ANTONI CZECHOW
DZIEŁA
W JEDENASTU TOMACH POD REDAKCJĄ I ZE WSTĘPEM NATALII MODZELEWSKIEJ
T O M XI
SPÓŁDZIELNIA WYDAWNICZA CZYTELNIK
ANTONI CZECHOW
S A C H A L I N
Wybór, opracowanie i przypisy NATALII MODZELEWSKIEJ
Tłumaczyły IRENA BAJKOWSKA NATALIA GAŁCZYŃSKA
1962 SPÓŁDZIELNIA WYDAWNICZA CZYTELNIK
SACHALIN
5 lipca 1890 r. przybyłem statkiem do Nikołajewska, jednego z najbardziej wysuniętych na wschód punktów naszej ojczyzny. Amur jest tu bardzo szeroki — tylko 27 wiorst dzieli go od morza; miejscowość majestatyczna i piękna, lecz wspomnienie o przeszłości tej części kraju, opowiadania towarzyszy podróży o srogich zimach i nie mniej okrutnych miejscowych obyczajach, bliskość katorgi i sam widok miasta zaniedbanego, zamierającego — wszystko to całkiem odbiera ochotę do zachwycania się krajobrazem.
Nikołajewsk został założony niedawno, bo w 1850 r., przez sławnego Genadija Newelskiego, i to bodaj jedyny jasny punkt w historii miasta. W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, kiedy nad Amurem — nie szczędząc żołnierzy, więźniów i przesiedleńców—krzewiono kulturę, Nikołajewsk był siedzibą urzędników administrujących tym krajem, ściągało tu mnóstwo wszelkich rosyjskich i obcych aferzystów, osiedlali się przesiedleńcy, kuszeni obfitością ryb i zwierzyny, a miastu widocznie nieobce były jakieś wyższe aspiracje, jako że kiedyś pewien uczony, który tu zawitał, uważał za potrzebne i możliwe wygłosić w miejscowym klubie publiczną prelekcję. Teraz zaś prawie połowa domów jest opuszczona przez właścicieli, na wpół zrujnowana, i ciemne otwory okien bez ram spoglądają na nas jak puste oczodoły czaszki. Mieszkańcy wiodą życie gnuśne, pijackie i przeważnie na wpół głodne, żywiąc się czym Bóg da. Zajmują się dostawą ryb na Sachalin, podkradaniem wydobywanego złota, wyzyskiem tubylców, sprzedażą pantów, czyli rogów jelenich, z których Chińczycy sporządzają podniecające pigułki. W drodze z Chabarowki do Nikołajewska spotykałem niemało przemytników; tutaj nie wstydzą się oni swego zawodu. Jeden z nich, pokazując mi złoty piasek i parę pantów, powiedział z dumą: „Mój ojciec też był przemytnikiem!" Eksploatacja tubylców — poza zwykłym rozpijaniem, ogłupianiem itp. — występuje czasami w oryginalnej formie. Tak na przykład nikołajewski kupiec Iwanow, obecnie nie żyjący, każdego lata jeździł na Sachalin i ściągał z Gilaków daninę — płatników zaś opieszałych torturował, wieszał.
Hotelu w Nikołajewsku nie ma. W miejscowej resursie pozwolono mi odpocząć po obiedzie w sali o niskim suficie — zimą podobno odbywają się w niej bale; na pytanie, gdzie mógłbym przenocować, wzruszono tylko ramionami. Trudna rada — trzeba było dwie noce spędzić na statku; kiedy jednak statek odpłynął z powrotem do Chabarowki, poczułem się jak rak na mieliźnie. Quo vado? Bagaże moje na przystani, a ja chodzę po brzegu i nie wiem, co ze sobą zrobić. A właśnie na wprost miasta, parę wiorst od brzegu, stoi statek ,,Bajkał", którym mam jechać do Cieśniny Tatarskiej, ale powiadają, że odpłynie nie wcześniej niż za jakieś cztery czy pięć dni, chociaż na maszcie powiewa już flaga sygnalizująca odjazd. Chyba zebrać się i pojechać na „Bajkał"? Tylko że jakoś nie uchodzi, mogą nie przyjąć — powiedzą, że za wcześnie. Dmuchnął wiatr, Amur zasępił się, rozkołysał jak morze. Robi się jakoś markotnie. Idę do resursy, długo siedzę przy obiedzie przysłuchując się, jak przy sąsiednim stole rozmawiają o złocie, o pantach, o kuglarzu, który ma tu przyjechać, o jakimś Japończyku usuwającym zęby palcami, bez kleszczy. Jeśli uważnie i długo przysłuchiwać się tym rozmowom, to, mój Boże, jak inne wydaje się tutejsze życie, jak dalekie od Rosji! Zaczynając od tutejszego łososia, którego podaje się tu jako przystawkę do wódki, a kończąc na rozmowach — we wszystkim czuje się coś odrębnego, nierosyjskiego. Płynąc Amurem, wciąż miałem wrażenie, że jestem nie w Rosji, tylko w jakiejś Patagonii czy Teksasie. Pomijając już oryginalną, nierosyjską przyrodę, wciąż mi się zdawało, że styl naszego, rosyjskiego życia jest absolutnie obcy rdzennym Amurzanom, że Puszkin i Gogol są tu niezrozumiali i dlatego niepotrzebni, że nasza historia jest nudna i my, przybysze z Rosji, sprawiamy na nich wrażenie cudzoziemców. O ile zaś chodzi o religię i politykę, stwierdziłem tu całkowitą obojętność. Duchowni, których spotkałem nad Amurem, w poście jedzą mięso, a o jednym z nich, ubranym w biały jedwabny kaftan, opowiadano mi, że współzawodnicząc ze swymi owieczkami, trudni się podkradaniem złota. Jeśli chcecie przyprawić Amurzanina o nudę i ziewanie — zacznijcie z nim rozmowę o polityce, o rządzie rosyjskim, o rosyjskiej sztuce. I obyczaje tu jakieś szczególne, nie nasze. Rycerski stosunek do kobiety staje się tu prawie kultem, a równocześnie wcale nie uważa się za rzecz gorszącą odstąpienie przyjacielowi żony za pieniądze; albo jeszcze lepiej: z jednej strony brak przesądów stanowych — zesłańców traktuje się jak równych sobie, a z drugiej — całkiem nie uważa się za grzech zastrzelić w lesie jak psa Chińczyka-włóczęgę albo nawet organizować cichcem polowanie na zbiegłych katorżników.
Ale wracam do opowieści o sobie. Nie znalazłszy schronienia, nad wieczorem postanowiłem dostać się na ,,Bajkał". Tu jednak nowy kłopot. Zaczyna się niezgorsza chwiejba i przewoźnicy-Gilacy nie chcą wieźć za żadne pieniądze. Znowu chodzę po brzegu i nie wiem, co ze sobą zrobić. Tymczasem słońce już zachodzi i fale na Amurze ciemnieją. Na tym i na tamtym brzegu zapamiętale wyją gilackie psy. Po cóż tu przyjechałem — zapytuję siebie i podróż moja wydaje mi się nieprawdopodobną lekkomyślnością. Myśl, że katorga już blisko, że za kilka dni wyląduję na sachalińskiej ziemi bez żadnego listu polecającego, że mogą mnie poprosić, abym odjechał z powrotem — myśl ta niepokoi mnie, dręczy. Wreszcie jednak dwóch Gilaków zgadza się przewieźć mnie za rubla i na łódce zbitej z trzech desek docieram pomyślnie na ,,Bajkał".
Jest to morski statek handlowy, średniej wielkości, który po statkach bajkalskich i amurskich wydaje mi się całkiem znośny. Odbywa on rejsy między Nikołajewskiem, Władywostokiem i portami japońskimi, przewozi pocztę, żołnierzy, więźniów, pasażerów i ładunki, przede wszystkim państwowe; na podstawie kontraktu zawartego z rządem — który wypłaca mu solidne subsydium — obowiązany jest w okresie letnim kilka razy zawijać na Sachalin, do placówki Aleksandrowsk i do placówki w południowej części Korsakowska. Taryfa bardzo wysoka, jakiej nie ma chyba nigdzie na świecie. Kolonizacja, wymagająca przede wszystkim swobody i łatwości poruszania się, i wysokie taryfy — to już całkiem niezrozumiałe. Mesa i kajuty pasażerskie na ,,Bajkale" są ciasne, ale czyste i urządzone zupełnie po europejsku; jest pianino. Służba na statku to Chińczycy z długimi warkoczami — boye, jak ich tu nazywają z angielska. Kucharz to też Chińczyk, ale kuchnia rosyjska, chociaż wszystkie potrawy są gorzkie od ostrego keri i pachną jakimiś perfumami, przypominającymi korilopsis. [...]
Ósmego lipca przed obiadem „Bajkał" podniósł kotwicę. Płynęły z nami ze trzy setki żołnierzy pod dowództwem oficera oraz kilku więźniów. Jednemu z więźniów towarzyszyła pięcioletnia córeczka; kiedy wchodził po schodach, trzymała się jego kajdan. Poza tym była jedna więźniarka, ściągająca na siebie uwagę tym, że dobrowolnie jechał z nią na katorgę jej mąż.[...]
Dzień był pogodny, jasny. Na pokładzie gorąco, w kajutach duszno; temperatura wody: +18°. Pogoda niczym nad Morzem Czarnym. Na prawym brzegu płonie las; ze zbitej zielonej gęstwy buchają purpurowe płomienie; kłęby dymu zlewają się w długą, czarną, nieruchomą smugę, która wisi nad lasem... Pożar olbrzymi, ale wokół cisza i spokój — nikogo to nie obchodzi, że giną lasy. Widocznie te zielone bogactwa należą tu wyłącznie do Boga.
Po obiedzie, o jakiejś szóstej, byliśmy już u przylądka Pronge. Tu kończy się Azja i można by powiedzieć, że w tym miejscu Amur wpada do Oceanu Wielkiego, jeśliby w poprzek nie leżał Sachalin. Tu przed naszymi oczyma szeroko ściele się Amurski Liman, w oddali ledwie widoczna mglista smuga — to wyspa katorga; na lewo, gubiąc się we własnych zakrętach, niknie we mgle brzeg uchodząc w nieznaną północ.
Na statkach amurskich i na „Bajkale" więźniów umieszcza się na pokładzie razem z pasażerami trzeciej klasy. Pewnego razu wyszedłem o świcie na przednią część pokładu i zobaczyłem, jak żołnierze, kobiety, dzieci, dwaj Chińczycy i więźniowie zakuci w kajdany spali mocno, tuląc się do siebie; powietrze było rześkie, śpiących pokrywała rosa. Pośród tej kupy ciał ludzkich stał konwojent i opierając się obu rękami na karabinie również spał.
Wydaje się, że tu już koniec świata, że dalej nie można już płynąć. Ogarnia człowieka szczególne uczucie, jakiego zapewne doznawał Odyseusz, kiedy podróżując po nieznanym morzu mgliście przeczuwał spotkanie z niezwykłymi istotami. I w rzeczy samej na prawo, przy samym zakręcie do limanu, gdzie na piaszczystym brzegu przycupnęła mała gilacka wioseczka, na dwóch łodziach mkną ku nam jakieś dziwne istoty, coś wykrzykują w niezrozumiałym języku, czymś wymachują. Trudno odgadnąć, co trzymają w rękach, kiedy jednak podpływają bliżej, rozpoznaję już szare ptaki.
— Chcą nam sprzedać zarżnięte gęsi — wyjaśnia ktoś.
Skręcamy na prawo. Wzdłuż całej naszej drogi wystawione są znaki wskazujące farwater. Kapitan wciąż tkwi na mostku, a mechanik nie wychodzi z maszynowni. ,,Bajkał" płynie coraz wolniej, jakby po omacku. Niezbędna jest ogromna ostrożność, jako że nie trudno tu osiąść na mieliźnie. [...]
Żeby nie osiąść na mieliźnie, kapitan postanowił nie płynąć nocą i po zachodzie słońca zarzuciliśmy kotwicę u przylądka Dżaore. Na samym cyplu, na górze, stoi samotna chatka, w której mieszka oficer marynarki pan B. Ustawia on znaki na farwaterze i ma nad nimi pieczę, a tuż za chatką ciągnie się niemożliwa do przebycia gęstwina puszczy. Kapitan posłał panu B. świeżego mięsa; skorzystałem z okazji i popłynąłem szalupą do brzegu. Zamiast przystani — kupa ogromnych śliskich głazów, po których trzeba było skakać; do chatki na górze wiedzie szereg stopni z kloców wkopanych w ziemię prawie prostopadle, tak że wchodząc trzeba się dobrze trzymać rękami. Ale co za okropność! Póki wspinałem się na górę, do chatki, otaczały mnie chmury komarów, dosłownie chmury — aż ciemno od nich, twarz i ręce paliły od ukąszeń i nie było mowy o jakiejś obronie. Przypuszczam, że gdyby wypadło tu nocować pod gołym niebem, nie zabezpieczając się ogniskami, to można by zginąć z kretesem, a co najmniej zwariować.
Chatkę dzieli sień na dwie połowy: na lewo mieszkają marynarze, na prawo — oficer z rodziną. Pana domu nie było. Zastałem tylko jego żonę, damę dobrze ubraną, kulturalną, i dwie córeczki, małe dziewczynki pogryzione przez komary. W pokojach wszystkie ściany pokryte gałęziami świerku, okna zasłonięte gazą, pachnie dymem, lecz komary pomimo wszystko są i gryzą biedne dziewczynki. Umeblowanie pokoju skromne, polowe, lecz czuje się w tym coś miłego, jakiś smak. Na ścianie wiszą szkice, a wśród nich ołówkowy szkic kobiecej główki. Okazuje się, że pan B. — to malarz.
— Czy dobrze się tu państwu mieszka? — zapytuję damę.
— Dobrze, tylko te komary.
Ze świeżego mięsa wcale się nie ucieszyła: mówi, że i ona, i dziewczynki dawno już przyzwyczaiły się do mięsa solonego i świeżego nie lubią.
— Zresztą wczoraj gotowaliśmy forele — dodała.
Do szalupy odprowadzał mnie ponury marynarz; jakby domyśliwszy się, o co go chciałem zapytać, westchnął i rzekł:
— Dobrowolnie się tu nie przyjeżdża!
Nazajutrz wczesnym rankiem popłynęliśmy dalej przy całkiem spokojnej, dobrej pogodzie. Brzeg Tatarski jest górzysty, najeżony gęsto iglicami, to jest stromymi stożkowatymi szczytami. Przesłania go z lekka niebieskawa mgła — to dymy dalekich leśnych pożarów; czasami dymy bywają tak gęste, że dla marynarzy stają się nie mniej niebezpieczne niż mgła. Gdyby ptak poleciał na przełaj od morza przez góry, to nie spotkałby zapewne ani jednej ludzkiej sadyby, ani jednej żywej duszy na przestrzeni przeszło pięciuset a nawet więcej wiorst... Brzeg wesoło zieleni się w słońcu i widocznie doskonale obywa się bez ludzi. O godzinie szóstej byliśmy w najwęższym miejscu cieśniny, między przylądkami Pogibi i Łazariewa, i z bardzo bliska oglądaliśmy oba brzegi, o godzinie ósmej mijaliśmy Czapkę Newelskiego — tak nazywa się góra uwieńczona garbem przypominającym czapkę. Ranek był jasny, promienny i rozkosz, której doznawałem, potęgowała dumna świadomość, że właśnie oglądam te brzegi.
Po pierwszej weszliśmy do Zatoki De-Castri. To jedyne miejsce, w którym w czasie burzy mogą się schronić okręty przepływające cieśninę, i gdyby jej nie było, żegluga u brzegów Sachalinu, nader już niegościnnych, byłaby zgoła niemożliwa. Istnieje nawet takie żeglarskie wyrażenie: „zmykać do De-Castri". Zatoka jest prześliczna, jakby na zamówienie wyposażona przez przyrodę. Jest to okrągły staw o trzywiorstowej chyba średnicy, wysokich brzegach chroniących przed wiatrami i niezbyt szerokim ujściu do morza. Sądząc z warunków zewnętrznych, można by przypuszczać, że zatoka jest wprost idealna, ale niestety! — tak się tylko wydaje; siedem miesięcy w roku jest skuta lodem, mało osłonięta przed wiatrami wschodnimi i tak płytka, że parostatki zarzucają kotwicę dwa kilometry od brzegu. Ujścia do morza strzegą trzy wyspy, a raczej rafy, dodające zatoce osobliwego piękna; jedna z nich zwie się Ostrygową; bardzo duże i tłuste ostrygi pokrywają jej część podwodną.
Na brzegu — kilka domków i cerkiew. To placówka Aleksandrowsk. Mieszka tu naczelnik placówki, kancelista i telegrafiści. Jeden z miejscowych urzędników, który był u nas na obiedzie na statku, nudny i nudzący się jegomość, wiele mówił przy obiedzie, wiele pił i opowiadał nam starą anegdotę o gęsiach, które najadłszy się jagód z nalewki tak się popiły, że uznano je za zdechłe, oskubano i wyrzucono; po pewnym czasie gęsi wyspawszy się wróciły do domu gołe; urzędnik zaklinał się przy tym na Boga, że historia ta miała miejsce w De-Castri, w jego własnym domu. Popa przy cerkwi nie ma — w razie potrzeby przyjeżdża z Mariińska. Dobra pogoda zdarza się tu bardzo rzadko, tak samo jak w Nikołajewsku. Powiadają, że wiosną tego roku pracowała tu ekspedycja geodezyjna i że przez cały maj były tu tylko trzy dni słoneczne. I jak tu pracować bez słońca?
II
Sachalin leży na Morzu Ochockim odgradzając od oceanu prawie tysiąc wiorst wschodniego brzegu Syberii i ujście Amuru. Jest wydłużony z północy na południe i zdaniem jednego z autorów kształtem przypomina sterleta. [...] Północna część Sachalinu, przez którą przechodzi linia wiecznej marzłoci, pod względem położenia odpowiada guberni riazańskiej, południowa zaś — Krymowi. Długość jego wynosi 900 wiorst, największa szerokość — 125, a najmniejsza — 25 wiorst. Jest on dwukrotnie większy od Grecji, a półtora raza od Danii. [...]
Po przenocowaniu w De-Castri, nazajutrz, 10 lipca w południe, popłynęliśmy w poprzek Cieśniny Tatarskiej do ujścia Dujki, gdzie znajduje się placówka Aleksandrowsk. I tym razem było spokojnie, jasno, co zdarza się tu bardzo rzadko. Po całkiem wygładzonym morzu pływały parami wieloryby wyrzucając fontanny wody, i to przepiękne oryginalne widowisko bawiło nas przez całą drogę. Nastrój jednak, przyznaję się, niezbyt wesoły, a im bliżej Sachalinu, tym gorszy. Czuję jakiś niepokój. Oficer konwojujący żołnierzy dowiedziawszy się, po co jadę na Sachalin, zdziwił się bardzo i zaczął mnie przekonywać, że absolutnie nie mam prawa zbliżać się do katorgi i kolonii, jako że nie jestem na służbie państwowej. Wiedziałem, oczywiście, że nie ma racji, jednakże na słowa te ogarniał mnie strach — obawiałem się, że na Sachalinie mogę zetknąć się z taką samą opinią.
Kiedy po ósmej zarzucaliśmy kotwicę, na brzegu w pięciu punktach strzelały ogromne ogniska — płonęła sachalińska tajga. Poprzez ciemność i dym ścielący się po morzu nie widziałem przystani i budynków, mogłem dojrzeć tylko mgliste światełka placówki, z których dwa były czerwone. Ten groźny obraz, niedbale sklecony z ciemności, masywów górskich, dymów, płomieni, złotych iskier — wydawał się fantastyczny. Z lewej strony płoną niesamowite ogniska, ponad nimi góry, spoza gór unosi się wysoko, aż pod niebo, purpurowa łuna dalekich pożarów; zdaje się płonąć cały Sachalin. N i prawo ciemną ciężką masą wrzyna się w morze przylądek Żonkier przypominający krymski Ajudah; na jego szczycie jaskrawo świeci się latarnia morska, a w dole, w wodzie, między nami i brzegiem, stoją trzy strzeliste skały podwodne: Trzej Bracia. Wszystko osnute dymem — istne piekło.
Do statku podpłynął kuter, ciągnąc za sobą na linie barkę. Przywieziono zesłańców do wyładowywania. Słychać tatarską mowę i przekleństwa.
— Nie wpuszczać ich na statek! — rozlega się okrzyk z pokładu. — Nie wpuszczać! W nocy rozkradną cały statek!
— Tu, w Aleksandrowsku, to jeszcze nic — powiedział do mnie mechanik widząc, jak przygnębiające wrażenie wywarł na mnie brzeg — ale zobaczy pan dopiero w Due. Tam brzeg jest całkiem prostopadły, z ciemnymi pieczarami, z obnażonymi pokładami węgla... ponury brzeg! Bywało, woziliśmy „Bajkałem" do Due po 200—300 katorżników, wielu z nich na widok tych brzegów płakało!
— To nie oni, tylko my jesteśmy tu katorżnikami — powiedział z rozdrażnieniem kapitan. — Teraz tu spokojnie, ale żeby pan to zobaczył jesienią; wiatr, zawierucha, zimno, fale przeskakują przez burtę — istna rozpacz!
Zostałem na noc na statku. Wczesnym rankiem, chyba o piątej, obudzono mnie. „Prędzej! Prędzej! Kuter po raz ostatni płynie do brzegu. Zaraz podnosimy kotwicę". Po chwili siedziałem już w kutrze, a przy mnie młody urzędnik z twarzą złą, zaspaną. Kuter gwizdnął i popłynęliśmy do brzegu holując dwie barki z katorżnikami. Znużeni nocną pracą i brakiem snu więźniowie byli oklapnięci, ponurzy — panowało milczenie. Twarze ich pokrywała rosa. Przypominam sobie teraz kilku Kaukazczyków o ostrych rysach twarzy, w futrzanych czapkach nasuniętych po brwi.
— Pan pozwoli, że się przedstawię — rzekł urzędnik. — Registrator kolegialny D.
Był to mój pierwszy sachaliński znajomy, poeta, autor demaskatorskiego wiersza ,,Sachalino", zaczynającego się od słów: „Doktorze! Prawda, że to drogo" 1... Potem często bywał u mnie, spacerował ze mną po Aleksandrowsku i okolicach, opowiadał anegdoty albo niezmordowanie czytał własne wiersze. W długie zimowe noce pisze liberalne opowieści, przy okazji jednak lubi dać do zrozumienia, że jest registratorem kolegialnym i zajmuje stanowisko X klasy; kiedy jakaś baba przyszedłszy do niego do urzędu nazwała go panem D., to się obraził i krzyknął ze złością: ,,Ja ci tam nie żaden pan D., tylko wielmożny pan". Płynąc do brzegu rozpytywałem go o życie na Sachalinie, co tam i jak, a on wzdychał złowieszczo i mówił: „Ano, zobaczy pan!" Słońce stało już wysoko. Wszystko, co wczoraj było tak ponure i ciemne, co tak przerażało wyobraźnię, tonęło teraz w blasku wczesnego poranka; gruby, niezdarny Żonkier z latarnią morską, Trzej Bracia i wysokie strome brzegi, widoczne z obu stron na dziesiątki kilometrów, przejrzysta mgła na górach i dymy pożaru w blasku słonecznym tworzyły całkiem niebrzydki obraz.
Portu tu nie ma i brzegi są niebezpieczne, o czym świadczy wymownie szwedzki statek ,,Atlas", który uległ katastrofie niedawno przed moim przyjazdem i leży teraz na brzegu. Statki zazwyczaj zarzucają kotwicę wiorstę od brzegu, w wyjątkowych wypadkach bliżej. Przystań jest, ale tylko dla kutrów i barek. Jest to duże, sklecone z bali kilkusążniowe molo w kształcie litery T; grube modrzewiowe pale, głęboko wbite w dno morskie, tworzą skrzynie po brzegi wypełnione kamieniami; nawierzchnia z desek, na niej, wzdłuż całej przystani, szyny wózków transportowych. Na szerokim daszku litery T stoi ładny domek — biuro przystani, a tuż przy nim — wysoki czarny maszt. Wszystko to solidne, ale niedługowieczne. W czasie porządnego sztormu, jak powiadają, woda sięga czasami do okien domku, bryzgi dolatują nawet do rei masztu i drży cała przystań.
Na brzegu obok przystani wałęsa się, najwidoczniej bez zajęcia, z pięćdziesięciu katorżników: jedni w chałatach, drudzy w kurtkach czy marynarkach z szarego sukna. Na mój widok wszyscy co do jednego zdejmują czapki — takiego uhonorowania zapewne nie dostąpił dotychczas żaden literat. Na brzegu stoi jakiś koń zaprzężony w linijkę bez resorów. Katorżnicy władowali moje bagaże na linijkę, mężczyzna z czarną brodą, w marynarce i wyrzucanej koszuli, zasiadł na koźle. Ruszyliśmy.
— Dokąd pan każe, wielmożny panie? — pyta odwracając się ku mnie i zdejmując czapkę.
Zapytałem, czy nie odnajmuje tu ktoś mieszkania, chociażby jednopokojowego.
— Tak jest, wielmożny panie, akurat jest do wynajęcia.
Dwie wiorsty od przystani do Aleksandrowska jechałem wspaniałą szosą. W porównaniu z drogami syberyjskimi ta czyściutka gładka szosa, z rowami i latarniami, wydaje się po prostu luksusem. Wzdłuż szosy biegnie wąskotorówka. Przyroda jednak wokół zadziwiająco uboga. Wysoko na górach i wzgórzach otaczających dolinę aleksandrowską, przez którą przepływa Dujka, osmalone pnie albo też niczym kolce jeżozwierza sterczą smukłe modrzewie wysuszone przez wiatr i pożary, w dole zaś — wzdłuż doliny — jakieś kępki i kwaśne trawy, pozostałość niedawno osuszonych bagien, grząskich i groźnych. Świeży przekrój ziemi w rowach obnaża całe ubóstwo błotnistej, przepalonej gleby z półcalową warstewką lichego czarnoziemu. Ani sosen, ani dębu, ani klonu, same tylko modrzewie — mizerne, wynędzniałe, jakby obgryzione; nie są tu one ozdobą lasów i parków jak u nas w Rosji, lecz oznaką złej, błotnistej gleby i surowego klimatu.
Placówka Aleksandrowsk, czyli po prostu Aleksandrowsk, to nieduże przyjemne miasteczko typu syberyjskiego, liczące około trzech tysięcy mieszkańców. Nie ma tu ani jednego budynku murowanego, wszyściutko z drzewa — przeważnie z modrzewia — i cerkiew, i domy, i chodniki. Znajduje się tu siedziba komendanta wyspy, jest to centrum sachalińskiej cywilizacji. Więzienie leży w pobliżu głównej ulicy, ale zewnętrznie mało różni się od wojskowych koszar i wskutek tego Aleksandrowsk wcale nie ma tego ponurego, więziennego charakteru, jakiego się tu spodziewałem. Furman przywiózł mnie do Aleksandrowskiej Osady, przedmieścia placówki, do chłopa-zesłańca P. Pokazano mi mieszkanie. Niewielkie podwórko wyłożone po syberyjsku okrąglakami; wokół — szopy, w domu pięć sporych czystych pokoi, kuchnia, ale ani śladu mebli. Gospodyni, młoda kobiecina, przyniosła stół, potem po kilku minutach, taboret.
— To mieszkanie wynajmowaliśmy z opałem za dwadzieścia dwa ruble, a bez opału — za piętnaście — powiedziała.
A kiedy w godzinę potem wnosiła samowar, powiedziała z westchnieniem;
— Że też przyjechał pan na tę pustynię! Jako dziewczyna przybyła tu z matką za ojcem katorżnikiem, który dotychczas nie odbył swej kary; teraz wyszła za mąż za chłopa-zesłańca, ponurego starca, którego widziałem przelotnie idąc przez podwórze; chorował na coś i leżał w szopce postękując.
— Teraz u nas, w tambowskiej guberni, chyba już żniwa, a tu — bodaj moje oczy tego nie oglądały!
I rzeczywiście nic tu ciekawego do oglądania: przez okno widać grzędy z rozsadą kapusty, wokół nich szpetne rowy, w oddali majaczy nędzny, usychający modrzew. Stękając i trzymając się za boki wszedł gospodarz i zaczął utyskiwać na złe urodzaje, mroźny klimat, lichą ziemię. Miał już za sobą okres katorgi i przymusowego osiedlenia, ma teraz dwa domy, konie i krowy, wielu parobków, sam nic nie robi, ma młodziutką żonę, a co najważniejsze — dawno już uzyskał prawo przesiedlenia się na kontynent, a mimo wszystko narzeka.
W południe chodziłem po osadzie. Na skraju stoi ładniutki domek z ogródkiem i miedzianą tabliczką na drzwiach, a obok domku na tym samym podwórzu — sklepik. Wszedłem, żeby coś kupić do jedzenia. „Przedsiębiorstwo handlowe" i „Skład handlowo-komisowy" — takie miano nosi ten skromny sklepik w cenniku drukowanym i pisanym ręcznie, który dotąd zachowałem; należy on do zesłańca-osiedleńca Ł., byłego oficera gwardii, skazanego przed dwunastu laty za zabójstwo przez Petersburski Sąd Okręgowy. Ukończył już okres katorgi i trudni się teraz handlem, wykonuje też różne zlecenia w urzędzie drogowym i innych, otrzymując za to wynagrodzenie starszego nadzorcy. Żona jego, kobieta wolna, z pochodzenia szlachcianka, pracuje jako felczerka w więziennym szpitalu. W sklepiku można dostać i gwiazdki do naramienników, i rachatłukum, i dwuręczne piły, i sierpy, i „kapelusze damskie, letnie, najmodniejsze, najelegantszych fasonów od 4 rub. 50 kop. do 12 rubli za sztukę". Kiedy rozmawiałem z subiektem, do sklepu wszedł sam właściciel w jedwabnym żakiecie i kolorowym krawacie. Poznaliśmy się.
— Czy nie byłby pan łaskaw zostać u mnie na obiedzie? — zaproponował.
Zgodziłem się i weszliśmy do mieszkania. Umeblowanie komfortowe. Wiedeńskie meble, kwiaty, amerykański aryston i bujak, w którym pan Ł. odpoczywa po obiedzie. Oprócz gospodyni zastaliśmy w jadalni czworo gości, urzędników. Jeden z nich, stary, bezwąsy, z siwymi bokobrodami, z twarzy przypominający Ibsena, to jak się okazało młodszy lekarz miejscowego szpitala; drugi, także stary, przedstawił się jako oficer sztabowy orenburskich wojsk kozackich.
Z pierwszych słów oficera wyczułem w nim człowieka bardzo dobrego i gorącego patriotę. Jest łagodny, dobroduszny i rozsądny, ale kiedy zaczyna się mówić o polityce, to unosi się i z niekłamanym patosem mówi o potędze Rosji, a z pogardą o Niemcach i Anglikach, których nigdy w życiu nie oglądał. Opowiadają o nim, że w drodze na Sachalin, w Singapurze, miał ochotę kupić żonie jedwabną chustkę, kiedy jednak zaproponowano mu wymianę rosyjskich pieniędzy na dolary, to ponoć obraził się i rzekł: „Coś podobnego, mam zmieniać nasze prawosławne pieniądze na jakieś tam etiopskie!" Tak więc chustka nie została kupiona.
Obiad składał się z zupy, kurcząt, lodów. Było też wino.
— Kiedy mniej więcej śnieg pada tu po raz ostatni? — zapytałem.
— W maju — odpowiedział pan Ł.
— Nieprawda, w czerwcu — rzekł doktor przypominający Ibsena.
— Znam osiedleńca — powiedział pan Ł. — u którego kalifornijska pszenica dała dwudziestodwukrotne plony.
Znowu protest ze strony doktora.
— Nieprawda. Nic pański Sachalin nie daje. Przeklęta ziemia.
— Przepraszam — zaoponował jeden z urzędników — w 1882 roku pszenica dała czterdziestokrotne plony. Pamiętam doskonale.
— Proszę nie wierzyć — powiedział doktor. — Mydlą panu oczy.
W czasie obiadu opowiadano taką legendę: kiedy Rosjanie zajęli wyspę i zaczęli wyzyskiwać Gilaków, to szaman przeklął Sachalin przepowiadając, że nie będzie z niego żadnego pożytku.
— I tak też się stało — westchnął doktor.
Po obiedzie pan Ł. grał na arystonie. Doktor zaprosił mnie, żebym przeniósł się do niego, i tegoż dnia wieczorem zamieszkałem na głównej ulicy miasta, w jednym z domów położonych bardzo blisko urzędowych budynków. Od tego wieczoru datuje się moje wtajemniczenie w sachalińskie sekrety. Doktor opowiedział mi, że niedługo przed moim przyjazdem w czasie lekarskiego przeglądu bydła na przystani doszło do grubego nieporozumienia między nim i komendantem wyspy i że w końcu jakoby generał zamierzył się na niego kijem; następnego dnia zwolniono go na podstawie podania, którego nie składał. Doktor pokazał mi cały plik papierów napisanych przez niego, w obronie prawdy, jak powiadał, i humanitaryzmu. Były to kopie podań, zażaleń, raportów i... donosów *.
— A generałowi nie będzie się podobało, że pan zamieszkał u mnie — rzekł doktor i mrugnął znacząco.
Nazajutrz byłem z wizytą u komendanta wyspy W. Kononowicza. Pomimo zmęczenia i braku czasu generał przyjął mnie niezwykle uprzejmie i rozmawiał około godziny. Jest to człowiek wykształcony, oczytany, a poza tym posiada duże doświadczenie życiowe, jako że przed otrzymaniem nominacji na Sachalin przez osiemnaście lat zarządzał katorgą na Karze; generał ładnie mówi, ładnie pisze i sprawia wrażenie człowieka szczerego, pełnego humanitarnych zamierzeń. Nie mogę zapomnieć przyjemności, jakiej doznałem w czasie pierwszej rozmowy z nim, i miłego zdumienia, w jakie wprawiło mnie stałe podkreślanie przez niego wstrętu, jaki budzą w nim kary cielesne.
*/Oto wzorzec donosu telegraficznego: „Zgodnie z sumieniem, siedemset dwunasty paragraf, tom trzeci, zmuszony jestem niepokoić Waszą Ekscelencję prosząc o wymierzenie sprawiedliwości niejakiemu N. za bezkarne uprawianie lichwiarstwa, fałszerstwa, torturowanie"..
G. Kennan w swej znanej książce2 mówi o nim z zachwytem. Dowiedziawszy się, że zamierzam zostać na Sachalinie przez kilka miesięcy, generał uprzedził mnie, że życie jest tu trudne i nieciekawe.
— Wszyscy stąd uciekają — rzekł — i katorżnicy, i osiedleńcy, i urzędnicy. Ja na razie nie zamierzam jeszcze uciekać, ale czuję już znużenie od stałego napięcia umysłowego, w którym tu żyję, a przede wszystkim wskutek rozległości terenu.
Obiecał mi najdalej idącą pomoc, ale prosił, żebym zaczekał: na Sachalinie oczekiwano wizyty generał-gubernatora i wszyscy byli bardzo zajęci.
— Cieszę się, że zatrzymał się pan u naszego wroga — powiedział żegnając się ze mną. — Będzie pan mógł poznać nasze słabe strony.
Do przyjazdu generał-gubernatora mieszkałem w Aleksandrowsku u doktora. Żyło się tu nie całkiem zwyczajnie. Rano, kiedy budziłem się, najbardziej różnorodne dźwięki przypominały mi, gdzie jestem. Koło otwartych okien zwolna przechodzili ulicą katorżnicy, rytmicznie pobrzękując kajdanami, naprzeciw naszego mieszkania w koszarach wojskowych żołnierze-muzykanci ćwiczyli marsz na powitanie generał-gubernatora, przy czym flet grał partię z jednego utworu, trombon — z drugiego, a fagot — z trzeciego, i wychodziła niemożliwa kakofonia. W pokojach naszych zapamiętale wyśpiewywały kanarki, a mój gospodarz-doktor chodził z kąta w kąt kartkując jednocześnie jakieś paragrafy i głośno rozmyślał:
— Jeśli na podstawie tego paragrafu, to złożę podanie właśnie tu, itd.
Albo też razem ze swym synem zasiadał do komponowania jakiegoś oszczerczego pisma. A wyjdzie się na ulicę — nieznośny upał. Ludzie skarżą się nawet na posuchę, a oficerowie chodzą w kitlach, co zdarza się nie każdego lata. Ruch na ulicach jest tu, o wiele większy niż w naszych powiatowych miastach, co łatwo wyjaśnić przygotowaniami do przyjazdu najwyższego sachalińskiego dostojnika, a przede wszystkim — przewagą mieszkańców zdolnych do pracy, którzy większą część dnia spędzają poza domem. W dodatku na niedużej przestrzeni skupiły się tu: więzienie, mieszczące ponad tysiąc ludzi, i koszary na pięciuset żołnierzy. Pośpiesznie budują most przez Dujkę, wznoszą bramy tryumfalne, czyszczą, malują, zamiatają, maszerują. Po ulicach mkną trójki i parokonne pojazdy z dzwoneczkami — przygotowuje się konie dla generał-gubernatora. Pośpiech taki, że pracują nawet w święta.
Oto na ulicy grupa tubylców Gilaków kieruje się do komendy policji; szczekają na nią ze złością spokojne sachalińskie kundle, które nie wiadomo czemu szczekają tylko na Gilaków. Oto druga grupa: katorżnicy w kajdanach, jedni w czapkach, drudzy — bez, dzwoniąc łańcuchami ciągną ciężkie taczki z piachem; z tyłu czepiają się taczek uliczni chłopcy, po obu stronach drepczą konwojenci ze spoconymi twarzami, z karabinami na ramionach. Po wysypaniu piasku na placyku przed domem generała katorżnicy wracają tą samą drogą — brzęk kajdan rozlega się nieustannie. Katorżnik w chałacie z karowym asem chodzi z podwórza na podwórze sprzedając jagody-pijanice. Kiedy idę ulicą, mężczyźni siedzący wstają, a idący z przeciwka zdejmują czapki.
Katorżnicy i osiedleńcy, z nielicznymi wyjątkami, chodzą po ulicach swobodnie, bez kajdan i konwoju, spotyka się ich na każdym kroku wędrujących w pojedynkę czy też całymi gromadami. Są na podwórzu, w domu, gdyż pracują tu jako woźnice, stróże, kucharze, kucharki, niańki. Z początku, wskutek nieprzyzwyczajenia, ich obecność jakoś krępuje, budzi zdumienie. Przechodzisz koło jakiejś budowy, a tu katorżnicy z siekierami, piłami, młotami. Ano, myślisz sobie, zamachnie się który i walnie! Albo zajdziesz do znajomego i nie zastawszy go w domu siadasz do napisania kartki, a tu z tyłu stoi jego służący-katorżnik z nożem, którym przed chwilą obierał w kuchni kartofle. Albo nieraz budzisz się wczesnym rankiem, koło czwartej, dobiegają cię jakieś szmery, patrzysz, a tu na palcach, tłumiąc oddech, skrada się do łóżka katorżnik, ,,Co się stało? Czego?" ,,Buty wyczyścić, wielmożny panie". Wkrótce opatrzyło się, przywykłem. Przyzwyczajają się wszyscy — nawet kobiety i dzieci. Tutejsze panie są całkiem spokojne, kiedy wyprawiają na spacer dzieci z niańkami skazanymi na dożywocie.
Jeden z korespondentów pisze, że z początku bał się niemal każdego krzaka, a przy spotkaniu na drodze czy ścieżce jakiegoś więźnia macał pod paltem rewolwer. Potem uspokoił się jednak, doszedł do wniosku, że ,,katorga — to na ogół stado tchórzliwych baranów, leniwych, półgłodnych, płaszczących się". Trzeba być bardzo złego mniemania o człowieku w ogóle albo nie znać go wcale, żeby sądzić, że rosyjscy więźniowie nie zabijają i nie grabią przechodniów tylko z tchórzostwa i lenistwa.
Generał-gubernator Kraju Nadamurskiego, baron A. Korf, przyjechał na Sachalin 19 lipca okrętem wojennym „Bóbr". Na placu, między domem komendanta wyspy i cerkwią, powitała go warta honorowa, urzędnicy i tłum przesiedleńców i katorżników. Grała ta sama orkiestra, o której przed chwilą wspomniałem. Dostojnie wyglądający staruszek, były katorżnik wzbogacony na Sachalinie, niejaki Potiomkin, podał generałowi chleb i sól na srebrnym półmisku tutejszego wyrobu. Na placu stał też mój gospodarz-doktor w czarnym fraku i w czapce, z podaniem w ręku. Po raz pierwszy oglądałem na Sachalinie tłum i nie uszła mej uwagi pewna smutna osobliwość: byli tu i mężczyźni, i kobiety w sile wieku, byli starcy i dzieci, ale wcale nie było młodzieży. Jakby wiek od trzynastu do dwudziestu lat na Sachalinie w ogóle nie istniał. I mimo woli zadałem sobie pytanie: czy przypadkiem nie oznacza to, że podrastająca młodzież opuszcza wyspę przy pierwszej okazji?
Nazajutrz po przyjeździe generał-gubernator przystąpił do wizytacji więzień i osiedli. Osiedleńcy, oczekujący go z wielką niecierpliwością, wszędzie wręczali mu podania lub zgłaszali swe prośby ustnie. Przemawiał każdy od siebie albo też jeden występował w imieniu całego osiedla i, jako że sztuka oratorska na Sachalinie kwitnie, nie obyło się bez przemówień; w Diebrińskiem osiedleniec Masłow w przemówieniu tytułował zwierzchność „najmiłościwszym rządem". Niestety jednak, większość zwracających się do barona Korfa nie prosiła o to, o co prosić należało. Tu, tak samo jak w podobnych okolicznościach w Rosji, przejawiła się żałosna chłopska ciemnota: proszono nie o szkoły, nie o praworządność ani o zarobki, lecz o różne głupstwa — to o rządowe przydziały, to o usynowienie dziecka — słowem, składano podania w sprawach, które mogły być załatwione przez władze miejscowe. Korf przyjmował te prośby z całkowitym zrozumieniem i życzliwością; głęboko wzruszony opłakaną sytuacją tych ludzi, obiecywał, budził nadzieje na lepsze życie*. Kiedy w Arkowie
pomocnik więziennego nadzorcy złożył meldunek:
,,W osiedlu Arkowo wszystko w porządku", baron wskazał na oziminę i jarą ruń i powiedział: ,,Wszystko w porządku poza tym, że w Arkowie nie ma, chleba". W więzieniu zaś aleksandrowskim z powodu jego przyjazdu więźniowie dostali świeże mięso i to nawet jelenie; Korf obszedł wszystkie cele, przyjmował podania i kazał rozkuć z kajdan wielu katorżników.
*/Nadzieje nawet nieziszczalne. W pewnej osadzie mówiąc o tym, że chłopi, dawni zesłańcy, korzystają teraz z prawa przenoszenia się na kontynent, powiedział: „A wkrótce może nawet do ojczyzny, do Rosji".
22 lipca po uroczystym nabożeństwie i defiladzie (był to dzień świąteczny) przybiegł nadzorca i zameldował, że generał-gubernator życzy sobie mnie widzieć. Poszedłem. Baron Korf przyjął mnie bardzo życzliwie i rozmawiał z pół godziny. Obecny był przy tym generał Kononowicz, Między innymi zadano mi pytanie: czy nie mam jakiejś specjalnej misji.
Odpowiedziałem: nie.
— Czy przypadkiem nie ma pan specjalnego polecenia od jakiegoś towarzystwa naukowego czy pisma? — zapytał baron.
Miałem w kieszeni blankiet korespondenta, ponieważ jednak nie zamierzałem publikować moich wrażeń z Sachalinu, nie chcąc wprowadzać w błąd ludzi traktujących mnie z całkowitym zaufaniem, odpowiedziałem: nie.
— Zezwalam panu bywać wszędzie i u kogo pan tylko zechce — powiedział baron. — Nie chcemy niczego ukrywać. Proszę oglądać wszystko, dostanie pan przepustkę do wszystkich więzień i osiedli, może pan korzystać z dokumentów niezbędnych do pańskiej pracy — słowem, wszystkie drzwi stoją przed panem otworem. Nie mogę panu tylko zezwolić na jedno: na jakikolwiek kontakt z więźniami politycznymi, ponieważ nie mam na to prawa3.
Żegnając mnie powiedział:
— Porozmawiamy jeszcze jutro. Proszę przyjść z notatnikiem.
Tego samego dnia byłem na uroczystym obiedzie u komendanta wyspy. Poznałem tu prawie całą sachalińską administrację. Przy obiedzie grała orkiestra, wygłaszano przemówienia. Baron Korf na toast wzniesiony za jego zdrowie odpowiedział krótkim przemówieniem, z którego przypominają mi się teraz następujące słowa: „Przekonałem się, że „nieszczęśni” na Sachalinie żyją lepiej niż gdziekolwiek w Rosji, a nawet w Europie. Pod tym względem jednak mamy jeszcze wiele do zrobienia, jako że droga dobra — nie ma granic". Przed pięciu laty Korf był już na Sachalinie i teraz stwierdzał, że postęp jest znaczny, przechodzący wszelkie oczekiwania. Pochwały te trudno było pogodzić z takim zjawiskiem, jak głód, powszechna prostytucja kobiet zesłanych, okrutne kary cielesne, słuchacze jednak chyba mu wierzyli: teraźniejszość w porównaniu z tym, co było przed pięciu laty, wydawała się niemal początkiem wieku złotego.
Wieczorem była iluminacja. Po ulicach oświetlonych kagankami i bengalskimi ogniami do późna spacerowały tłumy żołnierzy, osiedleńców i katorżników. Więzienia stały otworem. Dujka, zawsze uboga w wodę, brudna, z łysymi brzegami, teraz z obu stron przystrojona w różnokolorowe latarenki — w blasku bengalskich ogni odbijających się w wodzie była tym razem piękna, nawet majestatyczna, ale śmieszna przy tym, jak córka kucharki, która w zastępstwie panienki przymierza suknię u krawcowej. W ogrodzie generała grała orkiestra i śpiewał chór cerkiewny. Strzelano nawet z armaty, którą rozerwało. A jednak, pomimo tylu uciech, na ulicach było niewesoło. Ani pieśni, ani harmonijek i ani jednego pijanego: ludzie snują się jak cienie i milczą jak cienie. Katorga nawet przy bengalskich ogniach pozostaje katorgą, a muzyka, której słucha z oddali ktoś, kto już nigdy nie wróci do kraju, nawiewa tylko śmiertelny smutek.
Kiedy zjawiłem się u generał-gubernatora z notatnikiem, wyłożył mi swój pogląd na sachalińską katorgę i kolonię i zaproponował, żebym to wszystko zapisał, co oczywiście chętnie zrobiłem. Do zapisków tych zaproponował taki tytuł: „Opis życia nieszczęsnych". Na podstawie ostatniej rozmowy z nim i tego, co zapisałem pod jego dyktando, odniosłem wrażenie, że jest to człowiek wzniosłej duszy, szlachetny, ale życia ,,nieszczęsnych" nie zna tak dobrze, jak mu się zdaje. Oto kilka wierszy z tego opisu: „Nikt nie jest pozbawiony nadziei powrotu do pełni praw obywatelskich. Kar dożywotnich nie ma; dożywocie ogranicza się do dwudziestu lat. Prace katorżnicze nie są uciążliwe. Praca przymusowa nie przynosi pracującemu korzyści osobistej — i dlatego właśnie jest uciążliwa, nie zaś z powodu wysiłku fizycznego. Nie ma tu kajdan ani strażników, ani golonych głów".
Dni były piękne — jasne niebo, przejrzyste powietrze, jak u nas w dni jesienne. Wieczory wprost urocze; przypominam sobie jaskrawą łunę zachodu, granatowe morze i całkiem biały księżyc wychylający się zza gór. W takie wieczory lubiłem przejażdżki po dolinie między placówką i wsią Nowomichajłowką; droga tu gładka, równa, wzdłuż niej biegnie wąskotorówka, słupy telegraficzne. Im dalej od Aleksandrowska, tym dolina staje się węższa, ciemności gęstnieją, gigantyczne łopuchy zdają się tropikalnymi roślinami, ze wszystkich stron suną ciemne góry. Gdzieś w dali czerwone płomienie — wypalają tam węgiel — a tu ognie pożarów. Wschodzi księżyc. Nagle fantastyczny obraz: wprost na nas, podpierając się żerdzią, pędzi po szynach na niedużej platformie katorżnik ubrany na biało. Robi się straszno.
— Czy nie pora zawracać? — pytam woźnicę. Woźnica-katorżnik zawraca, potem ogląda się na góry, na ognie i mówi:
— Nudno tu, wielmożny panie. U nas W Rosji lepiej.
III
Żeby odwiedzić możliwie najwięcej osiedli i zapoznać się bliżej z życiem większości zesłańców, uciekłem się do sposobu, który w mojej sytuacji wydawał mi się jedynym. Przeprowadziłem spis ludności. W osiedlach, w których byłem, obszedłem wszystkie chaty i spisałem gospodarzy, członków ich rodzin, współmieszkańców i najemników. Dla ułatwienia pracy i zaoszczędzenia czasu zaproponowano mi uprzejmie pomocników; ponieważ jednak przy spisie chodziło mi nie tyle o jego wynik, co przede wszystkim o wrażenia towarzyszące samemu procesowi, więc z pomocy korzystałem tylko w wyjątkowych wypadkach. Tę pracę, dokonaną przez jedną osobę w ciągu trzech miesięcy, trudno właściwie nazwać spisem; wyniki jej nie mogą być ścisłe ani wyczerpujące, lecz w braku dokładniejszych danych w literaturze i sachalińskich urzędach, może przydadzą się i moje cyfry.
Przy spisie posługiwałem się formularzami, które wydrukowała dla mnie drukarnia komendy policji. Sam proces spisu przebiegał, jak następuje: Przede wszystkim na każdym formularzu w pierwszej rubryce notowałem nazwę placówki czy osiedla. W drugiej rubryce — numer domu według urzędowego wykazu.
Następnie, w trzeciej rubryce, stan spisywanego: katorżnik, osiedleniec, chłop zesłany, wolnego stanu. Ludzi wolnych spisywałem tylko w tych wypadkach, jeśli brali bezpośredni udział w gospodarstwie zesłańca, na przykład jeśli łączył ich związek małżeński, legalny czy nielegalny, czy też jeśli w ogóle należeli do jego rodziny albo mieszkali w jego chacie w charakterze najemnika, lokatora itp. Do stanu w sachalińskich stosunkach przywiązuje się wielką wagę. Katorżnika niewątpliwie krępuje jego stan; na pytanie, jakiego jest stanu, odpowiada: „robotnik". Jeśli zaś przed zesłaniem był żołnierzem, to na pewno doda przy tym: ,,byłem żołnierzem, wielmożny panie". Po odbyciu czy też, jak sam określa, „odsłużeniu kary", zostaje osiedleńcom. Tego nowego stanu nie uważa się już za niski, chociażby dlatego, że wyraz ,,osiedleniec" mało różni się od ,,przesiedleńca", nie mówiąc już o prawach, jakie się wiążą z tym stanem. Na pytanie: kim jest, osiedleniec odpowiada zazwyczaj: ,,wolny". Po dziesięciu latach, a przy sprzyjających okolicznościach — wyszczególnionych w ustawie o zesłańcach — po sześciu, osiedleniec otrzymuje miano „chłopa dawnego zesłańca". Na pytanie, jakiego jest stanu, chłop taki odpowiada nie bez godności, jakby nie mógł już być porównywany z byle kim, gdyż wyróżnia się czymś szczególnym: „jestem chłop". Ale nie dodaje już ,,zesłaniec". Nie wypytywałem zesłańców o dawny ich stan, gdyż w tym względzie urzędy mają wystarczające dane. Z wyjątkiem żołnierzy, ani mieszczanie, ani kupcy, ani duchowni nie wdają się w rozmowy o swym dawnym stanie, jakby już zapomnieli o nim, a w rozmowie nazywają go zwięźle wolnością. Jeśli ktoś zaczyna mówić o swej przeszłości, to zazwyczaj zaczyna tak: „Kiedy byłem na wolności..." itd.
Czwarta rubryka: imię, imię odojcowskie i nazwisko. [...]
W tej rubryce notowałem też stosunek spisywanego do gospodarza: żona, syn, nieślubna żona, najemnik, lokator, syn lokatora itd. Przy wpisywaniu dzieci rozróżniałem ślubne i nieślubne, własne i adoptowane. Nawiasem mówiąc dzieci adoptowane często spotyka się na Sachalinie i zdarzało mi się zapisywać nie tylko adoptowane dzieci, lecz i adoptowanych ojców. Liczni lokatorzy traktują gospodarzy jak współwłaścicieli czy ,,połówkarzy". W obu okręgach północnych na każdym gospodarstwie siedzi po dwóch, a nawet trzech właścicieli i tak jest w większości gospodarstw; osiedleniec obejmuje parcelę, buduje dom, zagospodarowuje się, a po paru latach pakują mu współwłaściciela albo też od razu jedną parcelę przyznają dwu osiedleńcom. Wynika to z braku dobrej woli i z nieporadności administracji w wyszukiwaniu nowych terenów osiedlenia. Bywa również tak, że katorżnik po odbyciu kary prosi o zezwolenie na osiedlenie się w określonej placówce lub osadzie, w której wolnych parcel już nie ma, i z konieczności wypada lokować go na zorganizowanym już gospodarstwie. Ilość współwłaścicieli zwiększa się zwłaszcza po ogłoszeniu amnestii Najjaśniejszego Pana, kiedy administracja musi wyszukać miejsce od razu dla kilkuset ludzi.
Piąta rubryka: wiek. Kobiety po czterdziestce słabo pamiętają swe lata i na pytanie odpowiadają z namysłem. Ormianie z erywańskiej guberni całkiem nie wiedzą, ile mają lat. Jeden z nich odpowiedział mi tak:
„Może trzydzieści, a może już i pięćdziesiąt". W takich wypadkach muszę określać wiek w przybliżeniu, na oko, a potem sprawdzać według spisów urzędowych. Młodzież od lat piętnastu zazwyczaj odejmuje sobie lata. Niektóre dziewczęta, już zaręczone albo od dawna trudniące się prostytucją, wciąż podają, że mają trzynaście czy czternaście lat. Chodzi o to, że dzieci i niedorostki z biednych rodzin otrzymują od rządu zasiłki, które przysługują tylko do lat piętnastu, tak więc zwykłe wyrachowanie skłania rodziców i młodzież do mówienia nieprawdy. Szósta rubryka dotyczy wyznania. Siódma — miejsca urodzenia. Na to pytanie odpowiadają mi bez żadnych trudności i tylko włóczęgi zbywają mnie jakimś więziennym kalamburem albo też mówią „nie pamiętam". Natalia Bezimienna, panna, na pytanie, z jakiej jest guberni, odpowiada: „z wszystkich po trochu". Krajanie wyraźnie trzymają się razem, razem się zabawiają, a jeśli uciekają, to też razem. Chłop z Tuły woli gospodarzyć wspólnie z tulaninem, a mieszkaniec okolic Baku także ze swojakiem. Widocznie istnieją związki krajan. W wypadku kiedy zapytuję o nieobecnego, krajanie podają jak najszczegółowsze dane.
Ósma rubryka: jak długo jest na Sachalinie? Niewielu zesłańców odpowiada na to pytanie od razu, bez namysłu. Rok przybycia na Sachalin — to rok straszliwego nieszczęścia, a mimo to zesłańcy nie znają go czy też nie pamiętają. Pytam babę katorżnicę, w jakim roku przywieziono ją na Sachalin, a ona odpowiada ospale, nie namyślając się: „Gdzie mi ta wiedzieć? Musić w osiemdziesiątym trzecim". Wtrąca się mąż czy też lokator: „Cóż to gadasz po próżnicy? Przywieźli cię w osiemdziesiątym piątym". „Może i w osiemdziesiątym piątym" — przytakuje z westchnieniem. Zaczynamy obliczać i okazuje się, że chłop miał rację. Z mężczyznami idzie nie tak opornie jak z kobietami, ale i oni odpowiadają nie od razu, lecz po namyśle, z wahaniem.
