Generał Antoni Madaliński (1739 1805) Marian Lech


Marian Lech

Generał Antoni Madaliński 1739-1805

Wydawnictwo MON W-wa 1971

Na dysk przepisał Franciszek Kwiatkowski

Barski konfederat

Słynęli zawsze Sieradzanie z animuszu i fantazji politycznej.

Zamieszkiwane przez nich ziemie przez wieki całe były

pograniczem między polańskimi krainami zasadniczymi: Wielko- i

Małopolską i Mazowszem, stanowiły ciąg lasów i błot od Łęczycy

- władztwa "starosty łęczyckiego" Boruty - po puszcze nadpilickie

i nadwarciańskie. Osiedlał się tu element aktywny, zdolny do

podporządkowania sobie przyrody, ale nieskory do ulegania

komukolwiek; stolice: Poznań, Kraków, Warszawa, były zawsze

daleko. Szlachta była tu i materialnie niezależna: przeważnie

kilkuwioskowa. Chłopi uciskani, zbiegali na pobliski Śląsk; nie

dawali się ujarzmić.

W XVIII w., w ostatnim wieku istnienia Rzeczypospolitej

szlacheckiej, credo polityczne wspólne całej polskiej szlachcie:

Wolność absolutna, w Sieradzkiem, jak zresztą i na pozostałych

ziemiach ogromnego państwa, wyradzała się, przybierała konkretne

formy walki z każdym, kto targnąłby się na nią, przy czym obojętne

stało się, czy był to własny król czy obce wojska. A właśnie po

prawie półwiekowym okresie pokoju pod rządami "dobrych królów"

saskich nad górną Wartą pojawiły się wojska carycy Elżbiety,

walczące (w czasie wojny, nazwanej później siedmioletnią) z

Prusakami. Metodą ówczesną, kiedy to "wojna żywiła wojnę",

zaopatrywały się one w żywność i paszę w Polsce. Rzecz tylko w

tym, że Rzeczpospolita nie była krajem nieprzyjacielskim, a

aukzyliarne wojska carycy wojowały w imię interesów saskiego

księcia - polskiego króla. Ale płacić i żywność dawać szlachta

jednak musiała.

Antoni Józef Madaliński herbu Laryssa, młodzian 22-letni,

odprowadził właśnie do magazynów rosyjskich w Piotrkowie tabor

wozów, załadowanych worami ze zbożem, i stadko wołów. Pszenica

była dorodna - z tegorocznych zbiorów - gruba, woły - tłuste.

Madaliński klął wracając z miasta: zamiast pieniędzy wiózł kwity -

plik arkuszy papieru zapisanych ogromnymi literami. Zboże zresztą

zwieźli wszyscy, zastraszeni losem zakutych w dyby nieposłusznych.

Wszyscy wracali z kwitami. Kto i kiedy za nie zapłaci?

Ciepłe jeszcze, wrześniowe słońce 1761 roku rozleniwiało.

Madaliński zdrzemnął się trochę na pustym, wymoszczonym sianem

wozie. Obudził go tętent, pokrzykiwania i jakaś wrzaskliwa muzyka.

Naprzeciw waliła drogą przesłonięta kurzem czarna masa, w której

złotymi skrami pobłyskiwało żelastwo. Pokrzyknął na woźniców w

taborze, zjechali z drogi w pole, stanęli, patrzyli. Wojska

carycy. Jadą prosto na Piotrków. Nieprzerwanie ciągnęła jazda, z

gwizdem, z wesołym śpiewem, z kapelą. Później już obliczono, że do

Wielkopolski oraz w Sieradzkie wkroczyło 12 000 kawalerii

rosyjskiej. Madaliński uczył się polityki.

Po śmierci Augusta III szlachta sieradzka poparła Czartoryskich i

Poniatowskiego, spodziewała się bowiem zmian w polityce z

przemożnymi postronnymi sąsiadami. Widział Madaliński, jak

pojechali do Warszawy w pamiętny dzień 6 września 1764 roku

przedstawiciele bodaj wszystkich znaczniejszych rodzin z okolicy.

Po powrocie opowiadali ziomkowie - elektorowie, że na elekcji, po

usunięciu partii przeciwnych - Radziwiłła i Jana Klemensa

Branickiego - ze stolicy, "nikt się ani krwią nie oblał, ani winem

nie nie zachłysnął, bo nie tylko wina, ale i szklanki wody od

pragnienia na polu elektoralnym nie było. Elekt zaś nikogo nie

ugościł, bo długo jeszcze obiady z garkuchni dla siebie zamawiał,

od osoby po czerwonym złotym". Obrany jednomyślnie królem

Poniatowski zawiódł widać nadzieje Sieradzan, skoro w konfederacji

radomskiej znów wiążą się przeciwko niemu najpoważniejsze głowy i

szable. Gdy jednak wtrącił się do sprawy ambasador carycy, książę

Repnin, otrzeźwieli wkrótce panowie bracia i zawrzeli gniewem

przeciwko niemu.

Okazja nie dała na siebie długo czekać. W zasypanych śniegiem,

skutych mrozem zimy 1768 roku jarach Podola rozpalały się iskry

nowej konfederacji - barskiej. Rozmodlona była i sfanatyzowana ta

konfederacja, gotowa stać przy wierze i dawnych wolnościach.

Prowadzili ją jednak wytrawni gracze polityczni, którzy na tym

ogniu chcieli upiec własną pieczeń - nowe dostojeństwa i zasługi

przy nowym królu. Początkowo zwolennicy króla łatwo sobie z nimi

radzili. Lecz zbyt głęboko sięgał ten ruch, zbyt głębokie było

wśród szlachty pragnienie wolności, niezawisłości narodowej, by

można go było całkowicie zdławić.

Wieść o konfederacji obiegła Rzeczpospolitą.

W województwie sieradzkim już w kwietniu, w czasie opóźnionych tej

wiosny siewów, pojawili się ludzie od kasztelana Miączyńskiego. W

jego posiadłości, w Piekarach, po nabożeństwie zbierano we dworze

i częstowano szlachtę okoliczną, a w alkierzu co starsi i

godniejsi układali projekty manifestów konfederackich i rozdawali

urzędy i funkcje. Na tych tajnych zgromadzeniach liczono też głosy

potencjalnych wyborców: najwięcej, bo 800, paść mogło na znanego w

województwie majora Zarembę, następnie po około 300 na

Bierzyńskiego i Sucheckiego, około 200 na Rychłowskiego. Zaremba

już przysięgał "bronić wiary i wolności", notable powiatowi

zmusili Bierzyńskiego, by obiecał mu się podporządkować i

przysiągł mu posłuszeństwo. Trafił tam i Madaliński, choć młody,

lecz z rodu wielce przecież w okolicy poważanego. Przesiedział w

Piekarach kilka dni, aż zaniepokojona matka posłała po niego

sługę. Wróciwszy do domu, jął się Madaliński do drogi zbierać.

Matka popłakiwała po kątach, przygotowano woreczek z dukatami, wóz

ładowny, rano już trzeba było wyjeżdżać. Jeszcze matka ciepłe

kożuchy ładowała, bo choć była wiosna, to jednak mróz poskuwał co

płytsze wody w rzekach i jeziorach. Tymczasem nadbiegł nocą goniec

od Miączyńskiego. Kasztelan ostrzegał, by na krok z domu się nie

ruszać. Drewicz wywąchał już ruch konfederacki w Sieradzkiem,

zostawił ciepłe leże, nocami z kawalerią tylko przeszedł do Turka

i zaryglował Piekary. Podjazdy rosyjskie nieprzerwanie krążyły

teraz dochodząc do Uniejowa, gdzie także szlachta podobno zaczęła

się zbierać. Miączyński ochłonął: zbyt wiele miał do stracenia, by

wdawać się w awantury: 60 000 rocznie dochodów ze swych majątków

dukatami... Wygasły też natychmiast ogniska ruchu w Uniejowie i w

Wieluniu, zanikały inne, w Łęczyckiem. Zdawało się, że spokój

wreszcie zapanuje.

W rzeczywistości jednak ruch rozszerzał się, ogarniał i skupiał

nie tylko możniejszych. Przyszedł czas na śmiałych, choć mniej

głośnych. I tak w sąsiedztwie Madalińskich siedział Józef

Bierzyński. Dziedzic jednej wioski zaledwie o kilku chłopach, lecz

znaczeniem przerastał o wiele od siebie bogatszych panów

kasztelanów i miejscowych sędziów. Ojciec jego przywędrował w

Sieradzkie z Litwy, a właściwa siedziba rodu leżała w

Kijowszczyźnie. Był on "urody wspaniałej i pięknej twarzy,

przymiotów politycznych, wabiących do siebie", miał dar ujmowania

ludzi, przewodził wszędzie gdziekolwiek się znalazł. Na zabój

kochały się w nim miejscowe panny, ale pan Józef daleki był od

grania roli lokalnego bawidamka. Szybko stał się ulubieńcem

młodzieży, mimo że starszy, umiał trafić do synów szlacheckich

trzymanych w cuglach ciężką ojcowską ręką.

Niesłychanie ruchliwy, nie pytany, nie wołany podpisał akt

konfederacji radomskiej wraz z najznakomitszymi obywatelami na

pognębienie Czartoryskich. Sięgał po przewodnictwo - marszałkostwo

miejscowego ruchu barskiego, ale osadzony przez grupę

Miączyńskiego musiał ustąpić tutejszemu, panu Zarembie.

Miączyński sam jednak skapitulował; ludzi rozpuścił na pierwszą

wieść o Drewiczu. Znów wiatr wiał w żagle pana Józefa. Do

stracenia miał bardzo mało, do zyskania wszystko: kto wie, czy

nawet nie hetmaństwo po zwycięstwie.

Bierzyński nie czekał więc, zwołał szlachtę sieradzką. Zbiegła się

do niego przede wszystkim młodzież i szlachecka biedota, w

większości jednozagonowa. Chcąc ułożyć manifest, zebrali się w

Piotrkowie, ale gdy narady w tej sprawie przedłużały się, a

Drewicz na karku siedział, uszła cała gromada do Parzniewic,

wioski jednego ze spiskowych. Pociągnęli potem do miejscowych

lasów, do gajówki, gdyż dowiedzieli się, że Rosjanie są już w

Widawie. Tu Bierzyński obwieścił manifest, ogłosił się marszałkiem

i wkrótce miał już oddział liczący kilkaset koni.

Antoni Madaliński wyjechał z domu zaraz na pierwszą wieść o

powstaniu. Bierzyński powitał go gorąco i polecił mu spisywanie

punktów manifestu. Ale przybyły nie chciał być skrybą, więc rzucił

się zaraz do roboty w wojsku. Jeździł teraz po dworach z pismami

marszałka, by mu szlachta dawała ludzi do wojska i składała na

jego ręce publiczne podatki. Wszędzie jednak spotykał się z

oporem. Co znaczniejsi obywatele ani myśleli pisać się na elekcję

"takiego" Bierzyńskiego, a w ogóle to czuli niechęć do

rozsupływania kiesy na cele publiczne. Po powrocie do obozu

pocieszał go, strapionego, marszałek, pomstowali też obaj na pychę

i egoizm szlachty. W końcu Madaliński otrzymał dowództwo nad

kilkudziesięcioma jezdnymi.

Odtąd wystarczy prześledzić perypetie Bierzyńskiego - "złego

ducha" Madalińskiego - i jego oddziału, by wiedzieć, gdzie bywał i

co robił Madaliński. Zaliczał się przecież od początku do

znaczniejszych i zaufanych oficerów Bierzyńskiego, wraz z nim był

aż do niesławnego jego końca, a dopiero później musiał się

rehabilitować za swe grzechy.

W końcu lipca wyprawił się Madaliński w oddziale Bierzyńskiego na

Wolborz. Siedział tam biskup Ostrowski, nieprzychylny

konfederacji, a bardzo bogaty. Szli gęstymi lasami nad Pilicą i

przez błota jej licznych dopływów, prowadzeni bezdrożami przez

miejscowych gajowych. W końcu, umęczeni, wydostali się na złocące

się nie zżętym jeszcze zbożem pola. W pobliskich zagajnikach

zarządzono odpoczynek, a rankiem zamierzano uderzyć na miasto.

Kobiety jednak, zbierające w lesie grzyby, wypatrzyły wojsko i

przyniosły wiadomość do Wolborza. Wsiadł więc w karetę biskup,

załadował na wozy co wartościowsze rzeczy, a pachołkom kazał się

bronić; nazajutrz konfederaci nie mieli tu czego szukać.

Nie desperował jednak Bierzyński i jego ludzie, wśród nich

Madaliński; próbowali szczęścia gdzie indziej. W Końskich istniały

w tym czasie słynne huty, które dostarczały żelaza. Ich

właścicielem był Małachowski, magnat związany z królem. W jego

zakładach wojska carskie zaopatrywały się w bomby. Postanowił więc

Bierzyński wysłać oddział do Końskich w celu rozpędzenia

robotników i uniemożliwienia produkcji pocisków dla wroga, a także

zagarnięcia kas. Wojsko przeprawiło się brodem przez Pilicę, a

następnie przez lasy ruszyło na wschód. Mimo ostrożności o marszu

oddziałów sieradzkich konfederatów wiedziała cała okolica,

ponieważ podjazdy po drodze wybierały zbrojną ręką żywność i

mobilizowały ludzi. Liczył jednak Bierzyński na pośpiech, sądził,

że wysłany oddział zdoła dobiec do Końskich szybciej niż wieść się

doniesie.

Małachowski, zawiadomiony o marszu oddziału Bierzyńskiego,

natychmiast posłał po królewskich ułanów do Kozienic, a poza tym

ściągał wojska, skąd mógł. Tymczasem Sieradzanom zagroził major

Iwan Drewicz. Już poprzednio odciął on oddziałom Wielunian

zamierzoną drogę do Małopolski, a następnie wpędził je do lasów i

w błota na pograniczu śląskim; "niebożęta salwowali się na

terytorium pruskie, major dniem i nocą zaś z jazdą biegł pod

Piotrków". Bierzyński rozpaczliwymi rozkazami chciał teraz

zawrócić oddział wysłany do Końskich i sam uchodził w lasy. Nie

zdążył jednak. Dopadł go Drewicz w Starej Wsi, na południe od

Rozprzy, nad małą rzeczką Luciążą. Rosjanin nie czekał na

nadejście wszystkich swoich sił; chciał się rozprawić z Polakami

przed przybyciem oddziałów konfederackich, powracających z nie

zrealizowanej wyprawy do Końskich. Uderzył na konfederatów z

marszu, a następnie wprowadzał do boju nadchodzące roty piechoty.

Wyparł konfederatów nad rzeczkę, na bagna, i tam nękał nieustannym

ogniem i atakami jazdy. Tymczasem z boku na wzgórzach ukazał się

oddział wracający zza Pilicy. Zawahał się jednak uderzyć, a kiedy

w końcu dano sygnał do ataku, na bagnach nadrzecznych główne siły

konfederatów Bierzyńskiego były już rozbite i Drewicz mógł teraz

uderzyć na oddział powracający z wyprawy do Końskich. Nie czekano

na to. Oddział się wycofał.

Konfederaci bronili się odważnie, nie poddawali się, ale w końcu

ulegli nadciągającej falami regularnej jeździe rosyjskiej.

Bierzyński stracił głowę, rzucił buławę, kazał ciskać bębny, które

przy nim wożono, zniszczyć most na Luciąży i uciekać. Reszta

konfederatów, która biegła za uciekającym Bierzyńskim, musiała

przeprawić się wpław przez błotnistą rzeczkę. Brnięto następnie

przez mokradła. Drewicz, mimo że jego ludzie padali ze zmęczenia,

wykorzystał dogodną dla siebie sytuację, nie rezygnował z pościgu.

Parł na Przedburz i jeszcze dalej za Pilicę, staczając nieustannie

potyczki z Sieradzanami, aż zupełnie ich rozproszył. Oddział

Bierzyńskiego podzielił się na drobne grupki, które ratując się

ucieczką, rozbiegły się na wszystkie strony. Rosjanie wzięli 60

jeńców; w pościgu zabili 80 konfederatów. Sam Bierzyński

ledwo uszedł z życiem. Nie miał on już po co wracać w Sieradzkie,

skompromitowany niepowodzeniem militarnym i uprzednio skłócony ze

wszystkimi. Toteż wraz z grupką kilkunastu swych oficerów, których

po klęsce zdołał zebrać po drodze (wśród nich był i Madaliński),

uciekał na Śląsk Cieszyński, gdzie skupiały się władze

konfederackie. Trasa jego marszu wymijała Częstochowę i

znaczniejsze miasta. Wreszcie Bierzyński zaszył się w górach. Tu

odetchnął: nie zapuszczały się bowiem jeszcze w te tereny obce

wojska.

Konfederaccy politycy dobrze przyjęli rozbitków, klęski im nie

wymawiali, szczycili się nimi jako tymi, którzy już proch wąchali.

Podreperowano Bierzyńskiego ludźmi i pieniędzmi, aż animuszu

nabrał, i znów poszedł szukać szczęścia. Tym razem jednak nie dane

mu było nawet wrócić w rodzinne strony: pod Remiszówką koło Kępna

dopadł go znowu Drewicz i rozbił. Połowa oddziału, 80 ludzi,

poległa, reszta została rozproszona, później przyłączyła się do

różnych oddziałów.

Madaliński, który był w oddziale Bierzyńskiego od początku i

wiernie się go trzymał, choć nie wiadomo, czy wszystkie jego

przedsięwzięcia akceptował, najpewniej, przypuszczać można, musiał

też brać udział w jego bojach, doświadczać wszystkich klęsk.

Bierzyński miał ogromne aspiracje. Miał też bezwzględne poparcie

swoich oficerów (m. in. Madalińskiego), nie zawsze świadomych, że

są tylko pionkami w jego "wielkiej grze", ale idących za nim w

imię solidarności kombatanckiej i lokalnego patriotyzmu.

Stosunkowo szybko Bierzyński zgromadził nowe wojsko, zwerbowane i

utrzymywane za pieniądze magnatów - polityków, którzy chcieli się

posłużyć jego osobą. Ci sami też ludzie zrobili go w kwietniu 1769

r. generalnym regimentarzem siedmiu skonfederowanych województw,

ziem i księstw. Znając go jednak jako człowieka, który nie zawsze

postępował w zgodzie z dekalogiem i kodeksem karnym - "opisali"

dokładnie jego władzę i zakres działania.

Najpoważniejsze przedsięwzięcie militarne tego okresu - to wyprawa

Bierzyńskiego na Lubowlę na Spisz. Bogate starostwo spiskie

należało do królewskiego brata Kazimierza Poniatowskiego, miało

warowne zamki, zaopatrzone w materiały wojskowe, tak potrzebne

konfederatom. Bierzyński posłał tam swój oddział liczący około 300

ludzi, głównie jazdy. Z Muszynki przedzierali się oni górami, ale

Lubowli nie zaskoczyli, szturm nie dał żadnych rezultatów.

Przedemonstrowali więc tylko przed spiskimi zamkami, łupiąc

niemiłosiernie okolicę.

Wyprawa zbrojna na Spisz - to byłoby właściwie wszystko, co tej

wiosny konfederaci uczynili przeciwko nieprzyjacielowi.

Przyszedł jednak czas i na poważniejsze przedsięwzięcia. W maju

1769 r. znalazł się Madaliński na czele jednego z oddziałów

Bierzyńskiego, które ciągnęły na wschód w wielkiej wyprawie tego

wodza w kierunku Lwowa, dokąd wcześniej poszedł Kazimierz Pułaski.

Szło wówczas z Bierzyńskim około 1300 ludzi, w tym cztery

chorągwie pancerne i dwie husarskie. Za nimi posuwały się

chorągwie nowo zaciężne. Maszerowano bez rozpoznania i niewiele

brakowało, aby byli natknęli się w Jaśle na Drewicza, który aż w

te strony zawędrował. "Przemknęli w sam czas, bo gdyby zamarudzili

jeszcze jeden tydzień, wpadłby na nich" ten "najstraszniejszy z

wodzów rosyjskich", a później na szczęście dla konfederatów

rosyjskie naczelne dowództwo zabroniło Drewiczowi dalszej pogoni.

Tak więc Bierzyński już bez przeszkód połączył się w Przemyślu z

Pułaskim i obaj wodzowie zgodnie pomaszerowali na stolicę Rusi

Czerwonej. Zdobycie Lwowa byłoby na pewno wspaniałym sukcesem

konfederatów.

Po odejściu rosyjskiego pułku karabinierów stała wówczas w mieście

tylko załoga polska złożona z kilkuset ludzi wiernych królowi

Stanisławowi Poniatowskiemu, zebranych z komend regimentów

autoramentu cudzoziemskiego pod dowództwem Korytowskiego. Oni to

mieli teraz bronić 300 bogatych kamienic właściwego miasta,

stłoczonych w obrębie Wałów Hetmańskich.

"Wojsko rzymskie" - jak tytułowali się konfederaci - zażądało 26

maja poddania miasta, ale wysłany parlamentariusz został przez

królewskich zabity, a pierwszy szturm odparty. Konfederaci zdołali

sforsować tylko jedną bramę. Znów zaczęto paktować z Korytowskim o

poddanie miasta. Pertraktacje trwały kilka dni, a gdy Korytowski

zdecydowanie odmówił poddania miasta, konfederaci wieczorem 1

czerwca ruszyli do nowego szturmu. Madaliński atakował wraz z

ludźmi Bierzyńskiego Bramę Halicką. Ale pożal się Boże tej

improwizacji. Konfederatom brakowało piechoty, armat; rozbiegła

się spieszona kawaleria po domach, kościołach, klasztorach na

przedmieściu i zza tych osłon strzelała z okien i z dachów. O

godzinie drugiej w nocy huzarzy Pułaskiego wdarli się do miasta,

ale ich Korytowski w końcu odparł i z wałów zrzucił. Strzelanina

trwała do szóstej nad ranem; mało gdzie szturmowano bezpośrednio.

O wschodzie słońca "wzniosły się ku niebu dymy pożarów na

przedmieściach": to obrońcy usiłowali w ten sposób wykurzyć

napastników z domów, z których do miasta strzelano, a i

konfederaci palili i rabowali pałace i domy panów konfederacji

nieprzychylnych. Na tym się zresztą skończyło - sił brakowało,

prób szturmu już nie wznawiano. Po odpoczynku odszedł Bierzyński

ze swymi ludźmi na północ.

Jego zmora - Iwan Drewicz, który spóźnił się pod Lwów, dopędził go

w końcu nad rzeczką Sołokiją. Bierzyński, naciśnięty przemożnymi

siłami, nawet oporu nie próbował. Musiał poświęcić idących w

tylnej straży około 300 piechurów i garść jazdy, zerwał mosty na

rzeczce i pospiesznie umknął. Całą siłą Drewicz zgniótł tych

nieszczęśników (200 poległo, a około 60 dostało się do niewoli);

na razie zostawił w spokoju Bierzyńskiego i jego ludzi i ścigał

inne oddziały "rzymskiego wojska". Wskutek szemrania w swoich

szeregach Bierzyński tym razem ruszył z determinacją na pomoc.

Urządził zasadzkę wśród wzgórz i w lesie i wciągnął w nią Rosjan.

Ale Drewicz dzięki wytrzymałości i uporowi swej piechoty, która

ani na krok nie ustępowała, nie dał się rozproszyć, sam przeszedł

do ataku i rozbił wojsko niefortunnego regimentarza. W tej bitwie

stracili konfederaci 6 armatek i około 400 ludzi i nie oparli się

w ucieczce aż pod Zamościem.

Tu nastały dla nich lepsze czasy. Groźny Drewicz odszedł na

zachód, przekonany, że zadanie wypełnił, konfederatów ostatecznie

rozbił. Tymczasem Bierzyński i jego ludzie mogli wytchnąć po

wielusetmilowym marszu, zreorganizować chorągwie, ćwiczyć

ochotników. Próbowano przygotowywać w Lubelskiem grunt pod

konfederację. Zagarnięto stacjonujące tu chorągwie jazdy,

regimenty komputowe piechoty odebrano Zamoyskim ich milicję

nadworną. Wojsko Bierzyńskiego wzrosło w siłę, zwiększyło się

ponad dwukrotnie, a on sam stanął u szczytu marzeń: ogłosił się

marszałkiem związkowym skonfederowanego wojska koronnego. Jego

oficerowie, którzy wspólnie z nim już od roku walczyli, wśród nich

i Madaliński, mogli być dumni ze swego wodza. Wojsko wypoczywało.

Był też z nimi na Lubelszczyźnie i Kazimierz Pułaski, ale nie

wytrzymał w bezczynności i poszedł pierwszy na Litwę, tam toczyć

konfederackie ciężkie boje.

Na początku lipca ruszył za nim i Bierzyński. Z Puław pomaszerował

na Podlasie, doszedł do Białej Radziwiłłowskiej. Tu dano mu pod

komendę (odmówioną z politycznych względów K. Pułaskiemu) milicję

nadworną księcia Panie Kochanku Radziwiłła, 600 ludzi,

wyćwiczonych i dobrze uzbrojonych. Śmielej teraz poszedł na północ

na Białystok, by rezydującego tam hetmana wielkiego koronnego Jana

Klemensa Branickiego namawiać do konfederacji. Ale już też

wyruszyło na Podlasie i wojsko rosyjskie - Golicyna, z Warszawy.

Natomiast Ksawery Branicki, łowczy koronny, królewski przyjaciel,

podsunął się pod Brześć. Mając 4000 ludzi Bierzyński zaatakował

stojące na pozycjach koło pałacowych ogrodów w Białymstoku wojska

rosyjskie. Tak rozpoczęła się 16 lipca 1769 r. bitwa, która trwała

od godziny ósmej rano do szesnastej po południu. Golicyn za

wszelką cenę starał się utrzymać kordon, nie dopuścić konfederatów

do ogrodów i pałacu, nie pozwolić im połączyć się z wojskiem

komputowym, z chorągwiami Węgrów i janczarów oraz z artylerią

hetmana Branickiego. Jeszcze ważniejsze było dla niego to, aby nie

dopuścić konfederatów do hetmana. "Kochany wódz", "arcypatriota"

narzekał teraz na "rodaków, co mu przyszli zakłócać szczękiem

oręża zachód żywota", ale nawet palcem nie ruszył, by pomóc: bał

się zemsty Golicyna. Jednocześnie dawał do zrozumienia, że po

zwycięstwie konfederackim jest oczywiście "do wzięcia", może

przyłączyć się do ruchu. Na okolicznych pięciu wzgórzach

konfederaci ustawili 17 armat i nieustannie ostrzeliwali dolinę,

piechotę Golicyna oraz wysyłali konnicę i strzelców na potyczki o

park, o las, o rowy. W rezultacie szóstego ataku dokonano wyłomu w

pozycjach nieprzyjaciela, ale też już brakło sił do dalszej walki.

Ludzie i konie, zmordowani nieustanną gonitwą, coraz oporniej

dawali się używać, zbierać do nowych ataków. Miał już dość walki i

Golicyn - ale o tym niestety konfederaci nie wiedzieli: jego

bataliony szlusowały, zamykały wyłomy i stały na pozór

nieporuszone. Bierzyński swoim oficerom - adiutantom nakazał

przedzierać się okrężną drogą: polami i nad stawami do pałacu,

dotrzeć do hetmana i błagać go o zezwolenie na uderzenie wojskiem

komputowym na tyły Golicyna. Hetman odmówił. Konfederaci tymczasem

stracili ducha i siły, już nie atakowali. Bierzyński,

zrezygnowany, dał swoim sygnał do odwrotu. Straty miał znaczne:

przepadło mu 10 armat, rozproszyło się do 1000 ludzi, zginęło lub

zostało rannych około 300. Odchodził teraz śpiesznie na Grodno,

zawiązywał tam konfederacje ziemskie, a później wyruszył na

Podlasie, wszędzie zagarniając co się dało wojska i pieniędzy.

Golicyn, który także miał ponad 300 zabitych i rannych, po kilku

dniach odszedł do Warszawy.

Rozpaliwszy płomień powstania na Litwie i Podlasiu, Bierzyński

uchodził w góry.

Przerąbywał się przez mniejsze oddziały rosyjskie, umykał

większym, kluczył. Szło z nim już niewielu: Litwini bowiem

upomnieli się o milicje radziwiłłowskie, ranni zostali rozlokowani

po dworkach. Niejednokrotnie też ludzie rozpraszali się, wielu

dość już miało wojaczki. Za to ci, którzy zostali w oddziałach -

wiadomo było, że walczyć będą do końca. Był wśród nich i

Madaliński.

