Marian Lech
Generał Antoni Madaliński 1739-1805
Wydawnictwo MON W-wa 1971
Na dysk przepisał Franciszek Kwiatkowski
Barski konfederat
Słynęli zawsze Sieradzanie z animuszu i fantazji politycznej.
Zamieszkiwane przez nich ziemie przez wieki całe były
pograniczem między polańskimi krainami zasadniczymi: Wielko- i
Małopolską i Mazowszem, stanowiły ciąg lasów i błot od Łęczycy
- władztwa "starosty łęczyckiego" Boruty - po puszcze nadpilickie
i nadwarciańskie. Osiedlał się tu element aktywny, zdolny do
podporządkowania sobie przyrody, ale nieskory do ulegania
komukolwiek; stolice: Poznań, Kraków, Warszawa, były zawsze
daleko. Szlachta była tu i materialnie niezależna: przeważnie
kilkuwioskowa. Chłopi uciskani, zbiegali na pobliski Śląsk; nie
dawali się ujarzmić.
W XVIII w., w ostatnim wieku istnienia Rzeczypospolitej
szlacheckiej, credo polityczne wspólne całej polskiej szlachcie:
Wolność absolutna, w Sieradzkiem, jak zresztą i na pozostałych
ziemiach ogromnego państwa, wyradzała się, przybierała konkretne
formy walki z każdym, kto targnąłby się na nią, przy czym obojętne
stało się, czy był to własny król czy obce wojska. A właśnie po
prawie półwiekowym okresie pokoju pod rządami "dobrych królów"
saskich nad górną Wartą pojawiły się wojska carycy Elżbiety,
walczące (w czasie wojny, nazwanej później siedmioletnią) z
Prusakami. Metodą ówczesną, kiedy to "wojna żywiła wojnę",
zaopatrywały się one w żywność i paszę w Polsce. Rzecz tylko w
tym, że Rzeczpospolita nie była krajem nieprzyjacielskim, a
aukzyliarne wojska carycy wojowały w imię interesów saskiego
księcia - polskiego króla. Ale płacić i żywność dawać szlachta
jednak musiała.
Antoni Józef Madaliński herbu Laryssa, młodzian 22-letni,
odprowadził właśnie do magazynów rosyjskich w Piotrkowie tabor
wozów, załadowanych worami ze zbożem, i stadko wołów. Pszenica
była dorodna - z tegorocznych zbiorów - gruba, woły - tłuste.
Madaliński klął wracając z miasta: zamiast pieniędzy wiózł kwity -
plik arkuszy papieru zapisanych ogromnymi literami. Zboże zresztą
zwieźli wszyscy, zastraszeni losem zakutych w dyby nieposłusznych.
Wszyscy wracali z kwitami. Kto i kiedy za nie zapłaci?
Ciepłe jeszcze, wrześniowe słońce 1761 roku rozleniwiało.
Madaliński zdrzemnął się trochę na pustym, wymoszczonym sianem
wozie. Obudził go tętent, pokrzykiwania i jakaś wrzaskliwa muzyka.
Naprzeciw waliła drogą przesłonięta kurzem czarna masa, w której
złotymi skrami pobłyskiwało żelastwo. Pokrzyknął na woźniców w
taborze, zjechali z drogi w pole, stanęli, patrzyli. Wojska
carycy. Jadą prosto na Piotrków. Nieprzerwanie ciągnęła jazda, z
gwizdem, z wesołym śpiewem, z kapelą. Później już obliczono, że do
Wielkopolski oraz w Sieradzkie wkroczyło 12 000 kawalerii
rosyjskiej. Madaliński uczył się polityki.
Po śmierci Augusta III szlachta sieradzka poparła Czartoryskich i
Poniatowskiego, spodziewała się bowiem zmian w polityce z
przemożnymi postronnymi sąsiadami. Widział Madaliński, jak
pojechali do Warszawy w pamiętny dzień 6 września 1764 roku
przedstawiciele bodaj wszystkich znaczniejszych rodzin z okolicy.
Po powrocie opowiadali ziomkowie - elektorowie, że na elekcji, po
usunięciu partii przeciwnych - Radziwiłła i Jana Klemensa
Branickiego - ze stolicy, "nikt się ani krwią nie oblał, ani winem
nie nie zachłysnął, bo nie tylko wina, ale i szklanki wody od
pragnienia na polu elektoralnym nie było. Elekt zaś nikogo nie
ugościł, bo długo jeszcze obiady z garkuchni dla siebie zamawiał,
od osoby po czerwonym złotym". Obrany jednomyślnie królem
Poniatowski zawiódł widać nadzieje Sieradzan, skoro w konfederacji
radomskiej znów wiążą się przeciwko niemu najpoważniejsze głowy i
szable. Gdy jednak wtrącił się do sprawy ambasador carycy, książę
Repnin, otrzeźwieli wkrótce panowie bracia i zawrzeli gniewem
przeciwko niemu.
Okazja nie dała na siebie długo czekać. W zasypanych śniegiem,
skutych mrozem zimy 1768 roku jarach Podola rozpalały się iskry
nowej konfederacji - barskiej. Rozmodlona była i sfanatyzowana ta
konfederacja, gotowa stać przy wierze i dawnych wolnościach.
Prowadzili ją jednak wytrawni gracze polityczni, którzy na tym
ogniu chcieli upiec własną pieczeń - nowe dostojeństwa i zasługi
przy nowym królu. Początkowo zwolennicy króla łatwo sobie z nimi
radzili. Lecz zbyt głęboko sięgał ten ruch, zbyt głębokie było
wśród szlachty pragnienie wolności, niezawisłości narodowej, by
można go było całkowicie zdławić.
Wieść o konfederacji obiegła Rzeczpospolitą.
W województwie sieradzkim już w kwietniu, w czasie opóźnionych tej
wiosny siewów, pojawili się ludzie od kasztelana Miączyńskiego. W
jego posiadłości, w Piekarach, po nabożeństwie zbierano we dworze
i częstowano szlachtę okoliczną, a w alkierzu co starsi i
godniejsi układali projekty manifestów konfederackich i rozdawali
urzędy i funkcje. Na tych tajnych zgromadzeniach liczono też głosy
potencjalnych wyborców: najwięcej, bo 800, paść mogło na znanego w
województwie majora Zarembę, następnie po około 300 na
Bierzyńskiego i Sucheckiego, około 200 na Rychłowskiego. Zaremba
już przysięgał "bronić wiary i wolności", notable powiatowi
zmusili Bierzyńskiego, by obiecał mu się podporządkować i
przysiągł mu posłuszeństwo. Trafił tam i Madaliński, choć młody,
lecz z rodu wielce przecież w okolicy poważanego. Przesiedział w
Piekarach kilka dni, aż zaniepokojona matka posłała po niego
sługę. Wróciwszy do domu, jął się Madaliński do drogi zbierać.
Matka popłakiwała po kątach, przygotowano woreczek z dukatami, wóz
ładowny, rano już trzeba było wyjeżdżać. Jeszcze matka ciepłe
kożuchy ładowała, bo choć była wiosna, to jednak mróz poskuwał co
płytsze wody w rzekach i jeziorach. Tymczasem nadbiegł nocą goniec
od Miączyńskiego. Kasztelan ostrzegał, by na krok z domu się nie
ruszać. Drewicz wywąchał już ruch konfederacki w Sieradzkiem,
zostawił ciepłe leże, nocami z kawalerią tylko przeszedł do Turka
i zaryglował Piekary. Podjazdy rosyjskie nieprzerwanie krążyły
teraz dochodząc do Uniejowa, gdzie także szlachta podobno zaczęła
się zbierać. Miączyński ochłonął: zbyt wiele miał do stracenia, by
wdawać się w awantury: 60 000 rocznie dochodów ze swych majątków
dukatami... Wygasły też natychmiast ogniska ruchu w Uniejowie i w
Wieluniu, zanikały inne, w Łęczyckiem. Zdawało się, że spokój
wreszcie zapanuje.
W rzeczywistości jednak ruch rozszerzał się, ogarniał i skupiał
nie tylko możniejszych. Przyszedł czas na śmiałych, choć mniej
głośnych. I tak w sąsiedztwie Madalińskich siedział Józef
Bierzyński. Dziedzic jednej wioski zaledwie o kilku chłopach, lecz
znaczeniem przerastał o wiele od siebie bogatszych panów
kasztelanów i miejscowych sędziów. Ojciec jego przywędrował w
Sieradzkie z Litwy, a właściwa siedziba rodu leżała w
Kijowszczyźnie. Był on "urody wspaniałej i pięknej twarzy,
przymiotów politycznych, wabiących do siebie", miał dar ujmowania
ludzi, przewodził wszędzie gdziekolwiek się znalazł. Na zabój
kochały się w nim miejscowe panny, ale pan Józef daleki był od
grania roli lokalnego bawidamka. Szybko stał się ulubieńcem
młodzieży, mimo że starszy, umiał trafić do synów szlacheckich
trzymanych w cuglach ciężką ojcowską ręką.
Niesłychanie ruchliwy, nie pytany, nie wołany podpisał akt
konfederacji radomskiej wraz z najznakomitszymi obywatelami na
pognębienie Czartoryskich. Sięgał po przewodnictwo - marszałkostwo
miejscowego ruchu barskiego, ale osadzony przez grupę
Miączyńskiego musiał ustąpić tutejszemu, panu Zarembie.
Miączyński sam jednak skapitulował; ludzi rozpuścił na pierwszą
wieść o Drewiczu. Znów wiatr wiał w żagle pana Józefa. Do
stracenia miał bardzo mało, do zyskania wszystko: kto wie, czy
nawet nie hetmaństwo po zwycięstwie.
Bierzyński nie czekał więc, zwołał szlachtę sieradzką. Zbiegła się
do niego przede wszystkim młodzież i szlachecka biedota, w
większości jednozagonowa. Chcąc ułożyć manifest, zebrali się w
Piotrkowie, ale gdy narady w tej sprawie przedłużały się, a
Drewicz na karku siedział, uszła cała gromada do Parzniewic,
wioski jednego ze spiskowych. Pociągnęli potem do miejscowych
lasów, do gajówki, gdyż dowiedzieli się, że Rosjanie są już w
Widawie. Tu Bierzyński obwieścił manifest, ogłosił się marszałkiem
i wkrótce miał już oddział liczący kilkaset koni.
Antoni Madaliński wyjechał z domu zaraz na pierwszą wieść o
powstaniu. Bierzyński powitał go gorąco i polecił mu spisywanie
punktów manifestu. Ale przybyły nie chciał być skrybą, więc rzucił
się zaraz do roboty w wojsku. Jeździł teraz po dworach z pismami
marszałka, by mu szlachta dawała ludzi do wojska i składała na
jego ręce publiczne podatki. Wszędzie jednak spotykał się z
oporem. Co znaczniejsi obywatele ani myśleli pisać się na elekcję
"takiego" Bierzyńskiego, a w ogóle to czuli niechęć do
rozsupływania kiesy na cele publiczne. Po powrocie do obozu
pocieszał go, strapionego, marszałek, pomstowali też obaj na pychę
i egoizm szlachty. W końcu Madaliński otrzymał dowództwo nad
kilkudziesięcioma jezdnymi.
Odtąd wystarczy prześledzić perypetie Bierzyńskiego - "złego
ducha" Madalińskiego - i jego oddziału, by wiedzieć, gdzie bywał i
co robił Madaliński. Zaliczał się przecież od początku do
znaczniejszych i zaufanych oficerów Bierzyńskiego, wraz z nim był
aż do niesławnego jego końca, a dopiero później musiał się
rehabilitować za swe grzechy.
W końcu lipca wyprawił się Madaliński w oddziale Bierzyńskiego na
Wolborz. Siedział tam biskup Ostrowski, nieprzychylny
konfederacji, a bardzo bogaty. Szli gęstymi lasami nad Pilicą i
przez błota jej licznych dopływów, prowadzeni bezdrożami przez
miejscowych gajowych. W końcu, umęczeni, wydostali się na złocące
się nie zżętym jeszcze zbożem pola. W pobliskich zagajnikach
zarządzono odpoczynek, a rankiem zamierzano uderzyć na miasto.
Kobiety jednak, zbierające w lesie grzyby, wypatrzyły wojsko i
przyniosły wiadomość do Wolborza. Wsiadł więc w karetę biskup,
załadował na wozy co wartościowsze rzeczy, a pachołkom kazał się
bronić; nazajutrz konfederaci nie mieli tu czego szukać.
Nie desperował jednak Bierzyński i jego ludzie, wśród nich
Madaliński; próbowali szczęścia gdzie indziej. W Końskich istniały
w tym czasie słynne huty, które dostarczały żelaza. Ich
właścicielem był Małachowski, magnat związany z królem. W jego
zakładach wojska carskie zaopatrywały się w bomby. Postanowił więc
Bierzyński wysłać oddział do Końskich w celu rozpędzenia
robotników i uniemożliwienia produkcji pocisków dla wroga, a także
zagarnięcia kas. Wojsko przeprawiło się brodem przez Pilicę, a
następnie przez lasy ruszyło na wschód. Mimo ostrożności o marszu
oddziałów sieradzkich konfederatów wiedziała cała okolica,
ponieważ podjazdy po drodze wybierały zbrojną ręką żywność i
mobilizowały ludzi. Liczył jednak Bierzyński na pośpiech, sądził,
że wysłany oddział zdoła dobiec do Końskich szybciej niż wieść się
doniesie.
Małachowski, zawiadomiony o marszu oddziału Bierzyńskiego,
natychmiast posłał po królewskich ułanów do Kozienic, a poza tym
ściągał wojska, skąd mógł. Tymczasem Sieradzanom zagroził major
Iwan Drewicz. Już poprzednio odciął on oddziałom Wielunian
zamierzoną drogę do Małopolski, a następnie wpędził je do lasów i
w błota na pograniczu śląskim; "niebożęta salwowali się na
terytorium pruskie, major dniem i nocą zaś z jazdą biegł pod
Piotrków". Bierzyński rozpaczliwymi rozkazami chciał teraz
zawrócić oddział wysłany do Końskich i sam uchodził w lasy. Nie
zdążył jednak. Dopadł go Drewicz w Starej Wsi, na południe od
Rozprzy, nad małą rzeczką Luciążą. Rosjanin nie czekał na
nadejście wszystkich swoich sił; chciał się rozprawić z Polakami
przed przybyciem oddziałów konfederackich, powracających z nie
zrealizowanej wyprawy do Końskich. Uderzył na konfederatów z
marszu, a następnie wprowadzał do boju nadchodzące roty piechoty.
Wyparł konfederatów nad rzeczkę, na bagna, i tam nękał nieustannym
ogniem i atakami jazdy. Tymczasem z boku na wzgórzach ukazał się
oddział wracający zza Pilicy. Zawahał się jednak uderzyć, a kiedy
w końcu dano sygnał do ataku, na bagnach nadrzecznych główne siły
konfederatów Bierzyńskiego były już rozbite i Drewicz mógł teraz
uderzyć na oddział powracający z wyprawy do Końskich. Nie czekano
na to. Oddział się wycofał.
Konfederaci bronili się odważnie, nie poddawali się, ale w końcu
ulegli nadciągającej falami regularnej jeździe rosyjskiej.
Bierzyński stracił głowę, rzucił buławę, kazał ciskać bębny, które
przy nim wożono, zniszczyć most na Luciąży i uciekać. Reszta
konfederatów, która biegła za uciekającym Bierzyńskim, musiała
przeprawić się wpław przez błotnistą rzeczkę. Brnięto następnie
przez mokradła. Drewicz, mimo że jego ludzie padali ze zmęczenia,
wykorzystał dogodną dla siebie sytuację, nie rezygnował z pościgu.
Parł na Przedburz i jeszcze dalej za Pilicę, staczając nieustannie
potyczki z Sieradzanami, aż zupełnie ich rozproszył. Oddział
Bierzyńskiego podzielił się na drobne grupki, które ratując się
ucieczką, rozbiegły się na wszystkie strony. Rosjanie wzięli 60
jeńców; w pościgu zabili 80 konfederatów. Sam Bierzyński
ledwo uszedł z życiem. Nie miał on już po co wracać w Sieradzkie,
skompromitowany niepowodzeniem militarnym i uprzednio skłócony ze
wszystkimi. Toteż wraz z grupką kilkunastu swych oficerów, których
po klęsce zdołał zebrać po drodze (wśród nich był i Madaliński),
uciekał na Śląsk Cieszyński, gdzie skupiały się władze
konfederackie. Trasa jego marszu wymijała Częstochowę i
znaczniejsze miasta. Wreszcie Bierzyński zaszył się w górach. Tu
odetchnął: nie zapuszczały się bowiem jeszcze w te tereny obce
wojska.
Konfederaccy politycy dobrze przyjęli rozbitków, klęski im nie
wymawiali, szczycili się nimi jako tymi, którzy już proch wąchali.
Podreperowano Bierzyńskiego ludźmi i pieniędzmi, aż animuszu
nabrał, i znów poszedł szukać szczęścia. Tym razem jednak nie dane
mu było nawet wrócić w rodzinne strony: pod Remiszówką koło Kępna
dopadł go znowu Drewicz i rozbił. Połowa oddziału, 80 ludzi,
poległa, reszta została rozproszona, później przyłączyła się do
różnych oddziałów.
Madaliński, który był w oddziale Bierzyńskiego od początku i
wiernie się go trzymał, choć nie wiadomo, czy wszystkie jego
przedsięwzięcia akceptował, najpewniej, przypuszczać można, musiał
też brać udział w jego bojach, doświadczać wszystkich klęsk.
Bierzyński miał ogromne aspiracje. Miał też bezwzględne poparcie
swoich oficerów (m. in. Madalińskiego), nie zawsze świadomych, że
są tylko pionkami w jego "wielkiej grze", ale idących za nim w
imię solidarności kombatanckiej i lokalnego patriotyzmu.
Stosunkowo szybko Bierzyński zgromadził nowe wojsko, zwerbowane i
utrzymywane za pieniądze magnatów - polityków, którzy chcieli się
posłużyć jego osobą. Ci sami też ludzie zrobili go w kwietniu 1769
r. generalnym regimentarzem siedmiu skonfederowanych województw,
ziem i księstw. Znając go jednak jako człowieka, który nie zawsze
postępował w zgodzie z dekalogiem i kodeksem karnym - "opisali"
dokładnie jego władzę i zakres działania.
Najpoważniejsze przedsięwzięcie militarne tego okresu - to wyprawa
Bierzyńskiego na Lubowlę na Spisz. Bogate starostwo spiskie
należało do królewskiego brata Kazimierza Poniatowskiego, miało
warowne zamki, zaopatrzone w materiały wojskowe, tak potrzebne
konfederatom. Bierzyński posłał tam swój oddział liczący około 300
ludzi, głównie jazdy. Z Muszynki przedzierali się oni górami, ale
Lubowli nie zaskoczyli, szturm nie dał żadnych rezultatów.
Przedemonstrowali więc tylko przed spiskimi zamkami, łupiąc
niemiłosiernie okolicę.
Wyprawa zbrojna na Spisz - to byłoby właściwie wszystko, co tej
wiosny konfederaci uczynili przeciwko nieprzyjacielowi.
Przyszedł jednak czas i na poważniejsze przedsięwzięcia. W maju
1769 r. znalazł się Madaliński na czele jednego z oddziałów
Bierzyńskiego, które ciągnęły na wschód w wielkiej wyprawie tego
wodza w kierunku Lwowa, dokąd wcześniej poszedł Kazimierz Pułaski.
Szło wówczas z Bierzyńskim około 1300 ludzi, w tym cztery
chorągwie pancerne i dwie husarskie. Za nimi posuwały się
chorągwie nowo zaciężne. Maszerowano bez rozpoznania i niewiele
brakowało, aby byli natknęli się w Jaśle na Drewicza, który aż w
te strony zawędrował. "Przemknęli w sam czas, bo gdyby zamarudzili
jeszcze jeden tydzień, wpadłby na nich" ten "najstraszniejszy z
wodzów rosyjskich", a później na szczęście dla konfederatów
rosyjskie naczelne dowództwo zabroniło Drewiczowi dalszej pogoni.
Tak więc Bierzyński już bez przeszkód połączył się w Przemyślu z
Pułaskim i obaj wodzowie zgodnie pomaszerowali na stolicę Rusi
Czerwonej. Zdobycie Lwowa byłoby na pewno wspaniałym sukcesem
konfederatów.
Po odejściu rosyjskiego pułku karabinierów stała wówczas w mieście
tylko załoga polska złożona z kilkuset ludzi wiernych królowi
Stanisławowi Poniatowskiemu, zebranych z komend regimentów
autoramentu cudzoziemskiego pod dowództwem Korytowskiego. Oni to
mieli teraz bronić 300 bogatych kamienic właściwego miasta,
stłoczonych w obrębie Wałów Hetmańskich.
"Wojsko rzymskie" - jak tytułowali się konfederaci - zażądało 26
maja poddania miasta, ale wysłany parlamentariusz został przez
królewskich zabity, a pierwszy szturm odparty. Konfederaci zdołali
sforsować tylko jedną bramę. Znów zaczęto paktować z Korytowskim o
poddanie miasta. Pertraktacje trwały kilka dni, a gdy Korytowski
zdecydowanie odmówił poddania miasta, konfederaci wieczorem 1
czerwca ruszyli do nowego szturmu. Madaliński atakował wraz z
ludźmi Bierzyńskiego Bramę Halicką. Ale pożal się Boże tej
improwizacji. Konfederatom brakowało piechoty, armat; rozbiegła
się spieszona kawaleria po domach, kościołach, klasztorach na
przedmieściu i zza tych osłon strzelała z okien i z dachów. O
godzinie drugiej w nocy huzarzy Pułaskiego wdarli się do miasta,
ale ich Korytowski w końcu odparł i z wałów zrzucił. Strzelanina
trwała do szóstej nad ranem; mało gdzie szturmowano bezpośrednio.
O wschodzie słońca "wzniosły się ku niebu dymy pożarów na
przedmieściach": to obrońcy usiłowali w ten sposób wykurzyć
napastników z domów, z których do miasta strzelano, a i
konfederaci palili i rabowali pałace i domy panów konfederacji
nieprzychylnych. Na tym się zresztą skończyło - sił brakowało,
prób szturmu już nie wznawiano. Po odpoczynku odszedł Bierzyński
ze swymi ludźmi na północ.
Jego zmora - Iwan Drewicz, który spóźnił się pod Lwów, dopędził go
w końcu nad rzeczką Sołokiją. Bierzyński, naciśnięty przemożnymi
siłami, nawet oporu nie próbował. Musiał poświęcić idących w
tylnej straży około 300 piechurów i garść jazdy, zerwał mosty na
rzeczce i pospiesznie umknął. Całą siłą Drewicz zgniótł tych
nieszczęśników (200 poległo, a około 60 dostało się do niewoli);
na razie zostawił w spokoju Bierzyńskiego i jego ludzi i ścigał
inne oddziały "rzymskiego wojska". Wskutek szemrania w swoich
szeregach Bierzyński tym razem ruszył z determinacją na pomoc.
Urządził zasadzkę wśród wzgórz i w lesie i wciągnął w nią Rosjan.
Ale Drewicz dzięki wytrzymałości i uporowi swej piechoty, która
ani na krok nie ustępowała, nie dał się rozproszyć, sam przeszedł
do ataku i rozbił wojsko niefortunnego regimentarza. W tej bitwie
stracili konfederaci 6 armatek i około 400 ludzi i nie oparli się
w ucieczce aż pod Zamościem.
Tu nastały dla nich lepsze czasy. Groźny Drewicz odszedł na
zachód, przekonany, że zadanie wypełnił, konfederatów ostatecznie
rozbił. Tymczasem Bierzyński i jego ludzie mogli wytchnąć po
wielusetmilowym marszu, zreorganizować chorągwie, ćwiczyć
ochotników. Próbowano przygotowywać w Lubelskiem grunt pod
konfederację. Zagarnięto stacjonujące tu chorągwie jazdy,
regimenty komputowe piechoty odebrano Zamoyskim ich milicję
nadworną. Wojsko Bierzyńskiego wzrosło w siłę, zwiększyło się
ponad dwukrotnie, a on sam stanął u szczytu marzeń: ogłosił się
marszałkiem związkowym skonfederowanego wojska koronnego. Jego
oficerowie, którzy wspólnie z nim już od roku walczyli, wśród nich
i Madaliński, mogli być dumni ze swego wodza. Wojsko wypoczywało.
Był też z nimi na Lubelszczyźnie i Kazimierz Pułaski, ale nie
wytrzymał w bezczynności i poszedł pierwszy na Litwę, tam toczyć
konfederackie ciężkie boje.
Na początku lipca ruszył za nim i Bierzyński. Z Puław pomaszerował
na Podlasie, doszedł do Białej Radziwiłłowskiej. Tu dano mu pod
komendę (odmówioną z politycznych względów K. Pułaskiemu) milicję
nadworną księcia Panie Kochanku Radziwiłła, 600 ludzi,
wyćwiczonych i dobrze uzbrojonych. Śmielej teraz poszedł na północ
na Białystok, by rezydującego tam hetmana wielkiego koronnego Jana
Klemensa Branickiego namawiać do konfederacji. Ale już też
wyruszyło na Podlasie i wojsko rosyjskie - Golicyna, z Warszawy.
Natomiast Ksawery Branicki, łowczy koronny, królewski przyjaciel,
podsunął się pod Brześć. Mając 4000 ludzi Bierzyński zaatakował
stojące na pozycjach koło pałacowych ogrodów w Białymstoku wojska
rosyjskie. Tak rozpoczęła się 16 lipca 1769 r. bitwa, która trwała
od godziny ósmej rano do szesnastej po południu. Golicyn za
wszelką cenę starał się utrzymać kordon, nie dopuścić konfederatów
do ogrodów i pałacu, nie pozwolić im połączyć się z wojskiem
komputowym, z chorągwiami Węgrów i janczarów oraz z artylerią
hetmana Branickiego. Jeszcze ważniejsze było dla niego to, aby nie
dopuścić konfederatów do hetmana. "Kochany wódz", "arcypatriota"
narzekał teraz na "rodaków, co mu przyszli zakłócać szczękiem
oręża zachód żywota", ale nawet palcem nie ruszył, by pomóc: bał
się zemsty Golicyna. Jednocześnie dawał do zrozumienia, że po
zwycięstwie konfederackim jest oczywiście "do wzięcia", może
przyłączyć się do ruchu. Na okolicznych pięciu wzgórzach
konfederaci ustawili 17 armat i nieustannie ostrzeliwali dolinę,
piechotę Golicyna oraz wysyłali konnicę i strzelców na potyczki o
park, o las, o rowy. W rezultacie szóstego ataku dokonano wyłomu w
pozycjach nieprzyjaciela, ale też już brakło sił do dalszej walki.
Ludzie i konie, zmordowani nieustanną gonitwą, coraz oporniej
dawali się używać, zbierać do nowych ataków. Miał już dość walki i
Golicyn - ale o tym niestety konfederaci nie wiedzieli: jego
bataliony szlusowały, zamykały wyłomy i stały na pozór
nieporuszone. Bierzyński swoim oficerom - adiutantom nakazał
przedzierać się okrężną drogą: polami i nad stawami do pałacu,
dotrzeć do hetmana i błagać go o zezwolenie na uderzenie wojskiem
komputowym na tyły Golicyna. Hetman odmówił. Konfederaci tymczasem
stracili ducha i siły, już nie atakowali. Bierzyński,
zrezygnowany, dał swoim sygnał do odwrotu. Straty miał znaczne:
przepadło mu 10 armat, rozproszyło się do 1000 ludzi, zginęło lub
zostało rannych około 300. Odchodził teraz śpiesznie na Grodno,
zawiązywał tam konfederacje ziemskie, a później wyruszył na
Podlasie, wszędzie zagarniając co się dało wojska i pieniędzy.
Golicyn, który także miał ponad 300 zabitych i rannych, po kilku
dniach odszedł do Warszawy.
Rozpaliwszy płomień powstania na Litwie i Podlasiu, Bierzyński
uchodził w góry.
Przerąbywał się przez mniejsze oddziały rosyjskie, umykał
większym, kluczył. Szło z nim już niewielu: Litwini bowiem
upomnieli się o milicje radziwiłłowskie, ranni zostali rozlokowani
po dworkach. Niejednokrotnie też ludzie rozpraszali się, wielu
dość już miało wojaczki. Za to ci, którzy zostali w oddziałach -
wiadomo było, że walczyć będą do końca. Był wśród nich i
Madaliński.
