Gniewkowska Anna DOTYK MOTYLA

Anna Gniewkowska

Dotyk motyla

Odrzuca mnie. Odrzuca od pisania beletrystyki. Już najwyższy czas, żeby wykrztusić z siebie tom prozy. Ale nie mogę. Nie mogę” — napisał ktoś uwielbiany przeze mnie. Więc się niejako usprawiedliwiam jego słowami. „Lepiej łatwo, lepiej jak leci, lepiej śmietnik życia”. To praw­da! Tu jakiś kolorowy skrawek, tam błyszczące szkiełko, stare gazety, jakaś książka. I nie bój się, że ubrudzisz palce. Nie bój się upaprać prze­szłością, nawet jeśli to skrawki cudzego życia.

Rzucam się na nie zachłannie, rozdrapuję, doprawiam. Jak w tran­sie. Próbuję, smakuję. Jeszcze trochę tego lubczyku od starej Kwieko- wej — Cyganki. Miałam go dosypać tamtemu do kawy... ale zapomnia­łam kto to miał być, przeminął jak wielu, nawet ślad po nim nie został. Tylko tamte zdjęcia — bezbarwna ładna twarz. I wyrzuty sumienia, że tyle czasu się zmarnowało. I znów w sukurs przychodzi książka Mistrza: — „Słowa nic nie znaczą, zdania nic nie znaczą, przejmujące dramaty nic nie znaczą. Białe strony oznaczone czarnymi robaczkami liter. Życie nic nie znaczy, śmierć nic nie znaczy...”

Marzec

Włóczę się po bezlistnym, uśpionym i niechętnym odwiedzinom lesie. Z poszycia wystają niewielkie plamy zieleni, ale zaraz przykry­wają je zbutwiałe, brązowe zeszłoroczne liście, wysuszone przez ostat­nie wiatry. Szeleszczą pod nogami twardo i zgryźliwie — nie tak, jak tamte pożółkłe, wczesnojesienne... Kolczaste gałęzie zaczepiają

o płaszcz, kłują nieprzyjemnie - nagie, badylaste dłonie. Chodzę w mil­czeniu między konarami drzew i czuję — nie pora na odwiedziny. Przy­pominają mi zdziwaczałe, postarzałe piękności, do których nie należy wpadać o zbyt wczesnej porze. Jeszcze nie zdążyły zrobić makijażu, jeszcze nie ubrały swoich najładniejszych szatek. Wycofuję się dróżką. Tylko pies jest niezadowolony. Z nosem umazanym ziemią patrzy na mnie wyczekująco. — Dopiero przecież przyszliśmy — mówią jego brą­zowe ślepka. Przysiada zdesperowany przede mną i podaje mi łapę. Wie, czym można mnie kupić. — No dobrze — mówię niechętnie — ale pójdziemy dalej, w stronę łąk, na otwartą przestrzeń, żeby nikomu nie wadzić, nie podglądać brzydoty drzew szykujących się do wiosennej przygody.

Na początku wzięłam ją za kogoś innego, za jakąś moją dawną kole­żankę — równie wysoką blondynkę, ale była to wyłącznie wina pół­mroku panującego w szpitalnym korytarzu. Magdaleny bowiem nie można było pomylić z kimkolwiek. Potem już rozmawiałyśmy ze sobą,

jakbyśmy się znały, nie w jednym, ale w co najmniej kilku poprzednich wcieleniach. Najpierw uderzała niesłychana wprost długość i smuk- łość jej nóg. „Panna lekkonoga” — tak napisał by pewnie o niej przed półwiekiem poeta. Słusznie zresztą. Zaraz, na drugim miejscu uderzało niezwykłe ciepło emanujące w stronę drugiego człowieka i uwaga, z jaką słuchała mówiącego. — Może byśmy coś zorganizowały? — zapy­tałam, zawsze skłonna do czynu, zważywszy, że na oddziale było dosyć smutno. Zorganizowałyśmy. Był to wieczór w przytulnej kawiarni, na który Magdalena zamówiła kaczkę z jabłkami. Przyszedł cały oddział z wyjątkiem lekarza dyżurnego.

Przylgnęłyśmy do siebie, nawet nie na zasadzie wzajemnej sympatii, ale wzajemnej szarpaniny z życiem. Bo Magda szarpała się bezustannie. Walczyła o życie każdego ze swoich podopiecznych, o każdy grosz ze sponsorami, który zapewniał kolejny turnus rehabilitacyjny. — Wiesz, ja bym tak nie mogła — mówiłam słuchając jej relacji z dnia, kiedy odwiedziła kilkunastu możnych tego miasta, nie uzyskując wiele, cza­sem tylko słowne zapewnienie. Tylko tyle... Walczyła z zajadłością, a ja zastanawiałam się, na ile czasu wystarczy jej energii? Bywałam zapra­szana przez nią na doroczne spotkania z pacjentami. — Z moimi przyja­ciółmi — jak podkreślała na każdym kroku... Atmosfery ciepła, tak nie­zwykłego w dzisiejszych czasach, życzliwości, która tam panowała, nie doznałam nigdy. Potem do niej przywykłam, jak do czegoś naturalne­go. Dzięki Magdzie i przez Magdę...

Ale były też zwyczajne babskie pogaduszki — że jest źle, że jest zmę­czona, jak nikt samotna... Piłyśmy czerwone wino. To nic... to przejdzie. Jutro jest tyle do załatwienia...

Zawsze było jakieś jutro — kwity, rachunki, imprezy charytatywne, ćwiczenia z pacjentami. Och, panno lekkonoga — jakby powiedział poeta.

Tylko, do licha, gdzie ci poeci ?

Kwiecień

Las rozgwieżdżony pierwiosnkami. Błąkam się aż do obiadu w to­warzystwie psa. I nawet mi dobrze — po raz pierwszy od dłuższego czasu czuję, że opuszcza mnie powoli tamto niedobre zauroczenie, które spustoszyło mój organizm jak choroba. Wszystko mija — i uczu­cia, i smutek po nich.

Ćwiczenia z psychiatrii. Nie lubiłam tych zajęć, chociaż wiedziałam, że to konieczne. Na początku dnia szukam Barbary, którą polecił mi

Profesor. Zabytkowy budynek o wysokich, nieskończenie wysokich sufitach. Korytarz wielki jak tunel doprowadza mnie do dyżurki lekar­skiej. Rozmowa z lekarzem. Dyżurka pielęgniarek. Zapach środków dezynfekcyjnych. I brak odwrotu — uczucie, które nie opuszcza mnie ani na chwilę... — Zachorowałam — mówi z uśmiechem Barbara. Patrzę na nią — ciemne włosy, blada cera i ta nieobecność spojrzenia. Oszczę­dna, a właściwie żadna mimika twarzy, charakterystyczna dla osób bio­rących leki psychotropowe. — Jaka ona piękna — myślę gdzieś tam daleko w sobie.

Masz papierosy? — pyta Barbara. Jest to najczęstsze pytanie na jakie przyszło mi odpowiadać na tym oddziale. Mam. Częstuję ją, a ona zaciąga się łapczywie. Matowa, blada twarz i ciemne, proste, sczesane za uszy włosy przypominają mi pewną francuską dziewczynę widzianą tamtego wspaniałego lata na plaży wAngers. Teraz też jest lato. Za oknem paroksyzm zieleni... ale jakże inaczej. Kolejne tragiczne lato Barbary. — Kiedy zachorowałaś? — pytam cicho. — Jakieś pięć lat temu

odpowiada. — Wracałam do pracy po leczeniu, ale było mi coraz trudniej, rozumiesz? Coraz gorzej radziłam sobie z rzeczywistością, z najprostszymi sprawami. Nie mogłam wstać rano z łóżka. Już to było ponad moje siły, a co dopiero przeżyć cały dzień. Nie potrafiłam zrobić sobie herbaty, ubrać się. Po prostu tkwiłam w fotelu owinięta koko­nem bezwładu, który zaciskał się coraz bardziej wokół mnie. Wtedy zaczęłam krzyczeć. No, a resztę już znasz... znalazłam się tutaj. — Czy coś się stało, czy było coś w twoim życiu, co spowodowało ten stan? — pytam. Barbara gasi papierosa, namyśla się przez chwilę, później kręci przecząco głową. Tego dnia już nie chce ze mną rozmawiać.

Wychodzę na zalany słońcem chodnik. Próbuję otrząsnąć się z przy­gnębienia. — Dlaczego właśnie ona — myślę — taka ładna, taka zdolna?

Następnego dnia wyciągam ją na spacer po parku okalającym szpi­tal. Jest lekko zaniedbany, ale przez to jeszcze bardziej urokliwy. Bar­bara milczy. Idzie obok mnie, ale jest nieobecna. Patrzę na nią z ukosa. Mogłaby konkurować z każdą modelką... Zastanawiam się, jak potoczy się jej życie, ale to co przychodzi mi do głowy, jest zbyt straszne, zbyt okrutne. Znam to — kolejne nawroty choroby, rozpad psychiki, osobo­wości. Teraz ja nerwowo zaciągam się papierosem. — Wiesz, napisałam kiedyś wiersz — mówi Basia i wtyka mi w rękę kartkę — ale przeczytaj go później, jak będziesz wracała do domu. A teraz zostaw mnie już...

Posłusznie skręcam w alejkę prowadzącą do pawilonu. W gabinecie lekarskim zbieram swoje papiery i pędzę na przystanek. Za chwilę

mam autobus. Dopiero tam, siedząc przy oknie rozwijam kartkę. Szukałam ciepła

ale moje życie było jak zima stulecia żebrałam o miłość ale rzucono mi kawałek chleba kupiłam pudełko zapałek chociaż znam koniec tej bajki...

Ostenda

Pamiętam tamten spacer po nabrzeżu. Wiatr wzmagał się — był jakby najeżony i chropawy zbliżającym się śniegiem. W pasażu handlo­wym paliły się ciepłe, czerwone światła. Nie mogłam znaleźć kawiarni, gdzie miałam się spotkać z Marcelem. Wszystkie wydawały się być podobne do siebie. W końcu ujrzałam go za szybą jednej z nich. Jak dobrze! Byłam zziębnięta i głodna. Spojrzałam na swoją twarz w lu­strze wiszącym w szatni — bladą i ściągniętą mrozem... Było mi wszy­stko jedno. Tęskniłam za Paulem tak, że ledwie mogłam oddychać. Na szczęście Marcel był także zakochany i to w dodatku bez wzajemności.

Cóż za męka, znosić milczenie osoby, którą się kocha — mówi mi na wstępie. — Co ona robi, czemu milczy? Z pewnością zdradza mnie z ja­kimś innym. Cóż ja takiego zrobiłem, żeby tak milczała? Może mnie znienawidziła? — obwinia sam siebie. Biedaczek. A ja, dzięki niemu, po raz pierwszy w życiu jem homary. Wiem, że to milczenie Adrienne, czy jak jej tam, doprowadza go do szaleństwa.

Rozumiem go, chociaż trochę mnie to dziwi. Bogaty przemysło­wiec, w dodatku przystojny, mógłby mieć u swoich stóp dziesięć takich jak tamta — szara, niepozorna mysz, w dodatku z pretensjami. Ubrana zawsze byle jak, sprawiała dodatkowo wrażenie osoby nie­chlujnej. Boże! Jakie powikłane są sprawy tego świata — myślałam popijając czerwone wino... Paul to co innego. Marcel nerwowo obraca w ręku kieliszek i zerka w kierunku wejścia. Ubolewałam nad nim, nad sobą, nad całym bezsensem naszej eskapady. Ja wolałabym przecież tkwić przy telefonie, chociaż kosztowało mnie to wiele nerwów, a on... pewnie też wolałby siedzieć w Paryżu, gdzie były większe szanse natknięcia się na nią. Uczucie sytości nie przyniosło mi ulgi. Patrzyłam bezmyślnie na miotających się po sali kelnerów. Dlaczego ja zawsze muszę uwikłać się w jakąś historię bez początku i końca?

Maj

Jestem zgnębiona, przytłoczona dniem — zbyt wielu pacjentów, zbyt gorąco... Po czterech wolnych dniach jestem jeszcze bardziej zmę­czona, udręczona nadmiarem domowych trosk bez końca i początku. Dzwoni moja przyjaciółka Małgorzata . Głos ma nieprzyzwoicie rześki i radosny. Odpowiadam jej ospale, niechętnie, co natychmiast wyczu­wa. — Przestań — krzyczy do słuchawki — otrząśnij się!

Dobrze, Gosiu — mówię potulnie i nieszczerze. — I tak dostałaś od życia więcej dobrego niż inni ludzie — mówi. Skąd ona to wzięła, co jej przyszło do głowy — zastanawiam się i przypominam sobie słowa zna­jomego dziennikarza, który kiedyś powiedział mi — ty to jesteś dzieckiem szczęścia. Prychnęłam pogardliwie, mając w pamięci nie­spłacone długi za książkę i tamtego faceta, który zostawił mnie bez słowa wyjaśnienia.

Ostatnio większość czasu upływa mi na uciszaniu własnego wnę­trza, które przesuwa się w niekontrolowane przeze mnie rejony, powo­dując huśtawkę nastrojów, jakąś przykrą drażliwość psychiki, która zaczyna zachowywać się jak obnażony nerw. W efekcie, moje własne „ja” wymyka mi się z rąk, działając niejako na swój własny rachunek. Czas staje w miejscu. Obraca się wokół własnej osi, od oczekiwania do wspomnienia... To zbyt przykre, zbyt bolesne...

Niepamięć zamyka się, zostawiając po sobie żal, albo nawet jeszcze mniej — tęsknotę za żalem, jak stopę wsuniętą w drzwi.

Madryt

Pod naszym hotelem całą noc trwa muzyka — nieprzerwane święto życia. Trudno o chwilę ciszy. — Mam tego dosyć — mruczy Ewa — idę spać.

Wieczorem upajałyśmy się flamenco i winem. Teraz jesę, czwarta rano. Nadchodzi czas demonów... rozkładam na kolanach album. Witaj wielki Goya... Już mi nie przeszkadzają dźwięki gitary za oknem.

Te wspomnienia z Hiszpanii osaczyły mnie znienacka w zasypany śniegiem mroźny dzień. Pamiętam, jak wyjeżdżając z kraju wypieści­łam, wyśniłam sobie koloryt tamtej uliczki w Barcelonie. W głowie nie­ustannie brzmiała piosenka Ordonki — w moim spektaklu śpiewana przez Basię — „Uliczkę znam w Barcelonie”. Słowa do niej napisał Michał Tyszkiewicz, już wtedy porażony kruchym wdziękiem Hanki, swojej późniejszej żony. Nie znalazłam tej ulicy, a nawet nie usiłowa­łam szukać — brakowało mi tego klimatu, który gnieździł się w mojej

wyobraźni. Tutaj panowały niepodzielnie potoki turystów — beztros­kich, młodych ludzi w kolorowych szortach. Niedbale patrzących na swoje, uczepione ramienia towarzyszki i właściwie na wszystko wokół. Co ja tu robię — zastanawiam się przez chwilę — krążę, przywleczona jakimiś nieistniejącymi wspomnieniami cudzych przeżyć i nie swojej miłości... Pozostał mi Goya. Mimo upływających wieków — taki sam — ścigany przez demony, chłopski syn, który sięgnął po wyrafinowane, delikatne ciało księżnej Alba. Nie przyniosło mu to szczęścia, o nie... Postępująca głuchota izolowała go skutecznie od reszty świata. Maja naga..., Maja ubrana. Zewsząd patrzyły na niego ironiczne, ciemne oczy tej zepsutej, kapryśnej lalki. Dlaczego nie malował spokojnej hiszpańskiej prowincji i wyzłoconych słońcem murów, winnic, dłoni wieśniaczek utrudzonych pracą?

Don Francisko de Goya. Długa i niełatwa była droga, która z chłop­skiej wsi Fuendetodos przywiodła go aż do pałacu książąt Alba. Ale w końcu był tutaj, malował portrety wielkich dam i nie wiadomo było do końca, kto komu robił zaszczyt. Później, dużo później, stary, głuchy samotnik, opuszczony przez kobiety które kochał, zmagał się z demo­nami. W końcu zmusił je, żeby były mu posłuszne. Wyrzucał je na papier. Potem zapraszał do stołu, przy którym jadł obiad składający się z chleba, sera i butelki wina. A one — jego potwory siadały obok. Przy­glądał się im i w ciszy swojej pustelni śmiał się głośno... Dla postron­nego obserwatora zakrawało to na początek obłędu. Ale on, Francisko Goya wiedział co robi. — Kiedy rozum śpi, budzą się upiory, a kiedy nie możesz sobie z nimi poradzić, zaproś je do stołu — podpowiadała mu zdrowa chłopska natura.

Świta. Umilkły gitary. Na sąsiednim łóżku śpi Ewa z twarzą przysło­niętą skrzydłem czarnych włosów. Nagie ramię wystające spod prze­ścieradła mogło by śmiało konkurować z Cayetaną. Gdzie jesteś Franci­szku? Widzisz ile jest pięknych kobiet? A ty musiałeś napsuć sobie krwi z tamtą... Nagły hałas na górze budzi moją przyjaciółkę. Siada gwałto­wnie w pościeli, prześcieradło zsuwa się z piersi. — „Maja naga” —mó­wię półgłosem do siebie. Ewa wzdychając sięga po papierosa. — Czym sobie znowu nabijasz głowę — pyta z lekką ironią. — Nic, nic — macham ręką — to tylko stary dziwak Goya, który kochał niewłaściwą kobietę. Dziewczyna wzrusza ramionami. — Gdyby kochał właściwą, nie wisiałby teraz w muzeum. Jej rozsądek jest jak zwykle porażający.

Deszcz zwalił się na ogród z niespodziewaną i gwałtowną burzą. Szumiał dokoła, ogromne kałuże rosły w oczach. Zawsze przerażało

mnie owo szaleństwo natury — zaciekłość błyskawic, szarpiący wiatr, który w ubiegłym roku złamał i upokorzył topolę. Krople atakowały ziemię jak grad kamieni. Chronię się w najdalszym kącie dużego poko­ju, pomiędzy kanapą i fotelem, staram się odwrócić swoją uwagę od tego, co się dzieje za oknem. Zdegustowany hałasem na dworze pies przysiada obok. Czym zająć myśli? Jak uciec od strachu, który tłucze się i miota, gdzieś pod żebrami, wprawiając całe ciało w nieustanne, pra­wie bolesne napięcie. Trzeba przeczekać, skulić się w sobie, przytulić to dygoczące stworzenie u stóp, żachnąć się, że też ja w takich stra­sznych momentach zawsze muszę być sama. Wylać kubeł żalów na tego nieobecnego, który akurat teraz nie przytuli mnie i nie powie: —Cicho dziecinko, zaraz przejdzie, uspokój się... Postanowić, że już nigdy więcej... Zacietrzewiona własnymi lamentami zapominam o ca­łym świecie, a widowisko za oknem przemija, ostatnie pomruki burzy cofają się gdzieś za las. Robi się rześko i przyjemnie. Pies niecierpliwie wyrywa się z rąk. Ucieka. Zostaję z własnej i nieprzymuszonej woli pomiędzy kanapą i fotelem, ale już z innych powodów.

Jak się panu żyje z inną?” — ten tytuł akurat pasował do mojego stanu ducha. Miotałam się po mieście, po życiu, z bólem w sercu. Jak można było mnie nie kochać? Zostawić i po prostu odejść do innej, podobno mało ciekawej. — Nie bierz do głowy — słyszę słowa mojej przyjaciółki. — Nie był ciebie wart. — Dobre sobie. Pewnie tak, ale ser­ce... boli jak diabli. Wszystko wydaje się mało istotne oprócz tego jednego zdania, które wtóruje moim krokom — on mnie zostawił! Po co mi sukienki, ozdoby, wszystkie te cudeńka, które sobie kupowałam, kiedy on mnie w tym nie zobaczy — odwieczna babska głupota. Nie potrafię się niczym zająć, nic robić. Rano kiedy tylko wybudzę się z otę­piałej drętwoty snu już okleja moje ciało to jedno, wielkie nieszczęście.

Jak przeżyć kolejny dzień? Jak przeżyć to życie? Bez niego... Biegam po mieście, dzwonię do znajomych, szukam czegoś — ludzi, zdarzeń, które zajmą mnie, zepchną chociaż na chwilę nielitościwy czas, który przecież bez niego wlecze się bezużytecznie. Boże! Jaka jestem nie­szczęśliwa, upokorzona.

Jakże żyjesz z pierwszą lepszą

Mój jedyny i wybrany

Cóż, zapewne dobrze, prościej, zwyczajniej. Bez wzlotów, ale i bez upadków. Codziennie obiad z trzech dań, zamiast wierszy pisanych na

kuchennym stole. Dyskusje o literaturze... To dobre, ale przecież życie czyha za rogiem. Biedna Maryna. „Życie to miejsce, gdzie tak trudno żyć” — pisała do ukochanego Borysa Pasternaka. Korespondencja, to było jej jedyne szczęście. Dedykowała mu wiersze, poematy, ale kiedy wróciła do kraju po latach spędzonych we Francji, on — jedyna jej nadzieja — przyjął ją powściągliwie, wręcz niechętnie. Biedna Maryna. Bał się o swoją pozycję. 18 sierpnia 1941 roku wraz z tłumem ewakuo­wanym z Moskwy dotarła w okolice Kazania. Nikogo nie interesowały jej wiersze. Zaproponowano jej posadę praczki. Odebrała sobie życie 31 sierpnia. Napisała w liście: ,Ja — to już nie ja”. Odkładam tomik na półkę. Cwietajewa — kolorowy motyl zastygły w geście, zapędzony w ślepy zaułek...

Wyjrzało słońce obnażając wszystkie niedoskonałości ziemi. Okrą­żam powoli naszą dzielnicę — świat mojego dzieciństwa i przypomi­nam sobie zdanie, które przeczytałam kiedyś dawno temu, a które było tylko pustym zestawem słów: „Domy mają własne sposoby umierania, ich upadki bywają tam samo różne, jak upadki ludzkich pokoleń. Jedne

z krzykiem rozpaczy, inne odchodzą w milczeniu...”. Patrzę na opu­szczone, zarośnięte posesje, połamane płoty. Studnie dławiące się zara­stającą je roślinnością. Ściany straszące oczodołami pustych okien wiodą swoje pozagrobowe życie. Jeszcze inne tracą duszę, zanim zetleje ciało. Pozostaje bezduszny zewłok, żyjący wspomnieniem minionych lat. Las nieustępliwie zagarnął alejki, którymi kiedyś biega­łam do szkoły — pozostawiając tylko dróżki, wąskie i nieprzystępne. Jak trudno przejść, jak ciężko wrócić w tamten świat. — Nie ma odwrotu — mówią drzewa, — to już inny czas, inni ludzie...

Przedzieram się jednak, odporna na zaczepki. Ale wiem, że nie ma powrotu...

Gosia zaprosiła mnie na swoją działkę. Ponieważ działka leżała na skraju wsi, na niewielkim wzniesieniu, pod naszymi stopami miałyśmy widok na białe domy i widniejącą w oddali wieżę kościółka. Niedziel­ne, upalne popołudnie spędziłyśmy w większości na leniwej rozmo­wie, której zawsze nam brakowało, wspólnym piciu kawy — na co zawsze brakowało nam czasu. Cisza szczelnie otulała całą wieś. Pomimo upływu godzin nigdzie nie było widać śladów życia. Wieczo­rem, kiedy cienie długimi smugami poprzecinały trawę zaczęło mi cze­goś brakować. Najpierw przypomniałam sobie tamten wiersz recyto­wany na lekcji polskiego: „Na Anioł Pański biją dzwony...” i już naszły mnie moje własne, przecież nie tak dawne wspomnienia z dzieciństwa

miejskiej dzielnicy, która była miniaturką takiej wsi. Ileż tam było odgłosów i dźwięków o wieczornej porze: najpierw pobrzękiwanie łańcuchów, które wlokły za sobą krowy prowadzone z pastwiska przez Antoniego, później postukiwanie wiader i już było wiadomo, że można z konewką iść po świeżutkie, ciepłe mleko. Na podwórzu harcowały podniecone jego zapachem koty — wiedziały, że babcia Stefania zaraz hojną ręką naleje im pełne miski. Gęgały oburzone gęsi, kiedy Antoni spuszczał z łańcucha Burka. Pies oszalały z radości obwąchiwał wszy­stkie kąty i trzeba było dobrze uważać, żeby nie potrącił i nie wylał mleka z konewki. Zaraz zresztą uciekał przez dziurę w płocie i biegł dalej, ku zroszonym łąkom, do sobie tylko wiadomych psich spraw. Nie chciało mi się odchodzić z tego pełnego gwaru podwórza, ociągałam się jak mogłam — tyle tu było ciekawych spraw, każde stworzenie miało swoje życie. Mijało sporo czasu, kiedy to wszystko nakarmione, ugłas­kane, zapędzone do właściwej zagrody cichło i układało się do snu. Wtedy dopiero Stefania wielce utrudzona siadywała na ławeczce przed domem. Słodko pachniała maciejka. Starałam się usiąść jak najbliżej Stefanii, której ubranie i całe ciało wydzielało woń mleka i ulubionego przeze mnie ciasta drożdżowego. Wtedy myślałam, że tak było od wie­ków. Po latach rozmawiałam z Jolą, która była wielką znawczynią dzie­jów miasta, i która opowiedziała mi historię tej dzielnicy, pokazując stare zdjęcia. Jakże inne było tam życie przed laty. Była to dzielnica roz­rywek i pięknych rezydencji budowanych przez zamożnych żydow­skich obywateli. Jeden z teatrów, których tam nie brakowało, nazywał się „Rozkosz”, a ja oczyma wyobraźni widziałam piękną Sarę Blumen­thal wygrzewającą się w promieniach słońca na tarasie i skręcającą z nudów na palcu lok czarnych włosów. A może już wtedy włosy miała krótkie, zgodnie z modą obcięte, raniąc tym serce starego ojca? Sara była kobietą wyzwoloną — paliła papierosy i bywała w niewłaściwym towarzystwie... Nie zamierzała wychodzić za mąż i rodzić dzieci. Chciała jechać na studia do Genewy. A może to była ta sama Sara, która później, wypędzona daleko, całe tysiące kilometrów od pięknego tara­su, zakochała się z wzajemnością w esesmanie. Ita ich miłość — jak opowiadała mi moja Matka — obserwowana z nabożną trwogą przez całą społeczność kresowego miasteczka — nosiła w sobie zarzewie śmierci. Jego zabili koledzy z oddziału za kalanie rasy, ona zginęła w o­bozie utworzonym naprędce na obrzeżath zabudowań.

