MICHAEL ONDAATJE
Z angielskiego przełożył Krzysztof Puławski
Dla Johna i Beverly, a także pamięci Creona Corei, o wszyscy pamiętamy jako Egilly'ego”.
Kiedy przychodzę, by wtulić się w twe ramiona, pytasz mnie czasami, w jakim historycznym momencie chciałabym żyć. A ja odpowiadam, że w Paryżu, w tygodniu, w którym umarła Colette... W Paryżu trzeciego sierpnia tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego czwartego roku. Chcę być za parę dni na jej państwowym pogrzebie, kiedy to żałobnicy złożą tysiące lilii na grobie. Chcę przejść aleją ocienioną wilgotnymi lipami i stanąć przed Palais - Royal, gdzie miała mieszkanie na pierwszym piętrze. Noszę w sercu historie podobnych do niej ludzi. Colette była pisarką, która stwierdziła, że jej jedyną cnotą było wątpienie w siebie. (Podobno dzień łub dwa przed jej śmiercią odwiedził ją Jean Genet i niczego nie ukradł. Och, ten gest wielkiego złodzieja...).
„Mamy sztukę - powiedział Nietzsche - aby nie zniszczyła nas prawda”. Naga prawda zdarzeń nigdy się nie kończy, a historia Coopa i obszar życia mojej siostry pozostają dla mnie niezmierzone. Otwierają one nagłe możliwości za każdym razem, kiedy telefon dzwoni po północy, a ja podnoszę słuchawkę, czekając, aż Coop się odezwie albo Claire westchnie głęboko, zanim powie, kto dzwoni.
Ponieważ nie jestem już tym, kim byłam z nimi i kim w ogóle kiedyś byłam. Kiedy miałam na imię Anna.
Anna, Claire i Coop
Okutana ciepłym kocem Claire siedzi na koniu w pobliżu chaty naszego dziadka, położonej na wzgórzu, naprzeciwko porośniętego kasztanami zbocza. Przez całą noc obozowała i paliła ogień w tym zbudowanym ponad trzydzieści lat temu schronieniu, w którym dziadek żył niczym jakiś pustelnik po przyjeździe do tego kraju. Nie miał rodziny, był samowystarczalny i w końcu stał się właścicielem wszystkich ziem, które mógł objąć wzrokiem. Ożenił się dopiero, gdy miał czterdzieści lat, i spłodził jednego syna, któremu zostawił swoją farmę ciągnącą się wzdłuż drogi do Petalumy.
Claire jedzie wolno granią między dwiema dolinami przesłoniętymi poranną mgłą. Po lewej stronie ma wybrzeże. Po prawej drogę do Sacramento i miasteczka w delcie rzecznej, takie jak Rio Vista, z mieszkańcami, którzy pozostali tam po gorączce złota.
Claire prowadzi konia w dół przez mgłę, wzdłuż linii ciasnych stojących drzew. Od dwudziestu minut czuje zapach dymu i teraz widzi płonący bar na przedmieściach Glen Ellen - miejscowy podpalacz zajął się nim o wczesnej porze, kiedy mógł być pewny, że nie będzie w nim ludzi. Claire patrzy z daleka, nie zsiadając z konia. Jej wierzchowiec, Territorial, rzadko pozwala na to, by go ponownie dosiąść. Daje się na to nabrać tylko raz dziennie. Tych dwoje, jeździec i zwierzę, nie ufa sobie, chociaż wierzchowiec jest największym sprzymierzeńcem mojej siostry. Claire korzysta z różnych przemyślnych sposobów, by nie brykał i nie stawał dęba. Wozi ze sobą plastikowe worki z wodą, które rozbija o jego szyję, a koń, który uważa, że to jego krew, na chwilę się uspokaja. Kiedy Claire jedzie konno, przestaje utykać i staje się centaurem, panem wszechświata. W przyszłości pozna i poślubi centaura.
Ogień płonie jeszcze przez godzinę. Bar w Glen Ellen znany był z bójek i nawet teraz siostra widzi jakąś szamotaninę na ulicy, która być może zaczęła się po to, by tradycji stało się zadość. Claire prowadzi konia wolno, ocierając się o śliskie czerwone gałęzie Arbutus menziesii, z którego zjada owoce, a następnie jedzie do miasta, mijając pogorzelisko. Gdy jest blisko, słyszy, jak walą się z trzaskiem ostatnie belki, i omija łukiem to miejsce.
Wracając do domu, jedzie koło winnic z dmuchawami, które wyglądają jak jakieś prehistoryczne urządzenia. Napędzają one powietrze tak, by jego ruch ogrzewał winorośle. Dziesięć lat wcześniej, gdy była mała, całymi nocami palono tu ropę w dymnikach, by rośliny nie zamarzły.
Rankami zwykle szliśmy do ciemnej kuchni i kroiliśmy sobie w ciszy grube kawałki sera. Ojciec wypija szklankę czerwonego wina. Następnie idziemy do obory. Coop już tam jest i zagrabia słomę z łajnem. Zaraz zaczynamy doić krowy, opierając się głowami o ich boki. Ojciec, jego dwie jedenastoletnie córki i Coop, starszy od nas o parę lat parobek. Nikt jeszcze nie powiedział ani słowa, w ciszy słychać tylko stukot wiader i otwieranych drzwi.
W tamtych czasach Coop mówił rzadko, cicho i do siebie, jakby nie był pewny swojego języka. Starał się głównie przekazywać to, co widział: światło w oborze, miejsce, w którym najlepiej przejść przez ogrodzenie, którego kurczaka osaczyć, złapać i wsadzić sobie za pazuchę. Słuchałyśmy go z Claire, gdy tylko mogłyśmy. Był wtedy bardzo otwarty. Wiedziałyśmy, że jest mrukliwy, nie dlatego, że chce być sam, ale dlatego, że nie jest pewny swoich słów. Czuł się dobrze w świecie rzeczywistym, gdzie nas osłaniał. Ale w świecie języka był naszym uczniem.
W tym czasie zajmowałyśmy się zwykle same sobą. Nasz ojciec wychowywał nas samotnie i był zbyt zajęty, by myśleć o naszych problemach. Cieszył się, kiedy wypełniałyśmy swoje obowiązki, i łatwo wpadał w gniew, kiedy nie mógł nas znaleźć. Od śmierci matki to Coop wysłuchiwał naszych żalów i pozwalał nam mówić, kiedy czuł, że tego potrzebujemy. Ojciec nie zauważał Coopa. Uczył go na farmera i nic więcej go nie interesowało. Jednak Coop czytał o poszukiwaczach i kopalniach złota w północno - wschodniej Kalifornii, o tych, którzy zaryzykowali wszystko, zatrzymując się przy zakolu rzecznym czy jakimś zakręcie, i zyskali fortunę. Oczywiście w pierwszej połowie dwudziestego wieku było już na to o sto lat za późno, ale Coop wiedział, że w rzekach, pod kępami traw, czy w górach wciąż można znaleźć złoto.
W przedpokoju na farmie znalazłam wysoko na półce książkę, niewielką broszurę z białym grzbietem, zatytułowaną: Wywiady z mieszkankami Kalifornii - od czasów najdawniejszych po współczesne. Ponieważ większość tych kobiet nie umiała pisać, badacze z Berkeley jeździli z magnetofonami, by poznać ich życie i charakter tamtych czasów. Monografia zawierała opowieści od roku 1800 po współczesność, od Wywiadu z Doną Eulalią po Wywiad z Lydią Mendez. Lydia Mendez była naszą matką. To właśnie z tej książki dowiedziałyśmy się tak wiele o kobiecie, która zmarła zaraz po tym, jak urodziłyśmy się z Claire. Z naszej trójki pamiętał ją tylko Coop, od dzieciństwa zatrudniony na farmie. Dla mnie i Claire żyła jedynie w plotkach i rzadkich wzmiankach naszego ojca, a także w paru akapitach z książki i w wyblakłej, czarno - białej fotografii.
Wszystkie osoby z tej książki odznaczały się pokorą i poczuciem, że historia jest wokół, ale nie w nich samych. „Dorastaliśmy na Równinie Centralnej, na północny wschód od Los Angeles, gdzie mój ojciec pracował przy wydobywaniu asfaltu. Wyszłam za mąż, gdy miałam osiemnaście lat i tego wieczoru tańczyliśmy wiele razy la voquillę i el grullo przy muzyce najlepszych w okolicy, jak powiedział mój mąż, skrzypków i gitarzystów. Weselne stoły na krzyżakach ustawiono przy największej skale na pastwisku. Ojciec mojego męża przybył trzydzieści lat wcześniej do San Francisco i tego samego dnia, jak się dowiedziałam, popłynął parowcem do Petalumy i zbudował ten dom. Kiedy przyjechałam, było tu tysiąc niosek. Jednak mój mąż nie chciał najmować parobków, hodowaliśmy więc tylko trochę krów i sialiśmy kukurydzę. Lisy zabijały nasze kury i nie mogliśmy sobie z nimi poradzić. W górach były też inne zwierzęta: rysie, kojoty, grzechotniki w sekwojach. Widziałam też raz pumę. Jednak najgorszym przekleństwem były osty. Staraliśmy się je niszczyć. Ale inni nigdy nie robili tego porządnie i nasiona przefruwały na nasze tereny.
Nieco dalej przy drodze do Petalumy mieszkał pewien miły człowiek, który miał setkę owiec. Czasami pasał je na naszych terenach, zwłaszcza małe owce, które jadły osty, a ich system trawienny jakoś tak je dobrze przerabiał, że zabijał nasiona. Krowy tak nie potrafią. Jak zjedzą osty, to nasiona tylko przez nie przechodzą. Można było pokochać tego człowieka, jeśli się nienawidziło osty... Na farmie obok stała się straszna rzecz. Wynajęty parobek zatłukł deską całą rodzinę Cooperów. Najpierw nikt nie wiedział, kto to zrobił, ale chłopak Cooperów schował się pod podłogą w domu i siedział tam parę dni. Miał wtedy cztery lata i w końcu wyszedł i powiedział, kto to zrobił. Wzięliśmy go do siebie, żeby u nas mieszkał i pracował”.
To cały jej portret, jaki mamy. Wszystko inne, co mogła powiedzieć lub pomyśleć, pozostaje poza naszym zasięgiem. Mówiła głównie o przeszkodach i dowiedziałyśmy się o tym, że lubiła właściciela kóz, że ucieszyły ją tańce i o szczegółach morderstwa, z powodu którego Coop znalazł się w naszym domu. Nie wiemy nic o jej rozrywkach, inteligencji czy uczuciach. O tym wszystkim, co musiało prowadzić przez mroki naszego ojca. Tylko tyle na temat tej „Kalifornijki”, która zmarła w połogu w wieku dwudziestu trzech lat.
W małej, białej książeczce brakuje jednak informacji na temat dziwnego postępku naszego ojca, który w chaosie związanym ze śmiercią żony postanowił zaadoptować nieformalnie jeszcze jedną dziewczynkę. Jej matka zmarła w tym samym szpitalu, co jego żona, a on zabrał małą do domu, nazwał Claire i wychowywał jak własne dziecko. Tak, by były dwie dziewczynki: Anna i Claire, obydwie urodzone w tym samym tygodniu. Ludzie założyli, że obie są jego córkami. Ten gest ojca stanowił konsekwencję śmierci Lydii Mendez. Zmarła matka drugiej dziewczynki nie miała krewnych albo mieszkała sama i być może dlatego mu się to udało. Szpital polowy na przedmieściach Santa Rosa był, stawiając sprawę brutalnie, winny ojcu żonę, a w każdym razie coś.
Ojciec co jakiś czas przytulał nas, tak jak inni ojcowie. Działo się to tylko wtedy, kiedy udawało nam się go zdybać na tej ziemi niczyjej, między zmęczeniem a snem, gdy stawał się sam dla siebie nieprzewidywalny. Kładłam się wtedy w jego ramionach na starej kanapie i leżałam niczym chudy pies, naśladując jego zmęczenie, które mogło wynikać z nadmiaru słońca lub zbyt ciężkiej pracy.
Claire czasami do nas dołączała, chyba że wolała zostać sama albo była burza. A ja chciałam po prostu trzymać twarz przy jego kraciastej koszuli i udawać, że śpię. Jakby zapach dorosłego ciała był grzechem, lecz również czymś chwalebnym, a w każdym razie przywilejem. Gdybyśmy próbowały źrebić coś takiego w dzień, na pewno by nas odepchnął. Było to nie do pomyślenia. Ojciec nie należał do nowoczesnych rodziców, wpojono weń męskie zasady i nie miał żony, która pomogłaby mu je zmienić lub złagodzić. Trzeba więc było go złapać w tym stanie półuśpienia, kiedy tracił kontrolę nad sobą i nami, by móc wsunąć się w jego ramiona. Patrzyłam na płomyk pod jego powieką, to wewnętrzne drżenie, które wskazywało na to, jak bardzo jest zmęczony, jakby wleczono go przywiązanego do liny głównym nurtem rzeki. A wówczas ja też zasypiałam, chcąc się do niego jak najbardziej zbliżyć. Myślę, że ojciec, który na to pozwala, powinien przez całe życie chronić swoje dziecko.
Ponad sto lat przed nami, w sierpniu tysiąc osiemset czterdziestego dziewiątego roku, grupa mężczyzn rozbiła obóz w dolinie sto mil na północ od Petalumy. Zbudowali oni najpierw chaty w miejscu, które nazwali Badger Hill, i zaczęli szukać złota. Było ich dwudziestu. Przesiewali piasek w strumieniach, stali po kolana w lodowatej wodzie i już niemal się poddali z powodu zimowych burz, które ich zaskoczyły. Jednak po sześciu miesiącach znaleźli kwarc z żyłkami złota w miejscu nazwanym w końcu Grass Valley. Wybudowano tam naprędce koło setki hotelików, a na wciąż poprawianych mapach zaczęły się pojawiać dziwaczne nazwy kopalni: „Slumgullion”*1, „Delirium tremens”, „Fałszywy grzmot”, „Radość piekieł”, „Cmentarz”, „Samotny Jack”, „Bogate piekło”, „Nec plus ultra”, „Srebrne rozwidlenie”, „Koń na biegunach”, „Sułtanka”.
Wędrowcy utykali w górach bez zapasów i zaczynali z konieczności polować, celując ze strzelb i pistoletów do dzikiego ptactwa, bydła czy niedźwiedzi. Rzeźnicy otwierali sklepy. Na rzece pojawiły się parowce, które docierały najdalej, jak się dało - aż do Feather River. Pojawiła się tam wielogłowa cywilizacja. Hazardziści, handlarze wodą, zawodowi strzelcy, prostytutki, kronikarze, kawosze, handlarze whisky, poeci, bohaterskie psy, zamawiane listownie narzeczone, kobiety, które zakochiwały się w szczęściarzach, starcy, którzy połykali złoto, by je ukryć w drodze powrotnej na wybrzeże, baloniarze, mistycy, Lola Montez, śpiewacy operowi - dobrzy i źli, ci, którzy sypiali z przygodnymi osobami po drodze. Inżynierowie wysadzali dynamitem góry i bitą ziemię. Pod miasteczkiem Iowa Hill powstało siedemnaście mil podziemnych korytarzy. Spłonęła Sonora. Spłonęło Weaverville. Spłonęły Shasta i Columbia. Odbudowano je, po czym spłonęły raz jeszcze i znowu je odbudowano. Powódź zalała Sacramento.
Sto lat później, kiedy rozwinęła się obsesja Coopa, nad brzegami rzek Yuba i Russian wciąż pracowało pięć tysięcy poszukiwaczy złota. Sprawdzali oni stare miasteczka w górach Sierra noszące imiona kochanek, psów lub postaci z książek - nazwy, które przeniosły w nasze czasy ich głód i pragnienie innego życia. „Nec plus ultra”! Każda niewielka kropka na mapie kryła jakąś historię. Na tym brzegu pozabijali się dwaj bracia, którzy pokłócili się o to, gdzie dalej jechać. Na tej polanie sprzedano kobietę za działkę. To tak, jakby za każdym zakrętem czekała na nas powieść Balzaka.
Poszukiwacze jeździli obecnie mieszkalnymi airstreamami, korzystając z napędzanych benzyną pogłębiarek, by wyssać to, co zostało na dnie. Powodzie i burze, które zdarzały się w ciągu całego stulecia, wypłukały złoto z prehistorycznych łożysk i zaniosły do rzek. Poszukiwacze w strojach do nurkowania zapuszczali się w podwodne ciemności, świecąc sobie olbrzymimi latarniami.
Wszystko, co dotyczyło złota, stanowiło zaprzeczenie życia, jakie Coop prowadził na naszej farmie. Musiał on jednak czuć, że przychodzi znikąd, chociaż nie mówiłyśmy o zamordowaniu jego rodziców. Przejął zwyczaje i obowiązki, które wiązały się z życiem na farmie, i mógł teraz przejechać do chaty naszego dziadka, stojącej na grani, z zamkniętymi oczami czytając z szumu wiatru w drzewach, gdzie dokładnie się znajduje i w jakim kierunku jedzie. Mógł się tam czuć całkowicie bezpiecznie. Na naszych ziemiach nie było kamieni czy głazów, deski naszego kuchennego stołu były gładkie i czyste, a brama wciąż zamykana na łańcuch i otwierana, zamykana i otwierana. Ale złoto stało się dla niego źródłem euforii i szansą, dziedziną, w której brakowało logiki, nieprawdopodobną historią z morderstwem, pomyłką co do tożsamości bohatera lub romansem. Coop jechał przez dwie godziny autostopem wzdłuż drogi z Colfax do Iowa Hill, obserwując mężczyzn z narzędziami do wygrzebywania ziemi ze szczelin, pracujących w północnym rozwidleniu rzeki Russian. Miał siedemnaście lat, kiedy wynajął się za marne grosze i obietnicę udziału w zyskach do obsługi węża firmy Anaconda. Wrócił do domu pod koniec tygodnia ze zwichniętym stawem barkowym. I chociaż stałyśmy przed nim, dwie dziewczynki, ciekawe tego, gdzie był, nic nam nie powiedział. Zrozumiałyśmy, że niezależnie od tego, gdzie dotarł, zasmakował niebezpieczeństwa i jakoś się zmienił.
Skakał z wężem z pływającej platformy i opadał na dno rzeki. Chwilę później włączano prądnicę i wąż zaczynał nim miotać, kiedy Coop próbował skierować jego koniec pod głazy, gdzie mogło kryć się złoto. Zdarzało się, że w czasie pracy wąż wyskakiwał nad powierzchnię wody z Coopem uczepionym jego końca, a następnie opadał ciężko wraz z nim, a jego zrobiony ze szkła, metalu i skóry hełm obracał się wokół szyi chłopaka. Wewnątrz znajdowała się cienka, prowizorycznie zamocowana rurka doprowadzająca powietrze do ust Coopa, który doskonale zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa.
Coop siedział z nami w małej, ciemnej kuchni i próbował o tym mówić, ale z trudem rozpoczynał opowieść o tym, jak absurdalne i niebezpieczne było to, na co sobie pozwolił. Nie wiedziałyśmy więc, co się stało. Pamiętam, jak siedziałyśmy tam, powtarzając: „Stracony tydzień, stracony tydzień. Gdzie też Coop był? Kogo poznał? Jaka kobieta mogła sprawić, że jest tak wyczerpany?”.
Łagodne wzgórza na naszej farmie były zielone w zimie, kiedy wciąż padały deszcze, i brązowe od suszy latem i jesienią. Zmierzając do domu od północy z Nicasio, wjeżdżaliśmy na nie, a następnie skręcaliśmy gwałtownie w prawo na wąską drogę gruntową, która ciągnęła się przez ćwierć mili aż do zabudowań gospodarczych. Nasz samochód podskakiwał na zrobionych z opon od traktora spowalniaczach, które wbito w ziemię długimi gwoździami. Kiedy byłyśmy starsze i wracałyśmy z zabaw w Glen Ellen, śpiące i z pełnymi pęcherzami, przeklinałyśmy z Claire te spowalniacze. Musiałyśmy zatrzymać samochód w ciemnościach u stóp wzgórza. „Moja kolej”, powiedziałam, wysiadając w nowej, bawełnianej sukience i ciasnych butach, by zepchnąć namolne muły, które wcale nie miały ochoty usunąć się z drogi.
Jako siostry byłyśmy do siebie podobne i rywalizowałyśmy ze sobą, a Coop był naszym idolem. Kiedy miał szesnaście, siedemnaście lat, zauważyłyśmy, że prowadzi też inne życie i że jeździ do miasta, by odwiedzać sale bilardowe i potańcówki, i wraca rano, by zawieźć Claire do Nicasio na lekcje gry na pianinie. Patrzyła na jego smukłe, brązowe ręce, jak zmieniał biegi i brał zakręty, jakby prowadził wóz przez wzburzone wody, i jednym ruchem wyprowadzał samochód na prostą. Uwielbiała to, że we wszystko, co robi, wkłada minimalny wysiłek. Rok później, kiedy odbierał ją z Nicasio, przesiadł się na miejsce pasażera i rzucił jej kluczyki, a następnie wyjął gazetę, którą zaczął czytać. Przerażona i niepewna Claire prowadziła samochód, który wydał jej się nagle wielki i ciężki, krętymi drogami w górę, a następnie zjechała do farmy, chociaż jednocześnie chciało jej się krzyczeć. Coop nawet nie spojrzał na drogę, nic też nie mówił, może tylko zerknął na pysk stojącego na poboczu muła, którego omal nie przejechali, a którego dostrzegł we wstecznym lusterku. Od tego czasu Claire sama jeździła na lekcje, tęskniąc za Coopem. Tym Coopem, który potrafił pewnie zarzucić sobie na ramię belę siana i iść do stodoły, zapalając wolną ręką papierosa.
Czasami zjeżdżałyśmy z Claire ze wzgórza ze zgaszonymi światłami, w całkowitej ciemności. Albo wychodziłyśmy z naszej sypialni na daszek między kondygnacjami, kładłyśmy się na wielkim, wciąż nagrzanym od słońca płaskim kamieniu i rozmawiałyśmy, gestykulując w ciemności. Liczyłyśmy sekundy między deszczami meteorów, przecinającymi poziomo niebiosa. Kiedy grzmot wstrząsał domem i stajnią, widziałam w świetle błyskawicy Claire, siedzącą na łóżku niczym nerwowy pies myśliwski, z zapartym tchem robiącą znak krzyża na piersi. Zdarzało się, że znikała gdzieś na swoim koniu, a ja zagłębiałam się w książkach. Wciąż jednak mówiłyśmy sobie o wszystkim. O barze w Nicasio, o Druid Hall, o kinie Sebastianiego w Sonomie, którego ekran przypominał powierzchnię zbiornika Petaluma i zmieniał się przy każdym refleksie światła, o setce lub więcej rdzawobocznych drozdów, które siedziały na drutach telefonicznych i zawsze głośno ćwierkały przed burzą. O fioletowych kwiatach zwanych „spadające gwiazdy” i zakwitających w lutym. O wierzbowych patykach, które Coop przymocował do mojego złamanego nadgarstka przed odwiezieniem mnie do szpitala. Miałam wtedy czternaście lat, a on osiemnaście. Jak powiedział Lucian Freud: „wszystko jest biografią”. To, co i dlaczego coś robimy, jak rysujemy psa, kto nas pociąga, dlaczego nie potrafimy o czymś zapomnieć. Wszystko stanowi kolaż, nawet geny. Ukrywamy w sobie inne osoby, nawet takie, których prawie nie znaliśmy. Nosimy je w sobie aż do końca życia, przekraczając kolejne granice.
Kim tak naprawdę był Coop? Nigdy nie znałyśmy jego rodziców. Nie byłyśmy też pewne, co myśli o rodzinie, która go przygarnęła i dała mu nowe życie. Był zagrożonym spadkobiercą mordu. Jako nastolatek czuł się bardzo niepewnie i przyjmował tylko to, co dostawał. Wychodził o świcie z jakiejś szopy niczym kot i przeciągał się, jakby spał ładnych parę dni, choć tak naprawdę wrócił kilka godzin wcześniej z sali bilardowej w San Francisco, skąd przyjechał autostopem. Nawet wtedy zastanawiałam się, jak zdoła przetrwać i jak będzie wyglądało jego przyszłe życie. Patrzyłyśmy, jak mruczy, myśląc i rozbierając traktor lub wstawiając chłodnicę z opuszczonego wozu do buicka z tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego ósmego roku. Wszystko było kolażem.
Gdzieś w albumie ze zdjęciami, które ojciec robił mnie i Claire, by widzieć znaczone dziurami w czasie nasze dorastanie, od pierwszych niewymuszonych póz aż po dzikie lub próżne spojrzenia, odsłania się prawdziwy krajobraz naszych twarzy.
Te zdjęcia robiono zawsze między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem. Zaganiano nas wtedy na pastwisko obok skały, przy której pochowano naszą matkę, by nas uwiecznić późnym, grudniowym popołudniem na czarno - białej fotografii.
Ojciec nalegał na skromne ubrania, chociaż kiedy zaczęłyśmy dorastać, Claire pojawiała się przy skale w podartych dżinsach, a ja odsłaniałam ramię, co wywoływało dwudziestominutową sprzeczkę. Wcale go to nie bawiło. Potrzebował tego corocznego obrzędu jak dobrze zastawionego stołu, by rozumieć przeszłość.
Obserwowałyśmy ten nasz zmieniający się portret. Powodował on, że zaczęłyśmy ze sobą potajemnie rywalizować. Jedna z nas stawała się ładniejsza, samotna, bardziej zakłopotana lub zbuntowana. Nasze pozy nas zdradzały. Na przykład pewnego roku Claire opuszczała głowę, by ukryć bliznę. Mimo że byłyśmy prawie nierozłączne, zaczęłyśmy się od siebie oddalać, zmierzając do własnej indywidualnej wersji. A potem była ostatnia fotografia: miałyśmy wtedy szesnaście lat i nie robiłyśmy na niej żadnych min. Właśnie to zdjęcie wyrwałam z albumu nieco później.
Claire pamięta, że gwizdała, kiedy weszła do stajni i sięgnęła po uprząż, kiedy w ciemności usłyszała odgłos kopniętego wiadra. Nikt nie zostawiłby wiadra w boksie, co znaczyło, że ktoś jest w stajni albo że koń się sam uwolnił. Pokuśtykała dalej, wciąż trzymając uprząż w dłoni. Nikogo nie zawołała. Dotarła do rogu przejścia i spojrzała dalej, gdzie dostrzegła moje ciało, leżące w mrocznej ciszy. Kiedy się do mnie zbliżyła, z ciemności wyskoczył z hukiem koń i natarł na nią tak, że upadła.
Nawet teraz nie potrafimy przypomnieć sobie całego zdarzenia. Wiemy tylko, że stało się coś ważnego. Claire pamięta, że gwizdała, wchodząc do stajni, ale to, co nastąpiło później, co starałyśmy się odtworzyć, wciąż jest tak blisko niej, że widzi tylko drobiny kolorów zamiast pełnego obrazu. Przez moment patrzyła na mnie, powalona przez konia, a potem to samo zwierzę zaatakowało ją, pozbawiając przytomności. A może, tak jak ja, leżała półprzytomna na betonowej podłodze, nie mogąc się ruszyć, choć wszystko docierało do niej i było tak rzeczywiste jak koszmarne podkowy, które waliły w podłogę. Miałam wrażenie, że widzę iskry i płomienie, które towarzyszyły ich odgłosom. Koń musiał oszaleć z klaustrofobii, bo biegał tam i z powrotem po przejściu, ślizgając się po betonie i słomie, obijając się o drewniane ściany, odwracając się przy zamkniętym wejściu z szaleństwem w oczach i pospiesznym biciem serca. Czy w tym czasie któraś z nas była świadoma? A może jednak byłyśmy w krainie duchów, niepewne tego, czy żyjemy?
Kiedy Claire otworzyła oczy, siedziałam sześć stóp dalej i patrzyłam na nią leniwie. Nie miałam siły wstać i nie wiedziałam, co tak naprawdę się wydarzyło. Wokół nas walały się połamane deski. Nikt po nas nie przyszedł. Po świetle w zakurzonych oknach domyśliłam się, że jest już czas kolacji.
To Claire wymyśliła to śliczne imię dla konia: Territorial. Patrzyłam na nią. Później mówiłam jej, że to z powodu krwi na jej policzku, chociaż uskarżała się tylko na bolące ręce. Miałyśmy wtedy piętnaście lat. W końcu Coop wszedł do stajni, pochylił się nade mną i powiedział: „Claire”. Claire poczuła się przez to zmieszana i przez chwilę nie wiedziała, kim tak naprawdę jest. Ale to ona była Claire i miała pod lewym okiem ranę, z której płynęła krew i która później zaczęła przypominać ślad po łzie.
Tego wieczoru w stajni, w całym tym zamieszaniu, coś między nami zaszło. Znalazłyśmy się nagle w wielkim, pozbawionym pewników świecie dorosłych i zapragnęłyśmy stać się zupełnie oddzielnymi osobami: Anną i Claire. Stało się dla nas istotne, by nie uważano nas za siostry lub, co gorsza, ze sobą mylono. Od tego czasu próbowałyśmy przeciągnąć Coopa każda na swoją stronę. W ciągu następnych paru miesięcy często wracałyśmy do tego „incydentu”, by o nim porozmawiać. Między nami powstała bariera, której nie zdołały zbudować kolejne zdjęcia. Claire, jak sądzę, wciąż trzyma ten album na jednej z półek. Jeśli ogląda te fotografie, łatwiej może wyjaśnić, kiedy zaczęłyśmy się od siebie oddalać. Rok, w którym Claire ścięła krótko włosy i stała się jeszcze bardziej nieprzystępna, rok, w którym patrzyłam w obiektyw dzikim wzrokiem, a wszystko we mnie było tajemnicą.
Dlaczego Coopa nigdy nie było na tych fotografiach? Mieliśmy parę zdjęć z nim, na których pojawił się przypadkowo. Poza tym na kilku widać jego nierzeczywiste odbicie w oknie lub cień na trawie lub boku jakiegoś zwierzęcia. Na ilu rzeczach można zostawić swój odcisk?
W każdym razie to właśnie Coop znalazł nas tego wieczoru w stajni i pomylił mnie z Claire. To on wziął mnie na ręce i powiedział: „Claire, o Boże, Claire”, a ja pomyślałam, że nie jestem Anną, że Anna to ta na podłodze.
Coop przeprowadził się do chaty dziadka na wzgórzu. Mógł stamtąd patrzeć na ciemne dęby i kasztany, w których gałęziach co rano na jakąś godzinę grzązł lodowiec mgieł. Miał już dziewiętnaście lat i potrzebował samotności. Sam przebudowywał chatę. Kąpał się w zimnym, górskim jeziorku. Wieczorami przemykał obok farmy i jechał do Nicasio albo Glen Ellen, gdzie słuchał muzyki. Co jakiś czas jadał z rodziną, a potem wstawał gwałtownie od stołu, wciąż z chlebem w ręku, i odchodził, nie mówiąc dokąd. Siostry wiedziały, że ich przyjaźń z Coopem się skończyła. Był uprzejmy, ale wymykał się spod kontroli. Wieczorami zwykle nie było go w domu. Wracając, wyłączał silnik na szczycie wzgórza i zjeżdżał tak, by nikt go nie mógł słyszeć, a następnie szedł pół mili do domu wraz ze swym cieniem.
Towarzyszył dziewczętom w czasie wypraw do miasta tylko wtedy, kiedy chciały posłuchać muzyki. Claire i Anna wkładały na tańce w Nicasio swoje suknie z San Rafael i oceniały mężczyzn przy barze, tak jakby Coop należał do innego gatunku. On natomiast trzymał dystans i tylko śmiał się cicho do siebie i prawie się nie odzywał. Anna i Claire zadawały sobie pytanie: „Kim tak naprawdę jest Coop?”. Kiedyś zdecydowały się pojechać do Rancho Nicasio godzinę po nim i widziały go na małym parkiecie w czasie tańców. Okręcał partnerki, a potem łapał je w brązowe ramiona. Nie był dobrym tancerzem, prawdę mówiąc dość kiepskim, ale dziewczęta tuliły twarze do jego szyi, ich ładne buty na wysokich obcasach stały tuż obok pokrytych łajnem butów Coopa. „Cóż, jest kowbojem”, stwierdziła Anna. Nie chciały, żeby czar prysł, i wymknęły się z tańców, zanim zdążył dostrzec je w tłumie.
Mimo to nawet w późniejszym wieku pełnił rolę negocjatora między nimi a ojcem, starając się tonizować niczym matka to, co się między nimi działo. Nie odpowiadało to jego temperamentowi i być może, chcąc przed tym uciec, przeprowadził się do chaty dziadka. Żeby ją przebudować, potrzebował pieniędzy, chwytał się więc dodatkowych zajęć. Kiedy zaczynał pracować na farmie jako chłopiec, pomagał ojcu budować wieżę ciśnień, która teraz stała niczym punkt obserwacyjny z widokiem na pola. Szara konstrukcja rosła powoli na podporach i nawet przed jej zakończeniem Coop kładł się na spadzistym dachu i patrzył na okoliczne góry, jakby były prowadzącą w dal drogą. Po dziesięciu latach okazało się, że gdzieś w jej ciemnych czeluściach pojawił się wyciek.
W chwili, kiedy Coop otworzył klapę i spojrzał w dół, poczuł dojmujący strach. Myślał o tym, że gdzieś w niewidocznej wodzie może być wąż czy nawet trup. Stał jeszcze moment w słońcu, wciągnął drabinę, z której korzystał, by dostać się na daszek, i wstawił ją do wody. Następnie się rozebrał, włożył niewielki młotek za pas i zaczął schodzić do zbiornika.
Na nadgarstkach miał gumowe paski i zatknięte za nie kawałki drewna z sekwoi w kształcie ołówków. Wcześniej wysłano go do tartaku Abdon Lumber w Petalumie. Kiedy spytał, czy może mówić z panem Abdonem, starzy mężczyźni z wiórkami na ramionach wyjaśnili mu uprzejmie, że Abdon jest patronem bednarzy. Coop zakładał, że kiedy znajdzie wyciek, będzie mógł go załatać suchym klinem od zewnątrz, ale ci ludzie, którzy robili i naprawiali beczki do wina, poradzili mu, żeby użył zaostrzonych patyczków z cedru lub sekwoi i wbił je od środka, by mogły napęcznieć od wody. Powiedzieli mu też, że sekwoja wytrzymuje sto lat, nawet jeśli leży zatopiona na dnie rzeki.
Coop puścił drabinę i płynął w ciemności, aż dotarł do ściany. Przeciek nie znajdował się pod wodą czy nad jej powierzchnią, ale powinien być gdzieś na linii wyznaczonej przez lustro wody. Drewno zawsze psuło się na tej linii i tam było najsłabsze. Przepływał wolno, przesuwając palcami po śliskiej granicy. Nie mógł zobaczyć wycieku, lecz tylko go wyczuć. Mogło to zająć godziny lub dnie pracy w zimnej wodzie i zaduchu zbiornika. Nie ustąpił nawet wtedy, kiedy wyczuł palcami inicjały, które wyrzeźbił wcześniej w drewnie. Wyglądało to jak przeznaczenie. Ile jeszcze razy on i jego rodzina będą musieli naprawiać zbiornik? Wybudowali sobie więzienną celę.
Wylazł cały drżący, włożył spodnie oraz koszulę i stanął w blasku słońca. Zobaczył, jak Anna i Claire machają mu z okna na piętrze domu. Kiedy się ogrzał, znowu wszedł do zbiornika.
Jesteśmy prawie niczym. W młodości wydaje nam się, że stanowimy centrum wszechświata, ale tylko reagujemy, przypadkiem wybieramy tę lub inną drogę, możemy przetrwać lub rozwinąć się dzięki szczęściu, nie mając zbyt wielkiego wyboru ani woli do walki. Gdyby Coop mógł wiele lat później obejrzeć się za siebie, być może przemyślałby lub zauważył niektóre cechy swoje, Anny lub Claire, ale kiedy im pomachał w popołudniowym słońcu, Anna i Claire były nie do rozróżnienia: jedna miała żółtą koszulę, a druga zieloną, a on nie wiedział która jaką. A kiedy wrócił do zbiornika, miał przed oczami jedynie obraz obu dziewcząt i gałąź, która je zasłaniała, nie pozwalając rozróżnić.
Kiedy ponownie znalazł się w wodzie, zaczął szukać palcami miejsca wycieku, jakiegoś rozdarcia w drewnie. Osobiście wolał metal, jego zapach, olej w skrzyni korbowej, rdzę na łańcuchu, wszystkie te przejawy życia metalu. Odremontowanie samochodu dało mu inne życie, zwłaszcza że ta rodzina rzadko opuszczała farmę. Ojciec przekroczył kiedyś granicę Nevady i wciąż mówił o tym jak o czymś głupim i niepotrzebnym, być może nawet niebezpiecznym. Ale Coop uwielbiał ryzyko i potrafił przetrwać niebezpieczeństwo. Do tego domu zabrał go sąsiad, którego żona zmarła parę miesięcy wcześniej w połogu. Wiedział, że wszystko jest kwestią przypadku.
Przepłynął niemal cały pojemnik dookoła, zanim znalazł dziurę. Zaśmiał się sztucznie, teatralnie, a potem z przyjemnością wsłuchiwał się w echo. Następnie zaczął płynąć w miejscu, jak to widział u żab przy brzegu rzeki. Włożył patyk z sekwoi w dziurkę i wbił go młotkiem przez wodę. Drugą dziurę znalazł tuż obok pierwszej i postąpił z nią tak samo, a następnie popłynął do drabiny. Kiedy znalazł się na daszku wieży, nawet słońce nie mogło go ogrzać. Poszedł więc do domu, rozebrał się i owinął kocem, a potem znowu wyszedł na dwór.
Coop skończył remont i wstawił w chacie duże okno, które dawało widok na lasek. Następnie zaczął prace na tarasie. Codziennie przed siódmą rodzina mogła słyszeć uderzenia jego młotka, które odbijały się echem w dolinie. Nalegał na to, by pracować samemu i jedynym żywym stworzeniem towarzyszącym mu w ciągu tych miesięcy był kot Alturas, który wszędzie się włóczył i unikał ludzi. Co jakiś czas przechadzał się wydeptaną przez nich ścieżką po wzgórzu, ale to były jego jedyne kontakty ze światem ludzi. Jednak kiedy Coop unosił głowę znad belek czy desek, widział obserwującego go Alturasa, ukrytego częściowo za wierzchołkiem góry. Kot opuszczał wówczas głowę i znikał. Nikt nie widział go, jak spał, nikt też nie wiedział, gdzie mieszka. Ale gdy następnej zimy rozpętała się wielka burza, nikomu nie przyszło nawet do głowy, że Alturas mógł zginąć.
Coop pokrył zewnętrzne ściany chaty blachą falistą, chcąc zaoszczędzić drewno na werandę. Zrobił też betonowe słupy, tak by mogła się ona kończyć w powietrzu, dziesięć stóp nad zboczem. Nie spieszył się, przybijał deski, odrywając się od pracy, kiedy zobaczył jastrzębia lub jego cień, albo też przesuwającą się niczym lodowiec po porośniętym drzewami zboczu mgłę. Czuł się dobrze w swoim towarzystwie, chociaż to, co nastąpiło niedługo potem, mogło wynikać z tego, że tygodniami z nikim się nie spotykał. Rozwinął się w nim głód wspólnego śmiechu lub dotyku.
Czy to, co się stało, było grzechem, czy czymś naturalnym? Kiedy się żyje w tyglu rodzinnym dostatecznie długo i przyzwyczaja do tego, że ktoś jest chłopcem lub dziewczyną, jakaś logika może pomóc wyjaśnić to, co się wydarzyło na tym tarasie w ciszy nieprzerywanej odgłosami wbijanych gwoździ, tak głębokiej, jakby nic się tam nie działo.
Żadne z nich nie wykonało ruchu przed drugim. Wyglądało to tak, jakby wszystko robili jednocześnie. Anna, która kręciła się wszędzie jak chłopiec lub pies, która złamała rękę w nadgarstku - Coop wziął go wtedy w wierzbowe łupki przed odwiezieniem jej do szpitala w Petalumie - i która zachęcała siostrę, by przeszła drogą przy zbiorniku z zawiązanymi oczami („zapłacę ci, Claire”), a kiedy ta odmówiła, sama to zrobiła; która czytała wciąż z taką uwagą, że miała zmarszczone czoło, jakby patrzyła na muchę na końcu swego nosa - pewnego dnia ruszyła w słońcu wschodnim grzbietem do jego chaty tą samą ścieżką, z której korzystały krowy i czasami Alturas. Minęła drzewo z torbą z pestycydami, zawieszoną na niższych gałęziach, pod którą zbierało się bydło, uciekając przed stadami much i komarów, następnie przeszła przez okrągłą zagrodę. Pomyślała, że Coop skończył już lancz. Dochodziła druga. Zamknęła drugą bramę do zagrody i kiedy właśnie okręcała łańcuch wokół słupka, zaczęło mocno padać i cała przemokła. Wszystko wydawało się cięższe, ściemniło się, ale po paru minutach deszcz ustał.
Coop siedział na brzegu tarasu, nie zdając sobie sprawy z tego, że pada, i patrzył na drzewa rosnące na przeciwległym zboczu. Świeże drewno zaczęło trzeszczeć pod jej stopami. Przez taras przebiegł wiatr. Coop obrócił się i ją zobaczył. Jego twarz wydawała się cieniem w półmroku, który zapanował po deszczu.
Jesteś mokry, zaczęła.
Czy to prawda...
Jego głos zamarł i Anna została sama.
Pomyślała, że ptak pokonałby drogę do farmy w pięć minut. Nie leciałby oczywiście prosto, tylko zakosami, skręcając tam, gdzie prowadziłaby go ciekawość. Wejście tutaj zajęło jej dwadzieścia pięć minut. Samochód pokonałby tę odległość w ciągu czterech. Koń bez pośpiechu w dziesięć. Jednak teraz dom wydawał jej się tak odległy jak miasto, do którego trzeba długo wędrować. Kiedy spojrzała w jego stronę, poczuła, że dzieli ją od niego setka mglistych dolin i nocna wędrówka, która odgradzała ich od innych.
Rozpal ogień, dobrze, Coop?
To był ciepły deszcz, powiedział cicho do siebie, a potem głośniej: To był ciepły deszcz.
Ale rozpal dla mnie ogień. Moje ubrania. Są mokre. Dobrze. Zaraz.
Bawełniana koszula była jak wodorosty, kiedy ją zdejmował, i zdziwił się, że jest w jednym kawałku. Spuściła wzrok, twarz jej płonęła, biel ciała w półmroku. Piegi od deszczu na jej skórze.
Moja kolej, powiedział.
Wokół panowała cisza, tylko woda spływała po łańcuchu od wylotu rynny. Poza tym wszystko zamarło w bezruchu. Chmury, niewidoczne wzgórza. Zobaczyła siebie i Coopa w tej zastygłej pogodzie, gdy słońce zaczęło wychodzić. Jej ojciec mówił na to: „lisie wesele”.
W swej pamięci, w tym, czego nie mogła zapomnieć z tego dnia, wyczuwała, że jest wszędzie. W domu z Claire, gdy mówiła: „Och, złapał mnie deszcz”. A Claire podeszła, by ją (znowu!) rozebrać. „Nie, nie trzeba. Sama to zrobię”. Lub ukryta w poskręcanych drzewach za rowem, patrząca na dwa kruche, nieosłonięte ciała na tarasie. Anna i Coop w słońcu, które pojawiło się po krótkim deszczu, tak że na jej ciele pojawiły się cienie, kiedy Coop przesuwał dłoń tam i z powrotem po jej brzuchu, jakby specjalnie lub bezmyślnie bawił się w wodzie. Patrzyła na jego ciemne ramię, jego zmierzwione włosy w słońcu, obróciła głowę i dostrzegła na tarasie mokrego, skręconego ręcznie papierosa, który wciąż się żarzył.
Poczuła, że nie jest już obok niej, ale na niej, a jego ramiona przygniatały ją zbyt mocno do desek, więc próbowała go z siebie zrzucić. „Anno”, powiedział tak, jakby to słowo było dla niego nagie i w końcu się do tego przyznał. A potem przestał przyciskać ją do tarasu, a jego pierś znalazła się na jej, tak że widziała jedynie jego splątane włosy i twarz w zmieniającym się świetle.
Leżeli na boku, patrząc na siebie. „Lisie wesele”, powiedział, korzystając z zasłyszanego w ich domu zwrotu. Teraz jednak poczuła się zażenowana z tego powodu, nie chciała czuć żadnych rodzinnych więzi, pragnęła ciszy. Jakby... jakby... brak słów pociągał za sobą bezcielesność i oznaczał, że nic między nimi nie zaszło.
Czasami przychodziła do jego chaty i tylko patrzyła, jak pracuje. Proponowała, że pomoże mu przy wbijaniu gwoździ, ale on odmawiał. Czasami przynosiła książkę z biblioteki i siadała w cieniu dachu z blachy falistej, czytając, aż odgłosy piły i młotka niknęły gdzieś i przenosiła się do innego kraju, choćby do Włoch Lamparta albo Francji muszkieterów. Zdarzały się dni, kiedy prawie się nie dotykali, starając się wyperswadować sobie pożądanie, ale też takie, kiedy przynosiła książkę, ale nie było mowy o czytaniu lub rozmowie. Któregoś popołudnia przyniosła stary gramofon, który znalazła w domu wraz z płytami. Nakręcali go jak forda model T i tańczyli przy Begin the Beguine, a potem nakręcali znowu, żeby jeszcze potańczyć. Muzyka sprawiała, że przenosili się w inne czasy i tracili związek z tym, co mieli wokół.
Anna siedziała na tarasie, przyciskała do brzucha jego czarną koszulkę i na niego patrzyła. Pochyliła się i otworzyła małą torbę, z której wyjęła zamówione pocztą buddyjskie flagi - Włożyła jego koszulkę i spojrzała na podpory, które podtrzymywały daszek nad drzwiami. „Możesz mi pomóc, Coop? Muszę się tam dostać. Możemy je przymocować do rynny nad drzwiami”. Miała już w dłoniach młotek i gwóźdź. Przykucnął, by mogła mu usiąść na ramieniu. „Czas dla serca i umysłu” - zaintonowała. „Potrzebujesz błogosławieństwa wiatru!”. Czuł jej wilgoć z tyłu szyi, kiedy sięgnęła i przyczepiła jeden koniec flag nad drzwiami, a te rozwinęły się na wietrze, nie dotykając ziemi.
Masz tu pięć flag, wyjaśniła. Żółta oznacza ziemię, zielona wodę, czerwona ogień, przed którym musimy się chronić, biała chmury, a niebieska niebo, niezmierzoną przestrzeń lub umysł. Coop, nie wiem, co robić.
Siedziała na jego ramieniu i patrzyła w przestrzeń.
Myślisz, że Claire wie?
Rozmawiam z nią codziennie wieczorem, ale nie mówię o tobie i pewnie zastanawia się dlaczego. Więc Claire wie.
Czasami mówiła do niego, korzystając ze swojego szkolnego francuskiego, jakby nie dorastał z nią na farmie i nie był prawie jej bratem. Albo też cofała się, gdy chciał jej dotknąć, i czytała mu opis miasta. Czasami tuliła się do jego brązowego ciała po tym, jak się kochali, i wybuchała płaczem. Zdarzało się, że chciała, by ten chłopak czy mężczyzna, niezależnie od tego, kim był, wypłakał się wraz z nią, by pokazać, że rozumie, w jak krańcowej sytuacji się znaleźli. Kiedy był w niej i zaczynał szczytować, jego obojętna twarz wydawała się rozdarta, ale mimo to nic nie mówił. Było mu łatwiej. Nie musiał iść z nią do domu i jeść kolacji z jej siostrą i ojcem ani grać w wista, w czasie którego Claire patrzyła na nią tak, jakby chciała zadać niedyskretne pytanie. Były to długie, wkurzające, jałowe partie, gdzie wygrywało się tylko dzięki szczęściu, zbierając lewy, które ojciec podliczał z obsesyjną skrupulatnością. (Pomijając już to, że Coop jako jedyny z nich dobrze grał w karty. Anna pamiętała, jak kiedyś się śmiał, widząc ich kiepskie zagrania). Najgorsze było jednak to, że musiała spać w łóżku obok Claire w obopólnej ciszy.
Więc Claire wie.
Czy Coop kochał kogoś jeszcze?
Czy kochałeś kogoś jeszcze? - spytała.
Na początku nie chciał mówić, ale potem mruknął: „Kobietę z Tulare”.
Opowiedz mi o niej.
Nie.
Opowiedz... Nie.
Jaka jestem w porównaniu z nią? Spałem z nią tylko raz.
Ach tak, spałeś. Ucałowała jego twarz, na której pojawił się wyraz niepewności, ubrała się i ruszyła samotnie zboczem. W połowie drogi zachciało jej się płakać, ale powstrzymała łzy. Próbowała sobie wyobrazić, że mogłaby spać z kimś innym. Nikt nie znał jej tak dobrze jak Coop. Nikt tak jak ona nie znał Coopa. To dało jej trochę siły przed wejściem w drugie życie. Miała szesnaście lat. Tyle co nic.
Anna pojechała do sklepu żelaznego Reksa w Petalumie i kupiła puszkę niebieskiej farby, w odcieniu jednej z flag, a następnie wtargała ją na wzgórze. Coop wyniósł stół na taras. Otworzyła pokrywkę i zaczęła mieszać farbę. Tego dnia panowała dziwna pogoda, upał przerywały podmuchy wiatru i oboje patrzyli, jak flagi unoszą się w powietrzu i omal się nie zrywają. Anna pamięta każdy szczegół. Nakręciła gramofon. Przetarła papierem ściernym powierzchnię stołu i odmieniając na głos francuskie czasowniki, zaczęła malować stół. Pozbawione kolorów drewno w chacie doprowadzało ją do szaleństwa. Niebieski stół miał być jej darem dla Coopa. Wiatr ustał nagle i Anna spojrzała w górę. Niebo miało ciemnozielony kolor, chmury były wzburzone niczym ropa.
Kiedy leżeli w objęciach, nad tarasem odezwał się grzmot, który spłynął wprost na ich nagość. Przywarli do siebie. Anna czuła, że to, co w nich było, przeskoczyło do ciała drugiego. Że jej serce zamieniło się miejscami z sercem Coopa. Nic nie słyszała, bo w jej uszach wciąż rozbrzmiewał grzmot. Drżała w ramionach Coopa. Potem zobaczyła dłoń, która wynurzyła się znikąd, złapała Coopa za włosy i odciągnęła go od niej, tak że na chwilę zobaczyła niebo, a potem głowę ojca, który na nią patrzył.
Pojechał do chaty, by ostrzec chłopaka przed nadciągającą burzą czy nawet tornadem, ześlizgnął się ze swego konia, który płoszył się przy kolejnych grzmotach i okrążywszy chatę, wszedł na taras. W tej chwili opanowało go nie tyle zażenowanie, ile strach. Wziął nagą jak niemowlę córkę za ramię i zrzucił ją z tarasu na mokre zbocze. Coop stał bez ruchu. Jej ojciec podszedł do niego z trójnogim stołkiem i uderzył go nim prosto w twarz. Chłopak wpadł do środka chaty, rozpryskując wokół szkło z wielkiego okna. Następnie wstał wolno i obrócił się w stronę człowieka, który go wychował, a który teraz znowu się do niego zbliżał. Nie ruszał się. Kolejne uderzenie w pierś powaliło go na plecy. Anna zaczęła krzyczeć. Widziała, że Coop jest dziwnie bierny, widziała, jak ojciec wali w jego piękną, mocną twarz, jakby to ona była przyczyną tego, co się stało, jakby w ten sposób mógł cofnąć to wszystko. Następnie ojciec klęknął nad Coopem, sięgnął po stołek i bił nim tak długo, aż chłopak przestał się ruszać.
Anna zaczęła dochodzić do siebie po doznanym szoku i zrozumiawszy, że ojciec nie przestanie, póki nie zabije Coopa, wpadła na taras i próbowała odciągnąć ojca. Bez rezultatu. Coop był nieprzytomny i się nie ruszał. Ojciec uderzył go raz jeszcze stołkiem w pierś i z ust Coopa popłynęła krew. Ponownie próbowała objąć ojca i go odciągnąć, ale była za słaba. Rozejrzała się wokół, wzięła duży kawałek szkła i wbiła mu go w ramię, wpychając wciąż głębiej w ciało przez kraciastą koszulę. Wydał odgłos zranionego byka i obróciwszy się, uderzył ją ręką, która miała teraz tylko połowę swej siły. Odwrócił wzrok i dostrzegł trójkąt ze szkła w swoim ciele. Anna okrążyła go, aż znalazła się naga między nim a Coopem. Swoim kochankiem. Ojciec ponownie ją odepchnął, a ona znowu znalazła się między nim a ciałem Coopa. Uniósł wolno silne, lewe ramię i ścisnął jej szyję, zaczynając miażdżyć tchawicę. Potem wszystko zaczęło ciemnieć, opadła na kolana i osunęła się bezwładnie na podłogę. Leżała blisko Coopa, przesunęła głowę w jego stronę i zaczęła nasłuchiwać jego oddechu, zagłuszanego jej dyszeniem. W końcu usłyszała delikatny dźwięk. Ale Coop nadal leżał nieruchomo. Szturchnęła go. Nie zareagował. Jedno oko miał w fatalnym stanie, zamknięte i pokryte krwią. Leżała obok z rękami na piersi, jakby chciała chronić serce Coopa, które znalazło się w niej samej.
Ojciec patrzył na nich. Następnie podszedł wolno do łóżka, wziął owczą skórę, którą ją przykrył. Nie zwracał uwagi na leżącego Coopa. Przeniósł córkę przez potłuczone szkło, aż znaleźli się na dworze i mógł ją znowu postawić na ziemi. Następnie wziął ją za rękę, której nie puścił w czasie dwudziestominutowego marszu w dół zbocza, do domu. Koń szedł obok, kiwając głową, a Anna powtarzała z krzykiem jego imię.
^lic nie widział, usiadł i nie dostrzegł granicy między ziemią i niebem. W dolinie szalała burza. Najpierw deszcz, a potem śnieg z deszczem. Grad bębnił o blachę falistą na dachu. Leżał na samym środku pokoju, sądząc po rozbitym oknie, które zasysało wichurę. Na zewnątrz pięć flag, zamocowanych przez Annę parę tygodni wcześniej, unosiło się na wietrze równolegle do ziemi. Niebieska, czerwona, zielona, ledwo widoczna żółta i zupełnie teraz niewidoczna biała.
Tylko cięcia na jego twarzy wydawały się ostre i żywe. Resztę ciała miał odrętwiałą i zziębniętą. Miał tutaj umrzeć. Tutaj albo po drodze na dół. Kto jest teraz w domu na farmie? Wstał wolno. Hałas wokół był tak wielki, że nie słyszał swoich kroków, jakby wcale nie istniał. Usiadł przy stole w połowie pomalowanym i wziął do ręki książkę Anny. Była zimna.
Kiedy się ocknął, zrozumiał, że zasnął. Na moment się przejaśniło, ale wiatr się wzmógł i znowu uderzyła burza. Flagi łopotały na wietrze. Wyciągnął dłoń przez rozbite okno, by sprawdzić pogodę. Czy Anna jest w domu? Ileż to razy podnosiła się z tarasu z nerwowym śmiechem i najpierw wydawało mu się, że śmieje się z niego, a potem, co gorsza, z nich obojga. Była jednak bardziej krucha, niż mu się wydawało. Wskazywała miejsce odległe o jakieś dwadzieścia jardów i mówiła: „Właśnie na to miałabym ochotę. Na wannę w tym miejscu. Kiedyś”. Jakby chciała zaprzeczyć temu wszystkiemu, co się między nimi działo.
Godzinę później brnął na kolanach przez nagie wzgórze, przestraszony, że może zboczyć z drogi i zgubić się gdzieś w zamazanym krajobrazie. Trzymał się wąskiej ścieżki, sprawdzając jej powierzchnię, odgarniając śnieg, by znaleźć żwir lub bioto zamiast trawy. Po wyjściu z chaty wpadł na drut kolczasty i rozciął sobie szyję, a także poszarpał cienką kurtkę. Zawrócił. Kiedy dotarł do chaty, uderzył ramieniem w ścianę z blachy falistej, a następnie szedł wzdłuż niej, by znaleźć schody. Otarł się twarzą o flagi, złapał je, okręcił wokół nadgarstka i oderwał. Chodź ze mną, Anno. Następnie zawrócił na zbocze.
Śnieg z deszczem sprawił, że wszystko dokoła pociemniało. Czuł wokół wirujące liście. Martwe oko po prostu go bolało. „Gdybyś był buddystą, wzniósłbyś się ponad to. To byłoby niezłe, co?”. Szedł do przodu. Poczuł z boku silnie napierającą wodę. Musiał wejść na mostek, przez który się przelewała, spływając wzdłuż zbocza. Jego ubranie przemokło i było pełne kamieni. Uderzył plecami o drzewo i to go zatrzymało. Buzowała w nim wściekłość, a on starał się ją podsycać. Wstał, trzymając się drzewa, i poszedł wzdłuż najniższej, poziomej gałęzi. Śnieg z deszczem uderzał w jego twarz, ale on szedł dalej, aż wyczuł torbę z pestycydami, wiszącą na drzewie. Wiedział więc, gdzie się znajduje. Wiedział, że jeśli pójdzie prosto w kierunku wskazywanym przez gałąź, wpadnie na ogrodzenie tuż przy bramie. Zaczął się wspinać na wzgórze, trzymając się tej niepewnej linii. Kiedy dotarł do ogrodzenia, obiecał sobie, że jak znajdzie się po jego drugiej stronie, odpocznie na zawsze. Ale kiedy już je pokonał, szedł dalej w stronę domu, trzymając się drutów. Zostało mu tylko sto jardów. Nie miał pojęcia, kogo tam zastanie. Drut palił mu dłoń, ale go nie puszczał, aż w końcu musiał to zrobić, kiedy zostało mu ostatnich trzydzieści jardów drogi do domu przez otwartą przestrzeń.
Dziesięć minut później zagubił się zupełnie w ciemnościach. Otarł się o beczkę i kopnął w nią, by narobić hałasu. Zrobił jeszcze krok i natknął się na samochód. Najpierw się rozzłościł. Odnalazł drzwiczki i pociągnął za klamkę. Nie poruszyły się, ale po chwili drgnęły, więc nie były zamknięte, tylko pokryte warstewką lodu. Naparł na nie z całej siły i pociągnął za klamkę. Tym razem udało mu się je otworzyć. Wsunął się sztywno do środka i zamknął drzwiczki. Wewnątrz było cicho. Słyszał swój oddech. Włączył światło w środku. Przeciągnął odrętwiałą ręką o filcową podsufitkę i zauważył krew na palcach. Gdyby miał kluczyki, mógłby włączyć ogrzewanie, ale ich nie było. Nacisnął klakson i go nie puszczał. Inaczej mógłby tu umrzeć. Słuchał jej: żółty to ziemia, zielony woda, czerwony ogień, biały chmura, a niebieski niebo, niezmierzona przestrzeń, umysł. A potem zemdlał.
W przeciwieństwie do niej nie chciałeś umrzeć. Zszedłeś na dół.
Czy ona chciała umrzeć?
O, tak. Myślę, że tak.
Kto to mówił? Ktoś naciskał na jego zesztywniałe, zgięte kolana. Leżał na podłodze, tuż przy piecu, rozciągnięty i okutany kocami. Jakaś iskra skoczyła w jego kierunku. Wkrótce poczuł zapach palącej się wełny. To był dobry zapach. Taki jak zapach jedzenia. Podobał mu się.
Nie wyrzucaj moich ubrań.
Dlaczego?
Chcę... to mieć.
To znaczy?
Te... te...
Flagi, powiedziała. To Anna dała ci te flagi? Tak. Nie powinny dotykać ziemi.
Cóż, w przeciwieństwie do niej nie chciałeś umrzeć. Jakoś tu dotarłeś.
To był głos Claire. Gdzie ona jest?