Po przybyciu do obozów w górach Sieradzanie odpoczywali, leczyli

się z ran, nabierali sił. Zaczęli się znów liczyć - wojsko

ostrzelane, ćwiczone, siła realna. W grudniu 1769 r. Bierzyński

odebrał przysięgę wojskową od skłóconego z generalnością

Kazimierza Pułaskiego. Wkrótce Bierzyński zostaje pozbawiony przez

generalność, najwyższą konfederacką władzę, tytułu marszałka

związkowego. Zagrożony był nawet jego tytuł marszałka

sieradzkiego. Niepomierna pycha Bierzyńskiego, dotknięta

odebraniem mu tytułów, stała się przyczyną jego zdrady.

Madaliński od początku, podobnie jak i inni oficerowie

Bierzyńskiego, należał do zupełnie zdezorientowanych politycznie.

Brał udział we wszystkich potyczkach oddziału Bierzyńskiego.

Dobrze by się może Madaliński czuł na koniu, w polu, ale w tym

małym światku zamkniętym, jakim stały się obozy w górach -

wyraźnie źle się czuł. Parokrotnie wyruszał na podjazdy - ale

ostatnio bardzo często ograniczało się to do wojowania o furaż dla

obozu. Przygnębiły go wieści o klęskach, niepokoił brak wiadomości

z domu. Kończyć by już należało tę wojnę, która zamiast walki o

święte idee zamieniła się w nie kończące się wiece i konszachty.

Odchodząc byłby Madaliński (w swoim pojęciu) w porządku: odsunąłby

się od generalności, ludzi, którzy nic dla Rzeczypospolitej nie

robili. Bierzyński kusił, tłumaczył, ciągnął w swoją stronę, inni

znów wołali, że wszystko to zdrada, że trwać trzeba przy

sztandarze konfederacji.

W połowie kwietnia Drewicz przedarł się na nowotarską dolinę i

częścią swych sił rozbił i rozproszył oddziały konfederatów.

Bierzyński podjął teraz decyzję: zebrał najwierniejszych sobie

ludzi (dwudziestu kilku oficerów, m. in. Madaliński, oraz 300

koni) i odszedł z nimi do Białej Spiskiej, gdzie poczekał na

Rosjanina. Zadeklarował mu się przez parlamentariusza, zgłosił

reces od konfederacji i obaj w najlepszej zgodzie poszli do

Krakowa. Przez dwa tygodnie trwała tu idylla nowego braterstwa

broni. Bierzyński stał w Krzysztoforach, domagał się pieniędzy na

swoje wojsko i obiecywał, że za nim pójdą inni.

Nie poszli jednak. Co więcej - miał Madaliński okazję oglądać

incydent, który go nieco otrzeźwił i na wiele spraw nauczył

inaczej patrzeć. Chcąc poróżnić Bierzyńskiego z Drewiczem,

sprowokować rozdźwięki, zdradzeni konfederaci przysłali do Krakowa

dziada z kartką, której treść niedwuznacznie sugerowała, że

Bierzyński jest "trojańskim koniem" konfederatów. Drewicz w

pierwszej pasji spoliczkował Bierzyńskiego, porwali się polscy

oficerowie do szabel, ale ich ostudziła warta Drewicza.

Wyobrażał sobie Madaliński i inni oficerowie z otoczenia

Bierzyńskiego, że będą mogli z bronią i chorągwiami, z zachowaniem

stopni, przejść po prostu na służbę króla i Rzeczypospolitej. Ale

postanowiono o nich inaczej: przedłożono im warunki, na mocy

których mieli, rozbrojeni, wrócić do swych województw i tam cicho

siedzieć, z konfederacją się na przyszłość nie łączyć, w

zwalczaniu jej pomagać. Zamiast więc honorowego recesu - niesławne

rozbrojenie. Wszyscy szeregowi mieli być wcieleni do rosyjskiego

wojska, prawo odejścia wolno przysługiwało tylko oficerom i

szlachcie. Teraz dopiero rozgniewali się recesjoniści, ale Drewicz

otoczył ich szczelnym kordonem bagnetów i poprowadził 20 maja 1770

r. na wawelski zamek, by tam podpisali odpowiednie dokumenty.

Przesiedzieli dziesięć dni, wzywał ich Drewicz na rozmowę

pojedynczo, ugłaskiwał, ugadywał, w ostateczności straszył. Zdołał

w końcu uzyskać około 70 podpisów - m. in. Madalińskiego.

"Poznawszy swój błąd i widząc, że bunt nic w sobie dobrego ani

zbawiennego nie miał" - głosił podpisywany dokument - wyparli się

na przyszłość wszelkich z nim stosunków "pod utratą honoru,

urzędów i fortun". Panowie wyskakiwali stamtąd bez czapek, mimo że

Drewicz do stołu prosił, dopadali swych koni, gnali z miasta jak

od zapowietrzonego, w oczy sobie wzajemnie nie patrząc.

Wyskoczył za innymi i Madaliński - ale ten już wiedział, co robić.

Za bramami Krakowa konia ostrogami spiął i gnał - ale nie na

północ. Omijając miasto z daleka wracał w góry, do konfederatów.

Przyjęto go nieufnie. W końcu 4 czerwca odebrano od niego

przysięgę rehabilitacyjną. Nie mógł jednak zostać w górskich

obozach: zbyt dobrze pamiętano tu ludzi Bierzyńskiego, a ostatnie

wydarzenia - rebelia i zdrada - także krwi napsuły. Do Zaremby,

który w Wielkopolsce i w Sieradzkiem wojował, nie chciał iść: i tu

od początku miano nie najlepsze zdanie o Bierzyńskim. Ruszył

wreszcie Madaliński na północ, daleko, do swoich kuzynów w ziemi

wiskiej na Mazowszu. Ocierał się po drodze o wojska rosyjskie, ale

pokazywał im patent Drewicza. Konfederatów także omijał: szeroko

bowiem rozniosła się wiadomość o zdradzie Bierzyńskiego.

Madalińskiego znano, wszyscy wiedzieli, że był podkomendnym

Bierzyńskiego, tłumaczyć się nie chciał.

Przesiedział cicho przez żniwa, wysłał przez zaufanego człowieka

wiadomość o sobie do domu. Czekał na okazję, a ta przyszła szybko.

Na Mazowszu walczył słynny Sawa-Caliński, kozacki syn, który

zebrał spory oddział i napadał na nieprzyjaciela, gdzie tylko

mógł. Jeden z jego podjazdów znalazł się w okolicy, w której

przebywał Madaliński, i wziął chętnego z sobą. Szybko dogadał się

z Sawą. Madaliński otrzymał komendę nad oddziałem jazdy i znów

ruszył na żołnierski szlak. Teraz już nie narzekał na nudę. Sawa

postanowił wciągnąć Rosjan w pułapkę. W tym celu na przynętę

pozostawił mały oddziałek na wiślanej kępie pod Wyszogrodem i

przykazał mu mocno hałasować, sam natomiast z resztą ludzi ukrył

się w nadbrzeżnym lesie. Przyszli z Wyszogrodu zaalarmowani

Rosjanie, ostrzelali z armat kępę, ale bezskutecznie, bo

konfederaci Sawy pokryli się i strat nie odnieśli. Wreszcie

nieprzyjaciel uderzył na kępę wręcz. Sawa na to tylko czekał. Na

będących już w wodzie rosyjskich żołnierzy spadł ze skarpy

nadbrzeżnej i wystrzelał. Sawa przenosił się z miejsca na miejsce,

wycinał mniejsze oddziały rosyjskie, niepokoił silniejsze. Pod

jego dowództwem walczył i Madaliński aż do pierwszych śniegów.

Później Madaliński miał już swój znaczny oddział. Wreszcie

powinęła mu się noga. W połowie grudnia 1770 r. zasłyszał o małym

posterunku Grafst”ma w Karniewie. Podzielił się tą wiadomością z

Sawą; postanowili uderzyć razem. Zaatakowany z dwóch stron

posterunek nieprzyjaciela poniósł duże straty, ale uformowawszy

się w czworobok, najeżony bagnetami, wycofał się. Dalej

pomaszerowali obaj dowódcy razem. W miasteczku Wysokie stał słynny

tzw. żółty regiment. Pokusili się Sawa i Madaliński o atak na

Wysokie. 16 grudnia wdarli się do miasteczka, pojmali 43 jeńców -

ale regimentu do konfederacji (co było celem akcji) nie

przeciągnęli. Za to już nazajutrz mieli na karku Ksawerego

Branickiego z Brześcia z oddziałem ułanów królewskich. Poszedł za

nimi Branicki po śladach na śniegu, dopadł w okolicznych wsiach i

na nie spodziewających się niczego, uderzył. Pogrom był

błyskawiczny. Branicki odebrał utraconych żołnierzy, wziął przy

tym mnóstwo jeńców, według jego relacji 500 konfederatów, w tej

liczbie i dzielnego Madalińskiego. Sawa szybko uzupełnił swój

oddział i odszedł na nowe boje. Natomiast Madaliński powędrował w

więzach w taborze Branickiego jako jego jeniec.

Tym razem definitywnie miała się skończyć dla Madalińskiego

konfederacka wojenna tułaczka.

Żołnierz i obywatel

Z zawieruchy wojennej w okresie konfederacji barskiej wracał

Madaliński z pustką w sercu i z pustymi kieszeniami. Zaangażował

się po stronie ruchu konfederackiego, włożył weń cały zapał i

wszystkie swoje siły i oto okazało się, że przegrał, że ruch

poniósł klęskę. Madaliński rozumiał, że o przegranej zadecydowała

nie tylko obca przemoc, ale przede wszystkim postawa szlachty

- współbraci. Widział zwycięstwa, poświęcenie i ofiarę z życia i

majątku, ale widział i małe fakcyjne roboty, przekupstwa i zdradę.

Niewesołe więc myśli trapiły Madalińskiego w drodze do domu. Miał

już 31 lat, a wszystko właściwie zaczynać trzeba było od nowa.

Najpiękniejszy czas młodości, czas wzlotów i klęsk, wydawał się

być już poza nim, trzeba było wybierać dalsze drogi i sposoby

urządzenia się.

W szlacheckiej Rzeczypospolitej było kilka takich dróg do kariery.

Najpowszechniejszą było czepianie się dworskiej klamki, szukanie

pańskiej protekcji.

Nie mniej popularna i ciesząca się szacunkiem społecznym była

służba bogini Temidzie w palestrze.

Ale droga do tej służby wiodła przez lata nauki i praktyki. Toteż

Madaliński zaczął szukać innych możliwości.

Duże szanse zrobienia kariery otwierało przywdzianie habitu

duchownego. Znów jednak tylko dla możnych i zamożnych lub mających

protekcję.

Wychwalana szlachecka równość i złota wolność miały dla szaraczków

nieciekawe oblicze i droga ku karierze wiodła - wbrew pozorom -

przez ciężką, wieloletnią pracę, a nierzadko przez upokorzenia i

wyrzeczenia.

Nie ominęły te smutne bolączki i stanu, w którym bardziej niż w

jakimkolwiek innym cenić się winno zasługę i zdatność, czyli

wojska polskiego owych lat.

Przy przewadze politycznej magnatów żaden z nich nie był

zainteresowany we wzmacnianiu wojska w Rzeczypospolitej, co

mogłoby iść na korzyść króla lub innego magnata i zachwiać tak

cenną między nimi równowagę. Państwa postronne zazdrośnie

strzegły, by Rzeczpospolita nadal "nierządem stała"; słabością -

a szlachta znów, jak źrenicy oka przestrzegała zasady, by ani

grosza ze swych majątków nie uronić na wojsko nad potrzebę

ostateczną. Jednocześnie ponad pół wieku panował pokój, Polska zaś

nie brała udziału w wojnach, mimo że tuż za jej granicami ścierały

się ze sobą potęgi europejskie. Wojsko więc zapomniało o wojnie i

wojowaniu i zamieniło się w instytucję, która przyciągała chętnych

swym splendorem i pięknymi mundurami.

Dzieliło się to wojsko na dwa tzw. autoramenty - polski i

cudzoziemski. Pierwszy z nich wywodził się z instytucji dawnego

pospolitego ruszenia, a następnie z tradycji zaciągu ochotniczego,

przy którego pomocy wieki całe Rzeczpospolita szczęśliwie

wojowała. Z dawnych czasów pozostał też system najwyższego

dowództwa nad armią: król, hetmani (czterej: dwaj w Koronie i

tyleż na Litwie), regimentarze, oboźni, pisarze polni, sędziowie

wojskowi, buńczuczni. Zachował się i podział na rodzaje wojsk:

jazdę ciężką, używaną do rozstrzygającego uderzenia, czyli

husarzy, lżejszą - manewrową, zdolną zarówno do uderzenia, jak i

prowadzenia walki: tzw. pancernych (na Litwie petyhorców), i

wreszcie na jazdę wołoską lub kozacką (tatarską na Litwie), czyli

chorągwie lekkie, których zadaniem miało być rozpoznanie,

manewrowanie i pościg. System ten przez wieki był doskonalony i

wypróbowywany.

W czasie jednak, kiedy Madaliński myślał o swojej przyszłości,

wojsko znacznie się już wyrodziło. Splendor i barwa pozostały i

przyciągały ku sobie chętnych, a że przy tym życia nie trzeba było

narażać, jako że czas był pokojowy, zapełniły się szeregi wojska

bracią możną, która właśnie dla owego splendoru i barwnego ubioru

tam szła, szukając dla wielu posiadanych już tytułów, jakie każdy

szlachcic miał, jeszcze dodatkowego tytułu: towarzysza husarskiego

lub pancernego znaku króla, hetmana czy starosty. Dowódcami -

rotmistrzami takich chorągwi (nielicznych, bo ściśle etatem

określonych)bywali najznakomitsi panowie i król nawet, więc zwano

się konsekwentnie towarzyszami - króla, hetmana lub pana

marszałka, służącymi nie "pod hetmanem", ale "z hetmanem, królem,

wojewodą". Porucznicy tytułowani byli grzecznościowo pułkownikami,

towarzysz komenderował na wyprawie generałami autoramentu

cudzoziemskiego, o ile ci ostatni nie byli oczywiście możnymi

panami. Wojen nie bywało, dawno więc pozbyto się pancerzy i zbroi

i wożono je na wozach, tylko dla potrzeby błyśnięcia przy świetnej

uroczystości. Nastały mundury jednolite, barwne, karmazyny i

granaty, czapy czworograniaste, z czaplimi piórami, kolorowe

sznury.

Na ziemiach ukraińskich, przy stałym zagrożeniu hajdamackim,

chorągwie były bardziej sprawne. Husarię nazywano wojskiem

pogrzebowym, najczęściej bowiem występowała z całym przepychem na

pogrzebach dla uświetnienia uroczystości.

Autorament cudzoziemski, złożony z regimentów pieszych i jazdy,

tzw. dragonii, był bardziej nowoczesny, przystosowany do potrzeb

wojny ogniowej, jaka wówczas w Europie nowożytnej była już ogólnie

praktykowana. Żołnierz był tu trzymany w dyscyplinie i nie

ustępował obcemu. Ale i na tym rodzaju wojsk odbiły się powszechne

w Rzeczypospolitej szlacheckiej egoizm i anarchia. Szlachta nie

chciała płacić na wojsko, dlatego też podatki wojskowe z małymi

tylko wyjątkami przez pół wieku nie uległy zmianie. Sejm 1717 roku

nie uchwalił w ogóle budżetu na sztaby wojska, na korpus

oficerski, dlatego opłacano je odpowiednią ilością pensji

żołnierskich, tzw. porcji. Oczywiście automatycznie o tyle mniej

było w kompanii żołnierzy. Jednocześnie jednak te oficerskie

porcje - pensje zaczęły być coraz atrakcyjniejsze dla szlachty,

jako stałe źródło dochodów, droga do kariery, uposażenia ich

synów. Dlatego narodziło się kupczenie, handel stopniami

oficerskimi i związanymi z nimi porcjami. Ponieważ chętnych było

aż nadto, zaczęto więc mnożyć w kompaniach i regimentach oficerów,

jednocześnie ujmując porcji żołnierskich, czyli zmniejszając ilość

żołnierzy. Pan możny - hetman lub magnat - dowódca i właściciel

regimentu (godność tę można było otrzymać od króla za specjalne

usługi wobec niego lub jego przyjaciół) nadawał stopnie oficerskie

swoim protegowanym, wiążąc ich w ten sposób ze sobą. Miało to ten

skutek, że coraz mniej było w wojsku żołnierzy, coraz mniej

oficerów, którzy naprawdę znali swoje rzemiosło, a coraz więcej

takich, którym ojciec kupował stopień wojskowy, gdy byli jeszcze w

niemowlęctwie i którzy niejednokrotnie całe lata nie oglądali

regimentu.

Niewiele więc miał Madaliński dróg kariery do wyboru. Klientem

pańskim trudno mu było zostać. Zresztą - na to trzeba było mieć

duże znaczenie w swoim województwie, być szanowanym i

poszukiwanym, a tego się Madaliński w wojnie konfederackiej nie

dorobił. Na długą drogę do pańskiej klamki - wysługiwanie się od

młodości - było już dla niego za późno. Za późno też trochę było

na wdrażanie się w kruczki prawne w palestrze. Habit duchowny

dziad w prostej linii naszego konfederata przywdział kiedyś już w

podeszłym wieku, wnuk jednak najwidoczniej nie miał zamiaru pójść

w jego ślady. Pozostawało jeszcze wojsko, ale i tutaj trzeba było

szukać dróg pobocznych, protekcji, aby nie zaczynać służby od

gemeina.

W czasie walk konfederackich zetknął się Madaliński z łowczym

koronnym, Franciszkiem Ksawerym Branickim. Otóż łowczemu koronnemu

król powierzył zadanie nie tylko i nie tyle bić barzan, ile raczej

pozyskiwać ich serca i umysły dla monarchy; bijąc i gromiąc -

paktować. Taki zamysł wpędzał go często w nie lada tarapaty, jak

np. słynna przeprawa z Zarembą, konfederackim wodzem w

Wielkopolsce, pod Widawą w czerwcu 1771 r. Zaczął go Branicki, w

polu z wojskiem doszedłszy, kaptować. Zaremba niby się godził;

wojska znajdowały się obok siebie. Ogłoszono rozejm. Obaj wodzowie

pili na umór i przysięgali sobie dozgonną miłość, aż się

podkomendni i polityczni przyjaciele Zaremby zaniepokoili, czy aby

do zdrady nie dojdzie. Przerwał tę sielankę przypadek: nadejście

dla Branickiego nowych posiłków, które nic nie wiedząc o rozejmie

ani o subtelnej misji pana łowczego, uderzyły na Zarembę.

Branicki, nieprzytomny z pijaństwa, usiłował swoich sprawić do

walki. Konfederaci jednak natarli tak żwawo, że wnet zwolenników

króla odparli. Branicki zawdzięczał życie tylko szczęśliwemu

przypadkowi uciekając pieszo przez bagna.

Co nie powiodło się z Zarembą, udawało się gdzie indziej z innymi

i Branicki wielu konfederatów przeciągnął na stronę króla. Miał on

na to prosty sposób: schwytaną szlachtę zwalniał masowo,

deklarując jej przedtem łaski swoje i królewskie, a konfederację

obrzydzając, wróżąc jej rychły upadek. Mało było takich, którzy

wracali do konfederackiego wojska. Wielu rzeczywiście rozjeżdżało

się do domów sławiąc łaskawość Branickiego. Po upadku konfederacji

niejeden skorzystał z amnestii. Tak np. zrobił wspomniany Zaremba,

który zachował nawet swój konfederacki tytuł generała - już w

służbie króla i Rzeczypospolitej.

Po rozgromieniu Sawy i Madaliński był jeńcem Branickiego, a

jeszcze w latach osiemdziesiątych występował nasz bohater jako

polityczny jego klient, "hetmanowi znajomy".

Do Branickiego zwrócił się wówczas Madaliński i najwidoczniej

został wysłuchany, skoro w 1776 r. widzimy go w chorągwi

Kwileckiego. Zdobył więc Madaliński upragnione miejsce w chorągwi.

Tak się o nią troszczył, że wkrótce "całą tę chorągiew na nogi

podniósł". Madaliński nie był jeszcze wtedy oficerem: rotmistrz

jego, Kwilecki, prosił dla niego dopiero o poruczeństwo. W

charakterystyce, podanej wówczas o nim, czytamy: "znajomy

hetmanowi, żołnierz dobry, człowiek zdolny". Widocznie szkoła

twardej służby konfederackiej na coś się przydała, przydało się

też ostrzelanie w bitwach i dowodzenie samodzielnym oddziałem.

Prawdopodobnie to powodowało, że Madaliński wyróżniał się na tle

nie zaprawionego w trudach wojennych, nowo wówczas zaciąganego,

żołnierza jazdy narodowej. Na nic się jednak nie zdała protekcja

hetmana i dobra o nim opinia dowodzącego brygadą generała. Nie

został Madaliński porucznikiem. Nie jest wykluczone, że

zadecydowały o tym względy polityczne.

Tak więc pierwszy oficjalny dokument mówiący o służbie

Madalińskiego w kawalerii - jeździe autoramentu polskiego -

datowany jest w roku 1776. On sam jednak liczy sobie lata służby

od 1768 r. W oficjalnej "Rang liście" Brygady I Wielkopolskiej z

okresu, kiedy Madaliński był jej dowódcą, od tego właśnie roku

rozpoczyna się jego służba wojskowa. Z tego wynika, że wliczałby

sobie służbę w konfederackim wojsku Bierzyńskiego. O późniejszych

awansach Madalińskiego wiemy, że majorem został w roku 1789;

poruczeństwo swoje odstąpił wówczas za 300 dukatów.

Wicebrygadierem mianowano go 22 czerwca 1791 r. i za stopień ten

dał rewers na złp 32 000, brygadierem miał zostać 9 lipca 1792 r.,

a komendę nad brygadą objął 14 lipca, już bez opłacania stopnia.

Madaliński znalazł się w wojsku w czasie, kiedy od kilku już lat w

Rzeczypospolitej zaczęły nurtować nowe prądy. Odbudowa gospodarki

kraju po długoletnich wojnach początku XVIII wieku sprawiła, że

wzrosła w siłę i zamożność warstwa średniej szlachty, która

zaczęła się dopominać o współudział w sprawowaniu władzy.

Jednocześnie wraz z elekcją Stanisława Augusta jeden z magnackich

obozów - tzw. Familia Czartoryskich - poczuł się dość silny, by

przeprowadzić reformy aparatu państwowego, m. in. też wojska, bez

obawy, że zreformowany aparat może się obrócić przeciwko niemu.

Dzieło reform rozpoczął sejm 1764 r., ale zahamowała je

konfederacja barska. Drugi okres przemian datuje się od sejmu 1775

r. Wtedy to właśnie sejm omówił i uchwalił nowy etat wojska,

podnosząc jego liczebność do 30 000 (22 000 w Koronie i 8000 na

Litwie), dzięki czemu rozpoczęły się nowe zaciągi - także w

jeździe. Raz na zawsze zniesiono wówczas system porcjowy. Odtąd

oficer otrzymywał gażę niezależnie od budżetu jednostki. Nie

obeszło się jednak bez ostrych starć: hetmani walczyli z nowymi

władzami w wojsku, przeciwstawiając im swoich ludzi.

Sejm stanowczo wypowiedział się przeciwko udziałowi wojskowych w

życiu publicznym kraju. Wojsko, a zwłaszcza jazda narodowa była

formacją niesłychanie rozpolitykowaną. Szlachcic zostając

towarzyszem nie przestawał być obywatelem; nie tracił prawa do

udziału w sejmikach i w sejmie. Szczególnie masowo ściągali na

sejmiki towarzysze husarscy lub pancerni, by poprzeć swego

rotmistrza albo innego oficera w staraniach o wybór na którąś z

ziemiańskich godności. Nieraz i w sądach zjawiali się wojskowi,

którzy samą swoją obecnością zmuszali sędziów do ferowania wyroków

korzystnych dla którejś ze stron. Wojsko było na chrzcie, weselu i

pogrzebie. Wskutek tego jazda narodowa stała się w społeczeństwie

szlacheckim niesłychanie popularna, ale też nasiąkła tendencjami

nurtującymi to środowisko i czynnie je popierała. Teraz wszystko

miało ulec zmianie: planowano znieść udział jazdy w zajazdach,

pilnowaniu skazańców, ściganiu przestępców, słowem - całą służbę

policyjną. Na takie akcje tylko hetman mógł wysyłać wojsko.

Wszystkie te zamierzenia w dużej mierze pozostały na papierze. Nie

znalazła się bowiem wówczas taka siła, która by w jeździe

zaprowadziła ścisłą dyscyplinę. Po dawnemu towarzysz w domu

siedział i pilnował gospodarstwa lub jeździł po kraju za swoimi

interesami. Otrzymywał urlopy od swego brygadiera, gdy zaś ten nie

chciał mu ich dać, brał je od hetmana, jeśli mu się czymś

zasłużył. W ostateczności dawał sowitą zapłatę i spokojnie mógł

całe lata nie oglądać chorągwi. Jazda po dawnemu była oczkiem w

głowie szlachty. Jak wysoko cenili się dawni husarze i pancerni,

świadczy chociażby to, że kiedy w roku 1775 porównywano stosunek

rang w brygadach kawalerii narodowej do rang w wojskach

autoramentu cudzoziemskiego - towarzysz równał się chorążemu,

namiestnik - porucznikowi, chorąży - kapitanowi, porucznik - nawet

pułkownikowi. Stopień brygadiera miał odpowiadać randze generała

majora. Sejm w 1786 r. postanowił, że w jeździe służyć może, tylko

rodowita szlachta. W tym też roku pojawiła się rzecz jak na

stosunki w jeździe narodowej rewolucyjna - wydano dla niej

przepisy musztry.

W takiej to formacji służył Madaliński w latach jej burzliwego

wzrostu i przemian, związał się z nią i miał w niej zabłysnąć. Z

okresu służby w jeździe pochodzi powiedzenie, że "Madaliński

pierwszą bijał": jako późniejszy brygadier, dowódca Brygady I

Wielkopolskiej, "bijał", to jest walczył, uderzał pierwszą

brygadą.

On sam zresztą już z racji swego charakteru był zawsze na

pierwszej linii frontów, wśród najbardziej zaangażowanych, był

pierwszy w wirze najważniejszych wydarzeń. Odbiło się to także i

na jego działalności na arenie życia politycznego, w czasach kiedy

widzimy go posłem na sejm 1786 r. i zaraz następnie posłem na Sejm

Wielki w latach 1788-1792.

"Pułkownik wojsk koronnych, poseł z województwa kaliskiego" - tak

brzmi tytulatura Madalińskiego, gdy w dzień zaduszny 2 listopada

1786 r. zabierał głos na sesji sejmowej tłumacząc: "dotychczas nie

trudniłem się ni wyciągałem głosem moim przeciągu obrad

niniejszych", ale wobec powagi sytuacji "pociągnięty obowiązkiem

posłowania mojego, zajęty (jestem) powinnością obywatelską".

Gwałtownie wtedy zaatakował Radę Nieustającą za brak troski o

powierzone jej sprawy zarządu Rzeczypospolitej, za to, że "ćmi

raczej niż objaśnia" prawa i że "rozterków i zamieszania dała nam

w kraju powody". Zastrzega się jednocześnie, że nie mówi tego

przeciwko królowi, choć wiadomo było, że Rada Nieustająca - to

aparat króla.

Madaliński poparł wówczas regulamin świeżo ułożony dla armii przez

Departament Wojskowy, ale "z tym ostrzeżeniem, aby tamże dodane

zostało, iżby żaden tak w pułkach kawalerii narodowej jako i w

autoramencie cudzoziemskim na oficera patentowanym nie został, jak

tylko sama szlachta rodowita krajów Rzeczypospolitej". Dla

uzasadnienia tego stanowiska podaje, że "zadosyć aż dotąd poniżone

zostało szacowne to hasło kawalerii narodowej, zaginęła i chluba

towarzystwa komputowego". Przyczynę tego widział Madaliński w

"odjęciu hetmanom władzy wojskiem komenderowania..." Proponował,

by każdy szlachcic-posesjonat ekwipował i utrzymywał jednego

żołnierza w zamian za wystawienie milicjantów powiatowych.

Konstruktywnym projektem był wysunięty przez Madalińskiego plan

regulowania cen na żywność i furaże dla wojska, zaopatrującego się

w miejscach swych postojów. Tu już przyszedł do głosu praktyk -

komendant chorągwi, mający kłopoty z jej utrzymaniem.

I tak przechodziłoby kształtowanie się politycznego oblicza

Madalińskiego, gdyby nie wielkie czasy, jakie zaczęły się dla

Rzeczypospolitej w końcu lat osiemdziesiątych XVIII wieku. Na Sejm

Czteroletni Madaliński był posłem z województwa gnieźnieńskiego.