Uważniej przyglądałam się starym drzewom, oglądałam resztki murów po tamtych czasach. Ale to było dużo później, kiedy minął już czas babci Stefanii.

Bal manekinów... widzę twarze — jak maski, krążące w upiornym tangu — co wieczór. To fragment z jakiejś sztuki, która zapadła mi w pa­mięć i którą śnię czasami, w niedobrym śnie. Czy nie jesteśmy owymi manekinami, tańczącymi swój codzienny taniec z rzeczywistością? Na twarzy maska przypominająca uśmiech, czy raczej grymas — cień uśmiechu — jego groteskę?

Bal manekina. Mój własny bal z życiem. Jaki jest? Czy muszę co wie­czór powtarzać znajome figury, bez końca po nicość, po śmiertelny uścisk choroby?

Bal manekinów. Za późno, aby przerwać, za późno, żeby zacząć od nowa...

Czerwiec

Obok tego, co zapisane, a czasem z wielkim trudem wypchnięte na papier, powstają całe strony, ba, całe rozdziały, które nigdy nie zostaną ujarzmione. Ciągną się za mną jak długi welon, po lasach i łąkach. Jest wtedy jakaś łatwość, płynność dobierania słów, modelowania zdań — uładzona pewnie zapachem mijanych w wędrówkach ogrodów, powiewami wiatru, który wyskoczywszy nie wiadomo skąd targa mi włosy. Idę. Ogłupiona zielenią, otumaniona świeżością powietrza...

Bez żadnego przymusu — słowa bezwiednie, a później świadomie, układają się w zdania, narzucają porządek dniom i wydarzeniom, a wy­obraźnia wspierając pamięć nadaje im barwę i wyrazistość. Jakże prosto i jasno wyglądają wtedy rozmowy z Przyjacielem. — „Muszę to przecież opisać, zapamiętać” — gorączkuję się przyspieszając kroku. Wieczorem siadam przy maszynie do pisania. Obok dymi świeżo zapa­rzona kawa w ulubionej filiżance... I nic. Ulotniło się, przepadło, zginę­ło.

Mój ulubiony szewc — Franciszek — jest nie tylko artystą, jest również filozofem. Traktaty, które wygłasza nad każdym butem, doprawdy godne są zanotowania. Zwykł naprawiać moje pantofle natychmiast, bez odkładania na następny dzień. — To zbyt dobre obu­wie, żeby miało spoczywać obok tych tutaj — szerokim gestem poka­zuje stos powyginanych, utrudzonych butów zalegających kąty i pod­

łogę pod ścianą. Stoję przy okienku i czekam. Franciszek delikatnie unosi mój prawy pantofel i przystępuje do dzieła, snując jednocześnie swą opowieść. Ileż w niej przewija się ludzi i wydarzeń. Swoją drogą nigdy nie przyszło mi do głowy, jak wiele można opowiedzieć o czło­wieku, zajmując się tylko jego butami. Prawdziwy psycholog z tego Franciszka. — Pani chodzi lekko — powiada — a czasem biega, te pan­tofle mają u pani dobrze — mruczy pochylając się nad obcasem — tak, tak, trzeba o nie dbać, zrobimy solidnie, z mocnego materiału, żeby na długo starczyło.

Trochę się niecierpliwię, kiedy tak wygładza i przycina — znowu coś nie tak — znowu wygładza... — Po co ten pośpiech — mówi nie patrząc na mnie — czasu nie zgubisz dziewczyno, ani go nie przeskoczysz. Te tam w kącie — pokazuje stosy umarłych prawie, zniekształconych butów — też się spieszyły, biegały, zaczepiały o nierówne chodniki i zo­bacz, co z nich zostało — kupa zdartej skóry, nikomu nie potrzebnej. Przynieśli mi do naprawy, a co ja mam z tym zrobić? Trupa się nie przy­wróci życiu, a one już nie chcą żyć, już swoje przeszły. Franciszek patrzy z niesmakiem za siebie. Potem wraca do mojego pantofla. Nakłada pastę żeby było jeszcze ładniej. Poleruje. Przestępuję niecier­pliwie z nogi na nogę, ale cichutko, tak, żeby nie widział. — Dobrze, dobrze, już kończę — mruczy — zaraz je włożysz, popędzisz nie wia­domo dokąd... Ale reszty nie będę miał wydać, jesteś dzisiaj pierwszą klientką. Zresztą i tak tu wrócisz — dodaje. — Moje uszanowanie szano­wnej pani — rzuca mi oficjalnie na pożegnanie. Skończyła się nasza strefa prywatności, jestem przechodniem, który odejdzie, jeszcze jedną osobą, za którą zamkną się drzwi. Kolejną parą butów. Wycho­dząc myślę o filozofii Franciszka, spokoju, który promieniuje z całej jego postaci przykrytej zniszczonym, skórzanym fartuchem. Jestem mu wdzięczna , że na chwilę dopuścił mnie poza barierę okienka, w świat swoich przemyśleń pachnących skórą, z czasem, który przycupnął na oknie obok mruczącego kocura — równie jak on nieruchomo.

Przyłapuję się na niedorzecznym stwierdzeniu, że ja, istota tak towa­rzyska, lubię swoją samotność. To wolne, majestatyczne przemijanie godzin, liczone tylko uderzeniami mojego własnego serca. W ciszy książek. W szumie lasu za oknem, który do złudzenia przypomina mor­skie fale unoszące dom—statek, do niewiadomego portu. Myślałam, że zachód słońca oglądany we dwoje jest «pełniejszy, bardziej przeżyty,

więcej wypełniony... A tymczasem obecność im szkadza, zważywszy zwłaszcza na moją niepodz

jego oddech, namacalny, prawie nachalny udział w misterium, które jest tylko moje...

Nawet psy, ułożone u stóp, są niezadowolone. Powinnam napisać na bramie: Obecność osób trzecich podczas zachodu słońca niepożą­dana.

* * *

Grządki plenią się własnym, bujnym życiem. Koper poci się na słońcu wysyłając w powietrze odurzający zapach. Na ścieżce pomiędzy pietruszką i marchewką siedzi motyl — widoczny z daleka — tak pięk­nie się mieni w przedpołudniowych promieniach. Przysiadam obok niego, aby wreszcie zrozumieć, że nie żyje. Biorę go delikatnie w dło­nie. Przyzwyczajeni jesteśmy do myśli, iż śmierć bywa nieładna, niee­stetyczna..., patrzę na leżącego w ręku owada i daleko mi do współczu­cia — tyle mam podziwu dla pośmiertnego piękna. Ile trwało jego życie

dzień, dwa? Rozpaczliwie krótko. A jednak to cudowne wybuchnąć eksplozją barw i zastygnąć nagle, nie gasnąc wcale w swoim pięknie. Godne podziwu. Kładę go na białej kartce papieru i przyglądam się usi­łując odgadnąć, czy zdążył zaznać radości i smutku, czy po prostu prze­szedł, a raczej przeleciał przez dany mu czas bezmyślnym lotem...

Opowiedz mi o miłości — prosi Karolina i tylko jej 18 lat uspra­wiedliwia ją w moich oczach. Dlaczego ja, przecież właśnie w tym wypadku wiek nie jest wykładnią wiedzy. Jestem najmniej odpowie­dnią osobą. — Cóż, moja droga — zaczynam i popadam w ponure zamyś­lenie. Widzę nadzieję w oczach Karoli i czynię wewnętrzną nie wypo­wiedzianą głośno uwagę, że przecież ona wie więcej na ten temat. Patrzę na jej świeżą buzię i czuję żal, że tyle jeszcze będzie musiała przejść zanim... i tak nie zrozumie. Zanim na jej twarzy zagości zamiast oczekiwania ten nieuchronny wyraz goryczy, czający się podstępnie w okolicy ust i oczu. I smutek, płynący z wiedzy, że namiastki cudzych ramion potęgują tylko głód ciepła... Nie mówię tego głośno, niech te myśli zginą wewnątrz mnie, zalane łykiem wystygłej kawy, jak gorzka pigułka, wywołując tylko skrzywienie warg w niesmaku. Niech przepa­dną... — Cóż Karolino — mówię — może się też okazać, że miłość przy­chodzi bez bólu i cierpienia.

Twarz Mai nagle zgasła. Znałam to... było tak, jak gdyby ktoś posypał popiołem jej rysy, zamarłe nagle w bezruchu. Ręka trzymająca papie­rosa zamarła w półobrocie, wpółdżwięku — jak by określił to nasz przyjaciel Tadeusz. Coś się stało... Spojrzałam na nią pytająco — jej oczy

odpowiedziały mi. Coś się stało... Nadal grał nasz kolega, nadal snuł się dym z papierosów, ale ona przeżywała dramat. Głupi, śmieszny dramat kobiety. Ktoś, kogo kochała przyszedł z inną. — One wszystkie są takie same — usiłowała zbagatelizować sprawę Celina — jak przez klonowa­nie, długie blond włosy, wiek dwadzieścia pięć, w oczach tęsknota za rozumem. Niby tak, ale wszystkim nam nagle zrobiło się przykro. Bo jak można było rozmienić naszą Marię na takie „coś”. Rozmowa toczyła się gładko — o najnowszych trendach w sztuce, dniach teatru itd. Czu­łam jednak to napięcie, które zawisło w sposób nieodwracalny nad sto­likiem... A oni, czyli tamci, patrzyli w oczy, czulili się do siebie... — Niech to diabli — nie wytrzymał nasz kolega — niech to diabli. I tak jesteś najpiękniejszą kobietą na świecie. — Maria nieprzytomnie spo­jrzała na niego. Bez wdzięczności, z pustką w ciemnych oczach, z bez­kresem cierpienia po czubki włosów. — Idziemy — powiedziała zdecy­dowanie. Otulona długim płaszczem, wyglądała jak uosobienie nie­szczęścia. Romek postanowił odwieźć ją do domu. — Przecież nie sko­czysz z dziesiątego piętra przez tego bubka — żartował po drodze. — Mamy jeszcze parę imprez do zaliczenia. — Maria tkwiła po uszy w sza­rym szalu, nie odzywając się ani słowem.

Siedzimy nad kieliszkiem wina, a ja zamiast wedle słów Agnieszki Osieckiej „rozjaśnić się od środka” popadam w coraz bardziej ponury nastrój. Mam Ci za złe. Tyle spraw, tyle myśli, którymi nie mogłam się z Tobą podzielić. Które musiałam rozdać między przypadkowych zna­jomych... bo akurat nie miałeś czasu, żeby ze mną być.

I teraz, kiedy łaskawie zgodziłeś się ze mną spotkać — milczę... Nie jestem w stanie wydusić z siebie kilku słów. Zapalam papierosa, rozglą­dam się rozpaczliwie na boki, szukając natchnienia... Pewnie sądzisz, że jestem nudna, cóż, masz prawo. Gdybyś tylko znał te całe kilometry rozmów, te listy nie wysłane... nie ma sensu tego tłumaczyć. — Nie masz nic do powiedzenia? — pytasz. — Już nie — odpowiadam — teraz już nie.

Opowiadałam przed lustrem historyjki, które mogłyby wydać się zabawne, które skracały mi czas oczekiwania na Ciebie. Powtarzałam je kilka razy. A później, kiedy już przyszedłeś, byłam zbyt zmęczona i zniechęcona. — Nie jesteś gadatliwa — mówiłeś z wyrzutem. Uśmie­chałam się pobłażliwie. Co ty tam wiesz...

Scott i Zelda Fitzgerald. W mojej pamięci są jak para kolorowych motyli, na tle równie kolorowej, nieprawdziwej w swoich barwach epoki. A przecież... Jeszcze parę lat temu czytając przeżywałam prze­jmujące dzieje Zeldy, aż po straszną śmierć w ogniu. — Po serii wstrzą­

sów insulinowych tak przytyłam — martwiła się w jednym z ostatnich listów. Jakie to przerażające! Delikatna, zwiewna Zelda otyła i rozlana z włosami w strąkach... Cóż, po prostu nieuchronna rzeczywistość zażądała rachunku.

Zastanawiam się, gdzie i w którym momencie skończyła się fantazja i to przedziwne napięcie w którym żyła, a zaczęła się choroba psychi­czna, która ją zdegradowała do roli rośliny. Ale zanim nastąpił nieu­chronny koniec...

Urok Zeldy polegał między innymi na tym, że zawsze była sobą i ro­biła to, na co przyszła jej ochota. A w czym tkwił jej fenomen? Nie urzekała urodą, tylko stylem, wyzwaniem rzuconym życiu. Zelda, widmo minionej epoki. Wrażliwa i samowolna. Zeszpecona przez lata walki z nawrotami choroby psychicznej. A może to nie ona była wszy­stkiemu winna, tylko on, Scott? Usiłowała pisać, pobierała lekcje tańca. Scotta irytował ten rozmach, kiedy porównywał go z własną niemoż­nością pracy. Nie wiedział, albo nie chciał wiedzieć, że Zelda łatwo traci wątek, że z trudem prowadzi najzwyklejsze rozmowy. Ucieczki szuka w nieprzeniknionym, zastraszającym milczeniu. I nadal te sza­lone przyjęcia, o których nie wiedziało się, kto je właściwie wydaje i które ciągnęły się tygodniami. Wiecznie pijący mąż i ona — biedny, kolorowy motyl, żyjący we własnym, upiornym, przeczulonym świecie

jak sama pisze.

Późniejsze życie, to już tylko wędrówka po sanatoriach i zakładach psychiatrycznych. Jej przypadek scharakteryzowano jako „reakcję na poczucie niższości głównie w stosunku do męża”. — „Spróbuj mnie choć trochę kochać, bo jestem Twoja na zawsze, czy tego chcesz, czy już nie” — pisała. Rozpaczliwe wołanie o miłość, o odrobinę uczucia...

* * *

Ogród obezwładniony upałem. Czas kwitnienia topoli. Mnóstwo puchatych kulek wiruje w powietrzu osiadając na oślep — gdzie bądź. Skończył się czas bzów, pora na duszący zapach jaśminu. Miałam się zakochać tego maja. Zrobiłam to wcześniej, w grudniowy wieczór, zimny i nieprzyjazny. — Pragnę twego serca z lodu — powtarzałam strzępy jakiegoś wiersza. Zima była jednak wyjątkowo mroźna i serce mojego wybranego nie chciało się roztopić. Przynajmniej jeśli chodzi

o moją osobę. Podobno nader często za to topniało dla innych kobiet. Cierpiałam długo i samotnie...

* * *

Utknęła nagle w połowie zdania, czując, że nie przebrnie nawet do najbliższej kropki, ba, nawet do przecinka. Losy bohaterki przestały ją interesować. Czuła, jak wielka niemożność oplątuje jej mózg na kształt gęstej mazi. Za oknem rozłożył się z całym swoim bezwstydem upał, usiłując wpełznąć swoimi mackami do środka pokoju. W przypływie jakiegoś niezrozumiałego masochizmu włożyła pantofle i wyszła na ulicę. Zewsząd zaatakowało ją rozpalone powietrze. Szła wolno znaną od lat trasą, bardziej przypominającą wieś niż miasto. Małe parterowe domki z zamkniętymi powiekami żaluzji, siedzący na ławeczkach sta­rzy ludzie.

Znała na pamięć każdy kwietnik, każdy płot. Zaprzyjaźniony pies na jej widok machnął grzecznościowo ogonem, zbyt znużony upałem, żeby wykazać więcej entuzjazmu. Teraz powinno się coś wydarzyć — myślała leniwie — może samochód, który z piskiem opon zahamuje przy krawężniku, albo spotkam kogoś niewidzianego od lat...

Tyle, że takie rzeczy przydarzają się w książkach — kontynuowała pobłażliwie — a nie w rzeczywistości. Tutaj jest tylko upał, kurz, bez­sens tej całej wędrówki, chociaż zawsze sprawiało jej niebywałą przy­jemność przechadzanie się tą uliczką. Za każdym razem odkrywała jakiś nowy szczegół — krzak, którego przedtem nie zauważyła, frag­ment muru opiętego szczelnie winoroślą... Dzisiaj wszystko zamazane palącym słońcem zlewało się w jedność, jak obraz pociągnięty zbyt jas­krawą farbą, bolesną dla oczu. Ale pomimo tego nie chciała wracać do domu.

Poczuła nagle nieruchomość owego popołudnia zatopionego w u­pale, nie liczącego się nonszalancko z czasem, który przecież z ogrom­nym wysiłkiem starał się przepchnąć je do kojącego chłodem wieczo­ra. Nawet jej kroki, posuwając całe ciało do przodu utykały gdzieś w gęstej materii jakiegoś wymiaru, gdzie istniała tylko nieruchomość, trwanie — na kształt zatopionego w kropli bursztynu owada.

Czasami mam wrażenie, że ludzkie życie jest splotem spraw do załatwienia. Gdziekolwiek jestem, na ulicy, w autobusie, wszyscy mówią tylko o tym, co jeszcze mają do zrobienia, do kogo mają pójść... Jadę donikąd, na obojętny mi przystanek i czuję się jak okruch wyrzu­cony poza nawias życia, jak nie pasujący do trybów element maszyny, przeżywający swoje życie na obrzeżach czasu...

Lipiec

Przeglądałam ostatni list od Henryka z dalekiej Australii. Co za zbieg okoliczności — on też, będąc w mieście — przechadzał się tą samą ulicą, po której ja błądziłam tamtej niedzieli. I jak pisze: „Było bla- do-słonecznie, czuło się spokojny smutek starych domów — tak na oko co najmniej trzysta lat melancholii”. A później, już na koniec listu, opi­sując uroki Sydney pisze: „miejsce jedno z piękniejszych i opodatko­wane na tyle, żeby to czuć kiedy się idzie ulicą. Piękno to nie sprzyja czytaniu książek, ale ma swoich zwolenników rozmiłowanych w łago­dnym klimacie i beztrosce bytu. Jest to miejsce, gdzie czas ustawicznie się spóźnia zapominając o ewolucji, nie mówiąc o innych naukach”.

* * *

Weronika jeszcze raz sprawdziła, czy wszystkie furtki pozamykane są należycie i czy każdy pies zajmuje swoją budę. Zdarzało się przecież, że duży zajmował z przekory chyba legowisko mniejszego, z trudem się zresztą tam wciskając. Wtedy mniejszy — urażony i popiskujący boleś­nie — leżał przez całą noc na śniegu. Nie, tym razem wszystko było w należytym porządku. Spojrzała jeszcze na rozgwieżdżone, zapowia­dające duży mróz niebo. Potykając się o zwały nie uprzątniętego śnie­gu, wróciła na oblodzoną werandę. Odstręczająco nieprzytulną, stra­szącą kikutami pozbawionych życia winorośli zwisających z dachu. —Jak ja przetrwam tę zimę — przemknęło jej przez głowę. Weszła do wyziębionego holu, a potem na prawo do kuchni, gdzie było cieplej i istniały pozory życia. — Jeszcze ten piec — pomyślała nieprzyjaźnie. Ale jednak przysiadła na chwilę obok niego, gdyż był jedyną ciepłą istotą w bezmiarze zimna, które ją otaczało. Za ścianą coś zachrobota- ło, aż zatrzęsła się z obrzydzenia. Nigdy nie lubiła myszy. Czuła jak do gardła podpełza jej strach i uczucie litości nad samą sobą. — Sama tego chciałaś — podszepnął jej drwiąco jakiś głos w środku — zawsze miałaś skłonności do udziwaczniania i utrudniania sobie życia. Innym zresztą też. Zawsze chciałaś inaczej, nie wiadomo o co ci chodziło do końca. Odgradzałaś się tą innością od ludzi. Czasem z resztą na przekór sobie.

Przeczytałam z niesmakiem to ostatnie zdanie, zastanawiając się jak dalej pociągnąć losy bohaterki. Już czułam do niej niechęć, głównie dlatego, że miała zbyt wiele ze mnie samej — tamtej głupio niepokor­nej, zadającej sobie ból wbrew wszelkim ustalonym normom, zupełnie niepotrzebnie.

Dopiero Jacek. Tak, dopiero on nauczył mnie dostrzegać siebie samą, chociaż na początku widziałam się tylko przez pryzmat jego oczu. Ze zdziwieniem okrywałam własne ciało. Rano przemykałam się z sypialni do łazienki wstydząc się zbyt drobnych piersi. — Wiele kobiet dało by sobie głowę uciąć za taką figurę — mówił. Tajałam w cieple tych słów. Topniałam jak wosk w jego ramionach — był takim dużym silnym mężczyzną. Rujnowałam się na piękne suknie, drogie kosmety­ki, rosły stosy eleganckich pantofli. Dostrzegali to inni, ci, dla których przedtem nie istniałam, odkryli mnie na nowo. Zachwyty Jacka prze­stały mi już wystarczać. Spokój, jakiego doznawałam w jego ramionach też. Teraz równie bezpieczna czułam się w ramionach moich pięknych strojów. Oddaliłam się od niego na bezpieczną, nie powodującą uzależ­nienia odległość. A moja wdzięczność zmieniła się w niechęć.

Wrzesień

Czwartkowy wieczór w Galerii Sleńdzińskich. Tytuł wieczoru „Sens spoza sensu”. Pretekstem do owego wieczoru było wydanie tomików poezji (seria z listkiem) Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej „Świat na słomce Bożej”, a także Jerzego Lieberta, oraz Kazimierza Wierzyńskie­go. Znakomita muzyka prof. Krzysztofa Panuciaka . Moja ukochana Lilka i jej ostatnie utwory, jakże tragiczne i mało pasujące do „wize­runku damy salonowej, niedawnej ulubienicy międzywojennej Warsza­wy” — jak pisze w posłowiu Waldemar Smaszcz, znawca ulubionej przeze mnie epoki. Umierała samotnie opuszczona przez wszystkich. Jakże nie pasują słowa jej listu do Tymona Terleckiego — „Nie żyję, ale choruję w okropny sposób”, do owego wizerunku zwiewnego, koloro­wego motyla, który w asyście najprzystojniejszych i najinteligentniej­szych mężczyzn tamtej epoki zasiadał przy stoliku w „Ziemiańskiej”. Przypominam sobie mój wcześniejszy spektakl — „Mężczyźni, których kochałam” — obejmujący jeszcze tamte „lepsze” czasy, kiedy kochało się, było podziwianą, tańczyło do rana... — „I jakżeż ty zrobisz krok w nieskończoność?” — pytała — jeszcze unosząc się w tańcu, jeszcze lżejsza o cały ten bezmiar cierpienia, który szykował jej Los.

A jednak przyjęła go z pochyloną głową: „Był czas radości. A jest chwila taka, że Bóg nakazał płacz. Więc lepiej płakać”.