Byli tutaj. Zabrał ją. Nie powiedziała choćby słowa, nawet do mnie. Krzyczała, gdy się tu pojawili. Chciała umrzeć. Wsadził ją do ciężarówki i pojechali. Miał krew na ubraniu. Byli tu jeszcze dziesięć minut temu.
Nic nie odpowiedział. Nie miał pojęcia, co wie Claire.
Był cały we krwi, Coop. Całe ubranie we krwi. Myślałam, że to on jest ranny.
Nie miała pojęcia, że Coop jest w swojej chacie. Ojciec powiedział, że jest gdzie indziej, zanim odjechał z Anną. Następnie Claire usłyszała, jak jej się zdawało, klakson. Wyjrzała na dwór, ale nic nie zobaczyła za zasłoną śniegu z deszczem. Nic tam nie było. Po chwili znowu usłyszała klakson i ponownie wyszła na ganek, żeby się rozejrzeć. Burza na chwilę zelżała i dostrzegła nikłe, pomarańczowe światełko, ale gdy tak patrzyła w ciemność, zaczęło znikać. Minutę później w ogóle by go nie zobaczyła. Paliła się lampka we wnętrzu samochodu. Nad domem rozległ się grzmot. Przez moment stała nieruchomo, a następnie zaczęła rozwijać linę, której jeden koniec przywiązała do poręczy ganku, a drugim obwiązała się w talii. Ruszyła w burzę, w kierunku światełka, które widziała wcześniej.
Kiedy zobaczyła go przez szybę, pomyślała, że nie żyje. Następnie jego ręka drgnęła w mdłym świetle jej latarki. Nad nią rozległ się grzmot. Claire z trudem podniosła Coopa, wydobyła z samochodu i powlokła po twardej ziemi do domu. Wciągnęła go na schody i rozwiązała linę, która chroniła jej życie. Owinęła kocem i położyła przed ogniem w pustym, ciemnym domu.
Następnego ranka zaświeciło blade słońce. Claire obudziła się i przypomniała sobie wszystko, co się zdarzyło. Poszła do stajni i wzięła uprząż, koń włożył w nią głowę, a jego uszy przeszły przez górne paski. Położyła koc i siodło na grzbiecie zwierzęcia i zaciągnęła popręg, ale nie za mocno. Claire pochyliła się, by powąchać szyję konia, zawsze wyczuwała coś miłego w tym zapachu.
Cyprysy wzdłuż drogi stały nieruchome i poczuła, jak poranna przejażdżka budzi jej zmysły. Koń wchodził wolno na wzgórze, a ona wypatrywała oznak życia, takich jak jutowe worki czy skały, które mogły się okazać cielakiem lub jakimś innym stworzeniem. Poszukiwanie zaginionych rzeczy było tak niepewne jak modlitwa. Na zboczu walały się gałęzie i kawałki ogrodzenia. Wichura przytoczyła tu beczkę na ropę z sąsiedniej farmy. Wokół panował chaos. Przejechała kolo rzeki, pociemniałej od mułu, którego chyba nic wcześniej nie zdołało ruszyć z dna. Obejrzała się, gdy znalazła się na pierwszym wzgórzu, i zauważyła, że pod wieżą ciśnień załamały się cienkie podpory.
Coop wyjechał. Już. Nie wiedziała też, gdzie są Anna i jej ojciec. Była sama, miała szesnaście lat i jechała na koniu, który, nerwowy z natury, jeżył się po nocy spędzonej w stajni, którą wypełniały odgłosy burzy. Mówiła do niego bez przerwy cichym głosem, a wierzchowiec chciał przejść do galopu, gdyż rozpierała go energia, nad którą Claire starała się zapanować.
Pas kasztanów nieopodal chaty Coopa leżał na ziemi. Claire zsiadła z konia i przeszła na taras. Był pokryty odłamkami szkła. Przez okno z potłuczoną szybą zobaczyła leżącego na łóżku Alturasa. Nigdy wcześniej nie widziała kota w domu. Alturas leżał z głową na poduszce, nikogo się nie spodziewając. Nawet jego zmienił chaos, który zapanował w przyrodzie. Włożyła drzemiące stworzenie do poszewki, zanim się w pełni obudziło, zostawiając jego głowę na zewnątrz, i stanęła w chłodzie panującym w chacie. Parę lat wcześniej uwielbiała tu obozować, korzystając tylko z siennika i kominka. Ta chata była jej orlim gniazdem. Zanim stała się gniazdem Anny i Coopa. Teraz, po zniszczeniach, jakich dokonała burza, chata znowu nędznie się prezentowała. Claire zastanawiała się, co z nią zrobić. Wyobrażała siebie, jak wraca do domu, oglądając się, by zobaczyć płonącą chatę i kłąb czarnego dymu, unoszący się wprost do nieba. Jednak ta chata stanowiła jedyną pozostałość ich przeszłości, wspomnienie ich młodości.
Wiedziała, że Coop nigdy tu nie wróci. Wiedziała o nim i Annie. Przez te wszystkie tygodnie żyła w zawieszeniu. Widziała, jak Anna wraca do domu czasami aż o zmierzchu z twarzą, która niczego nie kryła, pełną nowych pewników i wiedzy, a także strachu. Anna wciąż coś robiła. Nie musiała jej nic mówić, gdy bez przerwy krzątała się po małej, ciemnej kuchni.
Claire powinna była spalić wówczas tę chatę. Wyszła na słońce. Odwiązała cugle i dosiadła konia z kotem w ramionach, przemawiając do obu zwierząt.
Fan Grateful Dead albo hipis był jedynym sprzymierzeńcem, którego Cooper znalazł po przyjeździe do Tahoe. Wydawał się on najnormalniejszym facetem w całym kasynie. Był takim hipisem, który jest solą tej ziemi, takim, który nie przejmuje się krowim łajnem na sandałach. Od kiedy Cooper po raz pierwszy o nim usłyszał, aż do czasu, kiedy widział go po raz ostatni przy karcianym stoliku z członkami Bractwa, hipis nigdy nie zmienił stroju. Nosił nieprasowane koszule w hawajskie wzory, miał długie włosy i koraliki, które podzwaniały przy każdym ruchu, a na szyi niewyglądający na zbyt wygodny, zrobiony z muszelek naszyjnik. Cooper podsłuchał rozmowę na jego temat na jakimś przyjęciu. Ten twój przyjaciel to hipis...
Dorn nie jest hipisem. Hipisi nie grają w gry hazardowe.
To hipis i tyle. Najprawdziwszy na świecie. Żyje z tą logopedką, którą poznał na koncercie Grateful Dead. To znaczy, że jest hipisem.
Pochylony, krzepki Dorn był najbardziej pozbieranym graczem, jaki przyjechał tu z gór Sierra. Miał teorię, według której dwie godziny piłki ręcznej niwelowały skutki picia, zażywania kokainy i przesiadywania do późna w towarzystwie palaczy.
Jesteś hipisem?, spytał Cooper, kiedy obserwowali grę. Możliwe.
Znasz to: „Hipisi stanowią żywy dowód na to, że kowboje pieprzą byki”?
Słyszałem to już setki razy.
Cooper prawie z nikim tu nie rozmawiał. Teraz zrozumiał, że w ciągu pół minuty zdołał obrazić jednego z najsprytniejszych i najmniej przewidywalnych graczy z Tahoe, który, jak głosiły plotki, dwa razy ograł Davida Mameta. Nowy znajomy położył dłoń na jego ramieniu.
Przepraszam, jestem z kimś umówiony. Nazywam się Edward Dorn. Tak jak ten poeta.
Hipis wyszedł. Cooper ruszył za nim do wyjścia i patrzył, jak wsiada na rower.
Cooper miał dwadzieścia trzy lata, kiedy przyjechał po' raz pierwszy do Tahoe i wpadł w towarzystwo Dorna i jego kumpli. Rozpoczął karierę hazardzisty, obserwując partie bilardu, w który sam zaczął grać w barach i salonach wzdłuż wybrzeża. Widział, jak szybko starzejący się gracze kręcą się wokół stołów, jak z grymasem zbyt łatwo sobie odpuszczają, jak niektórzy z nich zakochują się w grze. Rozpoznawał tych, którzy byli zbyt zgorzkniali lub ambitni, jak również tych, którzy ukrywali swój talent. Przedtem niewiele wiedział o ludziach. Ale bilard z konieczności stanowił grę pozorów, która miała doprowadzić innych graczy do stołu. A później, kiedy zaczął grać w karty i odkrył swoje umiejętności, przekonał się, że przy pokerze nie trzeba ukrywać swego talentu. Nikt nie odmawiał gry, ponieważ mogło się okazać, że jest lepszym graczem, niż mógł się wydawać. Chodziło tu o szybkie obliczenia, kamienne serce, szczęście i ostatnią kartę, która odsłania przed graczem jego przeznaczenie. Cooper czuł się swobodnie, podejmując ryzyko w całym tym zamieszaniu. Kiedy widział pijaków, przechodzących niepewnie między stolikami w Tahoe, jakby starali się uniknąć wirów, rozpoznawał u nich takie same miny, jakie mieli oszukani chłopcy, których namówiono, by nurkowali z wężami anaconda w Russian River.
Grupa Dorna wzięła Coopa pod swoje skrzydła. Należeli do niej Dorn, Mancini i „Delfin”, nazwany tak, bo widziano, jak czytał europejską powieść. Ludzie ci wchodzili do salonów niczym arystokracja z Wyoming, pomijając Dorna, którego sandały i koraliki były rodem z lat sześćdziesiątych. Hazardziści rzadko pamiętali, jak nazywa się prezydent Stanów Zjednoczonych, ale Dorn z obsesyjną niechęcią interesował się polityką. Nienawidził „urodzonych na nowo”, takich jak Pounce Autry, którego grupa, nazwana „Bractwo”, modliła się na półpiętrze przed zejściem na karty. Dorn unikał Autryego. Autry podróżował między Tahoe i Las Vegas, ale dla Dorna i jego kumpli Las Vegas stanowiło koniec świata. Woleli osiadłe życie w Tahoe. Czasami jeździli na weekendy do Reno i kłócili się bez przerwy o to, jaki narkotyk jest najlepszy, a jaki najgorszy, jaka rasa psów jest najlepsza, kto był najlepszym karciarzem, jakiego znali, masażystką, najlepszym czy najgorszym aktorem. Bez wątpienia dla nich wszystkich najgorszym filmem była Furia De Palmy. Czasami Mancini twierdził też, że Karl Maiden jest najlepszym aktorem.
Prawie w każdym filmie: w Na nabrzeżach, Tramwaju zwanym pożądaniem, Wyznaję.
Są jeszcze Dwa oblicza zemsty...
Wyjąłeś mi z ust te trzy pieprzone słowa. On i Katy Jurado to cały film.
Gra też w Cincinnati Kid, prawda? Czy nie szulera?
Mancini, który się właśnie rozgrzewał, zawahał się.
Wiesz, Karl grał w wielu świetnych filmach, ale z Cincinnati Kid jest problem. Pamiętasz, grają tam w stud pokera bez ograniczeń. I Steve McQueen ma, jeśli dobrze pamiętam, asy i dziesiątki. A Edward G. Robinson - jeszcze jeden wielki mistrz, gdyby grał w szachy, postawiliby mu pomnik - ma trzy karty i żadnej pary. I w ogóle nie można pozwolić, by dobierał w takiej sytuacji. Po prostu nie można, i tyle. Ale ten elegant McQueen stawia tyle, że Robinson może pozostać w grze. Nigdy nie powinien był dostać tej ostatniej karty. Trzeba było postawić wszystko, żonę, papugę, żeby nie mógł jej dobrać... Przecież wiadomo, że w tej sytuacji jesteś nie do pobicia. Można na ślepo stawiać całą forsę.
I co się dzieje? Zapomniałem, co się działo.
Robinson wykłada kolor, do którego dobrał, i wygrywa.
Cooper nie znał filmu, o którym rozmawiali. Tamci byli po trzydziestce albo czterdziestce, a on był z nich najmłodszy. Pilnowali go, wiedząc, że jest gotowy podjąć każde ryzyko i że może być niebezpieczny nawet dla siebie. Jednak zaskoczyło ich to, że potrafił naśladować sposób, w jaki grali, jakby potrafił mówić różnymi językami. Ale w gorączce gry, kiedy trzeba było zachować spokój, Cooper potrafił wykazać się zadziwiającymi zdolnościami lub głupotą. Być może któregoś dnia zostanie ich godnym następcą, ale mieli wrażenie, że w tej chwili walczy głównie z samym sobą.
Natomiast dla przyjaciół Dorna gra była sposobem na życie. Grywali oni dwunastogodzinne maratony, przechodzili od whisky do kokainy, czytali Erdnasea lub Philipa K. Dicka przy basenie lub na tyłach swego klimatyzowanego wozu, pieprzyli spocone kobiety przy głośnym wtórze Discovery Channel i dawali sobie w żyłę w jadącej na dół windzie. Cooper nie brał w tym udziału, był całkowicie czysty. Poza grą wszędzie zachowywał rozsądek. Inni zażywali kokę, by się nie męczyć. Gdyby byli ospali, nie mogliby wygrać. Tylko taką logikę uznawali. Kiedy parę lat później w Santa Maria niejaka Bridget próbowała dać trochę koki Cooperowi, wziął jej twarz w dłonie i powiedział: „Wiem, że mi nie uwierzysz, ale któregoś dnia napiszesz czterysta słów na pudełku od zapałek i uznasz, że stworzyłaś arcydzieło, uznasz, że jesteś niepokonana”. Uśmiechnęła się do niego: „Ty jesteś niepokonany, Cooper”.
Któregoś wieczoru w sklepie rozmawiali o niezwykłych wygranych. Dorn wspomniał o graczu nazywanym Innowierca, który wygrał żonę, mając parę dziewiątek.
Wszędzie pełno było oszustw, kradzieży i narkotyków. Dwaj ludzie spytali Dorna, czy nie zna jakiegoś szulera, a on wspomniał Fidelia. „Ładne imię - powiedzieli. - Skąd pochodzi?”. „Z Filipin” - odparł Dorn. „Nie, dzięki, potrzebujemy aryjczyka” - odpowiedzieli ci ludzie. Cooper był oburzony, ale Dorn powiedział: „Normalka, potrzebują rozdającego, który będzie niewidzialny”. W tym świecie trzeba było szybko wybaczać. Mogło się okazać, że ludzie, z którymi się piło, to gangsterzy albo heroinowi dilerzy, którzy odpalili komuś taką działkę, że się przekręcił. Dokoła ci, którzy żyli szybko, równie szybko kończyli życie. W ich grupie wzbudzało niepokój to, który z nich pierwszy kopnie w kalendarz. Delfin czy Mancini. Delfin wydawał się bezpieczniejszy. Chociaż brał regularnie quaaludes, miał większe szanse. Poza tym był zajęty, bo mówił kumplom o nagraniach, umiejętnościach wielkich pianistów, jak również o tym, jak się ubierać, protestując przeciw mokasynom, tatuażom, wodzie kolońskiej i węzłom windsorskim. Potrafił mówić godzinami o odpowiedniej długości rękawa i wysokości kołnierzyka. Jeśli idzie o ubrania, największym dziełem literackim była dla niego Opowieść o księciu Genji i w czasie długich podróży czytał pozostałym fragmenty z pani Murasaki. Wcześniej wygłosił już wykład o japońskiej czerni i wczesnych femmes fatales. „Jeszcze ich nie poznałeś - mówił Cooperowi. - Ale poznasz. Wezmą cię na swoją słabość. Nic bardziej nie działa na mężczyznę niż zrozpaczona kobieta. Są jak kapłanki, nigdy nie można pozwolić, by zyskały przewagę”.
Jednak ogłupiony kokainą i będący pod jej wpływem Delfin” dał się namówić dwóm baptystom na grę w 2 - 7 i stracił wszystko. Parę dni później powalił go zawał. Postawił jeszcze pieniądze na mecz futbolowy przed operacją i tydzień później już nie żył. Kiedy Dorn pojechał, żeby zidentyfikować zwłoki, pielęgniarz zdjął z nieboszczyka prześcieradło i zobaczyli waleta kier wytatuowanego na jego łydce - błąd z lat młodości.
To oznaczało, że Mancini wygrał. (Wciąż wdawał się w przygodne znajomości z kobietami i zadziwił kumpli, kiedy w końcu został doradcą do spraw narkotyków w Iowa). Zebrali się wszyscy w jego mieszkaniu o jedenastej rano, dzień po śmierci Delfina. Kolorowy telewizor grał bez głosu. Nadawano informacje o postępach w wojnie w Zatoce, a Mancini zaczął przełączać kanały, aż wreszcie znalazł program z kobietą w szortach z żywym wężem. Patrzyli na nią w milczeniu, wspominając historie związane z Delfinem, następnie wsiedli do wozu i przejechali wokół jeziora. Znajdowali się ponad sześć tysięcy stóp nad poziomem morza i łatwo było się upić.
Grali ze sobą w pokera w zmniejszonym składzie, uczyli się nowych gier i analizowali prawdopodobieństwa wystąpienia poszczególnych układów. Pierwsza zasada Dorna mówiła (tak jak w piosence), że „trzyma z dziewczyną, która się lubi zabawić i ma mnóstwo forsy”. W ciszy, która nastąpiła po śmierci Delfina, Cooper postanowił pokazać wszystkim, jak dobrze radzi sobie z kartami. Otworzył nową talię, odrzucił puste karty i dżokery, przełożył pozostałe w połowie i przetasował ją w stylu faro osiem razy w czasie poniżej minuty, tak że wszystkie karty znalazły się dokładnie w tym samym miejscu, co na początku. Pokazał im to, nawet gdyby miał z tego nigdy nie skorzystać w czasie gry, by mu zaufali. „Patrzcie uważnie”, powiedział na początku gry. „Masz palce jak przykładny katolik, który codziennie odmawia różaniec - powiedział Mancini. - Czemu to robisz?”.
Znane są historie ludzi, którzy w jakimś kluczowym momencie życia dostali nieodpowiednią książkę. Kiedy Coopa oszukano parę lat wcześniej przy grze w trzy karty na nadbrzeżu w San Francisco, poszedł do sklepu z grami, by sprawdzić, jak to się stało, i znalazł reprint książki z 1902 roku, zatytułowanej Mistrz kart. Poza tym, że dowiedział się, na czym polegał przekręt, ta pozycja stała się dla niego prawdziwą puszką Pandory. Odnalazł w niej podziemny świat.
Pomyślałem, że muszę poznać wszystko, co może mi zagrozić, powiedział Coop. Znalazłem zaś rozprawę Nauka i sztuka operowania kartami.
Cóż, powinieneś kiedyś poznać Innowiercę, powiedział Dorn. I nauczyć się od niego paru nowych sztuczek. Grywa w faraona w starym stylu. Może napiszę ci list polecający.
Rozproszyli się parę dni po śmierci Delfina. Dorn powrócił do domu w Nevada City, gdzie Ruth, jego wieczna dziewczyna, pracowała jako logopeda. Zaprosił Coopa do siebie i pojechali kręta drogą, okoloną sosnami. W górach złapał ich śnieg, który towarzyszył im do chwili, gdy z nich wyjechali. Dorn przestawił radio na KVMR, kiedy weszli w zasięg tej stacji. W Nevada City okazało się, że jest podporą miejscowej społeczności. Ze działa aktywnie w miejscowej rozgłośni j pomaga przerobić starą kuźnię na klub. Jednocześnie miał obsesję na punkcie spisków, które, jak poker, nie były oczywiste i ukrywały się gdzieś w przypisach i spojrzeniach. Dorn zawsze potrafił wyczuć pułapkę lub znaleźć oszustwo. Najbardziej w kontaktach z Bractwem z Las Vegas, „urodzonymi na nowo”, frustrowało go to, że nie potrafił złamać ich kodu, nie może ich rozpracować, z tego powodu czuł, że go przechytrzyli. Nie był pewny, czy Pounce Autry to doskonały pokerzysta, który nie lubi przegrywać, czy też pomaga mu jakiś szuler, który układa lub znaczy karty. Ostatnio, w czasie postępów wojny, często widywał ich z flagami w klapach marynarek. Zniesmaczony ich nieugiętym politycznym zadufaniem, Coop chciał ich nabrać.
Nie da się.
Myślę, że potrafię.
Cóż, odwiedź najpierw Innowiercę, jeśli chcesz walczyć z ludźmi Autryego. Innowierca powie ci, co robić. Nie gra już, ale nie znosi wszystkiego, co wiąże się z Las Vegas. W dodatku uciekł z czyjąś dziewczyną.
Z tą, którą wygrał w karty?
Tak.
Więc jak do niego dojechać?
Przede wszystkim nigdy nie mów na niego: „Innowierca”. Nazywa się Axel. Jedź autobusem do Bakersfield, a potem musisz wynająć kogoś, kto zawiezie cię siedemdziesiąt mil w głąb pustyni.
Axel i jego kobieta osiedli w nieczynnej bazie wojskowej Jéricho. Mieszkają w airstreamie z 1980 roku, który podpięli na dziko do transformatora. Proponują, by zatrzymał się w namiocie geodety, niedaleko ich srebrnego wozu. Lina pokazuje mu studnię, w której się kąpią. Mówi, że w wodzie wciąż widać ślady złota. Wszystkie posiłki przygotowują na zewnątrz, ich butla gazowa syczy w czasie śniadania i obiadu. W nocy Cooper widzi inne światła w dalekich kątach opuszczonej bazy. Dwa należące do Liny konie pasą się przy obozowisku.
Wspomnienie Dorna pomaga przełamać lody.
Boże, tak dobrze znałem jego matkę, że mógłbym być jego ojcem.
On jest z nas najsprytniejszy - Cooper nie szczędzi pochwał.
Innowierca myśli, a potem mruczy: A mówią, że został hipisem.
Tak to wygląda.
Coop patrzy, jak giętka niczym trzcina Lina podchodzi do konia i go dosiada, i nagle zaczyna myśleć o Claire. O tym, jak spokojnie wyglądała na koniu. Według Innowiercy, za głowę Liny wciąż można dostać nagrodę. Jej pierwszy mąż ciągle nie może wybaczyć jej tego, że wymknęła mu się z rąk i nie może już jej terroryzować. Zrozpaczona kobieta - przypomina sobie Cooper. W ciągu dnia mogą penetrować płaskie wzgórza o stromych zboczach, końskie szlaki i stare kopalnie złota. Linę dziwi to, że Cooper zna się na koniach. „Co, pokerzysta, który umie jeździć konno?”. Jeżdżą więc razem na pustynię. Cooper i tak musi czekać na noc, bo Axel nie chce wyjmować kart przed zmrokiem. Następnie bierze go do pokoju w airstreamie i zamyka drzwi. Wychodzą po trzech, czterech godzinach. Cooper idzie do swego namiotu i natychmiast zasypia.
Niektóre popołudnia poświęca na samotne wędrówki po stołówkach i koszarach byłej bazy. Czuje się jak na księżycu. Nikogo nie spotyka, chociaż nocami czasem słyszy prądnicę albo widzi ogień. Może rozmawiać tylko z Liną i Axelem. Jego życie przypomina parodię nauk u mistrza, tyle że Innowierca prowadzi niezwykle głośne życie seksualne i nawet przepraszał za hałasy, a jego ryki brzmią czasami jak wołanie o pomoc. Kochają się zwykle popołudniami, a zaraz potem wychodzą z airstreama jak onieśmielone susły. Leżący czterdzieści jardów dalej Cooper zawiązał sobie oczy paskiem bawełny, by móc się przespać w pełnym słońcu o trzeciej, ale trudno mu ignorować dochodzące z wozu okrzyki kapitulacji lub objawienia.
Po tygodniu Innowierca podwaja liczbę godzin na karty. Grają teraz co najmniej sześć godzin. Robią sobie przerwę o północy, Axel idzie do kuchni i wraca z butelką whisky oraz dwiema szklaneczkami i znowu mogą zacząć. „Uważaj na fałszywe zakończenia”, mówi, jakby poprzednie godziny stanowiły jedynie rozgrzewkę.
Innowierca zapisuje ich teoretyczne wygrane i przegrane na tablicy. Wygląda na to, że Cooper jest mu w tej chwili winny trzydzieści tysięcy dolarów. „Ten, kto przegra, jedzie do Miniver po zakupy - oznajmia. - A ja nie umiem jeździć konno czy na mule”. Innej nocy podnosi stawkę: „Jak wygrasz, będziesz mógł spać z Liną. Próbuj rozdawać ze środka talii. Dzisiaj wszystkie sztuczki dozwolone, ale jeśli cię na czymś przyłapię, to unieważniam zakład. Jak wygrasz, będziesz mógł jej pokazać, jak bardzo ją lubisz”. Cooper jest głęboko zażenowany. „Niektórzy twierdzą, że wygrałem Linę w karty - ciągnie Innowierca. - Ale tak naprawdę, to ona mnie wygrała. Oczywiście to ja rozdawałem. Ludzie z CIA uważają, ze można złamać czy przekabacić każdego, jeśli tylko zna się Jego słabości. Zwykle chodzi o seks. To od zawsze jest numer jeden, potem o pieniądze czy władzę, Czasami jest to duma lub próżność. A co z tobą?”.
Grają, stawiając szklaneczki na wąskim parapecie okiennym. „Łatwo oszukiwać, kiedy gra się przy dużym stole, więc grajmy przy małym. Poza tym w Las Vegas dużo dzieje się dookoła, a tu panuje spokój. Dlatego możesz mnie uważnie obserwować”.
Tak zaczyna się drugi tydzień nauki już mniej legalnych trików. Axel mówi o tym, jak ukryć swoje umiejętności. „Zwykle wcale nie mamy ochoty działać sprawnie i z gracją i jednocześnie tego nie podkreślać - mruczy. - Ale ty musisz stworzyć iluzję, że nic się nie dzieje. Rozdawaj wolniej, jak jakiś nowicjusz. Wtedy ich nabierzesz. No, teraz pokaż, jak to robisz”. Dla Coopera staje się jasne, że Axel chciałby, żeby Las Vegas zniknęło przykryte piaskiem pustyni. „Patrzę na tę bazę wojskową i mam nadzieję, że to samo stanie się z Vegas. Piasek pochłonie komików i piosenkarzy. Za tysiąc lat odkopiemy grobowiec wielkiego Waynea Newtona, który znów stanie się bogiem”. Axel wciąż gada. Cooper przypomina sobie autostopowiczów, którzy zaraz po wejściu do wozu zasypują cię cytatami z Biblii, by udowodnić, że koniec świata nastąpi jeszcze przed weekendem. Innowierca naucza w ten sam sposób, z podobnym zacietrzewieniem. „Słyszałem, że Tołstoj potrafił wejść do pokoju, w którym znajdowała się grupka osób, i już po kwadransie wiedział o nich wszystko. Jedyną osobą, której nie rozumiał, był on sam. Właśnie taki powinien być prawdziwy zawodowiec”.
Innowierca tasuje i rozdaje szybko i z gniewem, wyliczając to, co uwielbia w świecie, który opuścił: kawę espresso, historie z książek Donalda Westlakea, smak chili chipotle, a Cooper obserwuje, jak rozdaje karty. Jeśli oskarży niesłusznie Innowiercę, traci tysiąc. „To tylko tysiąc - mówi Axel. - Zazwyczaj, jeśli ktoś nas niesłusznie oskarży, strzelamy mu w ramię. I pamiętaj: jeżeli dziś zwyciężysz, Lina jest twoja. Ja pójdę spać do namiotu. Pewnie będę wył jak wilk z zazdrości.
Ale jak umowa, to umowa. Tak swoją drogą, powiedziałem jej i zgodziła się na taką stawkę. Czytałem podobną historię u Faulknera...”. „Nie przeszkadzaj mi”, mówi Cooper. „Specjalnie ci przeszkadzam. Nie zauważyłeś dwóch trików, kiedy tasowałem karty w czasie opowieści o Tołstoju. Słuchałeś tego, co miałem ci do powiedzenia, twoje myśli krążyły po tym labiryncie. Masz o tym zapomnieć i skoncentrować się na partii...”.
Druga rano. Cooper wstaje i wypisuje swoje przegrane na tablicy przyczepionej do polakierowanych drzwi. Jest zupełnie sfrustrowany. Wydawało mu się, że coś umie. „Wiesz, jaki jest najlepszy cytat z filmu?”, pyta Axel, nie ruszając się ze swego miejsca.
„Powiesz mi to jutro - odpowiada Coop. - Dobranoc”. Lina pyta z innego pomieszczenia: „Przegrałeś, prawda?”. Cooper nie wie, czy naprawdę zdaje sobie sprawę z absurdalnej stawki, jaką zaproponował Innowierca. Bierze jego rękę. „Świetne dłonie. Tak mówi Axel. Dobranoc”. Cooper idzie w ciemności, wchodzi do namiotu i natychmiast zasypia. Budzi się parę minut później, słysząc ich głośny śmiech.
Obaj rezygnują któregoś wieczoru z kart i idą na długi spacer z Liną wyschniętym korytem rzeki. Wspinają się wyżej, gdzie jest jeszcze ciemniej. Księżyc prawie nie świeci i Goop ma wrażenie, że lada chwila może oderwać się od ziemi. Lina idzie obok, bierze jego dłoń w swoją, ich palce się splatają. Dla Coopa, który tak długo był samotny, jest to bardzo intymny, pełen ukrytych znaczeń gest. Lina obraca się w ciemności i obserwuje jego profil. „A, to ty”, mówi, cofając się. „Przepraszam, pomyliłam się”, słyszy jej głos, gdy odchodzi od niego.
Ta kobieta, którą Axel uratował z nieudanego związku, coraz częściej przypomina mu Claire. Ma w sobie obfitość, którą widać w jej wiejskiej twarzy. Kiedy Cooper opuszcza ich parę dni później, by złapać autobus z Bakersfield, proponuje nieśmiało, by się z nią pożegnał. Całuje kraciastą koszulę przy jej szyi, a potem jej skroń. Axel zaś, który rzadko go dotykał w czasie jego pobytu, ściska go mocno.
W każdym razie nauczył się wszystkiego, po co tutaj przyjechał. Wygrał z Innowiercą tylko parę razy, ale wie - chociaż nauczyciel mu tego nie powiedział - że może teraz grać bezpiecznie nawet przed Sądem Najwyższym.
W półmroku autobusu, który jedzie w nocy, patrzy uważnie na swoje ręce, a potem je obraca. Innowierca ma dłonie jak dziewczyna, jakby należały do księżniczki. Coop, który jedzie do Las Vegas, by spotkać się z Dornem i innymi, czuje nagle, że nie jest jeszcze gotowy. Zdaje sobie sprawę z tego, że żył i wdawał się w osobiste, zawikłane rozmowy z potencjalnym szaleńcem w kręgu światła rzucanego przez pojedynczą lampę, przy jednym stoliku. Stanowi zagrożenie dla siebie i innych. Kiedy autobus zbliża się do Las Vegas, unosi głowę i patrzy tam, gdzie niebo wydaje się płonąć nad pustynnym miastem.
*
Wojna w Zatoce zaczyna się o drugiej trzydzieści pięć w nocy 17 stycznia 1991 roku. Ale w kasynach w Nevadzie jest to zwykłe, późne popołudnie. Zawieszone w powietrzu telewizory, w których zazwyczaj można obejrzeć powtórki wyścigów końskich albo meczów futbolowych, pokazują symulacje amerykańskiego ataku. Dla trzech tysięcy graczy w Horseshoe, wdychających pompowany do środka tlen, jest to już w tej chwili jeszcze jedna gra wideo, tocząca się na nieistniejącej planecie. Telewizory grają bez głosu. Na scenie trwają występy, dookoła kręcą się prostytutki na telefon i masażystki. Słychać postukiwanie żetonów. Nic nie zakłóca życia kasyna, gdzie „podniebne oko” spogląda na wszystkie partie rozgrywane na zielonym suknie. Jednocześnie mrok innej pustyni rozjaśniają białopomarańczowe wybuchy, a ogniste kule rozświetlają horyzont. Do drugiej trzydzieści osiem helikoptery i bombowce typu stealth odpalają rakiety i zrzucają bomby penetracyjne na miasto. W ciągu następnych czterech dni odbywa się jedna z największych współczesnych masakr z wykorzystaniem najnowszej technologii. Helikopter cobra, warthog, spectre i jego bliźniak spooky krążą nad pustynną drogą i spuszczają na wycofujące się irackie oddziały termobaryczne paliwo, lotne gazy i w końcu sproszkowane materiały wybuchowe, by pochłonęły cały tlen i wywołały implozję ciał pod spodem, ich zapadnięcie się w siebie.
Dorn, jego dziewczyna, Ruth, Mancini i Cooper. Cała czwórka rozmawia w River Café. Jest pierwsza w nocy. Mancini chce grać przeciwko Bractwu. „Nie mogę ci ufać - mówi Dorn. - Jesteś dobrym aktorem i czasami łatwo to przejrzeć. Potrzebujemy niewinności Delfina, ale jego już nie ma. Więc ja muszę zagrać tę rolę”. Dorn wziął sprawę w swoje ręce. Więc będę kierowcą?, pyta Mancini.
Nie, Ruth poprowadzi. Najlepiej będzie, jeśli przez parę dni zajmiesz się Coopem, by zgrać jego kolejne ruchy. To wszystko.
Więc poprowadzi logopedka, a mnie łatwo przejrzeć. Dlatego w ogóle mam nie grać...
Nie możesz być z nami, bo wyczują, że stanowimy zespół. Najlepiej będzie, jeśli pojedziesz gdzie indziej, do innego kasyna. Co wiesz o Autrym? Czy ma własnego szulera?
Zawsze gra z kumplami, więc trudno określić, kto jest kim. Wydaje mi się, że co kilka partii to się zmienia.
Cooper przerywa im.
Więc może wykurzymy ich wszystkich.
Wtedy nie będziesz już miał życia w tym mieście. Jeśli sami oszukują, rozpoznają oszustów. Po to pojechałeś do Innowiercy, by to, co chcesz zrobić, było niewidzialne.
Wszystko mi jedno.
Ale mnie nie, mówi Ruth. To nasz świat. Tu pracujemy.
*
Dorn i Cooper wysiadają z windy na półpiętrze i idą po schodach na dół, między stoliki. Członkowie Bractwa zawsze siedzą w małym pokoju, położonym obok głównej sali kasyna. Znajduje się w nim tylko jeden stolik, okolony niebieską liną. Chociaż „oko na niebie” ma stały nadzór nad tym, co się tutaj dzieje, to jednak gra jest bardziej niebezpieczna i przypomina staromodnego faraona. Trudno przewidzieć, jak się ktoś zachowa, ale ostrzeżono ich na tę okoliczność. Dorn ma na sobie kanarkową hawajską koszulę, sączy whisky i patrzy, jak członkowie Bractwa polują na niedoświadczonych graczy. Autry zaprasza ich gestem do gry. Dorn i Cooper wahają się. Właśnie tego należy się po nich spodziewać. Zwykle boją się mierzyć z „narodzonymi na nowo”. Pokazują, że chcą się jeszcze napić i może wrócą, a następnie idą dalej. Godzinę później po tym, jak przeszli przez niebieską linę i usiedli przy stoliku z Autrym i dwoma pomocnikami, których ma po swoich obu stronach, ustalają, że jest to gra prywatna i nie potrzebują rozdającego z kasyna. Grają w pokera Texas Hold'Em, tak jak to jest przyjęte w Bractwie.
W pierwszym rozdaniu Dorn wygrywa tysiąc. Jest to przynęta ze strony Bractwa i Dorn zachowuje się z umiarem. Pochyla się z uśmiechem, a długie, niemyte włosy wiszą mu nad stołem. Autry zaczyna monolog o problemach świata i pustyni, tej przeklętej pustyni. Kolejne partie trwają ponad godzinę, uczciwe partie, w których wygrywają raz jedni, raz drudzy. Kiedy przechodzi kolej Coopa, ten przekłada z namaszczeniem karty. Wszyscy gracze obserwują ruchy rąk z ukrytego nawyku. Coop zauważa, że gracz po jego prawej stronie przekłada karty mniej więcej w tym samym miejscu. Przy stoliku wciąż toczy się rozmowa, wymiana ciekawych anegdot oraz informacji, ale Cooper myśli o grze. Wie, że wkrótce ktoś wykona jakiś ruch. „Nie szachruj dla mniejszej zdobyczy - powiedział mu Mancini. - Poczekaj na większe stawki”. Więc Cooper czeka.
Ich plan zakłada, że w pewnym momencie tak przetasuje karty, że stworzy dwa świetne układy - jeden dla Autryego, a drugi, lepszy, dla siebie. Umieści ten poszachrowany zestaw tak, by gracz po jego prawej mógł przełożyć karty tuż nad nim, na niewielkiej fałdzie. Jeśli trafi, Coop nie będzie musiał przerzucać kart czy próbować w ukryciu zmienić ich kolejności - będą mogli postawić wszystko na znany układ. Gdy będzie gotowy, da znak Dornowi, by go osłaniał i odwrócił uwagę tamtych.
Gra zaczęła się koło trzeciej, a teraz jest siódma. Pomocnik Autryego po prawej stronie rozdaje karty. Zaraz potem Dom proponuje, żeby podnieść wejścia w ciemno, by podwoić stawkę. Grają jeszcze dwie partie, zanim przychodzi kolej Coopera, by rozdawać. Przegrywali i wygrywali z Dornem, ale jakoś sobie radzą. Prawdziwy atak na nich jeszcze się nie zaczął.
Dorn opowiada teraz o tym, czego dowiedział się z wiadomości na temat masakry na „przeklętej” pustyni, kiedy to amerykańskie samoloty zrzuciły w ciągu minuty dziesięć tysięcy pocisków kierowanych na zatłoczoną drogę. „To wiadomości jakby z wczoraj - mruczy. - Zrzucamy pięciosetfuntowe kasetowe bomby przeciwczołgowe, które rozpryskują ostre jak brzytwa odłamki z szybkością czterech tysięcy stóp na sekundę. Palimy tych ludzi z niebotycznej wysokości. Mówią, że ta droga wygląda jak Daytona Beach w czasie wiosennych ferii”. „Przestań!”, wybucha Autry, ale Dorn ciągnie: „To dzień zmartwychwstania... Mówią, że wszystko tam jest zwęglone”. Cooper kończy tasowanie i wkłada zestaw kart na dół. Przy stoliku panuje cisza. Dorn podaje kolejne szczegóły ataku Gwardii Republikańskiej, aż Autry unosi dłoń i prosi o ciszę. Cooper odbiera talię i śledzi wszystko z wielką uwagą, kiedy Autry opowiada o rozmowie, której był świadkiem, kiedy to sześcioletnia dziewczynka zaczęła cytować całe strony ze Starego Testamentu.
Cooper rozdaje wszystkim po dwie karty, które leżą zakryte.
Cooper prosi Autry'ego, by opowiadał dalej, chcąc odwrócić jego uwagę od zadziwiająco dobrych kart, które dostał. Dorn licytuje, a Autry podnosi stawkę. Cooper zostaje w grze, a dwaj pomocnicy pasują. Coop siada wygodnie i się odpręża. Ustawił partię w czasie tasowania. Teraz tylko muszą przejść przez kolejne dobrania. Pali następną kartę, odkładając ją na bok, tak jak trzeba, a następnie wykłada trzy kolejne, odkryte na środek.
Dorn ma kiepski układ, ale podbija, a Autry, mając trzy asy, przebija. Cooper zaczyna cichutko śpiewać: „Pobiegniesz do skały po ratunek i nie będzie żadnej skały...”, i sprawdza Autryego. Dorn pasuje. Gra ciągnie się teraz wolno.
Cooper pali następną kartę i wykłada na stół czwartą, odkrytą. Nie ma ona żadnego znaczenia. Jest to ósemka kier, która żadnemu z nich nie pomaga i pozwala na nową licytację.
Masz jakąś rodzinę?, Autry pyta Coopera. Stara się go poznać na wylot.
Nie, nie mam, odpowiada cicho Cooper.
Dziewczynę?
Nie, proszę pana, nie mam dziewczyny, Cooper wydaje lekkie mlaśnięcie. Jest pan żonaty? Tak.
Autry znowu wysoko podbija. Coop zastanawia się i bawi żetonami. Zastanawia się jeszcze i sprawdza. Jest koło dziewiątej trzydzieści, w puli jest teraz prawie sto tysięcy dolarów i mniej więcej tyle samo mają dwaj pozostali gracze. Teraz nawet Autry milczy i Coop odsłania ostatnią, piątą kartę. Zniszczy Autry ego, poniży go swoją skromną siódemką kier.
Wraz ze wspólnymi kartami, odsłoniętymi na stoliku, Autry ma teraz fula: trzy asy i dwie siódemki. Wykłada wszystkie swoje żetony do puli, a Coop go sprawdza. Odsłaniają karty i Coop pokazuje swoje siódemki.
Voila, mówi.
Do Autryego nareszcie dociera, że został wystrychnięty na dudka. Coop zgarnia mniej więcej trzysta tysięcy dolarów i wstaje wolno.
Usiądź, synu, szepcze Autry gardłowo.
Usiądź, powtarza Dorn.
Cooper stoi i zbiera swoje żetony. Patrzy na „oko na niebie”, które jak wie, ich obserwuje, i jest pewny, że nie zdołało uchwycić tego, co zrobił, więc wskazuje w jego stronę.
„Pierdolony idioto, zachowujesz się jak dziecko” - mówi Dorn. Cooper zauważa, że jest naprawdę zły, i spogląda w jego stronę. Następnie podchodzi do boksu i wymienia żetony na pieniądze, a wszyscy na niego patrzą. Mancini stoi oparty o balustradę na półpiętrze i obserwuje całą scenę.
Cooper naciska guzik windy i jedzie na dziesiąte piętro, wysiada, a następnie schodzi po schodach na parking, gdzie rozgląda się za samochodem Dorna. Zauważa w ciszy mruganie reflektorów i idzie w stronę wozu. Ruth przesiada się na miejsce pasażera. „Dobrze poszło”? „Tak”. Wyjeżdżają z ciemności panujących w budynku parkingu wprost w świat, gdzie rządzi elektryczność. Po dwudziestu minutach opuszczają miasto.
Oczywiście radio nadaje wiadomości z wojny. Ruth opiera się o drzwiczki i patrzy na niego. Cooper, który zwykle zachowuje się powściągliwie, czuje się głupio z powodu gorączki, która go opanowała. Ruth uderza go lekko po ramieniu i nagle przestaje się tak intensywnie wpatrywać w drogę.
Znasz Wybór Zofii?, pyta Ruth. Taką książkę. Słyszałam raz w radiu wywiad z facetem, który ją napisał. Pytali go, nad czym pracuje, ale nie chciał powiedzieć. A potem w jakimś momencie, kiedy się tłumaczył, dlaczego nie chce tego zrobić, powiedział: „Wie pani, napisałem już najbardziej osobistą i najgłębszą książkę, jaką mogłem napisać. Nie sądzę, by udało mi się jeszcze wznieść tak wysoko. Teraz powinienem napisać coś śmiesznego. Wiem, że to niełatwe. Ale to przynajmniej i coś innego”. Bardzo mi się to spodobało. Czytałam później wszystkie jego rzeczy, ale nie napisał żadnej śmiesznej książki. I oczywiście nie można powtórzyć tego, co było.
Tak, wiem, mówi Cooper tak cicho, że ledwo to do niej dociera.
Następnie Ruth przysypia, wiedząc, że będzie musiała wrócić wozem do Las Vegas wcześnie rano. Cooper kręci gałką radia, szukając dalszych informacji na temat wojny, ale jest ich mało. Zdaje sobie sprawę z tego, że zakończył swoją karierę w Las Vegas czy nawet w Tahoe, wygrywając brawurowo taką stawkę. Innowierca ostrzegał go w czasie pierwszej lekcji przed nierównością i przesadą. Jeśli chodziło o oszustwa, Axel należał do szkoły naturalistów, którzy uważali, że zawsze należy sprawiać takie wrażenie, jakby nic się nie stało. To, czego dokonał w przypadku Bractwa, nie polegało na szczęściu. Dorn sam będzie miał dzisiaj ciężko, udając w kasynie, że gniewa się na Coopa. A Ruth będzie musiała wrócić przed świtem na parking, żeby członkowie Bractwa niczego się nie domyślili.
Zatrzymują się na drinka w przydrożnym barze. Po powrocie do samochodu Cooper dzieli pieniądze na cztery równe części i wkłada swoją do reklamówki Northwest Airlines. Potem zostaje im do pokonania ostatni etap podróży. Okna mają otwarte i Cooper czuje wiatr na twarzy. W pewnym momencie zatrzymuje się, a Ruth pyta: „Co się stało?”. Na rozgrzanej drodze siedzi sowa i najwyraźniej nie chce z niej zejść. Coop objeżdża ją i przyspiesza. Kiedy docierają do dworca autobusowego w Tonapah, siedzi chwilę dłużej z rękami na kierownicy, jakby wciąż miał wiele mil do przejechania. Wysiadają, Ruth przechodzi na stronę kierowcy i obejmują się na pożegnanie. Coop musi zniknąć. Nigdy nie zobaczy już przyjaciół. Wyjmuje torbę Northwest Airlines i odchodzi od samochodu. Ruth uruchamia silnik i po chwili przejeżdża obok niego, przyciskając parę razy klakson i machając mu ręką. On jednak nie zauważa drugiego pożegnania. Stał się już obcy.
Następnego ranka o wpół do ósmej, kiedy Dorn i Mancini przyjeżdżają na śniadanie do River Cafe, Ruth siedzi sama w bałaganie panującym w kawiarni. Cztery kelnerki w kaloszach przeczesują sztuczną rzekę, która wylała, szukając pod skałami zaworu pompy, który nawalił w nocy. „Rzeka płacze” - mówi Mancini. Wiedzą, że Cooper, ich „spadkobierca” nie będzie mógł się pokazać do końca życia w żadnym większym kasynie. I że wszyscy troje są w jakiś sposób na stałe z nim związani. Nie mówią o tym jednak, tylko obserwują śmiejące się kelnerki, które taplają się w wodzie i zaczynają się dobrze bawić.
Szła porośniętą janowcem ścieżką, jej twarz i jasne włosy oświetlało słońce, przebijające się przez wysokie konary dębu; poruszała się szybko po tym, jak parę dni wcześniej napotkała czterech mężczyzn ze strzelbami i psami. Stali wszyscy przy małym, leśnym skrzyżowaniu, psy szczekały, a kiedy podeszła bliżej, mężczyźni zaczęli rzucać różne propozycje po francusku. Rozumiała je, chociaż udawała, że nie. Poczucie zagrożenia, jakiego wówczas doznała, wytrąciło ją z równowagi. Mimo to Anna nie poniechała popołudniowych przechadzek. Szła leśną ścieżką aż do polany, następnie posuwała się z biegiem rzeki, aż dochodziła do brukowanej drogi, położonej pół mili od wioski Demu. Jej spacer prawie przechodził w bieg. W Demu robiła zakupy, wkładała je do plecaka i wracała do domu. Przy tej prędkości zajmowało to półtorej godziny. Domem był manoir, a ona wynajęła go na jakiś czas. Początkowo myślała, że będzie to chateau, ale okazało się, że nie. Nigdy nie mieszkała w chateau ani też nie widziała psów myśliwskich, aż do zdarzenia z napastliwymi mężczyznami.
Pracowała zwykle w domu przy kuchennym stole, czytając manuskrypty i pisane ręcznie dzienniki Luciena Segury. Manoir był kiedyś jego domem i stwierdziła, że odbywa z nim cichy, kontrapunktowy taniec. Kiedy więc unosiła głowę znad pracy, po chwili mogła rozpoznać te same drzwi i pokój, w którym się znajdowała - do tej chwili była pochłonięta bez reszty odkrywaniem i badaniem szczegółów związanych z życiem francuskiego pisarza, starając się dotrzeć pod powierzchnię jego dzieła. Niektórzy koledzy po fachu nazywali taką działalność „zamiataniem w domu tłumacza”. Wiedziała, że gdyby weszła po kamiennych schodach, skręciła w lewo i znalazłaby się w jego sypialni, mogłaby spojrzeć na gałęzie wielkiego dębu, tak jak robił to ów Francuz parę pokoleń wcześniej.
Raz w tygodniu przyjeżdżała tu Madame Q wraz z mężem. Sprzątała w ciszy, a Monsieur Q przeglądał ogród, zbierał gałęzie i pielił rabatki. Pracował też jako listonosz w wiosce. Zostawali tu cały ranek, a potem odjeżdżali. Kiedy nikt nie mieszkał w domu, bywali tu częściej i przejmowali obowiązki opiekunów. Teraz jednak przyjeżdżali swoim renault 4L i przynosili wieści ze świata: o miejscowych politykach i różnych wojnach. Monsieur Q patrzył na pole i stwierdzał, że może je zostawić na kolejny tydzień, natomiast Madame Q usiłowała nauczyć Annę podstaw gotowania potrawki z królika, którą robiła w dużym garnku, co pozwalało uniknąć konieczności przygotowywania dejeuners przez trzy dni.
Jej mąż szedł z fajką wzdłuż muru okalającego ogród, próbując ocenić, jak dobrze wyszło ogławianie drzew. W końcu okrążał dom i dochodził do otwartych, wychodzących na pastwisko drzwi, przez które mógł widzieć piszącą lub pochyloną nad wielką książką Annę, nieświadomą jego obecności, chociaż znajdował się parę jardów od niej. Potrząsał wtedy głową i po chwili odchodził. Zona powiedziała mu, że ta kobieta przyjechała z Ameryki. Kiedy stała, była jego wzrostu i miała krótkie, jasne włosy. Wyglądała na silną i zdrową. Spytała go, korzystając ze swojej francuszczyzny z Nowego Świata, gdzie można chodzić na spacery, a on wyrysował jej mapę z najlepszymi trasami, które biegły przez inne posiadłości i przez rzekę. Przypomniał jej też, że powinna zamykać za sobą bramy. Kiedy przyjeżdżał tu właściciel manoir, niemal natychmiast jechał dalej - by odebrać floc z destylarni armaniaku lub w jakiejś innej sprawie. Ona jednak była inna. Nie chciała jeździć do miasta. Była zadowolona ze swego otoczenia. Rozmawiała z nimi przez jakieś pół godziny, kiedy przyjeżdżali tu raz w tygodniu, ale potem wracała do swoich książek. Wiedział, że czasami przychodzi do wioski. Jako listonosz bez przerwy gdzieś jeździł i miał to we krwi. Siedzenie w domu przez cały dzień wydawało mu się nienaturalne. Więc kiedy zaprosiła go do pokoju na zapleczu, a potem zaprowadziła wąskim korytarzem do kuchni, w której zobaczył otwarte drzwi na pastwisko, gdzie stał w zeszłym tygodniu, obserwując jej pracę, i dała mu czystą kartkę, narysował jej jasną i dobrze oddającą odległości mapę. Dzięki swojemu zajęciu znał tutejsze dystanse, granice posiadłości i strumienie. Narysował prostokąt domu i owalny kształt grządek z ziołami, a potem odtwarzał świat na zewnątrz, kończąc na odległych zagajnikach i puszczy, pomijając te zamieszkiwane przez turystów miejsca, których powinna unikać. Dla Anny ta mapa była czymś, co warto było zatrzymać, i mogła któregoś dnia oprawić ją i zawiesić w salonie swojego domu przy Divisadero Street w San Francisco, by stanowiła część jej pamięci. Czuła, że jeśli sytuacja się pogorszy, zawsze będzie mogła tu uciec.
Anna brała ze sobą mapę na spacery. Od czasu, kiedy spotkała czterech myśliwych, nosiła dżinsy zamiast sukienki i skróciła o dziesięć minut półtoragodzinną przechadzkę. Jednak teraz szła wzdłuż zarośli janowca nierówną, kamienistą ścieżką i musiała zwolnić. Zeszła ze ścieżki, zostawiając za sobą zapach jałowca. Słońce przedzierało się przez gałęzie i kiedy przystanęła, by spojrzeć na jego postrzępione piękno, usłyszała melodię.
Był to śpiew jakiejś kobiety. Gdyby przypuszczała, że towarzyszą jej mężczyźni, nie poszłaby w tamtym kierunku. Ale tak nie potrafiła oprzeć się pokusie. Głos kobiety i melodia, która wydawała się zmierzać donikąd, brzmiały bardzo niedbale, chociaż sam głos był czysty i przypominał wodę. Anna stała przez chwilę w miejscu. Zobaczyła wróbla, który przeskakiwał z gałęzi na gałąź, niezdarnie, omal niesprawnie. Ruszyła w stronę polany, zatrzymała się raz czy drugi, starając się zrozumieć słowa piosenki.
Wyszła na pole, gdzie zobaczyła kobietę, jak również mężczyznę, który siedział na krześle i akompaniował jej na czymś, co wyglądało jak gitara. Na początku jej nie dostrzegli, ale musieli coś wyczuć - być może nagłą ciszę w położonych wyżej gałęziach - ponieważ kobieta odwróciła się, a kiedy zobaczyła Annę, przestała śpiewać i odeszła, zostawiając mężczyznę samego na polu.
Francja oznaczała dla Anny anonimowość i spokój. Nie widywała się z nikim poza Madame i Monsieur Q. Nic w domu pisarza nie przypominało jej o Ameryce. Unikała różnych aspektów swojej pracy: znajomych, ostatecznych terminów, próśb o napisanie wstępów, które w prawdziwym świecie stanowiłyby jej podstawowe obowiązki. Jedyną rzeczą, która nią wstrząsnęła tu, w Gers, w południowo - zachodnim rejonie Francji, było spotkanie z grupą mężczyzn z psami, którzy naśmiewali się z niej i wygrażali pięściami, kiedy odchodziła. Czuła się swobodnie w skromnym domu, a jej ciekawość wydawała się pozbawiona celu, jakby zaczynała nowe życie. Z przyjemnością zapełniała swój notes zapiskami i nawet rysunkami, które nie wiązały się z przedmiotem jej badań. Jeśli usłyszała, siedząc przy stole ćwierkanie ptaka, starała się je zapisać fonetycznie. Robiła to wtedy, kiedy dźwięk był dostatecznie czysty. A kiedy przeglądała swoje obsesyjne zapiski, odnajdowała w nich całe akordy ptasich treli albo rysunek ostu czy renault państwa Q.
Mężczyzna z gitarą obrócił się, by na nią spojrzeć. Anna poczuła, że musi wykonać jakiś gest, by nie uchodzić za nieuprzejmą, i ruszyła do niego, by coś powiedzieć, a on patrzył na nierówną trawę, gdy się do niego zbliżała. Dzień dobry. Przepraszam.
Jakby przerwała mu tylko po to, by powiedzieć, że go przeprasza!
Przede wszystkim czuła się bezpiecznie. Nie chodziło o to, że mężczyzna trzymał w dłoni gitarę, a nie strzelbę, ale o wyraz jego twarzy - jakby znajdował się gdzieś daleko, a ona sprowadziła go na ziemię. Kiedy przeszła ostatnich kilka jardów, dotarło do niej, że musiała również słyszeć na polanie jego gitarę. Był to podświadomy, miarowy rytm, co tłumaczyło jego brak w piosence kobiety. To ona towarzyszyła jemu, a nie odwrotnie.
Teraz więc odniosła wrażenie, że to wszystko, co usłyszała, powtarza się raz jeszcze w jej pamięci, układając się w inną całość. To on przywabił ją na polanę.
Gitara była w kiepskim stanie. Kiedy zbliżyła się do mężczyzny, zauważyła, że ręce ma pogryzione przez owady i poznaczone bliznami. Jego ubranie, które z daleka wydawało się eleganckie, było nieuprasowane, mankiety ubłocone, a przy kamizelce brakowało guzików. Ale to ręce sprawiały wrażenie za bardzo wykorzystywanych, doświadczonych przez los.
Spojrzała w kierunku, w którym poszła kobieta, i dostrzegła samochód z przyczepą kempingową w cieniu między drzewami.
Znajdował się na tej samej polanie, gdzie Anna stała wraz ze swą przyjaciółką Branką drugiego wieczoru po przyjeździe do Demu, ponad tydzień wcześniej. Trawa wydawała im się najpierw płaskim zbiornikiem, a potem księżycowym pastwiskiem. Anna miała na sobie sukienkę bez rękawów, zrobiła wcześniej gwiazdę, a potem nazbierała złocistego żarnowca, który w świetle księżyca wydawał się pozbawiony barwy. Nie miała pojęcia, że obok jest wóz z przyczepą kempingową czy jacyś ludzie, poza nią i Branką, która przywiozła ją z Paryża. Branka była architektem i zatrzymała się tu tylko na jeden dzień. To ona pomogła Annie wynająć ten dom dzięki umowie zawartej przez jej biuro. Wróciły do manoir, przełażąc przez zarośla i szukając przy świetle księżyca przejść w żywopłotach.
Gdyby Anna podeszła jeszcze bliżej do mężczyzny z gitarą, naruszyłaby jego osobiste terytorium. Gdyby zatrzymała się ponad cztery kroki dalej, oznaczałoby to, że się boi, chociaż wcale nie czuła strachu. Mężczyzna wydawał się opanowany i trzymał jedno ramię na gitarze, jakby to był jego ulubiony pies.
Przepraszam, że przerwałam. To było piękne.
Prawdę mówiąc, wcale tak nie uważała. Po prostu usłyszała w lesie jakąś dziwną muzykę. Nieoczekiwaną, więc, być może, piękną. Nie było to do końca kłamstwo. Muzyczne akordy uspokoiły wszystko wokół, nawet owady poniechały swego rzępolenia. Spojrzała w stronę cichych drzew.
Nie wiedziałam, że ktoś tu mieszka. Byłam tu przedtem, pewnej nocy.
Przeciągnął palcami prawej ręki po strunach i sześć nut otworzyło się przed nią niczym wachlarz. Uśmiechnął się przelotnie, a potem zagrał melodię, w której było wszystko: dzwony, bębny, brakujący wokal.
Jakiś czas później powiedział jej, że właśnie na tym polu siadywał w młodości i akompaniował swojej matce. Nie patrzył na struny, tylko na jej twarz, by zgadnąć, jakim torem podąży kapryśna melodia. Zdradzały to jedynie oczy matki - jej głos był jak szpak albo leśny drozd, a on starał się mu towarzyszyć w drodze, którą frunął, zbierając kamyki nut, wyznaczające kolejne jej odcinki. W dzieciństwie czuł, że te lekcje muzyki są siecią, która trzyma wszystko wokół razem: owady, pogodę, zmiany w lesie, by mógł to wszystko razem dać komuś, tak jak podaje się przyjacielowi wodę w dłoniach.
Kiedy skończył, powiedział:
Nie zaśpiewałaś. Nie przyłączyłaś się do mnie.
Nie, byłabym tylko zbędnym dodatkiem.
Muzyka składa się z wielu elementów. Właśnie dlatego jest tak radosna.
Ta śpiewaczka...
Anna nie wiedziała, co powiedzieć, czy powinna pytać. Przychodzi z wioski na lekcje. Raz w tygodniu udzielam lekcji. Mieszkasz w domu z pigeonnier? Skinęła głową.
Na gryfie jego gitary usiadła pszczoła, a on wydął usta i ją zdmuchnął. Kiedy wróciła, zrobiwszy wcześniej rundę w powietrzu, pstryknął w nią środkowym palcem, a ona opadła ranna na trawę.
Nazywam się Rafael, jeśli chcesz wiedzieć.
A, tak, tak. Mówił mi o tobie właściciel manoir. Powiedział, że mogę cię spotkać. Obejrzała się za siebie. Chyba powinnam już iść.
Powiedział, że będzie jej towarzyszył. Nie wybrał jednak jakiejś określonej ścieżki, która prowadziła do domu. Prowadził ją, przechodząc przez krzaki. Musieli się zginać niemal we dwoje, by przejść pod konarami drzew. Nie zwracał uwagi na biegnącą parę jardów na prawo ścieżkę, jak krowa lub wrona, która z powietrza wybiera lepszą drogę. Pomijając wszystko inne, droga do domu zajęła im więcej czasu niż zwykle. Sympatię, którą czuła do niego na polu, zastąpiły zadrapania i niejasne pretensje.