Pierwszą swą mowę wygłosił w lutym 1789 r., już po

pięciomiesięcznych obradach. Ubolewał, że sejm traci czas na

bezowocnych nieustannych sesjach, że ubożsi posłowie zaniedbali

już, w Warszawie siedząc, swoje majątki, a "przecież nie uganiamy

się za odorem sosów" (aluzja do nieustannych przyjęć i bankietów w

czasie obrad sejmu). Postulował, by nie wierzyć żadnym gwarancjom

państw ościennych. Sąsiedzi, według niego, dopiero wtedy dadzą

przykład dobrej woli, kiedy oddadzą ziemie zagrabione w zaborze

1772 r. W usilnym poszukiwaniu źródeł funduszów na utrzymanie

wojska Madaliński reprezentował szlachtę, zwracając się z żądaniem

przede wszystkim do duchowieństwa o subsidium... charitativum. W

tym samym duchu domagał się, by posesorowie królewszczyzn zrównani

zostali w podatkach ze szlachtą. Co więcej, żądał, by rozdane w

1775 r. królewszczyzny odebrać donatariuszom i na skarb obrócić.

Wówczas, w czasie pobytu w Warszawie, Madaliński zetknął się z

jakobinami.

Stolica, wielki ponad 100 000 ludzi liczący ośrodek miejski, była

jednocześnie centrum życia umysłowego. Skupiała się tu plejada

znakomitości we wszystkich dziedzinach, powstawały też

organizacje, które miały za cel propagowanie i narzucanie swoich

przekonań i woli. Wrzała namiętna walka polityczna, wykorzystująca

wszelkie możliwe środki nakazu i przekazu.

Szczególną rolę w środowisku tych klubów odgrywał Hugo Kołłątaj.

Wybitne zdolności, ruchliwość umysłu i żywy temperament

predysponowały do tej roli byłego rektora krakowskiej Szkoły

Głównej. Dom Kołłątaja na Solcu skupiał grono zapaleńców - księży:

Jezierskiego, Dmochowskiego, Mejera, oraz radykałów:

Maruszewskiego, Dembowskiego, Konopkę, którzy później ani na jotę

nie odeszli od swoich idei, a w dniach insurekcji kościuszkowskiej

stawali nieraz w kolizji z umiarkowanym rządem powstańczym.

Nazywano ich "Kuźnicą Kołłątajowską", "wulkanami", skąd padały

gromy na obskurantyzm i konserwatyzm.

Otóż Madaliński bardzo szybko związał się z tymi ludźmi. W

"Kuźnicy Kołłątajowskiej" bowiem znalazł to, czego szukał:

radykalną myśl społeczną, radykalne, jednoznaczne określenia

obozów i sytuacji, radykalne wskazywanie rozwiązań. Był w klubach

i na ulicy: wszędzie tam, gdzie krytykowano klasy wyższe, domagano

się dla nich kar, pomawiano je o zdradę.

Znalazło to odbicie w wystąpieniach Madalińskiego w sejmie.

Gwałtownie, bezkompromisowo występował przeciwko tym, którzy

pobrali starostwa w 1775 r. Żądał, by obciążono ich podatkiem na

równi ze szlachtą. Atakował także donatariuszy i możnych, którzy w

1775 r. "kraj zaprzedali, sami siebie i swych przyjaciół zrobili

emfiteutami, donatariuszami, przywłaszczycielami sum. "Gdyby to

ode mnie zależało - woła dalej - całą tę konstytucję spalić bym

kazał..."

Zupełnym radykalizmem tchnie wniosek Madalińskiego o nobilitację

dla mieszczan, m. in. dla słynnego Barssa, bo "potrzeba bowiem i

wypadki naszej Ojczyzny tak nam koniecznie radzą, abyśmy takich,

jacy tu są najjaśniejszym stanom zaleceni - do równości

szlacheckiej jak najwięcej przybierając, stali się przeciw

przemocy możnymi".

Szczególnie zacięty atak na możnowładztwo zawarty jest w

wystąpieniu Madalińskiego 7 stycznia 1791 r. Zwracając się do

senatu, mówił, że "są między wami i tacy, którzy końcem zysków

swoich i dogadzając swojej ambicji zaprzedają kraj, wolność,

niebacznie wkładają na karki swoje i współbraci jarzmo niewoli.

Czytajmy dawnych dziejów pisma, w tych doczytujemy się, któż to

królów detronizował, kto robił konfederacje, kto od zagranicznych

brał pensje i z nimi na zgubę Ojczyzny czynił zmowy i waleczne

zwijał wojsko, kto na koniec do wewnętrznego rządu polskiego

obcych potencji władania i wpływy wprowadził. Zawsze - senator,

zawsze minister, zawsze możniejszy panicz, a nie rycerz szlachcic,

mniejszy posiadający majątek. W sejmowaniu niniejszym, kto się

opierał w materii starostw, jeśli nie ci, którzy

najpryncypialniejsze posiadają królewszczyzny, na koniec, kto się

zdzierał od rygorów prawa na przestępnych w niedoniesieniu o

buncie, wszakże cały Senat i ministerium".

Tak więc Madaliński, któremu początkowo groziło, że stanie się

jednym z owych (znienawidzonych przez radykałów) reakcjonistów -

"chorónżych Wyzdrzygalskich" - przez swoje zaangażowanie

polityczne, przez umiłowanie wolności doszedł do daleko

posuniętego jakobinizmu. Na długo Madaliński pozostał nawet

politycznym przyjacielem Hugona Kołłątaja.

W czasie obrad Sejmu Czteroletniego wykluwały się nowe kształty

państwa polskiego i jego urządzeń - także i wojska. Już w

pierwszym tygodniu obrad "tańcujący sejm" (nieustanne bale i

bankiety) pod pozorem deklaracji gwarancji pruskiej, proponującej

Polsce przymierze odporne, uchwalił wśród niebywałego entuzjazmu

aukcję wojska do 100 tys. Aby nie dopuścić do wykorzystania przez

króla armii dla umocnienia władzy tronu, obalono Departament

Wojskowy, przy którego pomocy Stanisław August kierował sprawami

sił zbrojnych. Ponieważ szlachta i teraz nie kwapiła się do

opłacania wojska - realizacja uchwały o pomnożeniu armii posuwała

się bardzo wolno. Prawdziwą burzę wywołało wprowadzenie "ofiary

dziesiątego grosza" - pierwszego podatku, którym bezpośrednio

obciążono szlachtę. Uchwalono podwyższone podatki z dóbr

duchownych, opodatkowano rzeźników - od każdej skóry zwierzęcia

rzeźnego, zwiększono podymne od chłopów, pogłówne żydowskie.

Liczono też na pożyczkę zagraniczną. Przy znanej jednak małej

sprawności i nieruchliwości ówczesnej administracji wiele z tych

źródeł zawiodło. Tak na przykład do legendy przeszła sprawa stosów

skór surowych, czekających na stemplowanie skarbowe i

zatruwających swym odorem miasta. Sytuacja międzynarodowa

uniemożliwiła uzyskanie zagranicznej pożyczki. Stały opór szlachty

przeciwko "ofierze wieczystej dziesiątego grosza" także nie wróżył

najlepszej przyszłości tej formie finansowania wojska.

Na takich to podstawach finansowych oparto uchwalony wreszcie po

rocznych targach i namysłach etat stutysięcznej armii.

Interesująca nas - ze względu na osobę Madalińskiego - kawaleria

narodowa wzrosnąć miała do około 15 000 szabel w Koronie i około

5000 na Litwie.

Niestety, początkowy entuzjazm nie wytrzymał próby życia.

Wszystkie reformy skarbowe, tak dla szlachty przerażające, nie

zdołały zwiększyć dochodów finansowych państwa więcej niż

dwukrotnie. A przecież armia miała wzrosnąć przeszło

pięciokrotnie. Toteż już w kilka miesięcy później zaczął się

odwrót od marzeń o stutysięcznym wojsku i postanowiono na razie

zrealizować etat "tymczasowy", według którego armie

Rzeczypospolitej zmniejszono do 65 000 ludzi. Nie odważono się

przy tym tknąć szlacheckiej jazdy narodowej, redukcja etatu odbyła

się kosztem żołnierza z piechoty i artylerii. Trudności werbunkowe

sprawiły, że i etat "tymczasowy" okazał się nie do osiągnięcia i

trzeba było w końcu uciec się do jednorazowego poboru przymusowego

- kantonowego. Jedynie nie zawiódł zaciąg towarzyski do jazdy;

zmniejszył się on jednak pod koniec 1791 r.

Madaliński nie mógł wytrzymać dłużej w sejmie. Nieustanna gra

polityczna, napięcie, liczenie się, pilnowanie każdego słowa to

nie

było dla niego. Ciągnęło go do koni i broni, tu gdzie rozstrzygała

własna przemyślność i szabla, a czasami - tylko chyżość konia.

Sposobności było mnóstwo - dawne i nowo kreowane brygady kawalerii

czekały na doświadczonych oficerów. Madaliński, już od końca 1789

r. major, chciał wrócić do swojej brygady wielkopolskiej.

Po śmierci pierwszego dowódcy, brygadiera Łuby, brygada

wielkopolska dostała się w czerwcu 1791 r. Mioduskiemu, oficerowi

nie najlepszemu, który już w 1789 r. jako jej porucznik "otrzymał"

od lustratora opinię, że "wcale niezdatny do służby, wielokrotnie

karany", a później: "poprawy żadnej nie masz". W chorągwi

porucznika Mioduskiego panował wówczas "najwyższy nieporządek".

Teraz ten właśnie człowiek otrzymał dowództwo całej brygady. Może

obawiając się o los tej brygady dano mu zastępcę - żołnierza z

prawdziwego zdarzenia. Bo oto jednocześnie 22 czerwca 1791 r.

Madaliński został mianowany wicebrygadierem. Zgodnie z panującymi

wówczas stosunkami - za stopień ten musiał zapłacić swemu

poprzednikowi: wystawił mu rewers na 32 000 złp. Taki handel

stopniami, powszechny w ówczesnym wojsku, był formą zabezpieczenia

emerytalnego ubogich oficerów. Zasada ta jednak stała się

przyczyną wielu nadużyć.

Madaliński zastał brygadę w nie najlepszym stanie. Mioduski

niczego się nie nauczył. Następna lustracja uznała go "winnym

przestępnym". Usprawiedliwiła go tylko tym, że po swym poprzedniku

"w największym nieporządku papiery do brygady należące od

sukcesorów odebrał". Nawet w kilka miesięcy po swej nominacji

brygadier Mioduski nie znalazł czasu na zapoznanie się z podległą

mu jednostką, nie "objechał" brygady, nie wizytował szwadronów w

ich miejscach postoju. Na przełomie sierpnia i września 1791 r.

działający w brygadzie lustrator, pisarz polny Kazimierz Rzewuski,

wziąwszy do pomocy - a także na świadków - Madalińskiego i dowódcę

dywizji wielkopolskiej, do której brygada należała, gen. Arnolda

Byszewskiego, w ich obecności dokonał przeglądu moderunku ludzi,

koni i wyszkolenia i sporządził raporty. "Ażeby wiele nie pisać o

stanie brygady Mioduskiego, pokrótce powiem, iż ta brygada, co do

porządku, żadnego w tej mierze układu nie ma, co do subordynacji,

ta jest jej obcą, a co do umiejętności żołnierskiej, o tej i

wspominać nie chcę, bym się nie wydawał bajecznym donosicielem.

Żaden z czterech szwadronów, ...które dotąd lustrowałem, ani

wystąpić podług przepisu, ani uszykować się do parady ni do boju,

ani nawet odmaszerować cugami nie potrafił. Panowie oficerowie

komenderować, a bardziej jeszcze pierwszych słów w przepisie

musztry dla kawalerii położonych nie umieli". Fatalny dzień miał

wówczas Łaszczyński, major brygady. Kiedy mu polecono ćwiczyć dwa

szwadrony, nie umiał "użyć słów przeznaczonych dla

komenderowania", w ogóle "nie potrafiłby był komendy swojej

uszykować, gdyby nie użył do pomocy namiestnika Karskiego", który

był podoficerem w gwardii. Prócz maszerowania nic więcej

Łaszczyński nie potrafił. "A gdy front odmienić chciał, opacznie

zakomenderował cugami w prawo i w lewo w tył i za czym tak się

komenda pomieszała, iż czasu półgodzinnego potrzeba było, by

dywizję do szyku przyprowadzić". "Kiedy się Łaszczyński tłumaczył,

że dotychczas nigdy dwoma szwadronami razem nie komenderował,

kazał Rzewuski dać mu tylko jeden szwadron - ale i tym razem nie

sprawił się z zadaniem: i ja zmartwiony, i pan major zawstydzony,

a jw generał lejtnant i wicebrygadier zadziwieni z placu do

kwatery powróciliśmy". W dalszym ciągu swojego raportu lustrator

K. Rzewuski pisze o masowej absencji żołnierzy w brygadzie, o tym,

jak to oficerowie nieobecni wymawiają się chorobą, o złej

gospodarce finansowej w szwadronach, złym zaopatrzeniu żołnierzy w

broń i o chorych koniach. W szwadronach była zaledwie 1/6 część

koni zdolnych do służby. W zakończeniu swego raportu pisze

Rzewuski pesymistycznie, że o ile wiele się po tej broni, tj.

kawalerii narodowej, spodziewał, to obecnie, napatrzywszy się

brygadzie, stwierdza, że nie pożytkiem, lecz "ciężarem się stanie

tylko krajowi".

Tak więc spotkanie po latach z własną brygadą, którą kiedyś

opuścił, by służyć krajowi w sejmie, nie wypadło najlepiej i nie

najlepszą opinię o niej wynieść mógł Madaliński - obserwator

lustracji Rzewuskiego. I z takim to właśnie żołnierzem i z takimi

oficerami miała ruszyć brygada zaraz następnego roku, a w niej

Madaliński, na wojnę w obronie Konstytucji 3 maja. Po Sejmie

Czteroletnim magnacka opozycja ani myślała pogodzić się ze swą

klęską i na pomoc wezwała gwarantkę szlacheckiej wolności - carycę

Katarzynę. Dwie ogromne armie rosyjskie wkroczyły w granice

Rzeczypospolitej - 64-tysięczna na Ukrainę i 33-tysięczna na Litwę

- i spychały słabe siły polskie. Licząca około 17 000 armia

koronna księcia Józefa (tu jedną z dywizji dowodził Kościuszko)

wycofywała się w ciągłych ciężkich walkach i marszach z Ukrainy

nad Bug. Książę Józef tu zamierzał nawiązać kontakt z armią

litewską i dać odpór wzmocnionymi siłami, które miały nadejść z

głębi kraju. W obronie linii Bugu Kościuszko stoczył zaciekły bój

pod Dubienką, ale nie poparty przez innych dowódców odszedł za

pozostałymi siłami. Obronę litewską przełamali Rosjanie i Litwini

również opuścili linię obronną na Bugu. Dalszym działaniom

wojennym położyło kres przystąpienie króla do konfederacji

targowickiej - mimo że niektórzy generałowie i politycy wskazywali

na możliwość kontynuowania walki na terenach za Wisłą.

Dla naszej brygady - pierwszej wielkopolskiej - wojna zaczęła się

z chwilą otrzymania przez nią ordynansu do wymarszu na wschód, do

Lublina. Nie spieszono się na front. Brygadiera Mioduskiego

posądzano nawet, że w ogóle pragnął się spóźnić i jak najmniej

narazić się na niebezpieczeństwo. Brygada, spodziewana na 29 maja

w Ryczywole - nie przyszła na czas i tylko słuchy chodziły, że jej

ludzi spotykano koło Warki. Wysłani na poszukiwanie brygady

oficerowie rzeczywiście znaleźli tam jej cztery szwadrony, ale

dowódca tej grupy od chwili wymarszu zupełnie stracił łączność ze

sztabem brygady i z pozostałymi jej szwadronami. Nie wiedział nic,

co się dzieje z brygadierem Mioduskim; domyślał się tylko, że

krąży gdzieś w pobliżu koło Warki. "Mioduski maszeruje wężyka; to

sposób nigdy nie dojść i zniszczyć konie" - biadał w swych

meldunkach generał J. Zajączek, dowódca dywizji, do której brygada

była przydzielona.

Przybyły z Warszawy wicebrygadier Madaliński usiłował zaprowadzić

porządek: szukał szwadronów, wyznaczał im marszruty, ponaglał.

Znaleziono wreszcie i brygadiera Mioduskiego - kręcił się bez

przyczyny w Rawskiem już od kilkunastu dni. Madaliński dwoił się i

troił, tracił energię na łamanie przeszkód, wynikających co dnia.

Ostatecznie w wyniku jego pracy pierwsze szwadrony przeszły przez

Lublin w kierunku Bugu; pociągnęły za nimi następne. Dał wreszcie

znak życia i major Łaszczyński, dotąd bezskutecznie poszukiwany.

Obiecywał, że wraz z podległymi mu, zgrupowanymi wokół niego

szwadronami dotrze do Lublina 10 czerwca. Skierowano go już na

Dubno. Oddziały brygady miały przejść pod komendę generała

Zajączka, który organizował posiłki dla cofającej się z Podola

armii księcia Józefa. Tymczasem Komisja Wojskowa, zniechęcona

powolnym marszem Brygady I Wielkopolskiej, przydzieliła generałowi

Zajączkowi brygadę Hadziewicza, a brygada Mioduskiego

niespodziewanie dostała rozkaz cofania się. Na powrót ściągnięto

ją w Radomskie. Na próżno Madaliński słał listy i raporty do

dowództwa; na próżno błagał, by mu choć z tymi sześciu

szwadronami, które skupił przy sobie, pozwolono iść na front.

Wszystkie oddziały cofano na linię Wisły.

Skandaliczne zachowanie brygadiera Mioduskiego podczas tych

marszów ściągnęło na niego zasłużoną karę: dostał 9 lipca 1792 r.

dymisję, a 14 lipca brygadę objął jako jej dowódca Madaliński. W

ostatnim czasie dał się on poznać jako człowiek energiczny, pełen

woli walki.

Po nieszczęsnej wojnie 1792 r. brygada cofnięta została na swe

dawne leże do Wielkopolski. Tu jesienią oficerowie przysięgali na

wierność konfederacji targowickiej i zostawiono ich w spokoju.

Wkrótce jednak zaczęły krążyć nowe trwożne wieści. Zwiad

kawaleryjski zaczął teraz coraz częściej spotykać nad granicą z

Prusami silne oddziały pruskiego wojska, w pełnej gotowości

bojowej. Meldowano o tym do Warszawy, ale przywódcy targowiccy ani

myśleli dawać ucha tym meldunkom, wietrząc w nich chęć

sprowokowania nowej wojny - tym razem z Prusami. Odebrano nawet

wielkopolskiej dywizji artylerię i odesłano ją do warszawskiego

cekhauzu. Toteż gdy 24 stycznia 1793 r. Prusacy wtargnęli do

Wielkopolski, "chcąc osłonić ten kraj od zarazy jakobińskiej i

ustrzec w pokoju" - jak głosiła nota pruska - zaskoczenie było

zupełne. Prusacy brutalnie wyrzucali z kwater na śnieg i mróz

oddziały polskie, wypierali je szablą i bagnetem na nową granicę.

Po krótkim oszołomieniu narastał opór. Ludzie nie chcieli wierzyć,

że mają ustępować bez walki. Trzeci szwadron brygady

Madalińskiego, zaskoczony w Sierakowie, musiał opuścić miasteczko.

Rozgoryczeni jeźdźcy już z drogi zawrócili na swe dawne leże,

mówiąc, że będą się bronić do upadłego przed powtórnym

wyrzuceniem. Gdy w kilka godzin później nadbiegli do miasteczka

zaalarmowani huzarzy pruscy, atakując wprost z marszu, na ulicach

rozegrał się zaciekły bój. Znaczna przewaga liczebna wroga

sprawiła, że Polacy zmuszeni do odwrotu schronili się w domach

mieszczan, zabarykadowali się i nie zaprzestali walki. Strzelanina

ustała dopiero wtedy, gdy gwałtownie zaczęły narastać straty.

Oddział polski poddał się. Opór stawiły też szwadrony brygady

stojące w Gnieźnie. Tu wicebrygadier Dąbrowski umocnił się w

mieście, skupił jazdę w rynku, ustawił przed nią swoją nieliczną

piechotę i odpowiedział odmownie na wezwanie do poddania się.

Wobec tak stanowczej postawy Prusacy nie zdecydowali się na atak.

Dopiero oficjalny rozkaz przywieziony z Warszawy sprawił, że J. H.

Dąbrowski - wciąż w szyku bojowym - odszedł ze swoim oddziałem nad

Bzurę. Były też inne drobne utarczki. Ostatecznie brygada

zakwaterowała na północnym Mazowszu i stąd później wyruszyła do

swego słynnego marszu.

Tymczasem w kraju dojrzewał wielki kryzys, który w sposób

zdecydowany miał się odbić na losach Madalińskiego. Targowica

przygotowywała wielki spisek, zamach przeciwko wolności okrojonej

ojczyzny, oddając ją pod kuratelę sąsiadów. Ponieważ z góry było

wiadomo, że każdy taki rozkaz będzie niewykonalny dopóty, dopóki

istnieć będzie silne i pałające żądzą odwetu wojsko

- zaprojektowano redukcję polskiej siły zbrojnej. Po długim oporze

sejm grodzieński pod presją zaborców zatwierdził dokonany już

rozbiór kraju. Ze względu na znaczne zmniejszenie się dochodów

sejm podjął uchwałę o redukcji wojska. Na rozkaz ambasadora

Igelstr”ma, który uzależnił od tego obietnicę pomocy finansowej

dla Polski, Rada Nieustająca postanowiła zmniejszyć obie armie

(koronną i litewską) niemal o połowę - do 15 449 ludzi - a wydatki

na wojsko w Koronie z 14 na 6 milionów złp. Projekt ten

zatwierdzono w lutym 1794 r. nakazując jednocześnie, by samą

redukcję wojska przeprowadzić w ciągu następnych trzech tygodni,

co zakrawało niemal na prowokację: wiadomo było, że jest to

niemożliwe do wykonania w tak krótkim czasie i że może doprowadzić

do wybuchu. Przecież i bez tego od dawna już istniało dość

przesłanek do niezadowolenia, od dawna też szerzył się spisek jako

wyraz oporu przeciwko panoszeniu się obcych w Rzeczypospolitej.

Sprzysiężenie spiskowe, w którym tak znamienitą rolę odegrał

Madaliński, było pierwszym przedsięwzięciem tego typu na ziemiach

Rzeczypospolitej. Dotychczas szlachta była dość silna wobec władzy

królewskiej, by jawnie układać swoje plany rokoszów i ich programy

i kaptować dla nich ludzi. Teraz na jedynym, formalnie jeszcze

wolnym, skrawku Polski stały wojska okupacyjne obce i dusiły w

zarodku każdą myśl niepodległą. W tych warunkach metodą

jakiejkolwiek pracy niepodległościowej musiał się stać spisek.

Grunt był podatny: nędza mas, związana z kryzysem finansowym, z

ogólnym brakiem gotówki, a także z koniecznością utrzymywania

wielotysięcznej obcej armii; niepewność jutra w wojsku polskim,

gdyż wiedziano o przygotowywanych planach redukcji armii, wreszcie

urażona godność narodowa. Po szczytnym uniesieniu lat Konstytucji

3 maja widziano przegraną batalię 1792 r., dyktat zaborców i w

konsekwencji słupy graniczne z obcymi czarnymi orłami o kilka mil

od stolicy. Materiału zapalnego - ludzi, dla których owe czasy

stanowiły łamanie ideałów i karier, było pod dostatkiem. Nie

brakło i iskier zapalnych - w postaci policyjnego nadzoru okupanta

w samej stolicy, prowokacji pruskich, wreszcie w samej sytuacji

międzynarodowej: rewolucyjna Francja, tocząc ciężkie boje z

koalicją, szukała sojusznika w każdym ruchu wolnościowym. Tak więc

wybuch powstania mógł być tylko kwestią czasu.

Zalążek myśli insurekcyjnej powstał w grupie radykalnej młodzieży

w stolicy. Oficer - poeta Czyż, agent polityczny Aloe, prawnik ze

zdeklasowanej szlachty - Pawlikowski, oto pierwsze osoby, które

podały sobie dłonie na rewolucyjne działanie. Oni sami niewiele

znaczyli, ale zarazili swoim zapałem i pozyskali dla rewolucyjnej

pracy Kapostasa, mającego za sobą warszawskie mieszczaństwo, oraz

Działyńskiego, szefa X regimentu, przez którego można było myśleć

o agitacji wśród wojskowych. Wkrótce przyłączył się do spisku

Kiliński z mieszczan, starano się pozyskać w Krakowie Sołtyka i

generała Wodzickiego. Bardzo szybko przystał do organizacji

spiskowej brygadier Madaliński i od razu znalazł się w grupie

radykalnego, bojowego jej odłamu. Predysponowały go do tego

zresztą dotychczasowe koneksje polityczne, stosunki z jakobinami -

hugonistami - i wreszcie krewki temperament. Sprzysiężeni

najwięcej stawiali na Madalińskiego i na wciągniętych przez niego

do spisku oficerów Brygady I Wielkopolskiej.

Wśród spiskowców od początku nie było jednomyślności. Podzielili

się oni na dwa odłamy: radykałów i umiarkowanych. Odbiło się to na

programach przygotowania powstania. Radykali stawiali przede

wszystkim na jednorazowy, spontaniczny, masowy wybuch narodowej

energii, który zerwie wszelkie więzy i przyniesie pełne wyzwolenie

kraju. Za wzorzec działania służyły im wielkie konfederacje

narodowe - np. tyszowiecka, barska - które po wybuchu miały dość

ludzi i broni, szerzyły się jak pożar na stepie i przekształcały w

powstania ogólnonarodowe. Do tego trzeba było tylko jednego

pojedynczego bohatera, jednego, zdecydowanego na wszystko

wojskowego oddziału, który pierwszy wystąpi, rzuci hasło. Dlatego

też radykali tak bardzo właśnie liczyli na wojsko, które - według

nich, utoruje drogę zwycięstwu ludu. Stąd tak ścisłe związki z

Madalińskim, z jego oficerami radykałami: braćmi Piotrowskimi,

wychowankami korpusu kadetów, i majorem Gordonem. Madaliński

bardzo często przyjeżdżał do stolicy z Piotrowskimi, bywał tu w

tzw. patriotycznych kawiarniach, uczestniczył w zebraniach w

prywatnych domach. Zwróciło to uwagę władz policyjnych.

Następnie młodzi radykali zdecydowanie stawiali na lud, na masowy

udział w walce uzbrojonego ludu wiejskiego i ludności miast;

upatrywali w tym główny warunek zwycięstwa - zaczętego przez

wojsko - powstania. Pobudzał ich do działania przykład Francji,

która po ścięciu królowej Marii Antoniny zaatakowana przez

koalicję obroniła się właśnie przez umasowienie rewolucji, przez

przepojenie wojska hasłami daleko idącego radykalizmu. Mieli także

radykali przykład - z innego już obozu - francuskiej Wandei:

rozpętała ona wojnę chłopską, w czasie której gromiono regularne

oddziały. Wreszcie napawał ich otuchą przykład Ameryki, która

zwyciężała wojska angielskie nieregularnymi tyralierami strzelców.

Wszystko to dawało asumpt do przenoszenia tych doświadczeń nad

Wisłę. Po rozpoczęciu walki przez wojsko radykali chcieli rozpalić

wojnę chłopską. Nie wystarczała im już Konstytucja 3 maja, chcieli

pełnego wyzwolenia chłopa i porwania go za tę cenę do walki.

Kościuszko obiecywał przecież, że "za samą szlachtę bić się nie

będzie". Jakobini polscy, stanowiący trzon tych radykałów,

wywodzący się z dawnej "Kuźnicy Kołłątajowskiej", w swym programie

zakładali nawet chwycenie się terroru na wzór francuski.

Madaliński czuł się wśród nich doskonale, w znacznym stopniu

podzielał ich poglądy.

Wszystko to przerażało spiskowców umiarkowanych i sprawiało, że na

serio myśleli oni o sposobach ujarzmienia radykałów. Oni również

dążyli do powstania, do rozporządzenia mieli te same atuty - ale

inaczej chcieli prowadzić grę. W polityce zagranicznej także

stawiali na Francję, ale nie na francuskie idee, którymi mogliby

zarazić lud, lecz na francuskie wojska, które - liczyli - rozgromią

koalicję i pomogą przywrócić wolność Polsce - naturalnej przecież

sojuszniczce Francji w walce z Austrią. W tym celu właśnie

siedział w Paryżu Barss, przywódca mieszczan warszawskich, i

dogadywał się z jakobińskim rządem francuskim o pomoc, przedkładał

memoriały o sytuacji w kraju. Jakobini francuscy zastrzegali się,

że szlachcie nie pomogą, że jeśli Polska chce otrzymać pomoc

Francji, będzie musiała dokonać wewnętrznych przemian.

