Myśliborski Wołomski Generał Marian Langiewicz 1827 1887


Stanisław Myśliborski-Wołomski

Generał Marian Langiewicz 1827 - 1887

Wydawnictwo MON, W-wa 1971


służbie niepodległości



Monotonny stukot kół pociągu Królewskich Kolei Wschodnich,

zmierzającego do Berlina przez Krzyż w kierunku Bydgoszczy,

przerywał co pewien czas, na krótką zresztą chwilę, postój na

kolejnych stacyjkach, gdzie wysiadały niewielkie grupki podróżnych

i wsiadali nowi pasażerowie. Parowóz sapiąc i sypiąc iskrami z

dymiącego komina ciągnął za sobą rząd wagonów skrajem nadnoteckich

łąk i lasów Krajny, okrytych właśnie styczniowym śniegiem

skrzącym się w promieniach słońca.


W jednym z przedziałów wagonu trzeciej klasy, tuż przy oknie,

siedział krępy, średniego wzrostu mężczyzna w okularach, który z

widoczną ciekawością i zainteresowaniem wpatrywał się przez nie

zamarznięty fragment szyby w śnieżną przestrzeń. Od czasu do czasu

głośniejsze rozmowy w wagonie odrywały uwagę naszego podróżnego od

krajobrazu. Przysłuchiwał im się w milczeniu, ale z wyraźnym

zadowoleniem.


- Wreszcie tylko polską mowę słychać - pomyślał z radością.


Począwszy od Kostrzyna nad Odrą wyłapywał z satysfakcją z

panującego gwaru dźwięki polskiej mowy; im dalej na wschód toczyły

się koła wagonów, mowy tej przybywało. Nasz podróżny po krótkim

odpoczynku w Bydgoszczy, rankiem dnia następnego miał wyruszyć

dalej, ku Toruniowi, a stąd zaprzęgiem konnym do Ryńska pod

Wąbrzeźnem. Teraz zaś cieszył się, że jest już wśród swoich, na

polskiej ziemi, z którą rozstał się tak dawno.


- Ile to lat minęło? - próbował sobie przypomnieć.


W 1848 roku wyjechał do Wrocławia, w 1850 do Pragi, potem do

Berlina, znów do Wrocławia i z powrotem do Berlina, a w końcu

Francja, Włochy, znów Francja, Anglia, Belgia...


- Będzie prawie trzynaście. - Szmat czasu. Spora część życia -

stwierdził z zadumą.


Teraz wrócił, ale rodzinnych stron nie pisane mu było odwiedzić.

Krotoszyn leżał daleko na południe od Noteci, na samym prawie

pograniczu Wielkopolski i Śląska. Tam się właśnie urodził dnia 5

sierpnia 1827 roku, jako trzeci z kolei i ostatni syn Eleonory z

Kluczewskich i Wojciecha Langiewicza, "lekarza praktycznego". Ojca

prawie nie pamiętał. Jak przez mgłę, przypomina sobie jedynie jego

duże wąsy, które lubił szarpać małymi rączkami, i śmiech ojca.

Całą resztę poznał z opowiadań matki.


- Miałeś synku zaledwie cztery lata, kiedy los uczynił cię sierotą

- powiedziała któregoś wieczoru. - Nieszczęsna nasza polska dola

sprawiła, że nadszedł czas, kiedy ojciec musiał rzucić wszystko i

opuścić Krotoszyn. Stało się to pod koniec listopada 1830 roku,

kiedy w Warszawie wybuchło powstanie. Rząd pruski zaniepokojony

wydarzeniami w Kongresówce, obawiając się, by powstanie nie

ogarnęło także ziem polskich zagarniętych niegdyś przez Prusy,

postanowił wzmocnić szeregi swej armii powołując rezerwistów.

Ojciec, jako lekarz, podlegał poborowi w pierwszej kolejności. Nie

chciał jednak włożyć obcego munduru. Pospieszył na teren walk

powstańczych, aby tam ofiarować swe doświadczenie lekarskie w

warszawskich lazaretach. W postanowieniu tym nie był odosobniony.

Blisko dwanaście tysięcy ochotników z Wielkiego Księstwa

Poznańskiego przekroczyło wówczas graniczny kordon rozdzielający

dwa zabory, aby wspierać swych braci w ich walce o wolność.

Biedaczysko, opuszczając spokojny Krotoszyn i nas wszystkich nie

wiedział, że więcej tu nie wróci. Padł w czasie walk wrześniowych

o Warszawę w 1831 roku. Co było potem, sam pamiętasz.


Pamięta. Rodzina Langiewiczów składała się wówczas z czterech

osób: matki, dwóch starszych braci - Józefa Antoniego i Aleksandra

- i jego - Mariana Melchiora. Cała troska o wychowanie dzieci,

kiedy zabrakło żywiciela, spadła na owdowiałą matkę, która

rozporządzając drobnymi dochodami z małego, a "deponowanego w

sądzie majątku", zmuszona była gospodarować nimi bardzo

oszczędnie, aby zaspokoić najpilniejsze potrzeby zarówno swoje,

jak i synów.


Podstawową edukację Langiewicz otrzymał wraz z braćmi w domu

rodzinnym, gdzie pod troskliwym okiem matki wprowadzał ich w

arkana abecadła, tabliczki mnożenia i sztuki pisania prywatny

nauczyciel. W sierpniu 1836 roku przekazany został przez

rodzicielkę na dalszą naukę w szkole powiatowej krotoszyńskiej,

kierowanej wówczas przez "rektora" Mońskiego.


Dziewięć lat nauki w progimnazjum krotoszyńskim minęło jak z bicza

strzelił. Nadszedł rok 1844, ostatni rok pobytu w szkole.

Langiewicz miał czyste sumienie. Lat spędzonych w gimnazjum nie

zmarnował. Uczył się pilnie i z zapałem. Nic też dziwnego, że na

świadectwach otrzymywanych co roku rektor Moński wystawiał mu

najlepsze oceny, co stanowiło źródło dumy jego matki, a i on sam z

tego powodu odczuwał duże zadowolenie.


Pod jednym względem edukacja krotoszyńska nie spełniła swego

zadania. W szkole tej bowiem, jak zresztą we wszystkich szkołach

zaboru pruskiego, nauka języka polskiego traktowana była jako

nauka języka obcego. Z tych właśnie powodów w wykształceniu

Mariana Melchiora powstała luka, którą uzupełnił dopiero w

następnych latach dodatkową pracą. Doskonałe natomiast rezultaty

osiągnął już w Krotoszynie w zakresie nauk

matematyczno-fizycznych, przy czym specjalnym zainteresowaniem

darzył wojskowość, a szczególnie w przedmiocie artylerii, czemu

chciał się poświęcić w przyszłości. Przypomina sobie, że tak

właśnie sprecyzował swoje plany w jednym z listów do brata Józefa,

nagabywany przez niego w tej sprawie.


Wspomnienia te zostały nagle przerwane. Pociąg zatrzymał się na

jakiejś większej stacji. Langiewicz wyjrzał przez okno. Na budynku

dworca widniał napis - Nakel.


- Nakło - stwierdził - to do Bydgoszczy już niedaleko.


Peron stacji rozjaśniony nielicznymi lampami naftowymi pełen był

ruchu. Trzaskały drzwi wagonów. Jedni podróżni wysiadali, drudzy

wsiadali i układając bagaże na półkach zajmowali miejsca w

przedziałach. Po jakiejś chwili gwar nieco ucichł. Rozległ się

dzwonek zawiadowcy stacji i pociąg sapiąc z wysiłkiem ruszył w

dalszą drogę do Bydgoszczy.


Znów zanurzył się we wspomnieniach. Ukończywszy wiosną 1844 roku

najwyższą klasę szkoły krotoszyńskiej, na św. Michała, t. 29

września tego roku, przeniósł się Langiewicz zaopatrzony w skromną

sumę pieniędzy, niezbędną garderobę i matczyne błogosławieństwo do

gimnazjum w Trzemesznie, gdzie przyjęto go do klasy drugiej, czyli

sekundy. Mieszkanie wynajął wspólnie z innymi kolegami u wdowy

upoważnionej przez dyrekcję gimnazjum do prowadzenia uczniowskiej

stancji. Jednym ze współlokatorów był Józef Iłowiecki, do którego

teraz właśnie jechał, powiadomiwszy go z Berlina telegraficznie o

swoich odwiedzinach.


- Jak też kochany Józek wygląda? - pomyślał serdecznie. - Tyle

lat, tyle lat. - Uśmiechnął się na wspomnienie tamtego okresu.

- Dobre to były czasy, najlepszy okres w moim życiu.


Pamięć znów nasuwa wspomnienia. Pracował w Trzemesznie solidnie.

Zyskał sobie uznanie nauczycieli i sympatię kolegów, którym wiele

pomagał, szczególnie w naukach matematycznych, będąc w tej

dziedzinie wiedzy jednym z najlepszych. Intensywna nauka odbiła

się niekorzystnie na stanie jego zdrowia. Przyplątała się choroba

oczu, która uniemożliwiła mu czytanie i pisanie. Wtedy to właśnie

zadziwił wszystkich umiejętnościami rozwiązywania zawiłych nie raz

zadań matematycznych pamięciowo. Nie zaniedbał także pracy nad

uzupełnieniem wiadomości z języka polskiego, przy czym i tu zyskał

sobie uznanie oraz serdeczną pomoc polonisty - profesora

Lutomskiego.


W sierpniu 1848 roku, po czterech latach solidnej pracy w

gimnazjum trzemeszeńskim, przystąpił wreszcie do składania

egzaminów maturalnych z języka polskiego, niemieckiego, łaciny,

francuskiego oraz matematyki. Osiągnął pełny sukces. 24 września

dyrektor gimnazjum wręczył mu upragnione świadectwo dojrzałości, w

którym podkreślono jego wybitną pilność w nauce i to we wszystkich

przedmiotach, a szczególnie osiągnięcia w matematyce. Nadto

świadectwo zawierało pochlebną adnotację o pełnej samodzielności w

myśleniu i wydawaniu sądów. Langiewicz nie zdawał sobie w tym

radosnym dniu sprawy, że ten dyplom będzie dokumentem zamykającym

najprzyjemniejszy, najbardziej beztroski okres jego życia. Cieszył

się chwilą obecną, snując plany dalszych studiów matematycznych na

uniwersytecie we Wrocławiu, dokąd w miesiąc po otrzymaniu matury

wyjechał razem z bratem Józefem Antonim, który idąc w ślady ojca

postanowił poświęcić się medycynie.


Plany Mariana Melchiora, jak się rychło okazało, musiały niestety

ulec zmianie. Fatalnym zrządzeniem losu ani matka, ani nikt z

rodziny nie mógł mu w tym czasie pospieszyć z pomocą materialną, a

scheda po ojcu przepadła w jakichś bliżej nie określonych

okolicznościach i młody student musiał pożegnać się z nadzieją

zgłębiania wiedzy matematycznej. Zdany wyłącznie na własne siły,

aby zdobyć środki na utrzymanie, podejmuje pracę prywatnego

nauczyciela u wrocławskiej rodziny Chłapowskich, której dzieci

uczył bardzo sumiennie.


Pełniąc funkcję guwernera nie zaniechał myśli o własnej nauce. Nie

mogąc kontynuować studiów matematycznych zaczął uczęszczać na

wykłady z zakresu filologii. Po blisko dwuletnim pobycie na

uniwersytecie wrocławskim, zachęcony przez profesora

Czelakowskiego, którego poznał na zebraniach akademickiego koła

słowiańskiego, przenosi się do Pragi czeskiej w lutym 1850 roku,

aby tu poświęcić się studiom języków słowiańskich. Po upływie roku

opuszcza jednak praski uniwersytet Karola i wyjeżdża do Berlina,

gdzie wreszcie rozpoczyna ulubione studia matematyczne. Ciężkie

warunki materialne, w których żył, były powodem, że stronił od

życia towarzyskiego, odmawiał udziału w imprezach rozbawionej, a

nie liczącej się z wydatkami zamożnej młodzieży akademickiej. W

tamtejszym polskim środowisku studenckim nie cieszył się więc

popularnością. Uważano go za odludka, dziwaka i kujona.


Kiedy resztki funduszu, jaki z trudem uciułał w czasie guwernerki,

wyczerpały się, opuszcza Berlin i uzyskawszy z pomocą rodziny

Leitzmeritzów pracę w jednej z bibliotek wrocławskich osiada tam

na okres jednego roku, kontynuując równocześnie studia

matematyczne na miejscowym uniwersytecie.


Wynagrodzenie, które otrzymywał za swą pracę w bibliotece,

pozwalało jedynie na kiepską wegetację, co w końcu zmusiło go do

zaniechania starań nad ukończeniem studiów. Zrezygnowany

postanawia wstąpić jako jednoroczny ochotnik do pułku artylerii

gwardii w Berlinie. Miał wtedy zupełnie szczery zamiar pozostać w

wojsku na stałe i poświęcić się broni, o której przecież niegdyś

marzył. Rychło jednak zrozumiał, że w armii pruskiej dla Polaka

myślącego i czującego po polsku nie ma żadnej przyszłości.

Zaniechał więc swoich nadziei, a kiedy rok minął, wziął zwolnienie

z wojska, choć Berlina nie opuścił.


Żył tu bardzo skromnie i tylko stale czytał, wiele czytał.

Doprowadziło to w końcu do wyczerpania organizmu i nawrotu choroby

oczu. Musiał kupić okulary, które odtąd nosi już stale. Spartański

tryb życia, jaki prowadził podczas pobytu w Berlinie, miał swe

źródło w postanowieniu zgromadzenia koniecznego funduszu na

pokrycie kosztów wyjazdu do środowisk emigracji polskiej na

zachodzie Europy.


Oszczędności własne oraz małe zasiłki, które otrzymywał co pewien

czas od brata Józefa, praktykującego już lekarza, miały właśnie

ten fundusz stworzyć.


Wybuch wojny włosko-austriackiej w 1859 roku jeszcze bardziej

pogłębił w nim pragnienie opuszczenia terytorium państwa

pruskiego. Lelewelowskie hasło "za naszą i Waszą wolność",

praktycznie realizowane dziesiątki lat wcześniej niż zostało

sformułowane w słowach wielkiego uczonego i patrioty, w dobie

wojny na Półwyspie Apenińskim znalazło wyjątkowo entuzjastyczny

odzew w społeczeństwie polskim. Widziało ono w niej zmagania

narodu uciskanego z ciemiężycielem, wojnę wyzwoleńczą z obcą

przemocą.


Langiewicz był również od początku całym sercem z narodem włoskim,

dlatego czyni wszystko, aby znaleźć się na terenie walk. Chwilową

przeszkodę stworzyła jego zamysłom ogłoszona przez władze pruskie

mobilizacja. Podlegając, jako poddany pruski, obowiązkowi

wojskowemu, zostaje powołany do służby w stopniu porucznika

artylerii. Nie chciał jednak tego obcego munduru długo nosić. Już

po upływie roku, powołując się na chorobę oczu i konieczność jej

leczenia, zyskuje zwolnienie z wojska i pod pretekstem kuracji

wyjeżdża do Paryża. Stanąwszy na ziemi francuskiej szybko

nawiązuje kontakty z polskim środowiskiem

rewolucyjno-demokratycznym, które sprawę niepodległości Włoch

łączyło z nadzieją na odzyskanie samodzielnego bytu dla własnej

ojczyzny. Drogą urzeczywistnienia tych planów miało być

sformowanie legionów polskich przy boku bohatera narodowego Włoch

- Garibaldiego. We Francji Langiewicz poznaje generała Milbitza, z

którym się zaprzyjaźnił, i razem z nim wyjeżdża na Półwysep

Apeniński. Tu spotyka się z Garibaldim, zaciąga pod jego rozkazy i

w 1860 roku bierze udział w wyprawie "tysiąca nieśmiertelnych" na

Sycylię, której wyzwolenie zapoczątkowało lądowanie ochotników

Garibaldiego w Marsalii.


Jako adiutant generała Milbitza przeszedł Langiewicz całą kampanię

włoską. Walczył pod Catalafini, brał udział w oblężeniu Palermo i

wreszcie pod Milazzo został ranny. Za zasługi w tej wojnie

otrzymał odznaczenie i nominację do stopnia oficerskiego w armii

włoskiej. Służba pod sztandarami wyzwolonych Włoch umożliwiała mu

uzupełnienie teoretycznego wykształcenia wojskowego, które uzyskał

w armii pruskiej, praktycznymi doświadczeniami. Stał się bogatszy

o sumę nowej wiedzy, którą żołnierz może zdobyć tylko na polu

walki, a także podniesiony moralnie słowami uznania, jakie

usłyszał z ust Garibaldiego, który mu wróżył świetną przyszłość...


Pociąg wjeżdżał tymczasem już w granicę miasta. Podróżni szykowali

się do wysiadania, zdejmując z półek bagaże i zdążając do drzwi.

Wreszcie lokomotywa gwizdnąwszy ostrzegawczo wtoczyła się na peron

stacji. Był w Bydgoszczy.


- Jaśnie wielmożny pan nie potrzebuje czego? - zagadnął go nagle

jakiś człowiek. - Może noclegu? Tak? - To ja mogę zawieźć do

dobry hotel.


- Dobrze, wieź!


Rychło dojechali do zachwalanego przez woźnicę hotelu, który

okazał się zwykłym zajazdem. Pokój otrzymał Langiewicz słabo

ogrzany i dość ponuro wyglądający przy świetle świecy, którą

wprowadziwszy gościa do pomieszczenia, osadził w metalowym

lichtarzu gospodarz.


- Proszę obudzić mnie o piątej rano, jadę dalej do Torunia

pociągiem o szóstej. Niech przyjedzie po mnie ten sam woźnica,

który mnie tu przywiózł. A teraz proszę szybko o jedzenie, pragnę

zaraz się położyć - rzekł Langiewicz.


- Tak jest, już przynoszę - odparł gospodarz.


Rzeczywiście, minęło niewiele czasu, a zzmęczony drogą podróżny

mógł wreszcie spocząć i niemal natychmiast zapadł w sen.


Było jeszcze zupełnie ciemno, gdy następnego dnia odjeżdżał

pierwszym pociągiem jadącym do Bydgoszczy przez Toruń do stacji

granicznej w Aleksandrowie. Podróż trwała stosunkowo krótko, bo

już po dwóch godzinach stanął na peronie toruńskiego dworca.


- Ciekawy jestem, czy Józef zjawi się sam, czy przyśle tylko konie

- pomyślał zdążając ku poczekalni. Zaledwie jednak zdążył zrobić

kilka kroków, gdy wpadł w ramiona radośnie roześmianego,

postawnego mężczyzny, który nim ruszył do powitania, tylko przez

chwilę przyglądał się naszemu podróżnemu.


- Marianku! Jesteś wreszcie! - Niech mnie kule biją, nic się nie

zmieniłeś chłopie! Tylko te okulary trochę mnie zmyliły. Daj

pyska! - Ucałowali się z dubeltówki raz i drugi:


- Ja tu wczoraj, jeszcze za dnia, zajechałem, bo po twoim

telegramie

nie mogłem już w Ryńsku wysiedzieć spokojnie. W mieście coś zjemy

i zaraz w drogę. Sanna doskonała, po południu będziemy w Ryńsku.

Tam odpoczniesz i wywczasujesz się należycie.


- Twoja wola Józefie! - roześmiał się Langiewicz i ruszyli do sań,

które czekały z woźnicą przed dworcem.


Przejechawszy Wisłę zatrzymali się na rynku, gdzie spożyli

zakrapiane śniadanie w jednym z tamtejszych szynków i nie tracąc

czasu ruszyli w dalszą podróż. Iłowiecki otuliwszy troskliwie

gościa i siebie baranicą zwrócił się niecierpliwie do Langiewicza:


- Mów że wreszcie człowieku, coś przez te lata porabiał? - Wiem

już, że z Trzemeszna ruszyłeś do Wrocławia, potem mówiono mi, żeś

wstąpił do wojska pruskiego. Miałem także relację, i to niedawno,

od przyjeżdżających z Italii, że miałeś tam urozmaicone życie,

kłopoty z Mierosławskim i tak dalej. A jak było naprawdę?


- Widzisz, co do Mierosławskiego i moich z nim kłopotów to trzeba,

abyś dobrze wszystko zrozumiał - rzekł Langiewicz - cofnąć się

nieco w czasie, do chwili zakończenia działań wojennych

uwieńczonych proklamowaniem przez parlament włoski w Turynie

królestwa, a Wiktora Emanuela II - królem. Właśnie wtedy duża

grupa młodzieży polskiej, która przybyła tam na wieść o zamiarze

tworzenia legionu przez Garibaldiego i oddania nad nim dowództwa

Ludwikowi Mierosławskiemu, znalazła się w trudnej sytuacji

materialnej, zawiedziona w swych nadziejach służby w legionie,

którego przecież nie było. Ochotnicy ci, wzywani odezwami

Mierosławskiego, różnymi drogami zdążali zarówno z kraju, jak i z

emigracji, aby się znaleźć pod narodowymi znakami. Jedni dotarli

od razu do Włoch, inni tylko do Belgii i Francji. Pod presją

rozgorączkowanej patriotycznie młodzieży Mierosławski zmuszony

został do zorganizowania w pierwszych miesiącach 1861 roku w

Paryżu kursu instruktorów wojskowych. Zostałem powołany na jednego

z wykładowców w tej szkole, już jako kapitan, i moim zadaniem było

wtajemniczenie młodych kandydatów na podoficerów w arkana służby

artyleryjskiej. Krótki był żywot tej instytucji. Na żądanie rządu

rosyjskiego władze francuskie nakazały jej rozwiązanie w lipcu

1861 roku.


Tymczasem sprawa międzynarodowego legionu we Włoszech została

ostatecznie przekreślona przez rząd tego kraju, odmową zezwolenia

na organizowanie oddziałów przez Mierosławskiego. Decyzja ta

wynikała z chęci uniknięcia zadrażnień między nowo powstałym

królestwem a Rosją i Prusami, które patrzyły wrogim okiem na tego

rodzaju inicjatywy. Nie sprzeciwili się natomiast Włosi - ciągnął

Langiewicz - projektowi utworzenia Polskiej Szkoły Wojskowej,

która by przygotowała kadrę dowódczą do przyszłej rozprawy

zbrojnej z carskim zaborem. Projekt ten, zrodzony w głowach

zdemobilizowanych ochotników kampanii włoskiej, a musisz wiedzieć

- mówił Langiewicz - że było ich sporo, zyskał życzliwe poparcie

Garibaldiego. Włosi uznali również sprawę szkoły za dobrą okazję

do wywarcia presji na Rosję, która dotąd nie uznała oficjalnie

Królestwa Italii. W wyrażeniu zgody na powstanie Polskiej Szkoły

Wojskowej rząd włoski widział jeden ze środków mogących owo

uznanie na Rosji wymusić. Rozumiesz chyba, że w takiej sytuacji

dni nowo powstałego zakładu były policzone i tak naprawdę nie miał

on żadnej przyszłości.


Garibaldi, jak już wspomniałem, odniósł się do sprawy szkoły

bardzo przychylnie. Potrafił zorganizować niezbędne dla jej

istnienia warunki. Na siedzibę szkoły obrano Genuę. Garibaldi

wynalazł kilkunastu genueńskich markizów gotowych świadczyć

finansowo na rzecz zakładu i tym sposobem zgromadził fundusz w

wysokości 17 tysięcy lirów. Jeden z tych markizów - Bianchetti -

ofiarował swój pałac na koszary dla szkolnej formacji. Mając dach

nad głową i fundusz umożliwiający choćby tylko pierwsze dni

egzystencji, podchorążówka polska mogła rozpocząć swoje zajęcia.


Początkowo zapisało się tylko 40 słuchaczy, z biegiem czasu jednak

stan osobowy znacznie się powiększył, bo już pod koniec 1861 roku

szkoła liczyła 120 podchorążych. Garibaldi przybyłymi do Genui

kandydatami na polskich oficerów zaopiekował się serdecznie.

Wyjednał dla nich u swego rządu żołd w wysokości 2 franków

dziennie, a gdy zaczęły napływać z kraju i emigracji znaczne

stosunkowo składki, pod względem finansowym szkoła stała dość

mocno.


- Wiem o tym, bom przecież także trochę talarów na ten cel złożył

- przerwał Iłowiecki - a inni tak samo świadczyli. Ale mów dalej.


- Jeśli jednak chodzi o wewnętrzną organizację zakładu, nie było

tak dobrze. Władze włoskie, zezwalając na założenie szkoły, dozór

nad nią i opiekę powierzyły komitetowi, w skład którego weszli:

generał Bixio, doktor Oceipinti - zięć Garibaldiego, deputowany do

parlamentu włoskiego Valerio oraz reprezentant emigracji polskiej

Marceli książę Lubomirski. Wybór instruktorów i kierownictwa

zakładu pozostawiono samym słuchaczom pod warunkiem, że

przedstawieni kandydaci zostaną zatwierdzeni przez włoskie władze

rządowe. O nieład było więc nietrudno. Stał się on przyczyną

ustawicznych niepokojów i tarć w łonie instytucji przez cały czas

jej istnienia.


Podchorążowie zdecydowali kierownictwo zakładu złożyć w ręce

Mierosławskiego i wysłali nawet do Paryża, gdzie wówczas

przebywał, specjalną delegację z zaproszeniem, by niezwłocznie

przyjeżdżał do Genui i szkołę zorganizował po wojskowemu. Generał

nie kwapił się jakoś zjechać i właśnie w tym czasie faktyczne

kierownictwo nad szkołą spadło na mnie. Dopiero gdy zwlekanie

Mierosławskiego zaczęło mocno denerwować podchorążych i jawnie

odgrażali się, że zwrócą się o kierownictwo do generała Józefa

Wysockiego, zdecydował się zjechać do Genui.


- Jak już powiedziałem, w czasie nieobecności Mierosławskiego

kierowałem szkołą, a niezależnie od tej funkcji prowadziłem

wykłady z matematyki i pirotechniki oraz zajęcia praktyczne z

zakresu służby artyleryjskiej, pouczając jak działo czyścić, jak

nabijać, jak zapalać i pod jakim kątem mierzyć należy na określoną

odległość granatami lub zwykłymi kulami.


- Znając ciebie wiem, że wyciskałeś z podchorążych siódme poty,

aby opanowali te czynności do perfekcji - roześmiał się Iłowiecki.


- Przecież znaleźli się w szkole właśnie po to, aby się rzemiosła

wojskowego nauczyć - odrzekł poważnie Langiewicz - a że ten i ów

nieco się krzywił na wymagania, to prawda. Zresztą nie tylko na to

się dąsali.


- Miałem też kłopoty z Mierosławskim, których tak byłeś ciekaw. -

Mierosławski stał się w pewnym okresie bardzo podejrzliwy i

nieufny. Ciągle mu się zdawało, że ktoś dybie na jego życie, że

jest otoczony carskimi szpiegami, którzy organizują spiski. Jego

fachowe rady też budziły sprzeciwy. Dochodziło do różnych

konfliktów nie tylko ze mną. To właśnie skłoniło mnie do odejścia

ze szkoły, w listopadzie 1861 roku, choć więzi z zakładem

całkowicie nie zerwałem, ponieważ mieszkałem nadal w Genui.

Zresztą jeszcze raz przyszło mi kierować tą szkołą, ale to było

nieco później, po dymisji Mierosławskiego, a przed objęciem

dyrektury zakładu przez generała Wysockiego, który to właśnie

polecił mi zastępstwo do czasu jego przyjazdu. Potem, gdy szkołę

przeniesiono z Genui do Cuneo, pełniłem funkcję inspektora. Ot i

cała sprawa - zakończył Langiewicz.


- O dymisji Mierosławskiego słyszałem tu sporo - rzekł Iłowiecki.

- Podobno spowodował ją Zygmunt Padlewski. Właśnie w tym czasie

wysłał go dla zbadania sytuacji w kręgach emigracyjnych do Paryża

Komitet Miejski w Warszawie, do którego coraz częściej dochodziły

alarmujące wieści o niezdrowych stosunkach w Polskiej Szkole

Wojskowej we Włoszech.


- Tak istotnie było. - Padlewski przysłał z Paryża jako kontrolera

szkoły Zygmunta Waryłkiewicza, a ten po zapoznaniu się z sytuacją

złożył odpowiedni raport i Mierosławski musiał oddać kierownictwo

w ręce Wysockiego.


- Twoje italskie kłopoty przyniosły ci duży rozgłos w kraju. -

Wiem także, że Komitet Centralny ma o tobie jak najlepsze

mniemanie, czego na przykład nie można powiedzieć o Mierosławskim.


- Jestem o tym przekonany i mam tego dowody - A jeśli chodzi o

Mierosławskiego - to jednak bardzo dziwny człowiek. Gdyby dać

wiarę

jego słowom, to jest najszczerszym demokratą i rewolucjonistą.

Jeśli natomiast przyjrzeć się jego postępowaniu - to przecież

doskonały przykład szlacheckiego warcholstwa i magnackiego

sobiepaństwa. Swoją osobę utożsamia z Polską i niepodległością i

nikt go o niesłuszności takiego rozumowania nie może przekonać. A

przecież w 1848 roku był to zupełnie inny człowiek. Pamiętasz, jak

go wysławialiśmy w Trzemesznie? Jak go uwielbialiśmy za to, że dał

łupnia Prusakom pod Miełosławiem i Wrześnią?


- A ty pamiętasz, jak w tymże Trzemesznie zaatakowaliśmy pruskich

piechurów kamieniami, a leutnantowi pogoniliśmy konia tak

skutecznie, że zrzucił jeźdźca do rowu z wodą, aż błoto chlapnęło

do góry?


Roześmiali się na wspomnienie tamtych dni.


- Ale ja się już dość nagadałem - rzekł Langiewicz - teraz pora na

ciebie. Opowiedz mi, co słychać w kraju, jak żyjecie, jednym 23

słowem wszystko, bo wszystko mnie interesuje. Tyle przecież lat

żyłem na obczyźnie.


- Wszystko? - to nie takie proste. Dzieje się bardzo dużo i dziać

się będzie chyba jeszcze więcej. W tym czasie, kiedy ty nabierałeś

doświadczenia wojennego na włoskiej ziemi, w kraju, a szczególnie

w Warszawie i w całym Królestwie Kongresowym, choć także i na

obszarach zaboru pruskiego i austriackiego, miały miejsce

brzemienne w skutki wydarzenia. Po upadku Powstania Listopadowego

Mikołaj poddał społeczeństwo polskie zaboru rosyjskiego surowym

represjom. Stłumione zostały dążenia wolnościowe, a ciężka

sytuacja polityczna spowodowała odrętwienie i apatię ogółu.

Dopiero klęska Rosji w wojnie krymskiej ożywiła nadzieje Polaków,

wzmogła ich niepodległościowe dążenia i wyzwoliła działanie,

którego celem było zrzucenie obcej przemocy, tym bardziej że w

całej Europie rozbrzmiewają hasła rewolucyjne głoszące wspólną

walkę ludów o niepodległość i demokrację. Nazwisko Garibaldiego,

Mazziniego, Hercena stają się symbolem owych dążeń. Głównym twórcą

ożywienia ruchu niepodległościowego na ziemiach polskich w

ostatnich latach, co trzeba podkreślić, stały się środowiska

mieszczańskie, inteligenckie, drobnoszlacheckie, a najważniejszym

ośrodkiem działalności wolnościowej - Warszawa.


Główną metodą rozbudzania nastrojów niepodległościowych w

szerokich masach było, jak to zalecał usilnie Lelewel,

organizowanie nabożeństw patriotycznych z okazji rocznic

narodowych lub śmierci znanych i zasłużonych rodaków, a także

manifestacje uliczne, z których najbardziej brzemienne w skutkach

były te z lutego 1861 roku, zorganizowane z okazji 30 rocznicy

bitwy o Olszynkę Grochowską. Pierwsza z nich, zwołana 25 lutego na

rynku Starego Miasta, zakończyła się u wylotu ulicy Świętojańskiej

w kierunku Placu Zamkowego bójką z policją i żandarmerią. Druga,

która odbyła się w dwa dni później, skończyła się tragiczną

śmiercią pięciu ofiar. To pierwsze od czasów nocy listopadowej

krwawe starcie na ulicach Warszawy wstrząsnęło społeczeństwem

polskim i stało się początkiem gwałtownego przyboru fali

rewolucyjnej obejmującej swym zasięgiem cały kraj. Muszę ci się

pochwalić, że w tych akcjach mam także swój udział. Powierzono mi

bowiem kierownictwo organizacją nabożeństw patriotycznych na Ziemi

Chełmińskiej i Pomorzu, czyli w tak zwanych Prusach Zachodnich,

nadto robi się jesz- cze i inne rzeczy, ale o tym będzie czas

jeszcze pomówić.