Po przybyciu do obozów w górach Sieradzanie odpoczywali, leczyli
się z ran, nabierali sił. Zaczęli się znów liczyć - wojsko
ostrzelane, ćwiczone, siła realna. W grudniu 1769 r. Bierzyński
odebrał przysięgę wojskową od skłóconego z generalnością
Kazimierza Pułaskiego. Wkrótce Bierzyński zostaje pozbawiony przez
generalność, najwyższą konfederacką władzę, tytułu marszałka
związkowego. Zagrożony był nawet jego tytuł marszałka
sieradzkiego. Niepomierna pycha Bierzyńskiego, dotknięta
odebraniem mu tytułów, stała się przyczyną jego zdrady.
Madaliński od początku, podobnie jak i inni oficerowie
Bierzyńskiego, należał do zupełnie zdezorientowanych politycznie.
Brał udział we wszystkich potyczkach oddziału Bierzyńskiego.
Dobrze by się może Madaliński czuł na koniu, w polu, ale w tym
małym światku zamkniętym, jakim stały się obozy w górach -
wyraźnie źle się czuł. Parokrotnie wyruszał na podjazdy - ale
ostatnio bardzo często ograniczało się to do wojowania o furaż dla
obozu. Przygnębiły go wieści o klęskach, niepokoił brak wiadomości
z domu. Kończyć by już należało tę wojnę, która zamiast walki o
święte idee zamieniła się w nie kończące się wiece i konszachty.
Odchodząc byłby Madaliński (w swoim pojęciu) w porządku: odsunąłby
się od generalności, ludzi, którzy nic dla Rzeczypospolitej nie
robili. Bierzyński kusił, tłumaczył, ciągnął w swoją stronę, inni
znów wołali, że wszystko to zdrada, że trwać trzeba przy
sztandarze konfederacji.
W połowie kwietnia Drewicz przedarł się na nowotarską dolinę i
częścią swych sił rozbił i rozproszył oddziały konfederatów.
Bierzyński podjął teraz decyzję: zebrał najwierniejszych sobie
ludzi (dwudziestu kilku oficerów, m. in. Madaliński, oraz 300
koni) i odszedł z nimi do Białej Spiskiej, gdzie poczekał na
Rosjanina. Zadeklarował mu się przez parlamentariusza, zgłosił
reces od konfederacji i obaj w najlepszej zgodzie poszli do
Krakowa. Przez dwa tygodnie trwała tu idylla nowego braterstwa
broni. Bierzyński stał w Krzysztoforach, domagał się pieniędzy na
swoje wojsko i obiecywał, że za nim pójdą inni.
Nie poszli jednak. Co więcej - miał Madaliński okazję oglądać
incydent, który go nieco otrzeźwił i na wiele spraw nauczył
inaczej patrzeć. Chcąc poróżnić Bierzyńskiego z Drewiczem,
sprowokować rozdźwięki, zdradzeni konfederaci przysłali do Krakowa
dziada z kartką, której treść niedwuznacznie sugerowała, że
Bierzyński jest "trojańskim koniem" konfederatów. Drewicz w
pierwszej pasji spoliczkował Bierzyńskiego, porwali się polscy
oficerowie do szabel, ale ich ostudziła warta Drewicza.
Wyobrażał sobie Madaliński i inni oficerowie z otoczenia
Bierzyńskiego, że będą mogli z bronią i chorągwiami, z zachowaniem
stopni, przejść po prostu na służbę króla i Rzeczypospolitej. Ale
postanowiono o nich inaczej: przedłożono im warunki, na mocy
których mieli, rozbrojeni, wrócić do swych województw i tam cicho
siedzieć, z konfederacją się na przyszłość nie łączyć, w
zwalczaniu jej pomagać. Zamiast więc honorowego recesu - niesławne
rozbrojenie. Wszyscy szeregowi mieli być wcieleni do rosyjskiego
wojska, prawo odejścia wolno przysługiwało tylko oficerom i
szlachcie. Teraz dopiero rozgniewali się recesjoniści, ale Drewicz
otoczył ich szczelnym kordonem bagnetów i poprowadził 20 maja 1770
r. na wawelski zamek, by tam podpisali odpowiednie dokumenty.
Przesiedzieli dziesięć dni, wzywał ich Drewicz na rozmowę
pojedynczo, ugłaskiwał, ugadywał, w ostateczności straszył. Zdołał
w końcu uzyskać około 70 podpisów - m. in. Madalińskiego.
"Poznawszy swój błąd i widząc, że bunt nic w sobie dobrego ani
zbawiennego nie miał" - głosił podpisywany dokument - wyparli się
na przyszłość wszelkich z nim stosunków "pod utratą honoru,
urzędów i fortun". Panowie wyskakiwali stamtąd bez czapek, mimo że
Drewicz do stołu prosił, dopadali swych koni, gnali z miasta jak
od zapowietrzonego, w oczy sobie wzajemnie nie patrząc.
Wyskoczył za innymi i Madaliński - ale ten już wiedział, co robić.
Za bramami Krakowa konia ostrogami spiął i gnał - ale nie na
północ. Omijając miasto z daleka wracał w góry, do konfederatów.
Przyjęto go nieufnie. W końcu 4 czerwca odebrano od niego
przysięgę rehabilitacyjną. Nie mógł jednak zostać w górskich
obozach: zbyt dobrze pamiętano tu ludzi Bierzyńskiego, a ostatnie
wydarzenia - rebelia i zdrada - także krwi napsuły. Do Zaremby,
który w Wielkopolsce i w Sieradzkiem wojował, nie chciał iść: i tu
od początku miano nie najlepsze zdanie o Bierzyńskim. Ruszył
wreszcie Madaliński na północ, daleko, do swoich kuzynów w ziemi
wiskiej na Mazowszu. Ocierał się po drodze o wojska rosyjskie, ale
pokazywał im patent Drewicza. Konfederatów także omijał: szeroko
bowiem rozniosła się wiadomość o zdradzie Bierzyńskiego.
Madalińskiego znano, wszyscy wiedzieli, że był podkomendnym
Bierzyńskiego, tłumaczyć się nie chciał.
Przesiedział cicho przez żniwa, wysłał przez zaufanego człowieka
wiadomość o sobie do domu. Czekał na okazję, a ta przyszła szybko.
Na Mazowszu walczył słynny Sawa-Caliński, kozacki syn, który
zebrał spory oddział i napadał na nieprzyjaciela, gdzie tylko
mógł. Jeden z jego podjazdów znalazł się w okolicy, w której
przebywał Madaliński, i wziął chętnego z sobą. Szybko dogadał się
z Sawą. Madaliński otrzymał komendę nad oddziałem jazdy i znów
ruszył na żołnierski szlak. Teraz już nie narzekał na nudę. Sawa
postanowił wciągnąć Rosjan w pułapkę. W tym celu na przynętę
pozostawił mały oddziałek na wiślanej kępie pod Wyszogrodem i
przykazał mu mocno hałasować, sam natomiast z resztą ludzi ukrył
się w nadbrzeżnym lesie. Przyszli z Wyszogrodu zaalarmowani
Rosjanie, ostrzelali z armat kępę, ale bezskutecznie, bo
konfederaci Sawy pokryli się i strat nie odnieśli. Wreszcie
nieprzyjaciel uderzył na kępę wręcz. Sawa na to tylko czekał. Na
będących już w wodzie rosyjskich żołnierzy spadł ze skarpy
nadbrzeżnej i wystrzelał. Sawa przenosił się z miejsca na miejsce,
wycinał mniejsze oddziały rosyjskie, niepokoił silniejsze. Pod
jego dowództwem walczył i Madaliński aż do pierwszych śniegów.
Później Madaliński miał już swój znaczny oddział. Wreszcie
powinęła mu się noga. W połowie grudnia 1770 r. zasłyszał o małym
posterunku Grafst”ma w Karniewie. Podzielił się tą wiadomością z
Sawą; postanowili uderzyć razem. Zaatakowany z dwóch stron
posterunek nieprzyjaciela poniósł duże straty, ale uformowawszy
się w czworobok, najeżony bagnetami, wycofał się. Dalej
pomaszerowali obaj dowódcy razem. W miasteczku Wysokie stał słynny
tzw. żółty regiment. Pokusili się Sawa i Madaliński o atak na
Wysokie. 16 grudnia wdarli się do miasteczka, pojmali 43 jeńców -
ale regimentu do konfederacji (co było celem akcji) nie
przeciągnęli. Za to już nazajutrz mieli na karku Ksawerego
Branickiego z Brześcia z oddziałem ułanów królewskich. Poszedł za
nimi Branicki po śladach na śniegu, dopadł w okolicznych wsiach i
na nie spodziewających się niczego, uderzył. Pogrom był
błyskawiczny. Branicki odebrał utraconych żołnierzy, wziął przy
tym mnóstwo jeńców, według jego relacji 500 konfederatów, w tej
liczbie i dzielnego Madalińskiego. Sawa szybko uzupełnił swój
oddział i odszedł na nowe boje. Natomiast Madaliński powędrował w
więzach w taborze Branickiego jako jego jeniec.
Tym razem definitywnie miała się skończyć dla Madalińskiego
konfederacka wojenna tułaczka.
Żołnierz i obywatel
Z zawieruchy wojennej w okresie konfederacji barskiej wracał
Madaliński z pustką w sercu i z pustymi kieszeniami. Zaangażował
się po stronie ruchu konfederackiego, włożył weń cały zapał i
wszystkie swoje siły i oto okazało się, że przegrał, że ruch
poniósł klęskę. Madaliński rozumiał, że o przegranej zadecydowała
nie tylko obca przemoc, ale przede wszystkim postawa szlachty
- współbraci. Widział zwycięstwa, poświęcenie i ofiarę z życia i
majątku, ale widział i małe fakcyjne roboty, przekupstwa i zdradę.
Niewesołe więc myśli trapiły Madalińskiego w drodze do domu. Miał
już 31 lat, a wszystko właściwie zaczynać trzeba było od nowa.
Najpiękniejszy czas młodości, czas wzlotów i klęsk, wydawał się
być już poza nim, trzeba było wybierać dalsze drogi i sposoby
urządzenia się.
W szlacheckiej Rzeczypospolitej było kilka takich dróg do kariery.
Najpowszechniejszą było czepianie się dworskiej klamki, szukanie
pańskiej protekcji.
Nie mniej popularna i ciesząca się szacunkiem społecznym była
służba bogini Temidzie w palestrze.
Ale droga do tej służby wiodła przez lata nauki i praktyki. Toteż
Madaliński zaczął szukać innych możliwości.
Duże szanse zrobienia kariery otwierało przywdzianie habitu
duchownego. Znów jednak tylko dla możnych i zamożnych lub mających
protekcję.
Wychwalana szlachecka równość i złota wolność miały dla szaraczków
nieciekawe oblicze i droga ku karierze wiodła - wbrew pozorom -
przez ciężką, wieloletnią pracę, a nierzadko przez upokorzenia i
wyrzeczenia.
Nie ominęły te smutne bolączki i stanu, w którym bardziej niż w
jakimkolwiek innym cenić się winno zasługę i zdatność, czyli
wojska polskiego owych lat.
Przy przewadze politycznej magnatów żaden z nich nie był
zainteresowany we wzmacnianiu wojska w Rzeczypospolitej, co
mogłoby iść na korzyść króla lub innego magnata i zachwiać tak
cenną między nimi równowagę. Państwa postronne zazdrośnie
strzegły, by Rzeczpospolita nadal "nierządem stała"; słabością -
a szlachta znów, jak źrenicy oka przestrzegała zasady, by ani
grosza ze swych majątków nie uronić na wojsko nad potrzebę
ostateczną. Jednocześnie ponad pół wieku panował pokój, Polska zaś
nie brała udziału w wojnach, mimo że tuż za jej granicami ścierały
się ze sobą potęgi europejskie. Wojsko więc zapomniało o wojnie i
wojowaniu i zamieniło się w instytucję, która przyciągała chętnych
swym splendorem i pięknymi mundurami.
Dzieliło się to wojsko na dwa tzw. autoramenty - polski i
cudzoziemski. Pierwszy z nich wywodził się z instytucji dawnego
pospolitego ruszenia, a następnie z tradycji zaciągu ochotniczego,
przy którego pomocy wieki całe Rzeczpospolita szczęśliwie
wojowała. Z dawnych czasów pozostał też system najwyższego
dowództwa nad armią: król, hetmani (czterej: dwaj w Koronie i
tyleż na Litwie), regimentarze, oboźni, pisarze polni, sędziowie
wojskowi, buńczuczni. Zachował się i podział na rodzaje wojsk:
jazdę ciężką, używaną do rozstrzygającego uderzenia, czyli
husarzy, lżejszą - manewrową, zdolną zarówno do uderzenia, jak i
prowadzenia walki: tzw. pancernych (na Litwie petyhorców), i
wreszcie na jazdę wołoską lub kozacką (tatarską na Litwie), czyli
chorągwie lekkie, których zadaniem miało być rozpoznanie,
manewrowanie i pościg. System ten przez wieki był doskonalony i
wypróbowywany.
W czasie jednak, kiedy Madaliński myślał o swojej przyszłości,
wojsko znacznie się już wyrodziło. Splendor i barwa pozostały i
przyciągały ku sobie chętnych, a że przy tym życia nie trzeba było
narażać, jako że czas był pokojowy, zapełniły się szeregi wojska
bracią możną, która właśnie dla owego splendoru i barwnego ubioru
tam szła, szukając dla wielu posiadanych już tytułów, jakie każdy
szlachcic miał, jeszcze dodatkowego tytułu: towarzysza husarskiego
lub pancernego znaku króla, hetmana czy starosty. Dowódcami -
rotmistrzami takich chorągwi (nielicznych, bo ściśle etatem
określonych)bywali najznakomitsi panowie i król nawet, więc zwano
się konsekwentnie towarzyszami - króla, hetmana lub pana
marszałka, służącymi nie "pod hetmanem", ale "z hetmanem, królem,
wojewodą". Porucznicy tytułowani byli grzecznościowo pułkownikami,
towarzysz komenderował na wyprawie generałami autoramentu
cudzoziemskiego, o ile ci ostatni nie byli oczywiście możnymi
panami. Wojen nie bywało, dawno więc pozbyto się pancerzy i zbroi
i wożono je na wozach, tylko dla potrzeby błyśnięcia przy świetnej
uroczystości. Nastały mundury jednolite, barwne, karmazyny i
granaty, czapy czworograniaste, z czaplimi piórami, kolorowe
sznury.
Na ziemiach ukraińskich, przy stałym zagrożeniu hajdamackim,
chorągwie były bardziej sprawne. Husarię nazywano wojskiem
pogrzebowym, najczęściej bowiem występowała z całym przepychem na
pogrzebach dla uświetnienia uroczystości.
Autorament cudzoziemski, złożony z regimentów pieszych i jazdy,
tzw. dragonii, był bardziej nowoczesny, przystosowany do potrzeb
wojny ogniowej, jaka wówczas w Europie nowożytnej była już ogólnie
praktykowana. Żołnierz był tu trzymany w dyscyplinie i nie
ustępował obcemu. Ale i na tym rodzaju wojsk odbiły się powszechne
w Rzeczypospolitej szlacheckiej egoizm i anarchia. Szlachta nie
chciała płacić na wojsko, dlatego też podatki wojskowe z małymi
tylko wyjątkami przez pół wieku nie uległy zmianie. Sejm 1717 roku
nie uchwalił w ogóle budżetu na sztaby wojska, na korpus
oficerski, dlatego opłacano je odpowiednią ilością pensji
żołnierskich, tzw. porcji. Oczywiście automatycznie o tyle mniej
było w kompanii żołnierzy. Jednocześnie jednak te oficerskie
porcje - pensje zaczęły być coraz atrakcyjniejsze dla szlachty,
jako stałe źródło dochodów, droga do kariery, uposażenia ich
synów. Dlatego narodziło się kupczenie, handel stopniami
oficerskimi i związanymi z nimi porcjami. Ponieważ chętnych było
aż nadto, zaczęto więc mnożyć w kompaniach i regimentach oficerów,
jednocześnie ujmując porcji żołnierskich, czyli zmniejszając ilość
żołnierzy. Pan możny - hetman lub magnat - dowódca i właściciel
regimentu (godność tę można było otrzymać od króla za specjalne
usługi wobec niego lub jego przyjaciół) nadawał stopnie oficerskie
swoim protegowanym, wiążąc ich w ten sposób ze sobą. Miało to ten
skutek, że coraz mniej było w wojsku żołnierzy, coraz mniej
oficerów, którzy naprawdę znali swoje rzemiosło, a coraz więcej
takich, którym ojciec kupował stopień wojskowy, gdy byli jeszcze w
niemowlęctwie i którzy niejednokrotnie całe lata nie oglądali
regimentu.
Niewiele więc miał Madaliński dróg kariery do wyboru. Klientem
pańskim trudno mu było zostać. Zresztą - na to trzeba było mieć
duże znaczenie w swoim województwie, być szanowanym i
poszukiwanym, a tego się Madaliński w wojnie konfederackiej nie
dorobił. Na długą drogę do pańskiej klamki - wysługiwanie się od
młodości - było już dla niego za późno. Za późno też trochę było
na wdrażanie się w kruczki prawne w palestrze. Habit duchowny
dziad w prostej linii naszego konfederata przywdział kiedyś już w
podeszłym wieku, wnuk jednak najwidoczniej nie miał zamiaru pójść
w jego ślady. Pozostawało jeszcze wojsko, ale i tutaj trzeba było
szukać dróg pobocznych, protekcji, aby nie zaczynać służby od
gemeina.
W czasie walk konfederackich zetknął się Madaliński z łowczym
koronnym, Franciszkiem Ksawerym Branickim. Otóż łowczemu koronnemu
król powierzył zadanie nie tylko i nie tyle bić barzan, ile raczej
pozyskiwać ich serca i umysły dla monarchy; bijąc i gromiąc -
paktować. Taki zamysł wpędzał go często w nie lada tarapaty, jak
np. słynna przeprawa z Zarembą, konfederackim wodzem w
Wielkopolsce, pod Widawą w czerwcu 1771 r. Zaczął go Branicki, w
polu z wojskiem doszedłszy, kaptować. Zaremba niby się godził;
wojska znajdowały się obok siebie. Ogłoszono rozejm. Obaj wodzowie
pili na umór i przysięgali sobie dozgonną miłość, aż się
podkomendni i polityczni przyjaciele Zaremby zaniepokoili, czy aby
do zdrady nie dojdzie. Przerwał tę sielankę przypadek: nadejście
dla Branickiego nowych posiłków, które nic nie wiedząc o rozejmie
ani o subtelnej misji pana łowczego, uderzyły na Zarembę.
Branicki, nieprzytomny z pijaństwa, usiłował swoich sprawić do
walki. Konfederaci jednak natarli tak żwawo, że wnet zwolenników
króla odparli. Branicki zawdzięczał życie tylko szczęśliwemu
przypadkowi uciekając pieszo przez bagna.
Co nie powiodło się z Zarembą, udawało się gdzie indziej z innymi
i Branicki wielu konfederatów przeciągnął na stronę króla. Miał on
na to prosty sposób: schwytaną szlachtę zwalniał masowo,
deklarując jej przedtem łaski swoje i królewskie, a konfederację
obrzydzając, wróżąc jej rychły upadek. Mało było takich, którzy
wracali do konfederackiego wojska. Wielu rzeczywiście rozjeżdżało
się do domów sławiąc łaskawość Branickiego. Po upadku konfederacji
niejeden skorzystał z amnestii. Tak np. zrobił wspomniany Zaremba,
który zachował nawet swój konfederacki tytuł generała - już w
służbie króla i Rzeczypospolitej.
Po rozgromieniu Sawy i Madaliński był jeńcem Branickiego, a
jeszcze w latach osiemdziesiątych występował nasz bohater jako
polityczny jego klient, "hetmanowi znajomy".
Do Branickiego zwrócił się wówczas Madaliński i najwidoczniej
został wysłuchany, skoro w 1776 r. widzimy go w chorągwi
Kwileckiego. Zdobył więc Madaliński upragnione miejsce w chorągwi.
Tak się o nią troszczył, że wkrótce "całą tę chorągiew na nogi
podniósł". Madaliński nie był jeszcze wtedy oficerem: rotmistrz
jego, Kwilecki, prosił dla niego dopiero o poruczeństwo. W
charakterystyce, podanej wówczas o nim, czytamy: "znajomy
hetmanowi, żołnierz dobry, człowiek zdolny". Widocznie szkoła
twardej służby konfederackiej na coś się przydała, przydało się
też ostrzelanie w bitwach i dowodzenie samodzielnym oddziałem.
Prawdopodobnie to powodowało, że Madaliński wyróżniał się na tle
nie zaprawionego w trudach wojennych, nowo wówczas zaciąganego,
żołnierza jazdy narodowej. Na nic się jednak nie zdała protekcja
hetmana i dobra o nim opinia dowodzącego brygadą generała. Nie
został Madaliński porucznikiem. Nie jest wykluczone, że
zadecydowały o tym względy polityczne.
Tak więc pierwszy oficjalny dokument mówiący o służbie
Madalińskiego w kawalerii - jeździe autoramentu polskiego -
datowany jest w roku 1776. On sam jednak liczy sobie lata służby
od 1768 r. W oficjalnej "Rang liście" Brygady I Wielkopolskiej z
okresu, kiedy Madaliński był jej dowódcą, od tego właśnie roku
rozpoczyna się jego służba wojskowa. Z tego wynika, że wliczałby
sobie służbę w konfederackim wojsku Bierzyńskiego. O późniejszych
awansach Madalińskiego wiemy, że majorem został w roku 1789;
poruczeństwo swoje odstąpił wówczas za 300 dukatów.
Wicebrygadierem mianowano go 22 czerwca 1791 r. i za stopień ten
dał rewers na złp 32 000, brygadierem miał zostać 9 lipca 1792 r.,
a komendę nad brygadą objął 14 lipca, już bez opłacania stopnia.
Madaliński znalazł się w wojsku w czasie, kiedy od kilku już lat w
Rzeczypospolitej zaczęły nurtować nowe prądy. Odbudowa gospodarki
kraju po długoletnich wojnach początku XVIII wieku sprawiła, że
wzrosła w siłę i zamożność warstwa średniej szlachty, która
zaczęła się dopominać o współudział w sprawowaniu władzy.
Jednocześnie wraz z elekcją Stanisława Augusta jeden z magnackich
obozów - tzw. Familia Czartoryskich - poczuł się dość silny, by
przeprowadzić reformy aparatu państwowego, m. in. też wojska, bez
obawy, że zreformowany aparat może się obrócić przeciwko niemu.
Dzieło reform rozpoczął sejm 1764 r., ale zahamowała je
konfederacja barska. Drugi okres przemian datuje się od sejmu 1775
r. Wtedy to właśnie sejm omówił i uchwalił nowy etat wojska,
podnosząc jego liczebność do 30 000 (22 000 w Koronie i 8000 na
Litwie), dzięki czemu rozpoczęły się nowe zaciągi - także w
jeździe. Raz na zawsze zniesiono wówczas system porcjowy. Odtąd
oficer otrzymywał gażę niezależnie od budżetu jednostki. Nie
obeszło się jednak bez ostrych starć: hetmani walczyli z nowymi
władzami w wojsku, przeciwstawiając im swoich ludzi.
Sejm stanowczo wypowiedział się przeciwko udziałowi wojskowych w
życiu publicznym kraju. Wojsko, a zwłaszcza jazda narodowa była
formacją niesłychanie rozpolitykowaną. Szlachcic zostając
towarzyszem nie przestawał być obywatelem; nie tracił prawa do
udziału w sejmikach i w sejmie. Szczególnie masowo ściągali na
sejmiki towarzysze husarscy lub pancerni, by poprzeć swego
rotmistrza albo innego oficera w staraniach o wybór na którąś z
ziemiańskich godności. Nieraz i w sądach zjawiali się wojskowi,
którzy samą swoją obecnością zmuszali sędziów do ferowania wyroków
korzystnych dla którejś ze stron. Wojsko było na chrzcie, weselu i
pogrzebie. Wskutek tego jazda narodowa stała się w społeczeństwie
szlacheckim niesłychanie popularna, ale też nasiąkła tendencjami
nurtującymi to środowisko i czynnie je popierała. Teraz wszystko
miało ulec zmianie: planowano znieść udział jazdy w zajazdach,
pilnowaniu skazańców, ściganiu przestępców, słowem - całą służbę
policyjną. Na takie akcje tylko hetman mógł wysyłać wojsko.
Wszystkie te zamierzenia w dużej mierze pozostały na papierze. Nie
znalazła się bowiem wówczas taka siła, która by w jeździe
zaprowadziła ścisłą dyscyplinę. Po dawnemu towarzysz w domu
siedział i pilnował gospodarstwa lub jeździł po kraju za swoimi
interesami. Otrzymywał urlopy od swego brygadiera, gdy zaś ten nie
chciał mu ich dać, brał je od hetmana, jeśli mu się czymś
zasłużył. W ostateczności dawał sowitą zapłatę i spokojnie mógł
całe lata nie oglądać chorągwi. Jazda po dawnemu była oczkiem w
głowie szlachty. Jak wysoko cenili się dawni husarze i pancerni,
świadczy chociażby to, że kiedy w roku 1775 porównywano stosunek
rang w brygadach kawalerii narodowej do rang w wojskach
autoramentu cudzoziemskiego - towarzysz równał się chorążemu,
namiestnik - porucznikowi, chorąży - kapitanowi, porucznik - nawet
pułkownikowi. Stopień brygadiera miał odpowiadać randze generała
majora. Sejm w 1786 r. postanowił, że w jeździe służyć może, tylko
rodowita szlachta. W tym też roku pojawiła się rzecz jak na
stosunki w jeździe narodowej rewolucyjna - wydano dla niej
przepisy musztry.
W takiej to formacji służył Madaliński w latach jej burzliwego
wzrostu i przemian, związał się z nią i miał w niej zabłysnąć. Z
okresu służby w jeździe pochodzi powiedzenie, że "Madaliński
pierwszą bijał": jako późniejszy brygadier, dowódca Brygady I
Wielkopolskiej, "bijał", to jest walczył, uderzał pierwszą
brygadą.
On sam zresztą już z racji swego charakteru był zawsze na
pierwszej linii frontów, wśród najbardziej zaangażowanych, był
pierwszy w wirze najważniejszych wydarzeń. Odbiło się to także i
na jego działalności na arenie życia politycznego, w czasach kiedy
widzimy go posłem na sejm 1786 r. i zaraz następnie posłem na Sejm
Wielki w latach 1788-1792.
"Pułkownik wojsk koronnych, poseł z województwa kaliskiego" - tak
brzmi tytulatura Madalińskiego, gdy w dzień zaduszny 2 listopada
1786 r. zabierał głos na sesji sejmowej tłumacząc: "dotychczas nie
trudniłem się ni wyciągałem głosem moim przeciągu obrad
niniejszych", ale wobec powagi sytuacji "pociągnięty obowiązkiem
posłowania mojego, zajęty (jestem) powinnością obywatelską".
Gwałtownie wtedy zaatakował Radę Nieustającą za brak troski o
powierzone jej sprawy zarządu Rzeczypospolitej, za to, że "ćmi
raczej niż objaśnia" prawa i że "rozterków i zamieszania dała nam
w kraju powody". Zastrzega się jednocześnie, że nie mówi tego
przeciwko królowi, choć wiadomo było, że Rada Nieustająca - to
aparat króla.
Madaliński poparł wówczas regulamin świeżo ułożony dla armii przez
Departament Wojskowy, ale "z tym ostrzeżeniem, aby tamże dodane
zostało, iżby żaden tak w pułkach kawalerii narodowej jako i w
autoramencie cudzoziemskim na oficera patentowanym nie został, jak
tylko sama szlachta rodowita krajów Rzeczypospolitej". Dla
uzasadnienia tego stanowiska podaje, że "zadosyć aż dotąd poniżone
zostało szacowne to hasło kawalerii narodowej, zaginęła i chluba
towarzystwa komputowego". Przyczynę tego widział Madaliński w
"odjęciu hetmanom władzy wojskiem komenderowania..." Proponował,
by każdy szlachcic-posesjonat ekwipował i utrzymywał jednego
żołnierza w zamian za wystawienie milicjantów powiatowych.
Konstruktywnym projektem był wysunięty przez Madalińskiego plan
regulowania cen na żywność i furaże dla wojska, zaopatrującego się
w miejscach swych postojów. Tu już przyszedł do głosu praktyk -
komendant chorągwi, mający kłopoty z jej utrzymaniem.
I tak przechodziłoby kształtowanie się politycznego oblicza
Madalińskiego, gdyby nie wielkie czasy, jakie zaczęły się dla
Rzeczypospolitej w końcu lat osiemdziesiątych XVIII wieku. Na Sejm
Czteroletni Madaliński był posłem z województwa gnieźnieńskiego.