— W którym roku przygnano cię na Sachalin? — pytam osiedleńca.
— Ja z tego samego spływu co Gładki — odpowiada niepewnie, spoglądając na towarzyszy.
Gładki jest z pierwszego spływu, pierwszy zaś spływ, czyli pierwszy „Ochotnik", przybył na Sachalin w 1879 roku. Tak więc zapisuję. Albo też taka odpowiedź: „Na katordze byłem sześć lat, a na osiedleniu już trzeci rok... Niech pan obliczy". „To znaczy, że jesteś na Sachalinie dziewiąty rok?" „O nie, proszę pana. Przed Sachalinem przesiedziałem jeszcze dwa lata w Centralce". I tak dalej. Albo znowu taka odpowiedź:
„Przywieziono mnie w tym roku, kiedy zamordowali Dierbina". Czy też: „Wtedy, kiedy umarł Micuł". Mnie zaś szczególnie zależało na ścisłych odpowiedziach tych więźniów, którzy przybyli tu w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych; starałem się nie pominąć żadnego z nich, co prawdopodobnie nie udało mi się. Ilu ocalało z tych, którzy przybyli tu przed dwudziestu, dwudziestu pięciu laty? — to, można by rzec, kardynalne pytanie, przesądzające wyniki sachalińskiej kolonizacji.
W dziewiątej rubryce zapisywałem podstawowe zajęcie czy zawód.
W dziesiątej — piśmienny, niepiśmienny. Zazwyczaj pytanie to zadaje się w takiej formie: „Czy jesteś piśmienny?", ja zaś pytałem: „Czy umiesz czytać?", i to w wielu wypadkach ustrzegło mnie od nieścisłych odpowiedzi, gdyż chłopi nie umiejący pisać, tylko czytać drukowane, nazywają siebie niepiśmiennymi. Są też tacy, którzy przez skromność podają się za analfabetów. „Zaśby tam! Gdzieżeśmy tam piśmienni?" — i dopiero przy powtórzeniu pytania odpowiadają: „Czytałem kiedyś drukowane, ale teraz pewno zapomniałem. Ciemni z nas ludzie, wiadomo — chłopi".
Za niepiśmiennych uważają się również źle widzący i ślepi.
Rubryka jedenasta obejmuje stan cywilny: żonaty, wdowiec czy kawaler? Jeśli żonaty, to gdzie, na ziemi ojczystej czy na Sachalinie? Na Sachalinie określenie „żonaty", „wdowiec", „kawaler" nie oddaje wcale stanu faktycznego; bardzo często żonaci skazani są tutaj na życie samotne, ponieważ żony pozostały w kraju i nie dają im rozwodu, kawalerowie zaś i wdowcy mają rodziny i po pół tuzina dzieci; dlatego też przy ludziach żyjących samotnie — rzeczywiście, nie formalnie, chociaż uchodzili za żonatych — dodawałem, nie bez racji chyba, uwagę: „samotny". Nigdzie w Rosji nieślubne małżeństwa nie są tak rozpowszechnione i uznawane, nigdzie też nie przybrały tak oryginalnej formy jak na Sachalinie. Nieślubne, czyli, jak tu mówią, wolne współżycie nie spotyka się z potępieniem ani władz, ani duchowieństwa, raczej przeciwnie — popiera się je i sankcjonuje. Są osiedla, w których nie ma ani jednego małżeństwa ślubnego. Wolne pary zakładają gospodarstwa na tych samych zasadach co pary małżeńskie: rodzą dzieci dla kolonij, a więc przy rejestracji nie ma powodu stosować do nich innych zasad.
Wreszcie rubryka dwunasta: czy otrzymuje zasiłek od rządu? Na podstawie odpowiedzi na to pytanie chciałem wyjaśnić, jaka część ludności może się obejść bez materialnego wsparcia rządu, czyli, innymi słowy, kto żywi kolonię — ona sama czy rząd? Zapomogę rządową — żywnościową, w rzeczach czy pieniężną — otrzymują regularnie wszyscy katorżnicy i zesłańcy przez pierwsze lata po odbyciu kary, mieszkańcy przytułków i dzieci najbiedniejszych rodzin. Oprócz tych oficjalnych pensjonariuszy notowałem jako utrzymywanych przez rząd tych zesłańców, którzy dostają wynagrodzenie za różne usługi: np. nauczycieli, kancelistów, nadzorców itp. Nie udało mi się jednak uzyskać odpowiedzi wyczerpujących. Oprócz bowiem zwykłych przydziałów, zapomóg żywnościowych i wynagrodzeń stosuje się również dość szeroko zasiłki, które trudno notować w kartach, na przykład zasiłek przy zawieraniu małżeństwa, skup u osiedleńców zboża po specjalnie wysokich cenach, a przede wszystkim przydział ziarna, żywego inwentarza itp. na kredyt. Niektórzy osiedleńcy zadłużeni są wobec rządu na kilkaset rubli i nigdy tego nie spłacą, ale takich pomimo to musiałem zapisywać jako nie korzystających z zapomóg. [...]
Przy sporządzaniu spisu chodziłem sam od chaty do chaty; czasami towarzyszył mi jakiś katorżnik czy zesłaniec, z nudów podejmujący się roli przewodnika. Czasami za mną, w pewnej odległości, podążał jak cień nadzorca z rewolwerem. Posyłano go przewidując, że mogę potrzebować pewnych wyjaśnień. Kiedy jednak zwracałem się do niego z jakimś pytaniem, to na czole natychmiast występowały mu krople potu i odpowiadał: „Albo ja wiem, wielmożny panie!'' Zazwyczaj towarzyszący mi przewodnik, bosy i bez czapki, z moim kałamarzem w ręku wybiegał naprzód, hałaśliwie otwierał drzwi i w sieni zdążył coś szepnąć gospodarzowi — prawdopodobnie swoje przypuszczenie o celu mojego spisu. Wchodziłem do chaty. Na Sachalinie spotyka się chaty najbardziej różnorodne, zależnie od tego, kto budował — Sybirak, Ukrainiec czy Czuchoniec — najczęściej jednak jest to niewielki zrąb, chyba sześcioarszynowy, o dwóch albo trzech oknach, bez żadnych zewnętrznych ozdób, kryty słomą, korą, rzadko zaś tarcicą. Podwórza zazwyczaj nie ma. Przy domu ani jednego drzewka. Szopy czy też małe łaźnie typu syberyjskiego spotyka się rzadko.
Jeśli są psy, to ospałe, niezłośliwe, które, jak już wspomniałem, szczekają tylko na Gilaków, pewnie dlatego, że ci noszą obuwie z psiej skóry. I nie wiadomo czemu te łagodne, nieszkodliwe psy trzymane są na uwięzi. Jeśli spotyka się świnie, to też w jakichś dybach na szyi. Koguty też są przywiązane za nogę.
— Dlaczego trzymasz psa i koguta na uwięzi? — pytam gospodarza.
— U nas, na Sachalinie, wszystko na łańcuchu — odpowiada dowcipnie. — Taka już ziemia.
W chatach jedna izba z rosyjskim piecem. Podłogi drewniane. Stół, parę stołków, ława, łóżko z pościelą albo też pościel wprost na podłodze. A zdarza się też, że nie ma żadnych mebli, tylko pośrodku leży na podłodze pierzyna i widać, że na niej niedawno ktoś spał, na oknie miska z resztkami jedzenia. Sprawia to wrażenie nie chaty, nie izby, tylko raczej celi-pojedynki. Tam gdzie są kobiety i dzieci, pomimo wszystko przypomina to jakieś gospodarstwo, życie chłopskie, ale i tu czuje się brak czegoś ważnego: nie ma ani dziadka, ani babki, nie ma starych obrazów i dziadowskich sprzętów, a więc w gospodarstwie wyczuwa się brak przeszłości, tradycji. Nie ma też poczesnego kąta z obrazami, a jeśli jest, to bardzo ubogi, przygasły, bez lampki oliwnej, bez żadnych ozdób; takie tu już obyczaje. Sprzęty mają charakter przypadkowy, ma się wrażenie, że rodzina mieszka nie we własnym domu, lecz w wynajętym pokoju albo że dopiero przed chwilą przyjechała i nie zdążyła się jeszcze zadomowić; nie ma tu kotów, a w zimowe wieczory nie słychać ćwierkania świerszcza... a co najważniejsze — nie ma ojczyzny.
Obrazki, które tu spotykałem, nie świadczyły zazwyczaj o zadomowieniu, przytulności, o trwałości gospodarstwa. Najczęściej zastawałem w chacie samego gospodarza, znużonego samotnika, który zdawał się być całkiem skołowaciały wskutek przymusowej pracy i nudy; ubrany jak człowiek wolny, ale z przyzwyczajenia po więziennemu zarzucał szynel na ramiona, a jeśli niedawno wyszedł z więzienia, to gdzieś na stole poniewiera się okrągła więzienna czapka. Od dawna wygasły piec, a z naczyń — kociołek i zatkana papierem butelka. O życiu swym i gospodarstwie mówi z ironią i zimną pogardą. Powiada, że próbował już wszelkich sposobów, ale nic z tego nie wyszło; pozostaje tylko machnąć na wszystko ręką.
W czasie rozmowy ściągają do chaty sąsiedzi i zaczyna się pogawędka na różne tematy — o zwierzchności, o klimacie, o kobietach... Z nudów wszyscy gotowi są gadać i słuchać bez końca. Zdarza się, że oprócz gospodarza zastaję w izbie całą gromadę lokatorów i najemników; na progu siedzi lokator-katorżnik z rzemykiem na głowie i szyje trzewiki; pachnie skórą i szewskim klejem; w sieni na łachmanach leżą jego dzieci i tuż przy nich w ciemnym ciasnym kącie stoi jego żona, która przyjechała za nim dobrowolnie, i na małym stoliku lepi pierożki z pijanicami. To rodzina niedawno przybyła z Rosji. W głębi, w samej izbie, z pięciu mężczyzn — niektórzy nazywają siebie lokatorami, inni najemnikami czy też współwłaścicielami; jeden stoi koło pieca z wydętymi policzkami, wytrzeszczając oczy — coś spaja; drugi, zapewne kpiarz, przybrawszy głupkowatą minę coś mamrocze, pozostali parskają w garście. A na łóżku siedzi babilońska nierządnica, gospodyni we własnej osobie, Łukieria Bezimienna, rozczochrana, chuda, piegowata; stara się jak najzabawniej odpowiadać na moje pytania i wymachuje przy tym nogami. Oczy ma nieprzyjemne, mętne, a z zapijaczonej, apatycznej twarzy łatwo odgadnąć, ile w swoim krótkim życiu przeszła więzień, etapów, chorób. Ta Łukieria nadaje ogólny ton życiu w tej chacie i dzięki niej w całym urządzeniu wyczuwa się piętno jakiejś szalonej, nieokiełzanej włóczęgi. O sensownym gospodarowaniu trudno tu nawet mówić.
Zdarza się również, że zastaję w chacie całe towarzystwo, które przed moim przyjściem grało w karty; na twarzach zmieszanie, nuda i oczekiwanie — kiedy wreszcie pójdę sobie, żeby można było znowu wrócić do kart. Albo też wchodzę do chaty, a tu ani śladu sprzętów, pusty piec, a na podłodze pod ścianami siedzą rzędem Czerkiesi, jedni w czapkach, drudzy z obnażonymi strzyżonymi głowami o twardych szczeciniastych włosach, i wpatrują się we mnie znieruchomiałymi oczami. Gdy zastawałem w chacie tylko nieślubną żonę, to zwykle leżała w łóżku, odpowiadała na moje pytania ziewając i przeciągając się, a kiedy odchodziłem, kładła się znowu.
Zesłańcy traktowali mnie jako osobę oficjalną, a spis jako jedną z tych procedur formalnych, które zdarzają się tu często i zazwyczaj nie dają żadnych wyników. Zresztą ta okoliczność, że nie byłem ani tutejszym, ani sachalińskim urzędnikiem, budziła w zesłańcach pewne zaciekawienie. Pytano mnie:
— Po co pan nas zapisuje?
I tu zaczynały się różne przypuszczenia. Jedni mówili, że pewnie wyższe władze chcą rozdać zesłańcom zapomogi, inni — że postanowiono wreszcie przenieść wszystkich na kontynent; tu zresztą uparcie utrzymuje się przekonanie, że wcześniej czy później katorga wraz z osiedleńcami zostanie przeniesiona na kontynent; byli i tacy, którzy udając sceptyków powiadali, że nie oczekują już nic dobrego, jako że sam Bóg o nich zapomniał, ale mówili to tylko dlatego, żeby usłyszeć z mojej strony zaprzeczenie, A z sieni czy też z pieca — jakby naigrawając się z tych wszystkich nadziei i domysłów — rozlegał się głos, w którym brzmiało zmęczenie, nuda i irytacja:
— A oni wciąż piszą i piszą, o Matko Najświętsza! Na Sachalinie, w czasie moich rozjazdów, nigdy nie cierpiałem na skutek głodu czy jakichkolwiek niedostatków. Czytałem zaś, że podobno agronom Micuł przeprowadzając badania na wyspie żył w wielkiej nędzy i nawet zmuszony był zjeść własnego psa. Ale od tych czasów warunki znacznie się poprawiły. Teraz agronom jeździ świetnymi drogami, zresztą nawet w najbiedniejszych osiedlach są kwatery nadzorców, czyli tzw. stacje, w których zawsze można znaleźć ciepły kąt, samowar i łóżko. Badacze wyruszający w głąb wyspy, w tajgę, zabierają ze sobą amerykańskie konserwy, czerwone wino, talerze, widelce, poduszki i wszystko, co tylko da się zwalić na plecy katorżników, którzy na Sachalinie zastępują zwierzęta pociągowe. Zdarza się i teraz, że ludzie żywią się zbutwiałym drzewem posypanym solą, a nawet dopuszczają się ludożerstwa, ale to nie dotyczy turystów ani urzędników.
W następnych rozdziałach będę opisywać placówki i osiedla, a równocześnie postaram się zaznajomić czytelnika z pracą katorżników i z więzieniami, o tyle, o ile zdążyłem je poznać w ciągu tak krótkiego czasu. Prace katorżnicze na Sachalinie są jak najbardziej różnorodne; nie ograniczają się do specjalizacji w wydobywaniu złota czy węgla, lecz obejmują wszystkie gałęzie sachalińskiego życia i docierają do wszystkich zaludnionych punktów wyspy. Karczowanie lasu, budowy, osuszanie bagien, połów ryb, sianokosy, załaładunek statków — są to rodzaje prac katorżniczych, które z konieczności tak bardzo wiążą się z życiem kolonii, że wyodrębnić je i omawiać jako coś istniejącego samodzielnie na wyspie można li tylko przy rutyniarskim ujęciu zagadnienia, które przez katorgę rozumie przede wszystkim prace w kopalniach i fabrykach.
Zacznę od doliny aleksandrowskiej, od osiedli położonych nad Dujką. Na północnym Sachalinie dolina ta została wybrana jako pierwsze miejsce osiedlenia nie dlatego, że była najdokładniej zbadana czy najbardziej odpowiednia do celów kolonijnych, lecz po prostu wskutek przypadku, dlatego że leżała najbliżej Due, miejsca najwcześniejszej katorgi.
IV
[...] Przy samym ujściu, z prawej strony, wpada do Dujki nieduża rzeczka zwana Małą Aleksandrowką. Po obu jej brzegach rozłożyło się osiedle Aleksandrowskie, czyli Osada. Wspomniałem już o niej. Stanowi ona przedmieście placówki i nawet już zlała się z nią, ponieważ jednak różni się od niej pewnymi osobliwościami i żyje własnym życiem, należy się jej oddzielna wzmianka. Jest to jedno z najstarszych osiedli. Kolonizacja zaczęła się tu wkrótce po wprowadzeniu. w Due prac katorżniczych. Na wybór tego, a nie innego miejsca, jak pisze Micuł, wpłynęła obecność cudownych łąk, pięknych budulcowych lasów, spławnej rzeki, urodzajnej ziemi. ,,Oczywista — pisze ten fanatyk widzący w Sachalinie Ziemię Obiecaną — nie można było nawet wątpić w powodzenie kolonizacji, ale z ośmiu ludzi wysłanych w tym celu na Sachalin w 1862 roku tylko czterech osiadło w pobliżu Dujki". Ale co mogli zrobić ci czterej? Uprawiali ziemię kilofem i motyką, sieli bywało na wiosnę ozime zamiast jarych, a skończyło się na tym, że zwrócili się z prośbą o powrót na kontynent. W 1869 roku na miejscu Osady założono już fermę rolniczą. Miała ona rozstrzygnąć bardzo ważne zagadnienie: czy można liczyć na pomyślne zastosowanie w rolnictwie przymusowej pracy zesłańców? Katorżnicy przez trzy lata karczowali lasy, budowali domy, osuszali bagna, budowali drogi i zajmowali się uprawą ziemi, po odbyciu jednak kary nie chcieli tu zostać i zwrócili się do generał-gubernatora z prośbą o przeniesienie na kontynent, ponieważ uprawa ziemi nie dawała nic, a pracy zarobkowej nie było. Prośbę ich uwzględniono. To jednak, co nazywano fermą, istniało nadal. Katorżnicy z Due z biegiem czasu stawali się osiedleńcami, z Rosji przyjeżdżali katorżnicy z rodzinami, które trzeba było osadzać na ziemi; zgodnie z rozkazem uznano Sachalin za ziemię urodzajną, nadającą się do zakładania kolonii rolniczych, tam więc, gdzie życie nie mogło rozwijać się w sposób naturalny, z wolna zaczęło rozwijać się sztucznie, z przymusu, kosztem poważnych wkładów pieniężnych i ogromu ludzkiej pracy. W 1879 roku dr Augustynowicz zastał już w Osadzie 28 domostw.
Obecnie jest tu piętnaście zagród. Domy są obszerne, kryte tarcicą, czasami o kilku izbach, porządne zabudowania gospodarskie, przy domach ogrody. Na każde dwa domy przypada jedna łaźnia. Według rejestru ziemi ornej jest 39 3/4 dziesięciny, a łąk — 24 1/2. 23 konie, a wszelakiego bydła 47 sztuk. Ze względu na dobór mieszkańców Osada uważa się za arystokratyczną: jeden radca dworu ożeniony z córką osiedleńca; jeden wolny, który przybył na wyspę z matką-katorżnicą, siedmiu chłopów, dawnych zesłańców, czterej osiedleńcy i tylko dwóch katorżników.
Na dwadzieścia dwie mieszkające tu rodziny tylko cztery są nielegalne. Ze względu na wiek mieszkańców Osada też przypomina normalną wieś; nie ma tu tak zdecydowanej przewagi wieku dojrzałego, jak! w innych osiedlach, są natomiast i dzieci, i młodzież, i starcy sześćdziesięciopięcio-, a nawet siedemdziesięciopięcioletni.
Jak więc można by wyjaśnić tę stosunkowo pomyślną sytuację Osady wobec opinii nawet tutejszych gospodarzy, że ,,z uprawy ziemi nie można tu wyżyć"? W odpowiedzi należałoby wskazać kilka przyczyn, które przy zwykłych warunkach sprzyjają normalnemu osiedleniu, życiu w dostatku. Na przykład — duży procent ludzi to zasiedziali mieszkańcy, którzy przybyli na Sachalin przed rokiem 1880 i zdążyli już przyzwyczaić się i oswoić z tutejszą ziemią. Równie ważny jest fakt, że za 19 mężami przybyły na Sachalin ich żony i prawie wszyscy obejmujący parcele mieli już rodziny. Kobiet jest tu stosunkowo dużo, tak że kawalerskie życie prowadzi tylko 9 mężczyzn, przy czym żaden z nich nie żyje samotnie. Na ogół Osada miała szczęście, a jako jeszcze jedną pomyślną okoliczność należy wymienić wysoki procent piśmiennych: 26 mężczyzn i 11 kobiet.
Pomijam radcę dworu, który na Sachalinie zajmuje stanowisko geometry, ale dlaczego inni gospodarze wolnego stanu i chłopi nie przenoszą się na kontynent mając na to prawo? Powiadają, że zatrzymują ich w Osadzie osiągnięcia rolnicze, ale przecież nie wszystkich. Przecież nie wszyscy mają łąki i ziemię uprawną, tylko niektórzy. Łąki i bydło ma tutaj tylko 8 gospodarzy, ziemię uprawną — tylko 12, czyli zakres gospodarki rolnej nie jest tu tak szeroki, żeby można było uważać go za podstawę tutejszej wyjątkowo dobrej sytuacji ekonomicznej. Żadnych zarobków nie ma, rzemiosła nikt nie uprawia i tylko Ł., były oficer, ma sklepik. Nie ma też oficjalnych danych, które by wyjaśniały zamożność mieszkańców Osady, toteż dla rozwiązania zagadki z konieczności musimy się zwrócić do jedynego w tym wypadku źródła — złej sławy. Za dawnych czasów w Osadzie rozpowszechniony był jak najszerzej pokątny handel spirytusem. Na Sachalinie wwóz i sprzedaż spirytusu są surowo zabronione i to właśnie zrodziło specjalny rodzaj przemytu. Spirytus przewożono w blaszankach w kształcie głowy cukru, w samowarach i omalże nie w pasach, najczęściej jednak po prostu w beczkach i w różnych zwykłych naczyniach, ponieważ niższe władze były przekupione, a wyższe patrzyły na to przez palce. W Osadzie butelka kiepskiej wódki kosztowała 6 a nawet 10 rubli, wszystkie więzienia północnego Sachalinu otrzymywały wódkę właśnie stąd. Nie gardzili nią również nałogowi pijacy-urzędnicy; znam takiego, który w okresie opilstwa za butelkę spirytusu gotów był oddać więźniom ostatnią koszulę.
Obecnie interesy spirytusowe w Osadzie bardzo podupadły. Przebąkują natomiast o innym zajęciu — o handlu zniszczoną więzienną odzieżą, starzyzną. Skupuje się tu za bezcen chałaty, koszule, kożuszki i wszystkie te łachy spławia na sprzedaż do Nikołajewska. Poza tym istnieją też tajne kasy pożyczkowe. Baron Korf kiedyś w rozmowie nazwał Aleksandrowsk sachalińskim Paryżem. W tym gwarnym i głodnym Paryżu wszystko, co jest słabe, co ulega pokusom, co pije, hazarduje się — kiedy zapragnie wypić czy sprzedać kradzione albo zaprzedać duszę diabłu, wędruje właśnie do Osady.
Na przestrzeni między brzegiem morskim a placówką, poza koleją i wyżej wymienioną Osadą, istnieje jeszcze jedna osobliwość. Mianowicie sposób przewożenia przez Dujkę. Na wodzie — zamiast łodzi czy promu — olbrzymia kwadratowa skrzynia. Kapitanem tego jedynego w swoim rodzaju statku jest Piękny, włóczęga-katorżnik. Ma już ponad 70 lat. Garbaty, ze sterczącymi łopatkami, jedno żebro złamane, u ręki brak dużego palca, a na całym ciele blizny po tęgich kijach i batach, które mu kiedyś wymierzono. Siwizny prawie nie widać, włosy jakby spłowiałe, oczy niebieskie, jasne, o wesołym dobrodusznym spojrzeniu. Jest w łachmanach i bosy. Bardzo ruchliwy, rozmowny, lubi się pośmiać. W 1855 roku uciekł ze służby wojskowej „z głupoty" i ruszył na włóczęgę, nazywając siebie „Bezimiennym". Schwytano go i zesłano na Zabajkale, jak mówi, na Kozaka.
— Myślałem wtedy — opowiadał mi — że na Syberii ludzie mieszkają pod ziemią, to i uciekłem w drodze z Tiumenia. Doszedłem do Kamyszłowa, tam mnie aresztowano i zasądzono, wielmożny panie, na 20 lat katorgi i 90 kijów. Wysłali do Kary, wrzepili właśnie te kije, a potem wysłali na Sachalin do Korsakowa; z Korsakowa uciekłem z towarzyszem, ale doszedłem tylko do Due — tam zachorowałem, nie mogłem iść dalej. A towarzysz mój doszedł do Błagowieszczeńska. Teraz odsługuję już drugi wyrok, a na Sachalinie jestem już dwadzieścia dwa lata. A całe moje przestępstwo — to ucieczka ze służby wojskowej.
— Dlaczego teraz ukrywasz swoje prawdziwe nazwisko? Co ci z tego?
— Latoś podawałem urzędnikowi swoje nazwisko.
— No i co?
— A nic. Urzędnik powiada: „Zanim zbadamy — zemrzesz. Żyj już tak. Po co ci to?" Ano prawda, słusznie. Niedługo mi już tego życia. Jednakże, dobry panie, rodzina dowiedziałaby się, gdzie jestem.
— A jak się nazywasz?
— Moje tutejsze nazwisko Ignatiew Wasilij, wielmożny panie.
— A prawdziwe?
Piękny namyśla się chwilę i mówi:
— Nikita Trofimow. Ze skopińskiego powiatu, riazańskiej guberni.
Zaczęliśmy się przeprawiać w pudełeczku. Piękny wpiera się długą żerdzią w dno i przy tym napręża się całe jego wychudzone, kościste ciało. Praca niełatwa.
— Ciężko ci, co?
— Nie mogę narzekać, wielmożny panie. Nikt mnie tu nie popędza, ja se powolutku.
Opowiada, że na Sachalinie w ciągu 22 lat ani razu nie wymierzono mu kijów, ani razu nie siedział w karcerze.
— Bo jak posyłają mnie na wyrąb lasu — idę, wsuwają mi do ręki żerdź — biorę, każą palić w piecu w kancelarii — palę. Trzeba się słuchać. Żyje się bez obrazy boskiej, dobrze. Dziękuję Ci, Panie Boże!
Latem Piękny mieszka w jurcie koło miejsca przewozu. Wewnątrz jurty — łachmany, bochen chleba, strzelba i ciężki kwaśny zaduch. Na pytanie, po co mu strzelba, odpowiada: na złodziei, do polowania na kuliki — i śmieje się. Strzelba jest zepsuta i stoi tu tylko na postrach. Zimą Piękny zajmuje się noszeniem drew i mieszka przy biurze, na przystani. Zobaczyłem go kiedyś, jak z wysoko podwiniętymi nogawkami, pokazując swe żylaste sine nogi, ciągnął z Chińczykiem sieć, w której srebrzyły się łososie, wszystkie wielkości naszego sandacza. Zawołałem na niego, a on odkrzyknął mi radośnie.
Placówka Aleksandrowsk została założona w 1881 roku. Jeden z urzędników, zesłaniec, który mieszka na Sachalinie już 10 lat, opowiadał mi, że kiedy przyjechał do Aleksandrowska po raz pierwszy, to omal nie utonął w błocie. [...]
Prawdziwa rozbudowa Aleksandrowska zaczęła się z chwilą zaistnienia nowej sytuacji na Sachalinie, kiedy zatwierdzono wiele nowych stanowisk, między innymi jedno generalskie. Dla nowych urzędników i ich biur potrzebna była nowa placówka, ponieważ w Due, gdzie dotychczas znajdował się zarząd katorgi, było ciasno i ponuro. Sześć wiorst od Due na otwartej przestrzeni istniała już Osada. Nad Dujką było tylko więzienie i oto w sąsiedztwie z wolna zaczynała rosnąć rezydencja; biura i budynki dla urzędników, cerkiew, składy, sklepy itp. Powstało to, bez czego Sachalin nie mógł się obejść, a mianowicie miasto, sachaliński Paryż, gdzie znajdzie odpowiednie dla siebie towarzystwo, warunki i kawał chleba ludność miasta, która może oddychać tylko miejskim powietrzem i interesować się tylko miejskimi sprawami.
Różne budowy, karczunek, osuszanie terenów realizuje się rękami katorżników. Do 1888 roku, zanim nie wybudowano obecnego więzienia, mieszkali oni w jurtach-ziemiankach. Były to zręby wkopane w ziemię na 2—2 1/2 arszyna, o spadzistych ziemnych dachach. Okna były maleńkie, wąskie, tuż nad ziemią, było więc ciemno, zwłaszcza zimą, kiedy jurty zasypywało śniegiem. Na skutek wody podskórnej, podchodzącej czasami do podłogi, wskutek zacieków w ziemnych dachach i w zmurszałych gnijących ścianach — w piwnicach tych panowała straszliwa wilgoć. Ludzie spali w kożuszkach. Ziemia wokół i studnie były stale zanieczyszczone odchodami ludzkimi i wszelkimi odpadkami i śmieciami, ponieważ nie było tu w ogóle ani ustępów, ani dołów na śmieci. W jurtach tych zesłańcy mieszkali razem z żonami i dziećmi.
W chwili obecnej Aleksandrowsk według planu zajmuje przestrzeń około dwóch wiorst kwadratowych. [...] Miasto ma kilka prostych szerokich ulic, które jednak nazywają się nie ulicami, lecz, wedle starego zwyczaju, osiedlami. [...] Na ulicach drewniane chodniki, wszędzie czystość, porządek, nawet na tych ulicach, gdzie ciśnie się biedota, nie widać kałuż ani kup śmieci. Główny ośrodek Aleksandrowska stanowi jego część oficjalna: cerkiew, dom komendanta wyspy, jego kancelaria, urząd pocztowo-telegraficzny, komenda policji z drukarnią, dom naczelnika okręgu, sklep z towarami funduszu kolonizacyjnego, koszary, szpital więzienny, lazaret wojskowy, budujący się meczet z minaretem, domy rządowe zamieszkałe przez urzędników i etapowo-karne więzienie ze swymi licznymi składami i warsztatami. Domy są przeważnie nowe, budowane po europejsku, kryte blachą i często pomalowane. Na Sachalinie brak wapna i kamienia budowlanego i dlatego nie ma tu budynków murowanych.
[...]W porównaniu z Osadą jest tu bardzo mało chłopów, katorżnicy zaś stanowią jedną trzecią wszystkich gospodarzy. Ustawa o zesłańcach pozwala na mieszkanie poza więzieniem, a więc i na zakładanie gospodarstw, ale tylko katorżnikom kategorii dobrze sprawujących się, jednak ustawy tej zazwyczaj nie przestrzega się ze względu na niepraktyczność i w chatach mieszkają nie tylko ci dobrze sprawujący się, ale również skazańcy z długimi wyrokami będący na okresie próbnym, a nawet z wyrokami dożywotnimi. Pomijając już kancelistów, kreślarzy i dobrych majstrów, którzy ze względu na rodzaj pracy nie mogą mieszkać w więzieniu, na Sachalinie jest wielu katorżników żonatych, mających dzieci, których niepraktycznie byłoby trzymać w więzieniu, oddzielnie od rodziny— wnosiłoby to niemałe zamieszanie w życie kolonii. Trzeba by bowiem także rodziny umieszczać w więzieniach albo też zapewnić im mieszkanie i utrzymanie czy też pozostawiać w ojczyźnie przez cały okres odbywania kary przez ojca.
Katorżnicy będący na okresie próby mieszkają w chatach i często z tego powodu mniej dotkliwie znoszą karę niż dobrze sprawujący się. Jest to jaskrawe naruszenie zasady proporcjonalności kary, ale to wykroczenie łatwo wyjaśnić warunkami życia kolonii, a poza tym łatwo je usunąć: wystarczy przenieść z więzienia do chat pozostałych więźniów. Kiedy jednak mówimy o katorżnikach żyjących z rodziną, trudno pogodzić się z innym jeszcze wykroczeniem — z niedbalstwem administracji, która zezwala osiedlać się dziesiątkom rodzin tam, gdzie nie ma ani terenów pod zagrody, ani ziemi ornej, ani łąk, gdy tymczasem w innych okręgach, mających pod tym względem bardziej dogodne warunki, mieszkają tylko samotni i gospodarstw w ogóle nie zakłada się wskutek braku kobiet. Na południowym Sachalinie, gdzie zboże rodzi co roku, są osady, w których nie ma ani jednej kobiety, podczas gdy w sachalińskim Paryżu samych tylko kobiet stanu wolnego, które przybyły dobrowolnie za mężami, jest 158.
W Aleksandrowsku nie ma już ziemi pod zagrody. Za dawnych czasów, kiedy było tu przestronnie, przeznaczano na zagrodę 100—200, a nawet 500 sążni kwadratowych, teraz zaś osadzają gospodarza na 12, a nawet 9 i 8 sążniach. Naliczyłem 161 zagród, w których budynki i ogrody są ściśnięte na działkach mających tylko 20 sążni kwadratowych. Zawiniły tu przede wszystkim naturalne warunki doliny aleksandrowskiej; cofnąć się ku morzu nie sposób ze względu na nieodpowiednie grunty, po bokach placówkę ograniczają góry, można posuwać się tylko w jednym kierunku, w górę doliny Dujki, wzdłuż tak zwanej korsakowskiej drogi; zagrody są tu ściśnięte w jednym rzędzie, przytulone jedna do drugiej. [...]
Jak bardzo nieatrakcyjna jest tutejsza ziemia, widać choćby z tego, że nie ma tu prawie wcale gospodarzy zasiedziałych. [...] Na podstawie małej liczby gospodarzy — jest ich tylko 19 — można wywnioskować, że każdy gospodarz siedzi tu na zagrodzie tyle czasu, ile potrzebuje do otrzymania praw chłopa, to jest prawa opuszczenia gospodarstwa i powrotu na kontynent.
Kwestia, z jakich środków żyje ludność Aleksandrowska, dotychczas nie jest dla mnie całkiem jasna. Przypuśćmy, że gospodarze z żonami i dziećmi, jak Irlandczycy, żywią się tylko samymi kartoflami i że wystarczy ich na cały rok; czym jednak żywi się tych 241 osiedleńców i 358 katorżników płci obojga, którzy mieszkają w chatach w charakterze nieślubnych mężów czy żon, lokatorów i najemników? Co prawda, prawie połowa ludności otrzymuje zapomogi od państwa w postaci więziennych przydziałów i zasiłków dla dzieci. Można też znaleźć zarobek. Ponad sto osób pracuje w rządowych warsztatach i biurach. Mam odnotowanych na kartach sporo rzemieślników, bez których nie można się obejść w mieście: stolarze, tapicerzy, jubilerzy, zegarmistrze, krawcy itp. Za wyroby z drzewa i metali płacą w Aleksandrowsku bardzo drogo, a napiwek wedle zwyczaju wynosi najmniej rubla; czy jednak na codzienne miejskie życie mogą wystarczyć więzienne przydziały i drobne, bardzo nędzne zarobki? Podaż na rzemieślników znacznie przewyższa popyt, a wśród robotników stolarze na przykład pracują za 10 kop. dziennie, o własnym wyżywieniu. Ludzie tutejsi ledwie wiążą koniec z końcem, ale pomimo to codziennie piją herbatę, palą papierosy, chodzą we własnym ubraniu, płacą za mieszkania, kupują domy u chłopów wyjeżdżających na kontynent i budują nowe. A przy nich pomyślnie handlują sklepiki, zarabiają dziesiątki tysięcy różni kułacy, wywodzący się z więziennego środowiska.
Wiele tu niejasności, więc poprzestałem na przypuszczeniu, że w Aleksandrowsku osiedlają się przede wszystkim ci, którzy przyjeżdżają tu z Rosji z pieniędzmi i że wielką pomocą dla mieszkańców są środki nielegalne. Skup więziennych rzeczy i sprzedaż dużymi partiami do Nikołajewska, wyzyskiwanie tubylców i więźniów-nowicjuszy, pokątny handel spirytusem, pożyczanie pieniędzy na lichwiarski procent, hazardowa gra w karty na wysokie stawki — to są zajęcia mężczyzn. Kobiety zaś — zesłanki i wolne, które przyszły tu z mężami — żyją z nierządu. Kiedy pewną kobietę wolnego stanu zapytano na śledztwie, skąd ma pieniądze, odpowiedziała: ,,zarabiam własnym ciałem".
Wszystkich rodzin — 332, w tym legalnych — 185, żyjących na wiarę — 147. Stosunkowo duża ilość rodzin da się wyjaśnić nie jakimiś szczególnie pomyślnymi warunkami sprzyjającymi życiu rodzinnemu, gospodarnemu; działa tu przypadek: lekkomyślność administracji, która lokuje żonatych w Aleksandrowsku, a nie w miejscowościach bardziej nadających się na osiedlenie; poza tym wynika to z faktu, że osiedleniec tutejszy stosunkowo łatwo zdobywa kobietę. wskutek bliskości władz więziennych. Jeśli życie powstało tu i rozwija się nie naturalnie, lecz sztucznie, i jeśli rozwój jego zależy nie od naturalnych i ekonomicznych warunków, a raczej od rozmaitych teorii i samowoli jednostki — te przypadkowe zjawiska nieuchronnie warunkują to sztuczne życie i stają się dla niego prawem.
V
W aleksandrowskim więzieniu byłem wkrótce po przyjeździe. Jest to duże czworokątne podwórze otoczone sześciu drewnianymi barakami typu koszarowego i płotem między nimi. Bramy są zawsze otwarte i chodzą przy nich wartownicy. Podwórze czysto zamiecione; nigdzie nie widać ani kamieni, ani śmieci czy odpadków, ani kałuż z pomyjami. Ta wzorowa czystość sprawia dobre wrażenie.
Drzwi we wszystkich barakach otwarte na oścież. Wchodzę w pierwsze z brzegu. Nieduży korytarz. Na prawo i na lewo drzwi wiodące do cel ogólnych. Nad drzwiami czarne tabliczki z białymi napisami:
„Barak nr taki a taki. Metrów sześciennych powietrza tyle to a tyle. Więźniów tyle to a tyle". W samym końcu korytarza również drzwi prowadzące do małej komórki: siedzi tu dwóch więźniów politycznych w rozpiętych kamizelkach i trzewikach na bosą nogę; gorliwie ugniatają siennik wypchany słomą. Na parapecie okna książka i kawałek czarnego chleba. Towarzyszący mi naczelnik okręgu opowiada, że więźniom tym pozwolono mieszkać poza więzieniem, lecz oni, nie chcąc wyróżniać się od innych więźniów, nie skorzystali z tego.
— Baczność! Wstać! — rozlega się okrzyk strażnika.
Wchodzimy do celi. Pomieszczenie na pierwszy rzut oka przestronne, o objętości około 200 sążni sześciennych. Okna otwarte, dużo światła. Ściany nie malowane, ciemne, nastroszone zadziorami, między belkami widać pakuły. Bieleją tylko wysokie piece. Podłoga drewniana, nie malowana, całkiem sucha. Pośrodku celi, przez całą jej długość, ciągną się jednolite, wspólne nary, lekko spadziste; więźniowie śpią w dwa rzędy, tak że głowy jednego rzędu stykają się z głowami rzędu drugiego. Miejsca więźniów nie są numerowane, niczym nie oddzielone i dlatego można na nich pomieścić zarówno 70 osób jak też 170. Żadnych posłań nie ma. Więźniowie śpią na twardych narach albo podścielają sobie podarte worki, ubranie i wszelkie łachy, które wyglądają niezbyt zachęcająco. Na narach leżą czapki, obuwie, kawałki chleba, puste butelki od mleka, zatkane papierkiem czy szmatką, kopyta szewskie; pod narami kuferki, brudne worki, węzełki, narzędzia i różne gałgany. Wokół nar spaceruje spasiony kot. Na ścianach ubranie, kociołki, narzędzia, na półkach, czajniki, chleb, czymś naładowane skrzyneczki.
Na Sachalinie ludzie wolni przy wejściu do więzienia nie zdejmują czapek. Ta uprzejmość obowiązuje tylko zesłańców. W czapkach więc chodzimy koło nar, a więźniowie stoją na baczność i w milczeniu patrzą na nas. My też milczymy i patrzymy na nich — sprawia to takie wrażenie, jakbyśmy przyszli ich kupować. Idziemy dalej do innych cel, a tam ta sama straszliwa nędza, której tak samo trudno skryć się pod łachmanami, jak muszce pod szkłem powiększającym, to samo życie barakowe, w ścisłym znaczeniu tego słowa nihilistyczne, wykluczające w baraku prawo własności, samotność, wygodę, spokojny sen.
Więźniowie przebywający w więzieniu aleksandrowskim korzystają z pewnej swobody: nie noszą kajdan, w ciągu dnia mogą wychodzić z więzienia bez konwoju, dokąd zechcą, nie obowiązuje ich jednakowa odzież więzienna, noszą, co kto ma, zależnie od pogody i pracy. Więźniowie śledczy, których niedawno schwytano na ucieczce, jak też chwilowo zatrzymani, siedzą zamknięci w osobnym baraku zwanym ,,kajdaniarskim". Najbardziej rozpowszechniona pogróżka na Sachalinie to: ,,Wpakuję cię do kajdaniarzy". Wejścia do tego straszliwego miejsca strzegą strażnicy i jeden z nich melduje nam, że „u kajdaniarzy wszystko w porządku".
Zgrzyta wiszący zamek, olbrzymi, niezdarny, jakby kupiony w antykwariacie, i wchodzimy do niedużej celi, gdzie tym razem mieści się 20 ludzi, niedawno schwytanych na ucieczce. Obdarci, dawno nie myci, w kajdanach; obuwie w strzępach, obmotane szmatami i sznurkami; jedna połowa głowy rozczochrana, druga ogolona, z odrastającymi już włosami. Wszyscy są wychudzeni i jakby wyleniali, ale spojrzenia mają dziarskie. Żadnych posłań, śpią na gołych narach. W kącie stoi kibel; każdy załatwia swe potrzeby naturalne zawsze w obecności 20 świadków. Jeden prosi, żeby go zwolniono, i zaklina się, że już nigdy nie będzie uciekać, drugi prosi, żeby mu zdjęto kajdany, trzeci skarży się, że dostaje za mało chleba.
W niektórych celach siedzi po dwóch czy trzech więźniów, są też pojedynki. Tu nieraz można spotkać ludzi bardzo ciekawych.
Z mieszkańców pojedynek szczególną uwagę zwraca sławna Sofija Bluwstein — Złota Rączka, skazana za ucieczkę z Syberii na 3 lata katorgi. Jest to mała, chudziutka, już siwiejąca kobieta o twarzy zmiętej, starczej. Na rękach ma kajdany; na narach tylko futerko z szarych baranków, które służy jej za odzież i pościel. Chodzi po swej celi z kąta w kąt i zdaje się wciąż wąchać powietrze, jak mysz w pułapce, i wyraz twarzy ma też mysi. Kiedy się na nią patrzy, trudno uwierzyć, że niedawno była tak niezwykle piękna, że nie raz potrafiła oczarować przedstawicieli władzy więziennej, jak na przykład w Smoleńsku, gdzie strażnik ułatwił jej ucieczkę i sam z nią uciekł. Na Sachalinie z początku mieszkała na wolności, tak jak wszystkie zesłane kobiety; próbowała jednak ucieczki, przebrała się za żołnierza, ale została schwytana. W czasie kiedy mieszkała w Aleksandrowsku na wolności, dokonano kilku przestępstw: zamordowano sklepikarza Nikitina, Żydowi osiedleńcowi Jurkowskiemu skradziono 56 tysięcy. Złota Rączka jest podejrzana o popełnienie wszystkich tych przestępstw i oskarżona jako współuczestniczka czy też główna winowajczyni. Miejscowe władze śledcze omotały i ją, i same siebie taką gęstą siecią różnych sprzeczności i błędów, że ze sprawy jej absolutnie nic nie można zrozumieć. Jakkolwiek jednak jest, 56 tysięcy dotychczas nie odnaleziono i są one przedmiotem najróżnorodniejszych fantastycznych opowieści.
O kuchni, w której przy mnie gotowano obiad na 900 ludzi, o produktach i o tym, jak jedzą więźniowie, będę mówić w innym rozdziale. Teraz kilka słów o ustępie. Jak wiadomo, to udogodnienie olbrzymia większość Rosjan traktuje z najgłębszą pogardą. We wsiach ustępów nie ma wcale. W klasztorach, na jarmarkach, w zajazdach i we wszelkiego rodzaju zakładach, w których nie istnieje jeszcze nadzór sanitarny — są one wprost obrzydliwe. Pogardę do ustępu Rosjanin przynosi ze sobą i na Syberię. Historia katorgi wykazuje, że ustępy wszędzie w więzieniach były źródłem dławiącego smrodu i zarazy i że mieszkańcy więzień i administracja łatwo się z tym godziły. W 1872 roku na Karze, jak pisał pan Własow w swym sprawozdaniu, przy jednym baraku nie było wcale ustępu i przestępców dla załatwienia potrzeby naturalnej wyprowadzano na plac i robiono to nie na żądanie któregoś z nich, lecz wtedy, kiedy zebrało się kilku potrzebujących. Takich przykładów mógłbym przytoczyć setki. W aleksandrowskim więzieniu ustęp to zwykły dół, znajdujący się na więziennym podwórzu w osobnej przybudówce między barakami. Widać, że przy jego urządzaniu starano się przede wszystkim, aby jak najmniej kosztował, jednakże w porównaniu z przeszłością widoczny jest postęp. W każdym razie ustęp nie budzi wstrętu. Jest chłodny i wentylowany za pomocą drewnianych rur. Deski z otworami biegną wzdłuż ścian, nie można na nich stać, tylko siedzieć, i właśnie to ratuje tutejszy ustęp od brudu i wilgoci. Nieprzyjemny zapach czuje się, ale nieznaczny, zniwelowany zwykłymi środkami — jak dziegieć, karbol. Ustęp otwarty jest nie tylko w dzień, ale i w nocy, i wskutek tego niepotrzebne są kible; stoją one tylko u ,,kajdaniarzy".
Obok więzienia znajduje się studnia, która pozwala określić stan wody podskórnej. Wskutek specjalnego składu tutejszego gruntu, woda podskórna nawet na cmentarzu, położonym na wysokiej górze nad morzem, podchodzi tak wysoko, że w pogodne dni widziałem groby do połowy zalane wodą. Przy więzieniu i w całym Aleksandrowsku pola są zdrenowane przy pomocy rowów, lecz niedostatecznie głębokich, tak że więzienie bynajmniej nie jest zabezpieczone przed wilgocią.
W pogodne dni, których jest tu niewiele, więzienie jest przewietrzane doskonale: okna i drzwi otwiera się na oścież i więźniowie większą część dnia spędzają na podwórzu czy też daleko od więzienia. W zimie jednak i w dni deszczowe, czyli przeciętnie dziesięć miesięcy w roku, trzeba się ograniczać tylko do otwierania lufcików i pieców. Drzewo modrzewiowe i świerkowe, z którego zbudowane jest więzienie i jego fundamenty, stanowi dobrą wentylację naturalną, ale zawodną; wskutek dużej wilgotności tutejszego powietrza i obfitych deszczów, a także wskutek parowania wewnętrznego w porach drzewa zbiera się woda zamarzająca w zimie. Więzienie jest więc słabo wentylowane, przy tym na każdego więźnia przypada niewiele powietrza. W dzienniku mam zanotowane: ,,Barak nr 9 — 187 sążni sześciennych powietrza, więźniów 65". Tak jest latem, kiedy w więzieniu nocuje tylko połowa więźniów. A oto liczby sprawozdania lekarskiego za rok 1888: ,,W aleksandrowskim więzieniu w celach jest 970 sążni sześciennych powietrza; ilość więźniów: największa 1950, najmniejsza 1623, średnia roczna 1785; nocuje 740; na jednego więźnia przypada więc powietrza 1,31 sążni sześciennych". Najmniejsze skupienie katorżników w więzieniu przypada na letnie miesiące, kiedy deleguje się ich do okręgu do prac drogowych i polnych, największe — jesienią, kiedy wracają z tych prac i ,,Ochotnik" przywozi nową partię 400—500 skazanych, którzy mieszkają w aleksandrowskim więzieniu aż do chwili przetransportowania ich do innych więzień. Tak więc najmniej powietrza na każdego więźnia przypada właśnie w tym czasie, kiedy wentylacja działa najsłabiej.
W słotne dni więźniowie najczęściej wracają z pracy w przemokniętej odzieży, w zabłoconym obuwiu; nie ma tu jednak kąta na wysuszenie; część odzieży rozwieszają więc koło nar, a resztę, nie obeschniętą nawet, rozścielają na narach. Kożuchy ich pachną baranem, obuwie juchtem i dziegciem. Bielizna — na wskroś przesiąknięta wydzielinami skóry, nie przesuszana i dawno nie prana — poniewiera się wśród starych worków i gnijących łachmanów; onuce wydzielają dławiący odór potu; sami więźniowie dawno nie myci, zawszeni, palący tanią machorkę, stale cierpią na meteoryzm; ich chleb, mięso, solone ryby, które często suszą na miejscu w celach, okruchy, odpadki, kości, resztki kapuśniaku w kociołkach, pluskwy, które duszą palcami wprost na narach — wszystko to sprawia, że powietrze w barakach jest śmierdzące, zakisłe, aż dech zapiera; jest ono tak bardzo przesycone parą wodną, że podczas silnych mrozów szyby nad ranem pokrywają się od wewnątrz warstwą lodu i w celach robi się ciemno; siarkowodór, związki amoniakalne i wszelkie inne mieszają się w powietrzu z parą wodną i wytwarza się właśnie to, od czego, jak mówią dozorcy, „wywracają się bebechy".
Przy systemie cel ogólnych niemożliwe jest utrzymanie w więzieniu czystości, a higiena nigdy nie przekroczy tu ciasnych ram, w jakie wtłoczył ją sachaliński klimat i warunki pracy przymusowej; administracja zaś, choćby miała najlepsze zamiary, zawsze będzie bezradna i nie uniknie zarzutów. Należałoby albo uznać system cel ogólnych za przestarzały i zastąpić je pomieszczeniami innego typu — co częściowo już wprowadza się, bo przecież wielu więźniów mieszka nie w barakach, lecz w chatach — albo też pogodzić się z brudami, jako ze złem koniecznym i nieuniknionym, mierzenie zaś zanieczyszczonego powietrza sążniami sześciennymi pozostawić tym, którzy higienę traktują jako czczą formalność.
Wydaje mi się, że o celach ogólnych trudno chyba powiedzieć coś dobrego. Ludzie żyjący w więziennej celi ogólnej to nie wspólnota, nie spółka rzemieślnicza nakładająca na swych członków pewne obowiązki, lecz banda zwolniona od wszelkich obowiązków w stosunku do miejsca, sąsiada, rzeczy. Niemożliwe jest przecież nakazać więźniowi, żeby nie przynosił na nogach błota i nawozu, żeby nie pluł na podłogę i nie hodował pluskiew. Jeśli w celi śmierdzi, jeśli wszyscy są ofiarami złodziejstwa, jeśli się śpiewa ohydne pieśni, to winę ponoszą wszyscy, to znaczy nikt. Zapytuję więźnia, który dawniej był honorowym obywatelem: Dlaczego jest pan tak niechlujny?" A on odpowiada: Dlatego że moja schludność nie miałaby tutaj sensu". I rzeczywiście, jaką wartość może mieć dla więźnia jego czystość osobista, jeśli jutro przyjdzie nowa partia więźniów i położą tuż przy nim okropnie cuchnącego sąsiada, od którego na wszystkie strony rozpełza się wszelkie robactwo?
Cela ogólna nie zapewnia przestępcy samotności, niezbędnej chociażby do modlitwy, rozmyślań, do zagłębiania się w sobie, które zwolennicy metod wychowawczych uważają za konieczne. Zapamiętała gra w karty, dozwolona przez przekupionych dozorców, przekleństwa, śmiech, gadanina, trzaskanie drzwiami, a u kajdaniarzy brzęk, łańcuchów przez caluteńką noc — wszystko to przeszkadza spać więźniowi umęczonemu pracą, denerwuje go, co oczywiście wpływa ujemnie na jego stan fizyczny i psychiczny. Stadne barakowe życie z ordynarnymi rozrywkami, z nieuchronnym oddziaływaniem złych na dobrych, jak to dawno już zostało stwierdzone, działa jak najbardziej destrukcyjnie na moralność przestępcy. To życie odzwyczaja stopniowo od troski o własny dom, to jest od tej cechy, którą należałoby pielęgnować w nim jak najpieczołowiciej, jako że po wyjściu z więzienia staje się on samodzielnym członkiem kolonii, która zaraz w pierwszych dniach żąda od niego — na mocy prawa i pod groźbą kary — aby był dobrym gospodarzem i dobrym członkiem rodziny.
W celach ogólnych trzeba tolerować i usprawiedliwiać takie ohydne zjawiska, jak oszczerstwo, donosicielstwo, samosąd, kułactwo. To ostatnie znajduje wyraz w tak zwanych, majdanach, które przywędrowały tu z Syberii. Więzień, który ma i lubi pieniądze, który przez nie dostał się na katorgę, kułak, sknera i oszust, bierze w dzierżawę u współwięźniów prawo monopolowego handlu w baraku i jeśli teren jest dobry i gęsto zaludniony, to suma za arendę, wypłacana więźniom, może sięgać nawet kilkuset rubli rocznie. Majdaniarz, czyli właściciel majdanu, oficjalnie nazywa się kiblowym, jako że zobowiązuje się do wynoszenia z cel kibli, jeśli w celach takie istnieją, oraz do dbania o czystość. Na narze jego stoi zwykle nieduży kuferek, zielony lub brązowy, a wokół niego i w nim rozłożone są kawałki cukru, białe bułki wielkości pięści, papierosy, butelki z mlekiem i jakieś inne artykuły pozawijane w papierki i brudne szmatki.
W postaci niewinnych kawałków cukru i bułek kryje się zło, którego wpływ sięga daleko poza granice więzienia. Majdan to dom gry, małe Monte Carlo rozwijające w więźniu zaraźliwą namiętność do sztosa i innych hazardowych gier. Przy majdanie i kartach zawsze znajduje przytułek gotowe do usług lichwiarstwo, okrutne i nieubłagane. Więzienni lichwiarze biorą po 10% dziennie, nawet za jedną godzinę; zastaw nie wykupiony w ciągu dnia przechodzi na własność lichwiarza; po odbyciu kary lichwiarze i majdaniarze wychodzą na osiedlenie, ale i tu nie rozstają się ze swym dochodowym procederem, dlatego też nie można się dziwić, że na Sachalinie znalazł się osiedleniec, któremu można było skraść pięćdziesiąt sześć tysięcy rubli.
Latem 1890 roku, podczas mego pobytu na Sachalinie, więzienie aleksandrowskie liczyło ponad dwa tysiące katorżników, w więzieniu jednak mieszkało tylko około dziewięciuset. [...] Jeśli chodzi o prace więźniów wykonywane w samym Aleksandrowsku, na pierwszy plan wysuwają się prace budowlane i wszelkie gospodarcze: wznoszenie nowych budynków, remont starych, utrzymanie na modłę miejską ulic, placów itp. Za najbardziej ciężkie uchodzą roboty ciesielskie. Więzień, który był na wolności cieślą, zaznaje tu najprawdziwszej katorgi i pod tym względem jest nieszczęśliwszy od malarza czy dekarza. Ta uciążliwość pracy wypływa nie z samej istoty prac budowlanych, lecz z tego, że każdy kloc do budowy więzień musi przyciągnąć z lasu, a wyręby w chwili obecnej znajdują się 8 wiorst od placówki. Latem ludzie zaprzęgnięci do kloca na pół arszyna grubego, o długości kilku sążni, sprawiają okropne wrażenie; wyraz twarzy cierpiący, zwłaszcza jeśli są to, jak często zdarzało mi się zaobserwować, ludzie z Kaukazu. Zimą zaś, jak opowiadają, więźniowie odmrażają sobie ręce i nogi, a często nawet zamarzają nie dociągnąwszy kloca na miejsce. Dla administracji sprawa prac ciesielskich też jest niełatwa, gdyż ludzi zdolnych do systematycznej, ciężkiej pracy jest na Sachalinie mało, a brak rąk do pracy jest tu zjawiskiem zwykłym, chociaż katorżników liczy się na tysiące.