Przyrzekł to Barss, oczywiście, ale prosił przede wszystkim o

pieniądze, broń, ludzi. Z Lipska, gdzie skupiała się emigracja

polska, jeździł do Paryża także i Kościuszko. Trafiano tam na

kolejne przewroty, które kładły pod gilotyne kolejnych ministrów -

wczorajszych rozmówców, nici się rwały, otrzymywali Polacy tylko

mgliste obietnice, nadzieję na wojnę turecko-rosyjską, na sojusze

szwedzko-prusko-tureckie.

W kraju - chcieli spiskowcy umiarkowani widzieć sprzysiężenie

wojskowe i cywilne przygotowane solidnie jako zryw masowy. Według

nich tylko takie powstanie miało rację bytu i rokowało powodzenie.

Korzystając z sił rewolucyjnego ludu dla swoich celów,

sprzysiężeni umiarkowani stali w zakresie reform społecznych na

gruncie raczej Konstytucji 3 maja. Chętnie wiązali się oni z

ludźmi grupującymi się wokół króla, który obawiał się powstania i

drżał o swój tron i głowę. Człowiek króla, generał Cichocki, był

spiskowcom konieczny ze względu na swoje wpływy w wojsku i

znajomość sytuacji w okupacyjnej armii rosyjskiej.

Według projektu Kościuszki należało (na wzór amerykański, zrodzony

w wojnie o niepodległość Stanów) powołać generałów majorów

poszczególnych ziem, skupiać, organizować pod ich kierownictwem

szlachtę i lud, zbierać broń i ćwiczyć rekrutów oraz prowadzić

energiczną propagandę wśród ludu. Kościuszko zastrzegł się

stanowczo, że "lichej kozaczyzny wszczynać nie myśli", że

powstanie musi być gruntownie obmyślone i przygotowane. Idee te

były wcielone w życie: w miastach i na prowincji wciągano do

spisku szerokie grono ludzi, uwijali się emisariusze,

przygotowywano słupy sygnałowe pod wici ogniste, gromadzono kosy.

Po wstępnych przygotowaniach, po zadzierzgnięciu pierwszych nici

spisku wśród wojska i cywilów, młodzi niecierpliwi sprzysiężeni

ściągnęli do kraju Tadeusza Kościuszkę, by omówić z nim wybuch

powstania. Zjazd odbył się na przedmieściu Krakowa - Podgórzu, 11

września 1793 r. i całkowicie zawiódł nadzieje radykałów. Liczyli

oni, iż teraz, w momencie decydującym, gdy na lewym brzegu Wisły

stoi 9000 Rosjan wobec około 19 000 wojska polskiego, a Warszawy

bronią zaledwie dwie kompanie rosyjskie - łatwo im przyjdzie

opanować stolicę i zabór pruski, a następnie wyprzeć z kraju

Rosjan, na tyłach których wybuchnie powstanie na Litwie i Wołyniu.

Według tego planu Kościuszko miałby działać z Krakowa na Poznań i

łączyłby się z Zajączkiem, który by w tym czasie opanował stolicę.

Ostrożni umiarkowani storpedowali ten plan. Wskazywali na

konieczność zapewnienia sobie pomocy zagranicy, przygotowania

masowego spisku oraz poruszenia do walki szerokich mas wojska i

ludności cywilnej, zorganizowanej przez spisek. Tymczasem sam

Kościuszko przekonał się o słabości spisku nawet w wojsku, był

bowiem świadkiem wahań generała Wodzickiego w Krakowie. Mógł także

Kościuszko przekonać się o słabości sprzysiężenia cywilnego, które

właściwie nie zapewniło sobie gruntu na Litwie. Sam wreszcie

wiedział, że Francja nie udzieli w tej chwili żadnej pomocy

militarnej. Poza tym wszystkim ostrożniejsi wojskowi podnieśli

zarzut, że linia Nowe Miasto nad Pilicą - Kraków nie nadaje się na

bazę operacyjną, gdyż na obu jej krańcach stoją korpusy rosyjskie

i pruskie, trzymając w kleszczach wojsko polskie.

Te głosy przeważyły. Kościuszko stanowczo zażądał odroczenia

insurekcji aż do odpowiedniego jej przygotowania. Domagał się:

rozpalenia powstania nie tylko na terenach Rzeczypospolitej

przedrozbiorowej, ale także wśród Kozaków nad Donem i Tatarów

krymskich oraz w Kurlandii i oczywiście w zaborze pruskim,

utworzenia w miastach klubów, które zdolne byłyby poprowadzić za

sobą ludność, na wsi zaś wyznaczenia owych generałów majorów

ziemiańskich, którzy by przygotowywali powstanie. Emigracji

postawił zadanie nawiązania stosunków z Francją i skonkretyzowania

jej obietnic dla Polski. Chcąc dokładniej zapoznać się ze stanem

przygotowań powstańczych, wysłał jeszcze do Warszawy generała

Zajączka. Dopiero po otrzymaniu jego raportów, stwierdzających

niezadowalający stan tych przygotowań, podjął ostateczną decyzję

odroczenia wybuchu powstania i wyjechał do Włoch.

Takie stanowisko Kościuszki wywołało wrzenie wśród radykałów w

spisku stołecznym. Wyruszyli jeszcze za nim gońcy, błagając go o

powrót i o zmianę decyzji. Kościuszko był nieugięty; obiecał

tylko, że wróci wcześniej, w lutym, i skontroluje przygotowania

krajowe. Emigranci w Dreźnie domagali się od wysłannika

sprzysiężenia warszawskiego odłożenia wybuchu powstania ze względu

na rokowania z Francją, co najmniej do końca marca 1794 r.

Po głębszej analizie Wacław Tokarz odmawia słuszności decyzji

umiarkowanych i Kościuszki. Wskazuje, że sytuacja wojskowa we

wrześniu 1793 r. była znacznie lepsza niż pół roku później. Poza

tym i nastroje wśród sprzysiężonych były wtedy bardziej nastawione

na wybuch. Co więcej - koncepcja rozszerzenia spisku prowadziła do

dekonspiracji i w konsekwencji później - do jego rozgromienia.

Inni historycy powstrzymują się przed tak ostrą oceną decyzji

Kościuszki, wskazując na rzeczywiście niezadowalający stan

przygotowań powstańczych, nie tylko wśród ludności cywilnej, ale

także i w oddziałach wojska polskiego, stwierdzony przez generała

Zajączka.

Radykali chcieli zaczynać powstanie sami, bez Kościuszki, chcieli

obwołać wodzem Zajączka, Madalińskiego, nawet księcia Józefa - ale

im to wyperswadowano.

Tymczasem stało się to, co było do przewidzenia: spisek został

zdekonspirowany i rozgromiony. Powodów należało szukać przede

wszystkim w nieostrożności samych sprzysiężonych. Urządzali oni

schadzki po kawiarniach tzw. patriotycznych, np. na ulicy

Dziarkowskiego czy na Mostowej; nie starano się nawet specjalnie

ukrywać tych zebrań. Do kawiarni tych uczęszczało mnóstwo szpiegów

rządowych i rosyjskich. Zdarzało się, że rozmawiano publicznie o

przygotowaniach, że pisma, dokumenty były gubione przez

niedbałych, lekkomyślnych łączników. Przypuszczano też czasami do

tajemnicy ludzi bez specjalnego doboru. Wszystko to nie mogło nie

zwrócić uwagi policji.

Król miał spis nazwisk głównych przywódców sprzysiężenia.

Wiadomość o spisku przedostała się nawet do oficerów rosyjskich,

przed którymi niektórzy spiskowcy wcale się nie kryli. Zwłaszcza

nieostrożność ta wzmogła się zimą 1793-94 r., kiedy to wobec

znanej decyzji Kościuszki szczególnie rozpaczliwie szukano wyjścia

z sytuacji. 1 marca 1794 r. na zebraniu w mieszkaniu szambelana

Klemensa Węgierskiego skakano sobie do oczu, porywano się do szpad

na Kapostasa, gdy żądał odroczenia powstania. Wiedziano już

przecież o zamierzonej redukcji wojska; sprzysiężeni mieli swoich

ludzi także i w najwyższych władzach wojskowych. Domagano się

wybuchu powstania, zanim nie będzie za późno, zanim wojsko nie

zostanie zredukowane. Madaliński na pewno był na tym zebraniu,

jeździł przecież w tym właśnie czasie wielokrotnie do Warszawy.

Zaraz nazajutrz rozpoczęły się aresztowania. Aresztowano

Węgierskiego. Wkrótce potem zaczęły się dalsze aresztowania - i

zawsze celne: godziły w samych przywódców sprzysiężenia. Na Litwie

także znaleźli się w więzieniu inspiratorzy spisku. W początkach

kwietnia aresztowano Działyńskiego, a tuż przed wybuchem

insurekcji w Warszawie Igelstr”m miał listę osób, które należało

aresztować. Znaleźli się na niej: Pawlikowski, Aloe, Mejer. W

zasadzie spisek w Warszawie został doszczętnie rozgromiony do

końca marca.

Brygada Madalińskiego, tak jak i on sam, została wciągnięta do

spisku już w czasie pierwszych poczynań sprzysiężonych, latem 1793

r. Odbijało się to i na wewnętrznym życiu brygady, w której

specjalną uwagę zwracano na polityczne oblicze korpusu

oficerskiego. Tak np. wystarczyło, by porucznik Urbanowski nie był

w brygadzie w czasie wkraczania Prusaków do Wielkopolski, by

ściągnęło to na niego opinię targowiczanina. Poddany ostremu

ostracyzmowi swych kolegów, musiał w końcu wnieść podanie o

dymisję i wynieść się z brygady. Brygada utrzymywała ścisły

kontakt z drobną szlachtą w miejscach postojów szwadronów i

prowadziła wśród niej agitację.

Wszystko to nie mogło nie zwrócić na brygadę uwagi władz. Na

polecenie Igelstr”ma wezwał do siebie Madalińskiego na

przesłuchanie groźny generał K. Miączyński już w listopadzie 1793

r. "Rozeszły się wówczas też pogłoski o bliskiej jego dymisji, o

tym, że brygadę otrzyma Jan Henryk Dąbrowski, już nawet prowadzono

targi o wicebrygadierstwo". Madaliński jednak zdołał się obronić:

na przesłuchaniu zaprzeczył wszystkim zarzutom i zbił je tak

przekonywająco, że puszczono go wolno. Trzy dni później wezwał go

do siebie w tej samej sprawie Igelstr”m. I wobec niego nasz

brygadier znalazł dostateczne argumenty na swoją obronę i miał

później pełną satysfakcję, kiedy słyszał, jak ambasador po jego

wyjściu gratulował Miączyńskiemu "tak pewnego oficera". W lutym

jednak nadszedł rozkaz odstawienia do Warszawy porucznika

Mostowskiego i chorążego Piaseckiego. Madalińskiemu zaczął się

więc palić grunt pod nogami: byli to oficerowie zamieszani w

spisek. Madaliński długo ociągał się z wykonaniem rozkazu,

wreszcie, ponaglany, zdecydował się 4 marca wyprawić Piaseckiego,

zatrzymując Mostowskiego pod pretekstem, że jest on ciężko chory.

Z Warszawy wciąż jednak słano groźne nakazy i brygadier musiał w

końcu ustąpić. Natychmiast po przybyciu do Warszawy Mostowski

został aresztowany. Nazajutrz wraz z Piaseckim miał stanąć przed

sądem wojskowym.

Marsz Madalińskiego

Złożywszy ciężką ofiarę z Piaseckiego i Mostowskiego, brygadier

Madaliński tylko na chwilę odetchnął. Wiedział, że cisza, jaka

nastąpiła, jest przysłowiową ciszą przed burzą. Dlatego też z nową

siłą i energią rzucił się wraz ze swymi oficerami w wir prac

spiskowych.

Spiskowcy wiedzieli już o najnowszej decyzji Kościuszki, podjętej

na zebraniu w Dreźnie w końcu lutego. Wracający stamtąd delegaci

sprzysiężeń krajowych rozżaleni opowiadali na zebraniu u

szambelana Węgierskiego, że Kościuszko, owszem, zapowiedział swój

przyjazd do Krakowa na połowę marca, wyraził nawet gotowość

rozpoczęcia powstania w tym terminie. Uzależnił jednak tę decyzję

m. in. od treści raportów dowódców wojskowych oraz generałów

ziemiańskich, które nakazał przysłać sobie do Drezna. Stwierdzali

oni, że właściwie to trudno było im wywnioskować czy Kościuszko w

ogóle zechce dać hasło do wybuchu, czy też znów zadecyduje

odroczenie. Zaborcy i kolaborujący z Rosją politycy z obozu Rady

Nieustającej raczej nie spodziewali się natychmiastowego wybuchu.

Rosjanie przypuszczali, że wybuch powstania zostanie odroczony: w

swoich domysłach opierali się oni na zeznaniach uwięzionych

właśnie członków sprzysiężenia warszawskiego, a także na danych

uzyskanych przez swój wywiad. Zgadzali się z nimi i Austriacy,

suponujący, że Kościuszko przeczeka aż do finalizacji rozpoczętych

rozmów z rewolucyjną Francją i że wystąpienia zbrojnego można się

spodziewać dopiero około 20 kwietnia. Tymczasem spiskowi mieli

przysłowiowy nóż na gardle.

Dylemat, jaki stawał przed Madalińskim, od początku zbliżonym do

kół radykalnych, dążących do rozwiązań natychmiastowych,

militarnych, brzmiał: czy wobec postanowień Kościuszki rozpoczynać

wybuch powstania już teraz - mimo że organizacja została rozbita?

Czy prowokować wystąpienie wbrew ostrożnej górze sprzysiężenia z

Kościuszką na czele?

Wreszcie wielka decyzja zapadła: zaczynamy... Oficerowie

wychodzili kolejno, już na dworze naciągali okrycia, czapy, biegli

do koni, skrzykiwali żołnierzy - i po chwili co tchu w koniach

rwali z kopyta w dziesięć stron świata - do swoich szwadronów.

Trzeba było je ruszyć, porwać za sobą, poprowadzić na punkt zborny

do Ostrołęki. A tego nie wolno było spuścić na los, na przypadek,

nie można było działać prostym rozkazem: ludzie, porywając się

przeciwko rozkazom zwierzchności, ryzykowali zbyt wiele, bo swoje

głowy; szwadrony musiały w takich chwilach widzieć wśród siebie

swoich oficerów...

Kiedy ostatni z tupotem i brzękiem ostróg wybiegali z izby,

brygadier machinalnie otarł pot z czoła, podszedł do okna i

otworzył je szeroko. Do przegrzanej, zadymionej izby wtargnęło

zimne, świeże powietrze... Sygnał trąbki przebrzmiał po ogrodach:

to Piotrowski ruszał swój szwadron z kwater, obsadzał strażami

miasteczko, wyloty ulic na gościńce - do Warszawy, do Płocka. Do

Białegostoku i ku Wilnu wysyłał patrole. Aż tu słychać było głosy

komendy, rżenie koni. Madaliński poczuł, że nie wytrzyma dłużej w

biernym oczekiwaniu, bezczynnie wśród tej krzątaniny. Wyszedł z

izby... Na rynku znalazł Piotrowskiego i obaj już wspólnie

komenderowali ściąganiem i przygotowywaniem podwód i rozdziałem

broni, ekwipunku i żywności z magazynów.

Kurier z Warszawy, który nadjechał, tam go zastał. Madaliński

złamał pieczęć, czytał, potem podał pakiet Piotrowskiemu... Jakby

natchnieni jedną myślą - głośniej zaczęli ponaglać żołnierzy.

Rzeczywiście trzeba się było spieszyć: pismo Komisji Wojskowej

wzywało brygadiera Madalińskiego do Warszawy na dzień 11 marca w

celu szczegółowego omówienia - rzekomo - sprawy redukcji brygady. W

piśmie obiecywano też - jakby na przynętę - pieniądze na redukcję.

Czyżby ktoś doniósł, uprzedził Warszawę?

Pod wieczór i w nocy pojawiły się pierwsze szwadrony, następnego

ranka, 12 marca, byli już prawie wszyscy, można też było

przeprowadzić wstępny bilans skuteczności koncentracji. Pytani

dowódcy opowiadali, że w zbiórkach i marszach do Ostrołęki nie

przeszkadzał im nikt. Rozpowiadali szeroko, że prowadzą szwadrony

do miejsca postoju sztabu brygady, dla przeprowadzenia tam, w

Ostrołęce, redukcji - i nie wzbudziło to podejrzeń. Lustracja

szwadronów, dokonana przez Madalińskiego, wykazała, że

koncentrację przeprowadzono sprawnie: ściągnięto wojska nawet z

kresów, pozbierano ludzi z luk granicznych. Rozkazy do wymarszu

znajdowały żołnierzy aż pod Sokołowem. "W miejscach postoju

szwadronów pozostała tylko nieznaczna ilość ludzi chorych, koni

marudnych oraz trochę sprzętu".

Wybrano nowego wicebrygadiera, którym został porucznik Michał

Piotrowski, prawa ręka Madalińskiego. Następnie oficerowie

ustawili brygadę w ordynku. Miano podjąć ostateczne decyzje. Przed

szeregami pojawił się na koniu brygadier Madaliński i odczytał w

zupełnej ciszy rezolucję Komisji Wojskowej o redukcji. Skończył,

zmiął papier, powiódł wzrokiem po wpatrzonych w niego żołnierzach.

Czy pójdą za nim? Wywołał oficerów i rozkazywał im zająć się

wykonywaniem nakazu Komisji. W dramatycznej ciszy łamiącym się

głosem jedni po drugich odmawiali. W szeregach oficerskich

wszystko rozwijało się według z góry ukartowanego planu. Ale czy

żołnierze podobnie postąpią? Madaliński poczuł, że mimo zimna pot

spływa mu po plecach. Zwrócił się z gromką komendą do dwóch

pierwszych szwadronów. Obydwa jednogłośnie gruchnęły, że żaden

redukować się nie myśli i w obcą służbę nie pójdzie. Poszczególne

głosy wykrzyknęły: - Prowadź! Madaliński promieniał. Gromadzili

się teraz koło niego oficerowie, szli na kwatery sztabu, by

rozważyć sprawy. Żołnierzy ogarnął entuzjazm. Strzelano na wiwat,

zrzucano cyfry królewskie, zdzierano odznaki z mundurów, jakby to

właśnie były więzy, którymi Targowica skuwała ich, niewoliła do

podłej wysługi zdrajcom. Wyciągnęli nadane przez władze

targowickie wojskowe patenty, strzelali do papierów, dziurawili je

kulami, szatkowali szablami, wykrzykiwali, że odtąd ojczyzna wolna

nadawać będzie godności i stopnie. Namiestnicy odprowadzali

szwadrony na kwatery, a po chwili tłum żołnierstwa wypełnił

gospodę i plac rynkowy. Gromady żołnierzy krążyły po uliczkach,

dyskutowały.

Oficerowie radzili. Trzeba było ostatecznie obliczyć siły,

przewidzieć każdy drobiazg wymarszu. Radzono nad marszrutami,

rozmieszczeniem szwadronów, sypano datami ewentualnego osiągania

poszczególnych miejscowości, omawiano przeszkody.

...Po przyłączeniu się jednego szwadronu straży przedniej z pułku

księcia Wirtemberskiego, pod dowództwem porucznika Zielińskiego,

brygada liczyła 1200 szabel. Z Nowogrodu zabrano cztery małe

armatki. Najdotkliwszy był brak pieniędzy. Wprawdzie jeden ze

szwadronów, spieszący na miejsce koncentracji, zabrał urzędnikowi

pruskiego magazynu solnego 53 000 złp, ale była to zaledwie kropla

w morzu potrzeb. Tym bardziej odczuwano brak pieniędzy, że

brygada, jeśli chciała osiągnąć zamierzony cel, musiała mieć pełną

zdolność szybkiego działania, musiała się pozbyć taborów i liczyć

tylko na to, co zdoła po drodze zagarnąć. Spodziewano się pomocy

od miejscowej ludności, ale wszyscy wiedzieli, że trasa marszu

wieść będzie przez lasy, z dala od siedzib ludzkich. Podpowiedział

z boku któryś, że po drodze trafią na pewno na dobra zwolenników

Targowicy; zebrani przyjęli to z aplauzem. Rzeczywiście, można się

było w takich razach zaopatrzyć w obrok i żywność - bez potrzeby

płacenia.

Zastanawiano się, którędy maszerować. I sprzysiężeni w brygadzie,

i sam brygadier doskonale orientowali się w rozmieszczeniu sił na

terenie kraju - zarówno swoich, jak i wroga - i to przede

wszystkim musieli uwzględnić w swoich planach. A położenie było

niewesołe.

Z około 35 000 wojska polskiego w Koronie znajdowało się 22 600.

Warszawa miała garnizon polski, liczący 3200 ludzi, strzegący tu

zwłaszcza arsenału. Na lewym brzegu Wisły (granica zaboru

pruskiego przebiegała wzdłuż Pilicy i Bzury) piechota polska

rozłożona była (teoretycznie batalionami) w Radomiu, Kielcach,

Miechowie, Zawichoście, Krakowie, jazda zaś w Kozienicach i

Pińczowie szwadronami. Bataliony i szwadrony porozrzucane były,

dla większej łatwości wyżywienia, małymi oddziałkami po wsiach,

tak że niejednokrotnie kilkadziesiąt kilometrów dzieliło sztab od

kompanii. Na południu ważnym punktem był zwłaszcza Kraków z jego

arsenałem i magazynami. Na prawym znów brzegu Wisły (kordon

rosyjski biegł od Dyneburga do Pińska i Ostroga) piechota stała w

Białymstoku, Siedlcach, Radzyniu, Parczewie, Kazimierzu, Stężycy,

Lublinie, Lubomli, Dubnie i Krzemieńcu, a jazda w Ostrołęce

(Madaliński), Bielsku, Rykach, Turzysku, Beresteczku, Kowlu i

Wiśniowcu. I tu także praktykowano szerokie rozproszenie kompanii

i szwadronów, daleko od sztabów.

Te siły polskie ryglowane były skutecznie przez wojska zaborców,

które starały się zajmować pozycje kluczowe, panujące nad

przeprawami i traktami. Rosjanie w sile około 23 000 ludzi stali

głównie w Warszawie, opasując ją trzykrotnym stalowym kordonem

swych obozów. Traktu na Białystok, Grodno, Wilno strzegł garnizon

w Grannem, traktu na Brześć Litewski, Mińsk - garnizon Brześcia,

trakt na Kijów obsadzały wojska w Lublinie i Łucku. Kraków

szachowany był garnizonem w samym mieście i drugim w Opatowie.

Prusacy obsadzali kordonem nową granicę - Płock, Łowicz, Radomsko,

Częstochowę. Drugi ich rzut, silniejszy, stał na linii: Toruń,

Poznań, Leszno.

Zaborcy doskonale orientowali się, że powstanie, jeśli wybuchnie,

musi się zacząć w którymś z centralnych ośrodków miejskich w

oparciu o ich zasoby i magazyny, o ich potencjał ludzki. W grę

mogły wchodzić tylko Warszawa lub Kraków. Na tych miastach

skupiona była główna uwaga okupantów. Uderzyć więc bezpośrednio na

Warszawę było niepodobieństwem, było samobójstwem. Ale też

przecież Madaliński znał ten punkt decyzji drezdeńskich: zaczynać

ruch w Krakowie" koncentrować wojska w Krakowskiem - a więc

zaniepokoić Warszawę, stworzyć pozory jej zagrożenia, spowodować,

by wojska rosyjskie i pruskie poruszyły się i przeszły na północ,

by skupiły się wokół stolicy, odsłoniły Kraków. Gdyby zatem

Madaliński ze swoją brygadą pomaszerował z Ostrołęki wprost na

południe, na Wyszków, a następnie na przeprawy wiślane w Puławach

i dalej w Sandomierskie i na Kraków - odsłoniłby tym samym cel

swego marszu: koncentrację wojsk dla Kościuszki. Warszawy nie

zastraszyłby, nie spowodowałby ruchu garnizonów z Brześcia czy

Lublina w jej stronę, a zwróciłby uwagę właśnie na południe. Poza

tym trzeba było wybierać taką marszrutę, by porwać swym przykładem

oddziały wojskowe stojące na trasie, poprowadzić je - stosunkowo

bez przeszkód - do Kościuszki. Inne natomiast oddziały, znajdujące

się poza orbitą działań brygady, miały być porwane samym rozgłosem

marszu i masowo przechodzić na stronę insurekcji, korzystając z

tego, że carscy i nie tylko carscy generałowie zajęci będą

pościgiem za Madalińskim.

Nie ostatnią też przyczyną i samego wystąpienia, i wybrania takiej

właśnie trasy marszu mogła być chęć podniesienia na duchu

sprzysiężenia warszawskiego - a co ważniejsze - sprowokowania (w

myśl założeń radykałów) wybuchu powstania. Madaliński zadecydował

na własną rękę. Grupa radykałów wśród sprzysiężonych (wraz z nimi

i jako ich miecz - Madaliński) wystąpieniem brygady postanowiła

stworzyć fakt dokonany, przyspieszyć insurekcję.

Wszystkie te przesłanki musieli brać pod uwagę Madaliński i jego

oficerowie sztabowi, kiedy gorączkowo szukali najlepszej drogi i

sposobów realizacji swych zamiarów. W rezultacie postanowiono iść

na zachód, manewrować jakiś czas wokół wrzącej Warszawy i dopiero

później, gdy zwiąże się tymi manewrami jak najwięcej wojsk

carskich i pruskich, kiedy, być może, zagrożeniem Warszawy ogołoci

się Krakowskie z nieprzyjaciela, bezpośrednim rajdem gnać na

Kraków. Mogłoby się to udać, ponieważ brygadier miał do dyspozycji

lekką kawalerię, szybką i bitną - a przy tym dostatecznie jej

wiele, by ważyć się nawet na rozprawę ze stosunkowo silnym

przeciwnikiem. Oddział jego był ponadto dość ruchliwy, by umknąć

ścigającym.

Istniało jednak zupełnie realne niebezpieczeństwo, iż powiadomieni

o marszu brygady generałowie carscy zareagują natychmiast, wyślą

na północne Mazowsze przeważające siły, zablokują tam

Madalińskiego i nie pozwolą mu dotrzeć nawet w okolice Warszawy i

dalej na południe. Należało chwycić się fortelu, by mieć czas na

wydobycie się z matni, by jak najdłużej (zaalarmowawszy posterunki

w Grannem czy Brześciu i skierowawszy je na stolicę) jednocześnie

przetrzymać garnizon rosyjski w Warszawie w niepewności co do

własnych ruchów, nie pozwolić mu ruszyć bezpośrednio na Kraków.

Zdobyto się wówczas na kapitalny pomysł wysłania do Komisji

Wojskowej następującego raportu, podpisanego przez Madalińskiego:

"Gdy chciałem do urządzenia Prześwietnej Komisji Wojskowej

rozkazów przystąpić - pisał Madaliński - przymuszony od

podkomendnych moich musiałem przystąpić do wspólnego z nimi czynu.

Zamiar nasz jest nie inny jak tylko do ostatniej już

przyprowadzeni hańby, desperacji chwycić się musieliśmy. A gdy w

własnej Ojczyźnie miejsca dla siebie znaleźć nie mogliśmy, u

innych losu szukać musimy Polaka. Nie myślą psucia rządu krajowego

ani rewolucyjną lub uciemiężenia obywateli, ani też na podniecanie

kogo, lecz szczególnie szukając losu swojego, przychodzi rzucać

nam ojczyste gniazda i kraj, któremu wierność poprzysiężoną

chowamy w sercach naszych. Lecz kiedy własna nasza rządna władza

dobrowolnie nas wypędza, cóż nędznym więc pozostać może. Gdyby zaś

przez kogokolwiek bądź napadniętymi byliśmy, obrona nasza jest

sprzysiężona dopóty, dopóki każdy co do jednego na placu zemsty

nie stanie się ofiarą. W tej samej okoliczności cała komenda

obszerniejsze czyni do Najjaśniejszego Króla zgłoszenie, które i

publiczności dla tłumaczenia się podamy. A gdyby z Najwyższej

Opatrzności zrządzenia kiedy do obrony własnej Ojczyzny użyci

byśmy być mogli, za pewnym rozkazem, uprosiwszy sobie uwolnienie,

z największą skwapliwością pospieszymy na łono ojczyste do tej tak

bardzo od nas pożądanej usługi".

