Ondaatje Michael W LWIEJ SKÓRZE WPŚ

Ondaatje Michael

W LWIEJ SKÓRZE




Jest to opowieść, której wysłuchuje i którą układa sobie w całość młoda dziewczyna w samochodzie nad ranem. Zadaje pytania, podczas gdy samochód przebija się przez mrok. Pejzaż na zewnątrz auta pozostaje nieprzenikniony dla wzroku. Mężczyzna prowadzący samochód mógłby w jakiejś chwili oznajmić: „Tam jest zamek wśród pól”

- a dziewczyna byłaby w stanie w to uwierzyć.

Wysłuchuje mężczyzny sięgającego pamięcią po roz­proszone odpryski swej historii i starającego się je scalić. A on odczuwa zmęczenie, jego myśl biegnie niekiedy linią eliptyczną, wytyczaną przez uwagę skupioną na odnaj­dywaniu drogi, to znów podlega nagłemu ożywieniu. „No i widzisz?” Zwraca ku dziewczynie twarz, na którą pada odblask lampki oświetlającej szybkościomierz auta.

I tak jadą przez cztery godziny do Marmory; ponad nimi sześć gwiazd i blednący księżyc.

Dziewczyna walczy z sennością, aby dotrzymać towa­rzystwa mężczyźnie.


Część pierwsza

Ziarenka

Jeśli chłopiec obudzi się dostatecznie wcześnie, może dostrzec mężczyzn przechodzących obok far­my i zdążających w dół First Lake Road. Staje wtedy w oknie sypialni i patrzy, w prześwicie między klonem a orzechem udaje mu się zobaczyć dwie, a czasem i trzy niesione przez nich lampy. Słyszy odgłos kroków na żwirze. To trzydziestu drwali, zakutanych w ciemne kaftany, niosących siekiery i małe zawiniątka zjedzeniem, przytroczo­ne do pasków. Chłopiec może też zejść na dół, do kuchni, i stamtąd spoglądać w dół drogi. Drwale nadchodzą z prawej strony, odchodzą w lewą. Wyglądają już teraz na utrudzonych, słońce nie zdołało jeszcze wspomóc ich swą energią.

Chłopiec wypatruje sytuacji, zdarzającej się cza­sem, kiedy to grupa przechodzących natyka się na krowy spędzane na udój z szopy stojącej na past­wisku. Wtedy drwale z milczącą uprzejmością za­trzymują się na skraju drogi, unosząc swe lampy w górę, aby dać przejście leniwie kroczącym zwie­rzętom. Bywa, że któryś z drwali pogładzi ciepły bok mijającej go krowy i przejmie od niej nieco ciepła. Drwale lubią poklepywać dłońmi w cias­nych rękawicach te czarno-białe zwierzęta, ledwo

widoczne w mrokach kończącej się nocy. Ale mu­szą dotykać ich delikatnie, by nie sprawić wrażenia, że je poganiają, że mają do nich jakiekolwiek prawo. Nie posiadają tej ziemi na własność, tak jak posiada ją właściciel.

Holsztynianki przechodzą obok milczącego szpaleru mężczyzn. Farmer kroczący za swym sta­dem kiwa im głową. Przez większość poranków w czasie zimowych miesięcy spotyka tę dziwną zbiorowość, to miłe dlań, ciche towarzystwo o pią­tej nad ranem - bo on zabiera swe krowy z pastwi­ska jeszcze o godzinę wcześniej, aby na czas przy­prowadzić je do udoju.

Chłopiec, który jest świadkiem tej niemej proce­sji, który o niej marzy, widuje także czasem owych mężczyzn przy pracy, o milę stąd, pośród szarych drzew. Wsłuchuje się w ich pokasływania, w odgłos siekier uderzających w zamarznięte drewno jak w metal, wpatruje się w ognisko, które sobie rozpalają nad potokiem, gdzie pod cienkim lodem płynie woda szara i perlista.

Pot ścieka po ich krzepkich ciałach pod nasyco­nymi chłodem ubraniami. Niektórzy z nich umie­rają na gruźlicę lub od zasiarczenia płuc, jakiego nabywają w tartaku, gdzie pracują o innej porze roku. Mieszkają w drewnianych chatach na ty­łach hotelu „Bellrock” i nie nawiązują żadnego niemal kontaktu z mieszkańcami miasteczka.

Ani chłopiec, ani jego ojciec nie zajrzeli nigdy do wnętrza tych mrocznych pomieszczeń, wypełnio­nych ciepłym zapachem mężczyzn. Prosty stół, cztery zydle, okno o rozmiarach szczupłego torsu. Wznosi się te chaty każdego roku w grudniu, rozbiera z nadejściem wiosny. Nikt w całym hotelu „Bellrock ’ nie wie, skąd przybywają ci mężczyźni. Powie o tym chłopcu dużo później ktoś inny. Jedynym miejscem, w którym drwale stykają się 10

z mieszkańcami miasteczka, jest ślizgawka na za­marzniętej rzece, gdzie ślizgają się na łyżwach własnej roboty, ze starych noży.

Wiosna oznacza dla chłopca odsłonięcie błękit­nej wody w rzece, a także zniknięcie tych mężczyzn.

Chłopiec łaknie letnich nocy, wyczekuje chwili, kiedy będzie mógł pogasić światła, nawet małą, mleczną żarówkę nad drzwiami do pokoju, w któ­rym sypia ojciec. Dom pogrąża się cały w ciemno­ści, tylko w kuchni pali się jasne światło. Chłopiec zasiada przy długim stole i przegląda szkolne pod­ręczniki geografii, z mapami wszystkich części świata, białymi smugami prądów morskich, prze­powiadając sobie szeptem egzotyczne nazwy. Morze Kaspijskie, Nepal, Duran- g o. Zamyka książkę i muskają opuszkami palców, wyczuwając pod nimi wytłoczenia okładki i jej ubarwienia, tworzące mapę Kanady.

Następnie przechodzi przez ciemną jadalnię i wyciągniętą przed siebie ręką i odkłada książkę na jej miejsce na półce. Stoi przez chwilę w ciemno­ści, pocierając dłoń o dłoń, dla dodania sobie energii. Broni się przed sennością, chce w pełni wykorzystać czas, który ma tylko dla siebie. Ciągle jeszcze jest ciepło i chłopiec pozostaje obnażony do pasa. Wraca do oświetlonej kuchni i przechodzi od okna do okna, przypatrując się lgnącym do światła ćmom, które zaplątują się w firanki. Z daleka, z głębi pól, dostrzegły to jedno jedyne oświetlone okno i przyfrunęły do niego. Wędrowniczki letnich nocy.

Owady, koniki polne, motyle, ciemnordzawe ćmy. Patrick przygląda się tym stworom żeglują­cym w ciepłym powietrzu nad powierzchnią ziemi

i wpadającym w okna siatki z niemym trzepotem.

Słyszy ten trzepot czytając, jest wyczulony na takie dźwięki. Po latach, w bibliotece Riverdale, będzie się wczytywał w opisy sposobów, w jakie lśniące chrabąszcze zjadając liście niszczą zarośla i w jakie pszczoły potrafią się karmić żywicą powalonych drzew lub też sokiem wydzielanym przez młodą kukurydzę. Nagle owe nocne stwory nabiorą właś­ciwego znaczenia i skali. Skoro im kiedyś nadał fikcyjne imiona, później przyswoi sobie ich formal­ne nazwy - tak jakby sporządzał listę gości za­praszanych na przyjęcie. Ostrożany Konik Polny! Arcybiskup Canterbury!

Ale i te prawdziwe nazwy są piękne. Brzyt- wodziób bursztynowoskrzydły. Świerszcz polny. W ciągu lata odnotowuje niby w kronice towarzy­skiej ich odwiedziny, szkicuje wizerunki stałych gości. Czy to to samo stworzonko? Wrysowuje w swój notatnik pomarańczowe skrzydełka mier­nikowca, ćmę księżycową, jasnobrązową - jak królicze futerko - ćmę brudnicę. Nie odsuwa fira­nek i nie chwyta tych pokrytych puszkiem stwo­rzeń. Raz tak zrobił i lękliwy trzepot brunat- no-różowego owada, który obsypał mu palce swym barwnym pyłem, przeraził Patricka nie mniej niż ćmę — zaskoczenie.

Większość to stworzonka prehistoryczne. Owa­dy mają ruchliwe szczęki. Może spożywają właśnie jakieś drobinki, a może też jest to ruch nieświado­my - tak jak u ojca żującego własny język podczas pracy w polu. Światło kuchennej lampy przenika porowate skrzydełka; nawet te owady, które są niemal pękate, jak brzoskwiniowozielonkawa mszyca, wydają się utworzone z pyłku.

Patrick wyciąga z kieszeni okarynę. Jeśli wyjdzie na dwór, nie zbudzi swą grą ojca, dźwięki po­chłonięte zostaną przez miękkie konary klonu. Może uda mu się przemówić w ten sposób do tych 12

stworzonek. Może wcale nie są głuchonieme, może to jemu brakuje zdolności usłyszenia ich głosów. (Kiedy miał dziewięć lat, ojciec znalazł go kiedyś leżącego na ziemi, z uchem zanurzonym w krowim placku, w którym dosłuchiwał się bzyczenia jakichś owadów). Patrick odbiera krzepki zew wydobywa­jący się z wątłych korpusików cykad, ale pragnie nawiązać konwersację - w języku muszek, które szukają sposobu przetworzenia swego brzęczenia w sygnał, takiego sposobu, w jaki on posługuje się okaryną, by odnaleźć swój głos, by się nim przebić przez otaczający go mur.

Czy powracają tu nocą, by mu coś zademon­strować? Czy też on je wystrasza? Kroki, jakie stawia wychodząc z ciemnego domu na ganek rozjarzonej światłem kuchni, są wysłanym w głąb pól zawiadomieniem: Jestem tutaj. Przy­jdźcie do mnie w odwiedziny.

Urodził się w okolicy, która na mapach pojawiła się dopiero w roku 1910, chociaż jego rodzina zamieszkiwała tam wtedy już od dwudziestu lat, a zasiedlano tę krainę od roku 1816.

Na szkolnym atlasie region ten oznaczony jest kolorem jasnozielonym i pozbawiony nazwy. Rze­ka wypływa z bezimiennego jeziora i jest anonimo­wą niebieską kreską, dopiero o trzydzieści parę kilometrów dalej na południe przybiera imię Napa- nee, a bywa też, ze względu na spływ wyrąbywane­go drzewa, nazywana Depot Creek. „Deep Eau".

Ojciec pracuje u dwóch, a czasem nawet i trzech farmerów, przy wyrębie lasów, żniwach, wypasaniu bydła. Krowy przebywają rzekę wpław dwa razy dziennie - rankiem pędzi się je na pastwiska poło­żone na południe od rzeki, popołudniami przypę­dza z powrotem, na udój. Zimą zwierzęta trzyma

się w szopie pasterskiej, choć raz się zdarzyło, że krowa zawróciła stamtąd ku położonemu za rzeką pastwisku.

Nie dostrzeżono jej braku przez kilka godzin, potem ojciec zgaduje, gdzie też mogła się podziać. Wybiega ku rzece, wzywając Patricka, aby udał się za nim z końmi pociągowymi. Patrick dosiada na oklep jednego z nich, drugiego ciągnie za sobą na powrozie, pogania je, by nie ugrzęzły w głębokim śniegu. Kiedy dojeżdża do brodu, dostrzega tam ojca przez nagie konary drzew.

Pośrodku rzeki, do połowy zanurzona w po­kruszonym lodzie, tkwi holsztynianka sąsiadujące­go z nimi farmera. Obraz jest bezbarwny. Suche łodygi martwych trzcin, szare drzewa, bagnisko czyste teraz i białe. Ojciec z powrozem oplecionym wokół barku pełznie po lodzie na czworakach ku czarno-białej bryle. Krowa próbuje się wygrzebać, krusząc coraz więcej lodu, woda rozbryzguje się dokoła. Hazen Lewis zatrzymuje się na chwilę, usiłując uspokoić zwierzę, po czym czołga się dalej. Musi dwukrotnie opasać krowę powrozem. Patrick powolutku podpełza do niej z przeciwnej strony. Ojciec chwyta się lewą ręką szyi zwierzęcia, a prawą wsuwa pod nie, w lodowatą wodę, tak głęboko, jak tylko może. Patrick z drugiej strony stara się wymacać w wodzie koniec linki. Nie może na nią natrafić. Kładzie się płasko na lodzie, dzięki czemu jego ramię może sięgnąć głębiej, dłoń mu całkiem drętwieje, myśli z lękiem, że za chwilę nie będzie już w stanie wyczuć powrozu, nawet jeśli nań natrafi.

Krowa miota się, rozbryzgując wodę, która prze­nika przez płaszcz i ubranie chłopca aż po pierś. Ojciec wyciąga ramię spod zwierzęcia i obaj klękają po jego bokach, uderzając się mokrymi ramionami z całej siły w piersi. Nie odzywają się słowem. Muszą działać w największym pośpiechu. Ojciec 14

przykłada dłoń do ucha zwierzęcia, aby ją rozgrzać jego ciepłem. Potem znów kładzie się na lodzie i zanurza rękę tak głęboko, że twarzą dotyka powierzchni wody. Patrick wiernie naśladuje tę czynność, ale jego dłoń znowu nie natyka się na nic.

- Zanurzę się teraz - mówi ojciec : staraj się złapać linkę, jak najrychlej zdołasz.

Patrick widzi, że tułów i głowa ojca nikną pod powierzchnią lodowatej wody. Zaciska dłoń na drugim ramieniu ojca, opasującym szyję krowy.

Teraz z kolei Patrick zanurza głowę w wodzie i dostrzega wyciągniętą ku niemu pod tułowiem krowy rękę ojca. Wczepia się w nią kurczowo palcami, aż udaje mu się uchwycić śliski koniec powroza. Próbuje go do siebie przyciągnąć, ale linka stawia opór nie do pokonania. Patrick uzmy­sławia sobie, że powróz musiał się dostać pod ciało nurkującego ojca. Nie wypuszcza powroza z ręki, mimo iż zaczyna mu brakować powietrza. Ojciec wynurza się z wody i kładzie na wznak na lodzie, dysząc ciężko przymyka obolałe od zimna oczy, aż nagle uświadamia sobie, gdzie się ułożył, i odsuwa się od krawędzi lodu, uwalniając w ten sposób linkę. Patrick wyszarpuje ją z wody, odbijając się piętami od dna rzeki i wypełza na powierzchnię lodu w pewnej odległości od krowy.

Siada ociekając wodą, dostrzega ojca i przesyła mu uformowany z obolałych od chłodu i wysiłku palców widełkowaty znak zwycięstwa. Ojciec gwał­townymi ruchami głowy, dopomagając sobie pal­cami, usiłuje wytrząsnąć wodę z uszu i oczu, ponieważ zamarza ona natychmiast na wietrze, Patrick za jego przykładem ociera twarz suchym rękawem płaszcza, wsuwa mokrą dłoń w jego głąb, próbuje wytrzeć nim uszy. Wyczuwa cienką skoru­pkę lodu zastygającą już na brodzie i karku, ale się tym nie przejmuje. Ojciec wstaje, wspina się na

brzeg rzeki i po chwili wraca z drugą linką. Przy­wiązuje ją do umieszczonego już pod tułowiem krowy powroza, Patrick przyciąga ją ku sobie, obie linki opasują zwierzę dokładnie.

Patrick unosi wzrok - ku skałce wznoszącej się na brzegu nad brodem, ku rozłożystemu dębowi wyrastającemu ponad skłębione krzewy przysypa­ne śniegiem. Spogląda w czyste, niebieskie niebo. Ma wrażenie, że nie oglądał tego widoku od lat. Do tej chwili dostrzegał tylko ojca, czarno-białą bryłę krowy, i tę straszną, ciemnoszarą wodę, która zdawała się wydłubywać mu zimną klingą oczy, kiedy rozwierał powieki, chcąc wypatrzyć zanurzo­ny w rzece powróz.

Ojciec przywiązuje linki do końskich uprzęży. Oczy zanurzonej ciągle po szyję w wodzie krowy wyrażają niepewność. Patrickowi zdaje się, że kro­wa za chwilę zacznie bezmyślnie przeżuwać kruszy­ny lodu, które dostają się jej do pyska. Chłopiec oblizuje wargi i wkłada do ust przemarznięte palce, posysając je, aby się rozgrzały. A potem podczoł- guje się do brzegu rzeki.

Obaj z ojcem ujmują lejce i pobudzają konie do wysiłku. Konie nie ociągają się ani przez chwilę z pociągnięciem tego osobliwego ładunku. Spog­lądając z brzegu chłopiec widzi, jak krowa wywala język na całą długość, kiedy konie z wysiłkiem ciągną ją ku brzegowi, z jej oczu znika wyraz zagubienia, a ciężki tułów kruszy i rozsuwa lodowe kry. O kilka metrów od brzegu, tam gdzie lód jest cieńszy, masyw jej ciała zawisa już na samych linach. Konie zatrzymują się. Obaj z ojcem poga­niają je ostro, wpędzają na leśny dukt. I jakby za sprawą jakiejś magii krowa wydobywa się nagle z pokruszonego jej ciężarem lodu, a wciągnięta na brzeg, przewraca się na zamarzniętym brunatnym mule, wyciągając wszystkie cztery kopyta ku górze.

Oni obaj zaś odwiązują powrozy od końskich uprzęży. Próbują też uwolnić krowę z oplatających ją więzów, ale okazuje się to zbyt trudne, ojciec odcina więc linki nożem. Zwierzę leży jeszcze przez chwilę, wydychając obłoki pary, po czym wstaje i przygląda się im obu. Bardziej niż czymkolwiek innym Patrick zadziwiony jest jednak postępowa­niem swego ojca, który nie znosi żadnego marno­trawstwa. Wielokrotnie już pouczał chłopca, że nie wolno zmarnować ani kawałka powroza. Zawsze rozplątuj węzły! Nigdy ich nie odcinaj! Pocięcie linki nożem na kawałki jest czynem niezwykłym i zbytkownym.

Ruszają biegiem ku domowi, spoglądając od czasu do czasu za siebie, by się upewnić, czy krowa podąża za nimi. Chłopiec, z trudem łapiąc oddech, wykrzykuje:

Jeśli ona znowu wlezie do rzeki, nie kiwnę nawet palcem!

- Ja też nie - odpowiada ojciec ze śmiechem.

Zanim dobiegli do kuchennego ganku, zapadł

zmrok; obu aż żołądki rozbolały z głodu.

W domu Hazen Lewis zapala naftową lampę i rozpala pod kuchnią. Podczas obiadu chłopiec dostaje dreszczy i 'ojciec mówi mu, że będą spali razem. Później, w łóżku, przybliżają się ku sobie pod wspólną kołdrą na tyle tylko, by móc się wymieniać swym ciepłem. Ojciec leży tak nieruchomo, że Patrick nie może się zorientować, czy zasnął, czy nie. Chłopiec po­patruje ku odblaskom dogasającego pod kuchnią ognia.

Snuje różne rojenia, w których otrząsa się z zimy, przechodzi w pełnię lata i staje się cieniem własnego ojca. Latem ojciec oblewa naftą gniazda gąsienic i podpala je. Puff. Szare pajęcze oploty po­grążają się w ogniu. Gąsienice wypełzają na trawę,

chłopiec czuje cierpki zapach dymu w nozdrzach i na podniebieniu. Obaj z ojcem uważnie przepat- rują całe pole w gęstniejącym zmierzchu. Patrick wynajduje gniazda, które ojciec przeoczył, i wcho­dzą coraz głębiej w pastwisko.

Już niemal zasypia. W mroku rozbłyska jeden jeszcze płomyk, a potem zapada w nicość.

W stajni Hazen Lewis odrysowywał zieloną kre­dą kontury ciała chłopca na drewnianej ścianie. Potem przypasowywał do tego zarysu rozciągnięte wzdłuż i w poprzek druty, mające wyznaczyć pro­porcje ciała syna. Takiego to ojca chłopiec zapa­miętuje - studiującego stopniowe przyrosty wyso­kości i masy ciała syna, porównującego je z od- rysami na drewnianej ścianie, które ukazują, dokąd kiedyś sięgała głowa chłopca.

Hazen Lewis był człowiekiem zawsze pełnym zakłopotania, wyobcowanym z otaczającego go świata, obojętnym na zwyczaje cywilizacji wykra­czającej poza obszar jego bezpośrednich zaintere­sowań. Dosiadał konia w sposób taki, jakby wsia­dał do pociągu, jakby ciało i krew zwierzęcia w ogóle nie istniały.

W czasie zimy Patrick zanosił posiłki na porębę, na północ od rzeki, gdzie ojciec całymi dniami samotnie wyrąbywał drzewa, drobniutki wobec tych leśnych olbrzymów. Pewnego dnia, kiedy Patrick miał piętnaście lat, ojciec dokonał nagle w swym życiu głębokiej zmiany. Wbijając siekierę w pień kanadyjskiego świerka, słysząc jedynie jej zwielokrotniony leśnym echem odgłos, musiał so­bie wyobrazić drzewa, ich wewnętrzną strukturę, wysączanie się syropu klonowego, opadanie śniegu z potrząsanych przez wiatr gałęzi, całe życie lasu. Przerwał po południu pracę, wrócił do domu i od- 18

łożył siekierę na zawsze. Zamówił listownie różne książki, wybrał się do Kingston po odpowiednie materiały. Kiedy wyszarpywał siekierę z pnia świe­rku, przypomniała mu się eksplozja, jaką widział kiedyś w lesie. Zakupił dynamit, lonty i zapalniki, wyrysował schematy na ścianach stajni i poniósł materiały wybuchowe w głąb lasu. Rozmieścił je pod skałami, lodem i drzewami. Zapalnik wzniecił iskrę w loncie, on zaś przypatrywał się płatkom śniegu opadającym z gałęzi potrącanych powie­wem. To wszystko, co zostało przesunięte w wyni­ku wybuchu, stało się dlań wykresem ukazującym zasięg wstrząsu.

Jeszcze przed nastaniem wiosny udał się do dyrekcji Rathbun Timber Company. Dowiódł swych umiejętności, przemieszczając kloc drewna dokładnie tam, gdzie się zobowiązał, uzyskując za pomocą ładunków wybuchowych pół tony łupków

- i został zaangażowany do pracy wraz z flisakami spławiającymi drewno. Stworzył sobie pozycję w przemyśle drzewnym, który rozwinął się wzdłuż jezior Depot i rzeki Napanee. Kiedy po kilku latach przedsiębiorstwo zakończyło dzia­łalność, przeniósł się gdzie indziej i pracował jako miner w firmie Richardson Mines, w ka­mieniołomach wokół Verony i Godfrey. Najdłuż­szą mową. jaką w życiu wygłosił, było prze­mówienie skierowane do szefostwa Ralhbun Company, w którym przedstawiał, co mógłby dla tego przedsiębiorstwa robić, i zapewniał, iż jest przekonany, że dwa tylko zajęcia przy wy­rębie lasów mają sens: praca minera i praca kucharza.

Wzdłuż szlaku drzewnego biegnącego między jeziorami Depot - od Pierwszego do Szóstego

- drwale wędrowali zimą i rozpraszali się, osiada­jąc w drewnianych chatach, wdzierając się na trzydzieści kilometrów w głąb terenów, których nie znali. W ciągu lutego i marca pomiędzy jeziorami wyrastały olbrzymie sągi drewna zwo­żonego na saniach. Drwale rozpoczynali pracę przed świtem, kończyli ją o szóstej po południu

- przy najsroższych burzach śnieżnych, w tem­peraturze głęboko poniżej zera stopni. U spodu pni drzewnych dokonywano podwójnych, skoś­nych nacięć. Zbieracze żywicy mieli za zadanie dokonywać tych nacięć tuż nad ziemią. Była to praca najgorsza. Niektórzy używali do niej pił mechanicznych. Przecinały one świerki dwukrot­nie szybciej, i kiedy przenosili się do kolejnego obozu, zabierali z sobą swe wąskie ostrza, zdoby­wając się na nowe wyczyny w tych lasach, do których docierali.

W kwietniu, kiedy ruszały lody, rozpoczynali pracę flisacy. Ludzie czuwali na całej trasie od Bellrock do Napanee, tam wszędzie, gdzie rzeka się zwężała. Przy progach skalnych i mostach dyżurowało stale po dwóch-trzech mężczyzn na wypadek powstania zatoru. Kiedy jakiś kloc drze­wny nie przepływał przez takie przewężenie, na­stępne piętrzyły się nad nim, tamując nurt. Flisa­cy byli w takich sytuacjach bezradni i wysyłano konnego posłańca po minera. Bystry prąd wodny wypychał nagle do góry jakąś długą na siedem z górą metrów kłodę, która godziła z rozmachem w czuwającego nad rzeką człowieka, łamiąc mu kości.

Hazen Lewis wraz z synem podjechał do występu skalnego zwężającego koryto rzeki. Mężczyzna obszedł wokół zator utworzony z kloców drzewa. 20

Wpuścił między nie ładunek wybuchowy i podpalił lont. Nakazał chłopcu ostrzegać nadchodzących i i kloce wyleciały w powietrze, spadły na brzeg, rzeka znów była wolna.

W trudnych przypadkach Patrick ściągał z siebie ubranie i smarował skórę grubą warstwą oliwy. Nurkował i przepływał wokół zablokowanych klo­ców. Co pół minuty wystawiał rękę ponad powie­rzchnię wody, aby uspokoić ojca, że wszystko przebiega zgodnie z planem. Docierał wreszcie do kloca, wskazanego przez ojca. Zakładał nań ładu­nek wybuchowy, wyciągał zębami zatyczkę i pod­łączał lont.

Wynurzał się z wody, podchodził do koni, wycie­rał się ręcznikami wydobytymi z juków, równie starannie, jak to robił ojciec, i nawet się rozglądał wokoło. Rzeka eksplodowała nagle za jego pleca­mi, spłoszone wrony wzbijały się w niebo.

Spław drewna trwał przez miesiąc; w tym czasie Patrick przypatrywał się mężczyznom kierującym kloce drzewne za pomocą długich żerdzi ku Yarker i dalej, ku Napanee, gdzie wiązano je powrozami i holowano do tartaków. Zawsze trzymał się blisko ojca. Sadowił się na słońcu przy moście i obaj wyczekiwali.

W południe wzdłuż First Lake Road wędrował kucharz z dwiema bańkami, takimi jak na mleko. W jednej znajdowała się herbata, w drugiej wielkie kanapki z wieprzowiną. Krakanie wron krążących nad pożywieniem sygnalizowało jego zbliżanie się i drwale ciągnęli do jadła z obu brzegów rzeki. Po posiłku kucharz zabierał obie bańki, wskakiwał na którąś z tratw utworzonych ze spławianych pni i żeglował na niej w dół rzeki, do obozu. Stał wyprostowany, płynąc środkiem rzeki z taką

szybkością, jaką ona wyznaczała. Przepływał na stojąco pod mostami, choć chwilami pozostawało mu nad głową zaledwie kilka centymetrów prze­strzeni, i kiwał ręką żegnając drwali, stropionych nieco wszechobecnością wron. W obozie na Goose Island schodził na ląd suchą stopą.

Hazen wczytywał się w swe poradniki. Suszył kordyt rozsypany cienką warstwą na skale. Pozo­stawał milczący nawet w towarzystwie syna. Cała jego uwaga skupiała się na loncie, po którym iskra w ciągu dwóch minut dochodzi pod pod­łogą na dziedziniec, omija sągi drzewne i wdziera się w czyjąś kieszeń. Przez cały czas piastował w wyobraźni ów obraz. Czy potrafi tego doko­nać? Czy iskra zdoła się wedrzeć pod obciskający nogę materiał spodni? Człowiek być może zaśnie przy ognisku, lont poziomo wśliźnie się do kie­szeni na piersiach, wybuch wyrwie mu serce z klatki piersiowej. W wyobraźni Hazena lont biegł zawsze zygzakowatą linią, jak węszący pies, skrywając poblask iskry w czerwonym mchu po­szycia.

Hazen Lewis nie uczył syna niczego, nie opowia­dał mu legend, nie wpajał mu żadnych zasad. Chłopiec przypatrywał się tylko, jak ojciec przygo­towuje ładunki lub starannie układa ekwipunek na dnie drewnianej kasetki. Hazen nie miał na sobie ani kawałka metalu - żadnego zegarka czy sprzącz­ki przy pasku. Był człowiekiem, który potrafił stać się całkowicie samowystarczalny, dzięki paru rekwizytom, i niemal niedostrzegalny. Eksplozje wyrywały z zatorów rzecznych kloce drzewne w stanie nienaruszonym. Pozostawił po sobie szlak parocentymetrowych otworów wyżłobionych w granicie wzdłuż całego systemu wodnego jezior Depot oraz wzdłuż brzegu rzeki Moiry, gdzie go również czasem zatrudniano. Były to jednak ot- 22

r

wory tak małe i nie rzucające się w oczy, jak to tylko możliwe. Jakby były dziełem dzięcioła. Hazen nigdy nie nosił kapelusza. Był wysoki, mierzył blisko dwa metry - i tęgi. Niezręcznie dosiadał konia, a później nieporadnie prowadził ciężarów­kę. Ale ładunek dynamitu umiał założyć z zam­kniętymi oczyma. Każdego wieczora dokładnie prał odzienie, dbając o to, by nie pozostały na nim żadne resztki, choćby szczypta, materiału wybu­chowego. Patrick wzgardliwie odnosił się do tej obsesji. Pewnego wieczoru ojciec zdarł z siebie koszulę i wrzucił ją do ogniska. Koszula zaskwier- czała i rozrzuciła iskierki na kolana siedzących wokół niego drwali. Takich to wyrywkowych lekcji udzielał synowi.

Wydawało się potem Patrickowi dziwne, że nau­czył się tych ważnych rzeczy w sposób, w jaki uczą się dzieci podpatrując, jak starsi zaginają rondo kapelusza albo podchodzą do obcego psa. Wie­dział, jakie zniszczenie wywołać może laseczka dynamitu o rozmiarach leśnej żabki. Ale wszystko to przyswajał sobie jakby z oddalenia. Ojciec sta­wał się wymowny jedynie w hotelach w Yarker i Tamworth, w czasie spławu drewna, kiedy wzy­wano go do przewodzenia tańcom pod gołym niebem. Wzywano go do tego zawsze, a on wcho­dził na podium tak, jakby śpieszył do wypełnienia jakiejś powinności, wdzierał się w zabawę swą wiązaną mową, oplatając się nią wokół muzyki gitar i skrzypiec, wspierając ostatnią frazę na pew­nym fundamencie rymu. Milczący przy wszystkich innych czynnościach poza tą, pozostawał w jakiś sposób taki sam w swych tanecznych przyśpiew­kach. Jego słowa płynęły jak gdyby ponad par­kietem, chłopiec stojący na jego skraju wychwyty­wał je i powtarzał szeptem. Żaden mięsień nie drgnął w potężnym ciele jego ojca, kiedy ten stojąc

wyśpiewywał: „Czerwony wózek wjechał na po­dwórze...”

Język bezemocyjny. Patrick przypomina sobie, jak ojciec się pochylał i prostował na scenie, składa­jąc i rozkładając ręce. „Popatrz, ptaszku, wronka tobie już korkociąg niesie w dziobie” - mamrotał do siebie, już później, za dnia.

Pewnej zimowej nocy, kiedy miał lat jedenaście, Patrick wyszedł z kuchni na dwór. Niebieska ćma trzepotała, uwiązłszy w okach firanki, dążąc ku światłu, a potem znikła w ciemnościach. Nie sądził, żeby mogła odfrunąć daleko. Wrócił po lampę naftową. Rzadki okaz ćmy zimowej. Wzlatywała na krótko, kuśtykając po śniegu jak okaleczona, tak że łatwo za nią nadążał. Stracił ją z oczu w ogródku za kuchnią, turkusowy migot wzbił się śmiało w górę i wydarł z kręgu światła rzucanego przez lampę. Skąd się ta ćma wzięła o tej porze roku? Żadnej już nie widział od dobrych paru miesięcy. Może przechowała się w kurniku. Po­stawił lampę na kamieniu i wpatrywał się w pola. Pomiędzy drzewami w oddali widać było coś, co wyglądało jak rój owadzi. Jak rój świetlików mię­dzy drzewami za rzeką. Ale to przecież zima! Ruszył w tamtą stronę z lampą w ręku.

Odległość okazała się dłuższa, niż przypuszczał. Śnieg wciskał się do wnętrza nie zasznurowanych butów. Jedna ręka w kieszeni, w drugiej lampa. A księżyc schował się za rzadkie chmurki i nie oświetlał mu drogi. Kierunek wskazywało tylko bursztynowe migotanie. Już zrozumiał, że to nie mogły być robaczki świętojańskie. Ostatni z letnich świetlików zgasł cicho w załomku którejś z jego chusteczek. (Po latach Clara, kiedy będą się kocha­li w samochodzie, zbierze jego nasienie w chustecz- 24

kę i wyrzuci ją w przydrożne krzaki. H e j, ś w i e t-

1 i k u! - powie Patrick, zaśmiewając się i odmawia­jąc wszelkich wyjaśnień).

Przebijał się przez śnieg, przeskakiwał z jednego odsłoniętego kamienia na drugi, wkroczył pomię­dzy drzewa, gdzie śnieg był jeszcze głębszy. Świateł­ka ciągle pobłyskiwały, wytyczając kierunek jego marszu. Rozległ się śmiech. Patrick teraz już wie­dział, co to takiego. Przesuwał się między dobrze znanymi drzewami, jakby wszedł do często od­wiedzanego domu i zaglądał do poszczególnych pokoi. Wiedział, co to takiego, ale nie wiedział, co zobaczy. Doszedł w ten sposób do rzeki. Postawił lampę pod dębem i ruszył w ciemnościach w stronę brzegu.

Lód lśniąc odbijał migoczące światło. Przez chwi­lę wydawało się Patrickowi, że przypadkiem trafił na jakiś sabat albo dziwny druidyczny obrządek

ilustracje przedstawiające takie rytuały widział w swym ukochanym podręczniku historii. Ale to. co zobaczył, nawet dla jedenastolatka znajdującego się w środku lasu po północy stanowiło uroczy widok. Było czymś radosnym. Jakimś darem. Dzie­sięciu ludzi na ślizgawce, bawiących się w berka. Skoro tylko prowadzący pościg zdołał dotknąć któregoś ze ściganych, ten stawał się natychmiast ścigającym i rzucał w pogoń za pozostałymi. Każdy z mężczyzn trzymał w ręce wiązkę trzcin, których wierzchołki żarzyły się. I te właśnie ogniki pobłyski­wały na lodzie i przebijały się przez zasłonę drzew.

Ścigali się, doganiali, przewracali i turlali po lodzie, starając się uniknąć bezpośredniego ze­tknięcia i nie wybiegając przy tym poza krąg wyznaczony sitowiem. Ilekroć na siebie wpada/i, iskry rozpryskiwały się po lodzie i obsypywały ich ciemne kaftany. Te właśnie zderzenia powo­dowały wybuchy śmiechu - to ten, to ów nagle

nieruchomiał, starając się wytrząsnąć z rękawa iskierki, które mu się tam dostały, wzywając pozo­stałych, by poczekali, aż znów się włączy w zabawę.

Patrick osłupiał. Ślizgawka na rzece, nocą, każdy z uczestników zabawy wbija się niby klin w ciem­ność, w magiczny sposób oświetlając szare zarośla na brzegu, jego brzegu, brzegu jego rzeki. Jakaś gałąź złamała się i obwisła pod ciężarem śniegu, dotykając lodu, któryś z łyżwiarzy prze­mknął pod nią przykucnięty - trzciny pomykały za nim niczym płomienisty koguci grzebień.