Pierwszą swą mowę wygłosił w lutym 1789 r., już po
pięciomiesięcznych obradach. Ubolewał, że sejm traci czas na
bezowocnych nieustannych sesjach, że ubożsi posłowie zaniedbali
już, w Warszawie siedząc, swoje majątki, a "przecież nie uganiamy
się za odorem sosów" (aluzja do nieustannych przyjęć i bankietów w
czasie obrad sejmu). Postulował, by nie wierzyć żadnym gwarancjom
państw ościennych. Sąsiedzi, według niego, dopiero wtedy dadzą
przykład dobrej woli, kiedy oddadzą ziemie zagrabione w zaborze
1772 r. W usilnym poszukiwaniu źródeł funduszów na utrzymanie
wojska Madaliński reprezentował szlachtę, zwracając się z żądaniem
przede wszystkim do duchowieństwa o subsidium... charitativum. W
tym samym duchu domagał się, by posesorowie królewszczyzn zrównani
zostali w podatkach ze szlachtą. Co więcej, żądał, by rozdane w
1775 r. królewszczyzny odebrać donatariuszom i na skarb obrócić.
Wówczas, w czasie pobytu w Warszawie, Madaliński zetknął się z
jakobinami.
Stolica, wielki ponad 100 000 ludzi liczący ośrodek miejski, była
jednocześnie centrum życia umysłowego. Skupiała się tu plejada
znakomitości we wszystkich dziedzinach, powstawały też
organizacje, które miały za cel propagowanie i narzucanie swoich
przekonań i woli. Wrzała namiętna walka polityczna, wykorzystująca
wszelkie możliwe środki nakazu i przekazu.
Szczególną rolę w środowisku tych klubów odgrywał Hugo Kołłątaj.
Wybitne zdolności, ruchliwość umysłu i żywy temperament
predysponowały do tej roli byłego rektora krakowskiej Szkoły
Głównej. Dom Kołłątaja na Solcu skupiał grono zapaleńców - księży:
Jezierskiego, Dmochowskiego, Mejera, oraz radykałów:
Maruszewskiego, Dembowskiego, Konopkę, którzy później ani na jotę
nie odeszli od swoich idei, a w dniach insurekcji kościuszkowskiej
stawali nieraz w kolizji z umiarkowanym rządem powstańczym.
Nazywano ich "Kuźnicą Kołłątajowską", "wulkanami", skąd padały
gromy na obskurantyzm i konserwatyzm.
Otóż Madaliński bardzo szybko związał się z tymi ludźmi. W
"Kuźnicy Kołłątajowskiej" bowiem znalazł to, czego szukał:
radykalną myśl społeczną, radykalne, jednoznaczne określenia
obozów i sytuacji, radykalne wskazywanie rozwiązań. Był w klubach
i na ulicy: wszędzie tam, gdzie krytykowano klasy wyższe, domagano
się dla nich kar, pomawiano je o zdradę.
Znalazło to odbicie w wystąpieniach Madalińskiego w sejmie.
Gwałtownie, bezkompromisowo występował przeciwko tym, którzy
pobrali starostwa w 1775 r. Żądał, by obciążono ich podatkiem na
równi ze szlachtą. Atakował także donatariuszy i możnych, którzy w
1775 r. "kraj zaprzedali, sami siebie i swych przyjaciół zrobili
emfiteutami, donatariuszami, przywłaszczycielami sum. "Gdyby to
ode mnie zależało - woła dalej - całą tę konstytucję spalić bym
kazał..."
Zupełnym radykalizmem tchnie wniosek Madalińskiego o nobilitację
dla mieszczan, m. in. dla słynnego Barssa, bo "potrzeba bowiem i
wypadki naszej Ojczyzny tak nam koniecznie radzą, abyśmy takich,
jacy tu są najjaśniejszym stanom zaleceni - do równości
szlacheckiej jak najwięcej przybierając, stali się przeciw
przemocy możnymi".
Szczególnie zacięty atak na możnowładztwo zawarty jest w
wystąpieniu Madalińskiego 7 stycznia 1791 r. Zwracając się do
senatu, mówił, że "są między wami i tacy, którzy końcem zysków
swoich i dogadzając swojej ambicji zaprzedają kraj, wolność,
niebacznie wkładają na karki swoje i współbraci jarzmo niewoli.
Czytajmy dawnych dziejów pisma, w tych doczytujemy się, któż to
królów detronizował, kto robił konfederacje, kto od zagranicznych
brał pensje i z nimi na zgubę Ojczyzny czynił zmowy i waleczne
zwijał wojsko, kto na koniec do wewnętrznego rządu polskiego
obcych potencji władania i wpływy wprowadził. Zawsze - senator,
zawsze minister, zawsze możniejszy panicz, a nie rycerz szlachcic,
mniejszy posiadający majątek. W sejmowaniu niniejszym, kto się
opierał w materii starostw, jeśli nie ci, którzy
najpryncypialniejsze posiadają królewszczyzny, na koniec, kto się
zdzierał od rygorów prawa na przestępnych w niedoniesieniu o
buncie, wszakże cały Senat i ministerium".
Tak więc Madaliński, któremu początkowo groziło, że stanie się
jednym z owych (znienawidzonych przez radykałów) reakcjonistów -
"chorónżych Wyzdrzygalskich" - przez swoje zaangażowanie
polityczne, przez umiłowanie wolności doszedł do daleko
posuniętego jakobinizmu. Na długo Madaliński pozostał nawet
politycznym przyjacielem Hugona Kołłątaja.
W czasie obrad Sejmu Czteroletniego wykluwały się nowe kształty
państwa polskiego i jego urządzeń - także i wojska. Już w
pierwszym tygodniu obrad "tańcujący sejm" (nieustanne bale i
bankiety) pod pozorem deklaracji gwarancji pruskiej, proponującej
Polsce przymierze odporne, uchwalił wśród niebywałego entuzjazmu
aukcję wojska do 100 tys. Aby nie dopuścić do wykorzystania przez
króla armii dla umocnienia władzy tronu, obalono Departament
Wojskowy, przy którego pomocy Stanisław August kierował sprawami
sił zbrojnych. Ponieważ szlachta i teraz nie kwapiła się do
opłacania wojska - realizacja uchwały o pomnożeniu armii posuwała
się bardzo wolno. Prawdziwą burzę wywołało wprowadzenie "ofiary
dziesiątego grosza" - pierwszego podatku, którym bezpośrednio
obciążono szlachtę. Uchwalono podwyższone podatki z dóbr
duchownych, opodatkowano rzeźników - od każdej skóry zwierzęcia
rzeźnego, zwiększono podymne od chłopów, pogłówne żydowskie.
Liczono też na pożyczkę zagraniczną. Przy znanej jednak małej
sprawności i nieruchliwości ówczesnej administracji wiele z tych
źródeł zawiodło. Tak na przykład do legendy przeszła sprawa stosów
skór surowych, czekających na stemplowanie skarbowe i
zatruwających swym odorem miasta. Sytuacja międzynarodowa
uniemożliwiła uzyskanie zagranicznej pożyczki. Stały opór szlachty
przeciwko "ofierze wieczystej dziesiątego grosza" także nie wróżył
najlepszej przyszłości tej formie finansowania wojska.
Na takich to podstawach finansowych oparto uchwalony wreszcie po
rocznych targach i namysłach etat stutysięcznej armii.
Interesująca nas - ze względu na osobę Madalińskiego - kawaleria
narodowa wzrosnąć miała do około 15 000 szabel w Koronie i około
5000 na Litwie.
Niestety, początkowy entuzjazm nie wytrzymał próby życia.
Wszystkie reformy skarbowe, tak dla szlachty przerażające, nie
zdołały zwiększyć dochodów finansowych państwa więcej niż
dwukrotnie. A przecież armia miała wzrosnąć przeszło
pięciokrotnie. Toteż już w kilka miesięcy później zaczął się
odwrót od marzeń o stutysięcznym wojsku i postanowiono na razie
zrealizować etat "tymczasowy", według którego armie
Rzeczypospolitej zmniejszono do 65 000 ludzi. Nie odważono się
przy tym tknąć szlacheckiej jazdy narodowej, redukcja etatu odbyła
się kosztem żołnierza z piechoty i artylerii. Trudności werbunkowe
sprawiły, że i etat "tymczasowy" okazał się nie do osiągnięcia i
trzeba było w końcu uciec się do jednorazowego poboru przymusowego
- kantonowego. Jedynie nie zawiódł zaciąg towarzyski do jazdy;
zmniejszył się on jednak pod koniec 1791 r.
Madaliński nie mógł wytrzymać dłużej w sejmie. Nieustanna gra
polityczna, napięcie, liczenie się, pilnowanie każdego słowa to
nie
było dla niego. Ciągnęło go do koni i broni, tu gdzie rozstrzygała
własna przemyślność i szabla, a czasami - tylko chyżość konia.
Sposobności było mnóstwo - dawne i nowo kreowane brygady kawalerii
czekały na doświadczonych oficerów. Madaliński, już od końca 1789
r. major, chciał wrócić do swojej brygady wielkopolskiej.
Po śmierci pierwszego dowódcy, brygadiera Łuby, brygada
wielkopolska dostała się w czerwcu 1791 r. Mioduskiemu, oficerowi
nie najlepszemu, który już w 1789 r. jako jej porucznik "otrzymał"
od lustratora opinię, że "wcale niezdatny do służby, wielokrotnie
karany", a później: "poprawy żadnej nie masz". W chorągwi
porucznika Mioduskiego panował wówczas "najwyższy nieporządek".
Teraz ten właśnie człowiek otrzymał dowództwo całej brygady. Może
obawiając się o los tej brygady dano mu zastępcę - żołnierza z
prawdziwego zdarzenia. Bo oto jednocześnie 22 czerwca 1791 r.
Madaliński został mianowany wicebrygadierem. Zgodnie z panującymi
wówczas stosunkami - za stopień ten musiał zapłacić swemu
poprzednikowi: wystawił mu rewers na 32 000 złp. Taki handel
stopniami, powszechny w ówczesnym wojsku, był formą zabezpieczenia
emerytalnego ubogich oficerów. Zasada ta jednak stała się
przyczyną wielu nadużyć.
Madaliński zastał brygadę w nie najlepszym stanie. Mioduski
niczego się nie nauczył. Następna lustracja uznała go "winnym
przestępnym". Usprawiedliwiła go tylko tym, że po swym poprzedniku
"w największym nieporządku papiery do brygady należące od
sukcesorów odebrał". Nawet w kilka miesięcy po swej nominacji
brygadier Mioduski nie znalazł czasu na zapoznanie się z podległą
mu jednostką, nie "objechał" brygady, nie wizytował szwadronów w
ich miejscach postoju. Na przełomie sierpnia i września 1791 r.
działający w brygadzie lustrator, pisarz polny Kazimierz Rzewuski,
wziąwszy do pomocy - a także na świadków - Madalińskiego i dowódcę
dywizji wielkopolskiej, do której brygada należała, gen. Arnolda
Byszewskiego, w ich obecności dokonał przeglądu moderunku ludzi,
koni i wyszkolenia i sporządził raporty. "Ażeby wiele nie pisać o
stanie brygady Mioduskiego, pokrótce powiem, iż ta brygada, co do
porządku, żadnego w tej mierze układu nie ma, co do subordynacji,
ta jest jej obcą, a co do umiejętności żołnierskiej, o tej i
wspominać nie chcę, bym się nie wydawał bajecznym donosicielem.
Żaden z czterech szwadronów, ...które dotąd lustrowałem, ani
wystąpić podług przepisu, ani uszykować się do parady ni do boju,
ani nawet odmaszerować cugami nie potrafił. Panowie oficerowie
komenderować, a bardziej jeszcze pierwszych słów w przepisie
musztry dla kawalerii położonych nie umieli". Fatalny dzień miał
wówczas Łaszczyński, major brygady. Kiedy mu polecono ćwiczyć dwa
szwadrony, nie umiał "użyć słów przeznaczonych dla
komenderowania", w ogóle "nie potrafiłby był komendy swojej
uszykować, gdyby nie użył do pomocy namiestnika Karskiego", który
był podoficerem w gwardii. Prócz maszerowania nic więcej
Łaszczyński nie potrafił. "A gdy front odmienić chciał, opacznie
zakomenderował cugami w prawo i w lewo w tył i za czym tak się
komenda pomieszała, iż czasu półgodzinnego potrzeba było, by
dywizję do szyku przyprowadzić". "Kiedy się Łaszczyński tłumaczył,
że dotychczas nigdy dwoma szwadronami razem nie komenderował,
kazał Rzewuski dać mu tylko jeden szwadron - ale i tym razem nie
sprawił się z zadaniem: i ja zmartwiony, i pan major zawstydzony,
a jw generał lejtnant i wicebrygadier zadziwieni z placu do
kwatery powróciliśmy". W dalszym ciągu swojego raportu lustrator
K. Rzewuski pisze o masowej absencji żołnierzy w brygadzie, o tym,
jak to oficerowie nieobecni wymawiają się chorobą, o złej
gospodarce finansowej w szwadronach, złym zaopatrzeniu żołnierzy w
broń i o chorych koniach. W szwadronach była zaledwie 1/6 część
koni zdolnych do służby. W zakończeniu swego raportu pisze
Rzewuski pesymistycznie, że o ile wiele się po tej broni, tj.
kawalerii narodowej, spodziewał, to obecnie, napatrzywszy się
brygadzie, stwierdza, że nie pożytkiem, lecz "ciężarem się stanie
tylko krajowi".
Tak więc spotkanie po latach z własną brygadą, którą kiedyś
opuścił, by służyć krajowi w sejmie, nie wypadło najlepiej i nie
najlepszą opinię o niej wynieść mógł Madaliński - obserwator
lustracji Rzewuskiego. I z takim to właśnie żołnierzem i z takimi
oficerami miała ruszyć brygada zaraz następnego roku, a w niej
Madaliński, na wojnę w obronie Konstytucji 3 maja. Po Sejmie
Czteroletnim magnacka opozycja ani myślała pogodzić się ze swą
klęską i na pomoc wezwała gwarantkę szlacheckiej wolności - carycę
Katarzynę. Dwie ogromne armie rosyjskie wkroczyły w granice
Rzeczypospolitej - 64-tysięczna na Ukrainę i 33-tysięczna na Litwę
- i spychały słabe siły polskie. Licząca około 17 000 armia
koronna księcia Józefa (tu jedną z dywizji dowodził Kościuszko)
wycofywała się w ciągłych ciężkich walkach i marszach z Ukrainy
nad Bug. Książę Józef tu zamierzał nawiązać kontakt z armią
litewską i dać odpór wzmocnionymi siłami, które miały nadejść z
głębi kraju. W obronie linii Bugu Kościuszko stoczył zaciekły bój
pod Dubienką, ale nie poparty przez innych dowódców odszedł za
pozostałymi siłami. Obronę litewską przełamali Rosjanie i Litwini
również opuścili linię obronną na Bugu. Dalszym działaniom
wojennym położyło kres przystąpienie króla do konfederacji
targowickiej - mimo że niektórzy generałowie i politycy wskazywali
na możliwość kontynuowania walki na terenach za Wisłą.
Dla naszej brygady - pierwszej wielkopolskiej - wojna zaczęła się
z chwilą otrzymania przez nią ordynansu do wymarszu na wschód, do
Lublina. Nie spieszono się na front. Brygadiera Mioduskiego
posądzano nawet, że w ogóle pragnął się spóźnić i jak najmniej
narazić się na niebezpieczeństwo. Brygada, spodziewana na 29 maja
w Ryczywole - nie przyszła na czas i tylko słuchy chodziły, że jej
ludzi spotykano koło Warki. Wysłani na poszukiwanie brygady
oficerowie rzeczywiście znaleźli tam jej cztery szwadrony, ale
dowódca tej grupy od chwili wymarszu zupełnie stracił łączność ze
sztabem brygady i z pozostałymi jej szwadronami. Nie wiedział nic,
co się dzieje z brygadierem Mioduskim; domyślał się tylko, że
krąży gdzieś w pobliżu koło Warki. "Mioduski maszeruje wężyka; to
sposób nigdy nie dojść i zniszczyć konie" - biadał w swych
meldunkach generał J. Zajączek, dowódca dywizji, do której brygada
była przydzielona.
Przybyły z Warszawy wicebrygadier Madaliński usiłował zaprowadzić
porządek: szukał szwadronów, wyznaczał im marszruty, ponaglał.
Znaleziono wreszcie i brygadiera Mioduskiego - kręcił się bez
przyczyny w Rawskiem już od kilkunastu dni. Madaliński dwoił się i
troił, tracił energię na łamanie przeszkód, wynikających co dnia.
Ostatecznie w wyniku jego pracy pierwsze szwadrony przeszły przez
Lublin w kierunku Bugu; pociągnęły za nimi następne. Dał wreszcie
znak życia i major Łaszczyński, dotąd bezskutecznie poszukiwany.
Obiecywał, że wraz z podległymi mu, zgrupowanymi wokół niego
szwadronami dotrze do Lublina 10 czerwca. Skierowano go już na
Dubno. Oddziały brygady miały przejść pod komendę generała
Zajączka, który organizował posiłki dla cofającej się z Podola
armii księcia Józefa. Tymczasem Komisja Wojskowa, zniechęcona
powolnym marszem Brygady I Wielkopolskiej, przydzieliła generałowi
Zajączkowi brygadę Hadziewicza, a brygada Mioduskiego
niespodziewanie dostała rozkaz cofania się. Na powrót ściągnięto
ją w Radomskie. Na próżno Madaliński słał listy i raporty do
dowództwa; na próżno błagał, by mu choć z tymi sześciu
szwadronami, które skupił przy sobie, pozwolono iść na front.
Wszystkie oddziały cofano na linię Wisły.
Skandaliczne zachowanie brygadiera Mioduskiego podczas tych
marszów ściągnęło na niego zasłużoną karę: dostał 9 lipca 1792 r.
dymisję, a 14 lipca brygadę objął jako jej dowódca Madaliński. W
ostatnim czasie dał się on poznać jako człowiek energiczny, pełen
woli walki.
Po nieszczęsnej wojnie 1792 r. brygada cofnięta została na swe
dawne leże do Wielkopolski. Tu jesienią oficerowie przysięgali na
wierność konfederacji targowickiej i zostawiono ich w spokoju.
Wkrótce jednak zaczęły krążyć nowe trwożne wieści. Zwiad
kawaleryjski zaczął teraz coraz częściej spotykać nad granicą z
Prusami silne oddziały pruskiego wojska, w pełnej gotowości
bojowej. Meldowano o tym do Warszawy, ale przywódcy targowiccy ani
myśleli dawać ucha tym meldunkom, wietrząc w nich chęć
sprowokowania nowej wojny - tym razem z Prusami. Odebrano nawet
wielkopolskiej dywizji artylerię i odesłano ją do warszawskiego
cekhauzu. Toteż gdy 24 stycznia 1793 r. Prusacy wtargnęli do
Wielkopolski, "chcąc osłonić ten kraj od zarazy jakobińskiej i
ustrzec w pokoju" - jak głosiła nota pruska - zaskoczenie było
zupełne. Prusacy brutalnie wyrzucali z kwater na śnieg i mróz
oddziały polskie, wypierali je szablą i bagnetem na nową granicę.
Po krótkim oszołomieniu narastał opór. Ludzie nie chcieli wierzyć,
że mają ustępować bez walki. Trzeci szwadron brygady
Madalińskiego, zaskoczony w Sierakowie, musiał opuścić miasteczko.
Rozgoryczeni jeźdźcy już z drogi zawrócili na swe dawne leże,
mówiąc, że będą się bronić do upadłego przed powtórnym
wyrzuceniem. Gdy w kilka godzin później nadbiegli do miasteczka
zaalarmowani huzarzy pruscy, atakując wprost z marszu, na ulicach
rozegrał się zaciekły bój. Znaczna przewaga liczebna wroga
sprawiła, że Polacy zmuszeni do odwrotu schronili się w domach
mieszczan, zabarykadowali się i nie zaprzestali walki. Strzelanina
ustała dopiero wtedy, gdy gwałtownie zaczęły narastać straty.
Oddział polski poddał się. Opór stawiły też szwadrony brygady
stojące w Gnieźnie. Tu wicebrygadier Dąbrowski umocnił się w
mieście, skupił jazdę w rynku, ustawił przed nią swoją nieliczną
piechotę i odpowiedział odmownie na wezwanie do poddania się.
Wobec tak stanowczej postawy Prusacy nie zdecydowali się na atak.
Dopiero oficjalny rozkaz przywieziony z Warszawy sprawił, że J. H.
Dąbrowski - wciąż w szyku bojowym - odszedł ze swoim oddziałem nad
Bzurę. Były też inne drobne utarczki. Ostatecznie brygada
zakwaterowała na północnym Mazowszu i stąd później wyruszyła do
swego słynnego marszu.
Tymczasem w kraju dojrzewał wielki kryzys, który w sposób
zdecydowany miał się odbić na losach Madalińskiego. Targowica
przygotowywała wielki spisek, zamach przeciwko wolności okrojonej
ojczyzny, oddając ją pod kuratelę sąsiadów. Ponieważ z góry było
wiadomo, że każdy taki rozkaz będzie niewykonalny dopóty, dopóki
istnieć będzie silne i pałające żądzą odwetu wojsko
- zaprojektowano redukcję polskiej siły zbrojnej. Po długim oporze
sejm grodzieński pod presją zaborców zatwierdził dokonany już
rozbiór kraju. Ze względu na znaczne zmniejszenie się dochodów
sejm podjął uchwałę o redukcji wojska. Na rozkaz ambasadora
Igelstr”ma, który uzależnił od tego obietnicę pomocy finansowej
dla Polski, Rada Nieustająca postanowiła zmniejszyć obie armie
(koronną i litewską) niemal o połowę - do 15 449 ludzi - a wydatki
na wojsko w Koronie z 14 na 6 milionów złp. Projekt ten
zatwierdzono w lutym 1794 r. nakazując jednocześnie, by samą
redukcję wojska przeprowadzić w ciągu następnych trzech tygodni,
co zakrawało niemal na prowokację: wiadomo było, że jest to
niemożliwe do wykonania w tak krótkim czasie i że może doprowadzić
do wybuchu. Przecież i bez tego od dawna już istniało dość
przesłanek do niezadowolenia, od dawna też szerzył się spisek jako
wyraz oporu przeciwko panoszeniu się obcych w Rzeczypospolitej.
Sprzysiężenie spiskowe, w którym tak znamienitą rolę odegrał
Madaliński, było pierwszym przedsięwzięciem tego typu na ziemiach
Rzeczypospolitej. Dotychczas szlachta była dość silna wobec władzy
królewskiej, by jawnie układać swoje plany rokoszów i ich programy
i kaptować dla nich ludzi. Teraz na jedynym, formalnie jeszcze
wolnym, skrawku Polski stały wojska okupacyjne obce i dusiły w
zarodku każdą myśl niepodległą. W tych warunkach metodą
jakiejkolwiek pracy niepodległościowej musiał się stać spisek.
Grunt był podatny: nędza mas, związana z kryzysem finansowym, z
ogólnym brakiem gotówki, a także z koniecznością utrzymywania
wielotysięcznej obcej armii; niepewność jutra w wojsku polskim,
gdyż wiedziano o przygotowywanych planach redukcji armii, wreszcie
urażona godność narodowa. Po szczytnym uniesieniu lat Konstytucji
3 maja widziano przegraną batalię 1792 r., dyktat zaborców i w
konsekwencji słupy graniczne z obcymi czarnymi orłami o kilka mil
od stolicy. Materiału zapalnego - ludzi, dla których owe czasy
stanowiły łamanie ideałów i karier, było pod dostatkiem. Nie
brakło i iskier zapalnych - w postaci policyjnego nadzoru okupanta
w samej stolicy, prowokacji pruskich, wreszcie w samej sytuacji
międzynarodowej: rewolucyjna Francja, tocząc ciężkie boje z
koalicją, szukała sojusznika w każdym ruchu wolnościowym. Tak więc
wybuch powstania mógł być tylko kwestią czasu.
Zalążek myśli insurekcyjnej powstał w grupie radykalnej młodzieży
w stolicy. Oficer - poeta Czyż, agent polityczny Aloe, prawnik ze
zdeklasowanej szlachty - Pawlikowski, oto pierwsze osoby, które
podały sobie dłonie na rewolucyjne działanie. Oni sami niewiele
znaczyli, ale zarazili swoim zapałem i pozyskali dla rewolucyjnej
pracy Kapostasa, mającego za sobą warszawskie mieszczaństwo, oraz
Działyńskiego, szefa X regimentu, przez którego można było myśleć
o agitacji wśród wojskowych. Wkrótce przyłączył się do spisku
Kiliński z mieszczan, starano się pozyskać w Krakowie Sołtyka i
generała Wodzickiego. Bardzo szybko przystał do organizacji
spiskowej brygadier Madaliński i od razu znalazł się w grupie
radykalnego, bojowego jej odłamu. Predysponowały go do tego
zresztą dotychczasowe koneksje polityczne, stosunki z jakobinami -
hugonistami - i wreszcie krewki temperament. Sprzysiężeni
najwięcej stawiali na Madalińskiego i na wciągniętych przez niego
do spisku oficerów Brygady I Wielkopolskiej.
Wśród spiskowców od początku nie było jednomyślności. Podzielili
się oni na dwa odłamy: radykałów i umiarkowanych. Odbiło się to na
programach przygotowania powstania. Radykali stawiali przede
wszystkim na jednorazowy, spontaniczny, masowy wybuch narodowej
energii, który zerwie wszelkie więzy i przyniesie pełne wyzwolenie
kraju. Za wzorzec działania służyły im wielkie konfederacje
narodowe - np. tyszowiecka, barska - które po wybuchu miały dość
ludzi i broni, szerzyły się jak pożar na stepie i przekształcały w
powstania ogólnonarodowe. Do tego trzeba było tylko jednego
pojedynczego bohatera, jednego, zdecydowanego na wszystko
wojskowego oddziału, który pierwszy wystąpi, rzuci hasło. Dlatego
też radykali tak bardzo właśnie liczyli na wojsko, które - według
nich, utoruje drogę zwycięstwu ludu. Stąd tak ścisłe związki z
Madalińskim, z jego oficerami radykałami: braćmi Piotrowskimi,
wychowankami korpusu kadetów, i majorem Gordonem. Madaliński
bardzo często przyjeżdżał do stolicy z Piotrowskimi, bywał tu w
tzw. patriotycznych kawiarniach, uczestniczył w zebraniach w
prywatnych domach. Zwróciło to uwagę władz policyjnych.
Następnie młodzi radykali zdecydowanie stawiali na lud, na masowy
udział w walce uzbrojonego ludu wiejskiego i ludności miast;
upatrywali w tym główny warunek zwycięstwa - zaczętego przez
wojsko - powstania. Pobudzał ich do działania przykład Francji,
która po ścięciu królowej Marii Antoniny zaatakowana przez
koalicję obroniła się właśnie przez umasowienie rewolucji, przez
przepojenie wojska hasłami daleko idącego radykalizmu. Mieli także
radykali przykład - z innego już obozu - francuskiej Wandei:
rozpętała ona wojnę chłopską, w czasie której gromiono regularne
oddziały. Wreszcie napawał ich otuchą przykład Ameryki, która
zwyciężała wojska angielskie nieregularnymi tyralierami strzelców.
Wszystko to dawało asumpt do przenoszenia tych doświadczeń nad
Wisłę. Po rozpoczęciu walki przez wojsko radykali chcieli rozpalić
wojnę chłopską. Nie wystarczała im już Konstytucja 3 maja, chcieli
pełnego wyzwolenia chłopa i porwania go za tę cenę do walki.
Kościuszko obiecywał przecież, że "za samą szlachtę bić się nie
będzie". Jakobini polscy, stanowiący trzon tych radykałów,
wywodzący się z dawnej "Kuźnicy Kołłątajowskiej", w swym programie
zakładali nawet chwycenie się terroru na wzór francuski.
Madaliński czuł się wśród nich doskonale, w znacznym stopniu
podzielał ich poglądy.