Październik *

Wiatr strzepuje bezlitośnie liście — uparł się ogołocić krajobraz z tej miękkiej, żółtej przytulności, która trochę osładza nadejście zimy. Las

za ogrodem robi się przejrzysty, poznaczony tylko czarnymi przecin­kami drzew... zimna, pusta przestrzeń... Wilgoć dobiera się do moich stóp, odzianych jeszcze w pozostałość po letnim wspomnieniu Paryża

delikatne czółenka, łososiowej barwy, nie przywykłe do trawy osa­czonej jesienną mgłą. — Już wracamy — mówię ni to do siebie, ni to do psa. Otwieram tylną furtkę do ogrodu, rzec by można „od kuchni”, czyli tej części, której nie pokazuje się gościom, brzydszej i zarośniętej w sposób zupełnie nieopanowany. Ale i tu jesień poczyniła spustosze­nie. Zniknęły harde łopiany, zdradzieckie pokrzywy wychylające się nagle spoza objęć dzikiego bzu. Smutno tu i strasznie, jak na pobojo­wisku. Pies znika między zaroślami, a ja przechodzę z ulgą dalej, między uporządkowane pnie drzew. Gdzieniegdzie mruga na gałęzi bladawa twarz jabłka — niedostrzeżonego wcześniej, zagubionego wśród liści. Wracam myślami do tamtego wieczoru w Galerii, do Jerzego Lieberta:

Przestrzenie, o przestrzenie Jesieni niepojęta —

Owoce i obłoki Samotność i zwierzęta

Listopad

Śnieg spadł wcześnie. Położył się na trawniku niechlujnie, jak podarta kołdra. Nie zerwane w tym roku owoce pigwy wyglądają jak miniaturowe pomarańcze. Nie lubię listopadów — wczesnych zmro­ków zatapiających się od razu w wilgotnym mroku. Nie wiadomo co robić z takim długim wieczorem, kiedy nie jestem na to jeszcze przygo­towana, nie weszło się jeszcze w rytm przesiadywania w miękkim fotelu bez ruchu, trzymając ulubioną książkę na kolanach. Sycąc się tylko ciepłem i kojącym światłem lampy. Jeszcze za dużo we mnie ener­gii pozostałej po lecie, coś jeszcze goni w środku... Zima to wszystko wyciszy, stonuje, wycofa w dalekie rejony pamięci — jak do przecho­walni — do następnego lata.

Grudzień

Opowieść wigilijna... Wiem jak powinna wyglądać. Elementy dobra i zła, gdzie wreszcie zwycięża to pierwsze, kiedy zasiadamy do stołu, żeby podzielić się opłatkiem. A przecież dzień jest jak co dzień. Należa­łoby wziąć wolne i pójść na długi spacer do lasu. Przemyśleć wszystko,

poukładać, przebaczyć sobie i innym. Mieć czas na wejrzenie w siebie. Dopiero później usiąść przy stole z rozjaśnioną twarzą. W zabieganiu

0 materię, zapominamy o duszy, która błąka się samopas przytłoczona rzeczywistością. Tyle tych Wigilii, każda inna, każda na swój sposób przypominająca jak wiele jeszcze smutku wokół...

Tamta w Domu Małego Dziecka. Gdzie niby wszystko jak należy,

1 stoły bogate w smakołyki i opłatek i ksiądz. Dzieci tak pięknie poubie­rane. Nieopodal mnie, mały trzyletni chłopczyk. Jego nie interesują żadne potrawy podsuwane przez opiekunkę. W rączce ściska dużą kromkę czarnego chleba i nie patrząc na nikogo, łapczywie je. Później małymi, niewprawnymi paluszkami zbiera okruchy z obrusa. Maria opowiada mi jego historię. Wraz z czwórką rodzeństwa wychowywany był w przeznaczonej do rozbiórki letniej kuchni, gdzie zamykany na cały dzień przez matkę alkoholiczkę, miał tylko ten chleb. — Gdybyś widziała w jakim stanie do nas przyjechał — kończy Maria, a jej oczy lśnią podejrzanie. Patrzę na to dziecko i ono patrzy na mnie — to nie są oczy trzylatka, to są oczy zmęczonego człowieka, który przeszedł już zbyt wiele. Inna wigilia — w Zakładzie Poprawczym. Kucharki stają na głowie, żeby wypadła jak w domu. Zapach pasty do podłóg i ciasta. Mnie też, mimo zmęczenia, udziela się świąteczny nastrój. Pewnie dzi­siaj będzie mniej pacjentów. A jednak, szuranie kapci na korytarzu... do gabinetu wsuwa głowę Pawełek, 12—latek mający na koncie kilkadzie­siąt włamań. — Psze pani — mówi zdyszany — bo myśmy szopkę już skończyli, niech pani zobaczy... Idziemy korytarzem. Pawełek ma wypieki na policzkach. Dotykam jego czoła — może ma gorączkę? Odsuwa się zniecierpliwiony, jaka tam gorączka, zawracanie głowy, przecież szopka, a potem kolacja. W świetiicy przyciemnione światła, przy stole krzątają się chłopcy kończąc swoje dzieło. — Pani zobaczy — mówi wielki Cygan z Warszawy, oskarżony o zabójstwo, który na co dzień wzbudzał we mnie strach. — Pani zobaczy, ten żłóbek to ja zrobi­łem. W rękach ma skrawki papieru i klej. Odsuwa się, żebym mogła lepiej ocenić jego dzieło. Wokół przejęte, rozjaśnione twarze. — Jeste­ście wspaniali. Prawdziwi z was artyści — mówię z przekonaniem w głosie. — A na wigilii pani zostanie? — pytają. Kręcę przecząco głową.

My panią odprowadzimy do domu — dorzuca szybko Adam — ma na sumieniu gwałt, ale dziś z kolegami wychodzi na kilka godzin na prze­pustkę. — My panią odprowadzimy do samiuteńkiego domu — przy­rzeka żarliwie. Inni potakują.

Wigilia... wracam do domu mijając pusty przystanek. Mój przyjaciel pies, wychowaniec okolicznych śmietników, zauważa mnie i na powi­tanie porusza kilka razy ogonem. Nie jest wylewny, zbyt dobrze zna życie. — Witaj piesku — mówię — wybacz, ale mi spieszno. Patrzy na mnie wyrozumiale. Na chwilę zanurzam dłoń w jego brudnych kudeł- kach, a on w podzięce trąca mnie zimnym nosem — no idź już, idź...

Wigilia... W kieszeni fartucha mam jeszcze kawałek opłatka. Dzielę się z babcią — A może zabierzemy panią do szpitala — pytam. — Nic dziecko, nic — odpowiada — już lepiej. — Niech was Bóg błogosławi, że przyjechaliście do mnie starej — mówi do nas wszystkich — a i opłat­kiem podzieliliście się ze mną, to dla mnie święto...

Zimna izba, ani śladu choinki. Sanitariusz, wielkie chłopisko ukrad­kiem pociąga nosem. Wychodzimy pod rozgwieżdżone niebo.

Wigilia... dzielę się opłatkiem z najbliższymi i staram się wybaczać. Naprawdę się staram...

* * *

Zagnieździłam się po ciemnej stronie życia. Wszystko mi dokucza, dolega. Z nastaniem dnia, rana przykryta świeżym naskórkiem snu pęka i boli od nowa. — Z czym się tak szarpiesz — pyta Małgosia. Jak trudno o tym mówić! Czyjeś obojętne spojrzenie, złe słowo, przykrość doznana od kogoś, kto przecież nie powinien... Jak boli, jak pogrąża na długie dni w mroku. Wiem, że to głupie, że już dawno powinnam się na to uodpornić. Nie potrafię. Ja przecież bym tak nie zrobiła, tak nie odpowiedziała. Innym przychodzi to bez trudu...

Zagnieździłam się po ciemnej stronie życia. Źle mi z tym. Z każdym dniem gorzej. Gdzie jest ów „sens wierności wyznawanym zasadom” — jak napisał przyjaciel. Czy starczy mi siły, żeby przetrwać?

Pomysł na tamten wieczór przyszedł w jakąś bezsenną noc, kiedy wertowałam sterty książek poszukując czegoś, co mogłoby mi przy­nieść ulgę. Byłam bowiem w tym okresie zakochana, może tylko zauro­czona, ale i tak nieszczęśliwa. Scenariusz napisał się prawie sam, zgro­madziłam wykonawców, tancerzy, muzyków. Zbiór indywidualności, gdzie właściwie tylko ja byłam osobą nieprofesjonalną. Prawie żadnej próby. Zabawne było to, kiedy na wyznaczony dzień, do wynajętej sali przychodził przedstawiciel muzyków, bez instrumentu i usprawiedli­wiając resztę nieobecnych mówił kojącym głosem — Wszystko pójdzie dobrze, zobaczy pani. Umierałam z niepokoju. Moja rodzina patrzyła na mnie z nietajoną niechęcią. Przyjaciółka Maria — z pewnym sceptyz-

mem. W dniu premiery, kiedy powiadomiłam tylko najbliższych znajo­mych — żadnej, broń Boże prasy, czy radia — kupiłam bukiet żonkili, który zamierzałam rozdać publiczności. Szłam z tymi kwiatami przez miasto. Samotna jak nigdy w życiu, a ten, któremu w myślach dedyko­wałam dzisiejszy spektakl — założę się — nawet o mnie nie pomyślał. —A przecież tak chciałam się zakochać tego maja — pomyślałam złośli­wie.

Oglądam zdjęcia i wycinki prasowe, ale smutne to zajęcie. Może oprócz tego poczucia, że nie zmarnowałam całego danego mi czasu... Pożółkłe gazety, zdjęcia — kogo to właściwie obchodzi? Mnie też coraz mniej. Przecież najważniejsza jest rzeczywistość, a nie tamto — jej miniony cień. Tyle niepotrzebnych spraw nadmiernie przeżytych, opłakanych, przecierpianych ogromnie. Chociażby ten mężczyzna na zdjęciu, który siedzi obok mnie — tyle mi zmarnował życia — zgrzytam zębami. A teraz patrzę bez emocji na lalkowato ładną buzię i uśmieszek pogardy wykrzywia mi usta. — Jak można było... — mruczę. A jednak. I ile razy można się mylić? Zdecydowanie wolę wspominać suknie, torebki, pantofle. Przybiegają całe roje wydarzeń, obsiadają fotel. Każde dopomina się o swoją kolej. — A mnie, a mnie pamiętasz? — pro­stuje wszystkie swoje zmarszczki w zbyt ciasnej szafie ta pyszna, łoso­siowej barwy, na ramiączkach i z wielką różą przy dekolcie. Wytężam pamięć... przecież ja cię nigdy nie włożyłam — odkrywam w zdumie­niu. Myślałam, że on zaprosi mnie na tamtego Sylwestra, ale przecież nie, nie byłam mu potrzebna. Zwinęłam cię w złości i wepchnęłam w najdalszy kąt szafy. Tamta ciemnozielona miała więcej szczęścia — włożyłam ją z okazji spektaklu „Mężczyźni, których kochałam” — otula­jąc się powiewnym szalem usiłowałam przekonać siebie, że nie tylko mnie, ale przecież i Pawlikowską—Jasnorzewską i Hankę Ordonównę porzucali mężczyźni... Nie pozostały żadne zdjęcia z tamtego spektak­lu, tylko ciepła, wzruszająca recenzja Przyjaciela, nigdzie zresztą nie drukowana.

Pod Krechą’’ czyli w „Ziemiańskiej’’

Legendą przedwojennej Warszaivy były kawiarnie literackie, bodaj najważniejsze instytucje życia kulturalnego i towarzyskiego Stolicy. Wśród nich prawdziwą „perlą w koronie" była „Ziemiańska”, w której spotykała się „cala” artystyczna Warszawa. Kto nie bywał w „Ziemiańskiej” — po prostu nie istniał. Po latach Antoni Słonimski, jeden z głównych bohaterów tamtych wydarzeń, napisał:

Na pomnikach wyniosłych stoją po Warszawie Wielkości w brąz lub marmur ubrane przed laty,

Lecz jeśli żywej jakiejś chcesz przyjrzeć się sławie,

To znajdziesz ją w kawiarni — marmurowe blaty Cokołami są dla tych czcigodnych popiersi...

W innym miejscu zaś poematu „Popiół i wiatr" rozmarzył się pan Antoni wzdychając: „Czas był piękny i piękni byli w Polsce ludzie...’’. Zdanie to należy uznać za jedno z owych „skrzydlatych" powiedzeń, które powtarzane są po wielekroć. W Białymstoku powtórzyła je 25. kwietnia Anna Gniewkowska, pomysłodawczyni i „spiritus movens” niezwykłego wieczoru w klubie Wojewódzkiego Ośrodka Animacji Kultury „Pod Krechą”, zamieniając to niewielkie przytulne wnętrze w historyczną „Małą Ziemiańską".

Anna Gniewkowska na co dzień należy do świata medycyny, jest lekarzem—laryngologiem, ale mimo zdobytych stopni specjalizacji wyuczony zawód nie do końca wypełnia jej życie. Wszyscy, którzy znają dr Gniewkowską, doskonale wiedzą, że z równym wdziękiem siada do pianina, czy przed sztalugami utrwalając na płótnie swoje umiłowanie pejzażu. Od pewnego czasu dr Gniewkowska ujawniła kolejną fascynację artystyczną — słowem; wydana w ubiegłym roku książka „Szary odcień bieli” okazała się ze wszech miar udanym debiutem literackim. Dziś autorka ma za sobą drugi tom prozy, który oczekuje na druk.

Okazało się, że i literatura nie wyczerpuje do końca wrażliwości artystycznej dr Gniewkowskiej. Od pewnego czasu nosiła się z zamia­rem przygotowania spektaklu „Mężczyźni, których kochałam. Impre­sje na temat miłości". Jeżeli ktoś oczekiwał osobistych wyznań — musiał poczuć się zawiedziony. Bohaterkami wieczoru były bowiem dwie legendy międzywojennej bohemy artystycznej — Maria Pawli­kowska—Jasnorzewska i Hanka Ordonówna. To o mężczyznach ich życia snuła swoją opowieść zwiewna, filigranowa narratorka, zna­komicie „wpisana” swoją osobą (i powierzchownością!) w klimat epoki.

Nie był to jednak monodram, ale z dyskretnym wdziękiem wyreży­serowany spektakl. Na niewielkim podeście, mogącym przypominać salonik słynnej Lilki w Kossakówce, przy malutkim stoliczku sie­działy dwie młode damy: Katarzyna Koziara, która z emocjonalną powściągliwością (doskonale przystającą do „Pocałunków”) przed­

stawiała liryki Pawlikowskiej i Urszula Chomik, czytająca wybrane listy autorki „Dansingu

Na niewielkim zaś parkiecie uwagę publiczności przykuwała para młodych tancerzy — Urszula i Adam z klubu „Animusz”prezen­towali nieśmiertelne tanga, bez których życie nocne stolicy po prostu by nie istniało. W „Dansingu”, monotematycznym zbiorku Pawli­kowskiej—Jasnorzewskiej znajduje się wiersz „Tańczmy dalej”, który mógłby być doskonałym komentarzem do tej części wieczoru:

Wszystko to takie proste takie szczere jak dąb jesteś szumiący wesoły a ja w zielonej sukni w naszyjniku z pereł czymże jestem bukietem jemioły

Przerywana liryką, listami i tańcem płynęła opowieść Anny Gniewkowskiej o Marii Pawlikowskiej—Jasnorzewskiej, w której życiu miłość była niezbędna jak powietrze. Przynosiła cudowne „Po­całunki”, nie tylko radosne, ale czym bez nich byłaby polska poezja. To dzięki nim zmarła przed półwieczem poetka do dziśjest powierni- czką zakochanych. Miłość — jak wiadomo — „wszystko wybaczy", nawet największe sprzeniewierzenia.

I właśnie wykonawczyni tego niezapomnianego szlagieru była bohaterką drugiej części wieczoru, innego już nastroju, ale nie mniej interesującego. Obie panie, choć żyjące w tej samej epoce, a nawet w pewnym momencie bywające w tym samym środowisku, wszystko różniło. O ile Maria Pawlikowska—Jasnorzewska pochodziła ze słyn­nej rodziny artystycznej, była wnuczką wielkiego Juliusza Kossaka i córką Wojciecha, to późniejsza „Ordonka”, która tak naprawdę nazywała się Maria Anna Pietraszyńska, zaczynała, podobnie jak wiele innych dziewcząt, w prowincjonalnych teatrzykach, by w końcu zostać pierwszą gwiazdą stolicy i... hrabiną Tyszkiewiczo- wą. Jej życie okazało się gotowym scenariuszem, któremu Anna Gniewkowska potrafiła nadać ciepłą, serdeczną aurę. Niezapom­niane szlagiery, śpiewane do dziś, prezentowała Barbara Rostek.

Klimat międzywojennej kawiarni panował nie tylko na estradzie, ale również na całej sali. Za sprawą sponsorów bowiem (bardzo pomocna przy ich pozyskiwaniu była z pewnością osobowość autor­

ki) — firm Lubljana Lek, Hoechesc Russel i Palisander — goście sie­dzieli nie tylko przy świecach, ale i... szampanie, a czym byłyby war­szawskie kawiarnie, gdyby nie lejący się szampan...

(es)

Najgorszym wrogiem człowieka jest jednak ból fizyczny. Szkoda tyl­ko, że zdajemy sobie z tego sprawę tak rzadko, zbyt często nurzając się w niepotrzebnych namiastkach owych małych, dręczących zwykle tylko duszę dolegliwości, spowodowanych sytuacjami zewnętrznymi. Po każdym ataku migreny odradzam się na nowo. Opanowuje mnie uczucie żywiołowej radości, cieszę się każdym drobiazgiem. Ciało jest lekkie i śpiewa na swój sposób. Szkoda, że to trwa tak krótko — do kilku dni zaledwie. Dopada mnie rzeczywistość, która dręczy inaczej... Pamiętam tamten wieczór, kiedy poszłam na spektakl do Teatru Lalek na „Krótki kurs piosenki aktorskiej”. Świetny spektakl, piękne aktorki, cóż z tego, kiedy on — ten odwieczny wróg — ból czaił się już w okolicy prawej strony czaszki, zapowiadając krótkimi, nieustępliwymi ukłu­ciami swoje nadejście.

Już odbierając płaszcz w szatni widziałam w lustrze swoją ściągnię­tą, bladą twarz, nad którą nie potrafiłam zapanować. W domu czekała mnie nieprzespana noc i kolejne tabletki. Rano — potężny polekowy kac, który łagodził się i dawał ugłaskać dopiero nazajutrz. Zwykle dodatkowo osaczało mnie wtedy uczucie samotności i rozgoryczenie. A przecież i tak nie zniosłabym nikogo obok siebie w takich chwilach. Tylko ja i on. Upiorne sam na sam.

* * *

Któregoś lata w Augustowie...

Cały dzień jest upalny i leniwy. Dopiero wieczorem wszyscy się oży­wiają, wychodzą ze swoich pokoi. Ławeczki przed domem zajęte. Idziemy łowić raki. Na ten pomysł wpadli Grażyna i Henryk Albero- wie. Mamy ich całe wiadro. Ktoś idzie do zaprzyjaźnionej gospodyni po koper. Koniecznie musi być koper! Dobrze, że nie widzę momentu gotowania. Przychodzę już w chwili, kiedy leżą na ogromnym talerzu — malarstwo holenderskie w czystej postaci. Nie bardzo sobie z nimi radzę, ale przecież nie o to chodzi. Słuchamy rozmów, pijemy wino. Henryk brzdąka na gitarze i dla nas to już cały koncert, bo to „coś”, pły­nie prosto z jego wnętrza, jest w tej chwili bardzo „do wewnątrz”. Na moment wszystko cichnie...

Na korytarzu natykam się na Piotra Szulkina, który przypomina mi Bruno Szulca, tak bardzo, że dyskretnie oglądam się. Co za błąd — on robi to samo. Tyle, że powody są przecież inne.

Znowu wraca ten sam problem, przy okazji wywiadu w radio. Mój kolega Wiesiek, znakomity poeta, pyta mnie, czy następna książka to już będzie powieść? Nie, nie! Patrzę na niego z niemym błaganiem w o­czach — po co zadał mi to pytanie? Jak głupio i niezręcznie jest się tłu­maczyć, że przecież jeszcze nie dojrzałam...

Nie mam koncepcji na nową książkę. To nie to, żebym nie miała

o czym pisać. Tysiące zdarzeń kłębią się pod czaszką, jakiś wieczór zaskakuje eksplozją barw, koncert, który koniecznie trzeba utrwalić, aby nie wymazał się z pamięci, nie wyblakł... to nie to. Musi być jakaś myśl przewodnia zbierająca te skrawki w logiczną, uzasadnioną całość. Chociaż mam wątpliwości — czy wszystko musi być takie logiczne i ta­kie uzasadnione, czy życie większości z nas nie jest chaotyczną miesza­niną zdarzeń, zapachów, odczuć? Nie wiem i chyba nikt nie wie.

Przez kolejne wieczory słucham klasyków wiedeńskich i trochę mi wstyd, przecież można! A potem przeglądam impresjonistów — pozorny nieporządek plam koloru naniesionych z pasją, pod którą dosłownie aż kipi od tłumionych emocji. Obraz oglądany z bliska ośle­pia, poraża. Z daleka — układa się jakoś w ramach pejzażu, drgając jednak nadal ruchomym światłem i wywołuje to samo drżenie u pa­trzącego. Przynajmniej u mnie. Nie potrafię patrzeć na to malarstwo bez owego wewnętrznego niepokoju, bez poruszenia wszystkich zmys­łów. Więc może właśnie tak — pozór chaosu, plamy wydarzeń poło­żone obok siebie, przetkane światłem, z daleka jednak sprawiające wrażenie doskonałej całości? No nie, to mi się nie uda, nie potrafię, zdam się na Los. Nie mam wszak ręki Mistrza. Zamyślam się żałośnie nad własną nieudolnością.

* * *

Czytałam niesamowitą i straszną książkę —„Czarne tango”. Na obwo­lucie prześliczna twarz autorki. Aż się wierzyć nie chce, że ta piękna kobieta napisała tak wstrząsającą rzecz o wojnie. Moje malutkie drama- ciki rozmywają się w jesiennym deszczu i tracą kolor. Zbyt mdłe, żeby

o nich pamiętać. ,

Opowiedz mi o swojej pracy — prosi przyjaciel. Jest mi dobrze, siedzę oparta o jego ramię, za przednią szybą samochodu rozciąga się widok na łąki. I ostatnią rzeczą na jaką mam ochotę, to właśnie opo­

wieść o mojej pracy. — No cóż... — zaczynam niechętnie i milknę — bo jak tu w ciszy wiosennego wieczoru opowiadać o ogromie pacjentów, agresji, ciągłych kłótniach pod rejestracją, własnym zmęczeniu, szarej pod koniec dnia twarzy. On i tak tego nie zrozumie. Widzi mnie prze­cież w drugiej części dnia — w mojej nowej, stworzonej tylko dla niego postaci — odmienionej, pachnącej dobrymi perfumami. Czy mam mu opowiadać o steku przekleństw, które pozostawił po sobie pijany pacjent zamykając drzwi? Milczę z uporem. — Co z tobą? — pyta. A ja myślę o tamtym dziecku, przez które nie spałam dwie noce, zanim nie przyszło do kontroli i w końcu okazało się, że jednak wszystko jest dobrze... Wiem, co powie — Po co było się tak denerwować? To głupie.

Tak. Pewnie jestem głupia. Dlatego też, zamiast swoich smętnych przemyśleń, częstuję go opowiastką o wizycie cyganki Marii, która po wypisaniu recept wróży mi z ręki... — I cóż ci wywróżyła — pyta przyja­ciel. Wzdycham. Pamiętam, że ostatnio nie było nic dobrego — jakieś kłopoty, zło czające się w niedalekiej przyszłości. — A co z miłością Mario, co z nią... Przeszywa mnie ciemnym smolistym spojrzeniem i kiwa z politowaniem głową nad moją głupotą — niby taka uczona, a nie wie, że miłość jest cudem, a cuda się nie zdarzają. Cóż, nie pocie­szyłaś mnie, o nie. Ale przecież o tym też mu nie powiem.

* * ie

Pamiętniki Zofii Tołstoj są przerażająco smutne i momentami aż nudne. To ustawiczne, nieomal od dnia ślubu marudzenie, że „Lowo- czka jej nie kocha”. No i w dodatku, przez cały czas, z niewielkimi przerwami, jest w ciąży...

Beacie było głupio. Od dłuższego czasu czuła do siebie niechęć, która podpływała szeroką falą wzdłuż ciała i dalej, do samej góry wyle­wając się aż na policzki, barwiąc je czerwienią, co było oznaką wstydu, czy czegoś podobnego. Wieczorami, leżąc w łóżku usiłowała tę nie­chęć do siebie rozebrać na czynniki. Powolutku, po kawałku... Okazy­wało się wtedy, że rozlewała się ona na całe połacie jej życia, którego w skrytości ducha i pod osłoną nocy wstydziła się. Zwłaszcza tego, że nie potrafiła smakować go należycie, spokojnie — dzień po dniu. Zamiast tego czepiała się jego powierzchni, nieuważnie, chaotycznie, paląc się chwilowym płomieniem... Z politowaniem patrzyła na swoje poczynania — zawsze takie same — rzucała się z pazurami, które jednak były zbyt miękkie, aby wedrzeć się w sedno, w samą materię życia. Mój Boże! Nawet się upić nie potrafiła naprawdę. Alkohol uchodził z jej cia­

ła, przeciekając przez tkanki nie zdążywszy nawet na chwilę zmącić ich równowagi. Doskonałej równowagi komórek, zamykając ją nieuchron­nie w ciasnej przestrzeni własnego widzenia świata. Gnębiło ją to i de­nerwowało na przemian. Przestawała na całe tygodnie odzywać się do siebie. Obrażona, złakniona doznań, które nie były w zasięgu jej możli­wości.