Raport taki nie mówił właściwie nic - nic wiążącego nie można było

zeń wywnioskować. Dawał do zrozumienia, że Madaliński chce iść w

obcą służbę. Ale - gdzie będzie szukał "losu Polaka"? W czyjej

służbie - pruskiej? austriackiej? francuskiej? Kiedy, w jakich

warunkach politycznych, będzie chciał wrócić? Komisja Wojskowa nie

wykluczała zrazu przypuszczenia, że ma do czynienia z objawem

bezplanowego buntu żołnierskiego, rzeczywiście wszczętego wbrew

woli brygadiera, słomianego ognia, który wypali się w ciągu kilku

dni.

Żywiono nadzieję, że Madaliński, mimo wszystko, podporządkuje się

rozkazom Komisji, przybędzie do Warszawy, że najwyżej skończy się

na odebraniu mu dowództwa brygady. Później, odebrawszy jego

raport, tym bardziej nie wiedziała, co o tym myśleć. W jego

przejście w obcą - czyjąkolwiek - służbę, trudno było uwierzyć.

Trudno też było przypuścić, by to właśnie miało być początkiem

powstania, wszczętego w porozumieniu z emigracją; mówiliśmy już,

że znano tu stanowisko Kościuszki, wiedziano o rozbiciu

sprzysiężenia.

Wśród członków Komisji Wojskowej w Warszawie przeważyło w końcu

przekonanie, że wymarsz brygady jest akcją nieznaczną, nie

wymagającą przeciwdziałań wojskowych, akcją, którą zlikwiduje się

łatwo przy pomocy środków łagodnych i umiarkowanych. Biorąc więc

jakby na serio zapewnienia Madalińskiego, zawarte w jego raporcie,

odpowiedziała mu Komisja pismem z 14 marca. Kładła w nim główny

nacisk na przypomnienie o świętości złamanej przysięgi wojskowej,

próbowała wyjaśnić konieczność redukcji wojska. Obiecywano, że

wszyscy zredukowani w brygadzie zostaną odpowiednio materialnie

zabezpieczeni. W konkluzji potępiano nierozważny krok

Madalińskiego, który "biednego losu Polaka uszczęśliwić nie

zdoła", żądano powrotu na dawne miejsce postoju oraz wzywano

Madalińskiego raz jeszcze do Warszawy, obiecując mu tu "pokrycie

łaskawością a miłosierdziem dopuszczonej winy". Pisał także do

Madalińskiego osobiście król i wysłał za brygadą z tym listem

majora Łaszczyńskiego.

Komisja, chcąc za wszelką cenę zawrócić z drogi Madalińskiego i

jego brygadę, posłała za nim brygadiera Biernackiego, dowódcę

Brygady II Wielkopolskiej. Miał on nawet próbować przechwycić

dowództwo z rąk Madalińskiego. Wiózł z sobą listy i ordynanse dla

niesfornego brygadiera, które wręczył mu wicebrygadier Dąbrowski,

wiózł też sekretną instrukcję - co ma czynić na wypadek, jeśli

żołnierze odmówią posłuszeństwa. Biernacki jednak gonił brygadę

niechętnie, jechał "rzemiennym dyszlem" - mimo ponaglań i ostrej

nawet za to nagany Komisji, starał się nie dopędzić jej wcale.

Początkowy zamiar - jak najdłuższe przetrzymanie Komisji Wojskowej

w niepewności, a jednocześnie unieruchomienie wojsk rosyjskich w

Warszawie i jej okolicach aż do czasu wyjścia brygady z matni -

udał się więc Madalińskiemu całkowicie. Dla jeszcze większej

dezorientacji wysłał on 12 marca z Ostrołęki kwatermistrza swej

brygady, porucznika Wolskiego, z całym archiwum brygady w celu

przekazania tych papierów Komisji Wojskowej. Wolski, natknąwszy

się na Biernackiego, opowiedział mu, jako pewnik, że Madaliński

idzie wraz z brygadą w służbę pruską.

Po całodziennych takich rozważaniach, naradach i przygotowaniach

dano wreszcie sygnał do wymarszu. Wychodziły szwadrony kolejno z

miasteczka o świtaniu 13 marca, wesoło, ze śpiewem i muzyką.

Maszerowały szybko. Wkrótce tempo poczynało maleć. Pod wpływem

bowiem ciepłych podmuchów wiosennego wiatru gościniec na Przasnysz

zamieniał się w grząskie bagno, w którym z trudem brnęły konie.

Brygada rozciągnęła się w długi wąż. Na końcu wlokły się,

podskakiwały po wybojach albo z chlupotem wpadały w kałuże, cztery

małe armatki. Za nimi posuwała się pstra grupa około 100

nieumundurowanych jeszcze ochotników ze szlachty - młodzieży

gołowąsej przede wszystkim. Tymi właśnie ochotnikami miał

Madaliński uzupełnić stany swoich szwadronów. Tabor był mały

- kilka wozów z bronią i amunicją. Reszta wozów szwadronowych i

prowiantowych pozostała w Ostrołęce. Przewodników mieli dobrych -

z miejscowych chłopów, którzy potrafili zaradzić w każdej

sytuacji; sami zresztą kawalerzyści dobrze znali te okolice. Gnali

konie wprost na zachód, traktem między topielami i bagnami. Tu

trzeba było dobrze uważać: droga bowiem prowadziła przez zdradliwe

grzęzawiska. Szukano brodów na dwu rzekach biegnących stąd na

południe: na Omulewie i na Orzycu. Było to tym trudniejsze, że

obie te, leniwe zazwyczaj i płytkie rzeki, rozlały teraz,

zamieniły się w nieskończony łańcuch jezior i zalewisk. W

niektórych miejscach droga ginęła w rozlewiskach. Wiosek czy

osiedli było tu niewiele, toteż natychmiast zaczęły się kłopoty z

paszą i żywnością. Rekwirowano ją, częściowo tylko płacąc

pieniędzmi z zabranej kasy solnej pruskiej. Było tego jednak

zdecydowanie mało i "nawet oficerowie głodowali trochę".

Madaliński bał się dezercji, zwłaszcza w lasach, gdzie łatwo było

się ukryć i przeczekać przemarsz, ale oficerowie liczący ludzi w

szwadronach uspokajali go, wykazując pełne stany. Żołnierze

specjalnie rozpowiadali po drodze ciekawym, że idą do Francji albo

do Turcji i że jest z nimi Kościuszko.

W Przasnyszu byli już przed wieczorem, wysunięto przed siebie

patrole, penetrujące miasteczko i okolicę. Tu postarał się

brygadier o załatwienie sprawy, która leżała mu na sercu. Otóż, o

ile siłą bezsporną brygady była jej lotność, o tyle piętą

Achillesową była jej bardzo mała siła ognia. Toteż zakrzątnął się

teraz Madaliński około werbunku Kurpiów, słynnych strzelców,

myśliwych i przemytników. Udało mu się zaciągnąć kilkudziesięciu;

nie chcąc jednak z ich przyczyny opóźniać marszu - powsadzał ich

na konie, z tyłu za jezdnymi. Dawszy ludziom ledwie kilka godzin

snu i odpoczynku poderwał ich Madaliński o świcie i gnał dalej, na

zachód. Po całodziennym, długim i ciężkim marszu dobrnęli do

Mławy. Madaliński przyspieszył marsz, gdyż ruchy brygady były tu

bardziej widoczne, mogły być obserwowane przez wiele ludzi - nie

zawsze życzliwych powstaniu. Liczono jej siły, rozpytywano się o

zamiary i nieprzyjaciel mógł się odpowiednio już przygotować.

Pocieszyło brygadiera przyjęcie, jakie mu zgotowano w Mławie.

Powitano go tu owacyjnie, kilkunastu młodzieńców zaciągnęło się na

ochotnika, miejscowa ludność chętnie dostarczała wojsku

przewodników oraz opowiadała o oddziałkach pruskich stojących na

pograniczu. Zagarnięto kasę miejską i skierowano mieszczan z

siekierami do wycinania pruskich słupów granicznych. Ludność była

tu już z brygadą zaznajomiona: bywały tu większe oddziały

jezdnych, stawały na kwaterach.

Madaliński miał teraz wejść w kraj zajęty przez potęgę pruską.

Rosjan, pierwszą z nimi rundę, miał już za sobą - i to chyba

wygraną: wszystko przebiegało zgodnie z jego przewidywaniami.

Pierwsze doniesienia o ruchu brygady Igelstr”m otrzymał już 13

marca. Zanim jednak zebrał odpowiednie informacje, zanim zaczął

działać - brygada wymknęła się z zarządzonej obławy. Jak

przewidywano - zatrwożył się ambasador przede wszystkim o stolicę i

czym prędzej pościągał do akcji przeciwko Madalińskiemu oddziały z

Grannego: poszedł stąd brygadier Bagrejew z dwoma batalionami

piechoty i sześcioma szwadronami jazdy wprost na zachód za

Madalińskim. Jednocześnie wyruszyły z Warszawy na północ dwa

szwadrony jazdy i batalion piechoty pod dowództwem majora

Nieczajewa: oba oddziały były wystarczająco silne, by zgnieść

polską brygadę. Karabinierów jamburskich, których drobne oddziałki

poprzednio zbliżały się do Madalińskiego, by od niego werbować

zredukowanych żołnierzy, teraz natychmiast rzucono w pościg za

brygadą. Deptali jej po piętach, atakować jednak nie śmieli, mimo

że wzmocniono ich jeszcze jednym batalionem piechoty. Cała ta

obława okazała się bezcelowa. Opierała się bowiem na założeniu, że

Madaliński pójdzie wprost na południe, zaatakuje Warszawę albo,

omijając stolicę, pomaszeruje na koncentrację pod Kraków. W tym

wypadku będzie więc szedł przez Puławy, czyli przez terytorium

Rzeczypospolitej. Z tak obmyślonego planu nic jednak nie wyszło.

Tylko Bagrejew idący przez północne Mazowsze, szlakiem dawnych

kwater brygady, zabierał do niewoli pozostawionych tam chorych lub

inwalidów oraz zagarniał porzucone magazyny i wozy.

Aby na miejscu ocenić sytuację, Komisja Wojskowa wysłała 17 marca

z Warszawy swego członka, wicebrygadiera zbuntowanej brygady, Jana

Henryka Dąbrowskiego.

Zbierał on teraz na Mazowszu opóźnione, zagubione oddziałki

brygady. Dąbrowski przejął też od Bagrejewa ludzi, których ten

zabrał po drodze do niewoli. Sformował nowy oddział, nazwał go

własnym imieniem, bo zaborcy na samo nazwisko brygadiera

Madalińskiego natychmiast by tych ludzi zaatakowali. Podczas

powstania Kościuszkowskiego oddział ten będzie stanowił trzon

pułku Mazurów pod dowództwem Dąbrowskiego.

Madalińskiego zostawiliśmy w Mławie, gdzie przed ryzykownym

skokiem za pruski kordon musiał rozważyć różne warianty dalszego

marszu. Na razie sytuacja była dla niego pomyślna. Przede

wszystkim Prusacy nic nie wiedzieli o jego ruchu. Co prawda poseł

pruski w Warszawie uprzedził o marszu brygady dowódcę pruskich

oddziałów na północnym Mazowszu, ale całą akcję potraktowano jako

chęć przejścia Madalińskiego wraz z brygadą na służbę pruską.

Wiadomość ta zresztą najprawdopodobniej nie dotarła jeszcze do

oddziałów strzegących granicy. Wzdłuż całego 140-kilometrowego

odcinka nowego kordonu stało około 500 huzarów, rozrzuconych

małymi oddziałkami w ważniejszych punktach, przejściach

granicznych. Tylko w Wyszogrodzie, gdzie znajdowały się duże

magazyny solne, stał, oprócz jazdy, także i pluton piechoty.

Dopiero w Płocku można było dorachować się ze 150 piechoty i około

100 huzarów. Tak więc Madaliński mógł się właściwie tu na miejscu

niczego nie obawiać. Jego żołnierze znali ten kraj. Ale niestety,

poza tą garścią pruskich wojsk na granicy w głębi kraju stało

wiele batalionów pruskich i Madaliński wiedział, że idąc tam

ściągnie je na siebie. Całą nadzieję Madaliński pokładał w

zaskoczeniu i na nim opierał swój plan.

Pierwszy większy posterunek pruski (półszwadron huzarów, liczący

55 szabel) stał w Szreńsku, na jedynym przejściu przez bagna z

Iławy na Sierpc-Włocławek, blokując jednocześnie stąd drogę z

Mławy na Płock. Trzeba było szybko usunąć tę przeszkodę. Huzarzy

jednak mieli się nieustannie na baczności i ubezpieczali się

czatami na groblach. Mając za przewodników mieszczan mławskich,

Madaliński z czterema czy pięcioma szwadronami swej brygady

wyszedł wieczorem 14 marca z Mławy, przebiegł szybko niebezpieczne

groble, przechwycił znienacka czaty Prusaków, po czym ze wszystkich

stron osaczył miasteczko. Chodziło o to, by nie pozwolić ujść

nikomu z wiadomościami. Zaskoczenie było całkowite: huzarzy

przeważnie nawet nie zdołali dopaść koni, zamknęli się w starym

miejscowym zamczysku, które służyło im za koszary. Już w

ciemnościach nocnych przypuszczono szturm i mimo mężnej obrony

zamek zdobyto. Prusacy stracili 10 zabitych i rannych, kilkunastu

jednak zdołało ujść w zamieszaniu, przedostać się przez bagna i

zaalarmować posterunek w Działdowie. Wzięto też do niewoli dowódcę

placówki. W rezultacie nocna wyprawa udała się tylko połowicznie:

zabezpieczono sobie swobodny przemarsz, nie ustrzeżono się jednak

przed zaalarmowaniem następnych posterunków pruskich. Ważne

jeszcze było podniesienie ducha w brygadzie: potyczkę pod

Szreńskiem, szczęśliwie udaną, przyjęto za dobry omen. W Mławie

witano wracających ułanów jak triumfatorów. Fetowano zwycięstwo do

późna w nocy. Oficerowie położyli wreszcie kres zabawom:

następnego dnia brygadę czekały niemniejsze trudy i

niebezpieczeństwa; trzeba było wypocząć.

Brygada, w dotychczasowym swym rajdzie, pokonywała takie

przeszkody, jak: bagna, lasy i pustkowia. Teraz przechodziła do

kraju ludnego, ale pozbawionego dróg. Co więcej: był to wciąż

jeszcze okres roztopów i wszystko, co żyło, pławiło się w

grząskiej mazi. Nie darmo nazwę Mazowsza wywodzono od słowa "maź",

"mazać się", a Mazurów od "Mazów, umazani".

Krótki odcinek bezdroża między Mławą a Raciążem brygada przebyła

zaledwie w jeden dzień i to w dodatku korzystając z wydatnej

pomocy miejscowej ludności. Mazurzy wszędzie bez większych oporów

dostarczali brygadzie żywności i paszy, dawali podwody dla

przewozu piechoty, chętnie też podejmowali się wskazywania dróg.

Madaliński parł szybko naprzód, wiedząc doskonale, że tylko dzięki

pośpiechowi będzie mógł osiągnąć zamierzone cele: demonstrację

zagrożenia Warszawy przy równoczesnym nieangażowaniu brygady w

większe boje, ocalenie jej siły żywej. Taki wysiłek spowodował

jednak chwilowe zwiększenie się dezercji; ludzie nie wytrzymywali

tempa marszu. A i sama perspektywa pójścia za kordon pruski

bynajmniej nie była dla wielu zachęcająca...

Mało co popasawszy w Raciążu 16 marca brygada znowu znalazła się

na trakcie. Czekało ją teraz poważne zadanie - uchwycenie

przeprawy na Wiśle. Chcąc do końca utrzymać Prusaków w

nieświadomości swych zamiarów, nieświadomości miejsca przeprawy,

Madaliński rozdzielił siły: oddział złożony z trzech szwadronów

pognał wprost na Wyszogród, inne manewrowały, szły jakby w innych

kierunkach. Zaskoczona przy promach w Wyszogrodzie załoga pruska

stawiała początkowo opór, ale poniósłszy niewielkie straty,

przyparta do rzeki, przedarła się i umknęła na drugi brzeg,

alarmując dalsze posterunki. Główne siły brygady nadeszły w kilka

godzin później i zakwaterowały w miasteczku. W ręce Madalińskiego

wpadła znów kasa magazynu solnego i kilkunastu jeńców.

Nie było jednak mowy o ruszaniu dalej. Ludzie i konie głodni i

zabłoceni, zdrożeni pięciodniowym marszem w siodle, nieustannym

wysiłkiem, walili się z nóg. Brygadier dał więc hasło do

odpoczynku. Przespano w Wyszogrodzie cały dzień 17 marca i dopiero

o świcie 18 marca przeprawiono się promami na lewy brzeg Wisły

między Ładami i Tokarami. Przeprawa odbyła się bez przeszkód. W

ogóle Madaliński zbierał owoce z zaskoczenia wroga: siły jego

wyolbrzymiano, przeceniano, szacowano na około 2300 ludzi.

Piechota pruska w Płocku, obawiając się ataku brygady,

zatarasowała się w klasztorze. Uciekający znad granicy huzarzy,

przemknęli w popłochu przez miasto kierując się na Toruń. Zawiódł,

okazał się bezradny, wywiad pruski. Paraliżowało też wszelką

większą akcję pruską przeciwko brygadzie rozrzucenie sił pruskich

wzdłuż granicy małymi oddziałkami.

Ale Prusacy przychodzili już do siebie i starali się pojmać

lotnego nieprzyjaciela. Zaalarmowano wszystkie posterunki na lewym

brzegu Wisły, a z dalszych terenów nadchodziły posiłki. Aby

uniemożliwić Madalińskiemu przeprawę przez Wisłę, dowodzący

wojskami pruskimi w Polsce generał Schwerin wysłał z Łęczycy do

Wyszogrodu dwie kompanie piechoty i przygotowywał do marszu w tym

samym kierunku dwie następne z Łowicza. Łowicz stał się miejscem

koncentracji oddziałów pruskich: ściągano tu pospiesznie kompanie

piechoty z Piotrkowa, a także szwadrony huzarów z Bolimowa i Rawy,

alarmowano Poznań. Słabą stroną pruskiego planu działań było to

(na szczęście dla Madalińskiego), iż obliczony był on tylko na

statyczną obronę: zamierzano bronić Łowicza i sprowadzanych tutaj

kas rządowych. Ponadto Prusacy obawiali się wybuchu powstania w

Wielkopolsce, usiłowali nie dopuścić do dalszego marszu brygady na

zachód. W razie potrzeby mieli się tylko wycofywać, ciągle

starając się ryglować brygadzie drogę na Poznań, zagradzając

posuwanie się do tego zapalnego ogniska. W obozie Schwerina

wybuchła panika: opowiadano, że Madaliński zniósł w boju obie

kompanie wysłane przeciwko niemu do Wyszogrodu, że idzie naprzód,

że bliski jest termin ogólnego powstania w Wielkopolsce i w całym

drugim zaborze pruskim. W tych warunkach Schwerin bał się użyć sił

stacjonujących w Poznaniu i Toruniu. Toteż tym bardziej zależało

mu na nawiązaniu łączności i wspólnym działaniu z Rosjanami.

Marsz brygady pojął Igelstr”m przede wszystkim jako zamiar

zagrożenia Warszawie, mający na celu spowodowanie tutaj wybuchu

powstania. Obawy o bezpieczeństwo Warszawy podzielał całkowicie

także i jego szef sztabu, generał Pistor. Natomiast - wbrew

oczekiwaniom Madalińskiego - byli oni na tyle przewidujący, że nie

wykluczyli i dalszej ewentualności: marszu brygady w stronę

Krakowa, do Kościuszki. Ziściły się jedynie nadzieje Madalińskiego

i jego oficerów na ewakuację garnizonów rosyjskich z Krakowskiego,

przegrupowanie sił nieprzyjaciela na terenie Korony. Chcąc osłonić

Warszawę, od razu wysłano rozkazy ściągania do stolicy wszystkich

oddziałów rosyjskich rozmieszczonych w jej okolicach. Załoga

rosyjska w Warszawie wzrosła o 10 000 bagnetów i szabel. Nie

poprzestano na tym i sięgnięto także po siły stojące dalej.

Ruszono garnizony Brześcia Litewskiego i Słonimia nawet, dla

pośpiechu wioząc piechotę na podwodach. Oddział Bagrejewa z

Grannego, który znajdował się na północnym Mazowszu, także

skierowano pod Warszawę. Garnizony ściągnięte z Brześcia i

Słonimia musiały być zastąpione przez oddziały stacjonujące

uprzednio na Litwie, gdzie w ten sposób znakomicie uszczuplono

siły rosyjskie, umożliwiając następnie wybuch powstania w Wilnie

pod dowództwem Jasińskiego. O tym jak Igelstr”m poważnie brał

niebezpieczeństwo zagrożenia Warszawy - świadczy fakt, iż

wszystkie koncentrowane oddziały przybywały do stolicy niezwykle

szybko. Zaraz też ambasador wydzielił z tych sił dużą grupę. -

cztery bataliony, sześć szwadronów i pięć secin - i wysłał ją pod

dowództwem generała Tormasowa przeciwko Madalińskiemu w stronę

Mszczonowa. Korpus ten jednak otrzymał zadanie tylko obserwowania

brygady; miał osłaniać dostęp do stolicy, a w razie ataku

natychmiast się cofać. O tym, by kolumna ta miała współdziałać z

wojskami pruskimi, a szczególnie o atakowaniu Madalińskiego, o

pościgu za nim - w ogóle mowy nie było.

Przewidujący Igelstr”m, mając już w ręku dostateczne siły,

postanowił także zabezpieczyć się przed inną ewentualnością:

marszem (i skutkami marszu) brygady na Kraków. W takim wypadku

obawiano się wystąpienia oddziałów polskich na terenach

opuszczonych przez Rosjan. Ambasador ściągnął rzeczywiście (jak

spodziewał się Madaliński) oddziały z Lublina i Łucka, ale nie

rzucił ich na Warszawę, lecz pod Kazimierz, na lewy brzeg Wisły.

Do Kazimierza też miały pospieszyć wojska rosyjskie z garnizonów

koło Krakowa i Opatowa. Na razie wyciągnięto je z tych miast i

skierowano na Radom. W myśl koncepcji rosyjskiej były one za słabe

na przeciwstawienie się wybuchowi powstania w Krakowie, miały

zdecydowanie działać dopiero po skoncentrowaniu wszystkich sił

koło Kazimierza. Przesuwane garnizony krakowski i opatowski w

Radomiu szachowały Madalińskiego od południa, od północy

następował Tormasow.

Miał więc teraz Madaliński zupełnie realną możliwość

przemaszerowania przez zabór pruski bez większych walk. Jeśliby

tylko nie zaczepiał oddziałów pruskich i szedł szybkim marszem na

południe, gdyby ograniczył się tylko do demonstracji, mógł nie

obawiać się i na zachodzie większych trudności. Od strony

wojskowej - tak ruchliwemu oddziałowi, jakim była jego brygada,

niewiele mogło grozić. Sprzyjała mu także i sytuacja polityczna.

Prusacy, którzy niedawno przyszli na te tereny, nie zdążyli się

jeszcze zakorzenić, a już dali się we znaki miejscowej ludności;

byli zupełnie pozbawieni oparcia wśród mieszkańców, nie mieli

dobrego wywiadu. Przy tym ich machina wojenna, ich oddziały

wojskowe i dowództwo działały nieudolnie i ciężko, reagowały za

późno. Kiedy następnie w Łęczyckiem ludność z entuzjazmem przyjmie

Madalińskiego jako swego krajana, kiedy dostarczy przewodników,

podwód, żywności, paszy, pocznie zdradzać mu każdy ruch wojsk

pruskich - na tej podstawie Prusacy na serio zaczną się obawiać o

Wielkopolskę, o całe swoje władztwo nadwarciańskie - i ta obawa

długo będzie paraliżować ich ruchy. Schwerin nie mógł liczyć na

pełne, solidarne współdziałanie z dowództwem rosyjskim:

doświadczenie pokazało, że nie uprzedzili oni Prusaków o ruchach

brygady, a i później nie koordynowali z nimi swoich poczynań. Koła

polskie interpretowały to jako w ogóle niechęć Rosji do Prus.

Mylili się jednak w tym wypadku, gdyż u Rosjan zaważyło przede

wszystkim to, że byli oni naprawdę nieświadomi dalszych kierunków

ruchu Madalińskiego, zaskoczeni, pełni obaw o wybuch powstania w

samej Warszawie.

W takich warunkach przeprowadzany marsz-manewr Madalińskiego,

rozpatrywany w aspekcie militarnym, jawi się od specjalnej strony.

Jeśli przypomnimy sobie stan wyszkolenia wojsk polskich oraz fakt,

że Madaliński i ludzie z jego brygady nie wzięli udziału w

kampanii 1792 r., jeśli uświadomimy sobie, że marsz miał być dla

dowódcy i jego żołnierzy pierwszą "szkołą ognia" wówczas będziemy

mogli pojąć jego znaczenie dla brygady. Marsz wykazał także walory

bojowe jazdy narodowej polskiej w ogóle. Przekonano się, że broń

ta, "bez względu na swe duże braki", ma poważne perspektywy w

niektórych ówczesnych aspektach taktyki.

Tymczasem Prusacy przygotowywali się do obrony. Kiedy nie udało

się im zatrzymać Madalińskiego na przeprawie przez Wisłę i

maszerował on już w głąb kraju, Schwerin pchnął jeszcze za nim w

pościg nowe siły, a jednocześnie na gwałt ściągał oddziały z

południa, by zatrzymać Polaków nad Pilicą.

Następne dni i noce upływały brygadzie w marszach i w bojach.

Zaraz po przejściu Wisły jej forpoczty natknęły się w Iłowie na

duży, liczący 100 szabel oddział przeciwnika. Był to szwadron

huzarów pruskich pod dowództwem Trencka i trzeba go było szybko

spędzić z drogi. Po zaciętej walce Prusacy zostali zmuszeni do

bezładnej ucieczki. Madaliński nie ścigał nieprzyjaciela, lecz

szedł dalej, na Kamion. Tu opowiedziano mu o kasie skarbowej

rządowej pruskiej; zabrał ją bez oporu, strażnicy zdołali ujść.

Dążył teraz Madaliński do jak najspieszniejszego wydobycia się

spośród lasów i błot rozległej niecki kotliny sochaczewskiej, gdyż

konie i ludzie z trudem się tu poruszali. W końcu dotarto do

Bzury, którą musiano przebyć wpław. Jej prawym suchszym brzegiem

Madaliński pomaszerował na Sochaczew. Tu nieco brygada odpoczęła.

Ponieważ Madaliński dowiedział się o zbierających się w Łowiczu

Prusakach, pognał dalej. Ludzie byli zmęczeni - teraz coraz

częściej zdarzały się wypadki dezercji wśród żołnierzy brygady.

Przed wymarszem z Sochaczewa, w nocy z 19 na 20 marca, Madaliński

podzielił swoją brygadę na dwie kolumny i posłał je w dalszy marsz

dwiema różnymi drogami. Okazało się to dobrym posunięciem - tak ze

względów politycznych, jak i wojskowych. Politycznych - bo ruch

mógł ogarnąć szersze tereny, budząc wszędzie nadzieję i sposobiąc

ludzi na wyczekiwanie rewolucji, a wojskowych - bo jeden z tych

oddziałów mógł zaniepokoić Rosjan i zmusić ich do ponownego

skoncentrowania się koło Warszawy. Poza tym mniejszym oddziałom

łatwiej było zaopatrywać się w paszę i żywność, a prócz tego miały

one większe możliwości wymijania placówek nieprzyjaciela. Wreszcie

nie do pogardzenia była szansa ewentualnego naboru rekruta z tych

ziem.

Pierwsza kolumna wyruszyła z Sochaczewa ku wschodowi, kierując się

na Szymanów, Guzów, Rudę, przeszła kordon graniczny - wyraźnie

jakby wzdłuż traktu wprost na Warszawę. Taki manewr poważnie

zaniepokoił Igelstr”ma. Przypuszczał on, że jest to demonstracja

wojskowa uzgodniona ze spiskowcami stolicy jako hasło do wybuchu

powstania. Ponaglał więc Tormasowa, by ten wyjaśnił sytuację, nie

mógł mu już jednak podesłać posiłków; ściągał dalsze, skąd się

dało, oddziały do Warszawy. Forpoczty batalionów Tormasowa raz i

drugi nawiązały styczność w polu z jazdą Madalińskiego; obie

strony nie miały na celu decydujących rozstrzygnięć. Kolumna

brygady Madalińskiego tylko demonstrowała szukanie dróg możliwie

łatwych na Warszawę, Tormasow zaś badał jej siły, rozciągał

kordony, ale sam nie kwapił się do zadania ciosu. Po kilkakrotnych

takich demonstracjach wobec nieprzyjaciela szwadrony Madalińskiego

zawróciły znowu na południowy zachód, na Guzów, by lasami dotrzeć

do sił głównych brygady. Ale tutaj na przeprawie na Rawce pod Rudą

natknęły się na wrogie oddziały. Tym razem byli to Prusacy - silny

posterunek, złożony z piechoty i jazdy. Po krótkiej strzelaninie

jazda polska zaatakowała go po swojemu, szarżą, ale kiedy nie

udało się złamać wroga pierwszym impetem - zaniechano tu

przeprawy, nie chcąc tracić ludzi i czasu. Polacy pociągnęli w

górę Rawki, brzegiem, po łąkach. Oddziałek pruski, liczący około

140 bagnetów i szabel, szedł prawie równolegle ze szwadronami

polskimi po drugiej stronie rzeki, nie atakując, ale też na każdą

próbę przeprawy odpowiadając strzałami. Obserwując kolumnę polską

Prusacy doszli do Starej Rawy. Dopiero kiedy natknęli się na

pozostałe, nadeszłe tam szwadrony polskie - zaprzestali marszu.

