy, jeżeli w ten sposób będzie stukał, zgiął palec wskazujący...
Tamten właśnie przestał pukać.
Czy on też usłyszał dozorcę? To było praw-
*) Achtung
dopodobne: jego uwaga, skupiona na uderzeniach, podobnie jak Kassnera, była niewątpliwie gotowa pochwycić najlżejszy szmer. Niektóre obchody straży zdawały się następować regularnie. W ciszy teraz bezgranicznej, w której wszelako wisiała groźba wezwania z innej celi, kroki zbliżały się jeden po drugim. Kassner śledził je, zaczajony, z głową w ramionach, wyprężony jakby do odparcia wszelkiego wezwania, sprężony w szalonej woli mag- netyzera.
Kroki oddaliły się.
Uderzenia, znowu.
10 = O
Jednocześnie z dalszem pukaniem więźnia Kassner wystukał:
1,4: S; 1,4: S; 2, 6...
W mroku wystukiwali razem słowo: towarzysz, pewni teraz, że się rozumieją, a jednak nie przerywali sobie wzajem; prowadzili rzecz do końca, każdy z nich słysząc jednocześnie
własne uderzenia i tamtego, jakby słyszeli głuche złączone bicia swych serc.
Kassner chciał powiedzieć tylko to co najważniejsze, słowami, z których każde miało się skurczyć na piersi człowieka zamurowanego. Przedewszystkiem powiedzieć mu, że nie jest sam, bronić go przed sznurem, którego on też nie rozstrzępiał, skoro stukał. Kassner szukał słów, liczył na palcach: musiał mówić językiem, w którym dopiero sylabizował; przed chwilą wtór tamtego pomógł mu. Ale już słyszał:
NABIERZ OTUCHY
Dozorca przechodził.
Tamten więzień pukał dalej (i przy pierwszych uderzeniach słowa KTO, wybitych przez Kassnera, obadwaj zdawali się przerywać sobie):
MOŻNA...
Drzwi, gwałtownie zatrzaśnięte jakby zmiażdżyły uderzenia. Bębenek w uchu Kassnera był wyczulony. Był pewny, że zna teraz kierunek dźwięków, i łomot zatrzaskiwanych drzwi pochodził stamtąd, skąd szły stukania.
Dozorcy weszli albo do celi jego towarzysza, albo do innej, dość bliskiej aby zaprzestał pukać. Ale coś głuchego, niewyraźnego 1 wraz odległego, niby bardzo dalekie dźwięki pod wodą, działo się tam, wywołało drżenie wszystkich jego zmysłów, mocno naprężonych w mroku. Znowu stuknięcie. Nie: silne uderzenie. Za nim drugie, szersze, bardziej stłumione. Jeszcze nowe, twarde teraz i pełne: to już nie palec, to całe ciało jego towarzysza, powalonego w celi, biło w ścianę z miękkim łomotem ciała lub wyraźnym stukiem głowy, i te dźwięki wydawały odgłos w ciemnościach Kassnera, osłupiałego, zamkniętego, oszoło
mionego bezsilnością i poczuciem niewoli.
Czekał na nich.
A przecież, może nie przyjdą. Niezawodnie słyszeli stukanie tylko z jednej strony (on stukał daleko mniej); w przeciwnym razie poczekaliby, żeby się dowiedzieć, kto odpowiadał, a już...
Istotnie, nie przychodzili. Przyjść miała spowrotem samotność. Kassner, wyzuty z braterstwa, jak był już wyzuty z marzeń i z nadziei, trwał zawieszony w ciszy, okrywającej napiętą wolę setek w czarnem mrowisku. Mówić dla ludzi, choćby go nie mieli nigdy usłyszeć!
„Towarzysze dokoła mnie w ciemnościach”...
Przez tyle godzin, przez tyle dni, ile będzie trzeba, będzie przygotowywał to c® mogło być powiedziane mrokom...
„Odtąd... nie wiem: czarne godziny zlewają się - słowem, na dwa tygodnie przed aresztowaniem, - byłem w Paryżu: mityng w sprawie uwięzionych w Niemczech. Tysiące naszych, stoją. W głównej sali, ślepcy, dla których zarezerwowano pierwsze rzędy, śpiewają głucho, zatraceni w pieśniach rewolucyjnych, tłumionych przez inne sale i przez noc - śpiewają z okropnemi krótkiemi gestami ślepców. Dla nas. Ponieważ my jesteśmy tutaj.
„Widziałem Lenina po śmierci. Było to w dawnej sali Klubu Szlacheckiego. Czaszka jeszcze nieco większa niż zwykle, uważacie. I do późnej nocy ludzie kroczący w śniegu.
„Po przejściu przed trumną - albo przed-
tem... - czekaliśmy w jednym z pobliskich domów. Gdy przybyła żona Lenina, z głową starej nauczycielki, pojęliśmy, że najgłębsza cisza może stać się jeszcze głębsza. Było oczekiwanie. Udręka. I ona czuła, że towarzyszymy jej aż w głąb śmierci.
„I głosem, jaki można mieć w takich razach, uważacie, powiedziała tylko - i nikt z nas nie oczekiwał od tej starej komunistki tych słów: „Towarzysze, Władimir Iljicz głęboko kochał lud”...
„Wy, moi towarzysze z Chin, żywcem pogrzebani, moi druhowie z Rosji o wyłupionych oczach, moi przyjaciele z Niemiec dokoła mnie ze sznurami w celach, ty, którego dopiero co może zatłuczono na śmierć, to co jest między nami, ja nazywam miłością.
„Wiem, ile trzeba mieć siły, żeby dokonać czegoś istotnie dobrego. Wiem również, że nic prócz zwycięstw nie zrównoważy tego, co tylu z nas znosi tutaj. Ale przynajmniej, jeśli
zwyciężymy, każdy z nas znajdzie wreszcie życie dla siebie. Każdy z tych, co wiedzą, że są samotni, że wrócą wieczorem do pokoju, gdzie znowu będą samotni; i że przyniosą tam pogardę i obojętność .dla wszystkich, i świadomość bezużyteczności swego życia, wlokącego się krok w krok za nimi, jak pies. I że wówczas poszukają sobie kobiety, żeby z nią żyć, bo trzeba z kimś żyć; i będą spali razem i będą mieli dzieci, również nie wybrane, zanim pójdą gnić z mnóstwem nasion, które nie wzeszły. Teraz, jeśli na dworze jest noc, jak tutaj, we wszystkich domach siedzi lub kładzie się spać w milczeniu tłum ściganych. Miłość bowiem, to wybór, i człowiek nie może nic wybierać, gdy nie może nic dać.
„Ale od ślepców w Paryżu aż do sowietów chińskich, w każdym kraju są w tej chwili ludzie, którzy myślą o nas, jakgdybyśmy byli ich zmarłemi dziećmi.
„Widziałem...
„Muszę cofnąć się w dawne lata... Trudno jest mówić w mroku.
„Ojciec mój przez dwadzieścia lat był jednym z najdzielniejszych bojowników w Gelsenkirchen. Moja matka umarła. Zaczął pić. Wieczorem, pijany, szedł na wiece, jak ci co omal nie umarli z głodu, wstają w nocy poszukać chleba, schowanego pod poduszką. Prze rywał mówcom, robił z siebie idjotę, a czasami siedział cicho w głębi sali. Znano go, przyjście jego przyjmowano ze smutkiem lub z rozdrażnieniem, ale go nie wyrzucano. „To stanowi rozrywkę” - rzekł pewnego dnia ironicznie jeden z towarzyszy, który nie widział, że za nim stałem... Politycznie wychował mnie mój ojciec — przedtem. Po pierwszych moich występach publicznych próbował porzucić wódkę, ale wrócił do niej. Jego przerywania podczas mów ubodły mnie do żywego, i wówczas zrozumiałem, jak silnie byłem związany z rewolucją. Ojciec pracował w kopalni. Pew-
czasy pogardy
nego dnia, wybuch: był na dole z dwustu górnikami. Towarzysze z brygady ratowniczej zjeżdżali przy dźwiękach nieznośnego pogrzebowego dzwonu. Byli otoczeni płomieniami i, pomimo masek, nie mogli wyratować nawet siebie: dwóch zabitych, jeden zaginiony. O- chotnicy - my wszyscy, uważacie, przed szybami, podawaliśmy sobie gaśnice i worki z piaskiem, w ciszy zupełnej, przerywanej tylko warkotem motoru ambulansu samochodowego, gotowego i czekającego napróżno. O- gień rozszerzał się. Trzeci ratownik został zabity. Trwało to czterdzieści godzin. Potem inspektorzy i nasi delegaci oświadczyli, że tlenek węgla wypełnił kompletnie chodniki, i w naszych oczach spokojnie zamurowano kopalnię...