* * *

Manhattan by night — to nazwa perfum, które dostałam od swojej przyjaciółki, nie pamiętam już z jakiego powodu. Może w wyniku jednego z tych przegranych zakładów, kiedy mówiłam, że jak zwykle mi się nie uda. No cóż, nie umiem walczyć o swoje. Łatwiej mi o cudze sprawy kruszyć kopie. — A nie mówiłam — zapytałam pewnie wtedy przyjaciółkę — po co ci to było, w końcu cię zrujnuję. — Z tobą tak zawsze — odpowiedziała zapewne — od razu zakładasz klapę. Ale wra­cając do perfum. Zapach, który się wydobył po odkręceniu flakonika rozczarował mnie nieco — ot takie tam ni to, ni sio. Nie wiem czego się spodziewałam, pewnie czegoś niesamowitego, budzącego dreszcz. Sama nazwa była zbyt obiecująca. Nigdy nie byłam na Manhattanie nocą i pewnie nie będę, chociaż moja pacjentka, piękna cyganka Maria Kwiek, patrząc mi przenikliwie w oczy powiedziała, że niebawem wyjadę za granicę w towarzystwie dwóch osób. Rozpylam drobny obłoczek perfum za uchem, rozcieram odrobinę na dłoni. A jednak pachną goryczą przegranej.

Na bramie wjazdowej, tej od strony dziatek, zawisła nowa skrzynka na listy. Błyszcząc ciemną zielenią, odbija się rażąco od przeżartych rdzą prętów bramy. — To tak, jak gdyby ktoś usiłował obwieścić światu, że tu oto za bramą, istnieje jeszcze normalne życie, że mieszka tu ktoś, do kogo przychodzą listy. Pozory — pomyślała zamykając furtkę. Pozory. Profesor przebywał już od dawna w świe- cie swoich urojeń. I nic, że na kwietnikach jak co roku eksplodowały floksy i pęki nagietek. Już nie tak troskliwie pielęgnowane, istniały w pewnym chaosie niewidzialnym jeszcze dla postronnego obserwa­tora. Klęska urodzaju, jaka w tym roku nawiedziła stary ogród, doprowadziła żonę Profesora do depresji. Nie miała siły i nie widziała sensu w pracochłonnym przygotowywaniu przetworów, ale jednocześnie widok gnijących owoców, czy też usychających na krza­kach porzeczek wołał o pomstę i wydawał się grzechem nie do wyba­czenia. Stawała więc przy kuchni i z niechęcią w sercu mieszała wrzącą masę, która wydzielała tak cudowne aromaty, że w końcu

i pani profesorowa dawała się porwać ich urodzie. Wspominała tam­ten dwór na kresach, gdzie rokrocznie o tej porze stara Maryna, nigdy nie zmęczona i zawsze w dobrym humorze, miotała się w opa­rach gotujących się owoców jak czarownica. Była jak jednoosobowa, mała fabryka, która przetwarzała całe połacie ogrodu w rzędy słoi­ków, które potem zalegały kilometrami spiżarnię. — Jaka pracowita była ta Maryna — przechodzi ze zdziwieniem przez myśl pani profe­sorowej, jaka nie umęczona życiem, zawsze cośpogderująca ale bez żółci i na wesoło. A przecież nie była młoda, właściwie odkąd ją pamiętała zawsze była stara. — Co się z nią właściwie stało? — myś­lała leniwie — ach tak, pojechała na wieś do brata, żeby —jak powie­działa — umrzeć u swoich. Jakbyśmy nie byli jej rodziną przez te kil­kadziesiąt lat — profesorowa krzywi się nieznacznie na tę obłudę. A przecież mówiła, że kocha mnie i Maryjkę jak własne. Z resztą, jakie to ma teraz znaczenie. Kleista masa przywiera do dna i Zofia ma ochotę rzucić to wszystko, zaszyć się w jakichś zdziczałych czę­ściach ogrodu z książką w ręku, z dala od tych kuchennych okropno­ści, nikomu właściwie nie potrzebnych.

Promocję mojej drugiej książki przeżywam chyba jeszcze bardziej niż pierwszej. Przez dwa dni poprzedzające ten wieczór z trudem prze­łykam wszelkie jedzenie. I po co to wszystko — mówi trzeźwo moja Matka. Faktycznie, ale już za późno. Przychodzę na pół godziny przed uroczystością, aby dowiedzieć się, że nie ma prądu. Nie można nic zro­bić. Koleżanki pędzą do pobliskiego sklepu po świece. Zapalam ich tysiące, ale to przecież burzy cały scenariusz, nie można podłączyć apa­ratury nagłaśniającej, a także, chociaż to już mniej ważne, ekspresu do kawy, którą miała serwować zaprzyjaźniona firma. W końcu zapala się światło. Gasimy świece. Powoli schodzi się publiczność. Stres, który jeszcze przed chwilą ściskał mi gardło żelazną ręką — powoli odsuwa się, przycicha. Zaczynamy...

A jednak wszystko wypływało z samotności, z owego nurzania się aż do głębi pozornego bezruchu komórek zatopionych plazmą w ci­szy tkanek. Czuła prawie namacalnie ich doskonale odwieczny porządek, tysiącletni przepływ krwi i limfy — zawsze w tym samym kierunku. Z tamtych mrocznych wilgotności wypływały poszczególne słowa i zdania układające się w kwartety i kwintety myśli, a ich nad­miar usiłował się przecisnąć przez wąską szczelinę świadomości.

Ludzie i zdarzenia były tylko przerywnikami, znakami muzy­cznymi, które nadawały li tylko kierunek. Czasami pomijała je brnąc

w grząskie obszary improwizacji, w końcu przestraszona cofała się brnąc w bezpieczną sieć oznakowanych szlaków. Gdyby tytko mogła pisać, gdyby mogła powiedzieć... Czuła jednak, że całe fragmenty jej ciała zaczęły żyć jakimś odrębnym, wrogim jej życiem. Oglądała je wewnętrznym okiem, podążała ich tropem, usiłując ogarnąć ten chaos, wprowadzić, czy też narzucić swoją wolę niepokornym obsza­rom komórek, przemawiała do nich łagodnie i prosząco. Ale tam panowała tylko ciemność i wrogie milczenie. Pamięć nie podpowia­dała nic, co mogłoby jej pomóc. Któregoś dnia usłyszała dźwięk, który przedarł się do mózgu, wywołując bolesną eksplozję, która roz­przestrzeniła się po całej głowie na kształt elektrycznego wstrząsu, powodując chwilowe drżenie całego ciała. Świadomość zasygnalizo­wała jej, że stało się coś strasznego, nieodwracalnego, czego nie spo­sób ogarnąć ani zrozumieć. To raz wzbudzone odczucie powracało teraz częściej ze wzmożoną siłą, rujnując jej wewnętrzną ciszę. Odsu­wała je od siebie bezskutecznie... Coraz więcej dźwięków, więcej światła wdzierało się w kojącą ciemność wnętrza, wyciągając ją na brzeg rzeczywistości. — Nie, tylko nie to — myślała w panicznym stra­chu, odpychając je od siebie nieistniejącymi rękoma.

Pierwszą rzeczą jaką zobaczyła, był biały sufit nad łóżkiem

i wtedy przypomniała sobie natychmiast wszystko. Z upiorną dokła­dnością — od szczęku metalu po odrażający odgłos pękających włas­nych kości. Zaraz potem przyszło uczucie nienawiści, że nie pozwolili jej umrzeć.

Patrzę z lekkim dystansem na moje ostatnie poczynania. Jak to było...? Trzy tygodnie gorączkowej bieganiny, aby wszystko zapiąć na ostatni guzik. Sala, zespół i nawet świece. Nocne przemyślenia, jak wypadnę, jak przyjmą to pisanie, w końcu ci najważniejsi — Oni. Czy­telnicy. Dzwoni Tadeusz, że napisał specjalnie na tę okazję utwór „Wes­tchnienie”, który wykona osobiście. Ciepło mi na sercu i błogo przez chwilę, zanim znowu nie dopadną mnie dręczące wątpliwości — stali przyjaciele. Nie mam się w co ubrać — to za mało eleganckie, w tym wyglądam szaro i nijako. W końcu kupuję w najbliższym butiku tragi­cznie drogi żakiet — czarny z czerwoną lamówką wokół kołnierza. A potem wszystko toczy się nagle bardzo zwyczajnie i ciepło, w czym niewątpliwa jest zasługa publiczności i prowadzącego spotkanie. Dalej... dalej. Później. Uwikłana w dwóch mężczyzn popełniam same gafy urażając i niszcząc. Więc okazuje się, że ja też potrafię być okrutna

i niedobra. A przecież takie osoby nie cierpią, tylko ból zadają, więc dlaczego...

Nazajutrz jest po prostu zwyczajnie, idę ulicą i przytłacza mnie ta sama pustka. I potem przez cały tydzień nie mogę się w niej znaleźć w żaden sposób.

* * *

Dorota prawie biegła korytarzem z plikiem dodatkowych badań w ręku, kiedy przeszyła ją myśl, że przecież ta uprzykrzona rzeczywi­stość jest jej jedynym ratunkiem. Wpycha ją niejako przymusowo w pe­wne ramy, w których egzystuje, nadając tym samym niewielki, ale prze­cież jakiś sens jej istnieniu. Przez chwilę poczuła wdzięczność dla pory­sowanych płytek korytarza i zbolałych twarzy swoich pacjentów — mimowolnych aktorów jej prywatnego spektaklu. Oni przecież go two­rzyli, czy tego chciała czy nie, a tym samym pozwalali i jej zagrać rolę. Drobną, małą, w sumie pewnie nie zauważoną przez krytykę, ale wypełniającą lukę, bez której cała inscenizacja mogłaby się załamać

i runąć. — Tylko gdzie te oklaski — pomyślała ironicznie — gdzie szum opuszczanej kurtyny, kwiaty?

Bywały chwile, że mrok smutku oplatał mnie całkowicie i bez reszty. Kłopoty i troski sypały się jak z rękawa Losu. — Ja tego nie wytrzymam, nie przeżyję — skarżyłam się do słuchawki Magdzie, mojej przyjaciółce. — E, tam — mówiła ona i był to szyfr, który znałyśmy tylko my obie. Otóż dla Magdaleny, zajmującej się ludźmi chorymi na raka krtani, dla których wszystkie drobne kłopoty, zmartwienia przyziem­ne, spędzające sen z moich powiek, były niczym innym jak błahostką wymagającą jedynie pogardliwego skrzywienia warg i owego lekcewa­żącego stwierdzenia właśnie. Cóż bowiem, wobec ich nieuchronnej przecież śmierci, owego wyroku było godne uwagi? Zawsze, kiedy usłyszałam od niej to — E, tam — robiło mi się jakoś głupio i potrafiłam popatrzeć z dystansu na moje biadolenia.

Paryż

Kim była ta dziewczyna? Wspaniałe oczy, wielkie usta, potężna grzywa kasztanowych włosów. Camille Claudel. Do szaleństwa kochała Augusta Rodina. Lipiec 1913- „Na dworze czekała karetka. I oto odjazd na trzydzieści lat”. Zmarła dopiero w 1943 roku. „Długa Noc Piekieł” — pisze Anne Delbe w swojej książce „Kobieta”.

Patrz Camille — mówi ojciec otwierając szeroko drzwi balkonu — Paryż jest twój”. Mój Boże! Jak ja pragnęłam, żeby ktoś w ten sposób powiedział do mnie. Przypominam sobie mój Paryż — tę różową poranną mgłę nad miastem. Patrzyłam na dachy miasta. Przyjechałam

tu po przygodę, nie po ostateczny Los. Jestem przejazdem. Camille wie, po co tu przyjechała...

Mistrz Rodin zaproponował jej pracę w swojej pracowni. Modelki usiłowały wyprowadzić ją z równowagi, ale jej upór zmuszał je do mil­czenia. Jej zjawienie się w pracowni powoli przestawało być wydarze­niem. — Cieszę się, że panią widzę, Camille — mówi Mistrz. „Słońce już zaszło. Rodin zapala kilka świec. W ich świetle przygląda się rzeźbom, które dziwacznie zaczynają żyć własnym życiem”. Wszędzie widzi Camille, jego uczennicę. Czuje się zagrożony przez tę młodą kobietę. Camille skupiona, z nieobecnym uśmiechem, jego uczennica. Pan Rodin boi się. Głuchą obawą pomieszaną z radością — oto jego kochan­ka, jego uczennica. O ileż wspanialsza od niego. Ale świat się o tym nie dowie. Kiedy stoi przed Camille, przed jej młodym, pięknym ciałem, czuje, że jego ramiona są zbyt wątłe, zbyt powolne i pan Rodin boi się. A Camille? No cóż, nareszcie jest szczęśliwa, przeskakuje kałuże. Nawet nie — ochoczo po nich brodzi. „Nikt nie będzie przywoływał jej do roz­sądku”. Nikt już w domu nic jej nie powie. Poznała mężczyznę. Jest rzeźbiarką i kobietą, wielkie dzieła zrpdzą się z jej rąk! Tak ogromne jak te, które on tworzy. Tej nocy pojęła mądrość ciała. „Mówią, że dziewice są niezwyciężone, ale ona myśli wręcz przeciwnie”. I jeszcze to jedno zdanie: Tego wieczoru osiągnęła pełnię, jest kobietą wolną, idącą pośród nocy, wie dokąd zmierza”. Biedna Camille. Tyle razy wydawało się, że ja też jestem niezwyciężona, że mam u stóp mężczyznę, na któ­rym mi zależy. Cóż, kiedy okazywało się, że to nie ten mężczyzna, nie ta melodia, nie ten wieczór. Współczuję jej. Bardziej niż sobie. Jej życie było tak tragiczne. Moje nie... Jeszcze nie dzisiaj. Tamci odeszli jak cie­nie, nie robiąc mi wiele zła. Płakałam, popadałam w depresję, ale i tak zawsze Paryż co roku wydawał się nieskończenie piękną zapowiedzią czegoś, co mnie jeszcze czeka...

Dla Camille był wyrocznią, złym Losem. Paryż czarny, arogancki, okrutny... Matka wymyśla jej od ulicznic. Ivette, dawna kochanka Rodi­na, patrzy na nią pogardliwie. Czuje się zmęczona. — Będę tak obdarzać się ukradkowymi pieszczotami, od czasu do czasu? Nie, nie i nie! Nie będzie dłużej tego ciągnąć. Jesteś stworzona dla Michała Anioła — mówi on. — A ja nie jestem Michałem Aniołem”.

Próbuję wyobrazić sobie uczucia, jakie wtedy nią targały. A może była zbyt młoda, zbyt świeża, żeby pi*zejrzeć jego grę — to pozorne umniejszenie siebie ze strachu przed wielkością jej uczucia? Pamiętam tamtego wieczoru, kiedy Marek powiedział mi, że nie jest mnie wart,

że nie chce zwalać na moje barki swoich problemów, że zasługuję na coś lepszego... I nie był to odruch szlachetności, o nie. To było zwykłe tchórzostwo, które później ulokowało się w bezpiecznej barchano- wo-szczawiowej, jakby napisała Pawlikowska, miłości w ramionach szarej bezpłciowej myszy, jaką w naszym pojęciu była Renata. Tego właśnie było mu trzeba. Ewka pogardliwie wzruszyła ramionami —Twój orzeł okazał się zwykłym kogutem. Długo nie mogłam tego przeboleć.

Camille ma trzydzieści lat. Jedna z najciekawszych artystek naszych czasów — powiedział podczas jakiegoś przyjęcia Octave Girbeau. Wciąż się jej udaje. Jej rzeźby na ostatnim Salonie były chwalone, ma zamówienia. Jest sama.

Mężczyźni dość szybko odwracali się od niej. Przychodziły jej wtedy do głowy słowa przyjaciółki — „Nie interesuje ich to co robisz. To ty, twoje wielkie oczy, twoja zuchwałość. Rzeźba, cóż, później o niej pomówią. Dodatkowo...”. I znowu ten Rodin. Tyle się od niego nauczy­ła: „czułości, ale i niszczenia, łagodności i upokorzenia, oczekiwania”.

Błądzę po ulicach Paryża... Biedna Camille. Rodin znalazł sobie muzę, wyzywającą, bezwstydną, starą księżnę, która mieszkała z nim w pałacu Biron.

Camille błądzi ulicami miasta. Chce wrócić do domu, potyka się. Przechodnie mijają ją obojętnie. Czuje jak oganiają przejmujący chłód. Wstrząsają mną dreszcze, chociaż jest ciepły, czerwcowy wieczór. — Zostaw tę nieszczęśnicę w spokoju — mówi Ewa — bo zepsujesz mi cały pobyt, chodzisz jak we mgle, nie słuchasz co do ciebie mówię. Obudź się, spójrz na te sukienki, pewnie kosztują majątek. Swoją drogą ta Camille nigdy nie umiała się ubierać.

Patrzę na Ewę. Drobna, elegancka, energiczna... Uosobienie radości życia. Chwytam ją za rękę jak topielec, a ona wyciąga mnie na brzeg mojego czasu. — Żegnaj Camille...

Wywiad w lokalnej TV odbiera mi całą radość z promocji książki. Zbyt duże zbliżenie, za mocne światło ukazuje twarz jakiejś obcej mi, nieładnej kobiety. Nawet nie słyszę tego co mówię. Później na werni­sażu znajomy dziennikarz, któremu zwierzam się, mówi: —Myśla­łem, że jesteś mądrzejsza, to ty jeszcze zwracasz uwagę na takie dro­biazgi? Ciesz się, że recenzje miałaś dobre. A może wolałabyś odwrot­nie — ładna buzia i paskudne recenzje? Milknę na chwilę, ale znowu zaczynam: — Przecież nie jestem taka brzydka, myślałam... Przerywa mi:

Z tobą jest taki kłopot, że w ogóle za dużo myślisz, jak na kobietę,

kobietę, oczywiście — dodaje już nieco złośliwie i znika ze swoim kieli­szkiem wina wśród innych znajomych. Zostaję sama z odwiecznie bab­skim głupim problemem, żałośnie nieukojonym. I wizja tamtej, mojej twarzy, jeszcze długo mnie prześladuje.

* * *

Błękit z Chartr — powiedział przewodnik — jest jedyny i niepowta­rzalny. Jeszcze raz spojrzałam na witraże w katedrze. Rzeczywiście. Jest inny niż te błękity, które kiedykolwiek widziałam. Postanowiłam zatrzymać go w jakimś zakamarku mojej pamięci. Siedzę na schodach katedry w pełnym słoricu — zmęczona, mała jakaś, samotna — w obli­czu jej wielkości. „Moja młodość była jak gotyk — siedzę jak pod kościo­łem” — przypominam sobie Pawlikowską. Ale jestem zbyt przepełniona wrażeniami dnia i słońcem, żeby poczuć się tak jak ona. Później — myślę sobie — przecież ja mam jeszcze czas...

Doskwiera mi upał i stopy kleją się do rozgrzanego chodnika. Prze­klinam niemożność swego ciała. Przecież to Paryż — myślę na Placu Inwalidów. — Przecież to Paryż — powtarzam sobie przed gmachem opery. Czegoś mi jednak brak. Przypominam sobie winnice w dolinie Loary — widziane z góry, z autostrady, przypominały puszysty dywan, kojący i zielony.

Hanka przypominała owe długoszyje kobiety Modiglianiego. Nosiła włosy niedbale upięte w kok. Głos miała lekko schrypnięty, który momentami załamywał się, przechodząc w półszept. Gdziekolwiek bywałyśmy razem, to ona w końcu zwracała na siebie uwagę wszy­stkich, co mnie — niezaprzeczalną królową piękności w mieście — cza­sami denerwowało. Mężczyźni patrząc na mnie słuchali jednocześnie Hanki. Miałam wrażenie, że całując mnie, zostawiali mi tylko swoje ciało do dyspozycji, reszta zauroczona załamującym się w szept, chryp- liwym głosem mojej przyjaciółki, pozostawała przy niej. Było bezsen­sem zastanawianie się, co w niej takiego jest. I tak wiedziałam, że w końcu wrócą do mnie — ślicznej blondynki, która dobrze gotuje i w końcu nie jest taka głupia na jaką wygląda. Nie zazdrościłam więc Haneczce jej chwilowego triumfu i patrzyłam z pobłażaniem na to całe zamieszanie wokół jej osoby.

Można biec do przodu, jeśli się wie, że z tyłu pozostają ludzie

i miejsca, które się nie zmieniają — powtarzała mi przy każdej sposob­ności. Ale wiedziałam, że nie posunie się ani na krok dalej.

* *

Boże Narodzenie... zasypało śniegiem. Nawet moje myśli. Nawet jestem z tego zadowolona. Sięgam po moje ukochanie — Tadeusza Kon­wickiego, mądrą wyrocznię, bliższą mi tym bardziej ze swoimi proble­mami natury laryngologicznej. Czytam, zastanawiam się, inspiruję. Nie, nie do pisania swoich niewesołych wynurzeń — po prostu do życia, do przetrwania następnego dnia. Pachnie kawa, zaparzona w ła­dnej filiżance. Zawiesiłam nowe firanki... Myślę o przyjacielu, który samotnie boryka się z problemami. Jestem z nim myślami i wszystkim, co najlepsze w mojej istocie. A może to mało? Przecież mnie nie ofiaro­wano więcej. Nawet nie wiem, czy czyjeś myśli były ze mną tego poran­ka...

* * *

Minęły święta. Rozpaczliwie wolno ciągnąc się przez zaśnieżone pole. Pustka tych przestrzeni, ongiś tak mnie zachwycająca, tym razem przyprawia mnie o złe, niedobre myśli. Już nie mam czasu na niepo­trzebne trwanie, nie poparte działaniem uzasadniającym istnienie. Czas — kiedyś tak łaskawy, powarkuje gniewnie, przyspiesza. Powoduje popłoch w myślach i chaos w działaniu. Przeraża nieodwracalnością każdej minuty, bezpowrotnie zaprzepaszczonej. Przyjaciele rozpie­rzchli się do swoich spraw, wszystko zamarło, przycichło. Słyszę bicie serca w swoim ciele — jedno uderzenie, drugie, trzecie. Mój własny zegar...

Dostałam list od nieznajomego, który pisze — „Pierwszą rzeczą, która mnie zdziwiła i zaskoczyła po otwarciu książki, to dedykacja — Mojemu Wrogowi, gdziekolwiek jest... — Zazwyczaj autorzy poświęcają swoją książkę przyjaciołom, najbliższym. Więc czyżby najbliższą Pani osobą był Wróg? Zastanawiam się, kim jest — czy to Los, czy Pani sama? Tak. To Pani jest swoim największym Wrogiem. Czuję, że tę książkę poświęciła Pani samej sobie”.

Nie ma w tym na szczęście wyrzutu, tylko logiczny wywód. I do­brze, zbyt wielu przykrych słów nasłuchałam się przez tę dedykację. Zupełnie tak, jak gdybym popełniła jakąś niestosowność, występek, czy coś w tym rodzaju. To nie jest przyjęte, tak nie powinnam... Bo jeśli nawet zawiniłam wobec siebie, jeżeli wiedziona jakimś instynktem samodestrukcji niszczyłam swoje istnienie zadając ból? Milcz... Dedy­kuj optymistycznie i radośnie książkę pełną goryczy Przyjaciołom, jakiejś Barbarze, czy Elizie. Tak byłoby lepiej, ale czy uczciwiej?

* *

Chciałabym napisać tamto opowiadanie, które od kilku tygodni nie opuszczało moich myśli, ale ten wieczny brak czasu... Potem nieudany koncert, na który nie powinnam w ogóle iść. W końcu wylądowaliśmy na pociechę w naszej ulubionej kawiarence. Gwar osnuty szczelnie dymem stanowił mieszankę nie nastrajającą zbyt wesoło. Ledwie widziałam w tych oparach znajome twarze. Ela z Julią plotkowały zawzięcie o kosmetykach. Andrzej zapatrzył się w stojące przed nim piwo. Robert siedział dostojny i wyprostowany. Otoczona swoim smut­kiem milczałam zawzięcie. — Jak zwykle wszystko psujesz — warknęła Julia. Dobrze jej mówić, dumałam smętnie. Tomek oczywiście nie mógł ze mną przyjść — wiecznie zajęty swoją pracą. Właściwie po co mi ten facet, skoro i tak wszędzie muszę chodzić sama? Wzięłam go z całym bagażem jego poprzedniego nieudanego małżeństwa, z całą oschłością i niechęcią wobec rodzaju żeńskiego, codziennie zastana­wiając się, po co ja to robię. Nie był przystojny, nawet nie starał się być miły, no może trochę, na początku. Potrzebowałam w tamtym czasie odrobiny ciepła. Jakiegokolwiek... — Trzeba było sobie kupić futro — skwitowała Julia moje biadolenia. Na taki wydatek nie było mnie stać.