Chłopiec wiedział, że to drwale z obozu. Zaprag­nął nagle ująć ich za ręce i ślizgając się obok stromej skały pod mostami przywieść do miastecz­ka, choć wiedział o tym, że będą musieli wrócić do swych mrocznych chat koło tartaku.

Rzecz nie sprowadzała się do radosnej ślizgawki. Tak mogli się zabawiać również za dnia. To wyraża­ło sprzeciw wobec nocy. Lód był tak gruby i pewny, że mogli podskakiwać wysoko i opadać nań, a on ich utrzymywał. Uzupełnili swe pochodnie nowymi trzcinami, co pozwoliło im zataczać jeszcze szersze koła, zwiększać szybkość! Wzmagać romantykę! Któryś tańczył walca z żarzącą się wiązką trzcin...

Od tej chwili dla chłopca wkraczającego w dwu­nasty rok życia, dorastającego na farmie, gdzie dzień oznacza pracę, a noc spoczynek, nic już nie pozostało tym samym, czym było przedtem. Ale tej nocy nie zaufał jeszcze ani sobie samemu, ani tym obcym, którzy posługiwali się innym językiem, na tyle, aby wyjść z mroku i przyłączyć się do ich zabawy. Zawrócił i przez las i pola ruszył na powrót w stronę domu, oświetlając sobie drogę lampą naftową. Kruszący się pod jego stopami śnieg potrzaskiwał sucho, bez wdzięku.

W tym momencie życia chłopca umysł znacznie wyprzedził w swym rozwoju jego ciało.

26

Most

O piątej rano ciężarówka przewozi płonący ogień przez centrum Toronto, przejeżdża wzdłuż Dundas Street i Parliament Street, zdążając w kierunku północnym. Trzej mężczyźni wpatrują się w ciem­ność - mięśnie mają rozluźnione przez ostatnie pół godziny przed rozpoczęciem pracy, tak jakby to nie do nich należały te nogi i ramiona rozrzucone niedbale na podłodze forda.

Na zielonych drzwiach ciężarówki wymalowano żółtymi literami napis Dominion Bridge Company. Ale w tej chwili widać tylko ogień rozpalony na metalowej płycie o rozmiarach metr na metr, na którym wrze smoła w kotle; jej zapach rozsnuwa się po ulicach, wdzierając się w nozdrza każdemu, kto wyjdzie z domu o tak wczesnym ranku, i rozprasza w powietrzu.

Ciężarówka toczy się z warkotem pod rozłożys­tymi konarami drzew, zatrzymuje przy niektórych przecznicach, gdzie kolejni robotnicy wdrapują się na platformę, jest ich już ośmiu, wrząca smoła wypryskuje z kotła, jej krople spadają im na karki, a czasem trafiają i do ucha. Wkrótce na platformie ciężarówki znajduje się już dwudziestu robotni­ków, stłoczonych i milczących.

Światło zaczyna się jak gdyby wysączać z ziemi. Robotnicy mogą już dostrzec swe dłonie, materiał, z którego uszyto ich płaszcze, drzewa, o których wiedzą, że powinny się znajdować tam, gdzie się znajdują. U wylotu Parliament Street ciężarówka skręca na wschód, mija basen Rosedale i podjeżdża do wiaduktu w budowie.

Mężczyźni zeskakują na ziemię. Teren budowy rozorany jest koleinami, pełno tu ogni i świateł

rozjeżdżających na wszystkie strony ciężarówek, wyczuwa się silne napięcie. Ciężarówka porusza się teraz tak wolno, że mężczyźni wyprzedzają ją w chłodnym mimo lata powietrzu poranka.

Później zrzucą z siebie płaszcze i swetry, około jedenastej także i koszule, będą się pochylać nad czarnymi potokami asfaltu w samych tylko spod­niach, butach i kapeluszach. Ale teraz jeszcze wszystko wokoło pokrywa warstewka szronu, wszystkie maszyny i kable, a oni brodzą przez kałuże, krusząc cieniutką pokrywę lodu. Mrok szybko się rozprasza. Kiedy się już rozjaśni, będą widzieli obłoczki pary wydobywającej się przy każdym wydechu. Ciężarówka zatrzymuje się wresz­cie na skraju wiaduktu, kierowca wyłącza światła.

Wiadukt wyłania się jakby z marzeń. Połączy wschodnią część miasta z jego centrum. Przewie­dzie ruch kołowy, wodociągi i kable elektryczne na drugę stronę Don Valley. Otworzy drogę takim pociągom, których jeszcze nie wynaleziono w cza­sach, kiedy powstawał.

Dniem i nocą, w świetle jesieni, w zimowej po­świacie - zawsze wre tu praca. Konie, wozy i ludzie śpieszą do niej od strony Danforth na krańcu doliny.

Zachowało się cztery tysiące zdjęć poszczegól­nych przęseł mostu z okresu, kiedy go wznoszono. Oto filar wspierający się na litej skale, skrytej pod pięciometrową warstwą gliny, łupków ilastych i lo­tnych piasków - usunięto kilkadziesiąt tysięcy met­rów sześciennych takiej ziemi. Pajęczyna ruszto­wań oplata wznoszoną konstrukcję.

Ludzie biegają gorączkowo po plątaninie drewnia­nych pomostów. Na sylwetkę człowieka składa się młot, świder, palnik. Dym przenika mu włosy. Czapka spada w głąb doliny, rękawice gubią się w skalnym gruzie.

28

Potem przychodzą nowi ludzie, elektrycy, roz­ciągają kable między pięcioma przęsłami, ustawiają dziwaczne, trójlampowe latarnie, i w końcu, 18 października 1918 roku, budowa zostaje ukoń­czona. Zawieszona w powietrzu.

Most. Most. Nazwany imieniem księcia Edwar­da. Bloor Street Viaduct. W trakcie uroczystości inauguracyjnych jakiś człowiek na rowerze prze­dziera się poza ustawione przez policjantów barier­ki. Pierwszy przedstawiciel społeczeństwa. 1 to nie samochód wiozący oficjeli, ale właśnie ów anoni­mowy cyklista w szalonym pędzie dotrze do wscho­dnich krańców miasta. Na fotografiach to uosobie­nie determinacji wygląda jak zamazana plama. Pożąda nieskalanej dziewiczości mostu, luksusu pustej przestrzeni. Przejeżdża przez most w obu kierunkach; pęczek cebuli, który zarzucił na ramię, spada na ziemię, a cyklista zawraca i ponownie przejeżdża przez most.

Nie przekroczył go jednak jako pierwszy. Mi­nionej nocy robotnicy przybyli tu jeszcze przed nim, odsunęli na bok oficjeli odbywających próby przed ceremonią otwarcia i przeszli przez most, niosąc swe migocące lampy niby świeczki mające uczcić śmiercionośny przybór fali cywilizacyjnej, niby chmarę letnich owadów przelatujących ponad doliną.

Rowerzysta w swym porywie, samotnym i bez­prawnym, również zdobył most. Burzliwe oklaski publiczności uczci“y powodzenie akcji.

Po zachodniej stronie mostu znajduje się Bloor Street, po wschodniej Danforth Avenue. Kiedyś były to bite drogi jezdne, błotniste, wytyczone

w roku 1910; obecnie pokrywa się je asfaltem. Granitową kostkę układa się na ziemi, między poszczególne bryły zaś wsypuje cienkie strużki piasku, po czym zalewa się je roztopionym asfal­tem. Kładący go robotnicy, bitumiers, bitumatori, pochylają się nad smolistą lawą, rozprowadzając ją specjalnymi szufelkami równomiernie wzdłuż dro­gi. Zapach smoły wnika we wszystkie pory ich odzieży. Czerń stale zbiera się pod paznokciami. Wyczuwają pod nakolannikami kamienne bryły, kiedy cofają się na klęczkach w stronę mostu, ich ciała układają się niemal poziomo nad lepką, czar­ną rzeką, głowy mają odurzone dymem.

Hej, Caravaggio!

Młody człowiek unosi się z klęczek i odwraca za siebie, ku słońcu. Podchodzi do brygadzisty, po­zwalając dwu drewnianym szufelkom, które niesie, wypaść z dłoni i zawisnąć na skórzanych troczkach przyczepionych do paska. Każdy robotnik nosi z sobą swe narzędzia pracy. Kiedy w pół roku później Caravaggio będzie odchodził z tego miej­sca, odetnie troczki nożem do patroszenia ryb, a szufelki wrzuci do płynnego asfaltu. Ale teraz jeszcze porusza się powoli i na powrót spokojnie klęka. Ma za sobą kolejną utarczkę z brygadzistą.

Przez cały dzień robotnicy pochylają się w ten sposób nad tą czarną rzeką, od rana do wieczora wypełniają asfaltem liczący blisko dwadzieścia me­trów odcinek drogi. Asfalt lśni i mięknie w słońcu. Dziatwa szkolna zbiera jego grudki i przeżuwa, najpierw studząc je w ręku, potem wkładając do ust. Grudki zmieszane ze śliną służą do zawodów w pluciu na odległość. Mężczyźni zanurzają w płynnej czerni menażki z fasolą, aby ją sobie podgrzać na lunch.

Zimą śnieg pokrywa powierzchnię zastygającego asfaltu, a także drewniane obramowania forem, 30

w które się go wlewa. Don River płynie pod nie ukończonym mostem, kra uderza w nowo wznie­sione filary. W zimowe poranki mężczyźni po­chylają się gniewnie ponad bielą. Gdzie właściwie kończy się Ziemia? W zimowe noce zapala się flary wzdłuż krawędzi mostu — najgorsza jest nocna zmiana, kiedy trzeba wbijać nity przez śnieg. Budow­niczowie mostu balansują na rusztowaniach, pod płonącymi flarami, starając się trafić młotem w ni­ty, których nie mogą widzieć. W czasie gdy budowa wiaduktu dobiegała końca, Rowland Harris, komi­sarz do spraw robót publicznych, rozsiadał się każdego wieczora w aucie, przypatrując się wzno­szonej konstrukcji; była to ostatnia czynność, jaką wykonywał w ciągu dnia. O północy most. w poło­wie przekraczający już dolinę, wydawał się opu­stoszały — tylko latarnie wyznaczały jego zarysy. Ale na nocnej zmianie zawsze pracowało trzydzie­stu, czasem czterdziestu ludzi. Po dłuższej chwili Harris wysiadał z samochodu, zapalał cygaro

i wstępował na most. Kochał ten wiadukt. Było to jego pierwsze dzieło, od kiedy został szefem robót publicznych, dzieło, które planował od dawna, ale kilkakrotnie już musiał zarzucić. To właśnie Harris wymyślił, że wiadukt może nie tylko przewodzić ponad doliną wozy i samochody, ale także na niższym poziomie - pociągi. Może również unieść wodociąg przepompowujący wodę z położonych we wschodniej części miasta stacji pomp do śród­mieścia. A woda była wielką pasją Harrisa. Śnił

0 rurociągach przerzuconych wysoko nad doliną

1 stanowiących część konstrukcji mostu.

Przekroczył barierkę i podszedł do pracujących robotników. Niewielu z nich mówiło po angielsku, ale wszyscy wiedzieli, kim jest. Czasami towarzy­szył mu Pomphrey, architekt, dziwna postać z Ang­lii rodem, która w przyszłości zaprojektuje dla

komisarza Harrisa jedną z największych budowli w mieście - stację filtrów we wschodniej jego części.

Według Harrisa noc odsłania cel całego zamie­rzenia. Usuwa ograniczające jego istotę szczegóły i skupia się na zasadniczej formie. Harris zabierał z sobą Pomphreya i wprowadzał go poza barierkę na pierwsze przęsło mostu, które urywało się nad doliną o pięćdziesiąt metrów dalej. Wiatr dął im w oczy niby jakieś tajemnicze starodawne bóstwo broniące swych ostępów. Wszyscy pracujący na budowie musieli być przytwierdzeni linkami zabez­pieczającymi. Harris roztaczał przed niskim, liczą­cym zaledwie półtora metra wzrostu Anglikiem swe plany, wyrąbując im zdecydowanie drogę do umys­łu Pomphreya. Zanim miasto powstanie naprawdę, trzeba je sobie wyobrazić; tym to sposobem po- gwarki i opowieści stają się formą planowania.

Pewnego wieczora przyjechali na miejsce o jede­nastej, przeszli poza barierkę i przytroczyli się linkami zabezpieczającymi. Pozwoliło im to stanąć na samym skraju konstrukcji, skąd mogli ocenić postęp prac przy filarach i stalowych przęsłach. Na moście paliło się ognisko, wokół którego groma­dzili się robotnicy z nocnej zmiany, dorzucając do ognia obficie odpadki drewna z rusztowań i grzejąc się przy nim, zanim ponownie zawisną w zimnym powietrzu nocy u krawędzi mostu.

Wznosili drewnianą obudowę, w którą wieje się cement, mający następnie okrzepnąć w drugi beto­nowy filar mostu. Podczas gdy dopasowywali

i przybijali deski, wiatr targał flarami przyczepio­nymi do wsporników. Ponad nimi, na platformie mostu, budowniczowie przetaczali olbrzymi kom­presor marki Ingersoll-Rand i rozciągali wokół niego kable.

Kwietniowa noc w roku 1917. Harris wraz z Pomphreyem stali na platformie mostu, owiewani 32

ciemnym wichrem. Pomphrey zwrócił głowę ku zachodowi i znieruchomiał. Położył rękę na ra­mieniu Harrisa gestem, którego nigdy dotąd nie wykonał.

- Patrz!

Przez most wędrowało pięć zakonnic.

Za budynkami Dominion Street wiatr atakował ludzi bezpośrednio, nie hamowany żadnymi osło­nami. Zakonnice mijały właśnie pierwszą grupę robotników grzejących się przy ognisku. Harris pomyślał, że autobus dowiózł je do Castle Frank, a one tam, zagubione o tak późnej porze, pomyliły w ciemnościach drogę.

Przeszły obok czarnego samochodu zaparkowa­nego pod drzewami i przekraczając barierkę, zato­pione w krzepiącej rozmowie, weszły w krajobraz,

o którym nie wiedziały, że w ogóle istnieje - na kuszącą platformę widniejącą między filarami, po­śród robotników z nocnej zmiany. Spostrzegły mężczyzn skupionych wokół ogniska. Paru z nich dawało im rękoma znaki, aby zawróciły. Minęły muła zaprzężonego do wozu. Pracujące wokoło maszyny wprawiały ziemię pod ich stopami w drga­nia. Owiał je zapach kreozotu. Któryś z robotników mył sobie twarz wodą zaczerpywaną z beczki.

Wchodziły już na platformę mostu, rozciągającą się na dwadzieścia metrów, kiedy wiatr zaatakował je z całą mocą. Targnął nimi, przypierając je do bębnów, w których miesza się cement, i do paro­wych lokomobil, miotał nimi na wszystkie strony, zagrażając zepchnięciem poza krawędź mostu.

Kilku robotników podbiegło do zakonnic i oto­czyło je kręgiem, podając im skórzane zabezpiecza­jące szelki. Ale one nadal czuły się zagubione. Harris i Pomphrey przypatrywali się bezradni z końca pomostu, jak jedną z zakonnic rzuciło niemal o kompresor. Uczepiła się go kurczowo,

a wiatr miotał nią we wszystkie strony, aż zepchnął ją na betonową płytę i strącił poza krawędź mostu. Zniknęła w mrokach nocy przy trzecim wsporniku, zepchnięta w przepastną pustkę, w którą za dnia wpadał czasami jakiś nit albo odłamany od trzonka młot.

Strach opuścił ludzi zgromadzonych na pomoś­cie. Najgorsze już się stało. Zakonnica spadła z mostu księcia Edwarda, zanim jeszcze ten most ukończono. Mężczyźni przyprószeni trocinami

i granitowym pyłem odprowadzili kobiety w bez­pieczne miejsce, nie zważając na ich opór. Komi­sarz Harris z końca pomostu przyglądał się tej szalonej paradzie. Most był jego pierworodnym dziecięciem i oto już stał się zabójcą.

Człowiek zawieszony w powietrzu pod środko­wym przęsłem dostrzegł jakiś kształt spadający na niego i błyskawicznie pojął, że lina nie utrzyma ich obojga. Zdołał uchwycić jedną ręką lecącą w prze­paść kobietę, drugą zaś uchwycił się metalowej rury, pragnąc w ten sposób zmniejszyć obciążenie linki. Ten nowy balast wyszarpnął mu ramię ze stawu barkowego, mężczyzna krzyknął z bólu, a jeśli ktoś by usłyszał ów krzyk, pomyślałby z pewnością, że wydała go spadająca w przepaść zakonnica. Szelki zabezpieczające napięły się, przy­ginając jego szyję do piersi. Prawy bark był wywi­chnięty, ale ręka utrzymująca zakonnicę pozosta­wała sprawna, i po chwili mężczyzna czule tulił ofiarę do siebie.

Zobaczył, że to jakiś czarnopióry ptak o białej twarzyczce dziewczyny. Widział tę twarz w świetle spływającym nierównomiernymi rozbłyskami z fla­ry umieszczonej o kilkanaście metrów wyżej. Zawi­śli na jego szelkach zabezpieczających, kołując 34

w powietrzu nad doliną, wywichnięte ramię opadło martwo, drugim przyciskał do siebie kobietę. Była w szoku, wielkimi oczyma wpatrywała się w Nicho­lasa Temelcoffa.

Proszę, niech pani krzyczy. Wyszeptał te słowa w straszliwym bólu. Poprosił, aby go objęła za szyję, żeby zmniejszyć obciążenie opasu­jącego ją ramienia. Kołysali się na wietrze. Nie mogła wykrztusić słowa, ale oczy wpatrywały się weń uważnie. Proszę krzyczeć. Ale ciągle nie mogła wydusić z siebie żadnego dźwięku.

Nocą długie rynny, którymi spływał cement, zwieszały się, kołysane wiatrem, o kilka metrów nad dnem doliny. Ich górne końce znajdowały się

o jakieś trzy metry od Nicholasa. Wiedział o tym. nie musiał ich wypatrywać, mimo iż znajdowały się poza kręgiem światła rzucanego przez flary. Gdyby się na nich oparli, ciężar ich ciał mógłby rynnom nadać położenie pionowe, a wtedy stałyby się niebezpieczne. Musieli się więc przesunąć dalej do dolnego pomostu konstrukcji, przygotowywanego do udźwignięcia rur wodociągowych.

Musimy się pohuśtać. Obejmowała go ramionami za szyję, wiatr miotał nimi. Dwoje obcych sobie ludzi, objętych mocnym uściskiem, zaczęło się kołysać gwałtownie, raz za razem, omijając pokusę uchwycenia się rynny, aż dotarło niemal do dolnego pomostu. Jedno ramię miał wol­ne. Ocalenie kobiety zależało teraz od niej samej.

Pozostawała ciągle w szoku, twarz miała roz­paloną jak podczas grypy. Nie była w stanie wy­krztusić słowa, welon miała podarty, rozwiane włosy zdawały się spływać w głąb doliny. Kiedy już stanęli na pomoście, uwolniła go od niebezpieczeń­stwa stoczenia się w przepaść. Czuł się wyczerpany.

Objęła go i poprowadziła jak kochanka wzdłuż pomostu ku zachodniemu krańcowi budowy.

Ponad nimi, na górnym pomoście, świadkowie zdarzenia zbili się w gromadkę wokół ogniska, rozprawiając ze wzburzeniem. Mężczyźni ciasnym kręgiem otoczyli kobiety, lękające się spojrzeć w stronę, gdzie jedna z nich zniknęła, spadając w ciemność. To była ta, co ciągle trzymała chu­steczkę przy nosie... ciągle obijała się o otwarte okna, o krzesła. Zawsze miała pecha.

Szofer komisarza spał w aucie, kiedy Temelcoff

i zakonnica przeszli obok. Opuścili już most i nare­szcie stąpali po pewnym gruncie. Zanim dotarli do Parliament Street, skręcili, by iść na skróty, przez cmentarz. On wydawał się omdlewać, więc ona podprowadziła go do jakiegoś grobowca. Zmusiła mężczyznę, by wyprostował ramię i zacisnął pięść. Podparła je od spodu piastkami jak temblakiem

i podniosła ku górze, aż znów krzyknął głośno, natężyła wszystkie siły utajone w swym ciele, aby go utrzymać i poprowadzić dalej, mocno obej­mując. Dostrzegła kropelki potu spływające mu po twarzy. Muszę sobie golnąć. Zdobądź mi kielicha... Zrzuciła welon i podparła męż­czyznę ramieniem. Róg Parliament i Dun- das... kilka przecznic stąd. Poprowadziła go więc przez Parliament Street. Nie wiedziała, dokąd idą. Przy Eastern Avenue zapukała do drzwi, które jej wskazał. Te wszystkie dobitne polecenia - krzycz, huśtaj się, zapukaj, zdobądź! Jakiś mężczyzna otworzył drzwi i wpuścił ich do restauracji o nazwie „Ohrida Lake”. Dziękuję ci, Kosta. Wracaj do łóżka, ja zamknę.

1 ow mężczyzna, jego przyjaciel, podreptał schoda­mi na piętro.

Stała w ciemnościach pośrodku sali restauracyj­nej. Stoły i krzesła zsunięto już pod ściany. Temel- 36

coff wyciągnął butelkę brandy spod lady i ujął palcami jednej ręki dwa małe kieliszki. Podprowa­dził ją do stolika, po czym wrócił do lady i, naciskając guziczek pod niklowaną ladą barową, zapalił lampkę znajdującą się nad barem. Na ścia­nach rozwieszone były jakieś girlandy.

Ona nie wypowiedziała jeszcze ani jednego sło­wa. Miał też w pamięci, że nie wydała z siebie żadnego okrzyku, kiedy spadała. To on wtedy krzyknął.

Nicholas Temelcoff jest szeroko znany wśród ludzi pracujących przy budowie mostu, uważa się go za śmiałka. Powierza mu się najtrudniejsze zadania, a on się ich podejmuje. Opuszcza się na linach nad przepaścią bez najmniejszego lęku. Jest kawalerem. Przeciąga liny między przęsłami, umo­cowuje wyciągi i sprawdza ich nośność, opuszcza się na nich pod most, jakby dawał nurka z łodzi. Ześlizguje się w dół po linie, regulując szybkość tego ruchu siłą, z jaką zaciska wokół liny zabez­pieczone częściowo rękawicami dłonie. Staje na ziemi pewnie, a potem używa swej niezwykłej siły, by wspomagając się wiatrem znów wznieść się nieco, żeby zajrzeć w głąb kesonów wypełnianych betonem, sprawdzić równomierność jego przepły­wu przez drewniane rury. upewnić się, czy dobrze krzepnie pod kolejnymi płytami i progami. Zawisa w powietrzu, wiążąc supeł na linie dla oparcia nóg, potem uczepia się go ręką. a poniżej zaplątuje kolejne oparcie dla stóp. Nawet na archiwalnych zdjęciach trudno go rozpoznać. Zawsze wpatrywać się trzeba w pustkę, a potem dopiero, przesuwając wzrok aż po dolny skraj papieru, który wyznacza dno doliny, spostrzega się jakąś plamkę, jakby ktoś przypalił w tym miejscu papier fotograficzny, i to

jest on, niby wykrzyknik postawiony gdzieś między jezdnią mostu a rzeką. Jakby przepływał między trzema stożkowatymi łukami mostu. Jakby spajał je sobą w całość. Taki, ot, moment kubistyczny.

Najlepiej czuje się przy pracy za dnia - znosząc narzędzia z pirsu na jego podnóże bądź też trans­portując w górę drewno, które unosi przed sobą, jakby płynął. Przypomina pająka. Oplata siecią ich wszystkich. Podsuwa się na linie do robotników opuszczających się w dół - przytwierdza ich do konstrukcji metalowych, które mają zespawać, lub drzewnych, w które wbijają gwoździe młotami - ale nie dzieli z nimi ich lęku. Zawsze ma przy sobie własny krążek wyciągu, przytwierdzony do lin pospinanych lśniącymi sprzączkami. Żeby zjeść lunch, zasiada sobie pod mostem w powietrzu na splecionej z lin pętli. Jeśli wraca z pracy dostatecz­nie wcześnie, dochodzi Parliament Street do re­stauracji „Ohrida Lake” i rozsiada się w jakimś ciemnym kącie, jakby miał już dosyć światła. I do­syć przestrzeni.

Jego praca ma charakter tak wyjątkowy i za­oszczędza budowniczym tyle czasu, że Nicholas pobiera dolara za godzinę, podczas gdy stawka godzinowa innych wynosi czterdzieści centów. Ale mu nie zazdroszczą. Nikt nie śmie marzyć o wyko­naniu nawet połowy takich czynności, jakie przy­padają mu w udziale. Nocą jego wynagrodzenie wzrasta do dolara i ćwierci za godzinę, zajmuje się wtedy rozwieszaniem flar wysoko na podnośni­kach, zakładając nowe, te zaś, które się już dopala­ją, zrzuca na dół, jakby strącał gwiazdy. Naprawdę nie musi nic widzieć w ciemności, ma w pamięci rozmieszczenie wszystkiego, co wypełnia prze­strzeń budowy, wie, ilu sekund wymaga dotarcie do podstawy przęsła - dziewięćdziesiąt metrów

i dwa centymetry mierzy główne przęsło mostu, k. 38

Dwa sąsiednie przęsła wznoszą się na wysokość sześćdziesięciu metrów, dwa krańcowe - pięćdzie­siąt pięć metrów. Wkracza na dolny poziom wiadu­ktu, przytwierdza się do krawędzi górnego pomos­tu. Dokładnie zdaje sobie sprawę z tego, na jakiej wysokości nad poziomem rzeki się znajduje, jaką długość mają liny, ilu sekund trzeba, aby opuścić się na nich na dół. I nie ma dlań znaczenia, czy to już dzień, czy noc, właściwie mógłby być niewido­my. Czas wymierza przebywana przestrzeń. Po trzech sekundach zjazdu na linie Nicholas wy­czuwa nieomylnie stopą betonową podstawę są­siedniego kesonu. Zna tak dokładnie swe usytuo­wanie w przestrzeni, jakby był wskaźnikiem prze­suwającym się po mapie.

Papuga w klatce uwieszonej przy wejściu do restauracji „Ohrida Lakę” zbyt była zaciekawiona sprawami rozgrywającymi się nocą dokoła, by można ją było nakryć płachtą. Przypatrywała się kobiecie stojącej bez ruchu w ciemności pośrodku sali restauracyjnej. Mężczyzna za barową ladą nacisnął guzik i zapalił światło. Nicholas Temelcoff podszedł na chwilę do ptaka przed sięgnięciem po butelkę. „No i cóż. Alicjo, serce moje, jak się miewasz?” 1 odszedł nie czekając na to, co mu ptak odpowie, palcami lewej ręki delikatnie uchwycił kieliszki, butelkę ujął pod pachę.

Pomrukiwał sobie w pustej, wielkiej sali, jakby prowadząc dalej rozmowę z ptakiem. Od dwuna­stej do drugiej w południe było tu pełno mężczyzn, pili i jedli. Właściciel Kosta i kelner kręcili się wokół gości - szef obrzucał kelnera wyzwiskami, wyławiając go w tłumie. Nicholas miał w pamięci pierwszą swą bytność w tym lokalu. Czarne kami­zele mężczyzn, znamiona Europy.

Nalał brandy do kieliszka i wyciągnął go w stro­nę zakonnicy.

- Nie musisz tego pić, ale jeśli masz ochotę, to się napij. Albo też potraktuj to zaproszenie jak gest uprzejmościowy.

Wychylił szybko swój kieliszek i nalał sobie drugi.

- Dziękuję - powiedział dotykając swego wywi­chniętego ramienia z takim zaciekawieniem, jakby należało do kogoś obcego.

Ona potrząsnęła głową, żeby go przestrzec, uświadomić mu, że ramię wymaga zadbania.

- Tak, ale jeszcze nie w tej chwili. Teraz chcę tu sobie posiedzieć.

Zapadła między nimi cisza.

- Posiedzieć sobie — podjął po chwili - napić się, porozmawiać spokojnie. Tu zawsze panuje mrok. Ludzie wchodzą z pełnego światła słonecznego

i muszą tu zwolnić swe ruchy i słowa.

Znów pociągnął z kieliszka.

- To środek przeciwbólowy.

Uśmiechnęła się.

- A teraz trochę muzyki.

Wstał od stołu, wypowiadając te słowa, wszedł za barek, nastawił radio i kręcił gałką, aż natrafił na jakąś orkiestrę. Znów usiadł naprzeciw niej.

- Bardzo boli. Ale czuję się dobrze.

Oparł się plecami o krzesło i podniósł kieliszek ku ustom.

- No to żyjemy.

Wtedy ona także wzięła swój kieliszek i wypiła do dna.

- Skąd masz tę bliznę? - Dotknął kciukiem jej nozdrza. Cofnęła głowę. — Nie wstydź się, mów... Musisz przemówić.

Pragnął, aby mu wyszła naprzeciw, nawet ze swym lękiem, choć nie pragnął, by go odczuwała.

40

Poczuł się już w restauracji „Ohrida Lakę” rozluź­niony, pod plecami wyczuwał poprzeczne deseczki oparcia, welon zakonnicy osunął się aż na jego rękę. Pragnął jej bliskości, pragnął ciemności do- okolnych, w których mógłby się o nią zatroszczyć, łagodnie uwolnić ją od szoku.

- Ja mam ze dwadzieścia blizn - powiedział - na całym ciele. Jedną tu, za uchem.

Odwrócił się i bokiem przybliżył głowę do światła.

- Widzisz? I tu, pod brodą, pękła mi wtedy szczęka.To od sprężyny. Niewiele brakowało, a by­łaby mnie zabiła. Ale tylko złamała mi szczękę. Mam jeszcze dużo innych blizn. Na kolanach...

Opowiadał o nich po kolei. Wrząca smoła popa­rzyła mu rękę. Nity kaleczyły go w łydki. Popijali sobie przy tym, nalał jej drugi kieliszek. Kobiecy śpiew w radio. Poprzez monolog Temelcoffa wsłu­chiwała się w słowa piosenki, zagłuszane przezeń, kiedy zwracał swe słowa wprost ku jej jaśniejącej twarzy. Twarzy kobiety ogarniętej gorączką.

Po raz pierwszy w życiu znalazła się w ma­cedońskim barze, w ogóle w barze, w towarzystwie popijającego mężczyzny. Blaty stołów połyskiwały w świetle, zdjęto z nich i złożono na stosik czer­wone serwety, okrywające je za dnia. Nad niszą mieszczącą bar rozpięto markizę. Kobieta pojęła, że mrok miał wyobrażać macedońską noc, kiedy to goście zasiadają przy stolikach wystawionych na dwór. Światło padało tylko spoza barku, zegar elektryczny był koloru pomarańczowo-c/erwone- go. Tak więc o jakiejkolwiek godzinie przybywali tu goście, wkraczali jakby na mroczny bałkański podwórzec. Skrzypce. Drzewka oliwne. Nieusta­jący wieczór. Teraz już zawieszone na ścianach

girlandy imitujące altany nabrały dla niej sensu. Papuga przemówiła swym językiem.

Mówił ciągle, wdzierając się wypowiadanymi zdaniami w piosenki płynące z radia, z którego uczył się słów i sposobu ich wymawiania. Opowia­dał jej o sobie, znużony, tak że jego relacja oscylo­wała między dwoma językami, kobieta słuchała wszystkiego, co mówił, wszystko starała się zapa­miętać. Widział jej ożywione oczy, penetrujące salę restauracyjną. Dostrzegł, że palcem delikatnie wy­bija rytm płynącej z radia muzyki.

Spojrzenie błękitnych oczu powędrowało za nim, kiedy oparł głowę o ścianę. Podpił już sobie, jego głęboki oddech wdzierał się w głąb kieliszka, a opa­ry alkoholu szczypały go w oczy i budziły z sennego otępienia. Potem znów na nią spojrzał. Ile może mieć lat? Kasztanowe włosy były ostrzyżone krót­ko, nie przyzwyczajone do podmuchów wiatru. Miał ochotę przeczesać je palcami.

- Podobają mi się twoje włosy - powiedział. -1 dziękuję ci... za pomoc. Za to, że się napiłaś ze mną.

Pochyliła się ku przodowi, w jego stronę, i przyj­rzała mu się uważnie, twarzą w twarz. Słowa miała już niemal na języku, gotowe za chwilę wydobyć się na zewnątrz. Chciała wiedzieć, jak mężczyzna się nazywa, zapomniał podać jej swe nazwisko. „Po­dobają mi się twoje włosy.” Opierał się łokciem

o ścianę, spróbował spojrzeć ku górze. I oczy mu się przymknęły. Zasnął tak głęboko, jakby miał spać wiele godzin. Mogłaby go okręcić dokoła jak lalkę, i nawet to by go nie obudziło.

Czuła się tak, jakby była jedyną żywą istotą w tym budynku. W tych kompletnych ciemno- 42

ściach. W ustach odczuwała ciągle okropny smak alkoholu, podeszła więc do zlewu za barem, by je przepłukać. Kręcąc gałką radia przejechała po całej skali, ale nie wróciła do poprzedniej stacji. Szukała tej pieśni, którą nuciła pod nosem, towarzysząc głosowi śpiewaczki płynącemu z radioodbiornika, głosowi w jakiś dziwny sposób mocnemu i letargi- cznemu zarazem. Przyjrzała się sobie w lustrze. Kobieta o odsłoniętych włosach, przyłapana na gorącym uczynku. I zrobiła to, na co miała ochotę. Przeczesała włosy dłonią. I odwróciła się od lustra.

Pochyliła się i przywarła twarzą do niklowanej lady barku, chłodnej o tej nocnej porze. Chłód wniknął w skórę policzka, w oczodół. Przekręciła głowę, tak by sobie ochłodzić czoło. Niklowany barek był rubieżą innej krainy. Przyłożyła z kolei ucho do jego oceanicznej szarości. Do jego wspo­mnień o kieliszkach, którymi był w ciągu dnia zastawiony. Zwitek papieru i zsunięty welon. Czy to jakieś wyznanie? Tabula rasa.

Podeszła do stolika i ułożyła śpiącego mężczyznę na krześle wygodnie, tak by nie opierał się o nie obolałym ramieniem. - Jak się nazywasz? - wyszep­tała. Pochyliła się nad nim i pocałowała go, a po­tem zaczęła spacerować dookoła sali. Jak w sadzie. Obcy ludzie całują tak lekko jak ćmy, pomyślała.

Przy pewnego rodzaju pogodzie, kiedy mgla wy­pełnia dolinę, ludzie trzymają się blisko siebie. Przybywają do pracy i wchodzą na drogę, która wydaje się zanikać w bieli. Co też za kraina znajduje się po drugiej stronie? Łączą się w grupki trzy- lub czteroosobowe. Wielu już zmarło w czasie trwania tej budowy. Zwłaszcza w takie ranki jak ten ogarnia ich jakaś odwieczna, prehistoryczna trwoga, jakby olbrzymi ptak porwał jednego z nich ze sobą...

Nicholas zdjął czapkę, opiął się ubezpiecza­jącymi szelkami i zsunął z krawędzi mostu, zje­żdżając z dziesięć metrów w mgłę. Tam zawisł pod przęsłem mostu. Nie widział nic, tylko wła­sne dłonie i kawałek liny nad sobą. Jest szósta rano, a on już wtopił się w tę wspólnotę mę­żczyzn na moście, która również jest częścią baśni.

