Stanisław Myśliborski-Wołomski
Generał Marian Langiewicz 1827 - 1887
Wydawnictwo MON, W-wa 1971
służbie niepodległości
Monotonny stukot kół pociągu Królewskich Kolei Wschodnich,
zmierzającego do Berlina przez Krzyż w kierunku Bydgoszczy,
przerywał co pewien czas, na krótką zresztą chwilę, postój na
kolejnych stacyjkach, gdzie wysiadały niewielkie grupki podróżnych
i wsiadali nowi pasażerowie. Parowóz sapiąc i sypiąc iskrami z
dymiącego komina ciągnął za sobą rząd wagonów skrajem nadnoteckich
łąk i lasów Krajny, okrytych właśnie styczniowym śniegiem
skrzącym się w promieniach słońca.
W jednym z przedziałów wagonu trzeciej klasy, tuż przy oknie,
siedział krępy, średniego wzrostu mężczyzna w okularach, który z
widoczną ciekawością i zainteresowaniem wpatrywał się przez nie
zamarznięty fragment szyby w śnieżną przestrzeń. Od czasu do czasu
głośniejsze rozmowy w wagonie odrywały uwagę naszego podróżnego od
krajobrazu. Przysłuchiwał im się w milczeniu, ale z wyraźnym
zadowoleniem.
- Wreszcie tylko polską mowę słychać - pomyślał z radością.
Począwszy od Kostrzyna nad Odrą wyłapywał z satysfakcją z
panującego gwaru dźwięki polskiej mowy; im dalej na wschód toczyły
się koła wagonów, mowy tej przybywało. Nasz podróżny po krótkim
odpoczynku w Bydgoszczy, rankiem dnia następnego miał wyruszyć
dalej, ku Toruniowi, a stąd zaprzęgiem konnym do Ryńska pod
Wąbrzeźnem. Teraz zaś cieszył się, że jest już wśród swoich, na
polskiej ziemi, z którą rozstał się tak dawno.
- Ile to lat minęło? - próbował sobie przypomnieć.
W 1848 roku wyjechał do Wrocławia, w 1850 do Pragi, potem do
Berlina, znów do Wrocławia i z powrotem do Berlina, a w końcu
Francja, Włochy, znów Francja, Anglia, Belgia...
- Będzie prawie trzynaście. - Szmat czasu. Spora część życia -
stwierdził z zadumą.
Teraz wrócił, ale rodzinnych stron nie pisane mu było odwiedzić.
Krotoszyn leżał daleko na południe od Noteci, na samym prawie
pograniczu Wielkopolski i Śląska. Tam się właśnie urodził dnia 5
sierpnia 1827 roku, jako trzeci z kolei i ostatni syn Eleonory z
Kluczewskich i Wojciecha Langiewicza, "lekarza praktycznego". Ojca
prawie nie pamiętał. Jak przez mgłę, przypomina sobie jedynie jego
duże wąsy, które lubił szarpać małymi rączkami, i śmiech ojca.
Całą resztę poznał z opowiadań matki.
- Miałeś synku zaledwie cztery lata, kiedy los uczynił cię sierotą
- powiedziała któregoś wieczoru. - Nieszczęsna nasza polska dola
sprawiła, że nadszedł czas, kiedy ojciec musiał rzucić wszystko i
opuścić Krotoszyn. Stało się to pod koniec listopada 1830 roku,
kiedy w Warszawie wybuchło powstanie. Rząd pruski zaniepokojony
wydarzeniami w Kongresówce, obawiając się, by powstanie nie
ogarnęło także ziem polskich zagarniętych niegdyś przez Prusy,
postanowił wzmocnić szeregi swej armii powołując rezerwistów.
Ojciec, jako lekarz, podlegał poborowi w pierwszej kolejności. Nie
chciał jednak włożyć obcego munduru. Pospieszył na teren walk
powstańczych, aby tam ofiarować swe doświadczenie lekarskie w
warszawskich lazaretach. W postanowieniu tym nie był odosobniony.
Blisko dwanaście tysięcy ochotników z Wielkiego Księstwa
Poznańskiego przekroczyło wówczas graniczny kordon rozdzielający
dwa zabory, aby wspierać swych braci w ich walce o wolność.
Biedaczysko, opuszczając spokojny Krotoszyn i nas wszystkich nie
wiedział, że więcej tu nie wróci. Padł w czasie walk wrześniowych
o Warszawę w 1831 roku. Co było potem, sam pamiętasz.
Pamięta. Rodzina Langiewiczów składała się wówczas z czterech
osób: matki, dwóch starszych braci - Józefa Antoniego i Aleksandra
- i jego - Mariana Melchiora. Cała troska o wychowanie dzieci,
kiedy zabrakło żywiciela, spadła na owdowiałą matkę, która
rozporządzając drobnymi dochodami z małego, a "deponowanego w
sądzie majątku", zmuszona była gospodarować nimi bardzo
oszczędnie, aby zaspokoić najpilniejsze potrzeby zarówno swoje,
jak i synów.
Podstawową edukację Langiewicz otrzymał wraz z braćmi w domu
rodzinnym, gdzie pod troskliwym okiem matki wprowadzał ich w
arkana abecadła, tabliczki mnożenia i sztuki pisania prywatny
nauczyciel. W sierpniu 1836 roku przekazany został przez
rodzicielkę na dalszą naukę w szkole powiatowej krotoszyńskiej,
kierowanej wówczas przez "rektora" Mońskiego.
Dziewięć lat nauki w progimnazjum krotoszyńskim minęło jak z bicza
strzelił. Nadszedł rok 1844, ostatni rok pobytu w szkole.
Langiewicz miał czyste sumienie. Lat spędzonych w gimnazjum nie
zmarnował. Uczył się pilnie i z zapałem. Nic też dziwnego, że na
świadectwach otrzymywanych co roku rektor Moński wystawiał mu
najlepsze oceny, co stanowiło źródło dumy jego matki, a i on sam z
tego powodu odczuwał duże zadowolenie.
Pod jednym względem edukacja krotoszyńska nie spełniła swego
zadania. W szkole tej bowiem, jak zresztą we wszystkich szkołach
zaboru pruskiego, nauka języka polskiego traktowana była jako
nauka języka obcego. Z tych właśnie powodów w wykształceniu
Mariana Melchiora powstała luka, którą uzupełnił dopiero w
następnych latach dodatkową pracą. Doskonałe natomiast rezultaty
osiągnął już w Krotoszynie w zakresie nauk
matematyczno-fizycznych, przy czym specjalnym zainteresowaniem
darzył wojskowość, a szczególnie w przedmiocie artylerii, czemu
chciał się poświęcić w przyszłości. Przypomina sobie, że tak
właśnie sprecyzował swoje plany w jednym z listów do brata Józefa,
nagabywany przez niego w tej sprawie.
Wspomnienia te zostały nagle przerwane. Pociąg zatrzymał się na
jakiejś większej stacji. Langiewicz wyjrzał przez okno. Na budynku
dworca widniał napis - Nakel.
- Nakło - stwierdził - to do Bydgoszczy już niedaleko.
Peron stacji rozjaśniony nielicznymi lampami naftowymi pełen był
ruchu. Trzaskały drzwi wagonów. Jedni podróżni wysiadali, drudzy
wsiadali i układając bagaże na półkach zajmowali miejsca w
przedziałach. Po jakiejś chwili gwar nieco ucichł. Rozległ się
dzwonek zawiadowcy stacji i pociąg sapiąc z wysiłkiem ruszył w
dalszą drogę do Bydgoszczy.
Znów zanurzył się we wspomnieniach. Ukończywszy wiosną 1844 roku
najwyższą klasę szkoły krotoszyńskiej, na św. Michała, t. 29
września tego roku, przeniósł się Langiewicz zaopatrzony w skromną
sumę pieniędzy, niezbędną garderobę i matczyne błogosławieństwo do
gimnazjum w Trzemesznie, gdzie przyjęto go do klasy drugiej, czyli
sekundy. Mieszkanie wynajął wspólnie z innymi kolegami u wdowy
upoważnionej przez dyrekcję gimnazjum do prowadzenia uczniowskiej
stancji. Jednym ze współlokatorów był Józef Iłowiecki, do którego
teraz właśnie jechał, powiadomiwszy go z Berlina telegraficznie o
swoich odwiedzinach.
- Jak też kochany Józek wygląda? - pomyślał serdecznie. - Tyle
lat, tyle lat. - Uśmiechnął się na wspomnienie tamtego okresu.
- Dobre to były czasy, najlepszy okres w moim życiu.
Pamięć znów nasuwa wspomnienia. Pracował w Trzemesznie solidnie.
Zyskał sobie uznanie nauczycieli i sympatię kolegów, którym wiele
pomagał, szczególnie w naukach matematycznych, będąc w tej
dziedzinie wiedzy jednym z najlepszych. Intensywna nauka odbiła
się niekorzystnie na stanie jego zdrowia. Przyplątała się choroba
oczu, która uniemożliwiła mu czytanie i pisanie. Wtedy to właśnie
zadziwił wszystkich umiejętnościami rozwiązywania zawiłych nie raz
zadań matematycznych pamięciowo. Nie zaniedbał także pracy nad
uzupełnieniem wiadomości z języka polskiego, przy czym i tu zyskał
sobie uznanie oraz serdeczną pomoc polonisty - profesora
Lutomskiego.
W sierpniu 1848 roku, po czterech latach solidnej pracy w
gimnazjum trzemeszeńskim, przystąpił wreszcie do składania
egzaminów maturalnych z języka polskiego, niemieckiego, łaciny,
francuskiego oraz matematyki. Osiągnął pełny sukces. 24 września
dyrektor gimnazjum wręczył mu upragnione świadectwo dojrzałości, w
którym podkreślono jego wybitną pilność w nauce i to we wszystkich
przedmiotach, a szczególnie osiągnięcia w matematyce. Nadto
świadectwo zawierało pochlebną adnotację o pełnej samodzielności w
myśleniu i wydawaniu sądów. Langiewicz nie zdawał sobie w tym
radosnym dniu sprawy, że ten dyplom będzie dokumentem zamykającym
najprzyjemniejszy, najbardziej beztroski okres jego życia. Cieszył
się chwilą obecną, snując plany dalszych studiów matematycznych na
uniwersytecie we Wrocławiu, dokąd w miesiąc po otrzymaniu matury
wyjechał razem z bratem Józefem Antonim, który idąc w ślady ojca
postanowił poświęcić się medycynie.
Plany Mariana Melchiora, jak się rychło okazało, musiały niestety
ulec zmianie. Fatalnym zrządzeniem losu ani matka, ani nikt z
rodziny nie mógł mu w tym czasie pospieszyć z pomocą materialną, a
scheda po ojcu przepadła w jakichś bliżej nie określonych
okolicznościach i młody student musiał pożegnać się z nadzieją
zgłębiania wiedzy matematycznej. Zdany wyłącznie na własne siły,
aby zdobyć środki na utrzymanie, podejmuje pracę prywatnego
nauczyciela u wrocławskiej rodziny Chłapowskich, której dzieci
uczył bardzo sumiennie.
Pełniąc funkcję guwernera nie zaniechał myśli o własnej nauce. Nie
mogąc kontynuować studiów matematycznych zaczął uczęszczać na
wykłady z zakresu filologii. Po blisko dwuletnim pobycie na
uniwersytecie wrocławskim, zachęcony przez profesora
Czelakowskiego, którego poznał na zebraniach akademickiego koła
słowiańskiego, przenosi się do Pragi czeskiej w lutym 1850 roku,
aby tu poświęcić się studiom języków słowiańskich. Po upływie roku
opuszcza jednak praski uniwersytet Karola i wyjeżdża do Berlina,
gdzie wreszcie rozpoczyna ulubione studia matematyczne. Ciężkie
warunki materialne, w których żył, były powodem, że stronił od
życia towarzyskiego, odmawiał udziału w imprezach rozbawionej, a
nie liczącej się z wydatkami zamożnej młodzieży akademickiej. W
tamtejszym polskim środowisku studenckim nie cieszył się więc
popularnością. Uważano go za odludka, dziwaka i kujona.
Kiedy resztki funduszu, jaki z trudem uciułał w czasie guwernerki,
wyczerpały się, opuszcza Berlin i uzyskawszy z pomocą rodziny
Leitzmeritzów pracę w jednej z bibliotek wrocławskich osiada tam
na okres jednego roku, kontynuując równocześnie studia
matematyczne na miejscowym uniwersytecie.
Wynagrodzenie, które otrzymywał za swą pracę w bibliotece,
pozwalało jedynie na kiepską wegetację, co w końcu zmusiło go do
zaniechania starań nad ukończeniem studiów. Zrezygnowany
postanawia wstąpić jako jednoroczny ochotnik do pułku artylerii
gwardii w Berlinie. Miał wtedy zupełnie szczery zamiar pozostać w
wojsku na stałe i poświęcić się broni, o której przecież niegdyś
marzył. Rychło jednak zrozumiał, że w armii pruskiej dla Polaka
myślącego i czującego po polsku nie ma żadnej przyszłości.
Zaniechał więc swoich nadziei, a kiedy rok minął, wziął zwolnienie
z wojska, choć Berlina nie opuścił.
Żył tu bardzo skromnie i tylko stale czytał, wiele czytał.
Doprowadziło to w końcu do wyczerpania organizmu i nawrotu choroby
oczu. Musiał kupić okulary, które odtąd nosi już stale. Spartański
tryb życia, jaki prowadził podczas pobytu w Berlinie, miał swe
źródło w postanowieniu zgromadzenia koniecznego funduszu na
pokrycie kosztów wyjazdu do środowisk emigracji polskiej na
zachodzie Europy.
Oszczędności własne oraz małe zasiłki, które otrzymywał co pewien
czas od brata Józefa, praktykującego już lekarza, miały właśnie
ten fundusz stworzyć.
Wybuch wojny włosko-austriackiej w 1859 roku jeszcze bardziej
pogłębił w nim pragnienie opuszczenia terytorium państwa
pruskiego. Lelewelowskie hasło "za naszą i Waszą wolność",
praktycznie realizowane dziesiątki lat wcześniej niż zostało
sformułowane w słowach wielkiego uczonego i patrioty, w dobie
wojny na Półwyspie Apenińskim znalazło wyjątkowo entuzjastyczny
odzew w społeczeństwie polskim. Widziało ono w niej zmagania
narodu uciskanego z ciemiężycielem, wojnę wyzwoleńczą z obcą
przemocą.
Langiewicz był również od początku całym sercem z narodem włoskim,
dlatego czyni wszystko, aby znaleźć się na terenie walk. Chwilową
przeszkodę stworzyła jego zamysłom ogłoszona przez władze pruskie
mobilizacja. Podlegając, jako poddany pruski, obowiązkowi
wojskowemu, zostaje powołany do służby w stopniu porucznika
artylerii. Nie chciał jednak tego obcego munduru długo nosić. Już
po upływie roku, powołując się na chorobę oczu i konieczność jej
leczenia, zyskuje zwolnienie z wojska i pod pretekstem kuracji
wyjeżdża do Paryża. Stanąwszy na ziemi francuskiej szybko
nawiązuje kontakty z polskim środowiskiem
rewolucyjno-demokratycznym, które sprawę niepodległości Włoch
łączyło z nadzieją na odzyskanie samodzielnego bytu dla własnej
ojczyzny. Drogą urzeczywistnienia tych planów miało być
sformowanie legionów polskich przy boku bohatera narodowego Włoch
- Garibaldiego. We Francji Langiewicz poznaje generała Milbitza, z
którym się zaprzyjaźnił, i razem z nim wyjeżdża na Półwysep
Apeniński. Tu spotyka się z Garibaldim, zaciąga pod jego rozkazy i
w 1860 roku bierze udział w wyprawie "tysiąca nieśmiertelnych" na
Sycylię, której wyzwolenie zapoczątkowało lądowanie ochotników
Garibaldiego w Marsalii.
Jako adiutant generała Milbitza przeszedł Langiewicz całą kampanię
włoską. Walczył pod Catalafini, brał udział w oblężeniu Palermo i
wreszcie pod Milazzo został ranny. Za zasługi w tej wojnie
otrzymał odznaczenie i nominację do stopnia oficerskiego w armii
włoskiej. Służba pod sztandarami wyzwolonych Włoch umożliwiała mu
uzupełnienie teoretycznego wykształcenia wojskowego, które uzyskał
w armii pruskiej, praktycznymi doświadczeniami. Stał się bogatszy
o sumę nowej wiedzy, którą żołnierz może zdobyć tylko na polu
walki, a także podniesiony moralnie słowami uznania, jakie
usłyszał z ust Garibaldiego, który mu wróżył świetną przyszłość...
Pociąg wjeżdżał tymczasem już w granicę miasta. Podróżni szykowali
się do wysiadania, zdejmując z półek bagaże i zdążając do drzwi.
Wreszcie lokomotywa gwizdnąwszy ostrzegawczo wtoczyła się na peron
stacji. Był w Bydgoszczy.
- Jaśnie wielmożny pan nie potrzebuje czego? - zagadnął go nagle
jakiś człowiek. - Może noclegu? Tak? - To ja mogę zawieźć do
dobry hotel.
- Dobrze, wieź!
Rychło dojechali do zachwalanego przez woźnicę hotelu, który
okazał się zwykłym zajazdem. Pokój otrzymał Langiewicz słabo
ogrzany i dość ponuro wyglądający przy świetle świecy, którą
wprowadziwszy gościa do pomieszczenia, osadził w metalowym
lichtarzu gospodarz.
- Proszę obudzić mnie o piątej rano, jadę dalej do Torunia
pociągiem o szóstej. Niech przyjedzie po mnie ten sam woźnica,
który mnie tu przywiózł. A teraz proszę szybko o jedzenie, pragnę
zaraz się położyć - rzekł Langiewicz.
- Tak jest, już przynoszę - odparł gospodarz.
Rzeczywiście, minęło niewiele czasu, a zzmęczony drogą podróżny
mógł wreszcie spocząć i niemal natychmiast zapadł w sen.
Było jeszcze zupełnie ciemno, gdy następnego dnia odjeżdżał
pierwszym pociągiem jadącym do Bydgoszczy przez Toruń do stacji
granicznej w Aleksandrowie. Podróż trwała stosunkowo krótko, bo
już po dwóch godzinach stanął na peronie toruńskiego dworca.
- Ciekawy jestem, czy Józef zjawi się sam, czy przyśle tylko konie
- pomyślał zdążając ku poczekalni. Zaledwie jednak zdążył zrobić
kilka kroków, gdy wpadł w ramiona radośnie roześmianego,
postawnego mężczyzny, który nim ruszył do powitania, tylko przez
chwilę przyglądał się naszemu podróżnemu.
- Marianku! Jesteś wreszcie! - Niech mnie kule biją, nic się nie
zmieniłeś chłopie! Tylko te okulary trochę mnie zmyliły. Daj
pyska! - Ucałowali się z dubeltówki raz i drugi:
- Ja tu wczoraj, jeszcze za dnia, zajechałem, bo po twoim
telegramie
nie mogłem już w Ryńsku wysiedzieć spokojnie. W mieście coś zjemy
i zaraz w drogę. Sanna doskonała, po południu będziemy w Ryńsku.
Tam odpoczniesz i wywczasujesz się należycie.
- Twoja wola Józefie! - roześmiał się Langiewicz i ruszyli do sań,
które czekały z woźnicą przed dworcem.
Przejechawszy Wisłę zatrzymali się na rynku, gdzie spożyli
zakrapiane śniadanie w jednym z tamtejszych szynków i nie tracąc
czasu ruszyli w dalszą podróż. Iłowiecki otuliwszy troskliwie
gościa i siebie baranicą zwrócił się niecierpliwie do Langiewicza:
- Mów że wreszcie człowieku, coś przez te lata porabiał? - Wiem
już, że z Trzemeszna ruszyłeś do Wrocławia, potem mówiono mi, żeś
wstąpił do wojska pruskiego. Miałem także relację, i to niedawno,
od przyjeżdżających z Italii, że miałeś tam urozmaicone życie,
kłopoty z Mierosławskim i tak dalej. A jak było naprawdę?
- Widzisz, co do Mierosławskiego i moich z nim kłopotów to trzeba,
abyś dobrze wszystko zrozumiał - rzekł Langiewicz - cofnąć się
nieco w czasie, do chwili zakończenia działań wojennych
uwieńczonych proklamowaniem przez parlament włoski w Turynie
królestwa, a Wiktora Emanuela II - królem. Właśnie wtedy duża
grupa młodzieży polskiej, która przybyła tam na wieść o zamiarze
tworzenia legionu przez Garibaldiego i oddania nad nim dowództwa
Ludwikowi Mierosławskiemu, znalazła się w trudnej sytuacji
materialnej, zawiedziona w swych nadziejach służby w legionie,
którego przecież nie było. Ochotnicy ci, wzywani odezwami
Mierosławskiego, różnymi drogami zdążali zarówno z kraju, jak i z
emigracji, aby się znaleźć pod narodowymi znakami. Jedni dotarli
od razu do Włoch, inni tylko do Belgii i Francji. Pod presją
rozgorączkowanej patriotycznie młodzieży Mierosławski zmuszony
został do zorganizowania w pierwszych miesiącach 1861 roku w
Paryżu kursu instruktorów wojskowych. Zostałem powołany na jednego
z wykładowców w tej szkole, już jako kapitan, i moim zadaniem było
wtajemniczenie młodych kandydatów na podoficerów w arkana służby
artyleryjskiej. Krótki był żywot tej instytucji. Na żądanie rządu
rosyjskiego władze francuskie nakazały jej rozwiązanie w lipcu
1861 roku.
Tymczasem sprawa międzynarodowego legionu we Włoszech została
ostatecznie przekreślona przez rząd tego kraju, odmową zezwolenia
na organizowanie oddziałów przez Mierosławskiego. Decyzja ta
wynikała z chęci uniknięcia zadrażnień między nowo powstałym
królestwem a Rosją i Prusami, które patrzyły wrogim okiem na tego
rodzaju inicjatywy. Nie sprzeciwili się natomiast Włosi - ciągnął
Langiewicz - projektowi utworzenia Polskiej Szkoły Wojskowej,
która by przygotowała kadrę dowódczą do przyszłej rozprawy
zbrojnej z carskim zaborem. Projekt ten, zrodzony w głowach
zdemobilizowanych ochotników kampanii włoskiej, a musisz wiedzieć
- mówił Langiewicz - że było ich sporo, zyskał życzliwe poparcie
Garibaldiego. Włosi uznali również sprawę szkoły za dobrą okazję
do wywarcia presji na Rosję, która dotąd nie uznała oficjalnie
Królestwa Italii. W wyrażeniu zgody na powstanie Polskiej Szkoły
Wojskowej rząd włoski widział jeden ze środków mogących owo
uznanie na Rosji wymusić. Rozumiesz chyba, że w takiej sytuacji
dni nowo powstałego zakładu były policzone i tak naprawdę nie miał
on żadnej przyszłości.
Garibaldi, jak już wspomniałem, odniósł się do sprawy szkoły
bardzo przychylnie. Potrafił zorganizować niezbędne dla jej
istnienia warunki. Na siedzibę szkoły obrano Genuę. Garibaldi
wynalazł kilkunastu genueńskich markizów gotowych świadczyć
finansowo na rzecz zakładu i tym sposobem zgromadził fundusz w
wysokości 17 tysięcy lirów. Jeden z tych markizów - Bianchetti -
ofiarował swój pałac na koszary dla szkolnej formacji. Mając dach
nad głową i fundusz umożliwiający choćby tylko pierwsze dni
egzystencji, podchorążówka polska mogła rozpocząć swoje zajęcia.
Początkowo zapisało się tylko 40 słuchaczy, z biegiem czasu jednak
stan osobowy znacznie się powiększył, bo już pod koniec 1861 roku
szkoła liczyła 120 podchorążych. Garibaldi przybyłymi do Genui
kandydatami na polskich oficerów zaopiekował się serdecznie.
Wyjednał dla nich u swego rządu żołd w wysokości 2 franków
dziennie, a gdy zaczęły napływać z kraju i emigracji znaczne
stosunkowo składki, pod względem finansowym szkoła stała dość
mocno.
- Wiem o tym, bom przecież także trochę talarów na ten cel złożył
- przerwał Iłowiecki - a inni tak samo świadczyli. Ale mów dalej.
- Jeśli jednak chodzi o wewnętrzną organizację zakładu, nie było
tak dobrze. Władze włoskie, zezwalając na założenie szkoły, dozór
nad nią i opiekę powierzyły komitetowi, w skład którego weszli:
generał Bixio, doktor Oceipinti - zięć Garibaldiego, deputowany do
parlamentu włoskiego Valerio oraz reprezentant emigracji polskiej
Marceli książę Lubomirski. Wybór instruktorów i kierownictwa
zakładu pozostawiono samym słuchaczom pod warunkiem, że
przedstawieni kandydaci zostaną zatwierdzeni przez włoskie władze
rządowe. O nieład było więc nietrudno. Stał się on przyczyną
ustawicznych niepokojów i tarć w łonie instytucji przez cały czas
jej istnienia.
Podchorążowie zdecydowali kierownictwo zakładu złożyć w ręce
Mierosławskiego i wysłali nawet do Paryża, gdzie wówczas
przebywał, specjalną delegację z zaproszeniem, by niezwłocznie
przyjeżdżał do Genui i szkołę zorganizował po wojskowemu. Generał
nie kwapił się jakoś zjechać i właśnie w tym czasie faktyczne
kierownictwo nad szkołą spadło na mnie. Dopiero gdy zwlekanie
Mierosławskiego zaczęło mocno denerwować podchorążych i jawnie
odgrażali się, że zwrócą się o kierownictwo do generała Józefa
Wysockiego, zdecydował się zjechać do Genui.
- Jak już powiedziałem, w czasie nieobecności Mierosławskiego
kierowałem szkołą, a niezależnie od tej funkcji prowadziłem
wykłady z matematyki i pirotechniki oraz zajęcia praktyczne z
zakresu służby artyleryjskiej, pouczając jak działo czyścić, jak
nabijać, jak zapalać i pod jakim kątem mierzyć należy na określoną
odległość granatami lub zwykłymi kulami.
- Znając ciebie wiem, że wyciskałeś z podchorążych siódme poty,
aby opanowali te czynności do perfekcji - roześmiał się Iłowiecki.
- Przecież znaleźli się w szkole właśnie po to, aby się rzemiosła
wojskowego nauczyć - odrzekł poważnie Langiewicz - a że ten i ów
nieco się krzywił na wymagania, to prawda. Zresztą nie tylko na to
się dąsali.
- Miałem też kłopoty z Mierosławskim, których tak byłeś ciekaw. -
Mierosławski stał się w pewnym okresie bardzo podejrzliwy i
nieufny. Ciągle mu się zdawało, że ktoś dybie na jego życie, że
jest otoczony carskimi szpiegami, którzy organizują spiski. Jego
fachowe rady też budziły sprzeciwy. Dochodziło do różnych
konfliktów nie tylko ze mną. To właśnie skłoniło mnie do odejścia
ze szkoły, w listopadzie 1861 roku, choć więzi z zakładem
całkowicie nie zerwałem, ponieważ mieszkałem nadal w Genui.
Zresztą jeszcze raz przyszło mi kierować tą szkołą, ale to było
nieco później, po dymisji Mierosławskiego, a przed objęciem
dyrektury zakładu przez generała Wysockiego, który to właśnie
polecił mi zastępstwo do czasu jego przyjazdu. Potem, gdy szkołę
przeniesiono z Genui do Cuneo, pełniłem funkcję inspektora. Ot i
cała sprawa - zakończył Langiewicz.
- O dymisji Mierosławskiego słyszałem tu sporo - rzekł Iłowiecki.
- Podobno spowodował ją Zygmunt Padlewski. Właśnie w tym czasie
wysłał go dla zbadania sytuacji w kręgach emigracyjnych do Paryża
Komitet Miejski w Warszawie, do którego coraz częściej dochodziły
alarmujące wieści o niezdrowych stosunkach w Polskiej Szkole
Wojskowej we Włoszech.
- Tak istotnie było. - Padlewski przysłał z Paryża jako kontrolera
szkoły Zygmunta Waryłkiewicza, a ten po zapoznaniu się z sytuacją
złożył odpowiedni raport i Mierosławski musiał oddać kierownictwo
w ręce Wysockiego.
- Twoje italskie kłopoty przyniosły ci duży rozgłos w kraju. -
Wiem także, że Komitet Centralny ma o tobie jak najlepsze
mniemanie, czego na przykład nie można powiedzieć o Mierosławskim.
- Jestem o tym przekonany i mam tego dowody - A jeśli chodzi o
Mierosławskiego - to jednak bardzo dziwny człowiek. Gdyby dać
wiarę
jego słowom, to jest najszczerszym demokratą i rewolucjonistą.
Jeśli natomiast przyjrzeć się jego postępowaniu - to przecież
doskonały przykład szlacheckiego warcholstwa i magnackiego
sobiepaństwa. Swoją osobę utożsamia z Polską i niepodległością i
nikt go o niesłuszności takiego rozumowania nie może przekonać. A
przecież w 1848 roku był to zupełnie inny człowiek. Pamiętasz, jak
go wysławialiśmy w Trzemesznie? Jak go uwielbialiśmy za to, że dał
łupnia Prusakom pod Miełosławiem i Wrześnią?
- A ty pamiętasz, jak w tymże Trzemesznie zaatakowaliśmy pruskich
piechurów kamieniami, a leutnantowi pogoniliśmy konia tak
skutecznie, że zrzucił jeźdźca do rowu z wodą, aż błoto chlapnęło
do góry?
Roześmiali się na wspomnienie tamtych dni.
- Ale ja się już dość nagadałem - rzekł Langiewicz - teraz pora na
ciebie. Opowiedz mi, co słychać w kraju, jak żyjecie, jednym 23
słowem wszystko, bo wszystko mnie interesuje. Tyle przecież lat
żyłem na obczyźnie.
- Wszystko? - to nie takie proste. Dzieje się bardzo dużo i dziać
się będzie chyba jeszcze więcej. W tym czasie, kiedy ty nabierałeś
doświadczenia wojennego na włoskiej ziemi, w kraju, a szczególnie
w Warszawie i w całym Królestwie Kongresowym, choć także i na
obszarach zaboru pruskiego i austriackiego, miały miejsce
brzemienne w skutki wydarzenia. Po upadku Powstania Listopadowego
Mikołaj poddał społeczeństwo polskie zaboru rosyjskiego surowym
represjom. Stłumione zostały dążenia wolnościowe, a ciężka
sytuacja polityczna spowodowała odrętwienie i apatię ogółu.
Dopiero klęska Rosji w wojnie krymskiej ożywiła nadzieje Polaków,
wzmogła ich niepodległościowe dążenia i wyzwoliła działanie,
którego celem było zrzucenie obcej przemocy, tym bardziej że w
całej Europie rozbrzmiewają hasła rewolucyjne głoszące wspólną
walkę ludów o niepodległość i demokrację. Nazwisko Garibaldiego,
Mazziniego, Hercena stają się symbolem owych dążeń. Głównym twórcą
ożywienia ruchu niepodległościowego na ziemiach polskich w
ostatnich latach, co trzeba podkreślić, stały się środowiska
mieszczańskie, inteligenckie, drobnoszlacheckie, a najważniejszym
ośrodkiem działalności wolnościowej - Warszawa.
Główną metodą rozbudzania nastrojów niepodległościowych w
szerokich masach było, jak to zalecał usilnie Lelewel,
organizowanie nabożeństw patriotycznych z okazji rocznic
narodowych lub śmierci znanych i zasłużonych rodaków, a także
manifestacje uliczne, z których najbardziej brzemienne w skutkach
były te z lutego 1861 roku, zorganizowane z okazji 30 rocznicy
bitwy o Olszynkę Grochowską. Pierwsza z nich, zwołana 25 lutego na
rynku Starego Miasta, zakończyła się u wylotu ulicy Świętojańskiej
w kierunku Placu Zamkowego bójką z policją i żandarmerią. Druga,
która odbyła się w dwa dni później, skończyła się tragiczną
śmiercią pięciu ofiar. To pierwsze od czasów nocy listopadowej
krwawe starcie na ulicach Warszawy wstrząsnęło społeczeństwem
polskim i stało się początkiem gwałtownego przyboru fali
rewolucyjnej obejmującej swym zasięgiem cały kraj. Muszę ci się
pochwalić, że w tych akcjach mam także swój udział. Powierzono mi
bowiem kierownictwo organizacją nabożeństw patriotycznych na Ziemi
Chełmińskiej i Pomorzu, czyli w tak zwanych Prusach Zachodnich,
nadto robi się jesz- cze i inne rzeczy, ale o tym będzie czas
jeszcze pomówić.