Wszystko to przerażało spiskowców umiarkowanych i sprawiało, że na
serio myśleli oni o sposobach ujarzmienia radykałów. Oni również
dążyli do powstania, do rozporządzenia mieli te same atuty - ale
inaczej chcieli prowadzić grę. W polityce zagranicznej także
stawiali na Francję, ale nie na francuskie idee, którymi mogliby
zarazić lud, lecz na francuskie wojska, które - liczyli - rozgromią
koalicję i pomogą przywrócić wolność Polsce - naturalnej przecież
sojuszniczce Francji w walce z Austrią. W tym celu właśnie
siedział w Paryżu Barss, przywódca mieszczan warszawskich, i
dogadywał się z jakobińskim rządem francuskim o pomoc, przedkładał
memoriały o sytuacji w kraju. Jakobini francuscy zastrzegali się,
że szlachcie nie pomogą, że jeśli Polska chce otrzymać pomoc
Francji, będzie musiała dokonać wewnętrznych przemian.
Przyrzekł to Barss, oczywiście, ale prosił przede wszystkim o
pieniądze, broń, ludzi. Z Lipska, gdzie skupiała się emigracja
polska, jeździł do Paryża także i Kościuszko. Trafiano tam na
kolejne przewroty, które kładły pod gilotyne kolejnych ministrów -
wczorajszych rozmówców, nici się rwały, otrzymywali Polacy tylko
mgliste obietnice, nadzieję na wojnę turecko-rosyjską, na sojusze
szwedzko-prusko-tureckie.
W kraju - chcieli spiskowcy umiarkowani widzieć sprzysiężenie
wojskowe i cywilne przygotowane solidnie jako zryw masowy. Według
nich tylko takie powstanie miało rację bytu i rokowało powodzenie.
Korzystając z sił rewolucyjnego ludu dla swoich celów,
sprzysiężeni umiarkowani stali w zakresie reform społecznych na
gruncie raczej Konstytucji 3 maja. Chętnie wiązali się oni z
ludźmi grupującymi się wokół króla, który obawiał się powstania i
drżał o swój tron i głowę. Człowiek króla, generał Cichocki, był
spiskowcom konieczny ze względu na swoje wpływy w wojsku i
znajomość sytuacji w okupacyjnej armii rosyjskiej.
Według projektu Kościuszki należało (na wzór amerykański, zrodzony
w wojnie o niepodległość Stanów) powołać generałów majorów
poszczególnych ziem, skupiać, organizować pod ich kierownictwem
szlachtę i lud, zbierać broń i ćwiczyć rekrutów oraz prowadzić
energiczną propagandę wśród ludu. Kościuszko zastrzegł się
stanowczo, że "lichej kozaczyzny wszczynać nie myśli", że
powstanie musi być gruntownie obmyślone i przygotowane. Idee te
były wcielone w życie: w miastach i na prowincji wciągano do
spisku szerokie grono ludzi, uwijali się emisariusze,
przygotowywano słupy sygnałowe pod wici ogniste, gromadzono kosy.
Po wstępnych przygotowaniach, po zadzierzgnięciu pierwszych nici
spisku wśród wojska i cywilów, młodzi niecierpliwi sprzysiężeni
ściągnęli do kraju Tadeusza Kościuszkę, by omówić z nim wybuch
powstania. Zjazd odbył się na przedmieściu Krakowa - Podgórzu, 11
września 1793 r. i całkowicie zawiódł nadzieje radykałów. Liczyli
oni, iż teraz, w momencie decydującym, gdy na lewym brzegu Wisły
stoi 9000 Rosjan wobec około 19 000 wojska polskiego, a Warszawy
bronią zaledwie dwie kompanie rosyjskie - łatwo im przyjdzie
opanować stolicę i zabór pruski, a następnie wyprzeć z kraju
Rosjan, na tyłach których wybuchnie powstanie na Litwie i Wołyniu.
Według tego planu Kościuszko miałby działać z Krakowa na Poznań i
łączyłby się z Zajączkiem, który by w tym czasie opanował stolicę.
Ostrożni umiarkowani storpedowali ten plan. Wskazywali na
konieczność zapewnienia sobie pomocy zagranicy, przygotowania
masowego spisku oraz poruszenia do walki szerokich mas wojska i
ludności cywilnej, zorganizowanej przez spisek. Tymczasem sam
Kościuszko przekonał się o słabości spisku nawet w wojsku, był
bowiem świadkiem wahań generała Wodzickiego w Krakowie. Mógł także
Kościuszko przekonać się o słabości sprzysiężenia cywilnego, które
właściwie nie zapewniło sobie gruntu na Litwie. Sam wreszcie
wiedział, że Francja nie udzieli w tej chwili żadnej pomocy
militarnej. Poza tym wszystkim ostrożniejsi wojskowi podnieśli
zarzut, że linia Nowe Miasto nad Pilicą - Kraków nie nadaje się na
bazę operacyjną, gdyż na obu jej krańcach stoją korpusy rosyjskie
i pruskie, trzymając w kleszczach wojsko polskie.
Te głosy przeważyły. Kościuszko stanowczo zażądał odroczenia
insurekcji aż do odpowiedniego jej przygotowania. Domagał się:
rozpalenia powstania nie tylko na terenach Rzeczypospolitej
przedrozbiorowej, ale także wśród Kozaków nad Donem i Tatarów
krymskich oraz w Kurlandii i oczywiście w zaborze pruskim,
utworzenia w miastach klubów, które zdolne byłyby poprowadzić za
sobą ludność, na wsi zaś wyznaczenia owych generałów majorów
ziemiańskich, którzy by przygotowywali powstanie. Emigracji
postawił zadanie nawiązania stosunków z Francją i skonkretyzowania
jej obietnic dla Polski. Chcąc dokładniej zapoznać się ze stanem
przygotowań powstańczych, wysłał jeszcze do Warszawy generała
Zajączka. Dopiero po otrzymaniu jego raportów, stwierdzających
niezadowalający stan tych przygotowań, podjął ostateczną decyzję
odroczenia wybuchu powstania i wyjechał do Włoch.
Takie stanowisko Kościuszki wywołało wrzenie wśród radykałów w
spisku stołecznym. Wyruszyli jeszcze za nim gońcy, błagając go o
powrót i o zmianę decyzji. Kościuszko był nieugięty; obiecał
tylko, że wróci wcześniej, w lutym, i skontroluje przygotowania
krajowe. Emigranci w Dreźnie domagali się od wysłannika
sprzysiężenia warszawskiego odłożenia wybuchu powstania ze względu
na rokowania z Francją, co najmniej do końca marca 1794 r.
Po głębszej analizie Wacław Tokarz odmawia słuszności decyzji
umiarkowanych i Kościuszki. Wskazuje, że sytuacja wojskowa we
wrześniu 1793 r. była znacznie lepsza niż pół roku później. Poza
tym i nastroje wśród sprzysiężonych były wtedy bardziej nastawione
na wybuch. Co więcej - koncepcja rozszerzenia spisku prowadziła do
dekonspiracji i w konsekwencji później - do jego rozgromienia.
Inni historycy powstrzymują się przed tak ostrą oceną decyzji
Kościuszki, wskazując na rzeczywiście niezadowalający stan
przygotowań powstańczych, nie tylko wśród ludności cywilnej, ale
także i w oddziałach wojska polskiego, stwierdzony przez generała
Zajączka.
Radykali chcieli zaczynać powstanie sami, bez Kościuszki, chcieli
obwołać wodzem Zajączka, Madalińskiego, nawet księcia Józefa - ale
im to wyperswadowano.
Tymczasem stało się to, co było do przewidzenia: spisek został
zdekonspirowany i rozgromiony. Powodów należało szukać przede
wszystkim w nieostrożności samych sprzysiężonych. Urządzali oni
schadzki po kawiarniach tzw. patriotycznych, np. na ulicy
Dziarkowskiego czy na Mostowej; nie starano się nawet specjalnie
ukrywać tych zebrań. Do kawiarni tych uczęszczało mnóstwo szpiegów
rządowych i rosyjskich. Zdarzało się, że rozmawiano publicznie o
przygotowaniach, że pisma, dokumenty były gubione przez
niedbałych, lekkomyślnych łączników. Przypuszczano też czasami do
tajemnicy ludzi bez specjalnego doboru. Wszystko to nie mogło nie
zwrócić uwagi policji.
Król miał spis nazwisk głównych przywódców sprzysiężenia.
Wiadomość o spisku przedostała się nawet do oficerów rosyjskich,
przed którymi niektórzy spiskowcy wcale się nie kryli. Zwłaszcza
nieostrożność ta wzmogła się zimą 1793-94 r., kiedy to wobec
znanej decyzji Kościuszki szczególnie rozpaczliwie szukano wyjścia
z sytuacji. 1 marca 1794 r. na zebraniu w mieszkaniu szambelana
Klemensa Węgierskiego skakano sobie do oczu, porywano się do szpad
na Kapostasa, gdy żądał odroczenia powstania. Wiedziano już
przecież o zamierzonej redukcji wojska; sprzysiężeni mieli swoich
ludzi także i w najwyższych władzach wojskowych. Domagano się
wybuchu powstania, zanim nie będzie za późno, zanim wojsko nie
zostanie zredukowane. Madaliński na pewno był na tym zebraniu,
jeździł przecież w tym właśnie czasie wielokrotnie do Warszawy.
Zaraz nazajutrz rozpoczęły się aresztowania. Aresztowano
Węgierskiego. Wkrótce potem zaczęły się dalsze aresztowania - i
zawsze celne: godziły w samych przywódców sprzysiężenia. Na Litwie
także znaleźli się w więzieniu inspiratorzy spisku. W początkach
kwietnia aresztowano Działyńskiego, a tuż przed wybuchem
insurekcji w Warszawie Igelstr”m miał listę osób, które należało
aresztować. Znaleźli się na niej: Pawlikowski, Aloe, Mejer. W
zasadzie spisek w Warszawie został doszczętnie rozgromiony do
końca marca.
Brygada Madalińskiego, tak jak i on sam, została wciągnięta do
spisku już w czasie pierwszych poczynań sprzysiężonych, latem 1793
r. Odbijało się to i na wewnętrznym życiu brygady, w której
specjalną uwagę zwracano na polityczne oblicze korpusu
oficerskiego. Tak np. wystarczyło, by porucznik Urbanowski nie był
w brygadzie w czasie wkraczania Prusaków do Wielkopolski, by
ściągnęło to na niego opinię targowiczanina. Poddany ostremu
ostracyzmowi swych kolegów, musiał w końcu wnieść podanie o
dymisję i wynieść się z brygady. Brygada utrzymywała ścisły
kontakt z drobną szlachtą w miejscach postojów szwadronów i
prowadziła wśród niej agitację.
Wszystko to nie mogło nie zwrócić na brygadę uwagi władz. Na
polecenie Igelstr”ma wezwał do siebie Madalińskiego na
przesłuchanie groźny generał K. Miączyński już w listopadzie 1793
r. "Rozeszły się wówczas też pogłoski o bliskiej jego dymisji, o
tym, że brygadę otrzyma Jan Henryk Dąbrowski, już nawet prowadzono
targi o wicebrygadierstwo". Madaliński jednak zdołał się obronić:
na przesłuchaniu zaprzeczył wszystkim zarzutom i zbił je tak
przekonywająco, że puszczono go wolno. Trzy dni później wezwał go
do siebie w tej samej sprawie Igelstr”m. I wobec niego nasz
brygadier znalazł dostateczne argumenty na swoją obronę i miał
później pełną satysfakcję, kiedy słyszał, jak ambasador po jego
wyjściu gratulował Miączyńskiemu "tak pewnego oficera". W lutym
jednak nadszedł rozkaz odstawienia do Warszawy porucznika
Mostowskiego i chorążego Piaseckiego. Madalińskiemu zaczął się
więc palić grunt pod nogami: byli to oficerowie zamieszani w
spisek. Madaliński długo ociągał się z wykonaniem rozkazu,
wreszcie, ponaglany, zdecydował się 4 marca wyprawić Piaseckiego,
zatrzymując Mostowskiego pod pretekstem, że jest on ciężko chory.
Z Warszawy wciąż jednak słano groźne nakazy i brygadier musiał w
końcu ustąpić. Natychmiast po przybyciu do Warszawy Mostowski
został aresztowany. Nazajutrz wraz z Piaseckim miał stanąć przed
sądem wojskowym.
Marsz Madalińskiego
Złożywszy ciężką ofiarę z Piaseckiego i Mostowskiego, brygadier
Madaliński tylko na chwilę odetchnął. Wiedział, że cisza, jaka
nastąpiła, jest przysłowiową ciszą przed burzą. Dlatego też z nową
siłą i energią rzucił się wraz ze swymi oficerami w wir prac
spiskowych.
Spiskowcy wiedzieli już o najnowszej decyzji Kościuszki, podjętej
na zebraniu w Dreźnie w końcu lutego. Wracający stamtąd delegaci
sprzysiężeń krajowych rozżaleni opowiadali na zebraniu u
szambelana Węgierskiego, że Kościuszko, owszem, zapowiedział swój
przyjazd do Krakowa na połowę marca, wyraził nawet gotowość
rozpoczęcia powstania w tym terminie. Uzależnił jednak tę decyzję
m. in. od treści raportów dowódców wojskowych oraz generałów
ziemiańskich, które nakazał przysłać sobie do Drezna. Stwierdzali
oni, że właściwie to trudno było im wywnioskować czy Kościuszko w
ogóle zechce dać hasło do wybuchu, czy też znów zadecyduje
odroczenie. Zaborcy i kolaborujący z Rosją politycy z obozu Rady
Nieustającej raczej nie spodziewali się natychmiastowego wybuchu.
Rosjanie przypuszczali, że wybuch powstania zostanie odroczony: w
swoich domysłach opierali się oni na zeznaniach uwięzionych
właśnie członków sprzysiężenia warszawskiego, a także na danych
uzyskanych przez swój wywiad. Zgadzali się z nimi i Austriacy,
suponujący, że Kościuszko przeczeka aż do finalizacji rozpoczętych
rozmów z rewolucyjną Francją i że wystąpienia zbrojnego można się
spodziewać dopiero około 20 kwietnia. Tymczasem spiskowi mieli
przysłowiowy nóż na gardle.
Dylemat, jaki stawał przed Madalińskim, od początku zbliżonym do
kół radykalnych, dążących do rozwiązań natychmiastowych,
militarnych, brzmiał: czy wobec postanowień Kościuszki rozpoczynać
wybuch powstania już teraz - mimo że organizacja została rozbita?
Czy prowokować wystąpienie wbrew ostrożnej górze sprzysiężenia z
Kościuszką na czele?
Wreszcie wielka decyzja zapadła: zaczynamy... Oficerowie
wychodzili kolejno, już na dworze naciągali okrycia, czapy, biegli
do koni, skrzykiwali żołnierzy - i po chwili co tchu w koniach
rwali z kopyta w dziesięć stron świata - do swoich szwadronów.
Trzeba było je ruszyć, porwać za sobą, poprowadzić na punkt zborny
do Ostrołęki. A tego nie wolno było spuścić na los, na przypadek,
nie można było działać prostym rozkazem: ludzie, porywając się
przeciwko rozkazom zwierzchności, ryzykowali zbyt wiele, bo swoje
głowy; szwadrony musiały w takich chwilach widzieć wśród siebie
swoich oficerów...
Kiedy ostatni z tupotem i brzękiem ostróg wybiegali z izby,
brygadier machinalnie otarł pot z czoła, podszedł do okna i
otworzył je szeroko. Do przegrzanej, zadymionej izby wtargnęło
zimne, świeże powietrze... Sygnał trąbki przebrzmiał po ogrodach:
to Piotrowski ruszał swój szwadron z kwater, obsadzał strażami
miasteczko, wyloty ulic na gościńce - do Warszawy, do Płocka. Do
Białegostoku i ku Wilnu wysyłał patrole. Aż tu słychać było głosy
komendy, rżenie koni. Madaliński poczuł, że nie wytrzyma dłużej w
biernym oczekiwaniu, bezczynnie wśród tej krzątaniny. Wyszedł z
izby... Na rynku znalazł Piotrowskiego i obaj już wspólnie
komenderowali ściąganiem i przygotowywaniem podwód i rozdziałem
broni, ekwipunku i żywności z magazynów.
Kurier z Warszawy, który nadjechał, tam go zastał. Madaliński
złamał pieczęć, czytał, potem podał pakiet Piotrowskiemu... Jakby
natchnieni jedną myślą - głośniej zaczęli ponaglać żołnierzy.
Rzeczywiście trzeba się było spieszyć: pismo Komisji Wojskowej
wzywało brygadiera Madalińskiego do Warszawy na dzień 11 marca w
celu szczegółowego omówienia - rzekomo - sprawy redukcji brygady. W
piśmie obiecywano też - jakby na przynętę - pieniądze na redukcję.
Czyżby ktoś doniósł, uprzedził Warszawę?
Pod wieczór i w nocy pojawiły się pierwsze szwadrony, następnego
ranka, 12 marca, byli już prawie wszyscy, można też było
przeprowadzić wstępny bilans skuteczności koncentracji. Pytani
dowódcy opowiadali, że w zbiórkach i marszach do Ostrołęki nie
przeszkadzał im nikt. Rozpowiadali szeroko, że prowadzą szwadrony
do miejsca postoju sztabu brygady, dla przeprowadzenia tam, w
Ostrołęce, redukcji - i nie wzbudziło to podejrzeń. Lustracja
szwadronów, dokonana przez Madalińskiego, wykazała, że
koncentrację przeprowadzono sprawnie: ściągnięto wojska nawet z
kresów, pozbierano ludzi z luk granicznych. Rozkazy do wymarszu
znajdowały żołnierzy aż pod Sokołowem. "W miejscach postoju
szwadronów pozostała tylko nieznaczna ilość ludzi chorych, koni
marudnych oraz trochę sprzętu".
Wybrano nowego wicebrygadiera, którym został porucznik Michał
Piotrowski, prawa ręka Madalińskiego. Następnie oficerowie
ustawili brygadę w ordynku. Miano podjąć ostateczne decyzje. Przed
szeregami pojawił się na koniu brygadier Madaliński i odczytał w
zupełnej ciszy rezolucję Komisji Wojskowej o redukcji. Skończył,
zmiął papier, powiódł wzrokiem po wpatrzonych w niego żołnierzach.
Czy pójdą za nim? Wywołał oficerów i rozkazywał im zająć się
wykonywaniem nakazu Komisji. W dramatycznej ciszy łamiącym się
głosem jedni po drugich odmawiali. W szeregach oficerskich
wszystko rozwijało się według z góry ukartowanego planu. Ale czy
żołnierze podobnie postąpią? Madaliński poczuł, że mimo zimna pot
spływa mu po plecach. Zwrócił się z gromką komendą do dwóch
pierwszych szwadronów. Obydwa jednogłośnie gruchnęły, że żaden
redukować się nie myśli i w obcą służbę nie pójdzie. Poszczególne
głosy wykrzyknęły: - Prowadź! Madaliński promieniał. Gromadzili
się teraz koło niego oficerowie, szli na kwatery sztabu, by
rozważyć sprawy. Żołnierzy ogarnął entuzjazm. Strzelano na wiwat,
zrzucano cyfry królewskie, zdzierano odznaki z mundurów, jakby to
właśnie były więzy, którymi Targowica skuwała ich, niewoliła do
podłej wysługi zdrajcom. Wyciągnęli nadane przez władze
targowickie wojskowe patenty, strzelali do papierów, dziurawili je
kulami, szatkowali szablami, wykrzykiwali, że odtąd ojczyzna wolna
nadawać będzie godności i stopnie. Namiestnicy odprowadzali
szwadrony na kwatery, a po chwili tłum żołnierstwa wypełnił
gospodę i plac rynkowy. Gromady żołnierzy krążyły po uliczkach,
dyskutowały.
Oficerowie radzili. Trzeba było ostatecznie obliczyć siły,
przewidzieć każdy drobiazg wymarszu. Radzono nad marszrutami,
rozmieszczeniem szwadronów, sypano datami ewentualnego osiągania
poszczególnych miejscowości, omawiano przeszkody.
...Po przyłączeniu się jednego szwadronu straży przedniej z pułku
księcia Wirtemberskiego, pod dowództwem porucznika Zielińskiego,
brygada liczyła 1200 szabel. Z Nowogrodu zabrano cztery małe
armatki. Najdotkliwszy był brak pieniędzy. Wprawdzie jeden ze
szwadronów, spieszący na miejsce koncentracji, zabrał urzędnikowi
pruskiego magazynu solnego 53 000 złp, ale była to zaledwie kropla
w morzu potrzeb. Tym bardziej odczuwano brak pieniędzy, że
brygada, jeśli chciała osiągnąć zamierzony cel, musiała mieć pełną
zdolność szybkiego działania, musiała się pozbyć taborów i liczyć
tylko na to, co zdoła po drodze zagarnąć. Spodziewano się pomocy
od miejscowej ludności, ale wszyscy wiedzieli, że trasa marszu
wieść będzie przez lasy, z dala od siedzib ludzkich. Podpowiedział
z boku któryś, że po drodze trafią na pewno na dobra zwolenników
Targowicy; zebrani przyjęli to z aplauzem. Rzeczywiście, można się
było w takich razach zaopatrzyć w obrok i żywność - bez potrzeby
płacenia.
Zastanawiano się, którędy maszerować. I sprzysiężeni w brygadzie,
i sam brygadier doskonale orientowali się w rozmieszczeniu sił na
terenie kraju - zarówno swoich, jak i wroga - i to przede
wszystkim musieli uwzględnić w swoich planach. A położenie było
niewesołe.
Z około 35 000 wojska polskiego w Koronie znajdowało się 22 600.
Warszawa miała garnizon polski, liczący 3200 ludzi, strzegący tu
zwłaszcza arsenału. Na lewym brzegu Wisły (granica zaboru
pruskiego przebiegała wzdłuż Pilicy i Bzury) piechota polska
rozłożona była (teoretycznie batalionami) w Radomiu, Kielcach,
Miechowie, Zawichoście, Krakowie, jazda zaś w Kozienicach i
Pińczowie szwadronami. Bataliony i szwadrony porozrzucane były,
dla większej łatwości wyżywienia, małymi oddziałkami po wsiach,
tak że niejednokrotnie kilkadziesiąt kilometrów dzieliło sztab od
kompanii. Na południu ważnym punktem był zwłaszcza Kraków z jego
arsenałem i magazynami. Na prawym znów brzegu Wisły (kordon
rosyjski biegł od Dyneburga do Pińska i Ostroga) piechota stała w
Białymstoku, Siedlcach, Radzyniu, Parczewie, Kazimierzu, Stężycy,
Lublinie, Lubomli, Dubnie i Krzemieńcu, a jazda w Ostrołęce
(Madaliński), Bielsku, Rykach, Turzysku, Beresteczku, Kowlu i
Wiśniowcu. I tu także praktykowano szerokie rozproszenie kompanii
i szwadronów, daleko od sztabów.
Te siły polskie ryglowane były skutecznie przez wojska zaborców,
które starały się zajmować pozycje kluczowe, panujące nad
przeprawami i traktami. Rosjanie w sile około 23 000 ludzi stali
głównie w Warszawie, opasując ją trzykrotnym stalowym kordonem
swych obozów. Traktu na Białystok, Grodno, Wilno strzegł garnizon
w Grannem, traktu na Brześć Litewski, Mińsk - garnizon Brześcia,
trakt na Kijów obsadzały wojska w Lublinie i Łucku. Kraków
szachowany był garnizonem w samym mieście i drugim w Opatowie.
Prusacy obsadzali kordonem nową granicę - Płock, Łowicz, Radomsko,
Częstochowę. Drugi ich rzut, silniejszy, stał na linii: Toruń,
Poznań, Leszno.
Zaborcy doskonale orientowali się, że powstanie, jeśli wybuchnie,
musi się zacząć w którymś z centralnych ośrodków miejskich w
oparciu o ich zasoby i magazyny, o ich potencjał ludzki. W grę
mogły wchodzić tylko Warszawa lub Kraków. Na tych miastach
skupiona była główna uwaga okupantów. Uderzyć więc bezpośrednio na
Warszawę było niepodobieństwem, było samobójstwem. Ale też
przecież Madaliński znał ten punkt decyzji drezdeńskich: zaczynać
ruch w Krakowie" koncentrować wojska w Krakowskiem - a więc
zaniepokoić Warszawę, stworzyć pozory jej zagrożenia, spowodować,
by wojska rosyjskie i pruskie poruszyły się i przeszły na północ,
by skupiły się wokół stolicy, odsłoniły Kraków. Gdyby zatem
Madaliński ze swoją brygadą pomaszerował z Ostrołęki wprost na
południe, na Wyszków, a następnie na przeprawy wiślane w Puławach
i dalej w Sandomierskie i na Kraków - odsłoniłby tym samym cel
swego marszu: koncentrację wojsk dla Kościuszki. Warszawy nie
zastraszyłby, nie spowodowałby ruchu garnizonów z Brześcia czy
Lublina w jej stronę, a zwróciłby uwagę właśnie na południe. Poza
tym trzeba było wybierać taką marszrutę, by porwać swym przykładem
oddziały wojskowe stojące na trasie, poprowadzić je - stosunkowo
bez przeszkód - do Kościuszki. Inne natomiast oddziały, znajdujące
się poza orbitą działań brygady, miały być porwane samym rozgłosem
marszu i masowo przechodzić na stronę insurekcji, korzystając z
tego, że carscy i nie tylko carscy generałowie zajęci będą
pościgiem za Madalińskim.
Nie ostatnią też przyczyną i samego wystąpienia, i wybrania takiej
właśnie trasy marszu mogła być chęć podniesienia na duchu
sprzysiężenia warszawskiego - a co ważniejsze - sprowokowania (w
myśl założeń radykałów) wybuchu powstania. Madaliński zadecydował
na własną rękę. Grupa radykałów wśród sprzysiężonych (wraz z nimi
i jako ich miecz - Madaliński) wystąpieniem brygady postanowiła
stworzyć fakt dokonany, przyspieszyć insurekcję.
Wszystkie te przesłanki musieli brać pod uwagę Madaliński i jego
oficerowie sztabowi, kiedy gorączkowo szukali najlepszej drogi i
sposobów realizacji swych zamiarów. W rezultacie postanowiono iść
na zachód, manewrować jakiś czas wokół wrzącej Warszawy i dopiero
później, gdy zwiąże się tymi manewrami jak najwięcej wojsk
carskich i pruskich, kiedy, być może, zagrożeniem Warszawy ogołoci
się Krakowskie z nieprzyjaciela, bezpośrednim rajdem gnać na
Kraków. Mogłoby się to udać, ponieważ brygadier miał do dyspozycji
lekką kawalerię, szybką i bitną - a przy tym dostatecznie jej
wiele, by ważyć się nawet na rozprawę ze stosunkowo silnym
przeciwnikiem. Oddział jego był ponadto dość ruchliwy, by umknąć
ścigającym.
Istniało jednak zupełnie realne niebezpieczeństwo, iż powiadomieni
o marszu brygady generałowie carscy zareagują natychmiast, wyślą
na północne Mazowsze przeważające siły, zablokują tam
Madalińskiego i nie pozwolą mu dotrzeć nawet w okolice Warszawy i
dalej na południe. Należało chwycić się fortelu, by mieć czas na
wydobycie się z matni, by jak najdłużej (zaalarmowawszy posterunki
w Grannem czy Brześciu i skierowawszy je na stolicę) jednocześnie
przetrzymać garnizon rosyjski w Warszawie w niepewności co do
własnych ruchów, nie pozwolić mu ruszyć bezpośrednio na Kraków.
Zdobyto się wówczas na kapitalny pomysł wysłania do Komisji
Wojskowej następującego raportu, podpisanego przez Madalińskiego:
"Gdy chciałem do urządzenia Prześwietnej Komisji Wojskowej
rozkazów przystąpić - pisał Madaliński - przymuszony od
podkomendnych moich musiałem przystąpić do wspólnego z nimi czynu.
Zamiar nasz jest nie inny jak tylko do ostatniej już
przyprowadzeni hańby, desperacji chwycić się musieliśmy. A gdy w
własnej Ojczyźnie miejsca dla siebie znaleźć nie mogliśmy, u
innych losu szukać musimy Polaka. Nie myślą psucia rządu krajowego
ani rewolucyjną lub uciemiężenia obywateli, ani też na podniecanie
kogo, lecz szczególnie szukając losu swojego, przychodzi rzucać
nam ojczyste gniazda i kraj, któremu wierność poprzysiężoną
chowamy w sercach naszych. Lecz kiedy własna nasza rządna władza
dobrowolnie nas wypędza, cóż nędznym więc pozostać może. Gdyby zaś
przez kogokolwiek bądź napadniętymi byliśmy, obrona nasza jest
sprzysiężona dopóty, dopóki każdy co do jednego na placu zemsty
nie stanie się ofiarą. W tej samej okoliczności cała komenda
obszerniejsze czyni do Najjaśniejszego Króla zgłoszenie, które i
publiczności dla tłumaczenia się podamy. A gdyby z Najwyższej
Opatrzności zrządzenia kiedy do obrony własnej Ojczyzny użyci
byśmy być mogli, za pewnym rozkazem, uprosiwszy sobie uwolnienie,
z największą skwapliwością pospieszymy na łono ojczyste do tej tak
bardzo od nas pożądanej usługi".