Zawisł równoległe do okratowanych konstrukcji wiszącej części mostu. Wchodzi teraz do wnętrza klatek zbudowanych ze stali i drewna, niczym nurek badający zatopiony okręt, który w każdej chwili zanurzyć się może głębiej w morskie odmęty. Nicholas Temelcoff pilotuje pracę dźwigu unoszą­cego i opuszczającego te stalowe konstrukcje - roz­mieszczającego je pomiędzy kolejnymi przęsłami. Kieruje ruchem stali we mgle. Jest jakby cząstką krańcowego ogniwa stalowej konstrukcji, którą dźwig wynosi na szczyt swego dwudziestometrowe­go wzlotu. Stalowe kraty wraz z Nicholasem pod­jeżdżają pod tymczasowy pomost, gdzie czekają na nie „podróżniki”. Na zachodnim krańcu wiaduktu „podróżnik” ma za zadanie ustawić całe pięćdzie- sięciometrowe przęsło. Te „podróżniki” - to pod­wojone dźwigi, wyposażone w okratowane platfor­my, zdolne dwunastotonowy ładunek ustawić w dowolnym położeniu, jakby to była marchewka.

Nicholas nie jest przyczepiony do „podróżni­ków”, jego linka i wyciąg przymocowane są jedynie do stalowej konstrukcji ukończonej już części mo­stu. „Podróżniki” dwukrotnie już przewracały się i spadały w głąb doliny. On nie przywiązałby się nigdy do niestabilnych konstrukcji. Ale zawisa tuż przy nich, w nieprzeniknionej bieli, opuszczając się aż do miejsca, gdzie może przymocować nowe stalowe żebra do krańca mostu. Wpycha je na most, zachowując możność wykorzystania w sto- 44

sownej chwili całej swej swobody manewru dla wsparcia finalnej fazy operacji. Trzy metry luźnej linki trzyma przy podnośniku, wychyla się na nich w razie potrzeby, zwisając w powietrzu i sterując ruchem ładunku. Opuszcza się w ten sposób i na zmianę podciąga w górę. Po dziesięciu minutach takiej pracy wszystkie żebra bolą go tak, jakby były połamane - powietrze, w którym się porusza, wydaje się twarde niczym beton, kręgosłup zdaje się pękać, kiedy szelki ubezpieczające podciągają go w górę.

Unosi się na „podróżniku” ponad dolny po­most, podając dźwigowemu na głos liczby przez mgłę, poprzez drewniane konstrukcje, poprzez sta­lowe okratowania: raz-dwa-trzy-cztery, jest to jedyny język, jaki zna. Robił tak też pewnej nocy, kiedy „podróżnik” runął w dół - spadła w dolinę cała konstrukcja - odbił się wtedy na pełną długość liny, którą był obwiązany. Uchylił się najdalej, jak tylko mógł, aby się nie dostać w zasięg piętnastu ton drewna spadającego na dolny pomost, a potem w głąb doliny, z grzecho­tem i dudnieniem. Wiedział, że uniknął spadającej masy drewna, ale nic nie zabezpieczało go przed uderzeniami drutów, zerwanych i miotających się w powietrzu we wszystkich kierunkach. Toteż kie­dy na powrót przyciągnęło go do szkieletu mostu, wpełzł szybko do wnętrza szerokiej rury i wsłuchi­wał się w odgłosy uderzeń końcówek pozrywanych drutów, słabnących, w miarę jak wyczerpywała się ich nagle wyzwolona energia. Jego poprzednik zginął w podobnym wypadku, przecięła go spręży­nująca stalowa lina, górną połowę ciała tamtego znaleziono dopiero po pół godzinie, opiętą ubez­pieczającymi szelkami.

Około ósmej rano, kiedy mężczyźni pracowali już od dwóch godzin, mgła się wreszcie podniosła.

Do Nicholasa dotarł zapach smoły, którą robot­nicy rozlewali gdzieś nie opodal i wygładzali jej powierzchnię. Zawisł oczekując gwizdka sygnalizu­jącego kolejną turę „podróżnika”. Pod nim Don River, Grand Trunk, szlaki kolei CN i CP oraz Rosedale Valley Road. Dostrzegał domy i budynki gospodarcze, piękne drewniane zwieńczenia da­chów, kształtem przypominające rozstawiony na­miot. Wiatr osuszał go z potu. Mówił coś do siebie po angielsku.

Kobieta stawia pierwszy krok, przekraczając obręb restauracji „Ohrida Lake”, kieruje się ku niebieskiemu korytarzowi - wąskiej smudze świa­tła, która wiedzie ku ulicy. Stanie się tym, kim się staje w tej właśnie chwili, zanim znajdzie się na zewnątrz, zanim wkroczy w poranek o go­dzinie szóstej. Papuga Alicja przygląda się jej odchodzeniu, a potem skupia uwagę na mężczy­źnie śpiącym na krześle, wspartym ramieniem

o stół, z dłonią odwróconą wnętrzem ku górze, jakby w oczekiwaniu na datki, z głową opartą

0 ścianę tuż przy zwisającej girlandzie. Spoczywa teraz w ciemności, otwarta dłoń jest zgrubiała

1 twarda. Przed pięciu laty albo za dziesięć lat kobieta poczułaby zapach mąki w jego włosach, w jego ciele przywartym do dzieży, tak aby ciepło ciała przyśpieszało rozrost ciasta. Ale teraz za­pamiętuje stwardnienia na jego dłoni, jej krzep- kość - to jest jak twardość drewna wobec kru­chości szkła.

Komisarz Harris nigdy nie zwraca się do Nicho­lasa Temelcoffa, ale przypatruje mu się, kiedy ten wstaje i podchodzi do krańca wiaduktu, wypeł- 46

niając różne polecenia inżyniera Taylora. I Nicho­las wygląda na obojętnego, ale Harris wie, że słucha tych poleceń uważnie. Nigdy nie patrzy nikomu w oczy, musi więc przyjmować polecenia jedynie za pomocą słuchu, nie wspomagając się wyrazem twarzy tego, kto je wydaje.

Jego oczy ciążą ku przedmiotom. Ku drewnu, szynom, węzłom na linie. Zjada kanapki, nie pat­rząc na nie wcale, przypatrując się natomiast męż­czyźnie przytraczającemu siodełko do wyciągu al­bo też eleganckim butom architektów. Wodę popi­ja z zatykanej korkiem zielonej butelki, a jego wzrok wędruje w tym czasie o setki metrów dalej. Nigdy nie zdaje sobie sprawy z tego, jak często obserwują go inni ludzie. Nie uświadamia sobie też, że jego gesty są przesadne. Nie stworzył dotąd wizerunku samego siebie. Dlatego Harrisowi i in­nym jawi się jako chłopak: no - powiedzmy - fana­tyczny entuzjasta modeli samochodowych, taki sam jak oni w pewnym, odległym już o cale lata okresie swego rozwoju.

Nicholas wychyla się poza parapet mostu, przy­glądając się pętlom liny, a potem bez chwili waha­nia schodzi w głąb przepaści. Harris nie widzi nic oprócz kołysania się liny, jej szybkich skurczów. Nicholas opuszcza się o siedem metrów, przyci­skając się piersią do liny. Chwilami ludzie pracują­cy na dolnym pomoście słyszą, jak nuci różne piosenki, w spowolnionym tempie, połykając syla­by lub omijając je, tak jak się omija brakujące płyty w chodniku, to znów akcentując niektóre dla fan­tazji, by zastąpić je potem innymi. Nie zauważa

- jako że nie słucha na ogół rozmów toczących się wokół niego - że go ktoś słyszy.

Język sprawia Nicholasowi więcej trudności niż wyczyny, których dokonuje w przestrzeni. Bardzo kocha swój nowy język, jego straszne utrudnienia.

Does she love me? - Absolutely! Do I love her?

- Positively.* Nicholas wyśpiewuje te słowa do kilkunastometrowej rury, którą dociąga poprzez pustkę do „podróżnika”. O n zna Harrisa. On z n a Harrisa, rozpoznaje go według czasu, jakiego tam­ten potrzebuje do przebycia spacerowym krokiem dwudziestojednometrowej odległości między jed­nym a drugim chodnikiem mostu, oraz po drogim tweedzie płaszcza, który kosztuje więcej, niż wyno­szą zsumowane zarobki pięciu robotników zatrud­nionych przy tym moście.

Wynalazkiem, który rozjaśni drogę przed imigra­cją do Ameryki Północnej, będzie film dźwiękowy. Film niemy jest tylko rozrywką - to tort rzucony komuś w twarz, niedźwiedź wyciągający fircyka z domu towarowego - wszystkimi zdarzeniami rzą­dzi tu los i następstwo w czasie, nie zaś język ani żadne racje. Włóczęga nigdy nie zmieni opinii polic­janta o sobie. Machnięcie policyjną pałką, i włóczę­ga czmycha przez narożne okno, zakłócając ablucje tęgiej damie. Te komedie są sennymi majakami. Widownia zanosi się od trwożliwego śmiechu, kiedy Chaplin jako niewidomy jeździ na wrotkach po nie osłoniętym barierką podeście półpiętra. Nikt nie odważy się wydać ostrzegawczego okrzyku. On sam nie może ani przemówić, ani usłyszeć. Ameryka Północna wciąż pozbawiona jest języka, jedynymi sygnałami są gesty, praca, rozlew krwi.

Ale to dźwięk języka ściągnął Nicholasa tu, do Kanady, w roku 1914, bez paszportu, w wyniku wielkiej podróży odbytej w ciszy. Uwieszony pod mostem opowiada sobie samemu tę przygodę, w ta- ki sam sposób, w jaki baśń o Ameryce Północnej

* Czy ona mnie kocha? i- Absolutnie! A czy ia in kocham? Na pewno. J

opowiadali ci, co z niej powrócili do macedońskich wiosek, ci pierwsi podróżnicy, którzy byli zwia­dowcami wysłanymi na zachód.

Wszystkich ich kusił do tej podróży Daniel Stoja- now. W Ameryce Północnej wszystko jest bogate i niebezpieczne. Przybywasz do niej jako włóczęga, a wracasz jako człowiek zamożny - Daniel kupił sobie gospodarstwo rolne za odszkodowanie, jakie uzyskał z tytułu utraty ręki przy pracy w przetwórni mięsa. Śmiał się z tego! Waląc jedyną pięścią w blat stołu i zanosząc się od śmiechu, wyzywał ich wszyst­kich od durniów, głupich owiec pędzonych w stadzie! Tak jakby jego odcięta ręka była nie dającą mleka krową, którą sprytnie wtrynił Kanadyjczykom.

Prostota tego kontraktu oszołomiła Nicholasa. Wyobrażał sobie posiniałego Stojanowa, stojącego w rzeźni po kostki w wytaczanej ze zwierząt krwi, wrzeszczącego jak zarzynane zwierzę, zataczające­go się z bólu po utracie ręki. Wrócił do rodzinnej wioski Oszima - pusty rękaw zwisał mu jak szal

- przywożąc z sobą pieniądze na zakup ziemi. Rozglądał się za kobietą o sprawnych obu dłoniach i osiadł na swym gospodarstwie.

Przez dziesięć lat Daniel Stojanow zamęczał wszystkich we wsi opowieściami, wyczekując, aż mu dzieci podrosną na tyle. aby mógł je raczyć relacją o swej bytności w Ameryce Północnej. Opowiadał im. że w istocie stracił w owym wypad­ku obie ręce, ale na szczęście jego wspóllokalorem był bezrobotny krawiec, który przypadkiem tego ranka również znalazł się w rzeźni Schnaufera. Dedora - bo tak się ów krawiec nazywa" wypruł kiszki ze schwytanego kota, przyszył Stojanowowi rękę do ramienia i właśnie zabierał się do przy­szywania drugiej, kiedy chwycił ją w zęby i uciekł jeden z psów warujących przy drzwiach rzeźni w oczekiwaniu na ochłapy. Ilekroć odrywałeś

49

wzrok od oprawianych zwierząt, widziałeś te psy, ilekroć pod koniec dnia wychodziłeś z pracy w ubrudzonym krwią płaszczu, ruszały za tobą, oblizując i posysając mankiety u twoich spodni.

Opowieści Stojanowa rozchodziły się wśród okolicznej dziatwy i czyniły go bohaterem w jej oczach. Popatrz - zwracał się do ludzi na środku głównej ulicy Oszimy, podwijając rękaw koszuli, strasząc gości siedzących w ogródku ka­wiarenki Petrowa - popatrz, jakim wspa­niałym krawcem był ten Dedora. Nie ma ani śladu szwów. I wyznaczał palcem wyimaginowane linie okrężne wokół swego ramienia, drieci unosiły wzrok ku górze i przypatrywały się drugiemu ramieniu, temu groteskowemu pniakowi.

Nicholas miał dwadzieścia pięć lat, kiedy na Bałkanach wybuchła wojna. Gdy spłonęła jego rodzinna wioska, wraz z trzema kolegami ruszy­li konno w świat. Półtorej doby minęło, zanim dotarli do Trikali, wioząc ze sobą żywność i odzież w worku. Tam wskoczyli do pociągu jadącego do Aten. Nicholas dostał gorączki, majaczył, w cia­snym, zadymionym przedziale brakowało mu po­wietrza, chciał wydostać się na dach wagonu. W Grecji przekupili kapitana jednego ze statecz­ków - każdy dał mu po napoleonie - aby ich zabrał do Triestu. Tam wszyscy dostali febry. Leżeli w piwnicy opuszczonej fabryki, nie lecząc się, lecz po prostu ogrzewając nawzajem. Musieli się po­zbyć wszelkich znamion choroby, skoro chcieli przedostać się do Szwajcarii. W tamtej piwnicy spędzili jakieś sześć, może siedem dni, nieświadomi upływu czasu. Jeden z nich o mało nie umarł z gorączki. Sypiali spleceni w uścisku, aby się roz­grzać. 1 rozmawiali o Ameryce Daniela Stojanowa.

50

W pociągu, przy przekraczaniu granicy, szwaj­carski lekarz sprawdził dokładnie każdemu z nich gałki oczne i pozwolił granicę przekroczyć. Potem znaleźli się we Francji.W Hawrze odbyli rozmowę z kapitanem starego statku transportującego byd­ło. Wyruszał właśnie do Nowego Brunszwiku.

Dwaj towarzysze podróży Nicholasa zmarli w drodze. Pewien Włoch uczył ich, jak wysysać dla wzmocnienia się krew ze zwierząt. Statek, chociaż francuski, nazywał się „La Siciliana”. Nicholas ma ciągle w pamięci tę nazwę, lądowanie w miejscowo­ści Saint John i wrażenie, jakie wywarł na wszyst­kich panujący tam prymityw. Jakże prymitywna była ta Kanada! Musieli udać się do oddalonego

o kilometr posterunku, gdzie miano poddać ich sprawdzeniu. Wzięli ze sobą z worków dwóch zmarłych towarzyszy podróży wszystko, co mogło się im przydać, i ruszyli na podbój Kanady.

Statek, którym przypłynęli, był tak brudny, że nabawili się wszawicy. Pasażerowie przybywający trzecią lub czwartą klasą zawieszali bagaże na kołkach umieszczonych na zewnątrz, przy toale­tach. Rozbierali się do naga i stawali naprzeciw siebie, jakby się przeglądali w lustrach. Zaczęli zbierać z siebie nawzajem wszy, zmywać zimną wodą brud z ciała i ubrań. Był koniec listopada. Włożyli na siebie ubrania i weszli do komory celnej.

Nicholas nie miał paszportu, nie znał ani jednego angielskiego słowa. Ale miał jeszcze dziesięć napo- leonów, które okazał celnikom, aby im dowieść, że będzie niezależny materialnie. Przepuszczono go. Znalazł się w Ameryce Północnej.

Wsiadł w pociąg do Toronto, gdzie przebywało wielu ludzi z jego wioski, nie trafiłby więc między obcych. Ale nie było tam pracy. Pojechał tedy do

Copper Cliff, nie opodal Sudbury, i przyjął pracę w macedońskiej piekarni. Płacono mu siedem dola­rów miesięcznie, dostawał też wyżywienie i za­kwaterowanie. Po pół roku przeniósł się do Sault Sainte Marie. Wciąż nie umiał porozumiewać się po angielsku i postanowił się zapisać do szkoły; pracował również w macedońskiej piekarni. Jeśliby się nie nauczył języka, byłby zgubiony.

Szkoła była bezpłatna. Dzieci z jego klasy miały po dziesięć lat, a on dwadzieścia sześć. Wstawał o drugiej w nocy, miesił ciasto i wypiekał je do wpół do dziewiątej. O dziewiątej wyruszał do szkoły. Nau­czycielkami były młode dziewczyny, wszystkie bardzo życzliwe. W czasie pobytu w Sault miewał sny tłuma­czeniowe - na tle obsesyjnie szybkiej nauki angiels­kiego. W tych snach drzewa zmieniały nie tylko nazwy, ale także wygląd i charakter. Mężczyźni za­czynali odzywać się falsetem. Psy, które spotykał na ulicy, zwracały się do niego w prędkich słowach.

Kiedy wrócił do Toronto, pragnął tylko wydać z siebie głos w tym nowym języku. Większość imig­rantów uczyła się angielskiego z piosenek nagranych na patefonowe płyty lub też naśladując słowa ak­torów płynące ze sceny. Było przyjęte wybrać sobie określonego aktora i towarzyszyć mu w jego scenicz­nej karierze, cierpieć, kiedy dostawał podrzędne role, i oglądać każde jego przedstawienie tyle razy, ile to się tylko okazywało możliwe. Zazwyczaj, kiedy jakaś sztuka w którymś z teatrów east-endu, takich jak Fox czy Parrot, miała już schodzić z afisza, słowa aktorów padające ze sceny wywoływały na widowni wzmagające się echo ze strony Macedoń­czyków, Finów i Greków, którzy po półsekun- dowej pauzie przepowiadali sobie na głos usłyszane zdania, starając się im nadać poprawną wymowę.

Wściekało to aktorów, zwłaszcza jeśli zdanie brzmiące: „Krystyno, któż to rozpalił ogień w sto- 52

łowym pokoju?” (co miało spowodować spłonięcie domu) powtarzane było przez chór siedemdziesię­ciu głosów i traciło całą swą spontaniczność. Kiedy gwiazdor popołudniowych spektakli Wayne Bur­nett zmarł na atak serca w trakcie przedstawienia, wstał z miejsca pewien sycylijski rzeźnik, który znał na pamięć jego kwestie, i przedstawienie dobiegło końca bez potrzeby zwracania pieniędzy za nie w pełni wykorzystane bilety.

Niektórzy aktorzy cieszyli się szczególną po­pularnością, ponieważ wypowiadali swe kwestie wolno. Wielkim wzięciem cieszyły się letargiczne ballady oraz ten rodzaj bluesów, w których pie­rwszy wers powtarza się jeszcze trzykrotnie. Przy­bysze wyzbywali się swego akcentu i przystoso­wywali do lokalnej wymowy. Na swe nieszczęście Nicholas upodobał sobie później na mistrza Fatsa Wallera z jego nawykiem kładzenia akcentu na zazwyczaj pomijane sylaby i pozbawione znaczenia cząstki zdań, co czyniło jego sposób mówienia egzaltowanym albo też sprzecznym z towarzyskimi obyczajami, bądź zbyt uczuciowym.

Ale w okresie, kiedy Nicholas pracował przy budowie mostu, uchodził za odludka. Rozpoczynał jakieś zdanie w nowym dla siebie języku, utyka! w środku i odchodził. Stał się składzikiem tajemnic i wspomnień. Jedynym brzemieniem, jakie na sobie dźwigał, była jego intymność. Nikt spośród jego kompanów nie znał go naprawdę. Ten człowiek, towarzysko niezręczny, oddalał się po chwili od każdej grupy ludzkiej, zacierając za sobą ślady, tak jak pies kręcący się po zaśnieżonym dachu garażu pozostawia poplątane tropy swych łap.

Och! Doktor poruszający jego ramieniem wy­rwał go ze snu. Ach! Minęło sześć godzin od

chwili, kiedy zapadł w sen. Kosta stał przy nim. Nicholas zauważył, że temblak i koszulę lekarz mu już rozpiął. Powiedziano mu, że w jakiś sposob musi wyciągnąć rękę z rękawa.

Podniósł rękę na temblaku ku oczom i przyjrzał się jej uważnie.

Zakonnica została w restauracji aż do czasu, kiedy Kosta zszedł rano na dół. Opowiedziała mu

o wywichniętym ramieniu i kazała wezwać lekarza, sama musiała już odejść. Przemówiła więc? Tak, tak. Jak brzmiał jej głos? Co? Czego jeszcze Kosta się o niej dowiedział? Wspomniał o jej czarnym welonie. Nicholas rozejrzał się wokół baru i znalazł tam skrawki czarnego habitu, z którego ucięła kawałek, aby osłonić się welonem, nim wyszła na ulicę.

Kiedy Nicholas Temelcoff wychodzi na świeże powietrze przed restaurację „Ohrida Lake” ran­kiem, po wypadku na moście, pejzaż do- okolny postrzega jako coś odmiennego, co nie jest już mu tak dobrze znane, że pozostaje niezauważal­ne. Idzie teraz i ogląda Parliament Street oczyma kobiety - kobiety, która podczas gdy spał, zajrzała do jego plecaka, znalazła w nim nożyce do przeci­nania kabli i użyła ich do odcięcia sobie kawałka habitu na welon. Kiedy tak oddala się od re­stauracji „Ohrida Lake” tego ranka, rośnie w nim świadomość, że tej kobiety potrzebuje. I wie, że ją znajdzie.

Bywają długotrwałe zaloty, które się uprawia w samotności. Mógłby się w nie bawić, rozpamię­tując piękno jej włosów albo nieme pytanie, kiedy osuwał się z jakiejś wieży czy mostu w sen. Osuwa­nie się w sen zawsze zatrważało Nicholasa, stąd upijał się dla pokonania tej chwili nagiego lęku, kiedy nie mógł już czynić użytku ze swych rąk.

kiedy się zapadał w nicość wiedząc, że będzie jeszcze świadkiem tej pół sekundy przez zaśnię­ciem. Był to lęk ostrzejszy od tego, którego za­znawał na wiadukcie lub też przy jakimkolwiek zajęciu wykonywanym na rzecz Dominion Bridge Company.

Przypomina sobie później, że kiedy zapadał w sen, odczuł dotyk ręki kobiety, ciekawej, jak on się nazywa.

Jest jej teraz świadom jak bliźniaczki. To, co ich złączyło, nie było tylko czynem, który jej uratował życie, złączyły ich chwile, które nastąpiły po tym. Zagubiona piosenka w radio. Jego gesty wobec zakonnicy, spowodowane jej pięknością. A potem odchylił głowę do tyłu, zamknął oczy i zapad! w sen.

W tydzień później wsiada wraz z innymi męż­czyznami na ciężarówkę wiozącą ogień i smolę, i wraca do pracy przy budowie mostu. Ramię już mu wydobrzało, prześlizguje się znów w powietrzu między przęsłem D i C, nie zwraca uwagi na opowiadane dokoła historyjki o zaginionej zakon­nicy. Układa się płasko na pomoście i wpatruje w przęsła mostu, powoli obracając głowę. Panora­mę doliny zna lepiej od wszystkich inżynierów. Zna ją, jakby był ptakiem. Lepiej od Hdmunda Burkę’a, architekta mostu, czy też od Harrisa, lepiej od tych, co pamiętają rok 1912, kiedy na oślep wycinano las. Panorama ta obraca się wraz z nim w tych cichych zalotach, nieobecność kobiety sprawia, że Nicholas wypatruje jej wszędzie.

W rok później otworzy piekarnię za pieniądze, które zaoszczędził. Rozpina szelki ubezpieczające i schodzi z mostu.

Tropiciel

Patrick Lewis przybył do Toronto z takim uczuciem, jakby miał osiąść na stałym lądzie po długim pobycie na morzu. Dorastanie na wsi zadecydowało o klima­cie jego dzieciństwa: osada Bellrock, przepływająca obok droga rzeczna, którą spławiano kloce drzewne, popijając przy tym i nawołując się ochrypłymi głosami, a później, w pełni wiosny, pozostawiając mieszkańców w szoku wywołanym nagłą ciszą. A teraz, kiedy osiąg­nął dwudziesty drugi rok życia, wyrwano go z tej osady niby kawałek tkwiącego w ziemi metalu i przeprowa­dzono pod wyniosłymi łukami Union Station, aby zaczął życie na nowo. Nic nie miał na własność, ani grosza przy duszy. W kieszeni trzymał kawałek po­lnego kamienia, który obmacywał palcami w pociągu, w czasie podróży. Był w tym mieście imigrantem.

Z dzieciństwa Patrick zachował w pamięci listy zamarznięte w skrzynce po burzy śnieżnej. Zapa­miętał też upodobanie do przedmiotów koloro­wych, a niechęć do bieli, wstępowanie w świat brunatnych stodół, oddechy i porykiwanie przepę­dzanego bydła, cierpką woń jego moczu i kału, którą czuł teraz również w centrum Toronto. Za­pach ten snuł się wokół niego dostojnie w czasie pierwszej przygody miłosnej na sianie, rozgniewana dziewczyna uderzyła go wtedy, kiedy oboje byli już znużeni i wypełnieni poczuciem winy. Zapamiętał także zamarzniętą na kość bieliznę rozwieszoną po praniu, którą wnoszono do kuchni niczym czyjeś zwłoki i układano na krześle, w nadziei że ojciec zobaczy ją, zanim odtaje i osunie się na stół.

Lato. Motyle i komary. Ciągnie go nie ku sianu, ale ku czarnej barwy wodzie u dna strumienia, nagi powraca powoli na farmę, żując łodygi rabarbaru, 56

złożone ubranie niesie pod pachą. Słyszysz pękanie skórki rabarbarowej, otwierasz zębami wnętrze łodygi i wysysasz z niej aromatyczny miąższ. Kła­dziesz sobie najdrobniejszy owoc maliny na języku i nadgryzasz go delikatnie zębami. Stajesz pośrod­ku pola, porażony tym szczególnym smakiem.

Teraz, w mieście, samemu sobie wydawał się kimś nowym, przeszłość odeń odcięto. Dostrzegał swe odbicie w szybach budek telefonicznych. Gła­dził rękoma miękki różowy marmur kolumn usta­wionych w krąg i wspierających dach rotundy. Stacja kolejowa była dlań pałacem, jej nisze i pod­ziemia stanowiły jak gdyby miasto w mieście. Chciałby się ogolić, zjeść coś, wyczyścić sobie buty.

Spostrzegł mężczyznę z trzema walizami, dobrze ubranego, mówiącego coś w jakimś obcym języku. Oczy tego mężczyzny wbijały się wprost w każdego, kto choć na chwilę przyjmował wypowiadane prze­zeń słowa do siebie. Ale były to słowa kierowane do aniołów na niebie, aby mu pośpieszyły z pomocą, lub też do diabłów, aby go pozostawiły w spokoju. W dwa dni później Patrick znalazł się ponownie na dworcu, aby wyjąć swój bagaż ze skrytki. I znów ujrzał tego mężczyznę, niezdolnego wyrwać się ze swej utworzonej ze słów strefy bezpieczeństwa, ubranego jednak w inny garnitur, jakby dokonać miał już pierwszego kroku ku nowemu światu.

Patrick usiadł na ławce i przyglądał się kolejnym przypływom ruchu, wczuwał w wibrującą wokół krzątaninę. Wymówił na głos swe nazwisko, odbiło się załamywanym echem i roztopiło pod wysokim stropem Union Station. Nikt nie zwrócił uwagi na to wezwanie. Znajdowali się w brzuchu wieloryba.

Kiedy w roku 1919 milioner Ambrose Smali zaginął, stwierdzono, że był zarejestrowany w kar­

totece Bertillona. W latach 1889-1923 systemu iden­tyfikacyjnego Bertillona używano do odnajdywania przestępców i osób zaginionych. Metoda Bertillona polegała na rejestrowaniu wymiarów różnych części ciała: długości i szerokości czaszki, długości prawe­go ucha i lewej stopy, długości środkowego palca, lewego przedramienia i lewej dłoni. W domach opieki, więzieniach i kostnicach w całej Ameryce Północnej przeprowadzano odpowiednie pomiary, a dane przekazywano policji w Toronto. W czasie epidemii grypy pięć tysięcy ludzi podawało się za Ambrose’a Smalla. Utrzymywali oni, iż cierpią na amnezję, porwano ich i wrzucono do wielkiego brązowego wora, ukryto w wykopach geologicz­nych w Scarborough Bluffs, w których mogli roz­prostować kości tylko do wysokości półtora metra, byli tam przekarmiani, golono ich do gołej skóry, pozbawiano pamięci za pomocą specjalnego poży­wienia, zmieniano im pigmentację skóry, zamienia­no ich w kobiety, wydłużano lub skracano prawe ucho, bywali też w tym czasie głodzeni i pozbawieni grosza, czy ktoś z państwa zechciałby przesłać 500 dolarów Nelsonowi, zamieszkałemu w prowincji British Columbia albo też w Wichita w stanie Kansas, bądź w Cornerbrook na Nowej Funlandii.

Pewna kobieta z miasta Hamilton na własne oczy widziała Ambrose’a z poderżniętym gardłem. Obu­dziła się któregoś ranka, wyczuwając krew na po­duszce, uniosła głowę i zobaczyła, jak ktoś przecina jej szyję, i powiedziała wtedy: jestem Ambrose Smali. A potem obudziła się, już na dobre. Inna znów miała wizję, iż otwiera sejf w Grand Opera House, i zobaczyła spoczywający na złożonych tam papierach skręcony szkielet ludzki.

Prasa brała pod uwagę wszelkie ewentualności.

TAJEMNICZY MĘŻCZYZNA PRZYPOMI­NA SMALLA

Star”, 27 maja 1921

Szczątki będą ekshumowane, jeśli uda się wyjaśnić pewne okoliczności.

SZKIELET LUDZKI ZNALEZIONO W WHIT- BY FIELD

Telegram”, 2 czerwca 1921

,,Kiedyśmy go wykopywali, naszła mnie myśl, że to może być Ambrose Smali” - powiedział wczoraj wieczorem kierownik robót Thomas.

DETEKTYW Z IOWY JEST PEWIEN, ŻE ODNALAZŁ A. J. SMALLA

Mail”, 16 sierpnia 1921

John Brophy, szef Agencji Detektywistycznej Bro­phy’ego ze stanu Iowa, którego zwolniono z funkcji zastępcy szefa policji, twierdzi, iż trzyma pod strażą mężczyznę, którego zidentyfikował jako A. J. Smal- la. Brophy zapowiedział, że wyda Smalla, jeśli wła­dze kanadyjskie zgodzą się wypłacić za niego obieca­ną nagrodę.

- Ten człowiek to Smali - zapewni! Brophy.

Mężczyzna ów otrzyma! ranę postrzałową z pi­stoletu w kark, doznał wstrząsu mózgu i pomniejszych obrażeń. Obie golenie ucięto mu tuż pod kolanami.

- Powiem wam, co mi ten mężczyzna wyznał, kiedy rozpoznał się na fotografii - relacjonował detektyw. - „Pamiętam tylko wybuch, a potem ciemność i straszliwy ból. Od tamtej chwili nie zapamiętałem już nic aż do dnia, w którym się tu znalazłem. Myślę, że to się stało w Omaha, nic więcej nie wiem. ”

Między rokiem 1910 a 1919 Ambrose Smali był prawdziwym rekinem w środowisku biznes­menów w Toronto. Manipulował aktami własno­ści, dorabiając się pieniędzy i dochodząc do pozycji przedsiębiorcy teatralnego. Grand Opera House

w Toronto zakupił mając łat dwadzieścia osiem, po czym przystąpił do wykupywania kolejnych tea­trów w innych miastach - w St. Catharines, King­ston, Arkonie, Petrolii, Peterborough i Paryżu - aż skupił w swych rękach całą sieć teatrów w prowin­cji Ontario. Zbudował też Grand Theatre w Lon­dynie, w tejże prowincji, największą salę widowi­skową w Ameryce Północnej, poza Shea’s Hippod- rome. Zawładnął dziewięćdziesięcioma sześcioma teatrami. Stał się też hazardzistą, opętanym na punkcie wyścigów chartów.

Ożenił się z Theresą Kormann, czym zraził do siebie swe siostry. Jego żona była działaczką prohi- bicjonistyczną i Smali udostępniał jej raz w tygod­niu jeden ze swych teatrów, gdzie wystawiała przedstawienia wzywające do wstrzemięźliwości, na które nikt nie chodził. „Wnijdźcie w te otwarte odrzwia, poniechajcie ohydnych saloonów”

- grzmiał chór przed pustym audytorium. W inne wieczory, na przedstawieniach Ben Hura czy też Frywolnej panny Luizy, widownia była pełna. W klubie Glen Road Smali wydawał przerażające przyjęcia. Dziewczęta z rewii, żywe pawie, wysypy­wały się nad ranem pijane i bezładnie snuły po Rosedale Street, próbując odnaleźć drogę do domu

- szoferzy bogaczy w taktownym oddaleniu podą­żali za nimi w swych autach.

W Paryżu, w prowincji Ontario, poznał aktorkę nazwiskiem Clara Dickens, która została jego ko­chanką. Miała dwadzieścia jeden lat, Smali miał trzydzieści pięć i podbił ją swą niezwykłością. Wydawał się jej pająkiem. Uosobieniem nagiego kapitalizmu. Jastrzębiem kołującym nad całą pro­wincją Ontario, spadającym na upatrzoną zdo­bycz, wykupującym wszystko, co przedstawiało jakąś wartość, i pożerającym kolejne łupy w locie. Był rekinem. Tak właśnie nazywała go prasa, a on

śmiał się w twarz dziennikarzom, zawiązywał pętle wokół szyi swych krytyków i wykupywał ich, jed­nego po drugim. Albo zdołał kimś zawładnąć, albo też uznawał go za wroga. Nie miał współziomków. I nie miał niewolników. Lubił mawiać, że w dziesią­tym stuleciu cena za charta albo za jastrzębia była taka sama jak za człowieka.

Każdego ranka wstawał z łóżka i udawał się spacerem do swych biur, mieszczących się w Grand Theatre przy Adelaide Street. Przybywał tam przy­najmniej na pół godziny przed wszystkimi pracow­nikami. Tę właśnie porę dnia najbardziej lubił, w wyobraźni projektował sobie choreografię swych posunięć, roztrząsał wszystkie za i przeciw oraz obmyślał haracze, jakie narzuci przeciwnikom, aby ich złamać. Wyjmował importowany owoc avoca­do, rozkrawał go na małe zielone księżyce i roz­siadał się przy swym wysokim biurku, zajadając i rozmyślając. Zanim nadchodzili jego urzędnicy, miał już opracowane wszystkie scenariusze zacho­wań i poczynań. Schodził wtedy do zakładu fryzjer­skiego i rozwalał się w fotelu pozwalając, aby go ogolono i zrobiono mu manicure. Swą dniówkę miał już za sobą. Machina Ambrose’a Smalla zaczynała działać, ogarniając swymi trybikami całe miasto.

Dla swej kochanki Clary Dickens był ujmująco miły, hojny i uroczy. Widując go raz czy dwa razy na tydzień, Clara znała Ambrose’a Smalla z najlep­szej strony. Odciągała go od jego pawich przyjęć. Wybierali się na różne wycieczki. Pod różnymi nazwiskami wykupywał wtedy hotele i domy w ca­łej prowincji Ontario. „Jestem złodziejem - mawiał

- a każdy złodziej musi sobie przygotowywać drogi ucieczki.” Nazwy miast i nazwiska, pod którymi tam występował, rejestrował tylko w swej pamięci, nigdzie ich nie odnotowywano. Clarze wydawało

się że kupuje lub pochłania wszystko, na co spojrzy.

16 grudnia 1919 roku Ambrose Smali udał się na umówione spotkanie. Z jego konta bankowego podjęto milion dolarow. Zamordowano go albo też zaginął. Nigdy go nie odnaleziono, ani żywego, ani martwego.