Gdy stanęli w kuchennych drzwiach, spytała, czy nie chce mu się pić, a następnie napełniła dwie filiżanki wodą i poprosiła, by usiadł przy stole. Leżały na nim książki i papiery. Zepchnął część z nich prawą ręką, by zyskać trochę przestrzeni, ale nie spojrzał na nie. Zaczął się za to rozglądać dookoła, tak jak złodziej. Nie powinno się zapraszać w ten sposób nieznajomych, ale Anna nie widziała się z nikim od wielu dni. Rafael patrzył na meble i obrazy tak samo zachłannie, jak wcześniej na nią, z ciekawością bądź przyjemnością. Tak właśnie spojrzał teraz na filiżankę z czerwonym szkliwem, którą trzymał w dłoni.
Niektórzy uważali mojego ojca za złodzieja, powiedział, jakby czytał w jej myślach. Nigdy jednak nie kradł w domach, do których go zaproszono.
To bardzo uprzejmie, zdołała odpowiedzieć, jak tylko oswoiła się z tą informacją.
Też tak uważam. Cóż, jego rzemiosło nauczyło go, a on przekazał mi wiedzę o tym, ile warte są rzeczy, których raczej nie będę miał. Dla mnie, na przykład, najbardziej wartościowy tutaj jest niebieski stół, chociaż wiem, że nie ma rzeczywistej wartości.
Czy twój ojciec mieszka gdzieś w pobliżu?
Nie pochodzi z Francji. Po wojnie nie wrócił jednak do siebie, bo poznał moją matkę. Był ranny w czasie wojny. Po wojnie zorganizował grupę, która obrabiała - tak się chyba mówi, prawda? - te domy, gdzie ich nie zaproszono. Było to trudne w czasie wojny, a ojciec czuł, jak mi się zdaje, że tym, którzy walczyli, należało się więcej, niż dostali.
Był więc szlachetnym złodziejem. Mówiłeś, że jak się nazywasz?
Rafael.
A twój ojciec?
...nigdy nie chciał, żebym był złodziejem.
A twoja matka? Czy ona też była złodziejką? Uśmiechał się do niej. Czy poznali się w czasie skoku?
Prawie. Bo w więzieniu. Matka pracowała na część etatu na posterunku. Myślę, że ją oczarował, chociaż był starszy. Mogę jeszcze prosić o wodę?
Tak, oczywiście. Podeszła do zlewu z czerwoną filiżanką. Spotkałam niedawno w lesie dziwnych myśliwych.
Pełno tu okropnych ludzi. Choćby ja...
Zaśmiała się.
Masz tutaj duży ogród, prawda? Chciałbym go zobaczyć. Mógłbym ci coś ugotować.
Jest za tymi drzwiami. Możesz zbierać, co zechcesz.
Anna stała przed zaśniedziałym lustrem, myjąc twarz i ramiona, następnie natarła nogi zimną mokrą myjką. Kiedy wyszła później do ogrodu, zauważyła, że pali papierosa i patrzy gdzieś nad warzywnymi grządkami.
Kim byli ci myśliwi? Czy pochodzili z wioski?
Nie mogę ci pomóc. Trzymamy się oddzielnie.
Więc nawet gdybyś wiedział, pewnie nic byś mi nie powiedział... Prawdę mówiąc, bardzo się ich przestraszyłam.
Słysząc to, wyjął kawałek zielonego materiału z wewnętrznej kieszeni marynarki.
Zawiąż to na ramieniu, a będziesz bezpieczna. Wzięła materiał do rąk.
Czy twój ojciec był Anglikiem? Mówisz bardzo... Ojciec zna dobrze angielski. Przyjeżdża tu? Od jakiegoś czasu już nie. Jeśli przyjedzie, na pewno go zaproszę. Rafael pochylił się i zaczął zbierać groszek. Wkładał go do zielonego materiału, który trzymała w rękach. Masz trochę wołowiny?
Zaniosę to do środka, powiedziała. I ukroję parę kawałków mięsa.
Parę minut później wrócił do domu i wyjął z kieszeni rozmaryn i cztery figi. Zaczął robić sałatkę, dodając do niej pokrojone ząbki czosnku.
Jak więc udało ci się umknąć przed przestępczym życiem - i swoim czarującym ojcem?
Anna zaczęła z nim rozmawiać, jakby był przyjacielem z jej dzieciństwa, który wyrósł na tego krępego mężczyznę. Mieszał teraz sałatkę swymi przeznaczonymi do gry palcami. Patrzył na nią swobodnie oczami, które wcześniej omiatały kuchnię. Nie wyglądał na onieśmielonego czy spiętego. Traktował jej obecność zupełnie naturalnie. Kiedy więc poszła z nim parę dni później po raz pierwszy do łóżka, jego wahanie wydało się zaskakujące. Nie cofnął się, ale tylko pochylił lekko w jej stronę. Prysła naturalność, którą prezentował przy stole, i zastąpiła ją nieśmiałość i być może bezradność, jakby w przeszłości się na czymś sparzył. Spoczywali tylko w swoich ramionach. Na razie zadowalał go jej oddech przy jego barku i widok pieprzyka na jej ramieniu. Zasnął, myśląc o tym małym, ciemnym znamieniu.
Z całą pewnością nie był próżny, przyznawał się do tego, że nie jest najchudszy i ma problemy ze zdrowiem. Po tym, jak kochali się zadowalająco (o ile mogła powiedzieć, dla nich dwojga), wstał i nagi zrobił parę podskoków, by sprawdzić, jak zachowają się jego łydki, a następnie podszedł do okna i otworzywszy je, zapalił papierosa. Palił, nie troszcząc się o to, jak wygląda w słońcu. Wspomniał później, że nie przejmuje się swoją sylwetką. Anna nigdy nie spotkała nikogo podobnego. Wydawało się, że nie ma w nim ciemności. Wspomniał jej jednak o wcześniejszym związku, który zasznurował mu usta i po którym z trudem się pozbierał. Prawdę mówiąc, teraz po raz pierwszy wyszedł ze swojej skorupy. Anna powiedziała, że na całym świecie muszą być ludzie tacy jak oni: zranieni, dla których miłość wydaje się nagle czymś zupełnie naturalnym.
Powiedział jej, że o tych sprawach zna piosenkę, której już nie wykonuje. Mówi ona o kobiecie, która wstała w środku nocy i go opuściła. Słyszał, że mieszkała w którejś z wiosek na północy, ale wyjechała, zanim dotarły do niego te plotki. Piosenka o wiecznych poszukiwaniach, śpiewana przez mężczyznę, który przedtem rzadko mówił o swoich doświadczeniach. Jego stwardniałe palce szarpią serce, dotykając strun gitary. Śpiewał ją tym, którzy dorastali z jego muzyką, którzy znali jego umiejętności i wiedzieli, że unika sławy. Wiedział, że jest znany ze swojej nieśmiałości i skrytości, ale teraz oddał się, obolały, przyjaciołom. „Jeśli ktoś z was zobaczy ją w czasie jakiejś podróży, zacznijcie krzyczeć, gwizdać...” - śpiewał, a ci, którzy go słuchali, krzyczeli i gwizdali po usłyszeniu tych słów. Nie mógł się nigdzie ukryć, bo piosenka miała okna i drzwi otwarte na oścież, nie mógł jej więc porzucić, a odpowiedzi publiczności zapadały w niego, jakby już nie znajdował się na scenie.
W dniach poprzedzających ich pójście do łóżka nie oczekiwał od Anny żadnego zainteresowania. W ich posiłkach nie było niczego zalotnego. A wspólne popołudnie w pokoju na górze wydawało się równie przyjacielskie - nie byli w sobie jeszcze zakochani, więc w tym, że się obudzili w swoich ramionach, oddzieleni jedynie oddechem, nie było niczego złowrogiego czy nieuchronnego. W niewielkiej przestrzeni między nimi zagnieździł się zapach kolendry. Rafael ją uwielbiał i parę godzin wcześniej wkruszył trochę do sałatki. W jego kieszeniach zawsze znajdowały się jakieś zioła: bazylia lub mięta, tak że mógł oderwać piętkę od chleba i przyrządzić posiłek tam, gdzie się akurat znajdował.
Tego pierwszego dnia, kiedy Anna poszła na górę, by się umyć, przez jakiś czas krążył po ogrodzie, a potem podszedł do głębokiej dziury, mare, w której sto lat wcześniej trzymano wodę dla bydła. Stanął tam w cieniu wielkiego dębu, a potem położył się na trawie, więc gdy Anna wyjrzała przez okno, odniosła wrażenie, że zniknął.
Na początku wydawało jej się, że Rafael nie uważa, by ktoś posiadał prawo wyłącznej własności do tego, co go otaczało - zrywał liście z taką samą swobodą, z jaką później objął swoimi ciemnymi palcami jej nadgarstek, prawie nie wyczuwając zmian pulsu. Patrzyła na bliznę przebiegającą przez jego knykcie, patrzyła w dół, nie reagując na ten gest, kiedy jej puls, bez wątpienia, stał się szybszy. Myślała o akordach, które wyzwalały tak poznaczone dłonie. Nie oparła twarzy o jego pierś, tam gdzie w kieszeni kryła się bazylia, i w końcu ją puścił. Chodź ze mną, powiedziała wówczas. Uważaj na schodach. Weszli po kamiennych stopniach, na których zmieściłyby się trzy konie, a potem korytarzem do małego pokoju, gdzie włączyła elektryczny grzejnik i czekała, aż rozżarzą się trzy pręty.
Zaśmiała się, kiedy on zamknął za nimi oficjalnie drzwi. Rafael wzruszył ramionami.
Czy tak właśnie zachowuje się burkliwy Gal? Gal? Był zdziwiony.
No, Francuz! Nie znasz tego określenia?
Określenia? Kolejne wzruszenie ramion. Jesteśmy w najmniejszym pokoju wielkiego domu. Czy jest ku temu jakiś powód?
Nie podoba ci się?
Nie, powiedział, powinniśmy zająć najmniejsze możliwe miejsce. Ale nie z a małe.
Czuję się skrępowana w wielkich pokojach.
Rafael usiadł na łóżku, patrząc, jak stoi przed nim wysoka, wyprostowana, pełna energii. Ciemne dżinsy, niebieska koszula z podwiniętymi rękawami, opalone ramiona. Zauważył nisko zawieszone lustro, niską umywalkę.
To jest pokój dziecka.
*
Anna chciałaby być teraz w „najmniejszym możliwym miejscu”. Tylko w takich miejscach ujawnia się prawda o jej życiu. Czasami chce ukryć się w obcym krajobrazie, by móc spojrzeć na zamęt swej młodości, na wciąż żywą przemoc, swoje nagie, zakrwawione ciało między ojcem a Coopem, w tej jednej chwili, która tak bardzo skrzywiła zarówno ją, jak ich wszystkich. Anna wciąż unika wszelkich oznak przemocy, a także boi się prawdziwej bliskości. Ukrywa przed wszystkimi swoją przeszłość. Nigdy nie opowiadała kochankowi czy przyjaciołom o młodości, chociaż sama od nich tego oczekiwała. O strasznym pobiciu Coopa, przerażeniu, szkle, które weszło w ramię ojca, kiedy próbowała go zabić. Nawet teraz nie może spokojnie wspominać tych wydarzeń. Oddzielają od nich ściana czarnych świateł. Wie jednak, że zniszczyło to ich wszystkich, łącznie z Claire. Może sobie wyobrazić siostrę jadącą konno przez góry Sierra, z dzwonkami na nadgarstkach, by odstraszać zwierzęta, świadomą wszelkich zagrożeń. Tak jak ona przetrząsa archiwa i znajduje raz za razem wyłącznie własną przeszłość, gdyż ona jest tam zawsze.
Zachowują się z Rafaelem oficjalnie, co sprawia, że są ostrożni wobec siebie. Zdecydowali się na tę przyjaźń, jak samotni podróżni w średniowieczu, którzy postanawiali się przyłączyć do kogoś przed podjęciem dalszej wędrówki na ślub czy wojnę. Dlatego Anna nie wie, że swoboda, którą zauważyła u Rafaela, nie pasuje do jego natury (pomijając jego poczucie integralności terytorialnej, które kazało mu zrzucić pszczołę z gitary), a on nie wie o niej prawie nic. Kim jest ta kobieta? Ta, która pokazała mu apteczkę, gdzie trzyma prawie wszystkie swoje rzeczy: książki, dzienniki, paszport, starannie złożoną mapę, archiwalne nagrania, nawet mydło, które przywiozła ze swojego świata. Jakby te starannie uporządkowane przedmioty oddawały jej istotę. Tak właśnie zakochujemy się w duchach.
Na początku swego pobytu w Dému Anna obserwowała trzy jastrzębie polujące nad pokrytymi mgłą polami. Zauważyła gnieżdżące się w topolach drozdy i kosy, sumak rosnący przy murze domu. Pewnego dnia, przechodząc przez pole sąsiada, mijała lniane ubrania suszące się na trawie i puste taczki, którymi je zapewne przywieziono. Później, gdy przysnęła na krześle w kuchni, przez jej dłoń przebiegła zielona jaszczurka. W starym rękopisie wyczytała, że tutejsi trubadurzy słynęli z umiejętności naśladowania ptasich głosów i być może z tego powodu zmienili naturalne trasy ich przelotów. Madame Q powiedziała jej, że tuż przed zimą jej mąż owinie pompę słomą i jutą i to samo zrobi z pniami i dolnymi konarami migdałowców na tarasie.
Takie szczegóły mogą tworzyć tło życia pisarza. Anna wie, że wszystko tu, w Europie, ma związek z historią bądź literaturą. Besançon stało się znane, bo właśnie w nim uczył się w seminarium Julian Sorel z Le Rouge et le Noir. Wciąż tam stoi kamienny, pogrążony w mroku budynek, a wokół unosi się zapach limet z pobliskiego ogrodu. Są też inne miejscowości, upamiętnione przez Balzaka. Angouleme. Saint - Lange. Sceaux. „Urodziłam się przez Balzaka - był moją kołyską, moim lasem, moimi podróżami... stworzył dla mnie wszystko” - napisała Colette, wspominając swoją młodość. Tak jak ona sama stworzyła później krajobraz Saint - Sauveuren - Puisaye. A tu, w Gaskonii, gdzie narodził się fikcyjny D'Artagnan, przyszedł na świat pisarz Lucien Segura, pisał tu swoje dziwne wiersze i powieści, a następnie zniknął.
Anna odsuwa się od lilii bulwkowatej, widzi jej pyłek i latającą wokół pszczołę. Tak jak latały one przed wiekami, pewnego dnia w tysiąc pięćset sześćdziesiątym pierwszym roku wokół łodygi cykorii tu lub koło stojącego nieopodal kościoła. Zauważyła gardien, który przejechał obok rowerem, by otworzyć jego drzwi. Zawsze były tu jakieś pszczoły, do których docierała muzyka katolickich obrzędów i które witały kościelnego. Przeszłość zawsze dociera do teraźniejszości poprzez drobiazgi. Dlatego lilia pochyla się pod ciężarem swojej wieczności. Ryszard Lwie Serce mógł wąchać ten sam kwiat co Anna w drodze na wyprawę krzyżową, zanim odjechał na południe do Luberon.
Po paru dniach od pierwszego spotkania Anna zaczyna zdawać sobie sprawę z tego, że Rafael zna wszystkie okoliczne pola. Zna wysokość lim, ciągnących się szeregiem wzdłuż drogi do cmentarza, zna je od swego dzieciństwa, ponieważ chodził wśród nich, gdy jeszcze wydawały mu się olbrzymie. Zabrał ją też na środek pastwiska, na którym się poznali, i powiedział: „Właśnie tutaj utopił się ten pisarz. Dawniej było tu małe jeziorko”.
W dzieciństwie Rafael wymykał się przed świtem z wozu rodziców i stawał na furze, by móc widzieć grę świateł na polach. Po tym, jak pierwszy raz spał z Anną, wstał, opuścił najmniejszy z pokojów i zszedł po ciemnych schodach. Następnie ruszył nocą przez pola. Na hałaśliwym pastwisku, gdzie nie mógł niczego dostrzec, zrównał się z szeleszczącymi drzewami i udał się wprost do przyczepy.
Gdzie chodzisz?, spytała później. Do swego domu?
Tak.
Mogłabym pójść z tobą.
Nie spałabyś dobrze na wąskim łóżku.
Więc na zewnątrz.
Może, któregoś dnia.
Noc dawała Rafaelowi bezkształtność, w której wszystko miało swój ceł. Jakby ciemność miała własny muzyczny język. Niekiedy nawet nie zapalał lampy naftowej, wiszącej nad drzwiami jego przyczepy. Sięgał po gitarę i schodził po trzech stopniach na pole, niosąc krzesło w drugiej ręce. „Nie pracuję, a tylko przychodzę” - przypomniał sobie fragment z Django Reinhardta i wyobraził sobie, jak wielki gitarzysta wychodzi z cienia i zaczyna grać. Większość muzyków wolała jednak pojawiać się niczym osiemnastowieczny król, poprzedzany biciem w dzwony i wielkimi ogniami, które rozpalano na wzgórzach, by dać znak, że przyjechał. Jednak Rafael nawet nie przychodził. Raczej się rozpływał przy delikatnym szumie owadów i płynącej nieopodal rzeki. Trącał struny otwartą dłonią w odpowiedzi, jedynie w odpowiedzi. Nie wykonał jeszcze kroku. Napotkał Annę późnym latem swego życia i nie miał pojęcia, czy będzie kiedyś mógł powrócić do tej pracy, polegającej na porządkowaniu, potrzebnym w sztuce, bez którego nie mógł napisać nawet prostej piosenki. Na razie wystarczało mu to, że może się rozpłynąć w ciemności. Lub też grać z pamięci starą melodię mistrza, coś, co lubiła jego matka lub pogwizdywał ojciec, kiedy Rafael towarzyszył mu w czasie spacerów, gdyż ojciec zawsze nucił lub gwizdał jedną piosenkę. W przeszłości Rafael jeździł od wioski do wioski, targował się o zapłatę, wymyślał melodie i ściągnięte od kogoś akordy, ucinał nogi jakiejś piosence, by skorzystać tylko z jej kadłuba - ale teraz uwielbiał grać tylko dla siebie, bez słuchaczy. Czy można tracić życie, poświęcając je wyłącznie darowi, który się miało? Czy było zdradą niewykorzystywanie tego daru?
Tego samego dnia później Anna podeszła do niego od tyłu i wsunęła mu na uszy słuchawki swego discmana. Obierał właśnie, jak pamiętał, nerki z błony, a muzyka była ledwie zarysowana, jakby stanowiła jedynie szkic. Znał kompozytora, ale nie sam utwór. „Bach - powiedziała. - Późny Bach”. Słuchał, patrząc na ostrze, które zwolniło, tnąc nerki, a potem grzyby, lunatyczny nóż, jego ręka wlała trochę brandy i wsypał odrobinę mielonej gorczycy na patelnię, kiedy on sam był pogrążony w gąszczu muzyki. Jakby niedokończone gesty i emocje grającego były przypadkową rozmową turkawki.
Teraz obudził struny swojej gitary, trącając je stwardniałymi palcami, i chwilę nasłuchiwał. Muzyka graniczyła z muzyką. Nocne powietrze zawierało w sobie wszystko i naciskało na jego kurtkę i twarz.
Opowiedz mi o swoim ojcu, poprosiła Anna. Och...
Czy kładzie się cieniem na twoim życiu? Czy nie mówiłeś, że poznał twoją matkę, kiedy rabował posterunek policji?
Niezupełnie. Próbował zabrać coś człowiekowi, który siedział tam w areszcie. To trudniejsze.
Chciał okraść więźnia? A więc nie był jego przyjacielem?
Ten więzień miał coś, co było ważne dla kogoś, kogo znał mój ojciec. Sam nie wiem dlaczego.
A gdzie była ta osoba, ten jego przyjaciel? Czemu nie mógł sam tego zrobić?
To nie był przyjaciel, tylko przyjaciółka. Też siedziała. W tym samym areszcie. Zwykle trzymano tam mężczyzn.
Oczywiście.
Czasami było tam więcej kobiet niż mężczyzn. Ale nie tym razem.
A twoja matka pracowała na posterunku.
Tak, przychodziła na mniej więcej godzinę, kiedy strażnik szedł na lancz. Miała nie zbliżać się do więźniów, ale dostawała klucze na wypadek pożaru. To była mała miejscowość koło granicy z Belgią. Nie trzymano tam groźnych przestępców. Mój ojciec chciał okraść jednego z tamtejszych więźniów, ale było to trudne.
I co?
Przyszedł na posterunek w czymś w rodzaju munduru, który sam wymyślił, z pojemnikiem ze szlauchem na plecach, i przeprosił za spóźnienie. „Miałem być tu wcześniej - powiedział. - Muszę to zrobić szybko, bo zostały mi na dzisiaj jeszcze trzy więzienia”. Moja matka, która siedziała za biurkiem, nie miała pojęcia, o czym mówi. Nikt nie powiedział jej, że ktoś ma przyjść. Ojciec powiedział: „Będzie pani musiała tu podpisać, jak skończę”. Przyniósł jakieś formularze przedzielone kalką. To było zaraz po wojnie i wszędzie panowała straszna biurokracja. „Siedzą tu sami mężczyźni, prawda?” - spytał. Kiedy okazało się, że jest też jedna kobieta, udawał, że się zmartwił. „Więc chyba będzie pani musiała pomóc”.
Powiedział jej, że musi odkazić cele DDT, jak również samych więźniów i dlatego powinni oni wysunąć wszystkie swoje rzeczy za kraty, żeby nie zawilgotniały. „Zawilgotniały?” - spytała go, nie rozumiejąc o co mu chodzi. „Pomokły, pomokły, żebym ich nie zalał”. ,Ah, je comprends”.
Je comprends, powtórzyła leżąca obok niego Anna.
Ojciec wytłumaczył to więc mężczyznom, a moja przyszła matka tej jednej kobiecie. Mężczyźni mieli rozebrać się do naga i wypchnąć ubrania za kraty. Mój ojciec (który jeszcze nie był ojcem) zebrał je i zaniósł do biura, a następnie rozpylił DDT, głównie przeciwko wszom i kleszczom, bo, jak im powiedział, strasznie się rozpleniły i spowodowały już nawet śmierć dwóch więźniów. Polał najpierw opróżnione z koców, papierów i książek cele, a potem mężczyzn od tyłu. Następnie powiedział im, by stali tak przez dziesięć minut, aż wyschną.
Moja matka miała w tym czasie powiedzieć więźniarce, by się rozebrała, i przynieść jej rzeczy do biura, a ojciec sprawdzić, czy nie ma na nich kleszczy lub wszy, i posypać je proszkiem z DDT. Kobiety nie trzeba było polewać, bo, jak powiedział mój ojciec, insekty nie atakowały kobiet. Mojej matce wydało się to dziwne, ale w końcu to on był fachowcem. Ojciec oporządził więc ubrania, zabrał dokument, czy co tam miało być, z kieszeni więźnia, włożył go do buta więźniarki i wszystko wróciło do normy. Podziękował więźniom, powiedział więźniarce, że na jej ubraniu znalazł trzy kleszcze, uścisnął dłoń mojej matki i wyszedł.
Kazał też matce podpisać papiery. Okazało się, że musi podać swój wiek, inne zajęcia oraz adres. Powiedziała mu wtedy, że należy do ludu nomadów, nazywanego wówczas gitans, Cyganie. Była manouche. Oczywiście strażnicy na posterunku tego nie wiedzieli, bo inaczej nie pozwoliliby jej tam pracować. Nie miała stałego adresu i mogła tylko wskazać miejsce swojego pobytu na południowo - zachodnim krańcu miasta. Jej rodzina mieszkała w wozie. W ten sposób ojciec poznał zagadkę o imieniu Aria.
Nikt nie wiedział, co tak naprawdę się stało. Po powrocie strażnik zatkał sobie nos, tak silny był zapach środka dezynfekcyjnego. Może po jakichś dwudziestu czterech godzinach jeden z więźniów zaczął się skarżyć. Ale wtedy ojciec przyszedł w zaloty do Arii, której imię znał z formularza. Po wojnie przyjechał z Włoch i w końcu znalazł się w Belgii, gdzie łatwiej mógł zdobyć pieniądze na swój sposób. Był ranny, ale powrócił do swego starego, złodziejskiego rzemiosła.
Został więc tam i się z nią ożenił?
Nigdy się nie pobrali, ale tak, była jego żoną. Mieszkał z nią w wozie. Matka powiedziała mi, ale tylko raz, że przed wojną miał inną żonę. Wojna rozdarła wszystko. Ludzie zmienili swoje życie. Wielu nigdy nie wróciło już do tego, co było dawniej.
Wojna to dobra wymówka.
Tak. Zwłaszcza w przypadku ojca, który oszalał na punkcie mojej matki. Była od niego sporo młodsza. Nigdy nie był zazdrosny, w końcu jako złodziej wierzył, że wszystko jest wspólne, ale porzucił dawne zwyczaje i zaczął z nią żyć tak, jak chciała. W jej grupie obowiązywały ścisłe zasady moralne.
Więc Aria...
Tak, Aria. I mój ojciec.
Obróć się w moją stronę. Czy to wszystko prawda? Może trochę się zestarzało, ale właśnie tak mój ojciec, inspektor sanitarny, poznał moją matkę.
Pewnie znasz o nim wiele innych historii.
O, tak. Przez cały miesiąc chodził przebrany za kobietę, bo policja węszyła wokół cygańskich wozów. Był przez cały ten czas kobietą, aż w końcu policjanci się poddali. W młodości siedział w więzieniu i nie zamierzał tam wracać.
Więc nie można go winić.
Nie, nie można. Tak naprawdę nie chciał iść do więzienia, bo zrobił się zazdrosny o moją matkę. Chociaż, o ile wiem, była mu wierna, ale nigdy nic nie wiadomo...
Aria, powtórzyła, jakby smakowała tego imienia.
Po dezynfekcji jego ojciec zauważył, że został mu kwadrans do powrotu strażnika, dlatego usiadł naprzeciwko młodej kobiety i zaczął się głośno zastanawiać, czy jeszcze się spotkają. Ona zaś patrzyła w karty. Spoglądał na jej ręce, kiedy zbierała karty w ten lub inny sposób. Ciemne włosy miała związane z tyłu zieloną wstążką. Bez słowa wyłożyła przed nim talię do tarota. Przełożył ją i wyjął z niej kartę, którą umieścił na stole. Nie znał jej znaczenia i patrzył, jak kobieta przesuwa wokół niej inne karty. Powiedziała, żeby wybrał kolejną. Spojrzał na zegar, wiszący nad jej piękną głową. „Nie chcę być niegrzeczny, ale muszę już iść”. Nic nie powiedziała, ale przesuwała karty z jednej strony na drugą, i skinęła tylko lekko głową, kiedy otworzył drzwi i wymknął się na zewnątrz.
Wiedziała, że jeszcze go spotka, a to, co miała przed sobą na stole, było ważniejsze niż potrzeba ponownego ujrzenia jego twarzy i dziwnych, ciemnych rąk. Przechodząc pod oknem, zajrzał do środka i zobaczył ją z profilu, pochyloną uważnie nad kartami.
Następnego wieczoru przyszedł do jej wozu. Obejrzała go od stóp do głów, chcąc się upewnić, że właśnie tego pragnie. Zauważyła w nim potencjalną zazdrość; być może to wojna sprawiła, że chciał mieć pewność.
Zatem w chwili, kiedy zdradzał swoją żonę i opuszczał ją dla Arii, zaczął wymagać wierności od tej ostatniej. Tak jak przy biurku w więzieniu Aria milczała i nie reagowała na jego słowa. Nie wykluczyła możliwości zdrady, nie wiedziała, co przyniesie przeznaczenie, a on nie miał moralnego prawa, by czegokolwiek się od niej domagać. Przez wszystkie te lata, kiedy byli razem, nie chciała dać tej pewności mężczyźnie, który nagle zrozumiał, że prawo własności jest święte.
Rafael nie opowiedział Annie całej tej historii. Nawet kiedy miał siedem lat i leżał koło matki, zdawał sobie sprawę z tego, że jest najważniejsza, i obejmował ją tak, jak chłopiec obejmuje psa, czując, że jest jego własnością. Kiedy miał dwadzieścia lat, wciąż się przy niej rozbierał i pływał z nią w rzece. Dlatego nagość była dla niego czymś naturalnym, gdy Anna patrzyła na niego, jak stoi przy wychodzącym na północ oknie, pali papierosa i słucha gruchania gołębic, które zamieszkały w zniszczonej ścianie domu. Gdyby go o to spytała, opowiedziałby lub nie o tym, jak matka chroniła tajemnicę swojej wierności, przypominającą fosę, przez którą nikt nie może przejść bezpiecznie - Aria stanowiła mieszaninę ostrożności i nieskrępowanego pożądania. Szeptała mu coś do ucha, a potem zamykała wiadomość pocałunkiem, by nigdy tego nie zdradził.
Szczęściarz z ciebie, że miałeś matkę, taką matkę. Tak, wiem.
Rafael odnosił wrażenie, że od lat nie wtulał się w Arię i teraz wtulił się w ciepło Anny.
*
Anna budzi się rano, by zacząć tłumaczenie rozproszonych tekstów Luciena Segury, które leżą na biurku. Przez większą część swego życia Segura pozostawał nieznany, wiadomo było tylko, że pisał wiersze, a potem jeremiadę na temat Wielkiej Wojny. Po śmierci wiedza o nim wsiąknęła w tkankę i ziemię tych okolic, więc jego rodacy prawie zupełnie o nim zapomnieli. Anna uwielbia takich ludzi, których nie odnotowała historia. Są dla niej równie ważni, jak podziemne rzeki. Budzi się samotnie w tym ostatnim domu, w którym mieszkał Lucien Segura, robi sobie kawę i siada do pracy przed ósmą. Nie myśli o Rafaelu aż do wczesnego popołudnia, kiedy ten przychodzi przez pola, na wspólny lancz. Jest dla niej „wszędobylskim, goniącym szczęście po całym świecie awanturnikiem”*2, a może to ona dla niego.
Popołudnie spędzają w jej małej sypialni, a potem Rafael na wpół ubrany, wciąż ciekaw wnętrza domu idzie do innych pokojów, przygląda się obrazom, otwiera stare szafy na pościel i z okna na górze patrzy na wysadzaną drzewami aleję.
W czasie jednego z takich rekonesansów słyszy w korytarzu coś, co przypomina szept rzeki. Domyśla się, że pochodzi on z góry, z odciętej części domu, znajdującej się nad sufitem. Wraca po chwili z drabiną i wchodzi przez klapę do nagrzanego przez ptaki pomieszczenia. Kiedy jest już w środku, pióra osiadają mu na plecach. Gdy był chłopcem, wiedział, że przy domu znajduje się pigeonnier. Jednak z upływem czasu ściana oddzielająca gołębnik od strychu musiała się częściowo zawalić i teraz ptaki wlatują tu swobodnie, zbierają się i przysiadają na portalu. Pełno tu dziur i dróg ucieczki. Rafael nigdy nie chciał być gołębiem, ale wiele razy pragnął być ptakiem lecącym wysoko nad ziemią, mknącym ślizgiem ku zagajnikowi, gdzie przez niewidoczną dla ludzi lukę w koronach drzew można zobaczyć, lecąc dalej w dół, leśną ścieżkę. Z góry widać pomniejszone życie na ziemi, słychać szum głosów, skrzypienie wozu, wystrzał i dym ze strzelby między migdałowcami, coś w rodzaju muzyki, którą Anna zaprezentowała mu w kuchni, w której były tylko niezbędne nuty życia, dochodzące z oddali.
Rafael staje cicho pośrodku pokoju. Wie, co może zobaczyć z portalu, przez niewielką dziurę. Mógłby spojrzeć w stronę zadrzewionej doliny na wschód od Demu, na Bois de Mazeres, gdzie wiele lat temu odbył się cichy pogrzeb jego matki...
Obaj z ojcem kopali, a czterech innych patrzyło, a potem, po opuszczeniu matki w głąb ziemi i usypaniu grobu, wszyscy cofnęli się i poszli swoją drogą, niczym szprychy koła, niosąc własną wersję Arii. Żaden z nich nie chciał podzielić się swoją z innymi, by nie rozmyła się w tej grupie. Nikt nic nie mówił. Poproszono go, by zagrał, ale zrobił to dopiero później, kiedy bardziej w nim zamieszkała. Wtedy mógł ją przedstawić, tak jak ojciec, który pogodził się z tymi cechami Arii, z jakimi wcześniej walczył. W ten sposób została z nimi. Prawie widzi polanę w lesie, na którą zanieśli ją tamtego poranka. Pochowali ją trzy godziny po śmierci, więc przebywała w tym stanie na ziemi bardzo krótko, jakby ziemia była łodzią, do której trzeba szybko wejść. Otaczał ją krajobraz, jaki najbardziej lubiła. Była piąta, a ptaki śpiewały jak oszalałe, jakby chciały się z nią pożegnać.
Rafael odwraca się i idzie wzdłuż podpór domu. Wydaje mu się, że słyszał wołanie Anny. Odsunęła drabinę i stoi rozebrana, śmiejąc się, kiedy jego głowa pojawia się w prowadzącym na strych prostokącie. Wysuwa nogi na zewnątrz i zwiesza się na rękach. Kiedy Anna widzi, że nie ma zamiaru prosić o drabinę, rusza po nią pospiesznie, ale on skacze piętnaście stóp w dół. Stoi jak wmurowana, jakby znalazła się naga na scenie z drabiną w rękach. Rafael idzie wolno, okrążając ją... Masz na sobie pióra.
Mam pióra, więc jestem przynajmniej częściowo ubrany. Weźmy kąpiel. Naleję wody.
Nie. Rzeka. Nago. Nikogo tam nie będzie. Wystarczy przejść przez łąkę i już są drzewa.
Znowu bierze jej nadgarstek w swoje stwardniałe palce. Idzie więc z nim do kuchni i wychodzą tylnymi drzwiami.
Następnym razem nie odsuwaj drabiny.
O tak, następnym razem.
Jest to tylko strumień, kładą się więc w pokrytym kamykami łożysku, by się w pełni zanurzyć. Widzi, jak woda rzeźbi jego włosy i ramiona, jakby go miała zmienić. To pierwszy raz, myśli. Potem dociera do niej, że wszystko z nim zdarza się jej po raz pierwszy: bieganie nago po korytarzach, łagodny uścisk, który nawet teraz czuje na nadgarstku, jego prawie senna seksualność, gdzie nie ma barier między pożądaniem, ciekawością i bliskością, zupełnie inaczej niż w przypadku jednego z jej poprzednich kochanków, który był żarliwy, ale samolubny.
A jednak wiele z siebie przed nią skrywa. Tak jakby chciał do pewnego stopnia pozostać obcy. Dlaczego to robi... chociaż w innych sytuacjach jest tak hojny?
Ci ludzie, zajmujący się sztuką, podobnie jak dziewiętnastowieczni botanicy, chociaż mądrzy i pełni pasji, to jednak kochają świat jedynie poprzez to, czym się zajmują.
Ale następnego dnia, gdy stoją na łące, zaprasza Annę do swojej przyczepy, a ona waha się, bo myśli, że jest to rodzaj jakiejś, choćby nawet ostrożnej, deklaracji. Ta wizyta oznaczałaby, że będą o sobie za dużo wiedzieć - jego dom może nosić w sobie przeszłość, a także możliwą przyszłość. Rafael uważa to wahanie związane z przerwaniem obcości za nieśmiałość lub skromność, lub potrzebę, by ich związek pozostał taki, jak jest. W pewnym sensie się nie myli. Ponieważ ona też żyje jak obca. Nosi w sobie głębokie pokłady tajemnicy i wie, że jest wiele Ann, a ta Anna przy rzece Rafaela bez nazwy nie jest tą Anną, która wykłada w Berkeley na temat jednego ze współpracowników Aleksandra Dumasa, nie jest tą Anną, która idzie na Toscę czy je w Tadich Grill przy California Street.
Stoi na środku łąki i patrzy na Rafaela. Dlaczego nie chce poznać domu swego kochanka? Sama jest tego ciekawa. Wie jednak, że ten romans pozostanie tylko romansem i że nie ma w nim nic stałego, chociaż chciałaby zobaczyć jego sylwetkę w maleńkim wnętrzu, które kiedyś należało do tajemniczej Arii. Chciałaby wejść z nim na jego wąskie łóżko i oprzeć się ramionami o parapet, spojrzeć na jego zniszczoną twarz i wolno położyć głowę na tym miejscu obok jego serca, które pachnie bazylią.
Jedną z jej najcenniejszych rzeczy jest stara mapa - La Carte du Tendre Pays - nosząca miłą nazwę, w której uczucia tworzą kształt Francji. Zrobiły ją we wcześniejszych wiekach kobiety, w czasach, kiedy to mężczyźni odkrywali nowe ziemie i kreślili mapy. Była to jednak mapa pragnień, które grzecznie unikały fizycznej miłości poza zaciemnionym skrawkiem na północy, nazwanym Terres Inconnues. Cóż, czasy się zmieniają. Kiedy uzbierała już tyle pieniędzy, że mogła sobie pozwolić na studiowanie romanistyki, dziekan powiedział jej, że najlepszy sposób, by nauczyć się francuskiego, to znaleźć kochanka Francuza.
Mimo tego wszystkiego, co zdarzyło się między Anną i Coopem na farmie w Pentalumie, pozostali dla siebie tajemnicą. Dopiero odkrywali sami siebie. W ten sposób mogli wpasować się w otaczający ich świat. Jednak wiele lat później, po tym, jak nigdy nie wyszła za mąż ani nie zaangażowała się w związek, który wymagał stałości, Anna wciąż przechodziła obok swoich kochanków, jakby była na tarasie Coopa i promieniała tajemnicą nowo odkrytej tożsamości. Tak więc między nią a innymi wciąż był i zapewne będzie labirynt nieoznaczonych dróg. Ta uczuciowa mapa Francji wciąż istniała, pełna podtekstów, społecznych zawiłości, różnych rodzajów równowagi sił, o których się nie mówiło. Wciąż trzeba się było poruszać po wyznaczonym przez nią terenie uważnie i z wahaniem.
Siada na jego łóżku obok uświęconej gitary. Więc tak tu jest. Właśnie tak. Bez książek. Bez.
I bez zdjęć.
Wyjmuje fotografię Arii. Anna patrzy na postać, którą wy destylowała w swym umyśle z opowieści Rafaela. Ma kapryśną twarz, czego się nie spodziewała.
A ojciec? Masz zdjęcie ojca?
Na początku nie reaguje na to pytanie.
Mam gdzieś fotografię, na której jest, ale nie widać go wyraźnie. Nie lubił, jak mu robiono zdjęcia. Mówił, że jak się trafi do tych ich książek, to już się nie można z nich wydostać. Jeśli potrzebował paszportu, korzystał z cudzego. Kogoś, kto był mniej więcej w tym samym wieku i miał podobny kolor włosów. Nikt nie przypomina siebie na zdjęciu w paszporcie. A ty? Czy masz siostrę? Mogłabyś pewnie skorzystać ze zdjęcia siostry, gdybyś potrzebowała.
Nie mam siostry.
Naprawdę? Myślałem, że masz.
Potrząsnęła głową.
Znowu skłamała swemu kochankowi. Miała siostrę. Miała przeszłość. Nie powiedziałaby mu jednak o tym. Może później zdobędzie się na odwagę. O ojcu, który spadł jak siekiera na Coopa, i o tym, jak modliła się przy nim, by zaczął oddychać, by jego pierś uniosła się choćby na cal, kiedy całe jej życie rozpadło się na kawałeczki, a ona stała się stworzeniem o wielorakiej naturze, z wieloma głosami i nowym imieniem. Zazdrościła temu mężczyźnie, który był z nią teraz tak blisko, jak niegdyś Coop. Jego życie wydawało się niewinne. Zazdrościła mu wspaniałych przygód jego ojca i Arii. Być może potrzebowała mężczyzny tak zadowolonego jak on, by opowiedzieć mu o przeszłości.
Te wszystkie twoje historie, Rafaelu... czy nie zdarzyło ci się nic strasznego?
Och, wiele rzeczy. Wiele rzeczy mnie zmieniło. Miłość do kobiety, która sprawiła, że zamilkłem, pisarz, który tu mieszkał, osły...
Widzisz, właśnie o to mi chodzi.
Rafael poznał bliżej dziewczynę, gdy miał siedemnaście lat. W piątek wieczorem zamierzał pójść do miasteczka, mieli zrobić sobie piknik przy moście, a następnie pójść do kina. Wybrał starannie nagietki, a ponieważ był już spóźniony, postanowił złapać okazję. Czuł, że musi dbać tylko o jedno - by nie skompromitować się przed tą dziewczyną. Jeśli nawali choćby drobiazg, będzie musiał umrzeć w samotności. Zrobił już listę setki czyhających na niego niebezpieczeństw, bo gdy mamy siedemnaście lat, jesteśmy perfekcjonistami.
Szedł porośniętą drzewami drogą i podnosił rękę za każdym razem, gdy usłyszał samochód, ale nikt się nie zatrzymał. W końcu na poboczu stanął citroen le tube z dwoma mężczyznami i kobietą w kabinie. Rafael wsiadł do tylnej części furgonetki w białej koszuli i wyprasowanych spodniach. Wewnątrz panowały ciemności. Kiedy furgonetka ruszyła, poczuł, że coś go trąca pyskiem - stały tam trzy osły. To była najdłuższa podróż w jego życiu, a Anna nalegała, by opowiedział o niej ze szczegółami i o spotkaniu, które później nastąpiło.
„Le rendez - vous - mówi - na pas eu lieu”. Dziewczyna tylko spojrzała na niego, gdy wysiadł z furgonetki przy fontannie w miasteczku: na jego powyciąganą koszulę, mokre, umazane łajnem buty i jego ręce, w których, próbując zachować resztki godności, ściskał łodygi zniszczonych kwiatów. Przez cały czas zajmował się przede wszystkim chronieniem bukietu, wyciągając ręce tak, by nie dosięgły go zwierzęta, które zamknięto z tyłu jeszcze w Montricoux.
Co było w tym najgorsze?, pyta Anna.
Najgorsze było to, że zanim wróciłem do domu, po tym, jak dziewczyna rzuciła: „Mój ojciec jest chory, muszę wracać”, po tym, jak umyłem ramiona i szyję przy fontannie i poszedłem sam do kina, żeby samotnie obejrzeć film z Gąbinem, a następnie wróciłem ocienioną drogą pod niebem tak jasnym, że znowu poczułem się lepiej - kupiłem trochę chleba i ziół i znowu poczułem głód, więc szedłem z dziwną radością, która miała coś wspólnego z ucieczką - najgorsze było to, że zanim doszedłem do domu, wszyscy w Dému już o wszystkim wiedzieli. Nawet teraz, jeśli zapytasz o „chłopca od osłów” albo „tego od citroena”, będą wiedzieli, o kogo chodzi.
W następnych latach Rafael ukrył tamtą traumę pod warstwą ironii. Próbuję sobie wyobrazić, mówi, jak moją cuchnącą osłami dłonią dotykam jej nagiej talii albo ramienia w czasie La Bete Humaine. Przywykłem do ryków na powitanie w klasie, a miesiąc później, w czasie egzaminu na koniec roku, ktoś zarżał jak osioł i wszyscy uczniowie zaczęli rechotać i nawet krzyczeć, a na ustach nauczyciela pojawił się uśmiech.
Nie umawiałem się na randki przez kolejne cztery lata, a potem, wiedząc, że najgorsze się już zdarzyło, zacząłem się spotykać z dziewczynami i byłem tak swobodny, jak to tylko możliwe w tym wieku. Ale w czasie tych czterech lat znalazłem się na wygnaniu i skupiłem na gitarze. Zawdzięczam moją karierę bukietowi z nagietków i trzem osłom.
W ten sposób Rafael odkrył intymność muzyki, jej ukryte akordy i opowieści. A ponieważ otaczała go intymność rodziców, wiedział, że musi chronić swoją. Wciąż był swawolnym i kochanym synem, ale matka zauważyła, że zbyt łatwo wycofuje się z rozmów w ich przyczepie. Odnalazł to, co go czarowało i ponaglało. Mógł uciekać od świata. Jakby krzesło, na którym siedział, mogło galopem przenieść go gdzieś daleko.
Kto nauczył go sekretów muzyki? Jako młody muzyk widział tancerzy, którzy zaczęli sami ćwiczyć, zanim ktokolwiek wziął instrument do ręki, przy fortepianowym nagraniu, którym oddzielili się od pozostałych. Byli sami w czasie tych intymnych przygotowań. Przypomina sobie coś jeszcze - bo Anna pytała go, czy znał pisarza - jak w dzieciństwie, gdy mieszkał tuż obok jego domu, spędzał z nim długie popołudnia w jego ogrodzie. Stary siadywał przy wypełnionej wodą dziurze, która kiedyś była zwykłą mare, z notesem, piórem i atramentem, ale nie pisał. Rafael brał więc drugie krzesło, przychodził nad wodę i siadał obok. Pamiętał, że zawsze spływały na nich z drzewa ptasie trele. Pisarz pytał, co dzieje się na polach, a Rafael mówił o ognisku, o uprawach, o zabijaniu wron i opowiedział, jak jego ojciec wyrzeźbił z drewna dużą wronę, umieścił ją na ogrodzeniu, a następnie zaatakował nożem z mrożącym krew w żyłach krzykiem. Miało to powstrzymać inne wrony. Rozumiem, powiedział siedzący przy stole mężczyzna, patrząc nad jeziorkiem w stronę, gdzie mogło się to zdarzyć. Rafael często przychodził do niego, gdy siedział przy niebieskim stole w cieniu wielkiego dębu.
Myślałem tylko wtedy, powiedział mężczyzna, kiedy pisałem. Siedziałem z notatnikiem i piórem i dawałem się pochłonąć opowieści. Stary pisarz, który wydawał się pogodzony ze sobą, wskazał w ten sposób Rafaelowi jego własną życiową ścieżkę i nauczył go, jak może być samotny i zadowolony, jak może chronić się przed wszystkimi znanymi sobie ludźmi, nawet ukochanymi, a jednocześnie w jakiś dziwny sposób w pełni ich rozumieć. W pewnym sensie ta tajemniczość była straszna - Rafael uczył się, co może zrobić z życiem, będąc od niego godzinami oddzielonym - i mogła prowadzić do wzajemnej bliskości. Pisarz stanowił tego przykład. Był samotny w wypełnionym pośpiechem i ludźmi świecie swojej twórczości. To była jedna z ostatnich rzeczy, o których z nim rozmawiał.
*
Była trzecia w nocy. Rafael zdjął lampę z haka i wyszedł na dwór. Na łące stały dwa krzesła; postawił lampę na jednym z nich i zapalił knot, a następnie przesunął drugie krzesło poza obręb światła. Usiadł z rękami złożonymi na podołku.
Zanim wyszedł, słuchał oddechu Anny w ciemnościach panujących w przyczepie. W nocy wyciągnęła ramię i rozciągnęła się na całym łóżku. Była od niego szczuplejsza, ale przyzwyczajona do amerykańskich przestrzeni. Kiedy zasnęła, zniknęła w innym świecie, gdzie nawet ona sama była obca, i Rafael stwierdził, że znowu jest samotny. To była jego nocna godzina, kiedy w pełni obudzony, chłonął życie okalających pole drzew i księżyc. Ale mimo to był samotny. Rafael po raz ostatni widział ojca, jak wracał rano od grobu Arii. Rafael potrzebował go w miesiącach po śmierci matki, by pomógł mu wrócić do świata. Nikt jednak nie wiedział, gdzie przebywa. Wokół rozciągał się labirynt miasteczek i nawet miast, w których mógł się skryć. Rafael stracił nagle oboje rodziców. Było tak, jakby żadne z nich nie mogło istnieć bez drugiego. Rafael stracił oba skrzydła, które go chroniły.
Anna stanęła za nim w ciszy i położyła dłonie na jego barkach.
Znowu wyszedłeś.
Nie, wciąż tu jestem.
To dobrze, chcę z tobą o czymś porozmawiać. O nas...
Nie o nas, powiedziała. O mnie.
A potem nagle przestała się wahać, jej niepewność zniknęła. Przed sobą mieli zająca, który patrzył na nich znad granicy ciemności. Czekała, aż skoczy w krąg światła. Oboje potrzebowali ciekawości i odwagi w swoich bijących mocno sercach.
Przez parę lat życie Claire biegło dwutorowo. W tygodniu pracowała w San Francisco dla prawnika, który nazywał się Vea i był zastępcą szefa w biurze obrońcy z urzędu. Jej praca polegała głównie na żmudnych poszukiwaniach, a Vea, który sam ją do tego przyuczył, zauważył, że w tej kobiecie, która potrafiła wyczuć na milę nawet najmniejszą informację, jest jakaś ostrożna obsesja. Na weekendy Claire znikała. Jechała w piątek wieczorem na farmę, położoną na południowym krańcu Petalumy, i spędzała godzinę lub dwie z ojcem.
Siedzieli naprzeciwko siebie i jedli obiad. Claire zauważyła, jak bardzo się postarzał. Widziała, że jego ubrania na nim wiszą, chociaż wciąż wydawał się surowy, a w jego ruchach i słowach wyczuwało się precyzję. To on jako dwudziestoparolatek oczyścił te ziemie, pracując całymi dniami, i zwalczał kojoty oraz borsuki, prawdopodobnie równie zażarte jak rosomaki. Obie z Anną słyszały, że kiedyś tropił przez parę dni kuguara z dwoma psami rasy bluetick, aż w końcu osaczyli dwustufuntowe zwierzę na drzewie i ojciec je wtedy zestrzelił. Dziewczęta pragnęły, by udramatyzował takie historie i uczynił z nich wspaniałe młodzieńcze przygody. On jednak nie chciał tego robić i milczał lub opowiadał jedynie półsłówkami o krajobrazach swojej młodości. Nawet teraz ostrożnie omijali z Claire zdarzenia, które doprowadziły do zniknięcia Anny, i nigdy o tym nie mówili. Wydawało się, że ta strata pochłonęła go i wyczerpała, aż w końcu postanowił dać spokój tej sprawie, jak zapewne zrobił po śmierci żony, kiedy córki były jeszcze zbyt małe, by to zauważyć. I nawet jeśli czuł ból i gorącą miłość do Anny, nie rozmawiał na ten temat z drugą córką. Kiedy Claire ostatnio wspomniała Annę, ojciec uniósł dłoń z przeraźliwym błaganiem w oczach, by przestała. Nie było już między nimi bliskości; tę intymność, która między nimi istniała, zawsze w przeszłości tworzyła Anna.
W czasie tych wizyt Claire widziała go jeszcze krótko następnego ranka, a potem jechała na wzgórza z płaszczem od deszczu, a w sakwie miała wodę i jedzenie na następnych trzydzieści sześć godzin. Wspinała się wraz z koniem na wzgórza, które, jak zawsze po części czuła, były jej prawdziwym domem. Nie przeszkadzało jej tutaj życie rodzinne i mogła decydować się na niebezpieczeństwa z dreszczykiem emocji, gdy czując lekki zapach dymu z ogniska, dojeżdżała w nisko ścielącej się mgle do obozowiska z boskim wrażeniem, że prawie się zagubiła.
Ryzykowała tam wszystkim: wybierała wąski szlak, którym jechała za szybko w mroku, pływała w niespokojnych rzekach, przejeżdżała galopem przez most bez poręczy, puszczając lejce i wyciągając w bok ramiona. Ludzie, z którymi pracowała, nigdy by jej tam nie poznali. Nawet ojciec mógł mieć z tym kłopoty, chociaż gdy jeszcze była mała, zauważył, jak bardzo lubi uciekać. (Ona zaś widziała, że jest spokojny i rzadko prowadzi samochód albo wsiada na konia). Wyczuwała obecność jakiegoś przodka - koniarza w swojej obcej tej rodzinie krwi. Kiedy dosiadała konia, natychmiast była wolna od swojej przypadłości i przestawała kuleć. W ten właśnie sposób odkryła, że nosi w sobie olbrzymie przestrzenie.
Kiedy po raz pierwszy wzięła udział w wyścigu wytrzymałościowym, zrzucił ją koń i przetoczyła się gwałtownie po skalistym zboczu. Zwierzę czekało cierpliwie w czerwonym obłoku kurzu, kiedy w końcu wspięła się na drogę z wywichniętym ramieniem. Jechała jeszcze dwie mile, zanim zrezygnowała, robiąc to, co podpowiadało jej chłodne rozumowanie, które pozwalało przetrwać, i skierowała się oznaczonym na żółto szlakiem do obozu przy Robinson Fiat. Koń zawahał się, gdy zaczęli schodzić do kanionu, a ona już mu wybaczyła. Konie też miały swoje demony, które nawiedzały je w niespodziewanych momentach. Ktoś zwinął jej jointa, którego wypaliła, zanim zadzwoniła do ojca.
Przyjechał tam godzinę później wozem ciągniętym przez konie. Podszedł do niej i zauważył, że patrzyła na niego jak pies, który zapuścił się za daleko, zranił się, i teraz nie wiedział, jak to zostanie przyjęte. Powiedziała mu, że to nic takiego, ale kiedy znaleźli się na farmie, prawie nie mogła iść, gdy zeszła z wozu, więc ojciec zaniósł ją do domu. Dotykał jej wtedy po raz pierwszy od roku. Położył ją na długim, kuchennym stole i owinął ramię gorącym ręcznikiem. Następnie nacisnął plecy kolanem i pociągnął za ramię, aż łzy trysnęły jej z oczu. Kiedy zrobił to po raz drugi, Claire zemdlała.
Gdy się ocknęła, leżała tam, gdzie ją zostawił. Pod głową miała poduszkę. Zauważyła, że siedzi na starej kanapie w kratę i czuwa. Próbowała się przekręcić na boki. Następnie wsiadła do samochodu i odbyła czterdziestominutową podróż do San Francisco, gdzie następnego ranka znowu miała pójść do pracy.
Biuro obrońcy z urzędu służyło poradą prawną tym wszystkim, którzy nie mieli pieniędzy, i Claire pracowała tam już pięć lat. Aldo Vea był prawnikiem państwowym i miał do pomocy dwie asystentki. Claire była jedną z nich. Vea spotykał się z Claire i Shaun co rano w kawiarni przy Geary Street i kiedy jadły, mówił im o kolejnych sprawach. Świetnie wyłuskiwał z nich różne możliwości obrony i planował kolejne posunięcia. Przed dziewiątą trzydzieści sięgali wszyscy po telefony, by poznać szczegóły z życia oskarżonych. Rozmawiali z ich przyjaciółmi ze szkoły, kochankami, szefami. Następnie badali przeszłość ofiary. W jej przeszłości mógł się znajdować jakiś epizod związany z przemocą, który mógł nadać nowy obrót sprawie. Mieli ze sobą widoczny notes i ukryty mikrofon. Vea twierdził, że są lepsi niż policja. Poza tym byli rodziną. Kiedy żona Vei zachorowała, Claire odbierała jego dzieci ze szkoły i brała je na swój patrol. Kiedy Shaun wyznała w końcu, że coraz bardziej pociągają ją kobiety, Claire i Vea jedli z nią obiad i wspólnie wymyślili, jak ma postępować.
Claire zawsze przychodziła w poniedziałki rano w pastelowej sukience. Vea twierdził, że chodzi o to, by kojarzyła się z domem i sprawiała wrażenie bezbronnej, ale Claire podejrzewała, że on po prostu lubi taki strój. Nosiła też obrączkę, którą w razie potrzeby mogła wkładać na różne palce, w zależności od tego, z kim miała rozmawiać. Mężczyznom jej sukienki kojarzyły się z łagodnością i dobrym wychowaniem; nie wyglądała na osobę, która rozstawia innych po kątach. Gdy ktoś zaczynał się do niej zalecać, wysuwała dłoń z obrączką i mówiła cicho, że jest w ciąży. (Kiedy jakiś wyglądający na niebezpiecznego facet spytał: „Co? Będziesz miała dziecko?”, spuściła głowę, żeby ukryć uśmiech. Wiedziała, że teraz będzie ją traktował jak Madonnę). Miała stanowić wcielenie współczucia, nie ferować wyroków, tylko służyć pociechą i wsparciem. Wiedziała, kiedy ludzie są najbardziej skłonni do rozmowy. Kobietom lepiej rozmawiało się przez telefon, bo mogły robić coś jeszcze w tym samym czasie. Podczas patroli, gdy ktoś z sąsiedztwa stukał w jej szybkę i pytał zaciekawiony, co robi, wskazywała dom niepewnym gestem. „Mój chłopak tam się upił - odpowiadała. - Musiałam wyjść. Teraz czekam”. „Może coś pani przynieść”? - pytał tamten. „Nie dziękuję”. Miała straszną ochotę na kawę, ale wówczas musiałaby zrobić gdzieś siku. W czasie patroli uważała na wszystko, a pod koniec dnia była wykończona.
Zwykle prowadziła sprawy oszustw ubezpieczeniowych lub molestowania. Biuro obrońcy z urzędu zajmowało się głównie obroną wszystkich osób postawionych w stan oskarżenia. Do słynnej sprawy „Gideon przeciw Wainrightowi” tylko bogacze mogli sobie pozwolić na adwokata. Biuro musiało odpowiedzieć na zarzuty policji i „orgie dowodów” zebranych po popełnieniu przestępstwa. Policja uważała, że jeśli nie rozwiąże sprawy w ciągu trzech dni, to pozostanie ona na zawsze niewyjaśniona. Rzadko też poświęcała jej więcej czasu i nie chciała komplikacji czy wchodzenia w szczegóły. Obrońcy z urzędu mogli zobaczyć dowody dopiero po trzech dniach, a później szybko zebrać świadków i znaleźć wady zebranego materiału, które wskazywałyby, że ich klient albo nie dokonał zarzucanego mu czynu, albo nie zasługuje na śmierć. To drugie odnosiło się do fazy ustalania kary i tylko w tym jednym momencie obrona mogła próbować wpłynąć na jej wymiar. Claire badała kiedyś sprawę mężczyzny skazanego na śmierć, który, jak się okazało, popełnił inne przestępstwo z użyciem przemocy, kiedy miał dwadzieścia lat. Odkryła, że zaatakował człowieka, ponieważ pobił dotkliwie jego psa. I bingo! To był ten drobiazg, który pozwolił mu uniknąć śmiertelnego zastrzyku na rzecz dożywocia. Vea często powtarzał, że gdyby okazało się, iż przeczytał dzieła zebrane Hermana Melville'a, nie wpłynęłoby to na decyzję sądu, ale ocalił go zwykły kundel.
Claire szła czasami z Veą po pracy na drinka do Fog City i patrzyła na jego martini z wódką i sokiem z limonki, która wirowała niebezpiecznie na powierzchni drinka. Wiedziała, że jest człowiekiem z żelaznymi zasadami. To on nauczył ją, jak sobie radzić w pracy związanej z przestępstwami i karami; jak przyjmować to, że bariera dzieląca skutek od przyczyny nie jest idealna; jak zauważać, że teraźniejszość nieustannie zmienia przeszłość, przeszłość zaś jest dziwnym spadkiem, który odbija się w odwrotnym porządku na naszym życiu, niczym widok przez camera obscura. To, co stałe, było zasadą. „Wierzysz w zasady, kiedy nie możesz uwierzyć w człowieka - mówił Vea. - Poznajesz potwory i pomagasz je bronić. Wierzysz w zasadę pełnej sprawiedliwości. Kiedy mordercy grozi kara śmierci, to nie o n prosi o łaskę. Nie zasługuje na to. To my prosimy za niego”. Vea między siedemnastym a dziewiętnastym rokiem życia był w Wietnamie i widział potwora. Wiedział, jak to jest, kiedy zjawia się potwór.