- Wydarzenia warszawskie wzbudziły zrozumiały niepokój we władzach
carskich z namiestnikiem Gorczakowem na czele, który w celu
rozładowania rewolucyjnego napięcia zwrócił się do Aleksandra II z
propozycją przeprowadzenia reform w Królestwie Kongresowym. W
rezultacie wydany został 25 marca ukaz, na podstawie którego
utworzono Radę Stanu, po miastach zaś rady municypalne powoływane
drogą wyborów, zmieniono też system szkolny itp. Tym samym ukazem
mianowany został na dyrektora Komisji Wyznań Religijnych i
Oświecenia Publicznego margrabia Wielopolski, uznany przez
Gorczakowa za odpowiednio prawomyślnego. Margrabia, przeciwnik
polityczny Andrzeja Zamoyskiego, zaraz na początku swego
urzędowania doprowadził do rozwiązania Towarzystwa Rolniczego, na
czele którego stał Zamoyski. Krok ten wykopał między Wielopolskim
a resztą społeczeństwa przepaść. Kiedy oburzona ludność Warszawy
poszła 8 kwietnia tłumnie manifestować przed Zamkiem przeciwko
rozwiązaniu Towarzystwa, doszło do wielkiej masakry. Od jedenastu
salw wojska padło wówczas 110 zabitych. Zarówno wydarzenia lutowe,
jak i rzeź kwietniowa zadecydowały, że rewolucja bierna zamieniła
się w czynną, a cały naród zakonspirował się.
W zasadzie działalność manifestacyjna była inspirowana i
organizowana przez rewolucyjną młodzież, powszechnie zwaną, jak
wiesz, "czerwonymi", w odróżnieniu od umiarkowanych i
konserwatywnych kół ziemiańsko-burżuazyjnych zwanych "białymi".
Latem 1861 roku ukształtował się ostatecznie, jako samodzielne
stronnictwo, obóz czerwonych, stojący zdecydowanie na stanowisku
odrzucenia koncesji politycznych i zwalczania wszystkich przejawów
dążeń do ugody z caratem. Czerwoni za głównego przeciwnika uważali
reprezentanta obszarników - Wielopolskiego, choć także Andrzej
Zamoyski, sztandarowa postać białych, nie cieszył się ich
uznaniem, a jego dyktaturę moralną poddawali ostrej krytyce.
Obóz czerwonych nie tworzył początkowo zwartej organizacji
konspiracyjnej, lecz składało się nań szereg kółek; jednemu z nich
przewodził Apollo Korzeniowski. Z tego właśnie kółka wyłonił się
pierwszy komitet kierowniczy stronnictwa ruchu pod nazwą Komitet
Miejski, przekształcony później w Komitet Centralny. Biali
natomiast po rozwiązaniu Towarzystwa Rolniczego i Delegacji
Miejskiej, będącej wykładnią bogatego mieszczaństwa, straciwszy
legalne formy organizacji powołali do życia w poszczególnych
powiatach instytucje tak zwanych mężów zaufania. One to stały się
związkiem obozu białych, który ostatecznie uformował się w końcu
grudnia 1861 roku, w czasie zjazdu w Warszawie mężów zaufania, na
którym postanowiono połączyć dawną organizację Towarzystwa
Rolniczego z Delegacją Miejską. W wyniku tego połączenia powstała
konspiracja białych kierowana przez tak zwaną Dyrekcję. Czerwoni,
odrzucając jakąkolwiek myśl ugody z caratem, dążą, jak wiesz, do
zbrojnego powstania. Biali natomiast, obawiając się rewolucji,
propagują tylko bierny opór, sprzeciwiając się powstańczym
dążeniom. I nawet teraz, kiedy zmuszeni warunkami powołali do
życia własną konspirację, traktują ją jako formę przejściową,
potrzebną do czasu, gdy znów pojawi się możliwość ugody z caratem.
Margrabia Aleksander Wielopolski, święcie przekonany, że jedynie
słuszną polityką jest ta, którą on prowadzi, zwalcza z całą pasją
opozycję, zarówno czerwoną, jak i białą. Dostrzegł jednak w końcu,
że bardziej niebezpieczne dla jego zamiarów jest stronnictwo
czerwonych, które odrzucając ugodę prze do powstania. Chcąc to
stronnictwo unicestwić, za radą swego syna Zygmunta, prezydenta
miasta Warszawy, wpadł na szatański pomysł przeprowadzenia poboru
młodzieży do wojska rosyjskiego, według specjalnie przygotowanych
list, na które wpisani zostali wszyscy podejrzani o przynależność
do stronnictwa ruchu. Wieści o tej niegodziwości margrabiego, o
brance, nie są tajemnicą. Wiemy o tym zamiarze już od kilku
miesięcy i nie dopuścimy, aby doszedł on do skutku. Komitet
Centralny pod presją całego niemal społeczeństwa, a szczególnie
młodzieży zagrożonej branką, musiał ożywić pracę organizacyjną
mającą na celu przygotowanie walki, jeśli Wielopolski przystąpi do
realizacji swego zbrodniczego planu. Jak widzisz, sytuacja jest
napięta i w każdej chwili może dojść do wydarzeń, które wywołają
powstanie. Lepiej by było, aby wybuch nastąpił w dogodnym dla nas
czasie. Obecnie nie jesteśmy jeszcze do walki przygotowani, choć
robi się wiele w tym względzie. I nie tylko w Warszawie, ale także
i u nas, w Prusach Zachodnich, a także w Księstwie i w Galicji,
aby w razie potrzeby pospieszyć Kongresówce z pomocą.
Gdy Iłowiecki skończył swe opowiadanie, zapadło milczenie. Słychać
tylko było rytmiczny brzęk janczarów na uprzęży końskiej i
pokrzykiwanie woźnicy. Droga skręcała ku bliskiej już kępie drzew,
wśród których widać było zabudowania.
- To Ryńsk - rzekł Iłowiecki. - Wreszcie jesteśmy u celu podróży.
- Ty, Józefie, tak. - Ja pewnie będę musiał rychło ruszyć znowu w
drogę - odpowiedział Langiewicz - tylko nie wiem, w którą stronę,
do Warszawy czy znów na Zachód.
- Cóż ty wygadujesz? - Przecież musisz solidnie odpocząć po
trudach emigracyjnego życia, a ja tobą nacieszyć do woli -
zaprotestował Iłowiecki.
- Niestety. - To nie ode mnie zależy. Chyba już się domyślasz, że
przyjechałem tu na rozkaz, a nie dla własnej przyjemności - odparł
Langiewicz, a ponieważ sanie właśnie zajeżdżały przed ganek dworu,
na którego stopnie wybiegło właśnie kilka osób, wśród nich kobieta
w czarnej sukni spiętej pod szyją broszką z wizerunkiem naczelnika
Kościuszki, zabrakło czasu na dalsze wyjaśnienia.
- To moja żona i domownicy, a to nasz drogi gość, kolega z ławy
szkolnej - Marian Langiewicz - dopełnił prezentacji Iłowiecki.
- Witamy serdecznie. - Bardzo się cieszymy, że zechciał pan
odwiedzić nasz skromny dom - podając z serdecznym uśmiechem
Langiewiczowi rękę powiedziała Iłowiecka. - Józek mało wiele, a
dostałby bzika z radości, gdy otrzymał pański telegram. Prosimy
dalej, obiad zaraz podadzą.
Obfity posiłek ciągnął się dłuższy czas. W przerwach między
daniami Langiewicz odpowiadał na pytania dotyczące podróży, z
kolei rozmowy przeszły na pogodę, przewidywania urodzajów itp.
Wreszcie wstano od stołu i gość podziękowawszy pani domu za
rozkosze, jakie sprawiła jego podniebieniu, przeszedł z Iłowieckim
do gabinetu na pogawędkę i cygaro.
- Nie wyjaśniłeś mi dotąd, dlaczego twój pobyt w Ryńsku może się
rychło zakończyć - zapytał Iłowiecki, gdy siedzieli w wygodnych
fotelach.
- Wspomniałem już, że jestem tu na rozkaz, a muszę jeszcze dodać,
że także z przykrą misją. Wysłuchaj mnie cierpliwie, to wszystko
zrozumiesz. - Wiesz, że Komitet Centralny podjął starania
przygotowania walki, która musi być podjęta, jeśli tylko
Wielopolski wprowadzi w czyn brankę. by walczyć, trzeba mieć czym.
I chociaż niektórym zapalonym głowom zdawało się i zdaje nadal, że
można iść z gołymi rękoma na karabiny, a zdobywszy je, uderzyć na
armaty, to przecież zdrowy rozsądek i poczucie odpowiedzialności
nakazuje, aby gromadzić broń i środki na jej zakup. W tym celu
Komitet Centralny ustanowił w Paryżu Komisję Broni, w skład której
weszli - generał Józef Wysocki, ostatni komendant Polskiej Szkoły
Wojskowej w Cuneo rozwiązanej przez władze włoskie w połowie
ubiegłego roku, znany ci zapewne Józef Ćwierciakiewicz, który nim
zjechał do Paryża, krzątał się na waszym tu terenie nad
stworzeniem organizacji narodowej, dalej Włodzimierz Milowicz i
wreszcie ja. Komisja, otrzymawszy od Komitetu Centralnego 500 000
zł, delegowała w połowie grudnia minionego roku Józefa
Ćwierciakiewicza i mnie do Londynu, gdzie za pośrednictwem kantoru
Benforta nabyliśmy za 180 000 franków 4000 karabinów. Ponieważ na
dalsze zakupy zabrakło nam pieniędzy, Ćwierciakiewicz wystosował
do Komitetu Centralnego pismo, w którym domagał się nowych sum.
Komitet zgromadziwszy, zapewne z niemałym trudem, nieco pieniędzy,
wysłał je za pośrednictwem Franciszka Godlewskiego do Paryża.
Wyzbywszy się pieniędzy na zakup broni nie mieliśmy po prawdzie co
robić w Londynie i dlatego zdecydowaliśmy się opuścić Anglię, przy
czym Ćwierciakiewicz postanowił pojechać bezpośrednio do Paryża,
aby tam spotkać się z Godlewskim i odebrać od niego pieniądze
nadesłane z Warszawy, ja natomiast pojechałem zamówić dalsze
dostawy karabinów w Liege, w Belgii, a potem miałem się udać do
jednego z miast niemieckich w Nadrenii, gdzie obiecał przybyć
Ćwierciakiewicz, i już wspólnie mieliśmy przeprowadzać dalsze
transakcje.
Tymczasem w Paryżu zaszły niespodziewane wypadki. Policja
francuska zaniepokojona bliskimi kontraktami naszej Komisji Broni
oraz wysłannika Komitetu Centralnego - Franciszka Godlewskiego - z
Józefem Mazzinim, twórcą "Komitetu Europejskiego", dokonała
aresztowań, zatrzymując w mieszkaniu niejakiego Ludwika
Brzozowskiego, emigranta, Ćwierciakiewicza i Włodzimierza
Milowicza, a w hotelu "Corneille" - Franciszka Godlewskiego. Nadto
obłożyła ona sekwestrem znalezione w czasie rewizji 70 000
franków, na które właśnie ja czekałem z Ćwierciakiewiczem, oraz
bardzo ważne papiery, z których poznała nie tylko dotychczasowe
powiązania Komitetu Centralnego, ale także szereg nazwisk
działaczy konspiracji narodowej, co grozi im poważnymi
konsekwencjami.
- Domyślasz się już chyba, że celem mojej wizyty w Ryńsku jest
także jak najszybsze powiadomienie waszej chełmińsko-pomorskiej
organizacji narodowej, bo wiem od Ćwierciakiewicza i innych
członków Komisji Broni, że taka istnieje i ma nałożone przez
Komitet Centralny bardzo ważne zadanie organizowania transportu
dostaw zaopatrzenia wojennego do województwa płockiego. Wiem
także, że ty, Józefie, jesteś czołowym działaczem tej konspiracji
i stąd mój przyjazd do ciebie. Musisz niezwłocznie powiadomić
waszych ludzi o zagrożeniu, by nie dali się zaskoczyć policji
pruskiej, do której mogą, choć nie muszą, przeniknąć jakieś
informacje z francuskich źródeł. Trzeba być na wszystko
przygotowanym.
- To tak sprawa wygląda - zatroskał się Iłowiecki. - Jeszcze dziś
wyślę powiadomienie do Demontowicza, Łukaszewskiego, Radkiewicza,
a także Sulerzyskiego, Czarlińskich; Mieczysława Łyskowskiego i
innych, by znali sytuację. A tobie mogę tylko serdecznie
podziękować za trud, jakiego się podjąłeś, aby nas ostrzec.
- Sprawa Powiadomienia waszej organizacji to tylko margines
obowiązków, które na mnie nałożono - odpowiedział Langiewicz. -
Czekając w umówionym miejscu na Ćwierciakiewicza, zamiast jego
osoby doczekałem się specjalnego kuriera, który prócz relacji o
przykrych wydarzeniach paryskich przywiózł mi rozkaz, bym
natychmiast jechał do Warszawy i spowodował, by Komitet Centralny
stworzył nowe kontakty oraz ostrzegł osoby zagrożone przez
rekwizycję owych ważnych papierów.
- Teraz, Józefie, musimy wspólnie pomyśleć, jak by jak najprędzej
powiadomić o tym wszystkim Komitet Centralny, bo ja postanowiłem
ruszyć do Warszawy dopiero wtedy, kiedy mnie tam wezwą. Chcę z
wieściami paryskimi przesłać Komitetowi do rozpatrzenia
alternatywę: albo udzieli mi plenipotencji i funduszy na
sprowadzenie zakupionej na Zachodzie broni do Polski, albo przyśle
pełnomocnika, którego bym poinformował i polecił osobom zaufanym.
- To załatwimy szybko - odparł Iłowiecki. - Mamy tu w Prusach
Zachodnich od kilku już miesięcy dobrze zorganizowaną łączność z
Warszawą za pośrednictwem organizacji niewieściej, której
członkinie wielokrotnie i z powodzeniem spełniały rolę kurierek.
Musisz bezzwłocznie zasiąść do sporządzenia listu do Komitetu
Centralnego, a ja postaram się, by najpóźniej jutro rano list ten
wyruszył w drogę do Warszawy. Jeśli nie będzie nieprzewidzianych
przeszkód, za trzy, cztery dni najpóźniej będziesz miał odpowiedź.
Zaraz ci podam przybory do pisania. Siadaj i pisz. Sprawa, jak
widzę, jest rzeczywiście pilna.
Nie minęło i pół godziny, a list był gotowy. Iłowiecki przygotował
w tym czasie posłańca, który natychmiast wyruszył w drogę do
jednej z kurierek, której poza listem miał przekazać ustnie
instrukcje Iłowieckiego.
Trzeciego dnia wieczorem zjawił się w Ryńsku wysłannik Komitetu
Centralnego, który przedstawił Langiewiczowi upoważnienie do
przekazania mu informacji co do adresów firm, w których czekały
zakupione przez Komisję Broni karabiny i inny sprzęt wojenny, oraz
zaufanych ludzi we Francji, Anglii, Belgii i Niemczech.
Jednocześnie wysłannik ten powiadomił Langiewicza, że Komitet
Centralny wzywa go do niezwłocznego stawienia się w Warszawie.
Brakowało jeszcze kilka godzin do świtu, kiedy dzierżawca Ryńska
odwoził swego gościa na kolej do Torunia. Stąd wyruszył Langiewicz
przez Aleksandrów i Kutno do Warszawy, gdzie dotarł 9 stycznia
1863 roku. Nie tracąc ani chwili czasu zameldował się w Komitecie
Centralnym.
Powitano go radośnie, co w znacznej części pochodziło stąd, że z
oficerów wezwanych do zorganizowania prac przygotowawczych do
powstania prócz niego tylko jeden dotąd przybył z zagranicy. W tej
sytuacji każdy wojskowy fachowiec był na wagę złota, bowiem do tej
pory wszystkie sprawy militarne spoczywały w rękach ludzi
wprawdzie bardzo gorliwych i szczerze oddanych sprawie powstania,
ale zupełnie nie znających się na rzemiośle i zagadnieniach
wojskowych.
Rozgrzany ciepłym przyjęciem i niespodziewaną nominacją na
pułkownika Langiewicz złożył uroczystą przysięgę na wierność
ojczyźnie i Komitetowi Centralnemu, a otrzymawszy polecenie
objęcia funkcji naczelnika wojskowego województwa sandomierskiego
zgłosił się do ówczesnego dyrektora Wydziału Spraw Wewnętrznych
Komitetu Centralnego - Oskara Awejdego - po informacje o stanie
konspiracji w przydzielonym mu regionie. Niewiele jednak uzyskał
wiadomości. Awejde zorientował go dość ogólnikowo i, jak się potem
okazało, niezbyt ściśle o stanie organizacji w Sandomierskiem, a
główny akcent położył na baczne obserwowanie poczynań władz
rosyjskich w terenie, które wzorując się na polityce rządu
austriackiego w 1846 roku czyniły starania, aby antyszlacheckie
nastroje chłopów skierować, przeciwko działaczom i wysiłkom
powstańczej konspiracji. Na zakończenie Awejde wręczył
Langiewiczowi 600 franków na koszty podróży i potrzeby osobiste, a
po instrukcje i rozkazy dotyczące spraw czysto wojskowych odesłał
go do Zygmunta Padlewskiego, pełniącego wówczas w Komitecie
Centralnym funkcję dyrektora Wydziału Wojskowego.
Naczelnik wojskowy województwa sandomierskiego
Choć styczeń 1863 roku nie był mroźny, to przecież przelotne opady
deszczu ze śniegiem lub samego deszczu dawały się dobrze ludziom
we znaki, a szczególnie tym, którzy akurat wtedy musieli wyruszyć
w podróż po rozmokłych; pełnych błotnistych kałuż drogach.
Rozkazy, jakie otrzymał pułkownik Langiewicz od Zygmunta
Padlewskiego, nakazywały jednak niezwłoczny wyjazd na teren
województwa sandomierskiego, którego przecież został naczelnikiem
wojskowym. Posłuszny instrukcjom, zabawiwszy w Warszawie zaledwie
tyle czasu, ile było nieodzowne do załatwienia najpilniejszych
potrzeb własnych, opuścił ją już 12 stycznia "z przekonaniem, że
dla zbrojnego powstania zgoła nic nie jest przygotowane", aby dnia
następnego znaleźć się w Radomiu, centrum konspiracji narodowej
swego województwa.
Po zasięgnięciu informacji i rozpatrzeniu się w warunkach
miejscowych przedstawił sobie nowo mianowany naczelnik następujący
obraz sytuacji: wszystkie prawie miasta i miasteczka, mające około
3000 ludzi lub więcej, zajęte były przez garnizony rosyjskie
gotowe w każdej chwili do walki. W Radomiu, głównej kwaterze
dywizji, stało 1200 żołnierzy i jedna bateria polowa. Inne
garnizony liczyły od 400 do 600 ludzi. Siły spiskowców składały
się z około 2500 osób rozrzuconych po całym województwie. Na
wypadek jednak rozpoczęcia działań wojennych należało się liczyć
ze znacznym zmniejszeniem tej liczby z różnych przewidzianych i
nieprzewidzianych powodów, tak że w pierwszej fazie walk zjawiłoby
się na wyznaczonych rozkazami punktach zbornych nie więcej niż
1500 sprzysiężonych.
"Spiskowcy zorganizowani byli stosownie do potrzeb politycznych i
administracyjnych, ale nie było żadnej organizacji, jakiej wymaga
wybuch zbrojny. Nie było ani żołnierzy, ani oficerów, ani
instruktorów. Broni i amunicji wcale nie zakupiono. Powiedziano mi
- pisał Langiewicz w liście do Bulewskiego - że Komitet Centralny
zabrał prawie całą kasę wojewódzką (około 50 000 franków), że
przyobiecał broń i amunicję sprowadzić z zagranicy i zabronił
sprowadzania jej na własną rękę, ażeby zdecentralizowanym
działaniem nie skompromitować sekretu zbrojenia się... Broni więc
wojennej wcale nie było. Broni myśliwskiej mogło być około 250
sztuk w całym województwie. Rząd moskiewski w ostatnich 30 latach
pięć razy rozbroił cały kraj. Prochu było kilkanaście funtów. Kos
zdatnych do boju kilkaset sztuk. Centralna kasa wojewódzka
składała się z około 1500 fr.; po kasach powiatowych znajdowały
się drobne fundusze. Nie było ani płaszczy, ani butów, ani koszul,
a mieliśmy przed sobą zimową wojnę, ani drągów na kosy lub lance,
ani manierek, ani torb do chleba, ani podków. Nie udzielono
sprzysiężonym żadnych instrukcji powstańczych. Zdawało się, jakoby
powstanie miało być kilkugodzinnym polowaniem, po którym każdy
spokojnie i zdrowo wróci do domu".
Sytuacja więc nie była w każdym wypadku pomyślna i Langiewicz,
przed swym wyjazdem z Warszawy uprzedzony przez Komitet Centralny,
iż w każdej chwili musi być gotowy do powstania, zmuszony był
wytężać siły i zdolności, aby chociaż jako tako przygotować swój
teren na moment wybuchu. "Udałem się więc - pisał w wyżej
cytowanym liście - na objazd inspekcyjny mego województwa, ażeby
poznać topografię, wyższych urzędników konspiracji i liczbę
sprzysiężonych, których by w 24 godzinach można w pewnych punktach
zgromadzić i ażeby zanominować komendantów oddziałów, dać im
instrukcje i spowodować jak najenergiczniejsze zbrojenie się.
Komitet Centralny - żalił się Langiewicz - nie dał mi karty
topograficznej ani statystyki mego województwa, w którym po raz
pierwszy się znajdowałem".
Tymczasem w Warszawie napięcie doszło do szczytu. Z dawna
obmyślany i opracowany specjalnymi instrukcjami pobór do wojska
został wyznaczony przez władze Królestwa Kongresowego na noc z 14
na 15 stycznia. Wieści o zamierzeniach Wielopolskiego znane były
społeczeństwu polskiemu już od kilku miesięcy. Również termin
branki przedostał się do publicznej wiadomości. Poczynając od 10
stycznia młodzież znajdująca się na listach proskrypcyjnych
stosownie do decyzji Komitetu Centralnego opuszczała Warszawę,
kryjąc się przed poborem w sąsiadujących z miastem lasach, i tu
częstokroć stawiała zbrojny opór wojskom rosyjskim.
Stan taki nie mógł trwać długo. Toteż przymuszony sytuacją Komitet
Centralny po burzliwej, pełnej dramatycznych momentów dyskusji na
posiedzeniu odbytym w nocy z 17 na 18 stycznia podjął wreszcie
decyzję nakazującą powstanie na godzinę 12 w nocy z 22 na 23
stycznia.
Natychmiast rozesłano rozkazy do ośrodków prowincjonalnych z
powiadomieniem o tej tak brzemiennej w skutki i w tak nie
sprzyjających warunkach powziętej decyzji. Można więc sądzić, że
bezpośrednim powodem wybuchu Powstania Styczniowego była branka,
chociaż, jak słusznie zauważył Koźmian, powstanie i bez niej by
wybuchło. Sytuacja z ostatnich dwóch lat groziła prędzej czy
później rozładowaniem zbrojnym. Branka tylko go przyspieszyła, a
zaskakując terminem i nieprzygotowaniem, z góry przesądzała wyniki
zbrojnego zrywu.
Na tym samym posiedzeniu, które zadecydowało o wybuchu powstania,
Komitet Centralny postanowił w dniu jego rozpoczęcia przyjąć nazwę
Tymczasowy Rząd Narodowy, a jego członkami ustanowił Oskara
Awejdego, Władysława Daniłowskiego, Józefa Janowskiego, Jana
Majkowskiego i ks. Mikoszewskiego. W dzień później Komitet w
zmniejszonym składzie postanowił na czele powstania postawić kogoś
znanego szerokiemu ogółowi, a zarazem mającego przygotowanie
wojskowe, bowiem wśród członków TRN nie było ani jednego
żołnierza. Tymczasem przecież sytuacja wymagała, aby kierownictwo
wziął w swe ręce człowiek fachowy, żołnierz obeznany z arkanami
walki powstańczej. I właśnie wtedy przysłuchujący się naradzie
brat Józefa Janowskiego - Władysław, naczelnik cywilny województwa
krakowskiego, dopiero co przybyły do Warszawy z Kielc, skąd musiał
uchodzić przed aresztowaniem, zaproponował kandydaturę generała
Ludwika Mierosławskiego, którą wbrew gwałtownej opozycji Stefana
Bobrowskiego, naczelnika miasta Warszawy, po pewnych wahaniach
uznano za jedynie możliwą do przyjęcia. W ten sposób Mierosławski
został mianowany dyktatorem, a o akcie tym mieli go powiadomić
wysłannicy TRN - Władysław Janowski, Władysław Daniłowski i
Władysław Jeske, wyjeżdżający do Paryża, gdzie Mierosławski
przebywał po dymisji z dyrektury Polskiej Szkoły Wojskowej w
Genui. Tymczasowy Rząd Narodowy miał w tym czasie przenieść się z
Warszawy na prowincję i ujawnić swój skład osobowy w dniu wybuchu
powstania w Płocku, który spodziewano się zdobyć szturmem i gdzie
rząd miał się "oszańcować i oczekiwać aż Mierosławski przybędzie i
ogłosi się dyktatorem".
Jak wynika z relacji współczesnych, Mierosławski po długich
targach zgodził się wreszcie przyjąć ofiarowaną mu godność,
uzależniając jednak swą aprobatę od szeregu żądań, wśród których
znalazły się następujące: przekroczy granice Królestwa Polskiego
na czele oddziału ochotników z zaboru pruskiego w okolicy Brodnicy
nad Drwęcą; po drugiej stronie granicy będzie go oczekiwał inny
wyborowy oddział powstańców z województwa płockiego; do miejsca, w
którym przekroczy granicę, muszą ściągnąć wszystkie "partie"
działające na obszarze województwa płockiego.
Jak przyszłość wykazała, nowo mianowany dyktator ostatecznie
zmienił swe zamiary, najprawdopodobniej na wiadomość o nieudanej
próbie opanowania Płocka, i zamiast pod Brodnicą, przekroczył
granicę Kongresówki pod Konarami na Kujawach w nocy, 16 lutego
1863 r., aby rychło potem, doznawszy porażki pod Krzywosądzem i
Nową Wsią, zostawić powstanie swemu losowi i wyjechać do Paryża.
Tymczasem Langiewicz, nie przeczuwając nawet, że jego
nieprzejednany adwersarz z Genui rychło obdarowany będzie
największą w narodzie godnością, bez chwili odpoczynku, podróżując
po terenie oddanym jego komendzie, czynił wszystko, aby godzina
walki zastała go w miarę możliwości jak najlepiej przygotowanego.
W czasie tych rozjazdów dostarczono mu 16 stycznia rozkaz, aby 18
tegoż miesiąca o godzinie 14.00 stawił się w Kielcach w celu
porozumienia się z naczelnikiem wojskowym województwa
krakowskiego, którą to funkcję pełnił wówczas w zastępstwie
przebywającego na leczeniu we Wrocławiu Józefa Czapskiego -
Apolinary Kurowski.
"Taki rozkaz - pisał kilka miesięcy później do Bulewskiego
Langiewicz - mocno mnie zadziwił, bo dyrektor wojny (Zygmunt
Padlewski) powiedział mi był, że naczelnik wojskowy województwa
krakowskiego wcale nie zna wojskowości i że zaraz po wybuchu
przechodzi pod moją komendę. Jakiż więc mógł być użytek z gadaniny
niby militarnej z człowiekiem niewojskowym, mającym taką samą
komendę jak ja, a będącym ode mnie niezależnym? Strata zaś dwu dni
czasu potrzebnego na tę podróż do Kielc była dla mnie bardzo
dotkliwa, tym dotkliwsza, że wieczorem 18 stycznia (w czasie
oczekiwania na Kurowskiego) odebrałem rozkaz Komitetu Centralnego
do powstania 22 stycznia o godzinie 12 w nocy".
Mimo tych zastrzeżeń Langiewicz, jak przystało na karnego
żołnierza, wypełnił rozkaz i stawił się w Kielcach na wyznaczoną
rozkazem godzinę. Kurowskiego pod umówionym adresem i o ustalonej
porze nie zastał. Dopiero koło godziny 18.00 do pokoju, w którym
zniecierpliwiony zwłoką oczekiwał na zapowiedzianego kolegę
Langiewicz, wszedł Kurowski.
- Myślałem już, że obywatela naczelnika gdzieś po drodze wilcy
zjedli - powiedział z ironią Langiewicz, witając się z przybyłym.
- Proszę wybaczyć. - Nie tak często mam okazję być w większym
mieście, a tu żona kazała mi dokonać paru zakupów i nawet się
człek nie spostrzegł, kiedy zapadła noc - usprawiedliwił się z
uśmiechem Kurowski.
Gdy wreszcie wypili i zjedli to, co im podano, Langiewicz
przystąpił do sprawy.
- Właśnie przed godziną otrzymałem przez kuriera rozkaz Komitetu
Centralnego, abym powiadomił obywatela, że rozpoczęcie powstania
postanowiono na godzinę 12 w nocy z 22 na 23 stycznia.
Twarz Kurowskiego wyrażała całkowite osłupienie.
- Jak to? - To niemożliwe! Przecież powstanie przewidywano w
późniejszym terminie!
- Niemożliwe, a jednak prawdziwe. - Nie nasza to jednak wola. Taki
mamy rozkaz i trzeba będzie go wykonać. Chciałbym bardzo poznać
plan działania obywatela naczelnika, aby go z moim uzgodnić, boć
przecież nasze województwa graniczą i akcje trzeba będzie z sobą
przynajmniej z grubsza dopasować.
- Żadnego planu nie mam, bom nie sądził, że to takie konieczne i
pilne - wyznał zmieszany Kurowski i zaraz dodał: - Nie ma mowy,
abym na czas mógł u siebie przygotować wystąpienie.
Langiewicz ze zdumieniem spojrzał na krakowskiego naczelnika.
- Żadnego planu nie macie? Żadnego!? - Wstał od stołu i założywszy
ręce za siebie zaczął chodzić nerwowym krokiem po pokoju.
- Chciałbym wiedzieć - rzekł wreszcie ochłonąwszy nieco ze
zdziwienia - ile broni ile ludzi ma wasze województwo, a także
jakie i gdzie są rozlokowane siły moskiewskie?
- Co do ludzi, to będzie ich dobrze ponad tysiąc, broni małowiele,
ale coś jest, choć tak dokładniej, to nie wiem, bom niedawno
przejął komendę. Czapski zapewne wie lepiej. Jeśli chodzi o
garnizony rosyjskie, to są tu i ówdzie, ale w jakiej sile, nie mam
pojęcia.
Langiewicz z trudem kryjąc zniecierpliwienie zdjął okulary,
przetarł palcem zmęczone od niewyspania oczy i po chwili zapytał
znowu.
- Czy obywatel naczelnik mógłby zebrać 80 fornalskich koni
ubranych i 200 ludzi uzbrojonych choćby w drągi?
- Tyle to chyba da się zrobić - przytaknął Kurowski.
- w takim razie proponuję, abyście tymi ludźmi zaatakowali
moskiewską baterię stojącą w polu pod Kielcami, o której wiem, że
strzeżona jest tylko przez kilkunastu żołnierzy, i po jej zabraniu
przyprowadzili do Suchedniowa, gdzie będzie czekał jeden z moich
oddziałów. Zgoda?
- Zgoda, tylko czy to będzie możliwe, bo o ile wiem, armaty w tej
baterii są rozmontowane, a ja niestety nie mam pojęcia, jak je
złożyć. Nigdy z tym nie miałem do czynienia - odparł wyraźnie
skonfundowany Kurowski.
I była to całkowita prawda, bowiem Kurowski na wojskowości nie
znał się wiele, zaledwie tyle, ile pozwoliło mu to na uczestnictwo
w powstaniu 1848 roku w Wielkim Księstwie Poznańskim. "Nie znał
nawet - jak twierdził w liście do Bulewskiego Langiewicz -
wyrażeń: zaprzodkować i odprzodkować działo. A jednak mój kolega
był komendantem ósmej części Kongresówki - ironizował Langiewicz -
z czego można powziąć wyobrażenie o przygotowaniach i prowadzeniu
wojny naszej".