- Wydarzenia warszawskie wzbudziły zrozumiały niepokój we władzach

carskich z namiestnikiem Gorczakowem na czele, który w celu

rozładowania rewolucyjnego napięcia zwrócił się do Aleksandra II z

propozycją przeprowadzenia reform w Królestwie Kongresowym. W

rezultacie wydany został 25 marca ukaz, na podstawie którego

utworzono Radę Stanu, po miastach zaś rady municypalne powoływane

drogą wyborów, zmieniono też system szkolny itp. Tym samym ukazem

mianowany został na dyrektora Komisji Wyznań Religijnych i

Oświecenia Publicznego margrabia Wielopolski, uznany przez

Gorczakowa za odpowiednio prawomyślnego. Margrabia, przeciwnik

polityczny Andrzeja Zamoyskiego, zaraz na początku swego

urzędowania doprowadził do rozwiązania Towarzystwa Rolniczego, na

czele którego stał Zamoyski. Krok ten wykopał między Wielopolskim

a resztą społeczeństwa przepaść. Kiedy oburzona ludność Warszawy

poszła 8 kwietnia tłumnie manifestować przed Zamkiem przeciwko

rozwiązaniu Towarzystwa, doszło do wielkiej masakry. Od jedenastu

salw wojska padło wówczas 110 zabitych. Zarówno wydarzenia lutowe,

jak i rzeź kwietniowa zadecydowały, że rewolucja bierna zamieniła

się w czynną, a cały naród zakonspirował się.


W zasadzie działalność manifestacyjna była inspirowana i

organizowana przez rewolucyjną młodzież, powszechnie zwaną, jak

wiesz, "czerwonymi", w odróżnieniu od umiarkowanych i

konserwatywnych kół ziemiańsko-burżuazyjnych zwanych "białymi".

Latem 1861 roku ukształtował się ostatecznie, jako samodzielne

stronnictwo, obóz czerwonych, stojący zdecydowanie na stanowisku

odrzucenia koncesji politycznych i zwalczania wszystkich przejawów

dążeń do ugody z caratem. Czerwoni za głównego przeciwnika uważali

reprezentanta obszarników - Wielopolskiego, choć także Andrzej

Zamoyski, sztandarowa postać białych, nie cieszył się ich

uznaniem, a jego dyktaturę moralną poddawali ostrej krytyce.


Obóz czerwonych nie tworzył początkowo zwartej organizacji

konspiracyjnej, lecz składało się nań szereg kółek; jednemu z nich

przewodził Apollo Korzeniowski. Z tego właśnie kółka wyłonił się

pierwszy komitet kierowniczy stronnictwa ruchu pod nazwą Komitet

Miejski, przekształcony później w Komitet Centralny. Biali

natomiast po rozwiązaniu Towarzystwa Rolniczego i Delegacji

Miejskiej, będącej wykładnią bogatego mieszczaństwa, straciwszy

legalne formy organizacji powołali do życia w poszczególnych

powiatach instytucje tak zwanych mężów zaufania. One to stały się

związkiem obozu białych, który ostatecznie uformował się w końcu

grudnia 1861 roku, w czasie zjazdu w Warszawie mężów zaufania, na

którym postanowiono połączyć dawną organizację Towarzystwa

Rolniczego z Delegacją Miejską. W wyniku tego połączenia powstała

konspiracja białych kierowana przez tak zwaną Dyrekcję. Czerwoni,

odrzucając jakąkolwiek myśl ugody z caratem, dążą, jak wiesz, do

zbrojnego powstania. Biali natomiast, obawiając się rewolucji,

propagują tylko bierny opór, sprzeciwiając się powstańczym

dążeniom. I nawet teraz, kiedy zmuszeni warunkami powołali do

życia własną konspirację, traktują ją jako formę przejściową,

potrzebną do czasu, gdy znów pojawi się możliwość ugody z caratem.


Margrabia Aleksander Wielopolski, święcie przekonany, że jedynie

słuszną polityką jest ta, którą on prowadzi, zwalcza z całą pasją

opozycję, zarówno czerwoną, jak i białą. Dostrzegł jednak w końcu,

że bardziej niebezpieczne dla jego zamiarów jest stronnictwo

czerwonych, które odrzucając ugodę prze do powstania. Chcąc to

stronnictwo unicestwić, za radą swego syna Zygmunta, prezydenta

miasta Warszawy, wpadł na szatański pomysł przeprowadzenia poboru

młodzieży do wojska rosyjskiego, według specjalnie przygotowanych

list, na które wpisani zostali wszyscy podejrzani o przynależność

do stronnictwa ruchu. Wieści o tej niegodziwości margrabiego, o

brance, nie są tajemnicą. Wiemy o tym zamiarze już od kilku

miesięcy i nie dopuścimy, aby doszedł on do skutku. Komitet

Centralny pod presją całego niemal społeczeństwa, a szczególnie

młodzieży zagrożonej branką, musiał ożywić pracę organizacyjną

mającą na celu przygotowanie walki, jeśli Wielopolski przystąpi do

realizacji swego zbrodniczego planu. Jak widzisz, sytuacja jest

napięta i w każdej chwili może dojść do wydarzeń, które wywołają

powstanie. Lepiej by było, aby wybuch nastąpił w dogodnym dla nas

czasie. Obecnie nie jesteśmy jeszcze do walki przygotowani, choć

robi się wiele w tym względzie. I nie tylko w Warszawie, ale także

i u nas, w Prusach Zachodnich, a także w Księstwie i w Galicji,

aby w razie potrzeby pospieszyć Kongresówce z pomocą.


Gdy Iłowiecki skończył swe opowiadanie, zapadło milczenie. Słychać

tylko było rytmiczny brzęk janczarów na uprzęży końskiej i

pokrzykiwanie woźnicy. Droga skręcała ku bliskiej już kępie drzew,

wśród których widać było zabudowania.


- To Ryńsk - rzekł Iłowiecki. - Wreszcie jesteśmy u celu podróży.


- Ty, Józefie, tak. - Ja pewnie będę musiał rychło ruszyć znowu w

drogę - odpowiedział Langiewicz - tylko nie wiem, w którą stronę,

do Warszawy czy znów na Zachód.


- Cóż ty wygadujesz? - Przecież musisz solidnie odpocząć po

trudach emigracyjnego życia, a ja tobą nacieszyć do woli -

zaprotestował Iłowiecki.


- Niestety. - To nie ode mnie zależy. Chyba już się domyślasz, że

przyjechałem tu na rozkaz, a nie dla własnej przyjemności - odparł

Langiewicz, a ponieważ sanie właśnie zajeżdżały przed ganek dworu,

na którego stopnie wybiegło właśnie kilka osób, wśród nich kobieta

w czarnej sukni spiętej pod szyją broszką z wizerunkiem naczelnika

Kościuszki, zabrakło czasu na dalsze wyjaśnienia.


- To moja żona i domownicy, a to nasz drogi gość, kolega z ławy

szkolnej - Marian Langiewicz - dopełnił prezentacji Iłowiecki.


- Witamy serdecznie. - Bardzo się cieszymy, że zechciał pan

odwiedzić nasz skromny dom - podając z serdecznym uśmiechem

Langiewiczowi rękę powiedziała Iłowiecka. - Józek mało wiele, a

dostałby bzika z radości, gdy otrzymał pański telegram. Prosimy

dalej, obiad zaraz podadzą.


Obfity posiłek ciągnął się dłuższy czas. W przerwach między

daniami Langiewicz odpowiadał na pytania dotyczące podróży, z

kolei rozmowy przeszły na pogodę, przewidywania urodzajów itp.

Wreszcie wstano od stołu i gość podziękowawszy pani domu za

rozkosze, jakie sprawiła jego podniebieniu, przeszedł z Iłowieckim

do gabinetu na pogawędkę i cygaro.


- Nie wyjaśniłeś mi dotąd, dlaczego twój pobyt w Ryńsku może się

rychło zakończyć - zapytał Iłowiecki, gdy siedzieli w wygodnych

fotelach.


- Wspomniałem już, że jestem tu na rozkaz, a muszę jeszcze dodać,

że także z przykrą misją. Wysłuchaj mnie cierpliwie, to wszystko

zrozumiesz. - Wiesz, że Komitet Centralny podjął starania

przygotowania walki, która musi być podjęta, jeśli tylko

Wielopolski wprowadzi w czyn brankę. by walczyć, trzeba mieć czym.

I chociaż niektórym zapalonym głowom zdawało się i zdaje nadal, że

można iść z gołymi rękoma na karabiny, a zdobywszy je, uderzyć na

armaty, to przecież zdrowy rozsądek i poczucie odpowiedzialności

nakazuje, aby gromadzić broń i środki na jej zakup. W tym celu

Komitet Centralny ustanowił w Paryżu Komisję Broni, w skład której

weszli - generał Józef Wysocki, ostatni komendant Polskiej Szkoły

Wojskowej w Cuneo rozwiązanej przez władze włoskie w połowie

ubiegłego roku, znany ci zapewne Józef Ćwierciakiewicz, który nim

zjechał do Paryża, krzątał się na waszym tu terenie nad

stworzeniem organizacji narodowej, dalej Włodzimierz Milowicz i

wreszcie ja. Komisja, otrzymawszy od Komitetu Centralnego 500 000

zł, delegowała w połowie grudnia minionego roku Józefa

Ćwierciakiewicza i mnie do Londynu, gdzie za pośrednictwem kantoru

Benforta nabyliśmy za 180 000 franków 4000 karabinów. Ponieważ na

dalsze zakupy zabrakło nam pieniędzy, Ćwierciakiewicz wystosował

do Komitetu Centralnego pismo, w którym domagał się nowych sum.

Komitet zgromadziwszy, zapewne z niemałym trudem, nieco pieniędzy,

wysłał je za pośrednictwem Franciszka Godlewskiego do Paryża.

Wyzbywszy się pieniędzy na zakup broni nie mieliśmy po prawdzie co

robić w Londynie i dlatego zdecydowaliśmy się opuścić Anglię, przy

czym Ćwierciakiewicz postanowił pojechać bezpośrednio do Paryża,

aby tam spotkać się z Godlewskim i odebrać od niego pieniądze

nadesłane z Warszawy, ja natomiast pojechałem zamówić dalsze

dostawy karabinów w Liege, w Belgii, a potem miałem się udać do

jednego z miast niemieckich w Nadrenii, gdzie obiecał przybyć

Ćwierciakiewicz, i już wspólnie mieliśmy przeprowadzać dalsze

transakcje.


Tymczasem w Paryżu zaszły niespodziewane wypadki. Policja

francuska zaniepokojona bliskimi kontraktami naszej Komisji Broni

oraz wysłannika Komitetu Centralnego - Franciszka Godlewskiego - z

Józefem Mazzinim, twórcą "Komitetu Europejskiego", dokonała

aresztowań, zatrzymując w mieszkaniu niejakiego Ludwika

Brzozowskiego, emigranta, Ćwierciakiewicza i Włodzimierza

Milowicza, a w hotelu "Corneille" - Franciszka Godlewskiego. Nadto

obłożyła ona sekwestrem znalezione w czasie rewizji 70 000

franków, na które właśnie ja czekałem z Ćwierciakiewiczem, oraz

bardzo ważne papiery, z których poznała nie tylko dotychczasowe

powiązania Komitetu Centralnego, ale także szereg nazwisk

działaczy konspiracji narodowej, co grozi im poważnymi

konsekwencjami.


- Domyślasz się już chyba, że celem mojej wizyty w Ryńsku jest

także jak najszybsze powiadomienie waszej chełmińsko-pomorskiej

organizacji narodowej, bo wiem od Ćwierciakiewicza i innych

członków Komisji Broni, że taka istnieje i ma nałożone przez

Komitet Centralny bardzo ważne zadanie organizowania transportu

dostaw zaopatrzenia wojennego do województwa płockiego. Wiem

także, że ty, Józefie, jesteś czołowym działaczem tej konspiracji

i stąd mój przyjazd do ciebie. Musisz niezwłocznie powiadomić

waszych ludzi o zagrożeniu, by nie dali się zaskoczyć policji

pruskiej, do której mogą, choć nie muszą, przeniknąć jakieś

informacje z francuskich źródeł. Trzeba być na wszystko

przygotowanym.


- To tak sprawa wygląda - zatroskał się Iłowiecki. - Jeszcze dziś

wyślę powiadomienie do Demontowicza, Łukaszewskiego, Radkiewicza,

a także Sulerzyskiego, Czarlińskich; Mieczysława Łyskowskiego i

innych, by znali sytuację. A tobie mogę tylko serdecznie

podziękować za trud, jakiego się podjąłeś, aby nas ostrzec.


- Sprawa Powiadomienia waszej organizacji to tylko margines

obowiązków, które na mnie nałożono - odpowiedział Langiewicz. -

Czekając w umówionym miejscu na Ćwierciakiewicza, zamiast jego

osoby doczekałem się specjalnego kuriera, który prócz relacji o

przykrych wydarzeniach paryskich przywiózł mi rozkaz, bym

natychmiast jechał do Warszawy i spowodował, by Komitet Centralny

stworzył nowe kontakty oraz ostrzegł osoby zagrożone przez

rekwizycję owych ważnych papierów.


- Teraz, Józefie, musimy wspólnie pomyśleć, jak by jak najprędzej

powiadomić o tym wszystkim Komitet Centralny, bo ja postanowiłem

ruszyć do Warszawy dopiero wtedy, kiedy mnie tam wezwą. Chcę z

wieściami paryskimi przesłać Komitetowi do rozpatrzenia

alternatywę: albo udzieli mi plenipotencji i funduszy na

sprowadzenie zakupionej na Zachodzie broni do Polski, albo przyśle

pełnomocnika, którego bym poinformował i polecił osobom zaufanym.


- To załatwimy szybko - odparł Iłowiecki. - Mamy tu w Prusach

Zachodnich od kilku już miesięcy dobrze zorganizowaną łączność z

Warszawą za pośrednictwem organizacji niewieściej, której

członkinie wielokrotnie i z powodzeniem spełniały rolę kurierek.

Musisz bezzwłocznie zasiąść do sporządzenia listu do Komitetu

Centralnego, a ja postaram się, by najpóźniej jutro rano list ten

wyruszył w drogę do Warszawy. Jeśli nie będzie nieprzewidzianych

przeszkód, za trzy, cztery dni najpóźniej będziesz miał odpowiedź.

Zaraz ci podam przybory do pisania. Siadaj i pisz. Sprawa, jak

widzę, jest rzeczywiście pilna.


Nie minęło i pół godziny, a list był gotowy. Iłowiecki przygotował

w tym czasie posłańca, który natychmiast wyruszył w drogę do

jednej z kurierek, której poza listem miał przekazać ustnie

instrukcje Iłowieckiego.


Trzeciego dnia wieczorem zjawił się w Ryńsku wysłannik Komitetu

Centralnego, który przedstawił Langiewiczowi upoważnienie do

przekazania mu informacji co do adresów firm, w których czekały

zakupione przez Komisję Broni karabiny i inny sprzęt wojenny, oraz

zaufanych ludzi we Francji, Anglii, Belgii i Niemczech.

Jednocześnie wysłannik ten powiadomił Langiewicza, że Komitet

Centralny wzywa go do niezwłocznego stawienia się w Warszawie.


Brakowało jeszcze kilka godzin do świtu, kiedy dzierżawca Ryńska

odwoził swego gościa na kolej do Torunia. Stąd wyruszył Langiewicz

przez Aleksandrów i Kutno do Warszawy, gdzie dotarł 9 stycznia

1863 roku. Nie tracąc ani chwili czasu zameldował się w Komitecie

Centralnym.


Powitano go radośnie, co w znacznej części pochodziło stąd, że z

oficerów wezwanych do zorganizowania prac przygotowawczych do

powstania prócz niego tylko jeden dotąd przybył z zagranicy. W tej

sytuacji każdy wojskowy fachowiec był na wagę złota, bowiem do tej

pory wszystkie sprawy militarne spoczywały w rękach ludzi

wprawdzie bardzo gorliwych i szczerze oddanych sprawie powstania,

ale zupełnie nie znających się na rzemiośle i zagadnieniach

wojskowych.


Rozgrzany ciepłym przyjęciem i niespodziewaną nominacją na

pułkownika Langiewicz złożył uroczystą przysięgę na wierność

ojczyźnie i Komitetowi Centralnemu, a otrzymawszy polecenie

objęcia funkcji naczelnika wojskowego województwa sandomierskiego

zgłosił się do ówczesnego dyrektora Wydziału Spraw Wewnętrznych

Komitetu Centralnego - Oskara Awejdego - po informacje o stanie

konspiracji w przydzielonym mu regionie. Niewiele jednak uzyskał

wiadomości. Awejde zorientował go dość ogólnikowo i, jak się potem

okazało, niezbyt ściśle o stanie organizacji w Sandomierskiem, a

główny akcent położył na baczne obserwowanie poczynań władz

rosyjskich w terenie, które wzorując się na polityce rządu

austriackiego w 1846 roku czyniły starania, aby antyszlacheckie

nastroje chłopów skierować, przeciwko działaczom i wysiłkom

powstańczej konspiracji. Na zakończenie Awejde wręczył

Langiewiczowi 600 franków na koszty podróży i potrzeby osobiste, a

po instrukcje i rozkazy dotyczące spraw czysto wojskowych odesłał

go do Zygmunta Padlewskiego, pełniącego wówczas w Komitecie

Centralnym funkcję dyrektora Wydziału Wojskowego.






Naczelnik wojskowy województwa sandomierskiego






Choć styczeń 1863 roku nie był mroźny, to przecież przelotne opady

deszczu ze śniegiem lub samego deszczu dawały się dobrze ludziom

we znaki, a szczególnie tym, którzy akurat wtedy musieli wyruszyć

w podróż po rozmokłych; pełnych błotnistych kałuż drogach.

Rozkazy, jakie otrzymał pułkownik Langiewicz od Zygmunta

Padlewskiego, nakazywały jednak niezwłoczny wyjazd na teren

województwa sandomierskiego, którego przecież został naczelnikiem

wojskowym. Posłuszny instrukcjom, zabawiwszy w Warszawie zaledwie

tyle czasu, ile było nieodzowne do załatwienia najpilniejszych

potrzeb własnych, opuścił ją już 12 stycznia "z przekonaniem, że

dla zbrojnego powstania zgoła nic nie jest przygotowane", aby dnia

następnego znaleźć się w Radomiu, centrum konspiracji narodowej

swego województwa.


Po zasięgnięciu informacji i rozpatrzeniu się w warunkach

miejscowych przedstawił sobie nowo mianowany naczelnik następujący

obraz sytuacji: wszystkie prawie miasta i miasteczka, mające około

3000 ludzi lub więcej, zajęte były przez garnizony rosyjskie

gotowe w każdej chwili do walki. W Radomiu, głównej kwaterze

dywizji, stało 1200 żołnierzy i jedna bateria polowa. Inne

garnizony liczyły od 400 do 600 ludzi. Siły spiskowców składały

się z około 2500 osób rozrzuconych po całym województwie. Na

wypadek jednak rozpoczęcia działań wojennych należało się liczyć

ze znacznym zmniejszeniem tej liczby z różnych przewidzianych i

nieprzewidzianych powodów, tak że w pierwszej fazie walk zjawiłoby

się na wyznaczonych rozkazami punktach zbornych nie więcej niż

1500 sprzysiężonych.


"Spiskowcy zorganizowani byli stosownie do potrzeb politycznych i

administracyjnych, ale nie było żadnej organizacji, jakiej wymaga

wybuch zbrojny. Nie było ani żołnierzy, ani oficerów, ani

instruktorów. Broni i amunicji wcale nie zakupiono. Powiedziano mi

- pisał Langiewicz w liście do Bulewskiego - że Komitet Centralny

zabrał prawie całą kasę wojewódzką (około 50 000 franków), że

przyobiecał broń i amunicję sprowadzić z zagranicy i zabronił

sprowadzania jej na własną rękę, ażeby zdecentralizowanym

działaniem nie skompromitować sekretu zbrojenia się... Broni więc

wojennej wcale nie było. Broni myśliwskiej mogło być około 250

sztuk w całym województwie. Rząd moskiewski w ostatnich 30 latach

pięć razy rozbroił cały kraj. Prochu było kilkanaście funtów. Kos

zdatnych do boju kilkaset sztuk. Centralna kasa wojewódzka

składała się z około 1500 fr.; po kasach powiatowych znajdowały

się drobne fundusze. Nie było ani płaszczy, ani butów, ani koszul,

a mieliśmy przed sobą zimową wojnę, ani drągów na kosy lub lance,

ani manierek, ani torb do chleba, ani podków. Nie udzielono

sprzysiężonym żadnych instrukcji powstańczych. Zdawało się, jakoby

powstanie miało być kilkugodzinnym polowaniem, po którym każdy

spokojnie i zdrowo wróci do domu".


Sytuacja więc nie była w każdym wypadku pomyślna i Langiewicz,

przed swym wyjazdem z Warszawy uprzedzony przez Komitet Centralny,

iż w każdej chwili musi być gotowy do powstania, zmuszony był

wytężać siły i zdolności, aby chociaż jako tako przygotować swój

teren na moment wybuchu. "Udałem się więc - pisał w wyżej

cytowanym liście - na objazd inspekcyjny mego województwa, ażeby

poznać topografię, wyższych urzędników konspiracji i liczbę

sprzysiężonych, których by w 24 godzinach można w pewnych punktach

zgromadzić i ażeby zanominować komendantów oddziałów, dać im

instrukcje i spowodować jak najenergiczniejsze zbrojenie się.

Komitet Centralny - żalił się Langiewicz - nie dał mi karty

topograficznej ani statystyki mego województwa, w którym po raz

pierwszy się znajdowałem".


Tymczasem w Warszawie napięcie doszło do szczytu. Z dawna

obmyślany i opracowany specjalnymi instrukcjami pobór do wojska

został wyznaczony przez władze Królestwa Kongresowego na noc z 14

na 15 stycznia. Wieści o zamierzeniach Wielopolskiego znane były

społeczeństwu polskiemu już od kilku miesięcy. Również termin

branki przedostał się do publicznej wiadomości. Poczynając od 10

stycznia młodzież znajdująca się na listach proskrypcyjnych

stosownie do decyzji Komitetu Centralnego opuszczała Warszawę,

kryjąc się przed poborem w sąsiadujących z miastem lasach, i tu

częstokroć stawiała zbrojny opór wojskom rosyjskim.


Stan taki nie mógł trwać długo. Toteż przymuszony sytuacją Komitet

Centralny po burzliwej, pełnej dramatycznych momentów dyskusji na

posiedzeniu odbytym w nocy z 17 na 18 stycznia podjął wreszcie

decyzję nakazującą powstanie na godzinę 12 w nocy z 22 na 23

stycznia.


Natychmiast rozesłano rozkazy do ośrodków prowincjonalnych z

powiadomieniem o tej tak brzemiennej w skutki i w tak nie

sprzyjających warunkach powziętej decyzji. Można więc sądzić, że

bezpośrednim powodem wybuchu Powstania Styczniowego była branka,

chociaż, jak słusznie zauważył Koźmian, powstanie i bez niej by

wybuchło. Sytuacja z ostatnich dwóch lat groziła prędzej czy

później rozładowaniem zbrojnym. Branka tylko go przyspieszyła, a

zaskakując terminem i nieprzygotowaniem, z góry przesądzała wyniki

zbrojnego zrywu.


Na tym samym posiedzeniu, które zadecydowało o wybuchu powstania,

Komitet Centralny postanowił w dniu jego rozpoczęcia przyjąć nazwę

Tymczasowy Rząd Narodowy, a jego członkami ustanowił Oskara

Awejdego, Władysława Daniłowskiego, Józefa Janowskiego, Jana

Majkowskiego i ks. Mikoszewskiego. W dzień później Komitet w

zmniejszonym składzie postanowił na czele powstania postawić kogoś

znanego szerokiemu ogółowi, a zarazem mającego przygotowanie

wojskowe, bowiem wśród członków TRN nie było ani jednego

żołnierza. Tymczasem przecież sytuacja wymagała, aby kierownictwo

wziął w swe ręce człowiek fachowy, żołnierz obeznany z arkanami

walki powstańczej. I właśnie wtedy przysłuchujący się naradzie

brat Józefa Janowskiego - Władysław, naczelnik cywilny województwa

krakowskiego, dopiero co przybyły do Warszawy z Kielc, skąd musiał

uchodzić przed aresztowaniem, zaproponował kandydaturę generała

Ludwika Mierosławskiego, którą wbrew gwałtownej opozycji Stefana

Bobrowskiego, naczelnika miasta Warszawy, po pewnych wahaniach

uznano za jedynie możliwą do przyjęcia. W ten sposób Mierosławski

został mianowany dyktatorem, a o akcie tym mieli go powiadomić

wysłannicy TRN - Władysław Janowski, Władysław Daniłowski i

Władysław Jeske, wyjeżdżający do Paryża, gdzie Mierosławski

przebywał po dymisji z dyrektury Polskiej Szkoły Wojskowej w

Genui. Tymczasowy Rząd Narodowy miał w tym czasie przenieść się z

Warszawy na prowincję i ujawnić swój skład osobowy w dniu wybuchu

powstania w Płocku, który spodziewano się zdobyć szturmem i gdzie

rząd miał się "oszańcować i oczekiwać aż Mierosławski przybędzie i

ogłosi się dyktatorem".


Jak wynika z relacji współczesnych, Mierosławski po długich

targach zgodził się wreszcie przyjąć ofiarowaną mu godność,

uzależniając jednak swą aprobatę od szeregu żądań, wśród których

znalazły się następujące: przekroczy granice Królestwa Polskiego

na czele oddziału ochotników z zaboru pruskiego w okolicy Brodnicy

nad Drwęcą; po drugiej stronie granicy będzie go oczekiwał inny

wyborowy oddział powstańców z województwa płockiego; do miejsca, w

którym przekroczy granicę, muszą ściągnąć wszystkie "partie"

działające na obszarze województwa płockiego.


Jak przyszłość wykazała, nowo mianowany dyktator ostatecznie

zmienił swe zamiary, najprawdopodobniej na wiadomość o nieudanej

próbie opanowania Płocka, i zamiast pod Brodnicą, przekroczył

granicę Kongresówki pod Konarami na Kujawach w nocy, 16 lutego

1863 r., aby rychło potem, doznawszy porażki pod Krzywosądzem i

Nową Wsią, zostawić powstanie swemu losowi i wyjechać do Paryża.


Tymczasem Langiewicz, nie przeczuwając nawet, że jego

nieprzejednany adwersarz z Genui rychło obdarowany będzie

największą w narodzie godnością, bez chwili odpoczynku, podróżując

po terenie oddanym jego komendzie, czynił wszystko, aby godzina

walki zastała go w miarę możliwości jak najlepiej przygotowanego.

W czasie tych rozjazdów dostarczono mu 16 stycznia rozkaz, aby 18

tegoż miesiąca o godzinie 14.00 stawił się w Kielcach w celu

porozumienia się z naczelnikiem wojskowym województwa

krakowskiego, którą to funkcję pełnił wówczas w zastępstwie

przebywającego na leczeniu we Wrocławiu Józefa Czapskiego -

Apolinary Kurowski.


"Taki rozkaz - pisał kilka miesięcy później do Bulewskiego

Langiewicz - mocno mnie zadziwił, bo dyrektor wojny (Zygmunt

Padlewski) powiedział mi był, że naczelnik wojskowy województwa

krakowskiego wcale nie zna wojskowości i że zaraz po wybuchu

przechodzi pod moją komendę. Jakiż więc mógł być użytek z gadaniny

niby militarnej z człowiekiem niewojskowym, mającym taką samą

komendę jak ja, a będącym ode mnie niezależnym? Strata zaś dwu dni

czasu potrzebnego na tę podróż do Kielc była dla mnie bardzo

dotkliwa, tym dotkliwsza, że wieczorem 18 stycznia (w czasie

oczekiwania na Kurowskiego) odebrałem rozkaz Komitetu Centralnego

do powstania 22 stycznia o godzinie 12 w nocy".


Mimo tych zastrzeżeń Langiewicz, jak przystało na karnego

żołnierza, wypełnił rozkaz i stawił się w Kielcach na wyznaczoną

rozkazem godzinę. Kurowskiego pod umówionym adresem i o ustalonej

porze nie zastał. Dopiero koło godziny 18.00 do pokoju, w którym

zniecierpliwiony zwłoką oczekiwał na zapowiedzianego kolegę

Langiewicz, wszedł Kurowski.


- Myślałem już, że obywatela naczelnika gdzieś po drodze wilcy

zjedli - powiedział z ironią Langiewicz, witając się z przybyłym.


- Proszę wybaczyć. - Nie tak często mam okazję być w większym

mieście, a tu żona kazała mi dokonać paru zakupów i nawet się

człek nie spostrzegł, kiedy zapadła noc - usprawiedliwił się z

uśmiechem Kurowski.


Gdy wreszcie wypili i zjedli to, co im podano, Langiewicz

przystąpił do sprawy.


- Właśnie przed godziną otrzymałem przez kuriera rozkaz Komitetu

Centralnego, abym powiadomił obywatela, że rozpoczęcie powstania

postanowiono na godzinę 12 w nocy z 22 na 23 stycznia.


Twarz Kurowskiego wyrażała całkowite osłupienie.


- Jak to? - To niemożliwe! Przecież powstanie przewidywano w

późniejszym terminie!


- Niemożliwe, a jednak prawdziwe. - Nie nasza to jednak wola. Taki

mamy rozkaz i trzeba będzie go wykonać. Chciałbym bardzo poznać

plan działania obywatela naczelnika, aby go z moim uzgodnić, boć

przecież nasze województwa graniczą i akcje trzeba będzie z sobą

przynajmniej z grubsza dopasować.


- Żadnego planu nie mam, bom nie sądził, że to takie konieczne i

pilne - wyznał zmieszany Kurowski i zaraz dodał: - Nie ma mowy,

abym na czas mógł u siebie przygotować wystąpienie.


Langiewicz ze zdumieniem spojrzał na krakowskiego naczelnika.


- Żadnego planu nie macie? Żadnego!? - Wstał od stołu i założywszy

ręce za siebie zaczął chodzić nerwowym krokiem po pokoju.


- Chciałbym wiedzieć - rzekł wreszcie ochłonąwszy nieco ze

zdziwienia - ile broni ile ludzi ma wasze województwo, a także

jakie i gdzie są rozlokowane siły moskiewskie?


- Co do ludzi, to będzie ich dobrze ponad tysiąc, broni małowiele,

ale coś jest, choć tak dokładniej, to nie wiem, bom niedawno

przejął komendę. Czapski zapewne wie lepiej. Jeśli chodzi o

garnizony rosyjskie, to są tu i ówdzie, ale w jakiej sile, nie mam

pojęcia.


Langiewicz z trudem kryjąc zniecierpliwienie zdjął okulary,

przetarł palcem zmęczone od niewyspania oczy i po chwili zapytał

znowu.


- Czy obywatel naczelnik mógłby zebrać 80 fornalskich koni

ubranych i 200 ludzi uzbrojonych choćby w drągi?


- Tyle to chyba da się zrobić - przytaknął Kurowski.


- w takim razie proponuję, abyście tymi ludźmi zaatakowali

moskiewską baterię stojącą w polu pod Kielcami, o której wiem, że

strzeżona jest tylko przez kilkunastu żołnierzy, i po jej zabraniu

przyprowadzili do Suchedniowa, gdzie będzie czekał jeden z moich

oddziałów. Zgoda?


- Zgoda, tylko czy to będzie możliwe, bo o ile wiem, armaty w tej

baterii są rozmontowane, a ja niestety nie mam pojęcia, jak je

złożyć. Nigdy z tym nie miałem do czynienia - odparł wyraźnie

skonfundowany Kurowski.


I była to całkowita prawda, bowiem Kurowski na wojskowości nie

znał się wiele, zaledwie tyle, ile pozwoliło mu to na uczestnictwo

w powstaniu 1848 roku w Wielkim Księstwie Poznańskim. "Nie znał

nawet - jak twierdził w liście do Bulewskiego Langiewicz -

wyrażeń: zaprzodkować i odprzodkować działo. A jednak mój kolega

był komendantem ósmej części Kongresówki - ironizował Langiewicz -

z czego można powziąć wyobrażenie o przygotowaniach i prowadzeniu

wojny naszej".


Po odbytej z takimi rezultatami konferencji kieleckiej naczelnik

sandomierski natychmiast pospieszył na teren swego województwa,

aby przygotować akcję na dzień 22 stycznia i wydać odpowiednie

rozkazy. W szeregach konspiratorów sandomierskich obwieszczenie

decyzji Komitetu Centralnego wywołało powszechną konsternację i

przerażenie. "Całkiem słuszne - stwierdza Langiewicz - bo Komitet

Centralny przyobiecał był broń, więc przed jej nadejściem nikt się

terminu wybuchu nie potrzebował spodziewać. Wystawiono mi pisze

dalej - niemożność powstania i domagano się, ażebym jechał do

Warszawy i spowodował odwołanie terminu. Sam, aż do zbytku

przeświadczony byłem o szaleństwie naszego przedsięwzięcia, ale

jako żołnierz musiałem słuchać i wymagać posłuszeństwa. Wykazałem

więc, że rozkaz odwołujący nie może wszędzie dojść, że zatem

nastąpiłoby tylko częściowe powstanie, stąd ogólne zamieszanie i

demoralizacja. Wystawiłem, że nie trzeba broni wojskowej na

pierwszą napaść, bo takowa odbyć się ma w ciemną noc,

niespodzianie, po ulicach i po domach, a zatem dubeltówki, kosy i

drągi tyle zrobią, co karabiny, i że w pierwszej napaści

zdobędziemy broń moskiewską do dalszego boju. To trafiło do

przekonania tych ludzi, którzy przez dwa lata każdej chwili byli

gotowi iść na szubienicę".