Grudzień

Wigilia Twórców, pomimo poprzedzających ją trudności w organi­zacji, odbyła się jednak i wypadła wspaniale. Trudno powiedzieć czy była to sprawa nastroju — pewnie tak. Bo przecież stoły, chociaż pięk­nie nakryte i przyozdobione świerkowymi gałązkami, nie uginały się pod jedzeniem. Kulinarnie było raczej skromnie, zważywszy, że potrawy przygotowywałyśmy z własnych funduszy. Kapusta z grzy­bami przygotowana przez Lidię i Celinę była po prostu świetna. A o­płatka nie zabrakło... I te ciepłe słowa, którymi nasz Przyjaciel wszy­stko powiązał. Dziesiątki świec zwijało się w ogniu i skapywało łzami stearyny gdzie popadło. Byle jak...

* * *

Znowu ogarnia mnie ten niedobry stan ducha — pogranicze bezna­dziejności i depresji, która podchodzi mi do gardła jak fale nudności. Jakże siebie wtedy nie lubię. Nie patrzę w lustro, przestaję dbać o sie­bie, odwracam się od tej gnuśnej, niemiłej mi istoty — jestem sobą znu­dzona, jak chorym, który za długo choruje, przekraczając iwyczerpu-

jąc wszelkie granice współczucia własnej rodziny. To po to biegłam w życie i goniłam czas, żeby teraz popadać w ciemną otchłań bezsenso­wnej melancholii?

* * *

Nie mogę spać. Od jakiegoś czasu mój organizm, jak zepsuty zegar budzi mnie zaraz po północy. Na początku byłam nawet z tego zadowo­lona — jest tyle spraw do przemyślenia. Nigdy nie ma na to czasu. Ale przecież wiadomo, że niektóre z nich, nieposłuszne myślom, ułożą się

i tak po swojemu, kierując się własną nieznaną mi logiką. Nie mam na to wpływu... Biorę do ręki tomik wierszy Sylvii Plath „Godziny nad ranem”. Na okładce zdjęcie eterycznej blondynki siedzącej nad maszyną do pisania. Przeczytałam kiedyś, że w swoich wierszach nie spowiadała się z siebie, ale lękom, kompleksom, fascynacjom i pożąda­niom wszystkich ludzi dała swoją twarz. Tym, co scalało jej twórczość, była śmierć. Nie jako próg, ale jako fakt.

Umieranie jest sztuką jak wszystko Jestem w niej mistrzem Umiem robić to tak, że boli Że wydaje się diablo rzeczywiste

Powrót

Jest jak powrót aktora na scenę. W biały dzień.

Na to samo miejsce i w tę samą twarz, by usłyszeć ten sam tępy krzyk „Cud"!

Jakby mi dano w pysk.

Jest taki moment w czyimś życiu, w cudzej twórczości, który poru­sza, czy też wstrząsa do tego stopnia, że nie potrafisz się z tym uładzić. Zaczynasz drążyć, myśleć. Opanowuje cię jak obsesja. Nie umiem pogodzić zdjęcia tej jasnej blondynki z mrokiem jej opowiadań. Się­gam po jej listy odnajdując tam zwykłą dziewczynę, która pragnie kochać: „Mamusiu — pisze do matki — przytrafiło mi się coś absolutnie boskiego, stałam jak gdyby nigdy nic w saloniku, aż tu studentka czwartego roku szepce mi półgłosem do ucha: „Znalazłam mężczyznę

wypisz wymaluj dla ciebie. Wysoki, interesujący i wystaw sobie — pisze wiersze. Boże, jestem cała podekscytowana. Na samą myśl, że

poznam wrażliwego faceta nie brutala, cały świat rozpływa się w różo­wej mgle”. Potrafię doskonale zrozumieć to uczucie. Tę „różową mgłę”. Jakże często ogarniała i mnie — stawałam się wtedy lekka, świat był zupełnie inny niż jeszcze wczoraj... Jestem taka szczęśliwa. I to oczeki­wanie sprawia, że wszystko jest cudowne”. Gdzież tu jest miejsce na obłęd, który — jak pisali krytycy — czaił się w jej opowiadaniach? Sylvia nie była obłąkana. Cierpiała na stany depresyjne. Fakt, że dwukrotnie usiłowała popełnić samobójstwo, ale wynikało to raczej z jej nadmier­nej wrażliwości na samo zjawisko życia. Pomiędzy tymi okresami inten­sywnie pracowała, pisała, studiowała, podróżowała. Jednym słowem żyła wartkim, bogatym życiem kobiety nowoczesnej i wykształconej. A może „cierpię i rozczulam się nad sobą, bo nie ma obok mnie nikogo naprawdę bliskiego?”

Jej opowiadania ukazują się coraz częściej. Dostaje kilka nagród lite­rackich. Ale... wraz z pierwszymi jaskółkami powodzenia przychodzi pierwszy atak choroby. Znowu próba samobójstwa. Później, już po leczeniu, poznaje wielką miłość swego życia — angielskiego poetę Teda Hughesa. Ślub, dziecko, Sylvia jest szczęśliwa. Zaczyna pisać „Szklany klosz”. Rodzi jeszcze syna Nicolasa. I drugi tomik poezji. Było dobrze, ale przecież coś zaczyna się psuć w ich małżeństwie — chroniczny brak pieniędzy, dwoje małych dzieci i prymitywne warunki egzystencji. Postanawiają rozstać się na jakiś czas. Wtedy po raz trzeci targnęła się na swoje życie. Tym razem skutecznie — „Umieranie jest sztuką jak wszystko, jestem w niej mistrzem...”.

Czytam zachłannie listy, notatki, wiersze — tworzyła do ostatniej chwili, nawet w ostatnim tygodniu życia napisała kilka wierszy. Nikt nie wierzył, że się podda — tak często bywała wesoła i pełna werwy. To była najsurowsza zima w Anglii. Światło i ogrzewanie wyłączano na długie godziny, zamarzły rury... Czuła się źle — rozpaczliwie samotna. Lekarz przepisał jej tabletki uspokajające, popijała je koniakiem z wodą sodową. Ale chłodu, który ogarniał jej drobne ciało, nic nie było w sta­nie usunąć... Napisano później, że zginęła skruszona ogromem rozpa­czy...

Jaka logika wymagała jej śmierci? Czy ta, która na ogół niepostrzeże­nie kieruje naszym życiem?

* * * .

A więc stało się. To już koniec. Przed chwilą jeszcze sądziłam, że to rozstanie było rzeczą, której pragnęłam najbardziej — porównując

mierność przyjemności, której mi dostarczał z bogactwem tych prag­nień, które nosiłam w sobie.

Jednak obojętność jego głosu w słuchawce telefonicznej sprawiła mi dojmujący ból. To co przed chwilą wydawało mi się obojętne i pożą­dane, teraz rzucone w sposób nieodwracalny, atakowało mój zmysł słu­chu rażąco i boleśnie. — To nic nie znaczy — uspokajałam siebie w pani­ce. Przyzwyczajenie, które wrosło bezbarwną twarzą w moje serce, przestało być moim sprzymierzeńcem. Przewidywałam jego odejście jedynie jako coś zorganizowanego przeze mnie, w czasie nieistnieją­cym...

Mężczyzna, który był blisko mnie, aż nadto znanej, wzbogacił się

0 wszystkie inne życia, w które musiał teraz wejść i może po to mnie opuścił, żeby się w nie zaplątać. To było nieznośne, nie do przetrwania prawie...

Przywoływałam w myślach jego wizerunek, który wtedy, w tamtej jeszcze rzeczywistości potrafił mnie irytować swoją skoriczonością. Powtarzałam jego imię, które, ponieważ czyniłam to w myślach, żło­biło mój mózg, przypominający pewnie do złudzenia ścianę zapisaną jakimś upiornym graffiti...

I kiedy opowiadam o tym wszystkim mojej przyjaciółce — nie robi żadnej uwagi. Minę ma rozsądną i wyrozumiałą, jaką przybiera się wobec chorego, który, jeżeli nawet dotąd był człowiekiem niezwykłym

1 jej przyjacielem — nie jest tym wszystkim, gdyż dotknięty ostrym pomieszaniem zmysłów, bez końca opowiada o facecie, który w jej pojęciu nie jest niczym nadzwyczajnym, którego ona nie obdarzyła by zainteresowaniem. Więc, — myśli sobie — jak to, ona z powodu kogoś takiego aż tak szaleje? — Zdaję sobie z tego sprawę, że cała przeszłość, do której lgnęło każde włókno mojego nieszczęśliwego teraz ciała, musi się wydawać mojej przyjaciółce pozbawiona znaczenia, w końcu może i ja sama będę kiedyś tak to odczuwać...

Na razie jestem nieszczęśliwa. Mijają dni i jeśli je wytrzymuję, to tylko dlatego, że mój instynkt samozachowawczy powiada: — To tylko kwestia czasu... Moje ciało musi przecież wykonywać te same czynno­ści — żyć bez niego, wracać do pustego domu. Skoro udało się przeżyć, to widocznie jestem zdolna do dalszego wysiłku i wkrótce myśl, że on nigdy nie wróci przestanie pozbawiać tchu.

Dobrze ci w czerwonym — mówi Małgosia — i włosy masz dzisiaj ładnie upięte. Patrzę na nią nieobecnym wzrokiem. Widzę, a raczej czuję jej wyrozumiały uśmiech. — Wiem, wiem — mówi uspokajająco —

to nie ja powinnam prawić ci komplementy. Przykro mi za siebie. Czemu zawsze uwikłana jestem w jakieś męsko-damskie historie? Orkiestra zajmuje miejsce. Wchodzi dyrygent — jak wielki czarny ptak, powiewając połami fraka. Za chwilę nurzam się w znanym i uspokajają­cym nurcie koncertu Liszta. Usiłuję podążać za muzyką, ale na plecach czuję palące spojrzenie... przesuwa się po włosach — moja prywatna symfonia. Na dwoje.

Przypominam sobie słowa profesora Kępińskiego: „Pełny związek z przedmiotem miłości może być tylko krótkim epizodem w życiu czło­wieka, gdyż takie scalenie jest jednocześnie utratą własnej indywidual­ności, a więc rodzajem śmierci psychicznej.”

Krótki epizod. Tyle, że później trudno żyć. I właściwie po co?

Styczeń

Dni dłużą się omotane mgłami i mrokiem. Wszechwładna gnuśność i zniżenie. Jakiegoś ponurego poranka wpada do poradni Ela i mówi: —Zróbmy coś. To „coś” przybiera realny kształt. Kontaktuję się z Magdą iw końcu postanawiamy zorganizować akcję charytatywną na rzecz Towarzystwa Laryngektomowanych, którego Magda jest przewodni­czącą. Ale od czego zacząć? Trzeba znaleźć odpowiednie miejsce w centrum miasta. Zabiera nam to kilka dni. Nieoceniona Ela porusza swoje znajomości w świecie ludzi kultury. Przez moment wydaje się, że nie damy rady. Ale jednak... właściciel kawiarni daje za wygraną pod naporem dwóch urokliwych blondynek. Zgadza się. Dzwoni Elka i mówi zdyszanym głosem: — Anka, machina ruszyła. Trzeba teraz namówić całą rzeszę znajomych, żeby upichcili jakieś ciekawe potra­wy, namówić znajomych artystów do poświęcenia na aukcję swoich prac. Sprawy nabierają coraz szybszego tempa, zataczają coraz szersze kręgi. Artykuł o pracy towarzystwa wraz z pięknym zdjęciem Magdy ukazuje się w prasie. Wciągamy w akcję coraz więcej ludzi. Wojskowa grochówka, tort upieczony przez znajomą kucharkę, „Sałatka szama­na”, którą będzie serwował znany satyryk. Robię losy na loterię, gdzie każdy może być wygrany... I myślę sobie - żeby tak w życiu...

Sen jest dobroczynnym rodzajem obłędu, w który zapadamy. Oło­wiany ciężki sen... Często stosowałam go jako ostatnią deskę ratunku przed rzeczywistością. I budził mnie dopiero kolor — złotawa poświata wschodzącego słońca zmuszała do wejśtia w styczność, a nie w zatarg

wsadzała mnie przemocą w czeluść dnia, z którego nie było już wyjścia.

* * *

Strajki lekarzy. Zastanawiam się, jak to będzie w poradni? Na szczę­ście pierwszego dnia mam problem z głowy — po prostu pacjenci przy­chodzą w ograniczonej do minimum ilości. Następnego dnia wszystko wraca do normy. Nie mamy odwagi nikomu odmówić, zresztą, kto by powiedział: „nie” matce z niemowlęciem na ręku, która przyjechała z odległej dzielnicy miasta? Trochę burzy nam się krew, kiedy trzeba powtórzyć leki, np. witaminy zażywnemu jegomościowi podtykają- cemu nam pod nos legitymację inwalidy wojennego. Żadna z nas nie ma zdrowia do awantury, która pewnie będzie... Przepisuję zatem bez szemrania. Ale to nie wystarcza. — A co, strajkować się wam zachciało?

pyta mnie w międzyczasie mężczyzna — mało wam jeszcze, ja walczy­łem za was, zdrowie straciłem... — Znam tę śpiewkę na pamięć. Podty- kam mu pod nos recepty, coś tam jeszcze mamrocze, chociaż nie odmówiono mu przecież wizyty.

* * *

Gasną powoli światła w oknach. Jest druga lub trzecia w nocy. Moje małe mieszkanie prześwietlone jest blaskiem latarni. Taka martwa pora nocy... Nie jeżdżą autobusy. Nie chodzą ludzie. Nawet pies nie przebiegnie ulicą. Ci, którzy kładą się późno — już poszli spać, a ci, któ­rzy wcześnie wstają, jeszcze śpią. Martwa godzina nocy. Zwykle dobrze jest wtedy mieć wspomnienia. Te moje, czają się jak ogromne pająki w każdym ciemniejszym kącie mieszkania.

Czekam na werdykt w sprawie nagrody im. Wiesława Kazaneckie- go. Sama przed sobą udaję, że mnie to wcale nie obchodzi. W między­czasie wspaniały wieczór w Galerii Sleńdziriskich z gwiazdą — Tadeu­szem Goleckim, powinnam dodać — księdzem. Trudno jednak, bo mimo wszystko jest to tak piękny mężczyzna, na dodatek niezmiernie utalentowany. Później już, na prywatnym wieczorze grał i śpiewał, recytował i wszyscy, łącznie z przyszłym laureatem nagrody im. Kaza- neckiego, słuchaliśmy zafascynowani do późnych godzin nocnych. Podarowałam w prezencie ks. Tadeuszowi dwa tomy mojej prozy i dzi­siaj dopiero odebrałam telefon (przez moją koleżankę) z Rzymu, że czytał, że jest pod urokiem, że pozdrawia...

k ie ie

Uczę się cierpliwości. W codziennym czekaniu, w wypełnianiu każ­dej minuty czynnościami niepotrzebnymi, z uszami czułymi na każdy

A

najdrobniejszy szelest na klatce schodowej. Analizuję każdy moment rozmowy, słowa, które padły wtedy, tamtej nocy, ale przecież znie­kształcone zbytnią bliskością, odrealnione. Bezużyteczne następnego mrocznego poranka, kiedy oczy kleją się z niewyspania, a ziewanie hamuje wszelkie uczucia... Myślę sobie — nie taki znowu cud, o co w końcu tyle hałasu? Do następnego wieczoru i jeszcze innych, kiedy już nie można sobie znaleźć miejsca z dojmującej tęsknoty za dotykiem jego ramion. — Jak to jest — pytam Ewę — czy ty też tak bardzo... — Głu­pia — mówi spokojnie. — Powoli, chciałabyś wszystko od razu. A trzeba powoli, krok po kroku... Nie potrafię, nie umiem. Jestem zachłanna nie­przytomnie. Nie umiem czekać. Nawet na autobus.

Marta jest nieszczęśliwa. — Wiesz — zwierza mi się — ja nie chcę być lekarzem. — Ale musisz — odpowiadam jej bezlitośnie. Bo taka jest prawda. I ona to wie. Na razie jest w siódmym miesiącu ciąży i boi się. Boi się rodzić. Bo właśnie miała staż na ginekologii. Teraz koniecznie chce się zapożyczyć i urodzić w prywatnej klinice. Dwa razy w tygo­dniu chodzi z mężem do szkoły rodzenia. Położna uprzedza lojalnie, co czeka rodzącą matkę na oddziale. Brak papieru toaletowego jest tylko niewinną drobnostką. Można zabrać ze sobą własne kapcie, bo tu zda­rza się dostać dwa lewe. Trzeba przynieść własne agrafki do spięcia szpitalnej koszuli na piersiach. Tłumaczę jej jak dziecku, że przecież... Pomija to milczeniem. Ona jeszcze nie wie. Opowiada mi, że jej kole­żanka, lekarka zresztą, umówiła się z lekarzem na cesarskie cięcie, a on w ogóle nie przyszedł. Rodziła 30 godzin, w końcu zawołano ordynato­ra, który sklął cały zespół, że przecież... jak można... że lekarka... Zrobił cesarkę. Rano, kiedy ów kolega się pojawił, jakby nie było tematu. Roz­żalenie zostało. Innej założono na krocze szwy, które potrzebują, deli­katnie mówiąc poprawki. Inna jeszcze... Słucham tego i nie mam siły oponować, nie mówię nic...

Marta jest teraz na stażu pediatrycznym. Znam tamten oddział. Dzieci chore na białaczkę mają specyficzne oczy — wielkie, smutne, cierpiące. — Wiesz — mówi — wczoraj przyszła matka, której dziecko przyjęliśmy z litości, bo było ogólnie niedożywione, z kolejnym zapale­niem płuc. Od biedy mogło by być leczone w rejonie. Dzisiaj matka przyszła z ogromną pretensją, że jej maleństwo nie dostaje witamin. Siedziała w gabinecie ze dwie godziny zakłócając całkowicie pracę, odpalając jednego papierosa od drugiego. A przecież witaminy idą głównie dla dzieci chorych na białaczkę. Zdarzało się, że kupowałyśmy je z własnej kieszeni. Któraś z nas powiedziała, że przecież jak stać ją

na te papierosy, to mogłaby zamiast tego kupić witaminy dziecku, ale wywołała tym niepotrzebną burzę. To, że brakuje na najpotrzebniejsze leki, zupełnie do niej nie docierało. — Zarabiam tyle co sprzątaczka — popłakuje cicho Marta — jak ja utrzymam to dziecko? — Kiedy zrobisz specjalizację, dostaniesz trochę więcej — pocieszałam .ją nieszczerze, bo wiem, że i tak nie przekroczy poborów mojej znajomej, która sprząta w pewnej spółce.

Luty

Usłyszałam w Radio impresje hiszpańskie w wykonaniu Krzysztofa Panuciaka. I od razu przypominam sobie tamto spotkanie w "Marszan- dzie" — naszą imprezę charytatywną, którą przygotowywałyśmy z Elą i Magdą. Zaprosiłam na nią Pana Krzysztofa z rodziną. A on przyszedł z trójką swoich utalentowanych uczniów i doprawdy uświetnił tę imprezę znakomicie. Tym bardziej, że tak nieoczekiwanie. I tak pięk­nie...

Wczoraj zadzwoniła koleżanka — pytam jak było, jak się czuła? — No wiesz — mówi — byli ludzie, był klimat, była atmosfera... To prawda, trudno o lepsze recenzje.

*

Usłyszałam w przypadkowej rozmowie nazwisko tamtego męż­czyzny i o dziwo, zabrzmiało li tylko jak zespół sylab, obco, bezosobo­wo. Bez owego osobliwego dźwięku, jakie miało kiedyś dla mego ucha. Na pozór niezmienione, ale poczułem tą niezmierną odległość, która dzieliła moje rojenia od zawartych w nim kolejnych zgłosek. Tak, było kiedyś, tamtej wiosny... ale mimo wszystko, nie udało mi się ani na chwilę wywołać w wyobraźni tamtego zapomnianego odcienia, nie­spokojnego zamieszania tamtych dni. A przecież... tyle nieprzespanych nocy, bólu serca, tęsknoty. Tak, to pamiętam. Wyblakło, zszarzało jednak, jak zbyt długo wylegujący się na słońcu dywanik. Marzenie zmuszone przez rzeczywistość do opuszczenia straconej pozycji cofało się, zacierając za sobą litościwie ślad w mojej pamięci. Usypiając w końcu jak nudna książka...

* * *

Zafrapowała mnie twarz tej małej dziewczynki w tłumie innych dzieci. To była chwila zaledwie, kiedy zniknęła mi z oczu. Moja pamięć gorączkowo szukała, odgrzebywała tamto wrażenie, ulotne, zacze­

pione uporczywie w zwojach pamięci. Dopiero kilka tygodni później, kiedy wróciłam do twórczości Olgi Boznańskiej przypomniałam sobie... Dziewczynka z chryzantemami! Dziecko o dziwnych, niepo­kojących oczach, które jak krople atramentu wylewały się na chorobli­wie bladą, enigmatyczną twarz. Twarz, która może doprowadzić do szaleństwa tych, co się jej za długo przypatrują. Przerażająca dziew­czynka, zbyt jasna i biała, budząca dreszcz. W kąciku ust zaledwie zarys, zaledwie cień uśmiechu, który kiedyś, byłam tego pewna, prze­rodzi się w tę nieodgadnioną tajemnicę, która trwając przez stulecia, nie doprowadzi do poznania ostatecznej prawdy.

Marianna była typowym nałogowcem miłości — jak przeczytałam w mądrych książkach. Po prostu musiała kogoś kochać, o kogoś się tro­szczyć, być z kimś. Inaczej nie potrafiła egzystować. Oczywiście, wielu wykorzystywało tę jej dobroć, którą my jej przyjaciółki, określałyśmy jako totalną głupotę. Wykorzystywali i odchodzili w dal do innych panienek bardziej chimerycznych, bardziej wymagających. Cóż, Marianna potrafiła tylko kochać. To w końcu nudzi. To nie jest w cenie. Ale ona uważała inaczej. — No wiesz — mówiła Teresa, rzucając z zimną krwią kolejnego narzeczonego, który nie sprostał jej wymaganiom — jak możesz utrzymywać tego idiotę, który udaje skrzywdzonego przez los, a w końcu to tylko i wyłącznie jego wina, że żona go rzuciła. Dziwię się jej, że zrobiła to dopiero po tylu latach. Marianna broniła, przedkła­dała racje, walczyła o stracone pozycje. Ale trzeba przyznać, że zawsze miała wokół siebie kilku mężczyzn związanych z nią różnymi sprawa­mi. Głównie byli to jednak nieudacznicy życiowi, z których my, jej przyjaciółki, naśmiewałyśmy się skrycie.

k

Za szybko pędzi czas, tyle spraw mi umyka. Mam żal do całego świa­ta, który przecież miał mi przygotować coś nadzwyczajnego, specjalne­go, a zamiast tego serwuje mdłą papkę codzienności, którą zjadam machinalnie. Dopiero wieczorem, wklepując przed lustrem krem myślę z żalem, że dzień przeminął bez uniesień, fascynacji. Ot, po pro­stu szarzyzna. — „Ciesz się z tego co masz i myśl pozytywnie” — piszą w mądrych książkach. Zastanawiam się, kto je pisze iw jakim celu. A może jest to recepta na nijakie, spokojne życie? Bez oczekiwań, wiel­kich wstrząsów, bez niczego, co nadaję ten specyficzny, drażniący smak oczekiwania na niewiadomą? Nie umiałabym bez tego żyć, już nie...

k

Poszłam na uroczystość rozdania nagród im. Kazaneckiego, chociaż obiecywałam sobie, że nie. Zresztą bezczelnością byłoby sądzić, że ją dostanę. Przegrałam w dobrym towarzystwie i to się liczy. Jana Leori- czuka poznałam przedtem i mam o nim niezmiernie ciepłe wspomnie­nia. Wdowa po Wiesławie Kazaneckim, którą spotkałam w kuluarach powiedziała, że jednak powinnam tę nagrodę dostać, co niezmiernie podtrzymało mnie na duchu i poprawiło nastrój. Rozmawiałyśmy czas jakiś o filmie, który onegdaj chciałam zrobić ojej mężu, a który to pomysł rozbił się o mur nieprzebyty — spraw finansowych — niestety. Tyle, że dręczył mnie jak zwykle inny niepokój — że on taki nieczuły, nieobecny — chociaż wiedział jak mi na tej nagrodzie zależy — nie zadzwonił. Nie przytulił mnie, nie powiedział zwykłego — nie martw się mała. Aż tak mu byłam obojętna. Aż tak... I chyba to przeżyłam naj­bardziej.

Wracam jeszcze do tamtej imprezy w „Marszandzie”, zwanej później przez prasę „Śniadaniem u Przybytki”. Tyle osób się przewinęło.