Generał Kononowicz mówił mi, że wznoszenie nowych budowli natrafia na ogromne trudności, bo jeśli pośle się dostateczną ilość więźniów do prac ciesielskich, to nie ma kto dźwigać kloców; jeśli zaś wyślą brygadę do dźwigania kloców, to brakuje cieśli. Niełatwą pracę mają też ci, którzy codziennie rąbią drwa, układają je, a nad ranem, kiedy jeszcze wszyscy śpią, palą w piecach. Przy ocenie stopnia trudności pracy, jej uciążliwości, należy brać pod uwagę nie tylko wielkość zużytego na tę pracę wysiłku mięśni, lecz także warunki lokalne i cechy szczególne pracy zależne od tych warunków. Silne mrozy w zimie i wilgoć panująca w Aleksandrowsku przez cały rok często stwarzają robotnikowi warunki wprost nie do zniesienia, jakich nie miałby w Rosji przy takiej samej pracy, na przykład przy zwykłym rąbaniu drzewa. Prawo ogranicza pracę katorżnika ,,regulaminem", zbliżając ją do pracy chłopa czy robotnika fabrycznego, a także zapewnia różne ulgi katorżnikom z kategorii dobrze sprawujących się; praktyka jednak nie zawsze zgadza się z prawem, właśnie z powodu warunków lokalnych i rodzaju pracy. Nie sposób przecież ustalić, ile godzin katorżnik ma dźwigać kloce podczas zamieci, niemożliwe jest zwolnienie z nocnych prac, jeśli prace takie są niezbędne, nie można, zgodnie z prawem, zwalniać z pracy w dni świąteczne katorżnika dobrze sprawującego się, jeśli na przykład pracuje on w kopalni węgla razem z katorżnikiem będącym na okresie próby, bo wtedy należałoby zwolnić obu i przerwać prace.
Czasami wskutek tego, że pracą kierują ludzie niekompetentni, niezdolni i niepomysłowi, na pracę zużywa się więcej wysiłku, niżby należało. Na przykład załadunek i wyładunek statków, które w Rosji nie wymagają szczególnego wysiłku, w Aleksandrowsku często są dla pracujących istną męką: specjalnej brygady przygotowanej i wyćwiczonej do pracy na morzu — nie ma; za każdym razem wysyła się do wyładunku nowych więźniów, a wskutek tego w burzliwą pogodę dostrzega się często okropne zamieszanie: na okręcie klną, tracą głowę, a w dole na barkach, tłukących się o burty statku, stoją i leżą ludzie o twarzach zzieleniałych, wykrzywionych, cierpiący na morską chorobę, a wokół barek pływają pogubione wiosła. W ten sposób praca przeciąga się, czas się marnuje i ludzie niepotrzebnie się męczą. Pewnego razu w czasie wyładunku okrętu słyszałem, jak strażnik więzienny powiedział: „Moi ludzie cały dzień nie jedli".
Sporo pracy zużywa się na zaspokojenie potrzeb więzienia. Codziennie pracują tam kucharze, piekarze, krawcy, szewcy, nosiwody, szorowaczki podłóg, dyżurni itp. Z pracy katorżników korzystają również urzędy wojskowe, pocztowo-telegraficzne i geometra. Około 50 ludzi przydzielono do więziennego szpitala, nie wiadomo w jakim charakterze i po co i nawet trudno zliczyć tych, którzy są w służbie u panów urzędników. Każdy urzędnik, a nawet woźny w biurze, jak się przekonałem, może sobie brać nieograniczoną ilość służby. Doktor, u którego wynajmowałem pokój, mieszkał tylko z synem, miał jednak kucharza, stróża, kucharkę i pokojówkę. Dla młodszego lekarza więziennego to przecież luksus. Pewien strażnik więzienny miał 8 osób służby: szwaczka, szewc, pokojowa, lokaj vel posłaniec, niańka, praczka, kucharz, szorowaczka podłóg.
Problem służby na Sachalinie to problem przykry i smutny, jak zapewne wszędzie na katordze, a przy tym nienowy. W swym ,,Krótkim zarysie niedociągnięć istniejących na katordze" Własow pisał, że w 1871 roku, kiedy przybył na wyspę, przede wszystkim uderzyło go to, że „katorżnicy na podstawie zezwolenia byłego generał-gubernatora stanowią służbę komendanta i oficerów". Kobiety, wedle jego słów, przydzielano na służbę osobom z zarządu nie wyłączając strażników-kawalerów. W 1872 roku generał-gubernator wschodniej Syberii, Sinielnikow, zabronił przydzielania przestępców na służbę. Zakaz ten jednak, posiadający moc prawną do chwili obecnej, pomija się jak najbardziej bezceremonialnie. Registrator kolegialny wypisuje sobie pół tuzina służby, a kiedy wyjeżdża na piknik, to wysyła naprzód z prowiantem dziesięciu katorżników. Komendanci wyspy, panowie Gince i Kononowicz, walczyli z tym, ale nie dość energicznie; w każdym razie znalazłem tylko trzy zarządzenia, wyjaśniające sprawę służby, i to takie, które osoby zainteresowane mogły jak najszerzej interpretować na swoją oczywiście korzyść. Generał Gince w roku 1885 zezwolił urzędnikom, właściwie wbrew zarządzeniu generał-gubernatora, brać za służące zesłanki-katorżnice za opłatą dwu rubli miesięcznie, które miały być wnoszone na rzecz skarbu. Generał Kononowicz w 1888 roku odwołał zarządzenie swego poprzednika nakazując: „Zesłanych na katorgę, zarówno mężczyzn jak kobiet, nie przydzielać urzędnikom w charakterze służby i nie ściągać żadnych opłat za kobiety. Ponieważ jednak budynki rządowe i biura nie mogą pozostawać bez nadzoru i opieki, zezwalam więc do każdego takiego budynku wyznaczyć konieczną liczbę mężczyzn i kobiet do spełniania takich funkcji, jak stróże, palacze, szorowaczki podłóg itp. zgodnie z zapotrzebowaniem" (nakaz nr 276). Zważywszy jednak, że budynki i pomieszczenia rządowe to przeważnie nic innego jak mieszkania urzędników, zarządzenie to rozumie się jako zezwolenie na korzystanie z katorżniczej służby, i to bezpłatnie. W każdym razie w 1890 roku, kiedy byłem na Sachalinie, wszyscy urzędnicy, nawet absolutnie nie związani z więziennictwem (np. naczelnik urzędu pocztowo-telegraficznego) w jak najszerszym zakresie posługiwali się katorżnikami w swym gospodarstwie domowym, a pensji im nie płacono — katorżnicy żywili się na koszt państwa.
Przydzielanie katorżników w charakterze służby osobom prywatnym jest całkowicie sprzeczne z poglądami prawodawcy na karę: gdy katorżnik służy nie państwu, lecz osobie, którą nic nie obchodzą cele wychowawcze czy też idea równomierności kary, to nie jest to już katorga, lecz poddaństwo, nie jest on katorżnikiem-zesłańcem, lecz niewolnikiem uzależnionym od woli pana i jego rodziny, dogadzającym ich zachciankom, biorącym udział w kuchennych zwadach. Kiedy zaś staje się osiedleńcem, w kolonii jest odpowiednikiem służącego, który umie i czyścić buty, i smażyć kotlety, nie jest jednak zdolny do pracy na roli, a wskutek tego na wsi głoduje, porzucony na łaskę losu. Ponadto przydzielanie do służby kobiet-katorżnic ma swoje szczególnie przykre strony. Pomijając to że w środowisku ludzi zależnych faworyty i utrzymanki zawsze wnoszą element jakiegoś upodlenia, czegoś najbardziej poniżającego ludzką godność — niweczy to między innymi dyscyplinę. Opowiadał mi pewien pop, że na Sachalinie zdarzały się wypadki, że kobieta wolnego stanu albo żołnierz, będąc na służbie w pewnych sytuacjach byli zmuszeni do sprzątania i wynoszenia nocników po katorżnicach *.
*/Własow pisze w sprawozdaniu: „Takie nienormalne stosunki między oficerem, katorżnicą w charakterze jego kochanki i żołnierzem w roli jej woźnicy nie mogą nie wywołać przykrego zdziwienia. Powiadają, że zezwala się na to zło tylko dlatego, że nie można dostać służby ze stanu wolnego. Ale to nieprawda. Po pierwsze, można ograniczyć ilość służby w ogóle; przecież oficerom wystarcza jeden ordynans. Po wtóre, urzędnicy na Sachalinie otrzymują wysokie pensje i mogą najmować na służbę osiedleńców, chłopów dawnych zesłańców czy też kobiety stanu wolnego, które najczęściej są w bardzo trudnych warunkach materialnych i chętnie przyjęłyby pracę zarobkową. Zwierzchność zapewne myślała już o tym, gdyż istnieje zarządzenie, zezwalające pewnej osiedlence, niezdolnej do pracy na roli, »na zdobywanie środków do życia drogą wynajmowania się na służbę do panów urzędników.”
To, co w Aleksandrowsku nazywa się szumnie „przemysłem fabrycznym'', od strony zewnętrznej wygląda ładnie i efektownie, dotychczas jednak nie ma poważniejszego znaczenia. W odlewni prowadzonej przez mechanika-samouka widziałem dzwony, koła do wagonów i taczek, ręczny młyn, maszynę do haftowania, krany, metalowe części do pieców itp., ale wszystko to sprawia wrażenie zabawek. Są to rzeczy piękne, ale nie mające żadnego zbytu, o ile zaś chodzi o miejscowe zapotrzebowanie, to tańsze byłoby nabywanie tego na lądzie albo w Odessie niż inwestowanie własnych lokomobil i całego zespołu płatnych robotników. Oczywiście nie żal byłoby żadnych inwestycji, gdyby zakłady tutejsze traktowano jak szkoły, w których katorżnicy uczyliby się rzemiosła; w rzeczywistości zaś w odlewni i ślusarni pracują nie katorżnicy, lecz doświadczeni rzemieślnicy-osiedleńcy, zajmujący stanowiska młodszych dozorców z pensją osiemnastu rubli miesięcznie. Nazbyt widoczne tu jest lubowanie się samym przedmiotem; huczą koła i młoty, świszczą lokomobile, a wszystko to w imię jakości przedmiotu i jego zbytu. Handlowe i artystyczne względy nie mają tu żadnego związku z karą, a przecież na Sachalinie, jak wszędzie na katordze, każde przedsiębiorstwo powinno stawiać sobie jako najbliższy i najdalszy cel tylko jedno — poprawę przestępcy; tutejsze więc warsztaty powinny dążyć do tego, żeby wysyłać na ląd nie drzwiczki do pieców i nie krany, lecz przede wszystkim pożytecznych ludzi i dobrze wyszkolonych rzemieślników.
Młyn parowy, tartak i kuźnia prowadzone są bez zarzutu. Ludzie pracują z przyjemnością, gdyż widocznie zdają sobie sprawę z użyteczności pracy. Ale tutaj również pracują przede wszystkim specjaliści, którzy już w kraju byli młynarzami, kowalami itp„ a nie ci, którzy dawniej nie znali tej pracy, nic nie umieli i teraz bardziej niż ktokolwiek potrzebują młynów i kuźni, w których uczono by ich i wykierowano na ludzi.
VI
OPOWIADANIE JEGORA
Doktor, u którego wynajmowałem pokój, przeniósł się na ląd wkrótce po uwolnieniu ze służby, więc zamieszkałem u młodego urzędnika, człowieka bardzo dobrego. Miał on tylko jedną służącą — starą Ukrainkę, katorżnicę, i rzadko, może raz dziennie, zaglądał do niego katorżnik Jegor, palacz, który nie zaliczał się do służby, ale z ,,uszanowania" przynosił drwa, wynosił pomyje z kuchni i w ogóle spełniał czynności, którym nie mogła podołać staruszka służąca. Siedzę, bywało, i czytam albo coś piszę, a tu słyszę jakiś szelest i posapywanie — coś ciężkiego porusza się pod biurkiem u moich nóg; patrzę, a to Jegor, boso, zbiera pod biurkiem papierki albo wyciera kurz. Ma około czterdziestki, jest niezgrabny, niezręczny, jak to się mówi, niedojda, o twarzy prostodusznej, na pierwszy rzut oka głupowatej, z szerokimi jak u suma ustami. Jest rudy, ma rzadziutką bródkę, małe oczka. Na pytanie nie odpowiada od razu, tylko popatrzy zezem i spyta: „czegój" albo: „niby jak?" Tytułuje mnie wielmożnym panem, ale mówi per „ty". Ani chwilki nie może usiedzieć bez pracy i znajduje ją wszędzie, gdziekolwiek się zjawi. Rozmawia ze mną, a sam się rozgląda, czy nie ma tu czegoś do sprzątnięcia czy zreperowania. Śpi tylko parę godzin na dobę, bo nie ma na to czasu. W święta stoi zwykle gdzieś na rozstaju w marynarce narzuconej na czerwoną koszulę, z wypiętym brzuchem, szeroko rozstawiwszy nogi. I to się nazywa ,,spacer".
Tu na katordze sam wybudował sobie chatę, robi też wiadra, stoły, toporne szafy. Potrafi zrobić każdy sprzęt, ale tylko ,,la siebie", czyli dla własnego użytku. Sam nigdy nie bił, nigdy nie był bity, tylko kiedyś w dzieciństwie ojciec sprał go za to, że pilnując grochu wpuścił koguta.
Razu pewnego między mną a Jegorem wywiązała się taka rozmowa:
— Za co cię tu przysłali? — zapytałem.
— Niby czegój, wielmożny panie?
— Za co cię przysłali na Sachalin?
— Za zabójstwo.
— Opowiedz mi wszystko po kolei, jak to było.
Jegor stanął przy drzwiach, założył ręce w tył i tak zaczął:
— Poszliśmy do dziedzica, Władimira Michajłycza, pogadać o drzewie, jak tam z wyrębem i dostawą na stację. Dobra. Pogadaliśmy i zawrócili do domu. Kiedyśmy odeszli niedaleko ode wsi, gromada posyła mnie do kantoru, żebym, znaczy się, zaświadczył umowę. Byłem konno. W drodze do kantoru Andriuszka zawrócił mnie: wylało bardzo, nie można przejechać. „Jutro, powiada, pojadę do kantoru względem swojej arendy, to ci tę umowę przyświadczę". Dobra. I stąd poszliśmy już razem: ja konno, a kompanija na piechotę. Doszliśmy do Parachina. Chłopi poszli zakurzyć do szynku, a ja z Andriuchą zostałem z tyłu na drodze koło szynku. Andriuchą zapytuje: „Nie masz tam, bracie, piętaka? Wypić — powiada — mam ochotę". A ja mu na to: „Znam cię, bratku, pójdziesz wypić za piętaka, a całkiem zalejesz pałę". A on mi na to: „Nie, bracie, wypiję i zaraz pójdę do domu". Podeszliśmy do chłopów, zmówiliśmy się na odpowiedzialną butlę, zebraliśmy pieniądze i zaszliśmy do szynku, żeby tę butlę kupić. Siadamy za stół, pijemy.
— Mów krócej — proszę go.
— Czekaj, nie przerywaj, wielmożny panie. Wypiliśmy znaczy się tę wódkę, a on, niby ten Andriucha, wziął jeszcze ćwiartkę pieprzówki. Nalał po szklance mnie i sobie. I wypiliśmy oba po szklance. Aż tu zebrały się nasze chłopy z szynku do domu, a my za nimi z tyłuśmy poszli. A mnie obrzydło już oklep jechać, zlazłem tedy i siadłem sobie na wzgóreczku. Piosenkim śpiewał, żarty stroił. Żadnego nieprzystojnego gadania nie było. A potem tośmy wstali i poszli.
— Opowiedz mi o zabójstwie — przerywam.
— Czekaj. W domu położyłem się i spałem do rana, póki mnie nie rozbudzili; „Zbieraj się tam... kto z was pobił Andrieja?" I Andrieja już tu przywieźli, i uriadnik przyjechał. Uriadnik zaczął nas wypytywać wszystkich, ale nikt się do tego nie przyznaje. A Andriej żył jeszcze i powiada: ,,Ty, Siergucha, zajechałeś mnie kołem, a więcej już nic a nic nie pamiętam". Siergucha się nie przyznaje. My se tak miarkowaliśmy, że to Siergucha, i mieliśmy go na oku, żeby sobie czego nie zrobił. A na drugi dzień Andriejowi się zmarło. A Siergieja tak tam przyuczyli swojacy, znaczy się siostra i teść: ,,Ty, Siergiej, nie zapieraj się, tobie bez różnicy. Przyznaj się, ale wciągaj tych, co byli blisko. Będziesz miał ulgę". Jak tylko umarł Andriej, my całą gromadą ruszyliśmy do sołtysa i Siergiejaśmy zagarnęli. Wypytuje on Siergieja, a ten się nie przyznaje. Potem wypuścili go na noc do domu. Poniektórzy go tam pilnowali, żeby sobie czego nie zrobił. Miał fuzyjkę. Niebezpiecznie. Z rana patrzymy, a jego nie ma, umyśliliśmy rewizję u niego zrobić i we wsiśmy go szukali i na pola biegali szukać. A potem przyszli ludzie ze stanu i powiadają, że Siergiej już tam jest. I wtedy nas już zaczęli zabierać. A Siergiej, wiesz, wprost do stanowego i do uriadnika, na kolana pada i na nas pyskuje, że to niby Jefremowe chłopaki już ze trzy lata temu chciały go wynająć, żeby zbił Andriuchę... ,,Panie kochany, powiada, szliśmy we trzech — Iwan, Jegor, no i ja — i zmówiliśmy się zbić go społem. Ja — powiada — uderzyłem Andriuchę pałą, a Iwan i Jegor porwali się go bić, to nastraszywszy się zawróciłem — powiada — i uciekłem za chłopami, co szli z tyłu". A potem wzięli nas — Iwana, Kirszę i mnie, i Siergieja — do więzienia, do miasta.
— A kto to Iwan. i Kirsza?
— Bracia moi rodzeni. A do więzienia przyszedł kupiec Piotr Michajłycz i wziął nas na porękę. Byłem u niego na poręce aż do Pokrowa. Żyliśmy dobrze, spokojnie. Drugiego dnia Pokrowa sądzili nas w mieście. Kirsza miał świadków — chłopi, co szli z tyłu, uratowali, a mnie, bracie, wlepili. Na sądzie opowiedziałem wszystko, jak i co, jak tobie tu mówię, ale sąd nie wierzył: ,,Tu każdy tak mówi i krzyżem świętym się żegna, a wszystko nieprawda". Ano osądzili mnie i do więzienia. W więzieniu siedzieliśmy pod kluczem, ale ja byłem kiblowym, zamiatałem cele i obiad przynosiłem. Dostawałem za to od każdego porcję chleba miesięcznie. Chyba ze trzy funty z głowy. Kiedyśmy się dowiedzieli o wyjeździe, wysłaliśmy do domu telegram. Było to przed Nikołą. Żona i brat Kirsza przyjechali do nas, przywieźli jakiś przyodziewek i jeszcze co nieco... Żona płakała, zawodziła, ale trudna rada. Kiedy odjeżdżała, dałem jej dwie porcje chleba w podarunku. Popłakaliśmy się i kłaniać kazali dzieciom i wszystkim braciom chrześcijanom. W drodze skuli nam ręce kajdanami. Szliśmy po dwóch. Ja szedłem z Iwanem. W Nowogrodzie robili nam fotografie, zakuli nas i ogolili głowy. Potem popędzili do Moskwy. Kiedyśmy siedzieli w Moskwie, wysyłaliśmy prośbę o łaskę. Jak jechałem do Odessy — nie pamiętam. Dobrze się jechało. W Odessie nas wypytywały dochtory, zdejmowaliśmy wszelki przyodziewek, oglądali nas. Potem gromadą popędzili na statek. Tam kozacy i żołnierze prowadzili nas gęsiego po stopniach i posadzili w środku. Siedzimy se na pryczach i tyle. Każdy na swoim miejscu. Na górnej pryczy siedziało nas pięciu. Z początku nic nie rozumieliśmy, ale potem mówią nam: ,,Jedziemy, jedziemy!" Jechaliśmy, jechali, a potem zaczęło kolebać. Gorąc taki, że wszystko stoi gołe, poniektórzy womitują, a inni niczego sobie. Wtedy, wiadomo, przeważnie leżeliśmy. A sztorm był nad podziw, ciskało na wszystkie boki. Jechaliśmy, jechali i najechaliśmy. Ano, szarpnęło fest. Dzień był mglisty. Zrobiło się ciemno. Szarpnęło raz i przestało, kolebie się na skałach: myśleliśmy, że rybisko jakie kolebie tak od spodu, obraca okrętem.*/
*/Mowa o katastrofie statku „Kostroma" u zachodnich brzegów Sachalinu w 1886 r.
Ciągnęli do przodu, podrywali — ani weź, zaczęli podrywać do tyłu — coś się załamało od dołu przez sam środek. Zaczęli dziurę zatykać żaglem: zatykali, zatykali, nie ma sposobu. Nabrało się wody do samej podłogi, na której siedzą ludziska, i zaczęła już woda podpływać pod nich. Ludzie proszą zwierzchność: ,,Nie pozwólcie nam zginąć, wielmożny panie!" A on zrazu: „Nie skamlać, nie prosić, nikomu nie dam zginąć". Potem woda podeszła pod dolne prycze — chrześcijanie proszą, żeby ich wypuścili, nacierają. A pan powiada: ,,No, chłopaki, wypuszczę was, tylko bez buntów, bo jak nie — wszystkich wystrzelam". Potem wypuścił, Odprawialiśmy modły, żeby Bóg uspokoił żywioły, nie dał zginąć. Modliliśmy się na kolanach. Po modlitwie wydali nam suchary, cukier i morze przycichło. Nazajutrz zaczęli przewozić ludzi barkami na brzeg. Na brzegu też modliliśmy się. Potem przeładowali nas na inny statek, turecki, i przywieźli tu, do Aleksandrowska. Za dnia wyładowali ludzi w przystani, ale długo tam trzymali i z przystani wyszliśmy już po ciemku. Ludziska szli gromadą i szli, a zwaliła się jeszcze na nich kurza ślepota. Trzymają się jeden drugiego; jeden widzi, drugi — nie, to i czepiają się. Ja prowadziłem za sobą dziesięciu chrześcijan. Przygnali do więzienia, na podwórze, i zaczęli przydzielać do różnych baraków, gdzie komu wypadło. Przed spaniem powieczerzaliśmy, zjedli, co kto miał, a z rana zaczęli nam wydawać, co należy. Dwa dni odpoczywaliśmy, trzeciego dnia poszli do łaźni, a na czwarty dzień pognali nas do roboty. Najsampierw tośmy kopali rowy pod ten budynek, gdzie teraz szpital. Karczowaliśmy, ciosali, kopali i różne tam różności — musić z tydzień albo i dwa, a może nawet i miesiąc. Potem woziliśmy kloce spod Michajłowki. Dźwigaliśmy co siły ze trzy wiorsty i przy moście zwalaliśmy na kupy. Potem wypędzili nas na ogród do kopania dołów na wodę. A jak się zaczęły sianokosy, zaczęli zbierać chrześcijan i pytają, kto umie kosić — no i jak się kto przyznawał, to zapisywali. Wydali dla całej gromady chleb, kaszę, mięso i pognali ze strażnikiem na sianokosy do Armudanu. Żyłem niczego sobie, Bóg dawał zdrowie i kosiłem dobrze. Poniektórych strażnik niezgorzej walił, a ja nie słyszałem marnego słowa. Klną tylko ludziska, że tak raźnie sunę, no, ale co tam. W wolne godziny albo deszczową porą wyplatałem łapcie. Ludziska śpią po robocie, a ja siedzę i plotę. Sprzedawałem te łapcie — dwie porcje wołowiny za parę, a na pieniądze to cztery kopiejki. Ukończyliśmy sianokosy, poszliśmy do domu. Kiedyśmy wrócili do domu, zabrali nas do więzienia. A potem wzięli mnie do osiedleńca Saszki do Michajłowki za parobka. Tam byłem do wszelkich gospodarskich robót. Żąłem, sprzątałem, młóciłem, kopałem kartofle, a Saszka za mnie zwoził rządowe drzewo.
A jedliśmy swoje, to co rząd dawał. Przepracowałem dwa miesiące i cztery dni. Saszka obiecał pieniądze, ale nie dał nic, tylko ten pud kartofli. Przywiózł mnie do więzienia i oddał. Wydali mi siekierę i sznur — do noszenia drzewa. Paliłem w siedmiu piecach. A mieszkałem w jurcie i wodę nosiłem, i zamiatałem. U Tatara-Żółtaka/4 — pilnowałem majdanu. Jak tylko wracam z roboty, on zaraz zawierza mi swój majdan, sprzedaję, a on płaci za to po 15 kopiejek za dzień. Na wiosnę, kiedy dni były dłuższe, zacząłem wyplatać łapcie. Sprzedawałem po dziesięć kopiejek. A letnią porą drzewo na rzece spławiałem. Uzbierałem wielgaśną kupę i sprzedałem Żydowi, co miał łaźnię. Uzbierałem takoż budulca sześćdziesiąt kloców i sprzedałem po 15 kopiejek. Tak żyję sobie powolutku, z woli Boga. Tylko że, wielmożny panie, nie mam czasu z tobą rozmawiać, muszę iść po wodę.
— Czy prędko już zostaniesz osiedleńcem?
— Za jakieś pięć lat.
— Tęsknisz za domem?
— Nie. Jedno tylko doskwiera — żal dzieci. Głupie.
— Słuchaj, Jegorze, o czym myślałeś, kiedy w Odessie prowadzili cię na statek?
— Prosiłem Boga...
— O co?
— Żeby dzieciom rozum a mądrość zesłał.
— A dlaczego żony i dzieci nie zabrałeś z sobą na Sachalin?
— Bo i w domu im dobrze.
VII
Z przyjemnością wspominam spacery po Aleksandrowsku i okolicach w towarzystwie urzędnika poczty, autora ,,Sachalino'". Najczęściej chodziliśmy do latarni morskiej, która stoi wysoko nad doliną, na Przylądku Żonkier. Oglądana w dzień, od dołu — to skromny biały domek z masztem i latarnią, w nocy zaś świeci jaskrawo w ciemnościach i wydaje się wtedy, że katorga spogląda na świat swym czerwonym okiem. Droga do domku wspina się stromo, okręca spiralą wokół góry, obok starych modrzewi i świerków. Im wyżej, tym się swobodniej oddycha; przed oczami bezkresne morze i z wolna, niepostrzeżenie nasuwają się myśli nie mające nic wspólnego ani z więzieniem, ani z katorgą, ani z kolonią zesłańców i wówczas uświadamia sobie człowiek, jak smutno i ciężko żyje się ludziom na dole. Katorżnicy i osiedleńcy dzień w dzień odbywają karę, a wolni od rana do wieczora mówią tylko o tym, kogo bili, kto uciekł, kogo złapano i kogo będą bić; i dziwne, że do tych rozmów i spraw człowiek przyzwyczaja się w ciągu tygodnia i po przebudzeniu rano zabiera się przede wszystkim do drukowanych generalskich zarządzeń — miejscowej gazety codziennej — a potem cały dzień słucha i mówi o tym, kto uciekł, kogo postrzelili itp. A na górze wobec morza i pięknych wąwozów wszystko to staje się nieskończenie wstrętne i ordynarne, takie, jakie jest w rzeczywistości.
Mówią, że wzdłuż drogi do latarni morskiej stały kiedyś ławki i że musiano je zabrać, dlatego że katorżnicy i osiedleńcy w czasie spacerów wypisywali i wycinali na nich ohydne paszkwile i różne sprośności. Miłośników tak zwanej płotowej literatury wielu jest również na wolności, na katordze jednak cynizm przekracza wszelkie granice i trudno go z czymkolwiek porównać. Tu nie tylko ławki i podwórzowe płoty, ale nawet listy miłosne są obrzydliwe. Ciekawe, że człowiek pisze i wycina na ławkach różne ohydztwa, a równocześnie czuje się zagubiony, opuszczony, głęboko nieszczęśliwy. Niejeden starzec, który ma ostry reumatyzm i niedowidzi, mówi, że obrzydł mu. już świat, że czas już umierać, ale z jakąż lubością sypie dorożkarskimi przekleństwami układając długie wiązanki z ordynarnych słów, wymyślnych jak zaklęcia przy zamawianiu chorób. Jeśli zaś jest piśmienny, to w zakątku samotności trudno mu stłumić wigor i oprzeć się pokusie wydrapania na ścianie, choćby paznokciem, jakiegoś zakazanego słowa. [.,.]
Zewnętrznie Korsakowka do złudzenia przypomina schludną rosyjską wioskę, przy tym zapadłą, której nie tknęła jeszcze cywilizacja. Po raz pierwszy przyjechałem tu w niedzielę po południu. Dzień był przyjemny, ciepły, czuło się, że to święto. Chłopi spali w cieniu albo popijali herbatę, przed bramami i pod oknami siedziały baby i iskały się. W ogródkach przed chatami i w warzywnikach kwiaty, w oknach pelargonie. Dużo dzieci, wszystkie są na ulicy i bawią się w żołnierzy, w konie, bawią się z sennymi, spasionymi psami. A kiedy pastuch, stary włóczęga, przypędził duże stado bydła, ponad sto pięćdziesiąt sztuk, i powietrze zapełniły letnie odgłosy — muczenie, trzaskanie z bicza, okrzyki bab i dzieci zapędzających cielęta, dudniące odgłosy bosych nóg i kopyt po zakurzonej, usianej nawozem drodze, i kiedy zapachniało mlekiem — złudzenie było całkowite. I nawet Dujka jest tu pełna uroku. Gdzieniegdzie przepływa przez podwórka obok ogrodów; brzegi ma zielone, porosłe wikliną i turzycą; kiedy ją wtedy oglądałem, na jej całkiem gładką powierzchnię kładły się wieczorne cienie; była bardzo cicha, spokojna, zdawała się drzemać.
Tu, tak samo jak w bogatej Aleksandrowskiej Osadzie, jest wysoki procent mieszkańców zasiedziałych, kobiet piśmiennych, wiele też jest kobiet wolnych. I taka sama jest ,,historia" Osady — tajna sprzedaż spirytusu, kułactwo itp, Opowiadają, że w dawnych czasach przy organizowaniu gospodarstw znaczną rolę odegrał faworytyzm, kiedy to od zwierzchników łatwo było dostać na kredyt bydło, ziarno siewne, a nawet spirytus, i to tym łatwiej, że korsakowianie jakoby zawsze byli dyplomatami i nawet najniższych urzędników tytułowali ekscelencją. Jednakże w odróżnieniu od Aleksandrowskiej Osady najważniejszym źródłem zamożności jest tu nie handel spirytusem, nie faworytyzm czy bliskość sachalińskiego Paryża, lecz niewątpliwe sukcesy w uprawie roli. Podczas gdy w Osadzie czwarta część gospodarzy nie ma wcale ziemi ornej i również czwarta część ma jej bardzo mało, tu w Korsakowce wszyscy gospodarze uprawiają ziemię i sieją zboże; tam połowa gospodarzy obchodzi się bez bydła i pomimo to nie głoduje, tu zaś prawie wszyscy gospodarze uważają, że bydło jest niezbędne. Z wielu powodów należy sceptycznie patrzeć na sprawę sachalińskiej uprawy roli, trzeba jednak przyznać, że w Korsakowce zorganizowano ją solidnie i daje ona względnie dobre wyniki. Trudno zresztą sobie wyobrazić, żeby mieszkańcy Korsakowki co roku rzucali w ziemię dwa tysiące pudów zboża tylko przez upór czy też z chęci dogodzenia zwierzchności. Nie mam ścisłych danych dotyczących zbiorów, nie można też opierać się na tym, co podają sami mieszkańcy Korsakowki, jednakże na podstawie niektórych .objawów, jak na przykład znaczna ilość bydła, zewnętrzne warunki życiowe i fakt, że chłopstwo tutejsze nie kwapi się do wyjazdu na kontynent, chociaż dawno już ma na to prawo, należy wnioskować, że tutejsze zbiory dają nie tylko wyżywienie, ale także pewną nadwyżkę zachęcającą do życia osiadłego.
Nietrudno też wyjaśnić, dlaczego korsakowianom udaje się uprawa zbóż, podczas gdy gospodarze sąsiednich osad żyją w straszliwej nędzy z powodu całego szeregu niepowodzeń i wyrzekli się już na zawsze nadziei na żywienie się własnym zbożem. W miejscu, gdzie rozsiadła się Korsakowka, Dujka jest najszersza i korsakowianie od początku, już wtedy, kiedy obejmowali działki, mieli do dyspozycji ogromne obszary ziemi, Mogli więc nie tylko brać, ale i wybierać.
Obecnie zaś dwudziestu gospodarzy uprawia od 3 do 6, rzadko zaś mniej niż 2 dziesięciny. Gdyby czytelnik chciał porównywać tutejsze działki z naszymi chłopskimi, to powinien wziąć pod uwagę również to, że ziemia orna tutaj nie odpoczywa, lecz co roku zasiewa się caluteńką i dlatego korsakowskie dwie dziesięciny pod względem ilościowym odpowiadają naszym trzem. Cała więc tajemnica osiągnięć rolniczych korsakowian polega na tym, że korzystają z wyjątkowo dużych parcel. Przy sachalińskich zbiorach, które średnio wahają się między plonem dwukrotnym a trzykrotnym, ziemia może dać dosyć zboża tylko wtedy, kiedy jest jej dużo. A więc dużo ziemi, dużo ziarna i tania, bo własna praca. W latach, kiedy zboże całkiem nie rodzi, korsakowianie ratują się jarzynami i ziemniakami, które zajmują tu również sporą powierzchnię, bo aż 33 dziesięciny.
Istniejąca od niedawna kolonia zesłańcza, ze swą nieliczną zmieniającą się ludnością, nie dojrzała jeszcze do statystyki; przy takim skąpym materiale cyfrowym, jaki dała dotychczas, mimo woli prawie w każdym wypadku wnioski muszą się opierać na domysłach i przypuszczeniach. Gdybyśmy, nie obawiając się zarzutu zbyt pochopnych wniosków, posłużyli się danymi z Korsakowki dla całej kolonii, to bodaj można by powiedzieć, że wobec nędznych sachalińskich zbiorów, aby praca się opłacała i dała wyżywienie, każdy gospodarz powinien mieć ponad dwie dziesięciny ziemi ornej, nie licząc łąk i działki pod kartofle i jarzyny. Określenie bardziej ścisłej normy w chwili obecnej jest niemożliwe, ale w przybliżeniu powinna ona wynosić około czterech dziesięcin. Tymczasem zaś na podstawie ,,sprawozdania ze stanu rolnictwa na Sachalinie" w 1889 roku na każdego właściciela przypada średnio około pół dziesięciny ziemi ornej. [...}
Miejscowy agronom czy higienista największą uwagę powinien zwrócić na nadmierną wilgotność. W ciągu roku mamy tu średnio 189 dni z opadami: 107 ze śniegiem, 82 deszczowe. [...] Niebo całymi tygodniami pokrywają szczelnie ołowiane chmury i mieszkańcom wydaje się, że beznadziejna pogoda, ciągnąca się z dnia na dzień, trwa tu wiecznie. Pogoda taka sprzyja najgorszym myślom, ponuremu pijaństwu. Może właśnie pod wpływem tej pogody wielu ludzi oschłych stało się okrutnikami, a wielu poczciwych i słabego ducha, nie widząc słońca całymi tygodniami, a nawet miesiącami, na zawsze straciło nadzieję lepszego życia. [...] Mgły są tu zjawiskiem dość częstym, zwłaszcza na morzu, gdzie są prawdziwą plagą dla marynarzy; słone morskie mgły, jak powiadają, działają zgubnie na przybrzeżną roślinność, na drzewa i łąki. [...]
W Korsakowce jest szkoła i kaplica. Była też izba chorych, w której przebywało 14 syfilityków i 3 umysłowo chorych, z których jeden zaraził się syfilisem. Powiadają też, że syfilitycy sporządzali dla oddziału chirurgicznego szarpie. Nie zdążyłem jednak zwiedzić tej średniowiecznej instytucji, ponieważ we wrześniu została ona zamknięta przez młodszego lekarza wojskowego, pełniącego czasowo funkcję lekarza więziennego. Gdyby tych chorych umysłowo spalono na stosie z rozkazu więziennego lekarza, to nawet temu nie należałoby się dziwić, jako że miejscowe warunki szpitalne są opóźnione w stosunku do obecnego stanu cywilizacji co najmniej o dwieście lat.
W pewnej chacie już o zmierzchu zastałem mężczyznę czterdziestoletniego, w marynarce i wyrzucanych spodniach; ogolona broda, brudna nie krochmalona koszula, coś na kształt krawata — wszystko świadczy o pochodzeniu z klasy uprzywilejowanej.
Siedział na niskiej ławeczce i z glinianej miski jadł peklowaną wołowinę z kartoflami. Powiedział nazwisko z końcówką -skij i nie wiem dlaczego wydało mi się, że mam przed sobą byłego oficera, też o nazwisku na -skij, który za przestępstwo dyscyplinarne został wysłany na katorgę.
— Pan jest byłym oficerem? — zapytałem.
— Nie, wielmożny panie, jestem duchownym.
Nie wiem, za co go zesłano na Sachalin, i nie pytałem nawet o to; kiedy człowiek, którego tak niedawno jeszcze nazywano bratem czy ojcem Joanem i którego całowano w rękę, stoi przede mną wyprężony, w żałosnej wytartej marynarce, to trudno myśleć o przestępstwie. W drugiej chacie widziałem taką scenę. Młody katorżnik, brunet o niezwykle smutnej twarzy, w eleganckiej bluzie, siedzi przy stole z głową podpartą obu rękami, gospodyni-katorżnica sprząta ze stołu samowar i filiżanki. Na pytanie, czy jest żonaty, młody człowiek odpowiada, że na Sachalin przyjechała z nim dobrowolnie żona z córką, ale że przed niespełna dwoma miesiącami wyjechała z dzieckiem do Nikołajewska i nie wraca, chociaż wysłał już kilka depesz. „I nie wróci — mówi gospodyni z jakimś naigrawaniem się. — Co tu miałaby robić? Sachalinu twego nie widziała czy co? Nie takie to proste!" On milczy, a ona znowu: ,,I nie wróci! Kobieta młoda, wolna — co jej tam! Przyleciała jak ptak — i tyle będziesz ją widział, ani słychu, ani dychu. To nie to, co ty czy ja. Gdybym nie zabiła męża, a ty nie podpalił, i my też bylibyśmy wolni, a teraz siedź i czekaj wiatru w polu — na tę swoją żoneczkę i niech ci się serce krwią zalewa..." On cierpi, na sercu jak widać ciąży mu kamień, a ona piłuje go, piłuje; wychodzę z chaty i wciąż jeszcze słyszę jej głos.
W Korsakowce obchodził ze mną chaty katorżnik Kislakow, dosyć dziwny człowiek. Reporterzy sądowi pewnie go jeszcze pamiętają. To ten sam Kislakow, kancelista wojskowy, który w Petersburgu na ulicy Nikołajewskiej zabił młotkiem własną żonę, a potem sam przyszedł do gubernatora, żeby powiadomić o swej zbrodni. Wedle jego słów, miał żonę bardzo piękną, którą bardzo kochał, ale pewnego razu, po jakiejś sprzeczce, przysiągł przed obrazem, że ją zabije, i od tej chwili aż do zabójstwa jakaś niewidzialna siła wciąż szeptała mu na ucho: ,, Zabij, zabij!" Do rozprawy przebywał w Szpitalu św. Nikołaja; zapewne dlatego sam też uważa się za psychopatę, ponieważ nieraz prosił mnie, żebym postarał się, aby uznali go za umysłowo chorego i skazali na osadzenie w klasztorze. Cała jego katorżnicza praca polega na tym, że poruczono mu w więzieniu strugać kołeczki do przytwierdzania kawałków chleba uzupełniających więzienne porcje; praca zdawałoby się nietrudna, ale on wynajmuje do niej innego więźnia, a sam ,,udziela lekcji'', czyli nic nie robi. Ma na sobie płócienny garnitur, powierzchowność dosyć schludną. Chłopak niezbyt bystry, ale gaduła i filozof. „Gdzie pchły, tam i dzieci" — mówi zawsze słodkim, aksamitnym barytonem na widok dzieci. Kiedy zapytano przy nim, po co robię spis, odpowiedział: „Żeby nas wszystkich wyprawić na księżyc. Wiesz, gdzie jest księżyc?" A kiedyśmy późno wieczorem wracali piechotą do Aleksandrowska, powtarzał, Jak to mówią, ni w pięć, ni w dziewięć: ,,Zemsta to najszlachetniejsze uczucie!"
Nieco dalej w kierunku źródeł Dujki leży osada Nowo-Michajłowskie, założona w 1872 roku. [...] Według spisu gospodarstw pola orne mają wszyscy, bydło ma 84 gospodarzy, ale pomimo to chaty, poza nielicznymi wyjątkami, są zdumiewająco nędzne, a mieszkańcy oświadczają jednogłośnie, że na Sachalinie nie wyżywi się człek „nijakim sposobem". Opowiadają, że dawniej, kiedy w Nowo-Michajłowce panowała straszliwa nędza, z osady wiodła ścieżynka do Due, wydeptana przez katorżnice i kobiety wolne, które chodziły do więzienia w Due i do Więzienia Wojewódzkiego, żeby sprzedawać się więźniom za miedziaki. Mogę zaświadczyć, że ścieżynka ta nie zarosła dotychczas. Ci mieszkańcy, którzy tak jak korsakowianie mają dużo ornego pola, od 3 do 6 a nawet 8 dziesięcin, nie biedują, ale takich parcel jest mało i z roku na rok coraz mniej; w chwili zaś obecnej więcej niż połowa gospodarzy ma pola od 1/8 do l 1/2 dziesięciny, co znaczy, że uprawa roli przynosi im tylko straty. Gospodarze zasiedziali nauczeni doświadczeniem sieją tylko jęczmień, a ostatnio zaczynają sadzić też kartofle.
Ziemia tu nie jest przynętą i nie zachęca do życia osiadłego. Z tych gospodarzy, którzy osiedli tu w ciągu pierwszych czterech lat po założeniu osady, nie ma już ani jednego. [...]
W Nowo-Michajłowce jest telegraf, szkoła, przytułek dla starców i zrąb nie ukończonej drewnianej cerkwi. Jest piekarnia, gdzie wypiekają chleb dla katorżników, zatrudnionych przy pracach drogowych w rejonie nowo-michajłowskim; wypiekają zapewne bez żadnej kontroli ze strony zwierzchności, bo chleb jest obrzydliwy.
Nikt z przejeżdżających przez Nowo-Michajłowkę nie może umknąć znajomości z mieszkającym tu chłopem-zesłańcem, Potiomkinem. Kiedy na Sachalin przyjeżdża jakaś ważna osobistość, to Potiomkin wita ją chlebem i solą; kiedy chcą kogoś przekonać, że rolnicza kolonia jest udana, to zazwyczaj wskazują na Potiomkina. W spisie gospodarstw figuruje on jako właściciel 20 koni i 9 sztuk bydła, powiadają jednak, że koni ma dwa razy więcej. Ma on tu sklepik, a także sklepik w Due, gdzie handluje jego syn. Potiomkin sprawia wrażenie rzeczowego, mądrego i zamożnego sekciarza. W pokojach jego jest czysto, ściany są wytapetowane, a na jednej wisi obraz ,,Marienbad, morskie kąpielisko pod Libawą". I on, i jego żona staruszka są stateczni, rozsądni, w rozmowie nader polityczni. Kiedy byłem u niego na herbacie, to i on, i jego żona opowiadali mi, że żyć na Sachalinie można i ziemia dobrze rodzi, ale całe nieszczęście polega na tym, że ludzie są teraz rozleniwieni, rozbałamuceni i nie przykładają się jak należy. Zapytałem Potiomkina: czy to prawda, co opowiadają, że jakąś ważną osobistość częstował tu arbuzami i melonami z własnych ogrodów. Na to bez mrugnięcia odpowiedział: „To prawda, zdarza się, że melony tutaj dojrzewają'".
W Nowo-Michajłowce mieszka jeszcze jedna sachalińska znakomitość — osiedleniec Tierski, eks-kat. Pokaszluje, trzyma się za pierś bladymi kościstymi rękami i skarży, że się poderwał. Zaczął marnieć od chwili, kiedy na rozkaz władz za jakieś przewinienie został ukarany przez obecnego aleksandrowskiego kata Komielowa. Komielow tak się przyłożył, że Tierski „omal nie wyzionął ducha". Wkrótce jednak przeskrobał coś również Komielow i nadeszło prawdziwe święto dla Tierskiego. Pofolgował sobie i z zemsty tak okrutnie złoił kolegę, że, jak powiadają, dotychczas ropieje mu ciało. Mówią, że jeśli się wsadzi dwa jadowite pająki do jednego pudełka, to pozagryzają się na śmierć. [...]
*/Potiomkin był bogaty w chwili przybycia na Sachalin. Doktor Augustynowicz, który widział go w trzy lata po jego przybyciu na katorgę, pisze: „Najładniejszy dom ma zesłaniec Potiomkin". Jeśli w ciągu trzech lat katorżnik Potiomkin zdążył wybudować piękny dom, jeśli mógł kupić konie i wydać córkę za miejscowego urzędnika, to myślę, że z rolnictwem nie miało to nic wspólnego.
Krasny Jar istnieje dopiero drugi rok. Ma on jedną szeroką ulicę, ale nie wymoszczoną i od chaty do chaty chodzi się po kępkach, kupach gliny i strużyn, przeskakuje się przez kloce, pnie i rowy, w których stoi brązowa zatęchła woda. Chaty są jeszcze nie ukończone. Jeden gospodarz robi cegły, drugi muruje piec, trzeci ciągnie przez ulicę kloc. Jest tu 51 gospodarzy. Trzej gospodarze, a wśród nich Chińczyk Pen Ogi-Coj, porzucili nie dokończone chaty, odeszli i nikt nie wie, gdzie są teraz. A przybysze z Kaukazu — jest tu ich siedmiu — przerwali prace przy budowie, stłoczyli się wszyscy w jednej chacie i kulą się z zimna, chociaż to dopiero drugi dzień sierpnia. [...] W chwili obecnej wszyscy gospodarze otrzymują więzienny przydział żywnościowy, ale czym będą się żywić w przyszłości — nie wiadomo; na uprawę roli w każdym razie słaba nadzieja. Dotychczas zdołano wynaleźć i wykarczować pod zboże i ziemniaki tylko 24 1/4 dziesięciny, czyli mniej niż 1/2 dziesięciny na gospodarstwo. Łąk nie ma w ogóle. A ponieważ dolina jest tu wąska, z obu stron ściśnięta górami, na których nic się nie rodzi, i ponieważ dla administracji nie istnieją żadne względy, gdy chodzi o pozbycie się ludzi, i na pewno co roku będzie tu osadzać na działkach dziesiątki nowych gospodarzy — to parcele pozostaną tu takie jak obecnie, to jest 1/8,, ¼ i 1/2 dziesięciny, a może nawet mniejsze. Nie wiem, kto wybierał miejsce na Krasny Jar, ale wszystko wskazuje, że powierzono to ludziom niekompetentnym, którzy nigdy nie byli na wsi, a co gorsza, wcale nie myśleli o kolonii rolniczej. Nie ma tu nawet czystej wody. Kiedy zapytałem, skąd bierze się wodę do picia, wskazano mi rów.
Wszystkie chaty są tu jednakowe, o dwu oknach, budowane z marnego wilgotnego drzewa, z jedynym celem — żeby jakoś odsiedzieć tu karę i wrócić na kontynent. Przy budowie nie ma kontroli ze strony administracji, zapewne dlatego, że nie ma ani jednego urzędnika, który by wiedział, jak należy budować chaty i stawiać piece. Zresztą według etatów na Sachalinie przewidziany jest architekt, ale za mojej bytności nie było go, a poza tym podlegają mu, zdaje mi się, tylko budynki rządowe. Najweselej, najbardziej sympatycznie wygląda dom rządowy, w którym mieszka dozorca Ubijennych/5, mały, słabowity żołnierzyk, z wyrazem twarzy całkiem odpowiadającym jego nazwisku; na twarzy jego, rzeczywiście, wyraz jakiegoś przybicia, gorzkiego zdumienia. Może wypływa to z tego, że razem z nim w jednej izbie mieszka wysoka i tęga osiedlenka, jego nieślubna żona, która obdarzyła go licznym potomstwem. Otrzymuje on pensję starszego strażnika i cała jego służba polega tylko na meldowaniu przyjezdnym, że dobrze się dzieje na tym świecie. Ale jemu również nie podoba się Krasny Jar i on też chce opuścić Sachalin. Pytał mnie, czy wypuszczą razem z nim jego towarzyszkę, kiedy przejdzie do rezerwy i pojedzie na ląd. To pytanie bardzo go niepokoi. [...]
VIII
Arkaj wpada do Cieśniny Tatarskiej jakieś 8—10 wiorst na północ od Dujki. Do niedawna była to jeszcze prawdziwa rzeka, w której łowiono łososie, teraz jednak wskutek pożarów i wyrębu lasu spłyciała bardzo i latem całkiem wysycha. Ale w czasie ulewnych deszczów występuje z brzegów po wiosennemu — gwałtownie i burzliwie i daje się mieszkańcom we znaki. Już nieraz zdarzało się, że zmywała z brzegów ogrody i unosiła w morze siano i całe zbiory osiedleńców. Zabezpieczenie się od takiego nieszczęścia jest niemożliwe, jako że dolina jest wąska i tylko na górach można się schronić przed powodzią.
*/Przed pięciu laty pewien dostojnik rozmawiając z osiedleńcami o rolnictwie i dając im różne rady powiedział między innymi:
„Nie zapominajcie, że w Finlandii sieją zboże na stokach gór". Sachalin jednak to nie Finlandia; warunki klimatyczne, a przede wszystkim glebowe wykluczają jakąkolwiek uprawę na miejscowych górach. Inspektor rolniczy w swym sprawozdaniu radził wprowadzić na tutejszych górach hodowlę owiec, które mogłyby „z pożytkiem wykorzystać te ubogie, ale liczne wygony na stokach gór, na których bydło nie znajduje dość pożywienia". Rada ta jednak nie może być zastosowana, ponieważ owce mogłyby wykorzystywać wygony tylko w okresie krótkiego lata, a w czasie długiej zimy pozdychałyby z głodu.
Nad samym ujściem Arkaju przy skręcie w dolinę leży gilacka wioseczka Arkowo, od której wziął nazwę cały kordon i trzy osady — Pierwsze, Drugie i Trzecie Arkowo. Z Aleksandrowska do doliny arkowskiej wiodą dwie drogi: górska, którą za moich czasów nie można było przejeżdżać, ponieważ w okresie pożarów leśnych spaliły się na niej mosty, i druga, nad brzegiem morza — można nią przejeżdżać tylko w czasie odpływu. Po raz pierwszy wyjechałem nad Arkaj 31 lipca o ósmej rano. Zaczynał się odpływ. Pachniało deszczem. Chmurne niebo, morze, na którym nie widać ani jednego żagla, i stromy gliniasty brzeg wyglądały surowo, przycichło fale smutno szumiały. Z wysokiego brzegu spoglądały w dół suchotnicze, chore drzewa; tu, w miejscu otwartym, każde z nich wiedzie samotnie zaciętą walkę z mrozami, zimowym wiatrem; każde musi jesienią i zimą w długie, straszne noce pochylać się nieustannie to w jedną, to w drugą stronę, zginać się do ziemi, żałośnie skrzypieć — i nikt tych skarg nie słyszy.
Kordon arkowski znajduje się koło gilackiej wioseczki. Dawniej miał on znaczenie jako punkt strażniczy, mieszkali tu żołnierze, którzy tropili zbiegów, teraz zaś mieszka dozorca pełniący funkcję, zdaje się, inspektora osiedli. Jakieś dwie wiorsty od kordonu leży Arkowo Pierwsze. Ma ono tylko jedną ulicę i z powodu położenia może rosnąć tylko wzdłuż, a nie wszerz. Kiedy z biegiem czasu wszystkie trzy Arkowa zleją się w jedno, to Sachalin będzie miał bardzo dużą wieś składającą się z jednej tylko ulicy. [...]
We wszystkich trzech Arkowach wszyscy gospodarze mają ziemię uprawną, a wielkość działki waha się od 1/2 do 2 dziesięcin. Jeden gospodarz ma 3 dziesięciny. Sieje się tu sporo pszenicy, jęczmienia i żyta, sadzi się też kartofle. Większość gospodarzy hoduje bydło i ptactwo domowe. Na podstawie danych spisu gospodarstw, zrobionego przez inspektora osiedli, można by wnioskować, że wszystkie trzy Arkowa w ciągu krótkiego okresu istnienia zrobiły znaczne postępy w gospodarce rolnej; nie na próżno pewien anonimowy autor pisze o tutejszym rolnictwie: ,,Praca ta nader opłaca się, dzięki właściwościom tutejszej gleby, które to bardzo sprzyjają uprawie ziemi, co znajduje potwierdzenie w bujnej roślinności lasów i łąk". W rzeczywistości zaś tak nie jest. Wszystkie trzy Arkowa należą do najbiedniejszych osad północnego Sachalinu. Jest tu i ziemia orna, i bydło, ale ani razu nie zbierano plonów. Poza nieprzychylnymi warunkami, właściwymi całemu Sachalinowi, gospodarze tutejsi mają groźnego wroga we właściwościach arkowskiej doliny, a przede wszystkim w glebie, którą tak zachwala cytowany przed chwilą autor. Gleba tutejsza to calowa warstwa próchnicy, a pod nią kamienie, które w gorące dni nagrzewają się tak mocno, że zasuszają korzenie roślin, w porze zaś deszczowej nie przepuszczają wilgoci, ponieważ leżą na glinie, i to powoduje gnicie korzeni. Na takiej glebie mogą się chyba pomyślnie rozwijać tylko rośliny o silnych, głęboko rosnących korzeniach, jak na przykład łopuch, a z roślin uprawnych tylko okopowe, jak brukiew, kartofle, pod które poza tym obrabia się ziemię lepiej i głębiej niż pod zboże. O nieszczęściach, powodowanych przez rzekę, już mówiłem. Łąk tu w ogóle nie ma, siano kosi się na kępach w tajdze albo żnie sierpami, gdzie się da, a co bogatsi kupują je w okręgu tymowskim. Opowiadają o takich rodzinach, które w ciągu całej zimy nie miały kęsa chleba i żywiły się tylko brukwią. Na krótko przed moim przyjazdem W Arkowie Drugim zmarł z głodu osiedleniec Skorin. Wedle opowiadań sąsiadów, zjadał tylko funt chleba raz na 3 dni i tak żył przez dłuższy czas. „Wszystkich nas czeka taki sam los" — mówią sąsiedzi nastraszeni jego śmiercią. Przypominam sobie trzy kobiety, które opisując swą niedolę zaczynały płakać. W pewnej chacie bez żadnych sprzętów, z ciemnym, ponurym piecem zajmującym pół izby, koło gospodyni płaczą dzieci i popiskują kurczęta: baba wybiega na ulicę — dzieci i kurczęta za nią. Kobieta patrząc na nie śmieje się i płacze; przeprasza mnie za ten płacz i pisk, powiada, że to z głodu, że nie może doczekać się męża, który poszedł do miasta sprzedać pijanice, żeby kupić chleba. Sieka kapuściane liście i ciska kurczętom, a one rzucają się chciwie, ale oszukane zaczynają piszczeć jeszcze głośniej. W innej chacie mieszka chłop-katorżnik, kosmaty jak pająk, z nawisłymi brwiami, brudny, a z nim drugi, taki sam kosmaty i brudny; obaj mają duże rodziny, a w chacie, jak mówią — nie ma nic, nawet na owinięcie palca. A poza płaczem i piskiem i takimi faktami, jak śmierć Skorina, ileż wszelkiego rodzaju pośrednich przejawów nędzy i głodu! W Arkowie Trzecim chata osiedleńca Piętrowa stoi zamknięta, jako że właściciel „za niedbałe gospodarowanie i samowolne zarżnięcie cielaka został zesłany do Więzienia Wojewódzkiego, gdzie się teraz znajduje". Najwidoczniej cielaka zarżnął z nędzy i sprzedał w Aleksandrowsku. Ziarno siewne, wzięte od rządu na kredyt, w spisie figuruje jako zasiane, w rzeczywistości zaś połowa jego jest zjedzona i nawet sami osiedleńcy w rozmowie nie ukrywają tego. Bydło wszystko wzięte jest od rządu na kredyt i żywi się na rachunek rządowy. Im dalej w las, tym więcej drzew: wszyscy arkowianie są zadłużeni, a długi ich rosną przy każdym nowym zasiewie, z każdą dodatkową sztuką bydła, u niektórych zaś gospodarzy dochodzi już do niespłacalnej sumy — dwustu a nawet trzystu rubli na głowę.