Wypijali tego drinka w Fog City pod koniec dnia i Claire prosiła, żeby więcej nie pił. Jeśli pił dalej, wychodziła, a jeśli odstawiał alkohol, zostawała, by go posłuchać. Zawsze musiał się trochę odprężyć, zawsze. Mówił o Wietnamie. Mówił o sprawach, które go dręczyły, ale i tak mówił o Wietnamie. Pewnego dnia zaczęła mu opowiadać o tym, co zaszło między jej ojcem a Coopem, i o zniknięciu siostry. „Cóż, to nie są potwory - powiedział i machnął ręką, jakby chciał z niej strząsnąć rzęsę. - W dzieciństwie zawsze dzieje się coś złego”. Był jedyną osobą, z którą rozmawiała o swojej przeszłości. „Czy próbowała się z tobą kontaktować?”. „Nie”. „Więc wciąż nosi w sobie smutek. Byłaś zazdrosna o siostrę?”. „Nie. Tylko raz”. Jedynie Vea potrafił tak uspokoić Claire i rozbroić jej przeszłość. Zastanawiała się, czy jej ojciec, Coop i Anna wydają mu się dziwaczni.
Jeśli przyjechała do Fog City za późno i Vea był już pijany, nie przysiadała się do niego. Wyjmowała mu tylko z kieszeni kluczyki i czekała, aż zacznie się gramolić z wąskiej loży i zapłaci rachunek. Następnie brali się do szukania jego wozu i odwoziła go do domu, uprzedzając wcześniej jego żonę. Po wyjściu z samochodu wkładała kluczyki do kieszeni Vei i szła do czekającej taksówki, którą zdążyła już zamówić. Machała jeszcze do żony Vei, stojącej w drzwiach, która krzyczała: „Kocham cię, Claire!”, i wsiadała do taksówki. Wietnam.
Claire czuła, że Vea nadał jej życiu sens, podarował zasadę, którą miała się zawsze kierować, i dlatego zrobiłaby dla niego wszystko. Nigdy nie czynił jej żadnych propozycji, chyba że wiązały się z pracą, chociaż Bóg wie, jaką nosił w sobie ciemność, jakie ukryte uczucia. Wiedziała, że żona zna go dobrze. Zabierała Claire na koncerty muzyki poważnej i na balet, na których Vea nie potrafił wysiedzieć. W balecie brakowało słów, które pomogłyby mu przezwyciężyć senność. Najbardziej zbliżał się do klasyki, słuchając Theloniousa Mońka, którego zapomniane nagrania przypominają, jak stwierdził, uwięzione ptasie piosenki. Kiedy Claire bywała u nich na kolacji, okazywało się, że Vea znowu zmienił głośniki lub odtwarzacze, co prowadziło do dyskusji na temat najnowocześniejszego sprzętu na rynku. „Jest w tym czytnik laserowy - mówił - który potrafiłby zmierzyć drgania szyby po drugiej stronie ulicy, a następnie zamienić je na dźwięki. A to już tylko krok do tego, by podsłuchać rozmowę z tamtego pokoju. I to my przegraliśmy wojnę...”.
*
Claire obudziła się gwałtownie. Była w pokoju hotelowym w Tahoe. Przyjechała tu po południu samochodem z San Francisco i postanowiła przespać się parę godzin. Kilka dni wcześniej omawiała z Veą sprawę rady szkolnej i szef powiedział, że będzie musiała pojechać do Tahoe. Kiedy wstała i spojrzała przez okno na położone nad jeziorem miasto, zauważyła rozświetlone, mrugające kasyna. Ale kiedy zeszła na dół, boy zaproponował wizytę w klubie o nazwie Stendhal zamiast rozrywki przy kartach.
W którymś momencie ktoś dał jej jakąś tabletkę. „Co to takiego?” - spytała mężczyznę obok, ale on mruknął coś bezgłośnie, tak że nie usłyszała odpowiedzi. Przełamała więc tabletkę na pół i połknęła szybko mniejszą dawkę.
Stendhal przypominał miasteczko, w którym panują różne nastroje. Były tam ciche pomieszczenia i pokoje z głośną muzyką, pokoje z sokiem owocowym i świeżymi warzywami, salony masażu i salki kinowe, w których zdaje się pokazywano filmy o roślinach lub Ziemi - takie jak Baraka i Koyaanisqatsi lub ten z małym fragmentem pokazywanym w zwolnionym tempie, tak że ramię kobiety, która pakowała walizkę, stawało się takim objawieniem, jak motyl wychodzący z poczwarki. Claire była zauroczona sceną z Psychozy, również wyświetlanej w zwolnionym tempie, kiedy to Anthony Perkins podchodzi niewinnie do Janet Leigh, trzymając tacę z mlekiem i kanapkami. Claire oglądała ją zaraz po zażyciu tabletki i w rezultacie nie wiedziała, czy wydłużenie tej czterdziesto - pięciosekundowej sceny do dziesięciu minut zawdzięczała jej działaniu czy talentowi artysty. W każdym razie, wiedząc o tym, co się stanie, mogła zrozumieć te wszystkie niewinne spojrzenia, pojawiające się na ekranie. Kiedy zrezygnowała z oglądania, zobaczyła obcych, którzy kręcili się koło niej, a także mężczyznę, idącego bardzo wolno w jej stronę i niosącego na tacy szklankę mleka tak białego, że wewnątrz chyba była zapalona żarówka.
Odnalazła salę taneczną i została tam godzinę lub dwie. Czasami była sama, a czasami przygniatało ją parę ciał, poruszających się razem jak cząsteczki fali. Przyjechała po coś do Tahoe, ale nie pamiętała już po co. Musiała coś zrobić, ale nie potrafiła odszukać tego w pamięci. Chciała pójść do cichego pokoju, oddzielonego pneumatycznymi drzwiami, i się nad tym zastanowić. Powód przyjazdu do Tahoe potoczyłby się wówczas w jej stronę niczym szklana kulka.
Parę godzin później ocknęła się i wróciła z klubu do hotelu. Ranek był pochmurny, a znad jeziora ciągnęły porywy deszczu. Wąskie uliczki opadały w stronę centrum. Obejrzała się, by sprawdzić, skąd pochodzi hałas, i stwierdziła, że ktoś chce ją minąć na deskorolce. Ich spojrzenia się spotkały i rolkarz podjął szybką decyzję: uniósł ją i umieścił przed sobą na desce. Prawie jej nie trzymał, ona zaś stała przerażona, nie mając się czego chwycić. Jechali z turkotem po chodniku, prawie nie widząc w deszczu twarzy mijanych ludzi - wszystko zlewało się w kolorowe plamy i deszcz. Zaczęła się odprężać i w tej chwili rolkarz postawił ją na chodniku i ruszył dalej. Claire odwróciła się, by zbadać, jak daleko przejechali, i nagle zamarła przed oszalowanymi domami. Musiała znaleźć swój hotel i się położyć.
W którymś momencie tego somnambulicznego spaceru weszła do baru i usiadła w loży. Poprosiła o wodę mineralną i trzy jajka z kiełbasą i grzybami. Czy mają zielone pomidory? Tak. Więc jeszcze podwójna porcja pomidorów. Kelnerka przyniosła zamówienie i Claire zaczęła niepewnie jeść. Czuła, że jest niezgrabna, zmęczona i z trudem panuje nad nożem i widelcem. I wtedy zobaczyła, że ktoś podobny do Coopa wszedł do środka. Coop?
Nie powiedziała tego głośno, nie będąc pewna, czy rzeczywiście przywołała go z mroku. Po prostu wstała w loży. Rozejrzał się po sali, szukając miejsca i właśnie wtedy ją zauważył. Na jego ustach pojawił się pełen zdziwienia uśmiech. Podeszła i go objęła. To był on. Nie mogła go puścić, ponieważ zaczęła płakać. Czuła się zmęczona, a może działała jeszcze tabletka. Nie spodziewała się go i teraz opanowały ją emocje związane z tym spotkaniem.
Usiadł naprzeciwko. Oboje milczeli. Wciąż się rozglądał. Obejrzał się, a potem znowu popatrzył na Claire.
Więc tutaj mieszkasz?
Nie. W San Francisco. Nie mieszkam w Tahoe. Coop nic nie powiedział, po prostu się jej przyglądał. Pracuję dla prawnika. Badam różne sprawy. Dla Aida Vei. Znasz go?
Czy zajmuje się hazardem?
Tym zajmuje się oskarżenie. My jesteśmy obroną.
Nagle dotarło do niej, co ma na sobie.
Byłam w klubie. Mało typowe dla mnie. Jej oczy zalśniły. Jednocześnie dopadły ją podniecenie i znużenie.
Posłuchaj, Coop, chcę pogadać. Dowiedzieć się wszystkiego. Ale muszę...
Chodźmy, rzucił. Wiedział, gdzie jest jej hotel, i zaproponował, żeby się przeszli i zaczerpnęli świeżego powietrza. Gdy znaleźli się na dworze, powiedział, że zarabia grą w karty, i raz jeszcze zapytał o jej pracę. Szedł z boku, by móc na nią patrzeć. Czy badasz tu jakąś sprawę?
Tak, drobiazg. Szef zlecił mi jedną rzecz... Poruszasz się jak gangster, Coop.
Jestem hazardzistą.
Rozumiem.
Mieszkam w Santa Maria, małej miejscowości położonej parę godzin drogi na północ od Los Angeles. I to już od paru lat. Szukam kogoś w Tahoe.
Masz tam dom? To znaczy, w Santa Maria.
Mieszkam w hotelu.
Boże.
Machnął na taksówkę. Co robisz?
Jesteś zmęczona. Chyba nie dojdziesz do Fuller.
Kiedy weszła do pokoju, stanął w drzwiach i zapytał, jak długo będzie w Tahoe.
Usiądź i napij się czegoś. Będę tu na tyle długo, by jeszcze się z tobą zobaczyć, jeśli znajdziesz czas. Opadła na kanapę i zrzuciła buty, patrząc na niego.
Coop podszedł do okna, przez które było widać wciąż pulsujące światła miasta.
Za parę dni ma się tu odbyć poważna rozgrywka. Muszę się z tego jakoś wywinąć. Powinien mi w tym pomóc dawny przyjaciel. Coop obrócił się i zobaczył, że Claire zsunęła się na bok i zasnęła. Podszedł i patrzył na nią.
Pociągnął ją tak, że miał jej twarz przy szyi. Czuł słaby zapach perfum. Nigdy nie myślał, że Claire używa perfum. Nauczył ją łapać ryby, jeździć konno i prowadzić samochód. Z bliska dostrzegł w niej to samo ciepło, co dawniej, i uśmiechnął się. Nie widział jej tyle lat. „Chodź, powinnaś się położyć do łóżka”. Przecknęła się i odepchnęła go od siebie. „Nic się nie dzieje. To ja, Coop. Chcę ci pomóc”.
Przez następne dwa dni zajmowała się sprawą rady szkolnej i czekała na telefon od Coopa. Parę razy dzwoniła pod numer, który jej zostawił, ale nikt nie odpowiadał. Być może jednak wyjechał z Tahoe. Była w paru salonach gry, lecz kiedy pytała graczy o Coopa, odwracali się od niej albo ją po prostu ignorowali. W tym świecie anonimowość wydawała się stanowić nakaz grzeczności. Mogła być przecież żoną marnotrawnego hazardzisty. Nie miała nic, żadnego adresu, poza nagryzmolonym numerem telefonu. Po tylu latach znowu zgubiła Coopa. Zadzwoniła do Vei i powiedziała, że musi jeszcze trochę zostać. Spytała, czy może znaleźć dla niej adres, kiedy poda mu telefon. Chodziło o kogoś bliskiego, prawie członka rodziny. Czuła, że stało się coś złego. Jeśli Coop w ogóle istniał. Być może stanowił tylko wytwór połówki tabletki, którą połknęła - mały prezent na koniec bardzo długiej nocy.
w czasie swego pobytu w położonej wśród wzgórz na północny zachód od Los Angeles miejscowości Santa Maria Cooper grał do późna w nocy i wracał do swego pokoju o trzeciej lub czwartej nad ranem. Mieszkał sam i nikt go zbyt dobrze nie znał w miasteczku. Jakieś trzydzieści lat wcześniej hrabstwo Santa Barbara zamieszkiwali głównie przyjezdni robotnicy z Meksyku, Kolumbii, Wietnamu i Amerykanie włoskiego pochodzenia, pracujący na ranczach i przy uprawach warzyw, które rozciągały się za drogą. Bogacze mieszkali wśród wzgórz i tam można było znaleźć syna marnotrawnego, który lubił karty. Tak właśnie demokracja znajdowała swój przyczółek w dolinach. Czasami Cooper jechał na południe i ryzykował grę z amatorami w większych ośrodkach, ale zwykle wystarczało mu to małe, położone przy drodze miasteczko. Od epizodu w Vegas, kiedy to ograł Bractwo, wolał nie rzucać się w oczy. Popołudniami chodził do kina i czytał sensacyjne powieści prawnicze, płacił prostytutkom, kiedy ich potrzebował, a wieczorem siadał do zielonego stolika. Budził się późno i szedł biegać, by zrzucić z siebie zaduch poprzedniego dnia. To zapasowe życie dawało mu poczucie równowagi i na tym polegała cała sztuczka. Nie jeździł już do Las Vegas czy Tahoe. Nieznajomi, z którymi grywał, wcale go nie znali. Nie chciał wracać do przeszłości.
Wcześnie wieczorem jeździł do restauracji przy Taft Road i wypijał na stojąco przy barze kiepską margarite, a następne siadał sam przy stoliku. Wychodził z Jockos, zanim napłynął tu kolacyjny tłum. Wolał jadać samotnie. Później, w ciągu nocy towarzyszył mu spory tłum graczy, ale tutaj mógł się przyglądać nielicznym klientom i rozmowom par. Zainteresował się kobietą, która przychodziła tu w poniedziałki i piątki z brodatym mężczyzną. Jockos nie słynęła z szybkiej obsługi i czekając, zastanawiał się, kim może być ten facet. Geodetą? A może jednym z tych ludzi, którzy jeździli przypominającymi owady ciężarówkami na lotniska? Kobieta nosiła czarno - białą wełnianą spódnicę w kratę, a jej nogi ledwo mieściły się pod stolikiem. Musiała mieć z sześć stóp, w każdym razie mniej więcej tyle, co Cooper, i była pełna energii. Zrywała się od stolika, żeby porozmawiać z obsługą, albo sprawdzała nazwisko i datę na przyklejonych do ścian plakatach i dzieliła się tymi informacjami z partnerem.
Na ich stoliku często leżały książki. Coopowi wydawało się, że widział na jednej z okładek słowo: „Chemia”. Kobieta mogła mieć od trzydziestu do trzydziestu pięciu lat. Zawsze przychodziła tu razem z mężczyzną. Być może był on jej nauczycielem. Lub bratem. Nie dotykali się, chociaż rozmawiali bez przerwy przy jedzeniu. Podobnie jak on zawsze siadali przy tym samym stoliku. Czasami to Cooper przychodził wcześniej, a czasem oni. Kobieta zerkała na niego od czasu do czasu - raz nawet zrobiła to czarująco, kiedy śmiali się z czegoś i Cooper odwzajemnił jej uśmiech. Coś więc między nimi zaiskrzyło, ale ostrożnie odsuwał to od siebie. Nie pasowała do tego wyłożonego boazerią wnętrza, gdzie światło padało głównie na pomarszczone szyje starych hazardzistów i ich przechodzone partnerki. To oświetlenie trzeba by zachować, pomyślał, tak by mogło towarzyszyć tej kobiecie przez resztę jej życia i opuścić ją dopiero po uroczystościach pogrzebowych.
Cooper chciał tylko patrzeć na tę twarz, z której nie mógł nic wyczytać. Twarz, jasne włosy. Nie chodziło o piękno, ale różnorodność. Być może nie zauważono by jej w Wiedniu, ale w Santa Maria była panterą, która sadowiła się przy stoliku nieopodal w poniedziałki i piątki w towarzystwie mężczyzny, który być może był magikiem w tych podmiejskich okolicach i przecinał ją na pół w niezbyt apetycznym barze przy drodze. Pochyliła się, by szepnąć coś przyjacielowi czy kim tam dla niej był.
Cooper wrócił do swego pokoju w Santa Maria Inn, ciekaw jej zainteresowań. Musiał przyznać się przed sobą, że nic o niej nie wie. Nie uchwycił nawet tembru jej głosu. Przyjeżdżał po prostu na kolację równo o ósmej, by następnie udać się na karty. Jadł steki, przewracane olbrzymimi szczypcami przez obsługę w T - shirtach i pieczone na zewnątrz, na grillu wielkości basenu - wszystko to przypominało średniowieczną scenę. Następnie grał w karty do trzeciej nad ranem, trawiąc wolno dwunastouncjowy stek.
Pewnego wieczoru, gdy uniósł wzrok, zauważył, że siedzi sama. Kiedy dostrzegła jego spojrzenie, obróciła się w stronę Coopa i pozdrowiła gestem. Skinął głową, ale nie ruszył się ze swego miejsca, nie wiedząc, co zrobić. Zwykle spoglądał w stronę dwojga ludzi do tego stopnia pogrążonych w rozmowie, że go nie zauważali. Przesunęła swój widelec na stół, a potem z powrotem na podkładkę, która podkreślała historyczną rangę restauracji. Cooper spojrzał na swoją. Historia tego miejsca rozpoczęła się w 1886 roku, kiedy to Emery Knotts otworzył saloon. Jeden z jego ośmiu synów, Jocko Knotts, ożenił się z kobietą, która została pierwszą telefonistką w tym regionie. Mieli dzieci o imionach: Pookie, Jissy, Noonie i Beagle i w czasach prohibicji sprzedawali pędzoną domowym sposobem whisky, w latach czterdziestych zainstalowali tu automaty do gry i otworzyli pokój dla pokerzystów. „Ludzie często jeździli setki mil do Jockos” - czytał na podkładce. - Od wielu lat przy barze jest maszyna do mieszania drinków...”.
Więc - mogę się przysiąść? Wstała i przejechała dłonią po spódnicy. Nic nie powiedział, a ona usiadła naprzeciwko. Gdzie pani przyjaciel?, spytał.
Kto go tam wie. Pewnie nie przyjdzie. Wciąż się sadowiła. Jej czysty głos dobiegał z odległości zaledwie paru cali. Nie używała perfum. Dziwne, że zwrócił na to od razu uwagę, ale w większości salonów gry kobiety obficie się nimi skrapiały, a mężczyźni korzystali z talku i dezodorantów.
Poruszała ustami, jakby się modliła czy powtarzała słowa jakiejś piosenki. Coop zauważy w przyszłości, że ma taki nawyk, ale teraz pochylił się badawczo w jej stronę, jakby nie chciał przegapić jakiejś ważnej informacji. „Kiedy jechałem przez wzgórze... zobaczyłem Maybelline w coupé de ville”.
Słucham?
Chuck Berry...
Grałem z nim kiedyś w karty, powiedział, kiedy ujawniła pochodzenie tych słów. I wygrał?
Nie. Zrobił przerwę, dawkując informacje. Nie, to ja go ograłem. Nie grał zbyt dobrze. I kogo jeszcze pan ograł? Kogo jeszcze ze sław? Skinęła głową.
Sam nie wiem. Nikogo. Nie spotkał w salonach nikogo równie sławnego jak piosenkarz, autor Maybelline. O ile dobrze wiedział, nie rozdał pary asów Alfredowi Brendelowi.
Rozmowa urywała się i nie mogli znaleźć wspólnego tematu. Kobieta nie powiedziała, co łączy ją z brodatym mężczyzną, ale wspomniała, że jest właścicielem sklepu żelaznego. Czytała książki naukowe, ale ani nie studiowała, ani nie pracowała na uniwersytecie. Dużo podróżowała. Jej ojciec pracował w wojsku, ale już go nie widywała. „Poproszę stek” - powiedziała kelnerce. I lampkę wina? Pokręciła głową, nie piła. Cooper zdążył to zauważyć. Wymieniali się drobnymi informacjami aż do dziewiątej trzydzieści, kiedy to oznajmił, że musi już iść.
Och.
Ma pojechać na zachód do Guadalupe Dunes i grać w karty z jakimiś archeologami. Och.
Widział ją lepiej, kiedy zajmowała miejsce pod odpowiednim kątem przy dalszym stoliku. Gdy siedział tak blisko, musiał prowadzić rozmowę, a także zastanawiać się przed podaniem odpowiedzi. Gdy siedział tak blisko, w grę wchodziło wiele innych rzeczy.
Zobaczymy się jeszcze?
W poniedziałki i piątki, powiedział. Wstał, żeby zapłacić rachunek, a ona została przy stoliku. Bridget, rzuciła jeszcze, gdy odchodził. Skinął głową. Cześć, Bridget.
Gdyby Bridget nie była narkomanką albo dilerką, gdyby nie angażowała się w kontakty z innymi, gdyby Cooper nie wyczuł tego intuicyjnie w czasie pierwszego spotkania, zapewne by jej unikał, nie zjadłby z nią kolacji w Jocos w następny piątek i nie wybrałby się do jej mieszkania. Podobnie jak wiek wcześniej nie podniósłby specjalnie upuszczonej rękawiczki i nie pobiegł za oddalającą się damą. Wiedza wynikająca z tych obserwacji sprawiła, że poczuł się bezpieczny. Jeśli Bridget wdychała mlecznobiały dym z fajki wodnej lub wbijała igłę w swoje żyły, jeśli znajdowała w tym większą przyjemność niż w związkach z mężczyznami, znaczyło to, że nie będzie dla niej ważny. Stanie się tylko częścią jej tygodnia. Pomyślał, że być może po paru miesiącach nawet nie będzie o nim pamiętać. Jego instynkt zawodowego hazardzisty podpowiadał mu, że nie stanowi dla niego zagrożenia.
Poszli do jej mieszkania. Przeszedł z nią do dużej kuchni, której wielkość go zaskoczyła, i patrzył, jak gotuje heroinę. Potem usiadła na dywanie, a kraciasta spódnica przesunęła jej się wyżej na udach. A on myślał tylko, że Bridget wygląda bardzo zdrowo. Jakby zdrowie nie miało prawa stanowić części jej życia. Potrząsnął głową, kiedy zaproponowała mu działkę, chociaż była to jedynie uprzejmość z jej strony - zrobiła to tak, jak się proponuje innym sól, zanim się z niej samemu skorzysta - w końcu wychowywano ją według wojskowych zasad. Już była na głodzie, a on właściwie dla niej nie istniał. A potem cofnęła się, jej spojrzenie zastygło, zawisło na jakimś odległym drzewie i wycofało się z tego świata. Pomyślał, że ten nadmiar przyjemności w niej jest jakimś nieosiągalnym pięknem, którego nigdy nie pozna, czymś zupełnie innym niż jakakolwiek wygrana w karty. Bridget oparła się ramionami i głową o kominek. Jej spojrzenie wróciło do pokoju. „Chodź, weź mnie za rękę”, powiedziała cicho. Nie użyła jego imienia.
Leżała na plecach z podciągniętymi do góry kolanami i prowadziła jego głowę w dół, po swojej białej bluzce w stronę spódnicy. Zaczęła go najpierw odpychać, a potem przyciągać, jakby był kłodą, którą najpierw musi poluzować, a potem wyciągnąć spośród innych. Nie spodziewał się po niej takiej siły i energii. Oczekiwał raczej leniwych działań z jej strony. Wspięła się na niego i powiedziała: „Cooper”, jakby dopiero teraz odnalazła jego imię i wyciągnęła je przed siebie niczym miecz z jeziora, jakby to on sam się w nim zawierał, znużony i potrzebujący jej siły, gdy tak unosiła się w białej koszuli ze złocistymi nogami nad nim.
Pozwalała mu się pieprzyć, tylko kiedy była naćpana, gdy przeżyła już szczyt i wracała z jego półmroku. Spotykali się dwa - trzy razy w tygodniu, zwykle popołudniami, w słońcu i kurzu jej mieszkania. Czasami prosiła, by ją tulił - było jej zimno - kiedy wymiotowała do zlewu. Czasami, po powrocie z pracy o trzeciej lub czwartej nad ranem, znajdował ją w holu Santa Maria Inn, śpiącą w skórzanym fotelu. Zostawiała mu wtedy wiadomość w recepcji, bo hol był duży i mylący, znajdowały się w nim oddzielna nisza dla graczy i krzyżówkowiczów, oddzielna z pianinem oraz z historycznymi zdjęciami, i łatwo można było kogoś przeoczyć. Stawiał ją na nogi. Był zmęczony, a ona proponowała mu jakieś środki, ale zawsze odmawiał.
W te noce, kiedy Cooper nie czuł się senny, brali jego samochód, tankowali do pełna w Texaco i jechali z otwartymi oknami prawie do Nevady, a muzyka The Clash sypała się niczym gwoździe wprost na drogę za ich wozem. Bridget zapalała światło w kabinie i byli świetlistą bańką, sunącą po bezdrożach. Rozpakowywała podłużną paczkę z kokainą i potrząsała nią z dodatkiem sody kaustycznej, aż robiła się mlecznobiała, a następnie dodawała eter. Z kolei odciągała eter do naczynia i wyłączała światło, wykonując dalsze czynności po ciemku, a jej dłonie same wiedziały, co mają robić. Widział ją słabo w świetle deski rozdzielczej, jak bierze kryształki z talerza i umieszcza je w fajce, słyszał syk wydobywający się z fajki, a potem jej głęboki oddech, gdy wciągała dym z palących się kryształków, aż w końcu opierała się o otwarte okno, ogłuszona euforią.
Otaczała ich ciemność, panująca w samochodzie. Czuł, że to ciało Bridget, w którym buzowały jakieś narkotyki, prowadziło ich swobodnie przez miasteczka, takie jak Duncan czy Erica. Opierała bose stopy o deskę rozdzielczą i mówiła, gdzie ma jechać, z głową opartą o drzwiczki tuż przy otwartym oknie i dudnieniem basów tuż przy szyi. Zatrzymywali się, zostawiali drzwiczki otwarte, tak by muzyka mogła wypełnić podwórka pustynnej nocy, a ona pochylała się nad maską chryslera, czując przez koszulkę ciepło silnika. Nie bardzo mógł ją trzymać, bo ramiona miała mokre od potu, ale nawet w takich chwilach, kiedy był daleki od ostrożności, pamiętał, by nie chwytać jej za poznaczone siniakami ramiona.
To ona przyniosła książkę do chemii do restauracji. Jej pozorna tajemniczość i bezgraniczna energia bardzo go pociągały przed tym miesiącem, który tak szybko upłynął. „Jej włosy tak jasne, a wino czerwone...”. Początkowo uważał, że zapamięta ją - jak postać z piosenki. Spała przytulona do niego ze swoimi młodymi tajemnicami, a jej odczuwanie podwajały narkotyki, które sprawiały też, że ciągle ruszała rękami, więc nie mógł dostrzec tego, co się za nią kryło. Jej świat istniał tylko tu, tylko teraz. Coop nie znał żadnej historii z przeszłości czy innego miejsca, o którą mógłby ją zapytać. Kiedy myślała - w tych wodach swoich nagłych przypływów - to o tym, co mogą narkotyki, co może pożądanie, tak dzikie, że już nieczytelne. Czasami budził się tuż przed świtem i widział ją pochyloną nad dywanem, nad drgającym, niebieskim płomieniem. Raz, kiedy otworzył oczy, zobaczył, jak mu się przygląda z odległości paru cali, i nagle ogarnął go strach, że wygląda jak Anna. Nie wiedział, czy jest soczewką, przez którą może przyjrzeć się przeszłości, czy też mgłą, zamazującą jej kontury.
„Uwielbiam śpiewać. Kiedy byłam mała, mój tata zwykle śpiewał, prowadząc samochód”. Bridget patrzyła przez ramię Coopera. Odniósł wrażenie, jakby nagle otworzył się zamek jakichś małych drzwiczek. Chciała mu coś dać. Poczuł, że jest to bardzo osobiste, chociaż nie patrzyła mu w oczy. Śpiew ojca, który docierał na tył wozu, gdzie siedziała samotna w dzieciństwie. Cooper patrzył na jej pogrążoną we wspomnieniach twarz.
Widział blond włosy opadające na policzek, cień światła pod koszulą. Pochłaniał te chwile, ich fakturę, jakby szykował się na suszę, która miała nastąpić. Jej uspokojony głos tłumaczył ruch małych przedmiotów wokół niej. Właśnie tu znajdowało się to, co ważne - w tym małym firmamencie, który obracała w dłoniach, razem z zaszyfrowanymi nazwami narkotyków: „koka”, „marycha”, „hera”, w jej słodkim i, tak, uspokojonym głosie.
Czasami przyjeżdżali muzycy i zabierali Bridget ze sobą. Nie było jej cały wieczór i wracała nad ranem mniej więcej w tym samym czasie co Coop. „Dlaczego nie chcesz jechać ze mną? - pytała. - Uwielbiam śpiewanie”.
Wahał się, bo był przyzwyczajony do jej towarzystwa tylko w małych dawkach. Gdyby zobaczył, jak zachowuje się wśród innych, uwolniłoby go to od tego, co wiedział i czego pragnął. Była jego chętną i gorliwą kochanką, nawet kiedy wbijała igłę w ramię, a potem cofała żółtawą strzykawkę. Stanowiła dla niego różnorodne zjawisko, nawet gdy szło o jej zachowania. Czasami biegała z nim z tą samą energią co on, potem wracała do domu, rozpakowywała swoją aparaturę złożoną z zakraplaczy do oczu, sody kaustycznej, szkiełek w kształcie soczewek, i czekała cierpliwie na pojawienie się kryształków. Lub też czytała niespokojnie do późna w nocy. Kiedy więc Bridget zaproponowała, by pojechał z nią i muzykami, pokręcił ręką, co miało znaczyć, że nie jest to dobry pomysł, uznając, że będzie uprzejmiej, jeśli nie powie jej tego otwarcie. Skrzywiła się lekko, bardziej zadumana niż rozdrażniona. Wymiana zdań polegała więc na jego geście i jej grymasie. Wyszła, a kiedy poszedł za nią później do sypialni, stała przy oknie i patrzyła na wolny ruch na drogach dojazdowych Santa Maria Boulevard. Pół godziny później przyjechali po nią przyjaciele. Gdy wracała, zawsze była w dobrym humorze.
Coop towarzyszył im przy następnej okazji. Dzień wcześniej zadzwonił, żeby odwołać grę, a kiedy pojawili się muzycy, zszedł z nią po prostu na dół. Co jakiś czas sprawdzała, czy nie chce się wycofać.
Jedziesz z nami?
Tak sobie pomyślałem.
To wspaniale, Cooper, ale zdejmij krawat. Daj mi go.
Delfin nauczył go, że powinien ubierać się elegancko, i nie potrafił pozbyć się tego nawyku. Krawat albo koszula z mankietami na spinki dodają klasy, mówił Delfin, nawet jeśli się przegrywa.
Bridget usiadła obok kierowcy, a on z tyłu, koło basisty, a ten powiedział, że jest redaktorem magazynu poświęconego przyrodzie Kalifornii, którego właścicielami są bezwzględni bogacze. „Konserwatyści uwielbiają Kalifornię - powiedział basista. - Chętnie zagarnęliby ją całą”. Bridget rozmawiała prawie niedosłyszalnie z Cooperem. Wyjaśniła, że grają w barze na wybrzeżu, i po godzinie zatrzymali się przed zajazdem położonym tuż przy dwupasmówce. Wysiadła i przeciągnęła dłonią po spódnicy. Była inna niż zwykle, nigdy nie widział w niej Bridget. Neon nad ich głowami oświetlał czerwono jej twarz. „Zostawię cię tutaj, dobra? - powiedziała. - Spotkamy się później”. „Dobrze”. „Po występie”. „Dobrze”. Budynek niczym się nie wyróżniał, był prostokątny i z powodzeniem mógł służyć jako burdel z podjazdem dla wózków inwalidzkich. Jednak okazało się, że mieści się w nim bokserska sala treningowa i bar. Na żwirowym parkingu stało około czterdziestu wozów, w tym lalka półtonowych ciężarówek i przyczepa z miodem.
Tej nocy Bridget nie poświęcała mu wiele czasu i czuł się swobodnie. Kręcił się wokół budynku, żeby zabić czas. Jedna z jego stron była nieoświetlona, a za nią ciągnęły się niewidoczne pola, które można było dostrzec jedynie przez moment w świetle skręcających na parking samochodów. Wyobrażał sobie Bridget w jej garderobie, jak przygotowuje się do występu: zmienia buty lub maluje paznokcie na kolor sjeny palonej. Traktował ją jak dobrotliwy wujek. Nic tak naprawdę o niej nie wiedział. Ktoś otworzył drzwi i na ziemi jakieś dwadzieścia stóp od niego pojawił się pasek światła. Wyszła z dwoma mężczyznami, patrzyli przez chwilę w ciemność, a potem przysunęli się bliżej siebie. Jej dłoń spoczywała na jednym z mężczyzn i szarpnięta, zwaliła się na niego. Cofnęła się i Cooper zauważył, że zdejmuje z nagiego ramienia coś, co wyglądało jak jego niebieski krawat. Widział kiedyś w Taos człowieka, który zbierał truciznę: najpierw zmuszał żmiję do rozwarcia szczęk nad pojemnikiem, a potem wyciskał jad z gruczołów na plastik. Lekki odgłos, wydobywający się z zęba zwierzęcia, był prawie niesłyszalny i brzmiał jak protest. Cooper patrzył na Bridget i obu mężczyzn, gdy tak stali obok. Następnie otworzyli szerzej drzwi, żeby wejść do środka, światło dosięgło go, ale oni byli już do niego odwróceni plecami.
Bar ciągnął się wzdłuż jednej ze ścian sali, a Bridget występowała na scenie w jej odległym końcu. Przebrała się w kremową sukienkę z głębokim dekoltem, a na szyi miała jego krawat. Delfinowi by się to nie spodobało. Kiedy zaczęła śpiewać, nie zaskoczyła go siła jej głosu ani jego skala od szorstkiej do delikatnej, ale pewność siebie wielkiej aktorki, z którą Bridget rzeźbiła przestrzeń swymi gestami, śpiewając niczym Chrissie Hynde. Cooper nigdy jej takiej nie widział. Jej podświadomy taniec, okrzyki kierowane do publiczności, to, jak zinterpretowała Season oj the Witch jako zgrzebnego, niebezpiecznego bluesa, rozbiegały się z tym, co wiedział na jej temat. Nigdy wcześniej nie spotkał tej kobiety. Rozpoznawał jedynie krawat, wiszący luźno na jej szyi. Patrzył tylko na nią. Tego wieczoru każda nowa piosenka ujawniała nową stronę jej natury. Nawet gdy była zmęczona, wciąż potrafiła się skupić i śpiewać. Przechodziła między innymi członkami zespołu, zderzając się ze snopem światła, przebijając się przez strukturę piosenek, jej białe ramiona chwytały ożywiającą iskrę, biodra pieprzyły publiczność. W jej występie nie było wyrachowania czy przesadnej samokontroli. Nagle urosła.
Kiedy występ się skończył, patrzył, jak schodzi ze sceny wraz z członkami zespołu. Podano jej wysoki kufel piwa, które wypiła, jak się zdawało, jednym haustem. Determinację, która była w jej piosenkach, zastąpiła teraz dziecięca radość z gratulacji i uścisków znajomych. Co jakiś czas spoglądała dalej, chcąc sprawdzić, czy jest w pobliżu, ale nie mogła go dostrzec. Pozostał w cieniu i patrzył na nią. Ciekawiły go wszystkie szczegóły związane z tym stanem, który trochę przypominał to, co działo się na scenie, i Cooper nie chciał tego przerywać.
Rzucała spojrzenia nad ramionami innych. Tonęła. Cooper wszedł w światła reflektorów (a więc były to reflektory) i zobaczył jej niepewny uśmiech, który wydawał się wskazywać, że liczy się tylko on. Objęli się i poczuł pot na jej ramionach, jej wilgotną suknię, mokre włosy na policzku.
Następnego dnia wybrał się wieczorem na karty, a kiedy wrócił, nie mógł jej znaleźć. Nie było jej w pokoju w Santa Maria Inn, w hotelowym holu ani w mieszkaniu. Wysprzątano je i za nie zapłacono. Nagle do niego dotarło, że nie ma jej żadnych innych namiarów i nie wie, jak się z nią skontaktować. Pozostawał mu facet z Jocko's, ale nawet nie wiedział, jak się nazywa. Rano objechał wszystkie sklepy żelazne w promieniu dwudziestu mil od Santa Maria. Obawiał się o bezpieczeństwo Bridget, mimo że jej rzeczy zniknęły z mieszkania.
Zaczął przesiadywać w kawiarniach i barach przy głównej ulicy Santa Maria, która ciągnęła się przez trzy mile, a także chodzić po miasteczku z nadzieją, że zdoła ją odnaleźć. Wciąż biegał rano, ale teraz o wiele szybciej i docierał aż za miasto. Po tych trzech latach obudziła się jego seksualność. Zaczął chodzić na salę gimnastyczną i ćwiczyć, używając zawieszonego na linie worka. To dawało mu lepszą możliwość ucieczki niż bieganie. Czuł się silny, ale wiedział, że ta siła wynika z bezsilności. Kiedy pewnego dnia wrócił do hotelu, spojrzał na swoje odbicie w stłumionym świetle holu, szukając jakiegoś znaku. Nagle zrozumiał, że to on jest uzależniony.
Recepcjonista wręczył mu pocztę. Była to kartka z Tahoe, na której widniał tylko jego adres, napisany w znany mu sposób. Na drugiej stronie było zdjęcie kasyna Harraha lśniącego od świateł. To Bridget chciała mu przekazać, gdzie jest.
Zebrał się w ciągu godziny i ruszył na wschód, oddalając się od wybrzeża tymi samymi drogami, którymi jeździli nocą w kierunku Nevady. Skręcił na północ przy Carrizo Plain Monument i jechał drogą numer 99 przez San Joaquin Valley. Visalia, Fresno, Modesto, a potem Sacramento. Sakrament. Zjadł w Carmichael. Zaczął wjeżdżać w góry Sierra jeszcze przed zmrokiem. Zaczęło padać, podniosła się mgła, więc miejscowości takie jak Silver Fork czy Strawberry, które mijał wcześniej setki razy, tylko przesunęły się w mroku. Tuż przed Tahoe zatrzymał się w motelu. Ogolił się i wykąpał, korzystając z cienkiego płatka mydła, które dostał. Włożył czystą koszulę i krawat. Odjechał około drugiej w nocy.
Zjeżdżał w stronę Tahoe, jego świateł i przytłumionego blaskiem jeziora wszechświata. Wyszedł z chryslera, by spojrzeć w stronę gór, które właśnie pokonał. Czuł już zmianę wysokości. Wrócił do przeszłości, podjął świadomie to ryzyko, chociaż wiedział, że może to wszystko zmienić. Następnie zostawił samochód na parkingu przy Caesars Pałace i poszedł do Harraha - wiedział, że nie wolno zostawiać samochodu tam, gdzie się pracuje.
Jak tylko wszedł do głównej sali, uderzyła go fala wpompowywanego tam tlenu. Jechał całe popołudnie i większą część nocy i teraz zmęczenie zaczęło rozprzestrzeniać się po jego ciele. Otaczał go napuszony wystrój wnętrza. Usiadł na długiej na dwadzieścia stóp skórzanej kanapie i rozprostował nogi. Kiedy kelner zapytał, czy życzy sobie coś do picia, dał mu dziesięciodolarówkę i zamówił kawę z mlekiem i pianką. Poszedł z wysoką szklanką do stolików. Nie zauważał jeszcze nikogo znajomego, ale wieczór dopiero się zaczynał. Piętnaście godzin wcześniej boksował z wściekłością worek, ćwicząc w wyłożonej sztuczną murawą sali.
Cooper wiedział, że jeśli będzie bardziej widoczny, to Bridget go zauważy, dlatego zaczął przechodzić przez pełne przepychu pokoje, pełne hałasów i chaotycznych ruchów. W końcu usiadł, żeby zagrać. Specjalnie przegrał pierwsze rozdanie, tak jak zawsze. Grało się tu szybciej niż na południu, ale otaczali go sami amatorzy. Była czwarta nad ranem. Wciąż nie chciało mu się spać.
Zobaczył ją godzinę później, gdy uniósł wzrok znad swego rozdania. Coś podskoczyło w jego piersi. Jak długo stała tam bez ruchu i na niego patrzyła? Była wyższa niż większość widzów. Skończył grę i zebrał swoje żetony. Wygrał na tyle dużo, by wynająć coś na południowym wybrzeżu, gdyby któreś z nich tego potrzebowało.
Cooper.
Chwyciła go za ramię przy kasie. Przysunął twarz do jej szyi, białej, prawie złotej, z silnymi mięśniami, które stanowiły zapewne centrum jej pewności siebie.
Weszli po szerokich, pokrytych dywanem schodach. Jak tylko wymknęli się z sali głównej, pozbyli się hałasu i Cooper przypomniał sobie, jak w dzieciństwie płynął w łódce zakolem San Antonio Creek i zostawił za sobą w jednej chwili huk przełomów rzeki. Przeszedł krok lub dwa za Bridget. Odwróciła się do niego i powiedziała: „Właśnie pływałam”. Szła lekko. Nikt u Harraha nie miał tej naturalnej siły. Była w niej efektywność, której wcześniej nie dostrzegał. Cofnęła się, gdy chciał ją objąć w windzie.
Zaczekaj.
Jakby to słowo mogło wszystko wyjaśnić. Na co?
Musimy porozmawiać. Masz tu pokój? Nie.
Bo nie możesz się tu zatrzymać, w tym hotelu.
Nic nie powiedział i resztę drogi odbyli w milczeniu. Zostawił samochód przy Caesars Palące i nie mógł tu zostać.
Było mniej więcej wpół do szóstej i usiedli przy stoliku, żeby zjeść śniadanie. Wyjrzał przez okno na siedemnastym piętrze, ciemne niebo w kolorze magenty nad światłami miasta. Cooper nie zapytał, dlaczego nie powinien się tu zatrzymywać. Miał wrażenie, że Bridget jest w jakiś sposób uzbrojona i musiał ostrożnie zajść ją od tyłu. Musiał poznać jej zamiary. Chociaż jeśli coś planowała, to lepiej było o tym nie mówić w tym budynku, gdyż „oko na niebie” mogło być wszędzie. Zrozumiał, że zwabiła go w miejsce, gdzie nie mógł się spierać i jej oskarżać. W dodatku była ze swoim dawnym partnerem z Jockos. „To ten facet od sklepu żelaznego...?”, spytał. Skinęła zamaszyście głową. „Jak się nazywa? Czy mieszka w Tahoe? Czy dlatego tu przyjechałaś?”. Machnęła ręką, zbywając wszystkie pytania. Przyznała tylko, że facet z Jockos jest razem z nią.
Kiedy znaleźli się na podziemnym parkingu Caesars Palace, otworzył drzwiczki chryslera i wpuścił ją na miejsce pasażera. Znowu miał uczucie, że powietrze tutaj i niepewne światło pochodzą z poprzedniego dziesięciolecia. Obszedł wolno samochód i usiadł obok.
Powinienem wracać do Santa Maria.
Co? Obróciła się gwałtownie w jego stronę.
Dlaczego wyjechałaś? W co chcesz mnie wciągnąć, Bridget?
Po prostu stąd wyjedźmy.
Nie.
Czy możemy jechać...
Nie jestem jeszcze gotowy na to słońce.
Dobrze. Przesunęła dłoń po jego ramieniu. Nie zaniedbałeś się.
Och, nie przejmuj się. Przeszedłem swoje.
Pocałowała jego prawe oko, następnie czoło i usta. Przyjmował wszystko. Dotykała go. Nie całowali się w tej chwili. Było to bardziej intymne - patrzyli na siebie, a ich twarze niemal się stykały. Oddech, żadnych słów, tylko czekanie na reakcję drugiego. Jego zmęczone oczy ożyły, gdy na nią patrzył.
Na Nevada Inn Road, dwadzieścia minut później. „Chcę, żebyś poznał mojego przyjaciela - powiedziała. - Mam zamiar o coś cię prosić...”. Zaczęła mu opowiadać o właścicielu przydrożnego sklepu żelaznego i o tym, jak poznał go wtedy wieczorem w Jocko's. Miał na imię Gil. Pracowała u niego i była mu winna pieniądze. „Czy jest twoim kochankiem?”. Powiedziała, że zna go od dawna. Gil gra w karty. Będą z nim jego dwaj kumple, też karciarze. Wiedzą wszystko o Cooperze. Słyszeli o nim, jeszcze zanim pojawił się w Jocko's. Cooper milczał, szeptał do siebie, chcąc walnąć ręką w szybę, jakby stanowiła ona część jej głupoty. Bridget uczestniczyła w spisku i sprowadziła go do Tahoe.
Zatrzymali się i poszli do wynajętego na krótko mieszkania. W dużym, prawie nieumeblowanym pokoju siedzieli trzej mężczyźni. Przedstawiła Coopera, a tamci zaczęli mówić o rozgrywce z Bractwem i nawet o niesławnym geście w stronę ukrytej kamery, która nie zdołała uchwycić jego machlojek. Byli pod wrażeniem jego umiejętności. Spojrzał na Bridget, która patrzyła na swoje ręce, jakby nie miała z tym nic wspólnego. Następnie Gil wyłożył mu swój plan. Był on sprytny, skomplikowany i Cooper od razu powiedział, że w to nie wchodzi. Wstał. Poczuł się wyczerpany. Mężczyźni zaczęli podawać kolejne szczegóły akcji, tak że poczuł, iż otaczają go gadatliwe demony. Odsunął się od światła, które wpadało przez duże okno. Zaczął sobie przypominać tę chwilę w samochodzie, kiedy Bridget tak od niechcenia przyznała się do związków z tymi ludźmi. Nie miał pojęcia, kim są. Byli tu nowicjuszami. Wyglądali na starszych od niego, ale nigdy o nich nie słyszał. Machnął ręką, kiedy nie chcieli przyjąć jego odmownej odpowiedzi. Popełnił już jeden tego typu błąd w życiu i nie zamierzał znowu ryzykować. Ruszył do wyjścia. Jeden z mężczyzn dotknął jego ramienia, a Cooper odwrócił się i omal go nie uderzył. Widzieli, co się dzieje. Kiedy Cooper podszedł do drzwi, pojawiła się przy nim Bridget i położyła dłoń dokładnie w tym samym miejscu, co mężczyzna, jakby chciała, by zrozumiał, na czym polega różnica. Odwrócił się i zobaczył przez jej ramię trzech mężczyzn, stojących w odległym kącie pokoju i obserwujących ich uważnie.
Czy możesz mi pomóc, Cooper? To musi się udać. Chcę znowu żyć.
Tak żyć?
Muszę mu oddać pieniądze... To duża suma. Przecież chodzi tylko o grę w karty. Zaśmiał się na te słowa.
Możesz to zrobić? Wyciągnęła dłoń, a on się cofnął. Nie chciał, by go dotykała. Przypomniał sobie, jak swobodnie czuła się ze swoim przyjacielem w Jockos. Cały czas rozmawiali, zainteresowani tym, co mają do powiedzenia.
Możesz się odsunąć, powiedział.
Nic nie rozumiesz. Musisz mi pomóc. Dlaczego?
Jest taki sen. Sama nie wiem. Śni mi się od dawna. Wchodzi się do pokoju, a tam pojawiają się białe linie czy kryształki i myślę: Po prostu wyjdź. Nie bierz działki. Źle się potem będziesz czuła. Ale narkoman nie potrafi, ot tak, wyjść. Zawsze bierze się działkę. Jest się na haju nawet we śnie, a jednocześnie wie się, że będzie bolało. Ale gdyby tylko udało się wyjść.
Dlaczego szepczesz?
A jak myślisz? Bo mówię prawdę o sobie.
Rozumiem. Spojrzał w stronę mężczyzn.
Znam go od dawna. Ale teraz nie czuję się bezpieczna. Musisz mi pomóc. Czy potrzebujesz czasu. Oni... oni mogą ci dać jeszcze jeden dzień na podjęcie decyzji. Jestem pewna. Zastanów się nad tym. Powstrzymaj się z odmową.
Pojechał południowym brzegiem jeziora i znalazł chatę, którą mógł wynająć. Kiedy przyjechał do Tahoe, ani wyczerpanie, ani gniew nie zdołały zmienić tego, że pragnął Bridget. Ale nawet to nie wpłynęło na jego decyzję. Mógł zrobić to wszystko, czego chcieli ci trzej faceci, ale wówczas już na zawsze stałby się więźniem ich świata. Kiedy wystąpił przeciwko Autryemu i Bractwu, wiedział, że znają się oni na oszustwach. Ale ci tutaj mieli zamiar ograbić niewinnego. Poza tym za dużo o nim wiedzieli. Wybrali go, zanim jeszcze dowiedział się o ich istnieniu - na długo przed tym, jak zobaczył Bridget w Jockos. Nigdy nie był niewidzialny. A Bridget przyjechała do Tahoe tylko po to, żeby go zwabić, zaginając paluszek, powiewając zieloną spódnicą. Zobaczył inną wersję ich związku, gdzie mógł szukać pociechy i spokoju tylko w sobie, a nie w niej. Stwierdził, że go wrobiła i że jest osaczony przez oszustów.
W chacie zadzwonił telefon. To był Gil. Tylko on miał się z nim kontaktować i Cooper dostał jeden dzień na podjęcie decyzji. Następnie Gil się rozłączył. Wiedzieli więc, gdzie jest. Śledzili go. Cooper usiadł przy laminowanym stole i zaczął pchać kuchenny nóż do jego krawędzi i z powrotem, jakby jego ciężar i równowaga mogły mu dostarczyć jakichś wskazówek, co robić dalej. Wygrać słuszne gry czy je przegrać. To przydarzało się codziennie wszystkim ludziom: w pracy, miłości, przyjaźni. Była to umiarkowana cnota kompromisu. Wstał, zostawiając nóż na krawędzi stołu.
Bridget była gdzieś tam, między tymi wszystkimi światłami. Gdyby pojawiła się w tej chwili na ganku i wzięła go w swoje białe ramiona, oddając mu się szczerze i prawdziwie, wiedział, że mimo swej nowej nienawiści i ryzyka, wykonałby gest w jej stronę. Nie mógł znieść jej nieobecności. Jej śmiech był zbyt daleko; Coop chciał być przy niej w zaparowanej łazience, gdzie stała, susząc włosy, tak kierując wylot suszarki, że owiewała jej ciało. Potrzebował tego znajomego, spokojnego, niskiego głosu o ziarnistej fakturze. Rozmowy o drobiazgach. Potrzebował dziewięciu czy dziesięciu jej spojrzeń w skośnym lustrze windy, jej energii, kiedy jechali wybrzeżem, stóp opartych o deskę rozdzielczą, jakby była dwunastoletnią dziewczynką. Chciał tego wszystkiego. Przyjąłby to wszystko mimo ryzyka.
A potem zdarzyło się coś dziwnego. Następnego dnia rano pojechał do Tahoe, żeby zjeść śniadanie. Myślał, że może uda mu się zobaczyć gdzieś Bridget, ale spotkał Claire. Po tylu latach. Jej szczupłe, ciemne ramiona o barwie owoców Arbutus menziesii, jej ciemne piękno niczym brązowy kwiat, jej ciekawskie spojrzenie, jakby nagle wynalazła dorosłą minę i sposób bycia. Padła w jego ramiona i do razu rozpoznał w niej dawną Claire. Wykonała znajomy gest i rozejrzała się, jakby spodziewała się, że Anna jest gdzieś obok. Byli jednak sami. Wyglądała na zmęczoną, odwiózł ją do hotelu i powiedział, że później zadzwoni. Wrócił do chaty i się położył, ale nie mógł zasnąć.
Przypominał sobie Claire, głównie na koniu. Zwykle miała zgrzebło w dłoni albo uprząż na plecach, albo klęczała w trawie i patrzyła na czerwony kołnierz węża Diadophis punctatus.
To ona odkryła Coopa na wpół zamarzniętego w samochodzie. Jeszcze słyszał jej przejmujący krzyk. Był jednak zbyt zziębnięty, by się ruszać. Obrócił tylko trochę głowę i patrzył pół przymkniętym okiem na postać szarpiącą drzwiczki. Potem zniknęła. Poddała się. Był zbyt wolny i nijak jej nie pomógł. Pomóc jej. Zaczął zapadać się w nieświadomość, potem ocknął się nagle, kiedy siekiera rozbiła szybę od strony pasażera i szkło posypało się w ciemność i jego włosy, a w samochodzie zaczął hulać wiatr. Pojawiła się ręka, która zaczęła szarpać drzwiczki i w końcu uwolniła je od lodowej pokrywy, a następnie zobaczył Claire, która próbowała go wyciągnąć od drugiej strony. Nie mógł rozprostować nóg, więc usiadła na pokrytym szkłem siedzeniu, wyciągnęła przez niego nogi i kopnięciem otworzyła drzwiczki po drugiej stronie. Tak było łatwiej. Potem wywlokła go na zewnątrz i pociągnęła przez ciemne podwórko.
Ktoś wyciągał go na wpół uśpionego z łóżka. Następnie mężczyźni zanieśli go do dużego pokoju chaty, posadzili na rattanowym krześle, do którego przymocowali luźno jego ręce taśmą klejącą. Przez moment stali wokół w ciszy. Miał wrażenie, że wciąż śni. Po chwili pojawiła się Bridget. W spódnicy, swoim szarym swetrze, bo wieczory w Tahoe były zimne. Weszła, usiadła na stołku przy nim i pochyliła się. Przysunęła bliżej twarz. Czuł jej oddech. Stojący za nią mężczyzna powiedział: „Oto układ, Cooper, masz wybór: albo będziesz z nami współpracował, albo cię załatwimy”. „Już to przerabiałem”, powiedział cicho Cooper.
Gil przesunął się do przodu i położył dłoń na ramieniu Bridget, jakby była jego własnością. „Chodzi o to, że nie możesz pieprzyć się z nią, a potem zrezygnować ze współpracy tylko dlatego, że masz «zasady». Jesteś szulerem, Cooper. Musisz za to zapłacić. Wybijemy ci z głowy te twoje zasady”. Chwycił na chwilę jasne włosy Bridget, a potem się cofnął, zostawiając ich samych.
„Spójrz w dół - powiedziała. Szept. - Mogę ci zrobić zastrzyk, tak że prawie nic nie będziesz czuł”. Na jej dłoni leżała strzykawka. Poruszyła nią i płyn przelał się tam i z powrotem; była jak pióro, w którego przezroczystej części mogła unosić się czarna sukienka albo pociąg znikający w tunelu. Nakładała igłę na strzykawkę, kiedy na niego spojrzała. „To przysługa... Albo możesz z nimi współpracować”. Zawahała się i urwała. Czuł na sobie wzrok obecnych. Zapytał: „Czy pieprzysz się tylko, kiedy jesteś naćpana?”. Ktoś uderzył go w twarz tak mocno, że przewrócił się z krzesłem i uderzył głową w podłogę. Postawili ponownie krzesło wraz z nim. Gil siedział teraz na stołku, z którego wcześniej korzystała Bridget, tak blisko Coopera jak ona wcześniej. Uderzył Coopera mocno łokciem w usta. „Nie możesz się wycofać. Nie teraz. Musimy przyznać, że wszyscy jesteśmy kurwami”. Wziął głęboki oddech - Cooper wyczuł ruch, ale nie śmiał oderwać wzroku od ust mężczyzny - a potem Bridget zwaliła się na niego i pod osłoną swego ciała wbiła w jego szyję igłę, wycisnęła płyn do końca i upuściła strzykawkę na podłogę. Mężczyźni z trudem ją odciągnęli. Cooper leżał na podłodze, wszystko w jego głowie wywróciło się na nice pod wpływem narkotyku. Był w Santa Maria i mówił: „To dla ciebie. Jest tu pięć flag. Żółta oznacza ziemię, zielona wodę, czerwona ogień, przed którym musimy się chronić”. Później nic już nie pamiętał.
Przyjechałam do Francji w wieku trzydziestu czterech lat, by badać życie i twórczość Luciena Segury. Przyleciałam na Orły, gdzie spotkałam się z moją przyjaciółką Branką. Wyruszyłyśmy na południe przez ciemniejące przedmieścia, mijając małe miasteczka, które przypominały jedynie mgnienia światła. Po roku niewidzenia starałyśmy się nadrobić zaległości, gadając bez przerwy. Branka wzięła do kosza owoce, chleb i sery, zjadłyśmy większość tych rzeczy i piłyśmy bez przerwy wino z jednego kieliszka, którym musiałyśmy się dzielić.
Koło północy dojechałyśmy do Tuluzy. Wszystko było pozamykane, a od Demu dzieliła nas jeszcze godzina drogi. Branka zaproponowała, żebyśmy zboczyły do wioski Barran, gdzie jej firma architektoniczna zajmowała się renowacją kościelnej dzwonnicy, i czterdzieści minut później wjechałyśmy na wąskie ulice. Zatrzymałyśmy się przy cmentarzu.
Branka miała oczywiście lampę łukową w bagażniku, wyjęła ją i oświetliła dziwną wieżę, wznoszącą się w ciemności jak tyczka od olbrzymiej fasoli, chociaż mnie przypominała bardziej niepewnie stojącą wieżę ciśnień, na którą wspinaliśmy się w dzieciństwie. Jednak ta dzwonnica wyglądała dziwniej. Zbudowano ją w trzynastym wieku, a następnie przebudowano na wzór zwoju lub śruby. Ma ona niezwykły, helikoidalny kształt - spiralną powierzchnię - więc wznosząca się linia odzwierciedla wszystkie punkty na kompasie otaczającego ją krajobrazu. Okrążyłyśmy ją w ciemności. Branka powiedziała, że dawni historycy twierdzili, iż jej budowniczych zainspirował kształt muszli ślimaka. Inna opowieść głosiła, że cieśle użyli świeżego drewna, które się tak zniekształciło, albo że to solny wiatr tak ją powyginał. Dla niej dzwonnica była przykładem wizjonerskiego rzemiosła, „jak ogień na niebie”. Dodała jeszcze, że w czasie poprzedniego remontu wydarzyła się tu bójka, w której omal nie zginął człowiek.
Wróciłyśmy do samochodu i pojechałyśmy do Dému.
Przez całe życie uwielbiałam nocne podróże samochodem w towarzystwie osoby, z którą można porozmawiać o znanych sobie sprawach. Ta chęć wracania do przeszłości jest jak villanella, która nie rozwija się linearnie, ale wciąż krąży wokół tych samych chwil i uczuć. Nabokov powiedział, że liczą się tylko powroty do znanych dzieł. Dlatego dziwny kształt tej wieży, która wciąż jakby brała zakręty, wydał mi się znajomy. Ponieważ żyjemy z tym, co odzyskujemy z dzieciństwa, z tym, co łączy się z naszym życiem i przetacza się przez nie echem. Tak jak szkiełka w kalejdoskopie tworzą wciąż nowe kształty i są niczym pieśni, złożone z refrenów i rymów, składające się na jeden monolog. Nasze historie wciąż powtarzają się w naszym życiu, niezależnie od tego, co opowiadają.
W wioskach, przez które przejeżdżałyśmy, nie paliła się żadna latarnia i tylko reflektory omiatały dwupasmową drogę. Byłyśmy same w świecie, w niewidocznym krajobrazie bez nazwy. Uwielbiam takie podróże w nocy. Wiezie się wtedy większą część swego życia w plecaku. Z radia dobiega słaba i urywana muzyka. W końcu brakuje nam słów. Przyjaciel kładzie nam rękę na kolanie, by sprawdzić, czy nie odpływamy. Ciemne żywopłoty skłaniają do dalszej podróży.
Kiedy słyszę grzmot, myślę o Claire. Wyobrażam ją sobie zadowoloną z własnego towarzystwa, chociaż, o ile wiem, równie dobrze mogła wyjść za mąż. Henry Vaughan mówi w pewnym wierszu o „trosce, która idzie w przebraniu”. Nie wiem, czy właśnie o to chodzi, kiedy z tej odległości próbuję sobie wyobrazić życie mojej siostry lub przyszłość Coopa. To ja odnajduję podteksty dotyczące historii i sztuki w różnych archiwach, gdzie spiralny ruch kilku obcych sobie osób splata się w opowieść. Swoją zaczynam zawsze od Claire.