Raport taki nie mówił właściwie nic - nic wiążącego nie można było
zeń wywnioskować. Dawał do zrozumienia, że Madaliński chce iść w
obcą służbę. Ale - gdzie będzie szukał "losu Polaka"? W czyjej
służbie - pruskiej? austriackiej? francuskiej? Kiedy, w jakich
warunkach politycznych, będzie chciał wrócić? Komisja Wojskowa nie
wykluczała zrazu przypuszczenia, że ma do czynienia z objawem
bezplanowego buntu żołnierskiego, rzeczywiście wszczętego wbrew
woli brygadiera, słomianego ognia, który wypali się w ciągu kilku
dni.
Żywiono nadzieję, że Madaliński, mimo wszystko, podporządkuje się
rozkazom Komisji, przybędzie do Warszawy, że najwyżej skończy się
na odebraniu mu dowództwa brygady. Później, odebrawszy jego
raport, tym bardziej nie wiedziała, co o tym myśleć. W jego
przejście w obcą - czyjąkolwiek - służbę, trudno było uwierzyć.
Trudno też było przypuścić, by to właśnie miało być początkiem
powstania, wszczętego w porozumieniu z emigracją; mówiliśmy już,
że znano tu stanowisko Kościuszki, wiedziano o rozbiciu
sprzysiężenia.
Wśród członków Komisji Wojskowej w Warszawie przeważyło w końcu
przekonanie, że wymarsz brygady jest akcją nieznaczną, nie
wymagającą przeciwdziałań wojskowych, akcją, którą zlikwiduje się
łatwo przy pomocy środków łagodnych i umiarkowanych. Biorąc więc
jakby na serio zapewnienia Madalińskiego, zawarte w jego raporcie,
odpowiedziała mu Komisja pismem z 14 marca. Kładła w nim główny
nacisk na przypomnienie o świętości złamanej przysięgi wojskowej,
próbowała wyjaśnić konieczność redukcji wojska. Obiecywano, że
wszyscy zredukowani w brygadzie zostaną odpowiednio materialnie
zabezpieczeni. W konkluzji potępiano nierozważny krok
Madalińskiego, który "biednego losu Polaka uszczęśliwić nie
zdoła", żądano powrotu na dawne miejsce postoju oraz wzywano
Madalińskiego raz jeszcze do Warszawy, obiecując mu tu "pokrycie
łaskawością a miłosierdziem dopuszczonej winy". Pisał także do
Madalińskiego osobiście król i wysłał za brygadą z tym listem
majora Łaszczyńskiego.
Komisja, chcąc za wszelką cenę zawrócić z drogi Madalińskiego i
jego brygadę, posłała za nim brygadiera Biernackiego, dowódcę
Brygady II Wielkopolskiej. Miał on nawet próbować przechwycić
dowództwo z rąk Madalińskiego. Wiózł z sobą listy i ordynanse dla
niesfornego brygadiera, które wręczył mu wicebrygadier Dąbrowski,
wiózł też sekretną instrukcję - co ma czynić na wypadek, jeśli
żołnierze odmówią posłuszeństwa. Biernacki jednak gonił brygadę
niechętnie, jechał "rzemiennym dyszlem" - mimo ponaglań i ostrej
nawet za to nagany Komisji, starał się nie dopędzić jej wcale.
Początkowy zamiar - jak najdłuższe przetrzymanie Komisji Wojskowej
w niepewności, a jednocześnie unieruchomienie wojsk rosyjskich w
Warszawie i jej okolicach aż do czasu wyjścia brygady z matni -
udał się więc Madalińskiemu całkowicie. Dla jeszcze większej
dezorientacji wysłał on 12 marca z Ostrołęki kwatermistrza swej
brygady, porucznika Wolskiego, z całym archiwum brygady w celu
przekazania tych papierów Komisji Wojskowej. Wolski, natknąwszy
się na Biernackiego, opowiedział mu, jako pewnik, że Madaliński
idzie wraz z brygadą w służbę pruską.
Po całodziennych takich rozważaniach, naradach i przygotowaniach
dano wreszcie sygnał do wymarszu. Wychodziły szwadrony kolejno z
miasteczka o świtaniu 13 marca, wesoło, ze śpiewem i muzyką.
Maszerowały szybko. Wkrótce tempo poczynało maleć. Pod wpływem
bowiem ciepłych podmuchów wiosennego wiatru gościniec na Przasnysz
zamieniał się w grząskie bagno, w którym z trudem brnęły konie.
Brygada rozciągnęła się w długi wąż. Na końcu wlokły się,
podskakiwały po wybojach albo z chlupotem wpadały w kałuże, cztery
małe armatki. Za nimi posuwała się pstra grupa około 100
nieumundurowanych jeszcze ochotników ze szlachty - młodzieży
gołowąsej przede wszystkim. Tymi właśnie ochotnikami miał
Madaliński uzupełnić stany swoich szwadronów. Tabor był mały
- kilka wozów z bronią i amunicją. Reszta wozów szwadronowych i
prowiantowych pozostała w Ostrołęce. Przewodników mieli dobrych -
z miejscowych chłopów, którzy potrafili zaradzić w każdej
sytuacji; sami zresztą kawalerzyści dobrze znali te okolice. Gnali
konie wprost na zachód, traktem między topielami i bagnami. Tu
trzeba było dobrze uważać: droga bowiem prowadziła przez zdradliwe
grzęzawiska. Szukano brodów na dwu rzekach biegnących stąd na
południe: na Omulewie i na Orzycu. Było to tym trudniejsze, że
obie te, leniwe zazwyczaj i płytkie rzeki, rozlały teraz,
zamieniły się w nieskończony łańcuch jezior i zalewisk. W
niektórych miejscach droga ginęła w rozlewiskach. Wiosek czy
osiedli było tu niewiele, toteż natychmiast zaczęły się kłopoty z
paszą i żywnością. Rekwirowano ją, częściowo tylko płacąc
pieniędzmi z zabranej kasy solnej pruskiej. Było tego jednak
zdecydowanie mało i "nawet oficerowie głodowali trochę".
Madaliński bał się dezercji, zwłaszcza w lasach, gdzie łatwo było
się ukryć i przeczekać przemarsz, ale oficerowie liczący ludzi w
szwadronach uspokajali go, wykazując pełne stany. Żołnierze
specjalnie rozpowiadali po drodze ciekawym, że idą do Francji albo
do Turcji i że jest z nimi Kościuszko.
W Przasnyszu byli już przed wieczorem, wysunięto przed siebie
patrole, penetrujące miasteczko i okolicę. Tu postarał się
brygadier o załatwienie sprawy, która leżała mu na sercu. Otóż, o
ile siłą bezsporną brygady była jej lotność, o tyle piętą
Achillesową była jej bardzo mała siła ognia. Toteż zakrzątnął się
teraz Madaliński około werbunku Kurpiów, słynnych strzelców,
myśliwych i przemytników. Udało mu się zaciągnąć kilkudziesięciu;
nie chcąc jednak z ich przyczyny opóźniać marszu - powsadzał ich
na konie, z tyłu za jezdnymi. Dawszy ludziom ledwie kilka godzin
snu i odpoczynku poderwał ich Madaliński o świcie i gnał dalej, na
zachód. Po całodziennym, długim i ciężkim marszu dobrnęli do
Mławy. Madaliński przyspieszył marsz, gdyż ruchy brygady były tu
bardziej widoczne, mogły być obserwowane przez wiele ludzi - nie
zawsze życzliwych powstaniu. Liczono jej siły, rozpytywano się o
zamiary i nieprzyjaciel mógł się odpowiednio już przygotować.
Pocieszyło brygadiera przyjęcie, jakie mu zgotowano w Mławie.
Powitano go tu owacyjnie, kilkunastu młodzieńców zaciągnęło się na
ochotnika, miejscowa ludność chętnie dostarczała wojsku
przewodników oraz opowiadała o oddziałkach pruskich stojących na
pograniczu. Zagarnięto kasę miejską i skierowano mieszczan z
siekierami do wycinania pruskich słupów granicznych. Ludność była
tu już z brygadą zaznajomiona: bywały tu większe oddziały
jezdnych, stawały na kwaterach.
Madaliński miał teraz wejść w kraj zajęty przez potęgę pruską.
Rosjan, pierwszą z nimi rundę, miał już za sobą - i to chyba
wygraną: wszystko przebiegało zgodnie z jego przewidywaniami.
Pierwsze doniesienia o ruchu brygady Igelstr”m otrzymał już 13
marca. Zanim jednak zebrał odpowiednie informacje, zanim zaczął
działać - brygada wymknęła się z zarządzonej obławy. Jak
przewidywano - zatrwożył się ambasador przede wszystkim o stolicę i
czym prędzej pościągał do akcji przeciwko Madalińskiemu oddziały z
Grannego: poszedł stąd brygadier Bagrejew z dwoma batalionami
piechoty i sześcioma szwadronami jazdy wprost na zachód za
Madalińskim. Jednocześnie wyruszyły z Warszawy na północ dwa
szwadrony jazdy i batalion piechoty pod dowództwem majora
Nieczajewa: oba oddziały były wystarczająco silne, by zgnieść
polską brygadę. Karabinierów jamburskich, których drobne oddziałki
poprzednio zbliżały się do Madalińskiego, by od niego werbować
zredukowanych żołnierzy, teraz natychmiast rzucono w pościg za
brygadą. Deptali jej po piętach, atakować jednak nie śmieli, mimo
że wzmocniono ich jeszcze jednym batalionem piechoty. Cała ta
obława okazała się bezcelowa. Opierała się bowiem na założeniu, że
Madaliński pójdzie wprost na południe, zaatakuje Warszawę albo,
omijając stolicę, pomaszeruje na koncentrację pod Kraków. W tym
wypadku będzie więc szedł przez Puławy, czyli przez terytorium
Rzeczypospolitej. Z tak obmyślonego planu nic jednak nie wyszło.
Tylko Bagrejew idący przez północne Mazowsze, szlakiem dawnych
kwater brygady, zabierał do niewoli pozostawionych tam chorych lub
inwalidów oraz zagarniał porzucone magazyny i wozy.
Aby na miejscu ocenić sytuację, Komisja Wojskowa wysłała 17 marca
z Warszawy swego członka, wicebrygadiera zbuntowanej brygady, Jana
Henryka Dąbrowskiego.
Zbierał on teraz na Mazowszu opóźnione, zagubione oddziałki
brygady. Dąbrowski przejął też od Bagrejewa ludzi, których ten
zabrał po drodze do niewoli. Sformował nowy oddział, nazwał go
własnym imieniem, bo zaborcy na samo nazwisko brygadiera
Madalińskiego natychmiast by tych ludzi zaatakowali. Podczas
powstania Kościuszkowskiego oddział ten będzie stanowił trzon
pułku Mazurów pod dowództwem Dąbrowskiego.
Madalińskiego zostawiliśmy w Mławie, gdzie przed ryzykownym
skokiem za pruski kordon musiał rozważyć różne warianty dalszego
marszu. Na razie sytuacja była dla niego pomyślna. Przede
wszystkim Prusacy nic nie wiedzieli o jego ruchu. Co prawda poseł
pruski w Warszawie uprzedził o marszu brygady dowódcę pruskich
oddziałów na północnym Mazowszu, ale całą akcję potraktowano jako
chęć przejścia Madalińskiego wraz z brygadą na służbę pruską.
Wiadomość ta zresztą najprawdopodobniej nie dotarła jeszcze do
oddziałów strzegących granicy. Wzdłuż całego 140-kilometrowego
odcinka nowego kordonu stało około 500 huzarów, rozrzuconych
małymi oddziałkami w ważniejszych punktach, przejściach
granicznych. Tylko w Wyszogrodzie, gdzie znajdowały się duże
magazyny solne, stał, oprócz jazdy, także i pluton piechoty.
Dopiero w Płocku można było dorachować się ze 150 piechoty i około
100 huzarów. Tak więc Madaliński mógł się właściwie tu na miejscu
niczego nie obawiać. Jego żołnierze znali ten kraj. Ale niestety,
poza tą garścią pruskich wojsk na granicy w głębi kraju stało
wiele batalionów pruskich i Madaliński wiedział, że idąc tam
ściągnie je na siebie. Całą nadzieję Madaliński pokładał w
zaskoczeniu i na nim opierał swój plan.
Pierwszy większy posterunek pruski (półszwadron huzarów, liczący
55 szabel) stał w Szreńsku, na jedynym przejściu przez bagna z
Iławy na Sierpc-Włocławek, blokując jednocześnie stąd drogę z
Mławy na Płock. Trzeba było szybko usunąć tę przeszkodę. Huzarzy
jednak mieli się nieustannie na baczności i ubezpieczali się
czatami na groblach. Mając za przewodników mieszczan mławskich,
Madaliński z czterema czy pięcioma szwadronami swej brygady
wyszedł wieczorem 14 marca z Mławy, przebiegł szybko niebezpieczne
groble, przechwycił znienacka czaty Prusaków, po czym ze wszystkich
stron osaczył miasteczko. Chodziło o to, by nie pozwolić ujść
nikomu z wiadomościami. Zaskoczenie było całkowite: huzarzy
przeważnie nawet nie zdołali dopaść koni, zamknęli się w starym
miejscowym zamczysku, które służyło im za koszary. Już w
ciemnościach nocnych przypuszczono szturm i mimo mężnej obrony
zamek zdobyto. Prusacy stracili 10 zabitych i rannych, kilkunastu
jednak zdołało ujść w zamieszaniu, przedostać się przez bagna i
zaalarmować posterunek w Działdowie. Wzięto też do niewoli dowódcę
placówki. W rezultacie nocna wyprawa udała się tylko połowicznie:
zabezpieczono sobie swobodny przemarsz, nie ustrzeżono się jednak
przed zaalarmowaniem następnych posterunków pruskich. Ważne
jeszcze było podniesienie ducha w brygadzie: potyczkę pod
Szreńskiem, szczęśliwie udaną, przyjęto za dobry omen. W Mławie
witano wracających ułanów jak triumfatorów. Fetowano zwycięstwo do
późna w nocy. Oficerowie położyli wreszcie kres zabawom:
następnego dnia brygadę czekały niemniejsze trudy i
niebezpieczeństwa; trzeba było wypocząć.
Brygada, w dotychczasowym swym rajdzie, pokonywała takie
przeszkody, jak: bagna, lasy i pustkowia. Teraz przechodziła do
kraju ludnego, ale pozbawionego dróg. Co więcej: był to wciąż
jeszcze okres roztopów i wszystko, co żyło, pławiło się w
grząskiej mazi. Nie darmo nazwę Mazowsza wywodzono od słowa "maź",
"mazać się", a Mazurów od "Mazów, umazani".
Krótki odcinek bezdroża między Mławą a Raciążem brygada przebyła
zaledwie w jeden dzień i to w dodatku korzystając z wydatnej
pomocy miejscowej ludności. Mazurzy wszędzie bez większych oporów
dostarczali brygadzie żywności i paszy, dawali podwody dla
przewozu piechoty, chętnie też podejmowali się wskazywania dróg.
Madaliński parł szybko naprzód, wiedząc doskonale, że tylko dzięki
pośpiechowi będzie mógł osiągnąć zamierzone cele: demonstrację
zagrożenia Warszawy przy równoczesnym nieangażowaniu brygady w
większe boje, ocalenie jej siły żywej. Taki wysiłek spowodował
jednak chwilowe zwiększenie się dezercji; ludzie nie wytrzymywali
tempa marszu. A i sama perspektywa pójścia za kordon pruski
bynajmniej nie była dla wielu zachęcająca...
Mało co popasawszy w Raciążu 16 marca brygada znowu znalazła się
na trakcie. Czekało ją teraz poważne zadanie - uchwycenie
przeprawy na Wiśle. Chcąc do końca utrzymać Prusaków w
nieświadomości swych zamiarów, nieświadomości miejsca przeprawy,
Madaliński rozdzielił siły: oddział złożony z trzech szwadronów
pognał wprost na Wyszogród, inne manewrowały, szły jakby w innych
kierunkach. Zaskoczona przy promach w Wyszogrodzie załoga pruska
stawiała początkowo opór, ale poniósłszy niewielkie straty,
przyparta do rzeki, przedarła się i umknęła na drugi brzeg,
alarmując dalsze posterunki. Główne siły brygady nadeszły w kilka
godzin później i zakwaterowały w miasteczku. W ręce Madalińskiego
wpadła znów kasa magazynu solnego i kilkunastu jeńców.
Nie było jednak mowy o ruszaniu dalej. Ludzie i konie głodni i
zabłoceni, zdrożeni pięciodniowym marszem w siodle, nieustannym
wysiłkiem, walili się z nóg. Brygadier dał więc hasło do
odpoczynku. Przespano w Wyszogrodzie cały dzień 17 marca i dopiero
o świcie 18 marca przeprawiono się promami na lewy brzeg Wisły
między Ładami i Tokarami. Przeprawa odbyła się bez przeszkód. W
ogóle Madaliński zbierał owoce z zaskoczenia wroga: siły jego
wyolbrzymiano, przeceniano, szacowano na około 2300 ludzi.
Piechota pruska w Płocku, obawiając się ataku brygady,
zatarasowała się w klasztorze. Uciekający znad granicy huzarzy,
przemknęli w popłochu przez miasto kierując się na Toruń. Zawiódł,
okazał się bezradny, wywiad pruski. Paraliżowało też wszelką
większą akcję pruską przeciwko brygadzie rozrzucenie sił pruskich
wzdłuż granicy małymi oddziałkami.
Ale Prusacy przychodzili już do siebie i starali się pojmać
lotnego nieprzyjaciela. Zaalarmowano wszystkie posterunki na lewym
brzegu Wisły, a z dalszych terenów nadchodziły posiłki. Aby
uniemożliwić Madalińskiemu przeprawę przez Wisłę, dowodzący
wojskami pruskimi w Polsce generał Schwerin wysłał z Łęczycy do
Wyszogrodu dwie kompanie piechoty i przygotowywał do marszu w tym
samym kierunku dwie następne z Łowicza. Łowicz stał się miejscem
koncentracji oddziałów pruskich: ściągano tu pospiesznie kompanie
piechoty z Piotrkowa, a także szwadrony huzarów z Bolimowa i Rawy,
alarmowano Poznań. Słabą stroną pruskiego planu działań było to
(na szczęście dla Madalińskiego), iż obliczony był on tylko na
statyczną obronę: zamierzano bronić Łowicza i sprowadzanych tutaj
kas rządowych. Ponadto Prusacy obawiali się wybuchu powstania w
Wielkopolsce, usiłowali nie dopuścić do dalszego marszu brygady na
zachód. W razie potrzeby mieli się tylko wycofywać, ciągle
starając się ryglować brygadzie drogę na Poznań, zagradzając
posuwanie się do tego zapalnego ogniska. W obozie Schwerina
wybuchła panika: opowiadano, że Madaliński zniósł w boju obie
kompanie wysłane przeciwko niemu do Wyszogrodu, że idzie naprzód,
że bliski jest termin ogólnego powstania w Wielkopolsce i w całym
drugim zaborze pruskim. W tych warunkach Schwerin bał się użyć sił
stacjonujących w Poznaniu i Toruniu. Toteż tym bardziej zależało
mu na nawiązaniu łączności i wspólnym działaniu z Rosjanami.
Marsz brygady pojął Igelstr”m przede wszystkim jako zamiar
zagrożenia Warszawie, mający na celu spowodowanie tutaj wybuchu
powstania. Obawy o bezpieczeństwo Warszawy podzielał całkowicie
także i jego szef sztabu, generał Pistor. Natomiast - wbrew
oczekiwaniom Madalińskiego - byli oni na tyle przewidujący, że nie
wykluczyli i dalszej ewentualności: marszu brygady w stronę
Krakowa, do Kościuszki. Ziściły się jedynie nadzieje Madalińskiego
i jego oficerów na ewakuację garnizonów rosyjskich z Krakowskiego,
przegrupowanie sił nieprzyjaciela na terenie Korony. Chcąc osłonić
Warszawę, od razu wysłano rozkazy ściągania do stolicy wszystkich
oddziałów rosyjskich rozmieszczonych w jej okolicach. Załoga
rosyjska w Warszawie wzrosła o 10 000 bagnetów i szabel. Nie
poprzestano na tym i sięgnięto także po siły stojące dalej.
Ruszono garnizony Brześcia Litewskiego i Słonimia nawet, dla
pośpiechu wioząc piechotę na podwodach. Oddział Bagrejewa z
Grannego, który znajdował się na północnym Mazowszu, także
skierowano pod Warszawę. Garnizony ściągnięte z Brześcia i
Słonimia musiały być zastąpione przez oddziały stacjonujące
uprzednio na Litwie, gdzie w ten sposób znakomicie uszczuplono
siły rosyjskie, umożliwiając następnie wybuch powstania w Wilnie
pod dowództwem Jasińskiego. O tym jak Igelstr”m poważnie brał
niebezpieczeństwo zagrożenia Warszawy - świadczy fakt, iż
wszystkie koncentrowane oddziały przybywały do stolicy niezwykle
szybko. Zaraz też ambasador wydzielił z tych sił dużą grupę. -
cztery bataliony, sześć szwadronów i pięć secin - i wysłał ją pod
dowództwem generała Tormasowa przeciwko Madalińskiemu w stronę
Mszczonowa. Korpus ten jednak otrzymał zadanie tylko obserwowania
brygady; miał osłaniać dostęp do stolicy, a w razie ataku
natychmiast się cofać. O tym, by kolumna ta miała współdziałać z
wojskami pruskimi, a szczególnie o atakowaniu Madalińskiego, o
pościgu za nim - w ogóle mowy nie było.
Przewidujący Igelstr”m, mając już w ręku dostateczne siły,
postanowił także zabezpieczyć się przed inną ewentualnością:
marszem (i skutkami marszu) brygady na Kraków. W takim wypadku
obawiano się wystąpienia oddziałów polskich na terenach
opuszczonych przez Rosjan. Ambasador ściągnął rzeczywiście (jak
spodziewał się Madaliński) oddziały z Lublina i Łucka, ale nie
rzucił ich na Warszawę, lecz pod Kazimierz, na lewy brzeg Wisły.
Do Kazimierza też miały pospieszyć wojska rosyjskie z garnizonów
koło Krakowa i Opatowa. Na razie wyciągnięto je z tych miast i
skierowano na Radom. W myśl koncepcji rosyjskiej były one za słabe
na przeciwstawienie się wybuchowi powstania w Krakowie, miały
zdecydowanie działać dopiero po skoncentrowaniu wszystkich sił
koło Kazimierza. Przesuwane garnizony krakowski i opatowski w
Radomiu szachowały Madalińskiego od południa, od północy
następował Tormasow.
Miał więc teraz Madaliński zupełnie realną możliwość
przemaszerowania przez zabór pruski bez większych walk. Jeśliby
tylko nie zaczepiał oddziałów pruskich i szedł szybkim marszem na
południe, gdyby ograniczył się tylko do demonstracji, mógł nie
obawiać się i na zachodzie większych trudności. Od strony
wojskowej - tak ruchliwemu oddziałowi, jakim była jego brygada,
niewiele mogło grozić. Sprzyjała mu także i sytuacja polityczna.
Prusacy, którzy niedawno przyszli na te tereny, nie zdążyli się
jeszcze zakorzenić, a już dali się we znaki miejscowej ludności;
byli zupełnie pozbawieni oparcia wśród mieszkańców, nie mieli
dobrego wywiadu. Przy tym ich machina wojenna, ich oddziały
wojskowe i dowództwo działały nieudolnie i ciężko, reagowały za
późno. Kiedy następnie w Łęczyckiem ludność z entuzjazmem przyjmie
Madalińskiego jako swego krajana, kiedy dostarczy przewodników,
podwód, żywności, paszy, pocznie zdradzać mu każdy ruch wojsk
pruskich - na tej podstawie Prusacy na serio zaczną się obawiać o
Wielkopolskę, o całe swoje władztwo nadwarciańskie - i ta obawa
długo będzie paraliżować ich ruchy. Schwerin nie mógł liczyć na
pełne, solidarne współdziałanie z dowództwem rosyjskim:
doświadczenie pokazało, że nie uprzedzili oni Prusaków o ruchach
brygady, a i później nie koordynowali z nimi swoich poczynań. Koła
polskie interpretowały to jako w ogóle niechęć Rosji do Prus.
Mylili się jednak w tym wypadku, gdyż u Rosjan zaważyło przede
wszystkim to, że byli oni naprawdę nieświadomi dalszych kierunków
ruchu Madalińskiego, zaskoczeni, pełni obaw o wybuch powstania w
samej Warszawie.
W takich warunkach przeprowadzany marsz-manewr Madalińskiego,
rozpatrywany w aspekcie militarnym, jawi się od specjalnej strony.
Jeśli przypomnimy sobie stan wyszkolenia wojsk polskich oraz fakt,
że Madaliński i ludzie z jego brygady nie wzięli udziału w
kampanii 1792 r., jeśli uświadomimy sobie, że marsz miał być dla
dowódcy i jego żołnierzy pierwszą "szkołą ognia" wówczas będziemy
mogli pojąć jego znaczenie dla brygady. Marsz wykazał także walory
bojowe jazdy narodowej polskiej w ogóle. Przekonano się, że broń
ta, "bez względu na swe duże braki", ma poważne perspektywy w
niektórych ówczesnych aspektach taktyki.
Tymczasem Prusacy przygotowywali się do obrony. Kiedy nie udało
się im zatrzymać Madalińskiego na przeprawie przez Wisłę i
maszerował on już w głąb kraju, Schwerin pchnął jeszcze za nim w
pościg nowe siły, a jednocześnie na gwałt ściągał oddziały z
południa, by zatrzymać Polaków nad Pilicą.
Następne dni i noce upływały brygadzie w marszach i w bojach.
Zaraz po przejściu Wisły jej forpoczty natknęły się w Iłowie na
duży, liczący 100 szabel oddział przeciwnika. Był to szwadron
huzarów pruskich pod dowództwem Trencka i trzeba go było szybko
spędzić z drogi. Po zaciętej walce Prusacy zostali zmuszeni do
bezładnej ucieczki. Madaliński nie ścigał nieprzyjaciela, lecz
szedł dalej, na Kamion. Tu opowiedziano mu o kasie skarbowej
rządowej pruskiej; zabrał ją bez oporu, strażnicy zdołali ujść.
Dążył teraz Madaliński do jak najspieszniejszego wydobycia się
spośród lasów i błot rozległej niecki kotliny sochaczewskiej, gdyż
konie i ludzie z trudem się tu poruszali. W końcu dotarto do
Bzury, którą musiano przebyć wpław. Jej prawym suchszym brzegiem
Madaliński pomaszerował na Sochaczew. Tu nieco brygada odpoczęła.
Ponieważ Madaliński dowiedział się o zbierających się w Łowiczu
Prusakach, pognał dalej. Ludzie byli zmęczeni - teraz coraz
częściej zdarzały się wypadki dezercji wśród żołnierzy brygady.
Przed wymarszem z Sochaczewa, w nocy z 19 na 20 marca, Madaliński
podzielił swoją brygadę na dwie kolumny i posłał je w dalszy marsz
dwiema różnymi drogami. Okazało się to dobrym posunięciem - tak ze
względów politycznych, jak i wojskowych. Politycznych - bo ruch
mógł ogarnąć szersze tereny, budząc wszędzie nadzieję i sposobiąc
ludzi na wyczekiwanie rewolucji, a wojskowych - bo jeden z tych
oddziałów mógł zaniepokoić Rosjan i zmusić ich do ponownego
skoncentrowania się koło Warszawy. Poza tym mniejszym oddziałom
łatwiej było zaopatrywać się w paszę i żywność, a prócz tego miały
one większe możliwości wymijania placówek nieprzyjaciela. Wreszcie
nie do pogardzenia była szansa ewentualnego naboru rekruta z tych
ziem.