Między Arkowem Drugim i Trzecim znajduje się Arkowo Stacja, w której zmienia się konie w drodze do okręgu tymowskiego. Jest to stacja pocztowa, czyli zajazd. Mierząc naszą rosyjską miarką, zdawałoby się, że przy tutejszym stosunkowo małym ruchu wystarczyłoby tu dwóch czy trzech pracowników i jeden strażnik. Ale na Sachalinie wszystko jest na szeroką stopę. Oprócz strażnika na Stacji mieszka jeszcze kancelista, posłaniec, stajenny, dwaj piekarze, trzej palacze i jeszcze czterej robotnicy, którzy na pytanie, co tu robią, odpowiedzieli mi: ,,Nosimy siano". [...]
Zdaniem uczonych i podróżników im dalej na północ, tym biedniejsza i smutniejsza przyroda. Począwszy od Trambausu północna, czyli trzecia część wyspy to równina całkowicie pokryta tundrą. [...] Po czerwonoburej błotnistej równinie tu i ówdzie ciągną się pasy karłowatych świerkowych lasów; modrzewie mają pnie wysokości najwyżej jednej stopy, a korony ich leżą na ziemi na kształt zielonych poduszek, krzaczaste cedry ścielą się nisko, a wśród pasów suchotniczego lasu — mchy i porosty i, tak jak w tundrach rosyjskich, spotyka się tu wszelkie pospolite jagody kwaśne czy też wywołujące silną oskomę, jak dzikie czarne porzeczki, pijanice, kamionki, żurawiny. Tylko na północnym skraju równiny, gdzie okolica staje się pagórkowata, przyroda na niewielkiej przestrzeni, u przedsionka do wiecznie chłodnego morza, jak by chciała uśmiechnąć się na pożegnanie; na mapie Kruzenszterna/6, przedstawiającej tę miejscowość, widzimy strzeliste lasy modrzewiowe.
Chociaż przyroda jest tu surowa i uboga, mieszkańcy nadbrzeżnych osiedli, wedle opinii ludzi kompetentnych, żyją lepiej niż na przykład mieszkańcy Arkowa czy Aleksandrowska.
Wynika to stąd, że jest ich mało i dobra, jakie tu mają do dyspozycji, dzielą między mniej osób. Nie obowiązuje ich uprawa roli, pozostawia się im wolną rękę i sami wybierają sobie pracę i rzemiosło. Przez osady prowadzi zimowa droga z Aleksandrowska do Nikołajewska; zimą w celach handlowych przejeżdżają tędy Gilacy i Jakuci i osiedleńcy sprzedają im i wymieniają swoje towary bez żadnego pośrednictwa. Nie ma tu sklepikarzy, majdaniarzy, Żydów-pośredników, nie ma kancelistów, którzy wymieniają spirytus na luksusowe lisie futra, a potem z błogim uśmiechem pokazują je swoim gościom.
W kierunku południowym nowych osad nie zakłada się. Na południe od Aleksandrowska na zachodnim wybrzeżu istnieje tylko jeden punkt zaludniony — Due, straszne, ohydne i pod każdym względem podłe miejsce, w którym dobrowolnie mogą żyć tylko święci albo ludzie do gruntu zepsuci. Jest to placówka, którą ludność nazywa portem. Założona została w 1857 roku. [...] W wąskiej dolinie, w której leży port, przepływa płytka rzeczka Chojndżi. Z Aleksandrowska do Due prowadzą dwie drogi: górska i nad brzegiem morza. Przylądek Żonkier całym masywem napiera na nadbrzeżną mieliznę i przejazd po nim byłby w ogóle niemożliwy, gdyby nie przekopano tunelu. Kopano go bez fachowej inżynierskiej pomocy i w rezultacie jest ciemny, krzywy i brudny. Budowa jego kosztowała bardzo dużo, ale właściwie było to niepotrzebne, ponieważ istnieje dobra droga górska i nie ma konieczności jeżdżenia drogą nadbrzeżną, po której przejazd uzależniony jest od przypływu i odpływu. Ten tunel jest doskonałym przykładem skłonności Rosjan do trwonienia ostatniego grosza na wszelkiego rodzaju faramuszki, kiedy nie są zaspokojone potrzeby najbardziej istotne. Przebijano tunel, kierownicy budowy jeździli po torach w wagonie z napisem „Aleksandrowsk—Przystań", a katorżnicy w tym czasie mieszkali w brudnych, wilgotnych jurtach, bo do budowy baraków nie starczyło ludzi.
Tuż przy wyjściu z tunelu przy nadbrzeżnej drodze stoi warzelnia soli i budka kablowa, z której spuszczony jest po piasku w morze kabel telegraficzny. W budce tej mieszka katorżnik-stolarz, Polak, ze swą kobietą, która, jak opowiadają, rodziła w 12 roku życia, zgwałcona w etapie przez jakiegoś więźnia.
Wzdłuż całej drogi do Due na urwistym, stromym brzegu widać usypiska, na których tu i ówdzie czernieją plamy i pasy szerokości arszyna czy nawet sążnia. To węgiel. [...]
Po jakichś siedmiu wiorstach brzeg urywa się tworząc rozpadlinę. Jest to Wojewódzki Wąwóz, stoi tu samotnie straszne Więzienie Wojewódzkie, w którym przebywają najzatwardzialsi przestępcy. Niektórzy z nich są przykuci do taczek. Wokół więzienia chodzą strażnicy: oprócz nich nie widać tu żadnej żywej istoty, zdaje się więc, że strzegą w tej pustyni jakiegoś niezwykłego skarbu.
Wiorstę dalej zaczynają się kopalnie odkrywkowe węgla kamiennego, potem jeszcze z wiorstę jedzie się nagim bezludnym brzegiem i wreszcie druga rozpadlina, w której znajduje się Due, dawna stolica sachalińskiej katorgi. W pierwszej chwili, kiedy wjeżdża się na ulice, Due sprawia wrażenie niedużej starej twierdzy: równa, gładka ulica niczym plac defilad, białe czyściutkie domki, pasiasta budka, pasiaste słupy; do pełni wrażenia brakuje tylko werbla. W domkach mieszkają: komendant garnizonu, naczelnik tutejszego więzienia, pop, oficerowie itp. Tam, gdzie kończy się krótka ulica, stoi w poprzek szara drewniana cerkiew zasłaniająca nieoficjalną część portu. Tu rozpadlina rozwidla się w kształcie litery ,,Y", wysyłając dwa wąwozy na prawo i na lewo. W lewym znajduje się osiedle, dawniej zwane Żydowskim, a w prawym — wszelkie zabudowania więzienne i osiedle bez nazwy. W obu osiedlach — zwłaszcza w lewym — ciasno, brudno, nieprzytulnie; nie ma już tu białych czyściutkich domków, chatki są nędzne, bez podwórek, bez zieleni, bez ganeczków, bezładnie porozrzucane na dole przy drodze, na zboczu góry i na samej górze. Działki ziemi, jeśli w Due można w ogóle mówić o działkach, są bardzo małe: spisy gospodarstw podają, że czterej gospodarze mają tylko po 4 sążnie kwadratowe. Ciasnota taka, że szpilki nie ma gdzie wetknąć, ale przy tej ciasnocie i zaduchu kat z Due, Tołstych, znalazł jednak skrawek pod budowę swego domu. [...] Większość gospodarzy to katorżnicy. Co skłania administrację do przydzielania im i ich rodzinom działek właśnie tu, w tej rozpadlinie, a nie gdzie indziej — trudno zrozumieć. Spis wykazuje, że ziemi uprawnej w całym Due jest tylko 1/8 dziesięciny, a łąk nie ma wcale. Powiedzmy, że mężczyźni zajęci tu są pracą przymusową, ale co tu może robić osiemdziesiąt dorosłych kobiet? Jak mija im czas tu, przy tej biedzie, złej pogodzie, nieustannym brzęku kajdan, patrzeniu na nagie góry, słuchaniu szumu morza, przy jękach i płaczu często dolatujących z celi strażników, w której wymierza się karę batem czy kijem — gdzie w dodatku czas zdaje się płynąć wolniej i stokroć bardziej nużąco niż w Rosji! Kobiety spędzają tu całe dnie w absolutnej bezczynności. W chacie, składającej się najczęściej z jednej izby, zastaję rodzinę katorżnika, przy niej rodzinę żołnierską, paru katorżników lokatorów czy gości, starsze dzieci, parę kołysek w kątach, są tu też razem kury, pies, a na zewnątrz, wokół chaty, odpadki, kałuże pomyj; nie ma co robić, nie ma co jeść, rozmowy i połajanki już obrzydły, na ulicę wyjść nudno — jakież to wszystko jest jednostajne, ponure, brudne, jak beznadziejnie smutne! Wieczorem wraca z pracy mąż-katorżnik, chce jeść i spać, a żona zaczyna płakać i zawodzić: ,,Zgubiłeś nas, wyrodku! Nieszczęsna moja głowa, nieszczęsne dzieci!'' „Znowu wyje!" — warczy na piecu żołnierz. Wszyscy już pozasypiali, dzieci wypłakały się i też dawno już ululane, tylko baba wciąż nie śpi, myśli, słucha szumu morza; teraz dręczy ją smutek — żałuje męża, złości się na siebie, że nie powstrzymała się i robiła mu wyrzuty. A nazajutrz znowu to samo.
Na podstawie warunków w Due można by sądzić, że kolonia rolnicza na Sachalinie jest obciążona nadwyżką kobiet i katorżników z rodzinami. Z braku miejsca w chatach 27 rodzin mieszka w starych, od dawna skazanych na rozbiórkę budynkach, okropnie brudach, ohydnych, które nazywają się ,,barakami dla familijnych". Tu nie ma wcale izb, tylko cele z narami i kiblem jak w więzieniu. Dobór mieszkańców tych cel jest jak najbardziej przypadkowy: w jednej celi z wybitymi szybami, z dławiącym zapachem ustępu mieszkają: katorżnik z żoną wolnego stanu; katorżnik, żona wolnego stanu i córka; katorżnik, żona osiedlenka i córka; katorżnik z żoną stanu wolnego; osiedleniec Polak z nieślubną żoną-katorżnicą — wszyscy oni z całym dobytkiem mieszczą się w jednej celi i śpią pokotem na jednej narze. W drugiej celi: katorżnik, żona stanu wolnego i syn; katorżnica Tatarka z córką; katorżnik Tatar z żoną stanu wolnego i dwoje Tatarzątek w jarmułkach; katorżnik, żona stanu wolnego i syn; osiedleniec, który po 35 latach katorgi jest jeszcze zuchowaty, ma czarne wąsy, chociaż nie ma butów i chodzi boso, ale namiętnie gra w karty; obok niego na narze jego kochanka-katorżnica, stworzenie wątłe, apatyczne, żałosne; dalej katorżnik, żona stanu wolnego i troje dzieci; katorżnik bez rodziny; katorżnik, żona stanu wolnego i dwoje dzieci; osiedleniec; katorżnik, schludny staruszek o wygolonej twarzy. W tej samej celi chodzi prosię pochrząkując; na podłodze śliskie błoto, powietrze śmierdzi pluskwami i czymś kwaśnym; powiadają, że pluskwy po prostu nie dają żyć; w trzeciej celi; katorżnik, żona stanu wolnego i dwoje dzieci; katorżnik, żona stanu wolnego i córki, szesnasto- i piętnastolenia; katorżnik, żona stanu wolnego i siedmioro dzieci; katorżnik, żona stanu wolnego i syn; katorżnik, żona stanu wolnego i syn; katorżnik, żona stanu wolnego i czworo dzieci. W czwartej: strażnik podoficer, jego osiemnastoletnia żona i córka, katorżnik i jego żona stanu wolnego; osiedleniec, katorżnik itd. Te barbarzyńskie warunki mieszkaniowe, w których szesnastoletnie i piętnastoletnie dziewczynki zmuszone są spać obok katorżników, dają czytelnikowi pojęcie, jakim lekceważeniem i pogardą otacza się tu kobiety i dzieci, które dobrowolnie idą na zesłanie za swymi mężami i ojcami, jak je mało szanują i jak mało dbają o kolonię rolniczą.
Więzienie w Due jest mniejsze, starsze i o wiele brudniejsze od więzienia aleksandrowskiego. Tu także są ogólne cele i wspólne nary, ale urządzenia bardziej prymitywne i większe niechlujstwo. Ściany i podłogi są tak brudne i tak bardzo ściemniały ze starości i wilgoci, że nie wiem, czy zrobiłyby się czystsze, gdyby je umyć. Z danych sprawozdania lekarskiego widać, że na każdego więźnia przypada tu 1,12 sążnia sześciennego powietrza. Jeśli latem przy otwartych oknach i drzwiach czuje się zapach ustępu, to wyobrażam sobie, jakie piekło bywa tu zimą, kiedy wewnątrz więzienia z rana występuje szron i sople lodu. Naczelnikiem więzienia jest tu były felczer wojskowy polskiego pochodzenia, w randze kancelisty. Poza więzieniem w Due zarządza on również Więzieniem Wojewódzkim, kopalniami i posterunkiem Due. Zakres działalności całkiem nie odpowiadający randze.
W karcerach Due przebywają najzatwardzialsi przestępcy, przeważnie recydywiści i więźniowie śledczy. Na pierwszy rzut oka to najzwyklejsi ludzie o dobrodusznych i głupkowatych fizjonomiach, którzy okazują tylko ciekawość i chęć odpowiedzenia mi z, jak największym szacunkiem. A przestępstwa ich najczęściej też nie są mądrzejsze od ich twarzy. Zazwyczaj zsyłani są tu za zabójstwo w bójce na 5—10 lat. Potem uciekają, zostają schwytani, uciekają znowu i tak w kółko, dopóki nie dorobią się zesłania dożywotniego. Prawie wszystkie przestępstwa ich są okropnie nieciekawe, pospolite, przynajmniej zewnętrznie, i specjalnie przytoczyłem ,,Opowiadanie Jegora", żeby czytelnik roiał pojęcie, jak bezbarwne i ubogie w treść były te setki opowiadań autobiograficznych, których musiałem wysłuchać od więźniów i ludzi związanych z katorgą.
Pewien starzec sześćdziesięcio- czy sześćdziesięciopięcioletni, Tieriechow, siedzący w ciemnym karcerze, sprawił na mnie wrażenie prawdziwego zbrodniarza. W wilię mego przyjazdu wymierzono mu karę chłosty i kiedyśmy zaczęli o tym mówić, pokazał mi swoje pośladki purpurowo-granatowe od krwawych wylewów. Według opowiadań więźniów starzec ten zabił w swym życiu sześćdziesięciu ludzi: upatrywał sobie co bogatszych więżniów-nowicjuszy i namawiał ich do wspólnej ucieczki, a potem w tajdze zabijał ich, ograbiał i, żeby zatrzeć ślady przestępstwa, ćwiartował trupy i wrzucał do rzeki. Kiedy go chwytano po raz ostatni, opędzał się od strażników potężną pałą. Patrząc na jego mętne, ołowiane oczy, na ogromną, na pół ogoloną, kanciastą jak brukowiec czaszkę — gotów byłem uwierzyć tym wszystkim opowiadaniom. Pewien Ukrainiec, siedzący też w ciemnym karcerze, wzruszył mnie swą szczerością. Zwrócił się z prośbą do inspektora o zwrot 195 rubli zabranych mu przy rewizji. ,,A skąd miałeś te pieniądze?" — zapytał inspektor. „Wygrałem w karty" — odpowiedział i zaklinając się zaczął mnie zapewniać, że nie ma w tym nic niezwykłego, gdyż prawie wszyscy w więzieniu grają w karty i wśród więźniów-karciarzy są tacy, którzy posiadają sumy dwóch, a nawet trzech tysięcy rubli. W karcerze widziałem też włóczęgę, który odrąbał sobie dwa palce; rana obwiązana była brudną szmatą. Inny włóczęga miał ranę postrzałową; kula szczęśliwie przeszła po zewnętrznym łuku siódmego żebra. Rana też obandażowana brudną szmatą.
W Due zawsze panuje cisza. Do brzęku kajdan, szumu rozbijających się o brzeg fal i brzęczenia drutów telegraficznych ucho łatwo się przyzwyczaja i wrażenie śmiertelnej ciszy jeszcze się potęguje. Piętno surowości tkwi nie tylko w pasiastych słupach. I gdyby j ktoś przypadkiem roześmiał się głośno, śmiech zabrzmiałby ostro, niesamowicie. Od chwili powstania Due życie tutejsze zakrzepło w kształt, który można by oddać tylko w nieubłaganych, beznadziejnych dźwiękach, toteż wściekły, zimny wiatr dmuchający w zimowe noce z morza w rozpadlinę — tylko on chyba wyśpiewuje właściwą melodię. I dlatego robi się jakoś dziwnie, kiedy wśród ciszy rozlega się nagle śpiew pomyleńca z Due, Szkandyby. Jest to stary katorżnik, który od pierwszego dnia przyjazdu na Sachalin odmówił pracy i wobec jego niepokonanego, wprost zwierzęcego uporu zawiodły wszystkie środki przymusu; sadzano go do ciemnicy, kilka razy chłostano, lecz on po stoicku wytrzymywał karę i po każdej egzekucji wykrzykiwał: ,,A jednak nie będę pracować!" Pomęczyli się z nim i wreszcie dali spokój. I teraz chodzi po Due i śpiewa.
Kopalnia węgla kamiennego, jak już wspominałem, znajduje się wiorstę od Due. Byłem tam, oprowadzano mnie po ponurych, wilgotnych korytarzach i w sposób zaskakująco grzeczny zaznajamiano z organizacją pracy, ale bardzo trudno opisać to wszystko nie będąc specjalistą. [...]
W chwili obecnej kopalnie w Due są wyłączną własnością prywatnego towarzystwa „Sachalin", którego przedstawiciele mieszkają w Petersburgu. [...]
Codziennie wyznacza się do roboty 350—400 katorżników, pozostałych zaś 350—400 spośród więźniów Więzienia Wojewódzkiego w Due zostaje jako rezerwa. Bez rezerwy trudno się obejść, gdyż kontrakt z „Towarzystwem Sachalin" zastrzega na każdy dzień katorżników zdolnych do pracy. Przydzieleni do pracy w kopalni, koło czwartej rano, na tak zwanym apelu, są przekazywani do dyspozycji zarządu kopalni, to jest niewielkiej grupie osób cywilnych stanowiących „biuro". To ostatnie wyznacza robotę, a także ilość i stopień trudności pracy na każdy dzień dla poszczególnego katorżnika; ze względu więc na organizację pracy od biura zależy nadzór nad tym, żeby więźniowie odbywali karę równomiernie; do administracji więziennej zaś — tylko nadzór nad sprawowaniem się więźnia i zapobieganie ucieczkom; od pozostałych rzeczy z konieczności umywa się ręce.
Są tu dwie kopalnie — stara i nowa. Katorżnicy pracują w nowej; wysokość pokładu węgla wynosi około dwóch arszynów, tej samej szerokości są też korytarze; odległość od wejścia do miejsca, w którym teraz wydobywa się węgiel, wynosi 150 sążni. Robotnik z ciężkimi pudowymi sankami pełznie pod górę ciemnym wilgotnym korytarzem: jest to praca najuciążliwsza; potem, naładowawszy sanie węglem — wraca. Przy wejściu węgiel ładuje się do wagonetek i po szynach odstawia do składu. Każdy katorżnik obowiązany jest wpełznąć pod górę najmniej 13 razy dziennie — to jego norma. W 1889—90 r. każdy katorżnik wydobywał średnio 10,8 puda dziennie, a więc 4,2 puda poniżej normy wyznaczonej przez więzienną administrację. W ogóle produkcja kopalni i kopalnianych katorżników jest nieduża — waha się od l 1/2 do 3 tysięcy pudów dziennie.
W kopalniach w Due pracują też osiedleńcy na zasadzie wolnego najmu. Warunki pracy mają jeszcze trudniejsze niż katorżnicy. W starej kopalni, gdzie pracują, pokład węgla sięga najwyżej arszyna, odległość od wejścia do miejsca wydobycia wynosi 230 sążni, z górnej warstwy pokładu wiecznie kapie, wskutek czego muszą pracować w ciągłej wilgoci, a poza tym są na własnym wyżywieniu i mieszkają w barakach o wiele gorszych od więziennych. Pomimo to jednak praca ich jest o wiele wydajniejsza od pracy katorżników — o 70 a nawet o 100°/o. Tak wielka jest przewaga pracy z wolnego najmu nad przymusową. Robotnicy najemni są dogodniejsi dla towarzystwa węglowego od tych, których musi przyjąć na podstawie kontraktu, i dlatego jeśli katorżnik wynajmuje zamiast siebie osiedleńca albo innego katorżnika, to administracja kopalni chętnie godzi się na takie wykroczenie. [...] Od chwili powstania Due weszło w zwyczaj, że biedni i naiwniacy pracują i za siebie, i za innych, podczas gdy szulerzy i lichwiarze popijają herbatę, grają w karty albo bez celu wałęsają się po przystani pobrzękując kajdanami, gawędzą z przekupionymi strażnikami. W związku z tym wciąż zdarzają się tu skandaliczne historie. I tak, tydzień przed moim przyjazdem, pewien bogaty więzień, były kupiec petersburski, zesłany tu za podpalenie, został wychłostany ponoć za to, że nie chciał pracować. Jest to człowiek głupkowaty, nie umiejący chować pieniędzy, bez potrzeby wszystkich przekupujący, któremu obrzydło wreszcie dawać strażnikowi po pięć, a katowi po trzy ruble; kiedyś więc, w złą godzinę, kategorycznie odmówił obu. Strażnik oskarżył go przed inspektorem mówiąc, że jest tu jeden taki, co nie chce pracować, inspektor polecił wymierzyć 30 rózeg i kat oczywiście przyłożył się. W czasie wymierzania chłosty kupiec wykrzykiwał: „Nigdy mnie jeszcze nie chłostano!" Po egzekucji uspokoił się, zapłacił strażnikowi i katowi i jak by nigdy nic nadal na swoje miejsce wynajmuje osiedleńców.
Wyjątkowa uciążliwość pracy górniczej polega nie na tym, że trzeba pracować pod ziemią, w ciemnych i wilgotnych korytarzach, to pełzając, to zginając się; prace drogowe w deszcz i na wietrze wymagają od robotnika większego wysiłku. A kto zna warunki w naszych kopalniach donieckich, temu kopalnie w Due nie wydadzą się straszne. Wyjątkowa uciążliwość wypływa nie z pracy, lecz z warunków, z tępoty i nieuczciwości wszelkich drobnych urzędników, którzy doprowadzają do tego, że więzień na każdym kroku musi cierpieć wskutek bezczelności, niesprawiedliwości i przemocy.
Bogaci popijają herbatę, a biedni pracują, strażnicy na oczach wszystkich oszukują zwierzchników; nieuniknione zadrażnienia między administracją więzienną i kopalnianą wnoszą w życie masę nieporozumień, plotek, wszelkich drobnych wykroczeń, których ciężar spada przede wszystkim na barki ludzi zależnych w myśl powiedzonka: panowie się biją, a chłopi pojękują. Katorżnicy tymczasem, choćby najbardziej zdemoralizowani i niesprawiedliwi, cenią jednak przede wszystkim sprawiedliwość i jeśli jej nie znajdują u ludzi stojących wyżej od nich, to z roku na rok stają się coraz bardziej zacięci, tracą resztki wiary w życie. A wskutek tego ileż na katordze pesymistów, ponurych sceptyków, którzy z surową, złą twarzą rozprawiają bezustannie o ludziach, o zwierzchnikach, „o lepszym życiu", a więźniowie słuchają tego i zaśmiewają się, bo istotnie wypada to zabawnie. Praca w kopalni w Due jest ciężka również dlatego, że katorżnik w ciągu wielu lat bezustannie widzi tylko kopalnię, drogę do więzienia i morze. Całe życie jego, zdaje się, pochłonęła ta wąska przybrzeżna płycizna między gliniastym brzegiem i morzem.
Koło biura kopalni stoi barak dla osiedleńców pracujących w kopalni — nieduża stara szopa, byle jak przygotowana do noclegu. Byłem tu o piątej rano, kiedy mieszkańcy baraku właśnie przed chwilą wstali. Jakiż zaduch, jak ciemno, jaka nieprawdopodobna ciasnota! Głowy tak rozczochrane, jakby co noc odbywała się tu bójka, twarze żółtoszare, a na tych rozespanych twarzach wyraz, jaki spotyka się u chorych czy wariatów. Widać, że spali w odzieży i w butach, ciasno do siebie przytuleni, jedni na narach, drudzy nawet pod narami, wprost na brudnej polepie. Wedle słów lekarza, który chodził ze mną tego ranka, l sążeń sześcienny powietrza przypada tu na 3—4 ludzi. Nawiasem mówiąc, dzieje się to w tym okresie, kiedy na Sachalinie w obawie przed cholerą statki odbywają wyznaczoną kwarantannę.
Tegoż ranka byłem w Więzieniu Wojewódzkim. Zbudowano je w latach siedemdziesiątych; dla uzyskania placu, na którym teraz stoi, trzeba było zniwelować górzysty brzeg na przestrzeni 480 sążni kwadratowych. W chwili obecnej jest to najokropniejsze więzienie na Sachalinie, które całkowicie uchroniło się przed reformą, tak że może być dokładną ilustracją do opisu dawnych stosunków w dawnych więzieniach, które ongi wzbudzały w oglądających wstręt i przerażenie. Więzienie Wojewódzkie składa się z trzech budynków głównych i jednego mniejszego, w którym mieszczą się karcery. Oczywiście o metrach sześciennych powietrza, o wentylacji nawet nie ma tu mowy. Kiedy wchodziłem, kończono właśnie mycie podłóg i wilgotne, zatęchłe powietrze straszliwie zgęszczone po nocy nie rozrzedziło się jeszcze. Podłogi były mokre, wyglądały niechlujnie. Pierwsze słowa, które tu usłyszałem — to skargi na pluskwy. Pluskwy nie dają tu wprost żyć. Dawniej tępiono je chlorowanym wapnem i wymrażano w czasie wielkich mrozów, ale teraz to już nie pomaga. W izbach strażniczych też ciężki zaduch ustępu i kwasu, też skargi na pluskwy.
W Więzieniu Wojewódzkim są też więźniowie przykuci do taczek. Jest ich tu ośmiu. Mieszkają w ogólnych celach, razem z innymi więźniami, i czas płynie im w całkowitej bezczynności. W każdym razie w „Zarządzeniu dotyczącym podziału zesłańców i katorżników według rodzaju prac" przykuci do taczek figurują jako nie pracujący. Każdy z nich jest zakuty w ręczne i nożne kajdany; do środka kajdanów ręcznych przymocowany jest długi łańcuch, chyba ze 3—4 arszynowy, przytwierdzony do dna wielkiej taczki. Łańcuchy i taczka krępują więźnia, stara się więc jak najbardziej ograniczać ruchy, i to niewątpliwie odbija się niekorzystnie na stanie jego mięśni. Ręce tak bardzo przyzwyczajają się do tego, że przy najmniejszym poruszeniu odczuwają ciężar, iż więzień nawet potem, kiedy wreszcie rozstaje się z taczką i kajdanami ręcznymi, długo jeszcze ma ręce jakieś niesprawne i bez potrzeby wykonuje ruchy zbyt silne, zbyt gwałtowne; kiedy na przykład bierze filiżankę, to rozlewa herbatę, jakby cierpiał na horea minor. W nocy, podczas snu, więzień stawia taczkę pod narę; ażeby mógł to wygodniej i łatwiej wykonać lokują go zazwyczaj na brzegu ogólnej nary.
Wszyscy ci kajdaniarze to recydywiści sądzeni po kilka razy w życiu. Jeden z nich, starzec sześćdziesięcioletni, zakuty jest za ucieczki, czyli, jak sam mówi, za „głupotę". Chory jest widocznie na gruźlicę i dawny naczelnik więzienia, z litości, kazał go umieścić bliżej pieca. Drugi, były konduktor kolejowy, zesłany jest za świętokradztwo, a na Sachalinie przyłapano go na fałszowaniu dwudziestopięciorublówek. Kiedy ktoś ze zwiedzających ze mną cele zaczął go wstydzić z powodu ograbienia cerkwi, katorżnik odpowiedział:
„No, cóż! Panu Bogu pieniądze nie są potrzebne". Zauważywszy jednak, że więźniowie wcale nie śmieją się i że wypowiedź ta sprawia na wszystkich przykre wrażenie, dodał: „Ale za to nie zabijałem ludzi". Trzeci, były wojskowy, marynarz, został przysłany na Sachalin za przestępstwo dyscyplinarne — rzucił się na oficera z podniesionymi pięściami. Na katordze też porwał się na kogoś; ostatnio rzucił się na naczelnika więzienia, kiedy ten rozkazał wymierzyć mu karę chłosty. Jego obrońca w wojskowym sądzie polowym tłumaczył to jego rzucanie się na ludzi stanem chorobowym; sąd skazał go na karę śmierci, a baron Korf zamienił tę karę na dożywotnią katorgę, kije i przykucie do taczki. Pozostali więźniowie skazani są na przykucie do taczek za zabójstwo.
Ranek był wilgotny, pochmurny, zimny. Morze szumiało niespokojnie. Przypominam sobie, że na drodze od starej kopalni do nowej zatrzymaliśmy się na chwilę koło starego Kaukazczyka, który leżał na piasku w głębokim omdleniu; dwaj ziomkowie trzymali go za ręce i rozglądali się bezradnie, w zakłopotaniu. Porozmawialiśmy chwilę przy nim i poszliśmy dalej nie udzielając mu pomocy lekarskiej. Na moją uwagę, że należałoby dać staremu chociaż kropli walerianowych, lekarz, który mi towarzyszył, odpowiedział, że felczer Więzienia Wojewódzkiego nie ma żadnych lekarstw.
IX
Drugi okrąg północnego Sachalinu znajduje się po tamtej stronie działu wodnego i nazywa się tymowskim, ponieważ większość jego osiedli leży nad rzeką Tym, wpadającą do Morza Ochockiego. Kiedy jedzie się z Aleksandrowska do Nowo-Michajłowki, to na przednim planie wznosi się pasmo górskie zasłaniające horyzont, i właśnie część tego pasma, widziana stąd, zwie się Pilingą. Z wierzchołka tej Pilingi roztacza się wspaniała panorama — z jednej strony na dolinę Dujki i morze, z drugiej — na szeroką równinę, która na przestrzeni przeszło 200 wiorst w kierunku północno-wschodnim jest nawadniana wodami rzeki Tym i jej dopływów. Równina ta jest o wiele większa i bardziej malownicza od aleksandrowskiej. Bogactwo wód, mieszane budulcowe lasy, trawy przerastające człowieka, bajeczna obfitość ryb i złóż węglowych mogą zapewnić dostatnie i przyjemne życie milionowi ludzi. I tak mogłoby być, ale zimne prądy Morza Ochockiego i kry lodowe, pływające u wschodnich brzegów nawet w czerwcu, świadczą z bezlitosną jawnością, że przyroda tworząc Sachalin najmniej troszczyła się o człowieka i jego korzyści. Gdyby nie góry, to równina byłaby tundrą zimną i bardziej beznadziejną niż koło Wiachtu. [...]
Kiedy tutejsze przebogate łowiska przejdą w ręce kapitalistów, to najprawdopodobniej zostaną podjęte poważne próby oczyszczenia i pogłębienia rzeki, może nawet wzdłuż brzegu aż do ujścia zostaną przeprowadzone tory kolejowe i niewątpliwie rzeka z lichwą zwróci te wszystkie wkłady. Ale to jeszcze daleka przyszłość. W chwili obecnej zaś, przy tych środkach, które pozwalają na uwzględnienie tylko celów najbliższych, bogactwa Tymu są raczej iluzoryczne. Ludności zesłańczej daje on straszliwie mało. W każdym razie osiedleńcy znad Tymu żyją tak samo na wpół głodno, jak mieszkańcy doliny aleksandrowskiej. [...]
W porównaniu z okręgiem aleksandrowskim w okręgu tymowskim większość osiedli — jak czytelnik sam się przekona — ma bardzo dużo współwłaścicieli i połówkarzy, mało kobiet i bardzo mało legalnych rodzin. W Górnym Armudanie na 42 rodziny — tylko 9 legalnych. I tylko 3 żony stanu wolnego, które przybyły tu za mężami. [...] Ten brak kobiet i rodzin w osiedlach okręgu tymowskiego, często aż zaskakujący, nie odpowiadający ogólnej ilości kobiet i rodzin na Sachalinie, daje się wyjaśnić nie warunkami miejscowymi czy ekonomicznymi, tylko tym, że nowo przybywające transporty są sortowane w Aleksandrowsku i miejscowi urzędnicy, w myśl przysłowia: ,,własna koszula bliższa ciału", zatrzymują większość kobiet dla swego okręgu, a poza tym ,,co ładniejsze sobie, a co brzydsze nam" — jak opowiadali mi tymowscy urzędnicy.
Chaty w Górnym Armudanie są kryte słomą albo korą; w niektórych nie ma nawet okien, a jeśli są, to na głucho zabite. Rzeczywiście krzycząca nędza. 20 mężczyzn nie mieszka w domu — odeszli w poszukiwaniu zarobku. Na 75 gospodarzy i 28 współwłaścicieli przypada tylko 60 dziesięcin ziemi uprawnej, wysiano 183 pudy ziarna, czyli niecałe 2 pudy na gospodarstwo. Zresztą wątpliwe, czy można tu liczyć na jakieś plony, nawet przy dużych zasiewach. Osiedle leży wysoko nad poziomem morza, niczym nie osłonięte przed północnymi wiatrami, śnieg taje tu dwa tygodnie później niż na przykład w sąsiednim osiedlu Małe Tymowie. Latem na połów ryb chodzi się tu 20—25 wiorst, nad Tym, a polowanie na zwierzęta futerkowe można traktować raczej jako rozrywkę, tak mało korzyści przynosi ono osiedleńcowi, że nie warto nawet o tym wspominać.
Gospodarzy i domowników zastawałem w chatach; nikt nic nie robił, chociaż nie było to żadne święto i zdawałoby się, że w gorący czas sierpniowy wszyscy, dzieci i dorośli, mogliby znaleźć sobie jakąś pracę w polu czy nad Tymem, w którym zjawiły się już pewne gatunki ryb. Gospodarze i ich kobiety nudzili się najwidoczniej i chętnie by posiedzieli i pogadali o tym i owym. Z nudów śmieli się i dla urozmaicenia czasem popłakiwali sobie. Są to pechowcy, przeważnie neurastenicy i malkontenci, ,,ludzie niepotrzebni'': wszystkiego już doświadczyli w pogoni za chlebem, stracili resztki sił, których mają tak mało, i koniec końców machnęli na wszystko ręką, jako że nie ma już ,,nijakiego sposobu", „nijak się nie wyżywisz". Przymusowa bezczynność z wolna stała się przyzwyczajeniem i teraz zdają się czekać na zmiłowanie boskie i dręczą się, śpią nie mając na to ochoty, nic nie robią i prawdopodobnie nie są już zdolni do żadnej pracy, chyba tylko do zabawiania się kartami. Chociaż to bardzo dziwne, ale w Górnym Armudanie karciarstwo kwitnie i gracze tutejsi słyną na cały Sachalin. Z braku środków w Armudanie grają bardzo tanio, ale za to dniami i nocami niczym w sztuce ,,Trzydzieści lat, czyli życie gracza". Z jednym z najbardziej namiętnych i niezmordowanych graczy, osiedleńcom Sizowem, miałem następującą rozmowę:
— Dlaczego nas, ekscelencjo, nie puszczają na ląd? — zapytał.
— A po co ci tam? — zażartowałem. — Tam na pewno nie będzie z kim grać.
— No, ale tam grają jak się patrzy.
— Gracie w sztosa? — zapytałem po chwili.
— Tak jest, ekscelencjo, w sztosa. Potem, kiedy odjeżdżałem z Górnego Armudann zapytałem swego woźnicę katorżnika:
— Czy oni grają na pacierze?
— Ale gdzie tam, nie na pacierze.
— Ale cóż mogą przegrywać?
— Jak to co? Rządowy przydział, chleb albo wędzone ryby. Strawę i odzież przegra, a sam siedzi o głodzie i chłodzie.
— Cóż więc jedzą?
— Co jedzą? Ano wygra — to zje, a jak nie wygra, to i tak spać legnie, bez jadła.
Niżej, nad tym samym dopływem, leży jeszcze jedno mniejsze osiedle, Dolny Armudan. Przyjechałem tu późno wieczorem i nocowałem w domu strażniczym na strychu, koło dymnika, ponieważ strażnik nie wpuścił mnie do izby. ,,Nocować tu nie można, wielmożny panie; pluskiew i karaluchów siła... nieprzebrane mnóstwo! — powiedział i bezradnie rozłożył ręce. — Kiedy łaska, proszę na strych". Na strych musiałem włazić po ciemku, po zewnętrznych schodach, mokrych i śliskich po deszczu. Kiedy zszedłem na dół po tytoń, to w rzeczy samej zobaczyłem „siłę" tego wprost niewiarygodną, możliwą tylko na Sachalinie. Ściany i sufit zdawały się być pokryte krepą poruszającą się jakby od wiatru. Po szybko, bezładnie snujących się poszczególnych punktach tej krepy można było odgadnąć, z czego składa się ta ruchliwa migocąca masa. Słyszało się szmery i głośne szepty, jakby karaluchy i pluskwy śpieszyły się dokądś i naradzały. [...]
Osada całkiem nie przypomina wsi zajmującej się uprawą roli. Tutejsi mieszkańcy to przygodne skupisko głodnych, obdartych Rosjan, Polaków, Finów, Gruzinów, którzy zetknęli się tu przypadkowo, nie z własnej woli, jak po zatonięciu statku.
Następne osiedle przy trakcie leży nad samym Tymem. Założono je w 1880 r. i nazwano Dierbińskiem dla uczczenia naczelnika więzienia Dierbina, zamordowanego przez więźnia za okrucieństwo. Był to człowiek młody jeszcze, ale ciężki w obejściu, ostry i bezlitosny. Ludzie znający go opowiadają, że chadzał zawsze, i do więzienia, i po ulicach, z pałą, którą zabierał ze sobą tylko po to, żeby bić ludzi. Zabito go w piekarni — broniąc się wpadł do dzieży z rozczynem i zakrwawił ciasto. Śmierć jego wywołała ogólną radość więźniów, którzy zebrali dla jego zabójcy sześćdziesiąt rubli miedziakami. [...]
Dierbińskie zajmuje przestrzeń o powierzchni przekraczającej wiorstę kwadratową i całkiem przypomina prawdziwą rosyjską wieś. Wjeżdża się do niej po wspaniałym drewnianym moście; rzeka wygląda wesoło, zielone brzegi obrośnięte wierzbiną, ulice szerokie, chaty kryte tarcicą, podwórka. Nowe budynki więzienne, składy, szopy i dom naczelnika więzienia stoją pośrodku osiedla i przypominają nie więzienie, lecz zabudowania dworskie. Naczelnik więzienia wciąż chodzi od składu do składu, pobrzękuje kluczami, zupełnie jak dziedzic z dawnych dobrych czasów, który w dzień i w nocy troszczy się o dobytek. Żona jego, majestatyczna jak markiza, siedzi przy domu w ogródku i baczy na wszystko. Widzi, jak przed samym domem, z otwartej cieplarni, spoglądają na nią dojrzałe już arbuzy, a przy nich z szacunkiem, z niewolniczą gorliwością krząta się ogrodnik-katorżnik Karatajew; widzi, jak znad rzeki, gdzie więźniowie łowią ryby, niosą olbrzymią wyborową kietę, tak zwaną sieriebriankę, która nie idzie do kotła więziennego, tylko na „bałyki" dla zwierzchności. Koło ogródka spacerują panienki, ubrane jak aniołki, szyje im katorżnica, bardzo zdolna krawcowa, zesłana tu za podpalenie. A wokół cisza, miły dostatek i zadowolenie; wszyscy, stąpają delikatnie, po kociemu i wyrażają się też delikatnie: rybki, ,,bałyczki", mięsko z przydziału. [...]
Mieszkańców tu wraz z więźniami — około tysiąca. [...] Ich wygląd, liczba rodzin i kobiet, ich wiek, jak też wszystkie inne dane statystyczne wskazują, że jest to jedno z nielicznych na Sachalinie osiedli, które naprawdę można nazwać osiedlem, a nie przypadkowym skupiskiem. Legalnych rodzin jest tu 121, wolnych związków 14, a wśród legalnych żon znaczna przewaga kobiet stanu wolnego, bo aż 103; dzieci stanowią trzecią część ogólnej ilości mieszkańców. Kiedy jednak chcę się zorientować w warunkach ekonomicznych mieszkańców Dierbińskiego, znowu natykam się przede wszystkim na te przypadkowe okoliczności, które tu, jak też w innych osiedlach Sachalinu, grają rolę najważniejszą, decydującą. I tu prawa naturalne i ekonomiczne jakby usuwają się na plan dalszy, ustępując pierwszeństwa takim okolicznościom przypadkowym, jak na przykład większa czy mniejsza ilość osób zdolnych do pracy, chorych, złodziei albo dawnych mieszczan, którzy uprawiają tu ziemię tylko z musu; ilość mieszkańców zasiedziałych, bliskość więzienia, osobowość naczelnika okręgu itd. — wszystko to są warunki, które mogą się zmieniać co pięć lat, a nawet częściej. Ci mieszkańcy, którzy ukończyli katorgę przed 1880 rokiem i osiedlili się tu pierwsi, na własnych barkach dźwigali wszystkie ciężary przeszłości osiedla, nacierpieli się i z wolna zdobyli lepsze miejsca i lepsze kęsy, ci zaś, co przybyli z Rosji z pieniędzmi, także nie cierpią nędzy; 220 dziesięcin ziemi i trzy tysiące pudów ryb z corocznych połowów, odnotowane w sprawozdaniach, określają sytuację ekonomiczną właśnie tych gospodarzy; pozostali zaś mieszkańcy — to jest więcej niż połowa ludności Dierbińskiego — są głodni, obdarci, sprawiają wrażenie niepotrzebnych, zbędnych, jakby martwych, i tylko przeszkadzają żyć innym. W naszych rosyjskich wsiach nawet po pożarach nie można dostrzec takiej rażącej różnicy.
Kiedy przyjechałem do Dierbińskiego, a potem chodziłem od chaty do chaty, padał deszcz, było zimno, chlupało błoto. Naczelnik więzienia, z braku miejsca w swym ciasnym mieszkaniu, umieścił mnie w nowym, niedawno wybudowanym spichrzu, w którym złożono wiedeńskie meble. Postawiono mi łóżko, stół i przykręcono do drzwi zasuwę, żeby można było zamykać się od wewnątrz. Do jakiejś drugiej w nocy czytałem albo notowałem dane z alfabetycznego spisu zagród.
Deszcz bez ustanku bębnił po dachu i bardzo, bardzo rzadko jakiś spóźniony więzień czy żołnierz przechodził mimo spichrza człapiąc po błocie. Spokojnie było i w spichrzu, i w moim sercu, ale ledwiem tylko zgasił świecę i położył się spać, a już rozlegał się jakiś szelest, szept, stukanie, pluskanie, głębokie westchnienia... Krople spadające z sufitu na siedzenia wiedeńskich krzeseł wywoływały donośny dzwoniący dźwięk, a po każdym takim dźwięku ktoś szeptał w rozpaczy: ,,Och, Boże mój, Boże!" Obok spichrza było więzienie. Może to katorżnicy dobierają się do mnie podziemnym przejściem? Ale oto poryw wiatru, deszcz zabębnił mocniej, gdzieś zaszumiały drzewa — i znowu głębokie, pełne rozpaczy westchnienie: ,,Och, Boże mój, Boże!"
Z rana wychodzę na ganek. Niebo szare, smętne, pada deszcz, błoto. Od drzwi do drzwi drepce pośpiesznie naczelnik więzienia z kluczami:
— Ja wam wypiszę taką kartkę, że przez tydzień będziecie się drapać! — wykrzykuje. — Ja wam pokażę kartkę!
Słowa te zwrócone są do gromadki dwudziestu chyba katorżników, którzy, jak można sądzić z kilku dosłyszanych zdań, proszą o skierowanie do szpitala. Są obdarci, przemoknięci na deszczu, obryzgani błotem, drżą; chcą wyrazić mimiką, że ich naprawdę boli, ale na przemarzłych, stężałych twarzach zjawia się jakiś grymas, coś kłamliwego, chociaż, być może, wcale nie kłamią. „Och, Boże mój, Boże!", wzdycha któryś z nich, a mnie się wydaje, że mój nocny koszmar wciąż jeszcze trwa. Nasuwa mi się słowo ,,parias", oznaczające zwykle taki stan człowieka, niżej którego nie można już upaść. Przez cały okres mego pobytu na Sachalinie tylko w osiedleńczym baraku obok kopalni i tu w Dierbińskiem w ten słotny, błotnisty ranek były chwile, kiedy wydawało mi się, że widzę ostateczny stopień ludzkiego poniżenia, którego nie można już przekroczyć.
W Dierbińskiem mieszka katorżnica, była baronowa, którą tutejsze baby nazywają „panią-robotnicą". Wiedzie tu ona skromne, pracowite życie i, jak mówią, jest ze swej sytuacji zadowolona. Pewien katorżnik, były moskiewski kupiec, który niegdyś miał sklep na Twerskiej-Jamskiej, powiedział mi z westchnieniem: „A teraz w Moskwie wyścigi!" — i zwracając się do osiedleńców, zaczął im opowiadać, co to są wyścigi i jakie mnóstwo ludzi co niedziela wyrusza ku rogatce na Twerskiej-Jamskiej. „Czy uwierzy pan, czcigodny panie — powiedział wzruszony własnym opowiadaniem — oddałbym wszystko, nawet życie bym oddał, żeby tylko raz jeszcze zobaczyć, nie Rosję, nie Moskwę, ale choćby tylko Twerską". (...]
X
U źródeł Tymu, w najbardziej na południe wysuniętej części jego dorzecza, spotkamy już życie bardziej rozwinięte. Jest tu bądź co bądź cieplej, koloryt przyrody jakiś łagodniejszy, i głodny przemarznięty człowiek znajduje tu warunki naturalne rzeczywiście bardziej sprzyjające niż w środkowym czy dolnym biegu rzeki. Tutejsze okolice nawet przypominają Rosję. To podobieństwo, które tak zachwyca i rozczula zesłańca, szczególnie uderza w tej części doliny, gdzie leży osiedle Rykowskie, centrum administracyjne okręgu tymowskiego. Dolina osiąga tu do sześciu wiorst szerokości; ze wschodu z lekka osłania ją niewysoki grzbiet górski, biegnący wzdłuż Tymu, a od zachodu błękitnieją rozgałęzienia łańcucha górskiego. Nie ma tu wzgórz i wzniesień, miejscowość jest całkiem równa — zwyczajny rosyjski wiejski krajobraz z uprawnymi polami, łąkami, wygonami, zielonymi zagajnikami. Za czasów Polakowa/7 całą powierzchnię doliny pokrywały kępy, doły, wypłuczyska, jeziorka, małe rzeczułki wpadające do Tymu; konie wierzchowe grzęzły tu po kolana, a nawet po brzuch; teraz zaś wszystko jest wykarczowane, osuszone i z Dierbińskiego do Rykowskiego, na przestrzeni 14 wiorst, biegnie elegancka droga nad podziw gładka, prosta jak strzelił.
[...] Rykowskie w chwili obecnej zajmuje przestrzeń trzech wiorst kwadratowych, a mieszkańców tu — razem z więzieniem i załogą — chyba ponad dwa tysiące. Nie jest ono podobne do placówki Aleksandrowsk; jest to miasteczko, mały Babilon, który ma już domy gry, a nawet familijne łaźnie, utrzymywane przez Żyda, a równocześnie to prawdziwa szara rosyjska wieś bez żadnych pretensyj do kultury. Kiedy jedzie się czy idzie ulicą, ciągnącą się ze trzy wiorsty, to wkrótce zaczyna ona człowieka nudzić swą długością i monotonią. [...]
Już sama ilość (60%) „połówkarzy" — gospodarzy ponadetatowych — wskazuje, jak dużo tu elementu zbędnego, który nie ma ani środków, ani możliwości prowadzenia samodzielnego gospodarstwa, i jak tu jest ciasno i głodno. Sachalińska administracja osadza ludzi na działkach byle jak, nie licząc się z okolicznościami, nie spoglądając w przyszłość, a przy takim bezmyślnym sposobie zakładania nowych punktów osiedleńczych i gospodarstw nawet osiedla mające stosunkowo pomyślne warunki, jak Rykowskie, ostatecznie muszą dojść do całkowitego zubożenia i wreszcie do takiego stanu, jaki stwierdziliśmy w Górnym Armudanie. W Rykowskiem, przy obecnej ilości ziemi nadającej się do uprawy i przy tutejszych plonach, jeśli się nawet uwzględni możliwość zarobkowania, to dwustu gospodarzy byłoby, jak to się mówi, o wiele za dużo, a tymczasem liczba ich, razem z ponadetatowymi, przekracza pięciuset ludzi, a każdego roku władze wciąż jeszcze dodają i dodają.
Więzienie w Rykowskiem jest nowe, zbudowane wedle standardu przyjętego dla wszystkich sachalińskich więzień, baraki drewniane, cele bardzo niechlujne, nędza i niewygody tak charakterystyczne dla tych pomieszczeń przeznaczonych do stadnego życia. Zresztą od niedawna rykowskie więzienie, dzięki pewnym swym właściwościom, których trudno zresztą nie zauważyć, uchodziło tu za najlepsze na terenie całego północnego Sachalinu. Ja również miałem wrażenie, że jest ono najlepsze. [...]
W tych pomieszczeniach więziennych, gdzie czystość może być zachowana, wymagania w tej dziedzinie doprowadzono bodaj do przesady. W kuchni, na przykład, w piekarni — w samym pomieszczeniu, sprzętach, naczyniach, powietrzu, ubraniu służby — taka czystość, że mogłaby zadowolić najbardziej wymagającą kontrolę sanitarną. Jak widać, czystość jest tu przestrzegana stale, niezależnie od jakiejkolwiek wizytacji. Kiedy byłem w kuchni, gotowano tam w kotłach zupę więzienną ze świeżych ryb — potrawa niezdrowa, ponieważ od okresowo pojawiających się ryb łowionych u źródeł rzeki więźniowie zapadają na ostry nieżyt jelit; pomijając jednak tę okoliczność, cała organizacja tych spraw zdaje się potwierdzać, że więzień otrzymuje tu taki przydział żywnościowy, jaki mu się prawnie należy. Jak mi się zdaje, wskutek tego, że do pracy w obrębie więzienia w charakterze zarządzających, dyżurnych itp. zwerbowano zesłańców ze stanu wyższego, odpowiedzialnych za ilość i jakość więziennej strawy, takie oburzające zjawiska jak śmierdzący kapuśniak czy chleb z gliną, jak sądzę, stały się niemożliwe. Z mnóstwa całodziennych porcji chleba, przygotowywanych do wydania więźniom, wziąłem kilka na chybił trafił, zważyłem i każda miała niezawodnie trzy funty z okładem.
Ustępy zbudowano tu też na zasadzie kopanych dołów, ale utrzymywane są inaczej niż w innych więzieniach. Wymagania schludności doprowadzono tu do stopnia zapewne nawet uciążliwego dla więźniów; wewnątrz jest ciepło, brak charakterystycznego zapachu. To ostatnie osiąga się za pomocą specjalnej wentylacji, którą opisuje w znanej instrukcji prof. Erisman, zdaje mi się, że pod nazwą ,,odwrotnego ciągu".
Pan Liwin, inspektor rykowskiego więzienia, to człowiek zdolny, z solidnym doświadczeniem, z inicjatywą, i wszelkie ulepszenia więzienie zawdzięcza w pierwszym rzędzie jemu. Niestety, czuje on nieposkromiony pociąg do rózeg i ta właśnie skłonność już raz doprowadziła do zamachu na jego życie. Kiedyś rzucił się na niego więzień z nożem, jak na zwierza, a napaść ta miała zgubne skutki dla napastnika. Stała troska pana Liwina o ludzi, a równocześnie rózgi, upajanie się karami cielesnymi, okrucieństwo — darują państwo, ale takie zestawienie trudno sobie wyobrazić i wyjaśnić. [...]
XII
[...] Ciekawe, że podczas gdy sachalińscy koloniści już 35 lat sieją pszenicę w tundrach i budują porządne drogi do takich miejscowości, w których mogą wegetować tylko najniższe rodzaje mięczaków, najcieplejsza część wyspy, a mianowicie południowa część zachodniego wybrzeża, traktowana jest z całkowitą pogardą. Ze statku, przez lornetkę i gołym okiem, widać budulcowe lasy i nadbrzeżne stoki pokryte jaskrawozieloną i zapewne soczystą trawą, ale ani śladu ludzkiej siedziby, ani żywego ducha. Zresztą pewnego razu — było to na drugi dzień naszej morskiej podróży — kapitan wskazał mi niewielką grupę chat i gospodarskich zabudowań i powiedział: ,,To jest Mauka". Tu, w tej Mauce, od dawna wyławia się morską kapustę, chętnie zakupywaną przez Chińczyków; ponieważ jest to dobrze zorganizowane i daje duże dochody wielu Rosjanom i cudzoziemcom, jest to miejscowość bardzo na Sachalinie popularna. [...]
Okrążyliśmy Krilon i 12 września przed południem weszliśmy do zatoki Aniwy; widać caluteńki brzeg od cypla do cypla, chociaż szerokość zatoki wynosi około 80—90 wiorst. Prawie w połowie półkolistego brzegu utworzyła się niewielka wyrwa nosząca nazwę zatoki albo Paszczy Łososiej i tu właśnie, w tej Paszczy, leży placówka Korsakowsk, główny punkt administracyjny południowego okręgu. [...]
Od strony morza Korsakowsk sprawia wrażenie porządnego miasteczka typu niesyberyjskiego, jakiegoś innego, ale jakiego — nie podejmuję się nazwać. [...] Leży on w dolinie, która nosi japońską nazwę Chachka Tomari; od strony morza widoczna jest tylko jedna, główna ulica i z daleka wydaje się, że szosa i dwa rzędy domów zbiegają w dół po stromym brzegu, tak się jednak wydaje tylko z perspektywy, w rzeczywistości bowiem wzniesienie nie jest tak strome. Nowe drewniane budynki lśnią i pobłyskują w słońcu, bieleje stara cerkiewka, prosta i dlatego ładna architektonicznie. Na wszystkich domach — wysokie żerdzie, prawdopodobnie na flagi, i to nadaje miasteczku jakiś niemiły rys — wygląda jak najeżone. Tu, tak samo jak na północnych redach, statki zarzucają kotwicę wiorstę, a nawet dwie od brzegi, a przystań przeznaczona jest tylko dla kutrów i barek. Do naszego statku najpierw podpłynął kuter z urzędnikami i natychmiast rozległy się radosne głosy: ,,Boy, piwo! Boy, kieliszek koniaku!" Potem nadpłynął welbot: wiosłowali katorżnicy przebrani za marynarzy, a u steru siedział naczelnik okręgu, I. Bieły.