„Widziałem w Moskwie sztukę, która była prawie tem samem, graną w dniu święta młodzieży. Defilowało trzysta ty-
sięcy młodzieńców. Trzeba było przeciąć ten tłum, żeby wejść; teatr zaczynał się o dziewiątej, a pochód zaczął się
o piątej. Podczas każdego antraktu schodziliśmy na .papierosa, i wciąż widzieliśmy te nieskończone szeregi młodzieży, ciągnącej z czer- wonemi sztandarami na wysokości okien. Fotem inni powracali do fikcji scenicznej a ja do mojej młodości. I podczas każdego antraktu schodziliśmy, a młodzież szła ciągle, i powracaliśmy do tej sztuki, której słuchano aż do morza Kaspijskiego i do Pacyfiku, ponieważ dawała ona pracy sens i godność. Przypominał mi się dzwon i przypominali mi się stłoczeni dokoła górnicy, samotni w obojętności, w głębi niemieckiej nocy... I gdy wszystko się skończyło, patrząc na tłum, który jeszcze przeszkadzał nam wyjść, pomyślałem sobie, że nie miał on jeszcze dwudziestu lat. Że więc nie było v/ nim człowieka, uważacie, wśród tych wszystkich, co godzinami dążyli na Krasną Płoszczad,
ANDRE MALRAUX
ani jednego człowieka, któryby znał czasy pogardy...
„My...
Dwa kroki w korytarzu.
Kassner podszedł do drzwi nie wiedząc dlaczego.
„Jesteśmy razem w zamkniętej kopalni. I nasze pisma, które nie miały korespondentów w fabrykach, mają ich, odkąd każdy, co pisuje do nas, naraża się na ciemnicę. I pomimo tych nor, gdzie można oszaleć, plebiscyt dał pięć miljonów „nie”.
„Uważacie”...
Drzwi otworzyły się i pełne światło korytarza sparzyło mu mózg. Lało mu się strumieniem po całem ciele, obmywało go z ciemności, zlepiającej powieki.
- Ruszysz się stąd?
Zdołał wreszcie otworzyć oczy. Dwóch ludzi czerwonych i zielonych z żółtemi plamami, które go oślepiały.. Stawali się koloru khaki:
mundur S. A. z czarną swastyką na białej o- pasce; biały, wstrząsający kolor... Kassner u- czuł, że wypychają go z celi.
Prowadzili go przez wielkie żółte fale światła. Wiedziano teraz, że to on jest Kassner. Próbować ucieczki? Już prawie nie kontrolował swych gestów; ¡nie mógłby ani skakać, a- ni bić się. I ledwie widział wyraźnie. „Stanę się znów człowiekiem, akurat w chwili gdy wezmą mnie na męki”. Jego przemówienie drgało w nim jeszcze, jak zduszone skrzydła, posuwał się naprzód niby balonik, unoszony ponętą pachnącego powietrza, przenikającego w pierś, dużemi ¡krokami, światłem teraz błękitnem, jak kiedy się zdejmie czarne okulary: parter, światło dzienne. „Za godzinę, zdołam jednak może zabić jednego w porę”.
Gdy znalazł się przed urzędnikiem nazi, w sali gdzie był badany po przybyciu do obozu, dopiero wówczas zrozumiał, że nie prowadzano go jeszcze ani do kordegardy, ani do piwnicy.
Czy ma być przeniesiony? Poza czarnemi celami istniały tylko pionowe trumny. Światło dzienne prószyło na jakąś twarz, z której Kas- ner zapamiętał tylko krótkie gęste wąsy i grube brwi, i na dwie osoby ciemnego koloru, po cywilnemu, wiszące jak palta na ścianie, o którą się opierały. Przed niemi smuga słońca pełna atomów drżała jak kanał pod wiatrem. Kas sner podpisał jakiś rejestr, nazi wręczył jednemu z palt kopertę i paczkę zawiniętą w dziurawy papier, gdzie więźniowi zdawało się, że poznaje swoje szelki. Jedno z palt rozwinęło paczkę:
- Brak zapalniczki i pudełka cachou.
- Są zawinięte w chustkę — rzekł nazi.
Ci dwaj poprowadzili potykającego się więźnia do samochodu: nie mógł przestać patrzeć na niebo, zawadzał nogami o każdą przeszkodę, nie trafiał na chodnik. Siedli obok niego; auto natychmiast ruszyło.
- Nareszcie! - rzekło pierwsze palto.
Kassner miał ochotę odpowiedzieć, zwierzęco, choć jego towarzysze należeli według wszelkiego prawdopodobieństwa do Gestapo. Gruby człowiek, który się odezwał przed chwilą, był dosyć nierealny, ze swym wąsem rzadkim i obwisłym nad kłami prawie na wierzchu, w tem wolnem powietrzu, oblanem wielkiemi strumieniami błękitu, i każdy z jego rysów zbyt grubych deformował się w karykaturę. Przypominał jednocześnie morsa, którego Kassner widział w Szanghaju, i grubego Chińczyka, który go pokazywał. Kassner zaiał swą manję doszukiwania się w każdej twarzy głowy jakiegoś zwierzęcia, ale ta figura była szczególnie osobliwa. Ta twarz, ożywiana przez światło, padające skośnym deszczem z obd stron auta, trzęsła się ponad palcami o wypukłych paznokciach, dziwacznie krzywych. Twarz, zmącona przez drżące jeszcze światło dzienne, jakby chciała się w niem rozwiać: auto odrzucało wszystko wtył, ale twarze poli
cjantów również przeobraziły się w ruchome obrazy, niepewne, prowizoryczne, gotowe rozpuścić się w wielobarwnem powietrzu. To nie był sen; przedmioty żyły we wszystkich swych wymiarach, miały swój ciężar; ale nie były realne. To była inna planeta, świat nieznany, przybycie w kraj cieniów.
- No więc, - spytał mors, - zobaczymy matusię?
Jaką „matusię”, zapytał siebie Kassner. Miał jednak dość siły, aby nie pytać się, dokąd go wiozą.
Mors uśmiechał się, spokojnie czy też ironicznie, z wyraźnie widocznemi teraz kłami, na zmąconem tle pól i drzew jesiennych. Kas- snerowi wydawało się, że to te kły mówią, a nie usta.
- Widać, sprawy lepiej stoją - rzekł mors.
Kassner nucił - melopeę popów, w ry: ie
radosnym - i wreszcie uświadomił sobit jego źródło. Tylko duch jego czuł się zagrożony:
ciało było wolne. Być może, mors roztopi się w powietrzu, auto zniknie, a on znajdzie się spowrotem w swym lochu. Być może, to co słyszał nie obowiązywało nikogo do niczego,
i myśli i słowa złączą się znów w nicości z u- mykaniem w pędzie drzew i fioletowych a- strów na skraju szosy. Wszelako pewna część jego istoty zachowywała jasny sąd i stała na czatach; ale dokoła niego rzeczywistość, sen, czy śmierć przędły i obracały wkółko rozległą fikcję, która się nazywała ziemią.
- Trzeba przyznać - ciągnął mors, potrząsając głową, - masz pan szczęście, że on zdecydował się wyjawić, kim jest.
- Kto?
- Kassner.
Jak obraz oglądany przez lornetkę staje się wyraźny po stopniowem odpowiedniem nastawieniu szkiei, twarz policjanta wydzieliła się ze światła. Kassner nagle ujrzał dwóch czerwonogwardzistów, leżących na ziemi przy
wejściu do wsi, martwych, z organami płcio- wemi spalonemi, pomiędzy cegłami, pewnego syberyjskiego poranka, pełnego beztrosko fruwających owadów .
- Jego tożsamość jest ustalona?
- Przyznał się.
Milczenie.
- Do wielu rzeczy przyznają się ludzie tutaj - rzekł Kassner.
- Nie spotkało pana złe traktowanie. A tej świni nawet nie bili. W owej chwili ma się rozumieć. Przyznał się, słowem, bez p: musu.
Policjant zmarszczył rzadkie hrwi.
- Wszyscy wiedzieli, żeśmy go szu1 I że robiliśmy, co należało, żeby go znaleźć. Co należało. Myśmy rozpoczęli. Ale on sam siebie wydał.
- Co należało... A jeżeli to jest taki, co chciał oszczędzić tego innym?
- Doprawdy? Komunista! Sądzę, że on nie zaznał tych kar co inni. Kiedy się dowie
dział, że to jego szukają, wydał siebie. Słowem, ze strachu przed powrotem tutaj, pan dostaje bzika.
Czyżby koniec końców zwarjował? To niebo jak we śnie, szare i niskie, ten człowiek 2 łbem morsa, ten dygocący świat, wciąż gotów się rozwiać; i ta szyba ochronna, w której nie poznawał swej twarzy pokrytej szczeciną, w tej samej chwili, kiedy był zmuszany mówić
o sobie, jak o kimś innym...
- Są, zdaje mi się, fotografje. I wiedział co ryzykuje - podjął mors.
- Gdzie on jest?
Policjant wzruszył ramionami.
- Umarł?
- Zupełnie żywy, dziwiłoby mnie, gdyby... Ciekawe, jak z taikiemi pytaniami mogli wziąć pana za wybitnego 'komunistę. Słowem, była to Świnia, ale nie war jat.
Samochód mijał jakąś stację. Na plancie pracowali więźniowie; przed pociągiem, który
miał odejść, jakiś podróżny i kobieta całowali się, i prawie wszyscy więźniowie przyglądali się im.
- To nie była Świnia.
- Gdyby panu się dostało zamiast jemu, u- ważałby pan, że to jest bardzo przyzwoity jegomość?
Kassner patrzał na całujących się mężczyznę i kobietę.
- Gdybym ja... Tak.
Drugi policjant położył rękę na ramieniu Kassneira:
- Jeżeli panu bardzo zależy na tem, żeby tam wrócić...