Jej utykanie sprawiało, że wydawała się poważna dla tych, którzy dobrze nie znali Claire. To z powodu polio z dzieciństwa; pamiętam, jak w tamtym okresie ojciec przenosił ją bez przerwy z pokoju do pokoju. To utykanie zawsze wywoływało przesadne gesty uprzejmości u innych. Mężczyźni w tramwajach czy na promie do Larkspur ustępowali jej miejsca. Ale Claire nigdy nie czuła tej powagi. W zasadzie to mnie, Annę, powinno się uznać za poważniejszą z sióstr, bo zawsze nalegałam, by wybierać określone rozwiązania. Claire miała w sobie jakąś dzikość i lubiła nowe wyzwania. Jej wspomnienia z podróży - oczywiście konnych - zawierały opisy znajomych, o których nie mieliśmy pojęcia.
7 stycznia. Jechaliśmy klifami w poszukiwaniu psa Keena. Zawsze na niego wrzeszczał, cholerny taki, cholerny owaki, ale wiedzieliśmy, że go kocha. Rozdzieliliśmy się, jadąc wzdłuż potoków, szukając go żywego lub martwego. Robiliśmy to już wcześniej - zdarzało nam się szukać jakichś zwierząt, a potem znajdowaliśmy je nieżywe, jakby tam w śniegu odbyła się mała masakra. Późnym popołudniem znaleźliśmy otrząsającego się psa przy potoku w Riehardson Bend. Nigdy nie był zbyt przyjacielski, pomijając swego pana, a teraz miał za duże towarzystwo. Przykucnęliśmy i „złożyliśmy mu hołd”, jak powiedziałaby Anna. Keene owinął George a kocem, a my poprowadziliśmy konie przez wodę. Słuchałam, jak piją: siorb, siorb, siorb - wydawały dźwięki jak niemowlę przy piersi. Pojawił się jeleń z rogami, które miały chyba ze dwanaście końców - boski. Wyszedł spośród drzew i rozejrzał się dookoła. Tak musiało być też wokół George'a, kiedy wydawało nam się, że jest sam. Keen poczuł taką ulgę, że wciąż trzymał go w ramionach i cały czas mówił do niego w drodze powrotnej.
3 października. Stare białe drzewa. Bierzemy do ręki lampę łukową i wjeżdżamy między topole. Zobaczyłyśmy półuśpione konie, które przechadzały się jak fale oceanu po lądzie. Byłam tam przez dwie godziny, wąchając ich szyje. Chciałam znaleźć takiego, by móc zasnąć na jego grzbiecie.
5 grudnia. Bobby ma dziewczynę tak chudą, że upija się jednym piwem. Kiedy umarł jego ojciec, zakradła się cicho do łóżka Bobby'ego i go objęła. Biały Kubrak Melville'a jest jego ulubioną książką. Faceci to lubią. To tak, jakby chowali się za głębią.
Kiedy pracuję, czasami korzystam z natury Claire, jak również z jej uważnego skupienia na świecie. Jednak żaden czytelnik jej w tym nie rozpozna i jej też by się nie udało, gdyby przypadkiem przeczytała coś mojego. Zresztą zmieniłam nazwisko. Być może, gdyby czytała moje prace, zrobiłyby na niej wrażenie szczegóły dotyczące zapięć uzdy czy popręgu w jakimś średniowiecznym fragmencie lub realizm opisu utykania wywołanego przez polio. Odtworzyłam ten jej chód bardzo uważnie - to, jak wyglądał na wzgórzu i na trawie - w przeciwieństwie do chodnika, i jak potrafiła ukryć utykanie w towarzystwie nieznajomych.
I podobnie jak Claire zrobiłam się ostrożna, gdy mam coś wziąć do ręki i się tym zaopiekować - uważnie wybieram fragmenty doświadczeń. Czytałam kiedyś esej autora, którego zapytano o idealną pracę, a on odpowiedział, że chciałby być odpowiedzialny za niewielki odcinek, jakieś dwieście jardów, rzeki. Myślę, że oczarowałoby to Claire; mogłaby spokojnie złożyć swoje życie w rękach tego autora. Być może dzieje się tak dlatego, że na farmie wciąż potwierdza się ważność małych rzeczy i w końcu zapadają one głęboko w pamięć. Claire będzie pamiętać, jak Coop odebrał ją po przyjęciu urodzinowym i jak jechali drogą wzdłuż wybrzeża, pod żółtym niebem i fioletowoczarnymi górami w dali. I to, jak stał na wieży ciśnień, a my patrzyłyśmy na niego. I kota Alturasa. I zapewne dziwne zdarzenie z lisem. Jestem pewna, że Claire potrafiłaby narysować filiżankę z winem, piętkę od chleba i złocisty kolor sera o piątej rano w ciemnej kuchni naszego dzieciństwa zaraz przed tym, jak zaczynało się dojenie krów, i przypomnieć sobie, jak nawet o tej porze robiło się nieprzyjemnie, gdy dobiegało do nas trzaskanie płonącego drewna. Ale ja też to pamiętam.
Wydaje mi się, że potrafię dobrze wyobrazić sobie większość rzeczy związanych z Claire. Znam ją. Jednak Coopa znam tylko w określony sposób - jako dwudziestojednolatka, w którym się zakochałam i który przekroczył granice ofiarowanej mu bliskości. To prawie naturalne, nieprawdaż? Dorastał z dwiema siostrami jako sierota na naszym małym, spragnionym polu. Nauczył Claire i mnie, jak się robi ogrodzenie, jak miele kasztany, a następnie prószył ich cząstki na rzekę, by zwabić ryby. Wszystkie te reguły i nawyki stworzyły między nami więź. Ale odtwarzając łuk życia Coopa, mogę go śledzić tylko do tego zapętlenia, kiedy stał się moim tajemnym kochankiem, o ironio, do momentu, gdy odsłonił się w akcie wzajemnego oddania.
To odkrycie, gdy leżeliśmy w swoich ramionach pod zielonym niebem i ojciec próbował zabić tego chłopca, jest z perspektywy czasu czymś małym, czymś, co mogło się zdarzyć na paru centymetrach kwadratowych Bruegla. Ale wtedy całe nasze życie stanęło w ogniu. Widziałam szaleństwo i sama byłam szalona, tnąc ciało i twarz ojca kawałkiem szkła, żeby się wyzwolić, gdy trzymał mnie w uścisku. Uwierzyłam w końcu, że żadna córka nie doświadczyła nigdy takiej bliskości ojca, który być może starał się zadusić diabła, który we mnie siedział. Ten jego gniew musiał się również składać z ziaren pełnej przerażenia miłości do mnie. Jednak wówczas w to nie wierzyłam. Myślałam tylko o tym, że wciąż mam w sobie serce Coopa, kiedy ojciec wywlókł mnie z chaty i chwyciwszy za rękę, poprowadził w dół po zboczu. Wrzeszczałam, kiedy wszedł do domu. Nic nie powiedział Claire. Parę minut później zmusił mnie do wejścia do ciężarówki i zawiózł na wybrzeże, jakby odległość mogła osłabić to, co było między mną a Coopem. Miałam tylko chwilę na zabranie niezbędnych rzeczy. Wyrwałam z albumu zdjęcie ze mną i Claire i wzięłam jeden z jej pamiętników. Wiedziałam już, że nie wrócę. Ze nigdy nie zobaczę Coopa.
A później, gdzieś na południe od San Jose, na parkingu dla ciężarówek na drodze numer 101, wymknęłam się z kabiny. Przeszłam przez jedne drzwi, a potem drugie i złapałam okazję. Zniknęłam. Miałam nad nim prawdopodobnie przewagę dziesięciu minut, gdy zorientował się, co się stało. Musiał jeździć drogą, zaglądając w okna wszystkich mijanych na tej nadbrzeżnej trasie samochodów, powiadomić policję o zaginięciu córki, szukać mnie w miasteczkach takich jak Gilroy i Santa Clara, i San Juan Bautista. Przez parę dni nie wracał na farmę. W tym czasie minęła już nienormalna burza śnieżna, która nawiedziła region, odsunęła się znad wzgórz Petalumy. Byłam teraz uciekinierką. A Coop bez wątpienia też odjechał.
Kto dochodzi do siebie po takich zdarzeniach? Spotyka się ludzi, nawet w średnim wieku, i odkrywa, że w którymś momencie, znajdując się na delikatnej ścieżce swego życia, zamienili się w waleta kier albo piątkę pik. To właśnie, podejrzewam, stało się ze mną i z Coopem. Staliśmy się niezrozumiali w naszych sekretach, a to, kim byliśmy wcześniej, kierowało naszym życiem. Tak jak Claire. Ona w jakiś sposób zawsze będzie związana z naszym romansem, przez który straciła rodzinę.
„Jeden płodowy bliźniak może wchłonąć drugiego bez złej woli i zachować w ciele zbyteczny relikt jednej z wchłoniętych kości udowych tamtego. (Żyjący bliźniak rośnie i staje się dorosły, a kość udowa pozostaje w stanie płodowym.)”. To Annie Dillard napisała to cudo. Być może na tym polega historia bliźniaków. Przemyciłam siebie i uciekłam od tego, kim i czym byłam. Ale czy w historii naszej rodziny to ja jestem tym bliźniakiem, który przeżył? Czy może Claire? Która z nas umarła?
*
Ci, którzy odbierają historię jak sieroty, uwielbiają ją. A mój głos stał się głosem sieroty. Być może z powodu nieznanego życia mojej matki, jej ledwo zarysowanego portretu, stałam się archiwistką i historykiem. Bo jeśli nie okradamy przeszłości, zżera nas pustka. Moja praca polega głównie na ekshumacji nieznanych fragmentów europejskiej kultury. Moje najbardziej znane dzieło naukowe dotyczy Auguste'a Maqueta, jednego z pomocników i badaczy wątków Aleksandra Dumasa. Inne przedstawia portret Georgesa Waguea. Ten zawodowy mim w tysiąc dziewięćset szóstym roku udzielał Colette lekcji, które miały ją przygotować do występów w musichallu. Zajmuję się sytuacjami, gdzie sztuka spotyka się potajemnie z życiem. Archiwum jest dla mnie utopią, jak powiedział poeta, i moi znajomi bez wątpienia uważają, że życie współczesne musi się wydawać o wiele mniej interesujące. Być może mają rację. Kiedy Rafael pyta na przykład, w jakim historycznym momencie chciałabym żyć, odpowiadam bez wahania, że w Paryżu, kiedy zmarła Colette i na jej państwowym pogrzebie Georges Wague zajął się tym, by Stowarzyszenie Musichalli i Cyrków wysłało tysiąc lilii... Chcę tam być w mojej koszulce z napisem „Contrę Sainte - Beuve”, patrzeć w górę na jej mieszkanie na premier étage Palais - Royal, gdzie „już nigdy dobrane z miłością słowa nie złożą się w linię na błękitnym papierze przy świetle błękitnej lampy”.
Georges Wague, który udzielał Colette lekcji pantomimy, nauczył ją dwóch ważnych rzeczy. Zauważył w niej talent do tego, by wyrażać siebie nie tylko słowami. Widział, że ma ona też inne przymioty. Potrafiła być potężna, nawet gdy nic nie mówiła. W ogrodzie Natalie Barney wziął ją za rękę i oddalili się od gości, a kiedy zaczęła mówić, położył palec na jej ustach, wtedy jej oczy zalśniły pełnym życia ogniem. Patrzyła na jego twarz, czekając na sygnał. Jego dłoń opadła, więc Colette wiedziała, że nią nie manipuluje, i poszli dalej. Następnie powiedział jej, że mimowie są długowieczni. O drugiej rzeczy, którą od niego usłyszała, wiedziała już wcześniej. Ze nic bardziej nie dodaje odwagi niż maska. Nosząc maskę, może odtworzyć siebie gdziekolwiek, w takiej formie, w jakiej zechce.
To właśnie nauczyło mnie, że czasami wchodzimy w sztukę, by się w niej ukryć. Właśnie w niej możemy ocalić siebie, gdzie chroni nas głos trzeciej osoby. Podobnie jak w prawdziwym krajobrazie Paryża z Les Misérahles istnieje ta malutka, fikcyjna ulica, którą Victor Hugo pozwolił uciec Jean Valjeanowi przed pościgiem. Jaka była jej nazwa? Już nie pamiętam. Przyjechałam tu z ulicy Divisadero. Divisadero to po hiszpańsku: „podział”, gdyż ulica ta stanowiła kiedyś granicę między San Francisco a polami Presidio. Być może też jej nazwa pochodzi również od słowa: divisar - „patrzeć na coś z oddali”. (W pobliżu znajduje się wzgórze nazywane El Divisadero). Właśnie z niego można patrzeć w dal.
To właśnie, jak sądzę, robię z moją pracą. Patrzę w dal, szukając tych, których straciłam, i widzę ich wszędzie. Nawet tutaj w Dému, gdzie istniał Lucien Segura i gdzie „Odnajduję substytuty jak przypadkowe fałdy szala”.
Nawet teraz nie jestem pewna, co skłoniło mnie do zajęcia się życiem Luciena Segury i pisania o nim. Albo dlaczego badałam archiwum w Berkeley, by wyśledzić prawie niewidoczne ścieżki jego życia w departamencie Gers. Czytałam go, kiedy studiowałam w Randolph - Macon Woman's College. Ale i tak ważniejszy był jego głos, który usłyszałam pierwszy raz w Bencroft Library w Berkeley. Recytował swoje wiersze do blaszanego, pomalowanego lejka, jakby to było wielkie, nieznajome ucho. W tym nagraniu, dokonanym przez Académie Française na początku dwudziestego wieku, jego głos znajdował się z tyłu, a z przodu coś, co mogło być szumem morza lub płonącym drewnem. Mimo to uznałam, że ten starannie artykułowany głos skrywa w sobie jakąś ranę, tak jak czasami rozpoznaje się ukrytą chorobę w wolnych ruchach króla z kroniki filmowej. I pamiętam, że na tym cylindrze znajdowała się też, po wierszach, opowieść Luciena Segury o jego ojcu - a tak naprawdę ojczymie - który był zegarmistrzem. Spojrzałam w notatki z zajęć doktora Webera na temat życia na wsi i zaczęłam się uważniej przysłuchiwać. W głosie Segury pojawił się jakiś słodki cień i wahanie. Przypominał on zniszczoną miłość i wydał mi się znajomy. Do tego momentu wiedziałam o Segurze tylko tyle, że z niezrozumiałych powodów opuścił rodzinę, że w późnym wieku, gdy prowadził wygodne życie człowieka sukcesu, wsiadł na ciągnięty przez konia wóz i zniknął. Prześladował mnie ten głos, w którym była rana. Pojechałam do Francji, do ostatniego domu, w którym mieszkał w końcowym okresie swego życia. Poskładałam krajobrazy, o których pisał. Odbywałam długie spacery. Pływałam w pobliskim strumieniu, chodziłam wysadzaną drzewami drogą. Poznałam Rafaela.
Siedem minut po tym, jak uciekłam ojcu z parkingu dla ciężarówek w pobliżu San Jose, osoba znana wcześniej jako Anna wsiadła do jadącego na południe wozu. Jechaliśmy całą noc, nieśmiały Murzyn podwoził ciężarówką należącą do firmy chłodniczej dziewczynę, która, jak mu się wydawało, była Francuzką. (Nie chciałam rozmawiać i niczego wyjaśniać). Zatrzymywaliśmy się co jakiś czas, żeby coś zjeść, chociaż ja z trudem mogłam cokolwiek przełknąć, a żołądek bolał mnie ze strachu. Siadaliśmy w przydrożnych barach i patrzyłam, jak je pastę z awokado i chiles rellenos*3, kiedy w telewizji pokazywali skutki straszliwej burzy śnieżnej, która nawiedziła północną Kalifornię.
Zanim wiatr ustał i uderzyły pierwsze grzmoty, na tarasie Coopa świeciło słońce, a teraz, dzień później, siedziałam przy stoliku w towarzystwie uprzejmego i wspaniałomyślnego nieznajomego. Nic nie mówiłam. Nie powiedziałam słowa po angielsku, a między nami było tylko to, co mówili w radiu, gdy jechaliśmy Wielką Doliną Centralną.
Centralna Dolina Kalifornijska była kiedyś prawdziwym kwiatowym morzem. John Muir pisze, że „kwiaty w miodowym kolorze ciągnęły się wszędzie i były tak gęste, iż... przy każdym kroku można było zdeptać prawie setkę”. Czasami ten region przypominał morze. „Cała dolina zamieniała się w ocean. Większość tutejszych mieszkańców zginęła. Niektórzy próbowali płynąć, ale zjadły ich żaby i łososie. Ocalały tylko dwie osoby, które woda przeniosła w góry Sierra” - mówi legenda Maidu o początkach Wielkiej Doliny Centralnej. Następnie przybyli do niej badacze, którzy nadali nazwy rzekom Sacramento i Merced. Sakrament. Miłosierdzie. Nad ich „porośniętymi krzakami brzegami” polował traper Kit Carson. Było to wówczas niebezpieczne, dzikie miejsce, gdzie włóczyli się rewolwerowcy i złodzieje: Joaquín Murrieta (który twierdził, że zjadł strusia), Johnny Sonntag, Tres Dedos (Trzypalcy Jack), Daltonowie. Obozowali wokół Visalii, obecnie sennego miasteczka. Te krótkie historie coś nam mówią - że to, co spokojne, ma burzliwą przeszłość.
Obecnie te płaskie, pozbawione kwiatów równiny znaczą przejazdy kolejowe i niezwykła symetria rzecznych kanałów, jakby Bóg odbił na ziemi przewody elektryczne i nadał sens ich istnieniu. Mamy więc miejscowości Pixley i Porterville na wzgórzach, światła Buttonwillow i Tulare. Coop spał kiedyś z dziewczyną w Tulare, spędził z nią pełną napięcia, szaleńczą noc, opisywaną tym eufemizmem. „Spał” z dziewczyną w Tulare, tak jak „spał” ze mną. Potępienie, które na nas spadło, jeszcze nie wygasło. Ktoś wciąż może powiedzieć, że mój honor jest zbrukany. Jednak to mało prawdopodobne. Rodzina ukrywa swoje tajemnice. Podobnie jak to, co pozostało z Doliny Centralnej, to resztki plotek o zbuntowanych, wyjętych spod prawa dziewczynach i wściekłym Eugenie Key, który przejął obowiązki szeryfa w Tulare i odciął lewą rękę Trzypalcego Jacka, którą wysłał do Visalii przez Wells Fargo jako powód do uczczenia swego rodzaju zwycięstwa.
Nasza ciężarówka przejechała tego dnia przez pradawne dno morza. Mijaliśmy farmy, gdzie rosły drzewa owocowe i co jakiś czas łapał nas deszcz. Od tego czasu przeczytałam historię Wielkiej Doliny Centralnej; o bydle w Fowlers Junction i o pięknym i smutnym Allensworcie. Czytałam Ośmiornicę, w której Tulare nazywa się Bonnerville, a także o falach imigrantów, którzy docierali tu ze swą muzyką i językami: tagalskim, hiszpańskim, włoskim, chińskim i japońskim - by kopać rowy nawadniające i zamieniać mokradła w sady łub wydobywać w spiekocie asfalt, jak robił to dziad mojej matki, prawie nagi, pokryty ropą, dodawaną do topików, których używali przy kopaniu przy linii kolejowej w Asphalto. Jeszcze jedno miejsce na mapie świata, które wzięło swoją nazwę od minerału. Ile ich jest? Przypuszczam, że więcej niż tych, które noszą imiona królów.
Miałam szesnaście lat, kiedy uciekałam na południe z sercem Coopa w swojej piersi. I miałam wrażenie, że podróżuję przez następnych dziesięć lat wśród obcych, zawsze sama, bez bliskiej osoby, powoli budując pewność siebie we wnętrzu mojej samotności. Ale w czasie tej pierwszej podróży siedziałam w przestronnej kabinie ciężarówki firmy chłodniczej i wciąż patrzyłam, pochłaniając krajobrazy, które miały wyprzeć to wszystko, co miałam w sobie. Stacja KUZZ - AM nadawała piosenkę Under Your Spell Again Bucka Owensa, którą również pochłonęłam. Biegłam po tym parkingu przy drodze numer 101 i wpadłam na kabinę ciężarówki, a kierowca szczęśliwie jechał najpierw dalej do Merced, Miłosierdzia, a potem drogą nr 99 na południe. Ta trasa oddzielała mnie od ojca. Dojechaliśmy do Dinuby, gdzie kierowca zjadł jakieś meksykańskie danie, a potem do Cutler i Visalii. Zaczęło się ściemniać, a mój tajemniczy nowy przyjaciel jechał na południowy zachód do miejsca, gdzie, jak mówił, mogliśmy się zatrzymać. Przejeżdżał obok gajów pomarańczy i więzienia stanowego widocznego w świetle księżyca, a następnie dojechał do pustynnego Allensworth. Powiedział, że wszyscy opuścili je ponad czterdzieści lat temu. Mieliśmy tam być sami.
O tej porze widziałam tylko zarysy budynków. Przejechaliśmy obok, aż dotarliśmy do obozowiska. Kierowca wysiadł, żebym mogła spać w kabinie. Wyciągnęłam się na starym, skórzanym siedzeniu. Była to ostatnia noc mojej młodości. Nie zamykałam oczu, dopóki mogłam. Słyszałam nocne ptaki. Potem pociągi, pod którymi przez całą noc drżała ziemia.
Rano przeszłam między pomalowanymi na piękne, pastelowe kolory domami opuszczonego miasteczka pułkownika Allenswortha. Oboje wchodziliśmy na ich schody, przemierzaliśmy werandy, czytaliśmy tabliczki sklepu z tysiąc dziewięćset dwunastego roku, hotelu, szkoły, biblioteki. Zaglądaliśmy przez okno i zobaczyliśmy starą pianolę, portret Lincolna. Powiedział, że w czasie swoich podróży zawsze zatrzymuje się w Allensworth, dawnym punkcie przeładunkowym zasiedlonym kiedyś przez Murzynów. Wróciliśmy do ciężarówki, która stała pod drzewami, i wkrótce ruszyliśmy dalej. Było wcześnie i jechaliśmy przez przygruntową mgłę. Przez otwarte okna słyszeliśmy ptaki i widzieliśmy kosy z czerwonymi skrzydłami, które wyfruwały z mlecznej bieli.
Mówił do mnie po angielsku, ale ja raczej milczałam. Jeśli się do niego odzywałam, to w hiszpańskim mojej matki lub niepewnej francuszczyźnie. Wiedział, że coś mi doskwiera, że mam w sobie jakąś truciznę. Mimo to mówił do mnie, opowiadając o pułkowniku Allensworcie i o pociągach, które od tysiąc dziewięćset szesnastego roku nie chciały zatrzymywać się przy magazynach prowadzonych przez czarnych. Musiał wiedzieć, że wszystko rozumiem, bo otwarcie się do mnie zwracał i czekał, co odpowiem. W którymś momencie ostatniego etapu naszej podróży zaczął mówić o książkach i o tym, jak sygnalizują możliwości, które kryją się w naszym życiu. Zacytował też najpiękniejszy, jak stwierdził, fragment, jaki znał. „Z kartek tej powieści okaże się, czy bohaterem historii mego życia będę ja sam, czy też rola ta przypadnie w udziale komu innemu”.*4
Wiem, skąd pochodzi ten fragment, ale wtedy tego nie wiedziałam, i kiedy się w końcu nań natknęłam, zamarłam i po raz pierwszy w moim dorosłym życiu wybuchłam płaczem.
Wysadził mnie w Bakersfield i włożył trochę pieniędzy do mojej kieszeni. Zaczęłam iść przez rzadko zasiedlone miasteczko, mając życie przed sobą. Przez cały ten czas nawet mnie nie dotknął. Pocałowałam go na parkingu. To był mój ostatni dobry pocałunek. Potem bardzo długo nikogo nie całowałam. Zaczęłam wierzyć, że był on panem Allensworthem, prowadzącym mnie na południe.
Chciałabym kiedyś opowiedzieć tę historię Coopowi - może w liście, może przez telefon. Ale straciłam mojego pierwszego ukochanego, byłam wtedy już daleko i zaczęłam nowe życie.
Zlokalizowanie Coopa na podstawie telefonu, który Aldo Vea dostał od Claire, zajęło dwa dni. „To chata na południowym brzegu jeziora Tahoe - powiedział. - Pewnie ją wynajął”.
Claire zostawiła samochód pod wzgórzem. Chata nie prezentowała się zbyt okazale. W połowie stromego podejścia zawołała Coopa po imieniu. Kiedy weszła na ganek, zobaczyła, że drzwi są szeroko otwarte, a na podłodze leży ciało, przymocowane taśmą klejącą do rattanowego krzesła. Coop zawsze był silny, ale wyglądał tak, jakby ktoś go bestialsko pobił. Był przytomny i utkwił w niej wzrok. Kiedy go obróciła, dostrzegła ciemne siniaki na jego szyi. To nie stało się przypadkiem.
Kiedy pojawili się sanitariusze i zaczęli zadawać pytania: „Kto to zrobił? Gdzie boli najbardziej? Czy wciąż boli go głowa?”, tylko machnął ręką. Powiedziała sanitariuszom, że z nim zostanie. Orzekli, że ma szczęście i że wymaga pomocy. Wyszli, a ona została z Coopem i budziła go co parę godzin, tak jak jej kazali, by sprawdzić, czy wszystko z nim w porządku. Później obudził się sam, a ona nakarmiła go jajkami na miękko. Mógł mówić, ale niezdarnie unikał pytań. Przypomniała sobie jego pełen zażenowania uśmiech, kiedy powiedziała, że chodzi jak gangster. To było zaledwie dwa dni wcześniej.
Co się stało? Czy to się wiąże z twoją pracą?
Pracą?, mruknął. Jaką pracą?
Pokerem.
Szukał odpowiedzi jak czegoś, co zostawił w nieznanym miejscu. Nie wie, o czym mówię, pomyślała. Grasz w pokera, Coop. Skrzywił się, jakby chciał się zaśmiać.
Jesteś hazardzistą. Właśnie tym się zajmujesz. Wiesz, jak się nazywam?
Nic nie odpowiedział.
Pamiętasz mnie? Pamiętasz Annę?
„Annę” - powtórzył, jakby było to nowe słowo, którego musiał się nauczyć.
Dziękuję, Anno, powiedział, kiedy zabrała tacę, na której przyniosła mu jajka na miękko.
Gotraskhalana to termin z poetyki sanskrytu na nazwanie ukochanej osoby niewłaściwym imieniem, który oznacza dosłownie: „potknięcie na imieniu”. Taka sytuacja przytrafia się często w historiach miłosnych i małżeńskich z epoki restauracji. Zebrała je Wendy Doniger. Te słowne potknięcia mają za zadanie wejrzenie w umysł i ujawnienie jego olbrzymich zasobów, dotyczących faktów i pragnień. Kiedy więc Coop założył, całkiem logicznie, że ma na imię Anna, nagle w jego mózgu pojawiła się zadziwiająca ścieżka, w której zawiłości Claire nigdy by nie uwierzyła. Tylko na chwilę, mówiła sobie, żeby poczuć dreszczyk emocji.
Wydawało się, że pamięć Coopa, tego Coopa, którego znała, zniknęła gdzieś bez śladu. Nie zmieniły się tylko jego zdolności motoryczne. Kiedy poszła po jedzenie, kupiła też talię kart i niezmywalny mazak. Ty rozdajesz, powiedziała, kiedy wróciła do chaty, a on natychmiast zgrabnie podzielił karty na cztery kupki. Nie wiedział jednak, jak się gra, dopóki nie wyjaśniła mu podstawowych zasad. Dopiero wtedy zrozumiał, o co chodzi. Zapamiętywał wszystko, co mu mówiła, ale kiedy pozostawiała mu wybór, zaczynał się gubić. Kiedy drugiego dnia próbowała wyjaśnić mu, jak się naprawdę nazywa, okazało się, że jest to zbyt trudne. Pamiętamy pierwszą rzecz, której się nauczymy.
Co pozostaje z żądzy, która pochłonęła Coopa przy tym zapomnieniu? Gdzie ma się zwrócić? Umiejętnie ukształtowana obsesja znajduje inne ujście z powodu tak olbrzymich powikłań w życiorysie. I ktoś, kto widzi go na czworakach na cienkim dywanie, może zapewne obserwować szaleńcze poszukiwania tej fizycznej części siebie, która chciała się wczepić niczym szpon w ciało drugiej osoby. Parę godzin później nie zdaje już sobie sprawy z tego, co utracił, ciało cichnie, a mózg nie chce wyjawić, czego kiedyś pragnął. Zasypia na wąskim łóżku, nieświadomy wydarzeń minionego tygodnia, nie wiedząc, skąd wzięły się jego rany, nie przejmując się potrzebą zemsty. Pożądanie i obsesja są tak nikłe. Wraz z zamknięciem jednego organu, hipokampu, znajdujemy się w pustce.
Twarze, jak cienie na trawie, stają się teraz dla niego anonimowe. Co to za kobieta tuż obok? Inna wstaje z łóżka? Kiedy to się dzieje? Widzi, jak wciąga ją pod prysznic, jej jasne włosy brązowieją wokół twarzy, nie może jej z niczym połączyć domem, ulicą. Lubi być z nią w małej łazience, jej niespieszną siłę. Z kroplami wody na ciele otwiera szufladę, wyjmuje suszarkę, sprawdza ją na ramieniu i pozwala, by strumień powietrza rozjaśniał jej włosy i rozrzucał niczym pszenicę. Wtedy jej twarz się zmienia, a za głową pojawia się tło. Odwraca wylot suszarki, wyjmuje wtyczkę z gniazdka, a on słyszy podprogowy odgłos upadku w zamierającym głosie urządzenia.
*
Budzi się w nocy, klęka przy jego łóżku i patrząc, wsłuchuje się w jego oddech. Próbowała odnaleźć pod siniakami i okaleczeniami młodą twarz, którą znała. Coop. Spędziła pół swego życia z Coopem i Anną, a teraz ma przed sobą tylko ten niewyraźny cień w oświetlonej przez księżyc chacie. Otworzył oczy, gdy tak na niego patrzyła, ale zauważyła, że jej nie poznał. Odniosła wrażenie, że w ogóle jej tu nie ma. Chcesz wody? Tak. Proszę. Przytknęła szklankę do jego suchych ust.
Chodzili wolno szlakami nad chatą. Jeśli wychodził sam, zapisywała mu niezmywalnym mazakiem numer swojej komórki na przedramieniu. Pewnego wieczoru, kiedy go nie było, spojrzała w dół z ganku i zobaczyła światła samochodu pod wzgórzem, a potem trzech mężczyzn, wspinających się po zboczu. Zdziwiło ich, że tu jest. Kiedy spytali o Coopa, udawała, że nic o nim nie wie. Poprzedni najemca wyjechał pospiesznie z miasta i zostawił swoje rzeczy. Teraz ona wynajmuje chatę. Podała im nazwisko właściciela, które znała od Vei. Zabrali rzeczy Coopa i powiedzieli, że przyjadą znowu, jakby wrócił. Zadzwoniła wtedy do Vei i opowiedziała mu o tym, co się zdarzyło, co zastała w chacie i że to właśnie ci trzej mężczyźni zapewne omal nie zabili Coopa. „Dobra, Claire, musicie teraz opuścić to miejsce. Po prostu kieruj się przed siebie. Nie musisz myśleć, gdzie masz jechać”.
Wyjechali, jak tylko Coop wrócił, i skierowali się w głąb pustyni w Nevadzie. Zatrzymywali się, gdy byli głodni lub zmęczeni, czasami w nocy, czasami w upalne popołudnie. Claire kupiła polaroida i robiła zdjęcia wszędzie tam, gdzie się zatrzymywali. Myślała, że w ten sposób łatwiej mu będzie zapamiętać teraźniejszość. Umieszczała polaroida na masce samochodu, nastawiała włącznik czasowy i biegła do niego, czekając na trzask migawki, który wyzwalał ich z tej lub innej pozy. Dodatkowe sekundy wydawały się długie, fałszywie intymne, oczy mieli półprzymknięte z powodu jaskrawego słońca.
Pamiętasz, jak się prowadzi?
Wydaje się, że to proste.
Tak, jasne. Jeśli umiesz rozdawać, umiesz też jeździć.
Wyszli z wozu, żeby zamienić się miejscami. Kiedy znalazł się na miejscu kierowcy, ustawił lusterko tak, że widział swoje siniaki i znaki po jodynie, a potem ustawił je prawidłowo, jakby teraz już wyraźnie widział, skąd przyjechał. Oparła się o drzwi po stronie pasażera i patrzyła, jak z łatwością radzi sobie ze sprzęgłem i biegami. Znowu miała piętnaście lat, a on uczył ją, jak jeździć.
Zaczęła myśleć, gdzie się skierować. Nad Coopem wisiało niebezpieczeństwo, a ona nie wiedziała, czy tylko w Tahoe, czy także w innych miejscach. Nie znała jego świata. Przypomniała sobie radę Vei i powiedziała Coopowi, by zawrócił, i przekroczyli granicę Kalifornii. Jechali jej częścią północną, przez miasteczka poszukiwaczy złota. Kupiła mapę okolicy i znalazła ukrytą wśród wzgórz miejscowość Hass. Przyjechali tam po południu i wynajęli pokój w piętrowym, murowanym hotelu. Dostali tylko jeden pokój. Kiedy Coop zdjął koszulę, zauważyła, że siniaki na jego piersi i ramionach miały teraz nieprzyjemny żółty kolor. Od kiedy wyjechali z Tahoe, Coop nie skarżył się na ból. Przypomniała sobie zapach maści końskiej, którą nacierały się w dzieciństwie z Anną - mówiły wtedy, że to kowbojskie perfumy. Claire położyła się na kanapie, zostawiając łóżko Coopowi. Leżeli cicho i oddzielnie w zaciemnionym hotelowym pokoju, wiedząc, że na dworze wciąż świeci słońce.
Wszystko w porządku?
Tak.
Szum motoru wciąż przenikał jej ciało. Opowiedz mi o sobie, Anno. Skąd się znamy? Milczała.
Wiedziałaś, że umiem prowadzić. Tak. Większość osób to umie. Byłem hazardzistą.
Tak mi powiedziałeś, kiedy się spotkaliśmy. Nastąpiła przerwa i Claire spróbowała przywrócić mu przeszłość. Pamiętasz tego lisa? Lisa...
Potem umilkli. Chyba Coop zasnął. Jego pytanie: „Skąd się znamy?”, wciąż ją paliło. Anna i Coop, i Claire. Zawsze wierzyła, że we troje stanowią trzyczęściowy japoński parawan: każda część jest samowystarczalna, ale przy innych ujawniająca dodatkowe właściwości i cechy. Te parawany wydawały jej się sensowniejsze niż zachodnie obrazy w ramach, które istniały bez kontekstu. Ich losy z całą pewnością splatały się ze sobą, niezależnie od tego, gdzie byli. Coop stał się członkiem rodziny mniej więcej w ten sam sposób jak ona, kiedy ojciec Anny zabrał ją ze szpitala w Santa Rosa. Sierota i odmieniec... Zmienili się, chociaż wciąż byli sobie bliscy. Istotna część jej życia wiązała się z Coopem i nigdy nie potrafiłaby się od niego oddzielić.
Podeszła w mroku do łóżka i spojrzała na jego ziemistą twarz w przytłumionym świetle popołudnia. Raz jeszcze otworzył oczy i spojrzał na nią; spojrzał, jak jej się zdawało, w pustkę. Usta miał suche. W pokoju nie było wody. Ani kranu. Prysznic znajdował się na korytarzu. Splunęła na palce i potarła mu wargi. Widziała, jak próbował przełknąć. Wziął ją za nadgarstek, zanim zdążyła cofnąć dłoń, i trzymał go przez chwilę. Anna, powiedział. Nie, powiedziała. Nie Anna.
Claire wróciła na kanapę i usiadła w mroku naprzeciwko, próbując przypomnieć sobie wszystko, o czym mówił, kiedy spotkali się w barze.
Wspomniał, że ma jakiś problem. „Mam trudności”, rzucił zbyt zdawkowym tonem.
Czy ciągle grasz w karty?, spytała go wtedy.
Dwa, trzy razy w tygodniu. Ale kiedyś grałem bez przerwy.
Nie rozumiem takiego świata... Jakie ma zalety?
Niektórzy nałogowo pracują, to coś podobnego. Miałem kiedyś przyjaciela, fana Grateful Dead, który jednocześnie angażował się w lokalną politykę. Grał w karty dla towarzystwa w kasynie w Grass Valley.
Czy wciąż jest twoim przyjacielem?
Niestety, nie.
Wygląda na to, że powinieneś był się go trzymać. A potem zapytała: Czy myślisz o swojej farmie? Coop nie odpowiedział. A ona pozwoliła, by między nimi zapadło milczenie.
Jak sądzisz, jakie jest twoje powołanie?, zapytał ją kiedyś Vea. Nie wiedziała. Mimo że pragnęła spójnego świata, miała wrażenie, że jej życie pełne jest rozproszonych drobiazgów, niewielkich zdarzeń bez specjalnego znaczenia. Tak właśnie myślała, chociaż ocena siebie i własnego życia jest bardzo niepewna i może się różnić od tego, jak oceniają nas inni. Na przykład Claire pamiętała, że idąc z Coopem do hotelu, naprawdę cieszyła się jego obecnością, a jednocześnie w czasie tej spędzonej z nim godziny czy dwóch wydawała się sobie prawie niewidzialna. Była po prostu szczęśliwa, mogąc iść obok niego, pielęgnując własne zmęczenie i słuchając, jak on mówi o swoim świecie. To niezwykłe ponowne pojawienie się Coopa w jej życiu, wspaniale brzmiące nazwy miast: Las Vegas, Grass Valley, Nevada City, Tahoe - wydawały jej się symboliczne, jakby odkryła je na mapie dorosłości. Nie uwierzyłaby, gdyby jej powiedziano, że Coop patrzył na jej śniade ramiona, wspominając to, jak go uratowała w czasie śnieżnej burzy, i że to ona była zapewne bohaterką tego spotkania. Przeżywamy ponownie historie i widzimy siebie tylko jako słuchacza lub widza, podczas gdy bębniarz w tle wybija rytm.
Kiedy Claire się obudziła, w pokoju świeciło słońce. Ubrany Coop już na nią czekał. „Musimy pojechać do Grass Valley, żeby kogoś znaleźć” - powiedziała. - Musimy wrócić tą samą drogą. Pojechali więc do Nevada City i sąsiedniego Grass Valley, gdzie grywał przyjaciel Coopa, fan Grateful Dead. Nie wiedziała, czy wciąż tam mieszka ani jak się nazywa.
Dojechali do Nevada City i zjedli posiłek, a potem Coop siedział w holu National Hotel, a Claire poszła, żeby kupić tablicę na plakat. Tego wieczoru stała przed Gold Rush Gaming Parlor w Grass Valley z plakatem, na którym było napisane: CZY JESTEŚ PRZYJACIELEM COOPERA? Koło dziesiątej podszedł do niej mężczyzna z naszyjnikiem z muszelek i spytał, kim jest.
Dorn wsiadł do samochodu i spojrzał na Coopa. Położył dłonie na posiniaczonej twarzy. Sam gest, bez dotykania. Zaproponował, żeby zostawiła samochód w Grass Valley. Dorn pomógł Coopowi przejść do swojego kombi. Na przednim siedzeniu siedział zaniepokojony pies myśliwski, który nie chciał się przesiąść do tyłu.
Dorn mieszkał w skromnym bungalowie oddalonym o milę lub dwie od miasta. Zaczął przygotowywać posiłek, który nazwał „brokułową niespodzianką”, a po chwili, w domu pełnym nieznajomych, pojawiła się Ruth z ich sześcioletnią córką. Podeszła do Coopa i go objęła. Dorn wyjaśnił jej, co się stało, i oboje usunęli część rzeczy córki z jej sypialni, by mogli ją zająć Claire z Coopem.
Po brokułowej niespodziance, w której nie można było znaleźć żadnych brokułów, Ruth zaczęła badać rany Coopa. Obróciła się do Claire. Dawno go nie widziałam, powiedziała.
Dobrze go znałaś?
Tak, byłam wtedy z chłopakami. A Coop był całkowicie czysty.
Claire z przyjemnością patrzyła na Coopa w otoczeniu dawnych przyjaciół, chociaż wciąż przejmowała się jego amnezją. Dorn zapalił jointa, podał go Claire i opowiedział o zdarzeniu z Bractwem, a potem zaczął przytaczać różne anegdoty, w których pojawiał się elegancki Delfin. Następnie Claire opowiedziała Dornowi i Ruth o ich dzieciństwie w Petalumie. We troje odtwarzali powoli przeszłość Coopa, a on siedział, nie okazując zainteresowania, i obserwował drobne ruchy w pokoju: falowanie zasłon, skórzaną podeszwę brązowych butów Claire, którymi stukała w podłogę, gdy odzywała się muzyka. „Byłoby dobrze, gdybyśmy mogli zostać tu parę dni - powiedziała. - Potem pojedziemy dalej”. „Świetnie. Możecie zostać dłużej, jeśli chcecie”, odparł Dorn. Pies siedział na kanapie obok Dorna i patrzył na niego karnie i z przejęciem. His Master's Voice - głos jego pana. Claire zaczęła się w końcu czuć bezpiecznie w towarzystwie Dorna i jego rodziny. Był pewnie kiedyś chudym hipisem, pomyślała, doskonałym starszym bratem dla Coopa.
Tej nocy, leżąc płasko na plecach, usłyszała, że ktoś rusza się w ciemnościach przy jej łóżku. Słyszała bliski oddech. Bała się, że to ci sami ludzie, którzy pobili Coopa, i że właśnie dostali się do domu. Usłyszała skok i pies Dorna, który zastanawiał się, z której strony wejść na łóżko, zagrzebał się przy niej pod kołdrą, z łapami wyciągniętymi w jej stronę. Przez moment leżał spokojnie, a potem, chcąc więcej miejsca, przycisnął ją łapami najpierw łagodniej, a potem mocniej, tak że poczuła na ciele jego pazury.
Ruth wyjechała do pracy następnego dnia przed ósmą. Dorn rozłożył duży kawałek weluru na kanapie i z pomocą Claire zaczął szyć kostiumy na doroczne, średniowieczne uroczystości. Miały się one odbyć tej nocy w górniczej odlewni, przerobionej na ośrodek społeczny. Wszyscy przechodzili na nie przebrani za arystokratów, wieśniaków lub trubadurów. Dorn przerwał niezdarne szycie, by wrzucić natarty czosnkiem i ziołami wielki kawał mięsa na grill. Nalegał, by Claire i Coop wzięli udział w tej imprezie. Mieli na niej być tylko miejscowi. Całe popołudnie śpiewał swoje ulubione piosenki, gdy zajmowali się czapkami i kapturami. „W Delaware, gdy byłem młodszy...”. Śpiewał tę piosenkę linijka po linijce, a potem dodał kilka własnych. „Świetna piosenka. Naprawdę świetna!”. Ruth wróciła wraz z córką koło piątej i zaraz wszyscy przebrali się za czternastowiecznych europejskich wieśniaków. Jedyną oznakę współczesności stanowiły nieusuwalne koraliki i muszelki Dorna. Coop i Dorn nieśli olbrzymi półmisek z mięsem, a Ruth wzięła miskę edamame*5.
Ale wąskie ulice Nevada City wypełniała muzyka mandolin i fletów oraz ludzie, którzy protestowali przeciwko wojnie. Dwanaście lat po zbombardowaniu Zatoki w 1991 roku Stany znowu zaatakowały Irak, a stacje Pacifica i NPR przez cały dzień podawały najnowsze informacje na ten temat. Claire znalazła się więc obok średniowiecznych mnichów, niosących na imprezę antywojenne hasła.
Dorn wyciągnął wiercącą się córkę do pierwszego tańca tego wieczoru, a po piętnastu minutach również Claire i przycisnął ją mocno do swego kubraka. Oparła się o tego urodzonego w Delaware (jak w piosence) zbuntowanego, hipisowskiego wyznawcę teorii spiskowej, który odniósł sukces jako pokerzysta i żył niczym właściciel ziemski w mieście u stóp wzgórza.
Noc zakończyła się tym, że Dorn naruszył ramy czasowe średniowiecza, gdyż przekonał zespół ze szkoły średniej, by zagrał Fire on the Mountain*6*.
Jednak wiele zdarzyło się wcześniej. W czasie kolacji koło Coopa przy ustawionym na krzyżakach stole siedział pięcioletni chłopiec. Prawie nie rozmawiali, ponieważ pięciolatek wsłuchiwał się z natężeniem w tranzystor. W końcu wyłączył go, obrócił się do Coopa i powiedział, że Amerykanie bombardują Bagdad. Coop przeżył wstrząs. Chłopiec mówił o tym obojętnym tonem i chciał koniecznie podać mu szczegóły, aż Coop rzucił:
„Powiedz tamtemu”, wskazując Dorna, którego kręgarz trzymał w dziwny sposób za ramię. Chłopiec podszedł więc do Dorna i zaczekał, aż tamten go puści, a potem pociągnął Dorna za ramię. Obaj dorośli pochylili się, a on powiedział coś, czego nie mogli zrozumieć z powodu hałasu. Dorn wziął go na ręce. „I co tam, Finnegan?” - Coop usłyszał jego głos. Wtedy chłopiec mu powiedział.
Dorn postawił chłopca i stał tak przez chwilę. Następnie podszedł do żony i objął ją, słuchając, jak rozmawia z przyjaciółką. Ruth spojrzała na Dorna, a on przesunął dłoń po jej ramieniu, nie puszczając jej nawet na chwilę. Pociągnął ją lekko, a ona podeszła z nim do bocznych drzwi. Coop patrzył na mężczyznę, który, jak mówili, był jego przyjacielem, w drzwiach obramowanych małymi, trójkątnymi flagami w czerwonym, niebieskim, żółtym i białym kolorze. Ruth patrzyła na Dorna, gdy mówił, a potem odwróciła się, by spojrzeć w ciemność za flagami. Dowiedziała się, że Ameryka zbombardowała miasto, które nie było obiektem wojskowym.
Coop ruszył w ich stronę, a jego mózg czynił wysiłki, by znaleźć jakiś punkt zaczepienia. Gdy się zbliżał, usłyszał głos Ruth: „Spójrz na swojego przyjaciela, nawet on nie jest niewinny. Ani ja. Ani ty. Nawet ty. My też jesteśmy barbarzyńcami. Pozwalamy, żeby coś takiego się zdarzyło”. Dorn nie odpowiadał, aż pociągnęła go mocno za naszyjnik i setka małych muszelek zatrzymała się na chwilę na jego piersi, a potem opadła z klekotaniem na podłogę. Rzuciły się na nie dzieci. W tej ciszy Coop poczuł, że nagle coś znalazł, ale nie potrafił tego nazwać. Stał przed nimi i nie wiedział, co powiedzieć. Widział łzy na twarzy Ruth. Nagle muzyka zabrzmiała głośniej.
Co takiego chciał im powiedzieć? Coś na temat Ruth? Coś, co zauważył? Podeszła do niego, płacząc, i go objęła. „Zatańcz ze mną, Coop. Dobrze?”. Uniósł ramiona, a ona poruszała się z nim delikatnie, pamiętając o siniakach. Ustawili się do tańca. Coraz więcej dzieciaków przychodziło na parkiet, a potem ruszyli tam dorośli, jakby zamknięci w innym czasie, tuż przed wybuchem wojny stuletniej. Znacznie później mocno pijany Dorn zabrał mandolinę nastolatkowi, który miał z sześć stóp, i dołączył do zespołu, nalegając, by grać wciąż Fire on the Mountain.
Następnego ranka wszyscy spali długo, poza Coopem, który siedział samotnie przy kuchennym stole.
Czy to było jego życie przed tym życiem? To, na co patrzył, wydawało mu się znajome tylko dlatego, że był tu już wcześniej, poprzedniego dnia. W jego pamięci nie było niczego, co miałoby więcej niż parę dni. A teraz utkwił w niej, niczym gładki przedmiot bez drzwi, jego taniec z kobietą o imieniu Ruth. Od razu domyślił się, że gdyby tańczył w swoim wcześniejszym życiu, nie byłby w tym dobry. Myślał o tym przez chwilę, a potem powiedział to głośno. „Jasne” - powiedziała. ,,Czas zacząć begina” - powiedział. A ona nie zareagowała.
Zastanawiał się nad tym, jak powiedziała mu wtedy: „Jasne”. Zabrzmiało to tak, jakby: „Ależ doskonale o tym wiemy”. Kim była dla niego? Przyjaciółką? Niczym? Czy kiedy powiedziała: „Jasne”, chodziło jej tylko o teraźniejszość? Ale wówczas wyraziłaby to w inny sposób. Kim była Ruth? Jej imię było jak dziurka od klucza. Tańczyła z nim. Płakała w jego ramionach.
Umysł Coopa zatrzymał tylko parę odległych rzeczy. Jego zdjęcie przy drodze, sowa na szosie, kobieta pochylona nad niebieskim płomieniem, taniec przy dźwięku flag. Poza tym jego umysł przypominał wytarty stół, który prawie nie pamiętał tego, że stały na nim filiżanki, talerze czy leżała kromka chleba, i opierała się zmęczona, dziewczęca głowa.
Cdaire sięga po dłoń Coopa, kiedy jadą do San Francisco. Chcę, żebyś zobaczył się z moim ojcem. Twoim ojcem... Dlaczego?
Wychował cię, Coop. Jest już stary. Bardzo stary. Po tym, jak wyjechałeś i jak wyjechała moja siostra, prawie nic nie mówi. Nawet do mnie. Odciął się od innych. Chcę, żebyś się z nim spotkał.
Nie znam go.
Będzie chciał się z tobą spotkać, Coop. Musicie się pożegnać. Być może jest to dla was ważne.
Nie chciała mówić mu nic więcej, wiedząc, że może to być straszne, nawet brutalne. A może będzie to akt łaski. A może znowu złamie ojcu serce. Wszystko możliwe. Ale tyle już stracili. Ojciec jest tak daleki, a teraz Coop przypomina chłopca, który nie ma o niczym pojęcia. Chciała złożyć te dwie części swego życia jak mapę. Wyobrażała sobie ojca, stojącego w tej chwili na skraju pola z kukurydzą z jasną brodą poznaczoną cieniami długich, zielonych liści, dziwacznego, samotnego człowieka, spragnionego rodziny, którą scalił, a potem stracił: zmarłej w połogu żony, sieroty z sąsiedztwa, Anny, którą zapewne kochał najbardziej z nich wszystkich i która na zawsze zniknęła z jego życia. Została tylko ona, Claire, nie krew z krwi, dodatkowa córka, którą przywiózł ze szpitala w Santa Rosa.
Z San Francisco pojechali na północ mostem Golden Gate, następnie zboczyli z autostrady i skręcili w drogę lokalną, która doprowadziła ich do Nicasio. Powiedziała, że jest zmęczona, i poprosiła Coopa, żeby usiadł za kierownicą. Jechali dalej i zobaczyli krzywe drzewo, wyrastające z wielkiej skały przy zbiorniku. Samochód przejechał drogą do Petalumy i znalazł się wśród wzgórz, obrzeżonych szpalerem gigantycznych topoli. Claire zagryzła język i wyjrzała przez okno, udając, że się nie przejmuje. Kiedy samochód znalazł się na szczycie, Coop skręcił bezwiednie w prawo i zaczęli zjeżdżać w dół drogą gruntową. Wyłączył silnik i ześlizgiwali się wzdłuż ogrodzenia ku domowi. Przejechali przez stary spowalniacz z opon i spostrzegła, jak jej koń podchodzi do ogrodzenia, spostrzegła też, jak Coop spogląda znad kierownicy na swój stary świat.
Idziemy z Rafaelem wzdłuż rzeki, która znika w chaosie głazów i pojawia się znowu kilkaset jardów dalej w lesie. Idziemy obok niej w ciszy. W końcu docieramy do brodu, gdzie nasza rzeka przepływa przez drogę albo, z innej perspektywy, gdzie droga przebiega pod powierzchnią rzeki, jakby z prawdziwego życia do wyimaginowanego. Szliśmy wzdłuż rzeki, więc musimy traktować drogę jako coś obcego. Woda jest tu głęboka na jakieś dwanaście cali, większa w czasie wiosennych burz, które biegną nisko nad polami i skaczą między drzewa, tak że gniazda się przewracają, a potem następuje trzask starych gałęzi i cisza przed tym, zanim spadną. Las. Rafael mówi, że jest pełen odrodzeń i pożegnań.
Rzeka i droga zbiegają się jak dwa życia, historia, którą opowiada się od tyłu, i ta, którą opowiada się jako pierwszą. Widzimy panoramę pól i idziemy przez czystą wodę, która zalewa żwirową ścieżkę z każdym krokiem, zostawiając las coraz dalej.
Rodzina na wozie
Pisarz Lucien Segura przechodził przez zarośniętą łąkę pełną owadów, które wyskakiwały w powietrze, gdy się zbliżał. Szedł ścieżką. Trawa sięgała mu do piersi, nawet wyżej, dlatego używał ramion, płynąc przez nią. Kiedy ktoś ostatnio kosił lub wypalał tę trawę? Trzydzieści lat temu, może więcej? Kiedy jeszcze był chłopcem?
Po dziesięciu minutach stanął bez ruchu w skwarze z uczuciem klaustrofobii. Nie miał pojęcia, jak daleko i długo będzie musiał iść, by się wyzwolić. Wyglądało na to, że trzydzieści metrów dalej jest wolna przestrzeń, bo stały tam wokół, niemal bez ruchu, niewielkie drzewa. Kiedy tak patrzył, zobaczył, o dziwo, pawia lecącego nad przypominającą morze łąką. Ptak dotarł do drzewek i usiadł w cieniu na jednym z nich, jego niebieskie ciało udawało teraz jedną z poziomych gałęzi.
Młodzieńczy wiersz o dziwnym ptaku spod wzgórz należał do jego najbardziej znanych utworów. Uczono się go na pamięć, szczegółowo wyjaśniano, analizowano w szkołach, aż zostawały tylko gardło, kość i pazur. Ten wiersz stał się dla niego szyderstwem. W rzeczywistości nigdy nie widział wówczas takiego ptaka. Żaden nie przefrunął nad polami ojczyma. I teraz pojawił się nagle w rzeczywistości.
Żałował, że nie wziął kapelusza. Poza tym jego koszula nie nadawała się do takiego spaceru. Zaczął po prostu iść przez pola, by rozejrzeć się po posiadłości, którą mógłby kupić. Do domu prowadziła wysadzana platanami droga, a wokół rozpościerało się parę hektarów ziemi. Znowu ruszył do przodu, a ponieważ nie widział tego, co ma pod nogami, potknął się o jakiś drewniany przedmiot. Ławka albo pompa. Ukląkł, odgarnął trawę i stwierdził, że jest to drewniana łódka. Dźwięki owadów stały się głośniejsze i poczuł się jeszcze bardziej samotny.
Trzy tygodnie wcześniej opuścił dom w pobliżu Marseillan, który ojczym zapisał jego matce, a matka z kolei jemu. Porzucił też swoją żonę i rodzinę. Na starość Lucien Segura przemierzał departament Gers w ciągniętym przez konia wozie, szukając nowego domu. Co jakiś czas podwoził pieszych, by uciec od rygorów swojej nowej samotności. Byli w różnym wieku i różnych zawodów, niektórzy sami, inni zaś wskakiwali na wóz w towarzystwie jednego lub dwójki dzieci i psa. Rozmawiał z nimi otwarcie, jak zwykle z obcymi, i słuchał historii o lasach, w których pracowali, ich osadach przy rzekach, ogrodach, które pielęgnowali za opłatą. Słuchając, wchodził niepostrzeżenie w ich światy.
Aż nagle któregoś dnia Lucien Segura zlazł z wozu i poprosił rodzinę, która z nim jechała, by została z jego rzeczami. Następnie szedł wolno niczym pionek wysadzaną drzewami drogą, aż znalazł zniszczony, zamknięty dom. Rozbił zamek ciężkim kamieniem i wszedł do przesyconego kurzem i światłem holu. Jedne drzwi prowadziły do kuchni, drugie do jadalni. Szedł brzmiącym głucho korytarzem, nawet nie patrząc na pokoje, otworzył zamek drzwi z tyłu domu i wyszedł do ogrodu i dalej, w głębię wyrośniętych traw.
Teraz stary pisarz opadł na kolana i zaczął dotykać porowatych desek porzuconej łodzi. Była ona wielkości dziecięcego łóżka, w połowie łódź, w połowie tratwa. Między deskami widać było szczeliny. Na boku zauważył przypominającą kajdany pozostałość dulki i ogon steru. Łódź była wyschnięta, od lat prażyła się na słońcu, a owady żłobiły w niej swoje tunele. Znaczyło to jednak, że gdzieś w pobliżu jest woda, a gdy tylko o tym pomyślał, wyczuł ją w powietrzu i wstał, unosząc twarz ku niebu. Ruszył do przodu i po chwili trafił nad małe jeziorko. Rozebrał się i zanurzył w wodzie, czując, jak jej chłód okrywa wszystkie zadrapania i ukąszenia.
Przez większość jego życia uważano go za samotnika. Kiedyś ktoś znajomy opisał go jako „trudnego do zniesienia”, a ten szorstki, nieuprzejmy zwrot, który przyjął jego świat, był zarazem fałszywy i użyteczny; dał mu przestrzeń i granice. Jednak to prawda, że mimo licznej rodziny, wiódł głównie wyimaginowane życie. Kiedy jego małżeństwo umierało, odnalazł w sobie gryzetkę o imieniu Claudile i napisał trzy książki o jej odmiennym od swego życiu. Fikcyjna dziewczyna dotrzymywała mu towarzystwa. Jeśli nawet była to choroba lub perwersja, to dzięki niej zdołał przezwyciężyć trudności z tego okresu życia i nigdy nie pomniejszał jej zasług i nie upokorzył samej Claudile. W miasteczku Auch pozostał wierny tej osobie, której losy wymyślił i podzielił się nimi z czytelnikami. Niektórzy ją pokochali i pisali do niego listy, jakby naprawdę ją znał.
Cher Monsieur,
Przypomniałam sobie ostatnio o kolacji, w czasie której Claudile Rothere rozmawiała z siostrą o dżemie z fig i o tym, jak go lubią.
Przesyłam więc Panu słoik tego dżemu, zrobionego przez moją przyjaciółkę, która mieszka na wsi, w Cahors. Mam nadzieję, że będzie Panu smakował.
Z wyrazami szacunku, Sara S.
Lucien otrzymał tę paczkę parę dni przed opuszczeniem Marseillan i co jakiś czas w podróży otwierał kopertę i ponownie czytał list - urzeczony jego formalnym tonem i grzecznością - jakby to był billet - doux. Popołudniami otwierał słoik i dzielił się jego zawartością z tymi, którzy akurat z nim podróżowali wozem - ostatnio z trzema osobami - starym „złodziejem”, jak sam siebie nazywał, jego młodą żoną i ich synem. Jechali z nim już od paru dni i zdążył się do nich przyzwyczaić. Podobnie jak on szukali nowego domu, odbywali więc podobną podróż. „La confiture de figue! - oznajmił. - Faite par une dame a Cahors”. Chłopiec udawał początkowo, że na nic nie patrzy, jak dobrze ułożony pies. Później obserwował ostrze noża, rozsmarowujące dżem, i podobnie jak grzeczny pies, patrzył, jak najpierw jedzą dorośli, i sam przełykał, gdy oni to robili, by czuć, że zjadł już trzy kromki z dżemem, zanim dostał swoją porcję.
Złodziej znikał wcześnie rano, zanim wszyscy się obudzili, i wracał w południe ze świeżymi owocami leśnymi, ziołami, czasami zającem - wszystko uratowane, jak mawiał, z pobliskich pól. Gdy przejeżdżali przez wzniesienie, czuli najpierw dym z jego ogniska, a potem widzieli go obok, przygotowującego posiłek na skraju drogi. Miał szorstki, siwy zarost, wyglądał na zamyślonego, jakby nawykł do powolnych ruchów, ale potrafił też nagle zniknąć lub pojawić się z zaimprowizowanym lanczem. Dlatego Lucien uznał, że jest odpowiedzialny za inne posiłki - przede wszystkim za picie i dżem figowy o czwartej, a potem kolację. Kupował ją w gospodzie w wiosce, przez którą przejeżdżali.