Po kilku minutach zawarliśmy już znajomość z panem B.; razem przybiliśmy do brzegu i byłem u niego na obiedzie.
Mieszkanie ma nieduże, ale ładne, urządzone po pańsku. Lubi komfort i dobrą kuchnię i to odbija się wyraźnie na całym jego okręgu; rozjeżdżając potem po okolicy, w domkach strażniczych czy zajazdach spotykałem nie tylko noże, widelce i kieliszki, ale czyste serwetki, a nawet takich stróżów, którzy umieli gotować smaczne zupy; a co najważniejsze — jest tu znacznie mniej niż na północy pluskiew i karaluchów. Pan B. opowiada, że w Tarajce w czasie robót drogowych mieszkał w dużym namiocie z całkowitym komfortem, miał ze sobą kucharza i w wolnych chwilach czytał francuskie romanse. Z pochodzenia jest on Ukraińcem, z wykształcenia — niedoszłym prawnikiem. Jest młody, ma najwyżej czterdziestkę, a nawiasem mówiąc czterdziestka to przeciętny wiek sachalińskich urzędników. Czasy zmieniły się. Na rosyjskiej katordze obecnie bardziej typowi są młodzi urzędnicy, i jeśliby, przypuśćmy, jakiś malarz przedstawiał scenę wymierzania chłosty jakiemuś włóczędze, to na obrazie jego zamiast dawnego zapijaczonego kapitana, starca z purpurowym nosem, musiałby się zjawić młody jeszcze inteligent w nowiutkim mundurze. [...]
Główna ulica jest brukowana, utrzymana porządnie ma trotuary, latarnie, jest wysadzana drzewami i codziennie zamiata ją piętnowany starzec. Mieszczą się przy niej tylko biura i mieszkania urzędników, nie ma zaś ani jednego domu zamieszkanego przez zesłańców. Domy przeważnie są nowe, przyjemne, nie mają tego koszarowego wyglądu jak domy w Due. Na ogół jednak w Korsakowsku, jeśli uwzględnimy wszystkie jego cztery ulice, więcej jest starych budynków niż nowych, i domy budowane przed 20—30 laty nie należą do rzadkości. I starych budynków, i zasiedziałych urzędników jest stosunkowo więcej w Korsakowsku niż na północy; możliwe, że oznacza to, iż na południu warunki bardziej skłaniają do osiadłego, spokojnego życia niż w obu okręgach północnych. Jak zauważyłem, więcej tu patriarchalności i ludzie bardziej są konserwatywni, a obyczaje — nawet złe — mocniej zakorzenione. Tak więc w porównaniu z północą częściej stosowane są tu kary cielesne i zdarza się, że za jednym zamachem wymierza się kije pięćdziesięciu ludziom; tylko na południu zachował się zły obyczaj wprowadzony kiedyś przez jakiegoś dawno już zapomnianego pułkownika, mianowicie, kiedy jakiś wolny człowiek spotyka na ulicy czy na brzegu grupę więźniów, to już z odległości 50 kroków dolatuje krzyk konwojenta:
„Ba-a-czność! Czapki zdjąć!" I koło człowieka wolnego przechodzą ponurzy ludzie z obnażonymi głowami i spoglądają na niego spode łba jakby w obawie, że gdyby zdjęli czapki nie w odległości 50 kroków, tylko 20—30, to ten zbiłby ich kijem, jak pan Z. czy pan W. [...]
Zagrody tu nie są wiejskie, a raczej miejskie, mieszczańskie, z punktu widzenia rolniczego nie mające najlżejszej wartości. Ornej ziemi tylko 3 dziesięciny, a łąk — z których korzysta również więzienie — 18 dziesięcin. Wystarczy zobaczyć, jak tulą się tu do siebie stłoczone zagrody, jak malowniczo gnieżdżą się na zboczach i na dnie wąwozu tworzącego dolinę, żeby zrozumieć, że ten, kto wybierał miejsce na osiedle, całkiem nie myślał o tym, że tu oprócz żołnierzy mają mieszkać rolnicy. Na pytanie, co robią, z czego żyją, gospodarze odpowiadają: ,,Trochę się zarobi, trochę zahandluje..." Pod względem zarobków pobocznych, jak się poniżej czytelnik przekona, Sachalińczyk z południa nie jest w tak beznadziejnej sytuacji, jak jego towarzysz z północy; przy dobrych chęciach można znaleźć zarobek, choćby w okresie wiosennym czy letnim, ale korsakowianom jest to dosyć obojętne, ponieważ na zarobek chodzą oni bardzo rzadko i jako prawdziwi mieszczanie utrzymują się z dochodów nieokreślonych, to znaczy przypadkowych i niestałych. Niektórzy żyją z zasobów przywiezionych z Rosji i takich jest znaczna większość, a poza tym — jeden jest kancelistą, drugi diakiem, trzeci ma kramik, choć wedle przepisów nie ma na to prawa, czwarty wymienia więźniarskie łachy na japońską wódkę, którą sprzedaje itd., itd.
Kobiety, nawet stanu wolnego, trudnią się prostytucją; wyjątku nie stanowi nawet pewna kobieta z wyższego stanu, o której opowiadają, że ukończyła pensję. Jest tu tak głodno i chłodno jak na północy; katorżnicy, których żony sprzedają się, palą tytoń turecki po 50 kopiejek za ósemkę i dlatego tutejsza prostytucja wydaje się bardziej odrażająca niż na północy, chociaż — czyż to nie wszystko jedno?
W związku rodzinnym żyje 41 par, przy czym 21 par żyje w związku nielegalnym. Kobiet stanu wolnego tylko 10, czyli 16 razy mniej niż w Rykowskiem i nawet 4 razy mniej niż w takiej dziurze jak Due.
Wśród zesłańców są w Korsakowsku ciekawe postacie. Wspomnę tu o zesłanym na dożywocie Piszczykowie, którego przestępstwo dostarczyło tematu Glebowi Uspieńskiemu do opowiadania: „Sam na sam". Ów Piszczykow nahają zasiekł na śmierć swoją żonę, kobietę wykształconą, która była wtedy w dziewiątym miesiącu ciąży; katowanie trwało sześć godzin, pobudką była zazdrość o przedślubne życie żony; w czasie ostatniej wojny zakochała się ona w jakimś tureckim jeńcu. Piszczykow sam pisał listy do tego Turka, namawiał go, żeby przychodził na randki i w ogóle pomagał obu stronom. Potem po odjeździe Turka panienka pokochała Piszczykowa za jego dobroć; Piszczykow ożenił się z nią i miał już czworo dzieci, kiedy nagle w sercu wylęgło się uczucie jakiejś ponurej zazdrości...
Jest to mężczyzna wysoki, chudy, wygląda dostojnie, ma dużą brodę. Służy tu jako kancelista w komendzie policji i dlatego chodzi w zwykłym ubraniu. Jest pracowity i bardzo uprzejmy, a sądząc z wyrazu twarzy zupełnie pogrążony w sobie, skryty. Byłem u niego w domu, lecz nie zastałem go. Wynajmuje on w chacie niewielką izbę: łóżko porządne, schludne, nakryte czerwoną wełnianą kołdrą, a nad łóżkiem wisi na ścianie w ramce portret jakiejś damy, prawdopodobnie żony.
Ciekawa jest też rodzina Żakominich: ojciec, dawny szyper na Morzu Czarnym, żona i syn. Wszyscy troje w 1878 roku byli oddani pod polowy sąd wojskowy w Nikołajewie z powodu zabójstwa i zasądzeni, jak twierdzą, niewinnie. Stara i syn ukończyli już okres kary, a Karp Nikołajewicz liczący 66 lat wciąż jeszcze jest katorżnikiem. Mają tu sklepik, mieszkanie bardzo przyzwoite, lepsze nawet niż nowomichajłowski bogacz Potiomkin. Rodzice Żakomini szli na Sachalin drogą lądową, przez Syberię, a syn drogą morską i przyjechał tu 3 lata wcześniej. Olbrzymia różnica! |Kiedy słucha się opowiadań starca, ogarnia przerażenie. Na jakież okropieństwa napatrzył się, ileż wycierpiał, zanim go osądzono, jak długo ciągano go po więzieniach, a potem przez trzy lata pędzono przez Sybir; w drodze córka jego, która poszła dobrowolnie za rodzicami na katorgę, zmarła wskutek wyczerpania, okręt zaś, wiozący jego i starą do Korsakowska, około Mauki uległ rozbiciu. Starzec opowiada o tym, a stara płacze. „Ano cóż... — powiada stary machając ręką. — Widać Pan Bóg tak chciał..." [...]
Korsakowskie więzienie leży w najwyższym i chyba najzdrowszym miejscu. Tam, gdzie główna ulica natyka się na więzienne ogrodzenie, znajduje się brama, bardzo na pierwszy rzut oka skromna; że jest to brama więzienna, a nie zwykłe wejście do domu, wynika z napisu, a także z faktu, że co wieczora tłoczą się tutaj katorżnicy, których wpuszcza się przez furtkę w pojedynkę i rewiduje. Podwórze więzienne leży na spadzistej płaszczyźnie i już z jego środka, pomimo ogrodzenia i otaczających je budynków, widać błękitne morze, daleki horyzont i dlatego wydaje się, że jest tu bardzo przestronnie. Przy zwiedzaniu więzienia przede wszystkim zwraca uwagę dążność władz więziennych do rygorystycznego odseparowania katorżników od osiedleńców. W Aleksandrowsku warsztaty więzienne i mieszkania kilkuset katorżników są rozrzucone po całej placówce, tu zaś wszystkie warsztaty, a nawet szopa straży pożarnej mieszczą się w podwórzu więziennym, na mieszkanie poza więzieniem, z bardzo nielicznymi wyjątkami, nie zezwala się nawet katorżnikom kategorii dobrze sprawujących się.
Placówka żyje tu swoim życiem, a więzienie swoim i można tu długo mieszkać i wcale nie zauważyć, że na końcu ulicy znajduje się więzienie. Baraki stare, w celach okropny zaduch, ustępy o wiele gorsze niż w więzieniach północnych, piekarnia ciemna, karcery-pojedynki — ciemne, bez wentylacji, zimne; kilkakrotnie sam widziałem, jak więźniowie drżeli w nich z zimna i wilgoci. Jedno tylko jest tu lepsze niż na północy: znacznie większe cele kajdaniarzy, a zakutych w kajdany stosunkowo mało. Największą czystość utrzymują w barakach dawni marynarze; są też czyściej ubrani. W czasie mego pobytu w więzieniu nocowało tylko 450 ludzi, pozostałych wysłano do prac, przede wszystkim drogowych. W całym okręgu jest 1205 katorżników. [...]
XIII
[...] Do osiedli leżących na zachód od Korsakowska prowadzi przyjemna droga tuż nad morzem; na prawo gliniaste stromizny i urwiska w kędzierzawej zieleni; na lewo — szumiące morze. Na piasku, gdzie fale rozbijają się na pianę i jakby wyczerpane toczą się z powrotem, wzdłuż całego wybrzeża — brązowa lamówka z wyrzuconej przez morze morskiej kapusty. Wydaje słodkomdławy, ale nie przykry zapach gnijących wodorostów i dla morza południowego zapach ten jest tak samo charakterystyczny, jak podrywanie się co chwila dzikich kaczek morskich, które bawią nas wzdłuż całej naszej drogi nad brzegiem. Parostatki i żaglowce są tu rzadkimi gośćmi; nic nie widać ani w pobliżu, ani na horyzoncie i dlatego morze sprawia wrażenie pustyni. Od czasu do czasu ukaże się tylko niezdarna, jakby znieruchomiała tratwa z sianem, z ciemnym, nieładnym żaglem, albo też widać, jak katorżnik brodząc po kolana w wodzie ciągnie na powrozie kloc — oto cały krajobraz.
Potem stromy brzeg przechodzi w długą i głęboką dolinę. Płynie tu rzeczka Untanaj, czyli Unta, a w pobliżu była też kiedyś rządowa untowska ferma, którą katorżnicy nazywali Chłostówką — wiadomo dlaczego. W chwili obecnej są tu tylko więzienne ogrody i stoją trzy osiedleńcze chaty. To Dolina Pierwsza.
Dalej mamy Dolinę Drugą, w której jest sześć zagród. Tu u pewnego zamożnego starego chłopa-zesłańca mieszka jego stara nieślubna żona, „dziewica" — Uliana. Kiedyś, bardzo dawno, zabiła własne dziecko i zakopała je, na sądzie zaś zeznała, że nie zabiła, tylko zakopała je żywcem — myślała bowiem, że w ten sposób łatwiej uzyska uniewinnienie; sąd skazał ją na 20 lat. Opowiadając mi o tym Uliana gorzko płakała, a potem otarła łzy i zapytała: „A może kupi pan kiszonej kapusty?"
Dolina Trzecia ma 17 zagród.
Wszystkie te trzy osady mają 46 mieszkańców, w tym 17 kobiet. Gospodarzy 26. Ludzie tu solidni, zamożni, mają sporo bydła i niektórzy nawet nim handlują. Za najważniejsze przyczyny tego dobrobytu należy uznać chyba klimat i warunki glebowe, myślę jednak, że gdyby tu zaprosić urzędników z Aleksandrowska albo z Due i zaproponować im rządy, to po roku we wszystkich trzech Dolinach będzie nie 26, tylko 300 gospodarzy, nie licząc współwłaścicieli, i okaże się, że wszyscy są „niegospodarni, samowolni" i że będą siedzieć bez kawałka chleba. Wydaje mi się, że już na przykładzie tych trzech małych osad można stwierdzić, że jeśli kolonia jeszcze nie okrzepła, to im mniej gospodarzy, tym lepiej, a im ulica dłuższa, tym biedniejsza. [...]
Osady okręgu południowego mają pewne osobliwości, których nie może nie dostrzec ktoś przybywający z północy. Przede wszystkim znacznie mniejsza tu nędza. Nie wykończonych, porzuconych chat i zabitych na głucho okien nie widziałem tu w ogóle, a dachy kryte tarcicą są tu zjawiskiem tak powszechnym i zwykłym, jak na północy słoma i kora. Drogi i mosty są tu gorsze niż na północy, zwłaszcza między Małym Takoe i Sijancami, gdzie w czasie powodzi i ulewnych deszczy powstają błota niemożliwe do przebycia. Mieszkańcy tutejsi wyglądają młodziej, zdrowiej i o wiele raźniej od swych północnych towarzyszy, i zjawisko to — tak jak względny dobrobyt okręgu — da się może wyjaśnić faktem, że największy kontyngent zesłańców na południu stanowią więźniowie krótkoterminowi, a więc przeważnie młodzi i mniej wyczerpani katorgą. Można tu spotkać takich, którzy mają po 20—25 lat, a ukończyli już okres kary i siedzą teraz na działkach; sporo tu również chłopów-zesłańców mających po 30—40 lat. Na korzyść osad południowych przemawia również to, że tutejsi chłopi nie kwapią się z wyjazdem na ląd. [...] Kobiet jest tu bardzo mało, są osiedla, w których nie ma ani jednej. W porównaniu z mężczyznami przeważnie wyglądają chorowicie i bardzo staro, musimy więc chyba wierzyć tutejszym urzędnikom i osiedleńcom, którzy skarżą się, że z północy za każdym razem przesyłają im same tylko „wybrakowane", a młode i zdrowe zostawiają sobie. Doktor Z-ski, pełniący obowiązki lekarza więziennego, opowiadał mi, że kiedyś postanowił przebadać partię nowo przybyłych kobiet i stwierdził, że wszystkie cierpią na choroby kobiece.
Na południu całkiem nie używa się słowa „współwłaściciel" czy też „połówkarz", ponieważ tu na każdą działkę wypada tylko jeden gospodarz, tak samo jednak jak na północy, i tu są gospodarze, którzy są tylko przypisani do osiedla, ale domów nie mają. [...]
W osiedlu Miculka mieszka sachalińska Gretchen, szesnastoletnia córka osiedleńca Nikołajewa, Tania, urodzona w pskowskiej guberni. Jest to blondynka, szczupła, o delikatnych, miękkich, miłych rysach. Wyswatano ją już za naczelnika więzienia. Jadę, bywało, przez Miculkę, a ona wciąż siedzi przy oknie i duma. O czym może myśleć młode piękne dziewczę, które przypadkiem dostało się na Sachalin, o czym może marzyć — o tym wie chyba tylko Bóg. [...]
W osiedlu Władimirowka, tuż przy rządowym domu, w którym mieszka inspektor osiedli pan J. ze swą żoną akuszerką, znajduje się ferma rolnicza, którą osiedleńcy i żołnierze nazywają ,,firmą". Pan J. interesuje się naukami przyrodniczymi, zwłaszcza botaniką, rośliny nazywa tylko po łacinie, i kiedy na przykład na obiad u niego podają fasolę, pan J. mówi; ,,To phaseolus". Swego czarnego kundelka nazwał Favus. Ze wszystkich sachalińskich urzędników on najlepiej zna się na agronomii i do swej pracy podchodzi uczciwie i z zamiłowaniem, ale na jego wzorowej fermie zbiory często bywają gorsze niż u osiedleńców i to budzi ogólne zdumienie, a nawet kpiny. Moim zdaniem te przypadkowe różnice w zbiorach tyle mają wspólnego z panem J., co z każdym innym urzędnikiem. Ferma, na której nie ma ani stacji meteorologicznej, ani bydła, chociażby dla nawozu, ani porządnych zabudowań, ani znającego się na rzeczy człowieka, który by od rana do wieczora zajmował się tylko gospodarstwem — to rzeczywiście nie jest ferma, tylko firma, czyli pusta zabawa pod firmą wzorowego gospodarstwa rolnego. Trudno tę fermę nazwać nawet polem doświadczalnym, ponieważ ma ona tylko pięć dziesięcin gruntu i klasę ziemi, jak głosi akt urzędowy, specjalnie dobrano poniżej średniej, ,,aby dać przykład mieszkańcom, jak przy odpowiedniej uprawie i pielęgnacji można i na niej osiągnąć lepsze wyniki".
Tu, w tej Władimirowce, zdarzyła się pewna historia miłosna. Niejaki Wukoł Popow, chłop, zastał swoją żonę z ojcem, zamachnął się i zabił starego. Skazano go na pracę katorżniczą, przysłano do okręgu korsakowskiego i tu wyznaczono do firmy pana J. na woźnicę. Był to człowiek młody, przystojny, atletycznie zbudowany, łagodnego usposobienia, skupiony — wciąż bywało milczy i o czymś duma; od pierwszych więc dni gospodarze poczuli do niego zaufanie i kiedy wyjeżdżali z domu, to wiedzieli, że Wukoł i pieniędzy nie wyjmie z komody, i spirytusu ze spiżarni nie tknie. Na Sachalinie nie mógł się żenić, ponieważ w kraju została żona i rozwodu mu nie dawała. Tak mniej więcej wygląda bohater. Bohaterka zaś to zesłanka-katorżnica Helena Tertyszna, żyjąca z osiedleńcem Koszelowem, baba postrzelona, głupia i nieładna. Zaczęła się kłócić ze swym chłopem, ten poskarżył się i naczelnik okręgu za karę wyznaczył jej pracę na fermie. Tu ujrzał ją Wukoł i zakochał się. Ona też się w nim zakochała. Koszelow widać zauważył to, gdyż zaczął prosić ją bardzo, żeby wróciła do niego.
— Ano, dobrze, znam was! — mówiła. — Ożeń się ze mną, to pójdę.
Koszelow złożył podanie o zezwolenie na ślub z ,,dziewicą" Tertyszną i otrzymał od władz zezwolenie. Tymczasem zaś Wukoł oświadczył się Helenie, ubłagał, żeby z nim żyła; ona też szczerze przysięgała mu miłość i mówiła:
— Przychodź tak, zgadzam się, ale żyć stale, to nie, jesteś żonaty, a moja babska sprawa — to o sobie pomyśleć, wydać się za porządnego człowieka.
Kiedy Wukoł dowiedział się, że jest zaręczona, ogarnęła go taka rozpacz, że się otruł. Helenę potem badał sędzia śledczy i oto jej zeznania: ,,Przespałam z nim cztery noce". Opowiadano, że ze dwa tygodnie przed śmiercią patrząc na Helenę myjąca podłogę Wukoł mówił;
— Ech, te baby! Przez babę trafiłem na katorgę, a tu przez babę musić wyciągnę nogi!
We Władimirowce poznałem zesłańca Wasilija Smirnowa zesłanego za fałszowanie banknotów. Skończył mu się okres katorgi i osiedlenia i teraz jest myśliwym, poluje na sobole, z czego, jak widać, jest bardzo zadowolony. Opowiadał mi, że kiedyś fałszowanie pieniędzy przynosiło mu 300 rubli dziennie, ale wpadł dopiero wtedy, kiedy rozstał się z tą robotą i zajął uczciwą pracą. O fałszowaniu banknotów rozprawia tonem specjalisty; uważa, że teraźniejsze pieniądze może podrabiać byle baba. O przeszłości mówi spokojnie, nie bez ironii i bardzo jest dumny z tego, że kiedyś w sądzie obrońcą jego był sam Plewako. [...]
Osiedle Kresty leży nad Takoe właśnie w tym miejscu, gdzie wpada do niej dopływ; gleba tu gliniasta, ze sporą domieszką iłu, zbiory bywają prawie co roku, łąk dużo, a ludzie na szczęście solidni; jednak w pierwszych latach osada niewiele różniła się od Górnego Armudanu i niemal całkiem podupadła. Chodzi o to, że osadzono tu na działkach od razu 30 gospodarzy; a Aleksandrowsk akurat długo nie przysyłał narzędzi rolniczych i osiedleńców wyprawiono na miejsce przeznaczenia dosłownie z gołymi rękami. Więzienie z litości wydało im stare siekiery, żeby mogli naścinać sobie drzewa. Potem przez całe trzy lata z rzędu nie wydawano im bydła z tych samych powodów, z jakich nie wysyłano narzędzi z Aleksandrowska.
Jest tu sklepik, w którym handluje emerytowany feldfebel, dawny strażnik z tymowskiego okręgu; sprzedaje towary kolonialne. Są tu i miedziane bransolety, i sardynki. Kiedy wszedłem do sklepiku, gospodarz wziął mnie widocznie za jakiegoś ważnego urzędnika, bo nagle, zupełnie bez powodu, zameldował mi, że kiedyś był wplątany w jakąś tam sprawę, ale został uniewinniony, i zaczął mi gorliwie pokazywać różne pozytywne referencje. [...] Potem, chcąc udowodnić, że już nic nikomu nie jest dłużny, zaczął wertować gwałtownie wszystkie dokumenty szukając jakichś pokwitowań, ale nie znalazł ich, a ja wyszedłem ze sklepiku unosząc ze sobą przekonanie o jego całkowitej niewinności oraz funt zwykłych cukierków, za które zdarł jednak ze mnie pięćdziesiąt kopiejek. [...]
Osiedle Gałkino-Wraskoje, czyli Sijancy, powstało w 1884 r. Położenie malownicze, przy ujściu Takoe do Najby, ale nie bardzo dogodne. Na wiosnę i jesienią, a nawet latem w dżdżyste dni Najba staje się kapryśna, jak w ogóle wszystkie górskie rzeki, wylewa i zatapia okolice, silny prąd zamyka ujście do Takoe i ona też wylewa; tak samo dzieje się z mniejszymi rzekami wpadającymi do Takoe. A wtedy Gałkino-Wraskoje staje się prawdziwą Wenecją i jeździ się po nim tubylczymi łodziami; w chatach zbudowanych na nizinie podłogi bywają zalane wodą. Miejsce na osiedle wybrał niejaki pan Iwanow, znający te sprawy równie mało jak język gilacki i ajnowski, chociaż uchodzi za oficjalnego tłumacza z tych języków, zresztą w tym czasie był on zastępcą naczelnika więzienia, a pełnił funkcje obecnego inspektora osiedli. Ajnowie i osiedleńcy uprzedzali go, że miejscowość jest błotnista, grząska, ale on nie zwracał na to uwagi. Kto skarżył się, ten zbierał kije. W czasie jednej powodzi utonął wół, a w czasie drugiej — koń.
Takoe wpadając do Najby tworzy półwysep, na który wchodzi się przez wysoki most. Jest tu bardzo ładnie, miejscowość jakby dla słowików. W domku strażniczym jasno i bardzo czysto: jest nawet kominek. Z tarasu — widok na rzekę, na podwórzu — ogródek. Stróżem jest tu stary Sawieliew, katorżnik, który w czasie postoju urzędników pełni funkcje lokaja i kucharza. Pewnego razu usługiwał przy obiedzie mnie i jakiemuś urzędnikowi; podał coś nie tak, jak należy, a urzędnik krzyknął na niego ostro: „Dureń!" Spojrzałem wtedy na tego bezbronnego starca i, jak przypominam sobie, pomyślałem, że rosyjski inteligent jak dotąd tyle tylko dokonał tu na katordze, że najordynarniej w świecie zrobił z katorgi kraj pańszczyźniany. [...l
XV
Jeśli kara obok swoich celów bezpośrednich — odwetu, zastraszenia albo poprawy — ma na celu jeszcze coś dodatkowego, na przykład kolonizację, to nieodzowne jest stałe przystosowywanie się do potrzeb kolonii i pewne ustępstwa. Więzienie to antagonista kolonii i interesy obu stron są sprzeczne. Życie w celach ogólnych ujarzmia więźnia i z biegiem czasu wypacza go; instynkty człowieka osiadłego, przywiązanego do domu gospodarza, członka rodziny, są zagłuszane przez nawyki życia stadnego; więzień traci zdrowie, starzeje się, słabnie moralnie i im później opuszcza więzienie, tym więcej powodów do obawy, że nie będzie czynnym, pożytecznym członkiem kolonii, lecz ciężarem. Dlatego też doświadczenie kolonizacyjne domaga się przede wszystkim skrócenia okresu pobytu w więzieniu i na robotach przymusowych i pod tym względem nasza ,,Ustawa o zesłańcach" idzie na znaczne ustępstwa. Tak więc katorżnikom kategorii dobrze sprawujących się dziesięć miesięcy liczy się za rok, a jeśli katorżnicy drugiej i trzeciej kategorii, to jest osądzeni na 4 do 12 lat, są wyznaczani do robót w kopalniach, to każdy rok spędzony na tej pracy liczy się za półtora roku. Katorżnikom, którzy przechodzą do kategorii dobrze sprawujących się, prawo zezwala na mieszkanie poza więzieniem, budowanie chat, wstępowanie w związki małżeńskie i posiadanie pieniędzy. W rzeczywistości jednak życie poszło dalej niż „Ustawa". Żeby ułatwić przejście ze stanu katorżniczego do bardziej samodzielnego, generał-gubernator Kraju Nadamurskiego w 1888 r. zgodził się na przedterminowe zwolnienie katorżników pracowitych i dobrze sprawujących się; podając do wiadomości ten rozkaz (nr 302) generał Kononowicz obiecuje zwalniać od prac na dwa a nawet trzy lata przed ukończeniem terminu. Bez wszelkich zaś ustaw i rozkazów, a tylko dlatego, że jest to konieczne, jako że korzystne dla kolonii, poza więzieniem we własnych domach i w prywatnych mieszkaniach zamieszkują wszystkie bez wyjątku kobiety, zesłanki i katorżnice, wielu katorżników będących w okresie próby, a nawet więźniowie z wyrokami dożywotnimi, jeśli mają rodziny albo jeśli są dobrymi rzemieślnikami, geometrami itp. Wielu więźniom zezwala się na mieszkanie poza więzieniem po prostu ze względów ludzkich czy też z przekonania, że jeśli taki to będzie mieszkać nie w więzieniu, tylko w chacie, nic złego się nie stanie, albo znowu jeśli więźniowi Z. z wyrokiem dożywotnim zezwala się mieszkać prywatnie tylko dlatego, że przyjechał z żoną i dziećmi, to niesprawiedliwie byłoby odmówić tegoż więźniowi N. z wyrokiem krótkim. Na l stycznia 1890 r. we wszystkich trzech sachalińskich okręgach było katorżników płci obojga 5905. Wśród nich osądzonych na terminy do 8 lat — 2124 (36%), od 8 do 12 lat — 1567 (26,5°/o), od 12 do 15 lat — 747 (12,7%), od 15 do 20 lat — 731 (12,3%), z wyrokiem dożywotnim 386 (6,5%) i recydywistów zasądzonych na 20—50 lat — 175 (3%). Więźniowie z krótkimi wyrokami do 12 lat stanowią 62,5%, to jest nieco więcej niż połowę liczby ogólnej. Nie znam średniej wieku więźniów zaraz po wyroku, sądząc jednak z wieku mieszkańców zesłanych w chwili obecnej, wynosi ona chyba 35 lat; jeśli do tego dodamy średnią okresu katorgi 8—10 lat i jeśli jeszcze uwzględnimy, że na katordze ludzie starzeją się o wiele szybciej niż w zwykłych warunkach, to stanie się jasne, że przy rygorystycznym wykonaniu wyroku sądowego, przy stosowaniu się do ,,Ustawy", przy surowym zamykaniu w więzieniu, przy pracy pod konwojem wojskowym itd. nie tylko więźniowie długoterminowi, ale więcej niż połowa krótkoterminowych przybywałaby na kolonię nie mając już sił do pracy.
Podczas mego pobytu gospodarzy-katorżników płci obojga uprawiających działki było 424; katorżników płci obojga — mieszkających na kolonii w charakterze żon i mężów nieślubnych, parobków, lokatorów i in. spisałem 908; wszystkich mieszkających poza więzieniem we własnych chatach i w prywatnych mieszkaniach 1332, co wynosi 23% liczby ogólnej katorżników./*
*/Nie uwzględniam tu katorżników, którzy są na służbie w domach urzędniczych. Sądzę, że mieszkający poza więzieniem stanowią 25°/o ogółu, czyli że z czterech katorżników jednego więzienia ustępuje kolonii. Procent ten podniesie się znacznie, kiedy paragraf 305 ,,Ustawy", który pozwala katorżnikom dobrze sprawującym się na mieszkanie poza więzieniem, będzie rozszerzony również na okręg korsakowski; dotychczas na życzenie pana Biełego wszyscy więźniowie bez wyjątku musieli mieszkać w więzieniu.
W Aleksandrowsku prawie wszyscy gospodarze mają lokatorów i to nadaje placówce charakter miejski. W jednej chacie zapisałem aż 17. Takie zagęszczone mieszkanie jednak niczym nie różni się od cel ogólnych.
Na kolonii katorżnicy niczym nie różnią się od gospodarzy-osiedleńców. Katorżnicy pracujący przy gospodarstwach w charakterze najemników robią to samo, co nasi chłopi na wsi. Oddanie więźnia jako parobka dobremu gospodarzowi, również zesłańcowi, stanowi dotychczas jedyną formę katorgi zdobytą w praktyce rosyjskiej i niewątpliwie bardziej sympatyczną niż australijskie najemnictwo. Lokatorzy-katorżnicy tylko nocują w mieszkaniach, ale do pracy w terenie i na miejscu muszą stawić się tak samo punktualnie, jak ich towarzysze mieszkający w więzieniu. Rzemieślnicy, na przykład szewcy i ślusarze, często odrabiają swoją katorżniczą pracę w domu.
Z tego powodu, że tylko czwarta część więźniów, katorżników i zesłańców mieszka poza więzieniem, nie ma specjalnych zakłóceń i raczej zgodziłbym się z twierdzeniem przeciwnym: niełatwo jest wprowadzić jakiś ład do katorgi właśnie dlatego, że pozostałe 3/4 więźniów mieszka w więzieniu. [...]
Jedno jest w każdym razie niewątpliwe: kolonizacja nie straciłaby na tym, gdyby każdy katorżnik, bez rozróżniania długości wyroku, bezpośrednio po przybyciu na Sachalin, przystępował do budowy chaty dla siebie i swojej rodziny i zaczynał kolonizacyjną działalność możliwie jak najwcześniej, póki jest jeszcze stosunkowo młody i zdrowy; zresztą sprawiedliwość też nie ucierpiałaby na tym, gdyż przestępca wstępując do kolonii zaraz po przybyciu wszystko najgorsze przeżyłby przed przejściem do stanu osiedleńczego, a nie potem.
Kiedy upływa termin kary, katorżnika uwalniają od pracy i przepisują do osiedleńców. Odbywa się to bez żadnej zwłoki. Nowy osiedleniec, o ile ma pieniądze i protekcję u władz, zostaje w Aleksandrowsku czy też w tym osiedlu, które mu odpowiada, kupuje albo buduje sobie dom, jeśli nie zdobył go jeszcze w okresie odbywania katorgi; taki nie musi zajmować się gospodarką czy pracować. Jeżeli jednak należy do szarej masy, stanowiącej większość, to zazwyczaj osiedla się na działce w osiedlu wyznaczonym mu przez władze, a jeżeli jest tam ciasno i nie ma ziemi nadającej się na działki, to przydzielają go do zagrody już zagospodarowanej jako współwłaściciela czyli połówkarza albo też wysyłają na osiedlenie do innej miejscowości. Wybór miejsca na nowe osiedla, wymagający doświadczenia i pewnej fachowej wiedzy, przypada miejscowej administracji, to jest naczelnikom okręgów, więzień czy osiedli. Żadnych określonych ustaw ani instrukcji w tym zakresie nie ma, organizacja więc zależy od takich przypadkowych okoliczności, jak zespół urzędników, a więc od tego, czy pracują w tej dziedzinie już dawno i znają dobrze ludność zesłańczą i teren — jak na przykład pan Butakow na północy i panowie Bieły i Jarcew na południu — czy też są to ludzie przybyli tu niedawno, w najlepszym razie filolodzy, prawnicy, porucznicy piechoty, w najgorszym zaś — ludzie całkiem niewykształceni, którzy nigdzie jeszcze nie pracowali, a najczęściej po prostu młodzi, nie znający życia mieszkańcy miast. [...]
Generał-gubernator po objeździe osiedli opowiadał mi o swoich wrażeniach i wyraził się tak: ,,Katorga zaczyna się nie na katordze, ale na osiedleniu". Jeżeli ciężar kary mierzy się wkładem pracy i ludzkiej niedoli, to na Sachalinie osiedleńcy często ponoszą surowszą karę niż katorżnicy. Na nowy teren — zazwyczaj błotnisty, porosły lasem — osiedleńcy przybywają zaopatrzeni tylko w ciesielską siekierę, piłę i łopatę. Wyrąbują więc las, karczują, kopią rowy osuszające teren i przez cały czas trwania tych prac przygotowawczych mieszkają pod gołym niebem, na mokrej ziemi. Rozkoszy sachalińskiego klimatu z jego wiecznym zachmurzeniem, niemal codziennymi deszczami, niską temperaturą, nigdzie nie odczuwa się tak dotkliwie jak przy tej pracy, kiedy w przeciągu kilku tygodni ani na chwilę nie można się uwolnić od przenikającej do szpiku kości wilgoci i dreszczy. Jest to prawdziwa febris Sachaliniensis, z bólem głowy i łamaniem w całym ciele, wywołana nie infekcją, lecz warunkami klimatycznymi.
Na początku budują osiedle, a potem już drogę do niego, a nie odwrotnie, i wskutek tego całkiem nieprodukcyjnie marnuje się masę sił i zdrowia na przenoszenie ciężarów z placówki, skąd do budującego się osiedla nie ma nawet ścieżynki; osiedleniec objuczony, narzędziami, produktami itp. idzie przez ostępy dziewiczej tajgi, to po kolana w wodzie, to wdrapując się na góry zbutwiałych pni, to przedzierając się przez gęste twarde krzaki bagna. Paragraf 307 „Ustawy o zesłańcach" głosi, że katorżnikom osiedlającym się poza więzieniem przydziela się drzewo na budowę domów; zgodnie z miejscową interpretacją tego paragrafu osiedleniec sam musi sobie to drzewo ściąć i obciosać. W dawnych czasach do pomocy osiedleńcom przydzielano katorżników i wydawano pieniądze na najem cieśli i zakup materiałów budowlanych, ale zwyczaj ten został zaniechany z tego powodu, że — jak opowiadał mi jeden urzędnik — w rezultacie wychowywało się tylko leniów; katorżnicy pracują, a osiedleńcy w tym czasie grają w orła i reszkę. Teraz osiedleńcy budują się wspólnymi siłami, pomagając sobie nawzajem. Cieśla stawia zrąb domu, zdun lepi piec, tracze piłują deski. Kto nie ma sił ani umiejętności, ale ma pieniążki, ten wynajmuje swoich towarzyszy. Ludzie silni i wytrzymali są obarczeni pracą najcięższą, ludzie zaś słabi albo tacy, co w więzieniu odwykli od chłopskich robót, jeśli nie grają w orła i reszkę albo karty czy nie kryją się przed zimnem, to wykonują jakieś prace lżejsze. Wielu osiedleńców choruje, upada na duchu i porzuca swe nie dobudowane domy. Chińczycy i Kaukazczycy, którzy nie umieją budować rosyjskich chat, zazwyczaj uciekają stąd już w pierwszym roku. Prawie połowa gospodarzy na Sachalinie nie ma domów, a przyczyną tego są, jak mnie poinformowano, trudności, z jakimi styka się osiedleniec w początkowym okresie zagospodarowania się. [...]
Kiedy zrąb jest gotowy, osiedleniec powinien otrzymać, na warunkach pożyczki, szkło i żelastwo. O tej pożyczce komendant wyspy mówi: ,,Należy z ubolewaniem stwierdzić, że na tę pożyczkę, jak i na wiele innych rzeczy, trzeba długo czekać, co odbiera ochotę do zagospodarowania się... Jesienią ubiegłego roku, w czasie wizytacji osiedli okręgu korsakowskiego, zdarzało mi się oglądać domy bez szyb, oczekujące na szkło, gwoździe i części żelazne do pieców, a obecnie również zastałem te domy w stanie podobnego oczekiwania" (rozkaz nr 318, 1889 r.).
Zaludniając jakąś nową miejscowość władze nie uważają za stosowne zbadanie jej. Wysyłają tam 50— —100 ludzi, następnie co roku dodają dziesiątki nowych, a tymczasem nikt nie wie, dla ilu gospodarzy starczy tam ziemi nadającej się do uprawy, i oto dlatego zazwyczaj zaraz po osiedleniu okazuje się, że jest ciasno, że za dużo jest ludzi. [...]
Wygląda na to, że sama administracja nie wierzy w realizację kolonii rolniczej i z wolna uspokaja się myślą, że ziemia potrzebna jest osiedleńcowi nie na długo, najwyżej na sześć lat, ponieważ po otrzymaniu praw chłopskich niechybnie porzuci wyspę, i że wobec takich okoliczności sprawa działek ma znaczenie tylko formalne. [...]
Założenie i prawidłowe prowadzenie gospodarstwa uważa się za nieodzowny obowiązek więźnia. Za lenistwo, niedbalstwo, niechęć do gospodarowania skierowuje się na rok do ogólnych, tj. katorżniczych prac i przenosi się z chaty do więzienia. Paragraf 402 „Ustawy" zezwala generał-gubernatorowi Kraju Nadamurskiego ,,utrzymywać na koszt rządu tych sachalińskich osiedleńców, którzy według opinii władz miejscowych nie mają po temu środków". W chwili obecnej większość sachalińskich osiedleńców w ciągu dwóch pierwszych, a czasami trzech lat po zwolnieniu od robót katorżniczych otrzymuje od rządu przydział odzieżowy i żywnościowy w wysokości zwykłego przydziału więziennego. Do okazywania tej pomocy osiedleńcom pobudzają administrację względy humanitarne i praktyczne. W rzeczy samej trudno sobie wyobrazić, żeby osiedleniec mógł budować sobie chatę, przygotowywać grunt pod uprawę, a równocześnie codziennie zdobywać kawałek chleba. Dość często jednak spotyka się w zarządzeniach uwagę, że taki to osiedleniec zostaje pozbawiony przydziału za niedbalstwo, za lenistwo, za to, że „nie przystąpił do budowy domu"/* itp.
*/Wspomniałem już, w jak wielkiej biedzie, pomimo zapomóg i stałych pożyczek rządowych, odbywają karę tutejsi mieszkańcy wsi. Oto obrazek pióra osoby urzędowej, malujący to wprost nędzarskie życie: „We wsi Lutoga wszedłem do najbiedniejszej lepianki należącej do osiedleńca Zorina, kiepskiego krawca, który już cztery lata usiłuje zagospodarować się. Przeraźliwy niedostatek, wprost nędza na każdym kroku: oprócz jakiegoś skleconego stołu i pieńka służącego za krzesło — ani śladu mebli; poza czajnikiem zrobionym z blaszanki po nafcie — ani śladu naczyń czy jakichkolwiek sprzętów domowych, zamiast łóżka — wiązka słomy, na której leży kożuszek i druga koszula; narzędzi pracy również nie ma poza paru igłami, moteczkiem szarych nici, kilku guzikami i miedzianym naparstkiem, który zastępuje mu również fajkę; krawiec wywiercił w naparstku dziurkę i w miarę potrzeby wstawia tu krótki ustnik z kawałka trzciny; naparstek nabity był tytoniem zaledwie do połowy".
Po dziesięciu latach przebytych na osiedleniu osiedleńcy mają prawo przepisać się do stanu chłopskiego. Ten nowy stan wiąże się z wielkimi uprawnieniami. Chłop, dawny osiedleniec, może opuścić Sachalin i osiąść, gdzie zechce, na całej Syberii z wyjątkiem okręgu semirieczeńskiego, akmolińskiego i semipałatyńskiego, może zapisywać się do gromad chłopskich, za ich zgodą, może mieszkać w mieście trudniąc się rzemiosłem albo handlem; jest sądzony na podstawie praw ogólnych, a nie ,,Ustawy o zesłańcach"; otrzymuje i wysyła korespondencję też na zasadach ogólnych, bez uprzedniej cenzury przewidzianej dla katorżników i osiedleńców. Ale i w tym nowym jego stanie zostaje jednak główny element zesłania — nie ma prawa powrotu do ojczyzny. Otrzymania praw chłopskich po dziesięciu latach ,,Ustawa" nie obwarowuje żadnymi specjalnymi zastrzeżeniami. Poza wypadkami przewidzianymi w wyjaśnieniu do artykułu 375 — jedynym warunkiem jest dziesięcioletni, termin, niezależnie od tego, czy osiedleniec był rolnikiem, czy też rzemieślnikiem. [...]
Kiedy byłem w Sijancach, naczelnik osiedli rozkazał 25 osiedleńcom zebrać się przy domku strażników i ogłosił im, że na podstawie zarządzenia komendanta wyspy są oni przepisani do stanu chłopskiego. Zarządzenie było podpisane przez generała 27 stycznia, a podano je do wiadomości osiedleńcom 26 września. Radosną wieść przyjęło 25 osiedleńców w milczeniu, ani jeden nie przeżegnał się, nie podziękował, wszyscy stali z powagą na twarzy i milczeli, jakby wszystkich zasmuciła myśl, że na tym świecie wszystko się kończy, nawet cierpienie. Kiedy ja i pan Jarcew zaczęliśmy ich pytać, kto z nich zostanie na Sachalinie, a kto odjedzie, to żaden z 25 nie wyraził chęci pozostania. Wszyscy mówili, że ciągnie ich na ląd i odjechaliby z przyjemnością choćby zaraz, ale nie mają środków, trzeba jakoś to przemyśleć. I zaczęły się rozmowy o tym, że nie chodzi tylko o pieniądze na samą drogę — co tu gadać, ląd także lubi pieniądze; trzeba będzie starać się o przyjęcie do gromady, częstować, kupić kawałek ziemi i budować się, potrzebne to i owo, słowem — z półtorej setki rubli poleci. A skąd je wziąć?
W Rykowskiem, pomimo że osiedle jest dość duże, zastałem tylko 39 chłopów i wszyscy byli bardzo dalecy od myśli zapuszczania tu korzeni; wszyscy wybierali się na ląd. Jeden z nich, niejaki Bespałow, buduje na swojej działce piętrowy dom z balkonem, przypominający willę, i wszyscy patrzą na tę budowę ze zdumieniem i nie mogą zrozumieć, po co to; fakt, że człowiek bogaty, mający dorosłych synów, zostaje na zawsze w Rykowskiem, mając możność świetnego urządzenia się gdzieś na Zei, sprawia wrażenie niepojętego kaprysu, dziwactwa. [...]
Z Sachalinu wypędza chłopów poczucie materialnej niepewności, nuda, stały strach o dzieci. A najważniejszy powód — to namiętne pragnienie, żeby choć przed śmiercią odetchnąć na wolności, pożyć prawdziwym, nie więziennym życiem. Ussuryjski zaś kraj i Amur — o którym wciąż mówią jak o ziemi obiecanej — tak blisko: tylko trzy, cztery dni, przepłynąć statkiem, a tam — wolność, ciepło, piękne plony. Ci, którzy już przesiedlili się na ląd i urządzili tam, piszą do swoich sachalińskich znajomych, że na lądzie ludzie podają im rękę, a butelka wódki kosztuje tylko 50 kopiejek. Kiedyś, spacerując w Aleksandrowsku po nabrzeżu, zajrzałem do przystani kutrów i zobaczyłem tam starca 60—70-letniego i staruszkę z tłumokami i workami, widocznie wybierających się w podróż. Zaczęliśmy rozmawiać. Stary otrzymał niedawno prawa chłopskie i teraz odjeżdża z żoną na ląd, na razie do Władywostoku, a potem, ,,gdzie Bóg da". Pieniędzy, jak mówią, nie mają. Statek miał odejść następnego dnia, a oni już przywędrowali na przystań i teraz ze swoim dobytkiem chronią się w szopie koło przystani, jakby się bali, żeby ich nie zawrócono. O lądzie mówią z miłością, z uwielbieniem, z przekonaniem, że właśnie tam znajdą naprawdę szczęśliwe życie. [...]
Chłopom nie pozwalają wracać na ląd, jeśli sprawują się nielojalnie i nie spłacili długu rządowi. Jeśli chłop żyje z kobietą zesłanką i ma z nią dzieci, to zezwolenie na wyjazd wydaje mu się tylko wtedy, gdy kobiecie tej i nieślubnym dzieciom zapewni utrzymanie.
Na lądzie chłop rejestruje się w wybranej gminie; gubernator, któremu podlega ta gmina, powiadamia komendanta wyspy, i ten ostatni w zarządzeniu poleca władzom policyjnym skreślić takiego to chłopa, i jego rodzinę ze spisu i formalnie ilość ,,nieszczęsnych" zmniejsza się o jednego. Baron Korf mówił mi, że jeśli chłop źle się sprawuje na kontynencie, to drogą administracyjną zsyła się go na Sachalin już na zawsze.
Z tego, co słyszałem, Sachalińczykom na kontynencie powodzi się dobrze. Listy ich czytałem, ale jak żyją w nowym miejscu, sam nie stwierdziłem. [...]
Chłopi, którzy nie odjechali jeszcze na ląd, mieszkają w placówkach i osiedlach i gospodarzą w takich samych niefortunnych warunkach jak osiedleńcy i katorżnicy. Wciąż jeszcze zależą od władz więziennych i jeśli są na południu, to zdejmują przed urzędnikami czapki na odległość 50 kroków; traktuje się ich lepiej, nie chłoszcze, nie są jednak właściwie chłopami, tylko więźniami. Mieszkają przy więzieniu i widzą je co dzień, a etapowo-karne więzienie i spokojne bytowanie rolnika to dwa bieguny. Niektórzy autorzy widzieli w Rykowskiem korowody, słyszeli tu grę harmonijek i junackie pieśni; ja jednak nic podobnego nie widziałem i nie słyszałem i całkiem nie mogę sobie wyobrazić dziewcząt w korowodzie dokoła więzienia. A gdyby nawet poza brzękiem łańcuchów i krzykiem strażników zdarzyło mi się usłyszeć taką pieśń, ta uważałbym to za zły znak, bo człowiek dobry i litościwy nie zaśpiewa koło więzienia. Chłopi i osiedleńcy, a także ich wolne żony i dzieci odczuwają jarzmo więziennego reżimu; dryl więzienny, podobnie jak dryl wojskowy, z jego wyjątkowymi obostrzeniami i nieuniknioną kontrolą zwierzchnictwa, trzyma ludzi w ciągłym napięciu i strachu; administracja więzienna odbiera im na rzecz więzienia lepsze łąki, lepsze łowiska, lepsze lasy; zbiegowie, więzienni lichwiarze i złodzieje krzywdzą ich; napełnia strachem spacerujący po ulicy więzienny kat; strażnicy deprawują ich żony i córki, a najważniejsze, że więzienie co chwila przypomina im o przeszłości, o tym, gdzie i kim są. Tutejsza ludność wiejska nie stanowi jeszcze gromady. Nie ma jeszcze dorosłych, urodzonych na Sachalinie, którzy uważaliby Sachalin za ziemię ojczystą, mieszkańców zasiedziałych bardzo tu mało, większość stanowią nowo przybyli; ludność zmienia się co roku: jedni przybywają, drudzy odjeżdżają; w wielu osiedlach, jak już wspominałem, mieszkańcy sprawiają wrażenie nie gromady wiejskiej, lecz przypadkowo zegnanej hałastry. Nazywają siebie braćmi, jako że razem cierpieli, mało jednak mają ze sobą wspólnego, są sobie całkiem obcy. Nie jednej są wiary i mówią różnymi językami. Starzy gardzą tą pstrokacizną i ze śmiechem pytają, jaka tu może być wspólnota, jeśli w tym samym osiedlu mieszkają Rosjanie, Ukraińcy, Tatarzy, Polacy, Żydzi, Czuchońcy, Kirgizi, Gruzini, Cyganie. O tym, jak nierównomiernie rozdzielono po osiedlach element nierosyjski, miałem okazję już wspomnieć.
Na rozwoju każdego osiedla ujemnie odbija się również pstrokacizna innego rodzaju; do kolonii przybywa wielu ludzi starych, słabych, chorych fizycznie i psychicznie, przestępców niezdolnych do pracy, bez przygotowania praktycznego, którzy w ojczyźnie mieszkali w miastach i nie pracowali na roli. [...]
W każdym osiedlu jest sołtys wybierany spośród gospodarzy, wyłącznie osiedleńców i chłopów, a zatwierdzony przez inspektora osiedli. [...]
W każdym osiedlu mieszka też nadzorca, najczęściej jakiś niższy wojskowy z miejscowego garnizonu, zaledwie piśmienny, który przejeżdżającym urzędnikom melduje, że wszystko w porządku, obserwuje zachowanie się osiedleńców, przestrzega, żeby bez pytania nie oddalali się i żeby nie odrywali się od roli. Jest on bezpośrednią władzą osiedla, często jedynym sędzią i jego raporty, składane władzom wyższym, to dokumenty całkiem niebagatelne przy ocenie postępów, jakie osiedleniec zrobił w zakresie zachowania się, zagospodarowania i zadomowienia. Oto typowy przykład takiego raportu:
Spis mieszkańców osiedla Górny Armudan co się źle sprawują
Nazwisko i imię 1. Izdugin Ananij 2. Kisielów Piotr 3. Głybin Iwan 1.Galyński Siemion 2. Kazankin Iwan
|
Uwagi właśnie dlaczego złodziej takoż takoż niegospodarny i samowolny takoż
|
XVI
W koloniach zesłańczych na 100 mężczyzn przypadają 53 kobiety. Taki układ istnieje tylko wśród ludności zamieszkałej w chatach. Ale są ponadto mężczyźni przebywający w więzieniu i nieżonaci żołnierze, dla których ,,niezbędnym obiektem do zaspokojenia ich potrzeb naturalnych" — jak wyraził się kiedyś jeden z tutejszych zwierzchników — są kobiety zesłanki albo kobiety związane z zesłaniem. Jeśli jednak przy klasyfikacji ludności według płci i stanu rodzinnego należy wziąć pod uwagę i tę kategorię ludzi, to tylko z pewnym zastrzeżeniem. Dopóki bowiem mieszkają w więzieniach albo koszarach, traktują kolonię tylko z punktu widzenia tych swoich potrzeb; ich wizyty na kolonii mają szkodliwy wpływ, obniżający przyrost ludności i zwiększający procent zachorowań, są poza tym czynnikiem przypadkowym, zwiększającym się czy zmniejszającym, zależnie od tego, w jakiej odległości od więzienia czy koszar leżą kolonie; jest to czynnik, którego odpowiednikiem na wsi rosyjskiej jest tak zwana sezonowa hołota, pracująca w pobliżu, na kolei. Jeśli weźmiemy ogólnie wszystkich mężczyzn — razem z więzieniem i koszarami — to liczba 53 kobiet skurczy się mniej więcej do połowy, otrzymamy więc stosunek 100 : 25.
Chociaż cyfry 53 i 25 są bardzo niskie, jednakże dla młodej kolonii zesłańczej, rozwijającej się przy tym w wyjątkowo nie sprzyjających warunkach, nie można ich uznać za zbyt niskie. Na Syberii bowiem kobiety stanowią niecałe 10% ogólnej liczby katorżników i osiedleńców, a jeśli zestawimy to z nierosyjską praktyką deportacyjną, to spotkamy tam kolonistów, szanowanych już fermerów, którzy pod tym względem są tak dalece nie rozpieszczeni, że z zachwytem witają prostytutki przywożone z metropolii i płacą właścicielom statków po 100 funtów tytoniu za każdą. Tak zwany problem kobiecy na Sachalinie postawiony jest okropnie, nie tak jednak ohydnie, jak w zachodnio-europejskich koloniach zesłańczych w pierwszym okresie ich rozwoju. Na wyspę przybywają nie tylko przestępczynie i prostytutki. Dzięki głównemu urzędowi więziennictwa i ochotniczej flocie, którym udało się całkowicie zorganizować szybką i wygodną komunikację między Rosją europejską i Sachalinem, sprawa żon i córek pragnących jechać na zesłanie razem z mężami i rodzicami znacznie się uprościła. Nie tak dawno jeszcze pewna żona udająca się dobrowolnie za mężem przypadała na 30 przestępców, teraz natomiast obecność kobiety stanu wolnego jest całkiem typowa dla kolonii i trudno już sobie wyobrazić na przykład Rykowskie albo Nowo-Michajłowkę bez tych tragicznych postaci, które jechały tam, „żeby poprawić życie mężów, a zaprzepaściły swoje". Jest to być może jedyny punkt, w którym nasz Sachalin w historii zesłania zajmuje niepoślednie miejsce.
Zacznę od kobiet katorżnic. Na l stycznia 1890 r. liczba przestępczyń we wszystkich trzech okręgach wynosiła 11,5% ogólnej liczby katorżników. Z punktu widzenia kolonizacji kobiety te mają jedną bardzo ważką zaletę; przybywają na kolonie w stosunkowo młodym wieku; są to na ogół kobiety z temperamentem, osądzone za przestępstwa charakteru romansowego, rodzinnego: ,,Za męża tu przyjechałam", ,,Za teściową tu przyjechałam..." Są to przeważnie zabójczynie, ofiary miłości i rodzinnego despotyzmu. Nawet te zresztą, które przybyły tu za podpalenie czy fałszowanie pieniędzy, właściwie pokutują za miłość, jako że do przestępstwa były wciągnięte przez swych kochanków.
Element miłości odgrywa fatalną rolę w ich smutnym życiu i przed wyrokiem, i po wyroku. Już na statku, w drodze na zesłanie, zaczynają wśród nich krążyć słuchy, że na Sachalinie będą je wbrew woli wydawać za mąż. To zaczyna je niepokoić. Zdarzyło się kiedyś, że zwróciły się do kapitana statku z prośbą, żeby nie wydawano ich za mąż wbrew woli.