Ale mors szybko stuknął się palcem w czoło.
Albo ten człowiek wydał się w ich ręce, żeby nie torturowano innych, myślał Kassner, albo dlatego że chciał odebrać sobie życie, albo w nadziei, że uwolni towarzysza, którego uważał za pożyteczniejszego od siebie: mnie... Gdy się jest warjaitem, czy jest się rzeczywiście *
przekonanym, że się nim nie jest? Jakiś człowiek może umarł zamiast niego; wiedział o tem, myślał o tem, a jednak nie potrafił uświadomić sobie tego; znosił takie katusze, jak- gdyby próbowano go zmusić, zadając cierpienia jego dziecku. Nawet gdy badał, nie potrafi! otrząsnąć się z pobytu w lochu.
— Nie macie jego fotografji?
Policjant znów wzruszył ramionami i uczynił obojętny gest.
A jeżeli to nie było szaleństwo, tylko kłamstwo?
Jeżeli to wszystko było wymyślone przez morsa, żeby go zmusić do mówienia? Albo poprostu dla przyjemności? Odkąd Kassner opuścił obóz, ani przez chwilę nie czuł, że przebywa w prawdzie. Ale czy on jeszcze wiedział, co to jest prawda?
- Gdyby pan nie utrzymywał stosunków
i ludźmi, z którymi cudzoziemiec szanujący gościnność kraju, gdzie przebywa, nie po
winien się zadawać - rzekł drugi policjant, - nicby pana nie spotkało. Ma pan szczęście, rc pańskie poselstwo zajęło się panem. Całkiem niesłusznie!
Tak, jego towarzysze mieli stosunki w poselstwie czechosłowackiem.
Kassner popatrzał na tego, który przed chwilą mówił: jego wzrok wreszcie przyzwyczaił się znowu do światła dziennego. Typowa gęba policjanta, drohnomieszczanin należycie szeroki w krzyżach. Ale jeśli wzrok Kassne- ra stał się już prawie normalny, mózg jego był wciąż związany z lochem tysiącem pajęczych nici. Czy mors uważał, że za wiele powiedział? Odwrócił się i patrzał na pola, przez które przelatywało wirowisko liści.
...Aż do Polizei-Präsidium, gdzie, po różnych krótkich przemowach i formalnościach zakatarzony pisarek oddał Kassnerowi jego paczkę (szelki, sznurowadła) i zabrane mu marki:
- Zatrzymuję jedenaście marek siedemdziesiąt.
- Za znaczki stemplowe?
- Nie: za obóz. Marka trzydzieści dziennie.
- To zabezcen. Byłem tam tylko dziewięć dni?
Kassner zaczynał powracać do rzeczywiste ści; ale myśl, że siedział w ciemnicy tylko dziewięć dni, odgrodziła go od niej nanowo; rzeczywistość była niby język, który kolejno znał i zapomniał. I doznał gwałtownego uczucia, że żona jego miała nadzwyczajne szczęście, jakgdyby to ona odzyskała wolność, a ni': on.
- Ma pan dwa dni na opuszczenie Niemiec. Chyba że przez ten czas...
- Co przez ten czas, o co chodzi?
Zakatarzony nic nie odpowiedział. Mniejsza.
z tem zresztą: Kassner wiedział, że dopóki nie przekroczy granicy, nie będzie ocalony. Jakim sposobem nazi uznali tożsamość tego, który
poświęcił się za niego? Mieli gwarancję śmierci, a może jakieś racje nieoczekiwane i potężne, o których nie dowie się nigdy. Ktokolwiek to był, czy ten człowiek został zabity przed nadejściem dokumentów wysłanych do obozu, gdzie był trzymany Kassner? Jeżeli to był Wolf, mógł był bez trudu zaopatrzyć się w papiery na nazwisko Kassoera; ale nie był do niego podobny...
Kassner popatrzał, ponad dachami, na niebo ciężkie z bardzo niskiemi chmurami: samoloty linji komunikacyjnej zapewne nie wyruszyły z lotniska. Należało skorzystać z wysiedlenia, jaknaj prędzej opuścić Niemcy, żeby zmienić tożsamość: potem zobaczą się jeszcze ze sobą, Gestapo i on. Wzrok jego opuszczał się z piętra na piętro. Człowiek być może umarł zamiast niego. Wdole, na ulicy, toczyło się życie codzienne.
Czy samolot fabryczny będzie mógł ruszyć w drogę?
Pilot zdawał się poznawać Kassnera w tym bezimiennym pasażerze, którego miał przewieźć, ale o nic go nie pytał. Fabryczka śmigieł, własność tajnej organizacji partyjnej, pozwalała jej na wykonywanie co tydzień kilku lotów próbnych i rozporządzanie dwoma samolotami. Ten samolot wróci za miesiąc z innym numerem, prowadzony przez innego pilota. Kassner przestał przyglądać się cudnie różowej szynce sandwicza trzymanego w ręku i wziął do ręki biuletyn meteorologiczny: zł i widzialność pola w promieniu 10 km; burza gradowa w górach Czech, pułap bardzo niski; w wielu miejscach mgła przy ziemi.
- Masz pojęcie? - zapytał pilot.
Kassner patrzał na uśmiech, ożywiający, wobec perspektywy takiej podróży, tę twarz zaniepokojonego wróbla (czy to prawda, że piloci mają zawsze głowę ptaka?):
- Byłem, uważasz, obserwatorem na wojnie. Samoloty linji wyleciały?
- Nie. Zabroniono opuszczać lotnisko w kierunku południowym.
- Aeroplanom niemieckim; ale Czesi?
- Też nie wyruszyli. Jedna szansa na trzy, że można przelecieć.
Kassner spojrzał znowu na tego człowieka,
o którym nie wiedział nic, znając tylko jego namiętność, i z którym miał zaryzykować życie. Miał w sobie głębokie poczucie przyjaźni; a jednak świadomość, że są zjednoczeni nie w swych osobach lecz w swej wspólnej namiętności, wzmagała jego wzruszenie, jakgdyby każdy ich krok w stronę maszyny przybliżał go do surowej i potężnej przyjaźni, rozrzuconej po świecie.
- Z dwojga złego - rzekł Kassner - wołał bym spaść po tamtej stronie granicy.
- Dobra.
Szli dalej ku maszynie, rozpłaszczonej na lotnisku, - mała, licha, licha, licha...
- Wystartujemy na północ - rzekł pilot; - przy takiej pogodzie w dziesięć minut już nas nie zobaczą.
Podeszli do samolotu: słaby zapas benzyny, jeden motor. Samolot na week-end.
- Radjo? - spytał Kassner.
- Niema.
To mu było zresztą obojętne.
Ostatnie stemple na paszportach i dokumentach, umocowanie spadochronów.
- Gotowe, kontakt?
- Kontakt.
Gaz.
Samolot wzniósł się. Kassner nie widział nawet, żeby drzewa się ruszały, podczas gdy wiatr przeciwny podnosił aeroplan i dawał mu
opadać wydłużonem kołysaniem okrętu wojennego. Wdole ,pod kilku oderwanemi chmurami i pod lecącemi ptakami (ptaki tuż przy ziemi, niemal przylepione do niej, jak ludzie), dym pociągu zagubionego w rozległym spokoju jesiennego popołudnia rozpościerał się nad cichem stadem leżących wsi aż do kurza- wy miasta. Niebawem pod ciężką oponą nieba nie było już nic prócz ławic ptaków przyklejonych do ziemi jak do dna morskiego, w uroczystym odpoczynku; sioła i rośliny zdawały się pomału łączyć swe ukojone losy poza światem więzień. A jednak w obrębie tego widnokręgu był niewątpliwie jakiś obóz koncentracyjny; z niestrudzonem okrucieństwem dzieci ludzie torturowali tam ludzi aż do beznadziejnej agonji. Wspomnienie ciemnicy wtłaczało w pierś Kassnera bezmiar, i w jego oczach ten krajobraz biblijny odpędzał wszelką myśl prócz myśli o cierpieniu i o okrucieństwie, jakgdyby tylko one wlokły za sobą te
same tysiąclecia, co lasy i równiny. Ale przed równinami i chmurami była czujna twarz pilota. Wspólna akcja wiązała tych ludzi na podobieństwo starej i trwałej przyjaźni; pilot był tutaj, ostro odcinający się na coraz bielszem tle przestworza, niby odpowiedź tych, których Kassner ocalił, niszcząc ich nazwiska, niby odpowiedź cieni, do których zwrócił swą przemowę, i ich milczący tłum, co wypełnił mroki więzienia, zdawał się wypełniać państwo mgły, świat olbrzymi i szary, ożywiony tylko przez ten motor nieprzymuszony, wrażliwszy od zwierzęcia.