Wóz zatrzymywał się, kiedy Lucien wyczuł, że w pobliżu znajduje się wolny dom. Pytał listonosza, cieśli, gdzie można nabyć opuszczone gospodarstwo. W tym czasie młoda żona złodzieja jechała bocznymi drogami na zapasowym koniu z chłopcem z tyłu, by poszukać miejsca dla swojej rodziny. Ta trójka to byli nomadzi, Cyganie, gitans, którzy opuścili swój wóz na południu i jechali na północ w poszukiwaniu nowego domu. Wiedział, że w każdej chwili mogą zostać na jakimś anonimowym polu. Lucien już czuł, że będzie mu ich brakowało. Lubił towarzystwo mężczyzny i poranny śpiew kobiety. Pytał ją, co było pierwsze, jej imię, Aria, czy upodobanie do śpiewu. „Kto to wie? - mówił jej mąż. - Jako Romka ma wiele imion. Imię tajemne, którego się nie używa, ale które jest jej najprawdziwszym imieniem. Zna go tylko jej matka i ukryto je, by zmylić duchy - dzięki temu nie wiedzą, kim tak naprawdę jest dziecko. I drugie imię, używane zwykle tylko przez Romów. I to właśnie jest Aria”. A twoje imię?, spytał Lucien.
Nie jestem Romem, odparł mąż. Jestem tylko dodatkiem. Żyję w j e j świecie. Jestem nieważny.
Cała rodzina wydawała się na poły wyśniona, zwłaszcza gdy jej członkowie odbywali swoje kapryśne wędrówki: mężczyzna rano, a kobieta z chłopcem po południu. Lucien czasami szedł z przodu, prowadził konia i o czymś mówił, gdy nagle docierało do niego, że nikogo z nim nie ma. Wszyscy wyślizgnęli się z wozu niczym z łodzi i płynęli w stronę topoli.
Nie, nie mam imienia, stałego imienia, odparł mąż, kiedy spytał go o to ponownie. Znam język Romów na tyle, by sobie radzić, ale... Jego zdania były niechętne, pozbawione siły przekonywania. Wydawało się, że mężczyzna nie jest niczego pewny i zadowala go to, że jest równie nieświadomy i pokorny jak wróbel. Chłopiec, który miał na imię Rafael, pragnął informacji i praktycznych wskazówek i wciąż pytał starego pisarza o jego opinię. Lucien podejrzewał, że jego ojciec może być o to zazdrosny, ale mężczyzna z wielką przyjemnością słuchał ich rozmów, chociaż udawał, że nie zwraca na nie uwagi.
Obaj od początku traktowali partnera prawie jak lustro. Dwa albo trzy razy dziennie jeden z nich przyłapywał drugiego na tym, że tamten na niego patrzy. Nawet Aria zauważyła echo, które krążyło między nimi. Byli podobnie zbudowani, a pisarz, mimo rzekomej sławy, miał w sobie niepewność, która sprawiała, że był tak ostrożny, jak ten najbardziej nieśmiały ze złodziei. Jeśli w ogóle był złodziejem. Lucien nigdy nie widział, by złamał prawo. I chociaż pisarz był wyraźnie starszy, to mąż Arii pochodził jakby nie z tego świata: jego uwagi były dziurawe, talenty niewidzialne, a ścieżki, którymi chodził, niemal zatarte. Lucien wziął kiedyś do ręki książkę, którą tamten czytał, i zauważył, że założył ją gałązką absyntu z liśćmi. Wydawało się to jedyną pewną rzeczą, która go dotyczyła, i pisarz co parę dni sprawdzał, jak daleko przewędrowała gałązka absyntu, odbywając też własną podróż po książce.
„Poszedłem na wojnę i nigdy z niej nie wróciłem”, powiedział złodziej, przemierzając kiedyś z pisarzem pole, i było to najbardziej osobiste wyznanie, jakie kiedykolwiek poczynił jego nowy przyjaciel. Była to odpowiedź na opowieść o tym, co pisarz widział na wcześniejszej wojnie.
Jak ma na imię?, Lucien spytał jego żonę tego pierwszego dnia, kiedy pojawili się na jego wozie.
Musisz sam go o to zapytać, odparła.
To był początek uników.
Nie mogę ciągle mówić na ciebie: „złodziej”. Skorzystam z tego tytułu, gdy okaże się odpowiedni, ale potrzebuję imienia.
Augustę? Peloque? Liebard? Któreś z tych... Dobrze, niech będzie Liebard.
Nie zdradził, że zna ten dowcip, sam lubił Un coeur simple*7.
Dlatego przez jakiś czas używał imienia Liebard, pierwszego z wielu, chociaż Lucien w końcu i tak zapomniał większość z nich. Pamiętał natomiast, że w czasie ich znajomości rzadko widział, by Liebard jadł, nawet jeśli właśnie przygotował posiłek. Aria tylko wzruszyła ramionami, kiedy Lucien poruszał ten temat, jakby to już było wyjaśnieniem, jakby chciała powiedzieć: mężczyźni.
W czasie podróży co wieczór zajeżdżali do gospody, gdzie pisarz kupował kolację dla wszystkich; zostawał tam również na noc, a rodzina obozowała na polu. Świeże powietrze i podróż wzmagały apetyt na sen. Ale Lucien Segura obudził się którejś nocy, nie wiedząc, gdzie się znajduje. Dusił się i zrzucił z siebie kołdrę. Następnie rozpiął pod szyją koszulę nocną i podszedł do okna. Zobaczył w ciemności Liebarda chodzącego wzdłuż wąskiego muru, który biegł po jednej stronie ogrodu przylegającego do gospody. Księżyc świecił na tyle jasno, że zdołał rozpoznać swego towarzysza podróży i zobaczyć, co robi w środku nocy. Zaklaskał, a Liébard zatrzymał się i pomachał mu leniwie. Lucien włożył płaszcz i wyszedł na zewnątrz. Zaczęli cicho rozmawiać. Powiedział złodziejowi, że nie może spać. Więc nie powinieneś spać, powiedział tamten. Ciemność ma wiele ważnych godzin. Przesypianie jej to często strata czasu.
Potrzebuję twojej pomocy, przyjacielu.
Liébard natychmiast umilkł. Lucien również zrobił przerwę, spodziewając się reakcji na swoją dramatyczną prośbę, ale tamten tylko milczał wyczekująco. Lucien podjął po chwili. Chcę, żebyś kogoś dla mnie zabił. Dalsza cisza. Czuję, że moja żona spędza mi sen z powiek. Zniszczy nasze dzieci. Czuję, że będzie mnie straszyć do końca życia.
Ja też mam żonę w innym życiu. (Liébard mówił ostrożnie, jakby świadomy, że może to być wykorzystane przeciwko niemu). Są inne sposoby, by ją powstrzymać. Zgadzam się, że mężczyźni i kobiety straszą się nawzajem, ale dzieci same sobie poradzą. Problem, trudność nie polega na zabiciu. Trudniej ukraść dobrego kurczaka i przygotować sobie zdrowy posiłek. Zabijanie nie wymaga umiejętności, to nierówna walka. Poza tym to też cię zniszczy. Straciłeś lub zgubiłeś rozum. Być może wiąże się z tym twój sposób oddychania, poczucie, że się dusisz, może to z tego powodu. Powiem ci, jest jedno zioło - la bourrache - z kwiatami jak niebieskie gwiazdy, dobre na serce. Ono cię uspokoi. Możemy poszukać trochę...
Lucien od wielu tygodni nie myślał o swojej trudnej, porzuconej żonie. Było więc szczególne, że nagle wyłoniła się tej nocy z jego myśli jako wróg. Teraz czuł się zażenowany, że powiedział coś takiego nieznajomemu, którego spotkał zaledwie parę dni wcześniej. Pomyślał, że wciąż jest pogrążony we śnie albo w półśnie.
Wybacz, wymamrotał.
Nie, jestem zaszczycony, że mi zaufałeś, odparł tamten spokojnie. Lucien nie zaśmiał się, ale uśmiechnął w ciemności. Mały Rafael zapamiętał, że tego ranka jedli resztki figowego dżemu, zaraz po tym, jak przejechali przez wioskę Demu. Właśnie wtedy znaleźli dom dla pisarza. Odpoczywali z tyłu: pisarz, chłopiec i jego matka, kiedy poczuli, że wóz się zatrzymuje, przerywając senny rytm, jakby ni z tego, ni z owego stanęli na skraju urwiska. Ojciec chłopca siedział na koźle i patrzył w milczeniu w lewo. Kusił go brak dbałości, widoczny wzdłuż linii platanów. Od miesięcy nie koszono tu trawy, a gałęzie sąsiadujących drzew splatały się ze sobą. Pisarz usiadł, a jego wzrok powędrował za spojrzeniem mężczyzny. „Tak, być może - powiedział. - Być może. Zaczekacie tutaj?”. Zawsze sam najpierw badał takie domy. Rodzina na wozie nie mogła wybrać dla niego domu, tak jak on nie mógł dla niej znaleźć odpowiedniego pola - nie wiedział, na przykład, że musi być z niego wiele dróg ucieczki, by mogli się czuć bezpiecznie. Znalezienie ostatecznego domu na pozostałe dni życia przypominało bajkę, kiedy to książę lub księżniczka musieli wybrać kandydata na małżonka przed świtem. Musiało to być mądre, ale też osobiste pragnienie. Musiała mu towarzyszyć wiedza na temat tego, co tak naprawdę jest potrzebne - choćby początkowo wydawało się to odrażające: ślepa dziewczyna zamiast dziedziczki, jeż zamiast arystokraty. Zewnętrzny świat nie mógł tego wiedzieć. Dlatego rodzina została na wozie i patrzyła, jak pisarz kopie się w nogi, by wypędzić z nich senne odrętwienie, a następnie rusza ostrożnie, ale też nadspodziewanie młodzieńczo w stronę swego ewentualnego domu.
Dwa dni po tym, jak pisarz kupi! dom wraz z otaczającymi go dziewięcioma hektarami ziemi, obaj z Liébardem weszli z kosami w sięgające do piersi trawy. W ciągu paru minut przestali widzieć siebie nawzajem. Tylko jeśli któryś z nich robił przerwę, słyszał ruchy drugiego: metaliczne szelesty koszonej trawy, a jeśli przerwa była dłuższa, odgłosy ostrzenia kosy. Zaczęli przed świtem, kiedy jeszcze było chłodno i mroczno, ale nawet wtedy otoczyły ich latające owady. Przeciągali kosami nad ziemią, by uniknąć kamieni i korzeni. Tak naprawdę, łatwiej by im było spalić łąkę. Ale Liebard, który pomagał Lucienowi oczyścić zarośnięte pole, twierdził, że łąka potrzebuje mrówek i świerszczy, które zniszczyłby ogień. Niewidoczny ruch był konieczny. A pisarzowi może w przyszłości brakować świerszczy w trawie czy cykad w gałęziach drzew.
Wyciągali z ziemi mocne korzenie jagód i na obrzeżach pola palili pnącza wraz ze skoszoną trawą. Grabili ziemię i zaczęli na nią rzucać kawałki słodkich ziemniaków, by bakterie gorczycy i koniczyny miały w końcu azot. O zmierzchu poszli do posiadłości, wzięli nasiona i wrócili z légumineuses, rozrzucając te odmiany groszku i fasoli na ziemie pisarza. Czemu nie?, spytał Liebard, który był w pewnym sensie takim podróżnikiem, jak niesione wiatrem nasiona czy pszczoła.
Liebard wiedział, jakich domów potrzebują skrzydlate stworzenia. Zaproponował, by nie tylko zrobili budki dla ptaków, lecz również wywiercili otwory w drewnie dla owadów. Zebrał słoneczniki, rozciął ich łodygi i przywiązał do gałęzi, by dać schronienie insektom. Wepchnął siano do słojów dla stonóg, by można było wykorzystać je później, gdyż zjadały larwy szkodników, które niszczyły drzewa owocowe. Zdawał sobie sprawę z dziwnej równowagi moralnej, istniejącej w naturze. Dawało się i brało. Osy składały jajeczka, żywiące się larwami motyli, ale osy były lepsze dla roślin niż pięknoskrzydłe owady. Liébard wiedział też, że łatwo zdobyte piękno czyniło motyle małodusznymi. Miał na ich temat sporo wiadomości i stąd jego mépris - wynikało to z wieloletnich obserwacji, najpierw w miasteczkach i teraz na polach. Chociaż Liébard nigdy nie uważał, że jest moralny. Byle piórko mogło zmienić jego kierunek.
Drugiego dnia w pobliżu domu pisarza chłopiec znalazł pole pełne dróg ucieczki. Lucien, gdy o tym usłyszał, zaproponował, by rodzina rozbiła się tam, jeśli ma na to ochotę. Zanim jeszcze złożył tę ofertę, powiedział, że daje im pole, nie sugerując, że potrzebuje towarzystwa. Być może nie będą nawet dużo ze sobą rozmawiać, ale miał sporo hektarów i nie sądził, by chodził dalej niż do jeziorka. A wspomniane pole leżało znacznie dalej.
Propozycja wyglądała następująco: Liébard pomoże mu oczyścić zarośnięte pola przy domu i trawniki pod rozrośniętymi kasztanami, a następnie jego rodzina będzie mogła zostać na tych ziemiach, jak długo będzie chciała. Lucien gotów jest podpisać odpowiednie dokumenty, jeśli Liébard sobie tego życzy, ale on tylko machnął ręką. Nie pochwalał pisania czegokolwiek - ten przesadny dialog zawsze sprowadzał nań kłopoty. W czasie rozmowy, w aneksie do niej, oznajmił, że zrzeka się imienia, którego do tej pory używał, i przyjmuje imię Astolphe.
Chłopiec, który przywykł do podobnych zmian, zaczął tak zwracać się do ojca. Lucien zrozumiał, że używa on imion jak haseł i że wszystkie żyją bardzo krótko. Jednak tym razem złodziej stwierdził, że miał już wcześniej takie imię. Przez cały pierwszy dzień wyobrażał sobie chwile z przeszłości, kiedy mógł być „Astolpheem”, kiedy mógł zachowywać się i brać we wszystkim udział swobodniej i subtelniej, mając tak wyszukane imię. Prowadziło to do czegoś w rodzaju biograficznych przewartościowań, które może wywołać widok żony lub kochanki sprzed okresu znajomości, kiedy była nastolatką albo miała dwadzieścia parę lat, co zawsze sprowadzało pragnienie, by znać ją wtedy - nawet w tej sukience z innego dziesięciolecia, którą mógłby ostrożnie rozpiąć - czy też spróbować owocu z widocznego za nią drzewa... Złodziej lubił brzmienie tego imienia, jego następstwa, jego przewiewność ze śladami echa. Z takim imieniem ten krępy mężczyzna mógł stać się nawet ważącym trzy uncje ptakiem czy subtelną formą gramatyczną.
Pisarz patrzył, jak trzyma na kolanach pachnącą absyntem książkę. Imię Astolphe pojawiło się w Orlando furioso z szesnastego wieku. Jak też mógł się na nie natknąć? Czy ukradł kiedyś tę książkę? Czy złodzieje kradli nawet książki? I jak udawało im się włożyć je do kieszeni?
Kiedy obaj mężczyźni pracowali w polu, Aria powróciła z chłopcem na południe, gdzie poprzednio żyli, by zabrać swój wóz mieszkalny. Konna podróż trwała parę dni i przecięli cały wachlarz rzek: Ardour, Biaise, Gimone. Jechali na południe i na wschód, przemierzając żyzne ziemie. Czwartego wieczoru dotarli w ciemności na przedmieścia Saint - Martory, gdzie czekały na nich konie i wóz. W obozie palono ognisko i rozbrzmiewała muzyka, siedzieli przez jakiś czas, rozmawiając z innymi, a następnie zasnęli na znajomych, wąskich łóżkach. Następnego dnia wykopali zioła i rośliny ze swojego poletka, tak by przetrwały podróż do Dému, i zdecydowali, jakie rzeczy zostawić.
Wkrótce wyruszyli na północ, wracając inną trasą, bo chybotliwy wóz mieszkalny wymagał szerszych dróg. Nie mogli też jechać na skróty, otwierając bramy i przemierzając pola czy nawet przejeżdżając w bród strumienie tam, gdzie woda była głęboka - ich konie nie przeciągnęłyby wozów przez piaszczyste dno. Jechali w kierunku Plaisance, a tam mieli się rozstać z rzeką Arros i ruszyć na zachód.
Nie spieszyli się i zatrzymywali tam, gdzie chcieli. Rafael szykował ognisko, kiedy Aria krążyła po polach, szukając czegoś do jedzenia. Jakiejś cebuli, rozmarynu, porów. Na lancz składały się mniejsze rośliny i pędy, jakby zebrane przez dwa ptaki latające po polach. Ledwo co mieli włożyć do gęby. Kiedy posiłek się kończył, rozbierali się i zaczynali pływać, jeśli strumień lub rzeka były dostatecznie odludne. Arii bardzo zależało na tym, by Rafael, w odróżnieniu od ojca, nie bał się wody, dlatego śmiała się, biegnąc do brzegu, a potem uśmiechała się do niego, gdy wynurzała się z wody. Nie chciała mieć strachliwego dziecka. Chłopiec płynął w jej ramiona, obejmował ją i całował barki. Była między nimi zmysłowość, tak jak między chłopcem i ojcem w ich pełnych miłości pieszczotach. Kiedy wychodzili na brzeg, pochylała głowę, a on wycierał do sucha jej długie, ciemne włosy swoją koszulą.
Czasami, gdy jechali koło Ségalas i Buzon, nadchodziły od zachodu, od strony oceanu, wielkie burze; a kiedy znajdowali się po zachodniej stronie Saint - Justin i błyskawica rozświetlała rzekę niczym ścieżkę przez historię, łapała chłopca, by nie skoczył do wody urzeczony jej chwilowym pięknem. Był to okres burz. Wyobrażała sobie, jak stary pisarz przekonuje bez powodzenia jej męża, by nocował w opustoszałym domu.
Oboje z Rafaelem spali w wozie na środku pola i puszczali konie luzem. Uwolnione prawie się nie ruszały, jakby udawały, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa, że tak jest lepiej niż biec galopem w ciemność. W niektóre wieczory stali z Rafaelem na suchej trawie z setką gwiezdnych warstw nad głową. Niezliczonych. Z milionem orkiestr. Chłopiec z trudem przyjmował te deliryczne informacje. Podróż na południe z matką i powrót na północ łamały mu raz za razem serce nowym szczęściem.
Właśnie wtedy po raz pierwszy poczuł, że nie ma wyraźnej różnicy między nim a tym, co jest na zewnątrz - wydawało mu się, że jego własne ciało może wytworzyć westchnienie drzew albo piosenkę matki. Podobnie jak każdy jego gest miał swe odbicie w otaczającym go świecie.
Znajdowali się parę mil na północ od Plaisance, kiedy nad Gers zaskoczyło ich zaćmienie. Mrok wdarł się w popołudnie. Rafael niósł wiadro z wodą dla konia i zdał sobie sprawę z ciemności, tylko dlatego, że zrobiło się chłodniej. Obrócił się i zobaczył matkę, która patrzyła na niego z troską. W półmroku zaczął padać szary deszcz, chociaż to wiatr był najbardziej przerażający - wyginał drzewa tak, że niemal słały się na ziemi. Zobaczył przed sobą wywrócone oko konia, jakby ono też było częścią tych dziwnych sił natury. Nie wiedział, czym jest zaćmienie. Pomyślał, że to jakiś akt zemsty, która oznacza koniec świata. Trzymał szyję konia, rozglądając się za liną, by go przywiązać, nie znalazł jej jednak, więc trzymał rękami grzywę zwierzęcia. Gdyby koń mu się wyrwał, nigdy by go nie znaleźli. Kiedy zwierzę zaczęło się obracać w miejscu, wskoczył na jego grzbiet. Jego matka krzyknęła wówczas: „Nie!”, a koń wraz z chłopcem zniknął między drzewami, w jeszcze głębszej ciemności.
Rafael położył głowę na szyi konia i stał się jego oczami. Widział różne drogi ucieczki. Nie miał siodła. Przywarł do mokrego grzbietu zwierzęcia, które potykało się i skręcało, aż w końcu wybiegło na wielkie pole, gdzie niebo było o ton jaśniejsze niż między drzewami. Koń podwoił teraz prędkość i rzucił się w otwartą przestrzeń. Chłopiec słyszał własny oddech i oddech zwierzęcia, słyszał kopyta w długich trawach, rozpoznał ich nagły tętent na drewnianym mostku po zduszonych odgłosach, które wydawały, bijąc w podłoże. Przywarł do ciepłej krwi zwierzęcia. Przez być może minutę - czas był teraz niezmierzony - jechali przez wioskę. Jako jedyni poruszali się w mroku i chłopiec otarł się nogą o wóz, a potem o dziecko, a potem znowu znaleźli się na polach nad rzeką. Światło zaczęło powoli wracać, a wokół nich i w mokrej trawie znowu zrobiło się ciepło. Czas się załamał. Wydawało się, że na niebie zaczął świecić księżyc, chociaż był jeszcze dzień. Koń uspokoił się i poczuł na sobie przypominającego muchę jeźdźca, który ściskał go kolanami. Chłopiec był bosy, kiedy wszystko uspokoiło się pod drzewami, a on podszedł do konia z wiadrem wody.
Rafael wracał wolno przez kolejne pola. Wszystkie były dla niego nowe. Szukał wioski, ale nie udało mu się odnaleźć tej, przez którą przejeżdżali. Pokonali drewniany mostek i zobaczyli las na ciemnym horyzoncie; chłopiec wkrótce dostrzegł matkę, chodzącą tam i z powrotem na jego skraju. Nie ponaglił konia. W końcu zsiadł z niego, kładąc się na plecach i zsuwając ze śliskiej ściany zwierzęcia. Stał z trudem przed Arią, ale utrzymał się jednak na nogach, gdy nim potrząsnęła, a potem go objęła.
W kuchni w Demu wiszą dwa przypięte do ściany zdjęcia. Jedno przedstawia Luciena Segurę w ostatnim okresie życia, siedzącego w ogrodzie na ławce pod ciemną gałęzią. Jest w nim zarówno pewna oficjalność, jak i bałagan. Poczucie bałaganu bierze się ze stroju pisarza: jego nieprasowanej koszuli, wąsów, które wyglądają tak, jakby pożyczył je od zwierzęcia - jednak najmniej oficjalna jest otwartość widoczna na jego twarzy, która robi wrażenie pobłogosławionej. Choćby uśmiech - w ogóle nie próbuje ukryć jego potarganej przypadkowości czy nawet nieładnej szpary po zębie. Był on człowiekiem dyskretnym, który zwykle uśmiechał się wewnętrznie, w ukryty sposób.
Po prawej stronie zdjęcia widać czarną plamę, coś nieznanego, jakby pacnięcie farbą na poza tym niepokalanym tle, a może jest to nietoperz, którego aparat uchwycił, jak leciał przed pisarzem w dziennym świetle. Jest to jedyne zdjęcie przyjaciela Luciena, Liebarda lub Astolphea, który zwrócił się zaskakująco zaczepnie przeciwko fotografowi, jak tylko usłyszał trzask migawki, wykonując tak szybki ruch, że jego postać się rozmazała.
Drugie zdjęcie zrobił wiele lat później w tym samym miejscu Rafael, syn zaczepnego i zamazanego Astolphe'a. Przedstawia ono kobietę, którą poznał w domu pisarza. Zrobił je jej aparatem, a następnie powiększył do rozmiarów poprzedniego, więc jest, w pewnym sensie, towarzyszem pierwszego.
Tym razem jesteśmy znacznie bliżej fotografowanej osoby. Fotografia przeniosła się bliżej ze średniego dystansu wraz z postępem wieku, nie ma na niej widoków, wielkiego lasu, łańcuchów wzgórz.
Kobieca postać jest naga od pasa w górę i idzie w stronę obiektywu, jakby chciała się przedrzeć przez ogniskową. Opalona, świadoma celu, roześmiana, ponieważ wplotła korzonki dwóch ubłoconych roślin w swoje jasne włosy i teraz wygląda to tak, jakby dziewanna i rozmaryn wyrastały z ziemi na jej głowie. Ma mokre błoto w roześmianych ustach, a także na ramionach i wąskich barkach. Wygląda tak, jakby jej energia i zmysłowość brały się z otaczającego ją powietrza. Patrzymy na zdjęcie i wyobrażamy sobie również osobę z aparatem, cofającą się w tym samym tempie, co fotografowana, tak by utrzymać ją w ogniskowej. Możemy zgadnąć, jakie relacje łączą niewidocznego fotografa i tę roześmianą, ubłoconą kobietę z wodorostami wokół palców, wykonującą w jego stronę z prawdziwą rozkoszą intymny, przekorny gest. Ta osoba prawie nie jest Anną.
Archiwum Luciena Segury, Bancroft Library, Berkeley w stanie Kalifornia. Taśma numer 3.
Wielki zegar nad lustrami w barze La Daroles wskazywał przez ostatnie dwa tygodnie dwadzieścia po jedenastej. Zegarmistrz jeszcze się nie pojawił, jest gdzieś na południu i poprawia czas w małych wioskach położonych u stóp Pirenejów. Kiedy już przyjedzie, będzie miał ze sobą olej, szmatkę i delikatne narzędzia. Weźmie w ramiona ciężki mechanizm, inni powiedzą mu, jak zejść po drabinie, a on położy zegar na marmurowym kontuarze, specjalnie zajmując najlepsze miejsce przy barze. Następnie rozpocznie się ceremonia. Zegarmistrz poprosi raz jeszcze o mocną kawę i będzie się zachowywał jak zamyślony mędrzec, którego wezwano, by wyleczył oczy córki burmistrza. Namoczy skrawki materiału w oleju i włoży je szczypcami w niewidoczne głębie olbrzymiego zegara...
Dziwni ludzie z tych zegarmistrzów, niektórzy pewni siebie i niewrażliwi na wszystko poza mechanizmem, który mają przywołać do życia, inni niepewni swego daru niczym poeci. Zbadałem ich naturę, ponieważ mój ojczym - drugi mąż mojej matki - też był zegarmistrzem. Jednak on, mój pierwszy zegarmistrz, nigdy nie uważał swego talentu za coś wyjątkowego. Musiał nauczyć się paru rzeczy; co jakiś czas Włosi lub Belgowie wynajdywali coś, co odwracało przyczynę i skutek, ale nie sądził, by jego praca różniła się od pracy ogrodnika. To po nim przejąłem - ostrożne i nieostrożne nawyki związane z moją pracą. Otrzymuje się fach, ale nie dar. W jego służbie musi pojawić się intensywność lub ciemność. Mimo to nigdy nie spotkałem zegarmistrza, który by go przypominał. Obserwując go, nauczyłem się regulować własny zegarek, ale i tak wziąłbym do zegarmistrzów w Tuluzie taki, który źle wskazuje czas do, by zobaczyć „majestat”, jaki towarzyszy ich umiejętnościom.
Uwielbiam samą naprawę, niezależnie od tego, czy jest skromna, czy małoduszna, ale wychodzę, kiedy zaczyna się rozmowa na jej temat - jakby ktoś pytał grabarza, z łopaty jakiej marki korzysta i czy woli kopać w południe, czy przy świetle księżyca. Interesują mnie tylko ich czynności i sekrety, które się za nimi kryją. Nawet jeśli nie rozumiem w pełni tego, co się dzieje. Kiedy byłem chłopcem, jeździłem dla przyjemności wzdłuż Garonny do miejsca, gdzie na brzegu postawiono cztery maszyny parowe, pompujące wodę dla Tuluzy. W tym zastygłym krajobrazie, gdzie słyszało się najdrobniejszy dźwięk kaczki, nagle rozlegał się ryk maszyn, niczym olbrzymich małp, plujących i rozpychających się na brzegu rzeki. Patrzyłem jak zahipnotyzowany. Wydawało mi się, że maszyny są jak dorośli, zajęci swoimi skomplikowanymi, hałaśliwymi sprawami. Miałem wrażenie, że mogą sprowadzić ciemność.
Zegar w La Daroles w Auch co najmniej raz w roku poddawał się zmęczeniu i jego właściciel, Chamayou, wysyłał mi informację, kiedy spodziewa się zegarmistrza, a ja jechałem do miasta, by popatrzeć, jak go naprawia, i zatrzymywałem się w Hotel de France. Z bliska, gdy wielki zegar spoczął już na marmurowym kontuarze, można było odczytać małe litery na jego tarczy. A LA MARGUERE. Zegarmistrz ścierał ślady pleśni i przebarwień z jego białego portalu, a następnie unosił go, by zobaczyć mechanizm. By pozostać blisko, musiałem zachować pokorę - gdyż zachowywał się on władczo niczym papież - a kiedy powiedziałem, że jestem pisarzem, albo kiedy już było ogólnie wiadomo, że nim jestem, rozmawiał raczej ze mną, a nie innymi widzami, jakbyśmy znajdowali się na innym, profesjonalnym poziomie istnienia. Gdy wyjaśniono mu, że jestem poetą, mój status nieco się obniżył, a on mruknął coś, czego nie usłyszałem, co obudziło śmiech po jego lewej stronie po tym, jak sam się zaśmiał.
Umiejętność pisania niewiele daje patrzącemu. Jest w nim tylko ta pięciocentymetrowa zażyłość między oczami a piórem. Wszystkie umiejętności związane z wróżeniem lub śnieniem są niewidzialne, natomiast zegarmistrz przyjeżdżający do Auch zdejmował ciemną, bawełnianą marynarkę i podwijał rękawy białej koszuli, a ja wtedy zostawiałem Claudile przy okrągłym stoliku przy oknie i podchodziłem bliżej do impregnowanej olejem, rozwiniętej szmatki z kieszonkami na narzędzia i oliwiarki oraz jego małej latarki, którą oświetlał lochy zegara. Wkrótce dzieliłem przyjemność jego poważnego zachowania. Wyobrażałem sobie, że jego status jest jeszcze większy w małych wioskach Hautes - Pyrénées, jak Laruns, Gavarnie, Ogeu, gdzie docierał w lektyce swego autorytetu. Cieszyło mnie to wszystko. Wierzę jednak w pokorę mojego ojczyma, który przerywał w połowie naprawę, słysząc piosenkę drozda, i podchodził do okna, żeby go wypatrzyć. Albo podawał mi jeden z ważnych przy pracy noży, żebym sobie zatemperował ołówek. Robił dla nas zabawki z tych kółek i tarcz, których już nie używano, tak że przesuwały się niczym na poły prawdziwe zwierzęta po stole w jadalni. Nie był moim ojcem, ale mnie wychował. To od niego, jak sądzę, nauczyłem się pracować. I tego, że każdy fach lub talent można ukształtować dyskretnie, bez iskier nadmiernego dramatyzmu. A jednak, przy całej swojej skromności, lubił majestat Victora Hugo i te wolne, posłuszne opisy, które zmierzały w stronę rewolucji.
Kochał też moją matkę. Widziałem, jak w ostatnich dniach swego życia unosił swoją pachnącą olejem dłoń i wkładał palce w jej uporządkowane włosy, unosząc je, jakby ofiarowano mu aksamit albo futro rzadkiego zwierzęcia. Zatrzymałem ten gest na zawsze. Była to dla mnie zapewne jego ostatnia przyjemność, którą zapamiętałem. Stanowi ona zdrowy rdzeń wszystkiego, co wiem o miłości i rodzinie (a ja nie odniosłem sukcesu w tej sztuce). Gdy się obejmowaliśmy, nie liczyła się nasza nieśmiałość - ale zdarzało się to rzadko. Czułem się pewnie i dobrze w jego domu. Panował w nim spokój, dwa zegary chodziły cicho, ale precyzyjnie, i byliśmy bezpieczni w czasie. Dawał nam to wszystko przez pięć lat.
Jego matka, Odile Segura, urodziła się w Bagneresde - Bigorre, gdzie z oddalonych o pięćdziesiąt kilometrów Pirenejów opadały na nich hiszpańskie wpływy. Miguel Invierno przekroczył granicę, by pracować w miasteczku jako dekarz. Zalecał się do niej parę miesięcy przed tym, jak niespodziewanie odjechał w towarzystwie trzech innych Hiszpanów. W położonej na północ wiosce Vic - Fézensac w czerwcu urządzano korridę, a ona co roku zabierała tam swoje dziecko z nadzieją, że odnajdzie w tłumie swego kochanka, ale nigdy więcej nie spotkała ojca Luciena. Wyszła więc za zegarmistrza i wraz z synem zamieszkała w jego domu, położonym na obrzeżach wioski Marseillan.
Chłopiec pojawił się po raz pierwszy w domu ojczyma, kiedy miał cztery lata. Tam, w ogrodzie, z rzeką przebłyskującą między gałęziami i psem ogrodnika śpiącym na słońcu, nauczył się rozróżniać odgłosy dochodzące z pól. Wkrótce pokazano mu, w których rejonach nieba szukać gwiazd o każdej porze roku i na którym drzewie mieszka ptak przedrzeźniacz. Co roku na ich urodziny matka robiła salade de gésiers - na którą składały się ułożone na liściach sałaty małe jajka, gęsia wątróbka, ziemniaki, szczypiorek i ziarnista musztarda, której Lucien nigdzie indziej nie spotkał. Co roku, w ostatnim tygodniu maja, urządzała w domu wiosenne porządki, pieliła w ogrodzie, prała i prasowała koszule męża, a potem zabierała chłopca na wóz i jechała na korridę do Vic - Fézensac, przeczesując w dzień i w nocy ulice, aż wracała do domu z pustymi rękami, z mieszaniną rozczarowania i ulgi. Zegarmistrz nigdy nie poczuł, że stał się jej tak bliski jak syn. Być może nie miał też pewności, że jeśli jego nowa żona natknie się na Hiszpana w czasie uroczystości, to powróci do domu.
Po niespodziewanej śmierci ojczyma, mimo odziedziczonych dóbr, Odile Segura i chłopiec bardziej się ograniczali. Poza tym skupionym na szczegółach człowiekiem niewiele chroniło świat chłopca. Teraz Lucien stał się bardziej ostrożny i zamknięty w sobie. Koledzy w klasie słyszeli jego skomplikowane wypowiedzi. Za dużo rozmawiał z samym sobą. Kiedy podrósł, miał własne słowa, jakby zbierał je jedno po drugim z pola. Mówił do siebie przez chwilę o zardzewiałej furtce lub o tym, że zwierzęta stają się nerwowe, wchodząc na łódź, i ta słowna scena odciskała się na trwałe w jego pamięci. Zaczął się już chronić za pomocą słów, niewielką, częściową jasnością, którą ze sobą niosły.
Któregoś wieczoru w czasie kolacji ich ciszę przerwały odgłosy wozu. Ich dom znajdował się w niewielkiej odległości od głównej drogi, więc znaczyło to, że mają gościa. Ale kiedy chłopiec wraz z matką wstali od posiłku, otworzyli drzwi i wyjrzeli na dwór, zobaczyli przeładowany, ciągnięty przez dwa konie wóz, który przejechał obok nich i zaczął wjeżdżać na wzgórze. Wspinał się tak przez jakieś sto metrów, a następnie zatrzymał przed sąsiednim, złożonym z jednego pokoju domem, który od lat był pusty. Lucien i jego matka stali w drzwiach, zatrzymani w połowie swego pozdrowienia. Patrzyli na parę w oddali, która zsiadła i przeciągnęła się. Na wzgórzu widać było tylko zarys postaci mężczyzny i kobiety. Ten dom od lat stał bez ruchu na linii ich horyzontu. Myśl o tym, że mogliby w nim zamieszkać ludzie, bardzo podnieciła szesnastoletniego chłopaka. Oznaczało to, że będzie musiał być jeszcze bardziej ciekawy, a jednocześnie ostrożny, jeśli idzie o własne tajemnice.
Dali parze pół godziny, a następnie poszli tam z matką tuż przed zmierzchem, biorąc ze sobą chleb, mleko i świece, a także parę kawałków mięsa. Mężczyzna i kobieta wciąż rozładowywali swój dobytek. Przy drodze stało skromne, złożone z dwóch części łóżko, dwa krzesła, malowany stół i żelazny piecyk z rurą w kształcie litery L. Między tymi niezbędnymi meblami i koszem z ubraniami stał mężczyzna i ktoś, kto wyglądał jak dziewczyna. Kiedy para zwróciła się ku nowo przybyłym, młoda kobieta sięgnęła po rękę mężczyzny w nieokreślonym geście - chłopiec nie mógł stwierdzić, jakie uczucia kryły się w tym ruchu. Kobieta była szczupła, a mężczyzna potężny. Lucien widział, jak przechadza się majestatycznie po niewielkim budynku, jakby to było odziedziczone przez niego otoczone murem miasto, które musi wskrzesić lub się z nim rozprawić. Chłopiec czytał właśnie greckie epopeje i w tej chwili obcy wydali mu się częścią wrogiej armii albo jej posłami.
Gdyby nie było tam jego matki, być może nikt by się nie odezwał, ale to ona dowiedziała się, że nieznajomi mają na imię Roman i Marie - Neige. Wynajęli domek, nawet go nie widząc, od właściciela, który mieszkał w Marseillan. Roman przyjął jedzenie, ale podziękował za wszelką pomoc przy przeprowadzce, mimo że robiło się ciemno. Wolał zrobić to sam. Przeniósł już, kiedy próbowali rozmawiać, jedną część łóżka do środka. A dziewczyna wciąż milczała. Jej usta poruszyły się tylko, kiedy ich sobie przedstawiano - to wszystko. Wydawała się chłopcu zbyt chuda, włosy miała ścięte krótko, tak że sięgały zaledwie szyi. Znikłaby, gdyby mężczyzna wziął ją pod połę płaszcza. Lucien schodził zboczem wraz z matką i obrócił się po raz ostatni w stronę nowo przybyłych. Mężczyzna ustawił lampę na wozie i chodził tam i z powrotem, mniej więcej co minutę zasłaniając światło. Lucien wszedł do domu, usiadł przy stole i zaczął się zastanawiać nad tym, co zaszło. Miał wrażenie, że nagle zmieniło się całe jego życie.
Odkryli, że ta para niedawno się pobrała. Kobieta nie wyglądała na wiele starszą od Luciena. Przez pierwsze dwa dni rzadko ją widywali, gdyż była ostrożna niczym dzikie zwierzęta. Jego matka czyniła wszelkie wysiłki, by ich oswoić, a zwłaszcza kobietę. Być może dostrzegła coś w tej młodej, pełnej strachu twarzy. Tak więc Marie - Neige w końcu dała się zapędzić pod skrzydła Odile Segury.
Dziewczyna wchodziła do ich domu niepewnie, jakby musiała nauczyć się zbyt wielu zasad, które wiązały się z taką posiadłością. Ich dom musiał wydawać się jej pałacem. Chłopak zauważał nagle dodatkowe metry, które dzieliły ich od sufitu, dodatkową szerokość i przestrzeń do chodzenia we wszystkich pokojach. Roman rzadko przychodził, większą część dnia spędzał na polach, ale matka Luciena wspinała się na wzgórze i zapraszała dziewczynę, która wydawała się przerażona swoją nową rolą. Słyszał, jak matka mówiła komuś, że Marie - Neige nie ma nic innego do roboty, tylko sprzątanie tego domku i obsługiwanie męża. Lucien zastanawiał się nad tym zdaniem później, kiedy myślał więcej o ich relacjach. Była szczupła niczym panna młoda. Mimo to wcale na nią nie wyglądała. Fizycznie i pod względem wieku przypominała Luciena - a on był przecież tylko chłopakiem. Ale była mężatką - oficjalnie przetłumaczoną na dorosłość. Znała ten świat, jakby obdarowano ją jakimś abstrakcyjnym przywilejem w obcym kraju.
„Chyba jak haricot”, opisywał ją przyjaciółkom matki, kiedy dziewczyny nie było w pobliżu. A później na moment wybuchał śmiechem. Wszyscy nazywali ją tutaj „Le Haricot”. Popisywał się tym, a chociaż przydomek doskonale do niej pasował, czuł się winny zdrady. Cóż, na pewno wkrótce w tych strąkach pojawią się okrągłości”, mówiła matka i następował kolejny wybuch śmiechu.
Obie rodziny stopniowo przyzwyczaiły się do siebie. Matka Luciena zaczęła uczyć Marie - Neige czytać. A on w soboty pomagał Romanowi w kopaniu rzepy czy przebudowie murka wzdłuż granicy. Mąż Marie - Neige stanowił dla szesnastolatka groźną możliwość kogoś, kto mógłby mu zastąpić ojca. Rzadko rozmawiali i nie widywali się w tygodniu, bo Roman pracował w Marseillan, a czasami nawet dalej. W tym czasie młodych pochłonął Czarny tulipan; pewnego popołudnia, kiedy Marie - Neige siedziała obok niego w ciszy, zdecydował się na głośne czytanie Dumasa. „W czasie drogi, którą zrozpaczony hodowca tulipanów musiał przebyć, idąc do celi, do uszu jego nie dobiegło nic poza szczekaniem psa, a przed oczami mignęła przelotnie twarz młodej dziewczyny”*8.
Le Haricot patrzyła na niego z otwartymi ustami. Nie wiedział, czy uważa, że wymyśla to, co mówi, czy też zafascynował ją ten fragment. Czytał dalej. Marie - Neige była w rzeczywistości o rok od niego starsza, ale teraz wydała mu się zupełnie niewinna.
Od tej chwili chciała z nim dzielić to wszystko, co czytał. Późnymi rankami, kiedy już pomogła przy porannych czynnościach, matka Luciena uczyła ją liter alfabetu, a popołudniami, gdy siedzieli razem na ganku lub w cieniu karłowatej jabłoni koło rzeki, słuchała dalszego ciągu opowieści. Oboje dorastali z daleka od miejskich intryg i teraz korzystali z Dumasa jako przewodnika po pełnych grozy miastach, gdzie szmaragd na szyi mógł zdradzić rodową przynależność. Towarzyszyli jeźdźcom, którzy przewozili ważne dokumenty przez zalane powodzią równiny i przybywali na spotkania wrogów lub schadzki kochanków o północy. W książkach pełno było trudnej do zniesienia miłości: „Westchnąwszy żałośnie, przymknęła oczy i zaraz uciekła z łomocącym sercem, na próżno usiłując przyciśniętą do piersi dłonią stłumić jego przyspieszone bicie. Korneliusz pozostał sam, wdychając słodki zapach włosów Róży, jak gdyby uwięziony pomiędzy kratami okienka”. Leżąc na wąskiej wstążce ganku, mieli czasami wrażenie, że już nie mogą oddychać, że życie nigdy już nie będzie normalne.
Czytał tak, jakby mówił językami, z taką dorosłą wiedzą, że przypominał rannego w czasie bitwy lub z powodu namiętności mędrca. Było tak, jakby poznawała przez niego wielki świat: to on (Lucien sam to czuł) wprowadzał Marie - Neige na dwór królewski lub jechał z nią z miasta do miasta przy świetle księżyca. Odkryli, jak można wysłać gołębia pocztowego z wiadomością do Hagi, co mogło zmienić bieg rzeczy, chociaż częściej trzeba było samemu udać się w drogę. Jeśli Lucien się wahał, porażony oszustwem kobiety albo brutalnym pobiciem w książce, którą czytał, Marie - Neige odzywała się z głębi swojej ciszy, by zbadać to, co wydawało mu się skazą na uważnie tkanej materii powieści; rozmawiali o tym, zastanawiając się, jak postąpiliby w tej sytuacji mężczyzna lub kobieta, mąż czy żona. Na przykład fragment: „Róża popatrzyła na niego z tkliwym współczuciem, wiedziała bowiem, że to, czego ona by chciała, przekracza siły tego człowieka, i że trzeba go przyjąć takim, jakim jest, razem z jego słabością”. Jeśli zdarzały się sprawy, których w pełni nie rozumiał albo które po prostu go nudziły, zastanawiała się głośno, dlaczego tak się dzieje. Lucien odkrył, że dysponuje ukrytym dowcipem, i że ma preferencje dotyczące określonego muszkietera.
W ten sposób poznali swoje zainteresowania i wahania. Zauważyła, jak przebiega przez akapity dotyczące dzieciństwa, ponieważ bohaterowie poniżej dwudziestki wydawali mu się mniej ciekawi. Wiedział już, co zawiera w sobie młodość. Pragnął tylko zawiłości dorosłego życia i podróży, wojen i bitew, małżeństw. Kiedy w końcu to z siebie wyrzucił, zamarł, zażenowany z powodu muru, który oddzielał te ich doświadczenia. Marie - Neige dotknęła swoją szczupłą dłonią jego policzka i zaraz ją cofnęła. Któregoś dnia się ożenisz, a wtedy o tym też porozmawiamy. Nie, powiedział, nie porozmawiamy. Jestem pewny, że nie. Wrócił do oficjalnego tonu i byli teraz jak dwie zapałki, leżące obok siebie tuż przy ogniu.
Wszystko to działo się w pierwszym roku ich znajomości. Roman przyjeżdżał późnym popołudniem, a ona wracała wówczas do swego prawdziwego życia. A on - on biegł na pola, robił gwiazdy, strzelał z procy do cienkich drzew i rzucał się szczupakiem do rzeki. Przedzierał się przez wodę z otwartymi w ciemności oczami, pewny, że może znaleźć srebro lub zgubiony miecz, albo gałąź, która będzie chciała oplatać się wokół jego nogi. Coś sprawiało, że w tych chwilach, zaraz po rozstaniu z nią, znowu był chłopcem.
Podchodziła do wąskiego okna na tyłach domu i patrzyła, jak skacze na gałąź. Jeśli pomagała Romanowi w kąpieli, mydląc mu barki, mogła słyszeć chlapanie dobiegające z oddali jego świata. Jeśli Roman jej pożądał, jeśli wracał do domu nabrzmiały i głodny, nie brał jej nawet do położonego parę stóp dalej łóżka, tylko kładł ją na kuchennym stole, jej stopy zwisały, prawie nie dotykając podłogi, a on wdzierał się w nią, chwytając tę część stołu, której się trzymała, na poły nim podniecona. Ich głowy i ramiona pod kołyszącą się, niezapaloną lampą, a ona szorowała plecami po materiale. Chłopak zaledwie docierał do rzeki, a odgłosy ich spółkowania i obopólnej satysfakcji się kończyły. Roman cofał rękę, ona trzymała go swoimi, a on unosił Marie - Neige ze stołu wprost w powietrze. Był od niej straszy i silniejszy, w niczym nie przypominał chłopaka, i widziała jego oczy pełne goryczy i frustracji, a także wściekłości z powodu życia, jakie prowadzili. Rzucał krzesłem w zasłonę, która przedzielała na pół ich jedyny pokój, a ona wiedziała, że równie dobrze mógłby cisnąć w ciemny kąt jej ciałem. Raz czy drugi widziała jego cechy u muszkietera Portosa. Uznała nawet, że mógłby się stać Portosem, i to był jej sposób na to, by pozostać wierną temu wszystkiemu, w co wierzył.
Zapuściła włosy. Czuła się uwiązana do swego domu z jedną izbą i to dawało jej małą niezależność. Rzadko oddalała się na więcej niż czterdzieści jardów od domu, pomijając naukę czytania i wyjazdy do wioski z Romanem.
Chłopak śnił na jawie, wyglądając przez okno, zakończone głębokim parapetem. Jego oczy kierowały się stopniowo w dal, gdzie kręcił się jakiś pies. Kiedy podszedł bliżej, Lucien zauważył, że pies jest duży i czarny. Powiedział stojącej za nim matce, że zwierzę może mieć wściekliznę i być niebezpieczne, a ona stanęła obok i popatrzyła na zewnątrz. Możliwe, powiedziała. Nie wychodź. Dobrze, zgodził się.
Mieli właśnie zjeść lancz. Podszedł do okna od północnej strony, by sprawdzić, czy Roman i Marie - Neige nie są przypadkiem na dworze. Nie zauważył ich, wrócił więc do pierwszego okna i usiadł z twarzą tuż przy szybie i obserwował zwierzę. Pies wciąż kręcił się to tu, to tam, nie szczekał, po prostu biegał, jakby ciążyła na nim jakaś klątwa. Podbiegł do ganku, zobaczył sylwetkę chłopaka w oknie i się cofnął. Ucieka, powiedział matce. To dobrze. Zwierzę otarło się pyskiem o ziemię, a następnie spojrzało w górę i natarło; wpadło na ganek i rzuciło się na okno. Łapy psa rozbiły cienkie szkło i zadrapały chłopca, a odłamki szkła przeszyły jego oko. Chłopak stał tak przez chwilę, a potem zwalił się na podłogę. Wydawało mu się, że pies wdarł się do domu, a ból twarzy oznaczał, że ją zjada. Nie mógł krzyczeć. To matka krzyczała. Widziała krew na jego twarzy i koszuli, a także na ścianie przy parapecie. Pies cofnął łapy od wyszczerbionego szkła i zniknął w kurzu przed gankiem.
Przyklękła przy synu i dotknęła jego zesztywniałego ciała. Chłopiec nie miał odwagi się poruszyć. Krzyczała na niego, myśląc, że pies go ugryzł, ale chłopiec nie wydawał żadnych dźwięków, w ogóle się nie ruszał. Stopniowo uspokoiła się i tylko pospiesznie oddychała. Chłopak nic nie widział, a jego mózg odbierał te dźwięki jako dyszenie obiegającego go dookoła psa.
Po chwili matka zostawiła go leżącego na podłodze w kuchni.
Mimo że pies był gdzieś w pobliżu, pobiegła na wzgórze i wróciła z Romanem i jego młodą żoną. Ułożyła głowę syna na podołku, a dziewczyna przygotowała fizjologiczny roztwór soli i ostrożnie zmyła krew, szukając rany. Wyglądało na to, że twarz ma nienaruszoną. W końcu dotarła do jego lewego oka. W środku tkwiły dwie szklane drzazgi. Chłopak patrzył w górę, nie mogąc zamknąć powieki. Nie zastanawiając się, wyrwała jeden z kawałków palcami, a wtedy jego ręka zadrżała. Czy coś widzisz? Nie widział. A drugim okiem? Nie widział, za bardzo go bolało. Oczodół drugiego, prawego oka wypełnił się krwią i nie wiedziała, czy to coś znaczy, czy jest to normalne. Ale z całą pewnością druga drzazga wciąż tkwiła w lewym oku, które zapadło się w oczodół. Nie sądziła, by udało jej się ją wyjąć, i nie była pewna, czy powinna spróbować to zrobić.
Roman zaniósł go na wóz i położył wzdłuż czarnej ławki, tak że znowu mógł trzymać głowę na kolanach matki. Przykryła mu twarz gazą, by zabezpieczyć przed kurzem. Pozostała dwójka jechała z przodu. Matka Luciena wzięła ze sobą strzelbę, która leżała teraz między małżonkami na przednim siedzeniu.
Przejechali kilkaset metrów i pies znowu się pojawił - biegł za nimi, zachowując odpowiednią odległość. Było jasne, że wciąż pragnie ich zaatakować. Biegł obok wozu i kłapał zębami koło końskich kopyt. Widzieli krew przy jego łapach. Zastrzel go, powiedziała matka, a Roman podał lejce żonie, wycelował i strzelił w kurz obok nacierającego psa. Zwierzę uspokoiło się nagle i usiadło, a wóz potoczył się w stronę Marseillan, oddalając ich od zwierzęcia. Zona Romana patrzyła do tyłu, jeśli nie na Luciena, to na znikającego w oddali psa. Zawsze chciała mieć psa i usiłowała na niego namówić męża. Teraz nie będzie już go miała. Odwróciła się i wzięła na moment dłoń Luciena.
Lekarz ze szpitala, Monsieur Porcelain, był zdenerwowany, ale pewny swoich umiejętności. Powiedział, że istnieje możliwość zakażenia zdrowego oka. Chcąc ocalić wzrok młodzieńca, przekonał jego matkę, że należy usunąć zranione oko i starannie wyczyścić oczodół czy też „jamę oczną”. W ten sposób zakażenie nie powinno dotrzeć do osłabionego drugiego oka. Lucien nie miał nic do powiedzenia i przez lata zachował urazę do tych, którzy go oszpecili.
Kiedy wrócił do domu, widział niewyraźnie: tylko otaczające go kolory i kształty. Ale miało mu się polepszyć. Powiedziano mu jednak, że przez rok nie może czytać i że, co dziwne, nie powinien również w tym okresie płakać. Kiedy to usłyszał, miał prawie osiemnaście lat. W odpowiedzi na ten wypadek pozostawał mu tylko zimny gniew. Wciąż winił za to, co się stało, tę trójkę, która zabrała go do szpitala w Marseillan. Romana - że nie zabił psa, który zniknął, zanim zdołano go zbadać na obecność chorób. Le Haricot - że obmywała jego oko fizjologicznym roztworem soli, który mógł być zanieczyszczony. Ale przede wszystkim winił matkę za to, że pozwoliła usunąć oko. Zachowywał się tak, jakby miał pięć lat mniej, i trudno było nawiązać z nim kontakt. Wolał siedzieć sam w swoim pokoju. W złości zrezygnował ze sztucznego oka. Jako dorosły rzadko mówił o tym o okresie, kiedy mógł lub powinien tylko płakać.
Miesiąc po tej katastrofie dotarły do nich pocztą książki, które zamówił w Tuluzie. Rzucił je w kąt i poszedł do swojego pokoju. Spaliłby je, gdyby miał pod ręką ogień. Matka zostawiła je i leżały tam aż do lekcji czytania. Lucien siedział na ganku, kiedy Marie - Neige usiadła obok, przeczytała informacje z okładki i przeszła do tekstu. „Rozdział pierwszy. Trzy rady pana D'Artagnana ojca. W pierwszy poniedziałek kwietnia 1625 roku...”*9.
Wszystko w nim zamarło. Nie chciał wyjść naprzeciw jej słowom. Wymawiała je niepewnie, z wahaniem. Wiedział, że to udawanie światowej kobiety i tego, że paryski styl odzwierciedla jej własny, jest dla niej równie, jeśli nie bardziej upokarzające. Dlatego powstrzymał się od obraźliwej uwagi. Nie mógł się jej jednak poddać. Jutro po prostu nie wyjdzie na zewnątrz. Odwrócenie ról było żenujące i irytujące. Zona i służąca sąsiada, ta, którą jego własna matka wyrwała z bagna analfabetyzmu... Trzymała książkę na kolanach i ściskała leżący obok niej nóż, którego używał do rozcinania kartek. Ciemne włosy zasłaniały jej twarz. Prawie nie słyszał jej głosu, źle wymawianych nazw miast i rodów. Przede wszystkim zwracał uwagę na jej drżące lewe ramię. Patrzył na nie, nie dając się wciągnąć w opowieść.
Kiedy skończyła rozdział, zamknęła książkę i nawet na niego nie spojrzawszy, zabrała ją do domu. Nie przyszła następnego dnia. Kolejnego pomagała jego matce przy jakichś zasłonkach, kiedy spytał ją, czy mogłaby mu wyjaśnić coś, czego nie zrozumiał z tego pierwszego rozdziału. Spojrzała na niego. „Chyba nie pamiętam, byłam zbyt zdenerwowana”. Zareagował jakoś na te słowa. „Czy mam go jeszcze raz przeczytać?”. „Nie, czytaj dalej. Bardziej angażujemy się w historię, kiedy nie wiemy czegoś ważnego”.
Roman rozebrał ją, odciągnąwszy najpierw zasłonę, by żarówka z kuchni mogła oświetlać Marie - Neige. Była teraz wyższa i silniejsza, a długie włosy czyniły ją bardziej kobiecą. Kiedy walczyli na łóżku, widział jej pewność siebie, jej mniej pasywną radość. Napierała na niego rękami i patrzyła jak równa, nie wstydząc się tego, co robił. Kiedy w nią wchodził, chwytała ustami jego brodę i ciągnęła ku sobie. Teraz był to pojedynek, a nie wybuch żądzy, i kiedy kończyli widział w półmroku pot na jej ciele i nie zdawał sobie sprawy, że też jest nim pokryty, aż do momentu, kiedy pochyliła się, by zlizać go z jego czoła - był to gest, który wykonywała jakaś nieznana osoba, którą w sobie miała.
Nie mogła spać, kiedy on zasypiał. Leżała przyciśnięta do niego, czując powolny upływ czasu, a jej rączy umysł był w pełni rozbudzony. W kuchni za odciągniętą zasłoną wciąż paliło się światło. Odszukała sukienkę, włożyła ją przez głowę i wytarła się między nogami. Pochyliła się i popatrzyła na twarz Romana, tak spokojną i zadowoloną we śnie, że zawsze ją to zaskakiwało. Uważała, że właśnie wtedy jest najszczęśliwszy, nieświadomy tego, co dzieje się na świecie. Następnie uklękła przy łóżku, wyjęła stary ręcznik i otworzyła książkę. Zasunęła zasłonę, by odgrodzić go w ciemności, a sama usiadła przy stole i zaczęła ponownie czytać pierwszy rozdział. Jej nie cieszyły dziury w opowieści; chciała poznać wszystkie tajemnice książki, by móc powiedzieć o nich przyjacielowi, jeśli tylko zechce czegoś się dowiedzieć.
Lucien zaczął pomagać Romanowi w zbijaniu koryt dla świń. O świcie i w czasie kolacji wlewał papkę owsianą do dystrybutora i gładził świnie po grzbietach, gdy jadły w półmroku. Przez całe życie pamiętał fakturę ich napiętej skóry, szorstką szczecinę, ich podskoki, gdy były zdenerwowane. Wiele lat później, gdy wezwano go, by zrobił zastrzyk żołnierzowi w belgijskiej wiosce, przypomniał sobie, jak po raz pierwszy wbił igłę w świnię z zainfekowanym ryjem. Musiał zagnać zwierzę w kąt chlewa i unieść je za tylne nogi, tak by padło bezbronne w jego ramiona, a on naparł całym ciężarem na kamienny murek. Trzymał tak świnię parę sekund jednym ramieniem, a drugą ręką sięgnął po strzykawkę i wbił igłę w jej bok. Roman powiedział mu, jak ma to zrobić, i obserwował go z rzadkim u niego śmiechem, który dodawał Lucienowi odwagi. A potem Lucien wypuścił pozornie obojętne zwierzę.
Historie, które czytali z Marie - Neige, stały się teraz jej własnością. Lucien przyzwyczaił się do jej głosu, do tego, jak czytała opis pojedynku lub opisywała z nieukrywanym zdziwieniem, jak do książki włożono zatrute liście, by zabić pewnego protestanta. Ten świat pełen był podstępów. Lucien poprawiał parę razy jej wymowę, nie po to, by ją zawstydzić, lecz by mogła uniknąć wstydu w późniejszym życiu. Czytała mu dwa lub trzy razy w tygodniu. Znowu byli równi i zastanawiali się nad wątkami, zanim te znalazły swoje rozwiązanie. Spierali się o to, kto jest najlepszym muszkieterem, ciesząc się przede wszystkim z tego, że D’Artagnan był, podobnie jak on, Gaskończykiem i pochodził z Gers.
Widziała, jak się zmienia na skutek swoich prac w polu. Zwróciła uwagę na jego brązowe ramiona, łamiący się głos, który tracił swoją piskliwość. Nie był już chłopakiem, którego kiedyś poznała. Zaczął się poruszać z pewnością, ze zdecydowaniem, którego ona nigdy nie będzie miała. Znowu zawahała się na granicy swego świata, zanim weszła w światło i przyjemność, którą jej dawał.
Poznała Romana w czasie zabawy w wiosce Saint - Didiersur - Rochefort, a ich małżeństwo nastąpiło po godzinnych targach między nim a jej wujem, który wychowywał ją od śmierci rodziców. Na wiosnę w okolicznych dolinach - Perize, Challons - odbywały się zabawy dla tych, którzy szukali żon. Marie - Neige miała szesnaście lat, a Roman trzydzieści parę, siedzieli przy niewielkim stoliku, kiedy pisarz sporządzał umowę małżeńską.