Po odbytej z takimi rezultatami konferencji kieleckiej naczelnik
sandomierski natychmiast pospieszył na teren swego województwa,
aby przygotować akcję na dzień 22 stycznia i wydać odpowiednie
rozkazy. W szeregach konspiratorów sandomierskich obwieszczenie
decyzji Komitetu Centralnego wywołało powszechną konsternację i
przerażenie. "Całkiem słuszne - stwierdza Langiewicz - bo Komitet
Centralny przyobiecał był broń, więc przed jej nadejściem nikt się
terminu wybuchu nie potrzebował spodziewać. Wystawiono mi pisze
dalej - niemożność powstania i domagano się, ażebym jechał do
Warszawy i spowodował odwołanie terminu. Sam, aż do zbytku
przeświadczony byłem o szaleństwie naszego przedsięwzięcia, ale
jako żołnierz musiałem słuchać i wymagać posłuszeństwa. Wykazałem
więc, że rozkaz odwołujący nie może wszędzie dojść, że zatem
nastąpiłoby tylko częściowe powstanie, stąd ogólne zamieszanie i
demoralizacja. Wystawiłem, że nie trzeba broni wojskowej na
pierwszą napaść, bo takowa odbyć się ma w ciemną noc,
niespodzianie, po ulicach i po domach, a zatem dubeltówki, kosy i
drągi tyle zrobią, co karabiny, i że w pierwszej napaści
zdobędziemy broń moskiewską do dalszego boju. To trafiło do
przekonania tych ludzi, którzy przez dwa lata każdej chwili byli
gotowi iść na szubienicę".
A jacy to byli ludzie? Głównym trzonem konspiracji sandomierskiej,
podobnie zresztą jak i w innych regionach Polski, byli przede
wszystkim oficjaliści dworscy, dzierżawcy, niżsi urzędnicy,
inteligencja, służba leśna, młodzież, służba dworska, niższe
duchowieństwo tudzież niektórzy majstrowie i inżynierowie. Na
przykład w zakładach suchedniowskich i okolicy organizatorami
konspiracji byli pracownicy tej fabryki - inżynier Bernard
Klimaszewski i trzej bracia Dawidowiczowie: Ignacy, Jan i Józef.
Natomiast ziemiaństwo nie kwapiło się do działań spiskowych i albo
stało na uboczu, albo, co gorsza, po cichu działaniom tym
przeszkadzało. Chłopi, z małymi raczej wyjątkami, nieufnie
odnosili się do poczynań konspiracji, a znaczna ich część przyjęła
nawet, podburzana przez władze carskie, wyraźnie wrogą postawę.
Założenia planu strategicznego, jaki nakreślił sobie Langiewicz,
opierały się na następujących przesłankach. Obszar województwa
sandomierskiego wynosi 14 000 km2, spiskowców zaś na tym terenie
jest 2500. Aby do wszystkich dotarły rozkazy, z czterech dni,
którymi rozporządzał do momentu wybuchu powstania, zostaną na to
zużyte tylko trzy. Dopiero ostatniego, tj. czwartego dnia, może
się odbyć koncentracja oddziałów w wyznaczonych punktach. Pośpiech
i konieczność zachowania tajemnicy spowodują na pewno, że do wielu
sprzysiężonych rozkaz mobilizacyjny nie zdoła dotrzeć na czas lub
będzie niewłaściwie wykonany, co przyniesie w konsekwencji znaczne
uszczuplenie sił. W tych warunkach pomniejszone w swych stanach
osobowych oddziały partyzanckie będą mogły liczyć na jaki taki
sukces, jeśli nieprzyjaciel będzie całkowicie zaskoczony,
pozbawiony absolutnie orientacji, kiedy, gdzie i jakimi siłami
zostanie zaatakowany. - Jednym słowem - warunkiem niezbędnym
powodzenia jest przede wszystkim bezwzględna tajemnica poczynań. W
związku z tym spiskowcom można dać tylko tyle czasu od momentu
alarmu do chwili koncentracji, ile jest potrzebne, aby zdążyli
dotrzeć na wyznaczone punkty bez zwracania na siebie uwagi. Stąd
konieczność ograniczenia całej akcji wyłącznie do pory wieczornej
i nocy 22 stycznia, co w sumie da zaledwie siedem godzin. Te
ograniczenia czasowe zmuszą do wyboru tylko takich garnizonów
rosyjskich, do których będą mogły dotrzeć właśnie w ciągu owych
siedmiu godzin oddziały powstańcze. Z tak przemyślanej kalkulacji
Langiewicz wyłączył całkowicie Radom, najsilniejszy punkt w
wykazie rosyjskich garnizonów na obszarze województwa
sandomierskiego, zdając sobie sprawę, że szanse na sukces byłyby
tu żadne, a porażka mogłaby doprowadzić do zagłady sił, którymi
rozporządzał.
Zrezygnowawszy więc z ataku na Radom, a także Sandomierz, Opoczno
i Sulejów rozesłał wreszcie rozkazy o jednoczesnej napaści o godz.
24.00 22 stycznia na osiem mniejszych miejscowości, gdzie
stacjonowały niewielkie i przeto możliwe do pokonania załogi
nieprzyjaciela. Sam postanowił przyłączyć się do oddziału mającego
atakować Szydłowiec, miasteczko leżące przy szosie
warszawsko-krakowskiej, będącej główną linią komunikacyjną dywizji
generała Uszakowa, przeciwko której miał przecież prowadzić
działania wojenne. Wszystkie oddziały powstańcze, zarówno te,
którym wyznaczono udział w atakowaniu nieprzyjaciela, jak i bez
przydziału bojowego, miały rozkaz natychmiast po walce nocnej, nie
oglądając się na rezultaty swego działania, skoncentrować się w
Szydłowcu. W ten sposób Langiewicz wykonując rozkaz Komitetu
Centralnego nie narażał na ewentualny pogrom i rozproszenie
wszystkich swych sił, nadto dawał oddziałom nie biorącym udziału w
pierwszych walkach możliwość dołączenia do sił głównych, które
według jego przewidywań mogły osiągnąć w następnych 48 godzinach
około 3000 ludzi, wliczając w to nowo zaciężnych i ochotników. Z
tej liczby zamierzał użyć do niepokojenia nie ruszonych do tej
pory rosyjskich garnizonów 500 powstańców, a z resztą, tj. 2500
ludzi, zaatakować dopiero Radom.
Założenia planu operacyjnego obmyślanego przez Langiewicza były
dobre i wskazują, że naczelnik sandomierski był zdolnym oficerem,
wykonanie natomiast tego planu, jak się okazało, było znacznie
gorsze, ale nie z jego winy. Z projektowanych ośmiu punktów ataku
doszło do skutku w trzech, tj. w Jedlni, Bodzentynie i Szydłowcu.
W innych miejscowościach bądź to nie stawili się spiskowcy lub
dowódcy, bądź też przybyłe oddziały odstąpiły od wykonania zadania
wskutek fałszywych pogłosek o odwołaniu powstania.
Na Jedlnię uderzył od północy z 22 na 23 stycznia 150-osobowy
oddział powstańców pod dowództwem Nareyza Figietti. Wykorzystano
tu, zgodnie z zaleceniami Langiewicza, moment zaskoczenia i
odniesiono sukces zdobywając kilkadziesiąt sztuk broni.
Suchedniowski oddział Dawidowiczów wbrew instrukcjom Langiewicza
nie dochował do czasu tajemnicy i już przed południem 22 stycznia
zabrawszy całą kasę zakładów suchedniowskich wyruszył na
Bodzentyn, dekonspirując akcję, co się srodze na powstańcach
zemściło, bowiem po zaciętej całonocnej walce z przygotowanym na
atak nieprzyjacielem oddział liczący ponad 300 ludzi, a zwiększony
jeszcze miejscowymi ochotnikami, nie zdołał osiągnąć celu i
straciwszy kilkudziesięciu ludzi musiał się wycofać zostawiając
Bodzentyn na łaskę i niełaskę wroga, który z zemsty podpalił
miasto.
Szydłowiec atakował oddział, w którym, jak się rzekło, znajdował
się osobiście naczelnik województwa. Siły rosyjskie, składające
się z dwóch rot pułku mohylewskiego pod dowództwem majora
Rydygiera, w liczbie ponad 400 żołnierzy przygotowanych do
przyjęcia ataku nie zdołały oprzeć się 300 powstańcom Langiewicza
i opuściły miasto. Rezultat zwycięstwa był jednak bardzo skromny:
"kilka trupów moskiewskich, kilkunastu jeńców i może tuzin
karabinów". W zdobytym Szydłowcu na próżno czekał Langiewicz na
zobowiązane rozkazem do przybycia tu powstańcze oddziały z innych
miejscowości. Żaden nie przybył, a co więcej, nie przysłał nawet
żadnych wiadomości. Tymczasem roty majora Rydygiera ochłonąwszy po
porażce zaatakowały powstańców świętujących pierwszy sukces i po
krótkiej walce, spowodowawszy w szeregach obrońców Szydłowca
popłoch, odbiły miasto, przy czym po stronie polskiej padło około
60 zabitych. Langiewicz wycofując się nie zdołał opanować w
szeregach powstańców paniki i w rezultacie z 300-osobowego
oddziału pozostało przy naczelniku zaledwie kilkudziesięciu ludzi.
Reszta rozbiegła się, gdzie kto mógł.
Dowództwo wojsk rosyjskich w Warszawie, powiadomione o rozpoczęciu
działań wojennych przez powstańców i atakach, zresztą w większości
nieudanych, na garnizony prowincjonalne Kongresówki, zarządziło
koncentrację mniejszych oddziałów w większych miastach, aby nie
uległy zniesieniu. Koncentracja ta ogołociła znaczne obszary kraju
z wojsk rosyjskich i pozwoliła w ten sposób na organizację
"partii" w warunkach względnej swobody i poczucia bezpieczeństwa.
Istnieje pogląd, że generalicja carska celowo zostawiła powstańcom
czas na zorganizowanie większej liczby oddziałów, aby potem,
likwidując je w walce, wykazać się przed carem większymi zasługami
i otrzymać za to awanse i nagrody.
Faktem jest jednak, że właśnie na ten czas przypadło założenie
wielkich obozowisk powstańczych, a jednym z nich był obóz wąchocki
zorganizowany przez Langiewicza, który zmuszony opuścić Szydłowiec
pomaszerował w kierunku Wąchocka, uprzednio już wybranego przez
niego na miejsce postoju w warunkach wojny.
Wybór tej miejscowości na obozowisko powstańcze był ze wszech miar
udany. Położony na zboczu Gór Świętokrzyskich, nad rzeką Kamienną,
w dolinie między łagodnymi wzgórzami, Wąchock sąsiadował z
pobliskim Suchedniowem, osadą fabryczną bardzo sprzyjającą
powstaniu, która stworzyła korzystne warunki zaopatrzenia
oddziałów w broń i inny nieodzowny sprzęt. Nadto w okolicy było
sporo kuźni, które mogły dostarczyć formacjom kosynierskim kos, a
konnicy lanc. Inną ważną zaletą tej miejscowości był całkowity
brak garnizonów rosyjskich.
Langiewicz, dotarłszy do Wąchocka, zastał tu zgrupowany oddział
Kazimierza Kozickiego, który w noc wybuchu miał zadanie
zaatakowania Opatowa, ale zorientowawszy się, że jego
trzystuosobowy oddział jest za słaby, załadował ludzi na furmanki
i zjawił się w Wąchocku tuż przed przybyciem Langiewicza. Nieco
później nadciągać zaczęły i inne oddziały oraz rozbitkowie z
Szydłowca i Bodzentyna. W ten sposób zgromadziło się pod
bezpośrednimi rozkazami naczelnika sandomierskiego ponad 1000
ludzi. W następnych dniach stan uległ zwiększeniu dzięki napływowi
ochotników oraz ogłoszonemu przez Langiewicza poborowi do
powstańczego wojska, co dało szeregom uzupełnienie, szczególnie w
oddziałach kosynierów, do obozu bowiem ściągnęła pewna grupa
okolicznych chłopów przyprowadzona przez wójtów.
Wszystko to jednak razem niewiele było podobne do wojska.
Różnorodność ubioru, od kożucha po mundur ułański i prostą kapotę,
stwarzała raczej obraz bardziej zgromadzenia z okazji zapustów niż
obozu wojennego, tym bardziej że i broń była rozmaita. Kosy,
dubeltówki, lance i piki, a nawet kije stanowiły wyposażenie
oddziałów. Starania czynione przez Langiewicza nieco poprawiły ten
stan rzeczy, ale tylko o tyle, że dziesiąta część powstanców
została ostatecznie wyposażona w broń palną. Wielkim osiągnięciem
było zorganizowanie baterii artylerii w ilości pięciu działek, z
których trzy były drewniane, a dwa z lanego żelaza. Wykonano je w
zakładach suchedniowskich.
Siły Langiewicza w obozowisku wąchockim składały się z czterech
batalionów piechoty, szwadronu kawalerii oraz baterii artylerii, o
której była mowa wyżej. Nadto formacja wąchocka miała szpital
polowy, aptekę, drukarnię i tabor kilkudziesięciu wozów. Pracując
żarliwie dzień i noc zdołał naczelnik sandomierski w ciągu kilku
dni zaledwie zorganizować i ująć w karby luźne przecież i do
wojskowego trybu życia nie przyzwyczajone środowisko powstańcze.
Sformowawszy bataliony wyznaczył na ich dowódców: w I - inżyniera
z Suchedniowa Bernarda Klimaszewskiego, w II - Ignacego
Dawidowicza, dozorcę zakładów suchedniowskich, w III - Dionizego
Czachowskiego, w IV - Klemensa Dąbrowskiego. Szefem sztabu został
mianowany Czachowski, intendenturę powierzono Lewkowiczowi, z
zawodu urzędnikowi i działaczowi organizacji narodowej w Radomiu,
szpitalem zarządzał doktor Bukowiecki. Drukarnia powielała
wszystkie odezwy i rozkazy, jakie w obozie wąchockim wydał
Langiewicz.
Powstańcy rozlokowani byli po domach i karczmach "pozamienianych
bardzo przebiegle i rozsądnie na koszary". Wszyscy szeregowcy
dostawali rano i wieczorem miarke wódki i 15 groszy żołdu każdego
dnia. W zasięgu obozu, na przestrzeni od Wąchocka po Iłżę,
powstała maleńka Rzeczpospolita Polska. Zorganizowano
administrację, straż porządkową i placówki wojskowe. W Iłży, gdzie
nie było oddziału powstańczego, straż pełnili sami mieszkańcy. Na
całym tym obszarze, tam gdzie tylko były oddziały powstańcze,
prowadzono szkolenie wojskowe, uczono musztry, fechtunku,
strzelania i innych umiejętności potrzebnych żołnierzowi, a
równocześnie nie zaniedbywano pracy propagandowej, ogłaszając
manifest Tymczasowego Rządu Narodowego i dekrety uwłaszczeniowe
oraz odezwy naczelnika sandomierskiego i jego rozkazy, jak choćby
wydany 1 lutego, wzywający szlachtę, aby z uzbrojonymi chłopami,
końmi, bronią i amunicją wstępowała w powstańcze szeregi.
Bezpośrednio po wybuchu powstania powstały trzy główne ośrodki
partyzanckich zgrupowań w województwie płockim, sandomierskim i na
Podlasiu, przy czym obóz wąchocki był obok zgrupowania w Węgrowie
najliczniejszy i do tego dobrze zorganizowany przez Langiewicza,
który w stosunkowo bardzo krótkim czasie zdziałał tyle, ile można
było tylko dokonać w podobnych warunkach. Sława obozu w Wąchocku
rozniosła się po okolicy i reszcie ziem polskich. Wielu chciało go
zobaczyć na własne oczy, oglądać wreszcie polskie wojsko nie
widziane od tylu lat. "Szli, jechali jak na odpust ludzie do obozu
z wiarą i uniesieniem - pisała o tych patriotycznych pielgrzymkach
Jadwiga Prendowska, adiutant Langiewicza, w swych pamiętnikach - a
trudno sobie wyobrazić, z jak błyskawiczną szybkością wieść o tym
obozie rozbiegła się po okolicy i całym kraju". Donosiła o tym
także zagraniczna prasa.
Nic też dziwnego, że imię Langiewicza stało się nadzwyczaj
popularne w społeczeństwie polskim, a szczególną sympatią cieszył
się u swoich żołnierzy. Właśnie wśród nich powstała śpiewana przy
ogniskach obozu wąchockiego pieśń, której jedna ze strof brzmiała:
Stój! carze, stój!
Nie ustał bój
Wszak Langiewicz jest w obozie
Słychać polskie "tuj"!
Póki jeden Polak żyje,
Póki jedno serce bije,
Póty musisz czuwać carze
I na czatach stać.
Nawet Tymczasowy Rząd Narodowy, który, jak wiemy, miał się ujawnić
w Płocku po jego zdobyciu i oczekiwał tej chwili w Kutnie,
powiadomiony o niepowodzeniu zamierzeń zdecydował się dokonać tego
w obozie Langiewicza i w tym celu niezwłocznie wyruszyli do
Wąchocka: Józef Janowski, ks. Karol Mikoszewski oraz Oskar Awejde
i Jan Majkowski. W ówczesnej sytuacji jedynie Langiewicz i jego
oddział mogli stworzyć warunki do jawnego funkcjonowania
najwyższej władzy powstania, tym bardziej że obałamucony celowo
rozpowszechnianymi przez powstańców fałszywymi wieściami o sile
wąchockiego zgrupowania nieprzyjaciel nie rozpoczął kroków
zaczepnych, co pozwoliło naczelnikowi sandomierskiemu jako tako
zorganizować nie wyszkolonych przecież w rzemiośle wojskowym
ochotników.
Stan ten nie mógł jednak trwać w nieskończoność. Właśnie
nieprzyjaciel ponaglony odgórnymi rozkazami przygotowywał plany
zaatakowania Wąchocka. Langiewicz rozumiał dobrze, że dni
spokojnego organizowania oddziałów w obozie nad Kamienną mają się
ku końcowi. Lada chwila należało się spodziewać rosyjskiego ataku.
Aby zabezpieczyć się przed zaskoczeniem i na wypadek natarcia
opóźnić marsz nieprzyjacielskich kolumn na Wąchock, którego, jak
przewidywał, nie zdołałby bronić przez 24 godziny, gdyby nawet był
ufortyfikowany, rozdzielił swe siły na trzy części, obsadzając
każdą z nich wierzchołek trójkąta utworzonego przez Wąchock,
Suchedniów i Bodzentyn.
Główne zadanie obrony obozu powierzył Langiewicz batalionowi
Czachowskiego, czego widocznym znakiem było obdarowanie go
sztandarem na polecenie naczelnika, wykonanym przez Jadwigę
Prendowską, bratową dowódcy jazdy, a zarazem kuriera pułkownika.
Czachowski otrzymał rozkaz obsadzenia najważniejszego pod względem
strategicznym Suchedniowa, tędy bowiem przechodził trakt łączący
Radom z Kielcami. Batalionowi Klimaszewskiego nakazał stanąć w
Bodzentynie z zadaniem ubezpieczenia Wąchocka przed możliwością
ataku nieprzyjaciela od strony południowej. W samym Wąchocku
pozostała reszta sił powstańczych, to jest bataliony Dawidowicza i
Dąbrowskiego, szwadron jazdy pod Prendowskim, artyleria, tabor i
całe zaopatrzenie.
Dyslokacja ta miała tę zaletę, że nie narażała nie otrzaskanych w
ogniu walki oddziałów na jednoczesne rozbicie w bitwie
skoncentrowanej w jednym tylko miejscu i pozwalała w potrzebie
przerzucić posiłki w najbardziej zagrożone miejsce w stosunkowo
krótkim czasie. Spełniała ona także rolę propagandową, oddziały
bowiem przez samą tylko obecność wywierały zachęcający wpływ na
zwiększony napływ ochotników spośród miejscowej ludności.
Operacją przeciwko siłom powstańczym Langiewicza kierował gen.
Uszakow, dowódca dywizji stacjonującej w Radomiu. Wydał on w nocy
z 30 na 31 stycznia rozkazy, w myśl których pułkownik Zwierow miał
z Opatowa ruszyć ku Wąchockowi i zaatakować go od południa,
pułkownik Czengier, ruszywszy z Kielc, miał uczynić to samo od
zachodu, natomiast generał Mark z Radomia od strony północnej.
Zadaniem sił rosyjskich było otoczenie obozu wąchockiego, rozbicie
powstańców i wzięcie ich do niewoli. Całe szczęście, że założenia
te znał w całości jedynie generał Mark, a działania poszczególnych
kolumn wskutek trudności z łącznością nie były skoordynowane w
czasie.
Najwcześniej, bo już wieczorem 1 lutego, doszło do pierwszej
potyczki na odcinku zachodnim, gdzie batalion Czachowskiego
powstrzymał ogniem marsz konnicy rosyjskiej majora Stanisława
Krasińskiego, zdążającej z Kielc na spotkanie z generałem Markiem,
i zmusił dwa szwadrony do odwrotu spod murów Suchedniowa.
Czachowski natychmiast po starciu wysłał o tym meldunek
Langiewiczowi, a ten rozkazał batalionowi Klimaszewskiego wyruszyć
bezzwłocznie z Bodzentyna na pomoc do Suchedniowa. Tymczasem
Czachowski doczekawszy ranka 2 lutego opuścił miasteczko i
wyruszywszy na północ, w kierunku Bzina i Milicy, w lesie pod
Bzinem przygotował na nieprzyjaciela zasadzkę. Początkowo dała ona
pozytywne rezultaty. Rosjanie zaskoczeni niespodziewanym ogniem
wpadli w popłoch, ale niedługo po tym zdołali się opanować i
przystąpili do kontrataku, tym bardziej że otrzymali wsparcie od
Czengierego w piechocie i kozakach. Zmusiło to powstańców
Czachowskiego do odwrotu w kierunku Wąchocka.
W tym czasie batalion Klimaszewskiego ruszony rozkazem Langiewicza
dotarł do Suchedniowa, a dowiedziawszy się o zasadzce pod Bzinem
postanowił wykurzyć z miasta zostawiony tam przez Rosjan słaby
oddział do pilnowania taboru. Oddział ten ulokowany był w
murowanej kuźni na skraju osady. Klimaszewski zamierzał początkowo
przeprowadzić atak na kuźnię z dwu stron, ale uległ namowom
kapitana Moreau, do którego, jako zawodowego wojskowego, czuł
zaufanie, i uderzył na nieprzyjaciela całym batalionem w jednym
miejscu. Mimo silnego ognia powstańcy dotarli prawie do murów
kuźni, kiedy nagle z nie wyjaśnionych przyczyn Moreau wydał rozkaz
odwrotu. Wywołało to wśród atakujących popłoch i skończyło się
bezładną ucieczką. Minęło wiele godzin, nim udało się wreszcie
Klimaszewskiemu zebrać na nowo uciekinierów i jako tako sformować
szeregi.
Tego samego jeszcze dnia, pod wieczór, do Czachowskiego i
Klimaszewskiego dołączył Langiewicz z pozostałymi batalionami i
bezpośrednio po tym zwołał radę wojenną, która przeciągnęła się aż
do drugiej po północy. Zapadła wtedy decyzja, że batalion
Klimaszewskiego zajmuje stanowiska w Parszowie, batalion
Dawidowicza pozostanie pod Suchedniowem, natomiast Czachowski
wyruszy do Bodzentyna. Do Wąchocka wraz z Langiewiczem miał
powrócić batalion Dąbrowskiego oraz kawalerzyści Prendowskiego.
Decyzje te były podyktowane zmianą zamiarów Langiewicza, który
pierwotnie, jak się wydaje, chciał wszystkimi siłami przyjąć pod
Suchedniowem bitwę z nacierającym nieprzyjacielem, ale
stwierdziwszy na miejscu, że nie ma wobec rezultatów rannych
potyczek Czachowskiego i Klimaszewskiego żadnych szans na
zwycięstwo, postanowił teraz wycofać się z rejonu Wąchocka w
kierunku południowym, ku Górom Świętokrzyskim. Spodziewany marsz
pościgowy nieprzyjaciela miały w tej sytuacji opóźniać bataliony
Dawidowicza i Klimaszewskiego, Czachowskiemu zaś przypadło w
udziale zadanie osłony odwrotu całości sił wraz z taborami.
Jak się okazało, ani Klimaszewski, ani Dawidowicz nie wywiązali
się ze swych zadań, gorzej nawet - po pierwszych strzałach
wymienionych z przednimi strażami nieprzyjaciela rozpuścili swe
oddziały odsłaniając tym drogę na Wąchock i co więcej, nie
zawiadomili o sytuacji Langiewicza. Jedynie dzięki brawurze
szwadronu Prendowskiego, który zaatakował nacierających Rosjan,
zdołał Langiewicz ujść cało. Wąchock zajęły ostatecznie oddziały
gen. Marka i w odwet podpaliły miasto. Zwycięski generał
straciwszy kontakt z powstańcami zaniechał pościgu i zawrócił do
Milicy.
W tym samym czasie naczelnik sandomierski zdążał forsownym marszem
ku Bodzentynowi, gdzie przez noc z 3 na 4 lutego i przez dzień
następny ściągali pojedynczo i gromadami rozproszeni wypadkami
żołnierze z batalionu Dawidowicza i Klimaszewskiego. W nocy z 4 na
5 lutego Langiewicz ruszył w drogę ku Górom Świętokrzyskim, do
Nowej Słupi. Mając w pamięci los Wąchocka, nie chciał narażać
mieszkańców tego miasteczka na represje nieprzyjaciela. Nakazał
przeto, aby obóz rozbito poza Słupią w lesie, u podnóża klasztoru
na Św. Krzyżu. Miejsce na dłuższy odpoczynek i konieczną
reorganizację zmniejszonych bitwą wąchocką oddziałów okazało się
doskonałe. Pozycja ta była, jak to potem określił Langiewicz w
jednym ze swych listów do Bulewskiego, "dość obronna, ale
niestosowna do prędkiego rozszerzenia powstania".
Tego właśnie dnia, kiedy naczelnik sandomierski rozbił obóz w
lasach pod Św. Krzyżem, dotarli wreszcie do jego oddziału dwaj
członkowie Tymczasowego Rządu Narodowego - Józef Janowski i ks.
Karol Mikoszewski. Awejde i Majkowski wystraszeni wieściami o
wydarzeniach wąchockich postanowili zawrócić z Opoczna do
Warszawy, rezygnując z dotarcia do oddziałów Langiewicza. Janowski
niezwłocznie powiadomił naczelnika, że rząd oddał wojskową
dyktaturę Mierosławskiemu, a sam, wobec fiaska opanowania Płocka,
chce na miejsce swego urzędowania obrać właśnie obóz świętokrzyski
i tu się ujawnić.
- Dobrze - rzekł na to Langiewicz - wasza wola. Będzie to jednak i
dla was, i dla mnie niezbyt dogodne. Na mnie ściągniecie w ten
sposób całą uwagę nieprzyjaciela i wszystkie jego siły, a jestem
jeszcze za słaby, by dać odpór. Wy zaś nie będziecie mieli
potrzebnego bezpieczeństwa. Ale jak się powiedziało - wasza wola.
Siły naczelnika sandomierskiego w obozie świętokrzyskim nie
przekraczały 800 ludzi, co zmusiło go do podzielenia całości tylko
na dwa bataliony, zamiast dotychczasowych czterech. Na czele
jednego stanął Czachowski, drugi powierzono majorowi Koryckiemu.
Stanowiska powstańców rozdzielone były na dwie oddzielne pozycje:
jedna wśród lasu u podnóża góry, druga na szczycie, w
zabudowaniach klasztornych. W budynkach tych urządzono warsztaty
do naprawy broni i odzieży, reperowano wszelki sprzęt, a nawet
zaczęto budowę drewnianych armatek. Tam również urządzono kwaterę
dla członków rządu oraz izbę chorych, którą zarządzał lekarz
obozowy dr Usłowski. Ubezpieczenie klasztoru stanowił pluton
strzelców dowodzony przez podporucznika Tuszewskiego i pluton
kosynierów podporucznika Zawadzkiego. Główne siły powstańców
rozlokowane były w obozie u podnóża klasztoru, w lesie, gdzie nie
bacząc na dokuczliwe zimno kwaterowali powstańcy po lichych
szałasach. Sam naczelnik dawał przykład znoszenia bez szemrania
niewygód, śpiąc, jak jego podkomendni, w szałasie z gałęzi,
"raczej altance na jedną osobę z garstką barłogu". Mimo chłodu i
głodu, bo intendentura u Langiewicza funkcjonowała nie najlepiej,
nastrój w obozie był dobry. W formacji świętokrzyskiej znaleźli
się bowiem żołnierze najofiarniejsi, otrzaskani już z ogniem
karabinów nieprzyjaciela, nie załamani pierwszymi porażkami. Nadto
nie bez wpływu na dobre samopoczucie był spokój, jaki mieli ze
strony wojsk rosyjskich, które straciły kontakt z powstańcami i
nie wiedziały, gdzie się oni obecnie znajdują. Sielanka ta trwała
cały tydzień, który wykorzystano na łatanie szczerb i
reorganizację uszczuplonych sił.
I właśnie wtedy dała znać o sobie wrogo ustosunkowana do zbrojnego
czynu biała szlachta sandomierska, której porażka Langiewicza pod
Wąchockiem była bardzo na rękę i którą to porażkę celowo
rozpropagowała jako olbrzymią klęskę. Spodziewała się bowiem, że
naczelnik sił powstańczych będzie teraz podatniejszy na argumenty
mające go nakłonić do zaniechania walki. W związku z tym, po
zjeździe w Mierzanowicach pod Opatowem, w majątku ziemianina
Horocha, postanowiła szlachta wysłać do Langiewicza swych
delegatów w osobie Stanisława Karskiego z Włostowa i Romana
Cichowskiego z Linowa.
Była niedziela 8 lutego, kiedy powiadomiono naczelnika, że jacyś
dwaj osobnicy pragną z nim rozmawiać. Przyjął ich grzejąc się przy
ognisku przed szałasem.
- Naczelniku - rzekł Karski po przedstawieniu siebie i towarzysza
- chcemy z panem porozmawiać niezwłocznie o rzeczach bardzo
ważnych, ale rozmowa ta wymaga osobności.
Langiewicz popatrzył badawczo na przybyszów.
- Dobrze, jeśli to konieczne - po czym zwrócił się do ordynansa
zajętego podkładaniem gałęzi do ogniska: - Podaj mi konia.
Po chwili już jechali w kierunku Nowej Słupi, a znalazłszy się
poza obozem, Langiewicz zwrócił się do gości.
- Teraz nikt nam nie będzie przeszkadzał, proszę przeto panów o
sprawę, bo wiele czasu nie będę mógł im poświęcić.
- Przyjechaliśmy tu z wyboru i plenipotencji ludzi poważnych,
statecznych, mających jedynie dobro naszego narodu na widoku
- rozpoczął Karski. - Przyjechaliśmy, aby przedstawić wam,
naczelniku, propozycje, które winniście przyjąć bez ociągania,
jeśli pragniecie, również jak my, dobra naszej ojczyzny.
- Niczego przecież innego nie pragnę - odparł Langiewicz.
- To się doskonale składa i mamy nadzieję, że rychło się dogadamy
- ucieszył się Karski.
- A jakież to propozycje?
- Otóż wszyscy dobrzy patrioci, do których zarówno ja, jak i mój
towarzysz, mamy zaszczyt się zaliczać, pragną, abyście naczelniku
położyli wreszcie kres tej szkodliwej awanturze, tej zabawie w
polskie wojsko i wojnę. Czym to pachnie, pokazał już Szydłowiec,
Bodzentyn, a przede wszystkim Wąchock. To jest dziecinada -
podniósł głos - dziecinada, za którą wielu już zapłaciło życiem.
Bo i na kogo wy się porwaliście!? I z czym!? Z kosami, drągami, z
kilkoma fuzjami na armaty, na całą moskiewską potęgę!? Z tymi
niedowarzonymi obdartusami, którzy mają być wojskiem polskim!?
Protestujemy przeciwko takim zamysłom! - zapalał się coraz bardziej
Karski.
Langiewicz słuchał spokojnie, wpatrując się przymrużonymi oczyma w
podnieconego swymi słowami delegata sandomierskiej szlachty.
- Nie pozwolimy - grzmiał dalej Karski - aby gromada półgłówków
sprowadziła na nasze województwo nieszczęście. Mało to już mamy
kłopotu z chłopstwem, któremu się zachciewa ziemi na własność, a
których wy swymi manifestami tumanicie! Żądamy uroczyście, aby
pan, jako odpowiedzialny za wypadki zaszłe na tym terenie, położył
kres zbrojnej ruchawce, rozpuścił obóz i skończył wreszcie
ogłaszać te banialuki, jakie tutaj drukujecie. Pora najwyższa.
Moskwa już was rozbiła, natraciliście niepotrzebnie ludzi i
jeszcze natracić tylko możecie. Jeśli natomiast usłucha pan naszej
perswazji, upoważnieni jesteśmy do złożenia uroczystego
zapewnienia, że pomożemy panu i pańskim oficerom w wyjeździe za
granicę i nie poskąpimy pieniędzy na ten cel.
Langiewicz pobladły z oburzenia milczał jakiś czas, wreszcie,
osadziwszy konia na miejscu, rzekł:
- Moi panowie! Nie mam zamiaru dyskutować z wami o tym, czy nasze
przedsięwzięcie jest dziecinadą, czy nie. Czy moi żołnierze to
wojsko polskie, czy nie. Ale to wam powiem - Rząd Narodowy dał mi
komendę, aby wojnę prowadzić, nie zaś, by dyskutować nad jej
zaniechaniem. A co do pieniędzy i mego wyjazdu za granicę, to
bardzo źle trafiliście - targowiczaninem nie jestem i nigdy nie
będę. Raczej wolę zginąć z tymi, którzy przy mnie wytrwają, ale
podłym nie będę! A teraz żegnam. - Zdarł konia i poderwawszy go do
cwału zawrócił ku obozowi.