Samolot przeszedł z tysiąca na dwa tysiące metrów; wszedł w zaporę mgły. Mimo poddania się rozmyślaniom, wewnętrzna czujność w Kassnerze nie przestawała słuchać motoru, wyczekiwać pierwszej szczeliny, przez którą nagle ukaże się jeszcze ziemia. W kabinie samolotu znalazł tylko mapę ze złą skalą, a gęstość chmur uniemożliwiała obserwację. Po
śród nieprzerwanej mgły czas znikał w tej dziwnej walce podobnej do snu. Czy po wydobyciu się z tumanu zobaczy znowu Niemcy, czy Czechosłowację, czy też jeden z tych krajobrazów azjatyckich, ponad któremi tak często przelatywał, rozrzucone ruiny cesarskie, roje os nad niemi, osły strzygące uszami w wietrze pachnącym makiem?... Kompas nie wskazuje zboczenia z drogi samolotu pod działaniem prostopadłego wiatru. Po bardzo długim locie w jednolitej mgle, tam gdzie mapa wskazywała zaledwie wzgórza, pojawiły się pionowe wierzchołki jeszcze pokryte śniegiem, i niebo stawało się coraz czarniejsze.
Na wysokości szczytów maszyna zeszła z drogi conajmniej o sto kilometrów.
Kassner jednym rzutem oka stwierdził malutkie jej wymiary w stosunku do olbrzymiej czarnej chmury zatrzymanej w miejscu, już nie spokojnej i nieruchomej tam wgórze, lecz skupionej w sobie, żywej i morderczej. Brzegi
CZASY POGARDY
chmury przysuwały się ku maszynie, jakgdy- by powoli zapadła się w środku, i przestwór, powolność ruchu nadawały temu co się gotowało nie wygląd walki zwierzęcej lecz nieuchronnego losu. Wszelako skrzydła aparatu wrzynały się w chmurę z całą swą szybkością, i żółtawo-szara perspektywa jej wystrzępionych brzegów, niby perspektywa przylądków w zamglonem morzu, ginęła w szarem bez- kresnem przestworzu, bezgranicznem, bo od- dzielonem od ziemi: ciemny kłak chmury właśnie prześlizgnął się pod nimi i rzucał ich w dziedzinę nieba, zamkniętego, zagrodzonego również tą samą ołowianą masą. Raptem wydało się Kassnerowi, że wyłamali się spod prawa ciążenia, że zawiśli ze swem braterstwem gdzieś w kosmosie, przyczepieni do chmury w prymitywnej walce, gdy tymczasem ziemia i jej lochy trwały pod nimi w swym biegu, z którym już nigdy ich bieg się nie skrzyżuje. W mroku, otaczającym z wszyst-
kich stron kadłub i widzialnym pod nimi przez otwór w kabinie ,wściekłe wżarcie się tej maleńkiej maszyny w chmury, nagle pozostawione tylko swym własnym prawom, stawało się czemś nierzeczywistem, zatopionem w pierwotnych głosach starej, wrogiej potęgi: huraganu. Pomimo chwiejby samolotu, padającego na każdy podryw wichury jak na podłogę, Kassner polegałby tylko na tym ślepym motorze, który ciągnął ich naprzód, gdyby raptem maszyna nie zaczęła skwierczyć: znaleźli się w środku chmury gradowej.
- Czechosłowacja? — krzyknął Kassner.
Niesposób usłyszeć odpowiedź. Metalowe skrzydła samolotu brzęczały jak tamburyno ponad biciem gradu o szyby kadłuba: zaczął wpadać przez szpary kabiny, prać ich po twarzach i oczach. Między dwoma ruchami powiek Kassner widział jak krupy gradowe staczają się po szybach, odskakują od stalowych wiązadeł, giną w beznadziejnej pomroce. Je
żeli która szyba trzaśnie, nie będzie można kierować maszyną. A przecież zdawało się, że i tak pilot nic chyba nie widzi, że kieruje instynktownie wśród gradowej zamieci. Kassner jednak z całej siły oparł się o oprawę szyby i trzymał ją nieruchomo prawą ręką: napisy w celach, krzyki, stukanie w ścianę, potrzeba odwetu były wraz z nim w kadłubie samolotu przeciw huraganowi. Linja lotu prowadziła wciąż na południe; kompas zaczynał wskazywać wschód. „W lewo!” - ryknął Kassner. Napróżno. „W lewo!” Ledwie sam siebie słyszał, wstrząsany, odrywany, zanurzany w sypiącym się z rozmachem gradzie, który klaskał po jego głosie i podrzucał aeroplan niby smaganie biczem. Wolną ręką wskazał lewą stronę. Ujrzał że pilot pchnął knipel, jak do wirażu na 900. Natychmiast spojrzał na busolę: samolot szedł na prawo. Stery już nie działały.
Wydawało się jednak jeszcze, że samolot
zanurza się w wichurę z pewnością ruchów świdra korbowego; w tem rozpętaniu żywiołu, pomimo bezskutecznego manewrowania sterami, stałość działania silnika pozwalała jeszcze wierzyć w panowanie człowieka. Aeroplan zadygotał w całej swej długości, nagle i nagląco znieruchomiały w twardem drżeniu. Grad i czarny tuman wciąż jednaki: a w środku ta busola, sama tylko łącząca ich z tem co było ziemią. Powoli obracała się w prawo i pod mocniejszym porywem wichru zaczęła kręcić się, kręcić i zrobiła pełny obrót. Dwa. Trzy. W centrum cyklonu aeroplan zataczał koło, wirował napłask dokoła siebie.
Jednakże wrażenie stałości równowagi trwało, motor z całą zajadłością upierał się, aby wydrzeć ich cyklonowi. Ale ten obracający się cyferblat był silniejszy od wrażeń całego ciała: wyrażał on życie aparatu, jak oko wciąż żywe wyraża życie u paralityka. Przenosił na nich w szepcie olbrzymie bajeczne ży
cie, które wstrząsało nimi, jak zgina drzewa, i szał kosmiczny załamywał się dokładnie w maleńkiej czułej przestrzeni busoli. Samolot wciąż się kręcił. Pilot przywarł do drążka steru, w najwyższem napięciu uwagi; ale jego twarz nie była już twarzą niespokojnego wróbla, jak przedtem, była to twarz nowa, oczy mniejsze, wargi bardziej nabrzmiałe, zgoła nie wykrzywione konwul- syjnie, równie naturalna jak tamta; nie zdeformowana maska - nowa maska. A jednak nie zdumiewająca; jakgdyby tamta zawierała ją w sobie, Kassner poznał wreszcie maskę dzieciństwa — i to nie pierwszy raz (choć w owym momencie po raz pierwszy to sobie uświadomił) w jego oczach postanowienie w chwili niebezpieczeństwa wyciskało na twarzy mężczyzny jego maskę z czasów, gdy był dzieckiem. Pilot pociągnął raptem knipel ku sobie, i samolot stanąwszy dęba, pomknął pionowo ; cyferblat kompasu sklinował się o
szkło. Podbiło ich jak kaszalota obróconego przez falę głębinową. Wciąż ten sam regularny oddech motoru, ale żołądek opuszczał się Kassnerowi bardzo nisko. Looping czy wzlot? Między dwoma smagnięciami gradu odetchnął. Zauważył ze zdziwieniem, że drży, drżeniem nie rąk (podtrzymywał wciąż szybę), lecz wyłącznie lewej łopatki. Zaledwie rzucił sobie pytanie, czy samolot był znowu w pozycji poziomej, gdy pilot pchnął drążek sterowy naprzód i zamknął gaz.
Kassner znał ten manewr: spaść, skorzystać z ciężaru upadku, żeby przedrzeć się przez burzę i próbować przywrócenia maszynie normalnej pozycji blisko ziemi. Wysokościomierz: 1850; ale wiedział co należy sądzić o dokładności wysokościomierzy. Już 1600; strzałka tańcowała jak niedawno cyferblat busoli. Jeżeli mgła rozciąga się aż do ziemi lub jeżeli pod nimi jeszcze są góry, rozbiją się. Kassner pomyślał, że tylko bliskość śmierci daje pra
wo poznania w człowieku maski dziecięcej, w którą się dopiero co wpatrywał, i że ten człowiek też miał umrzeć dla niego. Ale przynajmniej on zginie razem z nim. Samolot przestał już być bierny w walce ,i dlatego łopatka przestała mu drżeć; wszystkie jego zmysły były teraz skupione, w sposób najściślej seksualny: lecieli z pieca na łeb całym swym ciężarem, z zatamowanym oddechem, dziurawiąc nawałnicę jak płótno, w ustawicznej mgle końca świata, żyjącego w tym momencie dziko, rozdartym szumem gradowych krup. iooo 950 920 900 870
850, czuł że oczy mu wyłażą z głowy, oczy, które szalenie bały się napotkania gór, - jednak na rubieży uniesienia.
600
550
500
4... Równina, nie pozioma i przed sobą, jak się spodziewał, lecz w dali i pochyła! Zawahał się w zwątpieniu wobec nierealności tego horyzontu .pod 450 (to maszyna spadała pod kątem) ,ale już wszystko w nim poznało go, i pilot usiłował przywrócić samolotowi normalną pozycję. Ziemia już znowu rozwarta była bardzo daleko, poza tem morzem podłych chmur, kurniawy i zapór już zawartem nad nimi; o sto metrów pod samolotem wytrysnął z jej ostatnich strzępów krajobraz z grafitu, czarne odłamki ostrych wzgórzy dokoła sinego jeziora, rozgałęziającego się mackami w dolinie i odbijającego w sobie z dziwnym spokojem geologicznym niskie i blade niebo.
— Czechosłowacja? - krzyknął znowu Kassner.
- Nie wiem...