Druga kolumna, zachodnia, pozostała w granicach zaboru pruskiego i

ciągnęła bez przeszkód lewym brzegiem Rawki w kierunku Starej

Rawy. Prusacy zgromadzeni w Łowiczu i przygotowani na atak polski

na to miasteczko ochłonęli wkrótce z przerażenia i nie doczekawszy

się nieprzyjaciela wysłali na jego poszukiwania grupę

obserwacyjną. Jednocześnie specjalny rozkaz skierował przeciwko

Madalińskiemu oddziały pruskie z południa - od Radomska i

Koniecpola. Jednostki te nie mogły jednak liczyć ani na

zagrodzenie drogi lotnej brygadzie, ani na jej zniszczenie.

Ograniczyły się jedynie do obserwowania Madalińskiego, utrudniania

mu przepraw i marszów. Schwerin liczył zwłaszcza na odcięcie

Madalińskiego od Pilicy, na przeszkodzenie mu w przeprawie przez

tę rzekę. Poza tym sądził, że pomogą mu Rosjanie - ale tu się

zawiódł: ci nigdzie nie zaatakowali Polaków, mimo że Tormasow

szedł uparcie za brygadą.

Oddziały pruskie nigdzie jednak nie zdołały dogonić i nawiązać

kontaktu bojowego z Madalińskim. Wszędzie przychodziły za późno. W

dużej mierze przyczyną tego były błotniste drogi, na których

piechur tracił siły i energię, a często i wyposażenie. Nie bez

znaczenia był tu również fakt, że oddziały pruskie nie miały

ochoty do walki. Były to bowiem bataliony złożone w dużej części z

Polaków zwerbowanych już na miejscu, na ziemiach drugiego zaboru,

ponadto nieostrzelane. Żołnierz z takich oddziałów dezerterował

przy każdej sposobności spod nienawistnej kapralskiej pałki,

zwłaszcza tu, gdzie uciekinier mógł liczyć na pomoc miejscowej

ludności, jednej z nim wiary i języka. Jeśli do tego dodamy fakt

oczywisty, że piechocie trudno jest ścigać jazdę i że trzeba wtedy

szybkich manewrów wielu oddziałów, by ją zastopować, będziemy

mieli odpowiedź, dlaczego marsz kolumny polskiej przez terytorium

drugiego zaboru pruskiego od Szreńska aż do Pilicy odbywał się

właściwie bez większych bitew. Oddziały pruskie ciągnące od

południa nie zgrały swoich poczynań z kolumną postępującą za

brygadą i Madaliński wymknął się z matni. Mimo wezwań Prusaków

Tormasow nie udzielił pomocy, zatrzymał się w marszu.

Ale czas naglił, Madaliński wiedział, że ocalenie brygady zależy

tylko od szybkości i parł naprzód, wydobywając z żołnierzy

wszystkie siły. Każdej chwili mogły go zaatakować ściągane na

gwałt z zachodu znaczne siły pruskie. Po krótkim więc postoju w

Starej Rawie, po połączeniu się ze szwadronami brygady,

wracającymi zza Rawki, nie pozwalając odpoczywać żołnierzom,

ruszył nocą na Rawę, wyminął śpiące miasto i wczesnym rankiem 21

marca pociągnął do Inowłodzia, na przeprawę na Pilicy. Wysunął

przed siebie patrole i maszerował nie spodziewając się już

przeszkód.

Tymczasem kiedy pierwsi jeźdźcy polscy schodzili do mostu w

Inowłodziu, powitały ich kule i to tak gęste, że szpica musiała

odskoczyć za domy. Okazało się, że most był obsadzony przez

niewielki, ale zdeterminowany oddziałek piechoty pruskiej, liczący

20 fizylierów, używanych zazwyczaj do szybszych rozpoznań ogniem i

do manewrów. Za mostem stali huzarzy, także w sile około 20 ludzi.

Pełnili tu oni służbę graniczną.

Nadchodzące oddziały brygady szybko przegrupowały się do natarcia.

Madaliński spieszył jeden ze swych szwadronów i obsadził nim domki

w pobliżu przeprawy, skąd miano ostrzeliwać fizylierów pruskich na

moście. Inny szwadron wyszukał bród w pobliżu na rzece i za osłoną

wzgórz i drzew, niewidoczny z przeciwległego brzegu, przeprawił

się przez Pilicę i zaatakował od tyłu huzarów. Zaskoczenie było

całkowite: huzarzy dostali się do niewoli. Oba szwadrony uderzyły

teraz z dwu stron na most. Fizylierzy pruscy walczyli do

ostatniego naboju i poddali się dopiero wtedy, gdy zabito sześciu

spośród nich i raniono dziesięciu, w tej liczbie i ich porucznika.

Swą uporczywą obroną sprawili jednak, że brygadzie zagroziło

wielkie niebezpieczeństwo: wzmocnione oddziały pruskie, idące za

nią od Łowicza, na odgłos strzałów ruszyły szybciej, ale mimo

forsownego marszu nie zdążyły na czas.

Przyszły dopiero wtedy, gdy już dawno cała brygada przeprawiła się

przez rzekę. Kolumna pruska, która szła od południa z Radomska,

spóźniła się jeszcze bardziej.

Pruscy dowódcy chcieli prowadzić dalszy pościg za Madalińskim, ale

powstrzymał ich wyraźny rozkaz Schwerina. Generał był przerażony

nastrojami wśród ludności. bał się wybuchu powszechnego powstania,

obawiał się wreszcie, że brygada może zawrócić i sama uderzyć,

rozpocząć działania zaczepne. Raporty z ostatnich marszów

oddziałów pruskich nie napawały go optymizmem co do możności

skutecznego użycia ich przeciwko Polakom. Nie kwapili się do

dalszego pościgu i Rosjanie. Tormasow szedł bardzo powoli; dopiero

prawie w tydzień po Madalińskim przeszedł Pilicę pod Nowym

Miastem, jego szpice były opóźnione w marszu o cztery dni za

brygadą. Mały oddziałek zwiadowczy kozaków Denisowa nie tracił z

oczu brygady Madalińskiego, obserwował jej ruchy, starając się sam

być niewidocznym.

Epizodem zamykającym w charakterystyczny sposób przemarsz brygady

Madalińskiego przez terytorium pruskie była nota przedłożona

rządowi polskiemu przez posła pruskiego w Warszawie, Buchholza. W

związku ze stratami, jakie poniosło państwo pruskie wskutek

zabierania przez Madalińskiego kas rządowych oraz naruszania

granicy, król pruski domagał się zadośćuczynienia, wyliczał

wypadki łupiestw, zabójstw, kradzieży i rabunków, żądając

najprzykładniejszego ukarania Madalińskiego i jego wspólników.

Groził, że jeżeli to nie nastąpi, wówczas będzie zmuszony sam

pomyśleć o środkach zapewnienia bezpieczeństwa swemu krajowi. Nota

stwierdzała, że również w Warszawie znajdowali się niektórzy z

"hordy" Madalińskiego i że dotychczas nie zostali oni aresztowani.

Grożono, co gorsza, nowym rozbiorem, gdyż stanowisko władz

polskich doprowadzi w konsekwencji do takiej sytuacji, że król

pruski rozkaże wojskom swoim wkroczyć na terytorium Polski.

Kanclerz książę A. Sułkowski pisał w odpowiedzi na tę notę, że

król polski wraz z Radą Nieustającą nie tylko głośno gani

postępowanie Madalińskiego, szczególnie zaś w granicach państwa

pruskiego, ale "wydał już potrzebne rozkazy, aby władza wojskowa

Rzeczypospolitej była użyta wspólnie z wojskami sprzymierzonymi

imperatorskimi Rosji dla najskuteczniejszego poskromienia

nieposłuszeństwa Madalińskiego i dla zapobieżenia, aby naśladowców

nie znalazł".

Madaliński i marsz jego brygady nie schodził ze szpalt gazet

pruskich. Podawano, że namawiał szlachtę do konfederacji i

występowania przeciwko władzom pruskim, szkalowano go,

przedstawiano w karykaturalnym świetle: na przykład opisywano, jak

to po zabraniu kasy rządowej pruskiej w Mławie pieniądze te -

rzekomo - roztrwonił natychmiast na ucztę wraz z okoliczną

szlachtą. Władze pruskie nakazywały landratom śledzić poruszenia

szlachty polskiej w Wielkopolsce, podejrzewając ją o sympatię dla

ruchu; aresztowano nawet szereg osób. Nie zauważono jednak -

według raportów władz pruskich - żadnych ruchów wśród chłopstwa i

mieszczaństwa. Podejrzewano, że Madaliński wchodził w kraj pruski

nie tylko ze względów czysto militarnych - ale też, że w ten

sposób chciał wywołać rozruchy wśród ludności, a co najważniejsze

- przygotować grunt pod przyszłą insurekcję.

Tymczasem groźny Madaliński, po wyjściu z granic pruskich, dotarł

22 marca do Opoczna i tu zatrzymał się na dłużej. Odpoczywano.

Ludzie i konie byli u kresu wytrzymałości. Dziesięciodniowy marsz

po błotach i pustkowiach, przy braku żywności, wśród utarczek,

wreszcie ciągłych niebezpieczeństw, dał się naprawdę we znaki.

Brygada była osłabiona stratami marszowymi, a przede wszystkim

dezercją, która wzrosła zwłaszcza na najcięższym odcinku - z

Sochaczewa do Inowłodzia. Brygada, licząca w momencie wymarszu z

Ostrołęki około 1200 szabel, utraciła około 40% składu. W bojach

poległo 4 oficerów i 50 szeregowych. Trzeba powiedzieć, że wysiłek

był bardzo duży: w ciągu 8 dni (od 13 do 21 marca) Madaliński ze

swymi ludźmi przeszedł 280 -300 km, oddziały zaś, które wydzielał

na podjazdy w różne strony, przemaszerowały jeszcze więcej.

Działano często nocami, po marcowych roztopach. Teraz należało się

rozpatrzyć w położeniu - tak politycznym, jak i wojskowym - przed

dalszym marszem do Krakowa, gdzie spodziewano się Kościuszki.

Właśnie Madaliński rozgaszczał się na swojej kwaterze, gdy

zaalarmowały go krzyki, a następnie wrzawa, galop koni, wreszcie

śmiech. Z ganku zobaczył kilku swoich jeźdźców, którzy prowadzili

otoczonego ciasnym kręgiem oficera w barwach - jak poznawał

brygadier - jednego z oddziałów dywizji Wodzickiego z Krakowa.

Oficer szedł chętnie, rozmawiał wesoło z kawalerzystami. Na widok

Madalińskiego wyprężył się i raportował... Jest kurierem generała

Wodzickiego, wiezie raport tegoż do Komisji Wojskowej. Bez oporów,

na żądanie, oddał powierzoną sobie przesyłkę. "Korpusy mojej

dywizji nie będą się chwytały zamiarów przeciwnych interesowi

Ojczyzny" - czytał brygadier pismo generała. Tylko że każda ze

stron - i Komisja Wojskowa, i Wodzicki - pod pojęcie "interesów

Ojczyzny" mogła podstawiać zupełnie przeciwstawne działania - i

brygadier doskonale to zrozumiał. Można się było spodziewać, że

Wodzicki pójdzie za ruchem insurekcyjnym. To przesądzało o losie i

znaczeniu Krakowa dla insurekcji, o postawie brygady Mangeta i

batalionów piechoty dywizji małopolskiej, w ogóle o położeniu

powstania w tym zakątku Rzeczypospolitej, dawało powody do

optymizmu. Madaliński wołał wina, ugaszczał kuriera, opowiadał mu

o swoim marszu. Chwalił się, że zabrał Prusakom 50 000 talarów,

opowiadał dalej o potyczkach, o marszach i kontrmarszach. Frasował

się, że ma kilkudziesięciu jeńców Prusaków i nie bardzo wie, co z

nimi począć: przecież Kościuszko wystrzegał się zadrażnień, wojny

ze wszystkimi sąsiadami naraz. Żywił złudzenia, że w przyszłych

działaniach będzie miał do czynienia tylko z Rosjanami. Teraz przy

stole brygadier wpadł nagle na pomysł, by jeńców pruskich przesłać

Igelstr”mowi, w prezencie, jako rekrutów... Długo śmieli się z

tego pomysłu. Wreszcie puszczono kuriera wolno, Madaliński oddał

mu do rąk przeczytany raport, tylko pieczęć złamaną Wodzickiego

zastąpił własną: niech się tam Komisja Wojskowa gryzie, niech wie

o powodzeniu jego akcji. Dlatego też chwalił się kurierowi, że ma

ze sobą 2000 ludzi, że pójdą - już idą - za nim inne oddziały.

Aby zbadać, co dzieje się w samym Krakowie, posłał tam Madaliński

porucznika Frankowskiego w cywilnym ubiorze. Frankowski przybył do

miasta 24 marca, akurat w kilka godzin po złożeniu przez

Kościuszkę przysięgi na Rynku. Jego wojskowa postawa, ukryta broń,

nie uszły uwagi rozgorączkowanych mieszczan. Zbyt im ten cywil

zapachniał żołnierzem. Toteż puścili się za nim, usiłując go

zatrzymać i ledwie porucznik uszedł z życiem, gdyż wzięto go za

rosyjskiego szpiega, i nie na żarty strzelano do niego.

Nieporozumienie wyjaśniło się. Dzięki raportowi Madalińskiego

Kościuszko miał pierwszą orientację w sytuacji wojskowej. Licząc

na to, że brygada maszeruje już tymczasem dalej, rozkazywał jej

zatrzymać się: chciał wyzyskać ten oddział jako straż przednią -

narzędzie rozpoznania, i jednocześnie jako osłonę Krakowa od

północy. Zapewniał Madalińskiego o pomocy i nakazywał mu, by w

razie potrzeby przedsiębrał działania opóźniające przeciwko

maszerującym tu Rosjanom. Na przyniesione wieści Madaliński

skierował się traktami na Kraków.

Jeszcze w Opocznie anonsowano brygadierowi kolumnę rotmistrza

Zborowskiego; patrole brygady natknęły się na nią już w marszu

koło Końskich, 24 marca. Radość ogarnęła serca kawalerzystów. To

byli współtowarzysze, pierwsi, którzy pospieszyli na zew

manifestów Madalińskiego i teraz po wielu przygodach łączyli się z

jego brygadą. Był to czwarty pułk straży przedniej, jazdy lekkiej,

szefostwa księcia Wirtemberskiego, żołnierz dobry, okryty chwałą

już w wojnie 1792 r. Szwadrony tego pułku, stojące na kwaterach w

widłach Wieprza i Wisły, otoczone i pilnowane przez przemożne siły

wojsk rosyjskich, zdołały się mimo wszystko przedrzeć, przeprawić

przez Wisłę i dotrzeć do puszczy kozienickiej z zamiarem pójścia

za Madalińskim. Tu usiłowali zaagitować i porwać za sobą ułanów

królewskich. Ale ten doborowy oddział, trzymany żelazną ręką przez

swego dowódcę, fanatycznie królowi oddanego pułkownika Keniga,

zdecydowanie odciął się od ruchu. Kenig natychmiast zgarnął swoje

szwadrony w Kozienicach i zamierzał cofać się w stronę Warszawy.

Postawiwszy krzyżyk na ułanach królewskich, Zborowski ruszył dalej

- na Radom. Stał tu batalion piechoty polskiej, na którego

pozyskanie Zborowski także bardzo liczył. Ale i ten oddział

odmówił przyłączenia się do Madalińskiego: wprawdzie szeregowi

zdecydowanie byli po stronie insurekcji, ale oficerowie zdołali

opanować sytuację - zresztą nie bez pomocy stojącego w Radomiu

oddziału rosyjskiego. Jeszcze kilkakrotnie otarł się Zborowski,

spiesząc do Madalińskiego, o inne oddziały tak polskie, jak i

rosyjskie.

Można sobie wyobrazić radość Madalińskiego z przybycia

Zborowskiego. Wielomilowy marsz tego ostatniego przez rzeki i lasy

był najlepszym dowodem słuszności koncepcji radykalnych spiskowców

w powstaniu - wystąpienia już teraz i porwania za sobą, w

odpowiednim kierunku manewrując, jak największej ilości wojsk,

koncentracji ich w odpowiednim momencie i terenie. Obaj dowódcy

szli teraz spiesznie na spotkanie z naczelnikiem.

Jednym z najcenniejszych wojskowo rezultatów marszu było to, że

Igelstr”m pościągał - na zatkanie wyrwy w garnizonach w Grannem,

Brześciu czy Lublinie - oddziały z Litwy, przez co dał możność

sprawniejszego przeprowadzenia wybuchu powstania w Wilnie.

Wielkie dni

Zaanonsowaniem się Kościuszce z Opoczna zapoczątkował Madaliński

długi łańcuch wielkich swoich dni i nocy, wypełnionych nieustanną

służbą insurekcji.

Po przysiędze Kościuszki na krakowskim Rynku powstanie szerzyło

się jak pożar na stepie. W Kielcach przysięgę na wierność

Kościuszce złożyły stojące tam oddziały piechoty, ale zagrożone

przez Rosjan, wołały o pomoc u Madalińskiego. Ruszył natychmiast

brygadier ze Zborowskim na odsiecz, zagarnął tych piechurów i

poszedł dalej, by współdziałać z Mangetem, następującym na Rosjan

wyszłych z Krakowa.

Jeszcze nie dochodząc do Pińczowa, niespodziewanie natknął się

Madaliński na jakichś jeźdźców, gnających na łeb na szyję przed

siebie. Okazało się, że byli to ludzie właśnie Mangeta, rozbici

(ale nie pobici) pod Opatowem. Opowiadali, że w ciągu jednego dnia

takiej ucieczki oderwali się od nieprzyjaciela o całe 9 mil - nim

oparli się o Madalińskiego. Ten chciał dać na miejscu odpór

ścigającym Rosjanom, następnie planował przyjęcie bitwy pod

Skalbmierzem, zwłaszcza że oddziały nieprzyjaciela ustępowały

liczebnością polskim, ale mu Kościuszko nakazał nie wdawać się w

bitwy, inne oddziały polskie zbierać po drodze, ściągać ku sobie,

osłaniać regiment idący z Sandomierza, który się opowiedział za

powstaniem, maszerować prosto na Kraków. Tymczasem Tormasow ze

swoim korpusem, nie szczędząc ludzi i koni, dopadł Madalińskiego

pod Skalbmierzem. Oba wojska rozgradzała Nidzica. Rosjanie parli

zdecydowanie naprzód, nie zważając na straty. Przeprawili się

przez rzekę pod ogniem polskim, ale Madaliński zdołał się oderwać

od nieprzyjaciela, nie zostawiając na polu walki ani poległych,

ani rannych.

Szedł teraz Madaliński szybko na spotkanie Kościuszki, który na

czele niewielkiej armii powstańczej wyruszył z Krakowa z zamiarem

przebicia się do Warszawy. Spotkanie nastąpiło 3 kwietnia w

Koniuszy. Tu zdał Madaliński raport ze swych dotychczasowych

poczynań i najprawdopodobniej tu dopiero otrzymał wiadomość, że go

Kościuszko w przeddzień "w obozie pod Luborzycą" mianował

generałem majorem.

Dotychczasowe potyczki Madalińskiego i Mangeta były tylko

przygrywką do zbliżającej się walnej batalii. Rosjanie usiłowali,

połączywszy siły Tormasowa z północy i Denisowa ze wschodu, z

Lublina i Łucka zagrodzić Kościuszce drogę do Warszawy. Naczelnik

szedł z Krakowa drogą na Skalbmierz, Pińczów, prawdopodobnie w

kierunku Kielc, miał - już po połączeniu się z Madalińskim i

Mangetem i piechotą z Sandomierza - wciąż mało ludzi, bo zaledwie

około 6000, w tym około 2000 chłopów kosynierów, przyprowadzonych

mu 3 kwietnia do Koniuszy. Z takimi to siłami Kościuszko wyruszył

4 kwietnia z Koniuszy przeciwko nieprzyjacielowi. Zagrożony

koncentrycznym marszem dwóch kolumn rosyjskich Tormasowa i

Denisowa, usiłował wymknąć się z tych kleszczy i przerzucił swe

siły na trakt do Działoszyc, omijając Tormasowa. Ale ten, widząc

unik Polaków, parł wprost za nimi.

Tormasow stanął wreszcie Kościuszce na drodze pod Racławicami w

3000 ludzi, spodziewając się nadejścia jeszcze 3-tysięcznej

kolumny Denisowa, która by ten niepomyślny dla niego układ sił

przeważyła na jego korzyść. Denisow jednak nie zorientował się, że

Kościuszko zdołał już wyjść z matni i kontynuował swój marsz. W

drodze na pomoc Tormasowowi na szczęście dla Polaków zagubił się w

terenie i na czas nie przyszedł.

Kościuszko musiał teraz wyrąbywać sobie drogę bagnetem i szablą.

Swoją piechotę ustawił Naczelnik w centrum, kosynierów, jako odwód

- w tyle, a kawalerię, wzmocnioną piechotą, na skrzydłach. Wówczas

to Madaliński otrzymał pierwszą w swym życiu komendę nad większym

ugrupowaniem taktycznym: miał dowodzić lewym skrzydłem wojsk

polskich. Oprócz swojej brygady dostał jeszcze półbatalion

piechoty i swoich strzelców oraz czwarty pułk straży przedniej.

Główne swoje siły Rosjanie ześrodkowali w centrum, chcąc związać

tu Polaków, jednocześnie na polskie lewe (Madaliński) skrzydło

kierując silną grupę szturmową z zadaniem uderzenia flankowego.

Bitwę rozpoczęła artyleria rosyjska huraganowym ogniem na prawe

polskie skrzydło Mangeta, a następnie na polskie centrum. Jazda

rosyjska zdołała zepchnąć Mangeta, powstał tu popłoch w szeregach

polskich, brygada w rozsypce opuściła pole walki - ale po pewnym

czasie wróciła i tego dnia jeszcze stoczyła ciężki, krwawy bój z

rosyjską jazdą. Straty od nieprzyjacielskiego ognia poniosła i

piechota w centrum. Artyleria polska zdołała jednak zmusić działa

nieprzyjacielskie do milczenia. Ciężar walki przeniósł się na

polskie lewe skrzydło. Grupa szturmowa (Pustowałow) z jegrami

wyszła właśnie zza lasu i spychała polskie posterunki. Madaliński

sprawił swoich do ataku. Uderzyli z impetem, z furią, z fantazją,

z całą mocą. Odskoczyli jednak jak od jeża od plujących

nieustannym ogniem, nieustępliwie, jak machina, postępujących

naprzód - Rosjan. Jeszcze trzykrotnie ponawiali ataki z

niesłabnącą zajadłością. Trzeba powiedzieć, że brygada

Madalińskiego - to ludzie, którzy na dobrą sprawę wojny nie

widzieli. A jednak wytrzymywali ogień, manewrowali wśród gradu

kul, zbierali się w grupy i znów uderzali. Były momenty, że

spychali Rosjan, nadłamywali ich, ale rozkaz zeszlusowywał żelazne

szeregi wroga i na powrót jeżyły się one setkami bagnetów i

szabel. Pustowałow trwał, odzyskiwał pozycje. Podesłał mu jeszcze

Tormasow jazdy i piechoty - ale i Kościuszko podparł Madalińskiego

czterema kompaniami żołnierzy pieszych. Wykorzystując jednocześnie

moment pewnego osłabienia rosyjskiego centrum - poszukał tu

właśnie Naczelnik rozstrzygnięcia: zaatakował kosynierami.

Poprowadził ich osobiście. Aby stanowczo zabezpieczyć swoje lewe

skrzydło na czas tego ataku - wzmocnił jeszcze Madalińskiego

częścią piechoty pod dowództwem generała Zajączka, który miał

przejąć z rąk Madalińskiego dowodzenie nad całością. Atak

kosynierów i piechoty był decydujący - centrum wroga zostało

rozgromione. Uwolnione od walki siły polskie przerzucono teraz na

lewe skrzydło, aby rozbić Pustowałowa. Ale jegrzy mimo ciężkich

strat ani myśleli ustępować. Przełamał ich znów atak kosynierów,

poprowadzony także przez Kościuszkę. Tymczasem nadciągnął Denisow.

Nie odważył się już atakować, zebrał tylko swoich - niedobitki z

pola walki - i odszedł w stronę Działoszyc, uniemożliwiając jednak

Naczelnikowi dalszy marsz w kierunku Warszawy. Kościuszko obawiał

się powrotu nieprzyjaciela, dlatego do północy został na

pobojowisku. Dopiero po północy armia powstańcza odeszła do

Słomnik, a stąd do Bosutowa, gdzie stanęła w umocnionym obozie,

wciąż osłaniając drogi do Krakowa. W Bosutowie stał Kościuszko do

25 kwietnia. Po bitwie racławickiej i po zasługach tam położonych

6 kwietnia w obozie pod Słomnikami Madaliński otrzymał nominację

na generała lejtnanta.

Po Racławicach nastąpił dla Kościuszki i dowodzonej przez niego

armii okres wytężonych zabiegów nad umacnianiem się,

zabezpieczaniem pierwszych zdobyczy, rozszerzaniem rewolucji. Na

ten czas przypada też ogromna praca organizacyjna nad mobilizacją

i przygotowaniem armii powstańczej, nad jej zaopatrzeniem i

wyszkoleniem. Z masy rekrutów trzeba było tworzyć żołnierzy,

odziać ich, nakarmić i ćwiczyć.

Około 10 kwietnia Kościuszko otrzymał wiadomość o przystąpieniu do

powstania wojsk zgromadzonych pod Chełmem na czele z generałem

Grochowskim. Naczelnik chciał mu ruszyć na pomoc wymijając

korkującego drogę na północ Denisowa, ale osadziły go na miejscu

groźne wieści. Oto Prusacy zaczęli koncentrować swe siły

(Schwerin) koło Częstochowy i przesuwać kordony na całej długości

granicy. Rosjanie z Warszawy wzmacniali jeszcze rygiel na

południu. Dopiero około 25 kwietnia wojska polskie poszły wzdłuż

Wisły na północ. Madaliński ze swoimi ruszył wcześniej - na zachód,

w kierunku na Częstochowę, osłaniać marsz od Prusaków Fawrata. Już

w drodze, na postoju w Igołomii, zastała Polaków wieść o

zwycięskiej insurekcji w Warszawie, a nieco później i w Wilnie.

Wieści te dodały serca małej armii Naczelnika. Ruszyli teraz

szybciej wprost na groźną masę korpusów rosyjskich. Przewaga

nieprzyjaciela była jednak zbyt duża: pod Połańcem Rosjanie

zablokowali i nawet oblegli Kościuszkę. Na miejscu przesiedział

Naczelnik dwa tygodnie, a z Połańca wyszedł w świat słynny

uniwersał połaniecki, pierwsza jaskółka prac, podejmowanych odtąd

przez obóz lewicy społecznej w celu wyzwolenia chłopów i

pozyskania ich dla walki rewolucyjnej.

Kościuszko odzyskał swobodę ruchów dopiero po nadejściu zza Wisły

generała Grochowskiego. Tymczasem Denisow odskoczył na zachód, do

Prusaków; Kościuszko zaś 19 maja wzmocniony czuł się już na siłach

iść dalej. Na trwożne wieści znad Bugu o ruchach Rosjan wysłał tam

generała Zajączka, co uszczupliło znów jego korpus, ale

kontynuował forsowny marsz za Denisowem, licząc, że doścignie go,

zanim ten oprze się na Prusakach.

Spotkanie z nieprzyjacielem nastąpiło 6 czerwca. W przeddzień

Kościuszko stanął ze swą armią pod Szczekocinami. Miał ponad 9000

wojska regularnego i do 6000 uzbrojonych chłopów. Nie wiedział nic

o akcesie Prusaków, prowadził w Warszawie rozmowy z ich posłem

Buchholzem. Spodziewał się, że zastanie tylko Denisowa; tymczasem

niespodzianie z porannej mgły wyłoniło się mrowie żołnierzy, wśród

których rozpoznano i Prusaków; na ich czele stał król Fryderyk

Wilhelm.