Przed 15—20 laty kobiety-katorżnice bezpośrednio po przybyciu na Sachalin były oddawane do domów publicznych. „Na południu Sachalinu — pisał Własow w swym sprawozdaniu — kobiety, z powodu braku specjalnego pomieszczenia, lokuje się w budynku piekarni... Komendant wyspy Depreradowicz wydał zarządzenie, żeby kobiece baraki więzienne zamienić na dom publiczny". O żadnej pracy nie mogło być mowy, ponieważ ,,tylko te, co zasłużyły na karę albo całkiem nie wzbudzały męskich względów" trafiały do pracy w kuchni, pozostałe zaś zaspokajały ,,te potrzeby" i zapijały się tak, że wreszcie, wedle słów Własowa, były tak strasznie zdeprawowane, że w stanie jakiegoś oszołomienia „sprzedawały swoje dzieci za sztof spirytusu".
Teraz zaś, kiedy transport kobiet przybywa do Aleksandrowska, przede wszystkim prowadzi się je uroczyście do więzienia. Kobiety, pochylone pod ciężarem tłumoków i węzełków, drepcą szosą oklapnięte, zamroczone jeszcze po chorobie morskiej; jak na jarmarku za komediantami suną za nimi całe tłumy bab, chłopów, dzieciaków i osób związanych z więzienną kancelarią. Obraz przypomina ciąg śledzi w Aniwie, kiedy tuż za rybami suną całe pułki wielorybów, fok, delfinów pragnących uraczyć się śledziami z ikrą. Chłopi-osiedleńcy idący za kobietami mają zazwyczaj szczere, uczciwe zamiary: potrzebują gospodyń. Baby przyglądają się, żeby wypatrzyć w transporcie rodaczkę. Kancelistom zaś i dozorcom potrzebne są ,,dziewczynki". Zazwyczaj dzieje się to nad wieczorem. Kobiety zamyka się na noc w celi zawczasu przygotowanej, a potem całą noc w więzieniu i na placówce mówi się tylko o nowym transporcie, o rozkoszach życia rodzinnego, o niemożliwości prowadzenia gospodarstwa bez baby itp. Zaraz pierwszego dnia, zanim statek odpłynie jeszcze z Korsakowska, następuje przydział przybyłych kobiet do poszczególnych okręgów. Rozdzielają urzędnicy Aleksandrowska i dlatego okręg ich otrzymuje lwią część, tak pod względem ilości, jak i jakości; nieco mniej i gorsze otrzymuje najbliższy okręg — tymowski. Na północy więc odbywa się najszczegółowsze sortowanie: tu, jak na filtrze, zostają najmłodsze i najładniejsze, tak że szczęście zamieszkania w południowym okręgu przypada tylko staruszkom i takim, które ,,nie zasługują na męskie względy". Przy podziale absolutnie nikt nie myśli o kolonii rolniczej i dlatego na Sachalinie, jak już wspomniałem, kobiety rozmieszczone są w okręgach jak najbardziej nierównomiernie, a przy tym im gorszy okręg, im mniej nadziei na kolonizację, tym więcej ma kobiet: w najgorszym, aleksandrowskim, na 100 mężczyzn przypada 69 kobiet; w średnim, tymowskim — 47; w najlepszym, korsakowskim — tylko 36.
Spośród kobiet przeznaczonych do aleksandrowskiego okręgu część przydziela się urzędnikom na służące. Po długim pobycie w więzieniach, więziennych wagonach i ładowniach statku czyste i jasne pokoje urzędników z początku wydają się kobietom czarodziejskim zamkiem, a sam pan — dobrym albo złym geniuszem mającym nad nimi władzę nieograniczoną; wkrótce jednak zaczynają się oswajać z nową sytuacją, ale długo jeszcze w mowie ich odzywa się więzienie i ładownia statku: „Słucham, wielmożny panie". ,,Proszę jeść, wielmożny panie". „Tak jest, wielmożny panie". Druga część kobiet dostaje się do haremów kancelistów i strażników, a trzecia, największa, do chat osiedleńców, z tym że kobiety otrzymują tylko najbogatsi i mający protekcję. Kobietę może dostać nawet katorżnik będący w okresie próby, jeśli jest przy pieniądzach i ma protekcję w światku więziennym.
W Korsakowsku przybyłe kobiety też umieszcza się w specjalnie przygotowanym baraku. Naczelnik okręgu i inspektor osiedli decydują wspólnie, kto z osiedleńców i chłopów zasłużył na przydział kobiety. Przeważnie przydzielają tym, którzy się już zagospodarowali, zadomowili i dobrze się sprawują. Ci nieliczni wybrańcy otrzymują polecenie, że takiego to dnia, o takiej godzinie mają się zjawić w placówce celem otrzymania kobiety z więzienia. I oto wyznaczonego dnia, wzdłuż całego długiego traktu od Najbuczi do placówki, tu i ówdzie spotyka się na drodze zmierzających na południe „narzeczonych" czy też „młodych", jak ich tu ironicznie tytułują. Wyglądają jakoś szczególnie, rzeczywiście jak narzeczeni: jeden wystrojony w czerwoną perkalową koszulę, drugi w jakimś niezwykłym plantatorskim kapeluszu, trzeci w nowych lśniących butach na wysokich obcasach, kupionych nie wiadomo gdzie i w jakich okolicznościach. Kiedy przychodzą do placówki, wpuszczają ich do baraku i zostawiają tam razem z kobietami. Przez kwadrans czy pół godziny spłaca się należną dań zmieszaniu, uczuciu skrępowania; narzeczeni spacerują koło nar w milczeniu, z surowymi minami spoglądają na kobiety, które siedzą ze spuszczonymi oczyma. Każdy wybiera bez wydziwiania, bez złośliwych uśmiechów, jak najpoważniej, „po ludzku" ustosunkowując się do brzydoty i starości, do więziennego wyglądu; on przygląda się i chce odgadnąć z twarzy, która jest dobrą gospodynią. I oto jakaś starsza czy młodsza „widzi mu się", siada więc przy niej i zaczyna rozmowę od serca. Ona pyta, czy on ma samowar, czym kryta jest chata, tarcicą czy słomą. On odpowiada, że ma samowar, konia, dwuletnią jałówkę, a chata kryta jest tarcicą. I dopiero po tym gospodarczym egzaminie, kiedy oboje czują, że sprawa już ułożona, ona decyduje się zadać pytanie:
— A krzywdzić mnie nie będziecie?
Rozmowa skończona. Kobietę przypisują do osiedleńca takiego to a takiego i — już po ślubie cywilnym. Osiedleniec wraz ze swą kobietą zbiera się do domu i na zakończenie, żeby się nie zbłaźnić, wynajmuje furmankę, często za ostatnie pieniądze. A w domu kobieta przede wszystkim nastawia samowar, a sąsiedzi widząc dym z zazdrością stwierdzają, że taki to a taki ma już babę.
Prac katorżniczych dla kobiet na Sachalinie nie ma.
Co prawda kobiety czasem szorują podłogi w biurach, pracują w ogrodach, szyją worki, ale żadnych stałych i określonych ciężkich prac przymusowych nie ma i prawdopodobnie nigdy nie będzie. Kobiety-katorżnice więzienie oddaje całkowicie kolonii. Przy wywozie na wyspę chodzi nie o karę czy poprawę, tylko o ich zdolność rodzenia dzieci i prowadzenia gospodarstwa. Kobiety-katorżnice rozdaje się osiedleńcom w charakterze robotnic na podstawie § 345 ,,Ustawy o zesłańcach", która zezwala niezamężnym kobietom-zesłankom na ,,przeżywienie się za usługę w najbliższych osiedlach u gospodarzy zasiedziałych, dopóki nie wyjdą za mąż". Jednak ten paragraf jest tylko furtką w zarządzeniu zabraniającym nierządu i cudzołóstwa, jako że katorżnica czy osiedlenka zamieszkała u osiedleńca nie jest wyrobnicą, ale przede wszystkim kobietą, z którą on żyje, jego nielegalną żoną, i to za wiedzą i zgodą administracji. W sprawozdaniach urzędowych i zarządzeniach życie z osiedleńcem pod jednym dachem jest określane jako ,,wspólne zagospodarowanie" albo ,,wspólne zadomowienie się", a ich nazywa się „wolną rodziną". Można by rzec, że z wyjątkiem niewielkiej liczby kobiet stanu wyższego i tych, które przybywają na katorgę z mężami, wszystkie katorżnice wstępują w wolne związki małżeńskie. Można to uważać za regułę. Opowiadano mi, że kiedy pewna kobieta z Władimirowki nie chciała wstąpić w taki związek, oświadczając, że przybyła tu, żeby pracować, a nie dla jakichś innych celów, to słowa jej wprawiły wszystkich w zdumienie.
Miejscowa praktyka wyrobiła sobie pewien sposób traktowania katorżnicy, istniejący zapewne we wszystkich zesłańczych koloniach: niby to człowiek, gospodyni, ale równocześnie istota stojąca niżej nawet od domowego zwierzęcia. Osiedleńcy z osiedla Siska złożyli do naczelnika okręgu takie podanie: ,,Prosimy uniżenie Wielmożnego Pana Naczelnika o przydzielenie do niżej wymienionej miejscowości bydła rogatego, żeby można było żywić się mlekiem, oraz płci żeńskiej dla urządzenia gospodarstwa". Komendant wyspy rozmawiając w mojej obecności z osiedleńcami z Uskowa i obiecując im różne rzeczy, powiedział między innymi: ,,I pod względem kobiet też was nie skrzywdzę".
— To źle, że kobiety z Rosji przysyłają tu nie na wiosnę, tylko jesienią — mówił do mnie pewien urzędnik. — Zimą baba nie ma tu co robić, to żadna pomoc dla chłopa, a tylko zbędna gęba przy stole. Dlatego też dobrzy gospodarze w jesieni przyjmują je niechętnie.
Tak mówi się zazwyczaj o roboczych koniach, kiedy na zimę przewiduje się podrożenie paszy. Godności ludzkiej, a także kobiecej wstydliwości u katorżnicy nie uwzględnia się nigdy, jakby zakładając z góry, że wszystko to wypaliła w niej hańba, że zagubiła ją w czasie poniewierki po więzieniach i etapach. W każdym razie, kiedy wymierzają jej kary cielesne, nie krępują się całkiem tym, że kobieta może się wstydzić. Poniżenie jednak jej godności nigdy nie dochodziło do tego, żeby gwałtem wydawano ją za mąż albo zmuszano do wolnego związku małżeńskiego. Słuchy o przymusie w takich wypadkach to takie same wierutne bajdy, jak szubienica nad brzegiem morza czy praca w podziemiach.
We współżyciu w wolnym związku małżeńskim nie przeszkadza ani starość kobiety, ani różnica wyznania, ani nawyk włóczęgostwa. Kobiety mające ponad pięćdziesiątkę i więcej zdarzało mi się spotykać nie tylko u młodych osiedleńców, ale nawet u strażników więziennych zaledwie dwudziestopięcioletnich. A bywa też tak, że na katorgę wyjeżdża stara matka i dorosła córka; obie wstępują w nielegalny związek małżeński i obie zaczynają rodzić, jakby na wyścigi. Katolicy, luteranie, a nawet Tatarzy i Żydzi często żyją z Rosjankami. W pewnej chacie w Aleksandrowsku spotkałem rosyjską babę w licznej gromadzie Kirgizów, Kaukazczyków, którym usługiwała przy stole, i zapisałem ją jako nielegalną żonę Tatara czy też, jak mówiła, Czeczena. W Aleksandrowsku znany ogólnie Tatar Kerbałaj żyje z Rosjanką Łopuszyną i ma z nią troje dzieci. Włóczęgi też zakładają ogniska rodzinne, a jeden z nich, trzydziestopięcioletni Iwan z Dierbińskiego, oświadczył mi z uśmiechem, że ma dwie kobiety: „Jedna tutaj, a druga podróżna, w Nikołajewsku". Inny znowu włóczęga, choć żyje już dziesięć lat z kobietą nieznanego pochodzenia, dotąd jednak nie wie, jak się właściwie nazywa ani gdzie się urodziła. Na pytanie, jak im się powodzi, osiedleniec i jego kobieta odpowiadają zazwyczaj: ,,Niczego sobie, dobrze". Niektóre zaś katorżnice opowiadały mi, że w domu, w Rosji, znosiły od mężów znęcanie się, bicie, wypominanie kęsa chleba, a tu, na katordze, po raz pierwszy zaświeciło im słońce. „Chwalić Boga, żyję teraz z dobrym człowiekiem, lituje się nade mną". Zesłańcy współczują swoim kobietom i cenią je.
— Tu, wobec braku kobiet, chłop sam i orze, i gotuje, i krowy doi, i bieliznę reperuje — mówił mi baron Korf — jeśli więc wreszcie dostanie kobietę, to bardzo się jej trzyma. Proszę zwrócić uwagę, jak ją stroi. Kobietę zesłańcy otaczają szacunkiem.
— Co zresztą nie przeszkadza, że chodzi też posiniaczona — dodał obecny przy rozmowie generał Kononowicz.
Zdarzają się i kłótnie, i bójki, dochodzi nawet do sińców, ale jednak — osiedleniec ,,przyucza" swoją kobietę z obawą, jako że siła jest po jej stronie: wie dobrze, że ma żonę nieślubną, która w każdej chwili może go rzucić i odejść do innego. Oczywiście, że zesłańcy troszczą się o swoje kobiety nie tylko ze względu na tę obawę. Chociaż sprawy nielegalnych małżeństw układają się na Sachalinie prymitywnie, ale nawet tu nieobce jest uczucie miłości w najbardziej czystej, ujmującej formie. W Due widziałem katorżnicę umysłowo chorą, cierpiącą na epilepsję, która mieszka w chacie swego nielegalnego męża, również katorżnika; katorżnik pielęgnuje ją jak najtroskliwsza sanitariuszka, a kiedy powiedziałem mu, że pewnie ciężko mu żyć w jednej izbie z tą kobietą, to odpowiedział mi pogodnie: ,,To nic, jaśnie wielmożny panie, to po człowieczeńsku". W Nowo-Michajłowce nieślubna żona pewnego osiedleńca dawno już straciła władzę w nogach, dzień i noc leży pośrodku izby na kupie łachmanów, a on wciąż pielęgnuje ją, kiedy zaś zacząłem go przekonywać, że byłoby mu wygodniej, gdyby żona leżała w szpitalu, to też zaczął mi mówić o człowieczeństwie.
Obok dobrych i przeciętnych rodzin spotyka się też i takie wolne małżeństwa, którym po części zawdzięcza swą złą reputację tak zwany problem kobiecy na zesłaniu. Od pierwszej chwili w rodzinach tych wyczuwa się odpychającą sztuczność i fałsz, czuje się, że tu, w atmosferze zdeprawowania, rodzina dawno już uległa rozkładowi. Wielu mężczyzn i kobiet żyje razem dlatego, że tak trzeba, tak się przyjęło na zesłaniu; wolne związki stały się na kolonii tradycją i ludzie ci, jako słabe, bezwolne istoty podporządkowują się temu stanowi, chociaż nikt ich do tego nie zmusza. Pięćdziesięcioletnia Ukrainka z Nowo-Michajłowki dostała się tu z synem — również katorżnikiem — za synową, której trupa znaleziono w studni; zostawiła w domu starego męża, dzieci, ale żyje tu z chłopem i widać, że sama czuje, jakie to obrzydliwe, i wstydzi się o tym mówić z nieznajomym. Chłopem swym gardzi, a jednak mieszka z nim i razem sypia: tak na zesłaniu trzeba. Członkowie takich rodzin są dla siebie tak obcy, że mogą nie wiem jak długo żyć pod jednym dachem, choćby 5—10 lat, a nie wiedzą, ile które ma lat, z jakiej jest guberni, jakie ma imię odojcowskie... Na pytanie, ile lat ma jej chłop, baba odpowiada zazwyczaj ospale, niechętnie popatrując w bok: ,,A diabli go wiedzą!" Dopóki chłop jest w pracy czy gra gdzieś w karty, baba wyleguje się w łóżku rozpróżniaczona, głodna; jeśli ktoś z sąsiadów wchodzi do izby, niechętnie podnosi się na łóżku i ziewając powiada, że dostała się tu ,,za męża", że pokutuje niewinnie:
„Tego diabła chłopaki zabiły, a mnie zesłali na katorgę". Chłop wraca z pracy, a tu żadnej roboty, z babą nie ma o czym gadać, można by nastawić samowar, ale ani herbaty, ani cukru... Na widok wylegującej się kobiety ogarnia go uczucie nudy, rozleniwienia, a że jest przy tym głodny i zgnębiony, więc westchnie tylko i — buch do łóżka. Jeśli kobiety z takich rodzin zajmują się prostytucją, to mężowie zazwyczaj zachęcają je do tego, W prostytutce, zarabiającej na chleb, mąż widzi pożyteczne zwierzę domowe i szanuje ją, to znaczy sam nastawia dla niej samowar i milczy, kiedy go baba przeklina. Takie kobiety często zmieniają chłopów, wybierając co bogatszych czy też takich, co mają wódkę; albo zmieniają po prostu z nudów, dla urozmaicenia.
Katorżnice otrzymują więzienny przydział żywnościowy, który zjadają z mężem; czasami przydział ten jest jedynym źródłem wyżywienia rodziny. Ponieważ nieślubna żona formalnie uważana jest za robotnicę, więc osiedleniec płaci za nią skarbowi jak za robotnicę: musi przewieźć ze dwadzieścia pudów ładunku z jednego okręgu do drugiego czy też zwieźć do miasta dziesięć kloców. Ta formalność zresztą obowiązuje tylko chłopów-osiedleńców, nie dotyczy zaś zesłańców, którzy mieszkają na placówkach i nic nie robią. Po ukończeniu kary katorżnica jest przepisywana do stanu osiedleńczego i przestaje otrzymywać przydział żywnościowy i odzieżowy; jak widzimy więc, na Sachalinie przejście do stanu osiedleńczego nie przynosi polepszenia doli: katorżnice, otrzymujące od rządu przydziały, żyją lepiej niż osiedlenki, i im dłuższy wyrok, tym lepiej im się wiedzie, a jeśli są skazane na dożywocie, to znaczy, że mają zabezpieczony kęs chleba do końca życia. Prawa chłopskie osiedlenki otrzymują zazwyczaj na ulgowych warunkach, po sześciu latach.
Kobiet stanu wolnego, które przybyły tu dobrowolnie za mężami w chwili obecnej jest w kolonii więcej niż katorżnic, a stosunek ich do ogólnej ilości kobiet zesłanych wynosi 2 :3. [.,.] Do porzucenia ojczyzny i wyjazdu na zesłanie z mężem-przestępcą skłaniają kobiety różne przyczyny: u niektórych jest to miłość i współczucie, u innych głębokie przekonanie, że męża i żonę rozłączyć może tylko Bóg, jeszcze u innych — ucieczka przed hańbą; w środowisku wiejskiej ciemnoty hańba męża wciąż jeszcze obarcza również żonę i kiedy na przykład żona skazanego płucze na rzece bieliznę, to inne baby wymyślają jej od katorżnic; są też i takie, które mężowie ściągają na Sachalin jak do pułapki, drogą oszustwa. Jeszcze z pokładu statku wielu więźniów pisze do domu, że na Sachalinie jest i ciepło, i dużo ziemi, i chleb tani, i zwierzchnicy, dobrzy; z więzienia piszą to samo, czasami w ciągu kilku lat wymyślając coraz to nowe pokusy i, jak dowiodły fakty, nadzieje ich na ciemnotę i łatwowierność żon najczęściej nie zawodzą. Bywają wreszcie i takie, które idą za mężami, gdyż wciąż jeszcze ulegają moralnemu wpływowi męża: takie może nawet same uczestniczyły w przestępstwie albo korzystały z jego plonów i pod sąd nie zostały oddane tylko przypadkiem, wskutek braku dowodów. Najczęściej kierują kobietami dwie pierwsze pobudki: współczucie i skłonność do poświęceń oraz niezachwiane przekonanie o słuszności tego kroku. Wśród kobiet, które poszły dobrowolnie za mężami, oprócz Rosjanek są też Tatarki, Żydówki, Cyganki, Polki i Niemki. [...]
Wolna kobieta w pierwszym okresie po przybyciu na Sachalin wygląda jak oszołomiona. Wyspa i warunki katorżnicze przerażają ją. Mówi z rozpaczą, że kiedy tu jechała, nie łudziła się i była przygotowana na najgorsze, ale rzeczywistość przeszła wszelkie wyobrażenia. Skoro tylko pogada z kobietami, które przyjechały tu wcześniej, i przyjrzy się ich nędznemu bytowaniu, jest już najgłębiej przekonana, że i ona, i dzieci jej są zgubione. Chociaż do ukończenia kary jest jeszcze ponad 10—15 lat, jej już marzy się ląd i nawet słuchać nie chce o gospodarowaniu tutaj, gdzie gospodarka wydaje się jej nędzna, nie warta zachodu. Płacze więc dnie i noce i lamentuje, wspomina swych porzuconych krewnych niby zmarłych, a mąż, uświadamiając sobie swoją wielką winę wobec niej, milczy ponuro, wreszcie jednak traci panowanie nad sobą, zaczyna tłuc żonę, przeklinać za to, że tu przyjechała.
Jeśli wolna kobieta przyjeżdża tu bez pieniędzy albo przywozi ich tak mało, że starcza tylko na kupienie chaty, jeśli mężowi jej nie przysyłają nic z domu, wkrótce zaczyna się głodowanie. Zarobków nie ma, o jałmużnę nie ma do kogo się zwrócić, więc razem z dziećmi muszą się żywić tylko więzienną porcją męża, która starcza zaledwie na jednego dorosłego. Dzień w dzień myśl pracuje tylko w jednym kierunku: co by tu zjeść, czym nakarmić dzieci. Wskutek ciągłego głodowania, ciągłego wymawiania sobie kęsa chleba, wskutek przekonania, że lepiej nie będzie, z biegiem czasu kamienieje w niej serce, kobieta dochodzi do przekonania, że na Sachalinie delikatnością uczuć nikt się nie wyżywi i idzie zdobywać piątaki i dziesiątki — jak wyraziła się jedna z nich — ,,własnym ciałem". Mąż też staje się twardy i nie dba o czystość życia, wszystko to wydaje mu się nieważne. Zaledwie córka kończy 14-15 lat — i ją też zaczynają wykorzystywać, matki handlują nimi w domu albo też oddają bogatym osiedleńcom i strażnikom. A wszystko to dzieje się tym łatwiej, że wolna kobieta spędza tu czas w absolutnej bezczynności. Na placówkach nic nie ma do roboty, a w osiedlach, szczególnie w północnych okręgach, gospodarstwa rzeczywiście są nędzne.
Poza nędzą i bezczynnością wolna kobieta ma jeszcze jedno źródło wszelakich nieszczęść — mąż. Może on przepić albo przegrać w karty swój przydział, żonine, a nawet dziecięce ubranie. Może popełnić nowe przestępstwo albo też zaryzykować ucieczkę. Osiedleniec z okręgu tymowskiego, Byszewiec, w czasie mojej bytności trzymany był w karcerze w Due — obwiniano go o usiłowanie popełnienia morderstwa; żona z dziećmi mieszkała w pobliżu, w barakach dla rodzin, dom i gospodarstwo było porzucone. W Mało-Tymowie uciekł osiedleniec Kuczerenko pozostawiając żonę z dziećmi. Jeśli nawet mąż nie należy do tych, co mogą zabić czy uciec, to żona jednak codziennie drży, żeby go nie ukarano, żeby go ktoś fałszywie nie oskarżył, żeby się nie poderwał, nie zachorował, nie zmarł.
Lata mijają, zbliża się starość; mąż skończył już katorgę, okres osiedleńczy i stara się o prawa chłopskie. Przeszłość ulega zapomnieniu, przychodzi przebaczenie, a w chwili odjazdu na ląd świta w oddali życie nowe, rozumne i szczęśliwe. Bywa też inaczej. Żona umiera na suchoty, a mąż, stary i samotny, odjeżdża na ląd; albo też ona zostaje wdową i nie wie, co robić, dokąd jechać. [...]
XVII
[...] Przyrost naturalny kolonii sami zesłańcy uważają za zbyt wysoki; jest to powodem do stałych kpin z kobiet oraz różnych wielce głębokich uwag. Powiadają, że na Sachalinie sam klimat usposabia kobiety do zajścia w ciążę: rodzą tu stare kobiety, a nawet takie, które w Rosji były bezpłodne i w ogóle nie miały nadziei na urodzenie dziecka. Kobiety zdają się spieszyć z zaludnieniem Sachalinu i często rodzą bliźnięta. Pewna położnica z Władimirowki, starsza kobieta, mająca już dorosłą córkę, nasłuchała się tyle opowiadań o bliźniętach, że oczekiwała również dwojaczków, i była bardzo zawiedziona, kiedy urodziła tylko jedno dziecko. „Proszę dobrze poszukać" — prosiła akuszerkę. [...]
Głód, tęsknota za ojczyzną, złe nałogi, niewola, cała suma nieprzychylnych warunków zesłania nie wyklucza u zesłańców zdolności rozrodczych; to znaczy, że zdolności te nie świadczą o dobrobycie. Przyczyną zwiększonej płodności kobiet i zwiększonego przyrostu jest przede wszystkim bezczynność zesłanek, przymusowe przesiadywanie w domu mężów czy mężczyzn, z którymi żyją, brak prac sezonowych i zajęć poza domem, monotonia życia, przy której zaspokojenie instynktów płciowych jest jedyną dostępną rozrywką; druga okoliczność sprzyjająca przyrostowi to przewaga kobiet w wieku najlepszym do rodzenia. Poza tymi najbardziej widocznymi przyczynami istnieją prawdopodobnie inne, na razie niedostępne bezpośredniej obserwacji. Możliwe, że zwiększony przyrost należy traktować jako środek, jakim natura uzbraja ludność do walki ze szkodliwymi, niszczycielskimi wpływami, przede wszystkim z takimi wrogami naturalnego porządku rzeczy, jak rzadkie zaludnienie i brak kobiet. Im większe niebezpieczeństwo grozi ludności, tym więcej jest porodów, można by więc powiedzieć, że nieprzychylne warunki powodują zwiększoną rozrodczość. [...]
Przybycie nowego członka rodzina wita niechętnie; nad kołyską dziecka nie śpiewa się pieśni, a słyszy się tylko złowieszcze wyrzekania. Ojcowie i matki mówią, że dzieci nie ma czym żywić, że na Sachalinie nie nauczą się one niczego dobrego i „najlepiej by było, gdyby Bóg miłościwy jak najprędzej je zabrał". Jeśli dziecko płacze albo dokazuje, to krzyczy się na nie ze złością: „Zamilknij, bodajeś zdechł". Pomimo wszystko jednak, cokolwiek ludzie wygadują, jakkolwiek wyrzekają — najbardziej pożyteczne, najbardziej potrzebne i najbardziej sympatyczne istoty na Sachalinie to właśnie dzieci; sami zesłańcy doskonale to rozumieją i bardzo sobie je cenią. W zordynarniałe, moralnie zaszargane życie sachalińskiej rodziny wnoszą one jakiś nowy element, jakąś tkliwość, coś czystego, łagodnego, radosnego. Pomimo swej bezgrzeszności, najbardziej na świecie kochają swoją grzeszną matkę i ojca bandytę, a jeśli zesłańca, odwykłego w więzieniu od serdeczności, wzrusza pieszczota psa, to jak wielką cenę musi mieć dla niego miłość dziecka! Wspomniałem już, że obecność dzieci podtrzymuje zesłańców moralnie, teraz dodam więc tylko, że dzieci często stanowią dla kobiet i mężczyzn na zesłaniu jedyną więź łączącą ich z życiem, jedyną obronę przed rozpaczą, przed ostatecznym upadkiem. Pewnego razu zapisywałem dwie kobiety stanu wolnego, które przyjechały tu dobrowolnie za mężami i mieszkały w jednej chacie; jedna z nich, bezdzietna, w czasie mojej bytności w izbie wciąż wyrzekała na los, drwiła z siebie, wymyślała sobie od głupich, przeklętnic za to, że przyjechała na Sachalin, konwulsyjnie zaciskała pięści i wszystko to w obecności męża, który był w izbie i wciąż popatrywał na mnie z miną winowajcy; druga zaś, dzieciata — jak często tu się mówi — mająca kilkoro dzieci, milczała; pomyślałem wtedy, że sytuacja tej pierwszej, bezdzietnej, musi być okropna. Przypominam sobie, że w jakiejś chacie zapisywałem trzyletniego chłopczyka Tatara, w jarmułce, z szeroko rozstawionymi oczami, i powiedziałem do niego kilka miłych słów; nagle obojętna twarz jego ojca, kazańskiego Tatara, rozpromieniła się, radośnie pokiwał głową, jakby zgadzając się ze mną, że jego syn to rzeczywiście bardzo dobry chłopczyk, i wydało mi się, że był w tej chwili szczęśliwy.
Pod jakimi wpływami wychowują się sachalińskie dzieci i jakie wrażenia kształtują ich życie duchowe — czytelnik zrozumie chyba na podstawie tego, co już napisałem. To, co w Rosji, w miastach i wsiach, wydaje się potworne, tu jest całkiem zwyczajne. Dzieci obojętnymi oczyma przyglądają się grupie więźniów zakutych w kajdany; kiedy kajdaniarze pchają taczkę z piaskiem, to dzieci czepiają się z tyłu i śmieją głośno. Bawią się w żołnierzy i więźniów. Chłopczyk wychodzi na ulicę i krzyczy do swoich kolegów: „Baczność! Spocznij!" Albo też wkłada do worka swoje zabawki i kawałek chleba i mówi do matki: „Idę na włóczęgę". ,,A uważaj no tylko, żeby cię żołnierz nie postrzelił" — żartuje matka; chłopiec udaje włóczęgę, a koledzy, występujący w roli żołnierzy, chwytają go. Dzieci sachalińskie rozmawiają o włóczęgach, o rózgach, o chłoście, wiedzą, co to jest kat, kajdaniarze, nieślubny mąż. Obchodząc Górny Armudan, w pewnej izbie nie zastałem starszych: w domu był tylko dziesięcioletni chłopczyk, jasnowłosy, zgarbiony, bosy; blada twarz była gęsto obsypana piegami i wydawała się marmurkowa.
— Czy znasz imię odojcowskie ojca? — zapytałem.
— Nie — odpowiedział.
— Jak to? Mieszkasz z ojcem i nie wiesz, jak się nazywa? Wstyd.
— To nieprawdziwy ojciec.
— Jak to nieprawdziwy?
—— To matki nieślubny mąż.
— A matka jest mężatka czy wdowa?
— Wdowa. Przyjechała tu za męża.
— Co to znaczy — przyjechała za męża?
— Zabiła.
— A ty swego ojca pamiętasz?
— Nie. Jestem nieślubny. Matka urodziła mnie w Karze.
Sachalińskie dzieci są blade, chude, wątłe, ubrane w łachmany i zawsze głodne. Jak przekona się czytelnik niżej, umierają prawie zawsze wskutek chorób przewodu pokarmowego. Żyją o głodzie, niekiedy przez całe miesiące karmione tylko brukwią, a zamożniejsze solonymi rybami; niska temperatura i wilgoć zabijają dziecięce organizmy, przeważnie wolno, w sposób wyniszczający, degenerując z dnia na dzień wszystkie tkanki, i gdyby nie emigracja, to po paru pokoleniach na kolonii zapewne rozpanoszyłyby się wszystkie choroby wynikające z niewłaściwego odżywiania. W chwili obecnej dzieci najbiedniejszych osiedleńców i katorżników otrzymują od rządu tak zwany dodatek żywnościowy: dzieciom od l—15 roku wydaje się po l 1/2 rubla, a sierotom bez ojca i matki, kalekom, potworkom i bliźniakom — po 3 ruble miesięcznie. Prawo dziecka do tej pomocy zależy od widzimisię urzędników, którzy słowo ,,najbiedniejszy" rozumieją każdy po swojemu; otrzymane pieniądze, l 1/2 czy 3 ruble, wydatkuje się wedle widzimisię ojców i matek. Tę pomoc pieniężną zależną od kaprysu tylu osób, a wskutek ubóstwa i niesumienności rodziców rzadko wydatkowaną zgodnie z celem — dawno należałoby już znieść. Nie zmniejsza ona biedy, tylko maskuje ją, a ludziom nieświadomym sprawy każe wierzyć, że na Sachalinie dzieci mają zapewniony byt. [...]
XIX
[...] Razu pewnego ja i inspektor rolnictwa pan von Friecken wracaliśmy z Krasnego Jaru do Aleksandrowska: ja w tarantasie, on konno. Było gorąco, a w tajdze duszno. Więźniowie, pracujący przy drodze między Aleksandrowskiem i Krasnym Jarem, byli bez czapek, w mokrych, przepoconych koszulach; kiedy zrównałem się z nimi, niespodziewanie, wziąwszy mnie chyba za urzędnika, zatrzymali moje konie i zwrócili się do mnie ze skargą, że wydają im chleb nie nadający się do jedzenia. Kiedy powiedziałem im, że powinni się raczej zwrócić do władz, to mi odpowiedzieli:
— Mówiliśmy już starszemu strażnikowi Dawydowowi, a on nam na to: ,,Buntownicy!" i tyle.
Chleb był rzeczywiście okropny. Kiedy się go rozłamało, w słońcu połyskiwał drobniutkimi kropelkami wody, lepił się do palców, sprawiał wrażenie brudnej, oślizłej masy, którą nieprzyjemnie jest trzymać w rękach. Podano mi kilka kawałków i wszystkie były tak samo nie dopieczone, ze źle zmielonej mąki i najwyraźniej z olbrzymim przypiekiem. Wypiekano go w Nowo-Michajłowce pod nadzorem starszego strażnika Dawydowa.
Trzy funty chleba stanowiące część dziennego przydziału żywnościowego bardzo często, wskutek machinacji z przypiekiem, zawierają o wiele mniej mąki niż się należy według rozdzielnika. Piekarze-katorżnicy, wypiekający chleb we wspomnianej Nowo-Michajłowce, swoje porcje chleba sprzedawali, a sami żywili się nadwyżkami z przypieku. W więzieniu aleksandrowskim ci, którzy żywią się z kotła, otrzymują porządny chleb, tym zaś, co żywią się w domu, wydają chleb gorszy; katorżnikom zaś pracującym poza placówką — jeszcze gorszy. Słowem, dobry jest tylko ten chleb, który może wpaść w oczy naczelnikowi okręgu albo naczelnikowi więzienia. Dla zwiększenia przypieku piekarze i strażnicy, zajmujący się działem żywnościowym, chwytają się wszelkich sposobów, zdobytych w syberyjskiej praktyce; oblewanie mąki wrzątkiem — i to jeden z najniewinniejszych; w celu zwiększenia wagi chleba kiedyś w okręgu tymowskim mieszano mąkę z przesianą gliną. Nadużyć tego rodzaju dokonuje się tym łatwiej, że urzędnicy nie mogą cały dzień przesiadywać w piekarni i pilnować czy też oglądać każdą porcję chleba, a zażaleń ze strony więźniów prawie nigdy nie ma.
Niezależnie od tego, czy chleb jest dobry, czy zły, zazwyczaj więzień nie zjada całej porcji. Oszczędza, gdyż wedle zwyczaju, dawno ustalonego w naszych więzieniach i na zesłaniu, rządowy chleb jest czymś w rodzaju obiegowej monety wymiennej. Chlebem więzień płaci za sprzątanie celi, za zastępstwo w pracy, za pobłażanie słabostkom; chlebem płaci za igły, nici i mydło; żeby urozmaicić swoje ubogie, straszliwie monotonne, zawsze słone jedzenie, więzień zbiera chleb, a potem wymienia go w majdanie na mleko, bułkę, cukier, wódkę... Mieszkańcy Kaukazu zwykle chorują od czarnego chleba i dlatego starają się go zbyć. W ten sposób, jeśli trzy funty należne według rozdzielnika są ilościowo wystarczające, to przy znanej jakości chleba i warunkach więźnia — wartość przydziału staje się iluzoryczna, a cyfry również tracą znaczenie. Mięsa używa się tylko solonego, ryb też; dostaje się je tylko gotowane, w zupie. Zupa więzienna, ,,pochlobka", jest to na wpół rzadka lura z rozgotowanych kartofli i kaszy, w której pływają czerwone kawałeczki mięsa czy ryby; chwalą ją niektórzy urzędnicy, ale sami nie decydują się jeść. Zupa, nawet gotowana dla chorych, jest bardzo słona. Czy oczekuje się w więzieniu wizytacji, czy widać na horyzoncie dymek okrętowy, czy pokłócą się w kuchni strażnicy albo kucharze — wszystkie te okoliczności mają wpływ na smak zupy, jej kolor i zapach; ten ostatni często bywa obrzydliwy, nie pomagają nawet pieprz czy bobkowe liście. Wyjątkowo złą opinią w tym względzie cieszy się zupa z solonych ryb, i wiadomo dlaczego: po pierwsze, jest to produkt łatwo psujący się i dlatego zwykle zużywa się te ryby, które zaczęły się już psuć; po wtóre, do kotła idą również chore ryby, które u źródeł rzeki łowią katorżnicy-osiedleńcy. W Korsakowsku przez pewien czas karmiono więźniów zupą z solonych śledzi; wedle słów zarządzającego działem sanitarnym zupa ta była wyjątkowo niesmaczna; śledzie szybko rozgotowywały się na drobne kawałeczki, ości utrudniały przełykanie i wywoływały katary przewodu pokarmowego. Jak często więźniowie wylewają tę obrzydliwą zupę — nie wiadomo, ale zdarza się to. *
*/O wszystkim tym władze doskonale wiedzą. Oto zresztą opinia samego komendanta wyspy: ,,W miejscowych manipulacjach w aprowizowaniu katorżników zaistniały okoliczności rzucające na te sprawy cień podejrzenia" (zarządzenie nr 314, 1888 r.). Jeśli urzędnik mówi, że cały tydzień czy miesiąc był na wyżywieniu więziennym i czuł się doskonale, to znaczy, że w więzieniu gotowano dla niego specjalnie.
Jak więźniowie jadają? Stołówek nie ma. W południe do baraku czy przybudówki, w której mieści się kuchnia, ciągną więźniowie gęsiego, jak do kasy kolejowej. Każdy ma w rękach jakieś naczynie. W tym czasie zupa zwykle jest już gotowa, rozgotowana i w dalszym ciągu praży się w zamkniętych kotłach. Kucharz ma na długim kiju umocowaną „baryłeczkę", którą czerpie z kotła i każdemu z podchodzących nalewa porcję, przy czym może czerpakiem, zależnie od chęci, złowić dwie porcje mięsa albo ani kawałeczka. Kiedy wreszcie podchodzą ostatni, to zupa nie jest już zupą, tylko gęstą ciepławą mazią, którą trzeba rozrzedzać wodą. Po otrzymaniu porcji, więźniowie odchodzą; jeden je idąc, drugi siada na ziemi, trzeci u siebie na narach. Żadnego nadzoru przy tym nie ma — nikt nie pilnuje, żeby wszyscy zjadali, nie sprzedawali i nie zamieniali swych porcji. Nikt nie pyta, czy wszyscy jedli obiad, czy kto nie śpi, a jeśli ludziom zajmującym się kuchnią powiedzieć, że na katordze, wśród ludzi uciśnionych i psychicznie okaleczanych, jest wielu takich, których trzeba pilnować, żeby jedli, a nawet karmić ich gwałtem, to taka uwaga wywołuje tylko zdumienie na ich twarzach i odpowiedź: „Skąd mogę wiedzieć, wielmożny panie!"
Z więźniów, otrzymujących państwowy przydział żywnościowy, z więziennego kotła korzysta tylko 25—' 40%, pozostali odbierają swój przydział. Ta większość dzieli się na dwie kategorie: pierwsza zjada swój przydział w domu ze swymi rodzinami czy połówkarzami, druga zaś, wysyłana do pracy daleko poza granice więzienia, zjada go tam, w miejscach pracy. Każdy robotnik, z tej drugiej kategorii, po ukończeniu pracy gotuje sobie strawę osobno w blaszanym kociołku, jeśli nie przeszkadza deszcz, jeśli po ciężkiej pracy nie morzy go sen; więzień jest zmęczony, głodny, często więc, żeby się długo nie krzątać, zjada solone mięso czy rybę na surowo. Jeśli zaś zasnął w czasie obiadu, sprzedał swój przydział lub przegrał w karty, albo jeśli zepsuły mu się produkty, rozmókł na deszczu chleb, to wszystko to nic nie obchodzi strażników. Zdarza się też, że niektórzy zjadają jednego dnia porcje trzy- albo czterodniowe, a potem jedzą tylko chleb albo głodują, przy czym, wedle opowiadań kierownika działu sanitarnego, nad brzegiem morza czy rzek nie gardzą nawet wyrzuconymi muszlami i rybami, w tajdze zaś wynajdują różne korzenie, czasami trujące. Pracujący w kopalniach, wedle świadectwa inżyniera-górnika Keppena, zjadali łojowe świece.
Osiedleńcy przez pierwsze dwa, z rzadka trzy lata po zwolnieniu od pracy otrzymują żywność od rządu, potem zaś żywią się na własny rachunek i własne ryzyko. Żadnych cyfr czy jakichś dokumentalnych danych, odnoszących się do wyżywienia osiedleńców, nie ma ani w literaturze, ani w kancelariach; jeśli jednak można sądzić na podstawie własnych wrażeń i tych luźnych informacji, jakie udało mi się zebrać na miejscu, to podstawą wyżywienia na kolonii są kartofle. Kartofle, oraz inne rośliny okopowe, jak rzepa i brukiew, często są jedynym pożywieniem rodzin przez bardzo długi czas. Świeże ryby jedzą tylko w okresie ciągu, solone zaś, ze względu na cenę, dostępne są tylko zamożniejszym. O mięsie nawet nie warto wspominać. Ci, którzy mają krowy, wolą sprzedawać mleko niż wypijać; trzymają je nie w glinianych naczyniach, lecz w butelkach — oznaka, że jest na sprzedaż. W ogóle produkty z własnego gospodarstwa osiedleńcy sprzedają bardzo chętnie, nawet z uszczerbkiem dla własnego zdrowia, gdyż, wedle ich pojęć, pieniądze są im bardziej potrzebne niż zdrowie: nie zdobędziesz pieniędzy, nie odjedziesz na ląd, a najeść się do syta i poprawić stan zdrowia można będzie potem, na wolności. Z roślin nie uprawianych jako pożywienia używa się owoców czeremchy i innych Jagód, jak: maliny, moranki, pijanice, żurawiny, dzikie porzeczki i inne. Można by powiedzieć, że zesłańcy, mieszkający w kolonii jedzą wyłącznie potrawy roślinne i będzie to słuszne w stosunku do olbrzymiej większości. W każdym razie jedzenie ich jest bardzo ubogie w tłuszcze i pod tym względem raczej wątpliwe, czy szczęśliwsi są od tych, którzy korzystają z więziennego kotła.
Odzieży i obuwia, jak widać, otrzymują więźniowie dostateczną ilość. Katorżnikom, zarówno mężczyznom jak kobietom, wydaje się co roku kaftan i kożuszek, podczas gdy żołnierze, pracujący na Sachalinie nie mniej niż katorżnicy, otrzymują mundur raz na trzy lata, a szynel — na dwa; z obuwia więzień dostaje rocznie cztery pary trzewików i dwie pary miękkich cholew, żołnierze zaś — jedną parę cholew i 2 l/2 pary podeszew. Żołnierz jednak żyje w lepszych warunkach sanitarnych, ma łóżko i miejsce, gdzie w czasie niepogody może się osuszyć, katorżnik zaś zmuszony jest gnoić ubranie i obuwie, ponieważ, nie mając łóżka, śpi na kaftanie i na różnych gnijących łachach, których wyziewy zatruwają powietrze, a wysuszyć nie ma gdzie; bardzo często śpi też w mokrej odzieży; dopóki więc katorżnikowi nie stworzy się bardziej ludzkich warunków, zagadnienie, czy nie za mało dostają odzieży i obuwia — będzie wciąż otwarte. Jeśli zaś chodzi o jakość, to powtarza się to samo, co z chlebem: kto jest bliżej oczu zwierzchności, ten dostaje lepsze ubranie, kto zaś pracuje daleko — gorsze. Teraz — o życiu duchowym, o zaspokajaniu potrzeb rzędu wyższego.
Kiedy mieszkałem w Aleksandrowsku, pewnego wieczora wstąpił do mnie tutejszy pop, ojciec Jegor, i posiedziawszy chwilę zaczął się zbierać do cerkwi, aby dać ślub. Poszedłem razem z nim. W cerkwi zapalono już świeczniki i chórzyści z obojętnymi twarzami stali na klirosie oczekując na młodą parę. Było wiele kobiet, katorżnic i wolnych, z niecierpliwością spoglądających na drzwi. Słychać było szepty. Oto ktoś u drzwi machnął ręką i szepnął z przejęciem: „Jadą". Chórzyści zaczęli pokaszliwać. Przy drzwiach zakołysał się tłum, ktoś krzyknął coś surowym głosem i wreszcie weszli młodzi; dwudziestopięcioletni zecer-katorżnik, w marynarce, w wykrochmalonym kołnierzyku z zagiętymi różkami, w białym krawacie, i kobieta-katorżnica, parę lat starsza, w granatowej sukni z białymi koronkami i kwiatkiem we włosach. Rozesłali na dywanie chustkę; narzeczony pierwszy stanął na niej. Drużbowie, zecerzy, też w białych krawatach. Ojciec Jegor odszedł od ołtarza, długo kartkował na pulpicie księgę; ,,Niech będzie błogosławiony Pan Nasz..." — wygłosił i obrzęd zaślubin zaczął się. Kiedy pop uniósł nad głowami narzeczonego i narzeczonej korony i prosił Boga, żeby zaślubił ich w chwale i czci, to na twarzach obecnych kobiet widniało rozczulenie i radość i wydawało się, że obecni zapomnieli, iż odbywa się to w więziennej cerkwi, na katordze, bardzo daleko od ojczyzny. Pop mówił do narzeczonego; ,,Okryłeś się chwałą, oblubieńcze, jako Abraham..." Kiedy zaś po ślubie cerkiew opustoszała i zapachniało kopciem świec, które pospiesznie gasił stróż, zrobiło się jakoś smutno. Wyszliśmy do cerkiewnego przedsionka. Deszcz. Przy cerkwi widać w ciemności tłum, dwa tarantasy: w jednym młoda para, drugi — pusty.
— Ojcze, prosimy bardzo! — rozlegają się głosy i do ojca Jegora wyciągają się w ciemnościach dziesiątki rąk, jakby pragnących go schwytać. — Prosimy bardzo. Niech ojciec zrobi ten honor!
Ojca Jegora posadzono do tarantasu i powieziono do młodych.
Ósmego września, w święto, wychodziłem po nabożeństwie z cerkwi z pewnym młodym urzędnikiem i właśnie w tym czasie niesiono na noszach nieboszczyka: nieśli czterej katorżnicy, w łachmanach, z ordynarnymi, przepitymi twarzami, przypominający naszych miejskich żebraków: za nimi szło dwóch takich samych, żeby ich zastąpić, kobieta z dwojgiem dzieci i smagły Gruzin. Kełbokiani w zwykłym ubraniu (pracuje jako kancelista i nazywają go księciem). Wszyscy najwyraźniej spieszyli się w obawie, że nie zastaną popa w cerkwi. Od Kełbokianiego dowiedzieliśmy się, że zmarła kobieta stanu wolnego Lalikowa, której mąż osiedleniec wyjechał do Nikołajewska; zostało teraz dwoje dzieci, i on, Kełbokiani, wynajmujący u niej mieszkanie, nie wie, co ma teraz z nimi zrobić.
Ja i mój towarzysz mieliśmy akurat wolny czas, poszliśmy więc na cmentarz, nie czekając na zakończenie uroczystości żałobnych. Cmentarz leży kilometr od cerkwi, za osiedlem, tuż nad morzem, na wysokiej stromej górze. Kiedy wspinaliśmy się na górę, kondukt pogrzebowy już nas dopędzał: widocznie na ceremonię żałobną wystarczyło parę minut. Z góry widzieliśmy, jak podskakuje na noszach trumna, jak chłopczyk nie może nadążyć, a kobieta ciągnie go za rękę.
Z jednej strony rozległy widok na Aleksandrowsk i okolice, z drugiej — morze, spokojne, połyskujące w słońcu. Na górze bardzo dużo mogił i krzyży. Oto dwa wysokie krzyże obok siebie: to grób Micula i inspektora więzienia Seliwanowa, zabitego przez więźnia. Maleńkie krzyże, stojące na grobach katorżników, wszystkie są na jedną modłę i wszystkie bez imienne. O Miculu będą jeszcze jakiś czas pamiętać, ale tych wszystkich leżących tu pod małymi krzyżami, którzy zabijali, uciekali z zesłania, pobrzękiwali kajdanami, nikt już nigdy nie wspomni. Może tylko gdzieś w rosyjskim stepie przy ognisku czy w lesie stary przewodnik taboru zacznie opowiadać z nudów, jak to kiedyś w ich wsi zbójował taki to niecnota; słuchacz spojrzawszy w ciemności wzdrygnie się, krzyknie przy tym nocny ptak i — tyle wspominków. Na krzyżu przy grobie zesłańca felczera takie wiersze;
„Przechodniu, niech ci ten wiersz przypomni
Że wszystko mija na tym świecie" itd.
A W końcu:
„Żegnaj, drogi towarzyszu, do radosnego świtu!
E. Fiodorow"
W świeżo wykopanym grobie wody na pół arszyna. Katorżnicy zasapani, ze spoconymi twarzami głośno rozmawiają o czymś całkiem nie związanym z pogrzebem, wreszcie przynoszą trumnę i stawiają ją na skraju dołu. Trumna z desek, naprędce sklecona, nie malowana.
— No? — pyta jeden z katorżników.
Szybko opuszczona trumna chlupie w wodę. Grudy gliny dudnią po wieku, trumna drży, rozbryzguje się woda, katorżnicy pracując łopatami wciąż mówią o własnych sprawach, a Kełbokiani ze zdumieniem spogląda na nas i rozkładając ręce skarży się:
— Gdzie ja teraz podzieję dzieci? Męcz się tu z nimi. Chodziłem do inspektora więzienia, prosiłem, żeby dał jakąś kobietę — nie daje!
Chłopczyk Alosza, 3- a może 4-letni, którego kobieta przyprowadziła za rękę, stoi i patrzy w dół grobowy. Ma na sobie za dużą bluzę z długimi rękawami i wypłowiałe granatowe spodnie; na kolanach jaskrawo szafirowe łaty.
— Aloszka, gdzie mama? — pyta mój towarzysz.
— Za-a-ko-pali! — powiedział Aloszka, zaśmiał się i machnął ręką w kierunku grobu.
Na Sachalinie jest pięć szkół, nie licząc dierbińskiej, w której z powodu braku nauczyciela lekcje nie odbywały się. W roku 1889—90 uczyło się w nich 222 uczni: 144 chłopców i 78 dziewczynek. [...] Ogólnie mówi się, że szkoły sachalińskie są biedne, nędznie wyposażone, istnienie ich jest przypadkowe, nie obowiązujące i sytuacja jest jak najbardziej niepewna, jako że nigdy nie wiadomo, czy będą one czynne, czy nie. Zarządza nimi jeden z urzędników kancelarii komendanta wyspy, wykształcony młody człowiek, ale jest to król, który panuje, ale nie rządzi, ponieważ w rzeczywistości szkołami zarządzają naczelnicy okręgów i naczelnicy więzień, od których zależy wybór i przydział nauczycieli. W szkołach wykładają zesłańcy, którzy w ojczyźnie nie byli nauczycielami, ludzie mało znający się na rzeczy, bez żadnego przygotowania. Za pracę swą otrzymują 10 rubli miesięcznie; wyższe wynagrodzenie, zdaniem administracji, jest niemożliwe i dlatego nie werbuje się osób stanu wolnego, gdyż musiałoby się im płacić najmniej 25 rubli miesięcznie. Zapewne nauczanie w szkole uważa się za pracę bardzo mało ważną, gdyż nadzorcy spośród zesłańców, którzy często mają całkiem nieokreśloną pracę, ograniczającą się przeważnie do najróżnorodniejszych posług u urzędników, otrzymują po 40 a nawet po 50 rubli miesięcznie.
Wśród mężczyzn, razem z dziećmi, piśmienni stanowią 29%; wśród kobiet — 9%. Ale nawet te 9% odnosi się wyłącznie do wieku szkolnego, gdyż o dorosłych sachalińskich kobietach można by powiedzieć, że są całkiem niepiśmienne; oświata nie tknęła ich, wprost zdumiewają swym kardynalnym nieuctwem i wydaje mi się, że nigdzie indziej nie widziałem takich ograniczonych i tępych kobiet, jak właśnie tu, wśród tej przestępczej, pozbawionej wszelkich praw ludności. Wśród dzieci przybyłych z Rosji piśmienne stanowią 25%, wśród urodzonych na Sachalinie — tylko 9%.
XX
Żołnierzy nazywa się ,,pionierami" Sachalinu, ponieważ byli tu przed wprowadzeniem katorgi. Od lat pięćdziesiątych, kiedy Sachalin zajęto, i niemal że do osiemdziesiątych żołnierze — poza tym co według ustawy należało do ich bezpośrednich obowiązków — wypełniali również wszystkie te prace, które obecnie wykonują katorżnicy. Wyspa była pustynią, nie było tu ani siedzib ludzkich, ani dróg, ani bydła i żołnierze musieli budować koszary i domy, wyrąbywać przesieki, dźwigać ciężary. Kiedy na wyspę przyjeżdżał jakiś inżynier czy uczony, to dawano mu do dyspozycji kilku żołnierzy, którzy zastępowali mu konie. Inżynier górnik Łopatin, który miał zamiar zapuścić się w głąb sachalińskiej tajgi, pisze: ,,Nie mogłem nawet marzyć o jeździe konnej i przewozie ciężarów za pomocą zwierząt pociągowych. Nawet pieszo z trudem przeprawialiśmy się przez strome góry Sachalinu, pokryte lasem pełnym wykrotów i porosłe miejscową odmianą bambusa. Tak więc musiałem przejść ponad 1600 wiorst na piechotę". A za nim szli żołnierze, dźwigając na plecach jego bagaże.
Nieduża ilość żołnierzy rozrzucona była po zachodnim, południowym i południowo-wschodnim wybrzeżu; punkty, w których mieszkali, nazywano placówkami. Obecnie porzucone i zapomniane, dawniej jednak placówki te odgrywały taką samą rolę, jak teraz osiedla, i traktowane były jako zalążek przyszłej kolonii. W Murawiowskiej placówce stała kompania strzelców, w Korsakowsku — 3 kompanie czwartego syberyjskiego batalionu i pluton górskiej baterii, w innych zaś placówkach, jak na przykład w Manujskiej czy Sortunajskiej — było tylko po 6 żołnierzy. Sześciu ludzi oddzielonych od swojej kompanii przestrzenią kilkuset wiorst, oddanych pod władzę podoficera albo nawet jakiejś osoby cywilnej, żyło dosłownie w warunkach Robinsona. Było to życie dzikie, nad wyraz monotonne i nudne. Latem, jeśli placówka znajdowała się na brzegu, przybijał statek, zostawiał żołnierzom prowiant i odpływał; zimą przyjeżdżał do nich pop ze ,,strawą duchową", w futrzanej kurcie i spodniach, przypominający raczej Gilaka niż duchownego. Jedynym urozmaiceniem życia były nieszczęścia: to przy spławie siana uniosło żołnierza na morze, innego znów rozszarpał niedźwiedź, to któregoś zasypał śnieg, to napadli zbiegowie, to zakradł się szkorbut. Albo też żołnierz znudzony siedzeniem w baraku, który zaniosło śniegiem, czy chodzeniem po tajdze, zaczynał przejawiać ,,szaleństwo, oddawał się pijaństwu, stawał się bezczelny", albo przyłapywano go na kradzieży, trwonieniu amunicji, albo oddawano go pod sąd za brak szacunku dla czyjejś utrzymanki-katorżnicy.