Nawpół zamęczony, aparat wlókł się pod
burzą, o pięćdziesiąt metrów nad grzebieniami wzgórz, potem nad fioletowemi winnicami i nad jeziorem mniej spokojnem niż wydawało się spoczątku: na rozległym naskórku wodnej powierzchni czuło się krótkie fale z wiatru tuż nad wodą. Po raz wtóry Kassner miał wrażenie, że to jego żona została uratowana. Samolot mijał drugi brzeg jeziora, i to co było świętego w człowieku, szturmowanie ziemi, wznosiło się raptem ku Kassnerowi z pól i z dróg, z fabryk i ferm, rozpłaszczonych przez wysokość, z rzek rozgałęzionych w żyły, niby na wielkim modelu bez skóry odnalezionych równin. Co chwila między najniższemi chmurami pojawiał się i znikał cały zawzięty świat ludzi; walka z ziemią, niewyczerpanie karmioną zmarłymi i z minuty na minutę coraz bardziej zwartą, przemawiała do Kassnera akcentem taksamo skrycie władczym, jak akcent odrzuconego wtył cyklonu; i wola towarzyszy zapalczywie walczących tam, po dru
giej stronie Karpat, z jej ujarzmieniem, wznosiła się ku ostatnim rudym odblaskom nieba tym samym świętym głosem co bezkres - co sam rytm życia i śmierci.
Zdjął dłoń z szyby i uśmiechnął się, widząc na niej znów swoją linję życia, która była długa, i linję szczęścia, którą z ironją zrobił sobie kiedyś brzytwą; wszystkie te, co znaczyły jego własny los, były zrobione nie cięciem brzytwy, lecz wolą cierpliwą i wytrwałą; czemże była wolność człowieka, jeżeli nie świadomością i zorganizowaniem jego przeznaczeń. Na tej ziemi, gdzie coraz liczniejsze światła zdawały się wytryskiwać z mgły jesiennej zlewającej się z nocą, na tej ziemi więzień i poświęceń, gdzie zrodził się heroizm, gdzie zrodziła się świętość, była może poprostu świadomość. Szosy, rzeki, poszczerbione kanały ledwie były już widoczne pod mgłą, niby sieć zmarszczek prawie zatartych na jakiejś olbrzymiej ręce. Kassner słyszał, że zmarszczki zacierają
się na ręce zmarłych i jakgdyby chciał ujrzeć raz jeszcze, zanim zniknie, ten ostatni kształt życia, popatrzał na dłoń swej matki po śmierci: choć nie miała więcej niż pięćdziesiąt lat i jej twarz, a nawet wierzch ręki pozostały młode, była to prawie dłoń starej kobiety, z linjami delikatnemi i głębokiemi, posplata- nemi w sposób niezbadany, niby wszystkie fa- talności losu. I ta dłoń zlewała się z wszyst- kiemi linjami ziemi, również pochłanianemi przez mgłę i mrok i przybieraj ącemi też postać losu. Spokój życia unosił się z ziemi jeszcze sinej ku wyczerpanemu samolotowi, który strumienie deszczu ścigały jak echo odrzuco- go wtył gradu i huraganu; w olbrzymiem ukojeniu zdawała się kąpać odnaleziona ziemia, pola i winnice, domy, drzewa pełne, być może, uśpionych ptaków.
Wzrok Kassnera spotkał się ze wzrokiem pilota. Ten uśmiechał się niezręcznie i porozumiewawczo uśmiechem sztubaka, który u
niknął kary; ale rozpoznał jedną z linij kolejowych i sunął wzdłuż niej w ostatnich podrygach wiatru, niby wielki trzmiel.
Na horyzoncie - światła Pragi.
NIE NISZfSZYO KSIĄtHI
VII
Iść po tym nierealnym chodniku, w tern mieście ,gdzie żadna ulica nie wiodła do niemieckiego lochu! Jego wyczulone zmysły widziały w olśniewającym chaosie mijanych wystaw sklepowych fantastykę widowisk, stworzonych przez jego wyobraźnię dziecięcą przy wyjściu z kiermaszów, wielkie ulice pełne ananasów, łakoci i wyrobów chińskich, gdzie djabeł postanowił zgromadzić cały handel piekła... To on wracał z piekła, a to wszystko było poprostu życie... Wysiadł z samochodu, który go przywiózł z lotniska.
Pilot postanowił pozostać tam: leciał do Wiednia nazajutrz rankiem z innym towarzyszem. Kassner i on znali te węzły, które zobo
wiązują człowieka aż do samej głębi i nie mogą wynurzyć się na codzienną powierzchnię życia; uścisnęli sobie dłonie z uśmiechem rezygnacji.
Kassner powracał do swego stanu cywilnego, jak do stanu ciężkiego i głębokiego wypoczynku; jednakże nie odnajdywał jeszcze ani siebie ani świata. Za firankami jakaś kobieta prasowała starannie, przykładała się do roboty; były tam koszule, bielizna, gorące żelazka, w tem dziwnem ¡miejscu, co się nazywa ziemią... I również ręce (przechodził przed witryną rękawicznika), ręce służące do wszystkiego: wszystko co go otaczało było pochwycone lub stworzone przez nie. Ziemię zaludniały ręce, i być może mogły one żyć same, działać same, bez ludzi. Nie potrafił rozpoznać tych krawatów, waliz, cukrów, rękawiczek, tych aptek, tej witryny kuśnierza z białym pieskiem, który łaził między martwemi skórami, przysiadał, kręcił się: żywa istota o dłu-
gich włosach i niezgrabnych ruchach, która nie była człowiekiem. Zwierzę. Zapomniał o zwierzętach. Ten pies spacerował spokojnie wśród śmierci, zupełnie taksamo jak ciała przeznaczone dla więzień i cmentarza, przechodnie, spacerowali ciągnąc w stronę placu. Na wielkich afiszach music-hallów podrygiwały postacie koloru farbki, ich ruchy kontynuowali przechodnie — a pod tem roztaczała się, niby głuche morze, dziedzina, której o- padający pomruk Kassner miał jeszcze w sobie: trudno mu przychodziło wytrzeźwieć z oszołomienia nicością. Znowu sklepy spożywcze, z ubraniami, owocarnia. O, wspaniałe owoce, pełne wszystkich oddechów ziemi! Odszukać przedewszystkiem Annę. Wszedł jednakże do sklepu z tytoniem, kupił papierosów, zaraz zapalił jednego i poprzez dym odnalazł swój świat nierealny: witrynę modystki, sklep galanterji skórzanej, zegarmistrza (sprzedawano również godziny,
te spoza ciemnicy), kawiarnię. Ludzie.
Ci istnieli wciąż. Żyli w dalszym ciągu, podczas gdy on zstąpił w królestwo ślepców. Patrzał na nich z tern mętnem wzruszeniem, jakie go opanowało, kiedy podczas wojny napotkał w końcu korytarza, pełnego okrwawionych gruzów, wystawę sklepową zastawioną bibelotami. Dzielnica robotnicza dochodziła tutaj do najbiedniejszej dzielnicy mieszczańskiej... Czy miał przed sobą swoich, czy też przeciwników, albo obojętnych? Byli tu tacy, którym było przyjemnie być razem, w półprzy- jaźni i półserdeczności, i tacy, którzy cierpliwie lub gwałtownie usiłowali wydobyć ze swego rozmówcy nieco więcej szacunku; a przy ziemi wszystkie te zmordowane stopy, a pod stołami kilka rąk o splecionych palcach. Życie. Maleńkie życie ludzi; ale tam, tuż przy drzwiach, stały trzy kobiety; jedna była piękna, i jej spojrzenie przypominało Annę. Były również kobiety, na ziemi; ale
osłabienie uczyniło go cnotliwym, nie opętanym żądzą. Wszelako miał ochotę dotknąć ich, jak przedtem miał ochotę pogłaskać psa: po dziewięciu dniach jego ręce stały się prawie martwe. A gdzieś poza nim krzyczano w celach, a jeden człowiek poświęcił się za niego. O, co za szyderstwo, nazywać braćmi tych, co są tylko tej samej krwi! Zagrzeby- wął się w ciepły rój bezmyślnych słów, wykrzykników, nawet westchnień, jak w głupi i cudowny żar życia; był pijany ludzkością. Gdyby był zabity dziś rano, może jego marzeniem wieczności stałaby się ta wilgotna godzina jesieni, skąd stopniowo zdawało się wypływać życie, jak perełki rosy pokrywają zamrożone szkło. Teatr ziemi zaczynał grać wielką słodycz pierwszych godzin nocy, kobiety przy wystawach sklepowych ze swym zapachem wałęsania się... O, pokoju wieczorów bez ciemnicy, wieczorów gdy nikt nie umiera przy tobie! Czy nie powróci w podobny wie
czór, kiedy będzie naprawdę zabity? Tara w mroku, była cała wieś śpiąca i duże jabłonie, stojące w środku pierścienia martwych jabłek, góry i lasy, i bezkresny sen zwierząt na połowie ziemi; a tutaj ten tłum, co wpadał w życie ze swemi nocnemi uśmiechami lub staczał się w śmierć ze swemi wieńcami i trumnami, ten tłum niedbale opętany, który nie słyszał, co w nim odpowiadało czyhającej śmierci tam, wzgórze, w stepach gwiazd; który nie znal nawet własnego głosu, nawet swego skurczonego serca, podeptanego przez to rojowisko ludzkie ,które Kassner odnajdywał, jak miał odnaleźć żonę, jak miał odnaleźć dziecko.