O dziwo — mnóstwo z nich zaproponowało bezinteresownie swoją pomoc. Po południu, kiedy już wszyscy, oprócz grona zaprzyjaźnio­nych osób wyszli, usiedliśmy przy zestawionych stołach delektując się ogromnym tortem, który pozostał i szampanem, który przyniósł nieo­ceniony Marek. Można było poplotkować, odetchnąć... W pewnym momencie od baru oderwał się młody człowiek, który w towarzystwie kolegi tkwił tam od pewnego czasu i zaproponował, że przeczyta mi swój wiersz. Zgodziłam się dosyć niechętnie — tyle przecież miałam do przegadania z przyjaciółmi! Ale cóż... Otworzył zatłuszczony notes i za­czął czytać. Nawet nie było to złe, nawet ciekawe. Pamiętam ostatnie zdanie —... i po co Ci to Boże... Zastanowiłam się i zachwyciłam nieo­czekiwanym kontekstem, co z podkładem muzycznym, grającego przy­jaciela, Kiejstuta, było dobre, do przyjęcia. To może zatańczymy — zaproponował nieśmiało młody człowiek. Zatańczyliśmy... — Co pani wyprawia, pani Aniu? — zapytał zgorszony gospodarz lokalu. Pani wie, z kim pani tańczyła przed chwilą? Zgodnie z prawdą odpowiadam, że nie. Wzruszył ramionami. — Przecież to najbardziej znany kieszonko­wiec w mieście. Kiedy przychodzi do mojego lokalu, ciarki przebiegają mi po plecach. — Przepraszam — mówię. Ale właściwie sama nie wiem za co, czy za wiersz, czy za taniec? Przecież kieszonkowcy też mogą być poetami...

Samotność jest naturalnym sposobem egzystencji. Nie należy z niej zbytnio robić problemu. Nawet nie wypada o niej mówić. Można tylko

czasem zawyć, ale tak, żeby nikt nie słyszał.” — napisał Tadeusz Kon­wicki i o tym powiedziałam na promocji mojej drugiej książki. Nie bar­dzo zresztą w duchu z tym się godząc. Wycie w samotności nie jest moją ulubioną formą spędzania czasu. Ktoś zaprosił całe towarzystwo do nowopowstałego modnego hotelu i resztę nocy przetańczyłam, przegadałam, prześmiałam się... ale i tak, nie było mi dobrze, bo ktoś inny mnie zawiódł, nie przyszedł, nie spędził ze mną tej najważniejszej chwili...

Zresztą teraz... jakie to nieważne i nieistotne się zdaje, a przecież nie minęło wiele czasu. Patrzę już zupełnie innym okiem na osoby, na wydarzenia. Coś, czy ktoś, kto mnie zachwycił, już nie poraża swoim urokiem, już na pewno dzisiaj nie rzuci mnie na kolana. Dziwaczna i przewrotna jest natura ludzka. Podchodzimy do wszystkich spraw tego świata i ludzi subiektywnie — odczuciem, a ono się przecież nieu­stannie zmienia, na szczęście.

Odczucie jest czymś nieuchwytnym, zmieniającym się w zależności od pory dnia, zupełnie jak światło w obrazach impresjonistów — roz­prasza formę, uczy, że kolor jest zależny od blasku, że jest chwilowy...

Pamiętam przedmioty, obrazy, książki, które ongiś zachwycały mnie do szaleństwa, pobudzały moją wyobraźnię. Wracałam do nich po latach — cóż, wydawały się zachwycające, ale już pozbawione tamtego czegoś... One się zmieniły? Nie, to ja, moje odczucia, moja wewnętrzna „chemia”, czy jak to nazwać, każe mi odbierać owo, przecież niezmie­nione piękno inaczej, bez tego bolesnego uścisku w okolicy serca, bar­dziej racjonalnie, bardziej powierzchownie. Trochę żal...

Wcale mi nie żal tej spódnicy oblanej czerwonym szampanem. To Jerzy miał otworzyć butelkę, kiedy zebraliśmy się wszyscy w pokoju muzyków, żeby pogratulować Tadeuszowi koncertu. Nagle wystrzeliła w górę lawina różowej piany, która zalała nas i cały pokój. Najgorzej wyszedł na tym sam wykonawca, przebrany już z eleganckiego smo­kingu w równie wytworną jasną marynarkę...

Koncertem byliśmy wstrząśnięci wszyscy — cała nasza paczka, która stawiła się tego wieczoru. — I kto by pomyślał, nasz Tadeusz, taki zwy­czajny na co dzień, a teraz coś takiego — powiedziała w zamyśleniu Maria. W kaskadzie dźwięków oszołomił nas powiew romantyzmu. I ten niewielki, delikatny motyw, który niejako wstydliwie istniał urze­kając pięknem, to był cały nasz przyjaciel — drobna postać we fraku schylona nad klawiaturą. W pamięci mieliśmy jeszcze wykonywany niedawno Stabat Mater w kościele, który to utwór był niewątpliwie wydarzeniem tamtych dni... Och! Tadeusz...

Później, już w domu, czytam jego artykuł, który jest mi duchowo bliski, ponieważ oboje nas frapuje fenomen czasu, który, jak pisze autor, związany jest nie tylko z istotą samej muzyki jako sztuki o pod­łożu czasowym, ale przede wszystkim jest miarą naszej ludzkiej egzy­stencji. I tu odkrywam w moim koledze wnikliwego filozofa. Zadziwia mnie jak rozprawia się z czasem, ruchem, przestrzenią... „Intencjo­nalny czas wewnętrzny utworu muzycznego uwalnia nas od czasu real­nego, który tak nieubłaganie — a z przemijaniem ludzkiej egzystencji — coraz szybciej upływa”. Toż to prawie poezja! Artykuł kończy wiersz L. Staffa:

Już? Tak prędko? Co to było?

Coś strwonione? Pierzchło skrycie.

Czy się młodość swą przeżyło?

Ach, więc to już było życie?

Zamyślam się nad tym. I nad nieubłaganą zasadą jednokierunkowo­ści Czasu.

Towarzystwo Śpiewacze im. Moniuszki urządza ostatki, połączone z występem chóru, w pięknej scenerii Pałacyku Gościnnego, który nie­zmiernie lubię. Wybieramy się tam z Marią. Ona — jako opiekun arty­styczny, ja — ponieważ ze wszystkimi członkami zespołu i dyrygentką

prześliczną Lidią — łączy mnie odwzajemniona, mam nadzieję, przy­jaźń. Nieoceniona Janeczka własnoręcznie przyrządza znany już w na­szych kręgach specjał — śledzie z rodzynkami. Rozpoczyna się występ. Białe dłonie Lidii na tle czarnych fraków i sukien wirują jak niezmier­nie piękne motyle. Przechodzimy później do saloniku, gdzie stół ugina się pod ciężarem różnych przysmaków. Jest szampan i druga część wie­czoru upływa pod hasłem „Każda miłość jest pierwsza”. Płyną arie z najbardziej znanych operetek... przez chwilę każdy z nas zastanawia się w myślach nad tą pierwszą, najważniejszą... — Coś posmutnieliśmy

mówi Janeczka — przecież tyle jeszcze przed nami... Za oknami pada deszcz, w który zaraz przyjdzie nam się zanurzyć i który zmyje z nas ciepło tego wieczoru...

* * Jt

Jak ćma opalałam skrzydła w zapamiętałym locie do płomienia. I ile razy sycząc z bólu przyszło wycofywać się, rozglądając się trwożliwie na boki — czy też nikt nie widział tej porażki? Przecież nazajutrz trzeba

było, z twarzą wygładzoną przez makijaż stanąć znowu oko w oko z ca­łym światem. Otulając się niedbale płaszczem wyjść na ulicę, udając, że nic się nie stało. Albo o trzeciej nad ranem, zamykając drzwi za tamtą miłością, przyoblec twarz w nonszalancki uśmiech, który zaraz potem przechodził w brzydki grymas okraszony łzami. Nic się przecież nie stało...

*

Masz najsmutniejszą twarz na świecie — powiedział siedzący naprzeciwko mnie młody człowiek. Dziwne. Starałam się bardzo — opowiadałam śmieszne historie, które przydarzyły się moim znajomym i mnie samej. Piliśmy piwo...Było dobrze, zwyczajnie. —Przecież jestem uśmiechnięta — oponowałam. Zresztą bez przekonania. Znałam tę paję­czynę smutku, która nagle potrafiła omotać moje rysy i zmienić je w je­dnej chwili — pomiędzy jednym a drugim prawie zdaniem. Było mi przykro za siebie, za niepokorną twarz, której nie potrafiłam nagiąć do sytuacji, do emocji tamtego młodego mężczyzny, który przecież ocze­kiwał zupełnie czegoś innego.

* * *

Celina brnęła przez życie, z trudem przedzierając się przez zaspy. Czasami tylko myślała z niejakim zdziwieniem o swoich znajomych, którym wychodziło lepiej, łatwiej, bardziej normalnie. Wtedy, gdzieś na marginesie świadomości, ale tylko na chwilę ogarniało ją uczucie zawiści, które zresztą szybko znikało. Nie miała czasu na analizowanie, przytłoczona ogromnym zmęczeniem wywołanym szarością bytowa­nia. Oczywiście, usiłowała coś zmienić, wyskoczyć z koleiny, w którą wtrącił ją los. Tak. Podejmowała heroiczne wysiłki. Materia codzienno­ści była jednak nie do przezwyciężenia. Patrzyła na fiolki z tabletkami nasennymi z niejaką czułością, ale przecież wiedziała, że i tak nie zrobi tego ostatecznego kroku — jutro przecież miała tyle spraw do załatwie­nia — pranie, pielenie ogrodu. Była zbyt obowiązkowa, żeby pozbawić się życia i o to jedno miała do siebie utajoną i wiecznie rosnącą preten­sję-

* * * %

Budziłam się ze smutkiem, który podejmowałam w miejscu, gdzie go pozostawiłam przed zaśnięciem — jak książkę zamkniętą na chwilę.

Zwykle przyczyną tego było jakieś wspomnienie, które wyskakiwa­ło, a raczej wynurzało się z płynnej masy mojej pamięci, tym boleśniej, że nieoczekiwanie i zatruwało moje istnienie na długie obszary czasu. Jakiś wykrystalizowany gest, czy uśmiech — najzwyklejszy dla innych, we mnie budził cały ciąg pomniejszych wspomnień, które jak paciorki fatalnego różańca układały się w niekończące wspomnienie, wyideali­zowane przez materię czasu...

Już nie mogę się doczekać tej rozmowy z Karoliną. Odpycham wszy­stkie nieprzyjemne wydarzenia od siebie — te wiecznie nieprzebrane tłumy w poradni, odgłosy kłótni — przecież każdemu się spieszy, wszyscy chcą być przyjęci bez kolejki, natychmiast. I wreszcie te nieu­stanne, domowe problemy. Muszę oczyścić, odkurzyć głowę — patrząc na Karolinę będę snuła swoje własne marzenia o Paryżu. — No, opowia­daj — niecierpliwię się od drzwi. Karola uśmiecha się. Basia, jej matka, macha ręką — ona już zna to na pamięć. Idzie do kuchni przygotować kolację. — Opowiedz o tym przyjęciu z Huhg Grantem — podsuwam jej.

Nie, nie — protestuje. — Najpierw o Renacie, która jest Polką i obe­cnie kochanką najbogatszego człowieka w Paryżu. Dobrze, więc niech będzie o Renacie... Snuje się opowieść. Pijemy szampana. Karolina w miarę mówienia dostaje wypieków, ja też. Na przyjęcie idzie w skromniutkiej sukience, jeszcze ze studniówki, i kiedy przekracza próg tamtej pięknej, zabytkowej kamienicy przy Lasku Bulońskim, ma wrażenie, że przeszła przez jakieś tajemnicze lustro do innego świata. Zalotna pokojówka w białym fartuszku podsuwa jej pod nos tacę z ma­lutkimi kanapkami. Schodzą się goście...

Renata co chwila pokazuje jej jakąś znakomitość. Są producenci fil­mowi, modelki, syn Louisa de Funes. Połyskują w blasku świec nagie plecy pięknych kobiet. Około północy przychodzi główna atrakcja przyjęcia — Huhg Grant w towarzystwie polskiej modelki. Trochę zagu­biony, niewysoki, zupełnie inny niż na ekranie. Wyraźnie się nudzi. —Poznaj moją małą przyjaciółkę — mówi Renata, otaczając ramieniem Karolinę, po czym ulatnia się beztrosko. Karola panikuje w myśli, ale okazuje się, że rozmowa jest łatwiejsza niż myślała. Już nie patrzy na niego z bałwochwalczym zachwytem — on też ma niejakie trudności z francuskim. Za chwilę wybuchają śmiechem z powodu jakiegoś prze­języczenia. Pan domu zachwala rosyjską wódkę, którą właśnie podają, bardzo mocno schłodzoną, w niesłychanie długich i wąskich kieli­szkach, które natrętnie przypominają Karolinie probówki ze szkolnego laboratorium. Rosyjski ambasador, którego poznała już wcześniej,

krzywi się na takie wymysły — woli solidniejsze naczynie. Jego przyja­ciółka, piękna modelka Tania, patrzy z niesmakiem na swego towarzy­sza. Druga w nocy. Salon osnuty dymem z cygar. — Będziesz spać w po­koju dziewczynek — mówi Marcel — a rano szofer odwiezie cię do szko­ły. Karolina uśmiecha się z wdzięcznością. Oczy jej się kleją...

"k •k •k

Właśnie wróciłam z kolejnej narady w sprawie naszej wielkiej imprezy charytatywnej. Niestety wszystko się rwie, gmatwa. Zaproszeń jeszcze nikt nie kupił, chociaż cena, jak na renomowany hotel, jest naprawdę niska. Siedzimy we cztery nad kawą i miny mamy rozpaczli­wie smętne — co będzie jeśli impreza poniesie fiasko? Każda z nas myśli

0 tym samym. Nie mówiąc głośno, żeby nie martwić pozostałych.

Jestem zmęczona. Ale nie jest to ten rodzaj fizycznego zmęczenia, który obezwładniając mięśnie, daje poczucie zrobienia czegoś konkret­nego, który pomimo wszystko jest miły. Nie. To niedobry rodzaj wyczerpania, który zalega moją głowę. Za dużo spraw, za dużo ludzi. Niepotrzebnej plątaniny słów, z których nic nie wynikło. Smutno mi

1 przykro — znowu pozostawiam za sobą połacie czasu bezużytecznie straconego. Uciekam na poddasze i staję przed białym, zagruntowa­nym płótnem, rozpiętym na ramie. Odganiam myśli jak natrętne owady brzęczące wokół głowy... Wpatruję się w tę biel do bólu oczu, licząc, że mnie wchłonie, odgrodzi od głupoty świata.

Malowanie jest z samej swojej natury pracą w samotności, satysfak­cję przynosi wrażenie, że dotyka się czegoś poza sobą, że z abstrakcji, linii i plam powstaje inna, nowa rzeczywistość. Moja. Tylko moja. Momentów takich nie jest wiele, ale są one chwilami ratunku, oderwa­nia się od nicości, od samego siebie...

Uciekam na chwilę wytchnienia do rejestracji. Od trzech tygodni w poradni panuje istny stan oblężenia. Pracujemy tylko we dwie z kole­żanką. Po stronie internistów też nie jest lepiej. — Proszę mnie zapisać do dr N.— mówi pacjentka. — Jest chora — odpowiada zgodnie z prawdą rejestratorka. — Jak to — mówi z oburzeniem pacjentka — a jak będzie przyjmować jutro? — Jutro też będzie chora, ma grypę. — To nie­możliwe, przecież kazała mi przyjść z wynikami — nie daje za wygraną twarz zza okienka. Rejestratorka patrzy na mnie błagalnym wzrokiem. Wzruszam ramionami. Następny. — Proszę mnie zapisać tam, gdzie naj­mniej pacjentów. — Wszędzie jest dużo — pada odpowiedź. — Czy pani sobie wyobraża, że będę czekał w takiej kolejce? — Jak pan sobie życzy

odpowiada grzecznie, udręczona Krysia. — To skandal — gorączkuje się jegomość — płacę na was składki, nie będę tracił trzech godzin! Ja chcę się tylko zbadać. — Każdy z pacjentów, tych pod drzwiami, też chce się tylko zbadać — odpowiada rejestratorka. Inny obrazek: młody człowiek powiada niedbałym tonem — Potrzebuję „świstka” do prawa jazdy. — Proszę się zarejestrować do lekarza. — W takiej kolejce nie będę czekał, co pani sobie wyobraża, może pani wejdzie bez kolejki i załatwi. Bez komentarza.

Telefon urywa się. Wszyscy zamawiają wizyty domowe. Po osiedlu rozniosła się zapewne wieść, że w poradni tłoczno. Znana z nadużywa­nia alkoholu pani, lat 30, zamawia wizytę z powodu bólu głowy, oczy­wiście zaznacza, że nie poszła do pracy. Kiedy rejestratorka usiłuje cokolwiek jej wyperswadować, nawet my słyszymy krzyki w słuchaw­ce. Naturalnie z pogróżkami, że urządzi wszystkich i napisze skargę. Mam tego dosyć. Idę do siebie... Po drodze mijam siostrę, która cierpli­wie tłumaczy zasapanej pani, że skoro wpadła po przebyciu jednego piętra zziajana i bez tchu, EKG nie może być wykonane w tej chwili, w locie, tylko należy przedtem parę minut odpocząć. — Co mi tu pani będzie opowiadać — krzyczy kobieta — od tego pani jest, żeby mi to badanie zrobić. Mam skierowanie! Siostra Marysia — dobroci człowiek, patrzy na mnie i wznosi oczy do nieba. Zastanawiam się skąd tyle agre­sji...

Madam Irina

Irina jest piękna. Obserwuję ją szorując podłogę, odkurzając setki pięknych bibelotów w jej mieszkaniu. Jej obecność zaznacza się wszę­dzie...

Kocham Irinę nawet wtedy, gdy szoruję jej parkiety ryżową szczot­ką. Pot ścieka mi z czoła. Ale i tak nie mogę doczekać się czwartku. Tego dnia, kiedy do niej przychodzę, myśli o moich chłopakach zosta­wionych gdzieś samopas pozostają daleko, gdzieś w tyle czaszki i stwierdzam z przerażeniem — nieistotne. Jest tylko ona. Irina. Właśnie wpada do holu w dresie, zgrzana, włosy w nieładzie, ale i tak piękna, z tą nieuchwytną klasą, którą nauczyłam się rozpoznawać, a której w swoim pojęciu nie posiadałam. — Och, Caro — tak mnie nazywa — jestem zmęczona, taka zmęczona. Przygotuj mi kąpiel. Idę do łazienki. Wyobrażam sobie siebie w tej kąpieli. Nigdy nie miałam na to czasu, chyba tylko na szybki prysznic, żeby podać kolację chłopakom i czekać na powrót Maćka. Wracał o różnych porach. To prawda, że on głównie

utrzymywał dom. Widziałam jego twarz pokrytą zmarszczkami, cienie pod oczami... Mechanicznie podawałam jedzenie, nawet nie pragnąc rozmowy, czy czegokolwiek. Jak to się stało, że w ogóle wyszłam za mąż? No cóż, nie byłam najmłodsza. Poza tym zakompleksiona, przera­żona dalszym samotnym życiem. Aon był czuły, miły, czy też sprag­niony po prostu kobiety. Wszystko.

Czy marzyłam? Pewnie tak, jak każda dziewczyna, ale cóż marzenia mają wspólnego z rzeczywistością? Tyle już zdążyłam się nauczyć. Zre­sztą Maciek był przecież dziennikarzem, czyli nie byle kim. Tak mówiły koleżanki. I chyba to mnie przekonało. Czekałam na każdy jego telefon jak na zbawienie, jeśli nie zadzwonił — był to mój prywatny koniec świata. W międzyczasie wpadałam do matki, która walczyła z nieu­chronną degradacją ojca zwalonego przez postępującą miażdżycę. To nic — myślałam — to nic. Jeszcze tylko ten wieczór, ta nieprzespana noc i będzie on, Maciek, z ciepłem swoich ramion, z czułymi słowami... Potem wszystko potoczyło się normalnie — ślub, dzieci, chociaż mówił

nie bój się, zaufaj mi. Za wcześnie było na potomstwo, to nie był dobry czas. Odziedziczyłam Maćka z ciągnącą się sprawą rozwodową, kilkunastoletnią córką, która mnie nienawidziła, brakiem mieszkania i jego pracą, którą uwielbiał ponad wszystko. Cóż, pewnie, że nie mogło to wytrzymać próby czasu. Nawet nie byłam tym specjalnie zdzi­wiona. Przepadał na całe dnie, godziny, całe obszary czasu, które spę­dzał gdzieś, z jakimiś ludźmi. Pewnie ciekawiej i lepiej, ale beze mnie. Buntowałam się nad stertą pieluch. Bliźniaki wrzeszczały w łóżeczku nie słuchając moich argumentów. Tak minęło osiem lat. Miałam czter­dzieści lat i czułam się pusta, wyjałowiona. Ale nadal uważałam, że tak powinno być, że jest to norma, ewolucja, której podlegam. Wtedy przy­szła propozycja wyjazdu. Zbyt nieoczekiwana i fantastyczna, żeby mogła podlegać wszelkim normalnym rozważaniom. Po prostu poje­chałam. Moją znajomość francuskiego odświeżyłam w pociągu. Psychi­cznie czułam się skazana na straty, szybki powrót i ironiczny uśmiech Maćka. Wkalkulowałam to w koszt ryzyka. A jednak...

Już sam wjazd na Gare du Nord oszołomił mnie i porwał jakąś nie­znaną muzyką tego miasta. Miałam zajmować się dziećmi madame Godard, byłej stewardessy. Jej mąż pracował w Londynie i bywał w domu tylko w czasie weekendów. Szybko i bez trudu znalazłam adres. Potem, już za namową swojej chlebodawczym, zapisałam się na ten kurs francuskiego na Sorbonie. Sama nigdy bym na to nie wpadła. Tam poznałam Sabinę. Drobną blondynkę z niesłychanym biustem.

Jesteś na pewno z Polski — powiedziała do mnie na pierwszych zaję­ciach. — Tak — przyznałam, niechętna wszelkim kontaktom. Jednak to ona, Sabina, stała się moją przewodniczką po Paryżu. Wynajdywałyśmy najtańsze ciuchy, chodziłyśmy późnym wieczorem do kabaretów. No i we czwartki witał mnie przepiękny dom Iriny. Podziwiałam jej każdy gest, usiłując za tą fasadą doskonałego piękna dociec tamtej Iriny, prawdziwej, chowanej przed całym światem. Czatowałam na jakąś szczelinę... Wieczorami dzwoniłam do domu, gdzie wyprany z wszel­kich emocji głos Maćka informujący mnie o jego pracy, humorach sze­fa, wydawał się nieważnym głosem z zaświatów. Bliźniaki, pod czułą, jak mnie zapewniał, opieką teściowej, miały się znakomicie. — Tęsknię za tobą — kończył, ale brzmiało to nijako i bez przekonania. Zresztą nie przywiązywałam wagi do jego słów. Metro, zajęcia w szkole, znowu metro, odebrać dzieci madam Godard, spotkanie z Sabiną. Mijały mie­siące... Minął rok. Nadchodziła znowu wiosna. A moje serce zalegała nieustanna radość, że świetliste poranki Paryża będą moim udziałem. Dziwiłam się Małgorzacie, która właśnie wracała do kraju, chociaż poznała tu wspaniałego mężczyznę. — Wiesz — mówiła — to zbyt piękna bajka, żeby mogła trwać. Wzruszałam ramionami, kiedy znajoma rzeź- biarka, żyjąca z zasiłku i wykonująca prace już tylko dla siebie, na wy­najętym strychu, mówiła — Wracaj, uciekaj. Za późno. Paryż krążył w moich żyłach jak krew, bez której przecież nie można egzystować. Otu­maniał jak mocne wino, był jak wspaniały mężczyzna. Wiedziałam, czu­łam, że kiedyś przyjdzie mi za to odpowiedzieć przed światem, ale spy­chałam tę możliwość daleko na dno czasu, który już na pewno nie będzie „moim”.

* * *

Dni beznadziejnie słotne. Samo siedzenie w domu, zanurzonym w jednostajnym i ciągłym deszczu ma w sobie pewną kojącą ciszę. Moje myśli wypełnione po brzegi uderzeniami kropel, poszatkowane na kawałki, na początku roją się niespokojnie. Później uciszone nieu­stannym staccato pogrążają się w błogim odrętwieniu. Lubię takie wie­czory przynoszące wyciszenie po dniach pełnych bieganiny, spraw nie załatwionych do końca... Lubię deszcz, który zmusza mnie niejako do zatrzymania w biegu, przycupnięcia na krawędzi umierającego dnia.

Jakże ja się nie znam na ludziach! Przypisywałam sobie znajomość ludzkiej natury, z tą niezrozumiałą pychą, wziętą nie wiadomo skąd.