Znalazłszy się na miejscu natychmiast polecił sprowadzić do swego
szałasu Janowskiego, ks. Kotkowskiego, przełożonego klasztoru, a
jednocześnie naczelnika cywilnego województwa sandomierskiego,
Maciejowskiego i Tomczyńskiego, i przedstawił im przebieg rozmowy
z wysłańcami białej szlachty. Następnie odczytał dopiero co
nakreślony brulion odezwy do całej szlachty województwa
sandomierskiego, w której to odezwie pragnął dać publiczną
odpowiedź na propozycje przywiezione przez Karskiego i
Cichowskiego. Odezwa, po wydrukowaniu w obozowej drukarni, nosiła
nagłówek "Do szlachty województwa sandomierskiego" i była w tonie
surowa. Potępiał w niej Langiewicz dotychczasowe postępowanie
szlachty, zarzucał jej zdradę interesów narodowych, egoizm,
tchórzostwo i wrogość. "Rozpoczęliśmy straszliwą walkę, a nam,
strudzonym, zgłodniałym i obdartym, szlachta dobrowolnie nie
przyniosła kawałka chleba - pisał. Trzeba jej było naszych
surowych rozkazów popartych siłą zbrojną. Szlachcice polscy
dobrowolnym nakarmieniem buntowszczyków Polaków nie chcieli się
skompromitować wobec moskiewskiego najezdnika". Na zakończenie
wzywał szlachtę, aby wyrzekłszy się dotychczasowego postępowania
zaciągnęła się pod powstańcze znaki, tylko bowiem wtedy będzie
mogła być uważana za obywateli kraju, kiedy będzie broniła
ojczyzny. Mając zaś na uwadze obawę ziemiaństwa przed
antyszlacheckimi ruchami chłopstwa obiecywał, iż będzie
przeciwdziałał wszelkim przejawom "galicjady". Było to zresztą w
całkowitej zgodzie z instrukcjami, jakie otrzymał od Rządu
Narodowego przed wyjazdem z Warszawy.
Tymczasem dni spokoju w obozie świętokrzyskim zostały przerwane
zaczepnymi działaniami nieprzyjaciela, który uzyskawszy informacje
o przypuszczalnym miejscu postoju sił Langiewicza przystąpił do
akcji 9 lutego, wymarszem oddziału majora Gołubowa z Radomia w
kierunku Gór Świętokrzyskich. Oddział ten nie zdołał jednak
odnaleźć obozowiska powstańczego i w bitwie, która za dwa dni
miała się rozegrać, nie wziął udziału. Natomiast drugi oddział
wysłany w tym samym celu, pod wodzą pułkownika Czengierego z
Kielc, dotarł o świcie 11 lutego do Nowej Słupi, naprowadzony na
właściwy trop przez sołtysa wsi Krajna, "tego samego, co przed
kilkunastu laty wydał ks. Ściegiennego".
Czengiery po rozpoznaniu terenu przyszłej walki postanowił
zaatakować powstańczy obóz od strony Nowej Słupi, natomiast ppłk.
Sorniewowi nakazał uderzyć na zabudowania klasztorne od Łysej
Góry. Langiewicz powiadomiony o ruchach nieprzyjaciela przygotował
swe siły do walki u podnóża klasztoru. Jazdę w ilości około 30
koni ulokował na lewym skrzydle, natomiast piechotę uformowaną w
dwu rzędach rozwinął wzdłuż drogi, którą musieli maszerować od
Słupi Rosjanie. W pierwszym rzędzie ustawił strzelców, a za nimi
kosynierów. Między konnicą a piechotą wyznaczył stanowiska dla
działek. Usłyszawszy karabinową palbę od strony klasztoru
Langiewicz rzucił z pomocą batalion Czachowskiego z zadaniem
odparcia atakującego nieprzyjaciela, a rychło potem skierował tam
również tabor w obawie, by w wypadku konieczności wycofania się z
lasu na szczyt wzniesienia nie dostał się w ręce Rosjan. W
rezultacie tych przesunięć przy naczelniku pozostało około 400
powstańców, w tym 100 strzelców oraz konnica.
Atak rosyjski na obóz rozpoczął się od ostrzału polskich sił
granatami z jednego działa, jakim rozporządzał Czengiery. Jeden z
pocisków trafił w szeregi jazdy, wzniecając popłoch. Chcąc to
wykorzystać kozacy Czengierego ruszyli do natarcia, lecz w tym
momencie powstańcy oddali do nich salwę ze swoich armatek, co z
kolei spowodowało zamieszanie w szeregach wroga, a straciwszy
kilku ludzi ostatecznie zrezygnowali z ataku i wycofali się na
bezpieczną odległość. Na pomoc kozakom ruszyła piechota, lecz jej
zapędy powstrzymali skutecznie strzelcy Langiewicza, ogniem swych
strzelb. Wywiązała się obustronna strzelanina nie dająca przez
długi czas rezultatu. Ze względu na konieczność oszczędzania
amunicji, której nie było u powstańców za dużo, nakazał wreszcie
naczelnik odwrót w kierunku klasztoru. Czengiery nie zdecydował
się na ściganie polskich oddziałów i spaliwszy jedynie szałasy
powstańczego obozowiska zawrócił ku Nowej Słupi, aby tu oczekiwać
na kolumnę Gołubowa, przy pomocy której, a szczególnie armat,
jakich się spodziewał, mógłby zaatakować z większymi nadziejami na
pozytywny rezultat ukrytych za murami klasztoru, powstańców.
Tymczasem Langiewicz połączywszy swe siły w jedną całość wysłał
kapitana Pióro z trzema plutonami na wypad przeciwko oddziałowi
Sorniewa. Wypad udał się. Rosjanie stracili kilku żołnierzy, a
Pióro zdobył sporo karabinów. Z powodu fiaska ataku zarówno na
obóz, jak i na klasztor, Czengiery wobec nadciągającej nocy
nakazał Sorniewowi około godziny 17.00 odstąpić od klasztoru i
wycofać się do Słupi. Równocześnie dla obserwacji powstańców
wysłał na placówkę silny oddział do Starej Huty.
Langiewicz po przerwaniu działań rozesłał patrole, które
dostarczyły mu wiadomości o miejscach rozlokowania nieprzyjaciela
na noc.
Na zwołanej radzie, przestudiowawszy sytuację, zaproponował
zebranym oficerom zorganizowanie na drodze do Kielc zasadzki na
wojska rosyjskie, lecz napotkał jednomyślny sprzeciw. Oficerowie
nie wierzyli, że akcja może się udać, tłumacząc swoje zastrzeżenia
brakiem doświadczenia żołnierzy. Langiewicz nie nastawał
specjalnie na realizację swego projektu, być może nie chciał
ryzykownym bądź co bądź działaniem przekreślić na wypadek porażki
ogólnego w szeregach powstańczych przekonania, że sprawili wrogom
uczciwą "łaźnię", zabijając 60 i raniąc tyleż bez strat własnych.
Zdawał sobie jednak sprawę, że bitwa dziś zakończona pomyślnie
jutro może zamienić się w klęskę. Dlatego też powiadomił radę, iż
postanowił po kilkugodzinnym odpoczynku zlikwidować obóz i ruszyć
na południe, bliżej granicy zaboru austriackiego, skąd mógł się
spodziewać dostaw zaopatrzenia, a szczególnie broni palnej, której
w całym oddziale nie było więcej niż 100 sztuk. Poza tym wiedział,
że Czengiery nie poniechał zamiaru zniszczenia jego wojsk i będzie
dążył do połączenia się z innymi oddziałami rosyjskimi w celu
urzeczywistnienia swych planów. Wydał przeto rozkaz, aby zaraz po
północy oddziały powstańcze, zachowując całkowitą ciszę, opuściły
stanowiska na Św. Krzyżu, kierując się w stronę wsi Stara Huta. Po
kilkugodzinnym marszu, w czasie którego powstańcy przeszli nie
zauważeni tuż obok wojsk Czengierego, dotarto do Lechówka, skąd po
krótkim postoju ruszono dalej stwarzając pozory marszu na Kielce.
Na wieść o ruchach Langiewicza dowódca rosyjski rzucił się w
pościg. Tymczasem Langiewicz nie dochodząc do wsi Bieliny skręcił
nagle na lewo i parł krokiem przyspieszonym w kierunku Rakowa,
podczas gdy Czengiery przekonany, iż Polacy chcą zaatakować
Kielce, spieszył się bardzo, aby temu przeszkodzić i w ten sposób
stracił całkowicie kontakt z polską kolumną. Manewr
sandomierskiego naczelnika był z wojskowego punktu widzenia
mistrzowski i tak też został oceniony nawet przez wrogów.
Po osiemnastu godzinach forsownego marszu oddział powstańczy
dotarł wreszcie do Rakowa, po drodze wzmocniony przyłączeniem się
do niego sześćdziesięcioosobowego oddziału z "partii" Rajskiego,
dowodzonego przez majora Ulatowskiego, a także częścią oddziału
Zdanowicza. Przybysze byli wyjątkowo dobrze uzbrojeni, co wyraźnie
poprawiło siłę ognia formacji Langiewicza. W Rakowie, powstańcy
zostali zaopatrzeni w kożuchy i buty. Następnego dnia, tj. 14
lutego, oddział pomaszerował do Staszowa, witany entuzjastycznie
przez miejscową ludność.
Sandomierski naczelnik opuszczając Góry Świętokrzyskie zdążał ku
południowi, spodziewając się uzyskać na tym terenie lepsze
zaopatrzenie w broń, a także uzupełnić stany liczbowe swoich
oddziałów wykruszonych walką i trudnościami ustawicznych marszów.
W tym celu, jeszcze 9 lutego, z obozu na Św. Krzyżu wydał odezwę
do sandomierskiej szlachty, lecz nie znalazł u niej posłuchu i z
wyjątkiem partyzantów Zdanowicza i Rajskiego niewiele więcej
ochotników zasiliło jego oddziały. "Nie mogło być inaczej - pisał
Przyborowski - szlachta ta była tak samo usposobiona jak wszyscy
jej bracia w Polsce, a wysyłka Karskiego... świadczyła może
najlepiej o jej zdecydowanych przeciwpowstańczych przekonaniach".
W czasie postoju w Staszowie przybył kurier od naczelnika
Warszawy, Stefana Bobrowskiego, z listem wzywającym przebywających
w oddziale Langiewicza dwóch członków rządu, tj. Janowskiego i
Mikoszewskiego, aby niezwłocznie przyjeżdżali do Warszawy. Ten sam
kurier przywiózł także z sobą Henrykę Pustowójtównę, która pod
pseudonimem "Michał Smok" pragnęła jako prosty żołnierz walczyć w
oddziale sławnego już w całej Polsce wodza. Ciekawa to postać ów
"Michałek". Córka Polki, z domu Kossakowskiej, i generała
rosyjskiego Teofila Pustowójta, po śmierci matki wychowywana przez
babkę w polskim duchu, stała się gorącą patriotką i brała udział w
manifestacjach przedpowstaniowych, za co władze rosyjskie chciały
ją zesłać w głąb Rosji. Zdoławszy uciec za granicę, do Mołdawii, w
domu Miłkowskich poznała wielu wybitnych niepodległościowych
działaczy, a wśród nich Stefana Bobrowskiego. Gdy wybuchło
powstanie, postanowiła wziąć w nim udział i w taki sposób znalazła
się w Staszowie.
- Znów mi przysłali babę - mruczał pod wąsem niezadowolony z tej
przesyłki Langiewicz. - Jak bym miał za mało kłopotów na głowie.
Co ja z nią zrobię? Napiera się, aby ją wcielić do szeregów, tylko
co tam będzie robiła? A niech to diabli - zaklął w desperacji. Dam
ją chyba Czachowskiemu za adiutanta. Pewnie w tej służbie odechce
jej się wojaczki. - Aż się roześmiał głośno na samą myśl o tej
kombinacji. Czachowski był bowiem znany ze swej surowości.
- Niech tam ma, czego jej się zachciało.
I Pustowójtówna została adiutantem groźnego dowódcy, ale długo tam
miejsca nie zagrzała, bo rychło zyskawszy ogólną sympatię i
uznanie swym postępowaniem awansowała na stanowisko adiutanta
sztabowego przy samym Langiewiczu.
Pobyt powstańczej formacji w Staszowie trwał od 14. lutego
wieczorem do 18 rano. 17 lutego doszło do starcia z oddziałem
rosyjskim majora Zagriażskiego, którego na poszukiwanie
Langiewicza wysłał pułkownik Czengiery. Potyczka trwała godzinę,
po czym Zagriażski "siadł na furmanki" i uciekł, przetrzepany
przez ukrytych na stanowiskach polskich strzelców. Wysłana w pogoń
za uciekającym nieprzyjacielem jazda pod dowództwem Ulatowskiego
nic nie zdziałała, "ostrzeliwując jeno plac boju". Langiewicz
skarżył się później, że "brak dobrej kawalerii uniemożliwił
całkowite rozbicie Moskwy".
Jakkolwiek starcie to było pomniejszą potyczką, to jednak miało
duże znaczenie moralne dla powstańców, którzy po raz pierwszy
widzieli na własne oczy pierzchających w popłochu Rosjan.
Dotychczas bowiem cofały się częściej oddziały polskie. Naczelnik
okoliczności te wykorzystał umiejętnie, wydając do żołnierzy
rozkaz dzienny: "Towarzysze broni! Wasza dzielność ocaliła miasto
i zmusiła wroga do haniebnej ucieczki. Jesteście kilkanaście dni
pod bronią, a odwaga wasza, spokojność wasza, karność wasza,
wesołość wasza i trwoga Moskali nakazują mi sądzić, że jesteście
osiwiałymi w boju żołnierzami. Jedlnia, Szydłowiec, Bodzentyn,
Suchedniów, Baranowa Góra, Wąchock, Św. Krzyż i Staszów w ciągu
dwudziestu siedmiu dni okryły sławą was, obdartych, ogłodzonych,
zziębniętych i strudzonych marszami i biwakami. Kraj, który ma
takich żołnierzy, musi być wolnym i potężnym. Towarzysze broni!
Ojczyzna i historia was nie zapomną".
Wykorzystał również sukces staszowski Rząd Narodowy, aby zatrzeć
ogromne wrażenie klęski miechowskiej, do której doszło tego samego
dnia o tej samej porze, co starcie z oddziałem Zagriażskiego.
Okoliczności tej klęski były następujące: znany nam już naczelnik
województwa krakowskiego Apolinary Kurowski, stacjonujący
podówczas obozem w Ojcowie, otrzymał od Langiewicza za
pośrednictwem specjalnego kuriera propozycję, aby połączyć ich
siły. Kurowski, zazdroszcząc sławy Langiewiczowi, zapragnął zaćmić
jego imię własnym sukcesem i postanowił dokonać na czele 2000
powstańców ojcowskich ataku na Miechów. Co pomyślał, to i zrobił.
Bitwa o Miechów zakończyła się pogromem powstańców i śmiercią
wielu dziesiątków ochotników, okrywając cały naród polski żałobą.
Dlatego też sukces Langiewicza w Staszowie Rząd Narodowy szeroko
rozreklamował jako duże zwycięstwo, a jego samego mianował
następującym aktem na generała: "W imieniu Narodu Polskiego
Komitet Centralny, jako Tymczasowy Rząd Narodowy, w uznaniu
świetnych zasług wojennych przy organizowaniu wojska narodowego,
jak i na polu bitwy, przez Naczelnika Wojskowego województwa
sandomierskiego, pułkownika Mariana Langiewicza, okazanych,
zamianował go jenerałem".
W podobnych okolicznościach i z tych samych powodów, co na Św.
Krzyżu, postanowił Langiewicz opuścić Staszów rankiem 18 lutego,
nie doczekawszy się spodziewanej broni z austriackiego zaboru.
Kolumna powstańcza ruszyła w kierunku północno-zachodnim, ku
Małogoszczy. Marsz ze Staszowa przebiegał podobnie jak ze Św.
Krzyża, w ciągłym zagrożeniu atakiem wroga. Przeciwko
Langiewiczowi gen. Uszakow wysłał bowiem trzy rosyjskie kolumny.
Jedna z nich pod Czengierym pilnowała okolic Kielc, które według
specjalnie rozpuszczonych przez Langiewicza pogłosek miały
zaatakować jego oddziały, druga, pod Gołubowem, wyruszyła z
Opatowa, trzecia zaś z Radomia pod dowództwem pułkownika
Dobrowolskiego. Wszystkie miały przeszkodzić Langiewiczowi w
marszu, a otoczywszy go, zniszczyć. I znów powtórzyła się
historia. Langiewicz tuż pod bokiem Gołubowa, a potem pod nosem
Czengierego przesunął się bezpiecznie i po trzech dniach
forsownego marszu przez lasy i manowce stanął w Małogoszczy 21
lutego. Marsz ten potwierdził opinię o talentach dowódczych
powstańczego generała, wzbudzając podziw nawet wśród
nieprzyjaciół, z których jeden tak o tej operacji potem pisał:
"Zdawało się, że ścigamy powstańców, w rzeczy samej myśmy tylko
szli za nimi, nie umiejąc ich dopędzić i postawić w pozycji dla
nas korzystnej". W Małogoszczy, w nocy z 21 na 22 lutego,
doręczono Langiewiczowi, prawdopodobnie za pośrednictwem ks.
Kotkowskiego, naczelnika cywilnego województwa sandomierskiego,
nominację na generała, a także drugą - na naczelnika wojskowego
województwa krakowskiego. Nominacja ta jest widomym dowodem
zepchnięcia powstańczego wodza przez siły rosyjskie z terenu
kielecko-radomskiego na teren miechowsko-krakowski, z terenu,
który swą konfiguracją i dużymi obszarami leśnymi dawał większe i
pewniejsze możliwości prowadzenia wojny partyzanckiej. O tym, że
Langiewicz zdawał sobie bardzo dobrze sprawę z tego stanu rzeczy,
świadczy choćby jego uporczywy marsz na północny zachód, w
kierunku Małogoszczy, jak i późniejsze próby przedarcia się z
południa na północ, w rejon Gór Świętokrzyskich.
Naczelnik sandomiersko-krakowski
Przybywającego do Małogoszczy Langiewicza ludność tamtejsza
przyjęła bardzo uroczyście. Uderzono w dzwony i w efektownej
procesji z chorągwiami wystąpiono naprzeciw wkraczającym do miasta
powstańcom, którzy maszerując dziarskim krokiem śpiewali dopiero
co powstałą w Staszowie piosenkę:
Pod dowództwem Langiewicza
Uderzym na wrogi
I wybijem z wolą bożą
Wszystkich co do nogi
W Św. Krzyżu i Staszowie
Zbiliśmy Moskali
Ogień wkrótce ten
Po całej Polsce się rozpali
Na rynku czekały na powstańców zastawione wszelkim pożywieniem
stoły, do których serdecznie zapraszała ludność wygłodniałych i
zmęczonych długim marszem wojaków. Ubiegano się o zaszczyt
goszczenia pod swym dachem partyzantów, okazywano im wdzięczność i
wiele serdeczności. Langiewicz ze sztabem został zaproszony na
plebanię.
Nazajutrz, tj. 22 lutego, w towarzystwie ks. Kotkowskiego i
adiutanta Henryki Pustowójtówny generał wyruszył do Rapocic, gdzie
stał od niedawna ze swym oddziałem pułkownik Antoni Jeziorański,
który z niewiadomych powodów opuściwszy teren swego działania, tj.
powiat rawski, zawędrował do Studzianny w województwie
sandomierskim, a stąd do Rapocic. "Ze strony Langiewicza był to
krok wielkiej kurtuazji, a raczej poświęcenia na ołtarzu dobra
ogólnego osobistych ambicji" - określił postępowanie generała
Przyborowski, bowiem Langiewicz na podstawie otrzymanej dnia
uprzedniego nominacji mógł dać po prostu rozkaz Jeziorańskiemu,
aby wraz z oddziałem stawił się w Małogoszczy. Nie uczynił jednak
tego, "bo z taktem i rozumem znamionującym go zawsze wolał
oszczędzać drobne i poziome ambicje przez wzgląd na dobro ogólne,
ambicje, których typowym objawem był Jeziorański. Wiedział on
doskonale - pisał dalej Przyborowski - o obecności Langiewicza w
Małogoszczy, żołnierzom swoim jeszcze w Radkowie zapowiadał, że
idzie się z nim połączyć, mimo to przyjął bardzo chłodno i
niedowierzająco swego zwierzchnika".
- Wielce żałuję - powiedział na przywitanie przybyłych - ale nie
wiem, z kim mam przyjemność.
- Jestem Langiewicz, naczelnik wojskowy sandomierski, a od wczoraj
i krakowski - po czym wskazując na Kotkowskiego i Pustowójtównę
dokończył prezentacji - to zaś jest naczelnik cywilny
sandomierski, ks. Kotkowski, i mój adiutant sztabowy - obywatelka
Michał Smok.
- Nie mam żadnego dowodu, aby to, co pan mówi, uznać za prawdziwe
i wierzyć, że pan jest tym, za którego się podaje - rzekł na to
Jeziorański.
Langiewicz, kryjąc rozdrażnienie, sięgnął po patent generalski,
który wczoraj otrzymał, i wręczył Jeziorańskiemu. Ten udając, że
starannie czyta, umyślnie przedłużał żenującą sytuację.
- Teraz wiem wreszcie na pewno, z kim mam przyjemność - powiedział
zwracając nominację generałowi i gestem dłoni zaprosił do zajęcia
miejsc.
- Chyba się nie mylę miarkując, co pana skłoniło do odwiedzenia
mnie tutaj. Chce pan zapewne przyłączyć swój oddział do mojego - z
impertynencją w oczach zapytał generała.
- Widzi kolega - odparł Langiewicz - przybyliśmy do Rapocic
rzeczywiście z propozycją połączenia naszych oddziałów, z tą
jednak różnicą, że chciałbym, aby formacja kolegi pomaszerowała do
Małogoszczy, gdzie wspólnie podejmiemy kroki obronne przeciwko
spodziewanej napaści nieprzyjaciela.
- To niemożliwe - obruszył się Jeziorański. - Przecież moje siły
są znacznie większe od waszych. Nie widzę powodu, aby silniejszy
poddawał się komendzie słabszego.
Przysłuchująca się dyskursowi Pustowójtówna nie wytrzymała:
- Jenerał Langiewicz ma prawo wszystkimi siłami znajdującymi się w
tym województwie rozporządzać według swego uznania.
Jeziorański łypnął na nią złym okiem.
- Nie jestem o tym drogą właściwą powiadomiony.
- Mogę to pułkownikowi umożliwić - odezwał się milczący dotąd
Kotkowski - mam przy sobie właśnie rozkaz rządu, który tak
postanawia: "Oddziały wkraczające w które bądź województwo winny
się poddać pod rozkazy naczelnika sił zbrojnych tegoż
województwa". - Proszę, oto on.
Jeziorański spojrzawszy na wręczony mu przez Kotkowskiego rozkaz
zmarszczył czoło i po chwili rzekł z wyraźną nutą niechęci w
głosie:
- Skoro taki jest rozkaz, cóż mi pozostaje do zrobienia. - Muszę
się zgodzić.
Wymuszona na Jeziorańskim kapitulacja dotknęła go boleśnie.
Zadraśnięta faktem utraty samodzielnego dowództwa na rzecz
naczelnika sandomiersko-krakowskiego ambicja stała się źródłem
waśni i wywarła zgubny wpływ na dalszą akcję Langiewicza. Generał
wyjeżdżając z Rapocic polecił Jeziorańskiemu natychmiast
pomaszerować do Małogoszczy, co też jeszcze tego dnia nastąpiło.
Oddział Jeziorańskiego zewnętrznie prezentował się lepiej niż
Langiewicza. Był bardziej zdyscyplinowany, lepiej odziany i
uzbrojony oraz znacznie mniej wymęczony. Formy organizacyjne
obydwu oddziałów też się różniły. Na przykład Jeziorański
systematycznie wypłacał żołd swym żołnierzom i oficerom, u
Langiewicza miało to miejsce tylko sporadycznie. Wszystkie
porównania na swoją korzyść starali się ludzie Jeziorańskiego, i
on sam przede wszystkim, wykorzystać dla podważenia dobrej opinii
Langiewicza wśród powstańczej społeczności i podkopania zaufania
do niego, jako wodza.
Pod wieczór tego dnia zwołana została rada wojenna, nie dlatego
zapewne, aby potem Langiewicz kierował się ściśle jej sugestiami,
bo zazwyczaj postępował tylko według własnego przekonania, ale
przez wzgląd na Jeziorańskiego, z którym obchodzono się bardzo
ostrożnie, nie chcąc w niczym urazić, tym bardziej że widziano
jego zły humor i kwaśne miny. W radzie tej wzięli udział:
Jeziorański, Tomasz Winnicki i Śmiechowski z jednej strony oraz
Langiewicz, Czachowski, Ulatowski i dwóch sekretarzy sztabu -
Tomczyński i Lewkowicz - z drugiej. Na wniosek Jeziorańskiego, aby
wszystkie siły rozdzielić na cztery oddzielne jednostki dla
łatwiejszego ich wyżywienia, Langiewicz odrzekł:
- Nie myślę bawić się w partyzancką latawicę, ale dążę do
sformowania armii zdolnej do wykonania znaczniejszych zadań.
- Zdajemy sobie przecież dobrze sprawę - powiedział Jeziorański, że
ku Małogoszczy ciągną znaczne siły nieprzyjaciela z różnych
kierunków. Proponuję, aby natychmiast uderzyć na jedną z tych
kolumn, co powinno dać nam zwycięstwo i osłabić siły wroga.
- Nadciągające siły nie są zbyt wielkie - odpowiedział wymijająco
generał - a pozycja małogoska jest dość silna, aby się można było
skutecznie przeciwstawić rosyjskiemu atakowi.
Pozycja małogoska była rzeczywiście silna, ale rozległa i wymagała
przeto do obrony znaczniejszych sił niż te 2600 żołnierzy, których
miał Langiewicz. Siły rosyjskie, choć liczbą prawie równe polskim,
miały przecież dużą przewagę w uzbrojeniu piechoty, a także 6
dział o stosunkowo dużym zasięgu ognia. Langiewicz musiał sobie
zdawać z tego wszystkiego sprawę, lecz zdecydował przyjąć bitwę,
aby przez walkę zatrzeć żywe na tym terenie wspomnienia
miechowskiej klęski.
24 lutego przed południem rozegrała się na polach Małogoszczy
jedna z największych i najkrwawszych bitew w dziejach styczniowego
powstania. Do pierwszego kontaktu z nieprzyjacielem doszło około
godziny 10.00. Wtedy to właśnie powstańcze pikiety zostały
zepchnięte ze swych posterunków nad rzeką Łososiną przez straż
przednią oddziału ppłk. Dobrowolskiego. Wieść o tym zaskoczyła
Langiewicza, który opierając się na doniesieniach rozesłanych w
przeddzień patroli nie spodziewał się tak szybkiego pojawienia się
pod Małogoszczą rosyjskich wojsk. Nie było jednak chwili do
stracenia. Należało natychmiast przedsięwziąć kroki zaradcze.
Adiutanci ruszyli z rozkazami. Przeciwko kolumnie Dobrowolskiego,
która przeprawiwszy się przez Łososinę zajmowała właśnie
wzniesienia między tą rzeką a Małogoszczą, rzucił Langiewicz
batalion strzelców majora Grudzińskiego. Na lewe skrzydło wojsk
powstańczych ruszył zajmować pozycje Czachowski ze swym
batalionem. Za oddziałem Grudzińskiego stanęli kosynierzy majora
Dąbrowskiego. Reszta piechoty obsadziła domy i ulice Małogoszczy.
Na prawym skrzydle, na cmentarnym wzgórzu, postawił Langiewicz
jazdę majora Jaszowskiego i całą swoją artylerię. Równocześnie
tabor został wyprowadzony z miasta w kierunku zachodnim ku
Włoszczowej. Siły powstańcze w tym ustawieniu były zwrócone
frontem w kierunku południowo-wschodnim. Langiewicz nie spodziewał
się bowiem rosyjskiego ataku ani od południa, ani od północy i
dlatego zaniechał obsadzenia choćby słabymi siłami wzgórz na tych
kierunkach. Okazało się to już niedługo dużym błędem.
Tymczasem strzelcy Grudzińskiego spiesząc na spotkanie kolumny
Dobrowolskiego zostali nagle ostrzelani przez Rosjan, lecz sami
nie mogli na to odpowiedzieć ogniem, gdyż ich strzelby na taką
odległość nie donosiły. W rezultacie batalion zmuszony został do
cofnięcia się w kierunku Małogoszczy. Nacierających Rosjan
zamierzał powstrzymać manewrem okrążającym od wschodu Czachowski,
kiedy nagle, a było to koło godziny 11.00, na pole walki weszły
nowe oddziały rosyjskie pod dowództwem majora Gołubowa, który nie
napotykając żadnych przeszkód natarł na miasto od południa ze
strony Mieronic i rychło wdarł się w jego ulice aż po rynek.
Rozgorzały krwawe dwugodzinne zmagania obrońców i napastników o
każdy dom, o każdą ulicę. Wsparcia Gołubowowi udzielił
Dobrowolski, ostrzeliwując ogniem swych dział Małogoszcz i
wzniecając w niej pożary. Oddziały Grudzińskiego i Dąbrowskiego
mimo silnej palby piechoty i ognia rosyjskiej artylerii broniły
się rozpaczliwie i utrzymywały swe stanowiska mimo strat. Koło
godziny 13.00 pożary ogarnęły już prawie całe miasto. Powstańcom
zaczęła wyczerpywać się amunicja. W tej sytuacji Langiewicz
postanowił nakazać odwrót w kierunku wschodnim, gdzie jeszcze
Grudziński i Czachowski ze swymi batalionami trwali niewzruszenie.
Rozkaz generała został wykonany chaotycznie, szczególnie przez
strzelców Grudzińskiego. Skorzy stał z tego Dobrowolski, wzmocnił
natarcie i batalion Grudzińskiego poszedł w rozsypkę. Sytuację
zdawałoby się beznadziejną uratowała konnica Jaszowskiego, która
na rozkaz Langiewicza ruszyła do ataku. Brawurowo wykonana szarża
zaskoczyła nieprzyjaciela i wprowadziła w jego szeregach zamęt.
Okupione to zostało dużymi stratami szarżujących. Blisko połowa z
nich zasłała swymi ciałami pole walki, poległ także ich dzielny
dowódca - Jaszowski. Nie na darmo poszła jednak ta ofiara,
umożliwiła bowiem Langiewiczowi przeprawienie się na wschodni
brzeg Łososiny. Na zachodnim bił się nadal tylko batalion
Czachowskiego i bateria artylerii, strzelająca wciąż kartaczami do
nacierającego wroga. Około godziny 14.00 na pole walki wkroczył
wreszcie Czengiery ze swymi rotami i artylerią. Akurat właśnie w
tym czasie rozpoczęły przeprawę przez Łososinę rozbite oddziały
powstańców. Czengiery widząc, co się dzieje, niezwłocznie otworzył
ogień artyleryjski wzdłuż koryta rzeki, rażąc kartaczami bezładne
gromady rozbitków, a także osłaniających odwrót strzelców
Czachowskiego. Nad rzeką powstał niesłychany zamęt. Wielu, wbrew
rozkazowi, zawróciło, uciekając spod armatniego ognia w kierunku
płonącej Małogoszczy. W tej groźnej chwili, mogącej doprowadzić
oddziały polskie do całkowitej zagłady, wspaniale zachowała się
Henryka Pustowójtówna. Zdając sobie dokładnie sprawę, że jedyny
ratunek jest tylko na wschodnim brzegu Łososiny, rzuciła się bez
namysłu w wodę nawołując innych, by szli za jej przykładem. W ten
sposób zdołała pociągnąć za sobą wielu powstańców i wyrwać ich
spod kartaczy Czengierego. Dobrowolski, widząc co się dzieje nad
rzeką, ponowił atak na cofający się batalion Czachowskiego i
osłaniającą ten odwrót artylerię. Na pomoc zagrożonym rzucił się
oddział kosynierów pod dowództwem miechowskiego i sprawił, że
Czachowski wraz z armatkami zdołał osiągnąć przeprawę i schronić
się w lasach za Łososiną.