W początkach stulecia większość dochodzeń kryminalnych przeprowadzano w sposób dostojny i powolny. Przestępcy mieli czasu w bród, po­dróżowali pociągami i statkami. Kiedy w roku 1910, korzystając z radiotelefonu, aresztowano do­ktora Crippena na pokładzie statku pasażerskiego, w chwili gdy spokojnie czytał Czterech sprawie­dliwych, opinia publiczna uznała, że to wyczyn w złym tonie. Ale w sprawie Ambrose’a Smalla było coś, co sprawiało, że opinia była wzburzona. Coś, co stwarzało okazję do ubolewań nad upad­kiem, w jakim pogrąża się świat; spektakularna kapitalistyczna kariera Smalla odsłoniła przepaść dzielącą bogatych od głodujących.

Przez pierwszy rok po jego zaginięciu opinia publiczna pozostawiała policji rozwikłanie tej za­gadki. Ale po niepowodzeniu policyjnych poszuki­wań i po wyznaczeniu przez rodzinę nagrody w wy­sokości 80 000 dolarów za wskazanie miejsca poby­tu milionera opinia zaangażowała się w tę sprawę. Wszyscy poszukiwali zaginionego. W roku 1921 agencje detektywistyczne wynajmowały tropicieli, płacąc im po cztery dolary tygodniowo, i osobnicy ci snuli się po mniejszych miasteczkach, ściągając podejrzanych obcych na posterunki policyjne, gdzie poddawano ich pomiarom według schematu Bertillona. Tropiciele ci przypominali gangi praso­we z poprzednich stuleci, działało wiele rywalizują- 62

cych ze sobą organizacji wywiadowczych, angażu­jących się w to przedsięwzięcie poszukiwawcze, jakby chodziło o pole naftowe albo kopalnię złota.

W roku 1924, po dwunastu miesiącach spędzo­nych w Toronto przy różnych zajęciach, Patrick Lewis został tropicielem. Agencje detektywistyczne ciągle pracowały nad sprawą, nie bacząc na to, że minęło już pięć lat od zaginięcia milionera. Nie znaleziono nikogo, kto by odpowiadał wymiarom Smalla zanotowanym na jego fiszce w kartotece Bertillona, ale nadal wynajmowano całe zastępy bezrobotnych do prowadzenia poszukiwań. W owych trudnych czasach każdy promyk nadziei na wytrysk nafty albo na udaną operację finan­sową wart był zainteresowania. Poszukiwania zagi­nionego milionera uczyniły zeń coś w rodzaju cennej monety, skarbu do odnalezienia.

Patricka interesował najbardziej pakiet listów, któ­re policja przekazała rodzinie. Nawiązał więc kontakt z dwiema siostrami Smalla; przedtem nie umiały one odnaleźć nikogo, kto by się tymi listami poważnie zainteresował. Listy dziwaków, oferty usług mediu- micznych, pogróżki szantażystów, propozycje od po­rywaczy - wszystkim tym wzgardziła zarówno żona Smalla, jak i policja. Patrick pozyskał zaufanie sióstr i wolny wstęp do ich domu przy Isabella Street. Powiedziały mu, że najbliżej znała zaginionego Clara Dickens. Była kochanką brata, najbliższą jego sercu. Radziły mu też, by porozmawiał z Briffą; sam rów­nież uznał Clarę za kobietę odpowiednią dla Amb- rose’a - nie była nią natomiast Theresa, ta święta.

Patrick pojechał pociągiem do Paryża, prowincja Ontario, i spotkał się z lektorką radiową Clarą

Dickens. Stała w przedpokoju, zasłaniając sobą matkę, i oświadczyła, że nie będzie rozmawiała

0 Smallu. Twierdziła, że nie widziała go od chwili zaginięcia. Patrick stał w przedpokoju

1 wpatrywał się w nią. Poprosiła, aby sobie po­szedł.

W książkach, które czytywał, kobiety ratowano przed końmi, które poniosły, i przed wypadkami na pokrytych gołoledzią mostach. Clara Dickens stała na samym skraju świata zamożności. Roz­mawiając z Patrickiem, zwracała się w jedną tylko stronę, jakby była do niej przymocowana, jakby go odprawiała, ich spojrzenia spotykały się tylko przy­padkiem. Był nią olśniony - jej długimi białymi rękoma, jej krótkimi włosami nad karkiem - czuł się tak, jakby Clara nie odwracając się nawet, wypaliła doń z pistoletu przez ramię i śmiertelnie go ugodziła. „Najbliższa sercu kochanka”, „wspa­niała kobieta”.

Ale kim była jeszcze, oprócz tego, że była ko­chanką Ambrose’a Smalla? Ubrana jak do wyjścia, wyglądała niczym lśniąca ważka, cekiny i woal osłaniały jej szyję. Ale było coś zagadkowego w sposobie, w jaki trwała nieruchomo, nie zwraca­jąc się wprost do niego.

Kiedy zapukał ponownie następnego ranka, otworzyła mu drzwi z rękawami zawiniętymi po­wyżej łokci, ręce aż do tej wysokości unurzane miała w mące.

- Myślałem, że jesteś bogata - powiedział.

- Niby dlaczego? Chciałeś, żebym cię wynajęła do poszukiwań mego ukochanego?

Przez cały wieczór i jeszcze długo w noc Patrick starał się uwieść Clarę Dickens, a następnego dnia, kiedy już był tymi zabiegami znużony, ona uwiodła 64

jego. Przeglądał właśnie w bibliotece miejskiej stare wycinki prasowe dotyczące sprawy Ambrose’a Smalla, kiedy Clara weszła na salę. Niemal zasypiał już nad wycinkami z roku 1919. Oparł policzek na ramieniu, wyglądało to, jakby ktoś podszedł był doń w ciszy bibliotecznej i przetrącił mu kark. Wkroczyła do czytelni ubrana na biało i stanęła przy półkach z książkami.

- Myślisz pewnie, że jestem tropem wiodącym do niego, prawda? Myślisz, że mnie musiał wskazać jakiś ślad.

Obezwładniony jej pięknem, nie mógł wykrztusić słowa. Dostrzegł kropelkę wilgoci pod jej powieką, słoneczną łzę, o której istnieniu nie wiedziała.

- Chodź. Odwiozę cię do hotelu.

Tamtej nocy właściwie nie myślał o jej zdobyciu. Czuł się wyczerpany rozmową, którą prowadzili na ganku jej domu górującym ponad Broadway Street. Byli sobą nawzajem skrępowani, wzburzeni, zwra­cali się do siebie równocześnie, jak w duecie. Zwykle potrzebował całych miesięcy, aby się do kogoś zbliżyć, przy najlżejszych objawach niechęci odwracał się, odchodził i nie wracał więcej. Ale teraz oto dyskutowali ze sobą tak żywo, że pozo­stali na ganku aż do późnej księżycowej nocy, podśmiewając się z siebie nawzajem. Nie pozwoli­łaby mu się pocałować ani też unieść w objęciach

- nie pragnęła, by ich ciała weszły z sobą w kon­takt, wykluczała taką możliwość.

Doszli w deszczu do nabrzeża Grand River i zbliżyli się do jej samochodu. Pom9ślał, że to na pewno prezent od Ambrose’a. Tamtej nocy był tak utrudzony, że nie przychodziły mu do głowy żadne pomysły ani podejrzenia. Ona zaś nie wiedziała, co ma począć z jego nagłą obsesją na tle jej osoby. Podwiozła go nieśpiesznie pod hotel „Arlington”, ale nadal siedzieli w samochodzie.

- Jutro wrócę do biblioteki - powiedział.

- Dołączę tam do ciebie.

Przygryzła wargi i energicznie potrząsnęła głową.

Była druga nad ranem. Clara siedziała na pół ku niemu zwrócona, zrzuciła buty z nóg, wysunięte kolano oddzielał od niego drążek zmiany biegów. Pozwoliła się pocałować na dobranoc; przypa­trywał się potem przez chwilę jej twarzy oświetlonej odblaskiem latarni.

Potem wysiadł i zatrzasnął za sobą drzwiczki zbyt mocno, tak że kiedy przeszedł kilka kroków, uświa­domił sobie, jak to musiało rozbrzmieć w ciszy.

- Nie chciałem trzasnąć tak mocno.

- Wiem.

Siedziała nadal z pochyloną głową, spoglądając na fotel, z którego przed chwilą wstał.

- Dobranoc.

- Dobranoc, Patricku.

Wyszli z czytelni czasopism na rozjarzoną słoń­cem ulicę i podeszli do samochodu Clary, Patrick niósł jej pudełko z fiszkami. Oboje byli tak zmęcze­ni, że nie odzywali się do siebie w drodze do hotelu.

Przez otwarte okno jego pokoju, do którego weszli, wlewało się światło słoneczne i wdzierały uliczne hałasy. Zasnęli niemal natychmiast, trzy­mając się za ręce.

Kiedy się obudził, spostrzegł, że jej oczy studiują go uważnie. Widział oprócz nich tylko jej ciemny kark i twarz. Zrobiło mu się głupio, że zasnął w ubraniu.

- Cześć.

- Zaśpiewaj mi - wyszeptała.

- Co?

- Chcę, żeby się to odbyło formalnie. Zaśpie­wasz?

Uśmiechnęła się, a on przybliżył się do niej.

Kiedy się już pokochali, przysunął poduszkę tak blisko, jak tylko się dało, by ułożyć się wygodnie i móc przypatrywać Clarze. Gdy się później obudził, już jej nie było, nie odpowiadał też u niej telefon. Wrócił do łóżka i wdychał resztkę zapachu perfum, który zachował się na poduszce.

- Patricku, czy to ty?

- Tak, Claro.

- Głos nie brzmi jak twój.

- Spałem.

- Zabiorę cię w pewne miejsce. Weź ze sobą jakąś butelkę. I korkociąg. Ja wezmę jedzenie. Wyjedziemy na kilka dni.

Jechali krętą drogą w stronę Paris Plains, mijając wąwozy i pola tytoniu.

- Jedziemy na farmę.

- Ambrose’a?

I Nie, należy do Alice, mojej przyjaciółki. Póź­niej ci o niej opowiem.

- Wpakowałaś się w nową sprawę po same uszy.

- Pomówimy o tym później.

Weszli do małego wiejskiego domku, w kuchni znajdował się piec na drewno. Do tapet przy­czepione były w różnych miejscach ptasie pióra.

W alkowie przy pokoju stało łóżko, w trzech ścianach pokoju były okna. Na podłodze mata. Prawie żadnych mebli. Pomieszczenie wydało mu się celą mniszki. Przyjaciółka miała tu przyjechać nie wcześniej niż za kilka dni.

Później, już w nocy, leżeli na łóżku w pokoju

o trzech oknach, niemal cakowicie rozebrani. On lubił sypiać osobno, w swym własnym świecie, przy Clarze starał się nie zasnąć, tuląc do siebie jej ciało. Nocą Clara przewracała się z boku na bok powoli, jakby niesiona przez wody oceanu. Wkła­dała na siebie coraz to jakąś część odzieży. Zawsze marzła nocą w tym pokoju jakby zalewanym przez morze.

- Obudziłaś się?

- Która godzina? - spytała.

- Ciągle jeszcze noc.

- Aaach.

- Kocham cię. Czy ty kiedyś kogoś kochałaś? Poza Ambrosem?

- Taak.

Poczuł się jej przypadkową zdobyczą.

- Kochałam człowieka nazwiskiem Stump Jo­nes, miałam wtedy szesnaście lat.

- Stump!*

- Miał kłopotliwe imię.

- Tak bym i ja powiedział.

- Dobranoc, Patricku, spać mi się chce.

- Hej!

Wstał z łóżka i obszedł dom dookoła, poczuł się szczęśliwszy i radośniejszy niż kiedykolwiek przed­tem. Ona już zasnęła, pochrapywała otulona przed chłodem którąś z jego koszul. Z uśmiechem na twarzy. Clara śmieszka! Chciałby dopaść Stumpa Jonesa i zatłuc go na śmierć. Szesnastolatka! A gdzie on się znajdował, kiedy miał szesnaście lat? Więc była kochanką Smalla, kochanką Jonesa

- i kogo jeszcze? Poczuł się w owej chwili częścią jej ciała, składnikiem złożonej architektury jej prze­szłości.

Od dobrych dziesięciu minut wyglądał przez okno, kiedy dostrzegł na szybie jakiś cień i stwier­dził, że to żabka drzewna. Wziął do ręki lampę naftową i przybliżył ją do stworzonka. Pseudacris triseriata. „Jak się masz, przyjaciółko” - wy­szeptał do jasnozielonego ciałka zawieszonego u szyby.

- Claro...

- Co to takiego?

- Ambrose.

Miłość była dlań tym samym co dzieciństwo. Otwierał się pod jej działaniem, ujawniał swą naiw­ność i swe wewnętrzne rozluźnienie.

- Co?!

Obudziła się i patrzyła na niego z takim wyrazem oczu, jakby go brała za wariata.

- Podejdź tu, chcę, żebyś to zobaczyła.

Skierowała wzrok ku oknu. a potem znów na

niego, nie odzywając się.

- On chce cię zobaczyć nagą, w ogóle bez ubrania.

I Patricku, jest trzecia w nocy, powinieneś spać. Powinieneś zająć się poszukiwaniem mego ukocha­nego (Ukochanego! - skrzywił się). Chcesz się kochać, czy o to chodzi?

- To samiec żabki drzewnej.

- Żabka drzewna przy pełni księżyca to nic nadzwyczajnego.

- Nic nadzwyczajnego za dnia. A on chce ocenić twą klatkę piersiową, twój brzuch.

- Co to za bolszewickie obyczaje?

Rozpięła koszulę i stanęła między nim a oknem.

- Jutrzejszej nocy weźmie pewnie ze sobą kum­pli, żeby cię sobie pooglądali. Niektórzy nazywają je żabimi dzwonkami. Kiedy wpadają w podniece­nie, wydają dźwięki podobne do dzwonków. A cza­sem szczekają jak psy.

Podeszła do okna, przybliżyła usta do zielonego brzuszka za szybą i pocałowała go.

- Cześć, Ambrose - wyszeptała - jak się mie­wasz?

Patrick objął ją z tyłu za ramiona i nakrył jej piersi dłońmi.

- Wyjdź za mnie, czy wyjdziesz...

I zaczął szczekać.

- Tak, wkrótce, za parę dni, wyjdę.

- Połączyć się z Ambrose’em.

- Tak... wiem, że on żyje.

- Boję się, że już cię więcej nie zobaczę.

- Tak mówisz, Patricku, ale wcale nie masz skrupułów.

- Dziwne słowo. Sugeruje, żeby się kręcić wokół własnego pępka.

- Nie mów nic. Tutaj...

Ambrose’a zobaczył we śnie. Tamten stanął w drzwiach i powiedział: „Patricku, ten szary kształt przywiera do mego ciała. Chciałbym, żebyś go odciął ode mnie.” Byli starymi przyjaciółmi. Ale Patrick miał przy sobie tylko scyzoryk. Otworzył go i wyprowadził Ambrose’a na korytarz, pod lampę zawieszoną przy jakichś żelaznych dźwi­gach. Teraz łatwiej było zobaczyć, co to takiego. Do przyjaciela przyszyto szarego pawia. Patrick zaczął go odcinać.

Ambrose stał spokojnie. Wydawał się w ogóle nie odczuwać bólu. Patrick przecinał już ostatnie szwy, szara figurka odpadła i od toczyła się od ciała jego przyjaciela. Leżała teraz na podłodze niby nie uprzątnięty, zbędny skrawek wykładziny. Podeszli na powrót do drzwi, uścisnęli sobie ręce i rozstali się. Mijając ostatnie budowle wypełniające jego sen, Patrick usłyszał wiadomość o zamordowaniu

Smalla — znaleziono jego zwłoki przecięte wzdłuż na dwoje.

- Co mówisz?

- Pytałam, czy śnisz.

- Nie wiem. A dlaczego?

- Bo się rzucałeś we śnie.

- Tak? Jak to rzucałem?

- Tak, wiesz, jak pies śpiący przy ognisku.

- Może polowałem na królika.

Siedzieli na podłodze, wtuleni w kąt pokoju, w ustach trzymała jego sutkę, dłonią gładziła mu członka. Pogmatwana wiedza, całe ciało uwięzione, jak model statku w butelce. Dochodzę już. Spuść mi się w buzię. Przesuwając rękę po jej włosach, zagłębiając w nie palce jak w poszarpane nitki jedwabiu, wytrysnął wnikając w nią cały. Ona przyzwała go do siebie kiwając palcem i przywarł ustami do jej ust. Zebrał z nich to wszystko, tę białą emanację siebie, i roztarli ją zespolonymi wargami, aż zanikła do cna, aż przestali zdawać sobie sprawę z tego, kto kogo odnalazł niby planetę zagubioną gdzieś w głębi ciała.

Następnego dnia jechali jej packardem polnymi drogami. Wpatrywał się w nią, kiedy opowiadała

o zakładach Wheeler Needle Works, o fabryce „Medusa” przy torach, w której pracował jej ojciec.

- Odbywamy podróż w krainę mojej młodości, Patricku. Pokażę ci miejsce, w którym omal mnie nie uwiedziono.

- To najważniejsze lata w życiu.

- Tak.

Podobał mu się erotyzm jej opowieści, cieszył się wiedzą o tym, gdzie siedziała, w której ławce

w klasie, jaki rodzaj ołówków lubiła, kiedy miała dziewięć lat. Serce wypełniło mu się takimi szczegó­łami. Clara powiedziała mu kiedyś: „Jeśli stykam się z człowiekiem tylko na stopie towarzyskiej, najlepszym sposobem poznania go bliżej jest prze­spanie się z nim.” Uwiedzenie było naturalną konsekwencją zaciekawienia. A on w ciągu tych dni odkrył, że interesuje się tylko nią, jej dziecińst­wem, jej pracą w radio, pejzażem, w którym doras­tała. Już nie obchodził go Smali, chciał go wyegzor- cyzmować z pamięci Clary.

Padało i nie mogli wysiąść z auta. Opuściła szybę w oknie.

- Tu zwykle wyrzucałam swoje drugie śniada­nie.

Wyciągnęła mu z kieszeni chusteczkę i zwilżyła jej rożek językiem.

- Ochlapałeś się błotem - powiedziała ścierając mu coś z czoła.

Gesty te przywróciły Patrickowi świadomość miejsca, kraju, całej rzeczywistości. Poczuł, że wra­ca w realny świat.

- Opowiedz mi coś o Smallu, szybko.

- Ilekroć kłamał, jego głos przybierał spokojny i rzeczowy ton.

- Coś jeszcze.

- Zwykliśmy się rżnąć na „Cayuga”.

- Na promie? Jezus Maria, na promie „Cayu­ga”? W biały dzień?

Wydarł więc z niej tę historię o Smallu, drzazgę spod paznokcia damy. Wzburzyła się głęboko.

~ byłoby rzeczą wybaczalną, gdybym się przyznała, że byłam z nim, bo mi podarował tortepian?

- Co ty opowiadasz?

- Kochałam fortepian. Był czymś, w czym się cała zatracałam. Był moją ucieczką, moim intym-

w 72

nym światem. A Smali miał pieniądze z hazardu, zawsze i wszędzie wygrywał. Ja miałam fortepian

i pracę w radio. Każdy z nas musi przebić się przez jakieś ściany, jeśli nie chce zwariować. Ty przecież też, prawda?

- Nie wiem.

- Był taki czas, kiedy mogłabym się przespać z jego przyjacielem Briffą na przykład. Atmosfera jaką roztaczał, była aż gęsta od różnorakich moż­liwości.

- Lubię gęstą atmosferę.

- Briffa był uroczy. Po europejsku uprzejmy, ale podszyty brutalem, szczęśliwie żonaty. Lubiłam go, bo był skupiony i rzeczowy. Pracował jako sceno­graf. Miał swoją wizję świata, a to jest oczywiście afrodyzjak. Był jedynym znanym mi mężczyzną, który miał własną wizję świata. Ambrose jej nie miał. Ale wysysał ją z Briffy i innych ludzi ze swego otoczenia. Nikt inny nie śmiał się do nich zbliżyć ani ich zatrudnić. To była walka - Smalla i jego przyjaciół przeciw całemu światu. Ambrose przy­stępował do oblegania, do atakowania wszelkich pozostałości po możnych rodzinach, pozostałości, które stanowiły zakończenie dziejów rodu.

- A ty byłaś pianistką.

- Tak, pianistką, interludium muzycznym, po­południowym romansem.

- Był pierwszym facetem, który mnie naprawdę dopadł.

Patrick leżał zaszokowany i spokojny u jej boku tego słonecznego popołudnia. Kiedy opowiadał

o swej przeszłości, nie był tak opanowany jak Clara. Dawne związki poruszały go, często wpra­wiały w gniew. Prawdę o swej przeszłości odkrywał tylko zmuszony szczegółowymi pytaniami. Przez

cały czas zasłaniał się nawykiem niejasnego for­mułowania wypowiedzi.

W jego wnętrzu krył się mur, przez który nikt się nie przebił. Nawet Clara, choć sądziła, że zdołała go nadkruszyć. Minione lata zastygły w nim w ma­ły kamyk, który rozrastał się wraz z nim, Patrick nosił go w sobie, ponieważ nie mógł go z siebie wyrzucić. Powód do przechowywania tego kamyka musiał wykrystalizować się w nim jeszcze przed laty... Patrick wraz ze swym wewnętrznym, nieważ­nym kamykiem. Kamyk wrósł weń w złym momen­cie życia. A potem stał się zarzewiem lęku. Patrick mógł był się od niego uwolnić łatwo, kiedy miał lat siedem, albo i dwadzieścia, wyrzucić go i ruszyć przed siebie, zapominając o nim za najbliższym rogiem.

Tak już jesteśmy skonstruowani.

- Jakich masz przyjaciół, Patricku?

Mam ciebie. Tylko ciebie.

Jutro przyjeżdża Alice.

To my będziemy musieli wyjechać.

- Nie, możemy zostać. Polubisz ją. Ale któregoś dnia potem opuszczę cię.

- Dla Ambrose’a?

Tak, dla Ambrose’a. I nigdy mnie potem nie szukaj.

Trudno mi będzie ci to wybaczyć.

Nie martw się, Patricku. Rzeczy się wypeł­niają. I nie ma ludzi niezastąpionych.

Zastanawiał się, czy zrazu była dlań czymś, co pragnął ukraść, nie dlatego, że była Clarą, ale dlatego, ze należała do przeciwnika. Ale teraz była k Samą sobą' Ta córka brygadzisty

niht Wheeler Need!e Works, wniknęła weń nienie ducha, niszcząc jego wewnętrzną

strukturę. Była kochanką Ambrose’a Smałła, za­łapała się na dyskretnie, powoli obracające się koło fortuny. I przyswoiła sobie owe subtelne reguły gry życiowej, które się wiążą z określonymi korzyściami.

Roześmiała się, włosy na skroniach miała je­szcze mokre od miłosnego potu. Nagle również na sobie poczuł jego kropelki. A kiedy ją do siebie tulił, wciąż nie wiedział, kim ona naprawdę jest.

Po północy Clara chodzi krok w krok za swą przyjaciółką Alice, zdejmuje jej szal z ramion i zawią­zuje sobie na głowie jak turban. Patrick przypatruje się Clarze uważnie - jej kończynom, plamom światła rozlewającym się po twarzy, nie uczesanym włosom. Gdyby powiedziała: „Chodź za mną”, przyodziana w swój turban, poszedłby za nią posłusznie.

1 Czy ci opowiadałam - Clara śmieje się na głos

- jak pomagałam strzyc psy? To wcale nie zmyś­lona historyjka. Mój ojciec lubił polować. Miał cztery ogary, którym nie nadawaliśmy żadnych imion i ginęły tak często, że posługiwaliśmy się numerami. Latem myśliwi kradną sobie psy, a oj­ciec zawsze bał się kradzieży. Jechaliśmy do najgor­szego fryzjera w Paryżu i dawaliśmy mu psy do ostrzyżenia. Zawsze czuł się tym dotknięty, choć niewiele miał innej pracy.

Siadałam na fotelu fryzjerskim i trzymałam psa na podołku, kiedy go strzyżono, a potem od­woziliśmy pozbawione sierści zwierzęta do domu. Tam ojciec brał do ręki brzytwę i golił im brzuchy do gołej skóry, a potem kąpaliśmy psy i wypusz­czaliśmy na słońce, żeby obeschły. Po lunchu ojciec wypisywał im farbą olejną na bokach drukowany­mi literami oznaczenia DICKENS 1, DICKENS

2 i DICKENS 3. Pozwalał mi zawsze wymalować napisy na bokach ostatniego psa. Musieliśmy trzy­mać je unieruchomione, dopóki farba dobrze nie wyschła. Ja wypisywałam stale DICKENS 4.

To były wspaniałe czasy. Całymi dniami rozmawia­liśmy o sprawach, których dobrze nie rozumiałam.

O roślinach, o tym, jak smakuje wino. Ojciec wy­tłumaczył mi, jak się rodzą dzieci. Myślałam przed­tem, że trzeba wziąć pestkę z arbuza, włożyć ją pomiędzy dwie kromki chleba i opić się wodą. Myś­lałam, że tym właśnie zajmują się moi rodzice, kiedy zostają sami. Gawędziliśmy też z psami, zakłopotany­mi swym wyglądem, wyszczuplonymi i bezwłosymi. Czasami zdawało mi się, że mam czworo dzieci. To były wspaniałe czasy. A potem, kiedy miałam piętnaś­cie lat, ojciec zmarł nagle na atak serca. Cholera.

- Tak - odpowiada Patrick - mój również umarł. Mój ojciec był czarownikiem, umiał wydo­bywać kloce drzewne wprost z rzeki.

- A co mu się stało?

- Zginął zakładając ładunek wybuchowy w ka­mieniołomie. Przedsiębiorstwo nalegało na pogłę­bienie wyrobiska i zapadł się nad nim nawis ziem­ny. Nie był to wcale wybuch. Po prostu szelf osunął się znad wydrążenia, w którym ojciec pracował,

i zasypało go w tej jaskini. Znalazł grób w osypisku kamienia polnego. Nie wiedziałem nawet, co to takiego, ten szpat polny. Używano go do wyrabia­nia wszystkiego — porcelany, dachówki, ceramiki, wykładania blatów stołowych, nawet do sztucz­nych zębów. Tak właśnie straciłem ojca.

- Za naszych świętych ojców - mówi Alice, podnosząc szklankę w dłoni.

Rozmowa nadal obraca się wokół dzieciństwa, ale przyjaciółka Clary dorzuca do niej szczegóły

o yczące teraźniejszości. Alice nie odsłania prze­szłości, me ukazuje swych źródeł, jak owe rzeźby ^ 76

ludzi o zawiązanych oczach, które symbolizują nie odkryte jeszcze rzeki.

Przez całą noc, którą spędzają na rozmowie, niebem i polami na zewnątrz domu targa letnia burza. Kuchnia wydaje się zatłoczona tymi dwiema aktorkami. Clara i Alice wślizgują się w język, posługując się nim odgrywają innych ludzi i po­zwalają im długo do siebie przemawiać. Patrick jest przypadkowym widzem. Naśladują sposób, w jaki mężczyźni palą papierosy. Omawiają rodzaje ko­biecego śmiechu - od ochrypłego poprzez ponury aż do wyrachowanego. Pokój wypełnia się różnymi odmianami śmiechu. Patrick obserwuje żywiołowe

i erotyczne ruchy Clary, kiedy ta się przeciąga, oraz bladą twarz Alice, w której kryje się tłumiona energia. Clara nazywa Alice „swoją bladą przyja­ciółką”.

O trzeciej w nocy rozlega się silny grzmot. Patrickowi oczy się zamykają. Mówi kobietom dobranoc i układa się na kanapie, zamknąwszy drzwi do kuchni.

Obie kobiety nadal rozmawiają i zaśmiewają się, z oddali dobiegają odbłyski nocnych piorunów. Mija jeszcze godzina, kiedy postanawiają: „Weź­miemy go sobie.”

Clara i Alice podchodzą w ciemności do jego łóżka. Szepczą coś do siebie, niosą w ręku świecę

i dużą rolkę papieru. Odsuwają zielony koc, któ­rym Patrick osłonił sobie twarz. Wystarczy. Sta­wiają świecę na krześle. Odcinają nożycami krawiec­kimi kawał papieru i przypinają pinezkami do podłogi. Zaczynają pośpiesznie rysować, tak jakby w obcym kraju kopiowały jakiś rysunek technicz­ny. Zdają się oddawać czynności równie bezpraw­nej. Chcą wypatrzyć, co też śpiący mężczyzna

odsłoni, co przekaże swemu portretowi o tej nocnej porze.

On śpi, a one przez dłuższą chwilę pracują pospołu na tej samej karcie papieru, która chwila­mi aż się drze pod naciskiem ołówka. Robiły to razem już nieraz, sporządzały wspólnie takie du­chowe portrety, spowijając głowę w purpurę lub żółć - kolory zazdrości i pożądania. Nie odkry­wając ciała, rysują wszystko, co widzą lub mogą odgadnąć. Klęczą, głowy pochylone przy świecz­kach, rysują zawzięcie na rozłożonym na pod­łodze papierze. Gniew, rzetelność, korygowanie pomyłek. Któraś zaczepnie intonuje zaśpiew, dru­ga go podejmuje i dopełnia frazę, łagodząc ów poryw.

Ścienne malowidło jaskiniowe. Żółte światło świecy pada na twarz Patricka na tle oparcia kana­py, na dwie kobiety harujące tej nocy w pocie czoła, z głowami pochylonymi, jakby wydobywały coś z dna rzeki. Jedna z nich przegina się do tyłu, aby rozprostować kości, druga nadal wykańcza portret.

Czy jesteśmy wiedźmami? — pyta Alice.

Clara zaczyna się śmiać. Krztusi się wprost ze śmiechu, wymacując drzwi. Wodzi rękoma po ścianach, kiedy odnajduje wyjście, wybucha śmie­chem i wyciąga Alice na dwór, w noc. Łamią po drodze jakieś gałęzie, Clara depcze po czymś, czego nie umiałaby nazwać, tarzają się po sto­krotkach i trawie, a potem podrywają na nogi

i stają w deszczu spływającym z rozgrzanych chmur, biegną poprzez burzę ku ciemnym polom, przedzierają się przez sięgającą im po pas kuku­rydzę i fasolę, które szarpią na nich spódnice

i drapią odsłonięte ramiona - i w ten sposób uciszają rozgorączkowanie, które nimi owładnęło w domu.

Deszcz przenika przez cienkie bawełniane bluzki. Alice zawiązuje z tyłu głowy mokre włosy. W świetle nagłej błyskawicy Gara dostrzega Alice w podświado­mym porywie ku górze, bluzkę zrzuciła z siebie, tak że chłonie deszcz nagim torsem, reszta jej ciała pozostaje w mroku aż do następnego rozbłysku, kiedy to obie złączonymi dłońmi chwytają się brzozy, przyciskają do niej i wiją wokół niej w deszczu.

Ich deliryczny pląs w ciemnościach. Nie świeci księżyc. Tylko stokrotka zdaje się z wrodzoną akuratnością wskazywać, gdzie się on znajduje, skryty za chmurami, mogą więc wyć do niego, chociaż go nie widzą.

Wczesnym rankiem porusza się ostrożnie po domu. Przez okrągłe okienko u szczytu schodów wygląda na pole. To dosyć kruchy domek. Patrick wyczuwał, jak wiatr targał w nocy jego ścianami. A teraz panuje dziwna cisza, trawa i drzewa w białej poświacie poranka, dwie śpiące kobiety. Poprzed­niej nocy wstały o świcie, obrzucały się nawzajem rabarbarem, pękając ze śmiechu - obudziła go ich hałaśliwa wesołość. Ujrzał je w trakcie tej bitwy, Alice zaśmiewała się do łez, Clara nagle złagod­niała, kiedy spostrzegła, jak on wchodzi do ku­chni.

Teraz panuje cisza, słyszy tylko własne stąpanie. W sypialni znajduje je obie uśpione, splecione uściskiem, nieświadome dziennego światła wypeł­niającego pokój. Dotyka ramienia Alice Guli, jej ciało umyka przed dotykiem. Ujmuje dłoń Alice w swoją, ona podświadomie odwzajemnia ten uścisk, nie obudziła się jeszcze.

- Hej.

- Muszę wkrótce wyjść - mówi Patrick - mam pociąg.

- Ummm. Zostawiłyśmy ci prezent z zeszłej nocy.

- Tak?

- Ona ci to później wyjaśni.

Przeciąga się ostrożnie, aby nie obudzić Clary.

- Podaj mi koszulę. Zjem z tobą śniadanie. Patrick rozkrawa grejpfruta i podaje jej połówkę

owocu. Alicja kręci głową. Siedzi na taborecie w długiej różowej nocnej koszuli i obserwuje, jak zręcznie porusza się Patrick po kuchni. Zauważa, że w towarzystwie innych zachowuje tyle anonimo­wości, ile tylko zdoła. Alice przygląda się w mil­czeniu rysunkom na ścianie, kiedy on pyta o łyże­czki do herbaty albo o łyżeczkę do cukiernicy.

Patrick nie jest śniadaniowym rozmówcą, po kwadransie stoi gotów do wyjścia. Opiera się ra­mieniem o framugę drzwi. Całuje Alice na pożeg­nanie, przypadkiem zbyt blisko oka.

- Pożegnaj ją ode mnie.

- Dobrze.

- Powiedz, że czekam na nią dziś wieczorem w hotelu.

- Okay.

Alice zatrzaskuje za nim drzwi i przygląda się przez okno, jak odchodzi w stronę stacji kolejowej, przesuwając się przez kwatery okiennych szybek.

Wraca do łóżka i kładzie się obok Clary, obej­mując ją ramieniem, by odzyskać ciepło, które utraciła wstając z pościeli. Wstępuje w senne nie­biosa poniedziałkowego poranka.

Myśl pozostawia przy nich, tak jak odciski palców na ich uśpionych ciałach, policzkiem przy­wiera do chłodnej szyby okna wagonu kolejowego. Złakniony Clary, myśli o Alice, jakby nie skupił na mej przedtem uwagi, jakby za sprawą Clary Alice

w magiczny sposób wyłoniła się nagle z niebytu w pełni uformowana.

Tego wieczora w hotelu „Arlington” studiuje duży rysunek, który Clara przypięła do drzwi. Dobrze na nim wyszedł, zapewnia go Clara, wido­czna jest na nim jego dusza. Patrick nie dowierza Clarze. Dusza ulatuje zeń w czasie snu, a może sen ujawnia utajone cechy jego charakteru. Portret powinien go czegoś nauczyć. Lubi bliskość panują­cą między dwiema kobietami i cieszy się tym podarkiem.

- Co o niej myślisz?

- Polubiłem ją.

- Jest wielką aktorką.

- Radiową?

- Nie, teatralną.

- Lepszą od ciebie?

- Tysiąc razy.

- Tak, polubiłem ją.

Później rozmyślać będzie o tych chwilach, kiedy był już niemal uśpiony, a one weszły do ciemnego pokoju ze świecą. Przybycie czarodziejek. Odczuwa więcej wspólności z nimi, niż odczuwał kiedykol­wiek w życiu. Patrick i dwie niewiasty. Studium Nowego Świata. Judyta i Holofernes. Święty Hie­ronim i lew. Patrick i Dwie Niewiasty. Podoba mu się ten obraz, choć śpiąc nie mógł być uczestnikiem całej ceremonii.

Czasami, kiedy jest sam, Patrick zawiązuje sobie oczy i krąży po pokoju, zrazu wolno, potem coraz szybciej, nie dotykając niczego, i jakby zaczarowa­ny. Niekiedy idąc ulicą odwraca się nagle od światła latarni, daje nurka pod zwisające gałęzie,

czasami zaś chroni się w skrawek mroku pod stołem w swoim pokoju.