Tego wieczoru trudno im było nawiązać jakąkolwiek, nawet najsłabszą więź, bo gang złożony z około dwudziestu osób urządził im prawdziwą kocią muzykę. W tamtych czasach miejscowi potępiali wszelkie związki z kimś spoza lokalnej społeczności. Ślub, który następował zbyt szybko po śmierci współmałżonka, małżeństwo kobiety znanej z cudzołóstwa i takie, gdzie różnica wieku była zbyt duża, miały być upokarzające dla nowożeńców. Jeśli kobieta była bogata, a mężczyzna biedny, na tablicach pisano: „Mężczyzna poślubi i świnię, jeśli będzie miała wypchaną portmonetkę”. Kiedy pobierali się cudzołożnicy, niesiono obok nich, rozpychając się na ulicach, obrzmiałe manekiny. Czasami kocia muzyka trwała i dwa miesiące, czasami, jeśli opłacono członków gangów, parę godzin. Roman i Marie - Neige stali się łatwymi ofiarami, bo byli biedni i nie mieli odpowiedniego statusu. Chociaż Roman był potężny, przedstawiono go jako starego i słabego, a żonę jako niemowlę na jego kolanach. W okolicy opowiadano o parach doprowadzonych do szaleństwa przez szyderców; w jednym przypadku obrażony do żywego mąż przebił szydłem pierwszego prześmiewcę, którego udało mu się dosięgnąć. Tak więc najpierw był ślub, a potem egzekucja.
Przez całą noc dom jej wuja otaczały pochodnie, bębnienie i ryk obscenicznych piosenek. Roman stał przez parę godzin przy oknie, a następnie wymknął się przed świtem i zaatakował dwóch mężczyzn, którzy mieli obserwować dom, kiedy inni spali; jednego dusił, aż ten stracił przytomność, a drugiemu złamał nadgarstek. Stał tam sam, patrząc na leżące na pastwisku ciała. Było koło piątej i mrok miał się szybko rozproszyć. Jego młoda żona wyszła z lampą, ale on ją zgasił. Położył dłonie na jej barkach i przez moment opierał się głową o jej głowę. Marie - Neige miała na sobie chłopięcy strój i ścięła krótko włosy. Nie wrócili do domu. Założyli uzdę koniowi wuja i przeszli z nim przez wioskę w zanikającym mroku. Kiedy znaleźli się na polach, wspiął się na konia, wyciągnął rękę, uniósł żonę i posadził z tyłu. Zdążali wraz z rankiem na południe, a wokół rozjaśniały się pola.
Zatrzymali się jedynie na chwilę w Ardeche i zjedli tylko to, co zdołali znaleźć w krzakach, na drzewach i w warzywnikach. Kiedy zbliżyli się do Nîmes, skręcili na zachód i jechali przez departamenty Tarn i Haute - Garonne, a przed dojazdem do Gers, Marie - Neige zdjęła chłopięce przebranie i włożyła żółtą sukienkę. Znaleźli pracę w sadzie i spali wraz z innymi robotnikami w zatłoczonej stodole. Nie spali jeszcze ze sobą jako kochankowie, jako mąż i żona, i Roman zbudził ją o trzeciej w nocy i przeszli do ciepłej stajni obok. Zwierzęta od razu się ocknęły, świadome ich obecności, cisza była więc napięta. Roman podchodził do kolejnych zwierząt i uspokajał je, gładząc ich czoła. Siedem koni. Następnie podszedł do szesnastoletniej dziewczyny, która siedziała na ławce i go obserwowała. Światło księżyca wypełniło otwarte drzwi. Kiedy się pochylił, zauważył, że podłoga jest zabłocona i pokryta słomą. Podszedł do beczki z deszczówką, stojącej przy wejściu, i umył ręce, a potem ramiona i szyję, i stał, susząc się, w wieczornym wietrze. Podeszła do niego i zanurzyła chude ramiona w zimnej wodzie, umyła twarz, a potem przenosiła wodę w dłoniach, by umyć nogi.
Wszystko wokół było niebieskie. Wiele lat później, kiedy Roman poszedł do więzienia za napaść, przypomniał sobie, jak Marie - Neige pochylała się, by umyć deszczówką nogi i stopy, a jej ciało połyskiwało niebiesko, zielone pola też były niebieskie i tylko księżyc miał inny kolor. Powiedział, żeby oparła się o beczkę i uniósł jej żółtą, bawełnianą sukienkę, ale obróciła się w jego stronę i całowała ręce, które uspokajały jednego konia za drugim, jakby dysponował nieskończoną ilością czasu, jakby te zwierzęta były jedynymi cywilizowanymi istotami, które spotkali od swego ślubu, w miejscu sprawiającym teraz takie wrażenie, jakby było w zupełnie innym kraju. Dotykał jej miłej, delikatnej twarzy, potem szyi i wilgotnych włosów, przez które przeciągnęła palcami. Położyła dłonie na jego prostej koszuli i pocałowała trójkąt przy szyi. Następnie odwróciła się i objęła beczkę, w której odbijał się księżyc i jej niewyraźna twarz. Roman przysunął się do niej i po chwili całe zaskoczenie i cały ból zmieszały się z oszalałym księżycem, który tańczył przed nią i rozpadał się na kawałki.
„Ten, kto przybywa z daleka, łatwiej kłamie”. Ale następnego dnia ktoś ich rozpoznał i opowiedział wszystkim o skandalu związanym z ich ślubem i o brutalnym postępku Romana. W ciągu pół godziny opuścili gospodarstwo i niebieski krajobraz był już tylko wspomnieniem. Zaproponował, by podróżowali jako rodzeństwo i pojechali dalej na zachód na koniu wuja. Przez następnych parę tygodni prawie nie mieli jedzenia, a jej przestały się pojawiać miesiączki. Kochali się parę razy, gdy mogli się dotykać w nocy, ale byli bardzo zmęczeni i nie znaleźli w tym przyjemności. Podróżowali przez większą część dnia i jedynie głód był w nich żywy. Mieli tylko bukłak z wodą na noc. Nie umieli czytać, więc jeśli chcieli znaleźć pracę, musieli o nią pytać innych. Trzymali się jednak razem. Wiejskie zabawy, na które natrafiali, stanowiły jedyną okazję, by się dowiedzieć o pracę. W wiosce Barran, na zachód od Auch, znaleźli się w wielkim tłumie. Wokół byli magicy i rzemieślnicy, którzy potrafili wyrywać zęby, wróżbici, którzy rozwijali opowieści o przyszłości, jakby to była ukryta żmija. Oglądając stoiska, zrozumiała, że mogła zaczekać i sprzedać swoje długie włosy na perukę.
Na zabawie ten, kto najdalej przeniósł żywą świnię, wygrywał zwierzę, i Roman to zrobił - upadł ze świnią dopiero, gdy był daleko od innych zawodników. Sprzedał ją gospodarzowi, zanim jeszcze podniósł się z trawy, a potem zmienił zdanie i powiedział, że mu ją da w zamian za pracę. Gospodarz zgodził się i zaproponował mężczyźnie i jego chłopięcej siostrze pracę na swoim polu i noclegi w stodole. Parę dni później zaprosił Romana i Marie - Neige na veillée w sąsiedztwie. Spotkanie odbywało się w wielkim budynku o kredowych ścianach. Wyglądał on raczej jak nocny targ albo wnętrze kościoła: kobiety siedziały w rzędach, szyły lub haftowały, obierały jabłka lub blanszowały przy ogniu kasztany. Dalej mężczyźni naprawiali lub ostrzyli narzędzia, przechwalali się i rzucali perły swej zgrzebnej wiedzy. Roman siedział z nimi, oporządzając konopie i przypalając ich końce. Między nimi chodziła kobieta z szuflą z gorącym popiołem, z którego wybierali kasztany i ziemniaki; za nią szła druga z dzbanem grzanego wina.
Veillée trzymało tę społeczność w kupie, wszyscy tutaj pracowali, nawet jeśli byli wyczerpani. Otaczał ich wrogi krajobraz, gdzie rośliny prawie nie chciały rosnąć, gdzie życie przypominało kierat, więc powiedzenie, które powtarzali mężczyźni, ujmowało sprawę bez ogródek: „Świniopas w tym życiu, świniopas w następnym”. Było to jedyne miejsce, gdzie Roman i Marie - Neige mogli się porządnie najeść. Pod koniec dnia pracy byli już wyczerpani, ale siedzieli godzinami na veillée z powodu jedzenia. Widział ją po drugiej stronie pomieszczenia, przy ogniu, zajmującą się nocnym praniem. Wyglądała jak dziecko wśród innych kobiet. Zaloty odbywały się w półmroku na obrzeżach, nawet jeśli kochankowie poznali gorzką prawdę na temat pożądania. Dlatego młodzieńcy lub mężczyźni w wieku Romana często podchodzili do Marie - Neige, kiedy wykręcała mokre prześcieradła i wieszała je, by wyschły przy ogniu.
Były to najbardziej ekscytujące dni w jej życiu. Przebranie było dla niej przygodą. I mogła spać spokojnie, bez strachu. W zatłoczonej stodole czuła się bezpiecznie za ścianą opieki, teraz z konieczności platonicznej, którą otaczał ją Roman. Kiedy chcieli lub potrzebowali się kochać, brak odosobnienia i pozornie kazirodczy charakter takiego czynu sprawiały, że napięcie i pożądanie były... cudowne. Nie mogli się w ogóle odzywać i musieli tłumaczyć swoje uczucia na ledwo dostrzegalne spojrzenia. Wystarczyła jej ręka Romana na jej boku w nocy, łagodna w swojej ostrożności. Odwracała się więc wolno od niewybrednych zalotników w czasie veillée i patrzyła w stronę pracujących w mroku mężczyzn, skąd obserwował ją mąż, przeciągała palcami przez włosy i wzruszała ramionami.
Czekała na noc. Na rękę na swoim ramieniu. Dotyk na miękkiej skórze tuż pod kolanem, której nikt wcześniej nie dotykał. Leżeli tam, brat i siostra, cisi i spokojni, pomijając lekki dotyk jego ciała. Jeśli ktoś zapalił świecę, jej światło w barwie ochry ukazywało jedynie bliskość, która mogła zdarzyć się przypadkowo w czasie snu. Ale ciemność okrywała ich szczelnie. Marie - Neige naciskała na niego przez chwilę tyłem i czekała. Już w niej był i tak trwał, nie chcąc, by się to skończyło. Kiedy czuł, że szczytuje, zakrywał jej dłonią usta, by ją uciszyć, chociaż i tak najgłośniej rozbrzmiewał jego oddech tuż przy jej uchu. I gdyby teraz ktoś zapalił świecę, wyglądaliby tak, jakby ją dusił, brat i siostra w czasie bójki.
Na początku to udawanie sprawiło, że stali się dla siebie anonimowi, ale później, z opaską ciemności na oczach, nauczyli się rozpoznawać prawdziwe pragnienia współmałżonka. Odkryli nie tylko wzajemną miłość, ale niebezpieczeństwa życia, które ich otaczało. Tych dwoje, którzy sami dla siebie byli obcy, utknęło w miejscu, próbując przetrwać między obcymi. I zrozumieli, że wszystko można zabrać, że nie mają niczego poza sobą, czego by się mogli trzymać w tym wrogim świecie, który wydawał się rozciągać aż po horyzont ich życia.
Kiedy parę tygodni przed jego ślubem umarła matka Luciena Segury, Le Haricot weszła po raz pierwszy niezaproszona do domu, przysunęła sobie krzesło do trumny i oparła głowę o czarną sosnę. Nie chciała się stamtąd ruszyć. Została oswojona, a potem dojrzewała magicznie w cieniu rzucanym przez tę kobietę. Poza tym, po aresztowaniu Romana za napaść na cieślę w Barran, Marie - Neige omal nie straciła domu, aż w końcu matka Luciena zapłaciła za nią komorne. Dlatego kiedy uklękła i zaczęła płakać przy trumnie, Lucien uważał, że częściowo boi się utraty domu, wziął ją więc na stronę i powiedział, że wciąż może w nim mieszkać i że będzie płacił komorne, a ona spojrzała na niego surowo i odwróciła się do trumny. Lucien zrozumiał, że ją obraził, źle odczytując jej smutek. Unikała go potem bardzo długo, a kiedy się spotkali, nie chciała z nim rozmawiać Nic nie mogło naprawić tego, co zrobił.
W latach między ich pierwszym spotkaniem a jego ślubem poznał dwie wyraziste wersje Marie - Neige, których nie potrafił pogodzić czy ze sobą połączyć, jakby patrzył w zepsuty stereoskop. Jedną stanowiła siedemnastoletnia kobieta w żółtej sukience. Nosiła ją ciągle w tych pierwszych latach na polach: dźwigając wodę z rzeki do chlewa czy odwiedzając ich w domu. Druga, obecnie o dziesięć lat starsza osoba stała się inną kobietą chociaż Lucien prawie nie zauważył, kiedy to nastąpiło. Jeśli był świadomy jakiegokolwiek dorastania w tym czasie, dotyczyło to przede wszystkim jego samego, jego nieśmiałego zarostu, usunięcia tego zarostu, bladości matki. Ale nie jej.
Teraz, po tym, jak ją obraził, czuł, że ją stracił. Marie - Neige prawie go nie zauważała Ale podczas wesela zaskoczyła go, gdy dotknęła jego ramienia, a potem bez słowa wsunęła się w jego ramiona, by zatańczyć. Był bardziej wystraszony niż uprzejmy. Ale wydawała się nie zwracać na to uwagi. Powiedział coś, żeby rozładować napięcie, nic wielkiego, jakieś głupstwo, ale ona nie odpowiedziała, tylko patrzyła na jego twarz, na swego najważniejszego przyjaciela, który teraz, podobnie jak ona, był po ślubie i który kiedyś powiedział, że nie będą o tym rozmawiać. Na jej twarzy pojawił się pytający i znaczący wyraz, jaki może mieć zwierzę, jakby wiedziała już, jaką znajdzie wymówkę lub usprawiedliwienie. Zapomniał więc o słowach i trzymał ją niezbyt blisko, by móc się jej dobrze przyjrzeć. Czuł „krągłości”, na których temat żartowała przed laty ego matka. Miała na sobie oczywiście prostą bawełnianą sukienkę, ale taką której nigdy wcześniej nie widział A bujne czarne włosy uczesane były starannie, doskonałe jak noc. Pochylił się i je powąchał. Zapach rzeki. Nawet przy tej prostocie Marie - Neige zadała sobie trud, by należycie przygotować się do jego ślubu. Być może spędziła przy tym tyle czasu, co przed własnym ślubem. A teraz tańczyli, nie przejmując się krokami i pamiętając, że to jego matka nauczyła ich tańczyć.
Pomyślał, że jej piękno bierze się ze swojskości, chociaż nie była tą osobą, z którą dorastał. Kiedy włożył jej dwie duchowe fotografie do stereoskopu, jedną obok drugiej, widział echa tego piękna. Coś go jednak do niej przyciągało, świadomość, że zawsze była mu bliska. Nie chodziło tylko o twarz i ciało. Zakładał, że ożenił się z twarzą i ciałem, których pragnął i pożądał. Było w tym jednak coś ważniejszego, bardziej mylącego, miał tu cały obszar, wciąż mu bliski, którego nie rozumiał, serce, które z jakichś niejasnych powodów wybrało Portosa spośród muszkieterów.
A kiedy muzyka się skończyła, zobaczył, że jak kobieta z romansu wyjęła z rękawa swojej bawełnianej sukienki bilecik, który wepchnęła do kieszonki na jego piersi. Palił go tam nie czytany przez godzinę, gdy rozmawiał z rodziną żony, która nic dla niego nie znaczyła, która po prostu mu się trafiła i której pokrewieństwo z żoną i z nim w ogóle go nie obchodziło. Wszystko, co dla niego ważne, skupiło się nagle w możliwości Marie - Neige. Mógł przewidzieć, jak rozwinie się weselna zabawa, ale nie potrafił określić, jak zareaguje na niego za miesiąc czy nawet godzinę ta, którą znał najlepiej. W tańcu otaczały ją też ramiona innych, czekała właśnie na ten moment, kiedy było to możliwe i społecznie dopuszczalne - pochód ślubny w słońcu, nieustający posiłek - by podać mu billet - doux, jakby byli bohaterami powieści Dumasa. Na kartce znajdowały się słowa: „Do widzenia”. A potem: „Dzień dobry”. A potem przypomniała mu, że „wiadomość wysłana przez gołębia do Hagi może czasem zmienić wszystko”. Jak jedna z tych częściowo zepsutych i zawsze zmieniających się bohaterek, w złym dniu ukradła jego serce.
Minęło sporo czasu, zanim ją znowu zobaczył. Lucien wyjechał wraz z żoną z Marseillan. Udali się na północ aż do lasów południowej Bretanii, potem do Paryża, a kiedy wrócili, jego stosunki z Marie - Neige nabrały jeszcze bardziej oficjalnego charakteru. Wszedł w środkową, kompromisową fazę swego małżeństwa; zrozumiał też, że jeśli chce być kimś więcej niż żonatym mężczyzną, musi zacząć poważniej traktować swoją pracę.
Pisał późnymi rankami i popołudniami w dawnej pracowni ojczyma. Przez okno widział wciąż dużą część krajobrazu swego dzieciństwa, ale wyrośnięte drzewa zasłaniały teraz rzekę. Następnie po kolacji, kiedy jego żona i ewentualni goście udawali się do swoich spraw, wracał do cichego mroku i przed zapaleniem lampy wdychał jeszcze przez chwilę zapach używanej przez zegarmistrzów oliwy, który kiedyś wypełniał całe pomieszczenie. Siedział tak, ważąc to, co już napisał, w pół wyśnionego w czasie dnia, aż natrafiał na skrawek zdania, na coś neutralnego, co otwierało przed nim drzwi. Pracował przez większą część nocy, świadomy ciemności poza światłem lampy. Tylko pióro i notatniki były żywe, a reszta świata zawisła gdzieś na ścianie snu. Co jakiś czas słyszał wypowiadane w poduszkę słowa, dobiegające z odległej sypialni, klucz do innej rzeczywistości, niczym korzeń jałowca przechodzący przez ziemię. Czytał głośno, tak jak ona mu czytała, kiedy żyła jego matka, kiedy Marie - Neige miała siedemnaście lat i Balzak wciąż był dla nich za trudny. Weszli w ten sposób w wielki świat. Czy teraz się w nim znajdował?
Otwierał przeszklone drzwi i wychodził w noc, a chłód wypełniał jego koszulę. Zauważał kwadrat oświetlonego okna na wzgórzu. Między dwoma domami znajdowała się rozpięta lina, a pod nią przepaść.
Nigdy nie był do końca pewny, co spowodowało, że pisał. Widział, jak matka tańczy z zegarmistrzem na swoim weselu, tych parę kroków, które wykonali objęci. Raz też tańczyła z kotem - widział swoją matkę tańczącą z kotem na łące, doskonale to pamiętał. Stało się to dla niego wspaniałym przykładem fragmentu życia, którego był świadkiem. W ten sposób mógł wejść w świat jako on sam.
Te nieliczne kobiety, które dobrze go znały (matka, kobieta z sąsiedztwa), widziały, jak zmienił go wczesny sukces. Przeszedł od niepewności do bardziej zdecydowanej i osobistej młodości. Maskował swoje życie. Wydawało im się, że jest stworzeniem, które przez pomyłkę wśliznęło się do ogrodu sławy. Znajdował się teraz w dobrze oświetlonym miejscu, jak zoo w dalekim kraju, gdzie widzowie mogli wchodzić w nocy, kiedy zwierzętom wydawało się, że kryją je ciemności.
Kiedy miał się ożenić, rodzina narzeczonej zaproponowała, by udali się do wróżbiarza, który potrafił przewidzieć losy mieszkańców wioski. Ten człowiek czytał z ich gwiazd, a potem szepnął kilka bezpiecznych zdań na temat ich przyszłości. Mieli już wyjść na słońce w Blaziet, kiedy jasnowidzący złapał rękaw Luciena Segurę i zapytał: „Czy jest pan dobrym ogrodnikiem?'. Nie, odparł i nie chciał mu zdradzić swego zawodu. Mężczyzna spojrzał na niego z niedowierzaniem, a potem go puścił. Lucien i jego przyszła żona opuścili salonik z zasłoniętymi oknami i szli ramię w ramię przez godzinę lub dwie wzdłuż porośniętej makami drogi. W małżeństwo, które zaowocowało dwiema córkami. Były w nim lata dostosowania, a potem goryczy, i trudno powiedzieć, kiedy, której nocy, o jakiej godzinie, przekroczyli granicę. Przy jakiej zdradzie. Prześliznęli się przez nią jak przez niewielkie wzniesienie na drodze, niczym niewielka łódź, która przekracza nieświadomie równik, tak że cały ich świat stanął na głowie.
W miastach pisano eseje o jego karierze, jego sztuce, jego psychozie, jego krajobrazie, braku bliskich przyjaciół, jego skrytej, zmiennej naturze, jego duszy. Zamieszczano w nich mapy Bagneres - de - Bigorre, Fan z Gaskonii i Marseillan. Miejscowi urzędnicy, masarze z sąsiedztwa i listonosze wychodzili z cichych zakątków świata Luciena Segury z opowieścią lub refleksją, która miała objaśnić jego ciszę. Okazało się, że jego żona latami prowadziła, skierowany przeciwko niemu, pełen jadu pamiętnik. Zakładał, że ich związek był pełen oddania. Kiedy przeczytał parę stron, zrozumiał, jak byli dla siebie niewidzialni. Dostrzegł zniekształconego, opisywanego mężczyznę. Był nocnym zwierzęciem w nocnym zoo, widocznym w ciemności, zwierzęciem, które warczało lub gryzło bliskich i zjadało swoje dzieci.
Czasami tracił tę ważną część siebie, która pozwalała mu czuć się bezpiecznie. Segura. Nie zapomniał o ironii, kryjącej się w tym nazwisku. Bezpieczny świat zniknął. Jedna z córek, zapewne Lucette, wchodziła do jego pokoju i patrzyła na niego okrytego kraciastym kocem. Wysłano ją, by zaczął rozmawiać i wyszedł z siebie. Tato! Matka wcisnęła jej w ręce talerz z jedzeniem, ale nie postawiła go na jego kolanach. Miała szesnaście lat. Chciała być akompaniatorem, a nie posłańcem, i pomóc mu przeliterować ciemność. Znał dobrze ciemność z jej odgłosami. Usiadła na podłodze, oparta plecami o jego nogi jak spaniel, jakby to milczące ciało było jej panem. Lucette pamięta ciepło w pokoju, nudę spędzonych tam godzin, aż w końcu nauczyła się zauważać każdy jego najdrobniejszy gest i coś w rodzaju mowy. Zaczęła mówić o tym, czego się boi, co sprawia, że staje się zazdrosna, jak wyobraża sobie przyszłość, i w końcu Lucien zaczął mamrotać o tym, co sam robił, kiedy w dzieciństwie przyłapywano go w podobnym miejscu czy strachu. Nigdy nie mógł z całą pewnością przypomnieć sobie, która córka spędziła z nim ten dzień w zaciemnionym pokoju z niewielkim oknem, gdy czuł, że cienki koc jest jego jedyną skórą, kiedy tylko ostrożny oddech mógł uwolnić gruz tego, co miał w sobie.
Przypomniał sobie metalowy piórnik, który dostał w dzieciństwie, pamiętał młodą gryzetkę, z którą kiedyś jechał pociągiem i którą nazwał Claudile w trzech swoich książkach. Powiedziała mu, że jej towarzysz jest niebezpieczny. Mężczyzna trzymał ją w zamknięciu, zazdrościł jej przyjaciół i zniszczył jej poczucie proporcji. Nikt nie mógł wystąpić z opinią, która przeczyłaby temu, co powiedział. Lucien siedział naprzeciwko niej w przedziale i rozmawiali jak starzy przyjaciele nocą w restauracji. Jej mądrość obejmowała wszystko poza tym mężczyzną. Jak łatwo można było ulec osobowości innego człowieka.
Zastanawiał się, czy jest kimś takim dla swojej żony, pamiętając o tym, jak mroczny jest ich związek. Kiedy wrócił do domu, zastanawiał się nad swoją rolą w rodzinie, dostrzegając tę część siebie, która chciała panować nad innymi. Stwierdził, że bardziej współczuł i lepiej rozumiał kobietę, z którą przez trzy godziny rozmawiał w pociągu, niż żonę. Nawet przy nawale obowiązków już zaczął za nią tęsknić. Chociaż nie wszedł w jej życie, zaczął wymyślać jej kolejne dni i noce. Przez ponad rok pisał o Claudile i jej napastliwym towarzyszu, ich mieszkaniach, wizycie, jaką złożyła pisarzowi z Auchza podszeptem pożądania i pragnienia marnej pociechy.
Obserwował i opisywał jej wyczerpaną twarz w czasie snu, tempo oddechu, gdy była podniecona, obsesyjne czytanie książek, które dostawała od dobrotliwego pisarza. Przez rok żył niemal pełnią życia w jej świecie. Kiedy napisał już swoją trylogię, otworzył drzwi do pracowni i poczuł, że minęła cała epoka. Zauważył chaos rodziny żony wokół siebie w domu w Marseillan. Był odpowiedzialny za tę wielogłową rodzinę i to sprawiło, że nie mógł się bronić.
*
To nie takie proste, rozpoznać własne wady w zięciu. Powinien był patrzeć na młodość z bardziej neutralnej pozycji. Gdyby Lucien potrafił obiektywnie ocenić to, czego był świadkiem, wszcząłby alarm i osaczył potwora. Córka nienawidziłaby go przez jakiś czas, wszystko jednak by się wyjaśniło i znalazło swoje rozwiązanie. Tymczasem czuł się jednak wyszydzony i wyprowadzony w pole przez tego człowieka, obiecującego poetę, który wykonał gest w stronę roli, mimo że w ogóle w nią nie wierzył, tak jak Lucien nigdy nie wierzył w jego pochlebstwa i próby dobrego zaprezentowania się w rodzinie.
Jednak prawda dotycząca tego, co działo się w rodzinie, miała bardziej anarchiczny charakter. Jego córka Lucette, obecnie dwudziestodwuletnia, zaręczyła się z Henrim Courtadeem. A do jego dziewiętnastoletniej córki, Therese, zalecał się młody poeta Pierre Le Cras. Patrząc na te związki z wysokości swojej ojcowskiej roli, Lucien dostrzegał podstawową prawdę, która się za nimi kryła. Pierrea Le Cras bardziej pociągała wdzięczna Lucette, a ona odpowiadała na każde jego spojrzenie. Lucien obserwował ich ukradkowe gesty. Zauważał uścisk przy podaniu serwetki, zbyt przeciągłe spojrzenia Lucette przy wsiadaniu do łódki, wspólne piosenki przy pianinie. To wszystko utrwaliła też fotografia. Gdy ich zebrano, wszyscy patrzyli sztywno w stronę obiektywu, a nikt na nich, Lucette i Pierre wpatrywali się w siebie otwarcie, zapominając o samym aparacie. Lucien trzymał to świadectwo wymownego, obecnie już nieskrywanego spojrzenia w swojej pracowni.
Być może nie powinien był o tym mówić. Ojcowie nie muszą nadzorować terytoriów swoich córek. Dorosłe dzieci nie są już dziećmi; wiedzą więcej, niż się wydaje, i potrafią znieść więcej, niż przypuszczają rodzice. Ale Lucien wziął na siebie te zdrady, wydobywając kolejne poszlaki ze swego zmiennego otoczenia. Kochankowie wstrzymywali oddech, kiedy przechodził w nocy korytarzem dużego domu. Młodzieniec miał śmiałość i wdzięk arriviste, a w dodatku był dobrym poetą, co rozbrajało Luciena. Po prostu nie wiedział, jak postąpić.
Kiedy Lucette wyznała ojcu, że jest w ciąży i że trzeba przyspieszyć datę ślubu, Lucien nalegał, by poszli na spacer i omówili tę sprawę. Lecz kiedy znaleźli się sam na sam, Lucette nie chciała się przyznać do uczucia do Pierre'a. Patrzyła na ojca jakby oszalał, kiedy wspomniał o młodym poecie, i zaczęła się bronić, mówiąc, jak dobry jest jej narzeczony. Następnie wspomniała zdawkowo o ślubie siostry w najbliższej przyszłości. Lucien zaczął wątpić w słuszność swoich podejrzeń. Być może jego umysł wraz z upływem lat ulegał coraz większemu znużeniu. Odbyli krótki spacer i Lucette wyszła za mąż trzy tygodnie później, a on zachowywał się na ślubie jak zadowolony ojciec. Wydawało mu się, że córka zakończyła swój związek z utalentowanym, podstępnym poetą.
Wkrótce po tym Pierre Le Cras opublikował zbiór doskonałych wierszy, dedykowanych jego przyszłej żonie, Thérese. Były one na tyle ogólne, by uniemożliwić identyfikację, jak mówiono: „uniwersalne”. Jednocześnie zawarte w nich uczucia były nadzwyczaj rozdzierające i wielkoduszne, i wkrótce stały się znane w Paryżu. Wszystko to prowadziło do drugiego ślubu. Thérese była uszczęśliwiona, jej matka uradowana. Lucien miał wrażenie, że w domu zapanowało gorączkowe podniecenie. Ten obraz był jednak fałszywy. Słuchał i obserwował rodzinę, ale najwyraźniej nikt nie znał prawdy. Prawdziwy obraz stanowiła fotografia z jego pracowni, na której kochankowie patrzyli na siebie otwarcie. Ten mężczyzna wśliznął się do ich domu, jakby go chroniło zaklęcie, i Lucien nic na to nie mógł poradzić. Lucette miała w sobie naturalny czar i uprzejmość i wstawała do każdego gościa czy posłańca. Koniecznie chciała zostać pisarką, jak jej ojciec, i nieustannie starała się doskonalić, starannie wymazywała wszelkie błędy i wpisywała lepszy rym lub metaforę. W ciągu ostatnich lat pomogła mu nawet usunąć parę uczuć z jego własnego tekstu. Patrzył na jej małą, kościstą dłoń, wymazującą resztki gumki, w których znajdował się fragment jego zdania, by móc napisać to samo nieco prościej, i pytała go niepewnie oczami, czy tak jest lepiej. Czasami przy pracy takiej jak ta nad traktatem z astronomii Flammariona, kupował dwa egzemplarze książki, by mogli go przeczytać jednocześnie, a potem wymienić się spostrzeżeniami na temat jego krajobrazu. Wierzył, że zaczęła myśleć tak jak on.
Ale w okresie między dwoma ślubami poczuł, że wszystko się zmienia. Wiedział, że chociaż Lucette nie chce zranić siostry, to jednak wejdzie do przeznaczonej Therese sypialni, by w ciemności czynić honory domu. Będą się kochać ukryci w łupinie dyliżansu. Wejdzie pod ogrodowy prysznic - gdzie kąpała się jako dziecko - o określonej porze i zawiąże furtkę sznurkiem lub wstążką, wiedząc, że zastanie go tam nagiego. Zaplanują swoje wyjazdy do Paryża tak, by razem pić absynt i spać w hotelowym pokoju. Wypiją czarną kawę i poświęcą noc na pisanie. Będą ostrożni i nic ich nie rozdzieli.
Przecież wtedy będzie już żoną miłego i gnuśnego Henriego Courtadea, nieprawdaż? A jednak tuż obok znajdował się konkurent do ręki jej siostry, odprężony i błyskotliwy, ponieważ żartował z całą jej rodziną, nie tylko z nią (co Lucette w nim uwielbiała). W ten sposób oszukiwał ich wszystkich, by być przy niej.
„Jeśli nie zerwiesz zaręczyn i nie wyjdziesz za mnie - ostrzegał ją Pierre Le Cras - to i tak wejdę do twojej rodziny”. „Nie odważysz się”, odpowiedziała. „Oświadczę się Therese” - powiedział. - A jeśli mnie nie zechce, zostanę architektem i zbuduję twojemu ojcu dom albo zatrudnię się w majątku jako ogrodnik”. „Nasza sąsiadka, Tante, dobrze dba o ogród”. „Więc zostanę biografem twojego ojca”. „Nie chce biografii, wystarczy mu to, co osiągnął”. „Więc zrobię ci dziecko i rozpęta się prawdziwe piekło”.
Oboje prawie nie mieli zasad. Albo mieli jedną - dozwolone było to wszystko, co pozwalało im być razem. „Jeśli będę miała dziecko, to tylko twoje”, powiedziała. To stało się ich drugą zasadą.
Akceptowała w nim wszystko, pragnęła go.
Chcę... Pozwól. Tutaj.
Tu?
Tak.
Uklękła na zaoranej ziemi, byli na czyimś polu, a on wytrysnął w jej usta. Znowu wstała. Nagle wokół nich pojawiła się reszta świata.
Lucien był w połowie schodów na ogrodową wieżę, kiedy spojrzał w dół i zobaczył córkę w bardzo już zaawansowanej ciąży, kąpiącą się pod prysznicem, zasłoniętą częściowo przez brzozę. Od kiedy dzieci urosły, rzadko korzystano z prysznica w ogrodzie. Gdy były małe, kąpała się tam w lecie cała rodzina. Zatrzymał się na chwilę, patrząc, jak Lucette szybko namydlą swoje ciało, i nagle poczuł się w tej jednej chwili szczęśliwy i swobodny. Pogodził się już z miłością i tym, skąd pochodziła. Był przecież kiedyś równie głupi jak oni. Cóż to mogło zniszczyć? W końcu nawet w tym istniał jakiś porządek.
Nie miał wątpliwości, że to Pierre jest ojcem dziecka, ale wierzył, że wszystko jakoś się ułoży. Ogień pożądania buchał czasami nawet w najdziwniejszych pokojach, w których panował półmrok, ale rodzina potrafiła sprawić, by się nie rozprzestrzenił. Wiedział o tym z doświadczenia. Ruszył po stromych żelaznych schodach, spojrzał raz jeszcze w dół i zobaczył, jak Lucette przeciągnęła mokrymi dłońmi po swoich jasnobrązowych włosach, a te pociemniały. Potem coś chyba usłyszała, bo obróciła się i pochyliła, a między nią a Lucienem pojawiło się nagie ciało Pierrea Le Cras.
To, co było niewinne - wręcz celebracją! - nagle uczyniło z niego podglądacza. Jego córka położyła dłonie i przedramiona na zapleśniałym murku, a Pierre pociągnął ku sobie jej białe biodra i barki, jego ciało wchodziło w nią raz za razem, jakby stanowiła centrum wszechświata. Lucien pomyślał o jej małej dłoni, którą usuwała resztki gumki z jego notatników.
Odwrócił się szybko i zaczął schodzić na dół, do normalnej, ludzkiej perspektywy. Wystarczyło znaleźć się dziesięć metrów nad ziemią, a już widziało się to, co działo się za murami, było się świadkiem tego, co wydarzyło się w domu. Zawieszonym w powietrzu pisarzem. Japońscy artyści nazywali to „techniką zagubionego dachu”. Z powodu przekleństwa wszechmocy zobaczył przykrą prawdę dotyczącą tego związku. Dziewczynka, którą tulił w ramionach, gdy w dzieciństwie nawiedzały ją koszmary, miała teraz potrzeby dorosłej kobiety. Ojciec nie powinien z nią tego dzielić, chociaż w młodości kąpał się z nią właśnie pod tym prysznicem.
Sięgała mu wtedy do kolan.
Zdarzało się, że Lucien budził się w nocy, przerażony nieokiełznaną naturą córki. Jak to się stało, że właśnie ona, posłuszna i dobrze wychowana, wyrosła na kogoś takiego? Czy to dlatego, iż tak bardzo pragnęła Pierrea, że była gotowa złamać wszelkie zasady? W jej ustach płonął ogień pożądania, który tak ją zmienił, że nie można jej było ukryć w łupinie rodziny. I zrozumiał, że jeszcze bardziej kocha tę dumną, wyrazistą osobę, swoją towarzyszkę przy tekście Flammariona. Ta dorosła córka, nie zważając na ojca, oddała się niebezpiecznemu obcemu mężczyźnie, którego Lucien nie był w stanie polubić, chyba że przypomniał sobie, iż Lucette ofiarowała mu swoje życie, tak jak oddała mu ciało pod ogrodowym prysznicem, nie mogąc bronić się przed rozkoszą.
Czasami w przypadku dorosłych prawda jest zbyt głęboko ukryta, można ją odnaleźć tylko w godzinach nocnego przepisywania, kiedy wykuwa się ostateczny kształt metalu. Natomiast dzieci potrafią zobaczyć wszystko z natychmiastową jasnością. Lucien nie mógł zrozumieć, jak wiersze Pierrea mogły mieć taką siłę i być tak wiarygodne. Nie rozumiał, jak to możliwe, by jego córki były sobie tak bliskie, a jednocześnie tak nieostrożne we wzajemnych stosunkach. Miał kiedyś kieszenie pełne mądrości dla swoich dzieci. Czy to nie on nauczył je, gdzie przechodzić przez ogrodzenie i ile powinien jeść pies?
*
Być może „zrobił już dosyć” w swoim życiu, jak powiedziała mu w salonie literackim przed wojną pewna powieściopisarka. Chodziło jej o to, że napisał już wystarczająco dużo, by być ważną postacią w literaturze czy przynajmniej miał szansę stać się w niej kimś ważnym. Nawet wtedy nie takiej pociechy oczekiwał. Nie pragnął sławy; była ona dla niego tak obca jak wtedy, gdy miał dwadzieścia lat. Chronił się przed nią, dzieląc siebie. (Kiedy podróżował, jechał z jednym przyjacielem, nigdy dwoma, następnie żegnał pierwszego i spotykał drugiego, na przykład w Lapalisse, skąd szedł z nim do Burgundii). W każdym razie tańczył z tą szczupłą powieściopisarką w salonie przy avenue Hoche - jedna jej dłoń na jego barku, druga, lekka jak skrzydło gęsi, na szyi. Te gesty wskazywały możliwości i często wyobrażał sobie, że jest jego kochanką. Była pełną wdzięku, również docenioną pisarką. Ale dla Luciena pisanie stanowiło miejsce zagrożenia. Pragnął tego, co mu się udało nieświadomie za pierwszym razem, gdy kartka papieru była jak pigeonnier, do którego zleciały się gołębie ze wszystkich znanych mu wcześniej miejsc.
A wtedy następowało gromadzenie doświadczeń, dreszczyk różnorodności. To nie podlegało ocenie. Nie szukał oceny, kiedy zaczął pisać, ale pisarstwo stało się czymś ważnym w jego życiu. Wszystko, czego wtedy pragnął, to jedynie tańczyć bez celu z kotem.
Wiele lat wcześniej, przed śmiercią matki Luciena Segury, odnowiono dzwonnicę kościoła w Barran. Do tej pracy na pięćdziesięciometrowej wysokości wynajęto zręcznego mimo swej tuszy Romana. Zarabiał tam lepiej niż gdziekolwiek. Wisząc w uprzęży z lin, usuwał zgniłe poszycie, odsłaniając powoli szkielet skręconej wieży. Następnie przywiązywano go do bloków i wciągano do wnętrza dzwonnicy, i w ciemności wraz z innymi wzmacniał stare tężniki i kładł nowe, ośmiokątne podłogi na każdym poziomie.
Pracowali przez dwa miesiące wewnątrz dzwonnicy, kiedy wichury i śnieżyce szalały nad równiną i wirowały między nimi. Następnie wyszli na słońce, wciągnęli świeże deski i zaczęli odnawiać zewnętrzną część wieży. W tym czasie Roman stanowił takie ryzyko, jak praca, którą wykonywał. Rzadko pracował przy innych. Kiedy wracał na ziemię, zataczał się niczym pijany, uwolniony w końcu od napięcia związanego z utrzymywaniem równowagi. Cały dzień wisiał w uprzęży jak nietoperz lub stał na pojedynczym haku na krawędzi powietrza, a wokół niego otwierał się wszechświat Gers. Widział brązowe ścieżki, przeplatające się i prowadzące w kierunku lasu i oddalone o dwadzieścia kilometrów Auch, i trasę, którą przejeżdżał w ciemności na koniu, wracając codziennie do domu. Przyjeżdżał koło ósmej, jadł kolację z Marie - Neige i budził się o piątej rano, by dotrzeć na czas do Barran. Gdyby nie te samotne nocne przejażdżki, gdyby nie Marie - Neige i ich ciche rozmowy, gdy wślizgiwał się w sen, chybaby zwariował. O siódmej następnego dnia znów stanowił część konstrukcji, ujeżdżał ją, chwytając się drewna, które ścięto w trzynastym wieku. Przez całą zimę pracował na pochyłym dachu. Jednak najgorsze godziny przychodziły, gdy opuszczano go na ziemię przed zmrokiem i musiał się na niej sprawdzić w inny sposób, jakby jej też musiał się trzymać.
W nocy w ciemności spadł śnieg i kiedy Roman i Marie - Neige się obudzili, mogli popatrzeć na jego chwilową biel. W Gers śnieg topniał przy pierwszych promieniach słońca, tak że wkrótce pola i lasy znów robiły się zielone. Jednak kiedy Roman ruszył do Barran, było jeszcze wcześnie i jego koń zboczył ze ścieżki w bieli, która ciągnęła się aż do lasu. Zawsze jechał przez Bois de Mazeres. Jadąc w ten sposób przez wielki zalesiony teren, docierał do Barran w ciągu niecałej godziny. Niskie, zaśnieżone gałęzie ocierały się o niego, a śnieg padał na jego kolana, uda i na koński zad. W końcu puścił lejce, by zwierzę samo mogło wybierać drogę i zapamiętać ją na później, gdy będą wracać w ciemności.
Następnie Roman położył się i spojrzał na zielony, cieniowany gobelin. Przez tych parę minut, zagubiony pod przesuwającym się światem, był chłopcem i robił to, co robił jako chłopiec. Lejce spoczywały luźno koło jego kolan, nie myślał o niczym. Ponieważ nie umiał czytać i rzadko się odzywał, każdy gest w jego otoczeniu stawał się bardziej znaczący i podlegał badaniom pod różnymi kątami. Ciche wahanie Marie - Neige czy też ton głosu zwierzchnika w kościele w Barran mówiły więcej, niż to było konieczne. Dlatego wolny, lekki pikujący lot sroki z czymś błyszczącym w dziobie obracał się w nim niczym żarna.
Ptaki ledwo zaczęły się budzić, kiedy wjechał między drzewa. Pierwsze ćwierkanie spadło na niego niczym kropla rosy. Ale teraz dęby i buki powtarzały melodie i rozwlekłe gadanie i miał wrażenie, jakby jechał przez rynek. Krowa, świnia czy przestraszony pies odsłaniały się przed nim poprzez dźwięki, które wydawały, oraz poprzez swoją postawę - i były w tym podobne do ludzi. Rozróżniał miny, które wskazywały na złamane kopyto lub pragnienie. Ale pieśni ptaków stanowiły dla niego wielką tajemnicę, którą nauczył się kochać. Utożsamiał się z nimi, ich olbrzymią architekturą, która zawierała w sobie życie lasu i życie na niebie. Kiedy pracował, zawsze znajdował czas, by wejść do lasu albo zagajnika.
Gdy wyjechał spomiędzy drzew, uderzyło go światło otwartego pola. Siedząc na koniu, zobaczył w oddali skręconą dzwonnicę Barran. Roman wydawał się ignorować to wszystko, co miał wokół. Kiedy Lucien pytał go, jakie kwestie, jego zdaniem, są podstawowe, Roman rzadko odpowiadał, jeśli czuł, że można to odkryć samemu lub wskazać w inny sposób. Dopiero kiedy Lucien uciekł od nich wszystkich po tym, jak drzazgi wbiły mu się w twarz, Roman poczuł, że jest mu bliski. Od ślubu nigdy nie ufał obcym. Kiedy napotkał innych w wąskiej ulicy, tężał i czekał, aż tamci przejdą obok. Prawie nic nie miał, ale gotów był walczyć z całą armią z powodu tych paru rzeczy, które posiadał: mebli, w tym stołu i łóżka, dwóch koni, świń, jak również z powodu rzeczy, do których wydawało mu się, że ma prawo: ramion żony, ścieżki, którą jechał w lesie. Wszystko inne było mu obce i prawdopodobnie wrogie.
Kiedy wracał do domu w nocy, dwie lampy, które Marie - Neige zapalała i wieszała nad drzwiami, pozwalały mu w odpowiednim momencie zjechać z drogi i przeciąć pola. Kiedy wjeżdżał z doliny na wzgórze i widział je przed sobą, wydawał przeciągłe wycie, niczym wilk, żeby wiedziała, że jest w pobliżu. Czasami więc Lucien i jego matka, a czasami! jego narzeczona nabierali przekonania, że jakieś zwierzę krąży między dwoma gospodarstwami. Nie, nie ma żadnych wilków, mówiła zagadnięta w tej sprawie Marie - Neige, ale nigdy nie ujawniała, skąd to wie, a oni nigdy nie brali poważnie jej odpowiedzi. Był to w pewnym sensie najczulszy sposób komunikowania się między nią a jej mężem.
W Barran Roman wkładał skórzany fartuch z kieszenią na gwoździe i pętlą na młotek i ignorując wszystkich, wchodził po drabinie na bok dzwonnicy, aż znowu mógł być sam z zawodzącym wiatrem i echem, które odbijało uderzenia młotka, i głosami, które odzywały się z dołu niczym ujadanie lisów. Te okrzyki w ciemności przypominały mu kocią muzykę. W ten sposób działały na niego zwykłe pokrzykiwania i niewielkie gesty. Wysoko na wieży przypomniał sobie pikującą srokę z czymś skradzionym, błyszczącym w dziobie, jakby to był znak.
W pobliskim kościele w Monteyzal znajdowała się płaskorzeźba ze ssącym dzieckiem, którą zabrał. Wyciął ją z części ozdobnej jednego z klęczników, które stały schowane między ławkami. Obrazy ze świętymi ze ścian. Marmurowa misa. Dywan. Krzyż z hebanu. Pokryty filcem rejestr. W Fontanilles i Douelle, i Brouelle, i Malemort, i Senilla - wszędzie, gdzie jechał, napotykał stare kościoły puste o północy, samotne w swoim niewielkim majestacie, nieogrzewane i pogrążone w mroku. Zdarzały się więc noce, kiedy nie wracał od razu do domu oddalonego dwadzieścia kilometrów, ale zajeżdżał do wiosek na obrzeżach lasu, wchodził do kościołów, spał w ich mroku i brał to, czego potrzebował albo czego, jego zdaniem, nie potrzebował kościół: koronki, srebrne ramy obrazów, staloryt; przewoził to wszystko do Bois de Mazeres i czekał na świt. Szron pokrywał krajobraz. Obudziły się już passereaux i rapaces i w mroku rozbrzmiewały niepewne piosenki. Wykopał ukryty brezent i dołożył do niego nowo zebrane rzeczy. Miał zamiar wymienić je na rośliny, ziarno i ubrania.
Ostatni etap prac polegał na kryciu dzwonnicy łupkiem. Sprowadzano go z rejonu Angers, płytki nie miały na siebie zachodzić. Robotnicy przybijali je gwintowanymi, miedzianymi gwoździami. Roman balansował na pojedynczym haku dziesięć metrów pod krzyżem i kurkiem. Widział łasy Mazeres na północnym zachodzie, układające się w kształt listka koniczyny pośród bieli, gdyż śnieg zapadał się wolno między drzewa. Było tam wszystko, co zabrał z kościołów, pomijając pomalowany, drewniany kwiat, który oderwał od rzeźbionej bluzki świętej dla Marie - Neige, kradziony, tak jak alouette w jego kieszeni.
Przerwał pracę i spojrzał w dal na jadącą na koniu Marie - Neige. Mimo odległości rozpoznał jej sylwetkę, kiedy ponagliła wierzchowca. Zostało jej pół godziny drogi do Barran. Nigdy po bójce, która nastąpiła niedługo potem, nie powiedziała mu, dlaczego przyjechała tego dnia do Barran, jakie wieści chciała mu przywieźć. Widział jej pomniejszoną sylwetkę; przywiązała konia i ruszyła w stronę cieśli. Wyobraził sobie patrzących na nią mężczyzn. Była tam jedyną kobietą i krył się w tym jakiś element nieprzyzwoitości. Następnie spojrzeli w górę, wskazali wieżę i usłyszał ich śmiech. Trwał bardzo długo bez poruszenia na tej dziwnej wieży, stworzonej, jak opowiadano, przez nagły, przekorny wiatr lub szaleńczo zakochanego dekarza.
Kiedy Marie - Neige wracała z więzienia, gdzie odwiedzała męża, przechodziła obrzeżem ich dwóch pól: pierwszego, które otaczało stodołę niczym podkowa, i drugiego, większego, które biegło w dół wzgórza. Roman umieścił konie i świnie u sąsiadów, co znaczyło, że zostało jej niewiele środków do życia. Teraz, kiedy był w więzieniu, z trudem mogła się utrzymać. Ale spacer w mroku powodował, że jaśniej widziała kryjące się tu możliwości. Mogła przeżyć dzięki temu, co wyhodowała w podkowie, a uprawy z większego pola przeznaczyć na sprzedaż. Musiała się jednak nauczyć, jak użyźnić pola. Ich zwierzęta zryły ziemię. Zaczęła więc rzucać na nią widłami gnój, obierki i popiół. Wynajętym wozem przywiozła z rzeźni w Marseillan wnętrzności zwierząt i szczątki ich kadłubów, które były jak złoto. Ponieważ potrzebowała ciemniejszej, ilastej ziemi, posypała zagony z kapustą sadzami, przywlokła wapno i amoniak na gliniaste grunty i użyła krowiego łajna tam, gdzie był piasek, oraz końskiego tam, gdzie była kreda. Pewne rzeczy wiedziała już wcześniej. Resztę odkryła w monografii na temat odnawiania ziemi w dawnych strefach walki, którą pożyczyła z biblioteki Luciena. Wszystko to przypominało jej książkę, w której Korneliusz próbował wyhodować doskonały czarny tulipan.
Rzuciła zielsko na obrzeże pola, by wyschło, a tydzień później zebrała je i podpaliła. Gryzący zapach dotarł do domu Luciena i wśliznął się do jego pracowni, tak że podszedł do okna i patrzył na Marie - Neige w oddali, otoczoną dymem i płomieniami. Wdeptywała nasiona w ziemię, zamiast wkładać je do niej rękami. W wojskowej monografii Luciena nazywało się to plombage. Wycięła zarośla i zostawiła parę drzew owocowych wzdłuż ogrodzenia. W swoich nowych warzywnikach odstraszała wróble, kładąc białe, bawełniane szmaty wzdłuż grządek i przecinała robaki, które zanurzała w nux vomica*10 i wkładała do krecich otworów.
Była równie bezwzględna dla szkodników, jak delikatna dla roślin. Spulchniała wilgotną ziemię i przenosiła garść pędów w dłoniach, jakby to był ptak, którego trzeba z powrotem włożyć do gniazda. Widziała teraz, że jej praca jest ścieżką przez pory roku: sadziła cebulę i selery między lutym a kwietniem, pory i kapustę głowiastą od maja do lipca.
Była teraz starsza. Płakała, kiedy wyszła za mąż, a potem widziała, jak jej nowo poślubiony mąż próbował kogoś zabić w mroku poślubnej nocy. Twarde zasady, których nauczył się w gospodarstwie, kazały chronić siebie.
Ale ich świat był jeszcze bardziej okrutny. A Roman siedział teraz w więzieniu, bo zaatakował z zazdrości cieślę pod dzwonnicą i w furii niemal go zabił. Trzeba było siedmiu mężczyzn, żeby go przytrzymać. Jakby był buhajem. Kiedy zobaczył ją z wysoka wśród robotników, nie wiedział, że jest w ciąży.
Marie - Neige odwiedzała go co tydzień w więzieniu w Marseillan. Miesiąc po tym, jak go zatrzymano, poroniła w drodze do domu. Położyła się w jakimś obcym rowie i straciła to wszystko, co stworzyli razem z Romanem. Wstała po godzinie. Obok niej rósł bujny oset, który odcisnął się na trwałe w jej pamięci. Zrobiła krzyż z dwóch gałęzi i zatknęła go przy drodze, zebrała wszystko, co tam było, w fałdę swojej żółtej bawełnianej sukienki, i spaliła w pobliżu domu na polu w kształcie podkowy.
Zobaczyła wówczas swoje życie z całym jego bagażem. W gospodarstwach zawsze będą pojawiać się te bezcelowe i pozbawiane perspektyw marzenia i zawsze jakiś bogacz będzie przejeżdżał konno przez świat i wjeżdżał do lasu tylko po „Gdzie jest twoja żółta sukienka?”, spytał Lucien, kiedy podwoził ją do Marseillan, a jej odpowiedź urwała się w ciszy. Wkrótce po tym, pewnego wieczoru rozmawiali z Lucienem do późna w nocy. Roman wciąż był w więzieniu, a ona uważała, że została jej tylko dola muła. Powiedziała Lucienowi wszystko, przyznała się do ubóstwa, a on stwierdził, że o tym nie wiedział. Mimo że miał ją tuż obok, był zajęty swoimi sprawami.
Pojechał do Marseillan i kupił od Simone'ów posiadłość, w której mieszkała; zapłacił częściowo gotówką, a częściowo swoimi polami. Po mniej więcej dobie wszystko zostało potwierdzone notarialnie i wybrał się z papierami do domu na wzgórzu. Zauważył ją przy studni i zawołał po imieniu, ale się nie ruszyła. Wciąż patrzyła do wnętrza studni. Podszedł do niej, a ona zawahała się, słysząc jego głos, i obróciła się w jego stronę. Słyszała już, że ktoś kupił posiadłość. Wziął ją za rękę, ale ona ją wyszarpnęła. W ten sposób Roman pokazywał, że pragnie seksu, serce biło jej szybko i czuła się zażenowana za siebie i Luciena.
Poprosił, żeby usiadła przy niebieskim stole. Miał zabrać ten stół z domu parę lat później i miał się on stać najdroższą mu rzeczą. Usiadła po prawej stronie, a on rozłożył akt własności. Czytał po kolei wszystkie punkty i je objaśniał. Kiedy zobaczyła swoje nazwisko, to było coś więcej niż szok. Nie dostała w życiu żadnej, nawet najmniejszej rzeczy.
Następnie, parę minut później, gdy byli w połowie dokumentu, rozluźniła się, a on natychmiast to wyczuł.
O co chodzi?, spytał. Potrząsnęła głową i przeglądała dalej papiery. Nie towarzyszyło temu westchnienie czy gest, ale znał ją na tyle dobrze, że wyczuł nagłą lekkość. O co chodzi?, powtórzył.
Patrzyła na niego z uśmiechem. O nic, odparła.
Nie było to związane z tym wspaniałomyślnym gestem i darem, ale zaświtało jej coś, co pozwalało go przyjąć. Byli starymi sojusznikami. I tylko ona rozumiała dlaczego, gdy siadali obok siebie przy stole, natychmiast wiedziała, które krzesło wybrać. Chodziło o to, by jego dobre oko było obok i mogło dzielić z nią stronę, kiedy to drugie - jego ślepota, jedna z tych rzeczy, które ich różniły - było jak najdalej.
Przygotowała im skromną kolację, a ponieważ chciał coś pochwalić, chwalił świeżość jej wody, aż zaczęła się z niego śmiać. Zawsze był zbyt nieśmiały i niepewny, by mówić o swojej pracy. Rozmawiali więc o jej planach związanych z warzywnikiem. Kiedy wrócił do domu tej nocy, wziął z półki wojskową broszurę. Wyczuwał, jak bardzo jest podniecona możliwościami, które stwarzało gospodarstwo, teraz, gdy stała się jego właścicielką. Przy kolacji powiedział nawet coś, co mu przyszło do głowy - że zaczęła wchodzić w świat hodowcy czarnych tulipanów. Skinęła głową. Byli sobie do tego stopnia bliscy.
I chociaż tej nocy mówiła znacznie więcej niż on, wiedziała o nim to, co istotne: o jego sukcesach, dwóch córkach, żonie. Następnie przed wyjściem, kiedy wstał, poprosiła go, by znowu usiadł, i opowiedziała mu o swoim poronieniu i że nie mogła tego znieść. Nie mogła znieść. Nie mogła.
Jedno samotne światło w pokoju nad niebieskim stołem.
I on, wyciągający ręce, by sięgnąć po jej dłonie, w których nic nie miała.
Myśli.
Chociaż była tak bliska Lucienowi, nigdy nie myślała o tym, że mogliby tego pragnąć. Swawolny taniec w czasie jego wesela był właśnie tym, znakiem na ostatniej stronie książki, który wskazywał na koniec ich młodości. Walca nauczyła ich w szopie matka Luciena, która stwierdziła, że jeśli czytają o życiu w Paryżu i Fontainebleau, muszą się uczyć towarzyskich umiejętności, a muszkieterowie powinni poznać trzy rzeczy: jeździectwo, fechtunek i taniec. Lucien uważał, co potwierdzały rysunki, które uważnie obejrzał, że taniec polega na wypychaniu jak najdalej ramion partnerki, aż się dotrze do końca pokoju, a Marie - Neige podejrzewała, że taniec to wspólne poruszanie się przy czarodziejskiej muzyce. Matka Luciena musiała uczyć ich dwoje.
Jednak oboje byli bardzo ostrożni w swoim towarzystwie. Mimo bliskości mieli własne życie i różne poglądy. Kiedy Marie - Neige myślała o zdarzeniu z psem, odnosiła wrażenie, że ta częściowa ślepota była już w nim wcześniej. Mimo swojej intuicji i empatii nie znał prawdziwej natury swojej żony i uważał, że błędy w małżeństwie brały się z niego samego. A jego współczucie miało marzycielski charakter; nie uświadamiał sobie panujących w świecie nierówności, i promień jego hojności miał krótki zasięg. Rzadko zbaczał w stronę prawdziwego świata.
Ona sama wiedziała niewiele o wielkim świecie, zapewne mniej niż Lucien. Nie istniało dla niej życie poza jej domem. Co wieczór siadywała w swojej kuchni, a potem spała w łóżku za zasłoną. Nie mogła pisać do Romana do więzienia o tym, co czuje i jak go pragnie, ponieważ nie umiał czytać. Żałowała, że go nie nauczyła, jak ją nauczono, tak by mógł uciec swojej samotności, ale zawsze wracał z pracy wyczerpany. Kiedy przychodził zmrok, myła się przy beczce z deszczówką w stodole, a potem szła z lampą do domu. Brała książkę, ale jak tylko z nią usiadła, zasypiała na krześle. Nigdy nie przyzwyczaiła się do czytania przy sztucznym świetle, chociaż próbowała tego co wieczór. Przyjemność stanowiło już to, że siedziała na miękkim krześle i trzymała książkę w dłoniach. Czasami później, kiedy lampa się dopaliła, otwierała oczy. Być może budził ją dym ze spalonego knota. Wstawała, dochodząc do niemal całkowitej przytomności, i szła w ciemności do łóżka.
Lucien Segura nie brał udziału w wojnie z powodu częściowej ślepoty. Zgłosił się jednak na ochotnika do komisji, która badała choroby i urazy wzdłuż linii walk przy belgijskiej granicy. Przyjechał na front z traktatami i raportami na temat nowych sposobów rehabilitacji, które przetłumaczył z niemieckiego, ale młodzi, zapracowani lekarze nie zwracali na niego uwagi. Otaczał go chaos oddziałów, które niszczyły moździerze, a także głód i przede wszystkim strach. Ci ludzie potrzebowali czegoś więcej, nie tylko kogoś, kto opisywał ich przypadki. Wciąż pisał raporty, ale zaczął też pracować w szpitalach polowych. W ciągu miesiąca stał się innym człowiekiem, jednym spośród anonimowych żołnierzy i sanitariuszy, z wynędzniałą twarzą i krzaczastą brodą, w którą zamieniła się jego kozia bródka, coraz większe zaś zniecierpliwienie i złość widoczne w słanych wciąż do Paryża pismach wskazywały, że rzadko je czytano i odkładano gdzieś między inne papiery.