W czasie bitwy małogoskiej Langiewicz, według relacji naocznych
świadków, a nawet samego Jeziorańskiego, wykazał się wielką odwagą
i osobistym męstwem, energią i opanowaniem. Nie zdołał jednak
wobec przewagi ogniowej wroga zapobiec klęsce. Inna rzecz, że
popełnił także błąd zaniechawszy, o czym już była mowa,
ubezpieczyć swe siły od ataku z południa i północy, a także
sprawdzić wiarygodność meldunków patroli wysłanych na rozpoznanie
nieprzyjaciela dnia poprzedzającego bitwę. Gdyby rosyjskie kolumny
zeszły się w Małogoszczy razem, o jednym czasie, klęska byłaby
niewspółmiernie większa.
Przedostawszy się na drugi brzeg rzeki powstańcy wycofali się w
nieładzie, na szczęście osłonięci lasem przed ścigającymi ich
oddziałami rosyjskimi, które zresztą rychło zaniechały pogoni.
Straty polskie były duże. Padło lub zostało rannych ponad 200
ludzi, znacznie więcej jednak dostało się do niewoli lub poszło w
rozsypkę. Nadto powstańcy stracili tabor liczący blisko 60 wozów
oraz 160 koni. Na straty także należy spisać dwa działa, które po
zagwożdżeniu zatopiono, bowiem nie mając koni padłych od
rosyjskich kartaczy nie mogli dział tych zabrać ze sobą uchodzący
z pola bitwy powstańcy.
Bitwa małogoska, jakkolwiek przegrana, nie dała nieprzyjacielowi
takich rezultatów, jakich się po niej spodziewał. Powstańcy nie
skapitulowali, ich dowódcy, z wyjątkiem Langiewicza, pod którym
dwa konie ubito i jego samego lekko w nogę zraniono, wyszli z
walki cało.
Rosyjski sztab opracowujący plan operacyjny tej bitwy zamierzał
wyprzeć polskie formacje z Małogoszczy w kierunku zachodnim, ku
Częstochowie, by je tam rozbiły do reszty inne oddziały rosyjskie,
gdy tymczasem Langiewicz nakazał i przeprowadził skutecznie odwrót
właśnie w kierunku przeciwnym, na wschód za Łososinę, i tym
manewrem przekreślił plany wroga. Dowodziłoby to, że w porę odgadł
zamiary przeciwnika i nawet w zamęcie bitwy potrafił przeprowadzić
właściwą analizę sytuacji.
Opuszczając pole bitwy pod Małogoszczą oddziały Langiewicza,
uporządkowawszy wreszcie początkowy bezład, pociągnęły ku wsi
Bolmin, zajęły później wieś Palichnę i tu rozłożyły się na nocny
biwak. Rano jednak kontynuowały bocznymi drogami dalszy marsz
przez Nagłowice, Słupię i lasy szreniawskie w kierunku Pieskowej
Skały, cały czas zacierając za sobą bardzo starannie i umiejętnie
ślady.
W lasach szreniawskich Jeziorański znów wystąpił z propozycją
podziału sił w celu uniknięcia poważniejszego rozbicia, a nawet
całkowitej zagłady na wypadek ponownego w najbliższym czasie ataku
wojsk rosyjskich. I pod tym względem miał zupełną rację.
Langiewicz pozostał jednak mimo wszystko konsekwentnie posłuszny
dyrektywom, jakie otrzymał wyjeżdżając z Warszawy od Zygmunta
Padlewskiego, które nakazywały gromadzenie większych sił pod
jednym dowództwem, a nie ich dzielenie. Sprzeciwiał się przeto
przejściu na taktykę wojny typowo partyzanckiej, choć sytuacja
raczej do tego skłaniała. Dlatego i tym razem odmówił
Jeziorańskiemu, mając nadzieję zapobieżenia ewentualnej
katastrofie dzięki omijaniu większych zgrupowań rosyjskich i
przeprowadzaniu trudnych do rozszyfrowania forsownych marszów.
Męczył więc nimi żołnierzy, nie dając nawet koniecznego
wypoczynku, a wyżywienie pozostawił całkowicie ich własnemu
przemysłowi. Ta wyczerpująca siły do ostatka wędrówka po
bezdrożach trwała blisko tydzień, wzbudzając z każdym dniem coraz
większe niezadowolenie, a nawet wrogość do generała. Nastroje
antylangiewiczowskie podsycał skrycie Jeziorański i jego
oficerowie, a szczególnie szef sztabu - Winnicki, aby wreszcie
następnego dnia po przybyciu do Pieskowej Skały wystąpić jawnie
przeciwko generałowi.
Okazji do tego dostarczyła następująca okoliczność: Langiewicz,
choć znosił cierpliwie warcholstwo Jeziorańskiego i nie chcąc
pogłębić i tak już napiętych między nimi stosunków nie akcentował
specjalnie swego naczelnego stanowiska w oddziale, postanowił
wreszcie w dostatecznie jasny sposób przypomnieć jeziorańczykom,
że to on, Langiewicz, jest dowódcą formacji. W tym celu polecił
swemu sekretarzowi sporządzić nominacje dla oficerów
Jeziorańskiego, zresztą identyczne z tymi, jakie już mieli, i
uprawomocniwszy je swoim generalskim podpisem rozkazał wręczyć
zainteresowanym. W gronie oponentów zawrzało. Postanowili otwarcie
zamanifestować swą wrogość do Langiewicza. Wszyscy oficerowie
Jeziorańskiego zgromadzili się w jednej z sal zamku, w którym
biwakował oddział, wezwali swego pułkownika, by do nich przyszedł,
a kiedy się stawił, wręczyli mu świeżo otrzymane patenta
oficerskie, żądając, aby je podpisał jako wódz naczelny.
Jeziorański, usatysfakcjonowany wystąpieniem swoich podkomendnych,
odmówił jednak spełnienia ich życzeń, przybierając postawę nie
dbającego o zaszczyty i stanowiska męża, ale jednocześnie nie
omieszkał zaakcentować swej niezależności od Langiewicza
twierdząc, że rychło powstaną dwie równorzędne armie: krakowska
pod jego komendą oraz druga, lubelska, pod Langiewiczem, a nad
nimi zwierzchnictwo obejmie generał Józef Wysocki, który 17 lutego
został właśnie mianowany przez Rząd Narodowy naczelnym wodzem sił
powstańczych przebywających na lewym brzegu Wisły.
"Mówił długo - pisał jeden ze świadków tej oracji - rozrzewnił
wszystkich i scena skończyła się na uściskach i płaczu".
Sugestie Jeziorańskiego na temat triumwiratu zostały ponowione raz
jeszcze w Pieskowej Skale, ale przez kogo innego i o innym
składzie personalnym. Mianowicie do obozu Langiewicza przybył
właśnie jeden z totumfackich Mierosławskiego z propozycją
utworzenia wspólnoty dowódczej składającej się z gen. Józefa
Wysockiego, gen. Ludwika Mierosławskiego oraz gen. Mariana
Langiewicza. Propozycja ta - mająca głównie na widoku osobę
Mierosławskiego, który po porażce w potyczce pod Krzywosądzem i
Nową Wsią nie zawiadamiając Rządu Narodowego opuścił teren walk i
umknął do Paryża pod pretekstem choroby gardła, był
skompromitowany całkowicie w oczach całego społeczeństwa polskiego
i rządu - została kategorycznie przez Langiewicza odrzucona. Pisał
o tym w jednym z listów do brata Aleksandra: "Naturalnie dałem
odpowiedź stanowczo odmowną z nadmienieniem, że p. Mierosławski
powinien przede wszystkim iść na teatr wojny. Otóż człowiek, który
mnie kazał zamordować jako nieprzyjaciela Ojczyzny (p.
Mierosławski zawsze identyfikuje się z Ojczyzną), który przez 16
ostatnich miesięcy ogłaszał mnie zbrodniarzem, zapragnął być moim
towarzyszem w Rządzie Narodowym! Po odpowiedzi odmownej znów
zostałem zbrodniarzem".
Innym gościem, który zawitał w tym czasie do Pieskowej Skały, był
Andrzej Potiebnia, "naczelnik wielkiej konspiracji armii
moskiewskiej", prawdopodobnie w celu uzgodnienia wspólnej akcji
spiskowców rosyjskich z powstańcami. Czy tak było rzeczywiście,
trudno stwierdzić na podstawie zachowanych źródeł, faktem jednak
jest, że Potiebnia przyłączył się do oddziału Langiewicza i
pozostał w nim aż do swej śmierci.
Podczas gdy zmordowani forsownymi marszami spod Małogoszczy
żołnierze Langiewicza zażywali zasłużonego odpoczynku na zamku
Mieroszewskiego w Pieskowej Skale i kiedy fronda jeziorańczyków
dawała manifestacyjny pokaz szlacheckiego warcholstwa,
nieprzyjaciel przygotowywał właśnie nową operację przeciwko
formacji powstańczej. Stojąc obozem w Pieskowej Skale oddział
Langiewicza znalazł się w strefie działania garnizonów rosyjskich
majora Medema w Olkuszu i majora Stolzenwalda w Miechowie, którzy
dowiedziawszy się, że Langiewicz wszedł na ich teren, uzgodnili
wspólny plan działania, którego celem było zaatakowanie i
całkowite zniesienie jego oddziałów. Podobne zamiary miał także
generał-major książę Szachowski, który przebywając akurat w
Myszkowie otrzymał 2 marca nad ranem telegraficzny rozkaz z
Warszawy, aby "uciekającego ku granicy austriackiej Langiewicza
zaskoczył i zniósł doszczętnie". Szachowski nie namyślając się
wiele wsadził swoich piechurów na podwody i pognał na łeb na szyję
do Żarnowca, lecz tu dowiedziawszy się, że powstańcy już go minęli
kierując się na miasteczko Skałę, zawrócił do Wolbromia, skąd
rozesłał do Medema i Stolzenwalda rozkazy, aby niezwłocznie
atakowali Skałę. Rozkaz ten błędnie określił cel, bowiem, jak
wiemy, Langiewicz skierował swe oddziały nie do Skały, lecz do
Pieskowej Skały, co dawało różnicę wielkości kilkunastu
kilometrów.
Kolumny rosyjskie z Olkusza i Miechowa, ruszone rozkazem
Szachowskiego, pociągnęły ku Skale. Jazda majora Medema zupełnie
niespodziewanie natknęła się we wsi Suleszowa na konny patrol
polski i zdobywszy jeńca uzyskała wreszcie prawdziwą informację o
rzeczywistym miejscu powstańczego obozu. Strzały w Suleszowej
zaalarmowały polski oddział w Pieskowej Skale, który na rozkaz
Langiewicza rozdzieliwszy się na dwie części, jedną, liczącą
zaledwie 50 ludzi, obsadził zamek, z resztą wymaszerował w lasy
ciągnące się ku północy, w stronę Wolbromia, nie wiedząc, że zdąża
stamtąd kolumna rosyjska pod dowództwem Szachowskiego. Ten ostatni
zaś, posłyszawszy we wsi Wielmożna huk strzałów od strony
Pieskowej Skały, domyślił się, że to właśnie tam należy szukać
Langiewicza. Tym sposobem wywiązały się dwie oddzielne bitwy:
jedna wcześniejsza z silną kolumną Medema szturmująca zamek w
Pieskowej Skale, druga, późniejsza, z oddziałami Szachowskiego, w
lasach od strony Wolbromia. Rychło, wskutek gwałtownego ataku
wojsk rosyjskich, a także z powodu całkowitego wyczerpania
amunicji przez obrońców, zamek został zdobyty, przy czym jego
zabudowania padły pastwą płomieni. Natomiast bitwa leśna wlokła
się leniwie i bez rezultatu aż do zmierzchu, kiedy to wreszcie
umilkła strzelanina i oddziały Szachowskiego wycofały się do wsi
Suleszowy. O tej potyczce Szachowski wysłał podkoloryzowany mocno
raport do Warszawy, twierdząc, że "miał zaszczyt stoczyć bitwę z
6000 buntowszczyków".
Tymczasem powstańcy rozpaliwszy wieczorem ogniska na lesistych
wzgórzach, aby sprawiało wrażenie, że rozbili tam obozowisko, nocą
z 4 na 5 marca odmaszerowali tym razem rzeczywiście do Skały. W
czasie marszu dotarła do Langiewicza wieść, że na cmentarzu tego
miasta biwakuje major Stolzenwald z dwiema rotami piechoty,
kozakami i "objeżczykami". Wiadomość ta wpłynęła na generała
ożywiająco, był bowiem tego dnia "posępny, milczący i obojętny na
wszystko". Natychmiast wydał batalionowi majora Pióry rozkaz
zaatakowania pozycji nieprzyjacielskich i chwyciwszy z rąk
kosyniera kosę poprowadził batalion do ataku na oddział
Stolzenwalda. Rosjanie, nie zdoławszy powstrzymać brawurowego
natarcia powstańców, pierzchnęli w popłochu ze swych stanowisk na
cmentarzu i nie oparli się aż za miastem, w lesie od strony
Miechowa, pozostawiając na polu bitwy kilku poległych.
W ataku na skalski cmentarz poległ niedawno przybyły do obozu
Langiewicza w Pieskowej Skale - Andrzej Potiebnia. Ciężko ranny od
kuli swych rodaków, konając w domu cmentarnika miał podobno
wyszeptać serdeczne życzenie do otaczających jego posłanie
powstańców: "Niech was Bóg wspiera w walce przeciw tyranom".
Drobne przedmioty, które znaleziono przy zmarłym, wziął na
przechowanie Langiewicz, aby dopiero po dwóch latach, po
uwolnieniu z austriackiego więzienia, znaleźć okazję do
przekazania ich za pośrednictwem Józefa Mazziniego Hercenowi i
Ogariewowi. Mazzini do przesyłki dołączył list, w którym donosił,
że "Langiewicz był bardzo życzliwy Potiebni" i dlatego oddaje
przyjaciołom rosyjskim za pokwitowaniem odbioru "portfel, pulares,
zegarek i inne pamiątki" po poległym z nadzieją, że staną się one
"zaczątkiem skarbca narodowego nowej Rosji".
Po zajęciu Skały oddziały polskie rozłożyły się na krótki
odpoczynek, po którym wyruszyły w kierunku Ojcowa i Smardzewic,
gdzie zatrzymano się dla przykrej konieczności przeprowadzenia
dochodzeń w sprawie mieszkańców tej wsi, którzy po opuszczeniu
Ojcowa przez oddział Kurowskiego splądrowali tę miejscowość,
mordując przy tym pozostawionych tam rannych powstańców.
Zwołany na poczekaniu sąd, w skład którego weszli trzej żołnierze,
miejscowy proboszcz, kapelan oddziału - ks. Konarski - wójt
tamtejszej gminy, oraz dwóch starszych smardzewickich włościan po
przesłuchaniu świadków i oskarżonych skazał pięciu najbardziej
winnych na karę śmierci. Kiedy Langiewiczowi przedłożono decyzję
sądu do zatwierdzenia, utrzymał w mocy najwyższą karę jedynie
tylko dla prowodyra tragicznych zajść. Czterech pozostałych
ułaskawił, zamieniając im karę śmierci na chłostę. Rozumiał
bowiem, że surowe, choć zgodne z bezwzględnymi prawami wojny,
postępowanie, może tylko zwiększyć podsycaną przez carskie władze
niechęć włościan do powstania, a przecież pragnął szczerze
pozyskać ich dla sprawy narodowej. Zapowiadał nawet, że jeśli
tylko zdobędzie odpowiednią ilość broni, uzbroi chłopów i
poprowadzi ich do walki. Nie były to czcze słowa; w swoim oddziale
miał przecież sporo żołnierzy pochodzących z wiejskich chat,
szczególnie z formacji kosynierów.
Ze Smardzewic ruszył Langiewicz w kierunku granicy austriackiej i
6 marca rozbił obóz w Goszczy, gdzie nastąpiła nowa reorganizacja
oddziałów, wśród gęstych oparów polityki, z której wyłoniła się
jego dyktatura.
Dyktator
Wybuch powstania, będący pod każdym względem nie na czasie, oprócz
pogłębienia rozbieżności w społeczeństwie polskim wywołał także
komplikacje w polityce międzynarodowej, stając przeszkodą na
drodze rodzącemu się właśnie przymierzu rosyjsko-francuskiemu.
Mianowicie Prusy, które od dłuższego już czasu patrzyły z
niepokojem na dokonywane przez Wielopolskiego reformy w Królestwie
Kongresowym, korzystając z powstałej sytuacji zaproponowały Rosji
i w rezultacie zawarły z nią 8 lutego 1863 roku specjalny układ
wojskowy, znany pod nazwą konwencji Alvenslebena, w którym obydwa
państwa zaborcze gwarantowały sobie pomoc w tłumieniu powstania.
Konwencja ta, nie mająca pod względem wojskowym większego
znaczenia, spowodowała doniosłe skutki w dziedzinie polityki
międzynarodowej, uniemożliwiając przygotowywane przez Napoleona
III i księcia Aleksandra Gorczakowa, kanclerza Rosji, przymierze
francusko-rosyjskie. Wywołała ona oburzenie Napoleona, który
jakkolwiek był przeciwnikiem polskiego powstania, doradzał jednak
carowi Aleksandrowi II łagodne postępowanie z Polakami. Teraz
szukał porozumienia z Anglią i Austrią w celu podjęcia wspólnej
interwencji dyplomatycznej w sprawie polskiej. Nastąpiła też
zmiana jego stosunku do powstania; zachęcał do wytrwania,
obiecując poparcie.
Obietnice cesarskie zakomunikowane kołom emigracyjnym zgrupowanym
przy Hotelu Lambert wpłynęły wydatnie na zmianę dotychczasowego
stanowiska stronnictwa białych, które zgodnie z tradycją sprawę
niepodległości Polski wiązało nie z ogólnonarodową wojną
wyzwoleńczą, ale z interwencją zagranicy, przede wszystkim
Francji. Toteż zachęcające "wytrwajcie" Napoleona III odczytane
zostało przez te koła jako obietnica rychłej pomocy i dobrych
widoków na ostateczny rezultat wojny prowadzonej od 23 stycznia z
carskim zaborcą.
Do tej pory, nie wierząc w sens walki zbrojnej, biała szlachta
odmawiała poparcia zarówno moralnego, jak i materialnego
powstańcom sądząc, że w ten sposób zmusi ich do zaprzestania
walki. Skoro jednak powstanie mimo to trwało nadal, a ponadto
powstała nadzieja na pomoc Francji, ziemiaństwo z różnych pobudek
postanowiło w końcu włączyć się czynnie do powstania, aby przez
swój udział móc go poprowadzić drogą odpowiadającą ich interesom
klasowym. Między stronnictwem białych a kierownictwem stronnictwa
ruchu zapoczątkowane zostały rozmowy mające na celu uzgodnienie
warunków, dzięki którym biali mogliby wyrazić gotowość udzielenia
pomocy materialnej i udziału w walkach. Wreszcie w dniach 3-5
marca dochodzi do zawarcia umowy Tymczasowego Rządu Narodowego z
Dyrekcją białych, która zobowiązała się dostarczyć pieniędzy,
broni i innego materiału wojennego oraz zorganizować nowe oddziały
powstańcze. Rząd zaś przyrzekł znaleźć sposób na pozbycie się
Mierosławskiego i odebranie mu dyktatorskiej władzy, co bardzo
drażniło dotąd szlachtę nie darzącą go sympatią. Rząd Narodowy tym
chętniej przystał na ten warunek, że osoba Mierosławskiego budziła
sprzeciw większości stronnictwa czerwonych i Komitetu Centralnego,
w którym szczególną niechęcią pałał do dyktatora Stefan Bobrowski,
jeden z najofiarniejszych i najwybitniejszych postaci stronnictwa
ruchu. Na jego też wniosek rząd podjął 28 lutego uchwałę
wyznaczając Mierosławskiemu termin powrotu na pole walki zza
granicy (dokąd wyjechał nie powiadomiwszy Komitetu Centralnego po
niefortunnym występie na Kujawach) do 8 marca, a jeśli do tego
czasu nie spełni żądania, będzie pozbawiony władzy dyktatorskiej.
Już w czasie pertraktacji z Tymczasowym Rządem Narodowym biali
zaczęli rozglądać się za nowym kandydatem na dyktatora, który
winien odznaczać się cechami zyskującymi mu przychylność szerokiej
opinii publicznej i możliwymi do przyjęcia zarówno dla białych,
jak i czerwonych. Jeden tylko człowiek mógł te warunki spełnić bez
większych zastrzeżeń: Marian Langiewicz.
Popularność sandomiersko-krakowskiego naczelnika, rozdmuchana
przesadzonymi niejednokrotnie wieściami o jego czynach wojennych,
była bardzo duża. Świadczyć może o tym chociażby dziękczynny list
wystosowany do Langiewicza 4 marca 1863 roku przez podekscytowane
patriotycznie warszawianki w imieniu wszystkich kobiet polskich:
"Uwielbieniem przejęte dla czynów Twoich, Jenerale, składają Ci
warszawianki w imieniu wszystkich Polek serdeczne dzięki za to,
coś dotąd z pomocą Bożą dla ukochanej Ojczyzny naszej uczynił. W
rozpaczliwej dla kraju chwili, gdy nas wróg bezbronnych do
powstania wyzywał zamachem na wytępienie wszystkiego co
szlachetne, myślące, poczciwe, w chwili, gdy dzielna młódź nasza,
bez odzieży, wśród zimy, bez broni, bez wodza, wśród
niebezpieczeństwa, rozbiegała się po lasach, uchodząc przed
najezdnikiem, co ją w moskiewskie chciał uzbroić bagnety na zgubę
własnej Ojczyzny, w takiej chwili, Jenerale, zesłała Cię
Opatrzność, abyś braci naszych wiódł do zwycięstwa. Drugi miesiąc
nieustannych z wrogiem zapasów, dzielność polskiej młodzieży i
roztropna ich wodza odwaga sprawiły, że już nie tylko my sami, ale
i Europa w zmartwychwstanie Polski wierzyć zaczyna. Jenerale, Bóg
z Tobą! Błogosławieństwo matek i dzieci polskich z Tobą!"
Kwestia dyktatury, jakkolwiek bezosobowo, stawała się coraz
częściej tematem dyskusji i to nie tylko wśród białych. Dążenia te
i tendencje poznał dokładnie i postanowił odpowiednio zużytkować
hr. Adam Grabowski, według określenia Kieniewicza "figura spod
ciemnej gwiazdy". Grabowski, ziemianin z Wielkiego Księstwa
Poznańskiego, skąd "z powodu jakichś nieregularnych weksli i
zatargów z wierzycielami" musiał uchodzić, znalazłszy się w
Warszawie poznał tu Leona Królikowskiego, dyrektora żeglugi
parowej na Wiśle, który przejawiał dość ożywioną ruchliwość
polityczną, utrzymując poprawne stosunki zarówno z białymi, jak i
ze środowiskiem kierującym sprawami powstania. W domu
Królikowskiego poznał Stefana Bobrowskiego, który używał wtedy
pseudonimu identycznego z nazwiskiem hrabiego - "Grabowski" - jak
również innych działaczy. Zorientował się szybko, że ma do
czynienia z ludźmi mającymi dużo do powiedzenia w sprawach
insurekcji i starał się ich przychylność pozyskać. Nie udało mu
się jednak poznać wszystkich członków Rządu Narodowego.
"Zrozumiawszy, jaki nastrój panuje w Warszawie - pisał o nim
Gawroński - podchwycił myśl utworzenia rządu jawnego". Miejscem
najdogodniejszym do ogłoszenia i na siedzibę rządu, wobec
przymykania oczu ze strony władz austriackich na to, co się
dzieje, uznał Kraków i postanowił rychło tam wyjechać. "Z rolą,
którą miał odegrać - pisze dalej Gawroński - nie zdradzał się w
Warszawie przed nikim". Natomiast obwieścił, że zamierza udać się
do obozu Langiewicza. Królikowski, słysząc o tym projekcie,
zaproponował mu doręczenie gen. Józefowi Wysockiemu, właśnie 17
lutego mianowanemu przez Rząd Narodowy naczelnikiem sił
powstańczych na lewym brzegu Wisły, tysiąca rubli, a dla
ułatwienia kontaktu z generałem wydał w imieniu Tymczasowego Rządu
Narodowego kartę legitymacyjną. Ta właśnie karta stała się
fundamentem, na którym Grabowski zbudował swoją intrygę,
obdarzając w rezultacie Langiewicza dyktatorską godnością.
Przybywszy do Krakowa Grabowski przedstawił się tamtejszemu
komitetowi białych jako komisarz pełnomocny Rządu Narodowego i
oświadczył, że rząd ten uznając konieczność ujawnienia się przed
światem poruczył mu specjalną misję powierzenia godności dyktatora
Marianowi Langiewiczowi, jako dowódcy najbardziej wsławionemu
spośród wszystkich innych. Słowa Grabowskiego znalazły przychylny
oddźwięk wśród miejscowych działaczy stronnictwa zachowawczego,
tym bardziej iż obawiano się pogróżek Mierosławskiego, o którym w
Krakowie chodziły słuchy, że szykuje się do ponownego objęcia
władzy dyktatorskiej i lada dzień tu zjedzie.
Nie tracąc czasu Grabowski wspólnie z Chrzanowskim, Łubieńskim i
innymi wezwał członków komitetu lwowskiego - ks. Adama Sapiehę i
gen. Wysockiego na walne zgromadzenie białych organizacji trzech
zaborów do Krakowa. Przyjechał tam tylko Sapieha, gdyż Wysocki,
jak podaje Zdanowicz - "dowiedziawszy się o przedmiocie
projektowanych narad, obecności swej odmówił". Narada odbyła się 8
marca wieczorem w Hotelu Saskim, w lokalu Leona Skorupki. Obecnych
było kilkanaście osób: Leon Skorupka, gen. Kruszewski, książę Adam
Sapieha, hr. Bogusław Łubieński, Mieczysław Waligórski, redaktor
krakowskiego "Czasu" - Leon Chrzanowski, Stanisław Koźmian, hr.
Jan Tarnowski, hr. Adam Potocki, Władysław Beniowski i kilku
innych. Zebraniu przewodniczył, niby jako pełnomocny komisarz
Tymczasowego Rządu Narodowego, Adam Grabowski. Po krótkiej
dyskusji doszedłszy do jednogłośnego wniosku, że konieczne jest,
aby kierownictwo powstaniem stało się jawne, a nie jak dotąd
anonimowe, postanowiono w imieniu trzech dzielnic Polski ofiarować
godność dyktatorską generałowi Marianowi Langiewiczowi, "który się
bije i rozbić się nie daje". Pozostała jeszcze tylko kwestia
nakłonienia elekta do przyjęcia ofiarowanej mu godności. Obawiano
się bowiem, że Langiewicz może propozycję odrzucić. Już kilka dni
przed naradą krakowską reprezentanci białych komitetów
przeprowadzili z nim na ten temat rozmowy, nie otrzymując żadnej
wiążącej odpowiedzi. Aby rozwiać skrupuły generała, postanowiono
wysłać do niego oficjalną delegację z Adamem Grabowskim na czele w
dniu następnym, tj. 9 marca, z poleceniem skłonienia go do
przyjęcia dyktatury. Zgodnie z postanowieniami narady delegacja w
oznaczonym czasie udała się do obozu Langiewicza w Goszczy, gdzie
już od trzech dni przebywał ze swoimi powstańcami.
Podczas gdy w Krakowie przygotowywano dyktaturę, Langiewicz
reorganizował swój uszczuplony oraz wynędzniały walką i marszami
oddział, korzystając z bliskości galicyjskiego zaplecza i
chwilowego spokoju, w którym zgodnie z jego przewidywaniami
pozostawili go Rosjanie. Z zajęciem Goszczy, 6 marca, Langiewicz
wystosował odezwę do przebywających tłumnie w Krakowie rozbitków z
oddziałów Kurowskiego, którzy po klęsce miechowskiej tu znaleźli
schronienie, aby niezwłocznie stawili się w jego obozie.
Krakowianie z wdzięcznością przyjęli apel generała, bowiem
zdemoralizowani klęską, a potem brakiem zajęcia zbiegowie
zachowywali się tak wyuzdanie, że "uczciwe kobiety przestały bywać
w teatrze". Odezwa poskutkowała. Pociągnęły z Krakowa do Goszczy
oddziały Waligórskiego i Wanerta, a znad granicy, aż zza
Częstochowy, oddział Teodora Cieszkowskiego, liczący prawie 900
ludzi. Przybyli również zdolni oficerowie: Rochebrun, Bentkowski,
Niewiadomski, Wierzbiński. Ściągnął wreszcie także Czapski, były
"nominacyjny" naczelnik województwa krakowskiego.
Obóz goszczański podobny był do wielkiego mrowiska, słabo ujętego
w karby ładu i porządku. W sposób bardzo wyraźny dawał się tu
odczuć ferment, podsycany wichrzycielską robotą jeziorańczyków i
zwolenników Mierosławskiego. Ci ostatni jak mogli tak
przeszkadzali naczelnikowi sandomiersko-krakowskiemu w pracach
reorganizacyjnych. Odkupywali broń przeznaczoną dla jego
oddziałów, płacili żołd ochotnikom pod warunkiem, że pozostaną w
Krakowie i nie udadzą się do Goszczy, przekupywali oficerów
przybywających na leczenie do miasta, aby nie wracali do obozu,
przygotowywali w samym obozie bunt przeciwko Langiewiczowi. Jeden
z goszczańskich powstańców, Serafin Szulc, tak pisał w swoim
pamiętniku: "Pokazywały się, jak zwiastuny nieszczęścia, różne
figury, które nie o bojach, ale to o Mierosławskim, to o jakimś
innym pryncypale swoim prawiły. Gdy partie w obozie zaczną się
wyrabiać, nic z takiego wojska nie będzie, a niestety, ślady ich
były zanadto liczne w langiewiczowskiej armii". Odcinali się tylko
swą zdyscyplinowaną postawą żuawi Rochebruna, strzelcy
Czachowskiego i kosynierzy Wierzbińskiego, reszta - jak pisze
Przyborowski - podobna była "do zbiorowiska myśliwych przybyłych
na polowanie".
Siły goszczańskiego obozu wynosiły ponad 3000 ludzi. Samych
rzemieślników, rusznikarzy, ślusarzy, kowali, rymarzy, krawców
itd. było około 400, a tabor liczył blisko 100 wozów, na których
mieściła się amunicja, drukarnia, żywność i apteka. Całość
podzielono na brygadę piechoty pod dowództwem Śmiechowskiego, w
której jednym pułkiem dowodził najpierw Cieszkowski, a potem
Wanert, drugi podlegał komendzie Czachowskiego; batalionem żuawów
śmierci w sile około 350 ludzi dowodził Franciszek
Rochebrun-Francuz. Był to oddział elitarny, najlepiej uzbrojony,
do którego Rochebrun mógł za zgodą Langiewicza wybierać sobie
najlepszego żołnierza. Początkowo mieli do niego należeć tylko
ochotnicy zagraniczni, ale w praktyce okazało się, że był to
oddział niemal w całości składający się z Polaków. Miał natomiast
odmienne od reszty jednolite umundurowanie. Brygada kawalerii,
dowodzona przez Czapskiego, składała się z dwóch pułków -
Ulatowskiego i Bayera, razem konnicy - około 500 ludzi. Nadto była
jeszcze kompania saperów i bateria artylerii w liczbie dwóch
zaledwie armatek. Pod względem uzbrojenia formacje te
przedstawiały się skromnie. Broń palną, przeważnie jednak typu
myśliwskiego, miał tylko jeden batalion w każdym pułku, tak że w
całym korpusie było jej zaledwie 600 sztuk.
Langiewicz jak mógł tak uzupełniał braki ekwipunku, który
sprowadzał przez swoich agentów z Krakowa, korzystając z
tolerancji austriackiej policji i wbrew wstrętom czynionym przez
zwolenników Mierosławskiego. Jednak w te prace organizacyjne nie
wkładał już takiego wysiłku, jak w obozie wąchockim, gdyż umysł
jego był zaabsorbowany sprawami dyktatury, o której powiadomiony
został przez osoby zjeżdżające do jego obozu zarówno z ciekawości,
jak i dla poznania samego generała. Ruch w obozie był wielki.
Ciągnęli tu ludzie różnych stanów i zawodów, podobnie jak niegdyś
do Wąchocka, aby przypatrzeć się temu polskiemu wojsku, co już nie
raz przelewało krew w bojach z nieprzyjacielem. Obok
przedstawicieli arystokracji i szlachty odwiedzali Goszczę
mieszczanie krakowscy i chłopi, którzy spieszyli tłumnie, aby
zobaczyć naczelnika powstańców. Przybywali nawet korespondenci
zagraniczni. Jeden z nich tak opisywał przyszłego dyktatora:
"Siedział on na końcu stołu nieco z boku i pilnie coś pisał.
Widocznie dość głośna rozmowa w pokoju nie przeszkadzała mu wcale.