Przez całą noc Patrick i Clara rozmawiali, imię Ambrose’a towarzyszyło tej rozmowie jak spadają­ca kropla. Przez całą noc rozmawiali o jej planie dołączenia do „ukochanego”, brzmieniejego imie­nia czaiło się jak trucizna, jak wyraz nikotyna. Jutro Clara wyjedzie. Nie powie mu, gdzie jest Smali. Żąda, aby nie próbował jej śledzić, kiedy już w Toronto odprowadzi ją na pociąg. Patrick wy­czuwa, że nie zna większej części życia Clary. Zbiera i znów upuszcza z rąk poszczególne jego fragmenty. To tak jakby otwierając szufladę odnaj­dywał wciąż nową maskę.

Tego ostatniego ranka siedzą na pół ubrani na łóżku. Przegadali całą noc i on czuje się bezradny wobec potęgi swego niewidzialnego nieprzyjaciela, niezdolny do wyperswadowania Clarze podróży do jego kryjówki. Proponuje więc zademonstrowanie jej swego triku, odpina długi jedwabny szal od jej płaszcza, składa go we dwoje i zawiązuje sobie oczy.

Sadza Clarę na łóżku i zabrania jej się poruszać. A potem odchodzi w głąb pokoju - najpierw posiłkując się rękoma dla zabezpieczenia, a potem już nie korzystając z nich, ociera się niemal o fra­mugę okna, przesuwa głowę wzdłuż półek, ruchem prostym lub załamanym, jakby w jego człowieczej krwi utajony był mechanizm sterowniczy nietope­rza. Opada wreszcie na łóżko zachwycony jej okrzykami. Jest wspaniały. Ona myśli, że jest doskonały.

- Patrz na tę tackę — nakazuje Clarze, kiedy strąca przedmiot i łapie go w powietrzu.

~ ^ na. I? skorupkę od jajka na podłodze, którą skruszę jakby to były kości Stumpa Jonesa. Jesteś tak piękna, Claro, ja nigdy nie oślepnę. Każdej nocy chcę zasypiać, podziwiając twą twarz. Nie 82

mógłbym się zadowolić samym tylko dotykaniem ciebie, wąchaniem twych zapachów.

Wkłada jej do ręki jabłko, zdziera kartkę z kalen­darza.

- Ćwiczyłem w niektóre noce, kiedy spałaś.

Przysuwa się do niej i chwyta zębami jabłko,

przeżuwa je i mówi.

Ona opędza się od tych wszystkich zabiegów, wstaje z łóżka i zatrzymuje się u skraju dywanu. Zasłania sobie dłońmi uszy, aby nie słyszeć jego czułości, i stoi z uniesionymi ramionami. On miota się, niemal oszala­ły, wykrzykuje miłosne wyznania. Jego słowa ciągle docierają do jej uszu, więc zaciska m„ocniej przywiera­jące do nich pięści, zamyka oczy. Wyczuwa, jak pod­łoga drży pod jej stopami, czuje się osaczona jego wirowaniem wokół niej. Nagle zostaje mocno uderzo­na, jej lewa pięść godzi pod działaniem jego ciosu w czaszkę tak mocno, że to ją przewraca.

Podnosi się na kolana, oszołomiona, i rozgląda dokoła. Patrick przykłada sobie prześcieradło do twarzy. Krwawi, jego krew barwi prześcieradło. Opaska osunęła mu się na szyję, wygląda jak kołnierz. Zwraca głowę ku niej, tak jakby jej nie mógł zobaczyć, odwraca się i nadal krwawi z nosa.

- Poruszyłaś się. Mówiłem, żebyś się nie ruszała.

Ona nie może jeszcze się podnieść, oszołomiona

bólem. Wie, że jeśli spróbuje wstać, przewróci się. Siada więc na dywanie. Patrick zgięty w pół wpat­ruje się w prześcieradło, które trzyma w ręku.

To za dużo jak na człowieka, myśli.

Przez całe życie Patrick Lewis wzorował swe postępowanie na powieściach i ich jasnych fabu­łach. Autorzy wyposażyli swych bohaterów w pro­ste motywacje. Wydarzenia światowe dźwigały ich

z ubóstwa. Książki zamykały się spełnieniem wszel­kich pragnień i szczęśliwym rozwiązaniem wszyst­kich romansowych perypetii. Nawet odrzucony kochanek uznawał fakt, że konflikty uległy roz­wiązaniu.

Po odjeździe Clary Patrick sprząta swój pokój przy Queen Street z obsesyjną dokładnością. Myd­ło musuje w wiaderku, ścierka uwalnia sprzęty od tygodniowego kurzu. Potem Patrick zasiada w jed­nym pustym kącie i sięga po papierosy, zapala roxy, strząsając popiół na bukiet stojący za nim. Pokój pachnie jak świeżo wysprzątany sklep rzeź­niczy. Sprzęty — stół, krzesło, klatkę z iguaną

- umieścił Patrick na łóżku pod frontową ścianą.

Czasem zostawia w tym rogu książkę. Już za­czernił jej stronice, rozmazując po ich krawędzi farbę drukarską. Sięga teraz po nią jak po kromkę chleba, ujmuje w dłonie. Strząsa popiół papiero­sowy z dłoni i zaczyna czytać Dzikie gęsi. „Nie mówiło się o tym otwarcie, ale rodzina oczekiwała Caleba Gare’a. Czekał na niego nawet Lind Ar­cher, nowy nauczyciel, który przyjechał późnym popołudniem wraz z indiańskim listonoszem aż z Yellow Post i musiał być głodny.” Clara ocierają­ca mu czoło chusteczką. „Fotel na biegunach zdawał się go przyzywać: Calebie, Calebie! Raczej mało cieszyło to nauczyciela.” Jej ucho wsłuchują­ce się w bicie serca Patricka przez skórę na piersi.

Karmi iguanę, trzymając wykę w bezpiecznej odległości od jej obojętnego pyska. Tylko opusz­czona powieka ma swój wyraz. Zwierzę pochodzą­ce z innej planety. Trąca je w pyszczek kwiatkiem. Za oknem spostrzega mężczyznę na tle niebie­skiego nieba, wspinającego się na nie. Pamiątki po Uarze opływają go wkoło.

^Pocałunek na Union Station, jej wpółotwarte

- Przykro mi, że muszę o to prosić, ale nie mogę jej wlec ze sobą na drugi koniec kraju. Czy się nią zajmiesz?

- Co to jest, napiwek?

- Nie mów tak, Patricku.

- Wypuśćmy ją na wolność, do cholery!

- Jest ślepa.

I przechodząc do porządku dziennego nad sprze­czką:

- Karm ją koniczyną i wyką. I dawaj jej dużo wody. Porusz klatką, zanim zaczniesz karmić. Po prostu żeby jej dać o tym znać.

Patrzył więc, jak Clara odjeżdża srebrzystym pociągiem. Wrócił do domu z klatką kolebiącą mu się u kolana, wrzucił do środka kapusty i nie zajmował się iguaną przez tydzień. Wysłuchiwała jego tyrad, odgłosu tłuczenia kubków i szklanek. Znała Clarę Dickens, wiedza o niej tkwiła w jej średniowiecznym ciele. Patrick wierzył w staro­dawne słowa, takie jak zdarzenie i prze­znaczenie. Przeznaczenie Patricka Lewisa. Przeznaczenie Ambrose’a Smalla. Słowa te niosły swe brzmienie i wyobrażenia, choreografię losu. Dawno temu powiedziano mu, żeby jej nie śle­dził. Gdyby Patrick był bohaterem, mógłby do­sięgnąć Smalla jak strzała wypuszczona z łuku. Mógłby srebrzystym pociągiem zawieźć iguanę do jej pani.

Droga Cłaro,

wszystkie te dziwne półślepe stwory żyją. Rose- dale wygląda jak akwarium nocą. Podwodne drze­wa. Ty spacerujesz boso, w długiej czarnej sukni, po długim ogrodzie Ambrose’a, podczas gdy jego żona śpi na piętrze. Pokrzykujesz, żeby jej zakłócić nocny spokój. Spokój bogaczy.

Ambrose ma klasę, bo ma Ciebie. Klasę mieli oni wszyscy - ci na pół tylko uformowani ludzie, którzy urodzili się z pieniędzmi i nie musieli robić niczego oprócz utrzymywania tyńh pieniędzy przy sobie, tak jak się utrzymuje termometr wsadzony do tyłka. Bogaci ludzie. Delikatni bogacze. Wiem, dlaczego odeszłaś z Ambrose’em. Bo on był szczurem portowym. Imigranckim szczurem. Miał wszystko do wygrania i wszystko do stracenia. Inni musieli tylko umieścić najstarszego syna na studiach w Upper Canada College. Płodozmian. Jedynym człowiekiem, który był w stanie prze­skoczyć przez mur, przejść przez potłuczone szkło, był Smali. Ale ja nie chcę Smalla, ja chcę Ciebie...

Droga Claro, przez całą noc pod drzwiami baru „Greenwood” po drugiej stronie ulicy, na wprost mojego okna, pełna napięć i goryczy rozmowa kochanków. Leżę przy otwartym dla świeżego powietrza oknie, noc­ne pary szukające odosobnienia uwodzą się albo oskarżają, albo walczą z sobą. Nie, nie zrobi­łem tego. Przepraszam. Cholera z To­bą! Westchnął. Uderzenie dłonią, zemsta wzgar­dzonej miłości, paznokcie przedzierające się ku oczom partnera. Walka o posiadanie, Claro, o za­właszczenie i pożądanie, szybki oddech przy rypa­niu — człowieczym lub kocim — nadnaturalne jęki,

I rozmowy przy księżycu - jej dłonie na jego twarzy,

aby uczynić ją mniej anonimową, jej płaszcz rozpo­starty na bruku. Coś mu mówiłaś, co mu Powiedziałaś? Co? Do jasnej cholery! C o? N i c!

Nie zasypiam aż do momentu intymnej ulgi. Kiedyś usłyszałem straszny huk na dole i wy- 86

jrzałem. Zobaczyłem mężczyznę z dywanikiem owiniętym wokół ramienia w towarzystwie czer­wonego psa. Był to złodziej z sąsiedztwa, Caravag­gio, powracający z pracy. Przeszedł spokojnie pod moim oknem, zajęty lizaniem porcji sycylijskich lodów.

Obudziłem się na Twój głos, pełen lęku. Wzdy­chałaś. Najpierw myślałem, że to rozmowa dobie­gająca z ulicy, ale to byłaś Ty i zamarłem w ciemno­ści - może to sen, którego nie chciałem śnić. Znam Twoje wahania, Twój załamujący się głos, kiedy kłamiesz albo jesteś pijana. Znam je dobrze. Claro?

wyrzekłem w ciemność - wszystko w porządku, wszystko w porządku. Stanąłem na materacu w no­gach łóżka. Mogłem obiema rękami dosięgnąć sufitu. Ale Ty mnie nie słuchałaś. Czułem powiew wpadający z ulicy. Jakiś głos, męski głos, zanosił się śmiechem w Twoim towarzystwie. Skierowałem w tę stronę wzrok i zobaczyłem lampkę oświetlają­cą skalę włączonego radia. Była to Mystery Hour, powtórka sprzed dwóch czy trzech lat. Przespałem godziny nadawania audycji i obudziłem się po to tylko, by wychwycić Twój głos. Odgrywałaś w tym słuchowisku ważną rolę. Popadłaś tam w tarapaty.

Odmówiłem na Union Station opuszczenia Cie­bie. Twoja gniewna twarz zwrócona ku piaskow­com z Bedford, cholera jasna, Patricku, zostaw mnie! Włosy zsuwają Ci się na czoło w tym geście uwalniania się ode mnie.

Na peronie piątym zatrzymujesz się, w kłębach pary, i podnosisz ręce w górę w geście kapitulacji, jak kowboj. Zawieszenie broni. Nie wchodzimy na stopnie wagonu, palce naszych dłoni splatają się jak koła zębate. Uciekasz przed kłaustrofobią, którą niesie z sobą Twój ogarnięty obsesją kocha­nek. Kładziemy sobie ręce na ramionach, dysząc. Twoja twarz traci wszelki wyraz.

Droga Claro, podszedłem do Ciebie i poprosiłem Cię do tańca. Mężczyzna który był z Tobą, uderzył mnie w twarz. Poprosiłem Cię raz jeszcze i on znów mnie uderzył. Otarłem sobie krew spod oka. W pięć minut później znów podszedłem do Two­jego stolika, a jego ludzie rzucili się na mnie

i wyrzucili mnie na zewnątrz, gdzieś w jakąś alejkę na zapleczu. W tym śnie nie widziałem Cię już od dawna i podobałaś mi się w sukni, którą miałaś na sobie. Była to jakaś uroczystość, znaj­dowałaś się między honorowymi gośćmi. Wpat­rywałem się w Twoją twarz i czyjaś ręka wymie­rzyła mi kolejny cios. Upadłem na podłogę. Le­żałem przyglądając się Twojej sukni, a potem odpełzłem stamtąd. A w końcu wróciłem po raz kolejny i poprosiłem Cię do tańca. I zdarzyły się wtedy dwie rzeczy. Tańczyliśmy przez krótką chwilę, chciałem Cię do siebie przycisnąć, ale bałem się zabrudzić Ci suknię krwią, i Ty powie­działaś: „Wszystko w porządku, Patricku” - a ja spojrzałem Ci w twarz, oni znów zaczęli mnie wyciągać w alejkę na zapleczu. Sen zakończył się spiskowaniem z jakimś Chińczykiem, jakby tu przerwać całe przyjęcie.

Otworzył drzwi i na jej widok cofnął się gwał­townie, zaskoczony. Nie spodziewał się jej.

^ Ruszył wzdłuż pustych pokojów, wskazując na różne uszkodzone przedmioty, które próbował zbierać, potłuczone szkło i porcelanę, rzeczy po­rzucone dawno temu, po odejściu Clary.

- Co to za przedmioty?

- Szkło, puzzle... cała historia.

Alice wykrzywiła usta w grymasie. Ile w końcu wiedziała o nim i o Clarze?

88

- Próbuję uporządkować swoje życie - powie­dział.

- Zgoda, od tego powinno się zacząć.

Obeszła pokój wokoło, niczego nie dotykając,

tak jakby każda rzecz w tym pustawym pokoju była ważna i stanowiła część jego kuracji.

i Jak dawno temu odeszła? Półtora roku? Dwa lata?

- Dawniej. Ale nie dość dawno.

Mówił z wysiłkiem. Zdania wymagały uzupeł­nień, wtrąceń, po to, by nie tylko przekazać infor­macje, ale zawiadomić o stanie, w jakim się znaj­duje.

- Poczęstuj mnie kawą, Patricku.

Dzieliła ich odległość nie większa niż półtora metra. Kiedy podeszła do wycinków prasowych rozwieszonych na ścianie, on odruchowo cofnął się przed nią. Poczuł, że staje się niebezpieczny. Alice wydawała się starsza, pewna siebie. Zdjęła płaszcz i położyła go na podłodze przy drzwiach wejściowych. Patrick poszedł za nią do kuchni, nalał wody do czajnika i zapalił gaz. Nie było krzeseł, więc oparła się o kredens i patrzyła na Patricka stojącego przy piecyku. Czuła się tu bezpiecznie.

- Wyglądasz na zmęczonego - powiedziała.

- Nie, czuję się dobrze. Fizycznie czuję się zupeł­nie dobrze, gorzej ze stanem mojego ducha. Ale mam szczęście, niezależnie od stanu ducha, w jakim się znajduję, ciało samo dba o siebie.

Było to najdłuższe przemówienie, jakie wygłosił od wielu miesięcy.

- A ze mną jest odwrotnie. Tylko poprzez stan fizyczny mogę objawić stan mego umysłu, tylko poprzez moje ciało.

- To jasne, jesteś przecież aktorką, prawda?

- Prawda.

Jego spojrzenie wędrowało po wszystkich przed­miotach, omijając ją samą, to zły znak. Odsunęła się od kredensu, ruszyła w jego stronę i zatrzymała się o kilka centymetrów przed nim. Jego wzrok spotkał się na chwilę ze wzrokiem Alice, potem odbił się odeń i spoczął bezpiecznie na jej policzku.

. - Twój ruch, Patricku.

Pierwszy od miesięcy uśmiech na jego ustach. Przybliżył się ku niej i przywarł do postaci Alice, aby zapobiec jej znikaniu. Była niższa, niż myślał. Nie była ani mała, ani zbyt duża, ale wyobrażał sobie, że ciało przylegające do jego ciała będzie miało inne rozmiary. Widział czerwone żyłki na skroniach, zmarszczki pod oczyma.

Woda w czajniku już się zagotowała, a oni nie poruszyli się nawet. Stali przywarci do siebie, wyczuwając nawzajem przez skórę swe systemy kostne, swe włosy z tyłu nad karkiem. „Odpręż się” - powiedziała, i zapragnął osunąć się na nią, dać się jej unieść do innych krain, w głąb oceanu, do łóżka, gdziekolwiek. Przez zbyt długi czas pozostawał samotny. Powracając z pracy wieczorem natychmiast zapadał w sen, tak że potem nie wiedział, co się naprawdę zdarzyło. Nie był niczego pewien, niczego nie udawało się doprowadzić do końca, niczego też nie roz­wiązał w czasie, który przeżyli razem, ale w jakiś sposób utrzymywało go to przy życiu. Sądził potem, że przyszła doń owego dnia nie przygnana namiętnością, ale by go ratować, by go przywołać do jakiejś rzeczywistości. Jeśli ktokolwiek wie­dział, gdzie znajduje się Clara, to ona była tym kimś.

Zeszłego tygodnia natknął się na nią przed Par- rot Theatre. Nie widział jej od czasu tamtego spotkania na farmie przed dwoma laty i z trudem ją poznał. Ale ona wymówiła na głos jego imię.

90

- Grałaś w tej sztuce?

- Nie...

Wzruszył ramionami stropiony. Oczy miał nie­przytomne, nie dostrzegał niczego dokoła. Na so­bie stare ubranie, nie wyprasowane, pogniecion9 kołnierzyk.

- Co teraz porabiasz? - spytała.

Odsunął się poza zasięg jej wyciągniętej ręki.

- Pracuję w tartaku.

- Przyjdź obejrzeć tę sztukę któregoś wieczora. A potem sobie gdzieś pójdziemy.

- Dobrze, zgoda.

Ten wyraz „zgoda” pozwalał mu się oddalić. Chętnie poszarpałby ją na kawałki, mszcząc się za Clarę. Wydawało mu się, że to wszystko było grą, spektaklem teatralnym odegranym przeciw niemu. Kobiecą nauczką, wywodzącą go w pole, odbiera­jącą mu całą mądrość, a nawet możliwość pomsty. Odwrócił się i odszedł od niej.

A teraz, ująwszy Alice za mały palec, wyprowa­dził ją z kuchni.

- Od kiedy tu mieszkasz?

- Od prawie roku.

- Tutaj jest łóżko!

- Tutaj jest iguana.

- Ach, to t y ją dostałeś.

W łóżku przestraszyło go jej ciało, jej przejrzys­tość. Tak jakby nagle jakieś zwierzę spadło mu na kark, tak się poczuł, kiedy leżała na nim, w pustym pokoju.

- Myślę, Patricku, że jej matka wie, gdzie ona jest.

- Możliwe.

91

a

- Powinieneś ją odszukać.

- Ona mi tego zakazała.

- Musisz się wyrwać z tego cienia.

- Wiem o tym.

- A jak się znów zobaczymy, będziemy mogli ze sobą porozmawiać... powiedzieć sobie cześć.

Wypowiedziała to w tak dziwny sposób, że później przypominał sobie to zdanie w różnych wersjach - sarkastycznej, zalotnej lub smutnej.

Zgubiła kolczyk, zorientowała się, kiedy wsta­ła. Ale powiedziała, że to nieważne, że był sztu­czny.

Pojechał do miasteczka Paryż, żeby się spotkać z matką Clary, zjadł z nią obiad.

- Kiedy wyszła za mąż, uciekła od męża.

- W y s z ł a za Stumpa Jonesa?

- I rozwiodła się z nim. Zbyt wielu ludzi śmie­szyło jego imię. Straszne było życie z człowiekiem

o takim imieniu, ale on nie chciał go zmienić. Miała wtedy zaledwie osiemnaście lat. A on twierdził, że się do swego imienia przyzwyczaił.

- Jaki on był?

- Przystojny, ale miał zły charakter. Dobiły ją chichoty recepcjonistów w hotelach, w których się meldowali. Patrick Lewis - o, to jest dopiero nazwisko. Wiele mi o panu opowiadała.

- A co o mnie mówiła?

- Ze prawdopodobnie jest pan romantycznym bolszewikiem ze wschodniej części Ontario.

T° Prawda, jestem chłopakiem ze wschodniej części Ontario. A co jeszcze mówiła?

- Mówiła, że pana uwiodła.

- Tak mówiła... Opowiadała pani takie rze­czy?

- Czy utrzymywała jakieś kontakty ze Stüm­pern?

- Nie, nie sądzę.

- Czy ma pani ich fotografię?

Pani Dickens wstała z kanapy i wyszła do ku­chni. Pomyślał, że się rozgniewała, że go wzięła za człowieka nieokrzesanego, więc ruszył za nią, prze­praszając.

- Zapomnij o niej, Patricku, minęły już dwa lata.

Roześmiał się.

Otworzyła szafkę i wyjęła z niej ślubną fo­tografię. Oboje na tle jakichś skał. Stump wy­glądał dobrze, wpatrywał się w twarz Clary. Ta­ka młodziutka, miała wtedy włosy niemal jasne, nie tak ciemne jak teraz. Twarz pełniejszą, nie­winną.

- To twarz głuptasa - powiedział, nie dowierza­jąc, że to ta sama osoba.

- Tak - potwierdziła matka - była wtedy głup­tasem.

- Gdzie ona jest?

- Nie lubię go.

- Nikt go nie lubi. Czy pani wie, gdzie ona jest?

fl W miejscu, o którym Small wie, że nigdy tam

nie zajrzysz... w miejscu, o którym wie, że nigdy tam nie wrócisz.

- Co pani przez to rozumie?

Ale już wiedział. Dokładnie wiedział, gdzie prze­bywają. Był tropicielem, który przejrzał wszystkie mapy i sprawdził wszystkie nazwy, z wyjątkiem tej, która była tak dobrze znana, że ją opuścił, podob­nie jak dzieciństwo, już dlań niewidzialne.

Patrick wpatruje się w wąską smużkę poświaty księżycowej na ścianie. Wydaje mu się, że jego ciało jest cieniem kogoś zakutego w łańcuchy.

Przebudził go w pokoju hotelowym w Paryżu szept Clary w nogach jego łóżka. Zlany potem. O drugiej w nocy. Rozpina guziki u sukni... wyskoczyła z łóżka zagrzać sobie ręce przy kaloryferze... Otrzą­sa się ze snów, przypomina sobie, że go porzuciła. Wychodzi z łóżka i podchodzi do kaloryfera, do którego ona podbiegała.

Stoi w ich dawnym pokoju w hotelu „Arling­ton”. Nie zapalając światła pochyla się i przykłada twarz do ściany na wysokości brzucha. To tu wpadli we wściekłe seksualne szaleństwo. Odnosi wrażenie, jakby w białej ścianie taiła się jeszcze resztka dotyku jej stosu pacierzowego.

Ambrose Smali trzyma nad głową zapałkę, która oświetla mu ramiona, okryte nocną koszulą. Jest czwarta rano. Nad nim, u sufitu, wisi coś niby jedwabny worek napełniony naftą. Ambrose usły­szał jakieś hałasy. W drugiej ręce ma mosiężną rurkę połączoną z jedwabnym zbiornikiem. Nagle płomień i gaz stykają się i jego pokój rozjarza się żółtym światłem. Patrick Lewis siedzi na krześle, w płaszczu, patrząc mu wprost w oczy.

Smali podsuwa sobie krzesło. Odczuwają wzaje­mne podniecenie, tak jakby każdy z nich przeglądał się w lustrze.

Od czego chcesz, żebym zaczął — pyta Smali

- od dzieciństwa?

Patrick uśmiecha się.

- Nie chcę rozmawiać o tobie, Smali. Ja chcę Clary. Jest w niej coś, co rzuciło na mnie urok... Nie wiem, co to.

lii n'e wykrystalizowana natura — mówi spokojnie Ambrose.

Może.

- Kto jeszcze wie, że tu jestem?

94

Ja

- Nikt. Przyszedłem porozmawiać z nią.

- Pójdę ją obudzić. Wyjdź na dwór, ona cię tam wysłucha.

Patrick wychodzi w nocne ciemności i siada na jednym z dwóch krzesełek stojących na trawniku. Otaczają go błękitne drzewa, czuje zapach żywicy z ich gałęzi. Może też dosłyszeć odgłos rzeki z od­dali. Zna to miejsce od dzieciństwa, ten wielki dom należący do Rathbun Timber Company, który w okresie spławiania drewna mijał codziennie. Ostatnia pozostałość minionej ery. Podchodzi do okna i zagląda do środka. Światło już się tam nie pali. Ambrose musiał zabrać lampę ze sobą do sypialni w tylnej części domu.

Krople spadają z okapu na jego płaszcz, cza­sem też na kark. Ale deszcz nie pada. Patrick wyczuwa zapach metalu. Podnosi wzrok ku gór­nej framudze okna i jednocześnie uświadamia sobie, że te krople nie mają nic wspólnego z wo­dą. Wyczuwa zapach nafty parujący ze swoich wilgotnych ramion i słyszy odgłos zapalanej zapał­ki, która ma go zabić z ręki Smalla. skradającego się po dachu. Patrick widzi, jak Smali zeskakuje z dachu wprost na niego, niczym w rycerskich zapasach.

Biegnie kamienistą ścieżką ku rzece, ale spo­strzega, że ubranie na nim się zapaliło. Wyciąga 7. kieszeni nóż i odcina płonący skraj płaszcza, odrzucając go w biegu. Zatrzymuje się i wybucha śmiechem. Wszystko w porządku. A potem spo­strzega płomyki ognia prześlizgujące się po drze­wach i pojmuje, że znalazł się pośrodku pożaru

- rusza biegiem, obok płonącego śmietniska, obok łodzi leżącej na piasku, wpada w rzekę, zanurzając się aż po pas. Wysączające się z płaszcza kropelki

nafty płoną spływając na powierzchnię wody. Pa­trick przewraca się w wodzie na wznak.

Pozostaje w niej, wystawiając jedynie głowę, bojąc się wysunąć ramiona na powierzchnię. Nie czuje bólu nigdzie z wyjątkiem dłoni, w których wciąż trzyma nóż. Zanurza się aż do dna rzeki. Wyczuwa rany na dłoniach. Czuje też na piersi swędzenie, zadrapał się zrzucając płaszcz.

Odwraca wzrok od dłoni w ostatniej chwili. Widzi Ambrose’a Smalla stojącego na brzegu rze­ki. Butelka z zapalonym lontem wzlatuje w powiet­rze, wybuch wyrzuca wodę z rzeki jak kosz ryb, noc nabiera w tej sekundzie barwy srebra. Lewe oko Patricka zasnuwa się bielą, myśli on, że pewnie na nie oślepł. Sięga po nóż i wychodzi na brzeg, otrząsając się z wody. Ambrose tkwi nadal w miej­scu. Nie porusza się i wtedy, kiedy Patrick do­chodzi do niego i wbija mu nóż w kark.

Potem Patrick biegnie do oddalonego o milę starego hotelu w osadzie Bellrock. Nie ufa sobie na tyle, by pobiec na skróty przez pola, trzyma się drogi przebiegając koło domu, w którym się uro­dził, przez most, z którego łowił ryby, aż w końcu wbiega na hotelowe schody.

Kiedy się Patrick obudził, nadal nie widział dobrze lewym okiem. Mokre ubranie wisiało na krześle przed małym kominkiem. Wstał, zrobił sobie mały opatrunek na piersi i usiadł przy oknie, patrząc na rzekę. Ta sama rzeka, spływa­jąca od strony domu Smalla, Depot Creek, po­kiereszowana w miejscach, w których spławiacze drewna budowali tamy. Kilku wyrostków zanu­rzonych po kolana w wodzie przy przystani owi o ryby. Usiadł na parapecie, wyczuwając przez szybę powiew świeżego powietrza. Ręce 96

złożone na podołku wyglądały na cudze, jakby oglądał je na obrazie. Usłyszał głos Clary zza drzwi.

Ujrzał w lustrze swego ducha. Zdarł z siebie opatrunek, bandaż owinął mu się wokół głowy jak czepek.

- Przekręć klamkę, nie mogę jej otworzyć.

Kiedy weszła do środka, wysunął przed siebie

dłonie jak bokser. Bolały go przy tym ruchu.

- O Boże, to masz być ty?

- Cześć, Claro.

Stała tam, w rozpiętym płaszczu, trzymając ręce w kieszeni. Przypatrywała się, jak wygląda. Twarz miał wilgotną, uświadomił sobie, że oko mu łzawi, nie mógł go jednak obejrzeć. Pomyślał, że kiedy nie może widzieć, nie może też kon­trolować tego, co go otacza. Patrick tak często wyobrażał ją sobie bez tego ubrania, które miała teraz na sobie. Podniósł lewą rękę, aby obetrzeć twarz opatrunkiem, ale zaczęła drżeć, kiedy ją uniósł do wysokości ramienia. Clara podeszła do niego i otarła mu policzek otwartą dłonią, potem przytknęła ją, zmoczoną słoną wilgocią, do ust.

- Nie widzę na to oko.

Jej ręka znów powędrowała ku jego twarzy, palcami badała skórę, mięśnie policzka.

- Czy czujesz dotyk?

- Tak.

Jej palce powędrowały w górę, ku jego czołu. Nie wiedział, co począć z rękami. Nie mógł ich cofnąć ku sobie.

- Co się dzieje?

- Moje ręce.

- Obejmij mnie. Już się dotykaliśmy kie­dyś.

- Nie chciałbym, żebyś pomyślała... /

Skrzywił się, twarz go zabolała. I tak stali pośrodku tego pokoju. Jego ramiona po obu jej bokach, dotykające materiału płaszcza, jej palce delikatnie rozczesujące mu włosy w po­szukiwaniu ran.

- Masz tu krew. Co wyście obaj, do cholery, wyczyniali?

Odsunęła się od niego i zdjęła płaszcz.

- Znam tu w miasteczku lekarza, ale najpierw cię umyję.

Patrick stał nadal przy oknie, stanęła za nim.

- Wyobrażałam sobie, Patricku, że się spotkamy gdzieś w świecie, ale nigdy nie myślałam, że się spotkamy tutaj. Nad tą rzeką, o której mi opowia­dałeś.

Przytuliła do niego głowę i pozostawali nieru­chomi, jakby zasnęli. Palcem wykreślała delikatną linię na jego barku, równoległą do rany.

- Byłoby to straszne, gdybyśmy się spotkali w normalnych warunkach. Nie sądzisz?

Postawiła za sobą miseczkę z gorącą wodą i za­częła mu wymywać zakrzepłą krew spomiędzy włosów. Czuł się zmęczony, z trudem stał na nogach. Podarła suche prześcieradło na szarpie

i wzięła się do przemywania ran, na piersi, na barku, wreszcie na rękach, skłaniając go, by kolej­no poruszał palcami.

Czy masz tu przybory do golenia? Oczywiście, musisz je mieć.

Nasmarowała mu mentolem trzy zadrapania na uchu, a potem zaproponowała, że go ogoli. Otworzyła brzytwę, przysunęła sobie krzesło i za­siadła przed nim.

- Jak się czujesz, Patricku?

Zaśmiał się nerwowo, co tak w nim lubiła.

98

- Na krawędzi, jak zwykle.

- Nie spadnij.

Spojrzał jej wprost w oczy z powagą. Po raz pierwszy patrzył w nie przez dłuższą chwilę. Za­uważyła, że nie ma na jego twarzy bólu, że jest w niej pragnienie.

- Claro, mów do mnie.

- Wszystkie te małe blizny...

Wytarła brzytwę o bandaż. Patrick wyglądał starzej. Bardziej krucho. W taki oto sposób poznaje się czyjąś twarz, pomyślała. Powinna go była golić już dawniej. Powinna już uprzednio poznać jego kruchość. Był wytworem obyczaju, na­leżał do poprzedniego stulecia. Chciała umalować mu twarz, podbarwić zarysy policzków i powiek. Nadać jego twarzy nowy wyraz. Był teraz mniej neutralny, skóra przypominała ściany jaskini, które zmieniają wszystko, co się na nich wymaluje. Prze­tarła mu twarz, chcąc ją wyrzeźbić. Nakreśliła mu palcem na czole napis DICKENS 5. „Nie chcę cię utracić, Patricku. Nie mogę cię mieć, ale nie chcę cię utracić.”

Wstała na ugiętych nogach z krzesła, wypro­stowała się i odsunęła tę przeszkodę, podchodząc do wytapetowanej ściany. Potem podeszła do ok­na. Widziała, że on nadal wpatruje się w to miejsce przy ścianie, jakby tam pozostawiła swe ciało. Kwiaty, pnącza, czasem jakiś angielski bażant w zaroślach, niekiedy zaś rumor wywołany przez jakiegoś pijanego durnia z innej epoki, usiłującego wyjść na dwór i nie umiejącego odnaleźć drzwi. Patrick siedział wpatrzony w rozpościerający się przed nim krajobraz.

- Czy wiesz, że kojarzono Smalla z tą okolicą? Przebąkiwały o tym gazety z Toronto i wiedziałem, że to nie jest przypadek. On musiał schronić się w miasteczku, z którego pochodzę, ponieważ ty

z nim byłaś. Poderwał cię w ten sam sposób co ja. Mam rację?

- Chciał wiedzieć, skąd pochodzisz. Nie powie­działam mu zbyt wiele. Nie interesował się tobą, Patricku. To jest bogacz, który się wyrwał z koko­nu bogactwa. Ukrywa się. Nigdy nie uwierzy, że tu przybyłeś z mojego powodu.

Odwrócił głowę i wpatrzył się w jej twarz na poduszce, z oczyma wbitymi w sufit.

- W jakiś sposób wiedziałem, że odniosę rany, kiedy cię znów zobaczę. Miałem sny o tym, jak cię proszę do tańca i jak zostaję pobity.

Clara się uniosła i dotknęła jego piersi.

- Doktor dobrze cię opatrzył.

- Czy Smali wie, że jesteś tu ze mną?

- Pewnie tak, ale nie mówmy o nim, Patricku. Wrócę tam rano.

Kiedy spogląda na jego twarz w chwilę pó­źniej, widzi, że już zasnął. Kuracja uczyniła go sennym na cały dzień. Czuwała nad nim długo.

O trzeciej w nocy odczuła jego ciało przy swoim. Przywarli do siebie, poruszając się ostrożnie, ze względu na jego rany, zatopieni w sobie tak głęboko, jakby śnili. Potem wyszła do ła­zienki, skąd wyłoniła się dopiero po pewnym czasie.

- Dobranoc, Claro.

- Dobranoc, Patricku Lewis. Mój przyjacielu. Zasnął tuląc do siebie jej dłoń.

Ubrała się po ciemku i wyszła nie budząc go. Słońce wstało nad Goose Island, wspinało się na dach domu pana Moira, kiedy wracała spacerem mijając farmy Grantów i Meeków. Widziała, jak młody George Grant wraz z bratem Russellem przypędza krowy z pastwiska, i porozmawiali 100

chwilę. Poszła dalej drogą, a potem krętą ścieżką ku domowi, w którym mieszkali i z którego zapew­ne będą się teraz musieli wyprowadzić. Czuła się wprost obłąkanie szczęśliwa między tymi dwoma punktami swej wędrówki.