Wobec przeróżnych postronnych zajęć żołnierz nie zdołał osiągnąć sprawności wojskowej, zapominał to, co umiał, a razem z nim wychodzili z wprawy również oficerowie i szkolenie było w jak najbardziej opłakanym stanie: w czasie lustracji zawsze wynikały jakieś nieporozumienia, dowództwo okazywało niezadowolenie. Służba była ciężka. Ludzie schodzący z warty natychmiast byli wysyłani do konwojowania, po konwoju znowu na wartę albo na sianokosy czy też do wyładunku państwowych transportów; nie było wytchnienia ani w dzień, ani w nocy. Żołnierze mieszkali w ciasnych, zimnych i brudnych barakach, mało różniących się od więzienia. W Korsakowsku do 1875 roku wartownia mieściła się w zesłańczo-katorżniczym więzieniu; tu też był główny odwach wojskowy, składający się z ciemnych, ponurych komórek. Lekarz Sincowski pisze: „Może dla zesłańców i katorżników takie ograniczenie jest dopuszczalne jako środek karny, ale co z tym wspólnego mają wartownicy wojskowi i za co mają znosić podobne kary — nie wiadomo". Jedzenie żołnierzy było tak samo podłe jak więźniów. Niemal tak samo podłe było ich ubranie, gdyż przy ich rodzaju pracy wszystko szło w strzępy. Żołnierze uganiający się w tajdze za zbiegami tak straszliwie niszczyli odzież i obuwie, że razu pewnego w południowym Sachalinie wzięto ich za zbiegłych katorżników i ostrzelano.
W chwili obecnej wojskowa ochrona wyspy składa się z czterech garnizonów: aleksandrowskiego, dueskiego, tymowskiego i korsakowskiego (1548 szeregowych). Żołnierze po dawnemu wykonują ciężkie prace, niewspółmierne z ich siłami, rozwojem i wymaganiami służby wojskowej. Co prawda nie przerąbują już przesiek i nie budują koszar, lecz jak za dawnych czasów po powrocie z warty albo z ćwiczeń żołnierz nie może liczyć na odpoczynek: natychmiast może być wysłany z konwojem albo na sianokosy lub też w pościg za zbiegami. Zajęcia gospodarcze absorbują znaczną liczbę żołnierzy, tak że ciągle odczuwa się brak konwojentów, a warty nie mogą być planowane na trzy zmiany. Na początku sierpnia, kiedy byłem w Due, sześćdziesięciu żołnierzy z garnizonu kosiło siano i połowę ludzi wysłano tam piechotą, chociaż do sianokosów było 109 wiorst. Żołnierze sachalińscy są łagodni, milczący, posłuszni, trzeźwi, pijanych żołnierzy, awanturujących się na ulicach, widziałem tylko w Korsakowsku. Śpiewają rzadko i zawsze tę samą piosenkę: ,,Dziesięć panien, a ja sam, gdzie panienki, i ja tam... Panny w las, a ja za nimi" — piosenka wesoła, którą jednak śpiewają tak smętnie, że przy akompaniamencie ich głosów zaczyna się tęsknić za krajem i odczuwać całe ubóstwo sachalińskiej przyrody. Żołnierze sachalińscy z pokorą znoszą wszystkie braki, są obojętni wobec niebezpieczeństw, które tak często zagrażają ich życiu i zdrowiu. Są jednak ordynarni, nierozgarnięci, tępi, a wobec braku czasu nie mogą wyrobić w sobie poczucia żołnierskiego obowiązku i honoru, dlatego nieobce są im wykroczenia, które czynią z nich takich samych wrogów ładu społecznego, jakimi są ci, których pilnują i łowią. Te wady szczególnie wyraziście występują wtedy, kiedy obarcza się ich stanowiskiem nie odpowiadającym ich inteligencji, mianując ich na przykład strażnikami więziennymi.
Według 27 paragrafu ,,Ustawy o zesłańcach" na Sachalinie ,,nadzór więzienny sprawują starsi i młodsi strażnicy, których ilość ustanawia co roku główny zarząd więzienny, licząc jednego starszego strażnika na 40 katorżników i jednego młodszego — na dwudziestu". Trzech strażników, jeden starszy i dwóch młodszych przypada na 40 katorżników, czyli l na 13. Jeśli sobie wyobrazimy, że 13 ludzi pracuje, je, spędza czas w więzieniu itp. pod stałym nadzorem jednego uczciwego doświadczonego człowieka, że nad nim z kolei stoi zwierzchność w postaci inspektora więzienia, a nad tym zaś — naczelnika okręgu, itd., to można by spokojnie wnioskować, że wszystko układa się pomyślnie. W rzeczywistości jednak do dnia dzisiejszego sprawa nadzoru jest największą bolączką sachalińskiej katorgi.
[...] W wypadku niekompletności zespołu strażników ,,Ustawa" zezwala, aby funkcje strażników pełnili najniżsi rangą wojskowi z miejscowych garnizonów i w ten sposób młodych Sybiraków, uznanych za niezdolnych nawet do trudów konwojenta, powołuje się do pełnienia funkcji strażnika, co prawda ,,czasowo" i ,,tylko "w wypadkach ostatecznej konieczności", jednakże to ,,czasowo" trwa już dziesiątki lat, a „wypadki ostatecznej konieczności" tak się mnożą, że 73% młodszych strażników to żołnierze niższych rang z miejscowych garnizonów i nikt nie może zaręczyć, że po paru latach cyfra ta nie wzrośnie do 100%. Należy tu podkreślić, że na strażników odkomenderowuje się nie najlepszych żołnierzy, ponieważ dowódcy oddziałów, w interesie czynnej służby, wyznaczają do więzienia mniej zdolnych, zatrzymując lepszych w oddziałach.
W więzieniach jest wielu strażników, ale brak dobrej organizacji i strażnicy są stałą przeszkodą w pracach administracji, co poświadcza sam komendant wyspy. Prawie codziennie w zarządzeniach swoich karze on któregoś z nich, przenosi na niższe pensje albo całkiem zwalnia: jednego za nielojalność i brak sprawności, drugiego za niemoralność, niedbalstwo i tępotę, trzeciego za kradzież rządowego prowiantu, powierzonego jego opiece, a czwartego za paserstwo; piąty, wyznaczony do pracy na barce, nie tylko nie przestrzegał porządku, ale nawet sam dawał przykład przy rozkradaniu włoskich orzechów; szósty ma dochodzenie z powodu sprzedaży rządowych siekier i gwoździ; siódmego niejednokrotnie przyłapano na nadużyciach przy rozdziale furażu dla rządowego bydła, ósmego — na podejrzanych machinacjach z więźniami.
Z zarządzeń dowiadujemy się, że jeden ze starszych strażników, dawny szeregowy, pełniąc dyżur w więzieniu, odgiąwszy gwoździe, wtargnął przez okno do kobiecego baraku w celach romansowych, drugi zaś — w czasie swego dyżuru, o godzinie pierwszej w nocy, wpuścił szeregowego, także strażnika, do pojedynki, w której były umieszczone kobiety-więźniarki.
Miłosne przygody strażników nie ograniczają się tylko do ciasnego zakresu baraków kobiecych, i pojedynek. W mieszkaniach strażników zastawałem dziewczynki-podlotki, które na moje pytanie: ,,Kim jesteś?", odpowiadały: ,,Nieślubną żoną". Wchodzę do mieszkania strażnika; tęgi, dobrze odżywiony, imponującej tuszy, w rozpiętej kamizelce, w nowych skrzypiących butach siedzi przy stole i ,,spożywa" herbatę; przy oknie siedzi dziewczynka lat czternastu ze zniszczoną twarzą, blada. On zwykle tytułuje siebie podoficerem, starszym strażnikiem, a o niej mówi, że jest to szesnastoletnia córka katorżnika, jego nieślubna żona.
Strażnicy w czasie swych dyżurów w więzieniu zezwalają więźniom na grę w karty i sami biorą w tym udział; potrafią też upijać się w towarzystwie zesłańców, handlują spirytusem. Zarządzenia mówią też o awanturnictwie, nieposłuszeństwie, wyjątkowo bezczelnym zachowaniu się wobec zwierzchności przy katorżnikach, wreszcie o biciu katorżników kijem po głowie do krwi.
Ludzie ordynarni, nierozgarnięci, którzy upijają się i grają w karty razem z katorżnikami, często korzystają z miłości i spirytusu katorżnic; niezdyscyplinowani, niesumienni mogą cieszyć się autorytetem tylko w ujemnym znaczeniu tego słowa. Ludność zesłańcze nie szanuje ich, odnosi się do nich z pogardliwym lekceważeniem. W oczy nazywają ich ,,pałkarzami” i zwracają się do nich per ,,ty". Administracja zaś ani trochę nie troszczy się o podniesienie ich prestiżu, sądząc prawdopodobnie, że zabiegi o to są całkiem nieskuteczne. Urzędnicy mówią do strażników ,,ty" i łają ich, jak im się tylko zamarzy, w obecności katorżników. Raz po raz można usłyszeć: ,,Jakże ty, durniu, pilnujesz?", albo ,,Nic nie rozumiesz, ośle jeden". Jak bardzo nie szanuje się tutaj strażników, można wnioskować choćby z faktu, że licznym z nich powierza się „stanowiska nie odpowiadające ich stopniowi służbowemu", czyli że po prostu figurują przy urzędnikach w charakterze lokajów i posłańców. Strażnicy z warstw uprzywilejowanych, jakby wstydząc się swego stanowiska, starają się wyróżnić spośród masy swoich współtowarzyszy choćby jakąś błahostką: jeden nosi przy ramieniu grubsze sznury, drugi — oficerskiego bączka, trzeci — registrator kolegialny — w pismach urzędowych tytułuje siebie nie strażnikiem, tylko „zarządzającym robotami i robotnikami".
Ponieważ sachalińscy strażnicy nigdy nie wznieśli się do zrozumienia celów nadzoru, to z biegiem czasu, oczywiście, cele nadzoru zostały zredukowane do stanu obecnego. Cały nadzór ogranicza się do tego, że szeregowy siedzi w celi pilnując, „żeby więźniowie nie awanturowali się", i oskarża ich przed zwierzchnością. W czasie pracy uzbrojony w rewolwer, z którego na szczęście... nie umie strzelać, i w szablę, którą trudno wyciągnąć z zardzewiałej pochwy — stoi przyglądając się obojętnie pracy, pali papierosa i nudzi się. W więzieniu jest to służący, który otwiera i zamyka drzwi, a w pracy — niepotrzebny człowiek. Chociaż na każdą czterdziestkę katorżników przypada trzech strażników — jeden starszy i dwóch młodszych — jednakże zazwyczaj widzi się, że czterdziestu czy pięćdziesięciu ludzi pracuje pod dozorem tylko jednego albo całkiem bez nadzoru. Jeśli jeden z trzech strażników dozoruje na robotach, to drugi w tym czasie stoi przy rządowym sklepie i salutuje przechodzącym urzędnikom, a trzeci — nudzi się w czyimś przedpokoju albo całkiem niepotrzebnie stoi na baczność w szpitalnej izbie przyjęć.
O inteligencji niewiele tu można powiedzieć. Urzędnicy zmuszeni są do karania bliźniego zgodnie z wymaganiami służby i przysięgą, muszą więc nauczyć się ustawicznego tłumienia w sobie wstrętu i przerażenia, dodajmy do tego duże odległości dzielące miejsce służby od kraju, nędzne pensje, nudę, ciągłe oglądanie golonych głów, kajdan, katów, groszowe obrachunki, niesnaski, najważniejsze zaś — świadomość całkowitej bezsilności w walce z otaczającym złem, a zrozumiemy, że służba w zarządzie katorgą i zesłaniem była niezwykle ciężka i niewdzięczna. W dawnych czasach na katordze pracowali przeważnie ludzie o wyjątkowo niskim poziomie moralnym, nie brzydzący się niczego, obojętni, którym było wszystko jedno, gdzie pracują, byleby tylko mogli jeść, pić, spać i grać w karty; porządni zaś ludzie przyjmowali tu pracę tylko w ostateczności, a potem, przy pierwszej okazji, rzucali ją albo rozpijali się lub wariowali, popełniali samobójstwo czy też z wolna okoliczności wciągały ich w grzęzawisko niczym ośmiornica i też zaczynali kraść i bić bez litości...
Jeśli można sądzić z oficjalnych wykazów i korespondencji, w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych sachalińska inteligencja była kompletnym zerem moralnym. Pod zarządem dawnych urzędników więzienia zamieniały się w siedliska rozpusty i domy gry, ludzi demoralizowano, doprowadzano do zdziczenia, zachłostywano na śmierć. Najbardziej jaskrawym przykładem administratora w tym stylu był niejaki major Nikołajew, przez siedem lat pełniący funkcję naczelnika okręgu. Nazwisko jego często wspominane jest w korespondencjach. Był synem chłopa pańszczyźnianego wziętym w rekruty. Nie mamy żadnych danych wskazujących, jakimi drogami ten ordynarny, nieociosany człowiek doszedł do rangi majora. Kiedy jeden z korespondentów zapytał go, czy był kiedyś w środkowej części wyspy i co tam widział, to major odpowiedział: ,,Góry i doliny — doliny i znów góry. wiadomo, gleba wulkaniczna, wybuchliwa". Na pytanie, czy to smaczna rzecz czeremcha, odpowiedział:
„Przede wszystkim to nie rzecz, tylko roślina, a po wtóre jest to roślina nader pożyteczna i smaczna; wprawdzie wzdyma od tego brzucho, ale gwiżdżę na to, przecież w towarzystwie dam nie bywam". Taczki do przewożenia węgla zamienił on na beczki, żeby łatwiej je było przetaczać po mostkach; do beczek tych ładował katorżników, którzy coś przewinili, każąc ich przetaczać po brzegu morza. „Z godzinkę powożą kochasia i choć go do rany przyłożyć". Chcąc nauczyć żołnierzy liczyć, stosował grę w loteryjkę. ,, Jeśli ktoś nie potrafi wywoływać numerów, musi płacić dziesięć kopiejek; zapłaci raz albo i drugi, a zrozumie, że warto się uczyć. No i co, jak się chwacko zabierze do tych numerów, to się w tydzień nauczy". Tego rodzaju dowcipne idiotyzmy działały demoralizująco na żołnierzy w Due. Zdarzało się, że sprzedawali katorżnikom swoje karabiny. Przygotowując się pewnego razu do wymierzenia kary jakiemuś katorżnikowi, major zawczasu uprzedził go, że żywcem nie wyjdzie, i rzeczywiście przestępca zmarł zaraz po wymierzeniu chłosty. Po tym wypadku major Nikołajew został oddany pod sąd i skazany na katorżnicze roboty.
Jeśli zapytać jakiegoś starego osiedleńca, czy za jego czasów bywali kiedyś na wyspie dobrzy ludzie, to z początku milczy chwilę, jakby przypominając sobie, a potem odpowiada: ,,Różnie bywało". Przeszłości nigdzie nie zapomina się tak szybko, jak na Sachalinie, właśnie wskutek nieustannego ruchu tutejszej ludności zesłańczej, która gruntownie zmienia się co pięć lat, po części zaś wskutek braku porządnych archiwów w tutejszych kancelariach. To, co działo się przed 20—25 laty, uważa się za zamierzchłą przeszłość, zapomnianą, niedostępną historii. Ocalały tylko jakieś budynki, ze dwa dziesiątki anegdot, a poza tym jeszcze trochę cyfr całkiem nie zasługujących na zaufanie, gdyż w owych czasach żadna kancelaria nie wiedziała, ilu jest na wyspie więźniów, ilu uciekło, ilu zmarło itp. ,,Czasy prehistoryczne" trwały na Sachalinie do 1878 roku, kiedy to zarząd nad zesłańczo-katorżniczym okręgiem nadmorskim został powierzony księciu, Nikołajowi Szachowskiemu, świetnemu administratorowi, człowiekowi mądremu i uczciwemu. Zostawił on wzorową pod wielu względami ,,Rzecz o organizacji Sachalinu" przechowywaną obecnie w kancelarii komendanta wyspy. Był to przede wszystkim teoretyk. Więźniowie za jego czasów żyli tak samo podle, jak przed nim, ale niewątpliwie jego obserwacje, którymi dzielił się ze swoją zwierzchnością i swymi podwładnymi, i jego oryginalna i szczera ,,Rzecz" mogły dać początek nowym i pomyślnym powiewom.
W 1879 roku zaczęła funkcjonować Dobrowolna Flota i powoli stanowiska na Sachalinie zaczęli obejmować ludzie z europejskiej Rosji. W 1884 r. na Sachalinie wprowadzono nową ustawę, która spowodowała wzmożony przypływ, czyli, jak tu mówią, ,,spływ" nowych ludzi. W chwili obecnej mamy już na Sachalinie trzy miasta powiatowe, w których mieszkają urzędnicy i oficerowie z rodzinami. Towarzystwo jest już na tyle różnorodne i na poziomie, że w Aleksandrowsku na przykład w 1888 roku można było na amatorskim przedstawieniu wystawić ,,Ożenek"; kiedy w tymże Aleksandrowsku w uroczyste święta, zgodnie z umową, urzędnicy i oficerowie zamiast obowiązujących wizyt składali się na rzecz biednych rodzin katorżniczych czy dzieci, to liczba ofiarodawców podpisanych na liście dochodziła do czterdziestu. Społeczeństwo sachalińskie wywiera całkiem dodatnie wrażenie na przyjezdnym obserwatorze. Ludzie są pogodni, gościnni i pod każdym względem dotrzymują placu naszemu społeczeństwu z miast powiatowych; życie towarzyskie najbardziej jest ożywione i ciekawe w rejonie wschodniego wybrzeża, w każdym razie urzędnicy stąd niechętnie przenoszą się na przykład do Nikołajewska czy do De-Castri. Tak samo jednak, jak o burzach nawiedzających Cieśninę Tatarską marynarze mówią, że to odgłosy cyklonu szalejącego na Morzu Chińskim i Japońskim, w życiu tego społeczeństwa raz po raz odzywa się niedawna przeszłość; czuje się bliskość Syberii. [...] I teraz też można spotkać urzędników, dla których rzeczą całkiem zwykłą jest walnąć zesłańca, nawet ze stanu uprzywilejowanego, pięścią po twarzy, albo rozkazać przechodniowi, który nie zdążył zdjąć przed nim czapki: „Idź do naczelnika i powiedz, żeby ci wsypał trzydzieści rózeg". [...]
W nowej historii Sachalinu znaczną rolę odgrywają przedstawiciele późniejszych formacji — skrzyżowanie Dzierżymordy z Jagonem, panowie, którzy wobec niżej stojących uznają tylko pięść, rózgi i dorożkarskie wyzwiska, wobec zaś stojących wyżej popisują się wprost rozczulającą kulturą, a nawet liberalizmem.
Jakkolwiek jednak jest, ,,Martwy dom" już nie istnieje. Na Sachalinie wśród inteligencji, stanowiącej zarząd czy też pracującej w kancelariach, spotykałem ludzi rozumnych, dobrych i szlachetnych, których istnienie jest dostateczną gwarancją, że powrót do przeszłości jest już niemożliwy. Teraz nie turla się katorżnika w beczce, nie można też zasiec go rózgami albo doprowadzić do samobójstwa bez oburzenia tutejszego społeczeństwa i bez rozgłosu nad całym Amurem i na całej Syberii. Każda nikczemna sprawa wcześniej czy później wypływa na powierzchnię, staje się głośna, czego dowodzi ponura sprawa onorska, która, pomimo wszelkich wysiłków zatajenia, wywołała wiele komentarzy, trafiła do gazet właśnie dzięki sachalińskiej inteligencji. Szlachetni ludzie i szlachetne czyny nie są już rzadkością. Niedawno w Rykowskiem umarła felczerka pracująca wiele lat na Sachalinie ideowo, która całe swe życie poświęciła ludziom cierpiącym. Kiedy byłem w Korsakowsku, razu pewnego uniosło w morze katorżnika na tratwie. Naczelnik więzienia, major Sz., wypłynął w morze kutrem i pomimo burzy, narażając swe życie, pływał od wieczora do drugiej w nocy, póki nie udało mu się odszukać w ciemnościach tratwy i ściągnąć z niej katorżnika. [...]
Tam, gdzie są liczne skupiska inteligencji, niezmiennie powstaje opinia publiczna, która stwarza moralną kontrolę i wysuwa wobec każdego pewne postulaty etyczne, od których nikt nie może uchylić się bezkarnie, nawet taki major Nikołajew. Niewątpliwe jest również, że w miarę rozwoju życia społecznego służba na Sachalinie z wolna wyzbywa się swych cech odpychających i procent umysłowo chorych, pijaków i samobójców zmniejsza się.
XXI
Niektórzy zesłańcy mężnie znoszą karę, chętnie przyznają się do winy i kiedy zadaje się im pytanie, za co zostali zesłani na Sachalin, to zazwyczaj odpowiadają: ,,Za dobre sprawy tu nie przysyłają". Inni zaś wprost zadziwiają małodusznością, są zgnębieni, sarkają, płaczą, popadają w rozpacz i zaklinają się, że są niewinni. Jeden uważa karę za dobro, powiada, że dopiero na katordze poznał Boga, drugi zaś stara się uciec przy pierwszej okazji, a kiedy go chwytają, broni się tęgą pałą. Razem z zatwardziałymi, niepoprawnymi złoczyńcami, zwyrodniałymi okrutnikami mieszkają pod jednym dachem przestępcy przypadkowi, ,,nieszczęśnicy", niewinnie zasądzeni/*. Dlatego też, jeśli chodzi o zagadnienie moralności w ogóle, to ludność zesłańcza sprawia bardzo mieszane i bardzo dziwne wrażenie, ponieważ, przy dostępnych sposobach badania, prawie niemożliwe są w tej dziedzinie jakiekolwiek poważne uogólnienia. Moralność społeczeństwa zwykle osądza się na podstawie cyfr określających przestępczość, w stosunku jednak do kolonii zesłańczej nawet ten zwykły i prosty sposób zawodzi. W społeczeństwie zesłańczym, żyjącym w nienormalnych, wyjątkowych warunkach, przestępczość ma szczególny, względny charakter, własny kodeks; przestępstwa lekkie w naszym rozumieniu tu są oceniane jako ciężkie i odwrotnie, większości przestępstw kryminalnych całkiem się nie notuje, ponieważ w sferze więziennej uważane są za zjawiska zwykłe, prawie nieuniknione.
*/G. Kamorski, inspektor więzienny przy tutejszym generał-gubernatorze, powiedział mi: „Jeśli ze 100 katorżników wyjdzie ostatecznie 15—20 porządnych ludzi, to zawdzięczamy to nie tyle stosowanym przez nas środkom poprawczym, ile naszym rosyjskim sądom, które skazują na katorgę tak wielu dobrych, uczciwych ludzi."
Wśród zesłańców występują nałogi i zboczenia właściwe przeważnie ludziom zależnym, ujarzmionym, głodnym, żyjącym w ciągłym strachu. Kłamstwo, obłuda, tchórzliwość, małoduszność, donosicielstwo, kradzieże, wszelkiego rodzaju utajone nałogi — oto arsenał, w który uzbraja się ludność poniżona albo w każdym razie olbrzymia jej część, przeciw zwierzchnikom i strażnikom, których nie szanuje, których się boi i uważa za swych wrogów. Żeby uratować się przed ciężką pracą albo karą cielesną i zdobyć kęs chleba, szczyptę herbaty, soli, tytoniu, zesłaniec ucieka się do oszustwa, ponieważ doświadczenie nauczyło go, że w walce o byt oszustwo to najlepszy i najpewniejszy środek. Kradzież jest tu rzeczą zwykłą i przypomina raczej rzemiosło. Więźniowie rzucają się na wszystko, co jest źle chronione, z zacięciem i chciwością zgłodniałej szarańczy, przy czym na pierwszym miejscu stawiają rzeczy jadalne i odzież. Kradną w więzieniu, okradają się nawzajem, okradają osiedleńców, kradną w czasie pracy, w czasie wyładunku statku, a przy tym wirtuozowska zręczność, z jaką dokonują kradzieży, świadczy, że tutejsi złodzieje muszą się często ćwiczyć. Pewnego razu w Due ukradziono ze statku żywego barana i beczkę z chlebowym rozczynem; barka jeszcze nie odpłynęła od statku, ale rzeczy ukradzionych nie znaleziono. Następnym razem okradli kapitana, odkręcili iluminatory i kompas; to znowu zakradli się do kajuty cudzoziemskiego statku i ukradli stołowe srebra. Przy wyładunku giną całe bele i beczki. *
*/Worki z mąką katorżnicy -wrzucają do wody i wydostają je potem prawdopodobnie nocą. Pierwszy oficer na pewnym statku mówił mi: ,,Nie zdążysz się obejrzeć, a wszystko już rozkradzione. Na przykład przy wyładunku beczek z solonymi rybami każdy stara się naładować ryb do kieszeni, koszuli, portek... A jak obrywają za to! Chwycisz rybę za ogon i po pysku, po pysku..."
Zesłańcy zabawiają się ukradkiem, na sposób złodziejski. Żeby zdobyć szklankę wódki, która w normalnych warunkach kosztuje tylko piątaka, muszą cichaczem zwracać się do przemytnika i jeżeli nie mają pieniędzy, oddać mu swój chleb albo coś z odzieży. Jedyna rozkosz duchowa, gra w karty, dostępna jest tylko nocą, przy świetle ogarków albo też w tajdze.
Każda zaś zakazana rozkosz często praktykowana zmienia się z wolna w nałóg; przy nadmiernie rozwiniętym zmyśle naśladownictwa wśród zesłańców jeden więzień zaraża drugiego i wskutek tego takie zdawałoby się głupstwa, jak przemytnicza wódka i karty, prowadzą do nieprawdopodobnych wykroczeń. Jak już wspominałem, kułacy-zesłańcy na pokątnym handlu spirytusem i wódką dorabiają się majątku, a więc tam, gdzie są zesłańcy mający po 30—50 tysięcy, muszą być również tacy, którzy systematycznie wyzbywają się jedzenia i odzieży. Gra w karty niczym choroba zakaźna opanowała już wszystkie więzienia; więzienia są właściwie wielkimi domami gry, a osiedla i placówki to ich filie. Sprawa zorganizowana jest na szeroką skalę i powiadają nawet, że tutejsi karciarze-organizatorzy, u których przy nieoczekiwanych rewizjach znajdowano setki i tysiące rubli, utrzymują regularne kontakty zawodowe z więzieniami syberyjskimi, na przykład z więzieniem w Irkucku, gdzie wedle słów katorżników odchodzi „prawdziwa" gra. W Aleksandrowsku jest już kilka domów gry; w jednym z nich przy ulicy II Ceglanej zdarzył się nawet skandal charakterystyczny dla tego rodzaju spelunek: zastrzelił się zgrany strażnik. Gra w sztosa oszołamia jak blekot i katorżnik przegrywający jedzenie i ubranie nie czuje głodu i chłodu, a kiedy go chłoszczą, nie czuje bólu, i chociaż to bardzo dziwne, nawet w czasie takich prac jak załadunek, kiedy burty barek węglowych obijają się o statek, kiedy chlustają fale i ludzie zielenieją od morskiej choroby, na barkach grają w karty i rozmowy fachowe przeplatają się z językiem karcianym:
"Odcumować! Trzymam boczek! Gotowe!"
Zależność kobiet, ich ubóstwo i poniżenie przyczyniają się do rozwoju prostytucji. Kiedy zapytałem w Aleksandrowsku, czy są tu prostytutki, odpowiedziano mi: ,,Ile pan tylko zechce". Wobec ogromnego popytu w zawodzie prostytutki nie przeszkadza ani starość, ani odrażający wygląd, ani najbardziej zaawansowane stadium syfilisu. Nie przeszkadza też zbyt młody wiek. Na ulicy w Aleksandrowsku spotykałem nieraz szesnastoletnią dziewczynę, która, jak opowiadają, zaczęła trudnić się prostytucją od dziewiątego roku życia. Dziewczyna ta ma matkę, ale posiadanie rodziców na Sachalinie wcale nie chroni dziewcząt przed zgubą. Opowiadają tu o Cyganie, który sprzedaje swoje córki i sam się przy tym targuje. Jedna z kobiet stanu wolnego utrzymuje na Sachalinie ,,zakład", w którym pracują tylko jej rodzone córki. W ogóle w Aleksandrowsku rozpusta ma charakter miejski. Są nawet ,,familijne" łaźnie utrzymywane przez jakiegoś Żyda, i nawet wymienia się nazwiska osób trudniących się stręczycielstwem. [...]
Na Sachalinie co roku olbrzymia ilość ludzi dręczy się na rozprawach i w śledztwie i można sobie wyobrazić, jak fatalnie ten stan rzeczy odbija się na sytuacji ekonomicznej ludności i na jej psychice. Śledztwo porucza się zwykle zastępcy naczelnika więzienia albo sekretarzowi komendy policji. Wedle słów komendanta wyspy ,,sprawy śledcze wszczyna się bez dostatecznego uzasadnienia, prowadzi się je ospale i nieudolnie, a związani ze sprawą więźniowie są zatrzymywani całkiem bezpodstawnie". Podejrzanego albo oskarżonego zabierają do więzienia i sadzają do karceru. Kiedy na Przylądku Gołym zamordowano osiedleńca, zatrzymano cztery podejrzane osoby; wszystkich wsadzono do ciemnych zimnych karcerów. Po kilku dniach trzech wypuszczono zostawiając tylko jednego; zakuto go w kajdany i wydawano mu gorące jedzenie co trzeci dzień; następnie z powodu skargi strażnika polecono dać mu 100 kijów; tak trzymano go w ciemności głodnego, zastrachanego, dopóki się nie przyznał. W tym czasie przebywała w więzieniu niejaka Garanina, kobieta wolnego stanu, podejrzana o zabójstwo męża; ona również siedziała w ciemnym karcerze i otrzymywała gorącą strawę co trzeci dzień. Kiedy jeden z urzędników badał ją na śledztwie w mojej obecności, oświadczyła mu, że dawno już jest chora i nie wiadomo dlaczego nie chcą jej zaprowadzić do lekarza. Kiedy zaś urzędnik zapytał strażnika karceru, dlaczego dotychczas nie zatroszczono się o lekarza, ten odpowiedział dosłownie tak:
— Meldowałem panu naczelnikowi, ale on raczył odpowiedzieć: niech zdycha!
Zdziwiła mnie ta nieumiejętność rozróżnienia kary aresztu prewencyjnego od kary więzienia (w dodatku w ciemnym karcerze więzienia dla katorżników!), jak też nieumiejętność rozróżnienia ludzi wolnych od katorżników, tym bardziej że tutejszy naczelnik okręgu ukończył fakultet prawniczy, a naczelnik więzienia pracował kiedyś w petersburskiej policji.
Innym razem byłem w karcerach z naczelnikiem więzienia wczesnym rankiem. Kiedy wypuszczono z karceru czterech zesłańców podejrzanych o zabójstwo — wszyscy drżeli z zimna. Garanina była tylko w pończochach, bez bucików i też drżała, i mrużyła oczy rażone światłem. Naczelnik okręgu kazał ją przenieść do oświetlonego pomieszczenia. Nawiasem mówiąc, tym razem zauważyłem Gruzina, który jak cień wałęsał się koło drzwi karcerów; ten już pięć miesięcy siedzi w ciemnej sieni, jako podejrzany o otrucie, i czeka na śledztwo, które dotychczas jeszcze się nie zaczęło.
Wiceprokurator nie mieszka na Sachalinie i nikt nie troszczy się o przebieg śledztwa. Kierunek śledztwa i jego tempo uzależnione są całkowicie od różnych przypadkowych okoliczności absolutnie nie związanych ze sprawą. [...] W 1888 r. pewien zbiegły katorżnik zamordował szeregowca Chromiatycha, a sekcji zwłok dokonano dopiero w 1889 r. na żądanie prokuratora, kiedy śledztwo było już ukończone i sprawę skierowano do sądu.*
*/W dawnych czasach zdarzało się, że sprawy w tajemniczy sposób ginęły albo też nagle z jakiegoś „zagadkowego powodu" były umarzane (patrz. „Władywostok", 1885 r., nr 43). Nawiasem mówiąc pewnego razu skradziono nawet sprawę z wyroku sądu polowego. Pan Własow w swym sprawozdaniu wspomina o katorżniku Ajzyku Szapirze skazanym na dożywocie. Żyd ten mieszkał w Due i handlował wódką. W 1870 roku oskarżony był o deflorację pięcioletniej dziewczynki, sprawa jednak pomimo niezbitych dowodów i poszlak została zatuszowana. Śledztwo prowadził oficer miejscowego oddziału, który zastawił u Szapiry strzelbę i był od niego zależny finansowo; kiedy sprawę przekazano komuś innemu, stwierdzono brak dokumentów demaskujących Szapirę. Ten ostatni cieszył się w Due wielkim poważaniem. Pewnego razu, kiedy komendant placówki zapytał, gdzie jest Szapiro, odpowiedziano mu: „Pan Szapiro raczył pójść na herbatę".
Kary za przestępstwa przewidziane dla katorżników i osiedleńców cechuje niezwykła surowość i jeśli nasza ,,Ustawa o zesłańcach" znajduje się w całkowitej sprzeczności z duchem czasu i z prawem, to uderza to przede wszystkim w części traktującej o karach. Kary poniżające przestępcę, budzące chęć odwetu, sprzyjające zdziczeniu obyczajów i dawno już uznane za szkodliwe dla ludzi wolnych, stosowano wobec osiedleńców i katorżników, jak gdyby ludność zesłańcza mniej była narażona na zordynarnienie, zdziczenie i całkowity zanik ludzkiej godności. Kije, baty, przykuwanie do taczek — kary okrywające hańbą przestępcę, sprawiające jego ciału ból i mękę, stosowane są tu bardzo szeroko. Kara kijów czy chłosty przewidziana jest za wszelkie przestępstwa, zarówno kryminalne, jak i błahe; czy stosuje się ją jako dodatek do innych kar, czy też stanowi karę zasadniczą, zawsze jest nierozerwalnie związana z każdym wyrokiem.
Najbardziej rozpowszechniona kara — to kije. [...] Do wymierzenia człowiekowi 30 albo 100 kijów wystarczy zwykłe przewinienie: niewykonanie dziennej normy (na przykład jeśli szewc nie uszyje wyznaczonych trzech par ,,kotów"), pijaństwo, ordynarne zachowanie, nieposłuszeństwo... Jeśli normy nie wypełni 20 czy 30 ludzi, wymierzają chłostę wszystkim. Jeden z urzędników opowiadał mi:
— Więźniowie, zwłaszcza kajdaniarze, lubią składać wszelkie bzdurne podania. Kiedy wyznaczono mnie tu i pierwszy raz wizytowałem więzienie, złożono mi około 50 podań; przyjąłem je, ale oświadczyłem petentom, że ci, których podania nie będą zasługiwały na uwagę, będą ukarani. Tylko dwa podania okazały się godne załatwienia, pozostałe były bzdurne. Poleciłem wychłostać 48 ludzi. Następnym razem podania złożyło tylko 25, potem coraz mniej i mniej, a teraz nie składają mi wcale podań. Odzwyczaiłem ich.
Na południu u pewnego katorżnika, na skutek donosu jego towarzysza, zrobiono rewizję i znaleziono dziennik, który uznano za brulion korespondencji; wymierzono mu 50 kijów i 15 dni trzymano w ciemnym karcerze o chlebie i wodzie. Naczelnik osiedla, z wiedzą naczelnika okręgu, poddał karze cielesnej niemal całą Lutogę. Oto jak opisuje ten wypadek komendant wyspy: ,,Naczelnik korsakowskiego okręgu zameldował mi między innymi o wyjątkowo poważnym wypadku nadużycia władzy, na które pozwolił sobie taki a taki (nazwisko przytoczone), a polegało ono na wymierzeniu niektórym osiedleńcom okrutnej kary cielesnej, o wiele przekraczającej przewidzianą normę. Wypadek ten, oburzający sam przez się, wydaje mi się jeszcze bardziej niedopuszczalny przy analizie okoliczności, które spowodowały tę karę; ukarano winnych i niewinnych, nie wyłączając nawet ciężarnej kobiety, bez rozpatrzenia sprawy, a chodziło o zwykłą, niegroźną w skutkach bójkę między zesłańcami".
Najczęściej winowajcy wymierza się 30 do 100 kijów. Zależy to nie od rodzaju winy, lecz od tego, kto wydaje zarządzenie — naczelnik okręgu czy też inspektor więzienia; pierwszy ma prawo na około 100 kijów, drugi — na około 30. Pewien inspektor więzienia., zawsze wymierzał dokładnie 30 kijów, kiedy jednak zastępował naczelnika okręgu, to swoją zwykłą porcję od razu podnosił do 100, jakby tych 100 rózeg było nieodłączoną cechą jego nowej władzy. I był wierny temu aż do powrotu naczelnika okręgu, a potem znowu zgodnie z sumieniem od razu zjeżdżał na 30 kijów. Kara kijów, wskutek zbyt częstego stosowania, w znacznej mierze spowszedniała na Sachalinie, tak że u wielu więźniów nie budzi nawet odrazy ani strachu i powiadają, że wśród delikwentów jest niemało takich, którzy w czasie egzekucji nie czują nawet bólu.
Baty są stosowane znacznie rzadziej i tylko przy wyrokach sądów okręgowych. Ze sprawozdania zarządzającego działem sanitarnym wynika, że w 1889 r. „w celu określenia wytrzymałości na karę cielesną z wyroków sądu" przeprowadzono badania lekarskie 67 ludzi. Ze względu na okrucieństwo i cały ceremoniał, jest to najohydniejsza kara na Sachalinie i prawnicy rosyjscy, którzy skazują włóczęgów i recydywistów na chłostę, dawno już poniechaliby tej kary, gdyby była ona wykonywana w ich obecności. Od hańbiącego widowiska znieważającego ludzkie uczucia zwalnia ich jednak § 478 ,,Ustawy", która głosi, że wyroki sądów rosyjskich i syberyjskich są wykonywane w miejscu zesłania. Karę chłosty widziałem w Due. Włóczęga Prochorow vel Mylnikow, człowiek 35—40-letni, uciekł z Więzienia Wojewódzkiego i zbudowawszy niewielką tratwę popłynął na niej ku lądowi. Z brzegu jednak zauważono go w czas i posłano za nim pościgowy kuter. Zaczęła się sprawa o ucieczkę, zajrzano do archiwum i nagle zrobiono odkrycie: tenże Prochorow vel Mylnikow w ubiegłym roku za zabójstwo Kozaka i dwóch jego wnuczek został skazany przez Chabarowski Sąd Okręgowy na 90 kijów i przykucie do taczki, kara ta jednak przez niedopatrzenie dotychczas nie była wykonana. Gdyby Prochorowowi nie przyszło do głowy uciekać, możliwe, że nie spostrzeżono by omyłki i obyłoby się bez rózeg i taczki, teraz jednak egzekucja była nieunikniona. W określonym terminie, 13 sierpnia rano, inspektor więzienia, lekarz i ja szliśmy z wolna ku kancelarii; Prochorow, którego polecono przywieźć poprzedniego dnia, siedział na ganku ze strażnikiem, nie wiedząc jeszcze, co go czeka. Na nasz widok wstał i zrozumiał widocznie, o co chodzi, gdyż bardzo zbladł.
— Do kancelarii! — rozkazał inspektor więzienia. Weszliśmy do kancelarii. Wprowadzono Prochorowa. Doktor, młody Niemiec, kazał mu się rozebrać i osłuchał serce dla określenia, ile uderzeń może znieść ten więzień. Załatwił to w ciągu minuty, po czym z rzeczową miną zasiadł do pisania aktu oględzin.
— Ach, biedny! — mówi żałośnie, z silnym niemieckim akcentem, i macza pióro w kałamarzu. — Na pewno ciężko ci w tych kajdanach! Poproś pana inspektora, to pozwoli ci zdjąć.
Prochorow milczy, drżą mu blade wargi.
— Ty przecież jesteś niewinny — ciągnie swoje doktor. — Wszyscy wy jesteście niewinni. W Rosji ludzie są tak podejrzliwi. Ach, biedny, biedny!
Protokół już gotów. Dołączają go do sprawy o ucieczkę. Potem następuje milczenie. Pisze kancelista, doktor, naczelnik więzienia. Prochorow jeszcze nie wie na pewno, po co go tu wezwano: czy tylko w sprawie ucieczki, czy też w dawnej sprawie? Dręczy go niepewność.
— Co ci się śniło tej nocy? — pyta wreszcie inspektor więzienia.
— Zapomniałem, wielmożny panie.
— A więc słuchaj — mówi inspektor więzienia spoglądając na akta. — Takiej to daty, takiego to roku zostałeś skazany przez Chabarowski Sąd Okręgowy za zabójstwo Kozaka na dziewięćdziesiąt batów... A więc dzisiaj musisz je otrzymać...
I poklepawszy więźnia dłonią po czole, dodaje pouczająco:
— A wszystko to dlaczego? Dlatego, że chcesz być mądrzejszy, niż jesteś, kapuściana głowo. Ciągle uciekacie spodziewając się, że będzie lepiej, a wychodzi gorzej!
Idziemy wszyscy do domu strażników — starego, szarego baraku. Felczer wojskowy stojący przy wejściu prosi błagalnie, jakby o jałmużnę:
— Panie wielmożny, proszę zezwolić popatrzeć, jak wymierzają karę!
Pośrodku pomieszczenia stoi spadzista ława z otworami do przywiązywania rąk i nóg. Kat Tołstych* — wysoki barczysty mężczyzna o budowie siłacza-akrobaty, bez marynarki, w rozpiętej kamizelce — kiwa głową na Prochorowa; ten kładzie się w milczeniu.
*/Skazany został na katorgę za to, że odrąbał swojej żonie głowę.
Kat bez pośpiechu, też w milczeniu, spuszcza mu do kolan spodnie i zaczyna z wolna przywiązywać do ławy ręce i nogi. Inspektor więzienia obojętnie spogląda w okno, doktor spaceruje. W ręku trzyma jakieś krople.
— Może ci dać szklankę wody? — pyta.
— Na miłość boską, wielmożny panie!
Wreszcie Prochorow jest już przywiązany. Kat bierze bat o trzech rzemieniach i bez pośpiechu rozplątuje je.
— Przytrzymaj się! — mówi niegłośno i bez rozmachu, jakby tylko próbując, uderza po raz pierwszy.
— Ra-az! — mówi strażnik głosem diaka. W pierwszej sekundzie Prochorow milczy i nawet wyraz twarzy nie zmienia mu się, ale oto po ciele przebiegają dreszcze bólu, rozlega się nie krzyk, ale jakiś skowyt.
— Dwa! — krzyczy dozorca.
Kat stoi z boku i uderza tak, że bat spada w poprzek ciała. Po każdych pięciu uderzeniach powoli przechodzi na drugą stronę i pozwala przez pół minuty odetchnąć. Włosy Prochorowa przylepiły się do czoła, szyja wzdęła się; już po 5—10 uderzeniach ciało, pokryte bliznami po poprzednich batach, spąsowiało, zsiniało; naskórek pęka przy każdym uderzeniu.
— Panie wielmożny! — dolatuje poprzez skowyt i płacz. — Panie wielmożny! Zlitujcie się, panie wielmożny!
A potem, po 20—30 uderzeniach Prochorow zawodzi jak pijany czy bredzący w gorączce:
— Nieszczęsny ze mnie człowiek, zgubiony człowiek... Za cóż to mnie karzą?
Widać jakieś dziwne skurcze szyi, występują odruchy wymiotne... Prochorow nie wypowiada już ani słowa, mruczy tylko i chrypi; wydaje się, że od pierwszego uderzenia minęła cała wieczność, ale strażnik wykrzykuje tylko: ,,Czterdzieści dwa! Czterdzieści trzy!" Do dziewięćdziesięciu jeszcze daleko. Wychodzę na podwórze. Na ulicy cisza dokoła i wydaje mi się, że rozdzierające dźwięki, które dolatują z „domu strażników", rozlegają się po całym Due. Oto przeszedł katorżnik w zwykłym ubraniu, mimochodem spojrzał na barak i na twarzy jego i nawet w krokach widać przerażenie. Wchodzę znowu do pomieszczenia i znowu wychodzę, a strażnik wciąż jeszcze liczy.
Wreszcie dziewięćdziesiąt. Prochorowowi szybko odwiązują ręce i nogi i pozwalają mu się podnieść.. Miejsce, po którym bito, jest sinopurpurowe od wylewów krwawych i zbroczone krwią. Prochorow szczęka zębami, twarz ma żółtą, mokrą od potu, błędnie toczy oczyma... Kiedy podają mu krople, kurczowo gryzie szklankę. Zmoczono mu głowę i poprowadzono do cyrkułu.
— To za zabójstwo, a za ucieczkę dostanie jeszcze dodatkowo — wyjaśniają mi, kiedy wracamy do domu.
— Lubię przyglądać się, jak ich karzą! — mówi radośnie felczer wojskowy, bardzo zadowolony, że dziś nasycił się ohydnym widowiskiem. — Bardzo lubię! To takie łajdaki, łotry — wieszać by ich!
Kary cielesne działają otępiające i wyzwalają najniższe instynkty nie tylko u więźniów, ale również u tych, którzy wymierzają karę czy też są obecni przy egzekucji. Nawet ludzie wykształceni nie stanowią wyjątku. W każdym razie nie zauważyłem, żeby urzędnicy z wykształceniem uniwersyteckim ustosunkowywali się do egzekucji inaczej niż felczerzy wojskowi albo wychowankowie szkół junkierskich czy seminariów duchownych. Niektórzy tak przyzwyczajają się do batów i kijów i tak dziczeją, że wreszcie bicie zaczyna sprawiać im przyjemność. O pewnym inspektorze więzienia opowiadano mi, że przy wymierzaniu chłosty pogwizdywał; inny, starszy już człowiek, mówił do więźnia ze złośliwą radością: „I czegóż ty krzyczysz, Bóg z tobą? Nie ma czego, nie ma czego! Trzymaj się! Wsyp mu tam, wsyp! Przyłóż mu!" Trzeci polecał przywiązywać więźnia do ławy za szyję, aż ten zaczynał charczeć, wymierzał 5—10 uderzeń i wychodził dokądś na godzinę czy dwie, a potem wracał i wymierzał pozostałe./*
*/Jadrincew opowiada o niejakim Diemidowie, który dla wykrycia wszystkich okoliczności pewnego przestępstwa torturował przy pomocy kata żonę mordercy, kobietę wolną, która przybyła na Syberię za mężem dobrowolnie, nie podlegała więc karom cielesnym; poza tym torturował on 11-letnią córkę mordercy; dziewczynkę trzymano w powietrzu, a kat chłostał ją rózgą od głowy do pięt; wymierzono jej też kilka uderzeń batem, a kiedy poprosiła o wodę, podano jej słoną rybę. Wymierzono by jej jeszcze więcej razów, gdyby kat nie odmówił bicia. ,,A jednak — mówi Jadrincew — okrucieństwo Diemidowa to naturalny skutek wychowania, jakie musiał otrzymać przy dłuższym zarządzaniu tłumem zesłańców". (Sytuacja zesłańców na Syberii — „Wiestnik Jewropy" 1875, nr XI i XII). Własow w swym sprawozdaniu opowiada o poruczniku Jewtonowie, „którego słabość doprowadziła z jednej strony do tego, że barak katorżników zmienił się w knajpę, gdzie grano w karty, w spelunkę wszelkich przestępstw, z drugiej zaś strony jego nieokiełznane okrucieństwo wywołało wściekłość katorżników. Jeden z więźniów, chcąc wyzwolić się od nadmiernej ilości batów, zabił porucznika przed wymierzeniem kary".
Obecny komendant wyspy generał Kononowicz stale występuje przeciwko karom cielesnym. Kiedy otrzymuje do zatwierdzenia wyrok policji i sądu chabarowskiego, to zazwyczaj pisze: ,,Zatwierdzam z wykluczeniem kary cielesnej". Niestety, z braku czasu bardzo rzadko bywa w więzieniach i nie wie, jak często na jego wyspie — nawet 200—300 kroków od jego mieszkania — wymierzają karę chłosty, i o ilości ukaranych sądzi tylko na podstawie sprawozdań. Pewnego razu, kiedy siedziałem u niego w bawialni, powiedział mi w obecności pewnych urzędników i jakiegoś inżyniera górnika:
- U nas na Sachalinie stosuje się kary cielesne bardzo rzadko. prawie nigdy.
W skład wojskowego sądu doraźnego wchodzą oficerowie miejscowi, wyznaczani przez komendanta wyspy; sprawę sądu doraźnego wraz z wyrokiem wysyła się generał-gubernatorowi do zatwierdzenia. W dawnych czasach skazańcy po dwa, trzy lata dręczyli się w karcerach oczekując na zatwierdzenie wyroku, teraz jednak losy ich rozstrzygają się telegraficznie. Najczęstszy wyrok wojskowego sądu doraźnego to kara śmierci przez powieszenie. Generał-gubernator czasami łagodzi wyrok, zamieniając karę śmierci na sto batów, przykucie do taczki z zaliczeniem do grupy m skazanych dożywotnio. Jeśli skazany na śmierć jest zabójcą, to wyrok łagodzi się bardzo rzadko. ,,Zabójców wieszam" — powiedział mi generał-gubernator.
W przeddzień wykonania wyroku, wieczorem i w nocy, skazańca odwiedza duchowny. Celem wizyty jest spowiedź i rozmowa ze skazanym. Pewien pop opowiadał mi:
,,Na początku mej pracy — miałem wtedy dwadzieścia pięć lat — musiałem pewnego razu odwiedzić w Więzieniu Wojewódzkim dwóch skazanych na powieszenie za zabójstwo osiedleńca z powodu rubla czterdziestu kopiejek. Wszedłem do karceru i stchórzyłem, nie byłem przyzwyczajony; poleciłem wartownikowi, żeby nie zamykał za sobą drzwi i nie odchodził. A oni mówią do mnie:
— Niech się ojciec nie boi, nie zabijemy ojca. Prosimy siadać.
Pytam, gdzie mam usiąść. Wskazują nary. Usiadłem na beczułce z wodą, a potem ośmieliwszy się — na narach, między obu przestępcami. Zapytałem, z jakiej pochodzą guberni, o to i owo, a potem zacząłem udzielać ostatniej pociechy. W czasie spowiedzi spoglądam w okno, a tu przenoszą mimo słupy na szubienicę i wszelkie takie przyrządy.
— Co to? — pytają więźniowie.
— To — powiadam — pewnie budują coś u naczelnika więzienia.
— Nie, ojcze, to szubienica dla nas. I jeszcze jedno, ojcze, czy nie moglibyśmy wypić wódeczki?
— Nie wiem — powiadam — pójdę zapytać.
Poszedłem do pułkownika Ł. i powiedziałem, że skazańcy chcieliby wypić. Pułkownik dał mi butelkę i, żeby nie było zbędnego gadania, rozkazał dowódcy warty usunąć wartownika. Pożyczyłem kieliszek u strażnika i wróciłem do karceru do więźniów. Nalałem kieliszek.
— Nie, ojcze — powiadają —niech najpierw ojciec wypije, bo jak nie, to i my pić nie będziemy.
Musiałem wypić kieliszek. A do zagryzienia nie było nic.
— No — powiadają — od wódki w głowie się przejaśniło.
Potem w dalszym ciągu udzielałem im ostatniej pociechy. Rozmawiam tak z nimi godzinę, dwie. Nagle rozkaz:
— Wyprowadzić!
A potem, kiedy ich powieszono, długo jakoś z nieprzyzwyczajenia bałem się wchodzić do ciemnego pokoju".
Strach przed śmiercią i okoliczności, w których odbywa się egzekucja, działają na skazańców przygnębiająco. Na Sachalinie nie było jeszcze wypadku, żeby skazaniec szedł na egzekucję dzielnie. U katorżnika Czernoszeja, zabójcy sklepikarza Nikitina, kiedy go przed straceniem prowadzono z Aleksandrowska do Due, wystąpiły skurcze pęcherza moczowego i musiał się raz po raz zatrzymywać; wspólnik zaś jego przestępstwa, Kinżałow, zaczął bredzić. Przed straceniem wkładają delikwentowi śmiertelną koszulę i odczytują modlitwę za umierających. Kiedy tracono zabójców Nikitina, jeden z nich nie mógł znieść tej modlitwy - zemdlał. Najmłodszego z zabójców, Pazuchina, już po włożeniu śmiertelnej koszuli i odczytaniu modlitwy powiadomiono, że został ułaskawiony i wyrok śmierci został zamieniony na inną karę. Ileż jednak musiał przeżyć ten człowiek w tak krótkim czasie! Całonocna rozmowa z duchownym, uroczysty nastrój spowiedzi, a nad ranem pół szklanki wódki, rozkaz „wyprowadzić", śmiertelna koszula, modlitwa za umierających, potem radość z powodu ułaskawienia i natychmiast po straceniu współtowarzyszy — sto batów, po piątym razie omdlenie, i wreszcie przykucie do taczki.
W okręgu korsakowskim za zabójstwo Ajnosa skazano na śmierć jedenaście osób. W wigilię stracenia urzędnicy i oficerowie nie spali, odwiedzali się nawzajem, pili herbatę. Wszyscy byli zdenerwowani, nikt nie mógł znaleźć sobie miejsca. Dwóch straceńców otruło się tojadem i stąd ogromne nieprzyjemności dla kompanii wojskowej, odpowiedzialnej za skazańców. Naczelnik okręgu słyszał w nocy zamieszanie i zameldowano mu, że dwóch skazanych otruło się, a jednak przed samym straceniem, kiedy wszyscy stali przy szubienicy, musiał zadać dowódcy kompanii pytanie:
— Skazanych na śmierć było jedenastu — tu widzę tylko dziewięciu, gdzie są pozostali?
Dowódca kompanii zamiast odpowiedzieć mu tak samo oficjalnie, wymamrotał nerwowo:
— Więc proszę mnie powiesić. Mnie!...
Wczesny październikowy ranek, szaro, chłodno, ciemno. Skazańcy z przerażenia mają pożółkłe twarze, jeżą się im włosy na głowie. Urzędnik odczytuje wyrok, drży ze zdenerwowania i jąka się, dlatego że źle widzi. Pop w czarnej szacie podaje wszystkim krzyż do pocałowania i szepcze zwracając się do naczelnika okręgu:
— Na miłość boską, proszę mnie zwolnić, nie mogę...
Długa procedura: trzeba na każdego wdziać śmiertelną koszulę, podprowadzić do szafotu. Kiedy wreszcie powieszono wszystkich, w powietrzu zawisła „cała girlanda", jak wyraził się naczelnik okręgu, który opowiadał mi o tym straceniu. Gdy zdjęto ich z szubienic, lekarze stwierdzili, że jeden z nich jeszcze żyje. Ten przypadek nie był właściwie przypadkiem: więzienie zna dobrze tajemnice wszystkich przestępstw dokonywanych przez katorżników, tak więc kat i jego pomocnicy wiedzieli, że ten, który został przy życiu, nie jest winien przestępstwa, za które go powieszono.
— Powieszono go powtórnie — zakończył opowiadanie naczelnik okręgu. — Nie mogłem potem spać przez cały miesiąc.
XXII
W 1868 roku podkreślano wyspiarskie położenie Sachalinu jako jedną z głównych i szczególnie ważnych jego zalet. Wydawało się, że na wyspie oddzielonej od lądu burzliwym morzem nietrudno będzie zbudować wielkie morskie więzienie zgodnie z przysłowiem:
„Wokół woda, w środku bieda", i zrealizować wzorem Rzymian zsyłanie na wyspę, z której o ucieczce można tylko marzyć. W rzeczywistości jednak od samego początku wyspa okazała się pseudowyspą, quasi insula. Cieśnina oddzielająca wyspę od lądu w zimowe miesiące zupełnie zamarza i woda, która latem występuje w roli więziennego muru, zimą staje się równa i gładka jak pole i każdy, kto zechce, może przejść pieszo albo przejechać psim zaprzęgiem. Zresztą i latem na cieśninę nie można liczyć. W miejscu najwęższym, między cyplami Pogibi i Łazariewa, nie przekracza ona kilku wiorst, a w pogodny, jasny dzień nietrudno przepłynąć nawet na zwykłej gilackiej łódce choćby sto wiorst. Nawet w najszerszych miejscach cieśniny mieszkańcy widzą ląd bardzo wyraźnie, mglista smuga ziemi z ładnymi górskimi szczytami kusi mieszkańców Sachalinu, wabi ku sobie dzień w dzień, obiecując wolność i ojczyznę. Poza tymi przeszkodami fizycznymi nie uwzględniono jednak czy też przeoczono możliwość ucieczki nie na ląd, ale w głąb wyspy, co sprawia nie mniej kłopotów niż ucieczki na ląd, tak więc położenie geograficzne Sachalinu zawiodło pokładane w nim nadzieje.