Według świadectwa otaczających go posiadał on w tym względzie
osobliwą przytomność umysłu. Pisząc, odpowiadał na pytania, wzajem
je zadawał oficerom, wydawał rozkazy. Odpowiedzi jego były
krótkie, ale trafne. Podniósł na koniec głowę i mogłem mu się
dobrze przyjrzeć. Jenerał jest małego wzrostu, liczy około
trzydziestu lat, szczupły, ale muskularny, z głową proporcjonalną,
twarzą nieco ściągłą, opaloną, lecz zdrową; broda ciemnoblond
słabo zarasta; oczy duże, ciemne i piękne, wejrzenie spokojne,
skupione w sobie, jak u wszystkich ludzi myślących. Na głowie miał
rogatywkę granatową z czarnym barankiem i białym piórem; na nogach
długie buty lakierowane, szare spodnie; czarna czamarka obszyta
takimże barankiem uzupełniała strój. Jako jedyną odznakę
zwierzchnictwa zauważyłem trójkolorową szarfę, przewieszoną przez
lewe ramię. Gdy mówi, twarz mu się ożywia; nie jest to ruchliwość
płytkiego człowieka, lecz raczej wewnętrzny zapał, który dostrzec
się nie daje, ale domyślać się pozwala... W rozmowie jest grzeczny
i pełen prostoty, widać, że ceni wartość czasu i słowa, a do
wypowiedzi swych myśli nie używa wielu wyrazów. Takimi są zwykli
ludzie czynu".
Przybywszy do obozu w Goszczy wysłannicy konferencji krakowskiej
Grabowski, Kołaczkowski, Siemieński, Chrzanowski i Bentkowski nie
byli tak bardzo pewni czy ich misja się powiedzie. Na twarzy
Langiewicza witającego delegację malowała się powaga, a
jednocześnie rozterka, jaką od kilku dni przeżywał, wiedząc, czym
go chcą obarczyć. Na czoło przybyłych wystąpił Grabowski.
- Obywatelu jenerale - rozpoczął orację przygotowaną po drodze do
Goszczy. - Przybyliśmy tu, jako reprezentacja wszystkich ziem
polskich, aby Ci ofiarować najwyższą godność w narodzie -
dyktatoriat. Upoważnieni jesteśmy do tego zarówno uchwałami
wczoraj odbytej w Krakowie narady delegacji trzech zaborów, jak
również decyzją Tymczasowego Rządu Narodowego, który uznając za
niemożliwe dalsze kierowanie insurekcją z ukrycia, postanowił
rozwiązać się, a całe swoje uprawnienia przekazać osobie
najgodniejszej. Nasza wczorajsza narada uznała, że tylko Ty możesz
się stać spadkobiercą władzy i że w Twoje ręce, jenerale, które
tak sławnie i z takim powodzeniem trzymały ster powstania na
obszarze Twojej komendzie powierzonym, władzę tę należy złożyć.
Langiewicz słuchał przemówienia Grabowskiego z pochyloną głową.
Podniósł ją wreszcie i spojrzawszy badawczo na mówcę zapytał:
- A jakąż mam gwarancję, że to, co przed chwilą usłyszałem,
rzeczywiście jest zgodne z prawdą? Że taka jest wola rządu?
Chciałbym zobaczyć dowody, które rozwiałyby moje wątpliwości i
przekonały, że tak jest istotnie.
- Wszyscy tu obecni mogą poświadczyć, że przywiozłem upoważnienie
Rządu Narodowego z Warszawy jako jego pełnomocnik i okazałem je
natychmiast jenerałowi Wysockiemu, gdzie do tej pory upoważnienie
to jest zdeponowane. Dlatego nie mam go przy sobie.
Langiewicz patrzył pytająco po zgromadzonych, a kiedy usłyszał
potakiwania, rzekł:
- Nie czuję wstrętu do dyktatury, bo widzę w niej w pewnych
okolicznościach jeden z najważniejszych środków do ratowania
sprawy publicznej. Dlatego, choć bez specjalnego entuzjazmu,
przyjąłem wieść o wyznaczeniu przez Rząd Narodowy Mierosławskiego
na dyktatora i nie protestowałem. Mam tylko obiekcję, czy już jest
pora na nią i czy starczy mi sił, aby sprostać obowiązkom.
- A któż bardziej, jenerale, niż ty, potrafi temu podołać -
zaprotestował żywo Kołaczkowski. - Cały naród wierzy w ciebie i w
tobie widzi swego wodza. Wszyscy pamiętamy twoje zwycięstwa na Św.
Krzyżu, w Pieskowej Skale i inne czyny.
- Są tacy, którzy inaczej myślą i inaczej oceniają moją
dotychczasową służbę dla powstania - odparł z nutą goryczy w
głosie Langiewicz, mając na myśli mierosławczyków i jeziorańczyków
- ale jeśli już tak ma się stać, niech się stanie.
- Wiwat dyktator! Niech żyje! - zakrzyknęli obecni i zaczęli
ściskać ręce generała, który lekko uśmiechnięty dziękował za
owację.
Na wniosek Bentkowskiego ogłoszenie dyktatury postanowiono odłożyć
do czasu przygotowania odezw do narodu i wojska, załatwienia
pieczęci dyktatorialnej i innych formalności, jakich ten akt
wymagał. Odezwę mieli zredagować w imieniu Langiewicza
Chrzanowski, Bentkowski i Grabowski.
Po powrocie do Krakowa przystąpiono natychmiast do sporządzenia
tekstu odezwy. Bentkowski zaproponował, aby sporządzić projekt w
dwu redakcjach.
- Jeden zrobię ja, drugi może pan skreśli - zwrócił się do
Chrzanowskiego - potem porównamy obydwa bruliony i ustalimy
redakcję ostateczną. Uważam za konieczne i zgodne z życzeniem
jenerała, uwzględnić w treści, że ustanowienie dyktatury dzieje
się z wiedzą i wolą dotychczasowego rządu i w niczym nie zmieni
zasad manifestu z 22 stycznia oraz że osobnym dekretem dyktator
ustanowi organizację rządu cywilnego, a także i to, że objęcie
dyktatury nastąpiło w porozumieniu z jenerałem Wysockim.
- Zgoda - odpowiedział Chrzanowski i zasiadł do pisania. Grabowski
chodził po pokoju. dziwnie zaaferowany, coraz to przystawał nad
piszącymi, patrząc, co nakreślili. Wreszcie rzekł:
- Moi panowie, doszedłem do wniosku, że nie ma potrzeby klarować w
odezwie o zgodzie rządu na dyktaturę, to przecież samo przez się
jest jasne. Langiewicz nie przyjąłby przecież tego urzędu, gdyby
nie był przekonany, że czyni to na wyraźne życzenie byłego rządu,
a jednak przyjął i złoży pod odezwą swój podpis.
Piszący spojrzeli nań ze zdziwieniem.
- Daruj pan, ale to już nie pora na wyszukiwanie subtelnych
określeń - odparł zimno Bentkowski. - Ze swymi wnioskami miałeś
pan możność wczoraj, na naradzie, wystąpić i jeszcze dziś w
Goszczy.
Gdy obydwa bruliony były gotowe, sporządzili z nich ostateczny
tekst odezwy, w której znalazło się wbrew sugestiom Grabowskiego
zdanie - "z wolą Rządu Narodowego i w porozumieniu z jenerałem
Wysockim" i rękopis odesłali do drukarni. W ostatniej chwili na
żądanie Wysockiego usunięty został passus o nim. Odezwa oznaczona
była datą "Główna Kwatera - Goszcza, dnia 10 marca".
Wydrukowanie odezwy, zrobienie pieczęci i wiele innych spraw
związanych z aktem opublikowania dyktatury wstrzymało ogłoszenie
jej o całą dobę, tak że dopiero 11 marca została oficjalnie i
uroczyście proklamowana w obozie goszczańskim. Gotowe druki
ofiarował się doręczyć osobiście do Goszczy gen. Wysocki, aby w
ten sposób zatrzeć ujemne wrażenie wywołane skreśleniem przez
niego swego nazwiska z tekstu proklamacji. Zgodnie z obietnicą,
rankiem 11 marca przybył w towarzystwie kilku osób na punkt
graniczny w Baranie, dokąd niedługo potem nadjechał bryczką
Langiewicz z Jeziorańskim w otoczeniu licznego sztabu. Wysocki
przywitał się z generałem bardzo serdecznie, po czym zwrócił się
do Jeziorańskiego:
- Pułkowniku, zaklinam was na zbawienie ojczyzny, poniechajcie
prywaty, która naszej sprawie jeno szkody przynosi i jeszcze
większe przynieść może. - Pora wymaga, abyście lojalnym
postępowaniem, odrzuciwszy awersję, dali przykład innym, jak się
służy narodowi. Błagam was - chwycił Jeziorańskiego za ręce -
zapomnijcie o urazach, bądźcie dyktatorowi pomocą i przyjacielem.
Jeziorański, wyraźnie zaskoczony i zmieszany wystąpieniem
Wysockiego, udał, że nie wie, o co generałowi chodzi.
- Nie rozumiem, jenerale, czego pan żąda. - Przecież byłem i
jestem jak najbardziej lojalny w stosunku do naczelnika i zawsze
tylko dobro powszechne miałem na uwadze. Cała moja służba świadczy
o tym. Wiem, że takiego samego zdania jest i jenerał Langiewicz i
chyba zaraz może to poświadczyć.
Langiewicz, nie chcąc w tak ważnej dla niego chwili doprowadzić do
jawnego i całkowitego zerwania formalnych nawet związków z
Jeziorańskim, nie zaprzeczył jego słowom i milcząc potaknął ruchem
głowy.
- Niezmiernie się cieszę, że zgoda łączy was obu i współpraca. -
Inne miałem wieści i inne wyobrażenia, ale to dobrze, bardzo
dobrze, że były one zmyślone. Bardzo mnie to raduje, wierzcie mi,
panowie - po czym podał Jeziorańskiemu plik przywiezionych z sobą
proklamacji o dyktatorze i polecił odczytać przed oddziałami w
Goszczy. Jeziorański, który dużym wysiłkiem pokrywał do tej pory
gryzącą go zazdrość, zawiść i zawiedzione ambicje, nie omieszkał
jednak zaakceptować swego stosunku do faktu, jaki zaistniał.
- Jakkolwiek dyktatura nie zgadza się z moimi osobistymi
przekonaniami i zawsze uważałem tę formę władzy za szkodliwą,
czynię to, czego żąda pan ode mnie, jenerale. Jeszcze dziś przed
szeregami odczytam proklamację.
Wysocki, ze łzami wzruszenia w oczach, chwycił go w objęcia,
ucałował, podobnie uściskał Langiewicza i mimo serdecznych
zaproszeń do odwiedzenia obozu, pożegnał zebranych i siadłszy do
powozu zaraz odjechał do Krakowa.
Powróciwszy do Goszczy Langiewicz wobec niepewności, czy elementy
mu niechętne, a szczególnie mierosławczycy, nie wywołają rokoszu
na wieść o dyktaturze musiał ukrywać pod maską powagi żywy
niepokój wydając rozkazy oddziałom do wystąpienia w szyku na
goszczańskich błoniach. A kiedy cała formacja stanęła w
czworoboku, Jeziorański postąpił do przodu i rozwinąwszy
proklamację zaczął ją czytać. Wstęp zawierał sformułowania o
cierpieniach narodu polskiego, o nierównej walce, o poświęceniu
walczących. Dalej było wyjaśnienie pobudek, które doprowadziły do
dyktatury. "Jakkolwiek są w Narodzie mężowie daleko wyżsi ode mnie
zdolnościami i zasługą, jakkolwiek czuję całą wielkość obowiązków
i odpowiedzialności, ciążących na naczelnej władzy narodowej wśród
tak trudnego położenia, jednak zważając na nagłość okoliczności...
porozumiawszy się z tymczasowym tajnym Rządem Narodowym, biorę
najwyższą władzę dyktatorską, którą po zrzuceniu jarzma
moskiewskiego złożę w ręce Narodu w osobie jego reprezentantów...
Nie rozpoczynając z początkiem mojej władzy dyktatorskiej nic
nowego, ale prowadząc tylko dalej dzieło przez tymczasowy Rząd
Narodowy rozpoczęte, potwierdzam w zupełnej rozciągłości i na nowo
ogłaszam podstawowe zasady wypowiedziane w odezwie tegoż rządu z
dnia 22.I.rb... obywatelską wolność i równość wszystkich synów
Polski bez różnicy wiary, stanu i pochodzenia oraz bezwarunkowe
uwłaszczenie ludu wiejskiego ziemią, którą posiada na prawach
czynszu lub pańszczyzny, a za wynagrodzeniem poszkodowanych
właścicieli z ogólnych funduszów Państwa".
Gdy Jeziorański skończył czytanie, zapanowało chwilowe milczenie,
ale potem rozległ się wielki krzyk: niech żyje dyktator!
Langiewicz uradowany przyjęciem jego dyktatury przez wojsko, chcąc
ten wielki dla niego dzień uczcić jakimś czynem upamiętniającym,
uwolnił za wstawiennictwem Jeziorańskiego i Waligórskiego osiem
osób skazanych wyrokami sądu polowego na śmierć za zdradę. Na
zakończenie uroczystości odczytany został rozkaz dzienny dyktatora
i ogłoszone nominacje. Jeziorański otrzymał awans do rangi
generała dyżurnego, Waligórski - generała kwatermistrza, Czapski -
brygadiera i dowódcy całej jazdy, Śmiechowski - brygadiera
piechoty, Winnicki - głównego intendenta, wreszcie Bentkowski
mianowany został szefem sztabu. Nie zapomniał także Langiewicz o
swym niedawnym przełożonym, Zygmuncie Padlewskim, któremu przesłał
nominację na generała. W niedługi czas potem, nie złożywszy nawet
przysięgi dyktatorskiej, nakazał zwinięcie obozu i wymarsz.
Powodem tego pośpiechu były niepokojące wieści o rosyjskim marszu
koncentrycznym w kierunku Goszczy, rozpoczętym rankiem 11 marca.
Nowo powołany dyktator nakazując wymarsz pragnął nim pokrzyżować
zamierzenia rosyjskie zmierzające do zepchnięcia jego sił za
granicę zaboru austriackiego i w ten sposób udaremniwszy
zamierzony atak wyjaśnić sytuację ogólną, która, jak słusznie
oceniał, była groźna. Chciał także marszem w kierunku północnym
oderwać się jak najdalej od granicy i spróbować jednocześnie
przedarcia się w rejon Gór Świętokrzyskich, gdzie widział
znośniejsze warunki do prowadzenia walki z przeważającymi siłami
nieprzyjaciela, który zdopingowany wieściami o dyktaturze
postanowił nie dopuścić tym razem do wymknięcia się korpusu
polskiego z coraz szczelniej zaciskającej się sieci. Głównymi
okami tej sieci były kolumny Szachowskiego, Czengierego,
Bagrationa i Uszakowa. Dlatego też Langiewicz nakazawszy
sformować, jak to zawsze u niego bywało, oddział w szyk trójkowy,
ruszył na północ, w kierunku Miechowa. Pod wieczór kolumna
powstańcza dotarła do leśnictwa Sosnówka, gdzie rozłożono się na
nocny biwak.
Następnego dnia, w południe, przy polowym ołtarzu kapelan korpusu
ks. Paweł Kamiński w asyście innych księży i sztabu odebrał od
dyktatora przysięgę, która tak brzmiała: "Przysięgam w obliczu
Boga, że godności owej nie splamię niczym i władzy nie nadużyję i
dotąd wraz z wami Ojczyzny bronić będę, dopóki tylko będę mógł
walczyć o wyzwolenie jej z ucisku. Tak mi dopomóż Jezu Cudowny i
Panno Najświętsza". Potem kolejno przysięgę składały poszczególne
oddziały, ślubując "dyktatorowi Marianowi Langiewiczowi swoje
posłuszeństwo".
Tego samego dnia w Sosnówce ogłoszono dekret dyktatorialny
ustanawiający rząd cywilny. Dekret ten zawierał 10 artykułów i
postanawiał, iż rząd cywilny ma się składać z czterech wydziałów:
wojny, skarbu, spraw wewnętrznych i zagranicznych i ma pozostać aż
do odwołania rządem tajnym. Równocześnie Langiewicz mianował na
każdy zabór komisarza, który miał być zależny od rządu i od niego
otrzymywać instrukcje.
Proklamacja goszczańska oraz omówiony dekret wywarły w całym
kraju, a szczególnie w Warszawie, olbrzymie wrażenie. "Rząd
osłupiał na tę nowinę, dyktatura huknęła jak piorun, nie mogliśmy
pojąć, co się stało" - pisał potem jeden z jego członków, Oskar
Awejde. Stefan Bobrowski, jako naczelnik miasta, drżał ze strachu,
jak Warszawa ten fakt przyjmie.
Tymczasem Warszawa przeczytawszy proklamację dyktatora przyjęła ją
z uniesieniem, toteż Tymczasowy Rząd Narodowy po długich
dyskusjach i naradach postanowił pogodzić się z faktem dokonanym i
uznać dyktaturę, a proklamację goszczańską w licznych odbitkach
rozkolportować po całym kraju z następującym nagłówkiem: "Komitet
Centralny, jako tymczasowy Rząd Narodowy, ogłaszając odezwę
jenerała Langiewicza, która oznajmia krajowi, że objął władzę
najwyższą Dyktatora, zawiadamia, że dotychczasową swoją władzę
składa w jego ręce i wzywa cały Naród do posłuszeństwa
Dyktatorowi. W części kraju zajętej przez nieprzyjaciela z
upoważnienia Dyktatora rozkazy i rozporządzenia wydawać będzie
Komisja Wykonawcza". Z inicjatywy Stefana Bobrowskiego rozesłano
po Warszawie listy wzywające społeczeństwo do składania ofiar na
szpadę, którą miano wręczyć dyktatorowi; znalazły one
entuzjastyczne przyjęcie, szczególnie wśród warszawianek.
"Popyt na fotografie dyktatora i jego adiutanta, Henryki
Pustowójtówny - mówi Berg w swych Zapiskach - był tak wielki, że
zakłady fotograficzne nie mogły nastarczyć zamówieniom i
sprzedawały kartki w formacie wizytowym po rublu za sztukę.
Wkrótce zjawiły się broszki, klamry do pasków z popiersiem
dyktatora, w miejsce do tego czasu używanych popiersi Kościuszki".
Nie tylko zresztą Warszawa wywieszała w swych domach portrety
Langiewicza. Podobnie działo się w zaborze austriackim, a także
pruskim, gdzie kolportowano fotografie Langiewicza, anonsując o
ich sprzedaży w polskich gazetach, jak np. w "Nadwiślaninie"
wychodzącym w Chełmnie w tzw. Prusach Zachodnich. Ukazały się
także w handlu "Cygara Dyktatorskie" i "Pustowojtow-Papyrosy". Jak
z powyższego widać, próżne były obawy naczelnika Warszawy i
wszystkich innych, którzy z niepokojem oczekiwali rezonansu
społeczeństwa na wydarzenia goszczańskie.
Równocześnie Dyrekcja białych, która około 5 marca zawarła
porozumienie z rządem o przystąpieniu do powstania i zobowiązała
się rozwiązać, a także całe stronnictwo, uczyniła to dopiero
teraz, po ogłoszeniu dyktatury, nie widząc jakiejkolwiek potrzeby
przedłużania swej egzystencji. Nadto zawiadomiła dotychczasowy
rząd, że przekazuje na jego ręce 30 000 franków oraz że bankier
warszawski Leopold Kronenberg zobowiązał się udzielić pożyczki na
cele powstania w wysokości dwóch milionów rubli, pod warunkiem
uzyskania od dyktatora odpowiedniego zabezpieczenia.
Nie wszyscy jednak wyniesienie Langiewicza na najwyższą godność w
narodzie przyjęli z takim aplauzem i entuzjazmem. Niektórzy
poczuli się aktem goszczańskim nawet jakby spoliczkowani, gdyż akt
ten obracał w nicość ich marzenia, nadzieje i przyzwyczajenia.
Pośród innych, pomniejszych, takimi byli Jeziorański, a nawet
Zygmunt Padlewski, którego serdeczny zawód musiał osładzać Stefan
Bobrowski, pisząc: "Zapewne osobiście może być Ci przykro, żeś do
tej pory nie dorównał swemu koledze, lecz przed Tobą droga
otwarta, powstanie nasze potrwa jeszcze długo, a kto wie, kto i
kiedy je zakończy. Tobie w tej chwili nie pozostaje nic innego,
jak ogłosić bezzwłocznie w oddziale dyktaturę Langiewicza".
Ludwik Mierosławski na wieść o akcie 10 marca wpadł w pasję.
Według relacji wiarygodnego świadka, Daniłowskiego, dymisjonowany
dyktator pienił się ze złości wymyślając, iż "Langiewicz, ten
podoficer od trenów z pruskiego wojska, bez zdolności i odwagi,
bez poświęcenia i przekonań, słowem uosobiona nędza moralna,
ośmielił się jemu, Mierosławskiemu, władzę należną zagarnąć".
Wystosował także natychmiastowy protest o następującym brzmieniu:
"... aktem z 25 stycznia br. Tymczasowy Rząd Narodowy, który
wywołał obecne powstanie, powołał mnie na Dyktatora i Naczelnego
Wodza wszystkich sił zbrojnych... Tymczasem z bezprzykładnym
nadużyciem mojej sumienności politycznej, podchwyciwszy porę
ciężkiej choroby, która mnie na czas krótki zmusiła do szukania
ochronnego ukrycia, z podeptaniem najuroczystszego postanowienia
Rządu Tymczasowego, Marian Langiewicz ogłosił się na kilku milach
kwadratowych drugim dyktatorem Narodu Polskiego. Tego rozmyślnego
wyzywu do wojny domowej nie przyjmuję; odwołuję się tylko do
namysłu narodowego, protestując w imieniu żywych czy poległych
ręczycieli aktu z 25 stycznia przeciw znieważeniu takowych przez
Mariana Langiewicza".
Wieści o proteście i ostrzeżenie o spisku, jaki Mierosławski knuje
przeciwko niemu, przywiózł dyktatorowi do obozu w Sosnówce
Stanisław Koźmian, delegowany tam z polecenia Hotelu Lambert.
Langiewicz słuchał go uprzejmie i z uwagą.
- Co się tyczy Mierosławskiego, to wiem może najlepiej, do czego
ten człowiek w złości jest zdolny - rzekł wreszcie. - Zaślepiony
niechęcią do mojej osoby nie mnie, a sprawie szkodzi, buntując
żołnierzy i pozbawiając ich podstępnymi matactwami broni, którą
przechwytuje i nie dopuszcza do oddziału. Wiem o tym, o jego
wszystkich niegodziwościach i podłościach i dlatego, jeśli
znajdzie się w zasięgu mojej ręki, każę go pochwycić i
rozstrzelać.
Dokładnie zorientowany w nastrojach, jakie panowały wśród jego
antagonistów; oraz otrzymawszy informacje, że gen. Szachowski na
czele jedenastu rot piechoty i kilkuset kozaków szykuje się do
zaatakowania jego obozu w Sosnówce, "dyktator na kilku milach
kwadratowych" nakazał swemu korpusowi w południe 13 marca wymarsz
w kierunku północno-wschodnim, by po ominięciu Miechowa zdążać ku
Nidzie, a zmyliwszy pogoń rosyjską dać wreszcie zasłużony
odpoczynek wyczerpanym forsownym marszem żołnierzom w Chrobrzu,
posiadłości margrabiego Wielopolskiego, 16 marca.
W czasie marszu z Sosnówki do Chrobrza spotkała Langiewicza duża
satysfakcja i przyjemność. Otóż przechodząc w pobliżu Racławic
został obdarowany szablą Kościuszki, co świadczy, że ludność
uważała go za godnego następcę naczelnika insurekcji z 1794 roku.
Oddziały Langiewicza marsz z Sosnówki do Chrobrza odbywały tylko
dniem, z krótkimi odpoczynkami, nie wystarczającymi na zgotowanie
ciepłej strawy. Głód stale towarzyszył żołnierzom, co źle
oddziaływało na karność szeregów i powodowało nawet dopuszczanie
się grabieży na miejscowej ludności, mimo surowych zakazów i kar,
łącznie nawet z wyrokami śmierci.
Stanąwszy w Chrobrzu, w pałacu Aleksandra Wielopolskiego,
powstańcy zapomnieli całkowicie o dyscyplinie. "Wiara porozpalała
ogniska - opisuje naoczny świadek Zdanowicz - i piekła na patykach
kury, gęsi, indyki, ćwiartki wołowiny lub baraniny na parodniowy
zapas i popijała zdrowo na pohybel margrabiemu i Moskalom".
Tuż przed dotarciem wojsk powstańczych do Chrobrza przyłączył się
do nich mały, liczący zaledwie kilkunastu jeźdźców oddziałek, w
którym znajdował się także Julian Łukaszewski wiozący listy do
dyktatora, a wśród nich pismo Bakunina zawierające propozycję
utworzenia przy oddziałach Langiewicza legionu ochotników
rosyjskich. Ze względu na zmęczenie spowodowane wyczerpującym
marszem, dyktator przyjąwszy listy odłożył rozmowę z Łukaszewskim
do sposobniejszej pory. Doszła ona do skutku następnego dnia przed
południem, 17 marca.
- W niezbyt przychylnych okolicznościach mam możność poznać
obywatela - zaczął rozmowę Langiewicz. - Jeśli się nie mylę, tośmy
krajanie, obaj z Wielkiego Księstwa Poznańskiego.
- To prawda, bo ja z Poznania - odpowiedział Łukaszewski.
- A ja z Krotoszyna i tym bardziej cieszę się z okazji powitania w
naszym obozie. Niewielu ostatnio zdobyło się na odwagę, aby w
czasie, kiedy wojska rosyjskie depczą nam po piętach i chcą
zamknąć w saku, przybyć do nas.
- Guttry prosił mnie, bym doręczył wam jenerale listy, więc
ruszyłem w drogę - odrzekł Łukaszewski - i cały tydzień musiałem
kluczyć, aby wreszcie tu dotrzeć.
- Są ważniejsze sprawy niż te listy, a ja na przykład do obecnej
chwili nie doczekałem się wysłanników Rządu Tymczasowego, mimo że
kilku już posłańców wyekspediowałem do Warszawy. Zupełnie nie mogę
zrozumieć, czemu nikt się nie zjawia. Istnieje pilna potrzeba
uregulowania stosunków nowym stanem zmienionych. Przecież rząd
przekazując mi władzę dyktatorską musiał sobie zdawać sprawę, że
powstaną problemy wymagające ścisłego uzgodnienia, a tymczasem
tydzień mija od proklamacji goszczańskiej i nikt się nie pojawił.
Łukaszewskiego, który znał okoliczności ustanowienia dyktatury,
zaskoczyły słowa Langiewicza, z których wynikało jednoznacznie, że
dyktator jest absolutnie przekonany, iż władza, jaką posiadł, była
mu przekazana przez Rząd Tymczasowy. A więc nic nie wiedział o
intrydze Grabowskiego. Uświadomiwszy sobie to, Łukaszewski
zdecydował zorientować oględnie Langiewicza w sytuacji.
- Proszę mi nie mieć za złe, ale wydaje mi się, że Rząd Tymczasowy
nie był inicjatorem ustanowienia dyktatury, a przynajmniej jego
większość nie miała w tym swego udziału.
Nie znaczy to, żeby ostatecznie, kiedy dyktatura stała się faktem,
uznał ją za niebyłą. Zgodny jest sąd, że to, co się stało, jest
nieodwracalne, a ci wszyscy, którzy was, jenerale, mieli możliwość
poznać w pracy i w walce, są jak najbardziej przekonani, że
dyktatura nie zmieni w niczym podstaw przyjętych dla powstania
przez Komitet Centralny.
Langiewicz słuchał tych słów wyraźnie zaskoczony. Na czoło
wystąpiły mu bruzdy zmarszczek, zacisnął usta i z natężeniem
wpatrywał się w Łukaszewskiego nawet wtedy, kiedy ten przestał już
mówić.
- To jest dla mnie rewelacja - rzekł w końcu - niezbyt radosna
rewelacja. Byłem dotąd najbardziej szczerze przekonany, że to rząd
życzył sobie tego wszystkiego. Przecież nie chciałem się zgodzić.
Zniewolono mnie. Przekonywali mnie o konieczności wzięcia władzy
delegaci różnych dzielnic kraju, ludzie znani z powagi i
patriotyzmu. Za wyraz opinii publicznej i wolę rządu wziąłem ich
głosy. Teraz żałuję, żem uległ namowom...
Wolnym ruchem zdjął okulary, przetarł palcami zapadnięte od
przemęczenia oczy, potem, jakby tylko do siebie, dokończył:
- A byłem przekonany, że to nagroda za wierną służbę dla
powstania.
Łukaszewski zrozumiawszy, że pora zakończyć rozmowę, zapytał o
odpowiedź na list Bakunina.
- Odpowiedzi nie będzie - rzekł Langiewicz - bo propozycja nie na
czasie. Co tu snuć jakieś plany, gdy nie wiadomo czy zdołamy
jeszcze jakiś czas opierać się przewadze wroga.
- Jeśli tak, to pozwólcie jenerale, że zostanę w waszych
szeregach, może się przydam na co.
- Nie! Wasze miejsce, obywatelu, gdzie indziej. Wracajcie na
ziemie zaboru pruskiego i tam pracujcie w organizacji narodowej na
rzecz powstania - odpowiedział Langiewicz i wyciągając na
pożegnanie rękę do Łukaszewskiego dokończył: - żegnam i dziękuję
za wyjaśnienia.
Rychło potem wywiadowcy powiadomili Langiewicza, że w stronę
Chrobrza zmierzają kolumny nieprzyjaciela. Dyktator wysłuchawszy
opinii szefa sztabu - Bentkowskiegoo walorach obronnych pozycji
chroberskiej uznał ją za niedogodną dla przyjęcia bitwy i nakazał
podległym oddziałom przeprawić się na lewy brzeg Nidy, zostawiwszy
na prawym Rochebruna z żuawami do asekurowania przeprawy. Miał on
dopiero po przejściu wszystkich wycofać się, paląc za sobą most.
Rozkazy zostały wykonane dokładnie, lecz niespodziewanie na lewym
brzegu pojawiły się oddziały rosyjskie Czengierego, które
ustawiwszy armaty na wzgórzu dominującym nad okolicą rozpoczęły
ogień, powodując w maszerującej kolumnie powstańców wielkie
zamieszanie. Dopiero piechota Czachowskiego i żuawi Rochebruna
rozsypawszy się w tyralierę skutecznym ogniem powstrzymali zapędy
Czengierego.
Do późnego zmierzchu trwała wymiana strzałów. Wreszcie
nieprzyjaciel zaprzestawszy bezcelowej pukaniny wycofał się na
północ w stronę wsi Leszcze. Z potyczki tej powstańcy wyszli
obronną ręką, straty w ludziach były nieznaczne, natomiast wielkie
w taborze, którego część zagarnął nieprzyjaciel, a część zdoławszy
przeprawić się z powrotem przez Nidę ruszyła pospiesznie w
kierunku granicy austriackiej i tym samym została stracona dla
oddziału, który po odstąpieniu Czengierego ruszył przez Zagość do
Wełcza, gdzie Langiewicz, widząc ogromne wyczerpanie żołnierzy,
zarządził nocleg.
Podczas tego marszu odbywanego w ciemności, w zamieci śnieżnej, po
rozmokłych drogach, dał się zauważyć wyraźnie upadek karności w
szeregach. Narzekano na głód, zmęczenie, a nawet na dowódców. Nie
troszczono się o zachowanie szyku marszowego, oddziały rwały się
na części, wozy ocalałego taboru wywracały się na nierównościach
drogi. Nikt się o ich podniesienie nie martwił. Korzystając z
ciemności część powstańców opuściła oddział i zawróciła,
dezerterując ku granicy galicyjskiej. Nawet Czachowski ze swymi
strzelcami już wtedy postanowił odłączyć się od oddziału i tylko
dlatego, że zbłądził, znalazł się ostatecznie w Wełczu, choć z
dużym opóźnieniem. W atmosferze zniechęcenia i wyraźnej
niesubordynacji po kilkugodzinnym odpoczynku korpusik Langiewicza
zmniejszony liczebnie i osłabiony psychicznie opuścił Wełcz,
kierując się ku leżącym wśród lasów Grochowiskom.
Potyczka chroberska, jakkolwiek zakończona pomyślnie dla
powstańców, była jednocześnie zapowiedzią złych wieści. Nie tylko
wykazała upadek ducha w szeregach, ale wskazywała także, że po
lewym brzegu Nidy operują znaczne siły nieprzyjacielskie
zagradzające oddziałom dyktatora drogę na teren północny,
kielecki, do którego dążył znając jego wartość strategiczną.