Tymczasem lekceważyłam pierwsze intuicyjne wrażenie, które nasuwało się przy spotkaniu z czyjąś twarzą, jakimś gestem, drobnym, pozornie nieistotnym, świadczącym o człowieku więcej niż całe morze słów, które później dane mi było słyszeć. Czemu zagłuszałam je w so­bie? Dla wygody — bo chciałam słyszeć to, co chciałam? Pewnie tak; szłam na łatwiznę, bo przecież — jak miło było zatopić się w kąpieli ciepłych słów, otumanić nimi umysł. Rojąc później marzenia nie mające nic wspólnego z rzeczywistością. Drobne dokuczliwe ukłucia podświadomości, która cierpliwie czekając na jakieś objawy zdrowego rozsądku, dawała mi do zrozumienia, że nie jest tak, nie do końca. Zby­wałam je jednak milczeniem, niecierpliwie forsując własną teorię — często na wyrost.

I skąd się brało tyle pobłażliwości dla rodzaju ludzkiego? Przecież tyle jest we mnie samokrytyki, czasem do bólu potrafiącej nicować własne uchybienia. Skąd więc tyle razy daję się podejść, omamić uśmiechem, słowem, zaufać bez reszty?

Każdy dzień jest dla ciebie bitwą, którą musisz przegrać, żeby czuć się w porządku.” — Anka spojrzała z ukosa na Renatę — mam czytać dalej — spytała. Nie czekając na odpowiedź kontynuowała: „Mając pięć lat zaczęłaś nienawidzić siebie. To uczucie towarzyszy ci w każdej dzie­dzinie: nie wierzysz w siebie, oczekujesz najgorszego, wyolbrzymiasz swoje wady i niedociągnięcia, nigdy nie czujesz się czegoś warta. Ta nienawiść powoduje chorą miłość. Pragniesz jej, ale wyłącznie podo­bają ci się partnerzy, którzy cię nie chcą, odrzucenie jest dla ciebie formą miłości. Jesteś zdolna do wybierania sobie partnerów, którzy cię poniżają. Budzą w tobie emocje tylko ludzie, którzy cię nie chcą. A im częściej to czynią, tym bardziej jesteś do nich przywiązana, tym moc­niej ich kochasz. Im bardziej obiekt uczuć tobą pomiata, jest niedostęp­ny, nieosiągalny, tym silniejsze jest twoje uczucie, tym wyższy piede­stał.” Anka przeżywała cały ten tekst na równi z Renatą. Chciała jej pomóc — wiedząc jak tamta cierpi. Sama kiedyś była w takiej sytuacji, ale w końcu przecież pomógł jej w tym instynkt samozachowawczy i spora doza zdrowego rozsądku. Renata była inna — delikatna, słaba, zbyt wrażliwa. Przyjaźniły się od lat, znała ją dobrze. Wiedziała, że dla niej miłość jest równoznaczna z odrzuceniem, obsesją, bólem. Tyle, że miała jeszcze duszę hazardzistki — jak sama mówiła i już nie potrafiła żyć bez owego skoku adrenaliny, tego diżenia rąk. Słowa znajomych, którzy mówili — uważaj, ten facet to łajdak — tylko podniecały żar.

Doprawdy, znowu cię rzucił? — pytałyśmy po kolejnej nieudanej znajomości. Renata patrzyła na nas nieszczęśliwym wzrokiem. Coraz

mniej rozumiałyśmy z tego wszystkiego, coraz mniej rozumiałyśmy mężczyzn — żeby rzucić taką śliczną, mądrą dziewczynę jak Renata. Nie, to nie mieściło się w głowie. Czego oni właściwie chcą?

* * *

Wytworne wnętrze znanego w mieście hotelu. Po raz pierwszy pro­wadziłam pokaz mody. Pewnie niezręcznie i nieudolnie, jak zwykle pełna obaw, jak to przyjmą inni. Ale cóż, stało się...

Nagle, nie wiadomo skąd — pewnie przywiany jakimś dobrym wia­trem, przychodzi dzień, kiedy opuszcza mnie dotkliwy i przejmujący smutek istnienia. Jest mi lekko i radośnie. Początkowo nie dowierzam, badam nieufnie, wysuwam czułki strachu. Więc jak to jest — można po prostu, zwyczajnie czuć się dobrze, głupio cieszyć się plamą słońca na dywanie? Dawno zapomniane uczucie. Podobno smutek przychodzi człowiekowi najłatwiej...

Piję kawę, przymierzam nowe sukienki. Nagle spostrzegam ile jest spraw do załatwienia — ile książek do przeczytania! Ilu znajomych do odwiedzenia — tylko po to, żeby im powiedzieć — kochani, jest cudo­wnie, nie smućcie się. Głupie? Pewnie nie zrozumieją, narysują kółko na czole po moim wyjściu...

Więc zamykam się w moim mieszkaniu, małym jak muszelka i mo­cuję się sama z tą radością tłukącą się gdzieś pod żebrami, jak oszalały ptak, czekając aż minie, odejdzie jak nieproszony, nieoczekiwany gość, źle przyjęty...

* * *

Legenda, jaką stworzyła o własnym życiu była jej najlepszą kreacją —przeczytałam o Coco Chanel. Później przeczytałam jeszcze wiele rze­czy o jej niebanalnym życiu, ale właśnie to pierwsze zdanie zapadło mi w pamięci najbardziej. To ogromna sztuka stworzyć legendę o włas­nym życiu, pozbawioną rysy. Bo ileż spraw, tragedii, trzeba na konto tejże przeżywać w samotności, ile dramatów nie może ujrzeć światła dziennego. Nie potrafię, nie umiem... Jeśli przeżywałam jakieś nie­szczęście widać to było po mojej twarzy, po sposobie ubierania, prag­nęłam, żeby cały świat usłyszał jak bardzo jestem nieszczęśliwa... Reszta ludzkości niestety była zajęta swoimi problemami. Krążyłam po ulicach jak nastroszony ptak.

* * *

Spotkałam się dzisiaj z Magdą w celu omówienia tamtej imprezy charytatywnej. Kawiarnia, chociaż znana i w centrum miasta, świeci

0 tej porze pustką. Wpada lekko spóźniona Magda i w trakcie rozmowy okazuje się, że nie było tak źle jak początkowo myślałyśmy. Inni ocenili to lepiej. Jednak jesteśmy tak wyczerpane, że już pewnie nikt i nic nie zdoła nas przekonać do następnego takiego przedsięwzięcia. Przynaj­mniej na razie.

Wkręcam nową kartkę w maszynę i zdawało by się — nowe możli­wości przede mną. Niestety wszystkie trzy — ja, Maria i Magda kręcimy się wokół własnej niemożności, a właściwie wokół niemożliwości przebicia się przez jakąś ścianę, która zatrzymuje nasze działania. Te same problemy, ci sami ludzie. Wracamy do punktu wyjścia, ani kroku dalej. Co za piekielny początek roku — sarka każda z nas. — I za co nas to wszystko spotyka — popłakujemy Tyle przecież w nas dobrych chę­ci, ukrytej siły, tyle przecież można zrobić... Nie ja jedna odnoszę takie wrażenie. — Wiesz — mówi któregoś dnia Maria — coś niedobrego dzieje się z nami. Osaczyły nas problemy, z których nie potrafimy wyjść, każda z nas stanęła w martwym punkcie...

Problemy osobiste, zawodowe, które usiłowałyśmy pokryć, unice­stwić inną działalnością, przecież i tak wynurzają się nieuchronnie w przerwie pomiędzy jedną, a drugą imprezą charytatywną, między tamtym, czy innym wernisażem. Im bardziej usiłujemy je zagłuszyć, tym bardziej uderzają w nas któregoś samotnego wieczoru...

* * *

Zagłębiam się w sprawy nieistotne. Rozdrapuję rany, powierzcho­wne, które zabliźniły by się przecież same, po kilku dniach. Ubolewam nad tą moją słabością, której nienawidzę. Nie umiem pominąć zapo­mnieniem czyjeś nietaktowne, chybione słowo, które boli, urasta do zniewagi, rzucone tam, gdzie ja ofiarowałam całą swoją czułość i deli­katność — teraz, w tej sytuacji zbrukaną i niepotrzebną. Pamiętam, może zbyt długo. Chowam urazy skrzętnie — jak inni chowają uciułane pieniądze w lnianym woreczku noszonym na piersi pod ubraniem. Wyjmuję go czasami przeglądając pieczołowicie wszelkie krzywdy, zapiekłe żale i odkładam jak suszone zioła — daleko na strych — niech zwietrzeją, niech stracą swoją moc. Przez zimę zajmą się nimi myszy

1 nietoperze. Aż zostanie z nich tylko strzęp, śmieć, który na wiosnę wymiotę i wyrzucę za okno.

* * *

Dwoje ludzi może zadać sobie nawzajem wiele bólu, ale najbardziej dręczymy siebie w samotności... Przecież chodzi o to, żeby z kimś być, z kimś, kto nie musi za dwie minuty być w jakimś innym, ważniejszym miejscu.

Wieczór w Muzeum Okręgowym. Jan wspomina moją książkę i te łopuchy pleniące się wokół domu, a właściwie dworku prawie, zacho­wanego na obrzeżu miasta. — Chciałbym z tobą porozmawiać — mówi na koniec, ale wiesz, drwale wyrąbują mi las, muszę być przy tym. Rozumiem, chociaż brakuje mi tej rozmowy. Jeszcze przysiadamy na krzesłach. — Skąd w nas ten pęd do zieleni, to ustawiczne szukanie, to zanurzanie w gmatwaninie lasu, czyżby stamtąd miała nadejść odpo­wiedź? — pyta. Jestem pod urokiem jego prelekcji o Bojarach, o tych kurach tak bezczelnych i ważnych, które inne od tamtych wsiowych, grzebały wręcz przy ulicy, a nie w opłotkach. Wszystko o czym mówi, jest tak trafiające do serca, takie przaśne i zrozumiałe jak razowiec. Dziękuję mu za to, ale on jeszcze przytrzymuje moją rękę i pyta o tamto minione — o Paryż, ale głównie o mężczyznę, dla którego straciłam gło­wę. Czuję się zakłopotana, takie to dla mnie dalekie. Zawsze przecież jest jakiś mężczyzna — może ten, który mnie opuścił tutaj, miał oczy Paula, jego głos... — Czy to ważne Janie? — pytam.

Tu, czy w Paryżu — ten sam ból, to samo uczucie odrzucenia. A po­tem jedziemy do Janeczki, gdzie Jan ma tylko książki do odebrania, a ja zostaję z nią na dłużej i koję duszę jej energią i żywotnością, którą ema­nuje. — Nie martw się, ja ci przyniosę szczęście — mówi, całując mnie na dobranoc.

Moje powroty do tamtej wsi, każdorazowo pogrążały mnie na dłu­gie tygodnie w melancholii i smutku. Głównie dlatego, że naocznie widziałam jej upadek, zamieranie, niejaki rozkład tamtejszej małej spo­łeczności. Kiedyś, jako dziecko, spędzałam u zaprzyjaźnionych gospo­darzy letnie miesiące. Ale w tamtych czasach wszystko toczyło się jeszcze normalnie i nic nie budziło zdziwienia w moich dziecięcych oczach. Tak po prostu było. Ciepłe mleko, pieczony co sobotę przez gospodynię chleb. Te wszystkie cudeńka, już zamierzchłe, wracające teraz do mnie jako coś niewypowiedzianie pięknego... wtedy to było naturalne. Brało się to „coś” jako przynależną nam daninę, jadło, piło, zrywało soczyste gruszki w ogrodzie bez zatrutej jadem przemijania myśli. Owo przemijanie dotknęło najpierw zażywnego, rumianego proboszcza, który z pasją krążył po swojej pasiece, jak wielki, czarny

ptak — łagodny i dobrotliwy dla wszelkiego stworzenia. Nie raziła nikogo jego przybrudzona i przetarta sutanna, która z roku na rok wisiała na nim coraz obszerniejsza i większa. Zupełnie jak gdyby ten wielki mężczyzna zapadał się w sobie i kurczył. Któregoś lata zbierając chabry na łące prawie przestraszyłam się jego wychudzonej i ciemnej twarzy, która pochyliła się nade mną w łagodnym uśmiechu - już nie z tego świata.

Pamiętam wiejskie dziewczynki, z którymi bawiłam się w tamtych czasach — Boguśka z płowym warkoczem, która z czasem wyrosła na chożą dziewuchę, pod którą — jak mawiano we wsi — dudniła ziemia kiedy szła. Po latach przemieniła się w ogromną babę, będącą rokro­cznie w ciąży, niekoniecznie z własnym mężem. Właściwie nigdy nie było wiadomo, czy jest po, czy przed porodem — tak zniekształconą miała figurę. Podziwiałam jednak jej niezmiennie dobry humor i pogo­dny stosunek do rzeczywistości, dany tylko ludziom o prostocie ducha. Tamta ładna, Terenia, która wyszła za mąż za największego we wsi pod­rywacza — rudego Zbyszka — teraz leczyła się w Poradni Chorób Psy­chicznych, a piękny Zbyszek z trudem przemieszczał się po obejściu,

0 kulach. Od lat chorował na stwardnienie rozsiane. Ich dwie córki uczyły się w mieście. Podwórze i warzywnik — tak niegdyś wypielęg­nowane, zarastało chwastami, pożerając ślady ludzkiej działalności.

Po koncercie w Filharmonii idziemy całą paczką do znanej kawiar­ni. Od stolika przy podium witają nas zaprzyjaźnieni muzycy. Właśnie na serwetce powstaje coś niezwykłego. — Zagraj to tak i tak — mówi Piotr. Kreśli sekwencje. Przypatruję się z zapartym tchem. Potem grają. To jest naprawdę znakomite. Tyle, że ja jestem przygwożdżona tamtym spojrzeniem. Ciemne oczy, doskonale skrojony garnitur. — Zagraj mi to, co lubię — mówię do Romka, świetnego pianisty. Jest tak miły, że nie odmawia. Brnę nieuchronnie w nieszczęście.

Coś niekontrolowanie pociągającego jest w jego spojrzeniu lub w sposobie zachowania, jego ubiorze, czy postawie, czy geście, uśmie­chu, ustach, czy oczach. To coś uruchamia twoją pamięć. Nieświado­mie znalazłaś kogoś, znalazłaś partnera o doskonałych cechach — kogoś, kto ciebie odrzuci. Ale jesteś głucha na nieuniknioną tragedię

1 własną pokusę samozniszczenia. Nadjechała twoja osobista machina klęski i witasz ją z otwartymi ramionami. W ułamku sekundy zakocha­łaś się w mężczyźnie, którego nigdy nie Będziesz mogła mieć, który nie da ci tego, czego pragniesz. Wyłuskasz go z tłumu z bezbłędną precyz­ją...”. Cytuję z pamięci te fragmenty, znam je zbyt dobrze. — Teorię to ty

L

masz w jednym palcu — słyszę głos Marii. Ciemny garnitur przysiada na wolnym krześle obok mnie. Osobista machina klęski — myślę nad kieli­szkiem wina. — Jesteś ładna — mówi ciemny garnitur — polubiłem cię. Na przekór temu jestem zła, arogancka i złośliwa. — Kim jesteś? — pyta. Mając na względzie moje podanie złożone w ręce Jana o przyjęcie mnie w poczet Stowarzyszenia Literatów Polskich, odpowiadam — pisarką. — A ja nominantem do nagrody Nobla — pada odpowiedź. No, tak. Znowu nie potraktowano mnie poważnie — dumam smętnie. W moim żakiecie z białym kołnierzykiem wyglądam na licealistkę. Dla­czego nie włożyłam tamtej ciemno—wiśniowej sukni, zamiast tego idio­tycznego mundurka! Zresztą, czy to ważne? Ciemne oczy patrzą na mnie z pobłażaniem — i tak cię lubię...

Niespodziewanie, bo zaproszona w ostatniej chwili przez Lidię, zna­lazłam się w Teatrze Lalek na „Krótkim kursie piosenki aktorskiej”. Wspaniały spektakl, znakomita gra, niesłychane zakończenie. Później, w kawiarence na dole, Krzysztof, kompozytor i aktor długo rozmawiał z Tadeuszem, mężem Lidii, o sztuce. Słuchałyśmy zafascynowane. Pamiętam ostatnie zdanie — Wiem, że warto to robić. Chylę głowę...

* * *

Wpadam zdyszana do filharmonii. Nawet nie mam czasu na popra­wienie makijażu. Siadam obok Janeczki, która patrzy na mnie z dezap­robatą, chociaż mówi — Jak ładnie wyglądasz. Przyjmuję jedno i drugie z pewną pokorą. — Notuj — mówi Janka. Wyjmuję jakieś kartki i posłu­sznie piszę o miejscu i godzinie różnych imprez, w których mam obo­wiązkowo uczestniczyć. Janeczka postanawia wydobyć mnie z odmę­tów mojej melancholii. Uważa zatem, że powinnam bywać i to jak naj­więcej.

Teresa, niby czarny motyl, stała na tle manekinów owiniętych bia­łymi sukniami. Powoli odwróciła się w moją stronę i już na jej twarzy zagościł ten znany mi uśmiech serdeczny i sprawiający, że czułaś się gościem numer jeden. Sama jej postać i ubiór przenosiły mnie natych­miast winną, nierealną prawie, rzeczywistość, pozostawiając za drzwiami bezsensowny świat z deszczem i wiatrem na przemian. Drobna postać, z siatką na czarnych włosach. Kreski otaczające oczy czyniły ją podobną do wschodniej hurysy. Pomijając wszystko — cała

jej osoba była tak oddalona od czasu, w który ja — wchodząca z ulicy, byłam uwikłana. Już za to samo czułam do niej wdzięczność.

Byłam na spotkaniu z pisarką. Krótko obcięte włosy, brak makijażu, suknia — bezkształtny worek, który raczej szkodzi niż pomaga urodzie. Fascynacja przyszła później, po paru minutach. Moja koleżanka — Jane­czka — zapytała ją po babsku — Czy jest pani w istniejącej rzeczywisto­ści szczęśliwa? — Tak — brzmiała odpowiedź. Ale nie to mnie poruszyło. Nie to, szczęście przecież jest pojęciem względnym. Otóż, ta drobna, ciemna dziewczyna powiedziała coś, co zburzyło mój spokój: — ,Ja zawsze spotykałam odpowiednich ludzi, którzy mówili mi odpowie­dnie rzeczy, we właściwym czasie. Kupowałam książki, robiłam rzeczy właściwe, które popychały mnie we właściwym kierunku.” Oczywi­ście, nieobce jej były wątpliwości człowieka piszącego, ale ta jej pewność siebie, że wszystko dzieje się w sposób poukładany, potrzeb­ny, właściwy. Wyszłam pokornie, nie tylko z tego powodu — o ileż bar­dziej była autentyczna, doskonała w każdym ruchu swoich drobnych dłoni, które wiedziały... Dlaczego inni potrafią zaistnieć i umieścić się w rzeczywistości, mimo poszukiwań i rozterek? — myślałam mijając kolejnych, obecnych na wieczorze znajomych. Dlaczego nie ja? Z uczu­ciem obrzydzenia śledziłam własne stopy przemierzające chodnik... A może ja po prostu nie mam nic światu do powiedzenia? Oprócz tego odwiecznego poszukiwania miłości? Jakie to niemodne, głupie. Obie czytałyśmy baśnie, tyle, że ja pozostałam przy nich do dzisiaj, a ona poszła dalej, w rzeczywistość. Normalnie, tak jak być powinno. Mnie pozostało wznieść toast. Jak Isadora Duncan wznosząca ostatni kieli­szek szampana — postarzała, pogrubiała, daleka od lekkości tamtej baś­niowej tancerki — ostatni kielich szampana za nieczułość świata.

ie ie ie

Grzebałyśmy bez końca w tysiącach sukien wiszących w salonie Teresy. Miałyśmy wystąpić w nich na tamtej imprezie charytatywnej. Nie mogłam dobrać sobie żadnej kreacji — w tym wyglądałam za chu­do, w tamtym zbyt wyzywająco. Teresa kręciła się między nami ze zmartwioną miną — chciała tak bardzo, aby wszyscy byli zadowoleni. I taka już była w ciągu naszej dalszej znajomości — skromna, życzliwa i pełna życia. Usiłowałam dociec jaka jest naprawdę, ale ciągle była zajęta, a to chorą koleżanką, a to jeszcze czym innym — Posłuchaj słone­czko — tak mówiła do słuchawki — jutro, pojutrze, będę bardziej wolna. W końcu jednak nie umówiłam się na tę rozmowę.

* * *

Koniec kwietnia nagle obezwładnił upałem. Włóczę się po uli­czkach Tykocina. Wreszcie ukazuje się cel mojej wędrówki — synagoga. Masywna, murowana budowla, otoczona z trzech stron niskimi przy­budówkami. Zanurzam się w środku, pozostawiając za sobą zgiełk świata — ciche, ciemne wnętrze. Dopadają mnie macki chłodu zaległe od wieków w kamiennych ścianach. Czuję jak powoli uspokaja się moje rozgorączkowane upałem ciało, jak ustala się temperatura zmys­łów — rozchwianych tamtym niedobrym uczuciem. Wszystko pozosta­wiam nagrzanym ulicom razem z ich przyziemną gehenną istnienia. Centralny punkt głównej sali — bima, czyli kazalnica. Całe wnętrze bogato ozdobione ornamentami roślinno-zwierzęcymi, dalej tablice z tekstami modlitw w języku hebrajskim i aramejskim. Aron Hakodesz

miejsce przechowywania zwojów Tory z polichromowaną, maniery- styczną dekoracją rzeźbiarską. Jestem sama... ale o dziwo nie przeszka­dza mi ta samotność... Są miejsca tak bogate w myśli tych, którzy ode­szli, w ich szepty, zapachy, że czuję się otoczona ze wszystkich stron ich obecnością... Nikogo mi nie potrzeba, ogromne drzwi odgradzające mnie od świata żywych i umarłych zatrzaskują się z głośnym stukiem.

Dwa dni później Janeczka relacjonuje mi swoje widzenie Dybuka.

Sztuka, to magia reżysera, reszta to dodatek. — mówi. Moje myśli ucie­kają dalej... — Życie, to magia reżysera, czyli nas samych — myślę. Mimo takich, czy innych scenografii. Takiej, czy innej gry aktorów.

* * *

Znowu wróciła sprawa chaosu i niepoukładania... Moja matka prze­czytała książkę jednej z najlepszych debiutantek ostatnich lat. — No, tak

powiedziała z wyrzutem — to się czyta! Myśli wyjmujesz jak z szufla­dek — poukładane, mające pewien ciąg — nie to, co ta twoja plątanina nastrojów i wątków. Znowu poczułam się marna, nijaka, upokorzona.

Jesteś po prostu inna, to wszystko — przekonywała mnie Małgosia, zagorzała zwolenniczka mojej prozy. Ale oddalałam się od niej w re­giony smętnych myśli, melancholii i rezygnacji...

* * *

Teraz dopiero masz prawdziwe powody do zmartwienia — pomyś­lała Renata przyglądając się swojej zniekształconej przez leki twarzy. Klasyczne objawy podawania sterydów — bawoli kark, księżycowaty

owal policzków. Ohyda. Znała je przedtem z książek. Ileż razy czytała

o tym przed egzaminami. Pokuśtykała z trudem do sypialni. Nogi, nie­posłuszne i żyjące własnym, wrogim życiem, chociaż jeszcze po dawnemu piękne — co za ironia — teraz już na pewno nikomu nie potrzebne. Nie miała złudzeń. Dopiero teraz. Chociaż całe życie żyła wyłącznie nimi. Ale tamto, dawne życie pozostało już daleko poza nią. Nawet przestawała wierzyć, że ono naprawdę kiedyś było. Dobro­czynna niepamięć zagarnęła tamte obszary jej istnienia — nie jątrząc, nie przygnębiając. Czasami tylko... ale to były rzadkie chwile, kiedy lepiej się czuła, kiedy nie musiała przezwyciężać dolegliwości wypeł­niających jej teraźniejszy czas, wracała myślami do tamtych lat i z nie­jaką ulgą stwierdzała, że przecież wtedy też nie była szczęśliwa.

* * *

Zakochałam się... i czuję wszystko, oprócz radości. Głupio mi i nie­swojo. Nie wiem, gdzie podziać oczy... Gdzie te trzepoty serca, nerwy na najwyższej strunie. Przecież wiem, że zadzwoni, przyjdzie z kwiata­mi, w kawiarni będzie patrzył w oczy i trzymał za rękę. Czuję się, jakby odarto mnie z czegoś. Dobrze mi i źle. — Czego ty właściwie chcesz — pyta mnie Danka — co się z tobą dzieje? Obie trzymamy w ręku kieliszki szampana, obie pięknie ubrane, wokół sami znajomi — kolejny werni­saż. Tylko te problemy, które przytłaczają mnie jak wielka, czarna chu­sta... — Masz niebywałe skłonności do utrudniania sobie życia, innym pewnie też — kontynuuje. Chyba ma rację. Wszyscy mają rację, są mądrzejsi ode mnie, dojrzalsi. Wychodzę na papierosa. Za mną podąża Leszek. — Widzę, że nie możesz sobie znaleźć miejsca — zgaduje. —A Ty?

rzucam zaczepnie. Zwiesza smętnie głowę... Wiem, wiem, już to prze­rabialiśmy, z niego też jest kawał niezłego neurotyka. — Wczoraj znowu nic nie namalowałem — mówi cicho... świat jest pełen błota — dodaje. To nie świat, tylko my jesteśmy do niczego — myślę sobie w duchu.