A jacy to byli ludzie? Głównym trzonem konspiracji sandomierskiej,

podobnie zresztą jak i w innych regionach Polski, byli przede

wszystkim oficjaliści dworscy, dzierżawcy, niżsi urzędnicy,

inteligencja, służba leśna, młodzież, służba dworska, niższe

duchowieństwo tudzież niektórzy majstrowie i inżynierowie. Na

przykład w zakładach suchedniowskich i okolicy organizatorami

konspiracji byli pracownicy tej fabryki - inżynier Bernard

Klimaszewski i trzej bracia Dawidowiczowie: Ignacy, Jan i Józef.

Natomiast ziemiaństwo nie kwapiło się do działań spiskowych i albo

stało na uboczu, albo, co gorsza, po cichu działaniom tym

przeszkadzało. Chłopi, z małymi raczej wyjątkami, nieufnie

odnosili się do poczynań konspiracji, a znaczna ich część przyjęła

nawet, podburzana przez władze carskie, wyraźnie wrogą postawę.


Założenia planu strategicznego, jaki nakreślił sobie Langiewicz,

opierały się na następujących przesłankach. Obszar województwa

sandomierskiego wynosi 14 000 km2, spiskowców zaś na tym terenie

jest 2500. Aby do wszystkich dotarły rozkazy, z czterech dni,

którymi rozporządzał do momentu wybuchu powstania, zostaną na to

zużyte tylko trzy. Dopiero ostatniego, tj. czwartego dnia, może

się odbyć koncentracja oddziałów w wyznaczonych punktach. Pośpiech

i konieczność zachowania tajemnicy spowodują na pewno, że do wielu

sprzysiężonych rozkaz mobilizacyjny nie zdoła dotrzeć na czas lub

będzie niewłaściwie wykonany, co przyniesie w konsekwencji znaczne

uszczuplenie sił. W tych warunkach pomniejszone w swych stanach

osobowych oddziały partyzanckie będą mogły liczyć na jaki taki

sukces, jeśli nieprzyjaciel będzie całkowicie zaskoczony,

pozbawiony absolutnie orientacji, kiedy, gdzie i jakimi siłami

zostanie zaatakowany. - Jednym słowem - warunkiem niezbędnym

powodzenia jest przede wszystkim bezwzględna tajemnica poczynań. W

związku z tym spiskowcom można dać tylko tyle czasu od momentu

alarmu do chwili koncentracji, ile jest potrzebne, aby zdążyli

dotrzeć na wyznaczone punkty bez zwracania na siebie uwagi. Stąd

konieczność ograniczenia całej akcji wyłącznie do pory wieczornej

i nocy 22 stycznia, co w sumie da zaledwie siedem godzin. Te

ograniczenia czasowe zmuszą do wyboru tylko takich garnizonów

rosyjskich, do których będą mogły dotrzeć właśnie w ciągu owych

siedmiu godzin oddziały powstańcze. Z tak przemyślanej kalkulacji

Langiewicz wyłączył całkowicie Radom, najsilniejszy punkt w

wykazie rosyjskich garnizonów na obszarze województwa

sandomierskiego, zdając sobie sprawę, że szanse na sukces byłyby

tu żadne, a porażka mogłaby doprowadzić do zagłady sił, którymi

rozporządzał.


Zrezygnowawszy więc z ataku na Radom, a także Sandomierz, Opoczno

i Sulejów rozesłał wreszcie rozkazy o jednoczesnej napaści o godz.

24.00 22 stycznia na osiem mniejszych miejscowości, gdzie

stacjonowały niewielkie i przeto możliwe do pokonania załogi

nieprzyjaciela. Sam postanowił przyłączyć się do oddziału mającego

atakować Szydłowiec, miasteczko leżące przy szosie

warszawsko-krakowskiej, będącej główną linią komunikacyjną dywizji

generała Uszakowa, przeciwko której miał przecież prowadzić

działania wojenne. Wszystkie oddziały powstańcze, zarówno te,

którym wyznaczono udział w atakowaniu nieprzyjaciela, jak i bez

przydziału bojowego, miały rozkaz natychmiast po walce nocnej, nie

oglądając się na rezultaty swego działania, skoncentrować się w

Szydłowcu. W ten sposób Langiewicz wykonując rozkaz Komitetu

Centralnego nie narażał na ewentualny pogrom i rozproszenie

wszystkich swych sił, nadto dawał oddziałom nie biorącym udziału w

pierwszych walkach możliwość dołączenia do sił głównych, które

według jego przewidywań mogły osiągnąć w następnych 48 godzinach

około 3000 ludzi, wliczając w to nowo zaciężnych i ochotników. Z

tej liczby zamierzał użyć do niepokojenia nie ruszonych do tej

pory rosyjskich garnizonów 500 powstańców, a z resztą, tj. 2500

ludzi, zaatakować dopiero Radom.


Założenia planu operacyjnego obmyślanego przez Langiewicza były

dobre i wskazują, że naczelnik sandomierski był zdolnym oficerem,

wykonanie natomiast tego planu, jak się okazało, było znacznie

gorsze, ale nie z jego winy. Z projektowanych ośmiu punktów ataku

doszło do skutku w trzech, tj. w Jedlni, Bodzentynie i Szydłowcu.

W innych miejscowościach bądź to nie stawili się spiskowcy lub

dowódcy, bądź też przybyłe oddziały odstąpiły od wykonania zadania

wskutek fałszywych pogłosek o odwołaniu powstania.


Na Jedlnię uderzył od północy z 22 na 23 stycznia 150-osobowy

oddział powstańców pod dowództwem Nareyza Figietti. Wykorzystano

tu, zgodnie z zaleceniami Langiewicza, moment zaskoczenia i

odniesiono sukces zdobywając kilkadziesiąt sztuk broni.


Suchedniowski oddział Dawidowiczów wbrew instrukcjom Langiewicza

nie dochował do czasu tajemnicy i już przed południem 22 stycznia

zabrawszy całą kasę zakładów suchedniowskich wyruszył na

Bodzentyn, dekonspirując akcję, co się srodze na powstańcach

zemściło, bowiem po zaciętej całonocnej walce z przygotowanym na

atak nieprzyjacielem oddział liczący ponad 300 ludzi, a zwiększony

jeszcze miejscowymi ochotnikami, nie zdołał osiągnąć celu i

straciwszy kilkudziesięciu ludzi musiał się wycofać zostawiając

Bodzentyn na łaskę i niełaskę wroga, który z zemsty podpalił

miasto.


Szydłowiec atakował oddział, w którym, jak się rzekło, znajdował

się osobiście naczelnik województwa. Siły rosyjskie, składające

się z dwóch rot pułku mohylewskiego pod dowództwem majora

Rydygiera, w liczbie ponad 400 żołnierzy przygotowanych do

przyjęcia ataku nie zdołały oprzeć się 300 powstańcom Langiewicza

i opuściły miasto. Rezultat zwycięstwa był jednak bardzo skromny:

"kilka trupów moskiewskich, kilkunastu jeńców i może tuzin

karabinów". W zdobytym Szydłowcu na próżno czekał Langiewicz na

zobowiązane rozkazem do przybycia tu powstańcze oddziały z innych

miejscowości. Żaden nie przybył, a co więcej, nie przysłał nawet

żadnych wiadomości. Tymczasem roty majora Rydygiera ochłonąwszy po

porażce zaatakowały powstańców świętujących pierwszy sukces i po

krótkiej walce, spowodowawszy w szeregach obrońców Szydłowca

popłoch, odbiły miasto, przy czym po stronie polskiej padło około

60 zabitych. Langiewicz wycofując się nie zdołał opanować w

szeregach powstańców paniki i w rezultacie z 300-osobowego

oddziału pozostało przy naczelniku zaledwie kilkudziesięciu ludzi.

Reszta rozbiegła się, gdzie kto mógł.


Dowództwo wojsk rosyjskich w Warszawie, powiadomione o rozpoczęciu

działań wojennych przez powstańców i atakach, zresztą w większości

nieudanych, na garnizony prowincjonalne Kongresówki, zarządziło

koncentrację mniejszych oddziałów w większych miastach, aby nie

uległy zniesieniu. Koncentracja ta ogołociła znaczne obszary kraju

z wojsk rosyjskich i pozwoliła w ten sposób na organizację

"partii" w warunkach względnej swobody i poczucia bezpieczeństwa.

Istnieje pogląd, że generalicja carska celowo zostawiła powstańcom

czas na zorganizowanie większej liczby oddziałów, aby potem,

likwidując je w walce, wykazać się przed carem większymi zasługami

i otrzymać za to awanse i nagrody.


Faktem jest jednak, że właśnie na ten czas przypadło założenie

wielkich obozowisk powstańczych, a jednym z nich był obóz wąchocki

zorganizowany przez Langiewicza, który zmuszony opuścić Szydłowiec

pomaszerował w kierunku Wąchocka, uprzednio już wybranego przez

niego na miejsce postoju w warunkach wojny.


Wybór tej miejscowości na obozowisko powstańcze był ze wszech miar

udany. Położony na zboczu Gór Świętokrzyskich, nad rzeką Kamienną,

w dolinie między łagodnymi wzgórzami, Wąchock sąsiadował z

pobliskim Suchedniowem, osadą fabryczną bardzo sprzyjającą

powstaniu, która stworzyła korzystne warunki zaopatrzenia

oddziałów w broń i inny nieodzowny sprzęt. Nadto w okolicy było

sporo kuźni, które mogły dostarczyć formacjom kosynierskim kos, a

konnicy lanc. Inną ważną zaletą tej miejscowości był całkowity

brak garnizonów rosyjskich.


Langiewicz, dotarłszy do Wąchocka, zastał tu zgrupowany oddział

Kazimierza Kozickiego, który w noc wybuchu miał zadanie

zaatakowania Opatowa, ale zorientowawszy się, że jego

trzystuosobowy oddział jest za słaby, załadował ludzi na furmanki

i zjawił się w Wąchocku tuż przed przybyciem Langiewicza. Nieco

później nadciągać zaczęły i inne oddziały oraz rozbitkowie z

Szydłowca i Bodzentyna. W ten sposób zgromadziło się pod

bezpośrednimi rozkazami naczelnika sandomierskiego ponad 1000

ludzi. W następnych dniach stan uległ zwiększeniu dzięki napływowi

ochotników oraz ogłoszonemu przez Langiewicza poborowi do

powstańczego wojska, co dało szeregom uzupełnienie, szczególnie w

oddziałach kosynierów, do obozu bowiem ściągnęła pewna grupa

okolicznych chłopów przyprowadzona przez wójtów.


Wszystko to jednak razem niewiele było podobne do wojska.

Różnorodność ubioru, od kożucha po mundur ułański i prostą kapotę,

stwarzała raczej obraz bardziej zgromadzenia z okazji zapustów niż

obozu wojennego, tym bardziej że i broń była rozmaita. Kosy,

dubeltówki, lance i piki, a nawet kije stanowiły wyposażenie

oddziałów. Starania czynione przez Langiewicza nieco poprawiły ten

stan rzeczy, ale tylko o tyle, że dziesiąta część powstanców

została ostatecznie wyposażona w broń palną. Wielkim osiągnięciem

było zorganizowanie baterii artylerii w ilości pięciu działek, z

których trzy były drewniane, a dwa z lanego żelaza. Wykonano je w

zakładach suchedniowskich.


Siły Langiewicza w obozowisku wąchockim składały się z czterech

batalionów piechoty, szwadronu kawalerii oraz baterii artylerii, o

której była mowa wyżej. Nadto formacja wąchocka miała szpital

polowy, aptekę, drukarnię i tabor kilkudziesięciu wozów. Pracując

żarliwie dzień i noc zdołał naczelnik sandomierski w ciągu kilku

dni zaledwie zorganizować i ująć w karby luźne przecież i do

wojskowego trybu życia nie przyzwyczajone środowisko powstańcze.

Sformowawszy bataliony wyznaczył na ich dowódców: w I - inżyniera

z Suchedniowa Bernarda Klimaszewskiego, w II - Ignacego

Dawidowicza, dozorcę zakładów suchedniowskich, w III - Dionizego

Czachowskiego, w IV - Klemensa Dąbrowskiego. Szefem sztabu został

mianowany Czachowski, intendenturę powierzono Lewkowiczowi, z

zawodu urzędnikowi i działaczowi organizacji narodowej w Radomiu,

szpitalem zarządzał doktor Bukowiecki. Drukarnia powielała

wszystkie odezwy i rozkazy, jakie w obozie wąchockim wydał

Langiewicz.


Powstańcy rozlokowani byli po domach i karczmach "pozamienianych

bardzo przebiegle i rozsądnie na koszary". Wszyscy szeregowcy

dostawali rano i wieczorem miarke wódki i 15 groszy żołdu każdego

dnia. W zasięgu obozu, na przestrzeni od Wąchocka po Iłżę,

powstała maleńka Rzeczpospolita Polska. Zorganizowano

administrację, straż porządkową i placówki wojskowe. W Iłży, gdzie

nie było oddziału powstańczego, straż pełnili sami mieszkańcy. Na

całym tym obszarze, tam gdzie tylko były oddziały powstańcze,

prowadzono szkolenie wojskowe, uczono musztry, fechtunku,

strzelania i innych umiejętności potrzebnych żołnierzowi, a

równocześnie nie zaniedbywano pracy propagandowej, ogłaszając

manifest Tymczasowego Rządu Narodowego i dekrety uwłaszczeniowe

oraz odezwy naczelnika sandomierskiego i jego rozkazy, jak choćby

wydany 1 lutego, wzywający szlachtę, aby z uzbrojonymi chłopami,

końmi, bronią i amunicją wstępowała w powstańcze szeregi.


Bezpośrednio po wybuchu powstania powstały trzy główne ośrodki

partyzanckich zgrupowań w województwie płockim, sandomierskim i na

Podlasiu, przy czym obóz wąchocki był obok zgrupowania w Węgrowie

najliczniejszy i do tego dobrze zorganizowany przez Langiewicza,

który w stosunkowo bardzo krótkim czasie zdziałał tyle, ile można

było tylko dokonać w podobnych warunkach. Sława obozu w Wąchocku

rozniosła się po okolicy i reszcie ziem polskich. Wielu chciało go

zobaczyć na własne oczy, oglądać wreszcie polskie wojsko nie

widziane od tylu lat. "Szli, jechali jak na odpust ludzie do obozu

z wiarą i uniesieniem - pisała o tych patriotycznych pielgrzymkach

Jadwiga Prendowska, adiutant Langiewicza, w swych pamiętnikach - a

trudno sobie wyobrazić, z jak błyskawiczną szybkością wieść o tym

obozie rozbiegła się po okolicy i całym kraju". Donosiła o tym

także zagraniczna prasa.


Nic też dziwnego, że imię Langiewicza stało się nadzwyczaj

popularne w społeczeństwie polskim, a szczególną sympatią cieszył

się u swoich żołnierzy. Właśnie wśród nich powstała śpiewana przy

ogniskach obozu wąchockiego pieśń, której jedna ze strof brzmiała:




Stój! carze, stój!


Nie ustał bój


Wszak Langiewicz jest w obozie


Słychać polskie "tuj"!


Póki jeden Polak żyje,


Póki jedno serce bije,


Póty musisz czuwać carze


I na czatach stać.




Nawet Tymczasowy Rząd Narodowy, który, jak wiemy, miał się ujawnić

w Płocku po jego zdobyciu i oczekiwał tej chwili w Kutnie,

powiadomiony o niepowodzeniu zamierzeń zdecydował się dokonać tego

w obozie Langiewicza i w tym celu niezwłocznie wyruszyli do

Wąchocka: Józef Janowski, ks. Karol Mikoszewski oraz Oskar Awejde

i Jan Majkowski. W ówczesnej sytuacji jedynie Langiewicz i jego

oddział mogli stworzyć warunki do jawnego funkcjonowania

najwyższej władzy powstania, tym bardziej że obałamucony celowo

rozpowszechnianymi przez powstańców fałszywymi wieściami o sile

wąchockiego zgrupowania nieprzyjaciel nie rozpoczął kroków

zaczepnych, co pozwoliło naczelnikowi sandomierskiemu jako tako

zorganizować nie wyszkolonych przecież w rzemiośle wojskowym

ochotników.


Stan ten nie mógł jednak trwać w nieskończoność. Właśnie

nieprzyjaciel ponaglony odgórnymi rozkazami przygotowywał plany

zaatakowania Wąchocka. Langiewicz rozumiał dobrze, że dni

spokojnego organizowania oddziałów w obozie nad Kamienną mają się

ku końcowi. Lada chwila należało się spodziewać rosyjskiego ataku.

Aby zabezpieczyć się przed zaskoczeniem i na wypadek natarcia

opóźnić marsz nieprzyjacielskich kolumn na Wąchock, którego, jak

przewidywał, nie zdołałby bronić przez 24 godziny, gdyby nawet był

ufortyfikowany, rozdzielił swe siły na trzy części, obsadzając

każdą z nich wierzchołek trójkąta utworzonego przez Wąchock,

Suchedniów i Bodzentyn.


Główne zadanie obrony obozu powierzył Langiewicz batalionowi

Czachowskiego, czego widocznym znakiem było obdarowanie go

sztandarem na polecenie naczelnika, wykonanym przez Jadwigę

Prendowską, bratową dowódcy jazdy, a zarazem kuriera pułkownika.

Czachowski otrzymał rozkaz obsadzenia najważniejszego pod względem

strategicznym Suchedniowa, tędy bowiem przechodził trakt łączący

Radom z Kielcami. Batalionowi Klimaszewskiego nakazał stanąć w

Bodzentynie z zadaniem ubezpieczenia Wąchocka przed możliwością

ataku nieprzyjaciela od strony południowej. W samym Wąchocku

pozostała reszta sił powstańczych, to jest bataliony Dawidowicza i

Dąbrowskiego, szwadron jazdy pod Prendowskim, artyleria, tabor i

całe zaopatrzenie.


Dyslokacja ta miała tę zaletę, że nie narażała nie otrzaskanych w

ogniu walki oddziałów na jednoczesne rozbicie w bitwie

skoncentrowanej w jednym tylko miejscu i pozwalała w potrzebie

przerzucić posiłki w najbardziej zagrożone miejsce w stosunkowo

krótkim czasie. Spełniała ona także rolę propagandową, oddziały

bowiem przez samą tylko obecność wywierały zachęcający wpływ na

zwiększony napływ ochotników spośród miejscowej ludności.


Operacją przeciwko siłom powstańczym Langiewicza kierował gen.

Uszakow, dowódca dywizji stacjonującej w Radomiu. Wydał on w nocy

z 30 na 31 stycznia rozkazy, w myśl których pułkownik Zwierow miał

z Opatowa ruszyć ku Wąchockowi i zaatakować go od południa,

pułkownik Czengier, ruszywszy z Kielc, miał uczynić to samo od

zachodu, natomiast generał Mark z Radomia od strony północnej.

Zadaniem sił rosyjskich było otoczenie obozu wąchockiego, rozbicie

powstańców i wzięcie ich do niewoli. Całe szczęście, że założenia

te znał w całości jedynie generał Mark, a działania poszczególnych

kolumn wskutek trudności z łącznością nie były skoordynowane w

czasie.


Najwcześniej, bo już wieczorem 1 lutego, doszło do pierwszej

potyczki na odcinku zachodnim, gdzie batalion Czachowskiego

powstrzymał ogniem marsz konnicy rosyjskiej majora Stanisława

Krasińskiego, zdążającej z Kielc na spotkanie z generałem Markiem,

i zmusił dwa szwadrony do odwrotu spod murów Suchedniowa.

Czachowski natychmiast po starciu wysłał o tym meldunek

Langiewiczowi, a ten rozkazał batalionowi Klimaszewskiego wyruszyć

bezzwłocznie z Bodzentyna na pomoc do Suchedniowa. Tymczasem

Czachowski doczekawszy ranka 2 lutego opuścił miasteczko i

wyruszywszy na północ, w kierunku Bzina i Milicy, w lesie pod

Bzinem przygotował na nieprzyjaciela zasadzkę. Początkowo dała ona

pozytywne rezultaty. Rosjanie zaskoczeni niespodziewanym ogniem

wpadli w popłoch, ale niedługo po tym zdołali się opanować i

przystąpili do kontrataku, tym bardziej że otrzymali wsparcie od

Czengierego w piechocie i kozakach. Zmusiło to powstańców

Czachowskiego do odwrotu w kierunku Wąchocka.


W tym czasie batalion Klimaszewskiego ruszony rozkazem Langiewicza

dotarł do Suchedniowa, a dowiedziawszy się o zasadzce pod Bzinem

postanowił wykurzyć z miasta zostawiony tam przez Rosjan słaby

oddział do pilnowania taboru. Oddział ten ulokowany był w

murowanej kuźni na skraju osady. Klimaszewski zamierzał początkowo

przeprowadzić atak na kuźnię z dwu stron, ale uległ namowom

kapitana Moreau, do którego, jako zawodowego wojskowego, czuł

zaufanie, i uderzył na nieprzyjaciela całym batalionem w jednym

miejscu. Mimo silnego ognia powstańcy dotarli prawie do murów

kuźni, kiedy nagle z nie wyjaśnionych przyczyn Moreau wydał rozkaz

odwrotu. Wywołało to wśród atakujących popłoch i skończyło się

bezładną ucieczką. Minęło wiele godzin, nim udało się wreszcie

Klimaszewskiemu zebrać na nowo uciekinierów i jako tako sformować

szeregi.


Tego samego jeszcze dnia, pod wieczór, do Czachowskiego i

Klimaszewskiego dołączył Langiewicz z pozostałymi batalionami i

bezpośrednio po tym zwołał radę wojenną, która przeciągnęła się aż

do drugiej po północy. Zapadła wtedy decyzja, że batalion

Klimaszewskiego zajmuje stanowiska w Parszowie, batalion

Dawidowicza pozostanie pod Suchedniowem, natomiast Czachowski

wyruszy do Bodzentyna. Do Wąchocka wraz z Langiewiczem miał

powrócić batalion Dąbrowskiego oraz kawalerzyści Prendowskiego.

Decyzje te były podyktowane zmianą zamiarów Langiewicza, który

pierwotnie, jak się wydaje, chciał wszystkimi siłami przyjąć pod

Suchedniowem bitwę z nacierającym nieprzyjacielem, ale

stwierdziwszy na miejscu, że nie ma wobec rezultatów rannych

potyczek Czachowskiego i Klimaszewskiego żadnych szans na

zwycięstwo, postanowił teraz wycofać się z rejonu Wąchocka w

kierunku południowym, ku Górom Świętokrzyskim. Spodziewany marsz

pościgowy nieprzyjaciela miały w tej sytuacji opóźniać bataliony

Dawidowicza i Klimaszewskiego, Czachowskiemu zaś przypadło w

udziale zadanie osłony odwrotu całości sił wraz z taborami.


Jak się okazało, ani Klimaszewski, ani Dawidowicz nie wywiązali

się ze swych zadań, gorzej nawet - po pierwszych strzałach

wymienionych z przednimi strażami nieprzyjaciela rozpuścili swe

oddziały odsłaniając tym drogę na Wąchock i co więcej, nie

zawiadomili o sytuacji Langiewicza. Jedynie dzięki brawurze

szwadronu Prendowskiego, który zaatakował nacierających Rosjan,

zdołał Langiewicz ujść cało. Wąchock zajęły ostatecznie oddziały

gen. Marka i w odwet podpaliły miasto. Zwycięski generał

straciwszy kontakt z powstańcami zaniechał pościgu i zawrócił do

Milicy.


W tym samym czasie naczelnik sandomierski zdążał forsownym marszem

ku Bodzentynowi, gdzie przez noc z 3 na 4 lutego i przez dzień

następny ściągali pojedynczo i gromadami rozproszeni wypadkami

żołnierze z batalionu Dawidowicza i Klimaszewskiego. W nocy z 4 na

5 lutego Langiewicz ruszył w drogę ku Górom Świętokrzyskim, do

Nowej Słupi. Mając w pamięci los Wąchocka, nie chciał narażać

mieszkańców tego miasteczka na represje nieprzyjaciela. Nakazał

przeto, aby obóz rozbito poza Słupią w lesie, u podnóża klasztoru

na Św. Krzyżu. Miejsce na dłuższy odpoczynek i konieczną

reorganizację zmniejszonych bitwą wąchocką oddziałów okazało się

doskonałe. Pozycja ta była, jak to potem określił Langiewicz w

jednym ze swych listów do Bulewskiego, "dość obronna, ale

niestosowna do prędkiego rozszerzenia powstania".


Tego właśnie dnia, kiedy naczelnik sandomierski rozbił obóz w

lasach pod Św. Krzyżem, dotarli wreszcie do jego oddziału dwaj

członkowie Tymczasowego Rządu Narodowego - Józef Janowski i ks.

Karol Mikoszewski. Awejde i Majkowski wystraszeni wieściami o

wydarzeniach wąchockich postanowili zawrócić z Opoczna do

Warszawy, rezygnując z dotarcia do oddziałów Langiewicza. Janowski

niezwłocznie powiadomił naczelnika, że rząd oddał wojskową

dyktaturę Mierosławskiemu, a sam, wobec fiaska opanowania Płocka,

chce na miejsce swego urzędowania obrać właśnie obóz świętokrzyski

i tu się ujawnić.


- Dobrze - rzekł na to Langiewicz - wasza wola. Będzie to jednak i

dla was, i dla mnie niezbyt dogodne. Na mnie ściągniecie w ten

sposób całą uwagę nieprzyjaciela i wszystkie jego siły, a jestem

jeszcze za słaby, by dać odpór. Wy zaś nie będziecie mieli

potrzebnego bezpieczeństwa. Ale jak się powiedziało - wasza wola.


Siły naczelnika sandomierskiego w obozie świętokrzyskim nie

przekraczały 800 ludzi, co zmusiło go do podzielenia całości tylko

na dwa bataliony, zamiast dotychczasowych czterech. Na czele

jednego stanął Czachowski, drugi powierzono majorowi Koryckiemu.

Stanowiska powstańców rozdzielone były na dwie oddzielne pozycje:

jedna wśród lasu u podnóża góry, druga na szczycie, w

zabudowaniach klasztornych. W budynkach tych urządzono warsztaty

do naprawy broni i odzieży, reperowano wszelki sprzęt, a nawet

zaczęto budowę drewnianych armatek. Tam również urządzono kwaterę

dla członków rządu oraz izbę chorych, którą zarządzał lekarz

obozowy dr Usłowski. Ubezpieczenie klasztoru stanowił pluton

strzelców dowodzony przez podporucznika Tuszewskiego i pluton

kosynierów podporucznika Zawadzkiego. Główne siły powstańców

rozlokowane były w obozie u podnóża klasztoru, w lesie, gdzie nie

bacząc na dokuczliwe zimno kwaterowali powstańcy po lichych

szałasach. Sam naczelnik dawał przykład znoszenia bez szemrania

niewygód, śpiąc, jak jego podkomendni, w szałasie z gałęzi,

"raczej altance na jedną osobę z garstką barłogu". Mimo chłodu i

głodu, bo intendentura u Langiewicza funkcjonowała nie najlepiej,

nastrój w obozie był dobry. W formacji świętokrzyskiej znaleźli

się bowiem żołnierze najofiarniejsi, otrzaskani już z ogniem

karabinów nieprzyjaciela, nie załamani pierwszymi porażkami. Nadto

nie bez wpływu na dobre samopoczucie był spokój, jaki mieli ze

strony wojsk rosyjskich, które straciły kontakt z powstańcami i

nie wiedziały, gdzie się oni obecnie znajdują. Sielanka ta trwała

cały tydzień, który wykorzystano na łatanie szczerb i

reorganizację uszczuplonych sił.


I właśnie wtedy dała znać o sobie wrogo ustosunkowana do zbrojnego

czynu biała szlachta sandomierska, której porażka Langiewicza pod

Wąchockiem była bardzo na rękę i którą to porażkę celowo

rozpropagowała jako olbrzymią klęskę. Spodziewała się bowiem, że

naczelnik sił powstańczych będzie teraz podatniejszy na argumenty

mające go nakłonić do zaniechania walki. W związku z tym, po

zjeździe w Mierzanowicach pod Opatowem, w majątku ziemianina

Horocha, postanowiła szlachta wysłać do Langiewicza swych

delegatów w osobie Stanisława Karskiego z Włostowa i Romana

Cichowskiego z Linowa.


Była niedziela 8 lutego, kiedy powiadomiono naczelnika, że jacyś

dwaj osobnicy pragną z nim rozmawiać. Przyjął ich grzejąc się przy

ognisku przed szałasem.


- Naczelniku - rzekł Karski po przedstawieniu siebie i towarzysza

- chcemy z panem porozmawiać niezwłocznie o rzeczach bardzo

ważnych, ale rozmowa ta wymaga osobności.


Langiewicz popatrzył badawczo na przybyszów.


- Dobrze, jeśli to konieczne - po czym zwrócił się do ordynansa

zajętego podkładaniem gałęzi do ogniska: - Podaj mi konia.


Po chwili już jechali w kierunku Nowej Słupi, a znalazłszy się

poza obozem, Langiewicz zwrócił się do gości.


- Teraz nikt nam nie będzie przeszkadzał, proszę przeto panów o

sprawę, bo wiele czasu nie będę mógł im poświęcić.


- Przyjechaliśmy tu z wyboru i plenipotencji ludzi poważnych,

statecznych, mających jedynie dobro naszego narodu na widoku

- rozpoczął Karski. - Przyjechaliśmy, aby przedstawić wam,

naczelniku, propozycje, które winniście przyjąć bez ociągania,

jeśli pragniecie, również jak my, dobra naszej ojczyzny.


- Niczego przecież innego nie pragnę - odparł Langiewicz.


- To się doskonale składa i mamy nadzieję, że rychło się dogadamy

- ucieszył się Karski.


- A jakież to propozycje?


- Otóż wszyscy dobrzy patrioci, do których zarówno ja, jak i mój

towarzysz, mamy zaszczyt się zaliczać, pragną, abyście naczelniku

położyli wreszcie kres tej szkodliwej awanturze, tej zabawie w

polskie wojsko i wojnę. Czym to pachnie, pokazał już Szydłowiec,

Bodzentyn, a przede wszystkim Wąchock. To jest dziecinada -

podniósł głos - dziecinada, za którą wielu już zapłaciło życiem.

Bo i na kogo wy się porwaliście!? I z czym!? Z kosami, drągami, z

kilkoma fuzjami na armaty, na całą moskiewską potęgę!? Z tymi

niedowarzonymi obdartusami, którzy mają być wojskiem polskim!?

Protestujemy przeciwko takim zamysłom! - zapalał się coraz bardziej

Karski.


Langiewicz słuchał spokojnie, wpatrując się przymrużonymi oczyma w

podnieconego swymi słowami delegata sandomierskiej szlachty.


- Nie pozwolimy - grzmiał dalej Karski - aby gromada półgłówków

sprowadziła na nasze województwo nieszczęście. Mało to już mamy

kłopotu z chłopstwem, któremu się zachciewa ziemi na własność, a

których wy swymi manifestami tumanicie! Żądamy uroczyście, aby

pan, jako odpowiedzialny za wypadki zaszłe na tym terenie, położył

kres zbrojnej ruchawce, rozpuścił obóz i skończył wreszcie

ogłaszać te banialuki, jakie tutaj drukujecie. Pora najwyższa.

Moskwa już was rozbiła, natraciliście niepotrzebnie ludzi i

jeszcze natracić tylko możecie. Jeśli natomiast usłucha pan naszej

perswazji, upoważnieni jesteśmy do złożenia uroczystego

zapewnienia, że pomożemy panu i pańskim oficerom w wyjeździe za

granicę i nie poskąpimy pieniędzy na ten cel.


Langiewicz pobladły z oburzenia milczał jakiś czas, wreszcie,

osadziwszy konia na miejscu, rzekł:


- Moi panowie! Nie mam zamiaru dyskutować z wami o tym, czy nasze

przedsięwzięcie jest dziecinadą, czy nie. Czy moi żołnierze to

wojsko polskie, czy nie. Ale to wam powiem - Rząd Narodowy dał mi

komendę, aby wojnę prowadzić, nie zaś, by dyskutować nad jej

zaniechaniem. A co do pieniędzy i mego wyjazdu za granicę, to

bardzo źle trafiliście - targowiczaninem nie jestem i nigdy nie

będę. Raczej wolę zginąć z tymi, którzy przy mnie wytrwają, ale

podłym nie będę! A teraz żegnam. - Zdarł konia i poderwawszy go do

cwału zawrócił ku obozowi.