Pierwsza kolumna wyruszyła z Sochaczewa ku wschodowi, kierując się
na Szymanów, Guzów, Rudę, przeszła kordon graniczny - wyraźnie
jakby wzdłuż traktu wprost na Warszawę. Taki manewr poważnie
zaniepokoił Igelstr”ma. Przypuszczał on, że jest to demonstracja
wojskowa uzgodniona ze spiskowcami stolicy jako hasło do wybuchu
powstania. Ponaglał więc Tormasowa, by ten wyjaśnił sytuację, nie
mógł mu już jednak podesłać posiłków; ściągał dalsze, skąd się
dało, oddziały do Warszawy. Forpoczty batalionów Tormasowa raz i
drugi nawiązały styczność w polu z jazdą Madalińskiego; obie
strony nie miały na celu decydujących rozstrzygnięć. Kolumna
brygady Madalińskiego tylko demonstrowała szukanie dróg możliwie
łatwych na Warszawę, Tormasow zaś badał jej siły, rozciągał
kordony, ale sam nie kwapił się do zadania ciosu. Po kilkakrotnych
takich demonstracjach wobec nieprzyjaciela szwadrony Madalińskiego
zawróciły znowu na południowy zachód, na Guzów, by lasami dotrzeć
do sił głównych brygady. Ale tutaj na przeprawie na Rawce pod Rudą
natknęły się na wrogie oddziały. Tym razem byli to Prusacy - silny
posterunek, złożony z piechoty i jazdy. Po krótkiej strzelaninie
jazda polska zaatakowała go po swojemu, szarżą, ale kiedy nie
udało się złamać wroga pierwszym impetem - zaniechano tu
przeprawy, nie chcąc tracić ludzi i czasu. Polacy pociągnęli w
górę Rawki, brzegiem, po łąkach. Oddziałek pruski, liczący około
140 bagnetów i szabel, szedł prawie równolegle ze szwadronami
polskimi po drugiej stronie rzeki, nie atakując, ale też na każdą
próbę przeprawy odpowiadając strzałami. Obserwując kolumnę polską
Prusacy doszli do Starej Rawy. Dopiero kiedy natknęli się na
pozostałe, nadeszłe tam szwadrony polskie - zaprzestali marszu.
Druga kolumna, zachodnia, pozostała w granicach zaboru pruskiego i
ciągnęła bez przeszkód lewym brzegiem Rawki w kierunku Starej
Rawy. Prusacy zgromadzeni w Łowiczu i przygotowani na atak polski
na to miasteczko ochłonęli wkrótce z przerażenia i nie doczekawszy
się nieprzyjaciela wysłali na jego poszukiwania grupę
obserwacyjną. Jednocześnie specjalny rozkaz skierował przeciwko
Madalińskiemu oddziały pruskie z południa - od Radomska i
Koniecpola. Jednostki te nie mogły jednak liczyć ani na
zagrodzenie drogi lotnej brygadzie, ani na jej zniszczenie.
Ograniczyły się jedynie do obserwowania Madalińskiego, utrudniania
mu przepraw i marszów. Schwerin liczył zwłaszcza na odcięcie
Madalińskiego od Pilicy, na przeszkodzenie mu w przeprawie przez
tę rzekę. Poza tym sądził, że pomogą mu Rosjanie - ale tu się
zawiódł: ci nigdzie nie zaatakowali Polaków, mimo że Tormasow
szedł uparcie za brygadą.
Oddziały pruskie nigdzie jednak nie zdołały dogonić i nawiązać
kontaktu bojowego z Madalińskim. Wszędzie przychodziły za późno. W
dużej mierze przyczyną tego były błotniste drogi, na których
piechur tracił siły i energię, a często i wyposażenie. Nie bez
znaczenia był tu również fakt, że oddziały pruskie nie miały
ochoty do walki. Były to bowiem bataliony złożone w dużej części z
Polaków zwerbowanych już na miejscu, na ziemiach drugiego zaboru,
ponadto nieostrzelane. Żołnierz z takich oddziałów dezerterował
przy każdej sposobności spod nienawistnej kapralskiej pałki,
zwłaszcza tu, gdzie uciekinier mógł liczyć na pomoc miejscowej
ludności, jednej z nim wiary i języka. Jeśli do tego dodamy fakt
oczywisty, że piechocie trudno jest ścigać jazdę i że trzeba wtedy
szybkich manewrów wielu oddziałów, by ją zastopować, będziemy
mieli odpowiedź, dlaczego marsz kolumny polskiej przez terytorium
drugiego zaboru pruskiego od Szreńska aż do Pilicy odbywał się
właściwie bez większych bitew. Oddziały pruskie ciągnące od
południa nie zgrały swoich poczynań z kolumną postępującą za
brygadą i Madaliński wymknął się z matni. Mimo wezwań Prusaków
Tormasow nie udzielił pomocy, zatrzymał się w marszu.
Ale czas naglił, Madaliński wiedział, że ocalenie brygady zależy
tylko od szybkości i parł naprzód, wydobywając z żołnierzy
wszystkie siły. Każdej chwili mogły go zaatakować ściągane na
gwałt z zachodu znaczne siły pruskie. Po krótkim więc postoju w
Starej Rawie, po połączeniu się ze szwadronami brygady,
wracającymi zza Rawki, nie pozwalając odpoczywać żołnierzom,
ruszył nocą na Rawę, wyminął śpiące miasto i wczesnym rankiem 21
marca pociągnął do Inowłodzia, na przeprawę na Pilicy. Wysunął
przed siebie patrole i maszerował nie spodziewając się już
przeszkód.
Tymczasem kiedy pierwsi jeźdźcy polscy schodzili do mostu w
Inowłodziu, powitały ich kule i to tak gęste, że szpica musiała
odskoczyć za domy. Okazało się, że most był obsadzony przez
niewielki, ale zdeterminowany oddziałek piechoty pruskiej, liczący
20 fizylierów, używanych zazwyczaj do szybszych rozpoznań ogniem i
do manewrów. Za mostem stali huzarzy, także w sile około 20 ludzi.
Pełnili tu oni służbę graniczną.
Nadchodzące oddziały brygady szybko przegrupowały się do natarcia.
Madaliński spieszył jeden ze swych szwadronów i obsadził nim domki
w pobliżu przeprawy, skąd miano ostrzeliwać fizylierów pruskich na
moście. Inny szwadron wyszukał bród w pobliżu na rzece i za osłoną
wzgórz i drzew, niewidoczny z przeciwległego brzegu, przeprawił
się przez Pilicę i zaatakował od tyłu huzarów. Zaskoczenie było
całkowite: huzarzy dostali się do niewoli. Oba szwadrony uderzyły
teraz z dwu stron na most. Fizylierzy pruscy walczyli do
ostatniego naboju i poddali się dopiero wtedy, gdy zabito sześciu
spośród nich i raniono dziesięciu, w tej liczbie i ich porucznika.
Swą uporczywą obroną sprawili jednak, że brygadzie zagroziło
wielkie niebezpieczeństwo: wzmocnione oddziały pruskie, idące za
nią od Łowicza, na odgłos strzałów ruszyły szybciej, ale mimo
forsownego marszu nie zdążyły na czas.
Przyszły dopiero wtedy, gdy już dawno cała brygada przeprawiła się
przez rzekę. Kolumna pruska, która szła od południa z Radomska,
spóźniła się jeszcze bardziej.
Pruscy dowódcy chcieli prowadzić dalszy pościg za Madalińskim, ale
powstrzymał ich wyraźny rozkaz Schwerina. Generał był przerażony
nastrojami wśród ludności. bał się wybuchu powszechnego powstania,
obawiał się wreszcie, że brygada może zawrócić i sama uderzyć,
rozpocząć działania zaczepne. Raporty z ostatnich marszów
oddziałów pruskich nie napawały go optymizmem co do możności
skutecznego użycia ich przeciwko Polakom. Nie kwapili się do
dalszego pościgu i Rosjanie. Tormasow szedł bardzo powoli; dopiero
prawie w tydzień po Madalińskim przeszedł Pilicę pod Nowym
Miastem, jego szpice były opóźnione w marszu o cztery dni za
brygadą. Mały oddziałek zwiadowczy kozaków Denisowa nie tracił z
oczu brygady Madalińskiego, obserwował jej ruchy, starając się sam
być niewidocznym.
Epizodem zamykającym w charakterystyczny sposób przemarsz brygady
Madalińskiego przez terytorium pruskie była nota przedłożona
rządowi polskiemu przez posła pruskiego w Warszawie, Buchholza. W
związku ze stratami, jakie poniosło państwo pruskie wskutek
zabierania przez Madalińskiego kas rządowych oraz naruszania
granicy, król pruski domagał się zadośćuczynienia, wyliczał
wypadki łupiestw, zabójstw, kradzieży i rabunków, żądając
najprzykładniejszego ukarania Madalińskiego i jego wspólników.
Groził, że jeżeli to nie nastąpi, wówczas będzie zmuszony sam
pomyśleć o środkach zapewnienia bezpieczeństwa swemu krajowi. Nota
stwierdzała, że również w Warszawie znajdowali się niektórzy z
"hordy" Madalińskiego i że dotychczas nie zostali oni aresztowani.
Grożono, co gorsza, nowym rozbiorem, gdyż stanowisko władz
polskich doprowadzi w konsekwencji do takiej sytuacji, że król
pruski rozkaże wojskom swoim wkroczyć na terytorium Polski.
Kanclerz książę A. Sułkowski pisał w odpowiedzi na tę notę, że
król polski wraz z Radą Nieustającą nie tylko głośno gani
postępowanie Madalińskiego, szczególnie zaś w granicach państwa
pruskiego, ale "wydał już potrzebne rozkazy, aby władza wojskowa
Rzeczypospolitej była użyta wspólnie z wojskami sprzymierzonymi
imperatorskimi Rosji dla najskuteczniejszego poskromienia
nieposłuszeństwa Madalińskiego i dla zapobieżenia, aby naśladowców
nie znalazł".
Madaliński i marsz jego brygady nie schodził ze szpalt gazet
pruskich. Podawano, że namawiał szlachtę do konfederacji i
występowania przeciwko władzom pruskim, szkalowano go,
przedstawiano w karykaturalnym świetle: na przykład opisywano, jak
to po zabraniu kasy rządowej pruskiej w Mławie pieniądze te -
rzekomo - roztrwonił natychmiast na ucztę wraz z okoliczną
szlachtą. Władze pruskie nakazywały landratom śledzić poruszenia
szlachty polskiej w Wielkopolsce, podejrzewając ją o sympatię dla
ruchu; aresztowano nawet szereg osób. Nie zauważono jednak -
według raportów władz pruskich - żadnych ruchów wśród chłopstwa i
mieszczaństwa. Podejrzewano, że Madaliński wchodził w kraj pruski
nie tylko ze względów czysto militarnych - ale też, że w ten
sposób chciał wywołać rozruchy wśród ludności, a co najważniejsze
- przygotować grunt pod przyszłą insurekcję.
Tymczasem groźny Madaliński, po wyjściu z granic pruskich, dotarł
22 marca do Opoczna i tu zatrzymał się na dłużej. Odpoczywano.
Ludzie i konie byli u kresu wytrzymałości. Dziesięciodniowy marsz
po błotach i pustkowiach, przy braku żywności, wśród utarczek,
wreszcie ciągłych niebezpieczeństw, dał się naprawdę we znaki.
Brygada była osłabiona stratami marszowymi, a przede wszystkim
dezercją, która wzrosła zwłaszcza na najcięższym odcinku - z
Sochaczewa do Inowłodzia. Brygada, licząca w momencie wymarszu z
Ostrołęki około 1200 szabel, utraciła około 40% składu. W bojach
poległo 4 oficerów i 50 szeregowych. Trzeba powiedzieć, że wysiłek
był bardzo duży: w ciągu 8 dni (od 13 do 21 marca) Madaliński ze
swymi ludźmi przeszedł 280 -300 km, oddziały zaś, które wydzielał
na podjazdy w różne strony, przemaszerowały jeszcze więcej.
Działano często nocami, po marcowych roztopach. Teraz należało się
rozpatrzyć w położeniu - tak politycznym, jak i wojskowym - przed
dalszym marszem do Krakowa, gdzie spodziewano się Kościuszki.
Właśnie Madaliński rozgaszczał się na swojej kwaterze, gdy
zaalarmowały go krzyki, a następnie wrzawa, galop koni, wreszcie
śmiech. Z ganku zobaczył kilku swoich jeźdźców, którzy prowadzili
otoczonego ciasnym kręgiem oficera w barwach - jak poznawał
brygadier - jednego z oddziałów dywizji Wodzickiego z Krakowa.
Oficer szedł chętnie, rozmawiał wesoło z kawalerzystami. Na widok
Madalińskiego wyprężył się i raportował... Jest kurierem generała
Wodzickiego, wiezie raport tegoż do Komisji Wojskowej. Bez oporów,
na żądanie, oddał powierzoną sobie przesyłkę. "Korpusy mojej
dywizji nie będą się chwytały zamiarów przeciwnych interesowi
Ojczyzny" - czytał brygadier pismo generała. Tylko że każda ze
stron - i Komisja Wojskowa, i Wodzicki - pod pojęcie "interesów
Ojczyzny" mogła podstawiać zupełnie przeciwstawne działania - i
brygadier doskonale to zrozumiał. Można się było spodziewać, że
Wodzicki pójdzie za ruchem insurekcyjnym. To przesądzało o losie i
znaczeniu Krakowa dla insurekcji, o postawie brygady Mangeta i
batalionów piechoty dywizji małopolskiej, w ogóle o położeniu
powstania w tym zakątku Rzeczypospolitej, dawało powody do
optymizmu. Madaliński wołał wina, ugaszczał kuriera, opowiadał mu
o swoim marszu. Chwalił się, że zabrał Prusakom 50 000 talarów,
opowiadał dalej o potyczkach, o marszach i kontrmarszach. Frasował
się, że ma kilkudziesięciu jeńców Prusaków i nie bardzo wie, co z
nimi począć: przecież Kościuszko wystrzegał się zadrażnień, wojny
ze wszystkimi sąsiadami naraz. Żywił złudzenia, że w przyszłych
działaniach będzie miał do czynienia tylko z Rosjanami. Teraz przy
stole brygadier wpadł nagle na pomysł, by jeńców pruskich przesłać
Igelstr”mowi, w prezencie, jako rekrutów... Długo śmieli się z
tego pomysłu. Wreszcie puszczono kuriera wolno, Madaliński oddał
mu do rąk przeczytany raport, tylko pieczęć złamaną Wodzickiego
zastąpił własną: niech się tam Komisja Wojskowa gryzie, niech wie
o powodzeniu jego akcji. Dlatego też chwalił się kurierowi, że ma
ze sobą 2000 ludzi, że pójdą - już idą - za nim inne oddziały.
Aby zbadać, co dzieje się w samym Krakowie, posłał tam Madaliński
porucznika Frankowskiego w cywilnym ubiorze. Frankowski przybył do
miasta 24 marca, akurat w kilka godzin po złożeniu przez
Kościuszkę przysięgi na Rynku. Jego wojskowa postawa, ukryta broń,
nie uszły uwagi rozgorączkowanych mieszczan. Zbyt im ten cywil
zapachniał żołnierzem. Toteż puścili się za nim, usiłując go
zatrzymać i ledwie porucznik uszedł z życiem, gdyż wzięto go za
rosyjskiego szpiega, i nie na żarty strzelano do niego.
Nieporozumienie wyjaśniło się. Dzięki raportowi Madalińskiego
Kościuszko miał pierwszą orientację w sytuacji wojskowej. Licząc
na to, że brygada maszeruje już tymczasem dalej, rozkazywał jej
zatrzymać się: chciał wyzyskać ten oddział jako straż przednią -
narzędzie rozpoznania, i jednocześnie jako osłonę Krakowa od
północy. Zapewniał Madalińskiego o pomocy i nakazywał mu, by w
razie potrzeby przedsiębrał działania opóźniające przeciwko
maszerującym tu Rosjanom. Na przyniesione wieści Madaliński
skierował się traktami na Kraków.
Jeszcze w Opocznie anonsowano brygadierowi kolumnę rotmistrza
Zborowskiego; patrole brygady natknęły się na nią już w marszu
koło Końskich, 24 marca. Radość ogarnęła serca kawalerzystów. To
byli współtowarzysze, pierwsi, którzy pospieszyli na zew
manifestów Madalińskiego i teraz po wielu przygodach łączyli się z
jego brygadą. Był to czwarty pułk straży przedniej, jazdy lekkiej,
szefostwa księcia Wirtemberskiego, żołnierz dobry, okryty chwałą
już w wojnie 1792 r. Szwadrony tego pułku, stojące na kwaterach w
widłach Wieprza i Wisły, otoczone i pilnowane przez przemożne siły
wojsk rosyjskich, zdołały się mimo wszystko przedrzeć, przeprawić
przez Wisłę i dotrzeć do puszczy kozienickiej z zamiarem pójścia
za Madalińskim. Tu usiłowali zaagitować i porwać za sobą ułanów
królewskich. Ale ten doborowy oddział, trzymany żelazną ręką przez
swego dowódcę, fanatycznie królowi oddanego pułkownika Keniga,
zdecydowanie odciął się od ruchu. Kenig natychmiast zgarnął swoje
szwadrony w Kozienicach i zamierzał cofać się w stronę Warszawy.
Postawiwszy krzyżyk na ułanach królewskich, Zborowski ruszył dalej
- na Radom. Stał tu batalion piechoty polskiej, na którego
pozyskanie Zborowski także bardzo liczył. Ale i ten oddział
odmówił przyłączenia się do Madalińskiego: wprawdzie szeregowi
zdecydowanie byli po stronie insurekcji, ale oficerowie zdołali
opanować sytuację - zresztą nie bez pomocy stojącego w Radomiu
oddziału rosyjskiego. Jeszcze kilkakrotnie otarł się Zborowski,
spiesząc do Madalińskiego, o inne oddziały tak polskie, jak i
rosyjskie.
Można sobie wyobrazić radość Madalińskiego z przybycia
Zborowskiego. Wielomilowy marsz tego ostatniego przez rzeki i lasy
był najlepszym dowodem słuszności koncepcji radykalnych spiskowców
w powstaniu - wystąpienia już teraz i porwania za sobą, w
odpowiednim kierunku manewrując, jak największej ilości wojsk,
koncentracji ich w odpowiednim momencie i terenie. Obaj dowódcy
szli teraz spiesznie na spotkanie z naczelnikiem.
Jednym z najcenniejszych wojskowo rezultatów marszu było to, że
Igelstr”m pościągał - na zatkanie wyrwy w garnizonach w Grannem,
Brześciu czy Lublinie - oddziały z Litwy, przez co dał możność
sprawniejszego przeprowadzenia wybuchu powstania w Wilnie.
Wielkie dni
Zaanonsowaniem się Kościuszce z Opoczna zapoczątkował Madaliński
długi łańcuch wielkich swoich dni i nocy, wypełnionych nieustanną
służbą insurekcji.
Po przysiędze Kościuszki na krakowskim Rynku powstanie szerzyło
się jak pożar na stepie. W Kielcach przysięgę na wierność
Kościuszce złożyły stojące tam oddziały piechoty, ale zagrożone
przez Rosjan, wołały o pomoc u Madalińskiego. Ruszył natychmiast
brygadier ze Zborowskim na odsiecz, zagarnął tych piechurów i
poszedł dalej, by współdziałać z Mangetem, następującym na Rosjan
wyszłych z Krakowa.
Jeszcze nie dochodząc do Pińczowa, niespodziewanie natknął się
Madaliński na jakichś jeźdźców, gnających na łeb na szyję przed
siebie. Okazało się, że byli to ludzie właśnie Mangeta, rozbici
(ale nie pobici) pod Opatowem. Opowiadali, że w ciągu jednego dnia
takiej ucieczki oderwali się od nieprzyjaciela o całe 9 mil - nim
oparli się o Madalińskiego. Ten chciał dać na miejscu odpór
ścigającym Rosjanom, następnie planował przyjęcie bitwy pod
Skalbmierzem, zwłaszcza że oddziały nieprzyjaciela ustępowały
liczebnością polskim, ale mu Kościuszko nakazał nie wdawać się w
bitwy, inne oddziały polskie zbierać po drodze, ściągać ku sobie,
osłaniać regiment idący z Sandomierza, który się opowiedział za
powstaniem, maszerować prosto na Kraków. Tymczasem Tormasow ze
swoim korpusem, nie szczędząc ludzi i koni, dopadł Madalińskiego
pod Skalbmierzem. Oba wojska rozgradzała Nidzica. Rosjanie parli
zdecydowanie naprzód, nie zważając na straty. Przeprawili się
przez rzekę pod ogniem polskim, ale Madaliński zdołał się oderwać
od nieprzyjaciela, nie zostawiając na polu walki ani poległych,
ani rannych.
Szedł teraz Madaliński szybko na spotkanie Kościuszki, który na
czele niewielkiej armii powstańczej wyruszył z Krakowa z zamiarem
przebicia się do Warszawy. Spotkanie nastąpiło 3 kwietnia w
Koniuszy. Tu zdał Madaliński raport ze swych dotychczasowych
poczynań i najprawdopodobniej tu dopiero otrzymał wiadomość, że go
Kościuszko w przeddzień "w obozie pod Luborzycą" mianował
generałem majorem.
Dotychczasowe potyczki Madalińskiego i Mangeta były tylko
przygrywką do zbliżającej się walnej batalii. Rosjanie usiłowali,
połączywszy siły Tormasowa z północy i Denisowa ze wschodu, z
Lublina i Łucka zagrodzić Kościuszce drogę do Warszawy. Naczelnik
szedł z Krakowa drogą na Skalbmierz, Pińczów, prawdopodobnie w
kierunku Kielc, miał - już po połączeniu się z Madalińskim i
Mangetem i piechotą z Sandomierza - wciąż mało ludzi, bo zaledwie
około 6000, w tym około 2000 chłopów kosynierów, przyprowadzonych
mu 3 kwietnia do Koniuszy. Z takimi to siłami Kościuszko wyruszył
4 kwietnia z Koniuszy przeciwko nieprzyjacielowi. Zagrożony
koncentrycznym marszem dwóch kolumn rosyjskich Tormasowa i
Denisowa, usiłował wymknąć się z tych kleszczy i przerzucił swe
siły na trakt do Działoszyc, omijając Tormasowa. Ale ten, widząc
unik Polaków, parł wprost za nimi.
Tormasow stanął wreszcie Kościuszce na drodze pod Racławicami w
3000 ludzi, spodziewając się nadejścia jeszcze 3-tysięcznej
kolumny Denisowa, która by ten niepomyślny dla niego układ sił
przeważyła na jego korzyść. Denisow jednak nie zorientował się, że
Kościuszko zdołał już wyjść z matni i kontynuował swój marsz. W
drodze na pomoc Tormasowowi na szczęście dla Polaków zagubił się w
terenie i na czas nie przyszedł.
Kościuszko musiał teraz wyrąbywać sobie drogę bagnetem i szablą.
Swoją piechotę ustawił Naczelnik w centrum, kosynierów, jako odwód
- w tyle, a kawalerię, wzmocnioną piechotą, na skrzydłach. Wówczas
to Madaliński otrzymał pierwszą w swym życiu komendę nad większym
ugrupowaniem taktycznym: miał dowodzić lewym skrzydłem wojsk
polskich. Oprócz swojej brygady dostał jeszcze półbatalion
piechoty i swoich strzelców oraz czwarty pułk straży przedniej.
Główne swoje siły Rosjanie ześrodkowali w centrum, chcąc związać
tu Polaków, jednocześnie na polskie lewe (Madaliński) skrzydło
kierując silną grupę szturmową z zadaniem uderzenia flankowego.
Bitwę rozpoczęła artyleria rosyjska huraganowym ogniem na prawe
polskie skrzydło Mangeta, a następnie na polskie centrum. Jazda
rosyjska zdołała zepchnąć Mangeta, powstał tu popłoch w szeregach
polskich, brygada w rozsypce opuściła pole walki - ale po pewnym
czasie wróciła i tego dnia jeszcze stoczyła ciężki, krwawy bój z
rosyjską jazdą. Straty od nieprzyjacielskiego ognia poniosła i
piechota w centrum. Artyleria polska zdołała jednak zmusić działa
nieprzyjacielskie do milczenia. Ciężar walki przeniósł się na
polskie lewe skrzydło. Grupa szturmowa (Pustowałow) z jegrami
wyszła właśnie zza lasu i spychała polskie posterunki. Madaliński
sprawił swoich do ataku. Uderzyli z impetem, z furią, z fantazją,
z całą mocą. Odskoczyli jednak jak od jeża od plujących
nieustannym ogniem, nieustępliwie, jak machina, postępujących
naprzód - Rosjan. Jeszcze trzykrotnie ponawiali ataki z
niesłabnącą zajadłością. Trzeba powiedzieć, że brygada
Madalińskiego - to ludzie, którzy na dobrą sprawę wojny nie
widzieli. A jednak wytrzymywali ogień, manewrowali wśród gradu
kul, zbierali się w grupy i znów uderzali. Były momenty, że
spychali Rosjan, nadłamywali ich, ale rozkaz zeszlusowywał żelazne
szeregi wroga i na powrót jeżyły się one setkami bagnetów i
szabel. Pustowałow trwał, odzyskiwał pozycje. Podesłał mu jeszcze
Tormasow jazdy i piechoty - ale i Kościuszko podparł Madalińskiego
czterema kompaniami żołnierzy pieszych. Wykorzystując jednocześnie
moment pewnego osłabienia rosyjskiego centrum - poszukał tu
właśnie Naczelnik rozstrzygnięcia: zaatakował kosynierami.
Poprowadził ich osobiście. Aby stanowczo zabezpieczyć swoje lewe
skrzydło na czas tego ataku - wzmocnił jeszcze Madalińskiego
częścią piechoty pod dowództwem generała Zajączka, który miał
przejąć z rąk Madalińskiego dowodzenie nad całością. Atak
kosynierów i piechoty był decydujący - centrum wroga zostało
rozgromione. Uwolnione od walki siły polskie przerzucono teraz na
lewe skrzydło, aby rozbić Pustowałowa. Ale jegrzy mimo ciężkich
strat ani myśleli ustępować. Przełamał ich znów atak kosynierów,
poprowadzony także przez Kościuszkę. Tymczasem nadciągnął Denisow.
Nie odważył się już atakować, zebrał tylko swoich - niedobitki z
pola walki - i odszedł w stronę Działoszyc, uniemożliwiając jednak
Naczelnikowi dalszy marsz w kierunku Warszawy. Kościuszko obawiał
się powrotu nieprzyjaciela, dlatego do północy został na
pobojowisku. Dopiero po północy armia powstańcza odeszła do
Słomnik, a stąd do Bosutowa, gdzie stanęła w umocnionym obozie,
wciąż osłaniając drogi do Krakowa. W Bosutowie stał Kościuszko do
25 kwietnia. Po bitwie racławickiej i po zasługach tam położonych
6 kwietnia w obozie pod Słomnikami Madaliński otrzymał nominację
na generała lejtnanta.
Po Racławicach nastąpił dla Kościuszki i dowodzonej przez niego
armii okres wytężonych zabiegów nad umacnianiem się,
zabezpieczaniem pierwszych zdobyczy, rozszerzaniem rewolucji. Na
ten czas przypada też ogromna praca organizacyjna nad mobilizacją
i przygotowaniem armii powstańczej, nad jej zaopatrzeniem i
wyszkoleniem. Z masy rekrutów trzeba było tworzyć żołnierzy,
odziać ich, nakarmić i ćwiczyć.
Około 10 kwietnia Kościuszko otrzymał wiadomość o przystąpieniu do
powstania wojsk zgromadzonych pod Chełmem na czele z generałem
Grochowskim. Naczelnik chciał mu ruszyć na pomoc wymijając
korkującego drogę na północ Denisowa, ale osadziły go na miejscu
groźne wieści. Oto Prusacy zaczęli koncentrować swe siły
(Schwerin) koło Częstochowy i przesuwać kordony na całej długości
granicy. Rosjanie z Warszawy wzmacniali jeszcze rygiel na
południu. Dopiero około 25 kwietnia wojska polskie poszły wzdłuż
Wisły na północ. Madaliński ze swoimi ruszył wcześniej - na zachód,
w kierunku na Częstochowę, osłaniać marsz od Prusaków Fawrata. Już
w drodze, na postoju w Igołomii, zastała Polaków wieść o
zwycięskiej insurekcji w Warszawie, a nieco później i w Wilnie.
Wieści te dodały serca małej armii Naczelnika. Ruszyli teraz
szybciej wprost na groźną masę korpusów rosyjskich. Przewaga
nieprzyjaciela była jednak zbyt duża: pod Połańcem Rosjanie
zablokowali i nawet oblegli Kościuszkę. Na miejscu przesiedział
Naczelnik dwa tygodnie, a z Połańca wyszedł w świat słynny
uniwersał połaniecki, pierwsza jaskółka prac, podejmowanych odtąd
przez obóz lewicy społecznej w celu wyzwolenia chłopów i
pozyskania ich dla walki rewolucyjnej.