Folwark Grochowiska osiągnięto rankiem 18 marca. Obóz rozbito tuż
obok na karczowisku, wysyłając jednocześnie podjazdy z wozami po
furaż dla koni i żywność dla ludzi. Około południa wrócili
furażerowie z pustymi wozami przywożąc wieści, że Wełcz zajęły już
wojska rosyjskie. Podobnie groźne wiadomości dostarczyły i inne
podjazdy, wysłane w kierunku Gałowa i Szańca. Stało się oczywiste,
że nieprzyjaciel zacieśnia pierścień wokół powstańczych sił.
Langiewicz, zbadawszy dokładniej pozycję, która jeszcze rano
wydawała się obronna, i naradziwszy się z szefem sztabu
Bentkowskim, zdecydował podjąć próbę przerwania tego pierścienia
uderzeniem na północ ku Gałowu, wzdłuż grobli ciągnącej się lasem.
Wydano więc natychmiast odpowiednie rozkazy. Jako straż tylną
wyznaczono strzelców Czachowskiego, natomiast awangardę i
ubezpieczenie boczne mieli stanowić żuawi Rochebruna.
Ci ostatni, ledwie zdążywszy rozwinąć się do marszu
ubezpieczającego równolegle do grobli, którą ruszyła główna
kolumna powstańcza, natknęli się na ukrytą w lesie piechotę
nieprzyjaciela i niewiele myśląc brawurowym atakiem wyparli ją,
sami zatrzymując się na skraju lasu dla osłaniania przejścia.
Nagle na główną kolumnę spadła ulewa artyleryjskiego ognia z
zamaskowanych rosyjskich dział. Langiewicz sądząc, że uda mu się
mimo to przebić atakiem z marszu, nie zmieniał szyku, tylko parł
do przodu. Równocześnie z hukiem armatnich dział rozległa się
palba karabinowa od strony ariergardy. To Czachowski naciśnięty
przez nacierające od strony Wełcza oddziały rosyjskie ruszył do
kontrnatarcia. Uderzenie było brawurowe i choć sporo strzelców
padło, reszta uszczuplonymi siłami zdołała przedrzeć się przez
szyki nieprzyjacielskie i nie oglądając na to, co dzieje się z
siłami głównymi, ruszyła na północ ku Górom Świętokrzyskim.
Tymczasem na grobli dział się sądny dzień. Popłoch ogarnął
żołnierzy. Kawaleria pod Czapskim zdarła konie, zawróciła na
południe i nie oparła się wcześniej aż osiągnęła granicę
austriacką. Resztki taboru, pozostałe przy oddziale po bitwie
chroberskiej, uciekały w różnych kierunkach powodując chaos i
panikę. Kosynierzy i część piechoty porzuciła groblę szukając
schronienia i bezpieczeństwa w gęstwinie lasu. Jedynie tylko
Langiewicz "zimny, ponury, milczący, a na ogień obojętny" i jego
sztab zostali na miejscu. A kiedy grobla opustoszała całkowicie,
ruszyli i oni za pierzchającą piechotą do lasu.
Katastrofalną wręcz sytuację uratował odważny i dzielny Rochebrun,
rzucając się na czele swych żuawów na armaty Czengierego z takim
impetem, że Rosjanie zaledwie zdążyli działa zaprzodkować i
przerażeni atakiem zmykali galopem w kierunku Kielc, nie patrząc
nawet czy ktoś ich ściga.
Rozgrzany sukcesem Rochebrun postrzelawszy jeszcze jakiś czas za
pierzchającym wrogiem wrócił wreszcie na groblę i tu otępiałych
powstańców "zaczął lżyć", że zostawili go na pastwę wroga z tak
małą garstką żołnierzy, nie dając wsparcia. Raptem - od strony
wschodniej - powiada uczestnik tego boju, Zdanowicz - poczęły
gwizdać kule. Kosynierzy zaczęli się chwiać i wpadając znowu w
panikę uciekać do lasu. Wtedy Rochebrun wyciągnąwszy rewolwer
zaskoczył im drogę i, przy pomocy nadciągających z pościgu za
artylerią Czengierego żuawów, razami rękojeści pistoletu
zaprowadził jaki taki porządek, wykrzykując przy tym najróżniejsze
francuskie przekleństwa i skromną ilość przyswojonych sobie
zwrotów w języku polskim.
- Dzień dobhry? Psiakherw! Któha godzina! En avant!!!
Słowa te, zarówno w brzmieniu, jak i treści, tak absolutnie nie
pasujące do rzeczywistości spowodowały rozładowanie napięcia
psychicznego powstańców. Ryknęli naraz śmiechem i zapomniawszy o
strachu, rzucili się za Rochebrunem z takim animuszem do ataku na
nieprzyjaciela, że nie minęło wiele minut, a podał on tyły,
wycofując się pospiesznie z pola walki. Zwycięstwo było
niezaprzeczalne, a bohaterem dnia został Rochebrun i jego żuawi.
Sukces ten okupiony jednak został olbrzymimi stratami. Pole bitwy
zasłało około 1500 zabitych i rannych obydwu stron, w tym
większości powstańców.
Podczas gdy zdawałoby się nieunikniona klęska zamieniła się dzięki
osobistemu męstwu i brawurze pułkownika żuawów na zwycięstwo,
Langiewicz ze sztabem przebywał w głębi lasu. Był od wczorajszej
rozmowy z Łukaszewskim jakby odmieniony. Nie potrafił zebrać
myśli, wziąć się w garść. I nawet tragiczne wydarzenia na grobli
nie zdołały zagłuszyć w nim tamtych słów. Nie rząd dał mu
dyktaturę. Więc kto? Jak to się stało!? - pytał siebie i nie mógł
znaleźć odpowiedzi.
- Muszę koniecznie dostać się do Krakowa - postanowił nagle - tam
znajdę wyjaśnienie. Tak! Koniecznie do Krakowa i to natychmiast po
załatwieniu spraw oddziału.
Podjąwszy decyzję uspokoił się całkowicie, jakby nawet poweselał.
Przystał na propozycję Bentkowskiego, aby odbyć w lesie naradę.
Nie znając jeszcze wydarzeń z ostatniej chwili, to jest
zwycięskiego zakończenia bitwy, sztab począł się zastanawiać, co
czynić z resztą oddziału ocalonego z pogromu. Jeziorański i
Waligórski mocno nastawali, aby Langiewicz podzielił siły na kilka
małych oddziałków, a sam udał się w bezpieczne miejsce.
Szczególnie Jeziorański forsował tę koncepcję, aby znaleźć dla
siebie dogodny pretekst opuszczenia dyktatorskiej formacji, która
i tak była skazana na rozproszenie. Langiewicz, uprzednio już
zadecydowawszy o swoich planach, nie chciał się jeszcze z nimi
zdradzić, dlatego wysłuchawszy spokojnie nalegań sztabu, aby coś
postanowił, odłożył ostateczną odpowiedź na późniejszy czas, a
tylko zwracając się do Bentkowskiego powiedział:
- Wyszukaj na mapie, mój szefie, i wytknij drogę mniej więcej
bezpieczną dla kilkunastu koni do granicy galicyjskiej. Teraz
jednak wracajmy do oddziału.
Zastali żołnierzy radosnych, rozgorączkowanych odniesionym
zwycięstwem, opowiadających z zapałem o swoich wyczynach.
Langiewicz uradowany rezultatem bitwy wygłosił do nich
przemówienie, w serdecznych, a jednocześnie patetycznych słowach
winszując im osiągniętego sukcesu.
Było to niestety ostatnie, wśród nielicznych, zwycięstwo oddziału,
przy czym, jak to określiła Rzadkowska, wytworzyła się
paradoksalna wprost sytuacja: zwycięzcy nie byli zdolni do dalszej
walki, zwyciężeni zaś mogli w każdej chwili ponowić natarcie i
roznieść na bagnetach uszczuplone bitwą grochowiską szeregi
polskie, które od wewnątrz osłabił jeszcze upadek dyscypliny i
warcholskie intryganctwo niektórych wyższych oficerów.
Opatrzywszy rannych i doprowadziwszy do jakiego takiego porządku
głodne i wymęczone walką szeregi powstańców, Langiewicz,
powiadomiony przez zwiadowców, że Rosjanie opuścili Wełcz, nakazał
wymarsz do tej miejscowości, gdzie dotarto późną nocą. Decyzja
powrotu do Wełcza, a więc cofnięcie się na południe, była dowodem,
że dyktator wbrew swym dążeniom przedarcia się w Góry
Świętokrzyskie został zmuszony wydarzeniami do zaniechania tej
myśli.
Kiedy zmordowany przeżyciami dziennymi i marszem, bez posiłku, a
nawet wody, której nie wydostano z wyczerpanych do dna przez
stacjonujące tu uprzednio wojsko nieprzyjaciela studzien, oddział
zaległ w twardym śnie po chatach, stodołach, a nawet pod gołym
niebem, nie wystawiając nawet wart, chociaż w niedalekiej karczmie
kwaterowali kozacy - Langiewicz zwołał radę wojenną. Wzięli w niej
udział: Jeziorański, Waligórski, Ulatowski, Borzysławski i
Bentkowski. Radę zagaił dyktator przemową, w której przedstawił
bardzo trudną sytuację oddziału otoczonego zewsząd przez
przeważające siły nieprzyjaciela. Wspomniał także o wrogiej
robocie, jaką w obozie nadal prowadzą zwolennicy Mierosławskiego,
zachęceni do tego niedawnym protestem swojego patrona, wreszcie
dodał, że otrzymał informacje o wyruszeniu z Radomia
dziesięciotysięcznej dywizji rosyjskiej przeciwko jego siłom, po
czym zwrócił się do rady o wypowiedź co do dalszych kroków.
Jeziorański powrócił do projektu wysuniętego uprzednio, by oddział
rozdzielić na kilka drobniejszych, natomiast dyktator, którego
osoba i władza nie mogą zależeć od zmiennej kolei losów tak bitew,
jak i oddziałów, winien wyjechać do Krakowa, a urządziwszy tam
sprawy dyktatorialne powrócić na teren walki i kierować
powstaniem, dojeżdżając do poszczególnych oddziałów. Projekt ten,
poparty przez Waligórskiego, mimo sprzeciwu Bentkowskiego,
Langiewicz zaakceptował tym bardziej szczerze, iż pokrywał się
całkowicie z jego uprzednim postanowieniem, i zamknąwszy radę
zajął się natychmiast redagowaniem rozkazu dziennego, którym
dzielił siły swego oddziału między Śmiechowskiego i Czachowskiego,
nie wiedząc, że ten ostatni jest już daleko od Wełcza dążąc
uporczywym marszem na północ, w rejon Gór Świętokrzyskich. Nadto
rozkazem tym awansował Rochebruna do stopnia generała oraz żegnał
żołnierzy, motywując swoją decyzję opuszczenia oddziału sprawami,
które go zmuszają do wyjazdu na czas krótki. Wręczywszy gotowy
rozkaz Śmiechowskiemu, łącznie z instrukcjami na piśmie i
pieniędzmi, wyruszył o godzinie 5.00 w towarzystwie
Jeziorańskiego, Waligórskiego, Borzysławskiego, Winnickiego,
Ulatowskiego, Bentkowskiego, Pustowójtówny i małego oddziału
eskorty pod dowództwem Dobrzańskiego do Wiślicy, skąd po krótkim
odpoczynku dalej, do Opatowca.
Na wieść o opuszczeniu obozu w Wełczu przez Langiewicza
mierosławczycy podnieśli krzyk o zdradzie, wzniecając zamieszanie
i ogólny bałagan. Śmiechowski nie potrafił wobec braku innych
dowódców, jak na przykład Rochebruna, który prosto z Wełcza
wyjechał do Krakowa, opanować sytuacji i wbrew instrukcjom
Langiewicza, zakazującym zbliżania się do granicy, zmuszony został
pod presją żołnierzy wyruszyć z nimi do Wiślicy, o czym powiadomił
Langiewicza przez specjalnego posłańca. Dyktator otrzymawszy
raport przesłał natychmiast Śmiechowskiemu surowy rozkaz
zaniechania marszu. Po południu Śmiechowski nadesłał nowy raport,
w którym donosił, że wojsko nie chce nawet słyszeć o podziale na
małe oddziałki partyzanckie, że maszeruje nadal w kierunku
Wiślicy, a Rosjanie są już niedaleko i mogą lada chwila atakować.
I tym razem Langiewicz odpowiedział rygorystycznym zakazem
zbliżania się do granicy, ale nie osiągnął skutku. Wyzbywszy się
więzów dyscypliny, zdemoralizowane oddziały odmówiły posłuszeństwa
jakimkolwiek rozkazom i nie licząc się z nikim i niczym zdążały w
bezładzie ku brzegom granicznej Wisły. Podobnie odmówiła wykonania
rozkazu powrotu do oddziału eskorta, kiedy po postoju w Opatowcu
otrzymała od płk. Ulatowskiego polecenie opuszczenia dyktatora i
jego świty. Zmusiło to Langiewicza do osobistej interwencji.
- Czyście widzieli mnie kiedy tchórzem? - zapytał, stanąwszy przed
żołnierzami.
- Nie, jenerale!
- Czyście w czasie boju widzieli mnie kiedy w tyle, a nie na
przodzie?
- Zawsze na przodzie! - odkrzyknęli.
- Czy wierzycie, jeśli dam wam słowo, że za dwa dni będę w obozie?
- Wierzymy!
- Jeśli tak, to wykonajcie rozkazy i wracajcie do oddziału!
- Wracamy, jenerale!
A jednak nie wytrwali w postanowieniu.
Napotkawszy bowiem po drodze zmierzające ku granicy gromady
powstańców, zawrócili z nimi. Niebawem nad Wisłą zaroiło się od
uciekinierów, którzy, czym tylko się dało, promem, łodziami lub
wręcz jakimiś tratwami zaczęli się przeprawiać na drugi brzeg, do
Galicji.
W tym to galimatiasie Langiewicz, zaopatrzony w szwedzki paszport
wystawiony w Paryżu na nazwisko Waligórskiego i jego syna, w
towarzystwie Pustowójtówny przebranej po męsku i udającej właśnie
tego syna, przeprawił się łodzią przez rzekę, stając na jej
prawym, austriackim brzegu, wieczorem 19 marca.
Kiedy po okazaniu posterunkowi granicznemu paszportu uzyskał
zezwolenie na odjazd w dalszą drogę i opuszczał komorę celną, by
wsiąść z nieodłącznym i wiernym adiutantem na bryczkę, ktoś ze
zgromadzonego tłumu krzyknął pełnym głosem: "Konie dla dyktatora!"
Denuncjatorem był jakiś zagorzały zwolennik Mierosławskiego, który
w ten sposób zdradził Austriakom dyktatora. W rezultacie
Langiewicz i Pustowójtówna zostali zatrzymani przez straż
graniczną i osadzeni w tymczasowym areszcie w Ujściu Solnym, skąd
nazajutrz odstawiono ich dalej, do Tarnowa.
W taki oto sposób dyktatura poczęta w Goszczy 10 marca 1863 roku,
po dziewięciodniowym zaledwie istnieniu, nie dając nawet
możliwości sprawdzenia umiejętności w kierowaniu sprawami
powstania i narodu Langiewicza, pierwszego w dziejach Polski
mieszczanina obdarzonego najwyższą godnością w narodzie,
zakończyła swój żywot na prawym brzegu Wisły, za kratami
austriackiego aresztu, 19 marca 1863 roku.
W austriackim więzieniu
Aresztowanie dyktatora przez austriackie posterunki graniczne
wywołało wstrząsające wrażenie w całym społeczeństwie polskim, a
szczególnie w tej jego części, która z dyktaturą goszczańską
łączyła z całym przekonaniem losy powstania, narodu i ojczyzny.
Popularność Langiewicza w społeczeństwie polskim była wtedy
ogromna. Uważano go za męża opatrznościowego, porównywano z
Napoleonem, Garibaldim, Kościuszką, wierzono, że przywrócić może
narodowi wolność. Kiedy pogłoska o jego aresztowaniu została
potwierdzona przez czynniki miarodajne, zapanowało wielkie
przygnębienie, wszyscy nieszczęśliwemu generałowi serdecznie
współczuli i szczerze go żałowali. Nikt, oprócz mierosławczyków,
nie potępiał Langiewicza za opuszczenie oddziału. nie był on
bowiem ani pierwszym, ani ostatnim dowódcą, który zmuszony
okolicznościami tak właśnie postąpił.
Szczególnie silne wrażenie wywołała wieść o aresztowaniu dyktatora
w Warszawie i Krakowie. W tym ostatnim - jak mówi Kieniewicz -
nastał sądny dzień. Nikt nie wiedział czy powstanie jeszcze trwa i
kto ujmie w swe ręce władzę. Rząd cywilny powołany 12 marca w
Sosnówce w zasadzie przestał istnieć. Dotychczasowy Rząd Narodowy,
zaskoczony proklamacją goszczańską, zmuszony został do zrzeczenia
się swych uprawnień i w zasadzie także przestał spełniać swe
funkcje. Wytworzył się chaos, z którego trudno było znaleźć
wyjście.
"Byt i honor powstania uratował - jak to określił Stefan
Kieniewicz - w tych dramatycznych dniach Stefan Bobrowski. Przybył
do Krakowa, aby zdemaskować intrygę Grabowskiego i dowiedziawszy
się co zaszło, bez chwili wahania, 22 marca, wydał odezwę
powiadamiającą naród, że z chwilą upadku dyktatury władzę znowu
obejmuje Komitet Centralny. Odezwę podpisał pełnym imieniem i
nazwiskiem. Ta odwaga cywilna wraz z szybkością decyzji
przechyliła szalę i nikt w Polsce nie stworzył opozycji przeciwko
Komitetowi. Przesilenie było zażegnane, ale Bobrowski przypłacił
swój czyn życiem". Oskarżając Grabowskiego o popełnienie niecnego
przestępstwa o ogromnych skutkach politycznych, odmówił podania mu
ręki, za co Grabowski wyzwał go na pojedynek. Przymuszony decyzją
sądu honorowego do dania intrygantowi satysfakcji Bobrowski, mimo
że jako krótkowidz nie potrafił się sprawnie obchodzić z bronią
palną, zgodził się na pojedynek i zginął. W ten bezsensowny i
tragiczny sposób zakończył życie i działalność dla sprawy
powstania jeden z najszlachetniejszych jego przywódców.
Aresztowanie dyktatora ucieszyło natomiast władze carskiej Rosji.
Aleksander II znajdował się akurat na zwykłym cotygodniowym
przeglądzie wojsk w Petersburgu, kiedy adiutant doręczył mu
przesłany przed chwilą telegram z zawiadomieniem o tym
"szczęśliwym wydarzeniu". Przeczytawszy depeszę zawołał z
nieukrywaną radością do otaczającej go świty:
- Langiewicz wziat!
Carowi spadł kamień z serca. Najbardziej znany i niebezpieczny z
wodzów polskiego powstania - ten, który od początku włączył się do
walki i choć bez nadziei na zwycięstwo, prowadził ją jak umiał
najlepiej, ten którego działalności wojskowej zawdzięczać przecież
należy rozsławienie na całą Europę styczniowego czynu powstańczego
i przypomnienie Europie na nowo o nieugiętej woli odzyskania
niepodległości narodu polskiego, buntownik, który mógł się stać
przyczyną wysoce niepożądanych powikłań dyplomatycznych - przestał
być wreszcie groźny, kończąc karierę powstańczą pod kluczem
austriackiego dozorcy więziennego.
Tymczasem Langiewicz zatrzymany 19 marca wieczorem następnego dnia
został odstawiony pod strażą z Ujścia do Tarnowa, gdzie osadzono
go w Hotelu Krakowskim. Tu, na polecenie Wiednia, strzeżono go
bardzo starannie. W wielkiej sali na pierwszym piętrze dozorował
oddział piechoty austriackiej, w bramie hotelu, na schodach i w
korytarzach, wszędzie było pełno wojska. Przed pokojem Langiewicza
stał szyldwach, a obok, w pokoju, nadzór nad uwięzionym sprawował
oficer w stopniu pułkownika. Pustowójtówna była w nieco lepszej
sytuacji niż Langiewicz, miała możliwość swobodnego poruszania się
w obrębie hotelu, ale znajdowała się również pod ścisłym nadzorem.
Jak na ironię losu dopiero tu, w Tarnowie, kiedy przestał być nie
tylko dyktatorem, ale nawet zwykłym powstańcem, dotarli wreszcie
do Langiewicza wysłannicy Tymczasowego Rządu Narodowego - Agaton
Giller i Józef Janowski, których z taką niecierpliwością oczekiwał
od samej Goszczy. Właśnie jechali do obozu generała, aby
przedstawić mu warunki, pod którymi Rząd Narodowy zdecydowany był
uznać dyktaturę, kiedy doszły ich wieści o wydarzeniu w Ujściu.
Pospieszyli przeto do Tarnowa, gdzie 21 marca zdołali wreszcie
skontaktować się z więźniem. Ułatwiła im to, mimo ścisłego
nadzoru, Pustowójtówna.
W czasie tego spotkania Giller zaproponował Langiewiczowi
zrzeczenie się dyktatury, zastrzegając, że będzie to tylko
chwilowe i ważne na okres pobytu generała w areszcie. Obiecał
także, że podejmą niezwłoczne starania o jego uwolnienie.
Langiewicz zgodził się na tę propozycję natychmiast i bez oporu,
mając nadzieję, iż niedługo odzyska wolność. Bezpośrednio bowiem
po zatrzymaniu, za pośrednictwem nieocenionego i wiernego
"Michałka" - Pustowójtówny, przesłał Bentkowskiemu rozkaz, aby
niezwłocznie podjął z kasy narodowej 40 000 zł i doręczył mu jak
najszybciej, gdyż potrzebuje tej sumy na przekupienie strażników.
Bentkowski rozkaz wypełnił, lecz nie zdołał już doręczyć pieniędzy
do Tarnowa, gdyż Langiewicza w nocy 22 marca o godzinie 3.00
wywieziono do Krakowa i osadzono na Zamku.
Tutaj grono przyjaciół generała czyniło próby zorganizowania mu
ucieczki, przeprowadzono rozmowy ze strażnikami, którzy nawet
wyrazili gotowość ułatwienia tego zamiaru, brak jednak
odpowiedniej sumy, której za swe usługi zażądali, przekreślił
plan. Langiewicz winę za uniemożliwienie zgromadzenia owej sumy
przypisywał swym wrogom: "najwięcej interesu w przedłużeniu mej
niewoli mają p. L. Mierosławski i reakcja polska, która
przeszkodziła udzieleniu mi 5000 rbs".
Drugą próbę uwolnienia dyktatora podjął życzliwy mu bardzo ks.
Kotkowski. Fundusze konieczne na ten cel dostarczył fotograf
krakowski Walery Rzewuski. Według opracowanego planu ucieczki
Langiewicz miał być wyprowadzony za bramy więzienia przez
przekupionego za 600 rubli strażnika, o dwunastej w nocy 2
kwietnia. Tu miał na niego czekać powóz, którym odwieziono by go w
bezpieczne miejsce. Aby wszystko odbyło się sprawnie i zgodnie z
założeniami, Langiewicz musiał być o zamierzonym przedsięwzięciu
dokładnie powiadomiony. Tymczasem władze austriackie nie
dopuszczały do generała nikogo, trzymając go w ścisłej izolacji.
Starania o uzyskanie zezwolenia na widzenie się z więźniem podjęła
Jadwiga Prendowska, kurierka Mariana Langiewicza, która pod
przybranym nazwiskiem hrabiny Zofii Starzyńskiej z Poznania i w
asyście ks. Kotkowskiego jako swego spowiednika udała się do
komendanta Zamku generała Bamberga informując, że przybyła do
Krakowa na prośbę brata Langiewicza, by porozumieć się z
dyktatorem w sprawach majątkowych. Bamberg odmówił zezwolenia na
widzenie, zasłaniając się brakiem uprawnień w tym zakresie i
tłumacząc, że tak ważnego więźnia można tylko odwiedzić za
osobistym zezwoleniem cesarza. Mimo przeszkód zdołano jednak
przesłać Langiewiczowi zaszyfrowaną informację za pośrednictwem
odpowiednio opłaconego strażnika. Całe przedsięwzięcie niestety
spaliło na panewce, bowiem na kilka godzin przed planowaną
ucieczką dyktator został wywieziony z Zamku.
O swym pobycie w więzieniu na Wawelu tak pisał potem Langiewicz w
liście do Ludwika Bulewskiego: "Przez 11 dni mego więzienia w
cytadeli krakowskiej nie pozwolono mi się z nikim widzieć, nie
wypuszczono mnie z pokoju ani na chwilę, nie dozwolono
korespondencji, nie wpuszczono żadnego dziennika. Nie wiedziałem
ani co się dzieje na teatrze wojny, ani co Austriacy ze mną zrobić
zamyślają. Uciec niepodobna bez pomocy zewnętrznej, której znów
niepodobna uzyskać bez porozumienia się. Próbowałem więc
następującego wybiegu. Ponieważ był to czas spowiedzi
wielkanocnej, prosiłem o Księdza spowiednika i podałem nazwisko i
adres ks. kan. Kotkowskiego. Był to jedyny ksiądz, któremu zaufać
mogłem, a zresztą żadnego innego w Krakowie nawet z nazwiska nie
znałem. Zapewne rząd Jego Apostolskiej Mości domyślił się
właściwego mego zamiaru, bo zamiast ks. kan. Kotkowskiego przybył
jakiś nieznajomy mi człowiek, ubrany jako ksiądz, który mi
oświadczył, że jest kapelanem księdza Gałeckiego, krakowskiego
biskupa, przez tegoż do mnie przysłanym. Wiedziałem, że biskup
Gałecki żarliwie pełnił służbę policjanta i apostoła despotyzmu
habsburskiego, więc po jego wysłanniku nie miałem prawa spodziewać
się uczuć polskich. Podziękowałem tedy za nieprzydatną mi fatygę
dodając, że prosiłem o wpuszczenie ks. kanonika Kotkowskiego, i że
ani lekarz, ani ksiądz nie powinni być narzucanymi. Z tych słów
kapelan, gdyby był patriotą, byłby się domyślił, o co mi idzie.
Samym przeniesieniem listu mego do przyjaciół moich byłby mi
dopomógł do ucieczki. Lecz karierę austriacką wyżej ceniąc,
aniżeli obowiązek Polaka, ukłonił się i odszedł.
Nie mając żadnych środków wydobycia się, ani nawet poznania
położenia mego, przyjąłem propozycję rządu austriackiego osadzenia
mnie w Tyszniowcach pod warunkiem, że nie wrócę na teatr wojny i
zaniecham wszelkiego udziału w ruchu rewolucyjnym, za co mi
przyrzeczono swobodę poruszania się w Tyszniowcach (freie Bewegung
in Tischnowitz). Po przyjęciu propozycji pod eskortą policyjną
zawieziono mnie do Tyszniowiec, gdzie znalazłem pomieszkanie już
zupełnie przygotowane, a nawet służącego dla mnie najętego".
Decyzja przeniesienia Langiewicza z Krakowa do Tysznowa, bo tak
brzmi właściwa nazwa tej miejscowości na Morawach, i internowania
go w tym mieście zapadła 24 marca w Wiedniu, na radzie
gabinetowej, której przewodniczył sam cesarz Franciszek Józef.
Rada sformułowała trzy warianty dalszego postępowania z polskim
więźniem: a) wydanie Rosji, b) wytoczenie procesu sądowego za
posługiwanie się fałszywym nazwiskiem i paszportem, c)
internowanie pod warunkiem, że nie będzie się starał o powrót na
pole walki. Za złożenie tego rodzaju zobowiązania gwarantowano mu
swobodę ruchów w miejscu przymusowego zamieszkania. Langiewicz,
jak wiemy, wybrał tę trzecią ewentualność, nie myśląc nawet
dotrzymać podjętych zobowiązań, podobnie zresztą jak władze
austriackie swoich.
Wyjazd Langiewicza do Tysznowa odbył się 2 kwietnia z zachowaniem
dużej tajemnicy, obawiano się bowiem, że na trasie jego przejazdu
może dojść do manifestacji. Chciał tego zwłaszcza uniknąć
namiestnik Moraw przypuszczając, że w Brnie może to przybrać
szczególnie duże rozmiary. Dlatego też wyjazd z Krakowa tak
ułożono, by przybycie pociągu do Brna nastąpiło dopiero w nocy.
Langiewicza odtransportowano z Zamku o godzinie trzeciej po
południu do fortu zwanego "Lunetą", a dopiero stąd pociągiem
pocztowym do Tysznowa. Wbrew wysiłkom władz austriackich wieści o
przyjeździe dyktatora przedostały się do wiadomości publicznej
gromadząc na całej trasie, na dworcach i stacjach kolejowych,
tłumy ludzi, którzy pragnęli zobaczyć wodza polskiego powstania i
okazać mu swą sympatię. W Hulinie miejscowi mieszkańcy przywitali
go okrzykami: "Niech żyje!"
Mimo zapewnienia, iż w Tysznowie będzie pozostawał na wolnej
stopie, Langiewicz stwierdził niezwłocznie, że jest otoczony czułą
opieką policji austriackiej; służący, którego zastał w mieszkaniu
sobie wyznaczonym, był policjantem odkomenderowanym do pełnienia
ścisłego nadzoru nad zachowaniem się "wolnego więźnia", osoby zaś,
które go odwiedzały, były - jak sam pisał w jednym ze swych listów
- krok w krok śledzone przez tajnych agentów.
Sam Langiewicz na przechadzkach, które odbywał jedynie za
zezwoleniem i najczęściej z osobistą asystą komisarza okręgu
Rothkugla, widywał zawsze w niedalekiej odległości jakiegoś
strzelca, który niby na polowaniu chodził za nim z bronią gotową
do strzału. Strzelec ten był jednym z wielu strażników dyktatora.
Do pilnowania go wspomniany komisarz zmobilizował w podległym
sobie obwodzie wszystkich policjantów, straż skarbową i leśną, a
nawet ludność cywilną współpracującą z policją. "Na drogach
wiodących do Tyszniowiec - pisał Langiewicz w cytowanym liście -
rozstawieni są żandarmi, którzy w nocy zatrzymują i rewidują
wszystkie pojazdy jadące z Tyszniowiec. Ludność tutejsza,
zdemoralizowana wiekową niewolą, w znacznej ilości pełni służbę
tajnej policji, ale tu dużo sprzyjających sprawie polskiej, więc
zdołałem urządzić policję moją, która szpieguje policję
austriacką".
Tysznów był małym, o dwie mile oddalonym od Brna, miasteczkiem
usytuowanym w ładnej okolicy wśród gór i lasów. Ludność jego w
przeważającej części trudniła się krawiectwem i szewstwem. Duże
było jej zainteresowanie, jakim darzyła przybysza opromienionego
sławą powstańca i wodza, tym bardziej że osoba jego uczyniła
mieścinę przedmiotem powszechnej uwagi, celem odwiedzin
zagranicznych dziennikarzy i innych, pragnących zobaczyć byłego
dyktatora polskiego powstania.
Langiewicza zakwaterowano w jednopiętrowym domu przy placu imienia
Palackiego. Na parterze tego budynku mieściła się restauracja
zarządzana przez będącego na usługach policji austriackiej
właściciela posesji. Mieszkanie generała składało się z trzech
pokoi - jadalni, sypialni i salonu, choć praktycznie mógł
korzystać tylko z jednego, bowiem na poufne zarządzenie
ministerstwa policji salon był stale zamknięty, a drugi pokój
zajmował któryś z nadzorców Langiewicza. Dom był strzeżony w ciągu
dnia przez tajnego policjanta, a w nocy przez dwóch miejskich
strażników.
Po tygodniowym pobycie w Tysznowie Langiewicz oburzony na
postępowanie władz austriackich, które w zamian za słowo, jakim
zobowiązał się do zaniechania prób samowolnego opuszczenia tej
miejscowości, przyrzekły mu swobodę poruszania się po mieście i
okolicy, zrzekł się 10 kwietnia 1863 roku tych, wątpliwej
wartości, przywilejów, "woląc być strzeżonym przez jawną raczej,
aniżeli tajną policję". Równocześnie przemyśliwał nad sposobami
wydostania się na wolność. "Radziłem się - pisał do Bulewskiego -
jednego znakomitego prawnika austriackiego względem uprawnienia
mej niewoli. Odpowiedział mi, że moje uwięzienie sprzeciwia się
prawom tak austriackim, jak i międzynarodowym. Lecz że Austria, na
mocy umowy zawartej w Munchengratz, obowiązana jest wydać mnie
władzom pruskim, jeżeli mnie takowe zareklamują wskutek
popełnionej zbrodni stanu lub obrazy majestatu. Ponieważ ani w
Prusach, ani przeciw Prusom wcale nie zawiniłem, więc dnia 8 bm.
posłałem petycję do austriackiego ministerium policji, ażeby mnie
czemprędzej puszczono do Szwajcarii".
Langiewicz, cofnąwszy słowo dane władzom austriackim, postanowił
spróbować ucieczki. W tym celu dał 800 rubli nie znanej z nazwiska
"zaufanej osobie", aby kupiła parę dobrych koni i lekką bryczkę.