Znalazłszy się na miejscu natychmiast polecił sprowadzić do swego

szałasu Janowskiego, ks. Kotkowskiego, przełożonego klasztoru, a

jednocześnie naczelnika cywilnego województwa sandomierskiego,

Maciejowskiego i Tomczyńskiego, i przedstawił im przebieg rozmowy

z wysłańcami białej szlachty. Następnie odczytał dopiero co

nakreślony brulion odezwy do całej szlachty województwa

sandomierskiego, w której to odezwie pragnął dać publiczną

odpowiedź na propozycje przywiezione przez Karskiego i

Cichowskiego. Odezwa, po wydrukowaniu w obozowej drukarni, nosiła

nagłówek "Do szlachty województwa sandomierskiego" i była w tonie

surowa. Potępiał w niej Langiewicz dotychczasowe postępowanie

szlachty, zarzucał jej zdradę interesów narodowych, egoizm,

tchórzostwo i wrogość. "Rozpoczęliśmy straszliwą walkę, a nam,

strudzonym, zgłodniałym i obdartym, szlachta dobrowolnie nie

przyniosła kawałka chleba - pisał. Trzeba jej było naszych

surowych rozkazów popartych siłą zbrojną. Szlachcice polscy

dobrowolnym nakarmieniem buntowszczyków Polaków nie chcieli się

skompromitować wobec moskiewskiego najezdnika". Na zakończenie

wzywał szlachtę, aby wyrzekłszy się dotychczasowego postępowania

zaciągnęła się pod powstańcze znaki, tylko bowiem wtedy będzie

mogła być uważana za obywateli kraju, kiedy będzie broniła

ojczyzny. Mając zaś na uwadze obawę ziemiaństwa przed

antyszlacheckimi ruchami chłopstwa obiecywał, iż będzie

przeciwdziałał wszelkim przejawom "galicjady". Było to zresztą w

całkowitej zgodzie z instrukcjami, jakie otrzymał od Rządu

Narodowego przed wyjazdem z Warszawy.


Tymczasem dni spokoju w obozie świętokrzyskim zostały przerwane

zaczepnymi działaniami nieprzyjaciela, który uzyskawszy informacje

o przypuszczalnym miejscu postoju sił Langiewicza przystąpił do

akcji 9 lutego, wymarszem oddziału majora Gołubowa z Radomia w

kierunku Gór Świętokrzyskich. Oddział ten nie zdołał jednak

odnaleźć obozowiska powstańczego i w bitwie, która za dwa dni

miała się rozegrać, nie wziął udziału. Natomiast drugi oddział

wysłany w tym samym celu, pod wodzą pułkownika Czengierego z

Kielc, dotarł o świcie 11 lutego do Nowej Słupi, naprowadzony na

właściwy trop przez sołtysa wsi Krajna, "tego samego, co przed

kilkunastu laty wydał ks. Ściegiennego".


Czengiery po rozpoznaniu terenu przyszłej walki postanowił

zaatakować powstańczy obóz od strony Nowej Słupi, natomiast ppłk.

Sorniewowi nakazał uderzyć na zabudowania klasztorne od Łysej

Góry. Langiewicz powiadomiony o ruchach nieprzyjaciela przygotował

swe siły do walki u podnóża klasztoru. Jazdę w ilości około 30

koni ulokował na lewym skrzydle, natomiast piechotę uformowaną w

dwu rzędach rozwinął wzdłuż drogi, którą musieli maszerować od

Słupi Rosjanie. W pierwszym rzędzie ustawił strzelców, a za nimi

kosynierów. Między konnicą a piechotą wyznaczył stanowiska dla

działek. Usłyszawszy karabinową palbę od strony klasztoru

Langiewicz rzucił z pomocą batalion Czachowskiego z zadaniem

odparcia atakującego nieprzyjaciela, a rychło potem skierował tam

również tabor w obawie, by w wypadku konieczności wycofania się z

lasu na szczyt wzniesienia nie dostał się w ręce Rosjan. W

rezultacie tych przesunięć przy naczelniku pozostało około 400

powstańców, w tym 100 strzelców oraz konnica.


Atak rosyjski na obóz rozpoczął się od ostrzału polskich sił

granatami z jednego działa, jakim rozporządzał Czengiery. Jeden z

pocisków trafił w szeregi jazdy, wzniecając popłoch. Chcąc to

wykorzystać kozacy Czengierego ruszyli do natarcia, lecz w tym

momencie powstańcy oddali do nich salwę ze swoich armatek, co z

kolei spowodowało zamieszanie w szeregach wroga, a straciwszy

kilku ludzi ostatecznie zrezygnowali z ataku i wycofali się na

bezpieczną odległość. Na pomoc kozakom ruszyła piechota, lecz jej

zapędy powstrzymali skutecznie strzelcy Langiewicza, ogniem swych

strzelb. Wywiązała się obustronna strzelanina nie dająca przez

długi czas rezultatu. Ze względu na konieczność oszczędzania

amunicji, której nie było u powstańców za dużo, nakazał wreszcie

naczelnik odwrót w kierunku klasztoru. Czengiery nie zdecydował

się na ściganie polskich oddziałów i spaliwszy jedynie szałasy

powstańczego obozowiska zawrócił ku Nowej Słupi, aby tu oczekiwać

na kolumnę Gołubowa, przy pomocy której, a szczególnie armat,

jakich się spodziewał, mógłby zaatakować z większymi nadziejami na

pozytywny rezultat ukrytych za murami klasztoru, powstańców.


Tymczasem Langiewicz połączywszy swe siły w jedną całość wysłał

kapitana Pióro z trzema plutonami na wypad przeciwko oddziałowi

Sorniewa. Wypad udał się. Rosjanie stracili kilku żołnierzy, a

Pióro zdobył sporo karabinów. Z powodu fiaska ataku zarówno na

obóz, jak i na klasztor, Czengiery wobec nadciągającej nocy

nakazał Sorniewowi około godziny 17.00 odstąpić od klasztoru i

wycofać się do Słupi. Równocześnie dla obserwacji powstańców

wysłał na placówkę silny oddział do Starej Huty.


Langiewicz po przerwaniu działań rozesłał patrole, które

dostarczyły mu wiadomości o miejscach rozlokowania nieprzyjaciela

na noc.


Na zwołanej radzie, przestudiowawszy sytuację, zaproponował

zebranym oficerom zorganizowanie na drodze do Kielc zasadzki na

wojska rosyjskie, lecz napotkał jednomyślny sprzeciw. Oficerowie

nie wierzyli, że akcja może się udać, tłumacząc swoje zastrzeżenia

brakiem doświadczenia żołnierzy. Langiewicz nie nastawał

specjalnie na realizację swego projektu, być może nie chciał

ryzykownym bądź co bądź działaniem przekreślić na wypadek porażki

ogólnego w szeregach powstańczych przekonania, że sprawili wrogom

uczciwą "łaźnię", zabijając 60 i raniąc tyleż bez strat własnych.

Zdawał sobie jednak sprawę, że bitwa dziś zakończona pomyślnie

jutro może zamienić się w klęskę. Dlatego też powiadomił radę, iż

postanowił po kilkugodzinnym odpoczynku zlikwidować obóz i ruszyć

na południe, bliżej granicy zaboru austriackiego, skąd mógł się

spodziewać dostaw zaopatrzenia, a szczególnie broni palnej, której

w całym oddziale nie było więcej niż 100 sztuk. Poza tym wiedział,

że Czengiery nie poniechał zamiaru zniszczenia jego wojsk i będzie

dążył do połączenia się z innymi oddziałami rosyjskimi w celu

urzeczywistnienia swych planów. Wydał przeto rozkaz, aby zaraz po

północy oddziały powstańcze, zachowując całkowitą ciszę, opuściły

stanowiska na Św. Krzyżu, kierując się w stronę wsi Stara Huta. Po

kilkugodzinnym marszu, w czasie którego powstańcy przeszli nie

zauważeni tuż obok wojsk Czengierego, dotarto do Lechówka, skąd po

krótkim postoju ruszono dalej stwarzając pozory marszu na Kielce.


Na wieść o ruchach Langiewicza dowódca rosyjski rzucił się w

pościg. Tymczasem Langiewicz nie dochodząc do wsi Bieliny skręcił

nagle na lewo i parł krokiem przyspieszonym w kierunku Rakowa,

podczas gdy Czengiery przekonany, iż Polacy chcą zaatakować

Kielce, spieszył się bardzo, aby temu przeszkodzić i w ten sposób

stracił całkowicie kontakt z polską kolumną. Manewr

sandomierskiego naczelnika był z wojskowego punktu widzenia

mistrzowski i tak też został oceniony nawet przez wrogów.


Po osiemnastu godzinach forsownego marszu oddział powstańczy

dotarł wreszcie do Rakowa, po drodze wzmocniony przyłączeniem się

do niego sześćdziesięcioosobowego oddziału z "partii" Rajskiego,

dowodzonego przez majora Ulatowskiego, a także częścią oddziału

Zdanowicza. Przybysze byli wyjątkowo dobrze uzbrojeni, co wyraźnie

poprawiło siłę ognia formacji Langiewicza. W Rakowie, powstańcy

zostali zaopatrzeni w kożuchy i buty. Następnego dnia, tj. 14

lutego, oddział pomaszerował do Staszowa, witany entuzjastycznie

przez miejscową ludność.


Sandomierski naczelnik opuszczając Góry Świętokrzyskie zdążał ku

południowi, spodziewając się uzyskać na tym terenie lepsze

zaopatrzenie w broń, a także uzupełnić stany liczbowe swoich

oddziałów wykruszonych walką i trudnościami ustawicznych marszów.

W tym celu, jeszcze 9 lutego, z obozu na Św. Krzyżu wydał odezwę

do sandomierskiej szlachty, lecz nie znalazł u niej posłuchu i z

wyjątkiem partyzantów Zdanowicza i Rajskiego niewiele więcej

ochotników zasiliło jego oddziały. "Nie mogło być inaczej - pisał

Przyborowski - szlachta ta była tak samo usposobiona jak wszyscy

jej bracia w Polsce, a wysyłka Karskiego... świadczyła może

najlepiej o jej zdecydowanych przeciwpowstańczych przekonaniach".


W czasie postoju w Staszowie przybył kurier od naczelnika

Warszawy, Stefana Bobrowskiego, z listem wzywającym przebywających

w oddziale Langiewicza dwóch członków rządu, tj. Janowskiego i

Mikoszewskiego, aby niezwłocznie przyjeżdżali do Warszawy. Ten sam

kurier przywiózł także z sobą Henrykę Pustowójtównę, która pod

pseudonimem "Michał Smok" pragnęła jako prosty żołnierz walczyć w

oddziale sławnego już w całej Polsce wodza. Ciekawa to postać ów

"Michałek". Córka Polki, z domu Kossakowskiej, i generała

rosyjskiego Teofila Pustowójta, po śmierci matki wychowywana przez

babkę w polskim duchu, stała się gorącą patriotką i brała udział w

manifestacjach przedpowstaniowych, za co władze rosyjskie chciały

ją zesłać w głąb Rosji. Zdoławszy uciec za granicę, do Mołdawii, w

domu Miłkowskich poznała wielu wybitnych niepodległościowych

działaczy, a wśród nich Stefana Bobrowskiego. Gdy wybuchło

powstanie, postanowiła wziąć w nim udział i w taki sposób znalazła

się w Staszowie.


- Znów mi przysłali babę - mruczał pod wąsem niezadowolony z tej

przesyłki Langiewicz. - Jak bym miał za mało kłopotów na głowie.

Co ja z nią zrobię? Napiera się, aby ją wcielić do szeregów, tylko

co tam będzie robiła? A niech to diabli - zaklął w desperacji. Dam

ją chyba Czachowskiemu za adiutanta. Pewnie w tej służbie odechce

jej się wojaczki. - Aż się roześmiał głośno na samą myśl o tej

kombinacji. Czachowski był bowiem znany ze swej surowości.


- Niech tam ma, czego jej się zachciało.


I Pustowójtówna została adiutantem groźnego dowódcy, ale długo tam

miejsca nie zagrzała, bo rychło zyskawszy ogólną sympatię i

uznanie swym postępowaniem awansowała na stanowisko adiutanta

sztabowego przy samym Langiewiczu.


Pobyt powstańczej formacji w Staszowie trwał od 14. lutego

wieczorem do 18 rano. 17 lutego doszło do starcia z oddziałem

rosyjskim majora Zagriażskiego, którego na poszukiwanie

Langiewicza wysłał pułkownik Czengiery. Potyczka trwała godzinę,

po czym Zagriażski "siadł na furmanki" i uciekł, przetrzepany

przez ukrytych na stanowiskach polskich strzelców. Wysłana w pogoń

za uciekającym nieprzyjacielem jazda pod dowództwem Ulatowskiego

nic nie zdziałała, "ostrzeliwując jeno plac boju". Langiewicz

skarżył się później, że "brak dobrej kawalerii uniemożliwił

całkowite rozbicie Moskwy".


Jakkolwiek starcie to było pomniejszą potyczką, to jednak miało

duże znaczenie moralne dla powstańców, którzy po raz pierwszy

widzieli na własne oczy pierzchających w popłochu Rosjan.

Dotychczas bowiem cofały się częściej oddziały polskie. Naczelnik

okoliczności te wykorzystał umiejętnie, wydając do żołnierzy

rozkaz dzienny: "Towarzysze broni! Wasza dzielność ocaliła miasto

i zmusiła wroga do haniebnej ucieczki. Jesteście kilkanaście dni

pod bronią, a odwaga wasza, spokojność wasza, karność wasza,

wesołość wasza i trwoga Moskali nakazują mi sądzić, że jesteście

osiwiałymi w boju żołnierzami. Jedlnia, Szydłowiec, Bodzentyn,

Suchedniów, Baranowa Góra, Wąchock, Św. Krzyż i Staszów w ciągu

dwudziestu siedmiu dni okryły sławą was, obdartych, ogłodzonych,

zziębniętych i strudzonych marszami i biwakami. Kraj, który ma

takich żołnierzy, musi być wolnym i potężnym. Towarzysze broni!

Ojczyzna i historia was nie zapomną".


Wykorzystał również sukces staszowski Rząd Narodowy, aby zatrzeć

ogromne wrażenie klęski miechowskiej, do której doszło tego samego

dnia o tej samej porze, co starcie z oddziałem Zagriażskiego.

Okoliczności tej klęski były następujące: znany nam już naczelnik

województwa krakowskiego Apolinary Kurowski, stacjonujący

podówczas obozem w Ojcowie, otrzymał od Langiewicza za

pośrednictwem specjalnego kuriera propozycję, aby połączyć ich

siły. Kurowski, zazdroszcząc sławy Langiewiczowi, zapragnął zaćmić

jego imię własnym sukcesem i postanowił dokonać na czele 2000

powstańców ojcowskich ataku na Miechów. Co pomyślał, to i zrobił.

Bitwa o Miechów zakończyła się pogromem powstańców i śmiercią

wielu dziesiątków ochotników, okrywając cały naród polski żałobą.

Dlatego też sukces Langiewicza w Staszowie Rząd Narodowy szeroko

rozreklamował jako duże zwycięstwo, a jego samego mianował

następującym aktem na generała: "W imieniu Narodu Polskiego

Komitet Centralny, jako Tymczasowy Rząd Narodowy, w uznaniu

świetnych zasług wojennych przy organizowaniu wojska narodowego,

jak i na polu bitwy, przez Naczelnika Wojskowego województwa

sandomierskiego, pułkownika Mariana Langiewicza, okazanych,

zamianował go jenerałem".


W podobnych okolicznościach i z tych samych powodów, co na Św.

Krzyżu, postanowił Langiewicz opuścić Staszów rankiem 18 lutego,

nie doczekawszy się spodziewanej broni z austriackiego zaboru.

Kolumna powstańcza ruszyła w kierunku północno-zachodnim, ku

Małogoszczy. Marsz ze Staszowa przebiegał podobnie jak ze Św.

Krzyża, w ciągłym zagrożeniu atakiem wroga. Przeciwko

Langiewiczowi gen. Uszakow wysłał bowiem trzy rosyjskie kolumny.

Jedna z nich pod Czengierym pilnowała okolic Kielc, które według

specjalnie rozpuszczonych przez Langiewicza pogłosek miały

zaatakować jego oddziały, druga, pod Gołubowem, wyruszyła z

Opatowa, trzecia zaś z Radomia pod dowództwem pułkownika

Dobrowolskiego. Wszystkie miały przeszkodzić Langiewiczowi w

marszu, a otoczywszy go, zniszczyć. I znów powtórzyła się

historia. Langiewicz tuż pod bokiem Gołubowa, a potem pod nosem

Czengierego przesunął się bezpiecznie i po trzech dniach

forsownego marszu przez lasy i manowce stanął w Małogoszczy 21

lutego. Marsz ten potwierdził opinię o talentach dowódczych

powstańczego generała, wzbudzając podziw nawet wśród

nieprzyjaciół, z których jeden tak o tej operacji potem pisał:

"Zdawało się, że ścigamy powstańców, w rzeczy samej myśmy tylko

szli za nimi, nie umiejąc ich dopędzić i postawić w pozycji dla

nas korzystnej". W Małogoszczy, w nocy z 21 na 22 lutego,

doręczono Langiewiczowi, prawdopodobnie za pośrednictwem ks.

Kotkowskiego, naczelnika cywilnego województwa sandomierskiego,

nominację na generała, a także drugą - na naczelnika wojskowego

województwa krakowskiego. Nominacja ta jest widomym dowodem

zepchnięcia powstańczego wodza przez siły rosyjskie z terenu

kielecko-radomskiego na teren miechowsko-krakowski, z terenu,

który swą konfiguracją i dużymi obszarami leśnymi dawał większe i

pewniejsze możliwości prowadzenia wojny partyzanckiej. O tym, że

Langiewicz zdawał sobie bardzo dobrze sprawę z tego stanu rzeczy,

świadczy choćby jego uporczywy marsz na północny zachód, w

kierunku Małogoszczy, jak i późniejsze próby przedarcia się z

południa na północ, w rejon Gór Świętokrzyskich.






Naczelnik sandomiersko-krakowski






Przybywającego do Małogoszczy Langiewicza ludność tamtejsza

przyjęła bardzo uroczyście. Uderzono w dzwony i w efektownej

procesji z chorągwiami wystąpiono naprzeciw wkraczającym do miasta

powstańcom, którzy maszerując dziarskim krokiem śpiewali dopiero

co powstałą w Staszowie piosenkę:




Pod dowództwem Langiewicza


Uderzym na wrogi


I wybijem z wolą bożą


Wszystkich co do nogi


W Św. Krzyżu i Staszowie


Zbiliśmy Moskali


Ogień wkrótce ten


Po całej Polsce się rozpali




Na rynku czekały na powstańców zastawione wszelkim pożywieniem

stoły, do których serdecznie zapraszała ludność wygłodniałych i

zmęczonych długim marszem wojaków. Ubiegano się o zaszczyt

goszczenia pod swym dachem partyzantów, okazywano im wdzięczność i

wiele serdeczności. Langiewicz ze sztabem został zaproszony na

plebanię.


Nazajutrz, tj. 22 lutego, w towarzystwie ks. Kotkowskiego i

adiutanta Henryki Pustowójtówny generał wyruszył do Rapocic, gdzie

stał od niedawna ze swym oddziałem pułkownik Antoni Jeziorański,

który z niewiadomych powodów opuściwszy teren swego działania, tj.

powiat rawski, zawędrował do Studzianny w województwie

sandomierskim, a stąd do Rapocic. "Ze strony Langiewicza był to

krok wielkiej kurtuazji, a raczej poświęcenia na ołtarzu dobra

ogólnego osobistych ambicji" - określił postępowanie generała

Przyborowski, bowiem Langiewicz na podstawie otrzymanej dnia

uprzedniego nominacji mógł dać po prostu rozkaz Jeziorańskiemu,

aby wraz z oddziałem stawił się w Małogoszczy. Nie uczynił jednak

tego, "bo z taktem i rozumem znamionującym go zawsze wolał

oszczędzać drobne i poziome ambicje przez wzgląd na dobro ogólne,

ambicje, których typowym objawem był Jeziorański. Wiedział on

doskonale - pisał dalej Przyborowski - o obecności Langiewicza w

Małogoszczy, żołnierzom swoim jeszcze w Radkowie zapowiadał, że

idzie się z nim połączyć, mimo to przyjął bardzo chłodno i

niedowierzająco swego zwierzchnika".


- Wielce żałuję - powiedział na przywitanie przybyłych - ale nie

wiem, z kim mam przyjemność.


- Jestem Langiewicz, naczelnik wojskowy sandomierski, a od wczoraj

i krakowski - po czym wskazując na Kotkowskiego i Pustowójtównę

dokończył prezentacji - to zaś jest naczelnik cywilny

sandomierski, ks. Kotkowski, i mój adiutant sztabowy - obywatelka

Michał Smok.


- Nie mam żadnego dowodu, aby to, co pan mówi, uznać za prawdziwe

i wierzyć, że pan jest tym, za którego się podaje - rzekł na to

Jeziorański.


Langiewicz, kryjąc rozdrażnienie, sięgnął po patent generalski,

który wczoraj otrzymał, i wręczył Jeziorańskiemu. Ten udając, że

starannie czyta, umyślnie przedłużał żenującą sytuację.


- Teraz wiem wreszcie na pewno, z kim mam przyjemność - powiedział

zwracając nominację generałowi i gestem dłoni zaprosił do zajęcia

miejsc.


- Chyba się nie mylę miarkując, co pana skłoniło do odwiedzenia

mnie tutaj. Chce pan zapewne przyłączyć swój oddział do mojego - z

impertynencją w oczach zapytał generała.


- Widzi kolega - odparł Langiewicz - przybyliśmy do Rapocic

rzeczywiście z propozycją połączenia naszych oddziałów, z tą

jednak różnicą, że chciałbym, aby formacja kolegi pomaszerowała do

Małogoszczy, gdzie wspólnie podejmiemy kroki obronne przeciwko

spodziewanej napaści nieprzyjaciela.


- To niemożliwe - obruszył się Jeziorański. - Przecież moje siły

są znacznie większe od waszych. Nie widzę powodu, aby silniejszy

poddawał się komendzie słabszego.


Przysłuchująca się dyskursowi Pustowójtówna nie wytrzymała:


- Jenerał Langiewicz ma prawo wszystkimi siłami znajdującymi się w

tym województwie rozporządzać według swego uznania.


Jeziorański łypnął na nią złym okiem.


- Nie jestem o tym drogą właściwą powiadomiony.


- Mogę to pułkownikowi umożliwić - odezwał się milczący dotąd

Kotkowski - mam przy sobie właśnie rozkaz rządu, który tak

postanawia: "Oddziały wkraczające w które bądź województwo winny

się poddać pod rozkazy naczelnika sił zbrojnych tegoż

województwa". - Proszę, oto on.


Jeziorański spojrzawszy na wręczony mu przez Kotkowskiego rozkaz

zmarszczył czoło i po chwili rzekł z wyraźną nutą niechęci w

głosie:


- Skoro taki jest rozkaz, cóż mi pozostaje do zrobienia. - Muszę

się zgodzić.


Wymuszona na Jeziorańskim kapitulacja dotknęła go boleśnie.

Zadraśnięta faktem utraty samodzielnego dowództwa na rzecz

naczelnika sandomiersko-krakowskiego ambicja stała się źródłem

waśni i wywarła zgubny wpływ na dalszą akcję Langiewicza. Generał

wyjeżdżając z Rapocic polecił Jeziorańskiemu natychmiast

pomaszerować do Małogoszczy, co też jeszcze tego dnia nastąpiło.


Oddział Jeziorańskiego zewnętrznie prezentował się lepiej niż

Langiewicza. Był bardziej zdyscyplinowany, lepiej odziany i

uzbrojony oraz znacznie mniej wymęczony. Formy organizacyjne

obydwu oddziałów też się różniły. Na przykład Jeziorański

systematycznie wypłacał żołd swym żołnierzom i oficerom, u

Langiewicza miało to miejsce tylko sporadycznie. Wszystkie

porównania na swoją korzyść starali się ludzie Jeziorańskiego, i

on sam przede wszystkim, wykorzystać dla podważenia dobrej opinii

Langiewicza wśród powstańczej społeczności i podkopania zaufania

do niego, jako wodza.


Pod wieczór tego dnia zwołana została rada wojenna, nie dlatego

zapewne, aby potem Langiewicz kierował się ściśle jej sugestiami,

bo zazwyczaj postępował tylko według własnego przekonania, ale

przez wzgląd na Jeziorańskiego, z którym obchodzono się bardzo

ostrożnie, nie chcąc w niczym urazić, tym bardziej że widziano

jego zły humor i kwaśne miny. W radzie tej wzięli udział:

Jeziorański, Tomasz Winnicki i Śmiechowski z jednej strony oraz

Langiewicz, Czachowski, Ulatowski i dwóch sekretarzy sztabu -

Tomczyński i Lewkowicz - z drugiej. Na wniosek Jeziorańskiego, aby

wszystkie siły rozdzielić na cztery oddzielne jednostki dla

łatwiejszego ich wyżywienia, Langiewicz odrzekł:


- Nie myślę bawić się w partyzancką latawicę, ale dążę do

sformowania armii zdolnej do wykonania znaczniejszych zadań.


- Zdajemy sobie przecież dobrze sprawę - powiedział Jeziorański, że

ku Małogoszczy ciągną znaczne siły nieprzyjaciela z różnych

kierunków. Proponuję, aby natychmiast uderzyć na jedną z tych

kolumn, co powinno dać nam zwycięstwo i osłabić siły wroga.


- Nadciągające siły nie są zbyt wielkie - odpowiedział wymijająco

generał - a pozycja małogoska jest dość silna, aby się można było

skutecznie przeciwstawić rosyjskiemu atakowi.


Pozycja małogoska była rzeczywiście silna, ale rozległa i wymagała

przeto do obrony znaczniejszych sił niż te 2600 żołnierzy, których

miał Langiewicz. Siły rosyjskie, choć liczbą prawie równe polskim,

miały przecież dużą przewagę w uzbrojeniu piechoty, a także 6

dział o stosunkowo dużym zasięgu ognia. Langiewicz musiał sobie

zdawać z tego wszystkiego sprawę, lecz zdecydował przyjąć bitwę,

aby przez walkę zatrzeć żywe na tym terenie wspomnienia

miechowskiej klęski.


24 lutego przed południem rozegrała się na polach Małogoszczy

jedna z największych i najkrwawszych bitew w dziejach styczniowego

powstania. Do pierwszego kontaktu z nieprzyjacielem doszło około

godziny 10.00. Wtedy to właśnie powstańcze pikiety zostały

zepchnięte ze swych posterunków nad rzeką Łososiną przez straż

przednią oddziału ppłk. Dobrowolskiego. Wieść o tym zaskoczyła

Langiewicza, który opierając się na doniesieniach rozesłanych w

przeddzień patroli nie spodziewał się tak szybkiego pojawienia się

pod Małogoszczą rosyjskich wojsk. Nie było jednak chwili do

stracenia. Należało natychmiast przedsięwziąć kroki zaradcze.

Adiutanci ruszyli z rozkazami. Przeciwko kolumnie Dobrowolskiego,

która przeprawiwszy się przez Łososinę zajmowała właśnie

wzniesienia między tą rzeką a Małogoszczą, rzucił Langiewicz

batalion strzelców majora Grudzińskiego. Na lewe skrzydło wojsk

powstańczych ruszył zajmować pozycje Czachowski ze swym

batalionem. Za oddziałem Grudzińskiego stanęli kosynierzy majora

Dąbrowskiego. Reszta piechoty obsadziła domy i ulice Małogoszczy.

Na prawym skrzydle, na cmentarnym wzgórzu, postawił Langiewicz

jazdę majora Jaszowskiego i całą swoją artylerię. Równocześnie

tabor został wyprowadzony z miasta w kierunku zachodnim ku

Włoszczowej. Siły powstańcze w tym ustawieniu były zwrócone

frontem w kierunku południowo-wschodnim. Langiewicz nie spodziewał

się bowiem rosyjskiego ataku ani od południa, ani od północy i

dlatego zaniechał obsadzenia choćby słabymi siłami wzgórz na tych

kierunkach. Okazało się to już niedługo dużym błędem.


Tymczasem strzelcy Grudzińskiego spiesząc na spotkanie kolumny

Dobrowolskiego zostali nagle ostrzelani przez Rosjan, lecz sami

nie mogli na to odpowiedzieć ogniem, gdyż ich strzelby na taką

odległość nie donosiły. W rezultacie batalion zmuszony został do

cofnięcia się w kierunku Małogoszczy. Nacierających Rosjan

zamierzał powstrzymać manewrem okrążającym od wschodu Czachowski,

kiedy nagle, a było to koło godziny 11.00, na pole walki weszły

nowe oddziały rosyjskie pod dowództwem majora Gołubowa, który nie

napotykając żadnych przeszkód natarł na miasto od południa ze

strony Mieronic i rychło wdarł się w jego ulice aż po rynek.

Rozgorzały krwawe dwugodzinne zmagania obrońców i napastników o

każdy dom, o każdą ulicę. Wsparcia Gołubowowi udzielił

Dobrowolski, ostrzeliwując ogniem swych dział Małogoszcz i

wzniecając w niej pożary. Oddziały Grudzińskiego i Dąbrowskiego

mimo silnej palby piechoty i ognia rosyjskiej artylerii broniły

się rozpaczliwie i utrzymywały swe stanowiska mimo strat. Koło

godziny 13.00 pożary ogarnęły już prawie całe miasto. Powstańcom

zaczęła wyczerpywać się amunicja. W tej sytuacji Langiewicz

postanowił nakazać odwrót w kierunku wschodnim, gdzie jeszcze

Grudziński i Czachowski ze swymi batalionami trwali niewzruszenie.

Rozkaz generała został wykonany chaotycznie, szczególnie przez

strzelców Grudzińskiego. Skorzy stał z tego Dobrowolski, wzmocnił

natarcie i batalion Grudzińskiego poszedł w rozsypkę. Sytuację

zdawałoby się beznadziejną uratowała konnica Jaszowskiego, która

na rozkaz Langiewicza ruszyła do ataku. Brawurowo wykonana szarża

zaskoczyła nieprzyjaciela i wprowadziła w jego szeregach zamęt.

Okupione to zostało dużymi stratami szarżujących. Blisko połowa z

nich zasłała swymi ciałami pole walki, poległ także ich dzielny

dowódca - Jaszowski. Nie na darmo poszła jednak ta ofiara,

umożliwiła bowiem Langiewiczowi przeprawienie się na wschodni

brzeg Łososiny. Na zachodnim bił się nadal tylko batalion

Czachowskiego i bateria artylerii, strzelająca wciąż kartaczami do

nacierającego wroga. Około godziny 14.00 na pole walki wkroczył

wreszcie Czengiery ze swymi rotami i artylerią. Akurat właśnie w

tym czasie rozpoczęły przeprawę przez Łososinę rozbite oddziały

powstańców. Czengiery widząc, co się dzieje, niezwłocznie otworzył

ogień artyleryjski wzdłuż koryta rzeki, rażąc kartaczami bezładne

gromady rozbitków, a także osłaniających odwrót strzelców

Czachowskiego. Nad rzeką powstał niesłychany zamęt. Wielu, wbrew

rozkazowi, zawróciło, uciekając spod armatniego ognia w kierunku

płonącej Małogoszczy. W tej groźnej chwili, mogącej doprowadzić

oddziały polskie do całkowitej zagłady, wspaniale zachowała się

Henryka Pustowójtówna. Zdając sobie dokładnie sprawę, że jedyny

ratunek jest tylko na wschodnim brzegu Łososiny, rzuciła się bez

namysłu w wodę nawołując innych, by szli za jej przykładem. W ten

sposób zdołała pociągnąć za sobą wielu powstańców i wyrwać ich

spod kartaczy Czengierego. Dobrowolski, widząc co się dzieje nad

rzeką, ponowił atak na cofający się batalion Czachowskiego i

osłaniającą ten odwrót artylerię. Na pomoc zagrożonym rzucił się

oddział kosynierów pod dowództwem miechowskiego i sprawił, że

Czachowski wraz z armatkami zdołał osiągnąć przeprawę i schronić

się w lasach za Łososiną.


W czasie bitwy małogoskiej Langiewicz, według relacji naocznych

świadków, a nawet samego Jeziorańskiego, wykazał się wielką odwagą

i osobistym męstwem, energią i opanowaniem. Nie zdołał jednak

wobec przewagi ogniowej wroga zapobiec klęsce. Inna rzecz, że

popełnił także błąd zaniechawszy, o czym już była mowa,

ubezpieczyć swe siły od ataku z południa i północy, a także

sprawdzić wiarygodność meldunków patroli wysłanych na rozpoznanie

nieprzyjaciela dnia poprzedzającego bitwę. Gdyby rosyjskie kolumny

zeszły się w Małogoszczy razem, o jednym czasie, klęska byłaby

niewspółmiernie większa.