Przyszedł pod swój dom. Szedł po schodach. Czy ma się znaleźć w swym lochu? Zapukał do swych drzwi ; żadnej odpowiedzi; zastukał mocniej i zobaczył kartkę w dolnym kącie drzwi : „Jestem w Lucernie”. Anna była działaczką wśród niemieckich emigrantów; a Lu-
cema była jedną z największych sal zebrań w Pradze. Trzeba było kupić dziennik partji. Patrzał bezmyślnie na drzwi, zrozpaczony, a jednak wyzwolony: napewno wiedziała o jego aresztowaniu, i nie myślał nigdy bez trwogi o chwili, kiedy się zobaczą. Czy dziecko nie spało poza temi idjotycznemi drzwiami? Ale nie, jego stukanie obudziłoby je. A zresztą nie zostawiłaby dziecka samego.
Kiedy został uwolniony, potem kiedy samolot wydarł sie burzy, wydawało mu się, źe ona jest uratowana, a nie on; i odczuwał iei nieobecność iako ograbienie go. Zeszedł naci ół, kuroił dziennik: Teatry... Kina... Lucerna : mityng w sprawie uwiezionych antyfaszy- stów. Były co tydzień. Tam również ona była z nim.
W atmosferze championatu światowego, kiermaszu i groźby, zebrało się piętnaście do dwudziestu tysięcy ludzi. Byli oni otoczeni od
działami policji na rogach przyległych ulic, w odblaskach broni. Sala środkowa była zbyt szczupła, dokoła były ustawione głośniki: koło Kassnera, 'który z trudem się przecisnął, wszystkie głowy, z podniesionym nosem, słuchały chrapliwego zgrzytu megafonów:
„... Mój syn był robotnikiem. Nawet nie socjalistą. Wysłano go do obozu w Oranien- baumie, i tam umarł.
Głos kobiecy. Gdy Kassner dotarł do wielkiej sali, dojrzał, w środku perspeiktywy szkarłatnych transparentów pokrytych napisami, starą sylwetkę niezgrabnie schyloną nad mikrofonem : kapelusz pospolity, palto czarne - ubiór świąteczny. Niżej karki, wszystkie do siebie podobne: przenigdy nie odnajdzie Anny w takiej ciżbie.
„Ponieważ poszedł na manifestację anty- faszystów, akurat przed objęciem władzy przez tamtych.
„Nigdy nie zajmowałam się polityką. Po
wiadają, że to nie kobieca rzecz. Ich rzecz to zmarłe dzieci.
„Ja... nie... będę wygłaszała przemówienia...
Kassner znał tę udrękę mówcy nienawykłe- go jeszcze do tłumu, obezwładnionego gdy pierwsze jego uniesienie wyczerpie się, spłynie, zduszone uniesieniem sali (do tego wielu słuchaczy nie rozumiało po niemiecku), jak- gdyby ten co mówi chwiał się pod milczącą odpowiedzią. Wszelako to zatrzymanie się miało w sobie raptem przerwaną siłę ryku zarzynanych zwierząt: tłum, zdecydowany nie powracać do poprzedniego stanu, z wyciągniętą szyją, dyszał bardziej niż ta kobieta; zdawało się że to jego własne sumienie szamoce się tutaj. Kassner pomyślał o ulicy, dokąd to dyszenie przenosiły tylko głośniki - i gdzie być może słuchała go Anna. Dotarł na trzy metry od trybuny, styłu, i szukał aż do
zawrotu głowy wśród tysięcy twarzy, stojąc teraz nawprost nich.
„To nie może tak być”, rzekła inna kobieta półgłosem.
Dyszała jak w szkole przy wydawaniu lekcji. Wraz z tłumem, wyprężywszy podbródek, czekała aż odezwą się słowa, uwięzie we wszystkich gardłach. Tamta ani drgnęła, i Kassner śledził nieruchome plecy starej Ery- nji, której dech zaparło, podniecanej do zemsty.
Z udręki w twarzach poznał, że nie może już znaleźć słów. Pochylała się coraz bardziej, jak- gdyby miała wydrzeć z ziemi słowa, których szukała.
„Zabili go... to musze powiedzieć wszystkim... Resztę... delegaci, ludzie uczeni, oni po- wiedzią... wytłumaczą wam...”
Podniosła pięść, żeby krzyknąć „Front czerwony”, jak tyle razy to widziała; ale zbita z tropu aż do utraty tchu, zdołała ledwie
unieść ramię i wypowiedzieć te dwa słowa tonem składania podpisu. Wszyscy byli z nią; Jej niezręczność była ich niezręcznością, i podczas gdy cofała się w głąb trybuny, pomocne oklaski leciały ku niej, jak jej ból poszedł ku nim. Potem emocja rozładowała się w rumor pokasływań i wycierania nosa, i podczas gdy przewodniczący tłumaczył na czeski, przyszła reakcja, wyzwolenie z ucisku, niespokojne szukanie wesołości. Czy ten ruch pozwoli nareszcie Kassnerowi odnaleźć oczy Anny, które niegdyś przywodziły mu na myśl koty sjam- skie? O dwadzieścia metrów nagle ujrzał jej twarz troszeczkę przypominającą mulatkę, jej oczy, które całe wypełniały jasne źrenice między długiemi czarnemi rzęsami. Przepychał się między plecami i piersiami z wszystkich sił; była to jakaś nieznajoma młoda kobieta, mówiła: „...nie wolno grać w wojnę, i ostatnim razem gdy wrócił z podbitem okiem, wytłumaczył mi: „Rozumieesz, teraz ludzie są
bardziej cywilizowani, grają w rewolucję”... Posuwał się krok za krokiem, boleśnie lękając się, że przerzuci obraz twarzy Anny na te wszystkie twarze, które z bardzo daleka były do niej podobne: „Moglibyśmy z pewnością zebrać fundusze, gdyby do delegacji weszli robotnicy budowlani. — Czemu nie?” Było bardzo gorąco. Jego wzrok był do tego stopnia przesycony twarzami, że zadał sobie pytanie, czy jeszcze poznałby żonę. Powrócił w pobliże trybuny. Sekretarz dyktował jednemu z towarzyszy instrukcje dla kampanji: „Niech posłowie i kon- sulowie otrzymują bez przerwy telefony z żądaniem uwolnienia uwięzionych. ' - Urządźcie stałe dyżury. - Flowołajcie delegacje do przeprowadzenia dochodzeń w Niemczech. - Pocztowcy, naklejajcie znaczki z Thaelmannem na posyłkach do Niemiec. - Marynarze i robotnicy portowi, bojkotujcie w dalszym ciągu flagę hitlerowską w portach.
rozmawiajcie z marynarzami niemieckimi. - Kolejarze, wypisujcie nasze hasło na wagonach idących do Niemiec”...
Wreszcie głos przewodniczącego, w tonie rozmowy:
„Mały Wilhelm Schradek, siedmioletni chłopiec, zgubił ojca, który go odnajdzie w kancelarji,” i o ton wyżej: „Głos ma towarzysz...” Nazwisko, potem słowa, których Kas- sner nie zrozumiał. Ale rozmowy urwały się jak nożem uciął, i dokoła każdego jądra wrzawy roztaczały się wielkie kręgi milczenia, które pokrywały pomału oklaski.
„Towarzysze, słuchajcie tych oklasków idących z głębi mroków.
„Słuchajcie ich liczby, ich oddalenia.
„W tych wszystkich salach ilu nas jest, stojących w tłoku? Dwadzieścia tysięcy. Towarzysze, zgórą sto tysięcy ludzi jest w obozach i więzieniach Niemiec”...
Kassner nie znajdzie już Anny; a jednak
w tej ciżbie byl z nią. Niski łysy mówca, intelektualista, sądząc z wysławiania się, mówił nie używając innego gestu niż pociąganie obwisłych wąsów. Niezawodnie delegaci polityczni mieli przemawiać na ostatku.
„Wrogowie nasi wydają miljony na propagandę: nie jest bez pożytku czynić naszą wolą to co oni czynią swemi pieniędzmi.
„Wydarliśmy im uwolnienie Dimitrowa. Wydrzemy uwolnienie naszych uwięzionych towarzyszy. 'Rzadko zabija się dla przyjemności, i te uwięzienia mają swój sens. Są one próbą zastraszenia wszystkich sił, które przeciwstawiają się rządowi nazich;
„...ale ten rząd liczy się z opinją publiczną zagranicy. Nadmiar niepopularności jest szkodliwy dla pożyczek.
„Trzeba, żeby nasze rozgłaszanie, stałe, zaciekłe, bez wytchnienia, więcej przyniosło Hitlerowi szkody niż przynosi mu pożytku zachowanie tego co on nazywa represjami.”
Kassner myślał o swej przemowie do cieni.
„Jest rzeczą nierozważną sądzenie Dimit- rowa w obliczu wszystkich, bo to zmusza do pokazania go. I do uniewinnienia. Prokurator koloński nie ma powodu do radości: „Sprawiedliwość odnalazła swój miecz, i kat znów ujął za topór jak ongi”. Topór, odbijając w sobie twarze nieznanych bojowników, daje poznać je wszystkim. I od Thaelmanna do Torglera, od Ludwiga Renna do Ossietzky’e- go, idą oni dzień po dniu ku temu co po wszystkie czasy było największego w człowieku, ze świadomością całej swej żywotności idą ku śmierci...”