Kościuszko odzyskał swobodę ruchów dopiero po nadejściu zza Wisły
generała Grochowskiego. Tymczasem Denisow odskoczył na zachód, do
Prusaków; Kościuszko zaś 19 maja wzmocniony czuł się już na siłach
iść dalej. Na trwożne wieści znad Bugu o ruchach Rosjan wysłał tam
generała Zajączka, co uszczupliło znów jego korpus, ale
kontynuował forsowny marsz za Denisowem, licząc, że doścignie go,
zanim ten oprze się na Prusakach.
Spotkanie z nieprzyjacielem nastąpiło 6 czerwca. W przeddzień
Kościuszko stanął ze swą armią pod Szczekocinami. Miał ponad 9000
wojska regularnego i do 6000 uzbrojonych chłopów. Nie wiedział nic
o akcesie Prusaków, prowadził w Warszawie rozmowy z ich posłem
Buchholzem. Spodziewał się, że zastanie tylko Denisowa; tymczasem
niespodzianie z porannej mgły wyłoniło się mrowie żołnierzy, wśród
których rozpoznano i Prusaków; na ich czele stał król Fryderyk
Wilhelm.
Nieprzyjaciel ustawił się ławą długą na trzy wiorsty, razem około
27 000 ludzi i 134 armaty. W broni palnej przewaga była jeszcze
większa niż w proporcjach liczebnych siły żywej, wyrażała się
stosunkiem 1: 3, a w artylerii nawet jak 1: 4. Bitwę rozpoczęła
nawała ognia artyleryjskiego, zasypująca siły polskie gradem
żelaza. Pod osłoną ognia artylerii ruszyły i postępowały naprzód
kolumny pruskie i rosyjskie. Oddziały polskie wybiegły śmiało
naprzód, starły się z nimi. atakowali i kosynierzy, z nie mniejszą
brawurą niż pod Racławicami, znów biorąc armaty i rozbijając całe
oddziały. Biły się dzielnie, do ostatniego człowieka - całe
regimenty. Przewaga nieprzyjaciela była jednak przygniatająca, tak
że klęska była nieunikniona. Kościuszko to zauważył i nie
przerywając walki - jednocześnie zarządzał odwrót.
Jazda polska, a wśród niej brygada Madalińskiego, stała zgrupowana
na niewielkim wzniesieniu na prawym skrzydle. Zwaliły się i na nią
początkowo masy kawalerii, a następnie ogień artylerii i piechoty
nieprzyjaciela. Podrywała się wielokrotnie do wciąż nowych szarż,
walczono na miejscu, kontratakowano przez wiele godzin. Kiedy już
wojska polskie zaczęły odpływać z pola bitwy, odchodzić do
Małogoszczy, generał Sanguszko uprowadził z wiru walki Kościuszkę,
sam zaś wrócił do swoich jeźdźców. Razem z Madalińskim sformowali
kawalerię, by osłonić odwrót. Z zebraną w kułak swoją brygadą
cisnął się Madaliński jeszcze i jeszcze do szarży, rozbijał w
krwawym trudzie groźną kolumnę nieprzyjaciela - gdy nagle poczuł
mocne uderzenie, piekące, w nogę. W zapale, w ferworze bitwy nie
zwrócił na to uwagi - jakby nie o niego chodziło; trzeba było
odpierać wciąż nowe fale pościgu, nieustannie wyrąbywać się z ćmy
kozaków i pruskich huzarów. Ta ciężka walka pozwoliła polskiemu
wojsku oderwać się od nieprzyjaciela bez dalszych już strat.
Zdecydowany odpór jazdy zatrzymał cały ruch wroga. Kawaleria
polska odchodziła z pola bitwy ostatnia - już o zmroku. Do ostatka
też trwał na posterunku i generał Madaliński.
Polacy stracili w tej bitwie dwóch generałów, poległo 1000
żołnierzy, a 500 dostało się do niewoli. Kościuszko został ranny w
nogę. Rana Madalińskiego na szczęście okazała się niegroźna.
Nie upadali powstańcy na duchu. Cały kraj zapalał się ogniem
insurekcji. Armia Kościuszki maszerowała w kierunku Warszawy -
rezerwuaru nowej siły. Madaliński swoją brygadą osłaniał jej
pochód, szedł w ariergardzie, w ciągłych utarczkach z
nieprzyjacielem. Dla wzmocnienia jego brygady, mocno
poszczerbionej pod Szczekocinami, dołączono do niej pułk jazdy
Dobka, złożony z ochotników, młodzieży szlachty sandomierskiej.
Pułk ten, niedoświadczony w walkach, zamiast oderwać się od
przeważających sił nieprzyjaciela przyjął bitwę pod Szydłowcem
koło Skarżyska. Po krótkiej potyczce został okrążony i wzięty do
niewoli. Na odgłos strzałów nadbiegł Madaliński, ale było już po
wszystkim. Zaatakowany, nie czekał, zawrócił czym prędzej.
Madaliński bardzo się zmartwił utratą pułku Dobka. Następne walki
toczono w Puszczy Świętokrzyskiej, na przesiekach, w wąwozach, po
partyzancku, atakując z zasadzek, przenikając na tyły, wycofując
się zawsze przed przewagą wroga. W walkach brała udział i
miejscowa ludność: ścinano drzewa, robiono zasieki na duktach
leśnych, obsadzano je strzelcami. Chłopi zgłaszali się na
przewodników. Z głównymi siłami armii powstańczej ariergarda
Madalińskiego połączyła się dopiero nad Pilicą. Podporządkowano ją
wtedy generałowi Zajączkowi, który właśnie wrócił ze swoją
dywizją z wyprawy za Wisłę po przegranej bitwie pod Chełmem.
Nad Pilicę wojsko przyszło mocno zmęczone, z postanowieniem
odpoczynku, zebrania rozproszonych jeszcze tu i ówdzie ludzi.
Przeprawiono się na lewy brzeg rzeki. Wszyscy byli pewni, że pod
osłoną rzeki są bezpieczni, że kozacy znajdują się daleko stąd.
Rozłożono się więc obozem koło miasteczka Białobrzegi. Tymczasem
Denisow zdołał w walkach sforsować leśne zasieki i szybkimi
marszami dotarł nad Pilicę. Nie dając czasu na obronę zaskoczonym
Polakom, rzucił swoich kozaków natychmiast do szturmu, przez
rzekę, pragnąc uchwycić przyczółek na przeprawie. Madaliński
zapanował nad sytuacją, rzucił ilu miał, ludzi pod ręką do szarży,
przygotowując nowe grupy. Zawrzał bój na całej linii. Kozacy
zostali wreszcie zatrzymani i zepchnięci z powrotem do rzeki;
przeprawy utrzymano. Ale tymczasem pod Nowym Miastem przeprawiły
się inne korpusy nieprzyjaciela i generał Zajączek w obawie przed
oskrzydleniem postanowił maszerować ku Warszawie. Madaliński i tym
razem szedł w ariergardzie, mając na karku kozaków i strzelców.
Armie pruska i rosyjska maszerowały na Warszawę, pragnąc zdusić
centrum powstania. Prusacy, którzy po Szczekocinach bocznymi
traktami ominęli niebezpieczeństwa leśnych przepraw, jakie stały
się udziałem wojsk carskich, przeszli Pilicę pod Inowłodziem,
mieli atakować stolicę od zachodu, Rosjanie natomiast szli od
Warki znad Pilicy. Przysposabiając swoje wojska do bitwy na
przedpolach Warszawy Kościuszko podzielił je na trzy dywizje. Sam
dowodził najsilniejszą, bo 10-tysięczną dywizją środkową, odwodem,
zdolnym do natychmiastowej i skutecznej interwencji dla wsparcia
pozostałych dywizji skrzydłowych. Naczelnik stanął w centrum, w
Raszynie. Pod Błoniem bił się już z Prusakami Mokronowski, spod
Warki cofał się Zajączek. Przeciwnik tymczasem rzucił na skrzydła
znaczne siły - a jednocześnie unieruchomił dywizję Kościuszki,
wiążąc ją silnymi natarciami awangardy armii pruskiej. Główne
ataki skierowano na Zajączka i Mokronowskiego.
Zajączek zdołał w ciągu jednego dnia forsownym marszem przybyć
znad Pilicy aż pod Piaseczno, nie pozwalając odciąć się od sił
głównych. Tu 9 lipca pod Gołkowem przyjął bitwę. Brygadę
Madalińskiego ustawił na swoim prawym skrzydle. Odwód stanowili
kosynierzy za wzgórzami.
Już o godzinie jedenastej rano przed stanowiskami polskimi zjawili
się kozacy, ale poza hałasem i strzelaniną nie zdecydowali się
jeszcze wówczas na poważniejsze natarcie. Wkrótce jednak Denisow
uderzył swoją kawalerią na kawalerię Zajączka. Lecz nie docenił
przeciwnika. W gwałtownym kontrnatarciu Polacy rozbili pułki
nieprzyjaciela, w rozpędzie wgonili je daleko w lasy. Wrócili w
triumfie na swe stanowiska. Odpoczynek trwał krótko. Po nadejściu
nowych sił rosyjskich nieprzyjaciel uderzył całą masą. I tym razem
Rosjanie skierowali główne natarcie na prawe skrzydło, na brygady
kawalerii Kopcia i Madalińskiego. Tylko że teraz działali już
metodycznie: wiążąc kawalerię atakami kozaków, wprowadzali w las
na tyły wojska polskiego strzelców, próbując nimi rozstrzygnąć
walkę, otoczyć szczupłą dywizję polską. Zajączek przegrupował
swoje oddziały, w porę wzmocnił zagrożony odcinek. Były momenty
krytyczne, kiedy to przez lukę w liniach polskich zdołał się w
tumanach kurzu przemknąć pułk kozacki. Został on jednak wpędzony
na kosynierów i niebezpieczeństwo zażegnano.
Walki rozpoczęły się na nowo od świtu 10 lipca, ale gdy kozacy
zaczęli przenikać na tyły dywizji polskiej, a kolumna Chruszczowa
podjęła ruch oskrzydlający - Zajączek zdecydował się na odwrót.
Madaliński torował drogę wojsku: całą kawalerią musiał rozbijać
żelazny rygiel, który zamykał marsz na Warszawę. Oddziały szły już
bezpośrednio do Warszawy i zajmowały miejsca w przygotowanych tam
dokoła miasta okopach. Dywizja Zajączka skierowana została na
Wolę, a jego kawaleria - na Rakowiec.
Blokada Warszawy, walki w obronie oblężonego miasta - nie
sprzyjały działaniom kawalerii na większą skalę. Niepodobna było w
takiej sytuacji użyć kawalerii zgodnie z właściwym jej
przeznaczeniem: do gwałtownych szarż, głębokiego włamania,
dalekich wypraw. Przydzielona do dywizji Zajączka brygada
Madalińskiego najprawdopodobniej z nim razem toczyła pod koniec
lipca ciężkie boje o Wolę, na głównym kierunku uderzenia Prusaków.
W ciasnych warszawskich okopach Madaliński marzył o wielkich
czynach, zazdrościł oddziałom, które poszły na wschód, na Litwę,
przeciwko Rosjanom. Sposobność jednak już wkrótce nadeszła.
Kościuszko myślał stale o przebiciu się przez kordon wojsk
oblężniczych i wywołaniu insurekcji w innych prowincjach polskich.
W tym celu najpierw Poniński wyszedł z obozu z wyborowym
żołnierzem różnych broni, usiłując przedrzeć się na południe, ale
"ślepo się puścił wśród ciemnej nocy na las kabacki, chybił
miejsca, na które miał się przebrać i trafił na baterię i
piechotę, które mu niemało ludzi pogubiwszy, przymusiły go na
koniec do nieporządnego cofnięcia się". Nie zrażony tym
niepowodzeniem, polecił Kościuszko szukać szczęścia na północy.
Wybór padł na Madalińskiego. Początkowo plan zakładał przerzucenie
brygady przez Wisłę poniżej Warszawy, na wprost ujścia Bzury i
dalej marsz na zachód, do Wielkopolski.
Madaliński znalazł się w swoim żywiole. 18 sierpnia zebrał
wszystkie służące pod jego dowództwem szwadrony, wziął, co się
dało, zaopatrzenia i przypilnował, by ludzie odpoczęli. Wyruszono
nocą 20 sierpnia, w wielkiej tajemnicy. Przeszli przez most na
Wiśle, przemierzyli uśpione, kręte uliczki Pragi i po kilkumilowym
marszu zapadli w lasy koło Jabłonny, penetrując brzegi Wisły.
Przeprawę zaplanowano na następną noc. Po przybyciu jednak nad
rzekę okazało się, że zmylili drogę, przejście w tym miejscu było
niemożliwe, a na szukanie właściwego brodu i samą przeprawę nie
starczyło krótkiej, letniej nocy. Zdecydował Madaliński szukać
szczęścia jeszcze raz, ponowić próbę przeprawy następnej nocy.
Dopadł go jednak kurier Kościuszki. Naczelnik był zaniepokojony
jego milczeniem; rozkazywał mu działać niezwłocznie, teraz nie na
zachód, lecz na północ: przebić kordon nieprzyjaciela nad Bugiem i
Narwią i wejść w tamtejszy kraj, a następnie maszerować do
Wielkopolski, gdzie już szykowało się powstanie zbrojne. W
najgorszym wypadku zyskiem miało być rozpalenie insurekcji w
miejscach dawnego zakwaterowania brygady.
Aby przebyć Bugo-Narew Madaliński postanowił wzniecić walki
jednocześnie wzdłuż całego kordonu. Dopiero wtedy w ogniu i
zamęcie walki można będzie niepostrzeżenie przeniknąć z całą
brygadą w kilku miejscach. Na dany znak oddziały polskie, od
początku powstania strzegące tego odcinka, rozpoczęły niepokojenie
nieprzyjaciela atakami zza rzeki. Natomiast swoją brygadę
Madaliński rozdzielił na cztery oddziały i na czterech brodach
przez Bug o świcie 24 sierpnia zaatakował przeprawy. Od razu
wywiązały się walki. Okazało się, że Prusacy mają większe siły niż
przypuszczano. Pod Orzechowem przeprawiająca się część brygady
spędziła z pola szwadron huzarów, ale natknęła się na piechotę
pruską i w ogniu jej muszkietów atak się załamał. Straty były
znaczne. Przy brodzie pod Jachronką sytuacja się powtórzyła:
piechota pruska, nawet otoczona przez jazdę polską, wytrzymała
kilkakrotne natarcia i w końcu Polacy musieli się wycofać za
rzekę. Główne uderzenie chciał Madaliński skierować na Zegrze,
miał tu nawet do pomocy armaty. Polska artyleria jednak, nie
zsynchronizowawszy swego ognia z działaniami kawalerii, samobójczo
zerwała most (postawiony tu jeszcze przez Prusaków) i jazda
rozpierzchła się na przeprawie. Niewielki, bo 80 ludzi liczący
posterunek nieprzyjaciela, atakowany, zdołał się obronić. Nie
udała się akcja także i czwartej grupie polskiej, atakującej pod
Serockiem. Niepowodzenie na całej linii. Brygada demonstrowała
jeszcze wzdłuż rzeki, Madaliński myślał o nowej próbie przebicia
się, ale tymczasem zaniepokojony nieprzyjaciel ściągnął tak
znaczne siły, że i mowy o tym być nie mogło. 25 sierpnia brygada
ruszyła z powrotem do Warszawy.
Ciekawym epizodem z okresu walk w obronie oblężonej stolicy było
osobiste zaangażowanie się Madalińskiego w sprawę wypadków 26
sierpnia w Wawrzyszewie. Nielubiany przez lewicę, jakobinów, przez
Zajączka i Kołłątaja - książę Józef Poniatowski, przyjął tam i
wytrzymał ze swoją dywizją gwałtowny nocny atak pruski, sam się
nie oszczędzając; szarżował na Prusaków, ale kontuzjowany upadkiem
z konia, został uprowadzony z pola walki przez Madalińskiego,
który walczył u jego boku. Odwiózł go więc generał rannego do
pałacu pod Blachą i oddał pod opiekę lekarzy. Zaczęły jednak
krążyć plotki i oskarżenia, że książę Józef zdradził, że w ogóle
nie brał udziału w walce, że tę noc spędził na wesołej zabawie w
gronie przyjaciół - birbantów w Warszawie i że przybył do swoich,
cofających się oddziałów, dopiero po wezwaniu go przez wojsko.
Madaliński cały swój autorytet "ojca rewolucji" rzucił wówczas na
szalę sprawy Poniatowskiego; oświadczył, że książę Józef
"powinność nie tylko wodza, ale i żołnierza ze zwykłym zapałem
dopełniał". Po takim oświadczeniu umilkły plotki, ale Poniatowski
zmuszony był złożyć dowództwo.
Był to zresztą ostatni, zakrojony na tak szeroką skalę, groźny
atak pruski, ostatnia próba zdobycia stolicy.
Patriotyczny zryw Wielkopolski przybierał na sile, zwłaszcza w
drugiej połowie sierpnia i postawił armię pruską oblegającą
Warszawę w obliczu klęski. Po niepowodzeniach ostatniego szturmu
brakowało jej amunicji, wzrosła liczba chorych i rannych - a tu
jednocześnie wielkopolscy insurgenci przecinali drogi
zaopatrzenia, łączności ze stolicą, z Berlinem, i z bazami.
Powstańcy kujawscy zatopili na Wiśle konwój galer, wiozących
amunicję, natomiast w Wielkopolsce zabierano kasy z pieniędzmi
wiezione dla wojska pruskiego oblegającego Warszawę. Późno, ale za
to z największą mocą, włączała się Wielkopolska do wysiłku całego
narodu.
Król pruski przeraził się nie na żarty; Wielkopolanie zaczęli
zagrażać tyłom jego wojsk. Sztandary walki podnosiły kolejno:
Kujawy, później Poznańskie, Sieradzkie, Łęczyckie i Wieluńskie.
Partyzantka była wszędzie i nigdzie. Garnizony pruskie były
atakowane i wycinane, a kiedy się zespoliły i uderzały na
powstańców, trafiały w próżnię: lotna jazda szlachecka zawsze
zdążyła ujść nie przyjmując bitwy. Trzeba było radykalniejszych
środków.
29 sierpnia na tereny objęte powstaniem ekspediował Fryderyk
Wilhelm spod Warszawy oddział pacyfikacyjny złożony z batalionu
piechoty, trzech szwadronów jazdy i dwóch dział pod dowództwem
znanego w pruskiej armii okrutnika, pułkownika Szekelyego. Ten
początkowo miał iść na Gniezno, ale następnie za najważniejsze
uznano oczyszczenie wiślanych dróg komunikacyjnych łączących obóz
pod Warszawą z magazynami w Toruniu i Grudziądzu. Szekely poznał
te strony, bo przez wiele lat stał tu garnizonem, zdołał nawet
wtedy nawiązać przyjaźń z wielu miejscowymi ziemianami. Znał
bogactwo tych okolic i postanowił dobrze zarobić na tej wyprawie.
W jego oczach częstokroć ten był winniejszy, u którego spodziewał
się znaleźć lepsze łupy. Rabował dwory, kazał swoim żołnierzom
wyłamywać drzwi, wybijać okna, rąbać meble, podłogi i sufity.
Wywoził co kosztowniejsze rzeczy. Wziął zakładników, wśród nich
kobiety. Okrutnik ten schwytanych miejscowych dostojników zasądził
sądem polowym na śmierć, przygotował wszystko do egzekucji,
wystawił już szubienice, uszykował oddziały wojska w czworoboki i
poprowadził więźniów pod stryczek. Tu dał im wytrzymać grozę
śmierci i odesłał ich z powrotem do fortecy, wciąż zapowiadając,
że każe ich powiesić, jeśli Kujawy nadal będą płonęły. W liście do
króla zdradził właściwy powód swojej "łaskawości": otóż nie mógł
ich powiesić, ponieważ w rękach Polaków znajdowali się jako
zakładnicy urzędnicy pruscy. Po pobiciu Kujawian Szekely wyprawił
się w pobliże magazynów w Bydgoszczy. Inny oddział pruski pod
dowództwem Schwerina wysłany został na tłumienie powstania w
Kaliskiem i Gnieźnieńskiem.
Armia pruska jednak, typowa armia osiemnastowieczna, uzależniona
od magazynów i połączeń, nie wytrzymała nacisku zagrożenia swoich
tyłów. W nocy z 5 na 6 września wojska pruskie zwinęły oblężenie
Warszawy i odmaszerowały do obozu w międzyrzeczu Pilicy i Bzury.
Nad tymi rzekami zostawiono tylko silne kordony. Sam król pojechał
do Poczdamu. Po drodze omal nie wpadł w ręce powstańców łęczyckich
i ledwo z życiem uszedł. Ścigał go Stokowski, generał Łęczycan, za
co potem, gdy zawierzywszy amnestii do domu swego wrócił, "z
rozkazu króla pruskiego ujęty, na dożywotnie więzienie do ciężkich
robót skazany został".
Niestety, dopiero po odejściu Prusaków spod Warszawy mógł
Kościuszko pomyśleć poważniej o pomocy powstającej Wielkopolsce.
Przedsięwzięcie było trudne: Prusacy ciągle jeszcze mieli w Polsce
64 bataliony piechoty i 130 szwadronów jazdy, razem około 20-40
tysięcy ludzi, rozłożonych w kordonach nad Pilicą, Bzurą i Narwią
oraz w garnizonach i oddziałach ekspedycyjnych Schwerina i
Szekelyego. Armia ta, wprawdzie nieruchawa, była jednak groźna,
liczyła się przecież w świecie jako jedna z lepszych. Kościuszko
nie mógł jej przeciwstawić dużych sił, liczył tylko na sprawność
manewrową korpusu wysyłanego do Wielkopolski. Mniej tu może
chodziło o zdobywanie i utrzymywanie opanowanego terenu, więcej o
rozpalanie powstania, o paraliżowanie ruchów nieprzyjaciela, o
zadawanie mu jak największych strat, niszczenie jego magazynów.
Wszystko to, o ile możności, należało czynić unikając większych
bitew, które by mogły narazić korpus polski na straty. Do tego
celu trzeba było dobrać i żołnierza, i wodza.
Późniejsze wydarzenia wykazały, że Kościuszko słusznie postąpił,
desygnując na tę straceńczą eskapadę Jana Henryka Dąbrowskiego.
Korpusik ekspedycyjny liczył około 1200 piechoty, 900 kawalerii i
12 dział, przy tym 1/3 piechoty stanowili kosynierzy - rekruci.
Wojsko to zebrało się w lesie pod Młocinami i pomaszerowało nad
Bzurę wysyłając nad rzekę tylko patrole. Patrole i szpiedzy
donieśli, że Prusacy opuścili prawy brzeg Bzury, lecz mocno
trzymają się lewego. Dąbrowski wahał się przekroczyć rzekę,
domagał się od Kościuszki posiłków, sugerował wysłanie silnych
oddziałów, całych dywizji, które zabezpieczałyby jego boki i tyły.
I tu na arenę wkracza Madaliński. Tego wypróbowanego zagończyka
wysłał Kościuszko dla odciążenia korpusu Dąbrowskiego i jako drugi
oddział ekspedycyjny dla Wielkopolski. Dał mu jego własną brygadę,
mocno już w bojach przetrzebioną, liczącą około 600 ludzi, poza
tym 400 piechoty i 4 działa. Trzonem tego oddziału była kawaleria.
Wczesnym rankiem wrześniowym Madaliński wyruszył z Warszawy,
kierując się wprost na zachód, tam gdzie, jak wiadomo było,
odeszły główne siły pruskie: na Błonie, dalej na Sochaczew i
Łowicz. Powiadomiono o tym Dąbrowskiego. Ten uspokojony, gdy mu
obiecano przysłać jeszcze więcej piechoty, 13 września przeszedł
przez płytką Bzurę przy jej ujściu do Wisły i zaatakował
posterunek pruski w Kamionie. Prusacy schronili się na plebanii,
mocno oparkanionej, i tam długo się bronili; poddali się wówczas,
gdy zabrakło im amunicji. Zdobyto ogromny magazyn pruski - 2000
fas mąki, 1000 korcy zboża i około 5000 beczek soli. Starano się
to wszystko przewieźć do Warszawy, a gdy nie starczyło podwód -
rozdano mieszkańcom okolicznych wiosek.
Nie opodal Kamiona, w Witkowicach, stał nad Bzurą inny posterunek
pruski - około 150. ludzi. By nie dopuścić do współdziałania tych
oddziałów, Dąbrowski wysłał przeciwko nim inną swoją kolumnę.
Ponieważ do brodu, przez który zamierzano się przeprawić, Prusacy
nawrzucali bron do góry zębami, kilkunastu żołnierzy rozebrało się
i wydobyło je z wody. Kawaleria przeprawiła się przez rzekę,
szybko przebyła nadbrzeżne łąki i dopiero na widok chałup na
pagórkach rozwinęła się, rozdzieliła na dwie grupy i już z
krzykiem wpadła na warty pruskie. Prusacy ani myśleli składać
broni. Walka trwała długo i skończyła się, kiedy niedobitki -
około 30 ludzi - złożyły broń. Łupem Polaków padła bateria pruska.
Zwycięskie potyczki podniosły na duchu wojsko, a i okolicznym
mieszkańcom dodały otuchy. Prusacy bowiem byli pobici, zniszczono
im magazyny, zniesiono kordon. Dąbrowski jednak nie ruszał dalej:
koło Sochaczewa zauważył oddziały pruskie, zaniepokojone
strzelaniną w Witkowicach i Kamionie, więc cały dzień strawił na
rozpoznawaniu i - w miarę możności - gromieniu tych "dywizji".
Dopiero na noc wysłał silny oddział do Pieczysk, gdzie był także
magazyn i kasa. Około północy oddział stanął u celu, ale zastał
Prusaków już przygotowanych do walki. "Mocno i długo" bronili się,
złamała ich w końcu piechota w walce na bagnety. Pod osłoną
ciemności niedobitki umknęły ze wsi i siały popłoch w garnizonach
pruskich. Podczas tej "utarczki już się były składy zapaliły".
Próbowali Polacy gasić pożar, spędzili nawet ludzi z wioski, ogień
jednak strawił wszystko. "Największa szkoda kasy, która 60 000 złp
wynosić miała, i ta w ogniu spłonęła" - pisze Dąbrowski.
Zaniepokojony strzałami i łuną, trwożąc się o los korpusu
Dąbrowskiego, Madaliński, który kontynuował marsz do Łowicza,
znosząc po drodze drobne patrole pruskie, zaraz z rana 14 września
nadbiegł do Dąbrowskiego, prowadząc swoją brygadę. Spotkanie
odbyło się nad wyraz efektownie: zjechały się dwa wojska, na czele
dwaj wodzowie, Dąbrowski deklarował głośno przed frontem, że "nie
mając, jak tylko dobro publiczne w zamiarze", chce i zdaje
Madalińskiemu komendę nad całością korpusu. Obaj generałowie
wzmocnili braterskie uściski, wszyscy oczekiwali w napięciu, ale
oto głośno i wyraźnie odmówił generał Madaliński przyjęcia
komendy. Rozległo się gromkie "wiwat" wojsk. Generałowie podali
sobie ręce, przyrzekli słowem honoru, że razem służyć będą
ojczyźnie. "Prywata żadna w tych dwóch cnotliwych sercach polskich
nie miała miejsca". Odtąd też rzeczywiście rozkazy dla całości
wojsk korpusu wydawał Dąbrowski, ale Madaliński nadal posyłał
Kościuszce oddzielne raporty, a jego brygada wciąż jeszcze w
nomenklaturze urzędowej nazywana była "korpusem mu powierzonym".
Dąbrowski przekonał Madalińskiego, że bez piechoty nie mają co
ruszać dalej i dlatego obaj dowódcy pozostali na miejscu, czekając
na zapowiedziane regimenty generała Bronikowskiego. Aby zyskać na
czasie, zmylić Prusaków co do właściwej siły i intencji korpusu
polskiego, po zniszczeniu posterunków i magazynów nieprzyjaciela
na lewym brzegu Bzury Dąbrowski wrócił nawet na jej prawy brzeg i
tu stanął obozem.
Tymczasem na wielkopolskich insurgentów zwaliła się nawała
pruskich batalionów, idących na Koło i Radziejów. Gońcy stamtąd
prosili o wsparcie przedstawiając położenie w jak najczarniejszych
barwach. Dąbrowski wyruszył na pomoc dopiero po nadejściu piechoty
19 września. Pomaszerował rankiem wprost na północ, na Gąbin,
sięgając swym prawym skrzydłem Wisły. Madaliński miał stanowić
jego lewe skrzydło, ciągnąć koło Sochaczewa i Łowicza, iść dalej
na Kutno, Kłodawę, gdzie spodziewał się połączyć z Dąbrowskim.