Przedostawszy się na drugi brzeg rzeki powstańcy wycofali się w

nieładzie, na szczęście osłonięci lasem przed ścigającymi ich

oddziałami rosyjskimi, które zresztą rychło zaniechały pogoni.

Straty polskie były duże. Padło lub zostało rannych ponad 200

ludzi, znacznie więcej jednak dostało się do niewoli lub poszło w

rozsypkę. Nadto powstańcy stracili tabor liczący blisko 60 wozów

oraz 160 koni. Na straty także należy spisać dwa działa, które po

zagwożdżeniu zatopiono, bowiem nie mając koni padłych od

rosyjskich kartaczy nie mogli dział tych zabrać ze sobą uchodzący

z pola bitwy powstańcy.


Bitwa małogoska, jakkolwiek przegrana, nie dała nieprzyjacielowi

takich rezultatów, jakich się po niej spodziewał. Powstańcy nie

skapitulowali, ich dowódcy, z wyjątkiem Langiewicza, pod którym

dwa konie ubito i jego samego lekko w nogę zraniono, wyszli z

walki cało.

Rosyjski sztab opracowujący plan operacyjny tej bitwy zamierzał

wyprzeć polskie formacje z Małogoszczy w kierunku zachodnim, ku

Częstochowie, by je tam rozbiły do reszty inne oddziały rosyjskie,

gdy tymczasem Langiewicz nakazał i przeprowadził skutecznie odwrót

właśnie w kierunku przeciwnym, na wschód za Łososinę, i tym

manewrem przekreślił plany wroga. Dowodziłoby to, że w porę odgadł

zamiary przeciwnika i nawet w zamęcie bitwy potrafił przeprowadzić

właściwą analizę sytuacji.

Opuszczając pole bitwy pod Małogoszczą oddziały Langiewicza,

uporządkowawszy wreszcie początkowy bezład, pociągnęły ku wsi

Bolmin, zajęły później wieś Palichnę i tu rozłożyły się na nocny

biwak. Rano jednak kontynuowały bocznymi drogami dalszy marsz

przez Nagłowice, Słupię i lasy szreniawskie w kierunku Pieskowej

Skały, cały czas zacierając za sobą bardzo starannie i umiejętnie

ślady.

W lasach szreniawskich Jeziorański znów wystąpił z propozycją

podziału sił w celu uniknięcia poważniejszego rozbicia, a nawet

całkowitej zagłady na wypadek ponownego w najbliższym czasie ataku

wojsk rosyjskich. I pod tym względem miał zupełną rację.

Langiewicz pozostał jednak mimo wszystko konsekwentnie posłuszny

dyrektywom, jakie otrzymał wyjeżdżając z Warszawy od Zygmunta

Padlewskiego, które nakazywały gromadzenie większych sił pod

jednym dowództwem, a nie ich dzielenie. Sprzeciwiał się przeto

przejściu na taktykę wojny typowo partyzanckiej, choć sytuacja

raczej do tego skłaniała. Dlatego i tym razem odmówił

Jeziorańskiemu, mając nadzieję zapobieżenia ewentualnej

katastrofie dzięki omijaniu większych zgrupowań rosyjskich i

przeprowadzaniu trudnych do rozszyfrowania forsownych marszów.

Męczył więc nimi żołnierzy, nie dając nawet koniecznego

wypoczynku, a wyżywienie pozostawił całkowicie ich własnemu

przemysłowi. Ta wyczerpująca siły do ostatka wędrówka po

bezdrożach trwała blisko tydzień, wzbudzając z każdym dniem coraz

większe niezadowolenie, a nawet wrogość do generała. Nastroje

antylangiewiczowskie podsycał skrycie Jeziorański i jego

oficerowie, a szczególnie szef sztabu - Winnicki, aby wreszcie

następnego dnia po przybyciu do Pieskowej Skały wystąpić jawnie

przeciwko generałowi.


Okazji do tego dostarczyła następująca okoliczność: Langiewicz,

choć znosił cierpliwie warcholstwo Jeziorańskiego i nie chcąc

pogłębić i tak już napiętych między nimi stosunków nie akcentował

specjalnie swego naczelnego stanowiska w oddziale, postanowił

wreszcie w dostatecznie jasny sposób przypomnieć jeziorańczykom,

że to on, Langiewicz, jest dowódcą formacji. W tym celu polecił

swemu sekretarzowi sporządzić nominacje dla oficerów

Jeziorańskiego, zresztą identyczne z tymi, jakie już mieli, i

uprawomocniwszy je swoim generalskim podpisem rozkazał wręczyć

zainteresowanym. W gronie oponentów zawrzało. Postanowili otwarcie

zamanifestować swą wrogość do Langiewicza. Wszyscy oficerowie

Jeziorańskiego zgromadzili się w jednej z sal zamku, w którym

biwakował oddział, wezwali swego pułkownika, by do nich przyszedł,

a kiedy się stawił, wręczyli mu świeżo otrzymane patenta

oficerskie, żądając, aby je podpisał jako wódz naczelny.


Jeziorański, usatysfakcjonowany wystąpieniem swoich podkomendnych,

odmówił jednak spełnienia ich życzeń, przybierając postawę nie

dbającego o zaszczyty i stanowiska męża, ale jednocześnie nie

omieszkał zaakcentować swej niezależności od Langiewicza

twierdząc, że rychło powstaną dwie równorzędne armie: krakowska

pod jego komendą oraz druga, lubelska, pod Langiewiczem, a nad

nimi zwierzchnictwo obejmie generał Józef Wysocki, który 17 lutego

został właśnie mianowany przez Rząd Narodowy naczelnym wodzem sił

powstańczych przebywających na lewym brzegu Wisły.


"Mówił długo - pisał jeden ze świadków tej oracji - rozrzewnił

wszystkich i scena skończyła się na uściskach i płaczu".


Sugestie Jeziorańskiego na temat triumwiratu zostały ponowione raz

jeszcze w Pieskowej Skale, ale przez kogo innego i o innym

składzie personalnym. Mianowicie do obozu Langiewicza przybył

właśnie jeden z totumfackich Mierosławskiego z propozycją

utworzenia wspólnoty dowódczej składającej się z gen. Józefa

Wysockiego, gen. Ludwika Mierosławskiego oraz gen. Mariana

Langiewicza. Propozycja ta - mająca głównie na widoku osobę

Mierosławskiego, który po porażce w potyczce pod Krzywosądzem i

Nową Wsią nie zawiadamiając Rządu Narodowego opuścił teren walk i

umknął do Paryża pod pretekstem choroby gardła, był

skompromitowany całkowicie w oczach całego społeczeństwa polskiego

i rządu - została kategorycznie przez Langiewicza odrzucona. Pisał

o tym w jednym z listów do brata Aleksandra: "Naturalnie dałem

odpowiedź stanowczo odmowną z nadmienieniem, że p. Mierosławski

powinien przede wszystkim iść na teatr wojny. Otóż człowiek, który

mnie kazał zamordować jako nieprzyjaciela Ojczyzny (p.

Mierosławski zawsze identyfikuje się z Ojczyzną), który przez 16

ostatnich miesięcy ogłaszał mnie zbrodniarzem, zapragnął być moim

towarzyszem w Rządzie Narodowym! Po odpowiedzi odmownej znów

zostałem zbrodniarzem".


Innym gościem, który zawitał w tym czasie do Pieskowej Skały, był

Andrzej Potiebnia, "naczelnik wielkiej konspiracji armii

moskiewskiej", prawdopodobnie w celu uzgodnienia wspólnej akcji

spiskowców rosyjskich z powstańcami. Czy tak było rzeczywiście,

trudno stwierdzić na podstawie zachowanych źródeł, faktem jednak

jest, że Potiebnia przyłączył się do oddziału Langiewicza i

pozostał w nim aż do swej śmierci.


Podczas gdy zmordowani forsownymi marszami spod Małogoszczy

żołnierze Langiewicza zażywali zasłużonego odpoczynku na zamku

Mieroszewskiego w Pieskowej Skale i kiedy fronda jeziorańczyków

dawała manifestacyjny pokaz szlacheckiego warcholstwa,

nieprzyjaciel przygotowywał właśnie nową operację przeciwko

formacji powstańczej. Stojąc obozem w Pieskowej Skale oddział

Langiewicza znalazł się w strefie działania garnizonów rosyjskich

majora Medema w Olkuszu i majora Stolzenwalda w Miechowie, którzy

dowiedziawszy się, że Langiewicz wszedł na ich teren, uzgodnili

wspólny plan działania, którego celem było zaatakowanie i

całkowite zniesienie jego oddziałów. Podobne zamiary miał także

generał-major książę Szachowski, który przebywając akurat w

Myszkowie otrzymał 2 marca nad ranem telegraficzny rozkaz z

Warszawy, aby "uciekającego ku granicy austriackiej Langiewicza

zaskoczył i zniósł doszczętnie". Szachowski nie namyślając się

wiele wsadził swoich piechurów na podwody i pognał na łeb na szyję

do Żarnowca, lecz tu dowiedziawszy się, że powstańcy już go minęli

kierując się na miasteczko Skałę, zawrócił do Wolbromia, skąd

rozesłał do Medema i Stolzenwalda rozkazy, aby niezwłocznie

atakowali Skałę. Rozkaz ten błędnie określił cel, bowiem, jak

wiemy, Langiewicz skierował swe oddziały nie do Skały, lecz do

Pieskowej Skały, co dawało różnicę wielkości kilkunastu

kilometrów.


Kolumny rosyjskie z Olkusza i Miechowa, ruszone rozkazem

Szachowskiego, pociągnęły ku Skale. Jazda majora Medema zupełnie

niespodziewanie natknęła się we wsi Suleszowa na konny patrol

polski i zdobywszy jeńca uzyskała wreszcie prawdziwą informację o

rzeczywistym miejscu powstańczego obozu. Strzały w Suleszowej

zaalarmowały polski oddział w Pieskowej Skale, który na rozkaz

Langiewicza rozdzieliwszy się na dwie części, jedną, liczącą

zaledwie 50 ludzi, obsadził zamek, z resztą wymaszerował w lasy

ciągnące się ku północy, w stronę Wolbromia, nie wiedząc, że zdąża

stamtąd kolumna rosyjska pod dowództwem Szachowskiego. Ten ostatni

zaś, posłyszawszy we wsi Wielmożna huk strzałów od strony

Pieskowej Skały, domyślił się, że to właśnie tam należy szukać

Langiewicza. Tym sposobem wywiązały się dwie oddzielne bitwy:

jedna wcześniejsza z silną kolumną Medema szturmująca zamek w

Pieskowej Skale, druga, późniejsza, z oddziałami Szachowskiego, w

lasach od strony Wolbromia. Rychło, wskutek gwałtownego ataku

wojsk rosyjskich, a także z powodu całkowitego wyczerpania

amunicji przez obrońców, zamek został zdobyty, przy czym jego

zabudowania padły pastwą płomieni. Natomiast bitwa leśna wlokła

się leniwie i bez rezultatu aż do zmierzchu, kiedy to wreszcie

umilkła strzelanina i oddziały Szachowskiego wycofały się do wsi

Suleszowy. O tej potyczce Szachowski wysłał podkoloryzowany mocno

raport do Warszawy, twierdząc, że "miał zaszczyt stoczyć bitwę z

6000 buntowszczyków".


Tymczasem powstańcy rozpaliwszy wieczorem ogniska na lesistych

wzgórzach, aby sprawiało wrażenie, że rozbili tam obozowisko, nocą

z 4 na 5 marca odmaszerowali tym razem rzeczywiście do Skały. W

czasie marszu dotarła do Langiewicza wieść, że na cmentarzu tego

miasta biwakuje major Stolzenwald z dwiema rotami piechoty,

kozakami i "objeżczykami". Wiadomość ta wpłynęła na generała

ożywiająco, był bowiem tego dnia "posępny, milczący i obojętny na

wszystko". Natychmiast wydał batalionowi majora Pióry rozkaz

zaatakowania pozycji nieprzyjacielskich i chwyciwszy z rąk

kosyniera kosę poprowadził batalion do ataku na oddział

Stolzenwalda. Rosjanie, nie zdoławszy powstrzymać brawurowego

natarcia powstańców, pierzchnęli w popłochu ze swych stanowisk na

cmentarzu i nie oparli się aż za miastem, w lesie od strony

Miechowa, pozostawiając na polu bitwy kilku poległych.


W ataku na skalski cmentarz poległ niedawno przybyły do obozu

Langiewicza w Pieskowej Skale - Andrzej Potiebnia. Ciężko ranny od

kuli swych rodaków, konając w domu cmentarnika miał podobno

wyszeptać serdeczne życzenie do otaczających jego posłanie

powstańców: "Niech was Bóg wspiera w walce przeciw tyranom".


Drobne przedmioty, które znaleziono przy zmarłym, wziął na

przechowanie Langiewicz, aby dopiero po dwóch latach, po

uwolnieniu z austriackiego więzienia, znaleźć okazję do

przekazania ich za pośrednictwem Józefa Mazziniego Hercenowi i

Ogariewowi. Mazzini do przesyłki dołączył list, w którym donosił,

że "Langiewicz był bardzo życzliwy Potiebni" i dlatego oddaje

przyjaciołom rosyjskim za pokwitowaniem odbioru "portfel, pulares,

zegarek i inne pamiątki" po poległym z nadzieją, że staną się one

"zaczątkiem skarbca narodowego nowej Rosji".


Po zajęciu Skały oddziały polskie rozłożyły się na krótki

odpoczynek, po którym wyruszyły w kierunku Ojcowa i Smardzewic,

gdzie zatrzymano się dla przykrej konieczności przeprowadzenia

dochodzeń w sprawie mieszkańców tej wsi, którzy po opuszczeniu

Ojcowa przez oddział Kurowskiego splądrowali tę miejscowość,

mordując przy tym pozostawionych tam rannych powstańców.


Zwołany na poczekaniu sąd, w skład którego weszli trzej żołnierze,

miejscowy proboszcz, kapelan oddziału - ks. Konarski - wójt

tamtejszej gminy, oraz dwóch starszych smardzewickich włościan po

przesłuchaniu świadków i oskarżonych skazał pięciu najbardziej

winnych na karę śmierci. Kiedy Langiewiczowi przedłożono decyzję

sądu do zatwierdzenia, utrzymał w mocy najwyższą karę jedynie

tylko dla prowodyra tragicznych zajść. Czterech pozostałych

ułaskawił, zamieniając im karę śmierci na chłostę. Rozumiał

bowiem, że surowe, choć zgodne z bezwzględnymi prawami wojny,

postępowanie, może tylko zwiększyć podsycaną przez carskie władze

niechęć włościan do powstania, a przecież pragnął szczerze

pozyskać ich dla sprawy narodowej. Zapowiadał nawet, że jeśli

tylko zdobędzie odpowiednią ilość broni, uzbroi chłopów i

poprowadzi ich do walki. Nie były to czcze słowa; w swoim oddziale

miał przecież sporo żołnierzy pochodzących z wiejskich chat,

szczególnie z formacji kosynierów.


Ze Smardzewic ruszył Langiewicz w kierunku granicy austriackiej i

6 marca rozbił obóz w Goszczy, gdzie nastąpiła nowa reorganizacja

oddziałów, wśród gęstych oparów polityki, z której wyłoniła się

jego dyktatura.






Dyktator






Wybuch powstania, będący pod każdym względem nie na czasie, oprócz

pogłębienia rozbieżności w społeczeństwie polskim wywołał także

komplikacje w polityce międzynarodowej, stając przeszkodą na

drodze rodzącemu się właśnie przymierzu rosyjsko-francuskiemu.

Mianowicie Prusy, które od dłuższego już czasu patrzyły z

niepokojem na dokonywane przez Wielopolskiego reformy w Królestwie

Kongresowym, korzystając z powstałej sytuacji zaproponowały Rosji

i w rezultacie zawarły z nią 8 lutego 1863 roku specjalny układ

wojskowy, znany pod nazwą konwencji Alvenslebena, w którym obydwa

państwa zaborcze gwarantowały sobie pomoc w tłumieniu powstania.

Konwencja ta, nie mająca pod względem wojskowym większego

znaczenia, spowodowała doniosłe skutki w dziedzinie polityki

międzynarodowej, uniemożliwiając przygotowywane przez Napoleona

III i księcia Aleksandra Gorczakowa, kanclerza Rosji, przymierze

francusko-rosyjskie. Wywołała ona oburzenie Napoleona, który

jakkolwiek był przeciwnikiem polskiego powstania, doradzał jednak

carowi Aleksandrowi II łagodne postępowanie z Polakami. Teraz

szukał porozumienia z Anglią i Austrią w celu podjęcia wspólnej

interwencji dyplomatycznej w sprawie polskiej. Nastąpiła też

zmiana jego stosunku do powstania; zachęcał do wytrwania,

obiecując poparcie.


Obietnice cesarskie zakomunikowane kołom emigracyjnym zgrupowanym

przy Hotelu Lambert wpłynęły wydatnie na zmianę dotychczasowego

stanowiska stronnictwa białych, które zgodnie z tradycją sprawę

niepodległości Polski wiązało nie z ogólnonarodową wojną

wyzwoleńczą, ale z interwencją zagranicy, przede wszystkim

Francji. Toteż zachęcające "wytrwajcie" Napoleona III odczytane

zostało przez te koła jako obietnica rychłej pomocy i dobrych

widoków na ostateczny rezultat wojny prowadzonej od 23 stycznia z

carskim zaborcą.


Do tej pory, nie wierząc w sens walki zbrojnej, biała szlachta

odmawiała poparcia zarówno moralnego, jak i materialnego

powstańcom sądząc, że w ten sposób zmusi ich do zaprzestania

walki. Skoro jednak powstanie mimo to trwało nadal, a ponadto

powstała nadzieja na pomoc Francji, ziemiaństwo z różnych pobudek

postanowiło w końcu włączyć się czynnie do powstania, aby przez

swój udział móc go poprowadzić drogą odpowiadającą ich interesom

klasowym. Między stronnictwem białych a kierownictwem stronnictwa

ruchu zapoczątkowane zostały rozmowy mające na celu uzgodnienie

warunków, dzięki którym biali mogliby wyrazić gotowość udzielenia

pomocy materialnej i udziału w walkach. Wreszcie w dniach 3-5

marca dochodzi do zawarcia umowy Tymczasowego Rządu Narodowego z

Dyrekcją białych, która zobowiązała się dostarczyć pieniędzy,

broni i innego materiału wojennego oraz zorganizować nowe oddziały

powstańcze. Rząd zaś przyrzekł znaleźć sposób na pozbycie się

Mierosławskiego i odebranie mu dyktatorskiej władzy, co bardzo

drażniło dotąd szlachtę nie darzącą go sympatią. Rząd Narodowy tym

chętniej przystał na ten warunek, że osoba Mierosławskiego budziła

sprzeciw większości stronnictwa czerwonych i Komitetu Centralnego,

w którym szczególną niechęcią pałał do dyktatora Stefan Bobrowski,

jeden z najofiarniejszych i najwybitniejszych postaci stronnictwa

ruchu. Na jego też wniosek rząd podjął 28 lutego uchwałę

wyznaczając Mierosławskiemu termin powrotu na pole walki zza

granicy (dokąd wyjechał nie powiadomiwszy Komitetu Centralnego po

niefortunnym występie na Kujawach) do 8 marca, a jeśli do tego

czasu nie spełni żądania, będzie pozbawiony władzy dyktatorskiej.


Już w czasie pertraktacji z Tymczasowym Rządem Narodowym biali

zaczęli rozglądać się za nowym kandydatem na dyktatora, który

winien odznaczać się cechami zyskującymi mu przychylność szerokiej

opinii publicznej i możliwymi do przyjęcia zarówno dla białych,

jak i czerwonych. Jeden tylko człowiek mógł te warunki spełnić bez

większych zastrzeżeń: Marian Langiewicz.


Popularność sandomiersko-krakowskiego naczelnika, rozdmuchana

przesadzonymi niejednokrotnie wieściami o jego czynach wojennych,

była bardzo duża. Świadczyć może o tym chociażby dziękczynny list

wystosowany do Langiewicza 4 marca 1863 roku przez podekscytowane

patriotycznie warszawianki w imieniu wszystkich kobiet polskich:

"Uwielbieniem przejęte dla czynów Twoich, Jenerale, składają Ci

warszawianki w imieniu wszystkich Polek serdeczne dzięki za to,

coś dotąd z pomocą Bożą dla ukochanej Ojczyzny naszej uczynił. W

rozpaczliwej dla kraju chwili, gdy nas wróg bezbronnych do

powstania wyzywał zamachem na wytępienie wszystkiego co

szlachetne, myślące, poczciwe, w chwili, gdy dzielna młódź nasza,

bez odzieży, wśród zimy, bez broni, bez wodza, wśród

niebezpieczeństwa, rozbiegała się po lasach, uchodząc przed

najezdnikiem, co ją w moskiewskie chciał uzbroić bagnety na zgubę

własnej Ojczyzny, w takiej chwili, Jenerale, zesłała Cię

Opatrzność, abyś braci naszych wiódł do zwycięstwa. Drugi miesiąc

nieustannych z wrogiem zapasów, dzielność polskiej młodzieży i

roztropna ich wodza odwaga sprawiły, że już nie tylko my sami, ale

i Europa w zmartwychwstanie Polski wierzyć zaczyna. Jenerale, Bóg

z Tobą! Błogosławieństwo matek i dzieci polskich z Tobą!"


Kwestia dyktatury, jakkolwiek bezosobowo, stawała się coraz

częściej tematem dyskusji i to nie tylko wśród białych. Dążenia te

i tendencje poznał dokładnie i postanowił odpowiednio zużytkować

hr. Adam Grabowski, według określenia Kieniewicza "figura spod

ciemnej gwiazdy". Grabowski, ziemianin z Wielkiego Księstwa

Poznańskiego, skąd "z powodu jakichś nieregularnych weksli i

zatargów z wierzycielami" musiał uchodzić, znalazłszy się w

Warszawie poznał tu Leona Królikowskiego, dyrektora żeglugi

parowej na Wiśle, który przejawiał dość ożywioną ruchliwość

polityczną, utrzymując poprawne stosunki zarówno z białymi, jak i

ze środowiskiem kierującym sprawami powstania. W domu

Królikowskiego poznał Stefana Bobrowskiego, który używał wtedy

pseudonimu identycznego z nazwiskiem hrabiego - "Grabowski" - jak

również innych działaczy. Zorientował się szybko, że ma do

czynienia z ludźmi mającymi dużo do powiedzenia w sprawach

insurekcji i starał się ich przychylność pozyskać. Nie udało mu

się jednak poznać wszystkich członków Rządu Narodowego.


"Zrozumiawszy, jaki nastrój panuje w Warszawie - pisał o nim

Gawroński - podchwycił myśl utworzenia rządu jawnego". Miejscem

najdogodniejszym do ogłoszenia i na siedzibę rządu, wobec

przymykania oczu ze strony władz austriackich na to, co się

dzieje, uznał Kraków i postanowił rychło tam wyjechać. "Z rolą,

którą miał odegrać - pisze dalej Gawroński - nie zdradzał się w

Warszawie przed nikim". Natomiast obwieścił, że zamierza udać się

do obozu Langiewicza. Królikowski, słysząc o tym projekcie,

zaproponował mu doręczenie gen. Józefowi Wysockiemu, właśnie 17

lutego mianowanemu przez Rząd Narodowy naczelnikiem sił

powstańczych na lewym brzegu Wisły, tysiąca rubli, a dla

ułatwienia kontaktu z generałem wydał w imieniu Tymczasowego Rządu

Narodowego kartę legitymacyjną. Ta właśnie karta stała się

fundamentem, na którym Grabowski zbudował swoją intrygę,

obdarzając w rezultacie Langiewicza dyktatorską godnością.

Przybywszy do Krakowa Grabowski przedstawił się tamtejszemu

komitetowi białych jako komisarz pełnomocny Rządu Narodowego i

oświadczył, że rząd ten uznając konieczność ujawnienia się przed

światem poruczył mu specjalną misję powierzenia godności dyktatora

Marianowi Langiewiczowi, jako dowódcy najbardziej wsławionemu

spośród wszystkich innych. Słowa Grabowskiego znalazły przychylny

oddźwięk wśród miejscowych działaczy stronnictwa zachowawczego,

tym bardziej iż obawiano się pogróżek Mierosławskiego, o którym w

Krakowie chodziły słuchy, że szykuje się do ponownego objęcia

władzy dyktatorskiej i lada dzień tu zjedzie.


Nie tracąc czasu Grabowski wspólnie z Chrzanowskim, Łubieńskim i

innymi wezwał członków komitetu lwowskiego - ks. Adama Sapiehę i

gen. Wysockiego na walne zgromadzenie białych organizacji trzech

zaborów do Krakowa. Przyjechał tam tylko Sapieha, gdyż Wysocki,

jak podaje Zdanowicz - "dowiedziawszy się o przedmiocie

projektowanych narad, obecności swej odmówił". Narada odbyła się 8

marca wieczorem w Hotelu Saskim, w lokalu Leona Skorupki. Obecnych

było kilkanaście osób: Leon Skorupka, gen. Kruszewski, książę Adam

Sapieha, hr. Bogusław Łubieński, Mieczysław Waligórski, redaktor

krakowskiego "Czasu" - Leon Chrzanowski, Stanisław Koźmian, hr.

Jan Tarnowski, hr. Adam Potocki, Władysław Beniowski i kilku

innych. Zebraniu przewodniczył, niby jako pełnomocny komisarz

Tymczasowego Rządu Narodowego, Adam Grabowski. Po krótkiej

dyskusji doszedłszy do jednogłośnego wniosku, że konieczne jest,

aby kierownictwo powstaniem stało się jawne, a nie jak dotąd

anonimowe, postanowiono w imieniu trzech dzielnic Polski ofiarować

godność dyktatorską generałowi Marianowi Langiewiczowi, "który się

bije i rozbić się nie daje". Pozostała jeszcze tylko kwestia

nakłonienia elekta do przyjęcia ofiarowanej mu godności. Obawiano

się bowiem, że Langiewicz może propozycję odrzucić. Już kilka dni

przed naradą krakowską reprezentanci białych komitetów

przeprowadzili z nim na ten temat rozmowy, nie otrzymując żadnej

wiążącej odpowiedzi. Aby rozwiać skrupuły generała, postanowiono

wysłać do niego oficjalną delegację z Adamem Grabowskim na czele w

dniu następnym, tj. 9 marca, z poleceniem skłonienia go do

przyjęcia dyktatury. Zgodnie z postanowieniami narady delegacja w

oznaczonym czasie udała się do obozu Langiewicza w Goszczy, gdzie

już od trzech dni przebywał ze swoimi powstańcami.


Podczas gdy w Krakowie przygotowywano dyktaturę, Langiewicz

reorganizował swój uszczuplony oraz wynędzniały walką i marszami

oddział, korzystając z bliskości galicyjskiego zaplecza i

chwilowego spokoju, w którym zgodnie z jego przewidywaniami

pozostawili go Rosjanie. Z zajęciem Goszczy, 6 marca, Langiewicz

wystosował odezwę do przebywających tłumnie w Krakowie rozbitków z

oddziałów Kurowskiego, którzy po klęsce miechowskiej tu znaleźli

schronienie, aby niezwłocznie stawili się w jego obozie.

Krakowianie z wdzięcznością przyjęli apel generała, bowiem

zdemoralizowani klęską, a potem brakiem zajęcia zbiegowie

zachowywali się tak wyuzdanie, że "uczciwe kobiety przestały bywać

w teatrze". Odezwa poskutkowała. Pociągnęły z Krakowa do Goszczy

oddziały Waligórskiego i Wanerta, a znad granicy, aż zza

Częstochowy, oddział Teodora Cieszkowskiego, liczący prawie 900

ludzi. Przybyli również zdolni oficerowie: Rochebrun, Bentkowski,

Niewiadomski, Wierzbiński. Ściągnął wreszcie także Czapski, były

"nominacyjny" naczelnik województwa krakowskiego.


Obóz goszczański podobny był do wielkiego mrowiska, słabo ujętego

w karby ładu i porządku. W sposób bardzo wyraźny dawał się tu

odczuć ferment, podsycany wichrzycielską robotą jeziorańczyków i

zwolenników Mierosławskiego. Ci ostatni jak mogli tak

przeszkadzali naczelnikowi sandomiersko-krakowskiemu w pracach

reorganizacyjnych. Odkupywali broń przeznaczoną dla jego

oddziałów, płacili żołd ochotnikom pod warunkiem, że pozostaną w

Krakowie i nie udadzą się do Goszczy, przekupywali oficerów

przybywających na leczenie do miasta, aby nie wracali do obozu,

przygotowywali w samym obozie bunt przeciwko Langiewiczowi. Jeden

z goszczańskich powstańców, Serafin Szulc, tak pisał w swoim

pamiętniku: "Pokazywały się, jak zwiastuny nieszczęścia, różne

figury, które nie o bojach, ale to o Mierosławskim, to o jakimś

innym pryncypale swoim prawiły. Gdy partie w obozie zaczną się

wyrabiać, nic z takiego wojska nie będzie, a niestety, ślady ich

były zanadto liczne w langiewiczowskiej armii". Odcinali się tylko

swą zdyscyplinowaną postawą żuawi Rochebruna, strzelcy

Czachowskiego i kosynierzy Wierzbińskiego, reszta - jak pisze

Przyborowski - podobna była "do zbiorowiska myśliwych przybyłych

na polowanie".


Siły goszczańskiego obozu wynosiły ponad 3000 ludzi. Samych

rzemieślników, rusznikarzy, ślusarzy, kowali, rymarzy, krawców

itd. było około 400, a tabor liczył blisko 100 wozów, na których

mieściła się amunicja, drukarnia, żywność i apteka. Całość

podzielono na brygadę piechoty pod dowództwem Śmiechowskiego, w

której jednym pułkiem dowodził najpierw Cieszkowski, a potem

Wanert, drugi podlegał komendzie Czachowskiego; batalionem żuawów

śmierci w sile około 350 ludzi dowodził Franciszek

Rochebrun-Francuz. Był to oddział elitarny, najlepiej uzbrojony,

do którego Rochebrun mógł za zgodą Langiewicza wybierać sobie

najlepszego żołnierza. Początkowo mieli do niego należeć tylko

ochotnicy zagraniczni, ale w praktyce okazało się, że był to

oddział niemal w całości składający się z Polaków. Miał natomiast

odmienne od reszty jednolite umundurowanie. Brygada kawalerii,

dowodzona przez Czapskiego, składała się z dwóch pułków -

Ulatowskiego i Bayera, razem konnicy - około 500 ludzi. Nadto była

jeszcze kompania saperów i bateria artylerii w liczbie dwóch

zaledwie armatek. Pod względem uzbrojenia formacje te

przedstawiały się skromnie. Broń palną, przeważnie jednak typu

myśliwskiego, miał tylko jeden batalion w każdym pułku, tak że w

całym korpusie było jej zaledwie 600 sztuk.


Langiewicz jak mógł tak uzupełniał braki ekwipunku, który

sprowadzał przez swoich agentów z Krakowa, korzystając z

tolerancji austriackiej policji i wbrew wstrętom czynionym przez

zwolenników Mierosławskiego. Jednak w te prace organizacyjne nie

wkładał już takiego wysiłku, jak w obozie wąchockim, gdyż umysł

jego był zaabsorbowany sprawami dyktatury, o której powiadomiony

został przez osoby zjeżdżające do jego obozu zarówno z ciekawości,

jak i dla poznania samego generała. Ruch w obozie był wielki.

Ciągnęli tu ludzie różnych stanów i zawodów, podobnie jak niegdyś

do Wąchocka, aby przypatrzeć się temu polskiemu wojsku, co już nie

raz przelewało krew w bojach z nieprzyjacielem. Obok

przedstawicieli arystokracji i szlachty odwiedzali Goszczę

mieszczanie krakowscy i chłopi, którzy spieszyli tłumnie, aby

zobaczyć naczelnika powstańców. Przybywali nawet korespondenci

zagraniczni. Jeden z nich tak opisywał przyszłego dyktatora:

"Siedział on na końcu stołu nieco z boku i pilnie coś pisał.

Widocznie dość głośna rozmowa w pokoju nie przeszkadzała mu wcale.

Według świadectwa otaczających go posiadał on w tym względzie

osobliwą przytomność umysłu. Pisząc, odpowiadał na pytania, wzajem

je zadawał oficerom, wydawał rozkazy. Odpowiedzi jego były

krótkie, ale trafne. Podniósł na koniec głowę i mogłem mu się

dobrze przyjrzeć. Jenerał jest małego wzrostu, liczy około

trzydziestu lat, szczupły, ale muskularny, z głową proporcjonalną,

twarzą nieco ściągłą, opaloną, lecz zdrową; broda ciemnoblond

słabo zarasta; oczy duże, ciemne i piękne, wejrzenie spokojne,

skupione w sobie, jak u wszystkich ludzi myślących. Na głowie miał

rogatywkę granatową z czarnym barankiem i białym piórem; na nogach

długie buty lakierowane, szare spodnie; czarna czamarka obszyta

takimże barankiem uzupełniała strój. Jako jedyną odznakę

zwierzchnictwa zauważyłem trójkolorową szarfę, przewieszoną przez

lewe ramię. Gdy mówi, twarz mu się ożywia; nie jest to ruchliwość

płytkiego człowieka, lecz raczej wewnętrzny zapał, który dostrzec

się nie daje, ale domyślać się pozwala... W rozmowie jest grzeczny

i pełen prostoty, widać, że ceni wartość czasu i słowa, a do

wypowiedzi swych myśli nie używa wielu wyrazów. Takimi są zwykli

ludzie czynu".