Nieprzyjaciel ustawił się ławą długą na trzy wiorsty, razem około

27 000 ludzi i 134 armaty. W broni palnej przewaga była jeszcze

większa niż w proporcjach liczebnych siły żywej, wyrażała się

stosunkiem 1: 3, a w artylerii nawet jak 1: 4. Bitwę rozpoczęła

nawała ognia artyleryjskiego, zasypująca siły polskie gradem

żelaza. Pod osłoną ognia artylerii ruszyły i postępowały naprzód

kolumny pruskie i rosyjskie. Oddziały polskie wybiegły śmiało

naprzód, starły się z nimi. atakowali i kosynierzy, z nie mniejszą

brawurą niż pod Racławicami, znów biorąc armaty i rozbijając całe

oddziały. Biły się dzielnie, do ostatniego człowieka - całe

regimenty. Przewaga nieprzyjaciela była jednak przygniatająca, tak

że klęska była nieunikniona. Kościuszko to zauważył i nie

przerywając walki - jednocześnie zarządzał odwrót.

Jazda polska, a wśród niej brygada Madalińskiego, stała zgrupowana

na niewielkim wzniesieniu na prawym skrzydle. Zwaliły się i na nią

początkowo masy kawalerii, a następnie ogień artylerii i piechoty

nieprzyjaciela. Podrywała się wielokrotnie do wciąż nowych szarż,

walczono na miejscu, kontratakowano przez wiele godzin. Kiedy już

wojska polskie zaczęły odpływać z pola bitwy, odchodzić do

Małogoszczy, generał Sanguszko uprowadził z wiru walki Kościuszkę,

sam zaś wrócił do swoich jeźdźców. Razem z Madalińskim sformowali

kawalerię, by osłonić odwrót. Z zebraną w kułak swoją brygadą

cisnął się Madaliński jeszcze i jeszcze do szarży, rozbijał w

krwawym trudzie groźną kolumnę nieprzyjaciela - gdy nagle poczuł

mocne uderzenie, piekące, w nogę. W zapale, w ferworze bitwy nie

zwrócił na to uwagi - jakby nie o niego chodziło; trzeba było

odpierać wciąż nowe fale pościgu, nieustannie wyrąbywać się z ćmy

kozaków i pruskich huzarów. Ta ciężka walka pozwoliła polskiemu

wojsku oderwać się od nieprzyjaciela bez dalszych już strat.

Zdecydowany odpór jazdy zatrzymał cały ruch wroga. Kawaleria

polska odchodziła z pola bitwy ostatnia - już o zmroku. Do ostatka

też trwał na posterunku i generał Madaliński.

Polacy stracili w tej bitwie dwóch generałów, poległo 1000

żołnierzy, a 500 dostało się do niewoli. Kościuszko został ranny w

nogę. Rana Madalińskiego na szczęście okazała się niegroźna.

Nie upadali powstańcy na duchu. Cały kraj zapalał się ogniem

insurekcji. Armia Kościuszki maszerowała w kierunku Warszawy -

rezerwuaru nowej siły. Madaliński swoją brygadą osłaniał jej

pochód, szedł w ariergardzie, w ciągłych utarczkach z

nieprzyjacielem. Dla wzmocnienia jego brygady, mocno

poszczerbionej pod Szczekocinami, dołączono do niej pułk jazdy

Dobka, złożony z ochotników, młodzieży szlachty sandomierskiej.

Pułk ten, niedoświadczony w walkach, zamiast oderwać się od

przeważających sił nieprzyjaciela przyjął bitwę pod Szydłowcem

koło Skarżyska. Po krótkiej potyczce został okrążony i wzięty do

niewoli. Na odgłos strzałów nadbiegł Madaliński, ale było już po

wszystkim. Zaatakowany, nie czekał, zawrócił czym prędzej.

Madaliński bardzo się zmartwił utratą pułku Dobka. Następne walki

toczono w Puszczy Świętokrzyskiej, na przesiekach, w wąwozach, po

partyzancku, atakując z zasadzek, przenikając na tyły, wycofując

się zawsze przed przewagą wroga. W walkach brała udział i

miejscowa ludność: ścinano drzewa, robiono zasieki na duktach

leśnych, obsadzano je strzelcami. Chłopi zgłaszali się na

przewodników. Z głównymi siłami armii powstańczej ariergarda

Madalińskiego połączyła się dopiero nad Pilicą. Podporządkowano ją

wtedy generałowi Zajączkowi, który właśnie wrócił ze swoją

dywizją z wyprawy za Wisłę po przegranej bitwie pod Chełmem.

Nad Pilicę wojsko przyszło mocno zmęczone, z postanowieniem

odpoczynku, zebrania rozproszonych jeszcze tu i ówdzie ludzi.

Przeprawiono się na lewy brzeg rzeki. Wszyscy byli pewni, że pod

osłoną rzeki są bezpieczni, że kozacy znajdują się daleko stąd.

Rozłożono się więc obozem koło miasteczka Białobrzegi. Tymczasem

Denisow zdołał w walkach sforsować leśne zasieki i szybkimi

marszami dotarł nad Pilicę. Nie dając czasu na obronę zaskoczonym

Polakom, rzucił swoich kozaków natychmiast do szturmu, przez

rzekę, pragnąc uchwycić przyczółek na przeprawie. Madaliński

zapanował nad sytuacją, rzucił ilu miał, ludzi pod ręką do szarży,

przygotowując nowe grupy. Zawrzał bój na całej linii. Kozacy

zostali wreszcie zatrzymani i zepchnięci z powrotem do rzeki;

przeprawy utrzymano. Ale tymczasem pod Nowym Miastem przeprawiły

się inne korpusy nieprzyjaciela i generał Zajączek w obawie przed

oskrzydleniem postanowił maszerować ku Warszawie. Madaliński i tym

razem szedł w ariergardzie, mając na karku kozaków i strzelców.

Armie pruska i rosyjska maszerowały na Warszawę, pragnąc zdusić

centrum powstania. Prusacy, którzy po Szczekocinach bocznymi

traktami ominęli niebezpieczeństwa leśnych przepraw, jakie stały

się udziałem wojsk carskich, przeszli Pilicę pod Inowłodziem,

mieli atakować stolicę od zachodu, Rosjanie natomiast szli od

Warki znad Pilicy. Przysposabiając swoje wojska do bitwy na

przedpolach Warszawy Kościuszko podzielił je na trzy dywizje. Sam

dowodził najsilniejszą, bo 10-tysięczną dywizją środkową, odwodem,

zdolnym do natychmiastowej i skutecznej interwencji dla wsparcia

pozostałych dywizji skrzydłowych. Naczelnik stanął w centrum, w

Raszynie. Pod Błoniem bił się już z Prusakami Mokronowski, spod

Warki cofał się Zajączek. Przeciwnik tymczasem rzucił na skrzydła

znaczne siły - a jednocześnie unieruchomił dywizję Kościuszki,

wiążąc ją silnymi natarciami awangardy armii pruskiej. Główne

ataki skierowano na Zajączka i Mokronowskiego.

Zajączek zdołał w ciągu jednego dnia forsownym marszem przybyć

znad Pilicy aż pod Piaseczno, nie pozwalając odciąć się od sił

głównych. Tu 9 lipca pod Gołkowem przyjął bitwę. Brygadę

Madalińskiego ustawił na swoim prawym skrzydle. Odwód stanowili

kosynierzy za wzgórzami.

Już o godzinie jedenastej rano przed stanowiskami polskimi zjawili

się kozacy, ale poza hałasem i strzelaniną nie zdecydowali się

jeszcze wówczas na poważniejsze natarcie. Wkrótce jednak Denisow

uderzył swoją kawalerią na kawalerię Zajączka. Lecz nie docenił

przeciwnika. W gwałtownym kontrnatarciu Polacy rozbili pułki

nieprzyjaciela, w rozpędzie wgonili je daleko w lasy. Wrócili w

triumfie na swe stanowiska. Odpoczynek trwał krótko. Po nadejściu

nowych sił rosyjskich nieprzyjaciel uderzył całą masą. I tym razem

Rosjanie skierowali główne natarcie na prawe skrzydło, na brygady

kawalerii Kopcia i Madalińskiego. Tylko że teraz działali już

metodycznie: wiążąc kawalerię atakami kozaków, wprowadzali w las

na tyły wojska polskiego strzelców, próbując nimi rozstrzygnąć

walkę, otoczyć szczupłą dywizję polską. Zajączek przegrupował

swoje oddziały, w porę wzmocnił zagrożony odcinek. Były momenty

krytyczne, kiedy to przez lukę w liniach polskich zdołał się w

tumanach kurzu przemknąć pułk kozacki. Został on jednak wpędzony

na kosynierów i niebezpieczeństwo zażegnano.

Walki rozpoczęły się na nowo od świtu 10 lipca, ale gdy kozacy

zaczęli przenikać na tyły dywizji polskiej, a kolumna Chruszczowa

podjęła ruch oskrzydlający - Zajączek zdecydował się na odwrót.

Madaliński torował drogę wojsku: całą kawalerią musiał rozbijać

żelazny rygiel, który zamykał marsz na Warszawę. Oddziały szły już

bezpośrednio do Warszawy i zajmowały miejsca w przygotowanych tam

dokoła miasta okopach. Dywizja Zajączka skierowana została na

Wolę, a jego kawaleria - na Rakowiec.

Blokada Warszawy, walki w obronie oblężonego miasta - nie

sprzyjały działaniom kawalerii na większą skalę. Niepodobna było w

takiej sytuacji użyć kawalerii zgodnie z właściwym jej

przeznaczeniem: do gwałtownych szarż, głębokiego włamania,

dalekich wypraw. Przydzielona do dywizji Zajączka brygada

Madalińskiego najprawdopodobniej z nim razem toczyła pod koniec

lipca ciężkie boje o Wolę, na głównym kierunku uderzenia Prusaków.

W ciasnych warszawskich okopach Madaliński marzył o wielkich

czynach, zazdrościł oddziałom, które poszły na wschód, na Litwę,

przeciwko Rosjanom. Sposobność jednak już wkrótce nadeszła.

Kościuszko myślał stale o przebiciu się przez kordon wojsk

oblężniczych i wywołaniu insurekcji w innych prowincjach polskich.

W tym celu najpierw Poniński wyszedł z obozu z wyborowym

żołnierzem różnych broni, usiłując przedrzeć się na południe, ale

"ślepo się puścił wśród ciemnej nocy na las kabacki, chybił

miejsca, na które miał się przebrać i trafił na baterię i

piechotę, które mu niemało ludzi pogubiwszy, przymusiły go na

koniec do nieporządnego cofnięcia się". Nie zrażony tym

niepowodzeniem, polecił Kościuszko szukać szczęścia na północy.

Wybór padł na Madalińskiego. Początkowo plan zakładał przerzucenie

brygady przez Wisłę poniżej Warszawy, na wprost ujścia Bzury i

dalej marsz na zachód, do Wielkopolski.

Madaliński znalazł się w swoim żywiole. 18 sierpnia zebrał

wszystkie służące pod jego dowództwem szwadrony, wziął, co się

dało, zaopatrzenia i przypilnował, by ludzie odpoczęli. Wyruszono

nocą 20 sierpnia, w wielkiej tajemnicy. Przeszli przez most na

Wiśle, przemierzyli uśpione, kręte uliczki Pragi i po kilkumilowym

marszu zapadli w lasy koło Jabłonny, penetrując brzegi Wisły.

Przeprawę zaplanowano na następną noc. Po przybyciu jednak nad

rzekę okazało się, że zmylili drogę, przejście w tym miejscu było

niemożliwe, a na szukanie właściwego brodu i samą przeprawę nie

starczyło krótkiej, letniej nocy. Zdecydował Madaliński szukać

szczęścia jeszcze raz, ponowić próbę przeprawy następnej nocy.

Dopadł go jednak kurier Kościuszki. Naczelnik był zaniepokojony

jego milczeniem; rozkazywał mu działać niezwłocznie, teraz nie na

zachód, lecz na północ: przebić kordon nieprzyjaciela nad Bugiem i

Narwią i wejść w tamtejszy kraj, a następnie maszerować do

Wielkopolski, gdzie już szykowało się powstanie zbrojne. W

najgorszym wypadku zyskiem miało być rozpalenie insurekcji w

miejscach dawnego zakwaterowania brygady.

Aby przebyć Bugo-Narew Madaliński postanowił wzniecić walki

jednocześnie wzdłuż całego kordonu. Dopiero wtedy w ogniu i

zamęcie walki można będzie niepostrzeżenie przeniknąć z całą

brygadą w kilku miejscach. Na dany znak oddziały polskie, od

początku powstania strzegące tego odcinka, rozpoczęły niepokojenie

nieprzyjaciela atakami zza rzeki. Natomiast swoją brygadę

Madaliński rozdzielił na cztery oddziały i na czterech brodach

przez Bug o świcie 24 sierpnia zaatakował przeprawy. Od razu

wywiązały się walki. Okazało się, że Prusacy mają większe siły niż

przypuszczano. Pod Orzechowem przeprawiająca się część brygady

spędziła z pola szwadron huzarów, ale natknęła się na piechotę

pruską i w ogniu jej muszkietów atak się załamał. Straty były

znaczne. Przy brodzie pod Jachronką sytuacja się powtórzyła:

piechota pruska, nawet otoczona przez jazdę polską, wytrzymała

kilkakrotne natarcia i w końcu Polacy musieli się wycofać za

rzekę. Główne uderzenie chciał Madaliński skierować na Zegrze,

miał tu nawet do pomocy armaty. Polska artyleria jednak, nie

zsynchronizowawszy swego ognia z działaniami kawalerii, samobójczo

zerwała most (postawiony tu jeszcze przez Prusaków) i jazda

rozpierzchła się na przeprawie. Niewielki, bo 80 ludzi liczący

posterunek nieprzyjaciela, atakowany, zdołał się obronić. Nie

udała się akcja także i czwartej grupie polskiej, atakującej pod

Serockiem. Niepowodzenie na całej linii. Brygada demonstrowała

jeszcze wzdłuż rzeki, Madaliński myślał o nowej próbie przebicia

się, ale tymczasem zaniepokojony nieprzyjaciel ściągnął tak

znaczne siły, że i mowy o tym być nie mogło. 25 sierpnia brygada

ruszyła z powrotem do Warszawy.

Ciekawym epizodem z okresu walk w obronie oblężonej stolicy było

osobiste zaangażowanie się Madalińskiego w sprawę wypadków 26

sierpnia w Wawrzyszewie. Nielubiany przez lewicę, jakobinów, przez

Zajączka i Kołłątaja - książę Józef Poniatowski, przyjął tam i

wytrzymał ze swoją dywizją gwałtowny nocny atak pruski, sam się

nie oszczędzając; szarżował na Prusaków, ale kontuzjowany upadkiem

z konia, został uprowadzony z pola walki przez Madalińskiego,

który walczył u jego boku. Odwiózł go więc generał rannego do

pałacu pod Blachą i oddał pod opiekę lekarzy. Zaczęły jednak

krążyć plotki i oskarżenia, że książę Józef zdradził, że w ogóle

nie brał udziału w walce, że tę noc spędził na wesołej zabawie w

gronie przyjaciół - birbantów w Warszawie i że przybył do swoich,

cofających się oddziałów, dopiero po wezwaniu go przez wojsko.

Madaliński cały swój autorytet "ojca rewolucji" rzucił wówczas na

szalę sprawy Poniatowskiego; oświadczył, że książę Józef

"powinność nie tylko wodza, ale i żołnierza ze zwykłym zapałem

dopełniał". Po takim oświadczeniu umilkły plotki, ale Poniatowski

zmuszony był złożyć dowództwo.

Był to zresztą ostatni, zakrojony na tak szeroką skalę, groźny

atak pruski, ostatnia próba zdobycia stolicy.

Patriotyczny zryw Wielkopolski przybierał na sile, zwłaszcza w

drugiej połowie sierpnia i postawił armię pruską oblegającą

Warszawę w obliczu klęski. Po niepowodzeniach ostatniego szturmu

brakowało jej amunicji, wzrosła liczba chorych i rannych - a tu

jednocześnie wielkopolscy insurgenci przecinali drogi

zaopatrzenia, łączności ze stolicą, z Berlinem, i z bazami.

Powstańcy kujawscy zatopili na Wiśle konwój galer, wiozących

amunicję, natomiast w Wielkopolsce zabierano kasy z pieniędzmi

wiezione dla wojska pruskiego oblegającego Warszawę. Późno, ale za

to z największą mocą, włączała się Wielkopolska do wysiłku całego

narodu.

Król pruski przeraził się nie na żarty; Wielkopolanie zaczęli

zagrażać tyłom jego wojsk. Sztandary walki podnosiły kolejno:

Kujawy, później Poznańskie, Sieradzkie, Łęczyckie i Wieluńskie.

Partyzantka była wszędzie i nigdzie. Garnizony pruskie były

atakowane i wycinane, a kiedy się zespoliły i uderzały na

powstańców, trafiały w próżnię: lotna jazda szlachecka zawsze

zdążyła ujść nie przyjmując bitwy. Trzeba było radykalniejszych

środków.

29 sierpnia na tereny objęte powstaniem ekspediował Fryderyk

Wilhelm spod Warszawy oddział pacyfikacyjny złożony z batalionu

piechoty, trzech szwadronów jazdy i dwóch dział pod dowództwem

znanego w pruskiej armii okrutnika, pułkownika Szekelyego. Ten

początkowo miał iść na Gniezno, ale następnie za najważniejsze

uznano oczyszczenie wiślanych dróg komunikacyjnych łączących obóz

pod Warszawą z magazynami w Toruniu i Grudziądzu. Szekely poznał

te strony, bo przez wiele lat stał tu garnizonem, zdołał nawet

wtedy nawiązać przyjaźń z wielu miejscowymi ziemianami. Znał

bogactwo tych okolic i postanowił dobrze zarobić na tej wyprawie.

W jego oczach częstokroć ten był winniejszy, u którego spodziewał

się znaleźć lepsze łupy. Rabował dwory, kazał swoim żołnierzom

wyłamywać drzwi, wybijać okna, rąbać meble, podłogi i sufity.

Wywoził co kosztowniejsze rzeczy. Wziął zakładników, wśród nich

kobiety. Okrutnik ten schwytanych miejscowych dostojników zasądził

sądem polowym na śmierć, przygotował wszystko do egzekucji,

wystawił już szubienice, uszykował oddziały wojska w czworoboki i

poprowadził więźniów pod stryczek. Tu dał im wytrzymać grozę

śmierci i odesłał ich z powrotem do fortecy, wciąż zapowiadając,

że każe ich powiesić, jeśli Kujawy nadal będą płonęły. W liście do

króla zdradził właściwy powód swojej "łaskawości": otóż nie mógł

ich powiesić, ponieważ w rękach Polaków znajdowali się jako

zakładnicy urzędnicy pruscy. Po pobiciu Kujawian Szekely wyprawił

się w pobliże magazynów w Bydgoszczy. Inny oddział pruski pod

dowództwem Schwerina wysłany został na tłumienie powstania w

Kaliskiem i Gnieźnieńskiem.

Armia pruska jednak, typowa armia osiemnastowieczna, uzależniona

od magazynów i połączeń, nie wytrzymała nacisku zagrożenia swoich

tyłów. W nocy z 5 na 6 września wojska pruskie zwinęły oblężenie

Warszawy i odmaszerowały do obozu w międzyrzeczu Pilicy i Bzury.

Nad tymi rzekami zostawiono tylko silne kordony. Sam król pojechał

do Poczdamu. Po drodze omal nie wpadł w ręce powstańców łęczyckich

i ledwo z życiem uszedł. Ścigał go Stokowski, generał Łęczycan, za

co potem, gdy zawierzywszy amnestii do domu swego wrócił, "z

rozkazu króla pruskiego ujęty, na dożywotnie więzienie do ciężkich

robót skazany został".

Niestety, dopiero po odejściu Prusaków spod Warszawy mógł

Kościuszko pomyśleć poważniej o pomocy powstającej Wielkopolsce.

Przedsięwzięcie było trudne: Prusacy ciągle jeszcze mieli w Polsce

64 bataliony piechoty i 130 szwadronów jazdy, razem około 20-40

tysięcy ludzi, rozłożonych w kordonach nad Pilicą, Bzurą i Narwią

oraz w garnizonach i oddziałach ekspedycyjnych Schwerina i

Szekelyego. Armia ta, wprawdzie nieruchawa, była jednak groźna,

liczyła się przecież w świecie jako jedna z lepszych. Kościuszko

nie mógł jej przeciwstawić dużych sił, liczył tylko na sprawność

manewrową korpusu wysyłanego do Wielkopolski. Mniej tu może

chodziło o zdobywanie i utrzymywanie opanowanego terenu, więcej o

rozpalanie powstania, o paraliżowanie ruchów nieprzyjaciela, o

zadawanie mu jak największych strat, niszczenie jego magazynów.

Wszystko to, o ile możności, należało czynić unikając większych

bitew, które by mogły narazić korpus polski na straty. Do tego

celu trzeba było dobrać i żołnierza, i wodza.

Późniejsze wydarzenia wykazały, że Kościuszko słusznie postąpił,

desygnując na tę straceńczą eskapadę Jana Henryka Dąbrowskiego.

Korpusik ekspedycyjny liczył około 1200 piechoty, 900 kawalerii i

12 dział, przy tym 1/3 piechoty stanowili kosynierzy - rekruci.

Wojsko to zebrało się w lesie pod Młocinami i pomaszerowało nad

Bzurę wysyłając nad rzekę tylko patrole. Patrole i szpiedzy

donieśli, że Prusacy opuścili prawy brzeg Bzury, lecz mocno

trzymają się lewego. Dąbrowski wahał się przekroczyć rzekę,

domagał się od Kościuszki posiłków, sugerował wysłanie silnych

oddziałów, całych dywizji, które zabezpieczałyby jego boki i tyły.

I tu na arenę wkracza Madaliński. Tego wypróbowanego zagończyka

wysłał Kościuszko dla odciążenia korpusu Dąbrowskiego i jako drugi

oddział ekspedycyjny dla Wielkopolski. Dał mu jego własną brygadę,

mocno już w bojach przetrzebioną, liczącą około 600 ludzi, poza

tym 400 piechoty i 4 działa. Trzonem tego oddziału była kawaleria.

Wczesnym rankiem wrześniowym Madaliński wyruszył z Warszawy,

kierując się wprost na zachód, tam gdzie, jak wiadomo było,

odeszły główne siły pruskie: na Błonie, dalej na Sochaczew i

Łowicz. Powiadomiono o tym Dąbrowskiego. Ten uspokojony, gdy mu

obiecano przysłać jeszcze więcej piechoty, 13 września przeszedł

przez płytką Bzurę przy jej ujściu do Wisły i zaatakował

posterunek pruski w Kamionie. Prusacy schronili się na plebanii,

mocno oparkanionej, i tam długo się bronili; poddali się wówczas,

gdy zabrakło im amunicji. Zdobyto ogromny magazyn pruski - 2000

fas mąki, 1000 korcy zboża i około 5000 beczek soli. Starano się

to wszystko przewieźć do Warszawy, a gdy nie starczyło podwód -

rozdano mieszkańcom okolicznych wiosek.

Nie opodal Kamiona, w Witkowicach, stał nad Bzurą inny posterunek

pruski - około 150. ludzi. By nie dopuścić do współdziałania tych

oddziałów, Dąbrowski wysłał przeciwko nim inną swoją kolumnę.

Ponieważ do brodu, przez który zamierzano się przeprawić, Prusacy

nawrzucali bron do góry zębami, kilkunastu żołnierzy rozebrało się

i wydobyło je z wody. Kawaleria przeprawiła się przez rzekę,

szybko przebyła nadbrzeżne łąki i dopiero na widok chałup na

pagórkach rozwinęła się, rozdzieliła na dwie grupy i już z

krzykiem wpadła na warty pruskie. Prusacy ani myśleli składać

broni. Walka trwała długo i skończyła się, kiedy niedobitki -

około 30 ludzi - złożyły broń. Łupem Polaków padła bateria pruska.

Zwycięskie potyczki podniosły na duchu wojsko, a i okolicznym

mieszkańcom dodały otuchy. Prusacy bowiem byli pobici, zniszczono

im magazyny, zniesiono kordon. Dąbrowski jednak nie ruszał dalej:

koło Sochaczewa zauważył oddziały pruskie, zaniepokojone

strzelaniną w Witkowicach i Kamionie, więc cały dzień strawił na

rozpoznawaniu i - w miarę możności - gromieniu tych "dywizji".

Dopiero na noc wysłał silny oddział do Pieczysk, gdzie był także

magazyn i kasa. Około północy oddział stanął u celu, ale zastał

Prusaków już przygotowanych do walki. "Mocno i długo" bronili się,

złamała ich w końcu piechota w walce na bagnety. Pod osłoną

ciemności niedobitki umknęły ze wsi i siały popłoch w garnizonach

pruskich. Podczas tej "utarczki już się były składy zapaliły".

Próbowali Polacy gasić pożar, spędzili nawet ludzi z wioski, ogień

jednak strawił wszystko. "Największa szkoda kasy, która 60 000 złp

wynosić miała, i ta w ogniu spłonęła" - pisze Dąbrowski.

Zaniepokojony strzałami i łuną, trwożąc się o los korpusu

Dąbrowskiego, Madaliński, który kontynuował marsz do Łowicza,

znosząc po drodze drobne patrole pruskie, zaraz z rana 14 września

nadbiegł do Dąbrowskiego, prowadząc swoją brygadę. Spotkanie

odbyło się nad wyraz efektownie: zjechały się dwa wojska, na czele

dwaj wodzowie, Dąbrowski deklarował głośno przed frontem, że "nie

mając, jak tylko dobro publiczne w zamiarze", chce i zdaje

Madalińskiemu komendę nad całością korpusu. Obaj generałowie

wzmocnili braterskie uściski, wszyscy oczekiwali w napięciu, ale

oto głośno i wyraźnie odmówił generał Madaliński przyjęcia

komendy. Rozległo się gromkie "wiwat" wojsk. Generałowie podali

sobie ręce, przyrzekli słowem honoru, że razem służyć będą

ojczyźnie. "Prywata żadna w tych dwóch cnotliwych sercach polskich

nie miała miejsca". Odtąd też rzeczywiście rozkazy dla całości

wojsk korpusu wydawał Dąbrowski, ale Madaliński nadal posyłał

Kościuszce oddzielne raporty, a jego brygada wciąż jeszcze w

nomenklaturze urzędowej nazywana była "korpusem mu powierzonym".

Dąbrowski przekonał Madalińskiego, że bez piechoty nie mają co

ruszać dalej i dlatego obaj dowódcy pozostali na miejscu, czekając

na zapowiedziane regimenty generała Bronikowskiego. Aby zyskać na

czasie, zmylić Prusaków co do właściwej siły i intencji korpusu

polskiego, po zniszczeniu posterunków i magazynów nieprzyjaciela

na lewym brzegu Bzury Dąbrowski wrócił nawet na jej prawy brzeg i

tu stanął obozem.

Tymczasem na wielkopolskich insurgentów zwaliła się nawała

pruskich batalionów, idących na Koło i Radziejów. Gońcy stamtąd

prosili o wsparcie przedstawiając położenie w jak najczarniejszych

barwach. Dąbrowski wyruszył na pomoc dopiero po nadejściu piechoty

19 września. Pomaszerował rankiem wprost na północ, na Gąbin,

sięgając swym prawym skrzydłem Wisły. Madaliński miał stanowić

jego lewe skrzydło, ciągnąć koło Sochaczewa i Łowicza, iść dalej

na Kutno, Kłodawę, gdzie spodziewał się połączyć z Dąbrowskim.

Znosili obaj po drodze mniejsze posterunki pruskie, zabierali

kasy. Za Łowiczem natknął się Madaliński na pocztę pruską. Po

przejrzeniu jej okazało się, że były to listy od Szekelyego do

króla i list od komendanta Gdańska o rozruchach w tym mieście.

Szekely pisał o okrutnych represjach, jakie stosował dla

uśmierzenia buntu na Kujawach, podawał spisy aresztowanych.

Madaliński przekazał te listy Dąbrowskiemu. Dąbrowski zaś schwytał

sztafetę, wiozącą listy króla do Szekelyego z planami

fortyfikowania Łęczycy.