Ponad słyszanemi słowami twarze słuchaczów łączyły się z ludźmi lochów. Podobnie jak Kassner ujrzał, jak pilot przybrał swą dziecięcą maskę człowieka chwyconego w garść przez śmierć, widział teraz, jak przeobrażają się maski tłumu, i wobec tej ciżby, niezjedno- czonej żadnem obcowaniem w woli, odnajdy
wał namiętności i prawdy, które poznać dane jest tylko ludziom w gromadzie. Było to takie same podniecenie jak podczas startu małych eskadr wojennych, kiedy samolot czołowy parł naprzód przy wzlocie między dwoma pozostałemi, a piloci i obserwatorzy byli wycelowani na tę samą walkę. I całe to obcowanie wraz osłupiałe, skupione i zacięte, gdzie zaczynał odnajdywać siebie, łączyło się z jego niewidzialną żoną.
„Towarzysze niemieccy, wy, którzy macie braci i siostry w obozach koncentracyjnych, dzisiejszego wieczora, w tej samej chwili, od tej sali aż do Hiszpanji i aż do Pacyfiku, tłumy podobne do ¡naszego są zebrane, i czuwanie nad uwięzionymi rozciąga się od jednego krańca świata do drugiego, dokoła ich samotności...”
Ponieważ ten tłum obdarzał zaufaniem lud pogrzebany w więzieniach Niemiec, wybrał to zebranie, a nie miejsce rozrywek lub sen; był
tutaj dla tego co wiedział i dla tego czego nie wiedział, i jego to twardy zapał dokoła niewidzialnej Anny, pod wpływem przemówienia, w którem ból ludzki odzywał się nieustannie swym donośnym podziemnym głosem, odpowiadał nareszcie ciału rozbitemu o ścianę. Wszyscy wyczekiwali hasła. Kassner wielokrotnie pytał siebie, co znaczy myśl wobec tych dwóch trupów syberyjskich o zmiażdżonych organach płciowych, z motylami dokoła twarzy. Żadne słowo ludzkie nie było tak głębokie jak okrucieństwo, ale braterstwo męskie dosięgało go w największej głębi krwi, w zakazanych miejscach serca, gdzie przykucnęła katusza i śmierć...
JOBZCiTt MU*»
Zapalił papierosa, dwunastego od opuszczenia lotniska, jakby dla oświetlenia ciemnych teraz schodów. Drzwi jego mieszkania były uchylone. Popchnął je, wszedł. W pracowni nie było nikogo, ale dochodził szmer głosu z drugiego pokoju, chociaż żadne światło nie sączyło się spod drzwi. Okiennice nie były zamknięte. Słuchał, z palcem na przełączniku, tego głosu co wydawał się stłumiony przez mgłę lekką i rozjaśnioną odblaskami z ulicy w ciemnościach pracowni, gdzie obicie tworzyło wielki blady cień:
- Mój koteczku, • serduszko, dziecinko! Dziecinko? Dałam ci wspaniałe oczy, takie niebieskie, a jeżeli ci to nie wystarcza, dam ci
oczki od święta. Z temi oczkami pójdziemy obejrzeć kraj zwierzątek. Gdzie są pieski i ptaszki, całe kosmate, bo jeszcze małe; i rybki- chłopczyki i rybki-dziewezymki, co mają oczy jak kulki mlecza. Ale niebieskie. I zobaczymy kotki i misie. Wolno sobie pójdziemy. We dwoje.
Jakgdyby raził ją cios, głos jej się zmienił, i boleśnie powtórzyła:
- Tylko we dwoje...
Dziecko odpowiadało radosnym piskiem. Po drugiej stronie drzwi Anna była też w cieniu, i serce Kassnera powoli napełniało się ślepem macierzyństwem.
- Zobaczysz smutne ryby, żyjące bardzo głęboko w morzu. Mają one latarnie, żeby sobie świecić. A gdy im jest zimno...
Szukała.
- Chronią się w kraju ryb z futrem - rzekł Kassner cicho, otwierając drzwi.
Wpiła ręce w grzbiet krzesła i potrząsała nerwowo głową, jakby zaprzeczając i przybyciu Kassnera i wraz istnieniu ryb z futrem. On uśmiechał się obezwładnionym uśmiechem, który, czuł, rozciągał mu skórę na twarzy jak gojąca się rana. Okno rzucało na kark Anny cień w kształcie dużego czarnego krzyża drżącego wraz ze skórą; Kassner widział pod spódnicą, że kolana wstrząsa dreszcz tak jak barki. Wstała, nie mogąc oderwać rąk od krzesła, do którego zdawała się przykuta. Wreszcie odsunęła się, wyciągnęła rękę do przełącznika, ale nie śmiała go tknąć; poczuł, że bała się ujrzeć jego twarz przy świetle. Słowa i gesty były niedorzeczne i fałszywe, śmieszne przedewszystkiem, gwałtowniejsze i mniej głębokie niż ich uczucia - prawie parodystycz- ne. Przystałoby tylko milczenie i wspólna nieruchomość silniejsza od uścisku; ale ani jedno ani drugie nie odważyło się na to, i uściskali się.
- Tam było... jak? - spytała, kiedy odsunęła się od niego.
- Straszliwie - rzekł tylko.
Głaskał głowę dziecka i poczuł policzek szukający jego ręki. Ledwie znał rysy tej twarzyczki: umiał napamięć tylko jej wyrazy, i dziecko nie istniało dla niego, póki się pierw- szy raz nie uśmiechnęło, na dwa dni przed v, y- jazdem. Kochał nadzieję, jaką pokładał w tem małem życiu, ale przedewszystkiem zaufanie absolutne, zwierzęce, jakie dziecko miało do niego: pewnego dnia, gdy dał mu klapsa, bo wyrywało pieskowi kudły, dziecko schroniło się w jego właśnie ramiona. Od policzka zaledwie uśpionego w jego dłoni aż do snów, dziecko było samą ufnością, i tylko dla niego Kassner był światem radości. „Wczoraj, o tej porze”... Kassner wyciągnął łagodnie rękę, przesunął ją przed oczami i rozróżnił pięć palców w półmroku. Zapewne paznokieć urósł
bardzo mało. Przeszli do pracowni. Anna obróciła się:
- Przyjęli fałszywą tożsamość, w...
Zapalił światło. Instynktowo cofnęła ramiona; ale nie:
- Tak się bałam, że... — rzekła.
Oświetlony papierosem, wydawał się sterany. W istocie wychudzenie mało zmieniało jego twarz z samych kości. A ona znała dość dobrze listy żon więźniów, co nie poznawały mężów, tych którym mówiono: „Proszę przynieść czystą bieliznę”, ponieważ stara koszula zgniła od krwi - bo „miał stracha”.
- Przyjęli fałszywą tożsamość? - spytała po raz drugi.
Czuł, że te pytania powracają w jego obecności, jak powracały Annie po całych dniach w jej samotności.
- Nie. To jest, nie odrazu. Potem ktoś oświadczył, że jest Kassnerem.
Podniosła oczy w milczeniu tak wymow- nem, że mógł odpowiedzieć:
- Nie, nie wiem kto...
Siadła na otomanie, przy oknie. Milczała patrzała nań tak, jakby część jego istoty pozostała w śmierci z tym, który wydał siebie w ręce katów.
- Zabity?
- Nie wiem.
- Mam ci tyle do powiedzenia - rzekła; - ale teraz jeszcze nie mogę. Trzeba mówić o byleczem... żebym się przyzwyczaiła do świadomości, że jesteś ze mną...
Wiedział, że powinien wziąć ją w objęcia nic nie mówiąc, że tylko to mogło wyrazić, co było między nimi a ich zmarłym towarzyszem, ale nie dostrajał się do starych gestów tkliwości, a innych niema.
- Jak się miewa? - spytał Kassner wskazując głową pokój, gdzie spało dziecko.
Ona uczyniła, również głową, gest wraz me-
lancholji i zdumienia; jakgdyby wszystko co w to wkładała promiennego, było daremne, jakgdyby dźwięk jej głosu nie mógł wyrazić miłości do dziecka bez pociągnięcia za sobą wszystkiego co miała w sobie bolesnego jej inna miłość.
Od pięciu lat, odkąd żyli z sobą, po raz pierwszy Kassner powracał z tak daleka, ale on znał te powroty w cieniu przyszłego wyjazdu. To cierpienie, co ją przytulało do niego całym ciężarem spojrzenia, co chciało się dostroić, chciało być wesołe, to cierpienie, które jej zadawał, oddalało go okrutnie od niej. I choć aprobowała jego wyjazd, duszą i sercem, choć była bojowniczką w miarę możności ,iiie nie zmieniało istoty rzeczy. Czasem zadawał sobie pytanie, czy w swej najtajniejszej głębi nie wyrzucała mu tego życia, gdzie coś przechodziło do porządku dziennego nad jej bólem, nad jej bólem, którego nie uznawała, który znosiła z uczuciem upokorzenia i
rozpaczy. On wiedział dobrze, jaką sam nieraz miał do niej urazę o jej miłość.