Przybywszy do obozu w Goszczy wysłannicy konferencji krakowskiej

Grabowski, Kołaczkowski, Siemieński, Chrzanowski i Bentkowski nie

byli tak bardzo pewni czy ich misja się powiedzie. Na twarzy

Langiewicza witającego delegację malowała się powaga, a

jednocześnie rozterka, jaką od kilku dni przeżywał, wiedząc, czym

go chcą obarczyć. Na czoło przybyłych wystąpił Grabowski.


- Obywatelu jenerale - rozpoczął orację przygotowaną po drodze do

Goszczy. - Przybyliśmy tu, jako reprezentacja wszystkich ziem

polskich, aby Ci ofiarować najwyższą godność w narodzie -

dyktatoriat. Upoważnieni jesteśmy do tego zarówno uchwałami

wczoraj odbytej w Krakowie narady delegacji trzech zaborów, jak

również decyzją Tymczasowego Rządu Narodowego, który uznając za

niemożliwe dalsze kierowanie insurekcją z ukrycia, postanowił

rozwiązać się, a całe swoje uprawnienia przekazać osobie

najgodniejszej. Nasza wczorajsza narada uznała, że tylko Ty możesz

się stać spadkobiercą władzy i że w Twoje ręce, jenerale, które

tak sławnie i z takim powodzeniem trzymały ster powstania na

obszarze Twojej komendzie powierzonym, władzę tę należy złożyć.


Langiewicz słuchał przemówienia Grabowskiego z pochyloną głową.

Podniósł ją wreszcie i spojrzawszy badawczo na mówcę zapytał:


- A jakąż mam gwarancję, że to, co przed chwilą usłyszałem,

rzeczywiście jest zgodne z prawdą? Że taka jest wola rządu?

Chciałbym zobaczyć dowody, które rozwiałyby moje wątpliwości i

przekonały, że tak jest istotnie.


- Wszyscy tu obecni mogą poświadczyć, że przywiozłem upoważnienie

Rządu Narodowego z Warszawy jako jego pełnomocnik i okazałem je

natychmiast jenerałowi Wysockiemu, gdzie do tej pory upoważnienie

to jest zdeponowane. Dlatego nie mam go przy sobie.


Langiewicz patrzył pytająco po zgromadzonych, a kiedy usłyszał

potakiwania, rzekł:


- Nie czuję wstrętu do dyktatury, bo widzę w niej w pewnych

okolicznościach jeden z najważniejszych środków do ratowania

sprawy publicznej. Dlatego, choć bez specjalnego entuzjazmu,

przyjąłem wieść o wyznaczeniu przez Rząd Narodowy Mierosławskiego

na dyktatora i nie protestowałem. Mam tylko obiekcję, czy już jest

pora na nią i czy starczy mi sił, aby sprostać obowiązkom.


- A któż bardziej, jenerale, niż ty, potrafi temu podołać -

zaprotestował żywo Kołaczkowski. - Cały naród wierzy w ciebie i w

tobie widzi swego wodza. Wszyscy pamiętamy twoje zwycięstwa na Św.

Krzyżu, w Pieskowej Skale i inne czyny.


- Są tacy, którzy inaczej myślą i inaczej oceniają moją

dotychczasową służbę dla powstania - odparł z nutą goryczy w

głosie Langiewicz, mając na myśli mierosławczyków i jeziorańczyków

- ale jeśli już tak ma się stać, niech się stanie.


- Wiwat dyktator! Niech żyje! - zakrzyknęli obecni i zaczęli

ściskać ręce generała, który lekko uśmiechnięty dziękował za

owację.


Na wniosek Bentkowskiego ogłoszenie dyktatury postanowiono odłożyć

do czasu przygotowania odezw do narodu i wojska, załatwienia

pieczęci dyktatorialnej i innych formalności, jakich ten akt

wymagał. Odezwę mieli zredagować w imieniu Langiewicza

Chrzanowski, Bentkowski i Grabowski.


Po powrocie do Krakowa przystąpiono natychmiast do sporządzenia

tekstu odezwy. Bentkowski zaproponował, aby sporządzić projekt w

dwu redakcjach.


- Jeden zrobię ja, drugi może pan skreśli - zwrócił się do

Chrzanowskiego - potem porównamy obydwa bruliony i ustalimy

redakcję ostateczną. Uważam za konieczne i zgodne z życzeniem

jenerała, uwzględnić w treści, że ustanowienie dyktatury dzieje

się z wiedzą i wolą dotychczasowego rządu i w niczym nie zmieni

zasad manifestu z 22 stycznia oraz że osobnym dekretem dyktator

ustanowi organizację rządu cywilnego, a także i to, że objęcie

dyktatury nastąpiło w porozumieniu z jenerałem Wysockim.


- Zgoda - odpowiedział Chrzanowski i zasiadł do pisania. Grabowski

chodził po pokoju. dziwnie zaaferowany, coraz to przystawał nad

piszącymi, patrząc, co nakreślili. Wreszcie rzekł:


- Moi panowie, doszedłem do wniosku, że nie ma potrzeby klarować w

odezwie o zgodzie rządu na dyktaturę, to przecież samo przez się

jest jasne. Langiewicz nie przyjąłby przecież tego urzędu, gdyby

nie był przekonany, że czyni to na wyraźne życzenie byłego rządu,

a jednak przyjął i złoży pod odezwą swój podpis.


Piszący spojrzeli nań ze zdziwieniem.


- Daruj pan, ale to już nie pora na wyszukiwanie subtelnych

określeń - odparł zimno Bentkowski. - Ze swymi wnioskami miałeś

pan możność wczoraj, na naradzie, wystąpić i jeszcze dziś w

Goszczy.


Gdy obydwa bruliony były gotowe, sporządzili z nich ostateczny

tekst odezwy, w której znalazło się wbrew sugestiom Grabowskiego

zdanie - "z wolą Rządu Narodowego i w porozumieniu z jenerałem

Wysockim" i rękopis odesłali do drukarni. W ostatniej chwili na

żądanie Wysockiego usunięty został passus o nim. Odezwa oznaczona

była datą "Główna Kwatera - Goszcza, dnia 10 marca".


Wydrukowanie odezwy, zrobienie pieczęci i wiele innych spraw

związanych z aktem opublikowania dyktatury wstrzymało ogłoszenie

jej o całą dobę, tak że dopiero 11 marca została oficjalnie i

uroczyście proklamowana w obozie goszczańskim. Gotowe druki

ofiarował się doręczyć osobiście do Goszczy gen. Wysocki, aby w

ten sposób zatrzeć ujemne wrażenie wywołane skreśleniem przez

niego swego nazwiska z tekstu proklamacji. Zgodnie z obietnicą,

rankiem 11 marca przybył w towarzystwie kilku osób na punkt

graniczny w Baranie, dokąd niedługo potem nadjechał bryczką

Langiewicz z Jeziorańskim w otoczeniu licznego sztabu. Wysocki

przywitał się z generałem bardzo serdecznie, po czym zwrócił się

do Jeziorańskiego:


- Pułkowniku, zaklinam was na zbawienie ojczyzny, poniechajcie

prywaty, która naszej sprawie jeno szkody przynosi i jeszcze

większe przynieść może. - Pora wymaga, abyście lojalnym

postępowaniem, odrzuciwszy awersję, dali przykład innym, jak się

służy narodowi. Błagam was - chwycił Jeziorańskiego za ręce -

zapomnijcie o urazach, bądźcie dyktatorowi pomocą i przyjacielem.


Jeziorański, wyraźnie zaskoczony i zmieszany wystąpieniem

Wysockiego, udał, że nie wie, o co generałowi chodzi.


- Nie rozumiem, jenerale, czego pan żąda. - Przecież byłem i

jestem jak najbardziej lojalny w stosunku do naczelnika i zawsze

tylko dobro powszechne miałem na uwadze. Cała moja służba świadczy

o tym. Wiem, że takiego samego zdania jest i jenerał Langiewicz i

chyba zaraz może to poświadczyć.


Langiewicz, nie chcąc w tak ważnej dla niego chwili doprowadzić do

jawnego i całkowitego zerwania formalnych nawet związków z

Jeziorańskim, nie zaprzeczył jego słowom i milcząc potaknął ruchem

głowy.


- Niezmiernie się cieszę, że zgoda łączy was obu i współpraca. -

Inne miałem wieści i inne wyobrażenia, ale to dobrze, bardzo

dobrze, że były one zmyślone. Bardzo mnie to raduje, wierzcie mi,

panowie - po czym podał Jeziorańskiemu plik przywiezionych z sobą

proklamacji o dyktatorze i polecił odczytać przed oddziałami w

Goszczy. Jeziorański, który dużym wysiłkiem pokrywał do tej pory

gryzącą go zazdrość, zawiść i zawiedzione ambicje, nie omieszkał

jednak zaakceptować swego stosunku do faktu, jaki zaistniał.


- Jakkolwiek dyktatura nie zgadza się z moimi osobistymi

przekonaniami i zawsze uważałem tę formę władzy za szkodliwą,

czynię to, czego żąda pan ode mnie, jenerale. Jeszcze dziś przed

szeregami odczytam proklamację.


Wysocki, ze łzami wzruszenia w oczach, chwycił go w objęcia,

ucałował, podobnie uściskał Langiewicza i mimo serdecznych

zaproszeń do odwiedzenia obozu, pożegnał zebranych i siadłszy do

powozu zaraz odjechał do Krakowa.


Powróciwszy do Goszczy Langiewicz wobec niepewności, czy elementy

mu niechętne, a szczególnie mierosławczycy, nie wywołają rokoszu

na wieść o dyktaturze musiał ukrywać pod maską powagi żywy

niepokój wydając rozkazy oddziałom do wystąpienia w szyku na

goszczańskich błoniach. A kiedy cała formacja stanęła w

czworoboku, Jeziorański postąpił do przodu i rozwinąwszy

proklamację zaczął ją czytać. Wstęp zawierał sformułowania o

cierpieniach narodu polskiego, o nierównej walce, o poświęceniu

walczących. Dalej było wyjaśnienie pobudek, które doprowadziły do

dyktatury. "Jakkolwiek są w Narodzie mężowie daleko wyżsi ode mnie

zdolnościami i zasługą, jakkolwiek czuję całą wielkość obowiązków

i odpowiedzialności, ciążących na naczelnej władzy narodowej wśród

tak trudnego położenia, jednak zważając na nagłość okoliczności...

porozumiawszy się z tymczasowym tajnym Rządem Narodowym, biorę

najwyższą władzę dyktatorską, którą po zrzuceniu jarzma

moskiewskiego złożę w ręce Narodu w osobie jego reprezentantów...

Nie rozpoczynając z początkiem mojej władzy dyktatorskiej nic

nowego, ale prowadząc tylko dalej dzieło przez tymczasowy Rząd

Narodowy rozpoczęte, potwierdzam w zupełnej rozciągłości i na nowo

ogłaszam podstawowe zasady wypowiedziane w odezwie tegoż rządu z

dnia 22.I.rb... obywatelską wolność i równość wszystkich synów

Polski bez różnicy wiary, stanu i pochodzenia oraz bezwarunkowe

uwłaszczenie ludu wiejskiego ziemią, którą posiada na prawach

czynszu lub pańszczyzny, a za wynagrodzeniem poszkodowanych

właścicieli z ogólnych funduszów Państwa".


Gdy Jeziorański skończył czytanie, zapanowało chwilowe milczenie,

ale potem rozległ się wielki krzyk: niech żyje dyktator!

Langiewicz uradowany przyjęciem jego dyktatury przez wojsko, chcąc

ten wielki dla niego dzień uczcić jakimś czynem upamiętniającym,

uwolnił za wstawiennictwem Jeziorańskiego i Waligórskiego osiem

osób skazanych wyrokami sądu polowego na śmierć za zdradę. Na

zakończenie uroczystości odczytany został rozkaz dzienny dyktatora

i ogłoszone nominacje. Jeziorański otrzymał awans do rangi

generała dyżurnego, Waligórski - generała kwatermistrza, Czapski -

brygadiera i dowódcy całej jazdy, Śmiechowski - brygadiera

piechoty, Winnicki - głównego intendenta, wreszcie Bentkowski

mianowany został szefem sztabu. Nie zapomniał także Langiewicz o

swym niedawnym przełożonym, Zygmuncie Padlewskim, któremu przesłał

nominację na generała. W niedługi czas potem, nie złożywszy nawet

przysięgi dyktatorskiej, nakazał zwinięcie obozu i wymarsz.

Powodem tego pośpiechu były niepokojące wieści o rosyjskim marszu

koncentrycznym w kierunku Goszczy, rozpoczętym rankiem 11 marca.


Nowo powołany dyktator nakazując wymarsz pragnął nim pokrzyżować

zamierzenia rosyjskie zmierzające do zepchnięcia jego sił za

granicę zaboru austriackiego i w ten sposób udaremniwszy

zamierzony atak wyjaśnić sytuację ogólną, która, jak słusznie

oceniał, była groźna. Chciał także marszem w kierunku północnym

oderwać się jak najdalej od granicy i spróbować jednocześnie

przedarcia się w rejon Gór Świętokrzyskich, gdzie widział

znośniejsze warunki do prowadzenia walki z przeważającymi siłami

nieprzyjaciela, który zdopingowany wieściami o dyktaturze

postanowił nie dopuścić tym razem do wymknięcia się korpusu

polskiego z coraz szczelniej zaciskającej się sieci. Głównymi

okami tej sieci były kolumny Szachowskiego, Czengierego,

Bagrationa i Uszakowa. Dlatego też Langiewicz nakazawszy

sformować, jak to zawsze u niego bywało, oddział w szyk trójkowy,

ruszył na północ, w kierunku Miechowa. Pod wieczór kolumna

powstańcza dotarła do leśnictwa Sosnówka, gdzie rozłożono się na

nocny biwak.


Następnego dnia, w południe, przy polowym ołtarzu kapelan korpusu

ks. Paweł Kamiński w asyście innych księży i sztabu odebrał od

dyktatora przysięgę, która tak brzmiała: "Przysięgam w obliczu

Boga, że godności owej nie splamię niczym i władzy nie nadużyję i

dotąd wraz z wami Ojczyzny bronić będę, dopóki tylko będę mógł

walczyć o wyzwolenie jej z ucisku. Tak mi dopomóż Jezu Cudowny i

Panno Najświętsza". Potem kolejno przysięgę składały poszczególne

oddziały, ślubując "dyktatorowi Marianowi Langiewiczowi swoje

posłuszeństwo".


Tego samego dnia w Sosnówce ogłoszono dekret dyktatorialny

ustanawiający rząd cywilny. Dekret ten zawierał 10 artykułów i

postanawiał, iż rząd cywilny ma się składać z czterech wydziałów:

wojny, skarbu, spraw wewnętrznych i zagranicznych i ma pozostać aż

do odwołania rządem tajnym. Równocześnie Langiewicz mianował na

każdy zabór komisarza, który miał być zależny od rządu i od niego

otrzymywać instrukcje.


Proklamacja goszczańska oraz omówiony dekret wywarły w całym

kraju, a szczególnie w Warszawie, olbrzymie wrażenie. "Rząd

osłupiał na tę nowinę, dyktatura huknęła jak piorun, nie mogliśmy

pojąć, co się stało" - pisał potem jeden z jego członków, Oskar

Awejde. Stefan Bobrowski, jako naczelnik miasta, drżał ze strachu,

jak Warszawa ten fakt przyjmie.


Tymczasem Warszawa przeczytawszy proklamację dyktatora przyjęła ją

z uniesieniem, toteż Tymczasowy Rząd Narodowy po długich

dyskusjach i naradach postanowił pogodzić się z faktem dokonanym i

uznać dyktaturę, a proklamację goszczańską w licznych odbitkach

rozkolportować po całym kraju z następującym nagłówkiem: "Komitet

Centralny, jako tymczasowy Rząd Narodowy, ogłaszając odezwę

jenerała Langiewicza, która oznajmia krajowi, że objął władzę

najwyższą Dyktatora, zawiadamia, że dotychczasową swoją władzę

składa w jego ręce i wzywa cały Naród do posłuszeństwa

Dyktatorowi. W części kraju zajętej przez nieprzyjaciela z

upoważnienia Dyktatora rozkazy i rozporządzenia wydawać będzie

Komisja Wykonawcza". Z inicjatywy Stefana Bobrowskiego rozesłano

po Warszawie listy wzywające społeczeństwo do składania ofiar na

szpadę, którą miano wręczyć dyktatorowi; znalazły one

entuzjastyczne przyjęcie, szczególnie wśród warszawianek.


"Popyt na fotografie dyktatora i jego adiutanta, Henryki

Pustowójtówny - mówi Berg w swych Zapiskach - był tak wielki, że

zakłady fotograficzne nie mogły nastarczyć zamówieniom i

sprzedawały kartki w formacie wizytowym po rublu za sztukę.

Wkrótce zjawiły się broszki, klamry do pasków z popiersiem

dyktatora, w miejsce do tego czasu używanych popiersi Kościuszki".


Nie tylko zresztą Warszawa wywieszała w swych domach portrety

Langiewicza. Podobnie działo się w zaborze austriackim, a także

pruskim, gdzie kolportowano fotografie Langiewicza, anonsując o

ich sprzedaży w polskich gazetach, jak np. w "Nadwiślaninie"

wychodzącym w Chełmnie w tzw. Prusach Zachodnich. Ukazały się

także w handlu "Cygara Dyktatorskie" i "Pustowojtow-Papyrosy". Jak

z powyższego widać, próżne były obawy naczelnika Warszawy i

wszystkich innych, którzy z niepokojem oczekiwali rezonansu

społeczeństwa na wydarzenia goszczańskie.


Równocześnie Dyrekcja białych, która około 5 marca zawarła

porozumienie z rządem o przystąpieniu do powstania i zobowiązała

się rozwiązać, a także całe stronnictwo, uczyniła to dopiero

teraz, po ogłoszeniu dyktatury, nie widząc jakiejkolwiek potrzeby

przedłużania swej egzystencji. Nadto zawiadomiła dotychczasowy

rząd, że przekazuje na jego ręce 30 000 franków oraz że bankier

warszawski Leopold Kronenberg zobowiązał się udzielić pożyczki na

cele powstania w wysokości dwóch milionów rubli, pod warunkiem

uzyskania od dyktatora odpowiedniego zabezpieczenia.


Nie wszyscy jednak wyniesienie Langiewicza na najwyższą godność w

narodzie przyjęli z takim aplauzem i entuzjazmem. Niektórzy

poczuli się aktem goszczańskim nawet jakby spoliczkowani, gdyż akt

ten obracał w nicość ich marzenia, nadzieje i przyzwyczajenia.

Pośród innych, pomniejszych, takimi byli Jeziorański, a nawet

Zygmunt Padlewski, którego serdeczny zawód musiał osładzać Stefan

Bobrowski, pisząc: "Zapewne osobiście może być Ci przykro, żeś do

tej pory nie dorównał swemu koledze, lecz przed Tobą droga

otwarta, powstanie nasze potrwa jeszcze długo, a kto wie, kto i

kiedy je zakończy. Tobie w tej chwili nie pozostaje nic innego,

jak ogłosić bezzwłocznie w oddziale dyktaturę Langiewicza".


Ludwik Mierosławski na wieść o akcie 10 marca wpadł w pasję.

Według relacji wiarygodnego świadka, Daniłowskiego, dymisjonowany

dyktator pienił się ze złości wymyślając, iż "Langiewicz, ten

podoficer od trenów z pruskiego wojska, bez zdolności i odwagi,

bez poświęcenia i przekonań, słowem uosobiona nędza moralna,

ośmielił się jemu, Mierosławskiemu, władzę należną zagarnąć".

Wystosował także natychmiastowy protest o następującym brzmieniu:

"... aktem z 25 stycznia br. Tymczasowy Rząd Narodowy, który

wywołał obecne powstanie, powołał mnie na Dyktatora i Naczelnego

Wodza wszystkich sił zbrojnych... Tymczasem z bezprzykładnym

nadużyciem mojej sumienności politycznej, podchwyciwszy porę

ciężkiej choroby, która mnie na czas krótki zmusiła do szukania

ochronnego ukrycia, z podeptaniem najuroczystszego postanowienia

Rządu Tymczasowego, Marian Langiewicz ogłosił się na kilku milach

kwadratowych drugim dyktatorem Narodu Polskiego. Tego rozmyślnego

wyzywu do wojny domowej nie przyjmuję; odwołuję się tylko do

namysłu narodowego, protestując w imieniu żywych czy poległych

ręczycieli aktu z 25 stycznia przeciw znieważeniu takowych przez

Mariana Langiewicza".


Wieści o proteście i ostrzeżenie o spisku, jaki Mierosławski knuje

przeciwko niemu, przywiózł dyktatorowi do obozu w Sosnówce

Stanisław Koźmian, delegowany tam z polecenia Hotelu Lambert.

Langiewicz słuchał go uprzejmie i z uwagą.


- Co się tyczy Mierosławskiego, to wiem może najlepiej, do czego

ten człowiek w złości jest zdolny - rzekł wreszcie. - Zaślepiony

niechęcią do mojej osoby nie mnie, a sprawie szkodzi, buntując

żołnierzy i pozbawiając ich podstępnymi matactwami broni, którą

przechwytuje i nie dopuszcza do oddziału. Wiem o tym, o jego

wszystkich niegodziwościach i podłościach i dlatego, jeśli

znajdzie się w zasięgu mojej ręki, każę go pochwycić i

rozstrzelać.


Dokładnie zorientowany w nastrojach, jakie panowały wśród jego

antagonistów; oraz otrzymawszy informacje, że gen. Szachowski na

czele jedenastu rot piechoty i kilkuset kozaków szykuje się do

zaatakowania jego obozu w Sosnówce, "dyktator na kilku milach

kwadratowych" nakazał swemu korpusowi w południe 13 marca wymarsz

w kierunku północno-wschodnim, by po ominięciu Miechowa zdążać ku

Nidzie, a zmyliwszy pogoń rosyjską dać wreszcie zasłużony

odpoczynek wyczerpanym forsownym marszem żołnierzom w Chrobrzu,

posiadłości margrabiego Wielopolskiego, 16 marca.


W czasie marszu z Sosnówki do Chrobrza spotkała Langiewicza duża

satysfakcja i przyjemność. Otóż przechodząc w pobliżu Racławic

został obdarowany szablą Kościuszki, co świadczy, że ludność

uważała go za godnego następcę naczelnika insurekcji z 1794 roku.


Oddziały Langiewicza marsz z Sosnówki do Chrobrza odbywały tylko

dniem, z krótkimi odpoczynkami, nie wystarczającymi na zgotowanie

ciepłej strawy. Głód stale towarzyszył żołnierzom, co źle

oddziaływało na karność szeregów i powodowało nawet dopuszczanie

się grabieży na miejscowej ludności, mimo surowych zakazów i kar,

łącznie nawet z wyrokami śmierci.


Stanąwszy w Chrobrzu, w pałacu Aleksandra Wielopolskiego,

powstańcy zapomnieli całkowicie o dyscyplinie. "Wiara porozpalała

ogniska - opisuje naoczny świadek Zdanowicz - i piekła na patykach

kury, gęsi, indyki, ćwiartki wołowiny lub baraniny na parodniowy

zapas i popijała zdrowo na pohybel margrabiemu i Moskalom".


Tuż przed dotarciem wojsk powstańczych do Chrobrza przyłączył się

do nich mały, liczący zaledwie kilkunastu jeźdźców oddziałek, w

którym znajdował się także Julian Łukaszewski wiozący listy do

dyktatora, a wśród nich pismo Bakunina zawierające propozycję

utworzenia przy oddziałach Langiewicza legionu ochotników

rosyjskich. Ze względu na zmęczenie spowodowane wyczerpującym

marszem, dyktator przyjąwszy listy odłożył rozmowę z Łukaszewskim

do sposobniejszej pory. Doszła ona do skutku następnego dnia przed

południem, 17 marca.


- W niezbyt przychylnych okolicznościach mam możność poznać

obywatela - zaczął rozmowę Langiewicz. - Jeśli się nie mylę, tośmy

krajanie, obaj z Wielkiego Księstwa Poznańskiego.


- To prawda, bo ja z Poznania - odpowiedział Łukaszewski.


- A ja z Krotoszyna i tym bardziej cieszę się z okazji powitania w

naszym obozie. Niewielu ostatnio zdobyło się na odwagę, aby w

czasie, kiedy wojska rosyjskie depczą nam po piętach i chcą

zamknąć w saku, przybyć do nas.


- Guttry prosił mnie, bym doręczył wam jenerale listy, więc

ruszyłem w drogę - odrzekł Łukaszewski - i cały tydzień musiałem

kluczyć, aby wreszcie tu dotrzeć.


- Są ważniejsze sprawy niż te listy, a ja na przykład do obecnej

chwili nie doczekałem się wysłanników Rządu Tymczasowego, mimo że

kilku już posłańców wyekspediowałem do Warszawy. Zupełnie nie mogę

zrozumieć, czemu nikt się nie zjawia. Istnieje pilna potrzeba

uregulowania stosunków nowym stanem zmienionych. Przecież rząd

przekazując mi władzę dyktatorską musiał sobie zdawać sprawę, że

powstaną problemy wymagające ścisłego uzgodnienia, a tymczasem

tydzień mija od proklamacji goszczańskiej i nikt się nie pojawił.


Łukaszewskiego, który znał okoliczności ustanowienia dyktatury,

zaskoczyły słowa Langiewicza, z których wynikało jednoznacznie, że

dyktator jest absolutnie przekonany, iż władza, jaką posiadł, była

mu przekazana przez Rząd Tymczasowy. A więc nic nie wiedział o

intrydze Grabowskiego. Uświadomiwszy sobie to, Łukaszewski

zdecydował zorientować oględnie Langiewicza w sytuacji.


- Proszę mi nie mieć za złe, ale wydaje mi się, że Rząd Tymczasowy

nie był inicjatorem ustanowienia dyktatury, a przynajmniej jego

większość nie miała w tym swego udziału.


Nie znaczy to, żeby ostatecznie, kiedy dyktatura stała się faktem,

uznał ją za niebyłą. Zgodny jest sąd, że to, co się stało, jest

nieodwracalne, a ci wszyscy, którzy was, jenerale, mieli możliwość

poznać w pracy i w walce, są jak najbardziej przekonani, że

dyktatura nie zmieni w niczym podstaw przyjętych dla powstania

przez Komitet Centralny.


Langiewicz słuchał tych słów wyraźnie zaskoczony. Na czoło

wystąpiły mu bruzdy zmarszczek, zacisnął usta i z natężeniem

wpatrywał się w Łukaszewskiego nawet wtedy, kiedy ten przestał już

mówić.


- To jest dla mnie rewelacja - rzekł w końcu - niezbyt radosna

rewelacja. Byłem dotąd najbardziej szczerze przekonany, że to rząd

życzył sobie tego wszystkiego. Przecież nie chciałem się zgodzić.

Zniewolono mnie. Przekonywali mnie o konieczności wzięcia władzy

delegaci różnych dzielnic kraju, ludzie znani z powagi i

patriotyzmu. Za wyraz opinii publicznej i wolę rządu wziąłem ich

głosy. Teraz żałuję, żem uległ namowom...


Wolnym ruchem zdjął okulary, przetarł palcami zapadnięte od

przemęczenia oczy, potem, jakby tylko do siebie, dokończył:


- A byłem przekonany, że to nagroda za wierną służbę dla

powstania.


Łukaszewski zrozumiawszy, że pora zakończyć rozmowę, zapytał o

odpowiedź na list Bakunina.


- Odpowiedzi nie będzie - rzekł Langiewicz - bo propozycja nie na

czasie. Co tu snuć jakieś plany, gdy nie wiadomo czy zdołamy

jeszcze jakiś czas opierać się przewadze wroga.


- Jeśli tak, to pozwólcie jenerale, że zostanę w waszych

szeregach, może się przydam na co.


- Nie! Wasze miejsce, obywatelu, gdzie indziej. Wracajcie na

ziemie zaboru pruskiego i tam pracujcie w organizacji narodowej na

rzecz powstania - odpowiedział Langiewicz i wyciągając na

pożegnanie rękę do Łukaszewskiego dokończył: - żegnam i dziękuję

za wyjaśnienia.


Rychło potem wywiadowcy powiadomili Langiewicza, że w stronę

Chrobrza zmierzają kolumny nieprzyjaciela. Dyktator wysłuchawszy

opinii szefa sztabu - Bentkowskiegoo walorach obronnych pozycji

chroberskiej uznał ją za niedogodną dla przyjęcia bitwy i nakazał

podległym oddziałom przeprawić się na lewy brzeg Nidy, zostawiwszy

na prawym Rochebruna z żuawami do asekurowania przeprawy. Miał on

dopiero po przejściu wszystkich wycofać się, paląc za sobą most.

Rozkazy zostały wykonane dokładnie, lecz niespodziewanie na lewym

brzegu pojawiły się oddziały rosyjskie Czengierego, które

ustawiwszy armaty na wzgórzu dominującym nad okolicą rozpoczęły

ogień, powodując w maszerującej kolumnie powstańców wielkie

zamieszanie. Dopiero piechota Czachowskiego i żuawi Rochebruna

rozsypawszy się w tyralierę skutecznym ogniem powstrzymali zapędy

Czengierego.


Do późnego zmierzchu trwała wymiana strzałów. Wreszcie

nieprzyjaciel zaprzestawszy bezcelowej pukaniny wycofał się na

północ w stronę wsi Leszcze. Z potyczki tej powstańcy wyszli

obronną ręką, straty w ludziach były nieznaczne, natomiast wielkie

w taborze, którego część zagarnął nieprzyjaciel, a część zdoławszy

przeprawić się z powrotem przez Nidę ruszyła pospiesznie w

kierunku granicy austriackiej i tym samym została stracona dla

oddziału, który po odstąpieniu Czengierego ruszył przez Zagość do

Wełcza, gdzie Langiewicz, widząc ogromne wyczerpanie żołnierzy,

zarządził nocleg.


Podczas tego marszu odbywanego w ciemności, w zamieci śnieżnej, po

rozmokłych drogach, dał się zauważyć wyraźnie upadek karności w

szeregach. Narzekano na głód, zmęczenie, a nawet na dowódców. Nie

troszczono się o zachowanie szyku marszowego, oddziały rwały się

na części, wozy ocalałego taboru wywracały się na nierównościach

drogi. Nikt się o ich podniesienie nie martwił. Korzystając z

ciemności część powstańców opuściła oddział i zawróciła,

dezerterując ku granicy galicyjskiej. Nawet Czachowski ze swymi

strzelcami już wtedy postanowił odłączyć się od oddziału i tylko

dlatego, że zbłądził, znalazł się ostatecznie w Wełczu, choć z

dużym opóźnieniem. W atmosferze zniechęcenia i wyraźnej

niesubordynacji po kilkugodzinnym odpoczynku korpusik Langiewicza

zmniejszony liczebnie i osłabiony psychicznie opuścił Wełcz,

kierując się ku leżącym wśród lasów Grochowiskom.


Potyczka chroberska, jakkolwiek zakończona pomyślnie dla

powstańców, była jednocześnie zapowiedzią złych wieści. Nie tylko

wykazała upadek ducha w szeregach, ale wskazywała także, że po

lewym brzegu Nidy operują znaczne siły nieprzyjacielskie

zagradzające oddziałom dyktatora drogę na teren północny,

kielecki, do którego dążył znając jego wartość strategiczną.


Folwark Grochowiska osiągnięto rankiem 18 marca. Obóz rozbito tuż

obok na karczowisku, wysyłając jednocześnie podjazdy z wozami po

furaż dla koni i żywność dla ludzi. Około południa wrócili

furażerowie z pustymi wozami przywożąc wieści, że Wełcz zajęły już

wojska rosyjskie. Podobnie groźne wiadomości dostarczyły i inne

podjazdy, wysłane w kierunku Gałowa i Szańca. Stało się oczywiste,

że nieprzyjaciel zacieśnia pierścień wokół powstańczych sił.

Langiewicz, zbadawszy dokładniej pozycję, która jeszcze rano

wydawała się obronna, i naradziwszy się z szefem sztabu

Bentkowskim, zdecydował podjąć próbę przerwania tego pierścienia

uderzeniem na północ ku Gałowu, wzdłuż grobli ciągnącej się lasem.

Wydano więc natychmiast odpowiednie rozkazy. Jako straż tylną

wyznaczono strzelców Czachowskiego, natomiast awangardę i

ubezpieczenie boczne mieli stanowić żuawi Rochebruna.