W drugim roku służby złapał dyfteryt. Najpierw miał niewielką gorączkę, a potem problemy z przełykaniem. Dwa dni później prawie już nie mógł mówić, ze sparaliżowanym podniebieniem ciężko mu było wydobyć jakiekolwiek dźwięki. Napuchła mu szyja i z trudem łapał oddech. W namiocie widział pacjentów z krwotokami z ust i nosa i domyślał się, że stanowią jego odbicie. Zawsze był pasywny i spodziewał się najgorszego, a teraz wszystko w nim walczyło, by pokonać wyczerpujący ból, aby mógł znowu jasno myśleć. Wiedział, że pierwszych dwanaście dni choroby to najgroźniejszy okres. Wiedział też, że w obozie panują inne choroby, i wolał spać poza nim. Wyczołgiwał się na zewnątrz, by uniknąć złego powietrza szpitalnych oddziałów. Wśród tych, którzy znajdowali się na ścieżce do śmierci, trudno było o odosobnienie, a on go potrzebował, by móc wykorzystać te siły, które jeszcze posiadał. Łykał tylko te płyny, które z całą pewnością przegotowano, i nie pił wody niewiadomego pochodzenia.
Władze wojskowe napisały o jego prawdopodobnym losie do jego żony, która przyjechała i z trudem rozpoznała go w sanatorium w Epernay. Kiedy mógł już mówić, stwierdziła, że nie rozumie jego sposobu myślenia i goryczy, którą wylewał niczym truciznę na świat polityki. Zażądał, żeby go zostawiła samego z „towarzyszami”, chociaż w rzeczywistości był zupełnie samotny i śledził zmiany w postępach choroby tylko u siebie, wciąż pragnąc przetrwać.
Po dwunastu dniach kazano mu wraz z innymi, którzy przeżyli, przenieść się do pojedynczych namiotów, gdzie mieli się sami myć i przygotowywać sobie posiłki. Wciąż mogli zarażać. Mieli „zarazę w gardle”, białą błonę, która mogła ich zadusić. Hiszpanie nazywali tę chorobę garrotilla - rok 1613 był „rokiem garrotilli”. Czuł, że wie więcej na temat dyfterytu niż ktokolwiek w tym miejscu, co sprawiało, że był z tego powodu pełen dumy i próżności, nawet kiedy leżał wycieńczony na ziemi w swoim namiocie. To Leeuwenhoek w 1670 roku odkrył pod mikroskopem zarazki dyfterytu „skaczące w plwocinie niczym włócznie w wodzie”. Brat poeta. Amerykańscy koloniści uważali tę chorobę za „owoc dziwnych grzechów”, dzieło Boga, pustoszącego, więc i oczyszczającego świat. Traktowano ją ze średniowiecznym zabobonnym lękiem aż do czasów, kiedy zaczęła pustoszyć armię napoleońską. Napoleon był zmuszony wydać dwanaście tysięcy franków na badania, mające na celu zapobieganie chorobie. Praca Bretonneau, która wtedy powstała, na temat fałszywej błony powstającej w gardle, pozostała klasyką klinicznej medycyny. Następnie Agostino Bassi, który badał dyfteryt u jedwabników, stworzył doktrynę pasożytniczych bakterii. Ale w roku 1917 wzdłuż belgijskiej granicy i w sanatoriach jedynym lekarstwem na dyfteryt pozostawała modlitwa.
Lucien Segura wciąż żył. Przyszły dni majaków, potem odrętwienia, kiedy leżał wyczerpany na wąskim łóżku i patrzył na tył dłoni. Lub też na okładkę romansu, jednej z kilku fatalnie napisanych książek, które żołnierze regularnie zostawiali przed jego namiotem, aż do dnia, kiedy położyli tam Les Chouans Balzaka, opowieść o „miłości i przygodzie”. W swoim zamroczeniu Lucien pochłaniał codziennie jeden tom.
Samotność w Epernay stopniowo uwolniła go od codziennego świata. Był świadkiem tylko tego, co widział przez otwarte wejście do namiotu. Raz usłyszał dziwne szmery i nie wiedział, co dzieje się na zewnątrz, aż ukazał mu się oficer, próbujący złożyć dużą mapę polową. Dźwięki i historie, które w sobie zawierały, stały się dla niego ważne... Leżał na łożu w Marseillan, słuchając jak nadlatują wrony i zaczynają się kłócić w topolach. Przypomniał sobie znajome dudnienie kopyt konia Marie - Neige, szum bijącego o ziemię deszczu, tłumiony czasami przez kogoś, kto wyszedł na zewnątrz. Rozpoznawał dźwięk skalpela w szpitalnym namiocie, odkładanego do gumowej pochewki. Trzy namioty dalej kaszlał umierający mężczyzna i Lucien rozpoznawał strach ukryty w tym dźwięku. Miał mapy złożone z dźwięków i dzięki nim potrafił określić odległości i rozpoznać kroki w błocie oraz kurzu, a także stwierdzić, czy głos się od niego oddala, czy do niego przybliża.
Wciąż pisał raporty, siedząc zgarbiony w swoim namiocie. Z tą energią, która mu pozostała, wracał do swojej młodości i w połowie uformowanej dorosłości, rozważając zdarzenia, które mogły zmienić go w tę osobę tu i teraz, pod tak ciemnym niebem. Miał wrażenie, że po raz pierwszy dostał lustro i mógł zobaczyć to, co tylko przebłyskiwało w jego pamięci. Czy nauczyły go czegoś nocne zaloty do Madame de Renal w Le Rouge et le Noir? A może go zwiodły? Jego taniec z drobnokościstą pisarką. Pies. Przeszłość nie miała bramy. Przeoczone życie zwaliło się na jego szarobrązowy namiot. Do tego czasu był przekonany, że umrze. Był już listopad i w nocy wielu umierało w padającym bez przerwy deszczu. Zachował częściowo zużytą latarkę, ale nie chciał jej marnować na ciemność, chyba że zaszła taka konieczność. Wiedział, że podobnie jak on, też jest śmiertelna.
O dziwo nie myślał o swojej rodzinie, ale o Marie - Neige, z którą od swego ślubu rzadko rozmawiał. Przez wiele nocy jego podekscytowany i wolny umysł krążył wokół niej. Przypominał sobie coś, a potem zmuszał się do powolnego odtwarzania tego zdarzenia. Widział, jak wstaje od szycia i pręży grzbiet, wkłada lewą rękę do rękawa drugiej i pociąga za mięsień. Gdyby był bardziej odprężony, podszedłby do niej i sam rozmasował mięsień. Czuł do niej coś w rodzaju braterskiego pożądania. Zaczął teraz zbierać na to dowody. Tam, gdzie skręcał w prawo, teraz skręcał w lewo i wchodził z nią do pokoju lub pomagał jej przenosić pranie, gdy zaczynało padać - wbiegali do domu z pełnymi rękami, ich koszula i jej bluzka poznaczone, nie, przesiąknięte deszczem. Brała ręcznik z kosza i wycierała mu głowę. Opierał dłonie na jej wąskich ramionach z głową pochyloną w jej stronę, wiedząc, że jej napięte ciało powstało tylko z tego, co konieczne.
Tego listopada w Epernay było mu ciepło tylko dzięki jej ramionom. Jego umysł sięgał w przyszłość i oświetlał ją niczym gazowy płomień. Przez większą część życia był skryty i teraz tajemnice, które skrywał sam przed sobą, wprawiały go w zakłopotanie.
Dostał dziesięć dni przepustki. Wrócił do domu w środku lata, w nocy pojawiały się sierpniowe burze albo tylko się na nie zanosiło. Czasami jedynie błyskało, ale bez deszczu. W jego myślach i uczuciach panowały dowolność i przypadkowość; przypominały one rozbłyski światła na letnim niebie. Długo po północy chodził po polu przy rzece, nie mogąc pozbyć się bezsenności. W domu spała jego żona i córki. Był tu trzy lub cztery dni, ale wciąż nie mógł się przyzwyczaić do ciszy, do tego, że błyskawica może nagle rozświetlić pokój, gdy on czekał na koszmar lub sen. Nieobecność wojny przypominała zamarzniętą rzekę, na której się znajdował. Czuł się bezpiecznie jedynie w przeszłości, z Marie - Neige gdzieś między symetrycznymi grządkami jej ogrodu lub z taczką pełną upranych w rzece ubrań.
Jedną z rzeczy, które zrobiły na nim największe wrażenie po przyjeździe, było jej powitanie, zapach błota na jej dłoniach, kiedy dotknęła brody, którą zapuścił. Chciał jej jakoś podziękować za to, że go ocaliła w czasie dni i nocy spędzonych w Epernay. Był jednak ostrożny, bał się swej dziwnej obsesji na jej punkcie, która stała się oczywista, gdy chorował na dyfteryt.
Siadał przy biurku i pisał raporty, ukrywając swoje uczucia. Dwukrotnie wybrał się na spacer do Marseillan i z powrotem. Miasteczko było zniszczone, a większość mieszkających w nim mężczyzn zginęła w czasie wojny. Stało się miejscem okien. Marie - Neige powiedziała mu, że Romana zwolniono z więzienia, ale od razu wcielono do wojska. Lucien zastanawiał się, o co kazano mu walczyć.
Nie spał do pierwszej czy do drugiej w nocy. Ubierał się i wychodził na spacer nad rzekę. Zostawiał za sobą ślad, żeglując przez długą, szorstką trawę, a fala owadów, którą wzbudzał, wskazywała bzyczeniem miejsce, gdzie się znajdował.
Inna noc. Leżąc w łóżku, usłyszał odległy grzmot. Nasłuchiwał, czy zacznie padać deszcz, ale ten nie przyszedł; czuł narastające rozczarowanie, aż w końcu zasnął. A potem kolejny piorun, jak cyniczne, suche klaśnięcie, i Lucien obudził się, znowu pełen nadziei.
Inna noc.
Był bez koszuli i stał pośród dźwięków cykad i pasikoników. Ochrowe światło lampy, widoczne przez drzewa nasuwało na myśl dryfującą po morzu łódź. Kiedy wyciągnęła rękę w jego stronę, oboje zastygli nieruchomo w ciszy, jakby czekali z wahaniem na jakieś oświadczenie lub sygnał, ale zaraz ciszę przerwało brzęczenie owadów, które wzniosło się w górę niczym tuman kurzu. Nawet tu, nawet teraz nie mogli liczyć na samotność w swoich przylegających do siebie życiach. Otaczała ich rozbudzona natura. Ptak przedrzeźniacz wysoko na nowych gałęziach (nigdy nie mieli go zobaczyć) nie ustawał w swojej żałobnej piosence.
Trzymała lampę w dłoni tuż przy sukience. Nie odezwali się do siebie. Jakby wiedzieli, że ciemność też jest płynna i jedno rzucone w nią słowo popłynie falami w stronę domu. Wziął ją za rękę i poszli nad brzeg rzeki. Przyciemniła lampę na tyle, by mogli znowu odszukać to miejsce, a następnie odsunęła się od światła, rozebrała się i weszła do rzeki. Słyszał, jak porusza się w wodzie. Po paru minutach stanęli naprzeciwko siebie. Kiedy dotknął jej pod wodą, przebierając rękami, cofnął się z uprzejmości lub nieśmiałości - sama nie wiedziała dlaczego. Lucien nie widział miejsca, gdzie zaczyna się niebo, ani jednej gwiazdy. Przesunął się w głębszą ciemność. Od dzieciństwa nie pływał nocą w rzece. Był w wodzie z szesnastoletnim sobą i dopiero po chwili zauważył brak Marie - Neige.
Była na brzegu, w pobliżu lampy, której zarys widział. Uniosła ją nad głowę i zawołała go po imieniu, a on powiedział Tak i Marie Neige obróciła się w jego stronę. Widziała żebra jego wychudzonego ciała, kiedy wynurzał się z mroku. Postawiła lampę na trawie, wzięła swoją bawełnianą sukienkę i zaczęła wycierać włosy, które oblepiały jej twarz, a potem podeszła do niego i wytarła mu włosy swoją sukienką. Wyglądali więc teraz, jakby byli w pokoju lub siedzieli przy stole. Nie wydawali się już sobie obcy. Na kolanach za nią przyciągał ku sobie jej uda w wolnym, kołyszącym tempie, jakby chciał, by go odnalazła, żar jej groty i jego chłód, pragnęli siebie, a ona znowu wypowiedziała jego imię, on zaś wszedł w nią, w jej miękkość i nieznane ciepło.
Przeczytali wspólnie tyle opowieści, w których odnaleźli kod ostatecznej miłości, ale nieśmiałość sznurowała im usta. Prawie jej nie dotykał: raz położył dłonie na jej ramionach, chwycił ją mocno, kiedy wyjmowała drzazgę z jego oka, sięgnął przez stół po jej małe dłonie. Jakby oboje wiedzieli, jak to będzie, te odwzajemnione gesty, ta ostrożna skromność i jej sekrety, które ukrywała przed innymi. Lampa na trawie była jedynym świadkiem tego, co się między nimi działo. Marie - Neige przesunęła się na jego kolana, by panować nad ich ruchami, sprawić, by zwolnił, stał się jej bliższy, by mógł wyczuć rękami drżenie jej brzucha i by oboje mogli doświadczyć równej przyjemności. Niczego nie słyszeli, ani sterylnych grzmotów, ani przedrzeźniania ptaka i miliona krzyczących nieostrożnie owadów. Docierał do nich tylko ich oddech, jakby umierali obok siebie.
Niewiele wiadomo o tym, co działo się z Lucienem w ostatnim roku wojny. Ponownie wtopił się w anonimowe tło ruchów wojsk i polowych szpitali. W ostatnich miesiącach, kiedy stacjonował koło Compiegne, dotarł do niego jeden z jej listów. Kto wie, ile ich napisała? Założył jednak, że jest to pierwszy od ich spotkania w czasie przepustki. Pisała o Romanie, że go ostatnio widziała i że stwierdziła z ulgą, iż dalej są sobie bliscy i dobrze się im rozmawia. Roman wciąż był gwałtowny, a ona nie chciała, by znowu wrócił do swego więzienia w pułku.
Lucien nie odpisał jej z jakichś powodów. Być może wyobraził już sobie i napisał wszystkie możliwe rodzaje listów dla innych żołnierzy, kiedy pomagał im w odpowiadaniu żonom i kochankom, że zużył już wszystkie wyrażone w słowach uczucia i nie było w nim szczerej literackiej empatii. Nie ufał już słowom. Napisał więc kilka wiadomości do żony na temat morale na froncie i niebezpieczeństw, które może przynieść koniec wojny.
Jego rodzina mieszkała czasowo u kuzynów żony pod Paryżem. Krążyły plotki, że w pobliżu Marseillan szerzą się choroby, poza tym najemnicy i dezerterzy włamywali się do domów i gospodarstw. Trochę porządku panowało jedynie w ostatnich oficjalnych gestach kończących wojnę. W miastach i wioskach wciąż powtarzały się wywoływane biedą akty przemocy. Lucien nie wiedział, jak wygląda życie jego rodziny pod Paryżem. Jednak w Compiegne codziennie zapisywał to, czego był świadkiem: śmierci, a nawet samobójstwa. Księża zapominali nazwisk tych, którym udzielali ostatniego namaszczenia. On sam modlił się sumiennie za umierających nieznajomych, a oni patrzyli na niego z obrzydzeniem. Prawie nie miał czasu na myślenie o Marie - Neige. Tak wiele przeżył raz jeszcze z ich wspólnego życia przed swoim ostatnim powrotem do domu. Teraz musiał mieć się na baczności, uważać na siebie, obserwować to wszystko, co działo się wokół. Którejś nocy ktoś próbował go zabić; obudził się, czując uścisk na szyi, a napastnik nie był nawet jego wrogiem.
Parę dni przed zakończeniem wojny wszyscy żołnierze dostali przepustkę na pociąg, z zastrzeżeniem, że transport jest bardzo wolny. Powrót do domu mógł zająć ładnych parę tygodni. Lucien sprawdził mapę i stwierdził, że gdyby miał konia, mógłby pojechać do Marseillan i sprawdzić, czy w domu wszystko jest w porządku, a następnie udać się pociągiem do Paryża. Zaczął szukać zwierzęcia, które umożliwiłoby mu szybsze opuszczenie strefy wojennej, i w końcu udało mu się znaleźć wierzchowca, który nadawał się na dzień drogi. Założył, że kiedy znajdzie się dalej od linii frontu, łatwiej będzie mu zdobyć inne zwierzę. Związał swoje dokumenty, zostawiając wszystko poza tym: książki medyczne, ubrania, przybory, których do tej pory potrzebował. Ubrania powinien znaleźć w domu, gdzie będzie się mógł ogolić i umyć przed wyjazdem do Paryża.
Wymienił konia w Montargis, tak jak planował. Przy odrobinie szczęścia mógłby pokonać pozostałą część drogi w ciągu trzech dni i dotarłby do Marseillan późnym popołudniem trzeciego lub czwartego dnia.
Słońce świeciło mocno, ale było zimno, a jego ubranie nie sprawdzało się przy tej pogodzie. Znalazł belę juty, którą pociął i zrobił z niej sobie płaszcz. Jego koń nie był zdrowy i jechali wolniej, niż się spodziewał. Stwierdził, że zawodzą go własne sądy. Późnym popołudniem drugiego dnia Lucien pogrążył się w półśnie, a kiedy się ocknął, nie wiedział, gdzie się znajduje. Zgubił się w nadrzecznej dolinie, którą jechał przez dwie godziny. Nagle odkrył, że jest na obsadzonym cebulą polu. Wykopał parę cebul rękami, zjadł jedną, a resztę włożył do juków.
W Figeac jakiś wieśniak sprzedał mu miskę mleka, które natychmiast wypił. Nie widział prawie nikogo na drogach. Raz minął go inny jeździec, zmierzający w przeciwnym kierunku, który trzymał w ramionach psa. Nic nie powiedział i nawet na niego nie spojrzał. On też pewnie bał się gangów. Lucien zrozumiał, że powinien był zaczekać na wojskowy pociąg.
Następna noc była zimna i Lucien drżał tak, jak w czasie dyfterytu. Wciąż patrzył na swój biały oddech, chcąc się upewnić, że żyje. Wydawało mu się, że będzie to ostatnia rzecz, którą widzi w życiu. Obudził się w niekończącej się ciemności i zapalił zapałkę, chcąc sprawdzić, która jest godzina i czy wciąż oddycha. Koń obok wcale się nie poruszył. Zaczęło padać i się poddał. Zasnął albo zemdlał - sam nie wiedział, co się z nim stało.
Kiedy obudził się rano, cały był zesztywniały z powodu spania na zimnym gruncie. Z trudem się podniósł. Obrócił się i dostrzegł spokojnie skubiącego trawę konia. Zwierzę uniosło głowę, by na niego spojrzeć. Szedł przy nim ponad godzinę, zanim zdołał go dosiąść. Musiał to być czwarty lub piąty dzień jego podróży i Lucien, jeśli tylko mógł, omijał lasy w obawie przed obcymi. Czego jednak mogliby od niego chcieć? A potem pomyślał o dokumentach i ta świadomość wyrwała go z otępienia. Miał coś więcej niż siebie samego.
Kiedy dotarł do Marseillan, od wielu godzin panowała już ciemność. Wszystko było pozamykane. Miał do przebycia ostatnich dziesięć kilometrów. Nie spodziewał się, że znajdzie w domu jedzenie – najwyżej jakieś puszki albo coś suszonego - ale przynajmniej będzie się mógł wykąpać i wyspać. Być może zastanie też Marie - Neige w jej domu. Nie wiedział, gdzie jest Roman, czy żyje i czy wrócił do domu. Jego koń zwolnił i Lucien zsiadł z niego i zaczął iść obok, by się trochę rozgrzać i rozruszać. Wilgotne powietrze przenikało przez jego płaszcz. Wiedział, że coś jest nie w porządku z jego umysłem. Przez jakiś czas wydawało mu się, że powita go matka.
Potem, kiedy sobie wszystko przypomniał, miał wrażenie, że spotka jej milczącego ducha. Ten powita go, nakarmi i pościele do snu. Na kominku będzie się palił ogień.
Szedł w zupełnej ciemności drogą, prowadzącą do gospodarstwa. Nie świecił księżyc, na niebie nie było nawet gwiazdy. Nawet płomienia świecy. Puścił konia i stanął. Potem wszedł na ganek, odnalazł drzwi i wkrótce światło obudziło dom do życia. Przechodził z pokoju do pokoju, mówiąc głośno do siebie, co jakiś czas wymawiając czyjeś imię. Zdjął wilgotny płaszcz z juki i spojrzał na siebie w lustrze. Nie widział siebie od tak dawna. Jego ubranie wydało mu się teraz za duże. Wyjrzał przez okno i nie zauważył świateł w sąsiedztwie. Więc oni też wyjechali. Szczyt wzgórza był czarny. Dostrzegłby tam lampę albo świecę.
Wyszedł w ciemność i zaprowadził konia do stajni, by go nakarmić. Wracając, wyczuł coś, co przypominało mu ogień. Dym mógł przywiać wiatr z któregoś z wielu okolicznych pól. Jeśli padał tu deszcz, mógł go wbić w ziemię i zapach mógł się przechować w trawie. Chciał się jednak upewnić, czy w sąsiedztwie nie ma nikogo. Powrócił do domu, a we wsi czy na drodze w czasie jazdy nie widział żywej duszy. Nie powitał go nawet duch matki. Ruszył na wzgórze, w ten czarny krajobraz, zostawiając światła za sobą.
W ich stajni nie było wozu czy konia. Zapukał do drzwi i czekał. Uniósł sztabę i ruszył przed siebie, aż dotknął udami stołu. Znał jego wyblakły niebieski kolor, który ujawniał się w świetle dnia. Kiedy był młodszy, tak często siadywał przy nim, by zagrać w karty albo porozmawiać.
Lucien nie miał pojęcia, gdzie podziali się jego sąsiedzi. Zawołał ich oboje po imieniu. Najpierw Romana, a potem ją, chociaż rzadko używał jej imienia, gdy rozmawiali. Zawsze uważał, że to zbyt oficjalne, wziąwszy pod uwagę to, co ich łączyło. Nawet jej proste, śliczne imię. Wydawało mu się, że usłyszał kota. Podszedł do kredensu, w którym trzymali świece, i przeciągnął dłońmi po jego powierzchni. Zapalił świecę na ściany padło światło. Znowu usłyszał kota i ze świecą odsunął zasłonę, która oddzielała kuchnię od sypialni. Leżała niczym trup na plecach, otulona czarnym kocem, jej głowa poruszała się z boku na bok. Zobaczył, jak się kurczy, i znowu wydała koci dźwięk. Była w domu sama, bez światła, bez ogrzewania. Ale kiedy dotknął jej czoła, jego dłoń ześliznęła się po nim, tak bardzo była spocona. Miała dreszcze i gorączkę. Marie - Neige? Wyszeptał jej imię tak, jakby nie chciał jej przeszkadzać, jakby jednocześnie pragnął ją dyskretnie obudzić i nie wystraszyć czy nie wywołać u niej zmieszania. Gdzie jest Roman?
Wydawało się, że może tylko wydychać powietrze. A kiedy pochylił się i przyjrzał jej uważniej, zobaczył, że kieruje oczy dalej - jakby chciała coś zasygnalizować - na coś, znajdującego się za nim, w drugiej części pokoju.
W drodze do domu myślał, jak bardzo chciałby porozmawiać z nią o tym wszystkim, co widział w ostatnich miesiącach wojny, kiedy czuł w sobie jej obecność. Chciał znowu z nią być. Gdyby okazało się, że są sami, wtedy być może położyliby się razem do łóżka i razem spali. Ale ta ścieżka zmieniła się teraz pod jego stopami. Musiał opiekować się Marie - Neige w gorączce. Zaczął jej opowiadać o tym, jak był sam, kiedy leżał chory i majaczył w namiocie, i o tym, że ocaliły go jedynie związane z nią wspomnienia. Oczy Marie - Neige znieruchomiały na chwilę, a następnie dostała takiego skurczu, że uniosła głowę; leżała potem, oddychając ciężko, jeszcze bardziej wyczerpana. W Compiegne widział konie, które dostawały skurczów klonicznych z powodu braku wapnia.
Ja cię ocaliłam?, spytała ledwo słyszalnym głosem, jakby mówiła do siebie, jakby Lucien nie istniał i tylko go sobie wyobrażała.
Tak. Miałem wrażenie, że jesteś jedyną osobą, która odwiedza mnie w tym zimnym namiocie.
Odstawił świecę na podłogę i położył dłoń na jej czole. Wciąż było mokre, włosy miała wilgotne. Przeciągał wolno raz za razem palcami przez jej włosy. Był to dla niego gest miłości, a teraz, widząc, że przynosi jej to ulgę, wciąż go powtarzał.
Świeca oświetlała głównie niski sufit, tak że stanowili dla siebie jedynie ciemne zarysy. Co jakiś czas tylko błysk na policzku. Zbliżał się kolejny skurcz i przytrzymał ją za barki. Ciało poderwało się gwałtownie i opadło, kamienna figurka w zakrystii. Czuła zapewne, że może umrzeć. Odpłynęła gdzieś i poczuł, że ją stracił. Zostawił świecę na podłodze przy łóżku, wrócił do kuchni i zapalił następną. „Jest z nami”, powiedziała stojąca obok matka.
Podarł starą tekturę, by użyć jej jako podpałki, i otworzył żelazne drzwiczki starego piecyka. W środku znajdował się pokryty pajęczynami stosik drewna, który podpalił. Gdzie jest jej mąż? Miał wrażenie, że dom był od jakiegoś czasu opuszczony, wyczuwał stare zimno w kamiennej ścianie i podłodze. Obudziły ją trzaski płonącego drewna i usłyszał, jak pyta: Roman? Wrócił do niej i wytarł jej twarz kocem. „Lucien. Zmienię ci pościel. Jest tak mokra jak ty sama”. „To nie ma znaczenia”.
W kredensie znalazł flanelowe prześcieradło. Wydało mu się znajome. Pewnie dostała go od jego matki. Rozłożył je na krześle przed ogniem.
Otworzył puszkę zupy, postawił ją na ogniu i zaniósł Marie - Neige ciepłe prześcieradło. Kiedy zdjął z niej szorstki koc, jej pierś uniosła się tak, jakby uwolnił ją od ciężaru, a jej głowa uniosła się. Marie - Neige kaszlała przy każdym skurczu. Zgięła się prawie we dwoje, naga spinka do włosów. Kiedy położyła się na plecach, serce zaczęło mu się krajać na widok cieni jej żeber; biel ciała odbijała światło świecy z sufitu. Owinął ją ciepłym prześcieradłem i przykrył kocem. Następnie przyniósł puszkę z zupą i zaczął karmić Marie - Neige łyżeczką. Jadła chętnie.
Roman.
Nie, Lucien.
Lucien, powtórzyła wolno, jakby pomyliła partnerów do tańca.
Tak, potwierdził. Gdzie jest Roman?
Jednak kiedy to powiedział, zauważył, że znowu nie ma jej przy nim, jej umysł zagubił się gdzieś w cieniu.
Musiał zasnąć na krześle. Kiedy otworzył oczy, nie zobaczył jej przed sobą. Wydawało mu się, że przed chwilą poczuł czyjąś dłoń na barku. Ale świeca zamigotała i zobaczył jej głowę na poduszce. Patrzyła na niego. Jej oczy coś sygnalizowały. Mój przyjacielu, musisz mnie stąd zabrać. Czy rozumiesz? Znowu zamknęła oczy i się poddała, jakby krzyczała do niego zza grubej szyby. Nie rozumiał. Ale ona wciąż zwracała się do niego po pomoc, było w tym coś jeszcze. Czy... Nagle zrozumiał. Jaki był głupi. Wziął ją na ręce szczelnie owiniętą kocem, przeszedł przez pokój, pchnął drzwi i wyniósł ją w noc i zimno. Nie miał światła, ale wiedział, gdzie to jest, niewielki zbity z desek ustęp. „Dziękuję - powtarzała. - Dziękuję, Roman”.
Kiedy znaleźli się w ciasnym wnętrzu, uniósł koc tak, by mogła usiąść, a potem usiadł obok, by ją podtrzymywać. Po minucie szturchnęła go w ramię. W porządku? Skinęła głową niemal z uśmiechem. Znowu niósł ją niczym kruchą gałąź, zaniósł do domu i położył do łóżka. Była spokojna, już spała; zaciągnął zasłonę, by nie zbudziło jej dzienne światło.
Obudził się rano z głową na stole, wpatrzony w błękit - podrapany i pocięty niebieski kolor, historię ich wszystkich. Wiedział więc, gdzie się znajduje, niemal natychmiast wyrwał się z głębokiego snu.
Wyprostował się na krześle. W świetle słońca wpadającego przez okno od wschodu zobaczył kurz na podłodze. Zerknął na piecyk, podszedł do niego i dotknął go niepewnie, ale był już zimny. Stał na nim rondel z resztkami zastygłego jedzenia. Tkwił przy nim bez ruchu. Pokój, powietrze były tak nieruchome, że poczuł, iż mógłby tu w ogóle nie istnieć. Nic nie słyszał. Spojrzał na swoje stopy, a potem na ręce, które wyciągnął przed siebie, by się upewnić, że żyje.
Chciał tylko usłyszeć kaszel lub poruszenie sprężyny w materacu. Przeszedł parę kroków do przodu i spojrzał na nagi, wyblakły krajobraz: drzewa i rzekę odwzorowane na zasłonie, która przecinała pokój na pół. Jakby to było inne spektrum życia, w które teraz niemal mógł wejść. Tak długo nie oddychał. Odciągnął zasłonę, za którą nie było już nic.
Przeszedł do Marseillan i na posterunku policji odkrył, że to, co ogrzewał i niósł z domu sąsiada jest tylko drzazgą pamięci lub światła w nim samym. Marie - Neige zmarła w ostatnich miesiącach wojny. W rejestrach więziennych nie było już śladu po Romanie. Wstąpił do wojska, ale policjanci nie wiedzieli, czy się tu pojawi, nawet jeśli przeżył. Lucien wrócił sam do gospodarstwa. Po raz pierwszy w życiu nie było przy nim nikogo. Nie miał sąsiadów. Ich dom był pusty. Tej nocy spał w jedynym pokoju, który należał do niej i do Romana. Siedział przy ich stole. Pojechał konno do Marseillan, gdzie oddał swego wierzchowca, złapał pociąg do Paryża, skąd zabrał rodzinę do domu.
Lucien Segura skończył swój raport na temat pobytu w obozach wojskowych i szpitalach polowych, ujawniając to, co tam widział. Przeczytano jego pierwszy rozdział, a następnie odłożono na półkę. Prawie nikt nie czytał tej pracy. Zakwestionowano jego doświadczenia. Jak to się stało, że autor złożonych, wyrafinowanych wierszy przeszedł do topornej, planowanej z zimną krwią wendety? Irytowało to paryskie kręgi literackie, które wolałyby znowu mieć cienkie tomiki poezji. On jednak wiedział, że poezja zabrałaby mu wszystko.
Roman nie wrócił. A Lucien przeniósł się z pracą z pokoju ojczyma do jego domu. Znowu zaczął pisać, a w trakcie czekał na jej pojawienie się, zwykle w połowie książki, na długo po tym, gdy ustalił miejsce akcji i jej przebieg. Wkraczała do niej czasami jako kochanka, a czasami jako siostra. W ten sposób spędzał większą część dni z Marie - Neige jako sojuszniczką w sądzie albo wieśniaczką, która ratuje głównego bohatera, chociaż on nic o tym nie wie. Z Marie - Neige jako zaginioną siostrą - bliźniaczką, śpiewaczką, w której zakochuje się główny bohater, a która przebrana za cyrkówkę okrada wspaniały château w Bordelais, z Marie - Neige, która w jednej z książek wyprowadza niewidomego ojca z obcego miasta.
W tych powieściach często pojawiała się skrywana miłość albo nierozpoznane uczucie. Jednak przeważnie Lucien dawał czytelnikom szczęście związane z ostatecznym rozwiązaniem. Kiedy skończył te historie, wysłał je do małego wydawnictwa w Tuluzie, a ich sukces zapewnił powodzenie jego właścicielowi. Po wydaniu tych książek ich bohaterowie stali się bardzo popularni, zwłaszcza że nikt nie znał autora, podpisującego się „La Garonne”. Lucien stworzył je w tajemnicy, mniej więcej w ten sam sposób jak wtedy, gdy chodził i marzył jako chłopiec, otoczony zagajnikami, zaroślami i rzekami, które były jego prawdziwymi przyjaciółmi. Te powieści nie wyglądały na dzieło znanego poety czy też autora gorzkiej jeremiady na temat niedawnej i już zapomnianej wojny.
Bohater tych przygód był czasami niechętny wszystkim, czasami towarzyski, czasami ostrożny, a czasami szalony. Zanim wbił ostrze rapieru w serce złoczyńcy, rzucał: „Czas się żegnać”. Kiedy więc czytelnicy widzieli zdanie: „Czas się żegnać”, wiedzieli, że w kolejnym akapicie nastąpi ta nieuchronna śmierć. Były to fanfary. Po nich „Roman” wyskakiwał z drugiego piętra na wóz pełen siana, którym powoziła Matylda, Melikanta albo Marie - Neige, po tym, jak zabił hrabiego de Guispelle w Académie Française i przybił swoją deklarację do władczych, dębowych drzwi.
Roman był niestałym bohaterem, dowcipnym z kochanką i posępnym wobec nieprzyjaciół, ale czasami pełnym dowcipu wobec wrogów, a posępnym wobec kochanki. Wydawało się, że autor nie do końca go rozumie, dlatego nikt nie mógł być go pewny, nawet jego wspólnicy. W późniejszym wieku uznano by pewnie, że ma psychozę maniakalno - depresyjną albo chorobę dwubiegunową, ale w tamtych czasach we Francji jakoś uchodziło mu to na sucho. Miał często depresję albo stawał się brutalny. Rzadko mówił o swoim gniewie, ukrywał go (co było według niektórych nie w porządku) przed swoimi ofiarami, przez co te nie zdawały sobie sprawy z tego, że je tropi. W trzeciej części książki zaczynało się walić finansowe imperium głównego łotra, jego sprzymierzeńcy zwracali się przeciwko niemu, a le Conte de Porcelain nie miał pojęcia, które z jego łajdactw zostało pomszczone: być może źle obliczone wykorzystanie droit du seigneur, wyrzucenie rodziny, w której panowała choroba, na bruk, czy też finansowe machlojki z wydawnictwem z Lyonu, które doprowadziły do bankructwa wszystkich oprócz Porcelaina. Ta polityka nieujawniania powodów gniewu zmuszała Romana do przybijania swoich deklaracji do jakiejś poręcznej powierzchni w ostatnim akcie kary, zanim jeszcze wraz z Marie - Neige i swoim pomocnikiem Jakiem (o nim później) - tych troje stanowiło trzon obsady wszystkich powieści - odjeżdżał galopem w dal.
Pies w rzece Gartempe i Żółta sukienka zawojowały całą Francję. W tym czasie nikt, nawet spośród rodziny, nie domyślił się, co łączy Luciena Segurę z autorem książek o Romanie, tej prostytutki dla mas, który wydawał się jakoś rozumieć intrygi świata wydawców na tyle dobrze, by wielu z nich przynieść znaczne profity. A odważny Roman potrafił też cytować wiersze Verlaine'a czy Pierre'a Le Cras w czasie walki, czasami szyderczo, ale pokazując, że rozumie ich wartość. W jednej z książek przechodził przez słynną galerię w Monachium, nucąc Dalla sua pace Don Ottavia, gładząc palcami fakturę obrazów. Kiedy więc ludzie czytali te książki dla ich walk szermierczych, romansów i historii zemsty, wchłaniali też inne rzeczy. Obsesja Romana na punkcie sztuki i poezji wydawała się dziwna i być może brała się z faktu, że był niepiśmienny. Strof, które śpiewał lub cytował, nauczył go jego pozornie bezwartościowy towarzysz, „Jednooki Jacques”, libertyn i socjalista, który bandażował rany Romana z pojedynków - kiedy akurat nie było przy nim Marie - Neige i który był również mistrzem przebrania: potrafił przeniknąć na dwór przeciwnika czasami jako głupi delfin, a czasami jako bogata hrabina. W książkach znajdowały się liczne ustępy na temat tego, jak Jacques i Roman spierali się przy obozowych ogniskach na temat biedy, wojen z innymi krajami, obrazów Goi, kazirodztwa, handlu dziećmi, postaci Vautrina z Balzaka i paryskiego systemu bankowego. Ich przygodom zawsze towarzyszyły codzienne zdarzenia.
Działo się tak aż do ostatniej książki, w której Marie - Neige umiera z powodu epidemii, kiedy Roman walczy w Bretanii i jedynie Jacques może jej towarzyszyć w ostatnich godzinach. Znalazł ją osamotnioną i w gorączce w jej domu. Ze zmąconym umysłem, prawie nie mogąc oddychać w ostatnich godzinach życia, pyta o Romana. Prosi szeptem starego druha, Jacques'a, by przekazał mu od niej wiadomość, a Jacques może tylko kłamać. Pielęgnuje ją, zmienia mokrą od potu pościel i karmi umierającą. W ostatnich godzinach, kiedy zaczyna odpływać, Jacques rozbiera się, wyjmuje z komody ubranie Romana i je wkłada, a następnie ścina swoje długie włosy i je przyciemnia. Wchodzi hałaśliwie do jej pokoju jako jej kochanek, budzi ją i mówi głosem Romana, tak by mogła g o zobaczyć swoimi zamglonymi oczami. Marie - Neige wskazuje gestem, by położył się obok, a stary, zdegenerowany pomocnik, który zna i kocha tych dwoje bardziej niż kogokolwiek, wchodzi do łoża tej królowej wioski, z którą podróżował, pracował i spiskował przez wszystkie te lata. We wszystkich tych obozowiskach w Ardeche czy Loire, w czasie przygód z wcześniejszych książek, takich jak Dziewczyna na koniu czy Oddech Baptysty, spał po jednej stronie ognia, a Roman i Marie - Neige po drugiej.
Szepcze teraz do niego, dotyka włosów, patrzy głęboko w jego zmęczoną, pełną troski twarz. W półmroku wydaje jej się ona niemal twarzą Madonny. On też do niej szepcze, przypomina wspólnie spędzone chwile, słoneczne popołudnie, kiedy jechali razem z Jakiem przez dębinę, a postukiwanie gałęzi brzmiało jak deszcz, mówi o wspólnych kąpielach i o miłości do niej... Towarzyszy jej na drodze do ostatecznego snu. Całuje usta i leży przy niej przez całą ciemną noc, aż do pierwszych ziaren światła, kiedy znowu może ją zobaczyć. Upodobniła się do kukły, a gorączka, która ją trawiła, zniknęła wraz z duszą. Na jej wargach dostrzega jednak suchą biel, której nie zauważył wcześniej. Czeka więc, aż światło wypełni pokój, a następnie otwiera jej usta i widzi płatki białych ranek na języku. Dyfteryt wdarł się do wiosek, zabijając dzieci i tych, którzy je pielęgnowali. Kiedy Roman wraca z Bretanii, musi się zmierzyć z tą prawdą. Choroba zabiła dwoje najdroższych mu ludzi. Nie chodzi o wojnę, finanse, chciwość czy władzę, to wszystko, co może tak łatwo zawładnąć człowiekiem, ale o tę niewielką błonę śmierci w gardle.
Była to przerażająca konkluzja serii książek o Romanie i to, co stało się z głównym bohaterem, pozostało tajemnicą. Kiedy czytelnicy doszli do końca ostatnich stron Bieli, Roman zniknął, a Lucien przestał pisać przy stole sąsiada w domu położonym nieopodal Marseillan. Zakończył cykl siedmiu przygód Romana. Lucien opowiedział w tych książkach wszystko, co wiedział i pamiętał na temat Marie - Neige: dźwięki, które wydawała jej taczka, jak rozpalała ogień, chwilę, kiedy ziewała, sposób, w jaki opowiadała o oście w rowie. Była w nim teraz.
Wpłacił skromną sumę na nowe konto. Zebrał parę notatników, wsiadł na wóz, przypominający ten, którym jeździła jego matka na korridy do Vic - Fezencas, by odnaleźć jego ojca, i zniknął jedynie z ziarenkami gorczycy w kieszeni. Niczego już nie napisał.
Pół roku później skorzystał z jednego z notatników, by zapisywać wyniki karcianej gry z chłopcem o imieniu Rafael w Demu. W archiwum Bancroft Library w Berkeley znajdują się trzy notatniki, z czego jeden niezapisany. Są w nich dziecinne mapy, które pokazują, gdzie zasadził jakie warzywa w swoim ogrodzie. „Jesteś ogrodnikiem?”, spytała go jasnowidząca. Jest tam też szkic w skali, przedstawiający jego dom i posiadłość z niewielkim jeziorkiem i wysadzaną drzewami aleją. Jest też sporządzony inną ręką rysunek, pokazujący, jak zrobić gniazdo dla owadów, częściowo obierając kukurydzianą kolbę.
Któregoś popołudnia w ogrodzie Luciena w Demu chłopiec wspomniał, że czyta serię książek przygodowych o Romanie, ale Lucien Segura nic nie odpowiedział. Wziął po prostu książkę, by sprawdzić, czego syn Astolphea używa jako zakładki, i powiedział, że słyszał o tym autorze, piszącym o ucieczkach i zemście, miłości i przygodach, ale go nie czytał.
„Mamy sztukę - mówi Nietzsche - aby nie zniszczyła nas prawda”. Ponieważ naga prawda jakiegoś epizodu nigdy się nie kończy, podobnie jak obszar życia mojej siostry i historia mojego związku z Coopem nie mają dla mnie końca. Stanowią możliwość za każdym razem, kiedy podnoszę słuchawkę telefonu, który nagle dzwoni późno po północy, a ja słyszę piski i trzaski, które wskazują, że dzwoni ktoś zza Adantyku, i czekam na głęboki oddech, który poprzedza pierwsze słowa Claire. Będę dla niej prawie nierozpoznawalna, pomijając sylwetkę na zdjęciu.
Nasz ojciec przechodził każdego wieczoru przed kolacją przez swoją posiadłość w Petalumie, aż w końcu wynurzał się z cienia drzew wprost w ostatnie promienie słońca na odległym wzgórzu. Zawsze widzieliśmy, jak to robi, chociaż nie zdawał sobie sprawy z tego, że obserwuje go troje dzieci. Któregoś wieczoru pojawił się za nim lis, który biegał wzdłuż zagajnika, ale ojciec patrzył w innym kierunku i zaczął schodzić w dolinę. Claire pierwsza zobaczyła zwierzę i nas szturchnęła. Lis poruszał się lekko, jakby na sprężynach, i prawie nie patrzył na człowieka. Ojciec przystanął, wyczuwając, że coś jest nie w porządku. Obrócił się i go zobaczył. Zaczął się cofać, uważnie obserwując lisa, który poruszał się lekko, jakby go przedrzeźniał: tam i z powrotem, tam i z powrotem po innej linii.
Jeśli idzie o pamięć, wspomnienie echa, brama otwiera się na obie strony. Możemy okrążyć czas. Akapit czy epizod z innej epoki będzie nawiedzał nas w nocy, podobnie jak może się to zdarzyć ze słowami nieznajomego. Kiedy widzę flagę, trzepoczącą hałaśliwie na wietrze, przenoszę się do burzowej Petalumy. Podobnie jak złożona mapa daje nam wgląd w inne miejsca. Dlatego wszędzie znajduję życie Coopa, mojej siostry i ojca (wszędzie też kreślę ich portrety), kiedy oni być może wciąż przejmują się moją nieobecnością, gdziekolwiek się teraz znajdują. Sama nie wiem. To ten głód, to, czego nie mamy, trzyma nas razem.
*
Widzę po raz ostatni Luciena Segurę z małym Rafaelem, który przypomina sobie starego, jak siedzi na dworze w słońcu. Rafael pojawia się z chlebem. Łamią go i jedzą z cebulą lub jakimiś ziołami. Jeśli Lucienowi chce się pić, idzie do jeziorka, wkłada dłonie do wody, unosi je złożone do ust i pije. Właśnie tak go pamiętam, mówi mi Rafael.
Lucien musiał dotrzeć do tego zagłębienia w ziemi, które kiedyś było kałużą, i usiadł przy niebieskim stole, jedynym meblu, który przywiózł ze sobą na wozie. Parę lat wcześniej, w czasie opisywania ciężkiej walki na szpady, nagle zaciekawiło go, jaką długość i szerokość ma stół, przy którym pisze. Zaczął go mierzyć swoimi rękami. Dwa razy odległość od łokcia do końca palców i potem jeszcze dwa razy od nadgarstka do końca palców. Miał więc ponad metr długości. I metr szerokości. Zrobiono go z dwóch sosnowych desek z wąskim rowkiem w środku, gdzie się stykały. Stół, zawsze tuż pod jego notatnikami, zawsze niezauważalny, gdy pisał. Sześć gwoździ, którymi go zbito, kolor farby, dokładna wysokość, by mógł się nad nim zgiąć jakby nad lustrem, by zobaczyć, co może znaleźć. Jego stały towarzysz.
Chłopiec Astolphea pojawiał się i siadał na stołku naprzeciwko niego z uśmiechem i apetytem, jak się zdawało, na wszystko, co mógł mu dać świat. Być może Lucien sam tak wyglądał, kiedy był mały. Jak chudy, wyczesany wyżeł, z otwartymi ustami, oddychający szybko, z nadzieją na wszystko. Nawet deszcz go nie zniechęcał. Lucien patrzył przez okno w swojej sypialni i widział, jak idzie, jak chowa się na chwilę pod dębem, a potem rusza dalej. Ciekawiło go to, co Rafael zapamięta z tych wspólnie spędzonych popołudni. Czy będzie to gra w karty, czy też jego własne fragmentaryczne myśli jak niedopowiedziane tajemnice? Czy też jego dobroduszna mina, daszek, który robił z dłoni nad dobrym okiem, kiedy słońce spadało na nie niczym ciężar? Czy będzie choćby fragmentem przyszłości tego chłopca?
Czasami widział, jak Rafael zbliża się, przystaje i wraca do ogrodu z ziołami. Nie, chodź tutaj, mówił głośno. A chłopiec wracał i siadał naprzeciwko. A to, co Lucien wspominał, zniknęło w jego zaciśniętej pięści.
Ojciec Rafaela przeszedł wysadzanym platanami podjazdem z dwoma końmi, które za coś dostał. (Wymiana dotyczyła jednego z pawi Luciena Segury, których zazdrościł mu mieszkający daleko gospodarz. Nie odkryto jeszcze jego zniknięcia, zresztą krążył on w różnych miejscach i mógł pójść za smugą ciepła, która pojawiła się po burzy. Jeśli zaś szło o starego złodzieja, to nie uważał on pozbawienia właściciela ryb lub ptactwa czy nieoswojonego wyżła za kradzież; zawsze istniała możliwość, że wróci, nawet jeśli był siedem lub osiem gospodarstw dalej). Tak więc ojciec Rafaela szedł bez poczucia winy wzdłuż porośniętej sumakiem ściany, pogwizdując sobie, w przeciwieństwie do tego, jak w milczeniu przechodził tą drogą o czwartej nad ranem, niosąc w długim płaszczu wyrywającego się ptaka, który wydawał mu się niemal ssakiem.
Lucien widział jego powrót, jego głowę obok dwóch rozkołysanych końskich grzyw, i nie chcąc pytać wprost, czekał aż do następnego popołudnia, kiedy rodzina przepłynęła łodzią jeziorko, by zapytać, po co im konie. Powiedzieli mu, że zamierzają przenieść się na jakiś czas dalej na północ. Nie podali powodów przeprowadzki, a on o nic nie pytał. Być może lepiej się tam handlowało albo ojciec Rafaela chciał uniknąć plotek na temat swego pobytu w tym miejscu. A określenie „na jakiś czas” było na tyle dokładne, na ile im zależało. Parę dni później, szokująco wcześnie dla starego pisarza, ich wóz przetoczył się wąską ścieżką przy domu i pojechał prosto między drzewami. Zbliżał się świt, a Lucien nasłuchiwał ze swego wąskiego łóżka zduszonego klekotu garnków i czystego głosu Arii, która rozmawiała z chłopcem. Kiedy dziesięć minut później wyszedł z domu i stanął na drodze, dostrzegł niewielką smużkę papierosowego dymu tuż przy ścianie.
Po ich wyjeździe musiał samotnie przetrwać długie kwadry księżyca, pojawienie się i koniec zimy. Ogród warzywny spał pod śniegiem i widać w nim było tylko liche ogrodzenie i namiot, piramidę zrobioną z patyków i kawałków materiału, w której podróżna rodzina przechowywała swoje narzędzia. Któregoś dnia szedł wzdłuż twardych i kruchych grządek, wszedł do wypełnionej światłem pustki namiotu i po prostu w niej stał. Był to ogród Arii. Często widywał ją tu wcześnie rano. Mgła unosiła się wolno, a ona pracowała na kolanach, wybierając ślimaki i zwiędłe liście z miękkiej, wilgotnej po nocnym deszczu ziemi. Wyglądało to tak, jakby spędziła w tej pozycji całą noc na niemal obsesyjnej modlitwie, czekając, aż uniesie się zasłona ciemności i rozproszy biała mgła, aż w końcu Lucien będzie mógł ją zobaczyć w jej zielonym szalu.
Po tych wszystkich latach, po wszystkich zmianach i ucieczkach wciąż był Lucienem Segurą. Zrozumiał, że czuje większą odpowiedzialność wobec chłopca, którym był, niż ojca, którym się stał. Wbrew wszystkiemu nie czuł się dobrze w roli ojca - Ale kiedy spadła na niego burza pod koniec zimy tu, w tym namiocie, z jego ukrytymi cebulkami i ziarnem zamarzniętym pod śniegiem, które znowu miało ożyć w przyszłości, zrozumiał, że zużył w całości swoje życie. Stał przez chwilę w należącej do Arii szopie, a potem wrócił do domu. Ślady jego stóp widniały samotne na śniegu, nie było na nich nawet śladów pawia, którego ciepła, trójpalczasta noga odsłoniłaby zieleń spod śniegu.
Jezioro lśni między drzewami. Lucien przez chwilę walczy ze swetrem, który wkłada, a potem idzie w cieniu dębów. Czuje, że bez chłopca jego obecne życie nie jest prawdziwe. Dla niego Rafael to istota istnienia. Dzielili się ostrożnie wszelkimi rzeczami. Sięgnął po różne fragmenty swego życia, by je dać temu prawie adoptowanemu chłopcu, a on w zamian opowiedział mu o zaćmieniu słońca, które widział z matką w pobliżu Plaisance, oraz o strasznym wietrze, który mu towarzyszył, znacznie straszniejszym niż ciemność. A Lucien pragnie teraz burzy.
W młodości oglądał między innymi dziełami sztuki, również Iwana Groźnego i jego syna Iwana liii Riepina. Zapamiętał ten obraz na całe życie. Stary despota tuli syna, którego zabił przypadkiem ciosem w głowę - oczy patriarchy rodu płoną, a wokół niego ciemność przyszłości. Tydzień później w innym mieście widział inny obraz i inny koszmar: Piotr Wielki przesłuchujący syna na okoliczność spisku, a w oczach ojca pewność co do jego winy.
Nigdy nie dowie się, co stanie się z jego dziećmi. Nie będzie wiedział, czy je ochronił, czy okaleczył. Dziewczyna podróżuje długą kalifornijską doliną w ciężarówce firmy produkującej lodówki; prawie nie może wydusić z siebie słowa z powodu obaw przed własną zuchwałością, wsłuchując się w każde słowo dobrego nieznajomego. Lucette pije w Paryżu absynt ze swym kochankiem. Mały Rafael spotka mnie, kobietę z Nowego Świata... A Coop? A Claire? Czy te dzieci w ich ostatecznych miastach okażą się bohaterami własnego życia?
Czytałam ostatnio coś, co nie daje mi spokoju, monografię na temat brakującego ojca. „A ja miałam nadzieję, że ktoś przyjdzie o zmierzchu, jakiś mężczyzna, choćby mój ojciec. Stanie przed drzwiami albo na ścieżce prowadzącej z lasu, w swojej starej, białej koszuli, tej na co dzień, w strzępach, całej w błocie i jego krwi. Nie będzie mówił, by ocalić to, co można, ale będzie wiedział to, czego ja nie wiem”.
Och, ta stara potrzeba kołysanki, a nie burzy.
Wychodzi z cienia drzew i idzie przez łąkę, aż dociera do brzegu wody, aż staje przy najstarszej z łódek. Pamięta, że znalazł ją w trawie pierwszego dnia w Demu i że najpierw uznał jej szkielet za szkielet zwierzęcia. Leży w mule, przywiązana luźno do drzewa. Rafael często pływał po jeziorku wieczorem, bez żadnego powodu, by cieszyć się swoją energią.
Lucien wypycha łódź z mułu, idzie koło niej przez zmąconą wodę i wsiada do środka. Odwraca się plecami do przeciwległego brzegu i wiosłuje w jego stronę. Może w ten sposób oddalać się od domu i jednocześnie go widzieć. Woda pluska między deskami i czuje, że unosi się na szkielecie. W gęstniejącym zmierzchu widzi zarys swego małego domu. Chce wstać, by zobaczyć wszystko wyraźnie, a kiedy właśnie przychodzi mu to do głowy, łamie się pod nim deska jak najważniejsza kość w ciele, które pozwala zachować zdrowy rozsądek i nadzieję na przyszłość. Przywiera wzrokiem do ostatnich, porowatych promieni światła. Jakieś ptaki latają tak blisko swego odbicia, jak to tylko możliwe w gęstniejącej ciemności.
Chciałem przede wszystkim podziękować Susie Schlesinger, a także Jean - Hubertowi Galliot i France David za pomoc, której mi udzielili przy pisaniu tej książki. Dziękuję też Billowi i Sakurako Fisherom z San Francisco i San Anselmo; Theresie Salazar, Anthony'emu Blissowi i Davidowi Duerowi z Bancroft Library w Berkeley, Kalifornia, Alfredo Vei z Oakland i Davidowi Benowi, z jego niezwykłym talentem, z Toronto, Glenowi Garrodowi i Kate Winningham, Dave'owi Waldenowi i Janis Arch z Nevada City, Lake Tahoe i San Francisco. Sandrze Compain z Quincy, Rickowi Simonowi z Coach House Press z Toronto, Madeleine Duffort i Paulette Latarget z Barran, Guy Bodéanowi z Dému i Oliverowi Maackowi z Petalumy. Caroline Richardson i Susie Schlesinger za informacje na temat koni, Robertowi Creeleyowi i Royowi Kiyooka, E.F.C. Ludowyck za dawne czasy, Karen Newman, Lucy Jacobs, Agnes Montenay, Davidowi Warrellowi, Alexandrze Rockingham, Mary Lawlor i Lulie Mancini oraz architektowi Jonowi Fernandezowi, plastykowi zajmującemu się instalacjami wideo, Douglasowi Gordonowi, Davidowi Youngowi i Anthony'emu Minghelli, i Baltic Avenue. Dziękuję też Grahamowi Swiftowi za jego dbałość o rzekę, barowi Le Daroles w Auch i Jet Fuel z Toronto.
Pragnę też podziękować Katherine Hourigan, Dianie Coglianese, Lydii Buechler i Anthei Lingeman z Knopf, Annie Jardine, Ellen Levine i Stevenowi Barclayowi, Donyi Peroff i Tulin Valeri. Dziękuję Quintín za jej badania, Griffinowi, Escie i Lindzie za komentarze przy finalizowaniu tej książki, Sonny emu Mehcie i Liz Calder, Louise Dennys i Olivierowi Cohenowi. I ponownie chciałem też złożyć wyrazy głębokiej wdzięczności mojej wydawczyni z McCleland & Stewart z Toronto, Ellen Seligman.
Fragment, który Cooper nuci przy kartach, pochodzi z piosenki Johnny Too Bad, nagranej przez The Slickers w 1970 roku, napisanej przez Derricka Crooksa, Roya Beckford, Winstona Baileya i, według różnych źródeł, Delroy Wilsona albo jego brata Trevora Wilsona. Fragment cytowany na str. 78 pochodzi z piosenki Toma Waitsa, a ten ze str. 118 z piosenki The Loviri Spoonful. Piosenkę In Delaware, When I Was Younger napisał Loudon Wainwright. Piosenka Urn Favor (opisana częściowo na stronie 78) Lupicinio Rodriguesa dała podstawę do napisania tej książki.
Fragment ze strony 264 o „ojcu w półmroku” pojawia się w Le paradis perdu (Raju utraconym) Marca Triviera (Yves Gervaert Editeur, Bruksela 2001, Copyright 2001 by Marc Trivier) został wykorzystany za zgodą wydawcy. Oryginalny cytat z Nietzschego brzmi: Wir haben die Kunst, damit wir nicht an der Wahrheit zugrunde gehen. Naprowadziło mnie na niego nieco zmienione tłumaczenie J. M. Coetzeego w czasie odbierania Jerusalem Prize. Wykorzystałem też na stronie 142 za zgodą dwie linie z wiersza Lisy Robertson z jej tomu Rousseau's Boat (Nomados, Vancouver 2004). Komentarz na temat „archiwum, które jest utopią „, również pochodzi od tej autorki. Określenie dotyczące „zamiatania domu tłumacza” pojawia się w tomiku wierszy Brendy Hillamn, Cascadia (Wesleyan University Press 2001). Zdania z Czarnego tulipana Aleksandra Dumasa pojawiają się w przekładzie Janiny Kaczmarkie - wicz - Fedorowskiej. Uwaga na temat Z miłością dobranych słów Colette na stronie 141 pochodzi z książki Matisse i Picasso (Bantam, Doubleday, Dell Publishing Group 1990) Françoise Gilot. W rozmowie na temat autora Wyboru Zofii użyłem najprawdopodobniej uwag samego Williama Styrona.
Chcę też podziękować za następujące dzieła: Military Garden, broszurę napisaną przez Georges'a Truffaut przy współpracy z Helen Colt 1919 roku, Peasants into Frenchmen: The Modernization of Rural France 1870 - 1914 Eugena Webera (Stanford University Press 1976), skąd czerpałem wiadomości historyczne na temat kociej muzyki i wieczornic (chariveries i veillées), jak również „powiedzenia”; Miasmas to Molecules Barry ego Wooda (Columbia University Press 1961), The Great Central Valley: California's Heartland Stephena Johnsona, Geralda Haslana i Roberta Dawsona (University of California Press 1993), Rush for Riches: Gold Fever and the Making of California J. S. Hollidaya (University of California Press 1999), Belles Saisons pisma Colette zebrane przez Roberta Phelpsa (Farrar, Straus & Giroux 1978), Blessing of the Wind Tada Wise'a (Chronicle Books 2002), The Tevis Cup Marnye Langer (The Lyons Press 2003), Road Hustler Roberta Prusa i C. R. D. Sharpera (Kaufman and Greenberg 1979). Niektóre z opisów pierwszej wojny w Zatoce, przytaczane przez Dorna przy grze w pokera Texas Hold 'Em pochodzą z Martyrs' Day: Chronicle of a Small War Michaela Kelly'ego (Random House 2001); Kelly zginął w czasie drugiej wojny w Zatoce. Fragmenty z Annie Dillard na stronie 140 pochodzą z American Scholar, wiosna 2004. Informacje na temat gotraskhalana zaczerpnąłem z książki Wendy Doniger The Bedtrick: Tales of Sex and Masquerade (University of Chicago Press 2000).
1* Nazwa wodnistej potrawki, powstała z połączenia słów „slum” - błotnista i „gullion” - dół, kopalnia.
2* Szekspir, Otello, akt I, scena 1, przet. Józef Paszkowski, PIW, Warszawa 1964.
3* papryki faszerowane po meksykańsku
4* Charles Dickens, Dawid Copperfield, przeł. Karolina Beylin, KiW, Warszawa 1989.
5* gotowana w strąkach soja
6** piosenka Grateful Dead
7* Prostota serca Gustawa Flauberta.
8* Aleksander Dumas, Czarny tulipan, przeł. Janina Kaczmarkiewicz - Fedorowska, Siedmioróg, Wrocław 2004.
9* Aleksander Dumas Trzej muszkieterowie, przeł. Joanna Guze, PW „Iskry”, Warszawa 1955.
10* kulczyba wronie oko, roślina zawierająca strychninę to, by wciągnąć do płuc przesycone zapachem brzóz powietrze po burzy.