- Gdy samolot wyleciał, były pod nami wi- rowiska liści. Z radością to zawsze jest trochę taksamo, liście lekkie i... podskakujące na powierzchni...
Było coś okrutnego w zaprzeczaniu radości w chwili, gdy ta kobieta pragnęła być samym kształtem jego radości; ale ona odgadła, ile te słowa zawierały w sobie wspólnictwa z jej bólem, a nic co ich łączyło nie sprawiało jej cierpienia:
- Gdybym przynajmniej była twoją radością... - rzekła.
P'oczuła, że jest niespokojny, i uczyniła „nie” głową, ze smutkiem tak delikatnie zgrabnym nawet w swej nieporadności, że pojął raz jeszcze, jak mężczyzna jest beznadziejnie gruboskórny wobec tkliwości.
- Moje życie jest tem, czem jest. Przyjęłam je, a nawet... wybrałam... Chcę żebyś za
chował w swem życiu maleńkie miejsce dla mnie: ale myślałam o czemś i chciałam powiedzieć, że pragnęłam być twą radością w większym stopniu...
Mąż jednej z jej przyjaciółek, powróciwszy z obozu koncentracyjnego, prawie co noc budził się z krzykiem: „Nie bijcie!” Kassner zamknął oczy, i Anna pomyślała, że bała się snu.
— W pewnych chwilach - podjęła - mam wrażenie, że nie cierpienie się zmienia, lecz nadzieja...
Podniosła smutnie na niego swe blade oczy między długiemi czamemi rzęsami. Patrzała nań dogóry, ze zmarszczonem czołem. Z tej maski inteligentnej, powracającej do Kassne- ra kolejnemi wyrazami, jak zemdlony powraca do życia, znał on kilka biednych skrytych ruchów, co są sekretem twarzy, znał jej łzy, miłość, zmysłowość; i te rysy mogły być dla niego samemi rysami radości. Jakiegokolwiek
poniżenia mógł zaznać w ciemnicy, te oto oczy mogły je poznać tylko, żeby je podzielić. W miarę tego jak mówiła dalej, ból i zmarszczki powoli schodziły z jej twarzy:
— Wymyśliłam sobie tyle rozmów z tobą, że wciąż się boję chwili, kiedy się obudzę. Przyrzekłam sobie jednak, że tego dnia nie powiem ci ani jednej rzeczy smutnej. Jest we mnie więcej radości niż...
Nie znalazła właściwego słowa i uśmiechnęła się z gestem dłoni, odnajdując po raz pierwszy swój dawny uśmiech, a twarz oświetliły jej wspaniałe zęby. Rzekła wreszcie, z goryczą jednakże:
— ...ale ona nie śmie się zjawić... jakgdyby jeszcze się bała.
Nie śmiała powiedzieć tego dotąd; czyż było za wcześnie na to, żeby powróciła do nich sama myśl o szczęściu? Życie otaczało go, jak jego ramię otaczało to ciało, pomału biorąc je w posiadanie spowrotem.
— Być może, - rzekła, - myślę o tem co mam powiedzieć, ponieważ dzisiaj nie mogłabym myśleć inaczej, ale to nie dowodzi ,żebym nie miała racji. Nie jestem wciąż jeszcze kobietą bardzo szczęśliwą: żyję życiem trudnem... A jednak niema na świecie nic silniejszego, nic, od świadomości, że to dziecko jest tam. I że jest moje. Myślę, że jest w tem mieście, nie wiem, pięć tysięcy, dziesięć tysięcy dzieci.
I tysiące kobiet, które lada chwila chwycą bóle porodowe (to zaczyna się prawie zawsze około pierwszej lub drugiej w nocy) i które oczekują. Z trwogą, tak, ale również z innem uczuciem. Wobec czego słowo radość nie ma prawie sensu. Ani żadne inne słowo. I odkąd świat jest światem, każda noc była taka.
Po jej głosie poznał, że wstydliwość i być może, odległy i przesądny niepokój kazały jej wyrażać radość wyłącznie zapomocą obrazów, które miesiące udręki pozostawiły w niej żywe.
Dał się słyszeć głos dziecka: nie płakało, gaworzyło do siebie przez sen.
- Gdy się urodziło, byłeś w Niemczech. Obudziłam się, popatrzałam na nie, takie zdrobniałe w kołysce, pomyślałam sobie, że jego życie będzie tem czcm jest życie, i beczałam jak bóbr nad niem i nad sobą... Że byłam bardzo osłabiona, łzy mi leciały ciurkiem, a jednak od tej chwili wiedziałam, że jest dla mnie coś co przewyższa strapienie...
- Mężczyźni nie mają dzieci.
Nie spuszczał wzroku z tej twarzy, którą już uważał za nieżywą.
- Jednakowoż w lochu, uważasz, potrzeba im bardzo, żeby istniało coś co żyje na tej samej głębokości co ból... Radość nie ma swego języka.
- Dla mnie radością była muzyka...
- Teraz nie znoszę muzyki.
Miała zapytać dlaczego i instynktownie nie zrobiła tego. Czuł, że słucha go zarówno cia
łem jak duszą, że słucha go jak matka i rozumie lepiej niż on mówi. Myślał niejasno, że człowiek zdołał być człowiekiem, mimo lochów, mimo okrucieństwa, i że bez wątpienia tylko godność można przeciwstawić bólowi... Ale miał ochotę patrzeć na Annę, a nie myśleć. Raptem zastukano do sąsiednich drzwi. Kassner usłyszał raz jeszcze stukania w więzieniu: ale ona wzdrygnęła się bardziej od niego:
— Zdało mi się, że to ty przychodzisz!
Jakieś drzwi otwierały się przy wtórze serdecznych głosów, drzwi na ziemi wiodące do głosów ludzkich...
- Chciałbym znowu pisać - rzekł. - W lochu próbowałem posługiwać się muzyką, żeby... się bronić. Godzinami. To dawało obrazy, obrazy, naturalnie - i przypadkiem, słowa, jedno zdanie, jedno jedyne, zew przewodników karawany: „I jeśli ta noc jest nocą przeznaczenia ...
Wzięła go za rękę, poniosła ją do skroni, wierzchem dłoni; i muskając ją pieszczotlliwie twarzą:
- ...błogosławiona niech będzie aż do świtania”... wyszeptała.
Odwróciła wzrok ku nocy, przyczem jej profil ledwo wystawał ponad jego rękę, którą trzymała pod swoją. Padało, i po mokrym bruku przesunął się samochód z szelestem wiatru w liściach. W ramie okna oko Anny, nawpół zasłonięte ręką, zdawało się patrzeć na róg dwóch pustych ulic. Kassner wiedział, że ten dom narożny na całe życie wchodzi w niego.
Anna rzekła cicho:
- Nawet twój przyszły wyjazd, chcę go... mniej źle niż sądzisz...
Chciała powiedzieć: przyjąć. Dom miał sześć okien, po trzy z każdej strony - i dwa na poddaszu; wszystkie były w cieniu, jaśniejsze jednak od nieba dzięki jakiemuś odbla
skowi na szybach błyszczących jeszcze od deszczu, i noc cała odprężała się jak odprężyły się przed chwilą ramiona Anny. W jednym z tych momentów co każą wierzyć ludziom, że jakiś bóg się narodził, kąpał się ten dom, z którego wyszedł jakiś chłopiec, żeby zniknąć w cieniu, i wydawało się Kassnerowi, że lepki od wszystkiej krwi, przez którą on przeszedł, rodził się sens świata, i że najtajniejsze życie rzeczy miało się dopełnić. Zamknął o- czy: dotyk przenikał głębiej niż wszystkie zmysły, głębiej niż sama myśl, i jedynie skroń Anny przy jego palcach harmonizowała z ukojeniem ziemi. Ujrzał siebie biegającego po celi — raz, dwa, trzy, cztery... — żeby wiedzieć, czy ona żyje. Rozwarł natychmiast oczy, i wydało mu się, że obejmował ich wieczność, ich wieczność, uczynioną z wczorajszych więźniów, z ufnego policzka dziecka, z tłumu uczepionego torturowanych, z twarzy pilota w huraganie, z tego, który się poświęcił za niego,
nawet z jego przyszłego powrotu do Niemiec, wieczność żywych a nie wieczność zmarłych; pociągała ona za sobą wszystko i łącząc się poprzez tętno jego krwi z jedyną rzeczą w człowieku, która może być większa niż człowiek, z darem męskości, huczała w u- licy znowu pustej, gdzie zaczynał się podnosić wiatr. We wszystkich jego czynach pozostanie to, co pozostało w nim ze krwi swoich, i w dniu gdy będzie zabity, w Niemczech, zabiją wraz z nim tę chwilę. Nagle stało się dlań nieznośne trwanie w bezruchu:
- Mam ochotę chodzić, wyjść z tobą, byle- gdzie.
- Muszę iść po kogoś, coby popilnował małego. i*
Wyszła. Zgasił światło, wpuścił noc ziemską, popatrzał raz jeszcze na dwie ulice wciąż puste, przez które bardzo szybko przeszedł kot, bez skoków, przebierając łapami jak mysz.
Teraz mieli rozmawiać, przypominać sobie,
opowiadać... Wszystko to miało się stać życiem codziennem, schody po których zejdą, jedno obok drugiego, kroki na ulicy, pod niebem, jednakiem, odkąd umiera lub zwycięża wola człowiecza.