Nie wierzę w kosmetyki. Wierzę tylko w przychylne, lub nieprzy­chylne geny — powiedziała moja znajoma aktorka, 56—letnia kobieta. Fakt. Wyglądała wspaniale, chociaż po kilku latach jej wizerunek uległ pewnej zmianie — była mniejsza, drobniejsza, jakoś tak zapadnięta do wewnątrz. Pozostały wspaniałe włosy, nieskazitelne uzębienie i ta kla­sa, która wytrzymała napór czasu i bez której wszystkie inne kobiety w tym wieku wyglądają jak szare, niepozorne myszy. — Zobacz, jaką sztukę poderwałem — pochwalił się onegdaj mój znajomy lekarz w śre­dnim wieku, pokazując mi 25—letnią, zbyt mocno umalowaną blondyn­

kę. Spojrzałam z udanym podziwem, żeby nie zrobić mu przykrości, ale oczyma duszy już widziałam ją w wieku lat czterdziestu, pogrubiałą, z utlenionymi włosami, ciągle nadrabiającą braki zbyt mocnym makija­żem. Po prostu nalaną, nieinteresującą blondynę, bez owego „czegoś” nieuchwytnego, nadającego rysom nieprzemijający czar mimo upływu czasu. Tego „czegoś” akurat ta panna nie miała. Oczywiście nie powie­działam o tym koledze. Cóż, niech się cieszy...

Czerwiec

Wzruszające spotkanie zks. Twardowskim — utrudzonym poetą, mimo wieku skrzącym się dowcipem, promieniującym ciepłem... i to pytanie — „czy można uwierzyć ze zdziwienia...”. I śliczna Paulina recy­tująca pod okiem kamery, zupełnie pozbawionym tremy głosem, wiersz o sobie samej, zakończony tak znacząco: „zamiast buzi mając twarz...”. Ilu z nas tą twarz posiada, ilu potrafi ją zachować...

To moje drugie spotkanie z Alicją Rybałko. Pierwsze w Galerii Sleń- dzińskich było, a właściwie zaczęło się zgoła niezwykle. Otóż poetka rozpoczęła je Chlebem. Tak, dosłownie. Przywiozła bowiem z Wilna bochen wileńskiego chleba, którym podzieliła się ze wszystkimi obe­cnymi. Ponieważ chciała, aby w tym spotkaniu uczestniczyły wszystkie zmysły... Nie jest ładna, wysoka, trochę zbyt męska, ale po kilku minu­tach to nie ma najmniejszego znaczenia.

Zostaną po nas najdziwniejsze rzeczy skarpetka w paski za kaloryferem kilo cukierków do ssania przed snem i zamyślenie w rogu fotografii

I nie bardzo wiadomo co teraz z tym wszystkim Wyrzucić— to grzech a używać —jakby świętokraztwo Tego zamyślenia to żaden proszek nie bierze

Nasi bracia i siostry mleczne nasze rzeczy

Dla nas — wieczne odpoczywanie Dla nich — wieczne zapomnienie I na odwrót bracia, i na odwrót

Czyż można prościej, a jednocześnie bardziej wyrafinowanie? Spog­lądam na koleżankę, na innych siedzących obok... brawa następują po dłuższej chwili. A później, mam wrażenie, że mówi tylko do mnie, z ręką nonszalancko w kieszeni spodni, lekko ironiczna:

Nie wiedzieliśmy co z nią zrobić Jak kot z pęcherzem z tą miłością Nie pasowała na rano nie do twarzy z nią było wieczorem

za posępna i rękawy za długie.

Ani iść

ani usiąść spokojnie przy kawie.

Zawsze ktoś się gapił i szeptał.

A poza tym:

ty na mnie z pretensją,

ja na ciebie z wyrzutem.

Słodkie oczy już od dawna na kartki.

Nie staniemy już ciało w ciało.

Nie wiedzieliśmy co z tym zrobić.

Czy nie ma na świecie miejsca, gdzie mogłabym popłakać?” — roz­czulam się nad sobą słowami jednej z bohaterek opowiadań Katherine Mansfield. Naprawdę nie ma. W poradni nie wypada, a później jest tyle spraw do załatwienia, tyle przemierzania ulic, tyle innych myśli, że zapominam — jak bardzo chciałam popłakać...

Wieczorem, już trochę uspokojona wracam do jej "Listów". Zdu­miewa mnie to zdanie — „Ale miłość jest jak światło, tylko w jej promie­niach widzę rzeczy jasno”. Ja nigdy nie widziałam jasno kochając. Mój mózg pozostawał w oparach mlecznej mgły, moje myśli nie były moje. Chodziłam — nie chodząc. Jadłam — nie jedząc. Całe moje wnętrze wypełnione było jednym obrazem — Nim. Jakież to było głupie i roz­czulające! Jak cała kruchość i złuda ludzkiego szczęścia. „Nikłość naszych dokonań i wątpliwa skuteczność działania” — czytam fragment jej listu. A zaraz potem pełna wdzięku skarga: „Chudnę. Mam dwa dołe- czki na policzkach, których nikt nie całuje.” Jakie to kobiece, jakie

wzruszające. Spoglądam w lustro — moje policzki są coraz bardziej zapadnięte...

Nie mam czasu o tym myśleć. Następnego dnia dzwoni Maria — dopiero wróciła ze Stanów — ma tysiące problemów, a głównie ten, ze znalezieniem pracy w swoim zawodzie. Nie potrafię jej pomóc. — Tak pragnę rozmowy z Tobą — mówi — tyle przeżyłam, tyle się wydarzyło. Ja też chcę z nią porozmawiać. Tyle, że moje obracanie się w kółko własnego, niepokornego Ja, nikogo nie interesuje, nie jest ważne. Muszę sama sobie z tym poradzić. Tylko sama...

Lipiec

Wspaniały koncert organowy w Katedrze. Prowadziła go Maria, coraz drobniejsza i ciemniejsza w swojej nieodmiennie czarnej sukni. Potem poszliśmy całą paczką do najbliższej kawiarni, gdzie oczekiwał już Zbyszek B. — Co słychać, dziewczyny? — pytał nas, a to my miałyśmy tysiące pytań i problemów. Pomagał jak umiał, głównie z racji licznie pełnionych funkcji. Z reguły nie odmawiał. — Człowiekowi trzeba pomóc — brzmiała jego zasada. Nie opierał się nigdy naszym błaga­niom o wspomożenie jakiejś akcji charytatywnej, czy innych pomys­łów, czasem wariackich, które jednak dzięki jego pomocy przybierały realną postać i w efekcie nie wydawały się takie szalone, jak się reszcie świata wydawało.

* * *

Jakie to dziwne, że kiedy jestem nieszczęśliwa, nikt ze znajomych nie dostrzega mnie na ulicy. Właśnie wtedy, kiedy tak potrzebuję roz­mowy... idę niewidzialna ulicami pod ramię ze swoją udręczoną duszą. Wstępuję do sklepów, kupując niepotrzebne rzeczy, które swoim chwi­lowym istnieniem w mojej chorej duszy zajmują skrawek czasu. Przyja­ciółka nie przychodzi na umówione spotkanie, telefon nie dzwoni. Nazajutrz wszystko się wyjaśnia — ona miała nagłe spotkanie, ktoś nie zadzwonił, bo coś tam... ale wszyscy są, wszyscy oczekują, że wymyślę jakąś imprezę, spotkanie, będzie świetnie — jak zwykle. Moja przyja­ciółka Magda robi kolejny film, wbrew sobie, wbrew wszystkiemu. Miota się z problemami, które ja rozumiem, a tak mało cała reszta. — Wiesz — mówi — jestem taka samotna w tym wszystkim. Wiem. Skąd ja to znam?

Sierpień

Ciągnie się sierpniowy upał, tym bardziej niepożądany, że muszę spędzać go w pracy. Spoglądam tęsknie na szczątkową zieleń za oknem poradni, przyjmuję nielicznych pacjentów i myślami pogrążam się w tamtym upalnym Paryżu, gdzie owładnięta myślami o Paulu, prze­mierzałam ulice w pogoni za nim. Zmęczona kilometrami uliczek, zatrzymywałam się na chwilę w kałuży własnego cienia zbolała i nie­szczęśliwa, przeklinając własne zauroczenie, nieczuła na uroki zacho­dzącego nad Trocadćro słońca, pochłonięta bez reszty własną „che­mią”, której Paryż, niezmiennie piękny i nieczuły, nie potrafił zrozu­mieć. Miałam żal do całego świata, do wszystkich, którzy nie pojmo­wali mojego nieszczęścia, do mojej paryskiej ciotki, która znad kart patrzyła pobłażliwie, do jej porcelanowych kotów na kominku... Teraz wiem, że byłam niebotycznie głupia. Teraz wiem, ale musiał upłynąć czas, by zatrzeć, zamazać, wyprzeć z mego ciała tamtą zabójczą mie­szankę składników, która powodowała szaleństwo niespełnione...

* * *

Czytam Podziękowanie — Wisławy Szymborskiej — i mam dokła­dnie te samo odczucie:

Nie czekam na nich od okna do drzwi Cierpliwa

prawie jak słoneczny zegar rozumiem

czego miłość nie rozumie wybaczam

czego miłość nie wybaczyłaby nigdy

Od spotkania do listu

nie wieczność upływa

ale po prostu kilka dni albo tygodni

Dzięki wam, niekochani przeze mnie... Dzięki wam żyję, oglądam filmy, czytam książki, jem rano śniadanie. Powinnam opisać was w swoich książkach, a nie tych przez których traciłam noce i dni na nieprzespanych snach, nie wypowiedzianych słowach. Nie doceniłam was, nie zauważyłam w swojej pogoni za Miłością, której nie ma albo nie mnie jest pisana.

Wrzesień

Minęło trochę czasu... nie wiem od czego zacząć. Pewnie powinnam od tej wizyty u wróżki, na którą namówiła mnie Ewa. Oj, pogmatwała mi w życiorysie! Bezlitośnie wywlokła na wierzch moje najskrytsze myśli i obawy, których nie chciałam ujawnić sama przed sobą, ale które przecież tkwiły jak gwóźdź w mojej podświadomości — przyczajone

i nie nazwane po imieniu. Wyszłyśmy z tamtego mieszkania ciche i mil­czące. W godzinę później, przy stoliku ulubionej kafejki, nie było nam do śmiechu jak zwykle. — Jak możecie być takie głupiutkie — strofował nas kilka tygodni później Tadeusz (uosobienie zdrowego rozsądku) —żeby uwierzyć czyjejś paplaninie? Może nie uwierzyłyśmy tak do koń­ca, tak bez reszty, bo przecież żadna z nas nic nie zmieniła w swoim życiu, ale posiane ziarno niepewności tkwiło i uwierało jak niewygo­dny pantofel.

Październik

Zastanawia mnie, skąd ten posmak dymu, lekka dymna mgiełka — tak charakterystyczna dla ognisk zapalanych o tej porze roku w ogro­dach i na polach. Widocznie dopełzła aż tutaj — do centrum miasta. Nieodmienny posmak jesieni, palenie umarłych liści, zmierzch lata, zmierzch czasu, który nie powróci.

Wracam myślami do rozmowy z Magdą, która nie wahała się zaata­kować dużego wydawnictwa. Zresztą jej jest łatwiej, ona nie działa w celu zaspokojenia własnych ambicji. Działa w większej, ważniejszej sprawie. Jak zwykle trzymam za nią kciuki.

Wracam do naszego wspólnego z Jolą spektaklu dotyczącego okresu międzywojennego. Ten wieczór był wyjątkowo deszczowy i wietrzny. Moją fryzurę po kilku sekundach gruntownie zburzył wiatr. Deszcz zabłocił pantofle. Popychana wichurą brnęłam w stronę Muzeum Historycznego, dodatkowo targana wątpliwościami tyczącymi słuszno­ści tego co robię — bo i komu to potrzebne? W uszach świdrująco brzmi zdanie, które wygłosiła pewna pani w urzędzie, w którym stara­łam się o przyznanie dotacji na zrobienie filmu o Wiesławie Kaza- neckim. — Ona powinna siedzieć w poradni i wypisywać Biseptol na recepty. Zabolało, ale w końcu pomyślałam wtedy sobie, że świat zło­żony z takich pań byłby nie do przyjęcia. Przynajmniej przeze mnie. —„Ten świat potrzebuje piękna, by się nie pogrążyć w rozpaczy” — powiedział Jan Paweł II. Staram się przecież dołożyć do tego i swoją cegiełkę.

Po spektaklu starsza pani dziękuje mi ze łzami w oczach. Ktoś inny mówi, że nie powinnyśmy na tym kończyć, że jest tyle innych postaci z tamtej epoki, które należałoby wspomnieć. Jeszcze inna osoba mówi

0 uczuciu niedosytu — za krótko, za mało. A przecież w sumie prawie dwie godziny. Kopałam Jolę pod stołem, że już kończymy, bo zanu­dzimy ludzi. Przecież i my chciałyśmy opowiedzieć o dalszych losach bohaterów, tych po 39 roku, kiedy skończył się kabaret, kiedy zamknęły się drzwi "Ziemiańskiej"... No cóż, może następnym razem. Teraz wracam do wypisywania recept...

Spotkanie z pisarką w bibliotece. Denerwują mnie jej zniszczone włosy i coś jeszcze, sama nie wiem co. Czekam na fragmenty prozy

1 nawet mi się podoba, tyle, że późniejsze omówienie nazbyt kompli­kuje sprawę, którą ja pojmuję od razu. Wychodzę i idę do kawiarni, w której umówiłam się z Ewą. Z półmroku wyłaniają się jej czerwone pełne usta, które mówią, a właściwie łajają mnie, pouczają — słucham

i wiem, że ma rację, jak zwykle. Znowu coś postanawiam, układam, kombinuję... Gdzieś to słyszałam: „Nic nie jest proste, nawet kreska poprowadzona linijką...”. Stoję w kałuży własnego cienia. Samotna

i nieruchoma.

Bezmiar ciepłego, październikowego popołudnia spędzam na dłu­gim samotnym spacerze. Robię moim marnym aparatem fotografi­cznym portrety drzew otulonych we wszystkie możliwe odcienie ziele­ni, żółci i brązów. Twarze drzew — niby takie same, a przecież każda inna, pełna własnego wyrazu, utajonych myśli, nagromadzonych od lat tajemnic. Długie aleje wysłane bursztynową żółcią liści i tamta wierzba pochylona nad poły zarośniętym stawem.

Słońce powoli zachodzi, pora wracać. W domu robię sobie herbatę

i wracam myślą do ostatniego spotkania w Galerii Sleńdzińskich, któ­rej gościem był ks. Tadeusz Golecki. Dobra muzyka (wykonawców zamierzam zaprosić na swój wieczór autorski), znakomite wiersze. Przypominam sobie jego wcześniejszy list, w którym napisał „moje wiersze są krótkie i wyposzczone jak modelki w Paryżu na pokazie mody” — tym usprawiedliwiał swoją nieumiejętność pisania. Mój Boże! Nie w ilości słów przecież... Oklaski długo nie milkną.

I myślę, że nie za sprawą samej poezji, ale przecież i postaci księdza Tadeusza również — pełnej energii, radosnej. Tutaj przesuwa się przed oczami inna postać, utrudzonego życieiń pielgrzyma — księdza Twar­dowskiego. Jakże inni... Ale coś ich łączy. Może świadomość słusznie

wybranej drogi nadaje ich rysom ten spokój i ciepło, którym promie­niują. Tak dalekim od mojej własnej szarpaniny ze światem.

Koncert w Filharmonii miał być z udziałem Elżbiety i Krzysztofa Pendereckich. Jest tylko sam profesor. Pani Elżbieta z racji ważnych spraw pozostała wielką nieobecną. II koncert skrzypcowy w wykona­niu Konstantego Andrzeja Kulki. Nic dodać nic ująć. A później słucham w radio, że to czysty snobizm, że przecież większość, zwłaszcza pań przyszła na Elżbietę Penderecką. Do licha, co w tym złego, że przyszły gnane chęcią obejrzenia kobiety pięknej i światowej, jaką (nie ukrywaj­my) każda chciała by być? Spójrzmy na siebie, na nasze ulice. Żałość serce ściska. Czyż taka kobieta jak Pani Elżbieta, nie jest poezją dla oka? Nie ujmując nic muzyce Mistrza Pendereckiego, oczywiście.

To nie snobizm, to po prostu nasze tęsknoty za marzeniem, czymś, co nieosiągalne dla większości z nas. Osobiście żałuję, że nie mogłam poznać Pani Elżbiety.

* Je

Nie ma sensu kochać kogoś, obok którego można się budzić od przypadku do przypadku” — przeczytałam w jakiejś książce. W każdym z nas ujawnia się jednak instynkt hazardzisty — jeśli dziewięć nocy, to dlaczego nie dziesiąta? Gramy dalej, stawiamy następny żeton. Znowu przegrana...

Krupier-Los patrzy na mnie ironicznie: — Znikaj stąd — warczy— tutaj gra się o duże stawki, a nie o jakieś głupie, babskie szczęście...

.* - r' * ■

V<*

n, «MOk "

CZYTELNIA książek

’’Gdyby wszyscy byli jednakowo bezbronni w miłości...”

’’Dotyk motyla” jest już trzecią książką Anny Gniewkowskiej. Autor­ka zachowała tę samą formę wypowiedzi, nie powiela jednak samej siebie. Śledząc kolejne tomy bez trudu możemy odczytać kierunek ewolucji jej prozy. „Szary odcień bieli” związany był przede wszystkim z pracą zawodową pisarki, ukazywał codzienność naszej służby zdro­wia, co znakomicie wyrażał już sam tytuł. W „Posmaku czasu” na pier­wszy plan wysunęła się sprawa przemijania i różnorodne stany psy­chiczne kobiecych bohaterek, będące reakcją na ten właśnie problem. Najnowszą książkę w niemałej części wypełniają zapisy autotematycz- ne, a więc związane z literaturą, czy szerzej - ze sztuką. Wydaje się to w pełni uzasadnione. Anna Gniewkowska, początkowo traktująca pisa­nie jako coś nowego w swoim życiu, musiała w pewnym momencie postawić pytanie: co dalej? Czy wypełniać kolejne tomy relacjami z pracy w przychodni, skazując się na odbiór li tylko środowiskowy, czy poszerzyć pole obserwacji o inne pochłaniające ją zainteresowania i pasje. Niektóre rozstrzygnięcia nastąpiły niejako samoistnie. Pisząc, musiała autorka rozstrzygać szereg pojawiających się wątpliwości, co nierzadko było warunkiem sine qua non dalszej twórczości. „Obok tego, co zapisane - czytamy - a czasem z wielkim trudem wypchnięte na papier, powstają całe strony, ba cale rozdziały, które nigdy nie zosta­ną ujarzmione. Ciągną się za mną jak długi welon, po lasach i łąkach. Jest wtedy jakaś łatwość, płynność dobierania słów, modelowania zdań - uładzona pewnie zapachem mijanych w wędrówkach ogro­dów, powiewami wiatru, który wyskoczywszy nie wiadomo skąd, tar­

ga mi włosy. Idę. Ogłupiona zielenią, otumaniona świeżością powie­trza...

Bez żadnego przymusu - słowa bezwiednie, a później świadomie, układają się w zdania, narzucają porządek dniom i wydarzeniom, a wyobraźnia wspierając pamięć nadaje im barwy i wyrazistość. Jakże prosto i jasno wyglądają wtedy rozmowy z Przyjacielem. - Muszę to przecież opisać, zapamiętać - gorączkuję się przyspieszając kroku. Wieczorem siadam przy maszynie do pisania. Obok dymi zaparzona kawa w ulubionej filiżance... I nic. Ulotniło się, przepadło, zginęło.”

Kiedy zaś praca nad kolejnym tomem dobiega końca, pojawiają się innego rodzaju wątpliwości: „Nie mam koncepcji na nową książkę. To nie to, żebym nie miała o czym pisać. Tysiące zdarzeń kłębią się pod czaszką, jakiś wieczór zaskakuje eksplozją barw, koncert, który koniecznie trzeba utrwalić, aby nie wymazał się z pamięci, nie wyblakł... to nie to. Musi być jakaś myśl przewodnia zbierająca te skrawki w logiczną, uzasadnioną całość. Chociaż mam wątpliwości - czy wszystko musi być takie logiczne i takie uzasadnione, czy życie większości z nas nie jest chaotyczną mieszaniną zdarzeń, zapachów, odczuć?”

Stawiając podobne pytania Anna Gniewkowska chętniej niż kiedyś zapisuje swoje wrażenia z lektury, poddaje analizie zwłaszcza historie sławnych kobiet, bądź to pisarek, bądź wybranek wielkich artystów. W ich losach szukając potwierdzenia swoich intuicji co do ważnych roz­strzygnięć. Historie prawdziwe mają tę przewagę nad fikcją, że zmu­szają do przenikania cudzych światów, a to wydaje się znacznie trud­niejsze od własnych kreacji.

Niekiedy wyznania narratorki sąsiadują z relacją z jakiegoś wydarze­nia na zasadzie komplementarności. Po relacji z wieczoru poświęcone­go przedśmiertnym, tragicznym wierszom Marii Pawlikowskiej-Jasno- rzewskiej pojawia się zapis: „zagnieżdżam się po ciemnej stronie życia. Wszystko mi dokucza, dolega. Z nastaniem dnia, rana przykryta świe­żym naskórkiem snu pęka i boli od nowa.” Jakby działała jeszcze siła cytatu z jednego z wierszy cierpiącej, chorej „Lilki”: „Był czas radości. A jest chwila taka, że Bóg nakazał płacz. Więc lepiej płakać.”

Gdy więc przebrzmią refleksje na temat trudu zmagania się ze sło­wem, z poszukiwaniem najbardziej adekwatnych form wyrazu, z kart

prozy Anny Gniewkowskiej wyłania się najważniejszy „temat” - samo­tność osoby wrażliwej, nie pogodzonej z otaczającą ją banalnością, przywołującej bliskie sobie postacie kobiet, które potrafiły rzucić wyzwanie swojej współczesności. Ale nie tylko o takich jednoznacz­nych bohaterkach pisze autorka w „Dotyku motyla”. Warto zapamiętać jej refleksje po spotkaniu ks. Jana Twardowskiego i ks. Tadeusza Gole- ckiego: „Wzruszające spotkanie z ks. Twardowskim - utrudzonym poe­tą, mimo wieku skrzącym się dowcipem, promieniującym ciepłem... i to pytanie: czy można uwierzyć ze zdziwienia... (...) wracam myślą do ostatniego spotkania w Galerii Sleńdzińskich, której gościem był ks. Tadeusz Golecki. (...) Oklaski długo nie milkną. I myślę, że nie za spra­wą samej poezji, ale przecież i postaci księdza Tadeusza również - peł­nej energii, radosnej. Tutaj przesuwa się przed oczami inna postać (...)

- księdza Twardowskiego. Jakże inna... Ale coś ich łączy. Może świado­mość słusznie wybranej drogi nadaje ich rysom ten spokój i ciepło, którym promieniują. Tak dalekim od mojej własnej szarpaniny ze świa­tem.”

Na zakończenie więc sięgnę po cytat z wiersza ks. Twardowskiego o Bożej sprawiedliwości:

gdyby każdy miał to samo nikt nikomu nie byłby potrzebny (...) to co mam i czego nie mam nawet to czego nie mam komu dać zawsze jest komuś potrzebne...

Zamykam „Dotyk motyla” z przekonaniem, że jest to książka „komuś potrzebna”, choćby tym niejednakowo przecież „bezbronnym w miłoś­ci”.

Waldemar Smaszcz

1 CZYTELNIA KSIĄŻEK


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Gniewkowska Anna SZARY ODCIEŃ BIELI
Przybylska Ewa Dotyk motyla
Przybylska [DOTYK MOTYLA]
Przybylska Ewa Dotyk motyla
Ewa Przybylska Dotyk motyla
Gniewkowska Anna POSMAK CZASU
Anna Wróbel Bieszczady
Dotyk w pielęgnowaniu
Efekt Motyla
Pytania i odp Finanse Przedsiebiorstw(1), WZR UG, III semestr, Finanse przedsiębiorstw - dr Julia Ko
ESM pytania gniewka
Efekt Motyla darmowy fragment
Nikt mnie więcej nie zobaczy, karty pracy, Rozwój motyla
dr Anna Kwasniewska- socjologia kultury -sylabus - 60 godz., kulturoznawstwo
OD GĄSIENICY DO MOTYLA
powstawanie motyla
Stolarz Laurie?ria Dotyk Śmiertelne kłamstwa
moje sprawozdanie 2, cwiczenie nr2, Anna Kowalska

więcej podobnych podstron