Ci ostatni, ledwie zdążywszy rozwinąć się do marszu

ubezpieczającego równolegle do grobli, którą ruszyła główna

kolumna powstańcza, natknęli się na ukrytą w lesie piechotę

nieprzyjaciela i niewiele myśląc brawurowym atakiem wyparli ją,

sami zatrzymując się na skraju lasu dla osłaniania przejścia.


Nagle na główną kolumnę spadła ulewa artyleryjskiego ognia z

zamaskowanych rosyjskich dział. Langiewicz sądząc, że uda mu się

mimo to przebić atakiem z marszu, nie zmieniał szyku, tylko parł

do przodu. Równocześnie z hukiem armatnich dział rozległa się

palba karabinowa od strony ariergardy. To Czachowski naciśnięty

przez nacierające od strony Wełcza oddziały rosyjskie ruszył do

kontrnatarcia. Uderzenie było brawurowe i choć sporo strzelców

padło, reszta uszczuplonymi siłami zdołała przedrzeć się przez

szyki nieprzyjacielskie i nie oglądając na to, co dzieje się z

siłami głównymi, ruszyła na północ ku Górom Świętokrzyskim.


Tymczasem na grobli dział się sądny dzień. Popłoch ogarnął

żołnierzy. Kawaleria pod Czapskim zdarła konie, zawróciła na

południe i nie oparła się wcześniej aż osiągnęła granicę

austriacką. Resztki taboru, pozostałe przy oddziale po bitwie

chroberskiej, uciekały w różnych kierunkach powodując chaos i

panikę. Kosynierzy i część piechoty porzuciła groblę szukając

schronienia i bezpieczeństwa w gęstwinie lasu. Jedynie tylko

Langiewicz "zimny, ponury, milczący, a na ogień obojętny" i jego

sztab zostali na miejscu. A kiedy grobla opustoszała całkowicie,

ruszyli i oni za pierzchającą piechotą do lasu.


Katastrofalną wręcz sytuację uratował odważny i dzielny Rochebrun,

rzucając się na czele swych żuawów na armaty Czengierego z takim

impetem, że Rosjanie zaledwie zdążyli działa zaprzodkować i

przerażeni atakiem zmykali galopem w kierunku Kielc, nie patrząc

nawet czy ktoś ich ściga.


Rozgrzany sukcesem Rochebrun postrzelawszy jeszcze jakiś czas za

pierzchającym wrogiem wrócił wreszcie na groblę i tu otępiałych

powstańców "zaczął lżyć", że zostawili go na pastwę wroga z tak

małą garstką żołnierzy, nie dając wsparcia. Raptem - od strony

wschodniej - powiada uczestnik tego boju, Zdanowicz - poczęły

gwizdać kule. Kosynierzy zaczęli się chwiać i wpadając znowu w

panikę uciekać do lasu. Wtedy Rochebrun wyciągnąwszy rewolwer

zaskoczył im drogę i, przy pomocy nadciągających z pościgu za

artylerią Czengierego żuawów, razami rękojeści pistoletu

zaprowadził jaki taki porządek, wykrzykując przy tym najróżniejsze

francuskie przekleństwa i skromną ilość przyswojonych sobie

zwrotów w języku polskim.


- Dzień dobhry? Psiakherw! Któha godzina! En avant!!!


Słowa te, zarówno w brzmieniu, jak i treści, tak absolutnie nie

pasujące do rzeczywistości spowodowały rozładowanie napięcia

psychicznego powstańców. Ryknęli naraz śmiechem i zapomniawszy o

strachu, rzucili się za Rochebrunem z takim animuszem do ataku na

nieprzyjaciela, że nie minęło wiele minut, a podał on tyły,

wycofując się pospiesznie z pola walki. Zwycięstwo było

niezaprzeczalne, a bohaterem dnia został Rochebrun i jego żuawi.

Sukces ten okupiony jednak został olbrzymimi stratami. Pole bitwy

zasłało około 1500 zabitych i rannych obydwu stron, w tym

większości powstańców.


Podczas gdy zdawałoby się nieunikniona klęska zamieniła się dzięki

osobistemu męstwu i brawurze pułkownika żuawów na zwycięstwo,

Langiewicz ze sztabem przebywał w głębi lasu. Był od wczorajszej

rozmowy z Łukaszewskim jakby odmieniony. Nie potrafił zebrać

myśli, wziąć się w garść. I nawet tragiczne wydarzenia na grobli

nie zdołały zagłuszyć w nim tamtych słów. Nie rząd dał mu

dyktaturę. Więc kto? Jak to się stało!? - pytał siebie i nie mógł

znaleźć odpowiedzi.


- Muszę koniecznie dostać się do Krakowa - postanowił nagle - tam

znajdę wyjaśnienie. Tak! Koniecznie do Krakowa i to natychmiast po

załatwieniu spraw oddziału.


Podjąwszy decyzję uspokoił się całkowicie, jakby nawet poweselał.

Przystał na propozycję Bentkowskiego, aby odbyć w lesie naradę.

Nie znając jeszcze wydarzeń z ostatniej chwili, to jest

zwycięskiego zakończenia bitwy, sztab począł się zastanawiać, co

czynić z resztą oddziału ocalonego z pogromu. Jeziorański i

Waligórski mocno nastawali, aby Langiewicz podzielił siły na kilka

małych oddziałków, a sam udał się w bezpieczne miejsce.

Szczególnie Jeziorański forsował tę koncepcję, aby znaleźć dla

siebie dogodny pretekst opuszczenia dyktatorskiej formacji, która

i tak była skazana na rozproszenie. Langiewicz, uprzednio już

zadecydowawszy o swoich planach, nie chciał się jeszcze z nimi

zdradzić, dlatego wysłuchawszy spokojnie nalegań sztabu, aby coś

postanowił, odłożył ostateczną odpowiedź na późniejszy czas, a

tylko zwracając się do Bentkowskiego powiedział:


- Wyszukaj na mapie, mój szefie, i wytknij drogę mniej więcej

bezpieczną dla kilkunastu koni do granicy galicyjskiej. Teraz

jednak wracajmy do oddziału.


Zastali żołnierzy radosnych, rozgorączkowanych odniesionym

zwycięstwem, opowiadających z zapałem o swoich wyczynach.

Langiewicz uradowany rezultatem bitwy wygłosił do nich

przemówienie, w serdecznych, a jednocześnie patetycznych słowach

winszując im osiągniętego sukcesu.


Było to niestety ostatnie, wśród nielicznych, zwycięstwo oddziału,

przy czym, jak to określiła Rzadkowska, wytworzyła się

paradoksalna wprost sytuacja: zwycięzcy nie byli zdolni do dalszej

walki, zwyciężeni zaś mogli w każdej chwili ponowić natarcie i

roznieść na bagnetach uszczuplone bitwą grochowiską szeregi

polskie, które od wewnątrz osłabił jeszcze upadek dyscypliny i

warcholskie intryganctwo niektórych wyższych oficerów.


Opatrzywszy rannych i doprowadziwszy do jakiego takiego porządku

głodne i wymęczone walką szeregi powstańców, Langiewicz,

powiadomiony przez zwiadowców, że Rosjanie opuścili Wełcz, nakazał

wymarsz do tej miejscowości, gdzie dotarto późną nocą. Decyzja

powrotu do Wełcza, a więc cofnięcie się na południe, była dowodem,

że dyktator wbrew swym dążeniom przedarcia się w Góry

Świętokrzyskie został zmuszony wydarzeniami do zaniechania tej

myśli.


Kiedy zmordowany przeżyciami dziennymi i marszem, bez posiłku, a

nawet wody, której nie wydostano z wyczerpanych do dna przez

stacjonujące tu uprzednio wojsko nieprzyjaciela studzien, oddział

zaległ w twardym śnie po chatach, stodołach, a nawet pod gołym

niebem, nie wystawiając nawet wart, chociaż w niedalekiej karczmie

kwaterowali kozacy - Langiewicz zwołał radę wojenną. Wzięli w niej

udział: Jeziorański, Waligórski, Ulatowski, Borzysławski i

Bentkowski. Radę zagaił dyktator przemową, w której przedstawił

bardzo trudną sytuację oddziału otoczonego zewsząd przez

przeważające siły nieprzyjaciela. Wspomniał także o wrogiej

robocie, jaką w obozie nadal prowadzą zwolennicy Mierosławskiego,

zachęceni do tego niedawnym protestem swojego patrona, wreszcie

dodał, że otrzymał informacje o wyruszeniu z Radomia

dziesięciotysięcznej dywizji rosyjskiej przeciwko jego siłom, po

czym zwrócił się do rady o wypowiedź co do dalszych kroków.


Jeziorański powrócił do projektu wysuniętego uprzednio, by oddział

rozdzielić na kilka drobniejszych, natomiast dyktator, którego

osoba i władza nie mogą zależeć od zmiennej kolei losów tak bitew,

jak i oddziałów, winien wyjechać do Krakowa, a urządziwszy tam

sprawy dyktatorialne powrócić na teren walki i kierować

powstaniem, dojeżdżając do poszczególnych oddziałów. Projekt ten,

poparty przez Waligórskiego, mimo sprzeciwu Bentkowskiego,

Langiewicz zaakceptował tym bardziej szczerze, iż pokrywał się

całkowicie z jego uprzednim postanowieniem, i zamknąwszy radę

zajął się natychmiast redagowaniem rozkazu dziennego, którym

dzielił siły swego oddziału między Śmiechowskiego i Czachowskiego,

nie wiedząc, że ten ostatni jest już daleko od Wełcza dążąc

uporczywym marszem na północ, w rejon Gór Świętokrzyskich. Nadto

rozkazem tym awansował Rochebruna do stopnia generała oraz żegnał

żołnierzy, motywując swoją decyzję opuszczenia oddziału sprawami,

które go zmuszają do wyjazdu na czas krótki. Wręczywszy gotowy

rozkaz Śmiechowskiemu, łącznie z instrukcjami na piśmie i

pieniędzmi, wyruszył o godzinie 5.00 w towarzystwie

Jeziorańskiego, Waligórskiego, Borzysławskiego, Winnickiego,

Ulatowskiego, Bentkowskiego, Pustowójtówny i małego oddziału

eskorty pod dowództwem Dobrzańskiego do Wiślicy, skąd po krótkim

odpoczynku dalej, do Opatowca.


Na wieść o opuszczeniu obozu w Wełczu przez Langiewicza

mierosławczycy podnieśli krzyk o zdradzie, wzniecając zamieszanie

i ogólny bałagan. Śmiechowski nie potrafił wobec braku innych

dowódców, jak na przykład Rochebruna, który prosto z Wełcza

wyjechał do Krakowa, opanować sytuacji i wbrew instrukcjom

Langiewicza, zakazującym zbliżania się do granicy, zmuszony został

pod presją żołnierzy wyruszyć z nimi do Wiślicy, o czym powiadomił

Langiewicza przez specjalnego posłańca. Dyktator otrzymawszy

raport przesłał natychmiast Śmiechowskiemu surowy rozkaz

zaniechania marszu. Po południu Śmiechowski nadesłał nowy raport,

w którym donosił, że wojsko nie chce nawet słyszeć o podziale na

małe oddziałki partyzanckie, że maszeruje nadal w kierunku

Wiślicy, a Rosjanie są już niedaleko i mogą lada chwila atakować.

I tym razem Langiewicz odpowiedział rygorystycznym zakazem

zbliżania się do granicy, ale nie osiągnął skutku. Wyzbywszy się

więzów dyscypliny, zdemoralizowane oddziały odmówiły posłuszeństwa

jakimkolwiek rozkazom i nie licząc się z nikim i niczym zdążały w

bezładzie ku brzegom granicznej Wisły. Podobnie odmówiła wykonania

rozkazu powrotu do oddziału eskorta, kiedy po postoju w Opatowcu

otrzymała od płk. Ulatowskiego polecenie opuszczenia dyktatora i

jego świty. Zmusiło to Langiewicza do osobistej interwencji.


- Czyście widzieli mnie kiedy tchórzem? - zapytał, stanąwszy przed

żołnierzami.


- Nie, jenerale!


- Czyście w czasie boju widzieli mnie kiedy w tyle, a nie na

przodzie?


- Zawsze na przodzie! - odkrzyknęli.


- Czy wierzycie, jeśli dam wam słowo, że za dwa dni będę w obozie?


- Wierzymy!


- Jeśli tak, to wykonajcie rozkazy i wracajcie do oddziału!


- Wracamy, jenerale!


A jednak nie wytrwali w postanowieniu.


Napotkawszy bowiem po drodze zmierzające ku granicy gromady

powstańców, zawrócili z nimi. Niebawem nad Wisłą zaroiło się od

uciekinierów, którzy, czym tylko się dało, promem, łodziami lub

wręcz jakimiś tratwami zaczęli się przeprawiać na drugi brzeg, do

Galicji.


W tym to galimatiasie Langiewicz, zaopatrzony w szwedzki paszport

wystawiony w Paryżu na nazwisko Waligórskiego i jego syna, w

towarzystwie Pustowójtówny przebranej po męsku i udającej właśnie

tego syna, przeprawił się łodzią przez rzekę, stając na jej

prawym, austriackim brzegu, wieczorem 19 marca.


Kiedy po okazaniu posterunkowi granicznemu paszportu uzyskał

zezwolenie na odjazd w dalszą drogę i opuszczał komorę celną, by

wsiąść z nieodłącznym i wiernym adiutantem na bryczkę, ktoś ze

zgromadzonego tłumu krzyknął pełnym głosem: "Konie dla dyktatora!"

Denuncjatorem był jakiś zagorzały zwolennik Mierosławskiego, który

w ten sposób zdradził Austriakom dyktatora. W rezultacie

Langiewicz i Pustowójtówna zostali zatrzymani przez straż

graniczną i osadzeni w tymczasowym areszcie w Ujściu Solnym, skąd

nazajutrz odstawiono ich dalej, do Tarnowa.


W taki oto sposób dyktatura poczęta w Goszczy 10 marca 1863 roku,

po dziewięciodniowym zaledwie istnieniu, nie dając nawet

możliwości sprawdzenia umiejętności w kierowaniu sprawami

powstania i narodu Langiewicza, pierwszego w dziejach Polski

mieszczanina obdarzonego najwyższą godnością w narodzie,

zakończyła swój żywot na prawym brzegu Wisły, za kratami

austriackiego aresztu, 19 marca 1863 roku.






W austriackim więzieniu






Aresztowanie dyktatora przez austriackie posterunki graniczne

wywołało wstrząsające wrażenie w całym społeczeństwie polskim, a

szczególnie w tej jego części, która z dyktaturą goszczańską

łączyła z całym przekonaniem losy powstania, narodu i ojczyzny.


Popularność Langiewicza w społeczeństwie polskim była wtedy

ogromna. Uważano go za męża opatrznościowego, porównywano z

Napoleonem, Garibaldim, Kościuszką, wierzono, że przywrócić może

narodowi wolność. Kiedy pogłoska o jego aresztowaniu została

potwierdzona przez czynniki miarodajne, zapanowało wielkie

przygnębienie, wszyscy nieszczęśliwemu generałowi serdecznie

współczuli i szczerze go żałowali. Nikt, oprócz mierosławczyków,

nie potępiał Langiewicza za opuszczenie oddziału. nie był on

bowiem ani pierwszym, ani ostatnim dowódcą, który zmuszony

okolicznościami tak właśnie postąpił.


Szczególnie silne wrażenie wywołała wieść o aresztowaniu dyktatora

w Warszawie i Krakowie. W tym ostatnim - jak mówi Kieniewicz -

nastał sądny dzień. Nikt nie wiedział czy powstanie jeszcze trwa i

kto ujmie w swe ręce władzę. Rząd cywilny powołany 12 marca w

Sosnówce w zasadzie przestał istnieć. Dotychczasowy Rząd Narodowy,

zaskoczony proklamacją goszczańską, zmuszony został do zrzeczenia

się swych uprawnień i w zasadzie także przestał spełniać swe

funkcje. Wytworzył się chaos, z którego trudno było znaleźć

wyjście.


"Byt i honor powstania uratował - jak to określił Stefan

Kieniewicz - w tych dramatycznych dniach Stefan Bobrowski. Przybył

do Krakowa, aby zdemaskować intrygę Grabowskiego i dowiedziawszy

się co zaszło, bez chwili wahania, 22 marca, wydał odezwę

powiadamiającą naród, że z chwilą upadku dyktatury władzę znowu

obejmuje Komitet Centralny. Odezwę podpisał pełnym imieniem i

nazwiskiem. Ta odwaga cywilna wraz z szybkością decyzji

przechyliła szalę i nikt w Polsce nie stworzył opozycji przeciwko

Komitetowi. Przesilenie było zażegnane, ale Bobrowski przypłacił

swój czyn życiem". Oskarżając Grabowskiego o popełnienie niecnego

przestępstwa o ogromnych skutkach politycznych, odmówił podania mu

ręki, za co Grabowski wyzwał go na pojedynek. Przymuszony decyzją

sądu honorowego do dania intrygantowi satysfakcji Bobrowski, mimo

że jako krótkowidz nie potrafił się sprawnie obchodzić z bronią

palną, zgodził się na pojedynek i zginął. W ten bezsensowny i

tragiczny sposób zakończył życie i działalność dla sprawy

powstania jeden z najszlachetniejszych jego przywódców.


Aresztowanie dyktatora ucieszyło natomiast władze carskiej Rosji.

Aleksander II znajdował się akurat na zwykłym cotygodniowym

przeglądzie wojsk w Petersburgu, kiedy adiutant doręczył mu

przesłany przed chwilą telegram z zawiadomieniem o tym

"szczęśliwym wydarzeniu". Przeczytawszy depeszę zawołał z

nieukrywaną radością do otaczającej go świty:


- Langiewicz wziat!


Carowi spadł kamień z serca. Najbardziej znany i niebezpieczny z

wodzów polskiego powstania - ten, który od początku włączył się do

walki i choć bez nadziei na zwycięstwo, prowadził ją jak umiał

najlepiej, ten którego działalności wojskowej zawdzięczać przecież

należy rozsławienie na całą Europę styczniowego czynu powstańczego

i przypomnienie Europie na nowo o nieugiętej woli odzyskania

niepodległości narodu polskiego, buntownik, który mógł się stać

przyczyną wysoce niepożądanych powikłań dyplomatycznych - przestał

być wreszcie groźny, kończąc karierę powstańczą pod kluczem

austriackiego dozorcy więziennego.


Tymczasem Langiewicz zatrzymany 19 marca wieczorem następnego dnia

został odstawiony pod strażą z Ujścia do Tarnowa, gdzie osadzono

go w Hotelu Krakowskim. Tu, na polecenie Wiednia, strzeżono go

bardzo starannie. W wielkiej sali na pierwszym piętrze dozorował

oddział piechoty austriackiej, w bramie hotelu, na schodach i w

korytarzach, wszędzie było pełno wojska. Przed pokojem Langiewicza

stał szyldwach, a obok, w pokoju, nadzór nad uwięzionym sprawował

oficer w stopniu pułkownika. Pustowójtówna była w nieco lepszej

sytuacji niż Langiewicz, miała możliwość swobodnego poruszania się

w obrębie hotelu, ale znajdowała się również pod ścisłym nadzorem.


Jak na ironię losu dopiero tu, w Tarnowie, kiedy przestał być nie

tylko dyktatorem, ale nawet zwykłym powstańcem, dotarli wreszcie

do Langiewicza wysłannicy Tymczasowego Rządu Narodowego - Agaton

Giller i Józef Janowski, których z taką niecierpliwością oczekiwał

od samej Goszczy. Właśnie jechali do obozu generała, aby

przedstawić mu warunki, pod którymi Rząd Narodowy zdecydowany był

uznać dyktaturę, kiedy doszły ich wieści o wydarzeniu w Ujściu.

Pospieszyli przeto do Tarnowa, gdzie 21 marca zdołali wreszcie

skontaktować się z więźniem. Ułatwiła im to, mimo ścisłego

nadzoru, Pustowójtówna.


W czasie tego spotkania Giller zaproponował Langiewiczowi

zrzeczenie się dyktatury, zastrzegając, że będzie to tylko

chwilowe i ważne na okres pobytu generała w areszcie. Obiecał

także, że podejmą niezwłoczne starania o jego uwolnienie.

Langiewicz zgodził się na tę propozycję natychmiast i bez oporu,

mając nadzieję, iż niedługo odzyska wolność. Bezpośrednio bowiem

po zatrzymaniu, za pośrednictwem nieocenionego i wiernego

"Michałka" - Pustowójtówny, przesłał Bentkowskiemu rozkaz, aby

niezwłocznie podjął z kasy narodowej 40 000 zł i doręczył mu jak

najszybciej, gdyż potrzebuje tej sumy na przekupienie strażników.

Bentkowski rozkaz wypełnił, lecz nie zdołał już doręczyć pieniędzy

do Tarnowa, gdyż Langiewicza w nocy 22 marca o godzinie 3.00

wywieziono do Krakowa i osadzono na Zamku.


Tutaj grono przyjaciół generała czyniło próby zorganizowania mu

ucieczki, przeprowadzono rozmowy ze strażnikami, którzy nawet

wyrazili gotowość ułatwienia tego zamiaru, brak jednak

odpowiedniej sumy, której za swe usługi zażądali, przekreślił

plan. Langiewicz winę za uniemożliwienie zgromadzenia owej sumy

przypisywał swym wrogom: "najwięcej interesu w przedłużeniu mej

niewoli mają p. L. Mierosławski i reakcja polska, która

przeszkodziła udzieleniu mi 5000 rbs".


Drugą próbę uwolnienia dyktatora podjął życzliwy mu bardzo ks.

Kotkowski. Fundusze konieczne na ten cel dostarczył fotograf

krakowski Walery Rzewuski. Według opracowanego planu ucieczki

Langiewicz miał być wyprowadzony za bramy więzienia przez

przekupionego za 600 rubli strażnika, o dwunastej w nocy 2

kwietnia. Tu miał na niego czekać powóz, którym odwieziono by go w

bezpieczne miejsce. Aby wszystko odbyło się sprawnie i zgodnie z

założeniami, Langiewicz musiał być o zamierzonym przedsięwzięciu

dokładnie powiadomiony. Tymczasem władze austriackie nie

dopuszczały do generała nikogo, trzymając go w ścisłej izolacji.

Starania o uzyskanie zezwolenia na widzenie się z więźniem podjęła

Jadwiga Prendowska, kurierka Mariana Langiewicza, która pod

przybranym nazwiskiem hrabiny Zofii Starzyńskiej z Poznania i w

asyście ks. Kotkowskiego jako swego spowiednika udała się do

komendanta Zamku generała Bamberga informując, że przybyła do

Krakowa na prośbę brata Langiewicza, by porozumieć się z

dyktatorem w sprawach majątkowych. Bamberg odmówił zezwolenia na

widzenie, zasłaniając się brakiem uprawnień w tym zakresie i

tłumacząc, że tak ważnego więźnia można tylko odwiedzić za

osobistym zezwoleniem cesarza. Mimo przeszkód zdołano jednak

przesłać Langiewiczowi zaszyfrowaną informację za pośrednictwem

odpowiednio opłaconego strażnika. Całe przedsięwzięcie niestety

spaliło na panewce, bowiem na kilka godzin przed planowaną

ucieczką dyktator został wywieziony z Zamku.


O swym pobycie w więzieniu na Wawelu tak pisał potem Langiewicz w

liście do Ludwika Bulewskiego: "Przez 11 dni mego więzienia w

cytadeli krakowskiej nie pozwolono mi się z nikim widzieć, nie

wypuszczono mnie z pokoju ani na chwilę, nie dozwolono

korespondencji, nie wpuszczono żadnego dziennika. Nie wiedziałem

ani co się dzieje na teatrze wojny, ani co Austriacy ze mną zrobić

zamyślają. Uciec niepodobna bez pomocy zewnętrznej, której znów

niepodobna uzyskać bez porozumienia się. Próbowałem więc

następującego wybiegu. Ponieważ był to czas spowiedzi

wielkanocnej, prosiłem o Księdza spowiednika i podałem nazwisko i

adres ks. kan. Kotkowskiego. Był to jedyny ksiądz, któremu zaufać

mogłem, a zresztą żadnego innego w Krakowie nawet z nazwiska nie

znałem. Zapewne rząd Jego Apostolskiej Mości domyślił się

właściwego mego zamiaru, bo zamiast ks. kan. Kotkowskiego przybył

jakiś nieznajomy mi człowiek, ubrany jako ksiądz, który mi

oświadczył, że jest kapelanem księdza Gałeckiego, krakowskiego

biskupa, przez tegoż do mnie przysłanym. Wiedziałem, że biskup

Gałecki żarliwie pełnił służbę policjanta i apostoła despotyzmu

habsburskiego, więc po jego wysłanniku nie miałem prawa spodziewać

się uczuć polskich. Podziękowałem tedy za nieprzydatną mi fatygę

dodając, że prosiłem o wpuszczenie ks. kanonika Kotkowskiego, i że

ani lekarz, ani ksiądz nie powinni być narzucanymi. Z tych słów

kapelan, gdyby był patriotą, byłby się domyślił, o co mi idzie.

Samym przeniesieniem listu mego do przyjaciół moich byłby mi

dopomógł do ucieczki. Lecz karierę austriacką wyżej ceniąc,

aniżeli obowiązek Polaka, ukłonił się i odszedł.


Nie mając żadnych środków wydobycia się, ani nawet poznania

położenia mego, przyjąłem propozycję rządu austriackiego osadzenia

mnie w Tyszniowcach pod warunkiem, że nie wrócę na teatr wojny i

zaniecham wszelkiego udziału w ruchu rewolucyjnym, za co mi

przyrzeczono swobodę poruszania się w Tyszniowcach (freie Bewegung

in Tischnowitz). Po przyjęciu propozycji pod eskortą policyjną

zawieziono mnie do Tyszniowiec, gdzie znalazłem pomieszkanie już

zupełnie przygotowane, a nawet służącego dla mnie najętego".


Decyzja przeniesienia Langiewicza z Krakowa do Tysznowa, bo tak

brzmi właściwa nazwa tej miejscowości na Morawach, i internowania

go w tym mieście zapadła 24 marca w Wiedniu, na radzie

gabinetowej, której przewodniczył sam cesarz Franciszek Józef.

Rada sformułowała trzy warianty dalszego postępowania z polskim

więźniem: a) wydanie Rosji, b) wytoczenie procesu sądowego za

posługiwanie się fałszywym nazwiskiem i paszportem, c)

internowanie pod warunkiem, że nie będzie się starał o powrót na

pole walki. Za złożenie tego rodzaju zobowiązania gwarantowano mu

swobodę ruchów w miejscu przymusowego zamieszkania. Langiewicz,

jak wiemy, wybrał tę trzecią ewentualność, nie myśląc nawet

dotrzymać podjętych zobowiązań, podobnie zresztą jak władze

austriackie swoich.


Wyjazd Langiewicza do Tysznowa odbył się 2 kwietnia z zachowaniem

dużej tajemnicy, obawiano się bowiem, że na trasie jego przejazdu

może dojść do manifestacji. Chciał tego zwłaszcza uniknąć

namiestnik Moraw przypuszczając, że w Brnie może to przybrać

szczególnie duże rozmiary. Dlatego też wyjazd z Krakowa tak

ułożono, by przybycie pociągu do Brna nastąpiło dopiero w nocy.


Langiewicza odtransportowano z Zamku o godzinie trzeciej po

południu do fortu zwanego "Lunetą", a dopiero stąd pociągiem

pocztowym do Tysznowa. Wbrew wysiłkom władz austriackich wieści o

przyjeździe dyktatora przedostały się do wiadomości publicznej

gromadząc na całej trasie, na dworcach i stacjach kolejowych,

tłumy ludzi, którzy pragnęli zobaczyć wodza polskiego powstania i

okazać mu swą sympatię. W Hulinie miejscowi mieszkańcy przywitali

go okrzykami: "Niech żyje!"


Mimo zapewnienia, iż w Tysznowie będzie pozostawał na wolnej

stopie, Langiewicz stwierdził niezwłocznie, że jest otoczony czułą

opieką policji austriackiej; służący, którego zastał w mieszkaniu

sobie wyznaczonym, był policjantem odkomenderowanym do pełnienia

ścisłego nadzoru nad zachowaniem się "wolnego więźnia", osoby zaś,

które go odwiedzały, były - jak sam pisał w jednym ze swych listów

- krok w krok śledzone przez tajnych agentów.


Sam Langiewicz na przechadzkach, które odbywał jedynie za

zezwoleniem i najczęściej z osobistą asystą komisarza okręgu

Rothkugla, widywał zawsze w niedalekiej odległości jakiegoś

strzelca, który niby na polowaniu chodził za nim z bronią gotową

do strzału. Strzelec ten był jednym z wielu strażników dyktatora.

Do pilnowania go wspomniany komisarz zmobilizował w podległym

sobie obwodzie wszystkich policjantów, straż skarbową i leśną, a

nawet ludność cywilną współpracującą z policją. "Na drogach

wiodących do Tyszniowiec - pisał Langiewicz w cytowanym liście -

rozstawieni są żandarmi, którzy w nocy zatrzymują i rewidują

wszystkie pojazdy jadące z Tyszniowiec. Ludność tutejsza,

zdemoralizowana wiekową niewolą, w znacznej ilości pełni służbę

tajnej policji, ale tu dużo sprzyjających sprawie polskiej, więc

zdołałem urządzić policję moją, która szpieguje policję

austriacką".


Tysznów był małym, o dwie mile oddalonym od Brna, miasteczkiem

usytuowanym w ładnej okolicy wśród gór i lasów. Ludność jego w

przeważającej części trudniła się krawiectwem i szewstwem. Duże

było jej zainteresowanie, jakim darzyła przybysza opromienionego

sławą powstańca i wodza, tym bardziej że osoba jego uczyniła

mieścinę przedmiotem powszechnej uwagi, celem odwiedzin

zagranicznych dziennikarzy i innych, pragnących zobaczyć byłego

dyktatora polskiego powstania.


Langiewicza zakwaterowano w jednopiętrowym domu przy placu imienia

Palackiego. Na parterze tego budynku mieściła się restauracja

zarządzana przez będącego na usługach policji austriackiej

właściciela posesji. Mieszkanie generała składało się z trzech

pokoi - jadalni, sypialni i salonu, choć praktycznie mógł

korzystać tylko z jednego, bowiem na poufne zarządzenie

ministerstwa policji salon był stale zamknięty, a drugi pokój

zajmował któryś z nadzorców Langiewicza. Dom był strzeżony w ciągu

dnia przez tajnego policjanta, a w nocy przez dwóch miejskich

strażników.


Po tygodniowym pobycie w Tysznowie Langiewicz oburzony na

postępowanie władz austriackich, które w zamian za słowo, jakim

zobowiązał się do zaniechania prób samowolnego opuszczenia tej

miejscowości, przyrzekły mu swobodę poruszania się po mieście i

okolicy, zrzekł się 10 kwietnia 1863 roku tych, wątpliwej

wartości, przywilejów, "woląc być strzeżonym przez jawną raczej,

aniżeli tajną policję". Równocześnie przemyśliwał nad sposobami

wydostania się na wolność. "Radziłem się - pisał do Bulewskiego -

jednego znakomitego prawnika austriackiego względem uprawnienia

mej niewoli. Odpowiedział mi, że moje uwięzienie sprzeciwia się

prawom tak austriackim, jak i międzynarodowym. Lecz że Austria, na

mocy umowy zawartej w Munchengratz, obowiązana jest wydać mnie

władzom pruskim, jeżeli mnie takowe zareklamują wskutek

popełnionej zbrodni stanu lub obrazy majestatu. Ponieważ ani w

Prusach, ani przeciw Prusom wcale nie zawiniłem, więc dnia 8 bm.

posłałem petycję do austriackiego ministerium policji, ażeby mnie

czemprędzej puszczono do Szwajcarii".


Langiewicz, cofnąwszy słowo dane władzom austriackim, postanowił

spróbować ucieczki. W tym celu dał 800 rubli nie znanej z nazwiska

"zaufanej osobie", aby kupiła parę dobrych koni i lekką bryczkę.

Jeden z byłych oficerów dyktatora miał ją dostawić w oznaczonym

dniu i na wskazane miejsce, pełniąc jednocześnie funkcję woźnicy.

Dla niepoznania Langiewicz postanowił w dzień projektowanej

ucieczki zgolić wąsy i brodę, aby zmienić swój wygląd.