Jeden z byłych oficerów dyktatora miał ją dostawić w oznaczonym
dniu i na wskazane miejsce, pełniąc jednocześnie funkcję woźnicy.
Dla niepoznania Langiewicz postanowił w dzień projektowanej
ucieczki zgolić wąsy i brodę, aby zmienić swój wygląd.
Bezpośrednią pomocą w chwili opuszczenia domu strzeżonego przez
policję służyć miała Henryka Pustowójtówna i niejaki K. R.,
"ziemianin sandomierski" oraz Aleksander Dobrzański, ten sam,
który pełnił dowództwo eskorty dyktatora w drodze z Wełcza do
Opatowca. Czy to wskutek nieostrożności generała, czy też innych
znaków zwiastujących powzięty zamiar, władze austriackie właśnie
tej nocy obstawiły zwiększoną liczebnie wartą, dom, w którym
mieszkał Langiewicz, i gdy ten spuszczony z piętra "na
gutaperkowych pasach" przez wyżej wymienione osoby dotknął stopami
ziemi, został otoczony przez zaczajonych żandarmów, aresztowany i
wywieziony natychmiast do Brna, a stamtąd do Józefowa, gdzie
znalazł się 28 kwietnia 1863 roku. I tu, jak przedtem w czasie
transportu z Krakowa do Tysznowa, ludność zgotowała mu serdeczną
owację. Na dworcu w Józefowie, mimo starań o zachowanie tajemnicy
i późnej godziny, zgromadziły się tłumy, a na murach rozlepiono
portrety Langiewicza i jego adiutanta Pustowójtówny.
Józefów był małym miasteczkiem garnizonowym, którego najokazalszym
i zarazem centralnym obiektem była twierdza. W niej to właśnie
ulokowano generała, przydzielając mu dwa pokoje w wielkim budynku
koszarowym. Okna opatrzone były solidnymi kratami żelaznymi, a
drzwi pilnował dniem i nocą żołnierz z bagnetem na karabinie i
tylko na odpowiednie hasło wolno mu było wpuścić kogokolwiek do
więźnia. Jakby jeszcze tych środków ostrożności było za mało, co
noc stawiano zbrojnego wartownika również pod oknami mieszkania.
Więzień pomieszczenie mógł opuszczać jedynie w towarzystwie
dyżurnego oficera pełniącego służbę przez dwadzieścia cztery
godziny bez przerwy. Komendant fortecy zezwalał na odwiedzanie
dyktatora tylko w wyjątkowych wypadkach i zawsze odbywało się to w
asyście dyżurnego oficera. Początkowo miał Langiewicz prawo
korzystać z codziennej przechadzki poza obrębem wałów fortecznych,
potem ograniczono spacery do samych wałów, a w końcu miał to
jedynie czynić na placu twierdzy. Cała korespondencja podlegała
cenzurze komendantury, która kopie listów przesyłała do
Ministerstwa Wojny, podobnie jak codzienne raporty o zachowaniu
się więźnia.
Z powyższego widać, że próba ucieczki z Tysznowa zakończyła się w
konsekwencji jedynie pogorszeniem sytuacji Langiewicza i warunki,
jakie mu stworzyły władze austriackie w Józefowie, zdecydowanie
przekreślały jakąkolwiek myśl o uwolnieniu. A jednak tak nie było.
Generał, dzięki swemu usposobieniu oraz dobrej znajomości języka
niemieckiego, zdołał nawet w rygorami obostrzonej atmosferze
zjednać sobie życzliwość niektórych oficerów fortecznych i przy
ich pomocy nawiązać ponownie kontakty z przyjaciółmi, a nawet z
Rządem Narodowym. Z ich to inicjatywy wyszły starania o uwolnienie
dyktatora z józefowskiego więzienia.
Ośrodkiem przygotowującym działania w tym zakresie była Praga,
gdzie właśnie zamieszkiwali wierni przyjaciele dyktatora:
Pustowójtówna, Helena Zawiszanka, aktorka scen praskich, Polka,
wspomniany już K. R. ziemianin z Sandomierskiego, trzej bracia
- Łukasz, Maciej i Bronisław Dobrzańscy - oraz Zygmunt Brockhausen,
adiutant generała. Współpracowali oni z demokratami czeskimi
Tonnerem, Barakiem, Fricem i innymi. Niestety, w gronie czeskim
znalazł się konfident policji austriackiej, Karol Sabina, który
wszystkie wiadomości o planach przyjaciół Langiewicza przekazywał
swym mocodawcom.
Wobec nikłych rezultatów, wysiłków podejmowanych z myślą o
umożliwienie mu nielegalnego opuszczenia twierdzy józefowskiej
generał podjął starania i zabiegi za pośrednictwem Władysława
Platera i profesora Vgeli o uzyskanie obywatelstwa
szwajcarskiego, a tym samym uwolnienia jako poddanego państwa
będącego w przyjaznych stosunkach z monarchią habsburską, z
austriackich więzów. Usilne starania dały rezultaty pozytywne na
terenie Szwajcarii. Donosił o tym w liście do kuzyna
Seredyńskiego, szwagra brata Aleksandra, z 27 grudnia 1864 roku:
"...gmina Kilchberg w kantonie Zurich udzieliła mi obywatelstwo
gminne. Rząd wszelako kantonowy, odwołując się do istniejących
ustaw, z których jedna wymaga pięcioletniego pobytu w kantonie,
odmówił zatwierdzenia tego obywatelstwa. Przy tym wyraził swe
sympatie dla sprawy polskiej i dla mnie. Pewnie się z prawdą nie
mijam twierdząc, że na owo odmówienie wpłynęły zabiegi zwolenników
św. Przymierza".
Jednym z powodów negatywnego potraktowania przez kierowników
kantonu zurichskiego uchwały gminy Kilchberg była zapewne i
przynależność państwowa Langiewicza, który przecież był poddanym
pruskim, jakkolwiek na terenach należących do tego państwa nie
przebywał od 1860. roku. Dlatego też podjął starania o uzyskanie od
władz berlińskich dokumentu ekspatriacyjnego, który wreszcie po
długich zabiegach uzyskał. Będąc bezpaństwowcem mógł liczyć na
szybsze zwolnienie. Ale i wtedy rząd austriacki zwlekał z
udzieleniem swego zezwolenia na wyjazd generała z granic monarchii
habsburskiej. Jeden z ministrów nagabywany w tej sprawie
odpowiedział, "że Langiewicz może być aż nadto przekonany, że
będzie wolnym, skoro sprawa jego obywatelstwa szwajcarskiego
będzie ukończona i że rząd austriacki jest o nią w układach. Inny
minister mniej dyplomatycznie wypowiedział, że nie może
przyobiecać mego uwolnienia - pisał w jednym ze swych listów
dyktator - choćbym nawet był już obywatelem szwajcarskim, że
Langiewicz jest Sztandarem i że jego uwolnienie zależeć musi od
stanu polityki". Z tego ostatniego sformułowania najwyraźniej
widać, że władzom austriackim chodziło przede wszystkim o to, iż w
Królestwie Kongresowym powstanie, choć już dogorywające, przecież
jeszcze trwało, zwolnienie Langiewicza w tych warunkach mogło więc
wpłynąć na ożywienie walk, czego zarówno Rosja, jak Prusy i
Austria sobie nie życzyły. Stąd odwlekanie z wyrażeniem zgody na
uwolnienie generała.
Dopiero w końcu grudnia 1864 roku nadeszła upragniona wiadomość,
iż tak oczekiwane przez więźnia józefowskiej twierdzy obywatelstwo
Republiki Helweckiej jest mu przyznane. "W tych dniach odebrałem
trzy telegramy donoszące: 1) że gmina Grenchen w kantonie
Solothurm jednomyślnie udzieliła mi; 2) że Wielka Rada tegoż
kantonu jednomyślnie dała swą aprobatę; 3) że dyplom obywatelski i
paszport dla mnie szwajcarski dzisiaj wysłane zostały do Wiednia.
Zdaje się zatem, że odjętym jest nawet upozorowanie dalszego mnie
więzienia. Wszelako zbyt wiele nabrałem doświadczenia, iżbym miał
być pewnym wypuszczenia mego. Gdybym był obywatelem angielskim lub
francuskim, nie wahano by się natychmiast mnie uwolnić, bo inaczej
zawitaliby wnet do Triestu goście. Inna rzecz z Szwajcarią".
Całkiem słusznie przypuszczał Langiewicz, iż jego uwolnienie nie
nastąpi tak rychło, jakby należało sądzić. Władze austriackie, ze
znanych nam już powodów, zwlekały, wynajdując coraz to nowe
przeszkody. Więzień nie zaprzestał jednak walki o swą wolność. 14
listopada 1864 roku wysłał do parlamentu austriackiego podanie
następującej treści: "Wysoka Izbo Deputowanych Sejmu Cesarskiego.
W dniu 19 marca 1863 r. zostałem przyaresztowany w Galicji; do
dnia 2 kwietnia trzymany byłem w więzieniu; od dnia 3 do 28
kwietnia r.z. internowany byłem w Tyszniowcach pod nadzorem
policji, a od 28 kwietnia r.z. do chwili obecnej znajduję się w
twierdzy Josephstadt. Położenie moje, w jakim postawiła mnie
przemoc fizyczna, przeciwne jest prawom austriackim, prawom
międzynarodowym i ludzkości, i nie da się usprawiedliwić nawet
interesem państwowym. Dlatego też niech mi wolno będzie prosić
Wysoką Izbę Deputowanych, ażeby raczyła zwrócić się do Rządu
Cesarskiego z żądaniem natychmiastowego mnie uwolnienia i
dozwolenia powrotu do ojczyzny".
Ingerencja parlamentu, a pewniej fakt, iż powstanie w tym czasie
upadło ostatecznie, wpłynęły na decyzję Wiednia, na mocy której
Langiewicz został wreszcie obdarzony wolnością, jednak z prawem
udania się nie do ojczyzny, o co prosił w podaniu, lecz do krajów
zachodniej Europy, na emigrację. Stało się to "we wtorek po
południu" 28 lutego 1865 roku.
Znów na obcej ziemi
Po blisko dwu latach więzienia odzyskał wreszcie Langiewicz
upragnioną wolność. Odstawiony pod eskortą policyjną, bez prawa
zatrzymywania się na terytorium austriackim, do granicy
bawarskiej, przekroczył ją w pobliżu miasta Furth, wieczorem 28
lutego, pozostawiając za sobą ziemie niegościnnej i wrogiej
monarchii habsburskiej.
Z Furth, wsiadłszy do pociągu, chciał - jak sam pisał - incognito
przejechać przez Bawarię i Szwajcarię, lecz podobnie jak niegdyś w
drodze z Krakowa do Tysznowa, a potem w Józefowie, na wszystkich
stacjach wiedziano o jego przejeździe, poznawano i witano
przyjaźnie. "W Monachium już byłem zakupił bilet na dalszą podróż
- donosił w liście z 6 marca 1865 roku - lecz tamże mieszkający
pułkownik Rucki urządził na dworcu straż, która mnie zdybała i
spowodowała do pozostania dwóch dni w Monachium. Doznawałem
wszędzie najserdeczniejszego w przejeździe przyjęcia".
Wjeżdżając na tak gościnnie ustosunkowaną do niego ziemię Helwetów
otrzymał telegraficzne zaproszenie od mieszkańców miasta St.
Galien, którzy pragnęli poznać i powitać byłego wodza powstańczego
i "przy tej sposobności na rzecz polską zrobić demonstrację".
Langiewicz jednak, "będąc zniszczonym i gdzie indziej obiecanym",
podziękował za serdeczne zaproszenie, lecz go nie przyjął,
kierując swe kroki do willi Broelberg pod Zurichem, własności
Władysława Platera. Tu "w rozkosznej okolicy, nad jeziorem
zurychskim, wśród najtroskliwszej i najserdeczniejszej
gościnności" pragnął wypocząć po trudach austriackiego więzienia.
Jednak już po kilku tygodniach musiał przerwać wywczasy, aby
"oddać wizyty władzom Rzeszy, kilku kantonów, miast i pojedynczym
osobom, bardzo życzliwym sprawie polskiej". Wizyty te męczyły
jednak generała. "Dla mego usposobienia jest to bardzo ciężki
obowiązek - żalił się bratu w jednym z listów - ale się od niego
nie mogę odsunąć". Chcąc nie chcąc spełniał go, wszędzie, tak w
instytucjach, jak i u prywatnych osób, napotykając serdeczność,
uprzejmość i poważanie. W tym samym liście do brata pisał: "W
pierwszych tygodniach dla niezbędnego... wypoczynku prawie wcale
nie opuszczałem tutejszego ustronia, co dziennikarzom rosyjskim
było powodem do ogłoszenia, że Szwajcarzy zimno mnie przyjmują i
teraz żałują udzielenia mi praw obywatelskich... oburzeni
Szwajcarowie przyjmują mnie tym ostentacyjniej".
Wszystkie wizyty i przyjęcia Langiewicz odbywał w charakterze
prywatnym, nie chcąc swej osoby łączyć z żadną grupą emigracyjną.
"Ani publicznie, ani tajnie nie daję się wciągnąć do żadnej
zbiorowości polskiej - pisał - lecz ograniczam się do działania
prywatnego. Widzę bardzo wiele złego, a mianowicie szkodliwe pod
każdym względem bawienie się w dygnitarstwa, lecz obawiam się, że
publiczną opozycją zwiększyłbym jeszcze obecną anarchię, konieczną
po wielkich katastrofach".
Nie mieszając się przeto do wewnętrznych spraw i sporów kolonii
wychodźczej prowadzi pracę mającą na celu zapobieganie złu i
tworzeniu pożytecznego. Przede wszystkim, korzystając ze
znajomości, jakie porobił na ziemi Helwetów, ułatwia i pomaga w
miarę swych możliwości towarzyszom tułactwa w zdobywaniu środków
potrzebnych do życia. Nie poprzestaje tylko na tym. Widząc dla
wychodźstwa polskiego pobyt w gościnnej i gospodarnej Szwajcarii za
doskonałą okazję do poznania i przyswojenia sobie "wytrwałości do
pracy, do nauki, do moralności, do dobrowolnego szanowania praw"
stara się te wartości wszczepić jak największej liczbie Polaków,
"którzy chcą się uczyć i których nauka będzie krajowi pożyteczna".
Podejmuje więc akcję mającą na celu zgromadzenie nieodzownych
środków finansowych potrzebnych do zrealizowania tych szlachetnych
zamierzeń.
Nieszczególne, widać, musiała ta akcja dać rezultaty, mimo że nie
domagał się wielkich datków rozumując słusznie, iż nie trzeba, aby
pojedyncze osoby dawały tysiące, ale by tysiące dawały małe kwoty.
Spotkawszy się z zawodem poznał tę gorzką prawdę, że w
społeczeństwie polskim jest dość ludzi, którzy w chwilach zapału
gotowi ddać wszystko, a nie mają wytrwałości do drobnej, ale
systematycznej ofiarności, ze brak im zrozumienia dla faktu, iż
wielkie dzieła są efektem drobnej, powszechnej i wytrwałej pracy.
Mimo zastrzeżeń, że ani publicznie, ani tajnie nie wciągnie się do
żadnej zbiorowości emigracyjnej, nie wytrwał w tym postanowieniu i
nawiązawszy kontakt z Ludwikiem Bulewskim, domniemany adresatem
jego listów, a tak naprawdę, jak to udowodniła Rzadkowska, to
artykułów, które napisał na życzenie Józefa Mazziniego dla
włoskiego pisma "Unita Italiana", włącza się w prace "Ogniska
Rewolucyjnego Polskiego", którego założycielem był właśnie Ludwik
Bulewski, znajomy Langiewicza jeszcze z Trzemeszna, emigrant. W
"Ognisku Rewolucyjnym Polskim" eksdyktator wraz z towarzyszami
snuje projekty przyszłej niepodległej Polski, w której suwerenność
ludu, równość powszechna i federacja z narodami słowiańskimi
byłyby kamieniem węgielnym ustroju politycznego.
Na okres pobytu Langiewicza w Szwajcarii przypada również poznanie
przez niego swej przyszłej małżonki, kuzynki Władysława Platera,
panny Bauer. Znajomość ta w rezultacie pokrzyżowała plany
niektórych przyjaciół generała, jak na przykład Anny i Leona
Zienkiewiczów, pragnących dla niego zupełnie czego innego. Tym
"innym" miało być w ich najlepszym zrozumieniu małżeństwo
eksdyktatora z jego dawnym adiutantem, a zarazem gorącą
entuzjastką i oddaną wierną przyjaciółką - Henryką Pustowójtówną.
Znajomość Langiewicza z "Michałkiem" - jak już wiemy - datuje się
od chwili przybycia panny Henryki do Staszowa, gdzie otrzymała
przydział do oddziału Czachowskiego, jako jego adiutant. Nie
zagrzała tam jednak długo miejsca, bo zaledwie dwa, trzy dni. Już
w Rapocicach i Małgoszczy widzimy ją jako adiutanta sztabowego
samego sandomiersko-krakowskiego naczelnika. Od tej pory losy
Pustowójtówny połączone są ściśle z losami Langiewicza. Z nim
razem spotyka i ją uwięzienie przez Austriaków. Jako kobieta miała
w areszcie większą swobodę komnunikowania się ze światem
zewnętrznym toteż głównie przez nią dyktator organizował swoje
poczynania mające na celu ucieczkę z więzienia. Pustowójtówna
adiutantowała mu wiernie nawet wtedy, gdy los ich rozdzielił.
To oddanie i wierność wynikające bezsprzecznie z entuzjazmu dla
sprawy powstania i z gorącego patriotyzmu, a także właściwego
rozumienia stosunku podkomendny - dowódca, stały się przedmiotem
różnych plotkarskich domysłów i podejrzeń. Już w oddziale krążyły
na jej temat fabrykowane przez jeziorańczyków mierosławczyków
najróżniejsze wersje, powodując nadanie jej nawet "rubasznego
przezwiska". Przeciwnicy Langiewicza nie omieszkali dla swych
niecnych celów z plotki ukuć narzędzia zohydzenia niemiłego sobie
generała; ogłosili to nawet drukiem. Pisała o tym fakcie sama
Pustowójtówna do Langiewicza w liście z Pragi czeskiej 16 kwietnia
1864 roku: "Tymi dniami wpadła mi ręce broszurka, którą Wam
posyłam; po przeczytaniu osądźcie, jak sowitą odebrałam nagrodę za
bezinteresowne ukochanie sprawy. Smutno mi się zrobiło, iż z
najszczerszych i bezinteresownych chęci wyśmiano się i wyszydzono.
Bóg z nimi. Taka zapłata najmniej kosztowna, ale wątpię, czy
pożyteczna, gdyż zniechęca".
Jesienią 1865 roku Langiewicz opuściwszy gościnną ziemię
szwajcarską wyjechał do Anglii. Opuszczenie kraju Helwetów miało
swą przyczynę w podjęciu przez eksdyktatora pracy politycznej w
"Ognisku Rewolucyjnym Polskim". Organizacja ta, będąca w bliskich
stosunkach z międzynarodowym "Komitetem Europejskim", kierowanym
przez Józefa Mazziniego, spodziewała się, licząc na przewidywany
konflikt włosko-austriacki o Wenecję, upiec w tym starciu polską
pieczeń przez wywołanie ruchów wyzwoleńczych "wzdłuż łańcucha
Karpat", tj. na terenie Galicji, a także w krajach Półwyspu
Bałkańskiego. Jako jeden z ważniejszych osobowości "Ogniska
Rewolucyjnego Polskiego" Langiewicz był przewidywany, w wypadku
dojścia do wydarzeń powstańczych, na naczelnego wodza. W okresie
pracy w ORP generał utrzymywał dość bliskie kontakty z przywódcą
"Comitato Europeo"Mazzinim, u którego często bywał gościem. Biorąc
udział w pracach i obradach międzynarodowych kół rewolucyjnych
Langiewicz dość krytycznie oceniał sytuację polityczną, na którą
tak bardzo stawiało "Ognisko". "Mimo hałasów i przygotowań
wojennych - pisał z Londynu 1 maja 1866 roku - nie wierzę w wybuch
wojny, a choćby takowa nastąpiła, nie spodziewam się po niej zmian
radykalnych, chyba iżby się znalazła sposobność do samodzielnej
akcji ludowej. Kierownikiem teraźniejszej polityki europejskiej
jest Napoleon. Jego tendencje dynastyczne, jego polityka
wewnętrzna, mogą zrobić wojnę jak sewastopolska albo włoska, albo
meksykańska, ale do wojen, których rezultatem musiałoby być
zwycięstwo narodowości i wolności, Napoleon nie jest zdolny, a
nawet nie może zezwolić, iżby elementa ludowe wmieszały się do gry
dynastycznej. Jeżeli przyjdzie do wojny, to ona będzie dowodem, że
Napoleon znów czuje potrzebę przeczyszczenia dusznej znowu
atmosfery francuskiej. Jej rezultatem, przynajmniej zamierzonym,
byłby mały handel szmatami ziemi. Lecz rachuby mogą mylić, więc
pilnie obserwuję i nie pominę żadnej sposobności dogodnej naszym
celom".
Mimo pilnego obserwowania nie znalazł Langiewicz "dogodnej
sposobności". Wojna wbrew jego przewidywaniom wybuchła, lecz
Polacy nie odnieśli z niej żadnych korzyści. Rychło i kierownictwo
polityki europejskiej przeszło w inne ręce.
Pod koniec 1866 roku Langiewicz opuszcza Anglię i wyjeżdża wraz z
żoną do dalekiej Turcji, aby tu w myśl planów "Ogniska
Rewolucyjnego Polskiego" podjąć próby stworzenia dzięki władzom
tureckim sił zbrojnych przeznaczonych do walki o wyzwolenie
Słowian bałkańskich spod austriackiego panowania. W tym czasie
państwo sułtana stało się celem emigracji znacznej liczby
uchodźców postyczniowych, którzy znaleźli tu zatrudnienie przy
budowie linii kolejowych, mostów i dróg, często na stanowiskach
kierowniczych. Przez miejscowe władze i ludność byli życzliwie
przyjmowani. Zniechęceni jednak przeżyciami powstańczymi stronili
od jakiejkolwiek działalności politycznej, cały wysiłek i energię
poświęcając pracy zarobkowej.
Dla Langiewicza Turcja okazała się jednak zbyt trudnym terenem
działania. Kierowana przez niedołężnego sułtana i podobny rząd, a
także nawykłych do łapownictwa urzędników administracji wszystkich
szczebli, dla prostolinijnego w postępowaniu generała stanowiła
istny labirynt przeszkód. Plany, z jakimi przyjechał nad Bosfor,
mimo usilnych zabiegów spotkały się w końcu ze zdecydowaną odmową
tureckich władz. Przyczyną tego były pogłoski, rozpowszechniane
prawdopodobnie przez źródła rosyjskie, że siły zbrojne, jakie
zamierzał stworzyć, mają być użyte do obalenia władzy sułtana na
rzecz Komitetu Młodej Turcji, z którym rzeczywiście od pewnego
czasu współpracował. Odrzucenie planu formowania sił zbrojnych z
jednej strony, a z drugiej fakt, że rychło po tym Komitet Młodej
Turcji przestał istnieć, postawiło Langiewicza w trudnej sytuacji.
Znalazł się raptem bez oparcia politycznego i środków do życia.
Zniechęcony wypadkami i najprawdopodobniej przekonany o
bezcelowości dalszego działania "Ogniska Rewolucyjnego Polskiego",
które w 1867 roku przemianowało się na "Ognisko Republikańskie
Polskie", odsunął się od polityki całkowicie. Zmuszony warunkami
do zarobkowania na utrzymanie chorej żony i syna imał się każdego
zajęcia, między innymi trudnił się handlem mąką. Nie zdołał jednak
uratować żony, która zapadłszy na gruźlicę niebawem zmarła,
osierocając jedynego syna Tadeusza. Po dłuższym okresie nędzy
znajduje wreszcie Langiewicz zatrudnienie jako urzędnik w
zarządzie kolei tureckich, co pozwala mu na znośniejszą
egzystencję. W 1873 roku żeni się po raz drugi z Angielką, Zuzanną
Bery. W cztery lata później zmienia pracę i jako agent zbrojeniowy
rządu tureckiego zajmuje się przeprowadzeniem zakupów broni dla
Turcji w zakładach Kruppa w Essen. Na tym przedsięwzięciu dorobił
się nieco, założył nawet własną stadninę koni arabskich, a
odłożywszy pewien kapitał zapragnął na starość powrócić do
ojczyzny, z którą przed kilku laty zerwał nawet nici
korespondencyjne, pogniewawszy się na brata za odmowę osiedlenia
się w Konstantynopolu. Plany powrotu do Polski związane były z
zamiarem nabycia tam posiadłości ziemskiej. W tym celu na początku
1887 roku wyjeżdża do Galicji, aby prowadzić na miejscu
pertraktacje o kupno majątku pod Nowym Sączem. Niebawem jednak
wraca do Konstantynopola. Tu zapadłszy na zapalenie płuc umiera
niespodziewanie 12 maja 1887 roku w wieku lat sześćdziesięciu.
Został pochowany na cmentarzu angielskim z czasów wojny krymskiej,
w Haidar Pasha. Płyta na jego grobie ma także wyryty napis w
języku angielskim. To nie rodacy, lecz żona płytę tę położyła.
Posłowie
Powieść ta pisana była z myślą o młodych czytelnikach, którym
autor pragnął przybliżyć dzieje życia jednego z
najpopularniejszych dowódców Powstania Styczniowego. Marian
Langiewicz od początku swej działalności dla sprawy niepodległości
Polski aż po ostatnie niemal dni życia związany był z postępowym
nurtem demokracji polskiej, z lewicą emigracyjną i stronnictwem
czerwonych w kraju. Był wyznawcą idei wolności społecznej i
narodowej wszystkich uciskanych ludów. Był także, i to przede
wszystkim, gorącym i ofiarnym patriotą.
Wiele już pisano o życiu i czynach Langiewicza. Pisali o nim jemu
współcześni, pisali i piszą także ci, którzy jego sylwetkę kreślą
z przekazów źródłowych i wcześniejszych opracowań. Do
najważniejszych pozycji źródłowych zaliczyć należy przede
wszystkim spuściznę rękopiśmienną samego generała z Relacją o
kampanii własnej w r. 1863, czyli tak zwanymi listami do Ludwika
Bulewskiego na czele. Nadto szereg pamiętników uczestników
powstania, a wśród nich Moje wspomnienia Jadwigi Prendowskiej,
Notatki osobiste Władysława Bentkowskiego, Dziesięć dni dyktatury
Aleksandra Zdanowicza, Szkoła Wojskowa Polska we Włoszech Romana
Robińskiego i wiele innych. Z opracowań dawniejszych ważną pozycję
stanowią dzieła Walerego Przyborowskiego, a szczególnie Dzieje
1863 roku, Józefa Długosza Akcja Langiewicza przed dyktaturą oraz
Akcja Langiewicza za dyktatury, Stanisława Zielińskiego Bitwy i
potyczki 1863-1864, Stefana Kieniewicza, Adam Sapieha, a z
najnowszych Anny Borkiewicz Działania Langiewicza przed dyktaturą
i Heleny Rzadkowskiej Marian Langiewicz.
Niniejsze opowiadanie zawiera szereg dialogów, z których większość
stanowią dosłowne cytaty ze źródeł. Tylko część jest rekonstrukcją
wypowiedzi, opartą zresztą na realiach wydarzeń.
Nota biograficzna
Marian Melchior Langiewicz urodził się 5 sierpnia 1827 roku w
Krotoszynie, w Wielkopolsce. Gdy miał cztery lata, osierocił go
ojciec - Wojciech Langiewicz, z zawodu lekarz, który jako ochotnik
brał udział w Powstaniu Listopadowym i poniósł śmierć w czasie
oblężenia Warszawy, we wrześniu 1831 roku. Wychowywany wraz z
dwoma braćmi, Aleksandrem i Józefem Antonim, przez matkę - Eleonorę
z Kluczewskich, początkowo pobierał nauki w domu, potem w
progimnazjum krotoszyńskim, a w końcu w gimnazjum w Trzemesznie,
gdzie otrzymał świadectwo dojrzałości w 1848 roku.
Po ukończeniu szkoły średniej rozpoczął studia na uniwersytecie we
Wrocławiu, kontynuował je w Pradze i Berlinie. Po odbyciu służby
wojskowej w armii pruskiej, do której to służby był zobowiązany
jako poddany państwa pruskiego, wyjeżdża do Francji w 1860 roku.
Tu poznaje w środowisku patriotycznej młodzieży emigracyjnej
generała Milbitza i z nim udaje się do Włoch, gdzie jako ochotnik
bierze udział w walkach o wyzwolenie tego kraju pod sztandarami
Garibaldiego. Później jest jednym z instruktorów Polskiej Szkoły
Wojskowej w Genui i Cuneo. Z polecenia Komitetu Centralnego
jesienią 1862 roku wyjeżdża do Francji i bierze udział w pracach
Komisji Broni w Paryżu, której zadaniem było dokonywanie zakupów
broni i innego sprzętu wojskowego dla szykującego się w Królestwie
Kongresowym powstania.
Tuż przed wybuchem Powstania Styczniowego przyjeżdża Langiewicz na
wezwanie Komitetu Centralnego do Warszawy, gdzie otrzymuje
polecenie objęcia funkcji naczelnika wojskowego województwa
sandomierskiego oraz awans na pułkownika.
W wielkim trudzie i znoju przygotowuje szeregi spiskowców oddanych
jego komendzie do działań powstańczych, a kiedy przychodzi rozkaz
wszczęcia walki, bierze udział w napadzie na Szydłowiec. Potem
organizuje siły powstańcze w obozie wąchockim, wykazując się
dużymi zdolnościami organizacyjnymi i dowódczymi. Przynosi mu to
rozgłos i popularność w całym kraju. Pod naporem przeważających
sił nieprzyjaciela, nie mając odpowiedniego uzbrojenia, toczy
walki obronne i odpierając ataki wroga zmuszony jest opuścić
dogodny do działań partyzanckich rejon Gór Świętokrzyskich i
wycofać się na południe, bliżej granicy zaboru austriackiego, skąd
spodziewał się otrzymać konieczne uzupełnienie w sprzęcie i
ludziach. Już jako generał i jednocześnie naczelnik dwóch
województw - sandomierskiego i krakowskiego - stacza jedną z
najbardziej krwawych bitew powstania pod Małogoszczą, z której ze
zmniejszonymi znacznie siłami odchodzi w kierunku Pieskowej Skały,
stosując w celu zgubienia pościgu nieprzyjaciela forsowne marsze.
Po krótkim odpoczynku w Pieskowej Skale zmuszony jest do walki z
następującymi siłami rosyjskimi, które odparłszy, domaszerowuje do
Goszczy, gdzie 10 marca 1863 roku zostaje obwołany dyktatorem.
Aby pokrzyżować plany dowództwa rosyjskiego, które podjęło
operację mającą na celu zmuszenie Langiewicza do przekroczenia
granicy austriackiej, dyktator decyduje się wyruszyć z Goszczy w
kierunku północnym i po wydostaniu się z okrążenia przedrzeć się
ponownie w rejon Gór Świętokrzyskich. W tym marszu na północ
stacza kilka potyczek z nieprzyjacielem, m. in. ostatnią pod
Grochowiskami, która mimo niefortunnego początkowo przebiegu
zakończyła się sukcesem nie dającym jednak pod względem militarnym
żadnych szans na ostateczne zwycięstwo. Za namową swego sztabu, a
także aby wreszcie dowiedzieć się całej prawdy o swym wyniesieniu
na stanowisko dyktatora, postanawia Langiewicz opuścić swój
oddział i udać się do Krakowa. W czasie przeprawy przez Wisłę, już
na austriackim brzegu, zostaje rozpoznany przez straż graniczną i
mimo fałszywych dokumentów aresztowany.
Zmieniając miejsce przymusowego odosobnienia przebywa pod kluczem
policji habsburskiej do końca lutego 1865 roku. Otrzymawszy
obywatelstwo szwajcarskie wyjeżdża do tego kraju, gdzie znajduje
gościnę u Władysława Platera. Jesienią tego roku przenosi się do
Anglii i tu w Londynie przejawia ożywioną działalność w Ognisku
Rewolucyjnym Polskim, organizacji założonej przez Ludwika
Bulewskiego w 1864 roku, a utrzymującej ścisły kontakt z Komitetem
Europejskim kierowanym przez Józefa Mazziniego. Nie widząc jednak
dla siebie przyszłości na Wyspach Brytyjskich przenosi się do
stolicy Turcji - Konstantynopola. Tu borykając się z trudnymi
warunkami życia, po dwudziestoletnim pobycie w państwie sułtana,
umiera na zapalenie płuc 12 maja 1887 roku, przeżywszy lat
ześćdziesiąt.