Nie poszła od razu do domu, ale na brzeg rzeki,

i usiadła wpatrując się w wodę, przytulona do czerwonej łodzi. Było zimno, ale miała na sobie płaszcz. Zamyśliła się. Nie wiedziała, co się teraz dzieje w hotelu, kiedy Patrick budzi się w świetle poranka, znajdując cienki okrwawiony skrawek swego opatrunku, który oderwał się przy ich miłos­nych ruchach w ciemności, odnajduje też odcisk jej dłoni na tapecie, znamię krwi na angielskich kwiat­kach w swej sypialni, w miejscu, o które się wsparła ręką w trakcie miłosnego kołysania. Opatrunek zsunął mu się z ramienia niby miękki, biały kokon, kiedy Ambrose wyszedł na dwór, zszedł na dół, ku wodzie, i ujrzał Clarę siedzącą w zadumie i wpat­rzoną w rzekę Patricka.

Część druga

Pałac Oczyszczenia

W tunelu pod jeziorem Ontario dwóch mężczyzn ściska sobie dłonie, stojąc na mulistej pochylni. W tle kilof i górnicza lampa, umazane błotem twarze zwrócone w stronę kamery. Przez chwilę, w której kamera filmuje ten obraz, w tunelu panuje cisza, pozostali robotnicy przerwali pracę. A potem Arthur Goss, fotograf miejski, zbiera porozstawiane pod różnymi kątami odblaskowe płyty szklane, zdejmuje porozwieszane w różnych miejscach lampy, mające stworzyć wrażenie otwiera­jącego się za oboma mężczyznami prześwitu, zwija cały swój sprzęt i rusza z nim ku odległej o kilka­dziesiąt metrów drabinie, by się wyłonić na światło dzienne. tuipinice muuu • roamu

Praca rusza na nowo. Wgryzają się w skamienia­łą glinę. Mokre kląskanie. Ludzie wyrywają z gliny tkwiący w niej głaz skalny i rozbijają go. Napeł­niają setki beczek ociekającym wodą błotem i wy­dobywają je z tunelu na powierzchnię. Drążony we wschodniej dzielnicy miasta tunel pod jeziorem ma pomieścić w sobie rury nowo budowanej sieci wodociągowej.

Mamy rok 1930. Jedyną rzeczą, którą Patrick dostrzega w brunatnym mroku, jest wyrwa w glinie 102

wyszarpana łopatą. Wyczuwa przed sobą cały kon­tynent. Przebijają się pod jednym z największych jezior Ameryki Północnej w świetle lamp górniczych, jakby ścigając się z rzucanym przez nie cieniem. Każde uderzenie kilofem w ilastą ścianę wywołuje wstrząs biegnący od dłoni przez ramiona do barku, jakby ciało porażał impuls elektryczny. Po dwudziestu minutach takiego wysiłku Patricka i innych robotników w tu­nelu ogarnia znużenie, ramiona opadają, w płucach braknie tlenu. Ale wszyscy pracują przez następną godzinę i przez kolejne cztery do trzydziestominu- towej przerwy na lunch.

W ciągu całego ośmiogodzinnego dnia pracy nikt nie odzywa się ani słowem. Patrick zachowuje też całkowite milczenie w stosunku do brygadzistów, podobnie jak pracujący z nim Włosi i Grecy. Przez osiem godzin spowijają ich mroki przetkane brud- nawymi poblaskami lamp. Gdzieś z głębi tunelu dobiega stały warkot pomp odciągających wodę, jaka ustawicznie zbiera się u ich stóp. Przez całe przed­południe tkwią pochyleni w mokrej glinie, nie mogąc się rozprostować, oddając mocz w miejscu, w którym zostali unieruchomieni, spożywając posiłek tam, gdzie ktoś inny uprzednio się wypróżnił.

W miarę jak kopacze posuwają się naprzód ze swymi kilofami i łopatami, ekipa murarska po­krywa gliniane ściany mieszanką cementu i piasku, zastygającą po kilku godzinach w beton. A co by się stało, gdyby poprowadzili wykop niewłaściwie

- choćby odrobinę za wysoko, zbliżając się zanadto do dna jeziora Ontario, oznaczonego na obłąka­nym planie komisarza Harrisa wytyczającym punkt pobierania wody z jeziora do stacji pomp, oddalonej od niego o trzy kilometry? Wszyscy wyobrażają sobie wodę wdzierającą się do tunelu, wypłukującą ich z niego jednym śmiertelnym ude­rzeniem fali. a

Za każdym razem kiedy kopacze natrafiają na wielki blok skalny lub zwał łupków ilastych, bryga­dzista oczyszcza tunel z ludzi, także i muły pociągo­we odprowadza się na zaplecze. Patrick odłącza się wtedy od towarzyszy pracy. Zdejmuje z siebie pas z metalową klamrą, sprawdza, czy w mokrej odzie­ży, którą ma na sobie, nie pozostał żaden kawałek metalu, i zakłada sobie na ramię pudło z dynami­tem. Z lampą górniczą w ręku samotnie dociera do najdalej wydrążonego krańca tunelu. Panuje tu całkowita cisza - nie słychać wiatru ani żadnego odgłosu ludzkiej pracy. Słyszy tylko własne kroki stawiane na błotnistym podłożu i własny oddech w ciemności.

Na końcu tunelu zawiesza lampę na ścianie

i usiłuje sobie wyobrazić strukturę głazu zagradza­jącego drogę, jego rozmiary, jego przypuszczalne pęknięcia i szczeliny. Zdejmuje lampę i drąży otwo­ry, w których umieści laseczki dynamitu. Tylko w takich chwilach przybliża oczy do ściany, którą przez cały dzień rozkopuje. Blask lampy pada na mokrą powierzchnię głazu. Kiedyś Patrick natrafił na wyblakłą skamielinę, na stożkowatego głowono- ga, którego wyłuskał z głazu i schował do kieszeni.

Chociaż zatrudniony jest jako dynamitard u bry­gadzisty, większość czasu spędza na drążeniu tune­lu łopatą i kilofem wraz z kopaczami. Płacą mu dodatkowo za każdą ilość wykopanej z tunelu gliny. Nikt nie chciałby się podjąć takiego klaustro- fobicznego zajęcia, ale dla Patricka jest to jedyne dogodne miejsce na ziemi, z której czuje się wy­gnany. Wykorzystuje teraz umiejętności, jakich nabył u ojca — choć tamten pracował w świetle słonecznym, na rzece, z której kloce drzewne powo­li wzbijały się w powietrze.

Rozsnuwa lont, który będzie się palił z szybko­ścią poł metra na minutę, i podpala go. Zabiera 104

lampę i rusza w drogę powrotną ku oczekującym towarzyszom pracy. Nie śpieszy się, w tunelu nie ma żadnego innego światła poza tym, które niesie sam, rzucając poza siebie swój wyolbrzymiony cień. Kiedy dołącza do robotników oczekujących przy wejściu do tunelu, dobiega do nich huk eksplozji rozkruszającej blok skalny w lawinę gru­zu osypującego się na dno tunelu w ciemności pod dnem jeziora.

W miarę upływu godzin w tunelu rośnie tem­peratura. Kopacze ściągają z siebie koszule i zawie­szają je na hakach wbijanych w twarde ściany. Patrick wracając do domu rozpoznaje na ulicy innych „tunelowców” po dziurach w koszulach na grzbiecie. Jest to ich znak rozpoznawczy. Pod koniec dnia wychodzą spod ziemi na pustynną przestrzeń budowy, która była kiedyś laskiem, Victoria Park Forest, a gdzie teraz buduje się stację wodociągową. Oglądają nawzajem swe parujące w chłodzie ciała.

W drodze powrotnej do domu Patrick chwyta ostatnie odblaski dnia. Glina zastyga w suchym powietrzu w twarde grudki na ubraniu, kruszeje na włosach i dłoniach. Patrick nożem zeskrobuje grudki przyklejające mu nogawki do butów, wywi­ja mankiety, wysypując z nich zastygłe błoto. W swym pokoju przy Wyatt Avenue ubranie wie­sza w rogu, karmi iguanę i kładzie się do łóżka.

O szóstej następnego ranka na powrót wkłada ubranie twarde jak pancerz, otrzepuje je o ścianę, aby wykruszyć resztę gliny i zmiękczyć je, podłoga pokrywa się drobnymi grudkami i kurzem. W dzie­sięć minut uwija się ze śniadaniem w barze „Thompson Grill”. Nie czyta gazety, wpatruje się w dłonie kelnerki obierającej jajka ze skorupek.

Kiedy schodzi pod ziemię, ubranie nasyca się wil­gocią tak szybko, jakby było wystawione na deszcz.

Grupa dziewięciu kopaczy rusza ku końcowi tunelu, niosąc trzy lampy. Wyczuwają nawzajem swój zapach, odór potu z poprzednich dni, knot lampy zdaje się go wchłaniać i spalać. Słychać muły i kucyki, które czekają na dole, by przewozić beczki z wykopaną ziemią i szlamem ku szybowi. Kiedy je tam na dół opuszczano na linach, zwierzęta rżały rozpaczliwie obawiając się, że zostaną żywcem pogrzebane. Patrick i pozostali kopacze maszerują w milczeniu, mając w pamięci wyszczerzone zęby tych zwierząt, ich rżenia i jęki, kiedy opuszczano je

o kilkanaście metrów pod ziemię spętane, tak by nie mogły uciec,) pozostawiono tam do czasu, aż zdechną, lub aż do chwili, w której tunel osiągnie zamierzony punkt pod dnem jeziora. A kiedy się to ma stać? Umysł muła nie jest ani mniej, ani bardziej czujny od ciała mężczyzny drążącego tunel w glinie pod jeziorem.

Na powierzchni rusztowania i konstrukcje roz­rastają się niczym kwitnące drzewa. Wielkie pompy wirujące, cenniejsze od ludzkiego życia, przetacza się wraz z silnikami napędowymi na miejsce, z któ­rego - według marzeń komisarza Harrisa - pompo­wać będą wodę do specjalnych basenów. Dźwigi unoszące ciężar ośmiuset ton stali holuje się aż z Sault Sainte Marie. Ciężarówki dostarczają cegłę z Cooksville.

Z całej prowincji Ontario dostawcy zwożą swe wytwory i swe umiejętności, by wznosić pałac dla wody. Biorą w tym dziele udział: Richie Cut Stone Company, Raymond Concrete, Heather & Little Roofing & Sheet Metal, Architectural Bronze 106

& Iron Works dostarcza zdobniczego żelaza, Cana­dian Metal Window & Steel Works stalowych ram okiennych, Otis-Fenson & Turnbull dźwigów, Hobbs Glass glazury, Strauss & Scott sztukaterii, Richard Wilcox Canadian Company uchylnych klap drzwiowych. Bavington Brothers przysyłają malarzy, Bennet & Wright zajmują się ogrzewa­niem i wentylacją, T. Eaton Company dostarcza linoleum, Vulcan Asphalt wykładzin z mastyksu. Instalacje elektryczne zakłada Canadian Com­stock, wzory mozaik podłogowych projektuje Ale­xander Murray. Roboty dekarskie i posadzki tara­sów wykonuje Italian Mosaic & Tile Company.

Harris wymarzył sobie marmurowe ściany, po­kryte miedzią dachy. Zajął teren Victoria Park Forest i zbudował na tym miejscu wspaniałą świą­tynię wyniesioną ponad jezioro. Architekt Pomphrey zaprojektował wejście do niej na wzór bramy do bizantyjskiego miasta, a wnętrze budowli zaplanowano na obraz i podobieństwo miasta ide­alnego. Potrójnie zagięte mosiężne sztachety od­dzielają je od świata jak niepokalaną wizję. Subtel­na pochyłość wieży nadaje jej charakter egipski. Harris wyczuwał zapach lego miejsca;zanim budowla powstała, znal wszystkie jej rozmiary jak zasięg własnych ramion - długość skrzydła zachod­niego, skrzydła wschodniego. Wielki Kryzys i opór społeczny mogły zwalniać tempo jej wznoszenia, ale na przekór wszystkiemu połowa budowli ukoń­czona została w ciągu roku. „Kształt miasta zmie­nia się szybciej niż serce śmiertelnika” Harris lubił napominać swych krytyków cytatem z Baude- laire’a. Tworzył miejsca pracy, budując Bloor Street Viaduct, St. Clair Reservoir, wynajmując na dniówki ludzi do karczowania zarośli, wyrówny­wania terenu, regulowania biegu strumieni. Komi­sarz robót publicznych mógł wykorzystywać te

takty, sypać nimi na prawo i lewo, jakby rozdawał dziennikarzom pomarańcze.

Ale wznosił tę budowlę dla samego siebie. Dla spełnienia marzeń, które zawsze pieścił w wyobraź­ni, marzeń o wodzie przetaczanej przez Bloor Street Viaduct, tak jak proponował. Nikt inny wówczas nie interesował się wodą. Harris wymarzył sobie pałac dla niej. Pragnął najlepszego żelaza dekora­cyjnego. Pragnął mosiężnej windy przewożącej lu­dzi z budynku administracyjnego do hali filtrów, gdzie stąpać się będzie po różowym marmurze. Styl neobizantyjski pozwalał mu na mieszaninę wszyst­kich elementów technicznych. Fryzy stylizowano w wymyślny sposób. Domagał się żyłkowanego marmuru ze Sieny, zegarów i przyrządów pomiaro­wych w stylu art deco, sięgających poniżej poziomu podłogi okien, pozwalających oglądać położoną ponad metr niżej halę filtrów, marzycielskich i za­dumanych jak średniowieczne ogrody wodne.

Ale najpierw musiał ukończyć drążenie półtora- kilometrowej długości tunelu pod jeziorem, zor­ganizować siłę ludzką do wykopywania ziemi oraz siłę ludzką i zwierzęcą do instalowania rur. I to był drugi biegun jego marzenia. Ten, który trapił go nocnymi koszmarami, wynikłymi z nieustannego napięcia.

Gossa i innych fotografów posłał do wnętrza tunelu, ale sam do niego nie wszedł. Był człowie­kiem, który rozumiał rozwój miasta, jego dzienne zapotrzebowanie na wodę, zdawał sobie sprawę z ilości wody wprowadzanej do filtrów, z wędrówki chloru i dwutlenku siarki do urządzeń filtrujących, z konieczności przeprowadzania za pomocą holow­ników rocznie stu dziewiętnastu inspekcji różnych ujęć wodnych, miał w pamięci liczbę zaworów i kesonów w stacji pomp w East Toronto, i prze- raczającą trzy kilometry rocznie rozbudowę sieci

wodociągowej - od St. Clair Reservoir do górnej stacji pomp - a także konstrukcję rezerwowego zbiornika przy John Street...

Tak przedstawiała się owa choreografia w roku 1930.

Na fotografiach z tego czasu wilgoć panująca w tunelu wydaje się biała. Białą koszulę ma na sobie brygadzista, na biało oznaczono głaz skalny, który ma być rozsadzony dynamitem. Cała reszta jest pracą i ciemnością. Twarze szare jak popiół. Świat jeszcze nie wykończony. Ludzie pracujący w krążku światła nie większym od tego, jaki rzuca świeczka. Stanowią szpicę kolumny w tym małym światku, wymarzonym w snach Rowlanda Harrisa, śnionym w jego sypialni, w domu przy Neville Park Boulevard.

Taki oto śnił dziwny sen. Z każdego wykopu wyłaniają się milknący ludzie, spowici w mgiełkę pary. Konie pod jeziorem Ontario. Przetaczanie wody przez prawie dwa kilometry, wpompowywa- nie jej w jego ciało i wypompowywanie, kiedy została już przez nie oczyszczona.

Większość posiłków spożywał Patrick w barze „Thompson Grill”, przy River Street, gdzie kelner­ka od lat ustalonym zwyczajem ograniczała się do minimum czynności przy mieszaniu kawy lub też obłupywaniu jajka ze skorupki. Oglądał krople oliwy opryskujące jej ręce, stałe zmrużenie oczu od gryzącego dymu.

Jeśli ona przypatrywała się gościom posilającym się w tym barze, to działo się tak tylko wtedy, kiedy nie byli tego świadomi. Wydawała się całkowicie zamknięta w sobie, jakby była jakimś podwodnym

stworkiem w utworzonym przez sztuczne żółte światło akwarium przyulicznym albo rzucającą cień rysą na szkle. Wydawała się przezroczysta, choć pracowała tam od lat. Większość bywalców baru „Thompson Grill” charakteryzowała się tą właściwością.

Patrick siadywał w jego zaciemnionej części, mógł więc przypatrywać się palcom lewej ręki kobiety przesuwającym szklanki i filiżanki, pod­czas gdy prawa czyściła blat baru, mięśnie napinały się pod skórą. Było to jeszcze na wiele miesięcy wcześniej, zanim odkrył tatuaż umieszczony wyso­ko na jej ramieniu, dostrzegając go poprzez pęknięcie przy szwie, gdzie bawełniany materiał ujął się nieco.

Nabrał przekonania, że rozporządza ona mocą bogini, władnej przekląć lub pobłogosławić. Miała­by władzę przemienić tego, kogo by dotknęła, kogo by mocnym uchwytem ujęła w dłoń, napinając mięśnie ku owej niebiesko-czarnej kreaturce wyła­niającej się spod rękawa u nasady jej ramienia. Nie chciał oglądać nic innego.

Przypiął sobie nad łóżkiem notatkę brzmiącą: „Wodociągi - niedziela, ósma wieczór”, aby o tym terminie nie zapomnieć, choć było to jedyne za­proszenie, jakie otrzymał od dwóch lat. Nucił sobie The cheese stands alone, ser starcza za wszystko, robiąc zakupy na Eastern Avenue. Patrick lubił tę piosenkę. Podśpiewywał na głos: farmer takes the dog... farmer bierze z sobą psa - tak jakby wypo­wiadał jakieś zaklęcie, wędrując ulicą wśród Mace­dończyków. Południowo-wschodnią dzielnicę mia­sta, gdzie teraz mieszkał, zamieszkiwali głównie imigranci, i nie natykał się wśród nich na żaden język, który znał, pozostawał wśród nich w deliry- 110

czny niemal sposób anonimowy. Jedynym zwier­ciadłem, w którym mógł się przejrzeć, byli spotyka­ni na ulicy ludzie, Macedończycy i Bułgarzy. Pra­cowali wraz z nim przy drążeniu tunelu.

Poznał był już macedoński wyraz na określenie iguany, guszter, i spróbował się nim posłużyć, wyłuszczając kiedyś swe potrzeby przy stoisku z owocami, gdzie kupował koniczynę i wykę. Było to przełamywanie lodów. Kobieta spojrzała nań, poprawiła jego wymowę i podeszła do następnego straganu. Obeszła je oba wokoło i nakreśliła kształt jaszczurki. Guszter? Cztery kobiety i paru męż­czyzn otoczyło go ciasnym kręgiem, rozpaczliwie próbując złamać kod językowy, który ich od siebie oddzielał. Zaintrygowała ich jego obsesja na tle wyki. Udał się więc w pewne miejsce w centrum miasta, /upił jej trochę i wrócił do Macedończy­ków, aby im zademonstrować to, czego szukał. W następnym tygodniu, kiedy przechodził Eastern Avenue, właściciel stoiska przywołał go, kiwając ręką. Wyka to po macedońsku /i-i. Teraz już przystąpili do rzeczy poważnych. Już przetłuma­czono nazwę zwierzątka, guszter. Otoczyli go krę­giem i próbowali się dowiedzieć, ile ma takich stworzeń. Czy ich hodowla jest jednym z jego zajęć zawodowych? Wiedzieli oczywiście, gdzie mieszka, widywali jego rozjaśnione żółtym światłem okno wychodzące na Wyatt Avenue, wiedzieli, że jest samotny, znali liczbę puszek z brzoskwiniami, któ­re spożywa w ciągu tygodnia. Brzoskwinie w pią­tek. Posłali po Emila, który najlepiej z nich mówił po angielsku, a on, kiedy przyszedł, wykrzyknął:

- Brzoskwinie na piątek, prawda?

Patrick poczuł się zawstydzony, że wiedzą o nim tak niewiele. Zredukował swe życie niemal do zera. Wracał do domu o zmroku, po pracy w tunelu. Radio grało w jego pokoju do północy. Nie zaj­

mował się niczym, o czym mógłby rozmyślać. Pochwalili jego fiński garnitur. Po modata elegan- ten! - co oznaczało: modny, elegancki. Poczę­stowali go macedońskim ciastem. I nagle, otoczo­ny przyjaźnią i aprobatą, Patrick zaczął się uśmie­chać, poczuł, że łzy spływają mu na sterczące, jak u Macedończyków, wąsy. Elena, tęga Elena, która od ponad roku sprzedawała mu wykę, zdjęła z szyi biały szal i podarowała mu go. Rozejrzał się wokół siebie i spostrzegł kobiety i mężczyzn, któ­rzy mogli nie rozumieć, dlaczego rozpłakał się między nimi, obcymi, co dotąd wydawali mu się jedynie niewyraźnymi cieniami na jego ulicy, na ich ulicy.

Miał teraz za zadanie zapamiętać ich imiona. W sposób całkiem formalny, zaczynając od Ele- ny. Kobiety ściskały mu rękę, mężczyźni obej­mowali go i całowali, a on za każdym razem powtarzał: Patrick, Patrick, Patrick. I wiedział, że każdego z nich musi zapamiętać. Ponieważ nade­szło południe, a King Street Russian Mission Brass Band grała o niecałe pięćdziesiąt metrów dalej, zaprosili go na lunch, który podawano do stołów przy stoiskach i straganach. Był gościem honorowym. Z jednej strony zasiadła przy nim Elena, z drugiej Emil, wokół stołu grono nowych przyjaciół.

Podano mu talerz gołąbków — sarmi, jak je nazwała Elena, i nagle wyjaśniła się przyczyna strasznego odoru siarczanego, który wciąż go prze­śladował przez ostatni rok od przeprowadzki. Emil opisał mu sposób moczenia przez kilka dni liści kapusty w wodzie z solą i odrobiną octu winnego. Patrick zajadał wszystko, co przed nim stawiano. Przy kawie Kosta, właściciel „Ohrida Lake Re- staurant , zadał mu pytanie za pośrednictwem Emila. Emil najpierw zagadnął kilku spośród roda- 112

ków o to, czy pytanie będzie właściwe. A potem zwrócił się do Patricka:

- Co jeszcze potrafisz robić?

Przy stole zapadła cisza. Elena położyła rękę na jego dłoni i poprzez Emila dodała uspokajająco:

- To nieważne, jeśli nic innego nie umiesz.

Pozostali biesiadnicy skinęli głowami potaku­jąco.

- Byłem kiedyś tropicielem. I umiem się po­sługiwać dynamitem.

Kiedy Emil przetłumaczył tę odpowiedź, zapadła jeszcze głębsza cisza. Patrick słyszał każdy takt wygrywany przez Russian Mission Band w głębi ulicy. A potem Kosta podskoczył w miejscu i wy­krzyknął coś do Patricka. Na twarzy malowało mu się wzburzenie, prawdziwa pasja. Emil zwrócił się do Patricka, przekrzykując hałas, który nagle roz­brzmiał przy stole.

- On mówi, że on też, że on też...

Kosta odkroił wielką pajdę chleba, wysunął się spomiędzy stołu i ławy, i ruszył w stronę Russian Mission Band.

Później tego popołudnia, kiedy Patrick pokazy­wał swą iguanę przyjaciołom z ulicy. Kosta wyrzekł:

- Wodociągi o ósmej, w niedzielę. Zgroma­dzenie.

1 odszedł, nie pozwalając Patrickowi ani przyjąć, ani odrzucić tego zaproszenia.

W godzinę po zapadnięciu zmroku po pochylni, w milczeniu, małymi i większymi rodzinnymi grup­kami, do wodociągów ściągali ludzie. Wyłaniali się z mroku niczym ćmy, zbliżając się do prostokątnej, południowej bramy stacji filtrów. Przechodzili przez nią szybko, jakby cień chmury przesuwał się po pochylni.

We wnętrzu budowli paliło się światło i panował gwar. Odbywało się tu zgromadzenie ludzi różnych narodowości, a hałaśliwa praca maszyn zagłuszała jego odgłosy, kryjąc to nielegalne zebranie przed kimś niepowołanym, kto mógłby przechodzić przez Queen Street oddaloną o pięćdziesiąt metrów. Wy­powiadano się w wielu językach. Patrick dawał się ponieść tłumowi zdążającemu ku kręgowi krzeseł otaczającemu prowizoryczne podium. Zobaczył Kostę zajętego pozdrawianiem różnych ludzi i od­prowadzaniem ich na wyznaczone miejsca, do­strzegł go, zanim tamten skierował nań swój wzrok. Pomachał mu dłonią, a Kosta odpowiedział podobnym gestem, nie przerywając zajęć, którymi był pochłonięty. Patrick poczuł się boleśnie osamot­niony w tym tłumie wymieniającym się informa­cjami, objuczonym dziećmi trzymanymi na rękach.

Na podium przygrywała czteroosobowa orkiest­ra. Był to partyjny wiec polityczny, niezgodny z prawem, oczekiwano na mówców i na rozrywki. Patrick znalazł sobie miejsce, usiadł i pociągnął łyk z piersiówki. Nagle wyłączono elektryczność, paliły się tylko lampy naftowe ustawione na krawędzi sceny.

Pojawiły się na niej marionetki, klekocząc drew­nianymi szkielecikami. Półkole lamp naftowych rzucało żółte światło na tę część stacji pomp - na generatory, kilka pierwszych rzędów krzeseł na widowni, mozaikowe płytki i mosiężne słupki. Pa­trick spojrzał ku górze i zobaczył tam, na górnym poziomie, dziewczynę, trudno widoczną, ukrytą w mroku, który osłaniał kukiełkarzy.

Czterdzieści kukiełek wkroczyło w krąg światła, zywo.'gęs^^^^^fe| Marionetki męskie nosiły wąsy i brody, kobiecym uróżowano twarze. Jedna kukie- 114

tka miała rozmiary dorosłego człowieka. Ten gi­gant był centralną postacią przedstawienia, twarz mu jaskrawo pomalowano: oczy ocienione głęboką zielenią i otoczone żółtymi obwódkami stanowiły jakby cel. Wszystkie marionetki sprawiały wraże­nie ogłuszonych. Wymacywały stopami przestrzeń przed postawieniem każdego wysilonego kroku wprowadzającego je w głąb nowej krainy, jaką była dla nich scena. Odziano je w kostiumy będące mieszaniną różnych strojów narodowych. Dopiero po pięciu minutach ich tańca Patrick zorientował się, że duża kukiełka jest żywym człowiekiem. Stało się to możliwe tylko dlatego, że tancerz nagle wyłamał się z rytmu mechanicznych poruszeń ku­kiełkowych i wprawił swe ciało w wirowanie niewy­konalne dla drewnianych lalek.

Ta duża postać zaczęła się wyodrębniać spośród pozostałych. Stała się bohaterem spektaklu nie tylko za sprawą swych rozmiarów, ale dzięki ges­tykulacji i zarysowywanym cechom charakteru. Być może jej odrębny wygląd miał uwypuklić szczególny charakter tej istoty ludzkiej. Pod za­kręconym wąsem krył się ktoś zatroskany i ner­wowy - ambitny, zalękniony, chwilami zachłanny. Usposobienie miał zmienne, obejmowało ono sze­roką skalę stanów uczuciowych - od strachu do pożądania. Wśród kukiełek znajdowała się bogata kobieta o twarzy przybierającej śliwkowy odcień, policjant, przebiegły znajomek, sędziwa matrona. Bohater przedstawienia był z nimi wszystkimi po­wiązany. Przebiegało ono w ciszy, bez bębnów i śpiewu. Tylko przy odgłosie stąpania, uderzeń drewnianych dłoni o siebie, przypominających deli­katny dźwięk paznokci dotykających szklanki. Marionetki wypełniały całą scenę bądź też for­mowały się w rodzaj chóru, przestrzegającego bo­hatera przed uleganiem wygórowanym ambicjom,

przywołującego go stanowczymi gestami do po­rządku. Kukiełka ludzka, wyobcowana, naiwna i z natury towarzyska, wszystkich wprawiała w za­kłopotanie. Jej twarz, na przekór wąsom, była ciemnoskóra i młoda. Ubrana była w fińską koszu­lę i serbskie pantalony.

Akcja sztuki narastała. Kukiełkę ludzką, zano­szącą się obłąkanym śmiechem, postawiono przed obliczem władz, których językiem nie umiała się posługiwać. Stała przed nimi znieważana obelgami. Ze zmartwiałą twarzą. Pozostałe marionetki za­częły ją okładać pięściami, ale ciągle nie padało ani jedno słowo - tylko oskarżające spojrzenia spoza wyciągniętych pięści. Ona zaś upadła na podłogę, składając ręce w błagalnym geście. Scena ta nie miała końca. Patrick zapragnął zetrzeć jej z twarzy barwną charakteryzację. Tę karykaturę kultury. Nie mógł oderwać oczu od tej twarzy.

Widownia wokół niego zachowywała milczenie. Jedynymi dającymi się słyszeć dźwiękami było pochrząkiwanie przedstawicieli władz ze sceny. Oczekiwali oni, by ta wielka kukła przemówiła, ale ona nie mogła wydobyć z siebie słowa. Grube brwi, wydatny nos, kręcony wąs ^ wszystko to, co parodiowało ludzi z widowni — przybrało wyraz niemal natarczywy. Kiedy kukła odwracała się tyłem, pot przesiąkający różowy brokat koszuli nadawał jej krwisty odcień na barkach i wzdłuż kręgosłupa. Pozostałe marionetki pochyliły się ku środkowi sceny niby trzciny bambusowe pod tchnieniem wiatru. Kukła ludzka uklękła, uderza­jąc dłonią o drewnianą podłogę, jakby wzywała pomocy — to straszliwe wezwanie wdarło się w mil­czący spektakl.

Widownia zaczęła klaskać w takt tej tłukącej

o podłogę dłoni, wysokie sklepienie hali wodo­ciągów odbijało odgłos wzmocnionym echem. Pa-

trick nie był się w stanie poruszyć, oczy wbił w skuloną na scenie postać, zafascynowany mania­ckim waleniem dłonią o podłogę. Gdyby miało nie ustać, rozsadziłoby całą budowlę. Byłby to absurd. Chciał, aby w hali zapanowała cisza, by zakończył się atak rozpaczy, który owładnął ową ludzką kukłą. Widział jej okolone żółtymi obwódkami oczy, koszulę okrwawioną ciemnym potem, maskę twarzy uniesionej ku górze w psim geście. Patrick zerwał się na nogi i stąpając poprzez krzesła wydo­stał się przed rząd krzeseł. Chciałby się wyrwać stąd, z tego budynku. Doścignęła go burza oklas­ków, okazała się od niego szybsza. Każdy jego krok wzniecał niebywały hałas. Znajdował się teraz w pobliżu orkiestry, uciszonej orkiestry, która siedziała, oczekując następnego aktu. do którego będzie znów przygrywała. Widział ogromne in­strumenty złożone na kolanach muzykantów; ich zagięcia i wybrzuszenia wyglądały jak zamrożone organy ludzkiego ciała. Wzniósł oczy ku górze, poślizgnął się zaraz, ale nie mógł oderwać oczu od tej twarzy i tej uderzającej o podłogę dłoni. Prze­stąpił półkole lamp naftowych. I znalazł się na scenie, a kiedy podszedł do zmaltretowanej figury człowieczej, stwierdził, że aktor jest znacznie drob­niejszy niż się z oddalenia wydawał, i że jest kobietą.

Przykląkł obok niej i ujął ją pod ramiona. Objął ją ręką przez plecy. Pochylił się jeszcze niżej i chwy­cił za dłoń nadal usiłującą bić o ziemię niczym nastawiona na określony ruch maszyna czy pływak niezdolny do powstrzymania wyrzutu ramion. Oderwał jej dłoń od podłogi i powolnym ruchem przycisnął do uda. A potem spojrzał poprzez świet­listą mgłę w nagłą ciszę na widowni.

Na górnym poziomie hali również stał ludzki tłum. O wiele więcej setek ludzi, niż sądził. Zwrócił

spojrzenie na kobietę, na jej kostium ze sztucznego jedwabiu, taniutkiego, wygniecionego materiału sprzedawanego na ulicznych straganach, przesyco­nego potem. W takim zbliżeniu nie dostrzegał w niej nic z postaci, którą wykreowała w czasie przedstawienia. Zdawała się całkiem wyczerpa­nym, opadłym z sił manekinem. Kropla potu na jej twarzy drążyła sobie rynienkę w podkładzie. Oczy, ukryte pośrodku malowanych obwódek, spostrzeg­ły go, potrząsnęła głową. Wyprostowała się. Starł dłonią pot z jej policzka. Zapomniał, gdzie się znajduje. Ona wstała opierając się na jego ramie­niu. Wolno schodziła ze sceny, przekraczając pół- okrąg naftowych lamp, rozwierając szeroko ramio­na, a następnie zwierając je. Powolne uderzenia dłonią o dłoń. Tam. Tam. Tam.

Potem z rozwartymi ramionami stanęła naprze­ciw wiwatującego tłumu i uniosła w górę opuch­niętą dłoń, a wtedy wszyscy zerwali się na nogi z niepohamowanym okrzykiem. Kobieta przyłoży­ła palec dź warg i widownia ucichła. Rzuciła im nazwisko następnego wykonawcy głosem brzmią­cym jak uderzenie dzwonu i w krąg świateł naf­towych lamp wkroczył mężczyzna z parasolem. Tłum natychmiast skupił na nim całą swą uwagę. Patrick zaczął się wycofywać za haftowaną kur­tynę. Spojrzał jeszcze pełen zakłopotania w głąb sali, ale kiedy powrócił wzrokiem ku scenie, akto­rki już tam nie było.

Poza sceną był już człowiekiem postronnym. iał w pamięci dotyk jej dłoni, kiedy wspierając się k na jego ramieniu wstawała z podłogi. A także głos,

tory rozznał. Starał się przypomnieć sobie rysy warzy wyłaniające się spod rozmazanej charak- eryzacji. Za kulisami znajdowało się zaledwie kil- 118

ku wykonawców, przesłoniętych półmrokiem | sta­ła tu tylko lampa naftowa na podłodze. Jak zdobył się na to, by wejść do pomieszczenia, w którym kukiełka-gigant odsłania głowę? W którym karze­łek wyprostowuje się na pełną wysokość? Żongler macedoński, którego występ oglądał na scenie przed pół godziną, niedbałymi ruchami wrzucał swe drewniane pomarańcze do walizeczki. Nie było tu ani sof, na których można rozsiąść się wygodnie, ani łuków świetlnych, tylko sami artyści ścierający sceniczną charakteryzację. Jakiś mężczyzna nacią­gający skarpety. Ktoś inny zaczytany w „Racing News”. A w przeciwległym końcu hali Patrick dostrzegł Indianina przeprowadzającego marionet­kę przez korytarz, tak jakby pomagał w chodzeniu komuś o ograniczonych zdolnościach ruchowych. Patrick ruszył za nim. Indianin przeszedł do końca korytarza, a następnie zniknął za jakąś kurtyną. Powietrze między dziwnie powyginanymi rurami i manometrami było wilgotne. Od strony sceny dobiegały odgłosy gorącej owacji. Kiedy Indianin wyłonił się spoza kurtyny, Patrick chwycił go za ramię i spytał, gdzie może odnaleźć tancerkę wy­stępującą z kukiełkami. Indianin wskazał ruchem głowy kurtynę i wręczył mu lampę.