Bezpośrednią pomocą w chwili opuszczenia domu strzeżonego przez

policję służyć miała Henryka Pustowójtówna i niejaki K. R.,

"ziemianin sandomierski" oraz Aleksander Dobrzański, ten sam,

który pełnił dowództwo eskorty dyktatora w drodze z Wełcza do

Opatowca. Czy to wskutek nieostrożności generała, czy też innych

znaków zwiastujących powzięty zamiar, władze austriackie właśnie

tej nocy obstawiły zwiększoną liczebnie wartą, dom, w którym

mieszkał Langiewicz, i gdy ten spuszczony z piętra "na

gutaperkowych pasach" przez wyżej wymienione osoby dotknął stopami

ziemi, został otoczony przez zaczajonych żandarmów, aresztowany i

wywieziony natychmiast do Brna, a stamtąd do Józefowa, gdzie

znalazł się 28 kwietnia 1863 roku. I tu, jak przedtem w czasie

transportu z Krakowa do Tysznowa, ludność zgotowała mu serdeczną

owację. Na dworcu w Józefowie, mimo starań o zachowanie tajemnicy

i późnej godziny, zgromadziły się tłumy, a na murach rozlepiono

portrety Langiewicza i jego adiutanta Pustowójtówny.


Józefów był małym miasteczkiem garnizonowym, którego najokazalszym

i zarazem centralnym obiektem była twierdza. W niej to właśnie

ulokowano generała, przydzielając mu dwa pokoje w wielkim budynku

koszarowym. Okna opatrzone były solidnymi kratami żelaznymi, a

drzwi pilnował dniem i nocą żołnierz z bagnetem na karabinie i

tylko na odpowiednie hasło wolno mu było wpuścić kogokolwiek do

więźnia. Jakby jeszcze tych środków ostrożności było za mało, co

noc stawiano zbrojnego wartownika również pod oknami mieszkania.

Więzień pomieszczenie mógł opuszczać jedynie w towarzystwie

dyżurnego oficera pełniącego służbę przez dwadzieścia cztery

godziny bez przerwy. Komendant fortecy zezwalał na odwiedzanie

dyktatora tylko w wyjątkowych wypadkach i zawsze odbywało się to w

asyście dyżurnego oficera. Początkowo miał Langiewicz prawo

korzystać z codziennej przechadzki poza obrębem wałów fortecznych,

potem ograniczono spacery do samych wałów, a w końcu miał to

jedynie czynić na placu twierdzy. Cała korespondencja podlegała

cenzurze komendantury, która kopie listów przesyłała do

Ministerstwa Wojny, podobnie jak codzienne raporty o zachowaniu

się więźnia.


Z powyższego widać, że próba ucieczki z Tysznowa zakończyła się w

konsekwencji jedynie pogorszeniem sytuacji Langiewicza i warunki,

jakie mu stworzyły władze austriackie w Józefowie, zdecydowanie

przekreślały jakąkolwiek myśl o uwolnieniu. A jednak tak nie było.

Generał, dzięki swemu usposobieniu oraz dobrej znajomości języka

niemieckiego, zdołał nawet w rygorami obostrzonej atmosferze

zjednać sobie życzliwość niektórych oficerów fortecznych i przy

ich pomocy nawiązać ponownie kontakty z przyjaciółmi, a nawet z

Rządem Narodowym. Z ich to inicjatywy wyszły starania o uwolnienie

dyktatora z józefowskiego więzienia.


Ośrodkiem przygotowującym działania w tym zakresie była Praga,

gdzie właśnie zamieszkiwali wierni przyjaciele dyktatora:

Pustowójtówna, Helena Zawiszanka, aktorka scen praskich, Polka,

wspomniany już K. R. ziemianin z Sandomierskiego, trzej bracia

- Łukasz, Maciej i Bronisław Dobrzańscy - oraz Zygmunt Brockhausen,

adiutant generała. Współpracowali oni z demokratami czeskimi

Tonnerem, Barakiem, Fricem i innymi. Niestety, w gronie czeskim

znalazł się konfident policji austriackiej, Karol Sabina, który

wszystkie wiadomości o planach przyjaciół Langiewicza przekazywał

swym mocodawcom.


Wobec nikłych rezultatów, wysiłków podejmowanych z myślą o

umożliwienie mu nielegalnego opuszczenia twierdzy józefowskiej

generał podjął starania i zabiegi za pośrednictwem Władysława

Platera i profesora Vgeli o uzyskanie obywatelstwa

szwajcarskiego, a tym samym uwolnienia jako poddanego państwa

będącego w przyjaznych stosunkach z monarchią habsburską, z

austriackich więzów. Usilne starania dały rezultaty pozytywne na

terenie Szwajcarii. Donosił o tym w liście do kuzyna

Seredyńskiego, szwagra brata Aleksandra, z 27 grudnia 1864 roku:

"...gmina Kilchberg w kantonie Zurich udzieliła mi obywatelstwo

gminne. Rząd wszelako kantonowy, odwołując się do istniejących

ustaw, z których jedna wymaga pięcioletniego pobytu w kantonie,

odmówił zatwierdzenia tego obywatelstwa. Przy tym wyraził swe

sympatie dla sprawy polskiej i dla mnie. Pewnie się z prawdą nie

mijam twierdząc, że na owo odmówienie wpłynęły zabiegi zwolenników

św. Przymierza".


Jednym z powodów negatywnego potraktowania przez kierowników

kantonu zurichskiego uchwały gminy Kilchberg była zapewne i

przynależność państwowa Langiewicza, który przecież był poddanym

pruskim, jakkolwiek na terenach należących do tego państwa nie

przebywał od 1860. roku. Dlatego też podjął starania o uzyskanie od

władz berlińskich dokumentu ekspatriacyjnego, który wreszcie po

długich zabiegach uzyskał. Będąc bezpaństwowcem mógł liczyć na

szybsze zwolnienie. Ale i wtedy rząd austriacki zwlekał z

udzieleniem swego zezwolenia na wyjazd generała z granic monarchii

habsburskiej. Jeden z ministrów nagabywany w tej sprawie

odpowiedział, "że Langiewicz może być aż nadto przekonany, że

będzie wolnym, skoro sprawa jego obywatelstwa szwajcarskiego

będzie ukończona i że rząd austriacki jest o nią w układach. Inny

minister mniej dyplomatycznie wypowiedział, że nie może

przyobiecać mego uwolnienia - pisał w jednym ze swych listów

dyktator - choćbym nawet był już obywatelem szwajcarskim, że

Langiewicz jest Sztandarem i że jego uwolnienie zależeć musi od

stanu polityki". Z tego ostatniego sformułowania najwyraźniej

widać, że władzom austriackim chodziło przede wszystkim o to, iż w

Królestwie Kongresowym powstanie, choć już dogorywające, przecież

jeszcze trwało, zwolnienie Langiewicza w tych warunkach mogło więc

wpłynąć na ożywienie walk, czego zarówno Rosja, jak Prusy i

Austria sobie nie życzyły. Stąd odwlekanie z wyrażeniem zgody na

uwolnienie generała.


Dopiero w końcu grudnia 1864 roku nadeszła upragniona wiadomość,

iż tak oczekiwane przez więźnia józefowskiej twierdzy obywatelstwo

Republiki Helweckiej jest mu przyznane. "W tych dniach odebrałem

trzy telegramy donoszące: 1) że gmina Grenchen w kantonie

Solothurm jednomyślnie udzieliła mi; 2) że Wielka Rada tegoż

kantonu jednomyślnie dała swą aprobatę; 3) że dyplom obywatelski i

paszport dla mnie szwajcarski dzisiaj wysłane zostały do Wiednia.

Zdaje się zatem, że odjętym jest nawet upozorowanie dalszego mnie

więzienia. Wszelako zbyt wiele nabrałem doświadczenia, iżbym miał

być pewnym wypuszczenia mego. Gdybym był obywatelem angielskim lub

francuskim, nie wahano by się natychmiast mnie uwolnić, bo inaczej

zawitaliby wnet do Triestu goście. Inna rzecz z Szwajcarią".


Całkiem słusznie przypuszczał Langiewicz, iż jego uwolnienie nie

nastąpi tak rychło, jakby należało sądzić. Władze austriackie, ze

znanych nam już powodów, zwlekały, wynajdując coraz to nowe

przeszkody. Więzień nie zaprzestał jednak walki o swą wolność. 14

listopada 1864 roku wysłał do parlamentu austriackiego podanie

następującej treści: "Wysoka Izbo Deputowanych Sejmu Cesarskiego.

W dniu 19 marca 1863 r. zostałem przyaresztowany w Galicji; do

dnia 2 kwietnia trzymany byłem w więzieniu; od dnia 3 do 28

kwietnia r.z. internowany byłem w Tyszniowcach pod nadzorem

policji, a od 28 kwietnia r.z. do chwili obecnej znajduję się w

twierdzy Josephstadt. Położenie moje, w jakim postawiła mnie

przemoc fizyczna, przeciwne jest prawom austriackim, prawom

międzynarodowym i ludzkości, i nie da się usprawiedliwić nawet

interesem państwowym. Dlatego też niech mi wolno będzie prosić

Wysoką Izbę Deputowanych, ażeby raczyła zwrócić się do Rządu

Cesarskiego z żądaniem natychmiastowego mnie uwolnienia i

dozwolenia powrotu do ojczyzny".


Ingerencja parlamentu, a pewniej fakt, iż powstanie w tym czasie

upadło ostatecznie, wpłynęły na decyzję Wiednia, na mocy której

Langiewicz został wreszcie obdarzony wolnością, jednak z prawem

udania się nie do ojczyzny, o co prosił w podaniu, lecz do krajów

zachodniej Europy, na emigrację. Stało się to "we wtorek po

południu" 28 lutego 1865 roku.






Znów na obcej ziemi






Po blisko dwu latach więzienia odzyskał wreszcie Langiewicz

upragnioną wolność. Odstawiony pod eskortą policyjną, bez prawa

zatrzymywania się na terytorium austriackim, do granicy

bawarskiej, przekroczył ją w pobliżu miasta Furth, wieczorem 28

lutego, pozostawiając za sobą ziemie niegościnnej i wrogiej

monarchii habsburskiej.


Z Furth, wsiadłszy do pociągu, chciał - jak sam pisał - incognito

przejechać przez Bawarię i Szwajcarię, lecz podobnie jak niegdyś w

drodze z Krakowa do Tysznowa, a potem w Józefowie, na wszystkich

stacjach wiedziano o jego przejeździe, poznawano i witano

przyjaźnie. "W Monachium już byłem zakupił bilet na dalszą podróż

- donosił w liście z 6 marca 1865 roku - lecz tamże mieszkający

pułkownik Rucki urządził na dworcu straż, która mnie zdybała i

spowodowała do pozostania dwóch dni w Monachium. Doznawałem

wszędzie najserdeczniejszego w przejeździe przyjęcia".


Wjeżdżając na tak gościnnie ustosunkowaną do niego ziemię Helwetów

otrzymał telegraficzne zaproszenie od mieszkańców miasta St.

Galien, którzy pragnęli poznać i powitać byłego wodza powstańczego

i "przy tej sposobności na rzecz polską zrobić demonstrację".

Langiewicz jednak, "będąc zniszczonym i gdzie indziej obiecanym",

podziękował za serdeczne zaproszenie, lecz go nie przyjął,

kierując swe kroki do willi Broelberg pod Zurichem, własności

Władysława Platera. Tu "w rozkosznej okolicy, nad jeziorem

zurychskim, wśród najtroskliwszej i najserdeczniejszej

gościnności" pragnął wypocząć po trudach austriackiego więzienia.


Jednak już po kilku tygodniach musiał przerwać wywczasy, aby

"oddać wizyty władzom Rzeszy, kilku kantonów, miast i pojedynczym

osobom, bardzo życzliwym sprawie polskiej". Wizyty te męczyły

jednak generała. "Dla mego usposobienia jest to bardzo ciężki

obowiązek - żalił się bratu w jednym z listów - ale się od niego

nie mogę odsunąć". Chcąc nie chcąc spełniał go, wszędzie, tak w

instytucjach, jak i u prywatnych osób, napotykając serdeczność,

uprzejmość i poważanie. W tym samym liście do brata pisał: "W

pierwszych tygodniach dla niezbędnego... wypoczynku prawie wcale

nie opuszczałem tutejszego ustronia, co dziennikarzom rosyjskim

było powodem do ogłoszenia, że Szwajcarzy zimno mnie przyjmują i

teraz żałują udzielenia mi praw obywatelskich... oburzeni

Szwajcarowie przyjmują mnie tym ostentacyjniej".


Wszystkie wizyty i przyjęcia Langiewicz odbywał w charakterze

prywatnym, nie chcąc swej osoby łączyć z żadną grupą emigracyjną.

"Ani publicznie, ani tajnie nie daję się wciągnąć do żadnej

zbiorowości polskiej - pisał - lecz ograniczam się do działania

prywatnego. Widzę bardzo wiele złego, a mianowicie szkodliwe pod

każdym względem bawienie się w dygnitarstwa, lecz obawiam się, że

publiczną opozycją zwiększyłbym jeszcze obecną anarchię, konieczną

po wielkich katastrofach".


Nie mieszając się przeto do wewnętrznych spraw i sporów kolonii

wychodźczej prowadzi pracę mającą na celu zapobieganie złu i

tworzeniu pożytecznego. Przede wszystkim, korzystając ze

znajomości, jakie porobił na ziemi Helwetów, ułatwia i pomaga w

miarę swych możliwości towarzyszom tułactwa w zdobywaniu środków

potrzebnych do życia. Nie poprzestaje tylko na tym. Widząc dla

wychodźstwa polskiego pobyt w gościnnej i gospodarnej Szwajcarii za

doskonałą okazję do poznania i przyswojenia sobie "wytrwałości do

pracy, do nauki, do moralności, do dobrowolnego szanowania praw"

stara się te wartości wszczepić jak największej liczbie Polaków,

"którzy chcą się uczyć i których nauka będzie krajowi pożyteczna".

Podejmuje więc akcję mającą na celu zgromadzenie nieodzownych

środków finansowych potrzebnych do zrealizowania tych szlachetnych

zamierzeń.


Nieszczególne, widać, musiała ta akcja dać rezultaty, mimo że nie

domagał się wielkich datków rozumując słusznie, iż nie trzeba, aby

pojedyncze osoby dawały tysiące, ale by tysiące dawały małe kwoty.

Spotkawszy się z zawodem poznał tę gorzką prawdę, że w

społeczeństwie polskim jest dość ludzi, którzy w chwilach zapału

gotowi ddać wszystko, a nie mają wytrwałości do drobnej, ale

systematycznej ofiarności, ze brak im zrozumienia dla faktu, iż

wielkie dzieła są efektem drobnej, powszechnej i wytrwałej pracy.

Mimo zastrzeżeń, że ani publicznie, ani tajnie nie wciągnie się do

żadnej zbiorowości emigracyjnej, nie wytrwał w tym postanowieniu i

nawiązawszy kontakt z Ludwikiem Bulewskim, domniemany adresatem

jego listów, a tak naprawdę, jak to udowodniła Rzadkowska, to

artykułów, które napisał na życzenie Józefa Mazziniego dla

włoskiego pisma "Unita Italiana", włącza się w prace "Ogniska

Rewolucyjnego Polskiego", którego założycielem był właśnie Ludwik

Bulewski, znajomy Langiewicza jeszcze z Trzemeszna, emigrant. W

"Ognisku Rewolucyjnym Polskim" eksdyktator wraz z towarzyszami

snuje projekty przyszłej niepodległej Polski, w której suwerenność

ludu, równość powszechna i federacja z narodami słowiańskimi

byłyby kamieniem węgielnym ustroju politycznego.


Na okres pobytu Langiewicza w Szwajcarii przypada również poznanie

przez niego swej przyszłej małżonki, kuzynki Władysława Platera,

panny Bauer. Znajomość ta w rezultacie pokrzyżowała plany

niektórych przyjaciół generała, jak na przykład Anny i Leona

Zienkiewiczów, pragnących dla niego zupełnie czego innego. Tym

"innym" miało być w ich najlepszym zrozumieniu małżeństwo

eksdyktatora z jego dawnym adiutantem, a zarazem gorącą

entuzjastką i oddaną wierną przyjaciółką - Henryką Pustowójtówną.


Znajomość Langiewicza z "Michałkiem" - jak już wiemy - datuje się

od chwili przybycia panny Henryki do Staszowa, gdzie otrzymała

przydział do oddziału Czachowskiego, jako jego adiutant. Nie

zagrzała tam jednak długo miejsca, bo zaledwie dwa, trzy dni. Już

w Rapocicach i Małgoszczy widzimy ją jako adiutanta sztabowego

samego sandomiersko-krakowskiego naczelnika. Od tej pory losy

Pustowójtówny połączone są ściśle z losami Langiewicza. Z nim

razem spotyka i ją uwięzienie przez Austriaków. Jako kobieta miała

w areszcie większą swobodę komnunikowania się ze światem

zewnętrznym toteż głównie przez nią dyktator organizował swoje

poczynania mające na celu ucieczkę z więzienia. Pustowójtówna

adiutantowała mu wiernie nawet wtedy, gdy los ich rozdzielił.


To oddanie i wierność wynikające bezsprzecznie z entuzjazmu dla

sprawy powstania i z gorącego patriotyzmu, a także właściwego

rozumienia stosunku podkomendny - dowódca, stały się przedmiotem

różnych plotkarskich domysłów i podejrzeń. Już w oddziale krążyły

na jej temat fabrykowane przez jeziorańczyków mierosławczyków

najróżniejsze wersje, powodując nadanie jej nawet "rubasznego

przezwiska". Przeciwnicy Langiewicza nie omieszkali dla swych

niecnych celów z plotki ukuć narzędzia zohydzenia niemiłego sobie

generała; ogłosili to nawet drukiem. Pisała o tym fakcie sama

Pustowójtówna do Langiewicza w liście z Pragi czeskiej 16 kwietnia

1864 roku: "Tymi dniami wpadła mi ręce broszurka, którą Wam

posyłam; po przeczytaniu osądźcie, jak sowitą odebrałam nagrodę za

bezinteresowne ukochanie sprawy. Smutno mi się zrobiło, iż z

najszczerszych i bezinteresownych chęci wyśmiano się i wyszydzono.

Bóg z nimi. Taka zapłata najmniej kosztowna, ale wątpię, czy

pożyteczna, gdyż zniechęca".


Jesienią 1865 roku Langiewicz opuściwszy gościnną ziemię

szwajcarską wyjechał do Anglii. Opuszczenie kraju Helwetów miało

swą przyczynę w podjęciu przez eksdyktatora pracy politycznej w

"Ognisku Rewolucyjnym Polskim". Organizacja ta, będąca w bliskich

stosunkach z międzynarodowym "Komitetem Europejskim", kierowanym

przez Józefa Mazziniego, spodziewała się, licząc na przewidywany

konflikt włosko-austriacki o Wenecję, upiec w tym starciu polską

pieczeń przez wywołanie ruchów wyzwoleńczych "wzdłuż łańcucha

Karpat", tj. na terenie Galicji, a także w krajach Półwyspu

Bałkańskiego. Jako jeden z ważniejszych osobowości "Ogniska

Rewolucyjnego Polskiego" Langiewicz był przewidywany, w wypadku

dojścia do wydarzeń powstańczych, na naczelnego wodza. W okresie

pracy w ORP generał utrzymywał dość bliskie kontakty z przywódcą

"Comitato Europeo"Mazzinim, u którego często bywał gościem. Biorąc

udział w pracach i obradach międzynarodowych kół rewolucyjnych

Langiewicz dość krytycznie oceniał sytuację polityczną, na którą

tak bardzo stawiało "Ognisko". "Mimo hałasów i przygotowań

wojennych - pisał z Londynu 1 maja 1866 roku - nie wierzę w wybuch

wojny, a choćby takowa nastąpiła, nie spodziewam się po niej zmian

radykalnych, chyba iżby się znalazła sposobność do samodzielnej

akcji ludowej. Kierownikiem teraźniejszej polityki europejskiej

jest Napoleon. Jego tendencje dynastyczne, jego polityka

wewnętrzna, mogą zrobić wojnę jak sewastopolska albo włoska, albo

meksykańska, ale do wojen, których rezultatem musiałoby być

zwycięstwo narodowości i wolności, Napoleon nie jest zdolny, a

nawet nie może zezwolić, iżby elementa ludowe wmieszały się do gry

dynastycznej. Jeżeli przyjdzie do wojny, to ona będzie dowodem, że

Napoleon znów czuje potrzebę przeczyszczenia dusznej znowu

atmosfery francuskiej. Jej rezultatem, przynajmniej zamierzonym,

byłby mały handel szmatami ziemi. Lecz rachuby mogą mylić, więc

pilnie obserwuję i nie pominę żadnej sposobności dogodnej naszym

celom".


Mimo pilnego obserwowania nie znalazł Langiewicz "dogodnej

sposobności". Wojna wbrew jego przewidywaniom wybuchła, lecz

Polacy nie odnieśli z niej żadnych korzyści. Rychło i kierownictwo

polityki europejskiej przeszło w inne ręce.


Pod koniec 1866 roku Langiewicz opuszcza Anglię i wyjeżdża wraz z

żoną do dalekiej Turcji, aby tu w myśl planów "Ogniska

Rewolucyjnego Polskiego" podjąć próby stworzenia dzięki władzom

tureckim sił zbrojnych przeznaczonych do walki o wyzwolenie

Słowian bałkańskich spod austriackiego panowania. W tym czasie

państwo sułtana stało się celem emigracji znacznej liczby

uchodźców postyczniowych, którzy znaleźli tu zatrudnienie przy

budowie linii kolejowych, mostów i dróg, często na stanowiskach

kierowniczych. Przez miejscowe władze i ludność byli życzliwie

przyjmowani. Zniechęceni jednak przeżyciami powstańczymi stronili

od jakiejkolwiek działalności politycznej, cały wysiłek i energię

poświęcając pracy zarobkowej.


Dla Langiewicza Turcja okazała się jednak zbyt trudnym terenem

działania. Kierowana przez niedołężnego sułtana i podobny rząd, a

także nawykłych do łapownictwa urzędników administracji wszystkich

szczebli, dla prostolinijnego w postępowaniu generała stanowiła

istny labirynt przeszkód. Plany, z jakimi przyjechał nad Bosfor,

mimo usilnych zabiegów spotkały się w końcu ze zdecydowaną odmową

tureckich władz. Przyczyną tego były pogłoski, rozpowszechniane

prawdopodobnie przez źródła rosyjskie, że siły zbrojne, jakie

zamierzał stworzyć, mają być użyte do obalenia władzy sułtana na

rzecz Komitetu Młodej Turcji, z którym rzeczywiście od pewnego

czasu współpracował. Odrzucenie planu formowania sił zbrojnych z

jednej strony, a z drugiej fakt, że rychło po tym Komitet Młodej

Turcji przestał istnieć, postawiło Langiewicza w trudnej sytuacji.

Znalazł się raptem bez oparcia politycznego i środków do życia.


Zniechęcony wypadkami i najprawdopodobniej przekonany o

bezcelowości dalszego działania "Ogniska Rewolucyjnego Polskiego",

które w 1867 roku przemianowało się na "Ognisko Republikańskie

Polskie", odsunął się od polityki całkowicie. Zmuszony warunkami

do zarobkowania na utrzymanie chorej żony i syna imał się każdego

zajęcia, między innymi trudnił się handlem mąką. Nie zdołał jednak

uratować żony, która zapadłszy na gruźlicę niebawem zmarła,

osierocając jedynego syna Tadeusza. Po dłuższym okresie nędzy

znajduje wreszcie Langiewicz zatrudnienie jako urzędnik w

zarządzie kolei tureckich, co pozwala mu na znośniejszą

egzystencję. W 1873 roku żeni się po raz drugi z Angielką, Zuzanną

Bery. W cztery lata później zmienia pracę i jako agent zbrojeniowy

rządu tureckiego zajmuje się przeprowadzeniem zakupów broni dla

Turcji w zakładach Kruppa w Essen. Na tym przedsięwzięciu dorobił

się nieco, założył nawet własną stadninę koni arabskich, a

odłożywszy pewien kapitał zapragnął na starość powrócić do

ojczyzny, z którą przed kilku laty zerwał nawet nici

korespondencyjne, pogniewawszy się na brata za odmowę osiedlenia

się w Konstantynopolu. Plany powrotu do Polski związane były z

zamiarem nabycia tam posiadłości ziemskiej. W tym celu na początku

1887 roku wyjeżdża do Galicji, aby prowadzić na miejscu

pertraktacje o kupno majątku pod Nowym Sączem. Niebawem jednak

wraca do Konstantynopola. Tu zapadłszy na zapalenie płuc umiera

niespodziewanie 12 maja 1887 roku w wieku lat sześćdziesięciu.

Został pochowany na cmentarzu angielskim z czasów wojny krymskiej,

w Haidar Pasha. Płyta na jego grobie ma także wyryty napis w

języku angielskim. To nie rodacy, lecz żona płytę tę położyła.






Posłowie






Powieść ta pisana była z myślą o młodych czytelnikach, którym

autor pragnął przybliżyć dzieje życia jednego z

najpopularniejszych dowódców Powstania Styczniowego. Marian

Langiewicz od początku swej działalności dla sprawy niepodległości

Polski aż po ostatnie niemal dni życia związany był z postępowym

nurtem demokracji polskiej, z lewicą emigracyjną i stronnictwem

czerwonych w kraju. Był wyznawcą idei wolności społecznej i

narodowej wszystkich uciskanych ludów. Był także, i to przede

wszystkim, gorącym i ofiarnym patriotą.


Wiele już pisano o życiu i czynach Langiewicza. Pisali o nim jemu

współcześni, pisali i piszą także ci, którzy jego sylwetkę kreślą

z przekazów źródłowych i wcześniejszych opracowań. Do

najważniejszych pozycji źródłowych zaliczyć należy przede

wszystkim spuściznę rękopiśmienną samego generała z Relacją o

kampanii własnej w r. 1863, czyli tak zwanymi listami do Ludwika

Bulewskiego na czele. Nadto szereg pamiętników uczestników

powstania, a wśród nich Moje wspomnienia Jadwigi Prendowskiej,

Notatki osobiste Władysława Bentkowskiego, Dziesięć dni dyktatury

Aleksandra Zdanowicza, Szkoła Wojskowa Polska we Włoszech Romana

Robińskiego i wiele innych. Z opracowań dawniejszych ważną pozycję

stanowią dzieła Walerego Przyborowskiego, a szczególnie Dzieje

1863 roku, Józefa Długosza Akcja Langiewicza przed dyktaturą oraz

Akcja Langiewicza za dyktatury, Stanisława Zielińskiego Bitwy i

potyczki 1863-1864, Stefana Kieniewicza, Adam Sapieha, a z

najnowszych Anny Borkiewicz Działania Langiewicza przed dyktaturą

i Heleny Rzadkowskiej Marian Langiewicz.


Niniejsze opowiadanie zawiera szereg dialogów, z których większość

stanowią dosłowne cytaty ze źródeł. Tylko część jest rekonstrukcją

wypowiedzi, opartą zresztą na realiach wydarzeń.






Nota biograficzna




Marian Melchior Langiewicz urodził się 5 sierpnia 1827 roku w

Krotoszynie, w Wielkopolsce. Gdy miał cztery lata, osierocił go

ojciec - Wojciech Langiewicz, z zawodu lekarz, który jako ochotnik

brał udział w Powstaniu Listopadowym i poniósł śmierć w czasie

oblężenia Warszawy, we wrześniu 1831 roku. Wychowywany wraz z

dwoma braćmi, Aleksandrem i Józefem Antonim, przez matkę - Eleonorę

z Kluczewskich, początkowo pobierał nauki w domu, potem w

progimnazjum krotoszyńskim, a w końcu w gimnazjum w Trzemesznie,

gdzie otrzymał świadectwo dojrzałości w 1848 roku.


Po ukończeniu szkoły średniej rozpoczął studia na uniwersytecie we

Wrocławiu, kontynuował je w Pradze i Berlinie. Po odbyciu służby

wojskowej w armii pruskiej, do której to służby był zobowiązany

jako poddany państwa pruskiego, wyjeżdża do Francji w 1860 roku.

Tu poznaje w środowisku patriotycznej młodzieży emigracyjnej

generała Milbitza i z nim udaje się do Włoch, gdzie jako ochotnik

bierze udział w walkach o wyzwolenie tego kraju pod sztandarami

Garibaldiego. Później jest jednym z instruktorów Polskiej Szkoły

Wojskowej w Genui i Cuneo. Z polecenia Komitetu Centralnego

jesienią 1862 roku wyjeżdża do Francji i bierze udział w pracach

Komisji Broni w Paryżu, której zadaniem było dokonywanie zakupów

broni i innego sprzętu wojskowego dla szykującego się w Królestwie

Kongresowym powstania.


Tuż przed wybuchem Powstania Styczniowego przyjeżdża Langiewicz na

wezwanie Komitetu Centralnego do Warszawy, gdzie otrzymuje

polecenie objęcia funkcji naczelnika wojskowego województwa

sandomierskiego oraz awans na pułkownika.


W wielkim trudzie i znoju przygotowuje szeregi spiskowców oddanych

jego komendzie do działań powstańczych, a kiedy przychodzi rozkaz

wszczęcia walki, bierze udział w napadzie na Szydłowiec. Potem

organizuje siły powstańcze w obozie wąchockim, wykazując się

dużymi zdolnościami organizacyjnymi i dowódczymi. Przynosi mu to

rozgłos i popularność w całym kraju. Pod naporem przeważających

sił nieprzyjaciela, nie mając odpowiedniego uzbrojenia, toczy

walki obronne i odpierając ataki wroga zmuszony jest opuścić

dogodny do działań partyzanckich rejon Gór Świętokrzyskich i

wycofać się na południe, bliżej granicy zaboru austriackiego, skąd

spodziewał się otrzymać konieczne uzupełnienie w sprzęcie i

ludziach. Już jako generał i jednocześnie naczelnik dwóch

województw - sandomierskiego i krakowskiego - stacza jedną z

najbardziej krwawych bitew powstania pod Małogoszczą, z której ze

zmniejszonymi znacznie siłami odchodzi w kierunku Pieskowej Skały,

stosując w celu zgubienia pościgu nieprzyjaciela forsowne marsze.

Po krótkim odpoczynku w Pieskowej Skale zmuszony jest do walki z

następującymi siłami rosyjskimi, które odparłszy, domaszerowuje do

Goszczy, gdzie 10 marca 1863 roku zostaje obwołany dyktatorem.


Aby pokrzyżować plany dowództwa rosyjskiego, które podjęło

operację mającą na celu zmuszenie Langiewicza do przekroczenia

granicy austriackiej, dyktator decyduje się wyruszyć z Goszczy w

kierunku północnym i po wydostaniu się z okrążenia przedrzeć się

ponownie w rejon Gór Świętokrzyskich. W tym marszu na północ

stacza kilka potyczek z nieprzyjacielem, m. in. ostatnią pod

Grochowiskami, która mimo niefortunnego początkowo przebiegu

zakończyła się sukcesem nie dającym jednak pod względem militarnym

żadnych szans na ostateczne zwycięstwo. Za namową swego sztabu, a

także aby wreszcie dowiedzieć się całej prawdy o swym wyniesieniu

na stanowisko dyktatora, postanawia Langiewicz opuścić swój

oddział i udać się do Krakowa. W czasie przeprawy przez Wisłę, już

na austriackim brzegu, zostaje rozpoznany przez straż graniczną i

mimo fałszywych dokumentów aresztowany.


Zmieniając miejsce przymusowego odosobnienia przebywa pod kluczem

policji habsburskiej do końca lutego 1865 roku. Otrzymawszy

obywatelstwo szwajcarskie wyjeżdża do tego kraju, gdzie znajduje

gościnę u Władysława Platera. Jesienią tego roku przenosi się do

Anglii i tu w Londynie przejawia ożywioną działalność w Ognisku

Rewolucyjnym Polskim, organizacji założonej przez Ludwika

Bulewskiego w 1864 roku, a utrzymującej ścisły kontakt z Komitetem

Europejskim kierowanym przez Józefa Mazziniego. Nie widząc jednak

dla siebie przyszłości na Wyspach Brytyjskich przenosi się do

stolicy Turcji - Konstantynopola. Tu borykając się z trudnymi

warunkami życia, po dwudziestoletnim pobycie w państwie sułtana,

umiera na zapalenie płuc 12 maja 1887 roku, przeżywszy lat

ześćdziesiąt.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Generał Antoni Madaliński (1739 1805) Marian Lech
Marian Zgórniak Moje dowodzenie w roku 1939 WSPOMNIENIA GENERAŁA ANTONIEGO SZYLLINGA
15 Sieć Następnej Generacjiid 16074 ppt
Solid Edge Generator kół zębatych
37 Generatory Energii Płynu ppt
40 0610 013 05 01 7 General arrangement
Eksploatowanie częstościomierzy, generatorów pomiarowych, mostków i mierników RLC
Biomass Fired Superheater for more Efficient Electr Generation From WasteIncinerationPlants025bm 422
Instrukcja generator sinusoidalny
F2A GENERALMATIC
General Electric
generacja rozproszona w nowoczesnej polityce energetycznej
n ka Montaż tv nowej generacji N
Generatory przebiegow niesinuso Nieznany
Generatory przebiegów prostokatnych(2), Studia, semestr 4, Elektronika II, Elektr(lab)
Czym się różnią czujniki generacyjne od parametrycznych
Sprawko generatory RC
generatory itesty
Generating CNC Code with Edgeca Nieznany

więcej podobnych podstron