Położenie to jednak ma swoje dobre strony. Ucieczka z Sachalinu nie jest łatwa. Włóczędzy, którzy są miarodajni w tych sprawach, mówią szczerze, że ucieczka z Sachalinu jest o wiele trudniejsza niż na przykład z katorgi karyjskiej czy nerczyńskiej. Przy całkowitym rozwydrzeniu i wszelkich rozluźnieniach, jakie zdarzały się przy starej administracji, sachalińskie więzienia były pomimo wszystko pełne i więźniowie uciekali nie tak często, jak być może chcieliby naczelnicy więzień, dla których ucieczki stanowiły poważne źródło dochodów. Obecni urzędnicy przyznają, że gdyby nie strach przed przeszkodami fizycznymi, to wobec wielkiego rozproszenia punktów pracy i niedostatecznego nadzoru na wyspie zostaliby tylko ci, którym życie tu się podoba, to jest nikt.
Pośród przeszkód, które wstrzymują ludzi przed ucieczką, morze wcale nie jest przeszkodą największą. Nie tknięte stopą ludzką sachalińskie tajgi, góry, stałe opady, mgły, bezludne przestrzenie, niedźwiedzie, głód, muszki, a zimą straszne mrozy i zawieje — oto prawdziwi przyjaciele nadzoru. W sachalińskiej tajdze, gdzie na każdym kroku człowiek zmuszony jest pokonywać istne góry zwalonych pni, oplątujące nogi krzaki bagna czy bambusy, gdzie musi tonąć po pas w grzęzawiskach i strumieniach, bronić się przed okropnymi muszkami — w tajdze tej nawet wolni i syci piechurzy przechodzą najwyżej 8 wiorst na dobę, człowiek zaś wycieńczony więzieniem, żywiący się tylko zbutwiałym drzewem i solą, który nie wie, gdzie północ, gdzie południe — nie przejdzie więcej niż 3—5 wiorst. Poza tym musi on iść nie prostą drogą, lecz kołując, żeby nie natknąć się na kordon. Mija jeden, drugi tydzień ucieczki, rzadko miesiąc, a więzień znękany głodem, biegunką i gorączką, zgryziony przez muszki, ze sforsowanymi, obrzękłymi nogami, mokry, brudny, obdarty ginie gdzieś w tajdze albo ostatkiem sił drepce z powrotem prosząc Boga, jak o największe szczęście, żeby spotkać żołnierza czy Gilaka, który by go odstawił do więzienia.
Przyczyną pobudzającą do szukania ratunku w ucieczce, a nie w pracy i skrusze, jest przede wszystkim nie gasnący w więźniu instynkt życia. Jeśli nie jest filozofem — któremu wszędzie i we wszystkich okolicznościach życiowych jest dobrze — to nie może nie pragnąć ucieczki, a nawet nie powinien.
Przede wszystkim zesłańca pędzi z Sachalinu jego namiętne umiłowanie ojczyzny. Jeśli wierzyć katorżnikom, to życie u siebie, na ojczystej ziemi, jest najwyższym szczęściem, nieustającą radością! O Sachalinie, tutejszej ziemi, ludziach, drzewach, klimacie mówią oni z pogardliwym śmiechem, z obrzydzeniem, irytacją, w Rosji zaś wszystko jest piękne, upajające i nawet w najśmielszych myślach nie dopuszczają, żeby w Rosji mogli być nieszczęśliwi ludzie, jako że już samo życie w tulskiej czy kurskiej guberni, oglądanie co dzień chat, oddychanie rosyjskim powietrzem — już to samo przez się jest najwyższym szczęściem.
Ześlij, Panie, nędzę, choroby, ześlij ślepotę, pohańbienie, odejmij mowę, daj mi tylko umrzeć na ojczystej ziemi! Pewna staruszka, katorżnica, która przez jakiś czas usługiwała mi, zachwycała się moimi walizkami, książkami, kocem, tylko dlatego, że były nie sachalińskie, ale z rodzinnych stron; a kiedy przychodzili do mnie w odwiedziny duchowni, nie prosiła ich o błogosławieństwo, patrzyła na nich kpiąco, bo na Sachalinie prawdziwi duchowni nie istnieją. Tęsknota za ojczyzną wyraża się w formie bezustannych wspomnień, smutnych i wzruszających, którym towarzyszą ciągłe żale i gorzkie łzy, albo też w formie nieziszczalnych nadziei, często aż zadziwiających swą niedorzecznością, przypominających obłęd albo przybierających wyraźną formę choroby umysłowej.
Zesłańców gna też z Sachalinu właściwe człowiekowi dążenie do wolności, które w normalnych warunkach stanowi jedną z najszlachetniejszych jego cech. Dopóki jest młody i silny, stara się uciec możliwie najdalej, na Syberię lub do Rosji. Zazwyczaj chwytają go, sądzą, wysyłają z powrotem na katorgę, ale to nie jest tak straszne; powolne, piesze odbywanie etapów po Syberii, częsta zmiana więzień, towarzyszy, konwojentów i przygody w podróży — to też swoista poezja, a w każdym razie bardziej to przypomina wolność niż Więzienie Wojewódzkie czy roboty drogowe. Kiedy więzień z wiekiem słabnie, traci wiarę we własne nogi, ucieka już gdzieś bliżej — na Amur albo nawet w tajgę, czy na górę, byleby tylko dalej od więzienia, żeby nie widzieć nienawistnych ścian i ludzi, nie słyszeć brzęku kajdan, katorżniczych rozmów.
W placówce Korsakowsk mieszka zesłaniec-katorżnik Ałtuchow, starzec sześćdziesięcioletni, a może jeszcze starszy, który ucieka wciąż w ten sam sposób: zabiera kawał chleba, zamyka swoją chatę i odszedłszy od Korsakowska nie więcej niż pół wiorsty, siada na górze i patrzy na tajgę, na morze i na niebo; posiedzi tak ze trzy dni i wraca do domu, zabiera prowiant i znowu idzie na górę... Dawniej chłostano go, a teraz tylko się śmieją z tych jego ucieczek.
Jedni uciekają mając nadzieję, że spędzą na wolności miesiąc, tydzień, innym wystarcza choćby jeden dzień. „Jeden, ale mój!" Tęsknota za wolnością owłada niektórymi osobnikami periodycznie i pod tym względem przypomina pijaństwo czy też padaczkę; opowiadają, że zjawia się ona w określonych porach roku czy miesiącach, tak że lojalni katorżnicy, czując zbliżający się atak, za każdym razem uprzedzają zwierzchność o swej ucieczce. Zwykle wszystkich zbiegów bez wyjątku karzą wymierzeniem batów czy też kijów. Ale już sam fakt, że często ucieczki od początku do końca uderzają swą niedorzecznością, bezmyślnością, że często ludzie całkiem rozsądni, skromni, mający rodziny, uciekają bez ubrania, bez chleba, bez celu, bez planu, z przekonaniem, że ich na pewno schwytają, ryzykując utratę zdrowia, zaufania zwierzchnictwa, swej względnej wolności, a czasami nawet pensji, ryzykując, że gdzieś zamarzną albo zostaną zastrzeleni — już sama ta bezsensowność powinna była podpowiedzieć sachalińskim lekarzom, od których zależy, czy zbiegowie będą ukarani, że w wielu wypadkach mają do czynienia nie z przestępstwem, lecz z chorobą.
Do ogólnych przyczyn ucieczek należy zaliczyć również fakt, że kary są dożywotnie. U nas, jak wiadomo, roboty katorżnicze związane są z osiedleniem na Syberii na zawsze; skazanego na katorgę usuwa się z normalnego ludzkiego środowiska bez żadnej nadziei powrotu, i w ten sposób więzień jakby umiera dla tego środowiska, w którym urodził się i wyrósł. Katorżnicy tak też mówią o sobie: „Zmarli z cmentarza nie wracają". I ten właśnie nastrój głębokiej beznadziejności i rozpaczy doprowadza zesłańca do decyzji: odejść, odmienić los, gorzej nie będzie! Jeśli ucieka, to tak właśnie o nim mówią: ,,Poszedł, żeby odmienić los". Jeśli go schwytają i odeślą na miejsce, to mówi się o nim: ,,Nie miał fartu". Przy dożywociu zesłania, ucieczki i włóczęgostwo są nieuniknionym i koniecznym złem, a nawet jakby klapą bezpieczeństwa. Gdyby można było jakoś odebrać zesłańcowi nadzieję ucieczki, tego jedynego sposobu zmiany losu, powrotu z cmentarza, to rozpacz jego, nie znajdując ujścia, przejawiłaby się chyba jakoś inaczej, oczywiście w bardziej okrutnej i straszliwej formie niż ucieczka.
Istnieje jeszcze jedna ogólna przyczyna ucieczek — wiara w łatwość, bezkarność i niemal legalność ucieczki, chociaż w rzeczywistości ucieczki nie są łatwe, są karane okrutnie i traktowane jako ciężkie, kryminalne przestępstwo. Ta dziwna wiara rosła w ludziach przez pokolenia, a źródła jej gubią się we mgle tych dobrych dawnych czasów, kiedy uciekać było rzeczywiście bardzo łatwo, a nawet ucieczki były popierane przez władze. Dyrektorzy fabryk i naczelnicy więzień uważali za karę Boską, jeśli ich więźniowie nie chcieli uciekać, i cieszyli się, kiedy ci uciekali całymi gromadami. Jeśli przed pierwszym październikiem — termin wydawania zimowej odzieży — uciekło 30-40 więźniów, znaczyło to, że zazwyczaj 30-40 kożuchów szło dla naczelnika więzienia. Wedle słów Jadrincewa, dyrektor fabryki, przyjmując nową partię więźniów, zwykle wykrzykiwał: „Kto chce zostać, niech bierze odzież a kto — na ucieczkę, temu nie potrzeba!" Autorytet zwierzchnictwa jakby sankcjonował ucieczki, w tym duchu wychowała się cała ludność syberyjska, która dotychczas nie uważa ucieczki za grzech. Sami zesłańcy opowiadają o swych ucieczkach nie inaczej jak ze śmiechem albo z żalem, że ucieczka się nie udała, i próżno od nich oczekiwać skruchy czy też wyrzutów sumienia. Ze wszystkich uciekających, z którymi rozmawiałem, tylko jeden chory starzec, przykuty do taczki za wielokrotne ucieczki, z goryczą wyrzucał sobie to szaleństwo, nazywał je jednak nie przestępstwem, tylko głupotą. „Kiedy byłem młodszy, robiłem głupstwa, a teraz muszę cierpieć".
Przyczyny ucieczek są różnorodne. A więc niezadowolenie z więziennego reżimu, złe jedzenie, okrucieństwo kogoś z władz więziennych, lenistwo, niezdolność do pracy, choroby, słaba wola, skłonność do naśladownictwa, rozmiłowanie w przygodach... Zdarzało się, że katorżnicy uciekali całymi grupami, dlatego tylko, żeby „pohulać" po wyspie, a hulankom tym towarzyszyły zabójstwa i wszelkie nikczemności, budząc wokół panikę i najwyższe oburzenie. Opowiem tu o ucieczce dla zemsty. Szeregowy Biełow ranił przy pościgu uciekającego katorżnika Klimienkę i odstawił go pod konwojem do więzienia w Aleksandrowsku. Klimienko wyzdrowiał, uciekł znowu i tym razem tylko w celu zemsty nad Biełowem. Poszedł prosto na kordon i tam go zatrzymano... „Prowadź znowu swego chrześniaka — powiedzieli towarzysze Biełowa — masz szczęście". Żołnierz poszedł. W drodze konwojowany i żołnierz zaczęli rozmawiać. Jesień, wiatr, zimno... Przystanęli, żeby zapalić. Kiedy Biełow podniósł kołnierz, żeby zapalić fajkę, Klimienko wyrwał mu karabin i położył go trupem na miejscu, a potem, jak gdyby nigdy nic, wrócił do Aleksandrowska, gdzie go zatrzymano i wkrótce powieszono.
A oto i miłość. Katorżnik-zesłaniec Artiem — nazwiska nie pamiętam — młody, dwudziestoletni chłopak, służył jako stróż w domu rządowym w Najbuczi.
Zakochał się w Ajnosce, mieszkającej w jednej z jurt nad rzeką Najbe i — jak powiadają — cieszył się wzajemnością. Podejrzany o jakąś kradzież został karnie przeniesiony do więzienia w Korsakowsku, to jest dziewięćdziesiąt wiorst od ukochanej. Zaczął więc uciekać z placówki do Najbuczi na spotkania z ukochaną i uciekał dotąd póki go nie postrzelono w nogę.
Ucieczki też bywają przedmiotem afer. Oto jedną z odmian afery łączącej chciwość na pieniądze i najordynarniejszą zdradę. Stary, osiwiały na ucieczkach, włóczęga wypatruje w tłumie nowicjuszy kogoś najbogatszego (nowicjusze prawie zawsze mają pieniądze) i namawia go do wspólnej ucieczki. Namówić nietrudno, nowicjusz ucieka, a gdzieś w tajdze włóczęga zabija go i wraca do więzienia. Inna odmiana afery, bardziej rozpowszechniona, ma na widoku trzy ruble, które skarb wypłaca za schwytanie zbiega; umówiwszy się uprzednio z jakimś szeregowym czy Gilakiem, kilkunastu więźniów ucieka i w umówionym miejscu, gdzieś w tajdze czy na morskim brzegu, spotykają się ze swym konwojentem; ten prowadzi ich do więzienia jako schwytanych i dostaje po trzy ruble za każdego, a potem oczywiście następuje podział. I wygląda to nawet zabawnie, kiedy mały, wątły Gilak, uzbrojony tylko w kij, przyprowadza naraz 6-7 barczystych, rosłych włóczęgów. Pewnego razu sam widziałem, jak szeregowy Ł., również niezbyt mocnej budowy, przyprowadził 11 zbiegów.
Statystyka więzienna dotychczas prawie nie interesowała się zbiegami. Na razie więc można tylko podkreślić, że najczęściej uciekają zesłańcy, którzy najdotkliwiej odczuwają różnicę między klimatem Sachalinu i ojczyzny. Tu należy wymienić przede wszystkim mieszkańców Kaukazu, Krymu, Besarabii i Małorusi. Widywałem spisy uciekinierów czy schwytanych, czasami po 50—60 osób, w których nie było ani jednego rosyjskiego nazwiska, tylko same: Ogły, Sulejmany i Hassany. Nie ulega też wątpliwości, że więźniowie zesłani dożywotnio — czy też z długimi wyrokami — uciekają częściej niż katorżnicy trzeciej kategorii, a przebywający w więzieniu — częściej niż mieszkający poza więzieniem, młodzi i nowicjusze — częściej niż zasiedziali. Kobiety uciekają bez porównania rzadziej niż mężczyźni, a przyczyną tego są większe trudności, z którymi związana jest ich ucieczka, a po części również to, że na katordze kobieta szybko nawiązuje dość trwałe stosunki uczuciowe. Obowiązki wobec żon i dzieci powstrzymują od ucieczki, ale zdarza się też, że uciekają żonaci. Żony ślubne uciekają rzadziej niż nieślubne. Kobiety-kotorżnice, kiedy obchodziłem chaty, na pytanie, gdzie ich mężczyzna, często odpowiadały: ,,A kto go tam wie! Ślad po nim zaginął".
Na równi z ludźmi niskiego stanu uciekają też ludzie warstw wyższych. W korsakowskiej komendzie policji, kartkując spis alfabetyczny, trafiłem na nazwisko byłego szlachcica, który i uciekał, i był sądzony za zabójstwo dokonane w czasie ucieczki, i dostał 80 czy 90 batów. Osławiony Łagijew, zesłany za zabójstwo rektora tyfliskiego seminarium duchownego, który w Korsakowsku był nauczycielem, uciekł w noc wigilijną 1890r. razem z katorżnikiem Nikolskim, synem duchownego, i jeszcze z jakimiś trzema włóczęgami. Wkrótce po świętach rozeszły się słuchy, jakoby widziano trzech włóczęgów w cywilnym ubraniu przekradających się brzegiem do placówki Murawiowsk, ale Łagijewa i Nikolskiego już z nimi nie było; najprawdopodobniej włóczędzy namówili młodego Łagijewa i jego kolegę do wspólnej ucieczki, a w drodze zabili ich, żeby przywłaszczyć sobie ich pieniądze i ubranie. Syn protojereja K., zesłany za zabójstwo, uciekł do Rosji, popełnił tam znowu zabójstwo i znowu został zesłany na Sachalin. Pewnego ranka widziałem go w grupie katorżników przy kopalni; niezwykle chudy, przygarbiony, ze zgaszonymi oczyma, w starym letnim płaszczu i w podartych wyrzucanych spodniach, niewyspany, drżący od porannego chłodu, podszedł do naczelnika więzienia, który stał przy mnie, i zdjąwszy czapkę z łysiejącej głowy, zaczął go o coś prosić. [...]
Jeśli weźmiemy pod uwagę ogólną liczbę katorżników od początku istnienia katorgi, to stosunek zbiegów z różnych okresów do ogólnej ilości będzie wynosił nie mniej niż 60%, czyli że na pięciu zesłańców, których widzimy w więzieniu czy na ulicy, trzech na pewno już uciekało. Rozmawiając z nimi wyniosłem takie wrażenie, że uciekali wszyscy. Tylko wyjątkowi katorżnicy w przeciągu całego okresu kary nie urządzali sobie wakacji.
Zazwyczaj ucieczkę projektuje się już na pokładzie statku, w amurskiej barce, kiedy katorżników wiozą na Sachalin; w drodze starzy włóczędzy, którzy uciekali już z katorgi, zaznajamiają młodych z geografią Sachalinu, z sachalińskim reżymem, z nadzorem, z plusami i minusami, które może przynieść ucieczka.
Po to, żeby uciec, wcale niepotrzebne są te przygotowania i ostrożności, które opisuje Włodzimierz Korolenko w pięknym opowiadaniu ,,Sokoliniec"; ucieczki są surowo zakazane i władze już wcale do nich nie zachęcają, jednak warunki tutejszego życia więziennego, nadzoru i prac katorżniczych, jak też sam charakter miejscowości jest taki, że w olbrzymiej większości wypadków niemożliwe jest zapobieżenie ucieczce. Jeśli dziś nie udało się uciec przez otwartą więzienną bramę, to można będzie uciec jutro z tajgi, kiedy wyjdzie do roboty 20—30 ludzi pod strażą jednego żołnierza; kto nie próbował ucieczki z tajgi, ten przeczeka miesiąc czy dwa, kiedy oddadzą go na służbę do jakiegoś urzędnika albo przydzielą jako wyrobnika do osiedleńca. Wszelkie ostrożności, oszukiwanie władz, włamywania, podkopy itp. potrzebne są tylko tej mniejszości więziennej, która siedzi w „kajdaniarskiej", w karcerach czy Więzieniu Wojewódzkim, i bodaj tym również, którzy pracują w kopalni, gdzie prawie wzdłuż całej drogi — od Więzienia Wojewódzkiego do Due — stoją i chodzą wartownicy. Tu początek ucieczki jest związany z niebezpieczeństwem, a jednak sprzyjające okoliczności zdarzają się prawie codziennie. Do przebierania się i wszelkich sztuczek — często zupełnie zbędnych — uciekają się tylko miłośnicy przygód, jak na przykład Złota Rączka, która chcąc uciec przebrała się w żołnierski mundur.
Zbiegowie najczęściej kierują się na północ, ku wąskiej części cieśniny, między Przylądkiem Pogibi i Łazariewa, albo nieco bardziej na północ; okolice tu bezludne, łatwo się, skryć przed strażnikami, można dostać od Gilaków łódkę albo samemu sklecić tratwę i przeprawić się na tamtą stronę, a jeśli to zima, to przy dobrej pogodzie na przejście wystarczą dwie godziny. Im bardziej na północ wypadnie przeprawa, im bliżej ujścia do Amuru, tym mniejsze niebezpieczeństwo śmierci głodowej czy zamarznięcia; przy ujściu Amuru leży wiele gilackich wioseczek, niedaleko jest też do Nikołajewska, Mariińska, Sofijska i kozackich stanic, w których na zimę można się nająć do roboty i gdzie, jak powiadają, nawet wśród urzędników znajdują się tacy, którzy dają nieszczęsnym schronienie i kęs chleba. Zdarza się czasami, że zbiegowie, nie wiedząc, gdzie jest północ, zaczynają krążyć i trafiają znowu do miejsca, z którego wyszli.
Bywa i tak dość często, że zbiegowie próbują przepłynąć cieśninę gdzieś w pobliżu więzienia. Konieczna jest przy tym wyjątkowa odwaga, wyjątkowe szczęście, a co najważniejsze — wielokrotne uprzednie doświadczenie pouczające, jak trudna i ryzykowna jest droga na północ przez tajgę. Zbiegli z Więzienia Wojewódzkiego czy też więzienia w Due włóczędzy-recydywiści wypuszczają się w morze nie zwlekając, zaraz drugiego czy trzeciego dnia ucieczki. Nie myśli się tu już wcale o burzy i niebezpieczeństwach, działa tylko zwierzęcy strach przed pościgiem i żądza wolności — choćby utonąć, ale na swobodzie. Zazwyczaj odchodzą oni 5—10 kilometrów na południe od Due, do Agniewa, zbijają tu tratwę i starają się odpłynąć ku mglistemu brzegowi oddzielonemu od nich 60—70 milami wzburzonego chłodnego morza. W czasie mego pobytu uciekał w ten sposób z Więzienia Wojewódzkiego włóczęga Prochorow vel Mylnikow, o którym opowiadałem w poprzednim rozdziale. Spływają też na barkach ,,szałandach" i na tratwach, ale morze za każdym razem bezlitośnie rozbija te barki albo wyrzuca na brzeg. Pewnego razu więźniowie uciekli na kutrze należącym do resortu górniczego. Zdarza się też, że uciekają na tych samych statkach, które załadowują. W 1883 roku na statku ,,Triumf" uciekł katorżnik Franz Kietz, który zakopał się w dole na węgiel. Kiedy go znaleziono i wyciągnięto, na wszystkie pytania odpowiadał tylko jednym zdaniem: ,,Dajcie mi wody, nie piłem pięć dni".
Dostawszy się w taki czy inny sposób na ląd, zbiegowie ruszają ku zachodowi żywiąc się z jałmużny, wynajmując się, gdzie się da, do robót i kradnąc wszystko, co się nawinie pod rękę. Kradną bydło, jarzyny, ubranie — słowem wszystko, co można zjeść, włożyć na siebie albo sprzedać. Zbiegów chwytają, długo trzymają w więzieniach. Sądzą i wysyłają z powrotem ze straszną litanią paragrafów, wielu z nich jednak dociera i do moskiewskiego rynku Chytrowa, a nawet do rodzinnej wsi. W Palewie piekarz Gorący, człowiek prosty, szczery i najwidoczniej dobry, opowiadał mi, jak dotarł do swej wsi, zobaczył się z żoną i z dziećmi, i jak znowu został zesłany na Sachalin, gdzie kończy już odsiadywanie drugiego wyroku. Powiadają — a prasa również wysuwała takie przypuszczenia — że zbiegłych katorżników przyjmują na swoje statki amerykańscy wielorybnicy i wywożą do Ameryki. Jest to, oczywiście, możliwe. Ja jednak nie słyszałem o żadnym takim wypadku. Amerykańscy wielorybnicy pływają po Morzu Ochockim i rzadko zbliżają się do Sachalinu, a jeszcze rzadziej zdarza się, żeby zjawiali się tu właśnie w tym czasie, kiedy na pustynnym wschodnim brzegu znajdują się zbiegowie. Wedle opinii Kurbskiego („Głos" 1875 r., nr 312) w Indian-Territory po prawej stronie Missisipi mieszkają całe grupy ,,waczero", wywodzący się z sachalińskich katorżników. Ci „waczero", jeśli istnieją rzeczywiście, dostali się do Ameryki nie na wielorybniczych statkach, tylko prawdopodobnie przez Japonię. W każdym razie ucieczki nie do Rosji, a za granicę, chociaż rzadko, ale zdarzają się i to nie ulega żadnej wątpliwości. Jeszcze w dwudziestych latach nasi katorżnicy z ochockich warzelni soli uciekali na ,,ciepłe" wyspy, to jest na wyspy Sandwich *.
*/A oto pewien ciekawy wypadek. W 1885 r. japońska prasa podała wiadomość, że w pobliżu Sapporo uległo katastrofie dziewięciu jakichś cudzoziemców. Władze posłały tam urzędników „dla okazania pomocy". Cudzoziemcy jakoś wyjaśnili im, że są Niemcami, że szkuner ich rozbił się, a oni uratowali się na małej łodzi. Przewieziono więc ich z Sapporo do Hakodate. Tu zwracano się do nich po angielsku i po rosyjsku, ale żadnego języka rozbitkowie nie rozumieli, powtarzali tylko wciąż: „German, german". Jakoś dopytano się, kto jest kapitanem, ale kiedy podano mu atlas i poproszono, żeby wskazał miejsce rozbicia, to długo wodził palcem po mapie i nie znalazł Sappora. A w ogóle odpowiedzi były niejasne. Wtedy w Hakodate stał nasz krążownik. Generał-gubernator zwrócił się do kapitana z prośbą o wysłanie tłumacza z języka niemieckiego. Kapitan wysłał starszego oficera. Podejrzewając, że są to sachalińscy katorżnicy, sprawcy napadu na krylońską latarnię morską, oficer użył podstępu: ustawił ich w szereg i dal rozkaz po rosyjsku: ,,Na lewo w koło marsz!" Jeden z cudzoziemców zapomniał o swej roli i natychmiast wypełnił rozkaz i w ten sposób dowiedziano się, jakiej narodowości są sprytni odyseusze.
Ludzie bardzo boją się zbiegłych katorżników i dlatego kary za ucieczki są tak duże i tak zadziwiająco surowe. Kiedy z Więzienia Wojewódzkiego albo z „kajdaniarskiej" ucieka jakiś znany włóczęga, to wieść o tym budzi strach nie tylko wśród sachalińskiej ludności, lecz nawet wśród mieszkańców lądu; powiadają, że kiedy razu pewnego uciekł Błocha, to słuchy o tym wzbudziły taki strach wśród mieszkańców Nikołajewska, że miejscowy naczelnik policji uważał za konieczne zapytać telegraficznie, czy to prawda, że uciekł Błocha *.
*/Ów Błocha wsławił się swymi ucieczkami, a także tym, że wymordował wiele rodzin gilackich. Ostatnimi czasy siedział w „kajdaniarskiej" w ręcznych i nożnych kajdanach. Kiedy generał-gubemator wizytował cele z komendantem wyspy, ten ostatni polecił mu zdjąć ręczne kajdany, a przy tym kazał mu dać słowo honoru, że więcej nie będzie uciekał. Ciekawe, że ten Błocha uchodzi za „honorowego". Kiedy go chłoszczą, to wykrzykuje: „Jest za co, wielmożny panie! Jest za co! Dobrze mi tak!" Bardzo możliwe, że dotrzyma słowa. Katorżnikom zależy na opinii człowieka honorowego.
Ucieczki są niebezpieczne dla ludności przede wszystkim dlatego, że rozwijają i podtrzymują włóczęgostwo, po wtóre, że każdy prawie zbieg jako ścigany przez prawo w ogromnej większości wypadków nie może nie popełniać nowych przestępstw. Największy procent recydywistów stanowią zbiegowie; dotychczas najstraszniejsze i najbardziej zuchwałe przestępstwa na Sachalinie były popełniane przez zbiegów.
W chwili obecnej dla zapobieżenia ucieczkom stosuje się przede wszystkim środki represyjne. Środki te zmniejszają ilość ucieczek, ale tylko do pewnej granicy, nawet represje doprowadzone do szczytu doskonałości nie wykluczyłyby możliwości ucieczki. Istnieje granica, poza którą środki represyjne stają się nierealne. Jak wiemy, katorżnik ucieka nawet wtedy, kiedy strzela do niego wartownik, nie powstrzymuje go od ucieczki ani sztorm, ani przeświadczenie, że utonie. Jest granica, po przekroczeniu której środki represyjne stają się z kolei przyczyną ucieczek. Tak na przykład groźna kara za ucieczki, polegająca na dodawaniu kilku lat katorgi do poprzedniego wyroku, zwiększa liczbę katorżników dożywotnich i długoterminowych, a przez to zwiększa również liczbę ucieczek. Na ogół środki represyjne w walce z ucieczkami nie mają przyszłości i odbiegają bardzo od ideałów naszego prawodawstwa, które w karze widzi przede wszystkim środek poprawy. Kiedy cała energia i pomysłowość więziennictwa dzień po dniu zużywa się tylko na to, żeby postawić więźnia w tak skomplikowanych warunkach, które by mu uniemożliwiły ucieczkę, to nie może być już mowy o poprawie więźnia, a może chodzić tylko o to, żeby zamienić więźnia w zwierzę, a więzienie — w zwierzyniec. Środki te są nawet niepraktyczne: po pierwsze, ciężar ich spada przede wszystkim na Bogu ducha winną ludność miejscową, po wtóre, zamknięcie w więzieniu o skrajnie surowym reżymie — kajdany, wszelkie karcery, ciemnice i taczki — wszystko to sprawia, że człowiek staje się niezdolny do pracy.
Natomiast tak zwane środki humanitarne, wszelkie ulepszenia w życiu więźnia — czy będzie to dodatkowy kawałek chleba, czy też nadzieja na lepszą przyszłość — zmniejszają ilość ucieczek. Przytoczę przykład: w 1886 r. uciekło 25 osiedleńców, a w 1887 r. — po urodzaju w roku 1886 — tylko 7. Osiedleńcy uciekają o wiele rzadziej niż katorżnicy, a chłopi pochodzenia zesłańczego prawie wcale nie uciekają. Najmniej jest zbiegów w okręgu korsakowskim, dlatego że tu są lepsze urodzaje, wśród więźniów przeważają krótkie wyroki, klimat jest łagodniejszy i łatwiej tu otrzymać prawa chłopskie niż na Sachalinie północnym, a po ukończeniu katorgi dla znalezienia kawałka chleba niekoniecznie trzeba wracać do kopalni. Im łatwiejsze życie ma więzień, tym mniejsze niebezpieczeństwo, że ucieknie, i pod tym względem za najskuteczniejsze można uznać takie środki, jak ulepszanie reżymu więziennego, budowę cerkwi, zakładanie szkół i szpitali, zabezpieczenie rodzin zesłańców, zapewnienie zarobków itp.
Za każdego zbiega schwytanego i dostarczonego do więzienia, jak już wspomniałem, szeregowi, Gilacy i w ogóle każdy trudniący się ściganiem zbiegów otrzymuje od skarbu trzy ruble od głowy. Niewątpliwie, wynagrodzenie pieniężne, kuszące człowieka głodnego, pomaga sprawie i zwiększa liczbę ,,schwytanych, znalezionych trupów i zabitych", lecz pomoc taka oczywiście nie okupi tego zła, jakie niechybnie muszą przynieść mieszkańcom wyspy złe instynkty rozwijane przez te trzyrublówki. Kto musi ścigać zbiegów — żołnierz czy też ograbiony osiedleniec — ten schwyta go i bez trzech rubli, a kto łowi nie z obowiązku służbowego czy nędzy, lecz z pobudek merkantylnych, dla tego ściganie staje się ohydnym rzemiosłem, a te trzy ruble to już zachęta najniższego gatunku.
Na podstawie danych, którymi rozporządzam, na 1501 zbiegów schwytano i wróciło dobrowolnie 1010 katorżników; zmarłych w czasie pościgu i zabitych znaleziono 40; bez wieści zginęło 451. A więc z całego mnóstwa zbiegów Sachalin traci jedną trzecią, pomimo to, że jest wyspą. [...]
PRZYPISY
SACHALIN
Pomysł zwiedzenia wyspy Sachalin, słynnego miejsca katorgi i przymusowej kolonizacji w Rosji carskiej, powstał u Czechowa w końcu lat osiemdziesiątych i był niespodzianką nawet dla jego najbliższych. Ostatnie lata przyniosły mu szerokie uznanie, wciąż polepszającą się sytuację materialną, znajomości i przyjaźnie wśród elity świata kulturalnego. Wydawało się, że wszystko sprzyja pełnemu rozkwitowi jego talentu, pozostaje mu więc tylko tworzyć i tworzyć.
Tymczasem w listach Czechowa do bliższych przyjaciół coraz częściej brzmią tony świadczące o głębokiej rozterce, którą sam nazywa „kryzysem". Bez zapoznania się z kręgiem problemów, które wówczas dręczyły pisarza, niezrozumiałe pozostałyby dla nas, jak kiedyś dla jego współczesnych, pobudki wyjazdu na Sachalin w roku 1890.
„Boję się drukować — pisał w 1888 r. do Pleszczejewa. — [...] Drukuję już od dawna, napisałem furę opowiadań, ale jeszcze dotychczas nie wiem, co jest moją siłą, a co słabością" (list 49). I do Suworina: „Mówiąc uczciwie, moja praca literacka jeszcze w ogóle się nie zaczęła"; „powodzenie wcale mnie nie cieszy'"; „wszystko, co teraz piszę, nie podoba mi się, nudzi mnie" (list 70).
Można by sądzić, że są to wypowiedzi artysty zbyt wymagającego wobec własnego kunsztu i tyle. Ale niezadowolenie Czechowa sięgało głębiej niż sprawy warsztatu. Im lepiej opanowywał rzemiosło pisarza, tym uporczywiej stawało przed nim pytanie — po co pisze, z czym przychodzi do ludzi, co chce im powiedzieć? Te zaś rozważania niezmiennie prowadziły do stwierdzenia, iż nie wie, co ma powiedzieć innym, bo sam nie ma przemyślanej postawy wobec rzeczywistości.
„Nie wyrobiłem sobie jeszcze politycznego, religijnego i filozoficznego światopoglądu, zmieniam go co miesiąc, muszę więc poprzestać na samych opisach — jak kochają się, żenią, rodzą,, umierają, jak mówią moi bohaterowie" — pisał do Grigorowicza (list 65). A komunikując Suworinowi treść rozpoczętego opowiadania, dodaje, że „kończy się na tym, co znane jest od dawna — że świadome życie bez ustalonego światopoglądu to nie życie, tylko męka, zgroza'" (list 81).
Ta właśnie myśl leży u podstaw „Nieciekawej historii" ukończonej we wrześniu 1889 r. W trakcie pisania noweli, wysuwającej szereg problemów etycznych, które absorbowały wówczas samego autora, Czechow, jak mu się zdawało, znalazł punk oparcia w postulacie, że główną winą człowieka wobec siebie i innych jest obojętność, wskutek której nawet ludzie mądrzy i zacni, jak jego profesor, stają się ślepi na dramaty i wykoślawienie swoich bliźnich. Tak komentował postać profesora w liscie do Pleszczejewa:
„Mój bohater — i to jedna z jego zasadniczych cech — traktuje wewnętrzne przeżycia swojego otoczenia dość niefrasobliwie i gdy jego najbliżsi płaczą, błądzą, kłamią, on najspokojniej w świecie rozprawia o teatrze, o literaturze; gdyby był człowiekiem innego pokroju, Liza i Katia może by się nie zmarnowały (Ust 113).
W tym czysto etycznym ujęciu całego kompleksu problemów moralno-społeczno-politycznych, poruszonych w noweli, Czechow w tych latach był bliski Tołstojowi, który głosił czynną miłość bliźniego jako alfę i omegę sprawiedliwego stosunku do świata.
Zrobił jeszcze krok dalej w tymże, bliskim Tołstojowskiemu kierunku, gruntownie przerabiając pierwotną wersję „Diabła leśnego". Sztuka ta — jedyna w całej jego dramaturgii napisana w sposób dydaktyczny, jawnie moralizatorski — stała się krańcowym punktem jego impasu ideowo-twórczego. Idea przewodnia wypowiedziana przez Helenę: „Świat ginie nie przez rozbójników i nie przez złodziei, lecz wskutek skrytej nienawiści, wskutek wrogości między porządnymi ludźmi" — szybko przestała mu odpowiadać jako receptura na wszystkie schorzenia i krzywdy społeczne. Niczego nie rozstrzygała, nie wskazywała drogi naprawienia istniejącego zła w jego szerszym, społecznym aspekcie. Po wystawieniu sztuki Czechow odmówił jej publikacji w czasopismach, nie włączył jej do zbiorowego wydania swych Dzieł i później wspominał o niej w listach z niezmiennym zawstydzeniem i wstrętem. Nie dlatego, że była bodaj najsłabszym z jego utworów: przede wszystkim musiała go razić jej treść ideowa.
Po „Diable leśnym" nastąpił w twórczości Czechowa okres zastoju. Nie ustawała natomiast natężona praca sumienia i myśli. Nieodzowną koniecznością stawało się zrozumienie ogólniejszych przyczyn powodujących nienormalny układ świata, fizyczne i moralne cierpienia w życiu jednostek i społeczeństw. Uwaga pisarza kieruje się bardziej świadomie niż dotąd w stronę tych zjawisk, które najjaskrawiej odbijają okrutny i bezsensowny system rządzenia narodem. Jak pisze w swoich wspomnieniach Włodzimierz Ładyżeński, Czechow mówił mu, że w katordze „tkwi może jedna z najokropniejszych niedorzeczności, jakie potrafi wymyślić człowiek ze swoim umownym pojęciem o życiu i prawdzie".
Cały ten trudny proces kształtowania własnego poglądu na sprawy społeczne i polityczne odbywał się u Czechowa niepostrzeżenie dla otoczenia. W oczach ogółu Czechow nadal uchodził za pisarza „apolitycznego". Niemal w przededniu jego wyjazdu ukazała się notatka w piśmie narodników „Myśl Rosyjska", w której nazwano go „pisarzem bez zasad". Jak boleśnie dotknęła go ta obelga, możemy sądzić z listu do redaktora pisma, Wukoła Ławrowa, w którym m. in. czytamy:
„Jeżeli przypuścimy, że brakiem zasad nazywa Pan tę smutną okoliczność, że ja, człowiek wykształcony i często publikujący, nic nie zdziałałem dla tych, których kocham, że moja działalność nie posunęła naprzód sprawy ziemstwa, nowego sądownictwa, wolności prasy, wolności w ogóle itd., to pod tym względem «Myśl Rosyjska”, gwoli sprawiedliwości, nie oskarżać mnie powinna, lecz uznać za swojego towarzysza niedoli, ponieważ sama, jak dotąd, nie zdziałała w tym kierunku więcej ode mnie — i nie nasza to wina" (list 130).
Wyjazd na Sachalin był z jego strony właśnie podjęciem konkretnego czynu obywatelskiego. Oceniał skromnie ten czyn i jego ewentualne wyniki. Pisał do Suworina: „Jadę całkowicie przekonany, że moja wyprawa nie wniesie nic nowego do literatury ani do nauki: na to brak mi czasu, wiedzy i aspiracji"; „należy tylko żałować, że to ja tam pojadę, a nie ktoś inny, bardziej świadomy sprawy i bardziej predysponowany do poruszenia społeczeństwa" (list 124).
Do swojej wyprawy przygotował się bardzo rzetelnie. Od stycznia 1890 r., rezygnując z prac zarobkowych, studiował kodeks karny, historię więziennictwa rosyjskiego, dzieje kolonizacji Syberii, prace specjalne o geograficznych, geologicznych, etnograficznych warunkach na wyspie, notatki podróżników, korespondencje dziennikarzy itd. W tymże liście, motywując obszernie celowość zwiedzenia katorgi, pisał, że „Sachalin to miejsce największej męki, jaką potrafi znieść człowiek wolny czy uwięziony" i dodawał, że odpowiedzialność za to ponoszą nie tylko dozorcy więzienni, lecz „my wszyscy". Tak głęboko ujmował ten „apolityczny" pisarz współodpowiedzialność ludzi wykształconych wobec narodu za zbrodnie popełniane przez władzę.
Zdawałoby się, że literat nie obeznany z prawodawstwem czy więziennictwem ma prawo nie wiedzieć o istnieniu tych straszliwych męczarni. Ale prawa tego Czechow nie przyznawał sobie ani innym. ,,Dzięki książkom, które trzeba było przewertować — czytamy w tymże liście — dowiedziałem się o tym, o czym każdy — pod groźbą 40 kijów — powinien wiedzieć, a o czym ja w swej ignorancji nie wiedziałem dotychczas". Uważał, że taka wolna czy niewolna ignorancja, na równi z tolerowaniem zbrodni, jest zbrodnią moralną. Po powrocie napisał „Salę nr 6", która z ogromną siłą wyraża tę myśl.
21 kwietnia 1890 r. Czechow, zaopatrzony w blankiet korespondenta, ciepłą odzież i własny powóz, wyruszył w drogę. Było to w owych czasach przedsięwzięciem wymagającym nie lada odwagi i wytrzymałości. Niezmiernie uciążliwa podróż trwała blisko trzy miesiące.
„Od Tiumienia do Irkucka przejechałem końmi przeszło trzy tysiące wiorst — czytamy w liście do Lejkina z 5-6 czerwca 1890. — Aż do Tomska walczyłem z chłodem i rozlewami rzek [...] Wezbrane rzeki na przestrzeni dziesiątków wiorst zalewały łąki, a wraz z nimi drogi; wciąż musiałem przesiadać się z powozu do łódki, a zdobyć łódkę nie było łatwo: na dobrą czekało się niekiedy całą dobę na brzegu, pod deszczem, na zimnym wietrze [...] Od Tomska do Krasnojarska walczyłem rozpaczliwie z nieprzebranym błotem. Mój ty Boże, strach ogarnia na same wspomnienie! Ileż razy musiałem reperować swój powóz, brnąć na piechotę [...] Od Krasnojarska do Irkucka — potworny upał i kurz. Proszę dodać do tego głód, kurz w nosie, oczy klejące się ze stałego niewyspania, ustawiczny lęk, że powóz się złamie [...l A jednak, mimo wszystko, jestem zadowolony i dziękuję Bogu, że dał mi siły odbyć tę podróż [...] Wiele widziałem i wiele przeżyłem, a wszystko to jest niezwykle interesujące i nowe dla mnie nie tylko jako dla literata, lecz po prostu jako dla człowieka".
Nie zabrakło i zderzenia z rozpędzonymi trójkami, przy którym powóz Czechowa przewrócił się i uszkodził, on zaś ledwie uszedł z życiem.
Jechał na własny koszt, wiedząc z góry, że honoraria za korespondencje i książka o Sachalinie nie pokryją tych wydatków. Zresztą, zastrzegł się, że notatki będzie przysyłał tylko z podróży, bo na samej wyspie zabraknie mu na to czasu. Jego korespondencje pod ogólnym tytułem „Z Syberii" ukazywały się w „Nowych Czasach" i budziły szerokie zainteresowanie. Literat Włodzimierz Tichonow zanotował w swoim diariuszu;
„Antoni Czechow — jakaż to potężna, żywiołowa siła... Oto wyjechał na Sachalin i przysyła z drogi notatki; przeczyta człowiek i robi mu się lżej na duszy: nie zubożała ziemia nasza, mamy talent, który każdej epoce przyniósłby zaszczyt. W latach czterdziestych też by się nie zgubił. Czytelnicy znają go, ale jeszcze cenią zbyt nisko, bynajmniej nie wedle zasług. Cóż — przyjdzie pora, zrozumieją!"
10 lipca 1890 Czechow wreszcie dotarł statkiem na Sachalin.
W ciągu trzech miesięcy dokonał pracy gigantycznej: zwiedził wszystkie więzienia i osiedla, sam przeprowadził spis całej ludności, zbadał warunki życia więźniów i osiedleńców, przygotował dużo materiałów do późniejszego opracowania. „Widziałem wszystko oprócz kary śmierci — pisał do Suworina po powrocie. — [...] Teraz, gdy wspominam wszystko, Sachalin wydaje mi się istnym piekłem" (list 134).
Nad książką o Sachalinie Czechow pracował w ciągu czterech lat. Bieżąca praca literacka, wyjazd za granicę w roku 1891, czynny udział w walce z klęską głodu i epidemią cholery — wszystko to, wraz z ciągle pogarszającym się stanem zdrowia, przeszkadzało mu w systematycznym opracowaniu materiałów sachalińskich. Powracał jednak do nich przy każdej sposobności. „Tego mojego dziecięcia nie zaniecham — pisał w 1892 r. do Suworina. — [...] Dopóki na stolcu więziennym zasiada Gałkin-Wraskoj (naczelnik Zarządu Głównego Więzień — Red.), wcale mi się nie uśmiecha wydanie książki" (list 164). Istotnie, mimo całej ostrożności, z jaką Czechow, ze względu na cenzurę, poruszał drażliwe sprawy katorgi, publikacja „Sachalinu" w odcinkach została przerwana. („Sachalin" ukazywał się w miesięczniku „Myśl Rosyjska" w latach 1893—1894).
Książkę o Sachalinie Czechow planował jako dysertację, żeby „spłacić swój dług wobec medycyny". Interesował go, w aspekcie naukowym i społecznym, szeroki krąg zjawisk: nastawienie katorgi wyłącznie na karę, z pominięciem wychowawczych zadań wobec przestępców; wysoki procent skazanych niewinnie, przeważnie ludzi prostych, którzy wskutek swojej ciemnoty nie umieli obronić się przed sądem; nadużycia i okrucieństwa władz więziennych; nieprzemyślany system kolonizacji, często skazujący osiedleńców na głodowanie i degenerację, masowa prostytucja kobiet i nieletnich dziewcząt, fizyczne i moralne wyniszczenie dzieci itd.
Zgodnie ze swoim założeniem, Czechow patrzał na katorgę oczyma lekarza-społecznika i tak właśnie starał się o niej pisać: bez kunsztu pisarskiego, rezygnując z obrazów najbardziej drastycznych (scena chłosty należy do rzadkich wyjątków), usuwając się w cień jako artysta. Tylko w paru miejscach pozwolił sobie na plastyczne opisy przyrody sachalińskiej, która stwarza odpowiednie tło dla cierpień ludzkich, kiedy jest okrutna i dzika, albo przez kontrast podkreśla tragedię człowieka, kiedy jest piękna. Tylko w paru miejscach też pozwolił sobie na bardzo wstrzemięźliwy liryczny komentarz odautorski. A przecież i w tej książce, zbudowanej na autentycznym materiale i suchej statystyce, pozostał pisarzem.
Opowiadając o wyspie katorżniczej, Czechow wyłączył ze swej relacji więźniów politycznych, z którymi kontakt był mu oficjalnie zabroniony. Nie zajął się też szczegółowiej słynnymi zbrodniarzami lub malowniczymi postaciami w rodzaju Sońki ,,Złotej Rączki". Całą uwagę skupił na szarym tłumie aresztantów przeciętnych. Nie wchodził w to, w jakiej mierze popełnione przez nich przestępstwa zasługiwały na karę. Interesował go ich los po aresztowaniu: jakie zmiany psychiczne i moralne wywołała w nich utrata wolności, fizyczne i duchowe męczarnie.
Obserwacje jego wykazują, że egzystencja człowieka w niewoli, kiedy nękają go cierpienia, ustawiczny strach przed nowymi ciosami i poczucie bezbronności wobec przemocy, nieuchronnie prowadzi do okaleczenia i unicestwienia w nim tego, co ludzkie. Ukazując różne stopnie tego okaleczenia pisarz starannie notuje, jak często, wbrew wszystkiemu, odszczepieńcy zachowują ludzkie uczucia: miłość do dzieci lub żony, koleżeństwo, poświęcenie dla innych, potrzebę sprawiedliwości itd. I chyba właśnie to podtrzymywało Czechowa w jego pracy na Sachalinie, pozwoliło mu przejść przez to piekło i nie stracić szacunku dla człowieka.
Czechow opisuje też niejeden wypadek zdziczenia, okrucieństwa, upodlenia, na przykład — kiedy starzy, doświadczeni katorżnicy namawiają do ucieczki nowo przybyłych, żeby zabić ich i obrabować. Nie to jednak przejmuje go największą zgrozą. Najtragiczniejszą postać katorgi spotykamy w pozornie beznamiętnie zanotowanym ,,Opowiadaniu Jegora". Jegor to jakby syntetyczny obraz tych najuboższych duchem, którzy już nie odróżniają sprawiedliwości od krzywdy, zatracili wrażliwość na cierpienia własne i cudze, w których nie tli się choćby iskierka protestu. Przyjmują swój los z niewyczerpaną pokorą i nawet potrafią być zadowoleni. Ta straszliwa siła inercji i pokory, jak to pokazuje Czechow, stanowi jeden z filarów, na których się trzyma katorga. Pod świeżym wrażeniem Sachalinu, w drodze powrotnej przez Cejlon, napisał opowiadanie „Gusiew"; jego bohater, żołnierz — to brat duchowy Jegora, ale wymowa opowiadania jest ostrzejsza i szersza: na ciemnocie milionów cierpliwych Gusiewów, ginących z pokorą w nieświadomości własnych krzywd, trzyma się carat.
„Właściwe człowiekowi dążenie do wolności stanowi jedną z najszlachetniejszych jego cech" — powiada Czechów w rozdziale o zbiegach. — ,,Przyczyną pobudzającą przestępcę do szukania ratunku w ucieczce, a nie w pracy i skrusze, jest przede wszystkim nie gasnący w nim instynkt życia. Jeśli nie jest filozofem, któremu wszędzie i we wszystkich okolicznościach jest dobrze, to nie może nie pragnąć ucieczki, a nawet nie powinien".
Sądząc z dalszej twórczości Czechowa, najgłębszy ślad pozostawiły w nim te właśnie wrażenia z Sachalinu: pokora krzywdzonych jako ciemna siła wspierająca przemoc i zło, z drugiej zaś strony — niezniszczalna potrzeba wolności i buntowniczość ludzi gnębionych jako siła przeciwstawiająca się złu. Wracając do Rosji, daleki był od wyjaśnienia wszystkich problemów, które go przedtem dręczyły, ale urok Tołstojowskiej nauki stracił nad nim władzę. Napisał do Suworina: „Przed wyjazdem «Sonata Kreutzerowska» była dla mnie wydarzeniem, a teraz śmieszy mnie i wydaje się czymś bez sensu. Albo dzięki podróży zmężniałem, albo straciłem rozum — diabli wiedzą..." (list 136).
Niewątpliwie, od tej podróży datuje się głęboki przełom w świadomości pisarza. Okres zastoju twórczego mija. I choć niewiele pisze opowiadań związanych bezpośrednio z tematyką katorgi („Gusiew", „Baby", „Na zesłaniu", „Zabójstwo"), dalszy ciąg przemyśleń sachalińskich wyraźnie występuje w takich nowelach, jak „Pojedynek" i „Sala nr 6".
„Sachalin" ukazał się w wydaniu książkowym w r. 1895 i mocno poruszył opinię publiczną. Za przykładem Czechowa Wyspę zwiedził szereg dziennikarzy, prawników itd., a wszyscy autorzy późniejszych prac o Sachalinie zaznaczali, że książka Czechowa była dla nich sygnałem alarmującym. Ze środków społecznych założono na wyspie przytułki, szkoły, biblioteki, przy czym Czechow brał czynny udział w zorganizowaniu tej akcji.
Pod naciskiem opinii rząd carski wysłał na Sachalin kilku rzeczoznawców, którzy potwierdzili relację Czechowa. Nie spowodowało to, co prawda, gruntownych zmian w organizacji katorgi, pewne jednak reformy zostały wprowadzone.
Tak więc, realne skutki wyprawy Czechowa okazały się znacznie większe, niż się spodziewał.
W naszym wydaniu podajemy „Sachalin" w skrócie. Opuściliśmy przede wszystkim szczegółowy materiał statystyczny, który dawno stracił swoją aktualność, a także obszerniejsze dane geograficzne, geologiczne i etnograficzne. Pominęliśmy także rozdziały XI i XIV, poświęcone głównie ludności tubylczej, oraz rozdział XXIII — o chorobach i szpitalnictwie na wyspie. Poza tym zrezygnowaliśmy z wykazu treści, którym autor poprzedził każdy z rozdziałów.
Przekład „Sachalinu" na język polski ukazuje się po raz pierwszy.
1/ Trawestacja wiersza Lermontowa „Borodino", zaczynającego się od słów: „Dziadusiu! Prawda, że to drogo za zgliszcza Moskwy przyszło wrogom zapłacić?" (Przekład L. Podhorskiego Okołowa).
2/ George Kennan (1845—1924) — znany publicysta amerykański, który w roku 1886 zwiedził więzienia syberyjskie. Opublikował w prasie amerykańskiej materiały o sytuacji rosyjskich więźniów politycznych. W przekładzie rosyjskim materiały te były kolportowane nielegalnie do Rosji.
3/ W styczniu 1890 r„ szykując się do wyjazdu na Sachalin Czechow zwrócił się do naczelnika Głównego Zarządu Więzień Gałkina-Wraskoja z prośbą o wydanie mu oficjalnego zezwolenia na zwiedzenie więzień i osiedli sachalińskich. Gałkin-Wraskoj zapewnił go, że odpowiednią instrukcję przekaże bezpośrednio administracji Sachalinu, a jednocześnie wysłał do komendanta wyspy poufne rozporządzenie o tym, że nie wolno dopuszczać Czechowa do kontaktowania się z więźniami i zesłańcami politycznymi.
Na Sachalinie Czechów otrzymał 30 lipca zezwolenie na zwiedzanie więzień i osiedli oraz na zbieranie materiałów potrzebnych do jego pracy. Tegoż dnia komendant wyspy Kononowicz wysłał do naczelników okręgu aleksandrowskiego i tymowskiego poufne rozporządzenie: ,,Poleca się panom ustalić nieprzerwany nadzór nad tym, żeby Czechow nie miał żadnej styczności z zesłańcami i katorżnikami skazanymi za przestępstwa wobec władzy państwowej".
Czechow dostrzegał ten „nieprzerwany nadzór". 21 marca 1896 r. pisał do Dawida Manuczarowa, brata znanego narodowolca Iwana Manuczarowa, który po dziesięciu latach więzienia w twierdzy szlisselburskiej został zesłany na Sachalin:
,,Z więźniami politycznymi stykałem się bardzo rzadko i tylko przy świadkach-urzędnikach (niektórzy z nich pełnili przy mnie funkcje szpiegowskie), tak że wiem o ich życiu niewiele. Na Sachalinie polityczni chodzą we własnym ubraniu, mieszkają poza więzieniem, pracują jako kanceliści, nadzorcy (w kuchni itd.), zawiadowcy stacji meteorologicznych; jeden z nich za moich czasów był starostą cerkiewnym, inny — zastępcą naczelnika więzienia (nieoficjalnie), trzeci — kierownikiem biblioteki przy komendzie policji itd. Podczas mojej tam obecności żaden z nich nie był karany chłostą. Mówiono, że są przygnębieni. Zdarzają się wśród nich wypadki samobójstwa — o tym też wiem tylko z opowiadań".
List ten świadczy, że mimo nadzoru Czechow zwracał pilną uwagę na sytuację więźniów politycznych i kilkakrotnie bezpośrednio albo pośrednio kontaktował się z nimi.
4/ Żółtakami ludność syberyjska nazywała Chińczyków.
5/ Ubijennych — nazwisko archaiczne oznaczające: zabity albo przybity.
6/Iwan Kruzensztern (1770—1846) — znany rosyjski podróżnik, autor „Podróży dookoła świata". Pierwszy oznaczył na mapie wschodnie granice Sachalinu.
7/Iwan Polakow (1846—1887) — zoolog i antropolog. Badacz fauny Sachalinu.