Patrick wkroczył w kompletną ciemność. Kiedy rozświetlił ją lampą, dostrzegł w jej blasku kołyszą­ce się stopy. Przybliżył światło do brokatowej szaty

- to król tu wisiał, sznurki kryły się w rurce, po drugiej jej stronie przymocowane były do drew­nianej rączki. Trzy lub cztery rurki, przez które przeciągnięto cienkie linki, utrzymywały w powiet­rzu wszystkie kukiełki. Skierował bursztynowe światło po kolei we wszystkie strony i wszędzie wyłaniały się z mroku twarze i kończyny lalek, które nie wyglądały już jak kukiełki, lecz jak odpoczywający ludzie, jak zgromadzony w mroku

gabinet cieni. Czy raczej dwór monarszy, milczący

- jak to leży w obyczajach Wschodu. Ilekroć rozlegał się dźwięk królewskiego dzwonu, dwór mogolskiego księcia Akbara zamierał w trakcie dokonywania wszelkich czynności. I z monarszego kaprysu zastygł teraz, by Patrick mógł przespace­rować się wśród jego dworzan i poddanych, i przyj­rzeć ich strojom i zajęciom. Ruch oznaczał speł­nienie. Patrick zaglądał do kuchni, zbrojowni, sy­pialni, w których kochankowie zastygli w piesz­czotliwych gestach, przechodził obok zastawionych stołów, przy których członkowie królewskiego dworu tkwili w bezruchu, głodni i zasmuceni tym, że jadło im stygnie, zaglądał do pomieszczeń sokol­ników, w których tylko ptaki mogły się poruszać, bić skrzydłami, podfruwając na swych drążkach.

Tak więc Patrick wkroczył w ciemność, snop światła z lampy wyławiał poszczególne kolory, pomieszczenie mieniło się nimi jak klejnot. Cała teatralność wydawała się podlegać metamorfozie. Zapragnął sięgnąć ręką ku górze, rozpiąć czyjąś bluzę, zdjąć komuś bucik. Podszedł szybkim kro­kiem do jakiejś figurki, ale okazało się, że to tylko królowa siedząca na krześle w sutych szatach, w pozie, jaką przybierają zasiadające monarchinie. Znów dobiegły go odgłosy owacji zgotowanej ko­muś przez widownię.

Patrick zgasił lampę i stanął nieruchomo. Przed oczy przywołał szkarłat, muśnięcie błękitnego rę­kawa, drobne brązowe stopy wzruszające niby nóżki pawia, wyłaniające się spod tego wspaniałego kostiumu. Obolałą dłoń koloru ochry. Plaśnię­cie. Odwrócił się i ruszył w kierunku odgłosów dochodzących 7. widowni.

Wyciągnął przed siebie rękę, aby nie obijać się

o odziane w kostiumy ciała, stopy unosił wysoko, aby się nie potknąć o coś w ciemnościach. Pomyś­

lał, że porusza się jak kukiełka. Natknął się w mro­ku na czyjeś ramię, nie w pełni zdając sobie sprawę z tego, że należy ono do człowieka. Czyjaś ręka wychynęła skądś i chwyciła go za przegub.

- Cześć, Patricku.

Zapalił latarkę i skierował światło ku temu głosowi. Była na nie przygotowana jak dobra aktorka, czekała, by się w nim objawić.

- Nikomu tu nie wolno wchodzić, kiedy zmy­wam charakteryzację. Wiedziałam, że to musisz być ty...

Miała na sobie trykot i myła się w misce, pod­ciągając rękawy bluzki, zanurzała dłonie w wodzie i przemywała policzki. Spod szminki wyłaniały się pasma żywej, nagiej skóry. Pozostała jeszcze smuga koloru sprawiała wrażenie, jakby kobieta skrzywiła twarz. Z tyłu za nią wolno obracała się dokoła swej osi zawieszona kukiełka. Patrick poczuł zapach świecy, którą musiała zgasić, kiedy tylko usłyszała, że tu wchodzi.

- Pomóż mi zmyć charakteryzację z pleców.

Patrick nie wypowiedział ani słowa. Snop światłu

przewędrował wzdłuż jej ramienia aż do miski, oświetlił dłoń z zamoczonym skrawkiem rękawa, wyżęła go i wyciągnęła ramię przed siebie, aby mu podać bluzkę. Zobaczyła, jak jego prawa dłoń wyciąga się w jej stronę, żeby odebrać jej bluzkę z ręki. Drugą dłonią zaczął jej przemywać plecy. Ścierał z nich brązowy barwnik, a następnie od­wrócił kobietę twarzą ku sobie i z wolna zmywał cynobrową zmarszczkę otaczającą usta, zbliżając latarkę ku twarzy.

Uniósł ponownie welon i ujmując twarz w dłonie zmył szminkę z powiek, palcem podtrzymując we­lon, niebieski irys zamigotał w tej bliskości... tak że nie była to Alice Guli, ale coś znacznie bardziej intymnego - mięsień powieki obdarzający ufnością

nacisk palca, usuwającego żółtą, szeroką na centy­metr obwódkę okalającą oko.

Są już ze sobą od wielu nocnych godzin. W jej pokoju przy Verrai Avenue. Widział też uśpione dziecko.

- Nie wyszłam za mąż - mówi Alice. - Jej ojciec nie żyje. Był kimś w rodzaju comitidjiis. Czetnika. Wiesz, co to znaczy?

Pokręcił głową, popatrując przez okno w deszcz. Odnosił wrażenie, że miejsca w jej maleńkich poko­ikach nie brakuje dopiero wtedy, kiedy się wygląda przez okno.

- Otwórz je, Patricku. Skoro pada, kot bę­dzie chciał wrócić do środka. To są party­zanci narodowi. Działacze polityczni. Bojow­nicy o wolność w Bułgarii, Turcji i Serbii. Torturowano ich, niektórzy tutaj dotarli. Mają bardzo silnie rozwinięte poczucie sprawie­dliwości.

Uśmiechnęła się i ciągnęła:

- Ale trudno z nimi żyć.

- Myślę, że ja mam bierne poczucie sprawied­liwości.

- Zauważyłam to. Jak wodę, łatwo cię wykorzy­stać. To niebezpieczne, Patricku.

- Nie sądzę. Nie ufam językowi polityków, ale staram się chronić tych przyjaciół, których mam. Na tyle tylko mnie stać.

Usiadła na materacu, wpatrując się w Patricka, kot, którego wycierała ręcznikiem, rozłożył się jej na podołku.

- To nie wystarcza, Patricku. Burza rozpętuje się wokół nas.

- Czy to nie jest przypadkiem cytat z jednego z twoich traktatów?

- Nie, to metafora. Do ludzi dociera się za pomocą metafor. Właśnie w taki sposób przemówi­łam do ciebie wczorajszego wieczora, podczas przedstawienia.

- Przemówiłaś do mego współczucia.

i We współczuciu jest zbyt wiele wybaczenia. Możesz wybaczyć najgorszemu łobuzowi. Wyba­czasz mu i nic nie ulega zmianie.

- Możesz go czegoś nauczyć, coś mu uświadomić...

- Ale dlaczego pozostawiać mu władzę w ręku? Nie odpowiedział nic. Odwrócił się od niej i wpa­trzył w otwarte okno, w deszcz.

- Wierzysz w samotność, Patricku, w możliwość odwrotu. Stać cię na to, by być romantykiem, bo jesteś samowystarczalny.

- Tak, zarabiam około dziewięciu dolarów dziennie na samego siebie.

1 Nie mówię o pieniądzach. Wiem, że praca w tunelu jest straszna. Ale masz wybór, a co począć z tymi, którzy go nie mają?

1 Z kim na przykład?

- Z tym tu dzieckiem. Z tymi, co stanowią trzy czwarte ludności Ameryki Północnej. Oni nie mają wyboru takiego jak ty. nie mają twojej siły przebicia.

- Mogą się o to starać i zdobywać to. Spójrz na...

- Daj spokój. Patricku, oczywiście, że niektó­rym się to udaje. Udaje się, kiedy stają się tacy sami jak ci, których chcieli pokonać. Tak jak to było z Ambrose’em. Przypatrz się uważnie, kim się stał, zanim zniknął. Był łupieżcą. Niczemu ani niko­mu nie pozwalał przywiązać się do siebie, nawet Clarze. Zawsze cię lubiłam, bo o tym wiedziałeś. Bo tego właśnie w nim nienawidziłeś.

- Nienawidziłem go, bo posiadał to, co po­siadał.

- Nie sądzę. Ty nie pożądasz władzy. Urodziłeś się na młodszego braciszka.

Wstała i zaczęła chodzić po pokoju. Zapragnęła wymachiwać ramionami, jakby po to, by się stać silniejsza.

- W każdym razie nie interesujemy się już więcej Ambrose’em. Do diabła z nim, niech go szlag trafi.

Ciągle tkwiła w niej siła wzięta od ojca jej dziecka. Patrick nie umiał orzec, ile jest w tym gry. Teraz przemówiła powoli, cedząc słowa:

- W moim pragnieniu prawdy więcej jest współczucia, niż sobie wyobrażasz. Ale trzeba na­zywać wroga po imieniu.

- A jeśli on jest twoim przyjacielem?

-Ja jestem twoim przyjacielem. Hana, która tam śpi obok, jest twoim przyjacielem. Ludzie wypełniający widownię wczorajszego wieczora byli twoimi przyjaciółmi. I pełni są współczucia. Wiesz, oni są strasznie sentymentalni. Pokochali twoją głupią iguanę. Zapłakują się na weselu siostry. Płaczą, kiedy się dowiedzą, że po raz pierwszy się z kimś całowała. Ale muszą się otrząsnąć i nadal zabijać zwierzęta w rzeźniach. A swąd garbarni wdziera im się do płuc i pozostaje tam na całe życie. Nigdy nie zdołają uwolnić się od tego smrodu. Wiesz, co to za potworny smród? Możesz iść

o zakład z bogaczami, że go nie znają. On czyni ludzi brutalnymi. Jest czymś takim jak przespanie się z wrogiem. Przylgnął też do ojca Hany. Skórę mają ci ludzie spaloną na węgiel wskutek pracy przy galwanizacji. Dostają artretyzmu, reumatyz­mu. Taka jest prawda.

- I co z nią poczniesz?

Trzeba nazywać wroga po imieniu i niszczyć Pot?gę- Zaczynając od luksusów - od eks­kluzywnych klubów, domów letniskowych.

^ 124

Zatrzymała się w swym marszu, wyciągnęła rękę ku górze, dotykając niskiego sufitu, i napięła mięś­nie, jakby go chciała unieść.

- To wielka sprawa, Patricku.

Patrick nabiera przeświadczenia, że nigdy nie zatraci nic z tego, co mówiła tej nocy, nie zapomni ani jednego gestu wykonanego w tym pokoiku przypominającym domek dla lalek. Siada na łóżku, popatrując w górę, na nią, ożywioną mściwym duchem.

- Zawsze ktoś z widowni wstaje i podchodzi do mnie, Patricku, aby mnie powstrzymać. Tym ra­zem to byłeś ty. Mój stary kumpel.

- Nie sądzę, abyś zdołała mnie nawrócić.

- Na pewno bym zdołała.

- A gdyby się okazało, że dla dobra sprawy miałbym kogoś zabić, czy żądałabyś tego ode mnie?

Wzięła znów kota na ręce.

- Czy ojciec dziewczynki tak by postąpił?

Nie sądzę, żebym była na tyle silna, by kogoś

stawiać w sytuacji, w której krzywdzi się innych.

Przestało padać. Wyszli na podest schodów po­żarowych, Alice trzymała w ramionach śpiącą dzie­wczynkę, powietrze było rześkie, a światło jasne po burzy. Uśmiechnęła się do córeczki. Odniósł wraże­nie, że ma teraz do czynienia z kimś zupełnie innym.

i Hana ma dziewięć lat. A już jest zbyt bystra. Nie jest w dostatecznym stopniu dzieckiem, i to mnie smuci.

I Czas dzięki niej wydłużył ci się i wypełnił.

1 Nie. Mam poczucie, że mi ją powierzono. Jesteśmy cieleśnie powiązane. I do tego się to sprowadza.

Spoglądali na niskie domki przy Queen Street, metal schodów pożarowych, o który się opierali,

zimny i wilgotny, przenikał ich i przyprawiał

o dreszcze mimo ciepła letniej nocy. Deszcz zmył z jezdni zapachy uliczne i wzbił je ku górze. Patrick położył się jak dziecko, kropelki deszczu padały mu na koszulę regularnie, niby uderzenia serca.

- Nie wiem - wyszeptała tuląc się doń.

Objęli się nawzajem. Niebo nad nimi, polinio­wane schodami pożarowymi, wyglądało jak wy­rysowane. Ponad nimi i poniżej sąsiedzi wylegli również na metalową konstrukcję, radując się chło­dzącym ich rozpalone ciała powietrzem. Pozdra­wiali Alice i jej towarzysza gestami rąk, całkiem formalnie. Nagle sobie uświadomił, że odgrywa tu pewną rolę.

Butelka pędzonej z owoców wódki zjechała uwiązana do sznura tuż przed nich. Alice sięgnęła ręką i otworzyła ją.

- Za niecierpliwość! - Pociągnęła łyk, podała butelkę Patrickowi, a potem spuściła ją na lince na niższe piętro. W taki oto sposób butelka węd­rowała od ust do ust.

Na południowym skraju horyzontu widać było światła Victory Flour Mills. Macedończycy, nie znoszący spadania deszczowych kropel na włosy, prosili żony, aby im podawały przez okna swe kapelusze, czuli się pod nimi bezpieczniej. Dostrze­gli mężczyznę należącego do Alice, który pracował przy budowie tunelu. Zasiadali w otoczeniu rodzin, popatrując na jezioro. Ten widok to była Ameryka Północna, Nowy Świat. Krajobraz nie zmienił się właściwie, ale niósł odpoczynek, zmieniał swój charakter stopniowo, tak jak woda zmienia głaz skalny. Patrick ułożył się znów obok Alice i jej córki Hany.

- Unieś głowę, usiądź - powiedziała po chwili

- zobaczysz coś bardzo pięknego.

Pod nimi pojawił się prostokąt świetlny. A po­tem drugi. Robotnicy z nocnej zmiany zaczynali wstawać. Można było zobaczyć, jak myją się przy kuchennych zlewach, ubrani w szare spodnie i pod­koszulki. Wszystkie okna w sąsiedztwie rozjarzyły się wkrótce światłami, podczas gdy reszta miasta pogrążona była we śnie. Słyszeli odgłos zatrzas­kiwanych drzwi wejściowych. Wyłaniały się z nich postaci Macedończyków i Greków, śpieszących do rzeźni, na dworce kolejowe i do piekarni.

- Wcale sobie nie życzą twojej rewolucji - po­wiedział Patrick do Alice.

Nie. Oni się w nią nie włączą. To ty się włączysz. Jesteś mieszańcem, podobnie jak ja. Ale nie tak jak moja córka. Tak jak ja.

- Więc czego pragniesz?

Gromu.

Kiedy odchodził, Alice i Hana pozostały jeszcze na podeście schodów pożarowych, wtulone w sie­bie. Zamknął za sobą drzwi cicho jak złodziej.

Miał powrócić do swego pokoju, wynieść na ulicę ubranie, wykruszyć z niego zaschłe bioto i pójść do pracy. Dochodziła piąta rano, w głowie mu huczało od nadmiaru pobudzonej energii. Wie­dział, że później nie będzie już w stanie założyć rąk za głowę, że znów będzie uginał się pod swym jarzmem. Ale w tej chwili świt, wschód słońca rozgrzewał mu krew.

Przypomniał sobie, jak Clara w hotelu w mia­steczku Paryż opowiadała mu. co się działo z Alice po śmierci ojca jej dziecka.

- Hana jeszcze się nie urodziła. A Cato zmarł i myślę, że Alice popadła w obłęd, w całkowite osamotnienie. Zabito go gdzieś na północy, kiedy ona była w ciąży.

W barze „Thompson Grill” z ustawionego na ladzie radia płynęły piosenki o sercu, o kobietach odprawiających swych mężczyzn tak beztrosko, jak się przepuszcza między palcami wodę w rzece. Wytatuowana kelnerka podała mu kawę. Muzyka przeniosła go tego ranka w inny czas. Znów miał osiemnaście lat, osunął się w objęcia dziewczyny, podpity i wypełniony strachem w czasie swego pierwszego prawdziwego tańca, na suficie wymalo­wano księżyc, migotliwe światełka przebijały się przez pary tańczące wokół nich. Poderwał się dziarsko i tracąc równowagę zatoczył się po par­kiecie, pozostając przez chwilę tak blisko oczu dziewczyny, by dostrzec w nich wyraz zagubienia, nie dający się skryć pośród otaczających ich barw, on sam też czuł się zagubiony. Kameleon pośród kobiecych myśli.

- Powiedz, co myślisz o mojej przyja­ciółce?

- Polubiłem ją.

- Jest wielką aktorką.

- Lepszą od ciebie?

- Tysiąc razy, Patricku.

- Tak, polubiłem ją.

Wraca pamięcią do dawnych rozmów. Przeszłość jawi się przed nim jak oaza, w której spostrzega też samego siebie. Oczy dziewczyny tamtej nocy, kiedy miał osiemnaście lat, przypominały tunele wwodzą- ce w uprzejmość i w pożądanie, i w zdecydowanie, które kochał równie silnie jak jej biały brzuch i twarz koloru ochry. Pojął, że jest coś, czego nigdy w pełni nie posiądzie - sposób, w jaki Clara nagle się odeń uwolniła i znikła, a także sposób, w jaki Alice pojawiła się w jego życiu; wydały mu się serią masek lub ucharakteryzowanych twarzy, a obie razem - morzem na pierwszym planie obrazu, przed stojącą na brzegu grupą mężczyzn.

Były to dni, które naprawdę należały do księżyca.

Patrick był niestrudzony i wypełniony myślami

o Alice Guli. Kiedy ukończono budowę tunelu wodociągowego, przyjął pracę w garbarni Wicket- ta i Craiga. W tym nowym, suchym świecie skóra mu stwardniała, opadło zeń dawne wilgotne odręt­wienie.

Przez cały dzień, tnąc skóry w fabryce przy Cypress Street, rozmyślał o niej. O pracę nadal nie było łatwo i zatrudniono go tylko dzięki wstawien­nictwu przyjaciół Alice. Patrick naciskał ramieniem zaczep, który uwalniał zwoje skóry staczające się na podłogę i wczołgiwał się nrf nie, przecinając je nożem wzdłuż wyznaczonych linii prostych. Po zakończeniu tej pracy zatrzymywał się na chwilę na zimnie, wdychając świeże powietrze, i stal tak aż do chwili, kiedy kolejny robotnik wychodzi! na dwór z pomieszczenia, gdzie wykrawano skóry. Już nie wyczuwał zapachu garbarni. Tylko wtedy, kiedy padało, odór ten drażnił mu nozdrza.

Był jednym z trzech skrawaczy skóry. Noże przyrosły im niemal do dłoni, pracowali boso, jakby musieli brodzić w bagnistej rzece. Alice wyczuwała woń garbowanej skóry na jego ciele, nawet kiedy się po pracy wykąpał na pokrytym brukiem fabrycznym podwórzu, stając w rzędzie robotników poddanych krótkotrwałemu uderzeniu strumienia wody i pary. Mieli prawo do dziesięciu sekund takiego prysznica. Ludzie zatrudnieni przy wyprawianiu skór korzystali z większej dawki wo­dy, ale straszliwy odór nie dawał się w ogóle spłukać z ich ciał.

Wyprawianie skór odbywało się na dziedzińcach położonych tuż obok magazynów. W kamiennych, okrągłych dzieżach robotnicy zanurzeni po pas w czerwieni, ochrze i zieleni wytrawiali skórę do­piero co zaszlachtowanych zwierząt. W takich

kadziach o prawie półtorametrowej średnicy płu­kali, a potem wyżymali skóry, upewniając się, czy barwnik wniknął należycie we wszystkie pory tego, co jeszcze wczoraj było częścią żywego zwierzęcego organizmu. I wyłaniali się z tych kadzi ufarbowani aż po szyję, wlokąc mokre skóry za sobą, co wyglądało tak, jakby je właśnie zdarli z własnych grzbietów. Po czym zanurzali się ponownie w dzie­że wypełnione innym kolorem, tak jakby przenosili się do innej krainy.

Tym, czego ci farbiarze, zebrani na tym samym miejscu przedstawiciele odrębnych narodowości, pragnęli wspólnie, były papierosy. Stanąć w czasie pięciominutowej przerwy obok człowieka usmaro- wanego na zielono, samemu będąc umazanym na żółto, porozmawiać z nim i popalić. Zaczerpnąć świeżej energii z tego papierosowego dymu, wciąg­nąć go głęboko w każdy zakamarek płuc i wy­tchnąć do końca, tak by wymiótł ze sobą cierpki osad gromadzący się wszędzie, w całym ciele. Pa­pieros, gwiezdny promień przenikający ich ciała, wystarczał im do tego, by się oczyścili.

Takich właśnie zapamięta ich Patrick na całe życie. Zmęczone, utrudzone ciała stojących ludzi, których tylko głowy pozostały białe. Gdyby był artystą, namalowałby ich, ale byłaby to fałszywa celebra. Co by w końcu miało oznaczać takie estetyczne ubarwienie ludzi stojących jakiegoś paź­dziernikowego dnia w miejscu odległym o dwieście pięćdziesiąt metrów od Front Street, na wschod­nich krańcach miasta? Cóż by taki obraz mówił? Ze mają po dwadzieścia pięć-trzydzieści lat, w więk­szości są Macedończykami, choć było wśród nich kilku Polaków i Litwinów. Że na ogół umieją wypowiedzieć tylko po kilka zdań po angielsku, nigdy więc nie czytują gazet takich jak „Mail and Empire” czy „Saturday Night”. Że w ciągu dnia 130

spożywają posiłki na stojąco. Że wchłaniają w sie­bie najohydniejszy odór, jaki zna historia, że właś­nie w tej chwili wżera się on w ich mięśnie, w warstewkę próżni między mięśniami a skórą, i że nawet gdyby nigdy już nie weszli do żadnej takiej kadzi, odór pozostałby w nich jeszcze przez dobry rok. Że umrą od tego smrodu, choć jeszcze o tym nie wiedzą. Że zimą ten zabawny kolorowy dziedzi­niec będzie jeszcze piękniejszy z warstwą śniegu pomiędzy parującymi dzieżami. Przy temperaturze niższej od zera ci niemal nadzy mężczyźni zanurzą się w kadziach na sygnał gwizdka, a potem okryją się jutowymi workami, kiedy się z tych dzieży wynurzą na przerwę.

Jedyną zaletą zimy było to, że usuwała odór. Nie potrzebowali wtedy papierosów, wystarczyło po prostu oddychanie. Z ust wydobywały im się pióro­pusze barwnych wydechów. Stali tak, przez jutę worków przenikała para. A kiedy już przestawali ją wydzielać, stwierdzali, że ciała im wystygły i że muszą wracać do kadzi. Ale wtedy, kiedy Patrick oglądał ich w przerwach, wyrywając się z krajalni skór, w październiku, jeszcze potrzebowali papie­rosa. A nigdy nie mogli sobie zapalić - roztwór kwasu, z którego się wyłaniali i w którym zanurzali się ponownie, tak był silny, że mógłby wybuchnąć płomieniem, gdyby się zetknął z ogniem.

Zafarbowany na zielono człowiek staje w pło­mieniach.

Tacy byli ci farbiarze. Płacono im dolara za dzień pracy. Nikt nie mógł tu wytrzymać dłużej niż pół roku i tylko desperaci się tego podejmowali. Były inne jeszcze zajęcia, takie jak płukanie czy krajanie skóry. W otwartych pomieszczeniach pracowali wytwórcy kiełbas i nawozów. Ludzie stali tam po kostki w soli, usuwając kał i nie­czystości z wnętrzności zwierzęcych. Dalej jeszcze

znajdowały się rzeźnie, w których wędrowałeś między porykującym bydłem, poganiając je ku śmierci zadawanej wielkimi młotami, martwe oczy migotały odbitym światłem, kiedy bydlęta odziera­no ze skóry. Nigdy nie było tam dostatecznej wentylacji, a gruboziarnista sól, podobnie jak kwas w garbarni, w niewidzialny sposób przyprawiała pracowników o gruźlicę, artretyzm i reumatyzm. Ludzie zajmujący się wszystkimi tymi pracami stawiali się do nich jeszcze przed świtem, a praco­wali do szóstej po południu, pośrednik angażujący ich do pracy wszystkim nadawał angielskie imiona i nazwiska. Charlie Johnson, Nick Parker. Zapa­miętywali te dziwne, obco brzmiące sylaby jak numery.

Jedyny moment przewagi farbiarze uzyskiwali pod koniec każdego dnia, pod prysznicem. Stawali pod ciepłymi rurami, nie zmieniając swego ubar­wienia przez dwie albo trzy minuty, tak jakby - na podobieństwo aktorki nie będącej w stanie ode­rwać się od odgrywanej roli i wrócić do rzeczywi­stego świata - mieli być na zawsze pochłonięci przez ten wściekły kolor, którego tylko ich głowy zdołały uniknąć. A potem nagle pojawiały się niebieskie kropelki, kolor oddzielał się od ich ciał, spływał ku kostkom nóg, a oni jakby zeń wy­stępowali w erotycznym akcie uwolnienia.

Ale w skórze farbiarzy pozostawał odór, do którego żadna kobieta nie mogła w łóżku przywyk­nąć. Alice leżała obok utrudzonego ciała Patricka, językiem muskała mu szyję, rozpoznając jej smak i wiedząc, że żona żadnego z farbiarzy nigdy nie zazna w ten sposób smaku swego męża ani też nie poczuje jego zapachu; nawet gdyby usunięto tym mężczyznom cały pigment i wypłukano wszystkie ziarenka soli, pachnieliby tym, czym ich odkażono. Swym nowym wcieleniem.

132

- Opowiem ci o bogaczach - zapowiedziała Alice. - Bogacze zawsze się zaśmiewają. Stale powtarzają to samo o swoich łodziach i przy­strzyżonych trawnikach: Czyż to nie wspania­łe? Tak nam tu miło! A kiedy tylko jakiś bogacz się upije, musisz godzinami wysłuchiwać ględzenia o człowieczeństwie. Ale ciebie posyłają do tuneli i rzeźni. Sami się nie trudzą ani nie wytężają. Zapamiętaj sobie... zrozum, że nigdy się nie zgodzą na porzucenie swego. Setki płotów i trawników odgradzają bogaczy od ciebie. Powi­nieneś o tym wiedzieć, Patricku, zanim się w ogóle do nich zbliżysz - tak jak pies, który zanim zagoni stado krów, najpierw unurza się w gównie swego przeciwnika.

W domu Kosty, podczas gdy Alice rozmawia z przyjaciółmi, przechodząc z angielskiego na fiński i macedoński, Patrick się rozluźnia. Ona wie, że nie musi się martwić jego nieznajomością tych języ­ków, że on jest zadowolony i spokojny. Rozprawia więc z całym zapałem w tym teatrze przy stole jadalnym, twarz ma ożywioną; blizna, pieprzyk stają się wyraźniejsze w chwilach, gdy nie jest zadowolona z przebiegu rozmowy. On zaś zabawia się interpretowaniem na własny, pełen domysłów sposób tego, o czym się tutaj mówi. Wychwytuje tylko nazwy ulic, nazwisko szefa policji Drapera, który wprowadził zakaz odbywania publicznych zgromadzeń dla obcokrajowców. Znaczy to, że gdyby publicznie przemawiali wjakimkolwiek języku oprócz angielskiego, uwięziono by ich. Na podstawie prawa obowiązującego w mieście. Are­sztowali by ich broncos, tak jak wielu już ludzi aresztowano w wyniku starć z konną policją w High Park albo przy Shapiro Drug Storę.

Patrick przypatruje się twarzom jej przyjaciół i spogląda na mały obrazek upamiętniający Eu­ropę, który wisi na ścianie - ubogi pejzaż z wios­ką w tle. Bardzo Patrickowi dobrze w tym poko­ju. Przypomina sobie, jak pewnego razu ojciec mijając grupę drwali na First Lake Road powie­dział: „Oni wcale nie wiedzą, gdzie są.” A teraz, w tym otoczeniu nasyconym historią i ceremonialnym rytuałem, Patrick uśmiecha się do siebie na myśl o odwróceniu ról. Przed poda­niem posiłku żona Kosty podeszła doń, wskazała jeden z obrazków i wymieniła nazwę widocznej na nim wioski, a następnie nacisnęła obiema rękami prawą stronę swego brzucha, aby dać Patrickowi do zrozumienia, że za chwilę przynie­sie mu wątróbkę.

Gdyby tak było możliwe zapisać coś na gorąco

- pomysł albo poryw uczuciowy, albo frazę muzy­czną - stałoby się to znane innym współczesnym. Odrzucenie Carmen w roku 1875 tylu ludzi uczyni­ło miłośnikami opery. A Verdi w ulewnym deszczu, sądzący, że się zamienia w żabkę - nawet takie uczucie potrafili w nim wzbudzić jego współcześni.

Patrick słucha Alice odczytującej mu listy Jose­pha Conrada - ich fragmenty, które sama wynoto­wała. Zapytała go kiedyś, jakiego autora lubi czytać, a on wspomniał Conrada.

Tak - powiedziała, wstając na odgłos płaczu córeczki - ale czy czytałeś jego Listy?

1 przeszła do sąsiedniego pokoju, aby pomóc Hanie wyrwać się z nocnych koszmarów.

- Poczekaj - ciągnęła po chwili - pokażę ci coś, co dla ciebie przygotowałam.

Była podniecona, jakby się obawiała, że Patrick wyjdzie, zanim ona przyniesie mu podarunek. Ona

także lubi Conrada. Lubi jego teatralny styl. Są tacy pisarze łubiani przez aktorów, którzy nie potrafią napisać ani jednej strony przeznaczonej dla potrzeb sceny. Opisują sytuacje, o których aktorzy marzą; Conrad jest dla Alice takim właśnie pisarzem.

Posłuchaj: „Klasa próżniacza i samolubna lubi psocić, nawet jeśli się to odbywa jej kosz­tem.”

Ha ha ha - zaśmiewa się on.

Conrad ubolewa tu nad stosunkiem torysów do liberalnych powstańców hiszpańskich, przeby­wających w Londynie w latach trzydziestych dzie­więtnastego wieku. „Oczywiście nie bronię zbrodni politycznych. Są mi obce, i ze względu na tradycję, i uczucia, a także przez wzgląd na rozum. Ale niektórzy z tych ludzi walczą, poświęcają tej idei wszystko, co dla większości ludzi stanowi o warto­ści życia. Co więcej, rozległe uogólnienia zawsze są błędne, ponieważ ludzie są bardzo zróżnicowani, a ostre słowa okazują się bezużyteczne, ponieważ nie są władne pokonać idei. Pokonywać zaś trzeba idee (które żyją), a nie ludzi (którzy umierają).”

Ten list napisał Conrad do pewnej gazety. Tak więc Patrick słuchał głosu swego współczesnego.

- W jaki sposób mogłabym cię nawrócić? - za­pytała w mroku sypialni.

i Kłopot z ideologią, Alice, polega na tym, że ona nienawidzi prywatności. Musisz ją uczynić ludzką.

- A oto moje ulubione zdania. Wyszepczę ci je. „Sądziłem, że całe niebo, ze wszystkimi swymi sferami, jest śmiertelne... Niechże teraz ponownie docenię bezmierną skalę utraty struktury wszech­rzeczy.”

On wyczuć może w mroku jedynie aurę roz­siewaną przez jej włosy.

- Powtórz mi to.

W sobotnie popołudnia farbiarze i wykrawacze, robotnicy z rzeźni i wytwórcy kiełbas, operatorzy elektrycznego młota - wszyscy ci pracownicy rzeźni i garbarni przy Cypress Street - mieli wolne. Po prysznicu tryskającym z gorących rur wędrowali przez Bathurst Street do Queen Street trzydziesto­osobową gromadą, nie wiedząc o sobie nawzajem prawie nic, znając tylko swoje fałszywe imiona i prawdziwe nazwy swych krajów. Hej, Włochy! Łączyli się w dwu- lub trzyosobowe grupki, wedle swoich języków ojczystych, tak jak farbiarze łączyli się wedle wspólnych kolorów. Po wypiciu piwka ruszali dalej wzdłuż Bathurst Street do łaźni paro­wej, Oak Leaf Steam Baths. Płacili po ćwierć dolara i każdego z nich wyposażano w ręcznik, prześcieradło kąpielowe, kłódkę i drelichowy wo­rek. Następnie rozbierali się, wkładali do worków ubrania i wypłatę, i zamykali je na kłódki, a klucze zawieszali sobie u szyi. Wszystkich ogarniał nastrój odprężenia. Hej, Kanada! 1 machali do Patricka rękami. Tak wyglądała sobota.

W wymytej do białości sali łaziebnej nadzy zasiadali pod parą, nacierając miejsca świerzbiące, masując sobie blizny na ramionach. Ktoś wyławiał w obłokach pary spojrzenie kogoś, z kim nigdy przedtem nie zamienił słowa; ze zmęczenia obaj nie byli w stanie odwrócić od siebie wzroku, wpa­trywali się więc jeden w drugiego bezwolnie. O mę­żczyznach, którzy go otaczali, Patrick nie wiedział nic poza tym, w jaki sposób poruszają się i śmieją -po tej stronie języka. On sam zachował dla szefów w garbarni swe prawdziwe imię i swój głos, ale k 136

nigdy z nimi nie rozmawiał ani nawet nie od­powiadał im na pytania. Otwarto zawór, który wpuścił do środka mokrą parę, tak że ciała od­dzielone zostały przez biel wytryskującą spod kra­tek w podłodze, tatuaże i potężne muskuły kryły się przed fotografią, której nie zrobiono. Poruszyli się. powstali, któryś zaczął śpiewać.

Wilgotne ciepło powodowało wyczerpanie, pod zimnym prysznicem resztka napięcia spłynęła mu do stóp. Przez godzinę jeszcze leżeli na zielonych kojach, radio stojące na parapecie okna trans­mitowało popołudniową operę sobotnią; nad nim umieszczono napis w trzech językach, zabraniający komukolwiek zmiany stacji, na którą było na­stawione.

Leżał tam sobie, nie pragnąc tłumaczenia libret­ta, pozwalając emocjom muzycznym, by go ogar­niały. Wkrótce to ramię, jego ramię, ucałuje Alice. Wszyscy odpoczywali tu po całotygodniowej pracy i zaczynali otwierać się, odsłaniać przed światem uczuć. Muzyka Cyganerii, konanie Minii, unosiły się nad ich nie osłoniętymi ciałami, nad kluczykami na sznureczkach wokół szyi.

A potem jej dłoń, którą już w drzwiach wejś­ciowych przyłoży mu do serca, poprzez żebra odbierany dotyk jej palców. Mały pokoik, który przemierzał trzema krokami i którego sufitu dosię­gał dłonią. Mieszkali tam we troje, Patrick, Alice i Hana. Jeśli było dość ciepło, jadali na podeście schodów pożarowych. A kiedy Alice była w pracy, wybierali się z Haną do „Bałkan Café", gdzie zasiadali na żelaznych krzesełkach i gdzie ich ob­sługiwali kelnerzy w długich fartuchach. Zamawiali sobie bop i manja, Hana swym czystym, wyraźnym głosem tłumaczyła mu, co te nazwy znaczą. Bop to

była fasola. Manja - rodzaj gulaszu. Kiedy przypa­trywał się Hanie, jej buzia zaczynała się upodab­niać do Alice, a potem odzyskiwała swój wyraz, tak jakby dwa szklane negatywy nakładały się na siebie, a potem rozsuwały. I nie tyle cechy Alice, ile jej mimikę odnajdywał w twarzy córki.