Znosili obaj po drodze mniejsze posterunki pruskie, zabierali
kasy. Za Łowiczem natknął się Madaliński na pocztę pruską. Po
przejrzeniu jej okazało się, że były to listy od Szekelyego do
króla i list od komendanta Gdańska o rozruchach w tym mieście.
Szekely pisał o okrutnych represjach, jakie stosował dla
uśmierzenia buntu na Kujawach, podawał spisy aresztowanych.
Madaliński przekazał te listy Dąbrowskiemu. Dąbrowski zaś schwytał
sztafetę, wiozącą listy króla do Szekelyego z planami
fortyfikowania Łęczycy.
Zaraz w Kutnie natknął się Madaliński na silny oddział pruski i
brygada wprost z marszu ruszyła do ataku. Prusacy stracili w tej
bitwie 11 zabitych, 6 dostało się do niewoli, reszta salwowała się
ucieczką. Jak się okazało, były to oddziały tej grupy, która pod
Koninem rozbiła Wielkopolan, zepchnęła na Koło, prześladowała i
naciskała tak, iż zdawało się, że czeka ich zagłada. Powstańcy
słali po pomoc do Dąbrowskiego, ale ten ze względu na stan swego
wojska, znużonego marszem, przesyłał im tylko nakazy, by Koła nie
opuszczali, i obiecywał przyjść z pomocą. Właśnie w Kole chciał
Dąbrowski założyć magazyn i zostawić tam chorych i zbędne bagaże
swego korpusu. Ponadto upatrzył to miasto na miejsce koncentracji
wojsk. Zachwalali mu to miasteczko, zwłaszcza jego walory
topograficzne i wojskowe, tutejsi obywatele. Tymczasem Madaliński
nadszedł do Kłodawy, na miejsce oznaczone. Dąbrowski, czując się
silniejszy, począł myśleć o aktywnym działaniu. Dla przyspieszenia
pomocy powstańcom wielkopolskim chwycono się rady generała
Rymkiewicza: wsadzono strzelców na podwody i z dwiema armatami i
częścią brygady Madalińskiego wyprawiono naprzód. Oddział ten
uprzedził Prusaków, uchwycił bowiem Koło i obsadził je mocno,
zwłaszcza most na Warcie i bród jeden "łatwy do przechodu".
Prusacy nie zaryzykowali ataku na polskie oddziały regularne i
odskoczyli na Pyzdry, ochraniać tamtejsze magazyny, a następnie na
Poznań.
Osłaniając się patrolami, niepokojąc wokół nieprzyjaciela, nie
pozwalając mu przewidzieć, dokąd właściwie zmierza, szedł
tymczasem Dąbrowski z Madalińskim do Słupcy, gdzie uprzednio
zwołał wszystkie oddziały powstańców wielkopolskich. Nareszcie
więc nadeszła Wielkopolanom zbrojna pomoc. Dąbrowski miał zamiar
uzupełnić powstańcami kadry swego korpusu, a poza tym zaopatrzyć
się w żywność, której mu zaczynało brakować, i w pieniądze.
Raczej się Dąbrowski na miejscu rozczarował. Wielkopolanie
obiecywali w Warszawie, że wystawią co najmniej 15 000 uzbrojonych
ludzi i zorganizują powstanie w całej prowincji. Tymczasem po
rozbiciu przez Szekelyego Kujawian i Sieradzan stawiło się w
Słupcy zaledwie około 5000 ludzi. Była to w trzech czwartych
kawaleria, "lubo na dobrych koniach, lecz źle uzbrojona", korpus,
"w którym wojewodowie, kasztelanowie, innych dostojeństw i wielu
orderów kawalerowie... nie mogąc wszyscy pierwszych posiadać
stopniów, w szeregu - towarzysza albo raczej nieustraszonego
wolnego żołnierza - pełnili powinność". "Piechoty mało co mieli,
oprócz 300 strzelców, z bronią dobrą, mogło być jeszcze blisko 500
po większej części tylko z pikami i kosami". Siły te trzeba było
dopiero organizować. Strzelców włączono w skład batalionu
strzeleckiego Sokolnickiego, "inną piechotę rozdzielono po
regimentach". Z kawalerii sformowano lekkie pułki, natomiast z
obywatelskich synów i z samych obywateli stworzono szwadrony jazdy
narodowej.
Na patrole i akcje bojowe wysyłano zawsze obok ostrzelanego już
żołnierza co najmniej połowę ludzi nowych, z czasem zaś zaczęto im
powierzać samodzielne zadania, z których coraz lepiej się
wywiązywali. Dąbrowski trzymał swoich żołnierzy w żelaznej
dyscyplinie. Nie do pomyślenia było, by żołnierz w czasie marszu
oddalił się, zaszedł do chałupy przy drodze, by oficer mógł
zajechać do pobliskiego dworku - nawet do swych znajomych. Patrole
kawalerii jadące po bokach kolumn zgarniały maruderów.
Tymczasem Dąbrowski pomaszerował do Gniezna "na trzech kolumnach".
Decyzja ta nie przyszła mu łatwo: "wszyscy mniemali, że generał
Dąbrowski prosto pójdzie ku Poznaniowi dla wzięcia tej stolicy
Wielkopolski". Całe wojsko, zwłaszcza Wielkopolanie, było za tym.
Dąbrowski jednak zwołał naradę generałów: Madalińskiego,
Rymkiewicza i pełnomocnika Rady Najwyższej Narodowej Wybickiego i
roztaczając przed nimi obrazy wszystkich trudności, jakie atak na
to miasto przedstawia, zdołał ich przekonać, że należy akcji tej
zaniechać. Argumentował, iż Prusacy są silni i dostatecznie się w
mieście ufortyfikowali, a korpus polski nie nadaje się do takich
działań. Ta niewiara w żołnierza nieregularnego bardzo dotknęła
Wielkopolan. Skończyło się na tym, że przeciwko Poznaniowi
skierowano oddział jazdy pod dowództwem Bielamowskiego, który tak
Prusaków zaniepokoił, iż schronili się w mieście za wałami i przez
wiele dni nie przedsiębrali żadnych kroków przeciwko
demonstrującym Polakom.
W Gwnieźnie cały dzień 29 września poświęcono na nabożeństwa,
parady, przysięgi - wreszcie Dąbrowski wydał dla wszystkich
żołnierski obiad, "gdzie z przyzwoitą republikanom skromnością
bawiono się aż do wieczora". Ominąwszy w ten sposób Poznań,
poszedł Dąbrowski dalej - z zamiarem raczej rozniecania powstania
aniżeli szukania Prusaków. Madaliński zaś dostawszy jeszcze od
Dąbrowskiego 100 strzelców z dwiema armatami ruszył pod
Inowrocław, by demonstrować przed samym Szekelym. Zaniepokoiwszy
Prusaków, kiedy ci skoncentrowali się do uderzenia, odskoczył
natychmiast; przeszedł lewym brzegiem Noteci, zniósł oddział
nieprzyjaciela w Barcinie i stawił się na czas w Łabiszynie, gdzie
Dąbrowski zamierzał przeprawić się przez rzekę. Ponieważ Dąbrowski
jeszcze nie nadszedł, Madaliński Sam na własną rękę zaatakował tu
Prusaków. Ci jednak zdołali częściowo zniszczyć most i schronić
się na obwałowanym i obwiedzionym wysokim murem cmentarzu
reformatów. Generał Madaliński posłał parlamentariusza, by ich
skłonić do poddania się, a gdy propozycję odrzucili, ostrzelał
cmentarz z armat i rzucił do ataku strzelców. Posterunek zniesiono
- do niewoli wzięto oficera i 18 żołnierzy pruskich. Nim nadeszły
główne siły korpusu z Dąbrowskim - droga była wolna. Postanowiono
tu zanocować.
Tymczasem Szekely, zaalarmowany w Inowrocławiu, ruszył natychmiast
za Polakami. Zjawił się niespodzianie o godzinie dwunastej w nocy
i zaczął z armat ostrzeliwać obóz polski - zaskoczenie było
ogromne. Ale też w tym boju młody żołnierz polski wykazał
wszystkie swoje walory. Zarówno Dąbrowski, jak i Rymkiewicz
podają, że korpus polski zastali Prusacy w gotowości bojowej.
Trzonem obrony były, oczywiście, bataliony regularne, które ponad
godzinę wytrzymywały ogień i ataki nieprzyjaciela. Szekely
atakował górę, na której stali Polacy, kilkakrotnie dochodziło do
walki na bagnety. Także oddziały złożone ze strzelców - rekrutów
spisały się dzielnie i wytrzymywały ataki. Bój rozstrzygnęła
kawaleria, która wściekłą szarżą złamała piechotę wroga. Uderzono
całą masą, na boki i tyły pruskie, pikami rozbito piechurów,
odrzucono i zmuszono do bezładnej ucieczki. Takie uderzenie
kawalerią w nocy, w terenie niedokładnie znanym, było bardzo
ryzykowne - ale zostało uwieńczone całkowitym sukcesem. Madaliński
miał jeszcze raz wykazać się walorami wodza i żołnierza - trwał i
bił się wraz ze swymi podkomendnymi.
Rozbici Prusacy w największym pośpiechu ratowali się ucieczką do
Bydgoszczy. Generałowie Madaliński i Rymkiewicz chcieli
natychmiast ruszać za pobitym wrogiem, a nawet atakować Bydgoszcz.
Dąbrowski jednak, słusznie argumentując, że nie może ryzykować
żołnierza na pościg wśród ciemnej nocy, dopiero rankiem wysłał
oddział na zwiady. Raportował on po powrocie, że Szekely uchodzi
do Bydgoszczy, że wiezie ze sobą 12 wozów ciężko rannych swoich
żołnierzy. Ostrożny Dąbrowski wolał jednak mimo tych wszystkich
wieści nadal pozostać na miejscu. Przesiedział cały dzień na
pobojowisku, zbierając swoich ludzi rozproszonych w czasie bitwy.
Wreszcie 30 września po przedyskutowaniu sprawy z generałami dał
rozkaz atakowania nieprzyjaciela. Nie zamierzał uderzać na
Bydgoszcz, spodziewając się, że będzie silnie broniona. Dąbrowski
doradzał marsz na Inowrocław w celu zagarnięcia zostawionych tam
taborów Szekelyego. Rymkiewicz radził Dąbrowskiemu wysłać silny
rekonesans kawaleryjski za Szekelym i zbadać, jak sobie poczyna
pobity nieprzyjaciel, a dopiero później przedsiębrać marsz na
Inowrocław. Dąbrowski wyraził zgodę, nakładając na Rymkiewicza
obowiązek przeprowadzenia tego zwiadu. Wydzielił mu szwadrony z
brygad Madalińskiego, Rzewuskiego, z powstańców wielkopolskich i
wysłał w pochód. Wierny swojej taktyce konieczności ubezpieczania
się porozsyłał jednocześnie komendy po kilkadziesiąt koni na
wszystkie ważniejsze trakty.
Rymkiewicz wyruszył 1 października wczesnym rankiem i po zbliżeniu
się do Bydgoszczy stwierdził, że Szekely zaniedbał obsadzenia
wzgórz, że most wprawdzie zerwany, bramy zamknięte, ale garnizon
nieliczny i lichy, a sam Szekely stoi daleko za miastem,
oddzielony rzeką Brdą. Natychmiast zaraportował o tym
Dąbrowskiemu, dodając, że żałuje, iż choć połowa całego korpusu
polskiego nie poszła z nim, bo zastał Prusaków nie przygotowanych
do obrony i mógłby zdobyć Bydgoszcz z marszu. Na wieść o wynikach
rekonesansu ruszył Dąbrowski pod Bydgoszcz. Szedł, jak miał w
zwyczaju, rozrzucając oddziały zwiadowcze szeroko po kraju. Stojąc
2 października pod miastem wysłali Polacy parlamentariusza do
Szekelyego z wezwaniem do kapitulacji. Stary pułkownik zelżył
wysłannika i nakazał obronę. Garnizon w Bydgoszczy nie wytrzymał
ostrzeliwania i szturmu, miasto zdobyto. Sam Szekely został ciężko
ranny, gdy ze swoim oddziałem spieszył w sukurs zza rzeki.
Uderzyła na niego kawaleria Madalińskiego, złamała w zaciętym boju
i popędziła niedobitki na północ. Rymkiewicz krytykuje
Madalińskiego, że "wcale nie rychło" ten atak nastąpił i że gdyby
wcześniej uderzono kawalerią na Szekelyego odniesiono by większy
sukces. Skądinąd jednak wiemy, że to Dąbrowski powstrzymał
Madalińskiego. Pisał potem Dąbrowski do Kościuszki: "Zawsze mężny
generał Madaliński i w tej okazyi nie omieszkał dobry dać z siebie
przykład naszemu żołnierzowi. Gdy kawaleryja podczas kanonady i
szturmu zupełnie nieczynna była, tak był niecierpliwy, że się
koniecznie pod ogniem nieprzyjacielskiej artyleryi przez Brdę
przeprawić chciał. Ledwom go w tej odwadze wstrzymać mógł,
obawiając się, by ogień nieprzyjacielskiej artyleryi mu nie
szkodził. Podszedł wreszcie do dwóch armat i póty z nich osobiście
strzelał, póki nieprzyjacielskich do wstrzymania ognia nie
przywiódł". Mamy więc wiarygodne wytłumaczenie spóźnienia w
atakowaniu Szekelyego; mamy też mimowolny piękny hołd dla
zachowania się generała Madalińskiego w bitwie. Przyprowadził
wtedy Madaliński ze swej szarży dużo jeńców. Niemała jednak część
korpusu Szekelyego zdołała się uratować, uszła wraz z armatami do
Grudziądza.
W Bydgoszczy zdobyto dwa ogromne magazyny wojskowe, nałożono na
miasto kontrybucję - 60 000 złp. Poza tym w ręce zwycięzców
dostało się podczas walk w Wielkopolsce około 200 tys. złp "w
różnych wypadkach" - jak napisze Dąbrowski. Sam on, kreśląc po
latach opis całej wyprawy, napisze, że jemu osobiście dostał się w
podziale portret Fryderyka II "w swojej wielkości", wzięty z
ratusza bydgoskiego, oraz kilka kart geograficznych. Odebrano
przysięgę od mieszczan, zacierano wszelkie ślady - krótkiego tu
niemieckiego panowania, zrzucano orły pruskie. Mieszkańcy
miejscowi częstowali żołnierzy, czym mogli.
Dąbrowski poszedł teraz z Madalińskim na Toruń. Droga była trudna.
Nieustanne deszcze, rozmokłe trakty, żołnierze brnęli w błocie nad
Wisłą. Wysłana przodem kawaleria szukała promów lub łodzi, ale
niewiele ich znalazła. Rozhulał się wiatr i znosił statki na Wiśle
daleko od zamierzonego celu. Wszystko to sprawiło, że po
przeprawie wojsko się rozproszyło, korpusy maszerowały oddzielnie
pod Toruń. Otoczono i zablokowano miasto kawalerią i szykowano się
do szturmu. Nadeszły jednak groźne wieści o nadciągającej
odsieczy, a wkrótce i ją samą ujrzano pod murami Torunia. Prusacy
tak byli pewni szturmu, że nie próbując bitwy na przedpolu miasta,
schronili się za mury, szykując się do obrony. Dąbrowski
postanowił utrzymywać ich w tym mniemaniu: zostawił kawalerię i
trochę strzelców pod dowództwem Madalińskiego i Sokolnickiego dla
niepokojenia miasta, sam zaś 12 października uznał szturm za
niemożliwy, przeprawił się z powrotem przez Wisłę i zarządził
odwrót do Bydgoszczy. Madaliński spisał się dzielnie: przez kilka
dni trzymał w szachu przeważające siły nieprzyjaciela, nie
wypuszczając ich z miasta, pozorując obleganie Torunia wielkimi
wojskami, dając możność Dąbrowskiemu wycofania się aż pod
Włocławek z całym ogromnym, prawie z 200 wozów złożonym taborem.
Dopiero wtedy kazał mu Dąbrowski zwinąć obóz pod Toruniem i udać
się na spotkanie kolumn pruskich w Łowickiem, sam zaś szybko
maszerował do przepraw przez Bzurę.
Na spieszny odwrót Dąbrowskiego z Wielkopolski wpłynęły groźne
wieści nadchodzące z Wwarszawy. Suworow rozbił dywizję powstańczą
Sierakowskiego pod Terespolem, a wkrótce Fersen w nieszczęsnej
bitwie pod Maciejowicami wziął do niewoli Kościuszkę i zniósł
dowodzony przez niego korpus. Prusacy znowu przecięli drogę
Dąbrowskiemu. Wszystkie siły polskie koncentrowały się do obrony
stolicy. Aby umożliwić bezpieczny powrót Dąbrowskiemu, wysłano
księcia Józefa i generała Kołyszkę, którzy zaatakowali oddziały
pruskie wzdłuż Bzury. Natknęli się oni na ciągnące ze wszystkich
stron dywizje nieprzyjaciela. Madaliński przerąbywał się zbrojną
ręką za Dąbrowskim. Ten ostatni, chroniąc tabory, nie wdawał się w
bitwy, lecz szedł konsekwentnie do przepraw. Dochodziło do
dramatycznych momentów, kiedy to na dzień przed przeprawą przez
Bzurę oba wrogie wojska znalazły się, nie wiedząc o sobie, na
biwakach, zaledwie o kilka kilometrów od siebie. Dąbrowski wysłał
jednak rozpoznanie, które zawiadomiło go o obecności
nieprzyjaciela. Natychmiast zwinął obóz i mimo ciemności o północy
ruszył dalej. Madalińskiemu powierzono wtedy osłanianie tyłów
korpusu i całego taboru. Zdołano oderwać się od Prusaków - oddziały
ich nadeszły, kiedy Polacy okopywali się na prawym brzegu Bzury
pod Brochowem. Dąbrowski zostawił dowództwo korpusu Rymkiewiczowi,
sam zaś odjechał do Warszawy.
W czasie kiedy Madaliński i Dąbrowski walczyli w Wielkopolsce,
wojska carskie spychały od wschodu insurgentów i tłumiły ogniska
walki. Już w połowie sierpnia upadło Wilno, a w połowie września
na teatrze wojny pojawił się Suworow. Nadciągnąwszy z Ukrainy,
odrzucił Sierakowskiego pod Krupczycami, zniósł pod Terespolem,
parł na Warszawę, dążąc do połączenia się z działającym tu
korpusem rosyjskim Fersena. Aby nie dopuścić do połączenia się
tych sił, postanowił Kościuszko rozbić każdą z nich z osobna. Ze
swymi około 8000 ludzi wydał bitwę 14-tysięcznemu korpusowi
Fersena pod Maciejowicami. W myśl planów Naczelnika walkę miało
rozstrzygnąć nadejście 3,5-tysięcznej dywizji Ponińskiego, która
by zaatakowała Rosjan od tyłu. Poniński jednak spóźnił się; korpus
polski został rozbity, tracąc przeszło 4000 ludzi. Kościuszko
dostał się do niewoli. Połączone pod dowództwem Suworowa siły
rosyjskie (25 tys. ludzi) uderzyły wprost na Warszawę.
W ciemnościach jesiennego poranka, 4 listopada o godzinie szóstej
uderzył Suworow na okopy Pragi. Rozpaczliwy opór nie zdał się na
nic; Praga padła. Dwa dni później kapitulowała przed Suworowem i
Warszawa. W myśl układów wyjść z niej miały wszystkie oddziały
wojskowe. Rosyjski wódz z paradą wkroczył do stolicy.
Według świadectwa generała Dąbrowskiego, Madaliński osobiście brał
udział w walkach na Pradze w obronie tamtejszych okopów. Wraz z
bohaterskimi niedobitkami przeprawił się przez Wisłę i
uczestniczył w tej nieszczęsnej radzie, na której postanowiono
kapitulację i ewakuację wojsk z Warszawy. Jedni chcieli jeszcze
oprzeć się na resztkach armii powstańczej, gromadzącej się koło
Grójca, i prowadzić dalsze działania. Nad Pilicą operował
Dąbrowski i około niego można było zbierać rozbitków. Sam generał
Dąbrowski radził wycofywać się w Krakowskie albo wkraczać do
Wielkopolski, a w ostateczności przerzynać się na Saksonię i do
Francji. Inni już wprost do Francji chcieli wyjeżdżać.
Madaliński ze swoją brygadą pociągnął z Warszawy na południe, do
Białobrzegów, i dalej do Gostomii. Nie poznał go tu Dąbrowski: ten
tak zawsze pełen jeszcze werwy człowiek był najwyraźniej załamany:
"zamiast wzbudzenia męstwa nie mówił o niczym jak tylko o zdradzie
i rozpaczy". Przyjaciele obawiali się o jego życie; natrafiono
nawet jakoby na ślady jakiegoś spisku, którego celem miało być
porwanie Madalińskiego i wydanie go w ręce nieprzyjaciela jako
tego, który był inicjatorem całego ruchu powstańczego. Madaliński
ostrzeżony o tym, wyjechał potajemnie z obozu i udał się do
Galicji, tam pragnąc się uchronić przed niebezpieczeństwem. Jego
brygada przeszła pod komendę Dąbrowskiego.
Niedobitki armii polskiej, przerzedzone i zdziesiątkowane przez
dezercję, rozchodzenie się całych oddziałów, dotarły do Radoszyc,
gdzie pod naporem wojsk rosyjskich uległy ostatecznemu
rozproszeniu. "Najjaśniejsza Imperatorowa zadufana w
sprawiedliwość swej sprawy" wraz z dwoma aliantami uznała "za
rzecz koniecznie potrzebną, aby [Polska]... między trzy
pograniczne mocarstwa całkiem była podzielona".
Madaliński zdołał przetrwać na wolności w Galicji aż do stycznia
1795 roku. Król pruski nalegał na cesarza austriackiego o wydanie
mu tego buntownika. Wreszcie wyśledzono Madalińskiego w
pogranicznej miejscowości, pojmano i przewieziono natychmiast pod
silną strażą do klasztoru paradyskiego, a następnie traktem na
Piotrków do Wrocławia, dokąd dotarł 11 stycznia. Dwa tygodnie
trzymano go pod ścisłą strażą, niespokojnego o los swój i swoich
najbliższych.
Gdy pewnego ranka wywołał go oficer i z szacunkiem wprawdzie, ale
pod szpadą, prowadził do komendanta, nic dobrego nie spodziewał
się generał po tym spotkaniu. Trudno też wyrazić jego radość, gdy
oznajmiono mu, że jest wolny. Nie pozwolono mu jednak wyjeżdżać z
Wrocławia, a w samym mieście musiał się na własny koszt
utrzymywać.
Dowiedział się wkrótce, czemu zawdzięczał wolność. Otóż jeszcze
podczas oblężenia Warszawy zatrzymali Polacy w areszcie żonę posła
pruskiego w Warszawie, Buchholza starościankę Hawersztyńską.
Zdołała ona dotrzeć wówczas do Madalińskiego, a ten wzruszony jej
niedolą wyrobił jej u Kościuszki paszport, o który wtedy było
bardzo trudno, i wyprawił do granicy. Dał jej nawet do eskorty
swoich jeźdźców. Wdzięczna starościanka (faworytka zresztą króla
pruskiego) zachowała o nim dobrą pamięć. Kiedy teraz dowiedziała
się o niedoli swego dobroczyńcy, pospieszyła do króla i wyrobiła
Madalińskiemu przynajmniej wolny areszt. W ten sposób przetrwał
generał do ostatnich dni maja...
Lato zaczęło dopiekać słońcem, kiedy Madaliński otrzymał wolność,
ale znów ograniczoną: nie wolno mu było wracać w granice dawnej
Rzeczypospolitej. Tym razem krótko cieszył się większą swobodą.
Wystarczył bunt w Berlinie, zamieszki, kiedy rzemieślnicy walczący
z wojskiem na ulicach stolicy wołali "wiwat Madaliński", by go
osadzić w twierdzy magdeburskiej.
Przyczyny tych nagłych zwolnień i powtórnych aresztowań należy
szukać w polityce międzynarodowej. Przede wszystkim w samej Polsce
daleko było do uspokojenia umysłów. Długo jeszcze w Wielkopolsce
mimo amnestii operowały oddziały partyzanckie, wywodzące się z
powstania. Długo tu jeszcze na dźwięk nazwiska Madalińskiego
ożywały serca i trzeba było specjalnego komunikatu, że Madaliński
został aresztowany, gdyż pojawiali się fałszywi - pod jego
nazwisko się podszywający - wodzowie. Król pruski musiał dbać o
uspokojenie swych dopiero co zaprzysiężonych poddanych. W
identycznej sytuacji była Austria i Rosja.
Z dyplomatycznych knowań wywiodła się późną wiosną 1795 r. i
zaczęła się szerzyć po kraju wieść o planowanej przez Prusy i
Francję akcji wojenno-insurekcyjnej w Polsce, wymierzonej
przeciwko obu dworom cesarskim: austriackiemu i rosyjskiemu. Na
czele Polaków stanąć miałby właśnie Madaliński, przy czym Prusy
nie precyzowały bynajmniej, co konkretnie mogłyby dać w
przyszłości Polsce z ziem zagrabionych przez siebie. Za to
szafowano szczodrze obietnicami nabytków ziem polskich zaborów
austriackiego i rosyjskiego. Wiadomość o tych planach natychmiast
doszła do imperatorowej, wywołując jej replikę: "jeśli gruby Gu
[Wilhelm, król pruski] puści na mnie swego ciemięgę Madalińskiego,
ja mu wypuszczę (...) Kościuszkę..." Sprawa zresztą upadła - Prusy
szybko (poza plecami i wbrew Francji) dogadały się z Rosją.
Później nazwisko Madalińskiego wypłynie przy innej okazji. Po
upadku powstania kościuszkowskiego różnymi drogami przedarło się
mnóstwo Polaków także na południe do Turcji, na Wołoszczyznę i do
Mołdawii. Tu także napływali i ci, którzy przedtem przebili się na
zachód, ściągani teraz wieściami o nowej wojnie Turcji z Rosją nad
Prutem. Tworzono plany Legionów, zabiegano o pieniądze i broń. W
myśl tych planów starczyłoby 15 tysięcy lekkiej konnicy tureckiej
jako sukurs dla przewidywanej potężnej insurekcji antyaustriackiej
w Galicji. Korpus taki miałby działać w trzech kolumnach, z
których jedna miała zasłaniać Chocim i obserwować Rosjan, dwie
inne miały wtargnąć do Galicji i opanować Lwów, a potem Kraków.
Projektanci, przypominając sobie szybkość pochodów tatarskich,
ręczyli, że dzięki znajomości kraju będzie można przejść w 40
godzin do Lwowa. Zagarnąwszy tam arsenał, zapasy amunicji i kasy,
skupiwszy lud zbrojny, miano rozpocząć działania przeciwko Rosji.
Na czele wojsk m.in. stanąć miał właśnie generał Madaliński. Rzecz
jednak pozostała w sferze projektów.
W 1797 r. pod włoskim niebem wysuwana była jego kandydatura na
wodza wojska polskiego w służbie rewolucyjnej Francji. Dowództwo
to dostał, jak wiemy, J. H. Dąbrowski.
Madaliński wrócił w domowe zacisze, osiadł w swym Przybyszewie nad
Pilicą, otoczony liczną gromadką dzieci. Dożył tu do 1805 r. W
miejscowym kościele był jego pomnik dłuta Syrewicza, marmurowy,
serce przeniesiono do Lubani.
Nigdy jego ojciec do zbyt majętnych się nie zaliczał; przed swoją
śmiercią zapisał franciszkanom w Śremie 2000 florenów i jako
dobrodziej klasztoru wraz z żoną został tam pochowany. Ale jego
syn bohater naszego opowiadania, Antoni, już tylko miał dzierżawy,
a po sześćdziesięciu sześciu latach życia, u schyłku dni swoich,
był dziedzicem m. in. trzeciej części dóbr Kieszków, Cerekiew i
Zotopolice, a w innym kompleksie Przybyszewa, Lubani i Porow. Poza
tymi wtórnymi przekazami nie znajdujemy nigdzie wzmianek, co
jeszcze stanowiło podstawę bytu jego dużej, bo 10-osobowej
rodziny.
Nie zdołaliśmy także stwierdzić, kiedy założył rodzinę. W Herbarzu
Boniecki pisze, że dzieci Madalińskiego żyły prawdopodobnie w
trzydziestych latach XIX wieku, co oznaczałoby, że ożenił się
dopiero w osiemdziesiątych latach XVIII wieku, czyli około
pięćdziesiątego roku życia.
Koniec