Zaraz w Kutnie natknął się Madaliński na silny oddział pruski i

brygada wprost z marszu ruszyła do ataku. Prusacy stracili w tej

bitwie 11 zabitych, 6 dostało się do niewoli, reszta salwowała się

ucieczką. Jak się okazało, były to oddziały tej grupy, która pod

Koninem rozbiła Wielkopolan, zepchnęła na Koło, prześladowała i

naciskała tak, iż zdawało się, że czeka ich zagłada. Powstańcy

słali po pomoc do Dąbrowskiego, ale ten ze względu na stan swego

wojska, znużonego marszem, przesyłał im tylko nakazy, by Koła nie

opuszczali, i obiecywał przyjść z pomocą. Właśnie w Kole chciał

Dąbrowski założyć magazyn i zostawić tam chorych i zbędne bagaże

swego korpusu. Ponadto upatrzył to miasto na miejsce koncentracji

wojsk. Zachwalali mu to miasteczko, zwłaszcza jego walory

topograficzne i wojskowe, tutejsi obywatele. Tymczasem Madaliński

nadszedł do Kłodawy, na miejsce oznaczone. Dąbrowski, czując się

silniejszy, począł myśleć o aktywnym działaniu. Dla przyspieszenia

pomocy powstańcom wielkopolskim chwycono się rady generała

Rymkiewicza: wsadzono strzelców na podwody i z dwiema armatami i

częścią brygady Madalińskiego wyprawiono naprzód. Oddział ten

uprzedził Prusaków, uchwycił bowiem Koło i obsadził je mocno,

zwłaszcza most na Warcie i bród jeden "łatwy do przechodu".

Prusacy nie zaryzykowali ataku na polskie oddziały regularne i

odskoczyli na Pyzdry, ochraniać tamtejsze magazyny, a następnie na

Poznań.

Osłaniając się patrolami, niepokojąc wokół nieprzyjaciela, nie

pozwalając mu przewidzieć, dokąd właściwie zmierza, szedł

tymczasem Dąbrowski z Madalińskim do Słupcy, gdzie uprzednio

zwołał wszystkie oddziały powstańców wielkopolskich. Nareszcie

więc nadeszła Wielkopolanom zbrojna pomoc. Dąbrowski miał zamiar

uzupełnić powstańcami kadry swego korpusu, a poza tym zaopatrzyć

się w żywność, której mu zaczynało brakować, i w pieniądze.

Raczej się Dąbrowski na miejscu rozczarował. Wielkopolanie

obiecywali w Warszawie, że wystawią co najmniej 15 000 uzbrojonych

ludzi i zorganizują powstanie w całej prowincji. Tymczasem po

rozbiciu przez Szekelyego Kujawian i Sieradzan stawiło się w

Słupcy zaledwie około 5000 ludzi. Była to w trzech czwartych

kawaleria, "lubo na dobrych koniach, lecz źle uzbrojona", korpus,

"w którym wojewodowie, kasztelanowie, innych dostojeństw i wielu

orderów kawalerowie... nie mogąc wszyscy pierwszych posiadać

stopniów, w szeregu - towarzysza albo raczej nieustraszonego

wolnego żołnierza - pełnili powinność". "Piechoty mało co mieli,

oprócz 300 strzelców, z bronią dobrą, mogło być jeszcze blisko 500

po większej części tylko z pikami i kosami". Siły te trzeba było

dopiero organizować. Strzelców włączono w skład batalionu

strzeleckiego Sokolnickiego, "inną piechotę rozdzielono po

regimentach". Z kawalerii sformowano lekkie pułki, natomiast z

obywatelskich synów i z samych obywateli stworzono szwadrony jazdy

narodowej.

Na patrole i akcje bojowe wysyłano zawsze obok ostrzelanego już

żołnierza co najmniej połowę ludzi nowych, z czasem zaś zaczęto im

powierzać samodzielne zadania, z których coraz lepiej się

wywiązywali. Dąbrowski trzymał swoich żołnierzy w żelaznej

dyscyplinie. Nie do pomyślenia było, by żołnierz w czasie marszu

oddalił się, zaszedł do chałupy przy drodze, by oficer mógł

zajechać do pobliskiego dworku - nawet do swych znajomych. Patrole

kawalerii jadące po bokach kolumn zgarniały maruderów.

Tymczasem Dąbrowski pomaszerował do Gniezna "na trzech kolumnach".

Decyzja ta nie przyszła mu łatwo: "wszyscy mniemali, że generał

Dąbrowski prosto pójdzie ku Poznaniowi dla wzięcia tej stolicy

Wielkopolski". Całe wojsko, zwłaszcza Wielkopolanie, było za tym.

Dąbrowski jednak zwołał naradę generałów: Madalińskiego,

Rymkiewicza i pełnomocnika Rady Najwyższej Narodowej Wybickiego i

roztaczając przed nimi obrazy wszystkich trudności, jakie atak na

to miasto przedstawia, zdołał ich przekonać, że należy akcji tej

zaniechać. Argumentował, iż Prusacy są silni i dostatecznie się w

mieście ufortyfikowali, a korpus polski nie nadaje się do takich

działań. Ta niewiara w żołnierza nieregularnego bardzo dotknęła

Wielkopolan. Skończyło się na tym, że przeciwko Poznaniowi

skierowano oddział jazdy pod dowództwem Bielamowskiego, który tak

Prusaków zaniepokoił, iż schronili się w mieście za wałami i przez

wiele dni nie przedsiębrali żadnych kroków przeciwko

demonstrującym Polakom.

W Gwnieźnie cały dzień 29 września poświęcono na nabożeństwa,

parady, przysięgi - wreszcie Dąbrowski wydał dla wszystkich

żołnierski obiad, "gdzie z przyzwoitą republikanom skromnością

bawiono się aż do wieczora". Ominąwszy w ten sposób Poznań,

poszedł Dąbrowski dalej - z zamiarem raczej rozniecania powstania

aniżeli szukania Prusaków. Madaliński zaś dostawszy jeszcze od

Dąbrowskiego 100 strzelców z dwiema armatami ruszył pod

Inowrocław, by demonstrować przed samym Szekelym. Zaniepokoiwszy

Prusaków, kiedy ci skoncentrowali się do uderzenia, odskoczył

natychmiast; przeszedł lewym brzegiem Noteci, zniósł oddział

nieprzyjaciela w Barcinie i stawił się na czas w Łabiszynie, gdzie

Dąbrowski zamierzał przeprawić się przez rzekę. Ponieważ Dąbrowski

jeszcze nie nadszedł, Madaliński Sam na własną rękę zaatakował tu

Prusaków. Ci jednak zdołali częściowo zniszczyć most i schronić

się na obwałowanym i obwiedzionym wysokim murem cmentarzu

reformatów. Generał Madaliński posłał parlamentariusza, by ich

skłonić do poddania się, a gdy propozycję odrzucili, ostrzelał

cmentarz z armat i rzucił do ataku strzelców. Posterunek zniesiono

- do niewoli wzięto oficera i 18 żołnierzy pruskich. Nim nadeszły

główne siły korpusu z Dąbrowskim - droga była wolna. Postanowiono

tu zanocować.

Tymczasem Szekely, zaalarmowany w Inowrocławiu, ruszył natychmiast

za Polakami. Zjawił się niespodzianie o godzinie dwunastej w nocy

i zaczął z armat ostrzeliwać obóz polski - zaskoczenie było

ogromne. Ale też w tym boju młody żołnierz polski wykazał

wszystkie swoje walory. Zarówno Dąbrowski, jak i Rymkiewicz

podają, że korpus polski zastali Prusacy w gotowości bojowej.

Trzonem obrony były, oczywiście, bataliony regularne, które ponad

godzinę wytrzymywały ogień i ataki nieprzyjaciela. Szekely

atakował górę, na której stali Polacy, kilkakrotnie dochodziło do

walki na bagnety. Także oddziały złożone ze strzelców - rekrutów

spisały się dzielnie i wytrzymywały ataki. Bój rozstrzygnęła

kawaleria, która wściekłą szarżą złamała piechotę wroga. Uderzono

całą masą, na boki i tyły pruskie, pikami rozbito piechurów,

odrzucono i zmuszono do bezładnej ucieczki. Takie uderzenie

kawalerią w nocy, w terenie niedokładnie znanym, było bardzo

ryzykowne - ale zostało uwieńczone całkowitym sukcesem. Madaliński

miał jeszcze raz wykazać się walorami wodza i żołnierza - trwał i

bił się wraz ze swymi podkomendnymi.

Rozbici Prusacy w największym pośpiechu ratowali się ucieczką do

Bydgoszczy. Generałowie Madaliński i Rymkiewicz chcieli

natychmiast ruszać za pobitym wrogiem, a nawet atakować Bydgoszcz.

Dąbrowski jednak, słusznie argumentując, że nie może ryzykować

żołnierza na pościg wśród ciemnej nocy, dopiero rankiem wysłał

oddział na zwiady. Raportował on po powrocie, że Szekely uchodzi

do Bydgoszczy, że wiezie ze sobą 12 wozów ciężko rannych swoich

żołnierzy. Ostrożny Dąbrowski wolał jednak mimo tych wszystkich

wieści nadal pozostać na miejscu. Przesiedział cały dzień na

pobojowisku, zbierając swoich ludzi rozproszonych w czasie bitwy.

Wreszcie 30 września po przedyskutowaniu sprawy z generałami dał

rozkaz atakowania nieprzyjaciela. Nie zamierzał uderzać na

Bydgoszcz, spodziewając się, że będzie silnie broniona. Dąbrowski

doradzał marsz na Inowrocław w celu zagarnięcia zostawionych tam

taborów Szekelyego. Rymkiewicz radził Dąbrowskiemu wysłać silny

rekonesans kawaleryjski za Szekelym i zbadać, jak sobie poczyna

pobity nieprzyjaciel, a dopiero później przedsiębrać marsz na

Inowrocław. Dąbrowski wyraził zgodę, nakładając na Rymkiewicza

obowiązek przeprowadzenia tego zwiadu. Wydzielił mu szwadrony z

brygad Madalińskiego, Rzewuskiego, z powstańców wielkopolskich i

wysłał w pochód. Wierny swojej taktyce konieczności ubezpieczania

się porozsyłał jednocześnie komendy po kilkadziesiąt koni na

wszystkie ważniejsze trakty.

Rymkiewicz wyruszył 1 października wczesnym rankiem i po zbliżeniu

się do Bydgoszczy stwierdził, że Szekely zaniedbał obsadzenia

wzgórz, że most wprawdzie zerwany, bramy zamknięte, ale garnizon

nieliczny i lichy, a sam Szekely stoi daleko za miastem,

oddzielony rzeką Brdą. Natychmiast zaraportował o tym

Dąbrowskiemu, dodając, że żałuje, iż choć połowa całego korpusu

polskiego nie poszła z nim, bo zastał Prusaków nie przygotowanych

do obrony i mógłby zdobyć Bydgoszcz z marszu. Na wieść o wynikach

rekonesansu ruszył Dąbrowski pod Bydgoszcz. Szedł, jak miał w

zwyczaju, rozrzucając oddziały zwiadowcze szeroko po kraju. Stojąc

2 października pod miastem wysłali Polacy parlamentariusza do

Szekelyego z wezwaniem do kapitulacji. Stary pułkownik zelżył

wysłannika i nakazał obronę. Garnizon w Bydgoszczy nie wytrzymał

ostrzeliwania i szturmu, miasto zdobyto. Sam Szekely został ciężko

ranny, gdy ze swoim oddziałem spieszył w sukurs zza rzeki.

Uderzyła na niego kawaleria Madalińskiego, złamała w zaciętym boju

i popędziła niedobitki na północ. Rymkiewicz krytykuje

Madalińskiego, że "wcale nie rychło" ten atak nastąpił i że gdyby

wcześniej uderzono kawalerią na Szekelyego odniesiono by większy

sukces. Skądinąd jednak wiemy, że to Dąbrowski powstrzymał

Madalińskiego. Pisał potem Dąbrowski do Kościuszki: "Zawsze mężny

generał Madaliński i w tej okazyi nie omieszkał dobry dać z siebie

przykład naszemu żołnierzowi. Gdy kawaleryja podczas kanonady i

szturmu zupełnie nieczynna była, tak był niecierpliwy, że się

koniecznie pod ogniem nieprzyjacielskiej artyleryi przez Brdę

przeprawić chciał. Ledwom go w tej odwadze wstrzymać mógł,

obawiając się, by ogień nieprzyjacielskiej artyleryi mu nie

szkodził. Podszedł wreszcie do dwóch armat i póty z nich osobiście

strzelał, póki nieprzyjacielskich do wstrzymania ognia nie

przywiódł". Mamy więc wiarygodne wytłumaczenie spóźnienia w

atakowaniu Szekelyego; mamy też mimowolny piękny hołd dla

zachowania się generała Madalińskiego w bitwie. Przyprowadził

wtedy Madaliński ze swej szarży dużo jeńców. Niemała jednak część

korpusu Szekelyego zdołała się uratować, uszła wraz z armatami do

Grudziądza.

W Bydgoszczy zdobyto dwa ogromne magazyny wojskowe, nałożono na

miasto kontrybucję - 60 000 złp. Poza tym w ręce zwycięzców

dostało się podczas walk w Wielkopolsce około 200 tys. złp "w

różnych wypadkach" - jak napisze Dąbrowski. Sam on, kreśląc po

latach opis całej wyprawy, napisze, że jemu osobiście dostał się w

podziale portret Fryderyka II "w swojej wielkości", wzięty z

ratusza bydgoskiego, oraz kilka kart geograficznych. Odebrano

przysięgę od mieszczan, zacierano wszelkie ślady - krótkiego tu

niemieckiego panowania, zrzucano orły pruskie. Mieszkańcy

miejscowi częstowali żołnierzy, czym mogli.

Dąbrowski poszedł teraz z Madalińskim na Toruń. Droga była trudna.

Nieustanne deszcze, rozmokłe trakty, żołnierze brnęli w błocie nad

Wisłą. Wysłana przodem kawaleria szukała promów lub łodzi, ale

niewiele ich znalazła. Rozhulał się wiatr i znosił statki na Wiśle

daleko od zamierzonego celu. Wszystko to sprawiło, że po

przeprawie wojsko się rozproszyło, korpusy maszerowały oddzielnie

pod Toruń. Otoczono i zablokowano miasto kawalerią i szykowano się

do szturmu. Nadeszły jednak groźne wieści o nadciągającej

odsieczy, a wkrótce i ją samą ujrzano pod murami Torunia. Prusacy

tak byli pewni szturmu, że nie próbując bitwy na przedpolu miasta,

schronili się za mury, szykując się do obrony. Dąbrowski

postanowił utrzymywać ich w tym mniemaniu: zostawił kawalerię i

trochę strzelców pod dowództwem Madalińskiego i Sokolnickiego dla

niepokojenia miasta, sam zaś 12 października uznał szturm za

niemożliwy, przeprawił się z powrotem przez Wisłę i zarządził

odwrót do Bydgoszczy. Madaliński spisał się dzielnie: przez kilka

dni trzymał w szachu przeważające siły nieprzyjaciela, nie

wypuszczając ich z miasta, pozorując obleganie Torunia wielkimi

wojskami, dając możność Dąbrowskiemu wycofania się aż pod

Włocławek z całym ogromnym, prawie z 200 wozów złożonym taborem.

Dopiero wtedy kazał mu Dąbrowski zwinąć obóz pod Toruniem i udać

się na spotkanie kolumn pruskich w Łowickiem, sam zaś szybko

maszerował do przepraw przez Bzurę.

Na spieszny odwrót Dąbrowskiego z Wielkopolski wpłynęły groźne

wieści nadchodzące z Wwarszawy. Suworow rozbił dywizję powstańczą

Sierakowskiego pod Terespolem, a wkrótce Fersen w nieszczęsnej

bitwie pod Maciejowicami wziął do niewoli Kościuszkę i zniósł

dowodzony przez niego korpus. Prusacy znowu przecięli drogę

Dąbrowskiemu. Wszystkie siły polskie koncentrowały się do obrony

stolicy. Aby umożliwić bezpieczny powrót Dąbrowskiemu, wysłano

księcia Józefa i generała Kołyszkę, którzy zaatakowali oddziały

pruskie wzdłuż Bzury. Natknęli się oni na ciągnące ze wszystkich

stron dywizje nieprzyjaciela. Madaliński przerąbywał się zbrojną

ręką za Dąbrowskim. Ten ostatni, chroniąc tabory, nie wdawał się w

bitwy, lecz szedł konsekwentnie do przepraw. Dochodziło do

dramatycznych momentów, kiedy to na dzień przed przeprawą przez

Bzurę oba wrogie wojska znalazły się, nie wiedząc o sobie, na

biwakach, zaledwie o kilka kilometrów od siebie. Dąbrowski wysłał

jednak rozpoznanie, które zawiadomiło go o obecności

nieprzyjaciela. Natychmiast zwinął obóz i mimo ciemności o północy

ruszył dalej. Madalińskiemu powierzono wtedy osłanianie tyłów

korpusu i całego taboru. Zdołano oderwać się od Prusaków - oddziały

ich nadeszły, kiedy Polacy okopywali się na prawym brzegu Bzury

pod Brochowem. Dąbrowski zostawił dowództwo korpusu Rymkiewiczowi,

sam zaś odjechał do Warszawy.

W czasie kiedy Madaliński i Dąbrowski walczyli w Wielkopolsce,

wojska carskie spychały od wschodu insurgentów i tłumiły ogniska

walki. Już w połowie sierpnia upadło Wilno, a w połowie września

na teatrze wojny pojawił się Suworow. Nadciągnąwszy z Ukrainy,

odrzucił Sierakowskiego pod Krupczycami, zniósł pod Terespolem,

parł na Warszawę, dążąc do połączenia się z działającym tu

korpusem rosyjskim Fersena. Aby nie dopuścić do połączenia się

tych sił, postanowił Kościuszko rozbić każdą z nich z osobna. Ze

swymi około 8000 ludzi wydał bitwę 14-tysięcznemu korpusowi

Fersena pod Maciejowicami. W myśl planów Naczelnika walkę miało

rozstrzygnąć nadejście 3,5-tysięcznej dywizji Ponińskiego, która

by zaatakowała Rosjan od tyłu. Poniński jednak spóźnił się; korpus

polski został rozbity, tracąc przeszło 4000 ludzi. Kościuszko

dostał się do niewoli. Połączone pod dowództwem Suworowa siły

rosyjskie (25 tys. ludzi) uderzyły wprost na Warszawę.

W ciemnościach jesiennego poranka, 4 listopada o godzinie szóstej

uderzył Suworow na okopy Pragi. Rozpaczliwy opór nie zdał się na

nic; Praga padła. Dwa dni później kapitulowała przed Suworowem i

Warszawa. W myśl układów wyjść z niej miały wszystkie oddziały

wojskowe. Rosyjski wódz z paradą wkroczył do stolicy.

Według świadectwa generała Dąbrowskiego, Madaliński osobiście brał

udział w walkach na Pradze w obronie tamtejszych okopów. Wraz z

bohaterskimi niedobitkami przeprawił się przez Wisłę i

uczestniczył w tej nieszczęsnej radzie, na której postanowiono

kapitulację i ewakuację wojsk z Warszawy. Jedni chcieli jeszcze

oprzeć się na resztkach armii powstańczej, gromadzącej się koło

Grójca, i prowadzić dalsze działania. Nad Pilicą operował

Dąbrowski i około niego można było zbierać rozbitków. Sam generał

Dąbrowski radził wycofywać się w Krakowskie albo wkraczać do

Wielkopolski, a w ostateczności przerzynać się na Saksonię i do

Francji. Inni już wprost do Francji chcieli wyjeżdżać.

Madaliński ze swoją brygadą pociągnął z Warszawy na południe, do

Białobrzegów, i dalej do Gostomii. Nie poznał go tu Dąbrowski: ten

tak zawsze pełen jeszcze werwy człowiek był najwyraźniej załamany:

"zamiast wzbudzenia męstwa nie mówił o niczym jak tylko o zdradzie

i rozpaczy". Przyjaciele obawiali się o jego życie; natrafiono

nawet jakoby na ślady jakiegoś spisku, którego celem miało być

porwanie Madalińskiego i wydanie go w ręce nieprzyjaciela jako

tego, który był inicjatorem całego ruchu powstańczego. Madaliński

ostrzeżony o tym, wyjechał potajemnie z obozu i udał się do

Galicji, tam pragnąc się uchronić przed niebezpieczeństwem. Jego

brygada przeszła pod komendę Dąbrowskiego.

Niedobitki armii polskiej, przerzedzone i zdziesiątkowane przez

dezercję, rozchodzenie się całych oddziałów, dotarły do Radoszyc,

gdzie pod naporem wojsk rosyjskich uległy ostatecznemu

rozproszeniu. "Najjaśniejsza Imperatorowa zadufana w

sprawiedliwość swej sprawy" wraz z dwoma aliantami uznała "za

rzecz koniecznie potrzebną, aby [Polska]... między trzy

pograniczne mocarstwa całkiem była podzielona".

Madaliński zdołał przetrwać na wolności w Galicji aż do stycznia

1795 roku. Król pruski nalegał na cesarza austriackiego o wydanie

mu tego buntownika. Wreszcie wyśledzono Madalińskiego w

pogranicznej miejscowości, pojmano i przewieziono natychmiast pod

silną strażą do klasztoru paradyskiego, a następnie traktem na

Piotrków do Wrocławia, dokąd dotarł 11 stycznia. Dwa tygodnie

trzymano go pod ścisłą strażą, niespokojnego o los swój i swoich

najbliższych.

Gdy pewnego ranka wywołał go oficer i z szacunkiem wprawdzie, ale

pod szpadą, prowadził do komendanta, nic dobrego nie spodziewał

się generał po tym spotkaniu. Trudno też wyrazić jego radość, gdy

oznajmiono mu, że jest wolny. Nie pozwolono mu jednak wyjeżdżać z

Wrocławia, a w samym mieście musiał się na własny koszt

utrzymywać.

Dowiedział się wkrótce, czemu zawdzięczał wolność. Otóż jeszcze

podczas oblężenia Warszawy zatrzymali Polacy w areszcie żonę posła

pruskiego w Warszawie, Buchholza starościankę Hawersztyńską.

Zdołała ona dotrzeć wówczas do Madalińskiego, a ten wzruszony jej

niedolą wyrobił jej u Kościuszki paszport, o który wtedy było

bardzo trudno, i wyprawił do granicy. Dał jej nawet do eskorty

swoich jeźdźców. Wdzięczna starościanka (faworytka zresztą króla

pruskiego) zachowała o nim dobrą pamięć. Kiedy teraz dowiedziała

się o niedoli swego dobroczyńcy, pospieszyła do króla i wyrobiła

Madalińskiemu przynajmniej wolny areszt. W ten sposób przetrwał

generał do ostatnich dni maja...

Lato zaczęło dopiekać słońcem, kiedy Madaliński otrzymał wolność,

ale znów ograniczoną: nie wolno mu było wracać w granice dawnej

Rzeczypospolitej. Tym razem krótko cieszył się większą swobodą.

Wystarczył bunt w Berlinie, zamieszki, kiedy rzemieślnicy walczący

z wojskiem na ulicach stolicy wołali "wiwat Madaliński", by go

osadzić w twierdzy magdeburskiej.

Przyczyny tych nagłych zwolnień i powtórnych aresztowań należy

szukać w polityce międzynarodowej. Przede wszystkim w samej Polsce

daleko było do uspokojenia umysłów. Długo jeszcze w Wielkopolsce

mimo amnestii operowały oddziały partyzanckie, wywodzące się z

powstania. Długo tu jeszcze na dźwięk nazwiska Madalińskiego

ożywały serca i trzeba było specjalnego komunikatu, że Madaliński

został aresztowany, gdyż pojawiali się fałszywi - pod jego

nazwisko się podszywający - wodzowie. Król pruski musiał dbać o

uspokojenie swych dopiero co zaprzysiężonych poddanych. W

identycznej sytuacji była Austria i Rosja.

Z dyplomatycznych knowań wywiodła się późną wiosną 1795 r. i

zaczęła się szerzyć po kraju wieść o planowanej przez Prusy i

Francję akcji wojenno-insurekcyjnej w Polsce, wymierzonej

przeciwko obu dworom cesarskim: austriackiemu i rosyjskiemu. Na

czele Polaków stanąć miałby właśnie Madaliński, przy czym Prusy

nie precyzowały bynajmniej, co konkretnie mogłyby dać w

przyszłości Polsce z ziem zagrabionych przez siebie. Za to

szafowano szczodrze obietnicami nabytków ziem polskich zaborów

austriackiego i rosyjskiego. Wiadomość o tych planach natychmiast

doszła do imperatorowej, wywołując jej replikę: "jeśli gruby Gu

[Wilhelm, król pruski] puści na mnie swego ciemięgę Madalińskiego,

ja mu wypuszczę (...) Kościuszkę..." Sprawa zresztą upadła - Prusy

szybko (poza plecami i wbrew Francji) dogadały się z Rosją.

Później nazwisko Madalińskiego wypłynie przy innej okazji. Po

upadku powstania kościuszkowskiego różnymi drogami przedarło się

mnóstwo Polaków także na południe do Turcji, na Wołoszczyznę i do

Mołdawii. Tu także napływali i ci, którzy przedtem przebili się na

zachód, ściągani teraz wieściami o nowej wojnie Turcji z Rosją nad

Prutem. Tworzono plany Legionów, zabiegano o pieniądze i broń. W

myśl tych planów starczyłoby 15 tysięcy lekkiej konnicy tureckiej

jako sukurs dla przewidywanej potężnej insurekcji antyaustriackiej

w Galicji. Korpus taki miałby działać w trzech kolumnach, z

których jedna miała zasłaniać Chocim i obserwować Rosjan, dwie

inne miały wtargnąć do Galicji i opanować Lwów, a potem Kraków.

Projektanci, przypominając sobie szybkość pochodów tatarskich,

ręczyli, że dzięki znajomości kraju będzie można przejść w 40

godzin do Lwowa. Zagarnąwszy tam arsenał, zapasy amunicji i kasy,

skupiwszy lud zbrojny, miano rozpocząć działania przeciwko Rosji.

Na czele wojsk m.in. stanąć miał właśnie generał Madaliński. Rzecz

jednak pozostała w sferze projektów.

W 1797 r. pod włoskim niebem wysuwana była jego kandydatura na

wodza wojska polskiego w służbie rewolucyjnej Francji. Dowództwo

to dostał, jak wiemy, J. H. Dąbrowski.

Madaliński wrócił w domowe zacisze, osiadł w swym Przybyszewie nad

Pilicą, otoczony liczną gromadką dzieci. Dożył tu do 1805 r. W

miejscowym kościele był jego pomnik dłuta Syrewicza, marmurowy,

serce przeniesiono do Lubani.

Nigdy jego ojciec do zbyt majętnych się nie zaliczał; przed swoją

śmiercią zapisał franciszkanom w Śremie 2000 florenów i jako

dobrodziej klasztoru wraz z żoną został tam pochowany. Ale jego

syn bohater naszego opowiadania, Antoni, już tylko miał dzierżawy,

a po sześćdziesięciu sześciu latach życia, u schyłku dni swoich,

był dziedzicem m. in. trzeciej części dóbr Kieszków, Cerekiew i

Zotopolice, a w innym kompleksie Przybyszewa, Lubani i Porow. Poza

tymi wtórnymi przekazami nie znajdujemy nigdzie wzmianek, co

jeszcze stanowiło podstawę bytu jego dużej, bo 10-osobowej

rodziny.

Nie zdołaliśmy także stwierdzić, kiedy założył rodzinę. W Herbarzu

Boniecki pisze, że dzieci Madalińskiego żyły prawdopodobnie w

trzydziestych latach XIX wieku, co oznaczałoby, że ożenił się

dopiero w osiemdziesiątych latach XVIII wieku, czyli około

pięćdziesiątego roku życia.

Koniec



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Marian Zgórniak Moje dowodzenie w roku 1939 WSPOMNIENIA GENERAŁA ANTONIEGO SZYLLINGA
Ciotka Genia Antoni Marianowicz
Czechow Antoni Wesele z generałem
Myśliborski Wołomski Generał Marian Langiewicz 1827 1887
Kim jest generał czyli o generale chorwackim Antonie Gotovinie oskarżonym o ludobójstwo
Marianowicz Antoni KŁOPOTY Z POPIERSIAMI
15 Sieć Następnej Generacjiid 16074 ppt
Solid Edge Generator kół zębatych
37 Generatory Energii Płynu ppt
40 0610 013 05 01 7 General arrangement
Eksploatowanie częstościomierzy, generatorów pomiarowych, mostków i mierników RLC
Biomass Fired Superheater for more Efficient Electr Generation From WasteIncinerationPlants025bm 422
Instrukcja generator sinusoidalny
F2A GENERALMATIC
General Electric
generacja rozproszona w nowoczesnej polityce energetycznej
n ka Montaż tv nowej generacji N
Generatory przebiegow niesinuso Nieznany

więcej podobnych podstron