Odpowiadała mu precyzja i powaga, z jaką Hana wypowiadała się wobec obcych. Jej głos wiedział, czego potrzebuje i do czego jest uprawniony. Pa­trick pragnął nieraz porwać Hanę na ręce i ucało­wać na środku ulicy, ale się wstydził, mimo iż podczas zabawy albo w zatłoczonym tramwaju, jej ręka wspierała się na jego ramieniu, jakby po­trzebowała tego ciepła i bliskości. A on odczuwał potrzebę jej ciepła i jej bliskości.

Stosunki z Alice ograniczał jednak pewien hory­zont. Odmawiała ona rozmów o przeszłości. Nawet jej opowieści o ojcu Hany, choć tak zawikłane, niewiele mówiły o samej Alice. Nigdy w swym mitologizowaniu nie skupiała się na sobie. Od­rzucała wszelkie komplementy. Miała zwyczaj za­siadać blada i naga do śniadania, do rozkrawania każdego owocu na trzy porcje lub też pochylania się nad talerzem z sadzonymi jajkami, co popchnę­ło go kiedyś do wyszeptania, że jest piękna.

- Świetnie przyrządzam jajka - odchyliła do tyłu głowę. Miała pełne usta jedzenia.

Nie ubierała się. Zamierzała wrócić do łóżka, jak tylko Patrick wyruszy do garbarni, a Hana do szkoły. Alice pracowała wieczorami.

Jego stosunki z Haną były wyrazistsze. Zawsze był jakiś powód, by się o nią zatroszczyć. Aby zapobiec jakiemuś oparzeniu, strzegł gotującej się wody. Zdarzały się krótkie z nią sprzeczki, starcia, a potem wszystko się na powrót układało. Nie lubiła, by jej rozkazywać, była samowystarczalna. 1 nie oczekiwała przebaczenia.

Zasiadali przy okrągłym stole w „Bałkan Café” do obfitego posiłku, a potem z porcją lodów w ręku szli na dziesiątą pod Parrot Theatre, by zabrać Alice. Zażywali wszelkich radości świata, Hana tłumaczyła mu informacje, jakie uzyskiwała na ulicy, w rozmowie z rzeźnikiem, który wędrował wraz z nimi przez kilkadziesiąt metrów, niosąc w ręku głowę prosięcia. Patrick odbierał kierowane w swą stronę gesty. Wiedzieli już teraz, kim jest. Uchylał kapelusza powolnym ruchem, przed ko­biecym ukłonem z lewej strony.

Zachowywał - w pracy, a także w czasie tych wieczornych spacerów - milczenie pośród hałasu i rozgwaru wokół siebie. Aby jego reakcje dawały się zrozumieć, musiał je wyolbrzymiać. Taki tam głupek w porządnej rodzinie. Ofiara losu. Sklepi­karze nazywali go „Paderickiem”. kiedy im wręczał pieniądze i listę zakupów. Hana wypisywała mu ją po macedońsku i akceptowała wszystko, co przy­nosił. Czuł się jak niewiniątko. Wszelkich prawd, jakich się nauczył na temat charakteru ludzkiego, nauczył się właściwie w tym okresie życia. Pewnego razu, kiedy oglądali jeden z filmów Chaplina w „Teck Cinema”, usłyszał, jak się śmieje na głos, przyłączając do śmiechu innych widzów. I uchwycił czyjeś spojrzenie - kogoś, kto się wychylił do przodu, by móc mu spojrzeć w oczy, w przekona­niu, że ten wspólny śmiech jest rodzajem rozmowy.

Zawsze czul się dobrze w cudzym krajobrazie, czerpał radość z dostosowywania się do miejs­cowych obyczajów. Patrick pożądał miasta, które Hana zbudowała dla samej siebie - miejsc, które zbierała w całość i których jak gdyby broniła przed swą własną ciekawością: Hoo’s Trading Company, gdzie Alice kupowała ziółka przeciw przeziębieniu, barek szybkiej obsługi, którego podobne do ak­warium okna przylegały do ulicy. W Sunnyside

Park oglądali igraszki nimf wodnych, we włoskim gimnazjum przy Elm Street - popisy włoskich lekkoatletów, w Central Neighbourhood House przysłuchiwali się lekcjom angielskiego udzielanym wielkim grupom słuchaczy - jeden głos wypowia­dał czystą angielszczyzną zdanie: My name is Er­nest, a następnie chór różnobrzmiących męskich głosów powtarzał, że ma na imię Ernest.

Ale ulubionym miejscem zabawy Hany była piekarnia, Geranium Bakery, do której pewnego popołudnia zabrała Patricka, aby go zapoznać ze swym przyjacielem Nicholasem. Poprowadziła Pa­tricka przez tłum innych piekarzy, zwały worków z mąką i mnóstwem dzieży z ciastem ku Nicholaso­wi Temelcoffowi, który na jej widok rozwarł szero­ko ramiona. Był to gest żartobliwy, Nicholas ob­sypany był mąką i nie oczekiwał wcale, że ona padnie mu w objęcia. Uścisnął Patrickowi rękę i zaczął ich oboje przedstawiać wszystkim w piekar­ni, Hana zanurzyła w surowym cieście palec i ob­lizywała go. Temelcoff miał na sobie marynarkę i krawat, ale nie włożył fartucha, kiedy więc tak wędrował po całej piekarni, pył mączny osiadał na nim coraz obficiej. Puścił w ruch podnośniki, które wyniosły tace z ciastem na wyższy poziom. Wyjął z kieszeni małą laleczkę i wręczył ją Hanie — wtedy go uściskała, przytulając policzek do jego piersi. Obaj mężczyźni nie wypowiedzieli więcej niż cztery grzecznościowe zdania, po czym Patrick wraz z dziewczynką opuścił piekarnię.

Któregoś wieczora Hana wyciągnęła spod łóżka walizkę i pokazała mu kilka pamiątek. Była tam jej fotografia z wczesnego dzieciństwa - kiedy nosiła przydomek Piko, wypisany ołówkiem na odwrocie zdjęcia. I trzy inne zdjęcia: gromada mężczyzn 140

pracujących przy budowie Bloor Street Viaduct, Alice występująca w sztuce wystawionej w „Fin­nish Labour Temple”, trzej mężczyźni stojący na śniegu w obozie drwali. Bransoletka z su- makowego drewna. Różaniec. Przedmioty roz­rzucone na łóżku, mające zastąpić nieobecność ojca.

Tak więc poznał Cato za pośrednictwem jego córki. Dziewczynce opowiedziano o nim wszystko,

o jego uroku i jego okrucieństwie, jego samodziel­ności i heroizmie, o okolicznościach, w jakich poznał Alice i uwiódł ją.

- Nie znałeś Cato, prawda?

- Nie.

- Wiesz, on był chyba bardzo porywczy, bardzo okrutny.

1 Nie mów takich rzeczy, Hano, masz tylko dziesięć lat, a to był twój ojciec.

- Och, przecież go kocham, chociaż wcale go nie znałam. Tak właśnie wygląda prawda.

Zupełnie nie przypominała Patricka, była taka praktyczna. Kiedy pierwszej soboty wrócił z łaźni, spytała, ile to kosztowało, i spostrzegł, że przelicza, czy to się opłaca.

- Zapłaciłbym każdą cenę - szepnął, i stwierdził, że ona w ogóle nie może zrozumieć ani zaakcep­tować takiej ekstrawagancji. Brała go za głupka. Także i jej wyobrażenie o ojcu wolne było od wszelkiego sentymentalizmu.

- Hano, kto to byli ci ludzie na zdjęciu, przy moście?

- Ona na pewno ich znała.

Alice stała na trawniku opadającym od stacji pomp ku jezioru i spoglądała na nie, osłaniając oczy od słońca uniesioną dłonią.

- Powinnam była się nauczyć tego, że nie wolno mu ufać. Nie dlatego, żeby on tego pragnął. Musisz wiedzieć, że Cato to nie było jego prawdziwe imię, to był wojenny pseudonim. 1 nikt nigdy nie wie­dział, z kim on się widuje ani co robi w środę albo w piątek. Sam się ukształtował. Pracował ciężko, wysławiał się dobitnie. W czwartki wybierał się dokądś na rowerze, doprowadzając sprzęt do po­rządku w korytarzu, jakby był śpieszącym się nad wodę rybakiem; i obwieszczał: Ruszamy!

- Jak długo byliście z sobą?

- Aż do jego śmierci. Ciągle ze sobą zrywaliśmy. Uważał, że jego życie jest zbyt skomplikowane. Połowę wspólnego czasu strawiliśmy na zamart­wianiu się z tego powodu. A potem w środowe noce marzyłam o następnym popołudniu, które spędzi­my razem na rowerowej włóczędze w kwietniowej plusze albo w letnim kurzu. Patricku, możesz mi teraz zawiązać oczy, a ja i tak cię tam zaprowadzę w to miejsce o kilkadziesiąt metrów od drogi, za potokiem - pełno tam mułu, obróć się wprawo - do którego zawsze dochodziliśmy z zamoczonymi sto­pami, na włosach miałam krople żywicy z małych sosenek, przez które się przedzieraliśmy, wycho­dząc ze strumyka. Pochyleni przedzieraliśmy się przez krzewy i paprocie, i wchodziliśmy między cedry. Wiosenne gawrony na cedrowych gałęziach! To były postępy, których nie dotknęła stopa czło­wieka. Po spełnionej miłości zawsze zagrzebywał w ziemi jakiś przedmiot, buteleczkę, ołówek, chusteczkę, skarpetę. Zostawiał coś we wszystkich tych miejscach, w których się kochaliśmy. Upra­wiał taką seksualną archeologię. Było tam wygięte drzewo, które przypominało wyglądem dach psiej budy. Ilekroć zabłądziliśmy, zawsze wypatrywaliś­my tego znaku - kiedy śnieg zmieniał proporcje drzew albo jesień odzierała je z liści aż do szkiele­

tów, albo też latem, kiedy zieleń zatapiała wszystko swym rozbuchanym chaosem. Jeździliśmy tam przez cały rok, o wszystkich jego porach, a zima była nawet życzliwsza od lata, pełnego komarów i muszek. Wykopywaliśmy sobie jamy w śniegu, drzewa chroniły nas od wiatru. Ważną sprawą jest, by być bliskóiemi.

Myślę, że to polubił, to, że nie byliśmy kochan­kami zamykającymi się za jakimiś drzwiami. Ale ciągle toczyliśmy z sobą walkę. Kiedyś mu powie­działam, że jeśli mnie kiedykolwiek porzuci mó­wiąc, że jesteśmy „szaleni” i że musimy się rozstać, zabiję go.

- Mnie to też powiedziałaś.

- Zachwyca mnie to, Patricku, że znałam go równie dobrze, jak teraz znam ciebie.

- Odczuwam zazdrość. Nie. Nie odczuwam za­zdrości.

- Dlatego że on nie żyje? Słuchasz mnie tak spokojnie, w tak intymnym zbliżeniu...

- Hana pokazała mi fotografię. Kim byli ci mężczyźni na moście?

- To już przeszłość, Patricku, daj temu spokój. Ale powinieneś namówić Hanę, aby ci opowiedzia­ła o Cato i skarpetkach. To jej ulubiona historyjka.

Byli w lesie i wyszli w pole, aby uciec przed komarami. To było latem. Mama mówiła, że ko­marów było całe mnóstwo. Zrzucili więc ubrania i wskoczyli do rzeki, żeby sobie popływać. Kiedy wyszli z wody, zobaczyli, że w miejscu gdzie zo­stawili ubrania, pasie się stado młodych byczków. Pięć bydlątek otoczyło kołem leżące na trawie ubrania. Ale interesowały się nie tyle nimi, co skarpetkami! Podrzucały je do góry i chwytały na rogi. To naprawdę zasmuciło Cato. Mama mówiła,

143

że nie chciał o tym nikomu opowiadać. A mnie się to bardzo podoba - wszystkie te byczki podrzuca­jące skarpetki do góry! Mama sądziła, że były bardzo rozbawione.”

Patrick trzyma w kieszeni fotografię wyjętą z wa­lizki Hany. Nigdy nie uważał, by bohaterowie książek, które znał, nawet powieści przygodowych, jakimi się zaczytywał w dzieciństwie, żyli tylko na ich kartach. Usamodzielniali się oni, kiedy autor spuszczał ich z oka. Poza intrygą powieściową rozciągały się wielkie ciemności, ale gdzieś przecież na ziemi było jeszcze światło dzienne. Każda z tych postaci rozporządzała własną strefą czasu, własną lampą pośród mroku, w przeciwnym bowiem razie byliby to ludzie znikąd.

Udał się do Riverdale Library, aby odnaleźć wszelkie świadectwa dotyczące budowy Bloor Street Viaduct. Zamówił potrzebne mu gazety i czasopisma, i zasiadł z nimi w czytelni młodzieżo­wej, Boys and Girls Room, o wysoko umiesz­czonym stropie i nisko sięgających oknach, przez które wlewały się do środka całe oceany światła. Uwielbiał tę czytelnię, jej małe stoliki, przepajający ją zapach książek. Wyobrażał sobie, że tak musi ■ wyglądać jadalnia w łodzi podwodnej.

Przeczytał wszystkie relacje z uroczystości ot­warcia mostu w dniu 18 października 1918 roku. Jedna z gazet zamieściła fotografię rowerzysty przejeżdżającego w wyścigowym tempie przez wia­dukt. Sięgnął dalej w przeszłość. Budowa trwała zaledwie dwa lata. A przez wiele lat przedtem toczyły się dyskusje, zanim uzgodniono sposób, w jaki należy ją zrealizować. Doprowadziła do tego determinacja komisarza Harrisa. Patrick przyglą­dał się różnym gazetowym zdjęciom: drewnianym

144

oszalowaniom, które wypełniano betonem, drewno usuwano potem niby stwardniałe od gipsu ban­daże, odsłaniając przęsła. Wczytywał się we wszyst­kie szczegóły: dyskusje specjalistów, opisy skan­dali, wzmianki o śmierci kilku robotników, historię

0 młodej zakonnicy, którą wicher strącił z mostu

1 której ciała nigdy nie odnaleziono. Czytał o po­wodziach powodowanych p2zez Don River płyną­cą dnem doliny, o zatorach lodowych, o ustanowie­niu pracy na nocną zmianę i o zgonach, które nastąpiły w wyniku tego. Znalazł też artykuł

o śmiałkach odważnych do szaleństwa. Usłyszał dzwonek zapowiadający zamknięcie biblioteki. Przyłożył fotografię przyniesioną w kieszeni do zdjęcia umieszczonego przy artykule w gazecie. Według tego, co podawała gazeta, trzecim od lewej był Nicolas Temelcoff.

Po wyjściu z biblioteki Patrick przeciął Broad­view Avenue i skierował kroki na wschód. Za­trzymał się, poczuwszy nagły niepokój, i chciał zawrócić, ale biblioteka była już zamknięta i mija­łoby się to z celem. Nie opublikowano zdjęcia zakonnicy. Zmarłej czy też zaginionej zakonnicy.

Ruszył przed siebie. Szedł teraz wolno, zbliżając się do orkiestry ulicznej, rytm kroków podświado­mie dostosował do muzyki, która zaczęła go opły­wać. Trąbka, saksofon i bęben wymieniały się między sobą partiami solowymi, by nagle, właśnie w chwili, kiedy Patrick przechodził obok orkiestry, zlać się w chóralny, wspólny poryw dźwięków.

Ujrzał samego siebie jako kolekcjonera tylu różnych historii - wiedzącego o Cato, kochanku Alice, i o wędrówkach Hany po piekarni. Wy­szedł już poza krąg dźwięków orkiestry ulicznej, znów wysłuchując ciszy pomiędzy odgłosem swych

kolejnych kroków, świadom, że może wypełnić ją muzyką poprzez przeciągnięcie między nimi zwod­niczej nici. Wyobrażał sobie te interakcje muzyczne między krokami, pojmował, że każda z nich czerpie siły z czegoś, co poza nią samą wykracza.

A gdyby to Alice była tą zakonnicą...

Orkiestra uliczna stopiła się w doborową kom­panię, w zespół, w którym każdy solista poczuł się silniejszy, wyraziściej zarysowany. A jego własne życie nie było już odrębną historią osobniczą, stało się częścią malowidła ściennego, powiązaną z nim współwiną. Patrick uświadomił sobie zadziwiający charakter tkaniny splecionej z tych wszystkich wątków ludzkiego żywota, coś, do czego nie przy­gotowała go tradycja rodziny, w jakiej się urodził, ani też wydarzenia dnia bieżącego. Zakonnica na moście, śmiałek, który nie zdoła zasnąć, jeśli sobie nie podpije, aktorka, która ucieka z milionerem

- cały ów śmietnik i chaos właściwy epoce zaryso­wał się przed jego oczyma.

Artykuły i zdjęcia prasowe, które odnalazł w Ri- verdale Library, przedstawiały każdy szczegół do­tyczący gleby, lasu, ciężaru betonu, wszystkiego z wyjątkiem informacji o ludziach, którzy zbudo­wali most. Nie znaleźli się fotografowie tacy jak Lewis Hine, który wędrując wzdłuż i wszerz Sta­nów Zjednoczonych fotografował pracę wykony­waną przez dzieci - młodocianych górników w ko­palniach węgla, siedmioletnie dziewczynki zatrud­nione w hutach Nowej Anglii. Określić zło i odnaleźć ukrytą czystość. Oficjalne spra­wozdania i relacje prasowe zawsze były łagodnie retoryczne, takie jak przemówienie polityka na 146

uroczystości otwarcia mostu - człowieka, który sam nie strzygł nawet trawy na własnym trawniku. Fotografie Hine’a zaprzeczają oficjalnej historii i ukazują inną rodzinę człowieczą. Mężczyznę z pneumatycznym świdrem na tle Empire State Building w chmurze kamiennego pyłu, parę ubo­gich dzierżawców, rębaczy kopalnianych. Jego fo­tografie są pomieszczeniami, do których można wkroczyć - jaskiniami, pieczarami domostw, w których człowiek ledwie się może obrócić, lub też żelaznymi klatkami, które bladym twarzom pracu­jącym w nich dzieci nadają przerażający wygląd duchów. Ale Patrick nie widział fotografii Hine’a, podobnie jak nie czytał listów Josepha Conrada. Oficjalne sprawozdania i doniesienia prasowe zale­wają nas codziennie, wydarzenia artystyczne jed­nak docierają do nas nazbyt późno, jakby były przesłaniami zamkniętymi w butelce wrzuconej do morza okalającego bezludną wyspę.

Tylko najlepsze dzieło sztuki władne jest uporządkować chaotyczny bezład wydarzeń. Tylko najlepsze dzieło sztuki władne jest odtworzyć chaos w sposób taki, by ukazać zarazem i jego bezład, i ład, w jaki się ułoży.

W ciągu dwóch lat po roku 1066 rozpoczęto prace nad gobelinem w Bayeux, a Konstantyn Wielki wprowadził grecką medycynę w świat za­chodni. Bezład i chaos wydarzeń. Pierwsze zdanie każdej powieści winno brzmieć: „Zaufaj mi, trochę to potrwa, zanim zrozumiesz, że istnieje tu pewien ład, bardzo nieśmiały i bardzo ludzki." Meander, którym możesz dostać się do miasta.

Sądziłem, że całe niebo ze wszystkimi swymi sferami jest śmiertelne.

Jej ulubione zdanie kołacze się Patrickowi po głowie, w chwili kiedy się budzi. O świcie pełza już po kotłującej się podłodze garbarni z nożem w ręce. Przez cały dzień wykrawając skórzane pasy, roz­trząsa tych kilka szczegółów, które mu ze swego życia wyjawiła. Nawet wtedy, na farmie wśród prerii wokół miasteczka Paryż, milczenie otaczało jej młodość, co się zaś tyczy Cato, podała tylko jego wojenny pseudonim. A jeśli Alice Guli była zakon­nicą? Różaniec, bransoleta z drzewa sumakowe- go...

O szóstej wieczorem Patrick wraca z pracy i jej otwarte dłonie przywierają do jego żeber. Bierze Alice w objęcia, a Hana wiesza się matce z tyłu na plecach. I tak przesuwają się, spleceni, przez malu­tki pokój, opadając na łóżko. Zabawa polega na tym, że Hana stara się ich z niego zrzucić, wpierając się o ścianę nogami, a w nich - ramionami. Spadają oboje na podłogę, Hana wspina się na nich. A po­tem, wraz z Patrickiem, próbuje ułożyć Alice z po­wrotem na łóżku.

Ciało Alice stale go zadziwia. Wydaje się krucha fizycznie, jakby byle pchnięcie mogło ją złamać, ale jest zwinna, zarówno jako tancerka, jak i jako aktorka płynnie porusza się po mieszkaniu. Uwa­ża, że największą zdobyczą dwudziestego wieku jest skoczny taniec. Byłaby skłonna wiele za to wybaczyć nawet kapitalizmowi. Uwielbia Fatsa Wallera. Patrick widział ją siedzącą przy fortepia­nie w „Bałkan Café” i śpiewającą:

Nie chciałeś gwiazdek,

Nie chciałeś księżyca - Że są nieme, myślałeś.

Teraz ich łakniesz,

Bez nich nie zaśniesz,

Kiedy się zakochałeś...

148

t

Powiedziała później, że Clara miała upodobania klasyczne, grała na pianinie tak, jakby królowa stąpała po błocie. A ona gra w taki sam sposób, w jaki myśli. I wyciskający łzy z oczu romans jest tym, czego szuka w muzyce.

Ale najczulsze słowa, jakie Alice do niego wypo­wiedziała, siedząc mu na brzuchu i spoglądając nań z góry, dotyczyły jego tęsknoty za Clarą.

- Kocham Clarę - mówiła do niego, do kochan­ka Clary - i bardzo za nią tęsknię. Ona mnie uzdrawiała w ciągu tych wszystkich lat. I miała wielki wpływ na to, kim się teraz stałam.

Poruszała się tak jak... śpiewała głosem tak niskim jak... Dlaczego teraz próbuje sobie przypo­mnieć każdy szczegół wyglądu i zachowania Alice?

Patrick pragnie, aby cała Alice była tu z nim, w tym pokoju, tak jakby w ogóle nie umarła. Aby obdarzono go takim darem, by odżyły te dni, kiedy Alice była z nim i z Haną, co jest prawdziwym darem ofiarowanym przez literaturę. Wraca do poprzedniej stronicy. Ponownie przywołuje obraz ich trojga, kiedy wraz z Haną siłują się i łaskoczą Alice, aż odpina ostatni guziczek i bluzeczka zsuwa się jej z ramion, a Hana podskakuje radośnie, wymachując nią jak buntowniczym sztandarem w ich małym pokoju o zielonych ścianach. Wszyst­kie te skrawki wspomnień... możemy więc odbiec od wielkiej Historii, pozwolić sobie czasem na luksus schronienia się w takim tajemniczym zakąt­ku, w którym rozsiadamy się spokojnie. Możemy powrócić do takich chwil, o kilka książkowych stronic wcześniej, by znów ruszyć przed siebie.

Palce Nicholasa Temelcoffa zanurzają się w bry­le ciasta, rozdzierają ją i łączą ponownie, rozwał- kowują bryłę na stolnicy. Nicholas podnosi wzrok

i widzi wchodzącego do Geranium Bakery Patric­ka, który rozgląda się niepewnie i wreszcie pod­chodzi do niego. Wyjmuje fotografię i podsuwa ją pod oczy Temelcoffowi.

Za nimi setki bułeczek i bochenków przesuwają się ku piecowi piekarskiemu, zatrzymują na chwilę i ruszają w dalszą drogę. Temelcoff opowiada Patrickowi o moście i o zakonnicy - ustalając datę tego wydarzenia, która mu się już zatarła w pamię­ci - i wypełnia go radość i zachwyt. Stoi pośrodku piekarni, podrzucając do góry bryłę ciasta i chwy­tając ją w locie, przez długi czas nieświadom tych machinalnych czynności, tak że Patrick stojący tuż obok nie może z nim nawiązać kontaktu. Temel­coff przeniósł się gdzieś daleko od tego miejsca, przed jego oczyma rozsnuwa się jakieś widowisko, dłoń odruchowo chwyta kulę ciasta, ramię zaś wyrzuca ją w powietrze i przywraca do życia. Mów, musisz przemówić, i wreszcie w dźwię- konaśladowczy sposób wymawia imię papugi: Alicja.

Nicholas Temelcoff nigdy się za siebie nie od­wraca. Przejeżdża piekarnianym pick-upem wraz z żoną i dziećmi przez most i czasem tylko napomy­ka, że pracował przy jego budowie. Jest obywate­lem tego kraju, jego obecnym obywatelem, prowa­dzi z powodzeniem własną piekarnię. Jego chleby, bułeczki, ciasteczka i słodycze rozchodzą się wśród licznych mieszkańców odległych nawet dzielnic. Dobrze się czuje wśród piekarzy, w zapachu ros­nącego ciasta, jego przemiany w pożywienie. Ale w tej chwili zatrzymuje się w marszu życiowym, wraca pamięcią do szczegółów tamtego wypadku na moście.

Stoi nadal w miejscu, w którym pozostawił go Patrick, pogrążony w myślach, na podobieństwo tych, którzy sądzą, że po to, by powtórzył się dobry 150

sen, musisz następnej nocy ułożyć się dokładnie w takiej samej pozycji, w jakiej się z tego snu przebudziłeś, w jakiej twe ciało wyrwało się z sen­nych marzeń. Nicholas zdaje sobie sprawę z tego, że zastygł pogrążony w rozkoszy wspominania. I jest to doświadczenie dlań nowe. To właśnie to, co się nazywa sensem historii. Przybył do tego kraju jak połykacz ognia, przełykał powietrze dążąc przed siebie, a teraz wydobył z siebie światło. Energia go przeniknęła. Musiał znaleźć czas na to wszystko przez te lata. Na język, obyczaje, rodzinę, zarobki. Dar Patricka, ta strzała skierowana w przeszłość, odkrywa w nim zadowolenie z siebie, ze sposobu, w jaki się wplótł w historię. Teraz już zacznie opowiadać o swoich losach. Jest człowie­kiem niepewnym siebie, nawet wobec własnej ro­dziny. Tej nocy, w łóżku, zawstydzony opowie żonie historię zakonnicy.

Alice pamięta, że Cato zawsze przyjeżdża! spó­źniony, jego rower uderzał o krawężnik chodnika pod oknem. Ona wsiadała także i spływali w dół, ku jezioru, lekko jak krynolina. Kładli się przy nasypie kolejowym, o kilka metrów od jeziora Ontario. Jego brzegi zimą były pokryte lodem, ona odchylała do tyłu głowę, odsłaniając białą szyję, chwytała ustami kawałki gałązek i grudki lodu, by je po chwili pod naciskiem języka z sie­bie wyrzucić.

Kiedy indziej znów była rada, że nie żyje z nim na stałe, że nie przeniosła się na jego planetę. Jeśli chciałeś być blisko z Cato, musiałeś się stać przed­stawicielem jego świata, członkiem grona przyja­ciół, częścią składową jego tygodniowych planów. Obcy ludzie, dawne kochanki wymieniali z nim uściski na ulicy, całowali go i to oni wszyscy

musieli się przyłączać do jego grupy. Jadąc z nim rowerem nie można było minąćdwóch przecznic bez natknięcia się na kogoś, kto potrzebował jego pomocy w odnalezieniu przyjaciela lub też w po­wołaniu nowego gabinetu cieni. „Tylko na je­den dzień, Cato - mówiła któraś z kobiet. -Choćby na parę godzin.”

W taki oto sposób stał się człowiekiem, który zachowywał dla niej czwartki. Kryli się wtedy w parowach, w lasach na północ od miasta, w jej ulubionym zakątku - na małych kamykach nasypu kolejowego, obok brzozy wyrastającej spod zlodo­waciałego śniegu - kochając się przy dźwiękach wiosennego pękania lodów. Całując się ustami, do których przywierał żwir. W zimnie dochodzącym od marcowego jeziora kładła się na brzuchu, on podkładał pod nią dłoń, ziemia drżała pod przejeż­dżającymi pociągami towarowymi wagonami linii Apalachicola, to drżenie przechodziło poprzez jego dłoń do jej piersi.

Czwartki wyłamywały się więc z tygodniowego rytmu jak nie posłane łóżko. Ale oni nie używali łóżek. Cato zginął, zanim urodziła się Hana.

Patrick złożył głowę na jej brzuchu, wyczuwając tajemnicze falowanie skóry w rytmie oddechu. Rozmawiali długo w noc, mogli sobie pozwolić na późne wstawanie.

- Wiesz, on się urodził na północy, całkiem niedaleko miejsca, w którym zginął. - Błądziła dłonią po jego piersi. - Ojciec przybył tam z Finlan­dii i osiadł wśród flisaków. Jego rodzina nie musia­ła się już więcej kłaniać księżom ani dygnitarzom, wkrótce włączyła się w działalność związkową. Cato przyszedł na świat już tutaj. W tę noc, kiedy się rodził, ojciec przewędrował na nartach pięć

152

kilometrów w poszukiwaniu lekarza. Przeszedł przez lód z zapalonymi żagwiami.

Patrick wstrzymał jej wędrującą po jego ciele dłoń. i Więc to byli Finowie?

I Co takiego?

- Finowie. Kiedy byłem mały...

Teraz, kiedy już dobiegł trzydziestki, odnalazł wreszcie nazwę dla tej kategorii ludzi, których obserwował w dzieciństwie.

Spoglądała na Patricka uśmiechającego się, jak­by znalazł rozwiązanie starej, zapomnianej już zagadki, jakby mu jakaś zasłona opadła z oczu. W pomalowanym na zielono pokoju księżyc roz­jaśniał jej twarz. Księżyc, który doń powrócił z czasów, kiedy miał jedenaście lat. Uwielbiał tę potęgę koincydencji, tę rozkosz rozświetlania dziw­ności. Hello, Finlandio!

- Wejdź we mnie.

A kim była ona? I skąd przybyła? Trzymał ją za ramiona, ręce miał wyprostowane, tak że górne części ich torsów były od siebie oddzielone, twarze oddalone. Umysłami i wzrokiem wnikali we wzaje­mną rozkosz, we wrażliwość stykających się ze sobą ciał. Uniosła się ku niemu na rękach, wbijając go w siebie głębiej, a potem osunęła się i znierucho­miała. Nawet powieka jej nie drgnęła. Pojął, że stał się teraz, w chwili, kiedy przycisnęła go do ciebie silniej, sumą wszystkiego, czego zaznał w życiu, od czasu gdy był małym chłopcem w ośnieżonym lesie. Jej paznokcie wbijające się mu w kręgosłup. Jego policzek przytulony do jej turkusowego oka.

Leżał w łóżku, wpatrując się poprzez pręty scho­dów pożarowych w światło księżyca. W poblask

153

elektrycznego zegara reklamującego Cabinet Ci­gars. W odległą piękną szarość Victory Flour Mills

0 północy, jej kręte odblaski na jeziorze. O każdym czasie.

- Boże, jak ja kocham twoją twarz.

Stworzyła go z niczego. Ta kobieta, która za­śmiewając się skoczyła nań i zawisła mu na szyi, aż potoczyli się oboje jak koło.

Jak to się stało, że ona, ta, co mu rozdarła serce swą sztuką w hali stacji pomp, leży teraz jako żywa istota ludzka w jego ramionach? Albo też stoi jak katatoniczka przed stoiskiem z bananami na Eas­tern Avenue, zastanawiając się, którą kiść wybrać? Czy to nadaje jej charakter bardziej magiczny? Tak jakby jakaś wspaniała czapla padła martwa u jego stóp, a on podziwiałby nadal jej kunsztowną budo­wę. W jaki sposób ktoś wpadł na pomysł sfor­mowania w całość tej konstrukcji złożonej z kostek

1 piór, określenia wagi dzioba i czaszki, i uczynienia ptaka zdolnym do lotu?

Był miłośnikiem teatru. Zbierał teatralne plotki, wspomnienia, bilety. Uwielbiał technikę teatralną, lubił wkradać się za kulisy i oglądać Ofelię z twa­rzą na wpół rozcharakteryzowaną. To był czynnik ludzki w teatrze, blizna na jego obliczu - aktor słynący z ról surowych sędziów, który po spektaklu jechał tramwajem na wschodnie przedmieście, by tam samotnie zjeść kolację, zanim dołączy do śpią­cej już żony. Patrick się tym zachwycał. Pragnął być oszukiwany przez osobę, o której wiedział, że nie zdoła go oszukać, która stawała się kimś zupeł­nie innym, kiedy wycofywała się o półtora metra poza kurtynę.

Ale z Alice było inaczej, od przedstawienia w sta­cji pomp poczynając, przez wszystkie inne spektak­le, nigdy nie mógł pojąć, w jaki sposób przechodzi od prawdziwej siebie do swej innej prawdziwości.

To wzlot, o którym on nic nie wie. Nie umie połączyć w całość tych dwóch istot. Czy aktor

- który ją na scenie ściska, raczy czułymi słówkami, przybliża swą ucharakteryzowaną twarz na odleg­łość kilku centymetrów do jej ucharakteryzowanej twarzy, całuje ją w ucho w salonowych komediach

- zna tamtą osobę, z której się przeistacza, wcho­dząc na sceną?

W trakcie miłości, w trakcie kochania się z Alice, wpatruje się w jej twarz pragnąc, by się przemieniła w tę wojenną wdowę albo w królową czy też w sprzedawczynię sklepową, niemal już oczekując tej metamorfozy przy pocałunku. Zwiastowanie. Najpierw uchwyci je okiem, a idąc za nim. znajdzie się w innym kraju, innym stuleciu, w ramionach trzymać będzie kogoś obcego.

Zgubiła była kiedyś kolczyk, zsunął się z łóżka albo potoczył gdzieś w kuchni. Patrick przypa­trywał się, jak półnaga kręci się po pokoju, ubie­ra, grzebie w stertach ubrań w jego pozbawio­nym mebli pokoju, tak dawno temu, pytając: „Nie mogę znaleźć kolczyka, co to zna­czy?” Jakby jakaś inna kobieta miała go znaleźć. Alice wychodząca z jednym uchem pozbawionym ozdoby. A jak się znów zobaczymy, po­wiemy sobie cześć, powiemy sobie do widzenia.

Droga Alice,

jedynym źródłem ciepła w tym szałasie jest mały żelazny piecyk. Wieczorami powietrze jest ciężkie od oparów wilgoci parującej z przemoczonych ubrań, suszących się na krokwiach stropu i od dymu tytonio­wego. Aby się nie udusić, mężczyźni śpiący na górnych pryczach wypychają mech uszczelniający odstępy mię­dzy kłodami, z których zbudowano szałas.

Patrick odczytuje te słowa powoli, wiedząc, że list udostępniono mu raz tylko, tej letniej nocy, podsuwając go pod światło żarówki, z dala od zimowej pogody. Hana siedzi na łóku i przygląda mu się. Dlaczego? Odczytując list, Patrick zadaje sobie pytanie, co też wyraz jego twarzy może komunikować córce nadawcy listu. Trzyma w ręku kartkę wyrwaną z zeszytu, na której wypisano te słowa. Hana wyjęła ją z walizki i wręczyła mu. Droga Alice, nabazgrano wielkimi i niedbałymi literami, w pośpiechu, ale informacje są szczegóło­we, jakby Cato chciał zawrzeć w nich wszystko, co zobaczył w obozie drwali nad Onion Lake w ciągu ostatnich dni swego życia.

Piszę na stole przytwierdzonym na stałe do podłogi. Prycze są również przymocowane do ścian. Ogień wygasa nocą i ludzie budzą się, mając włosy przymarz- nięte do sopli lodowych na ścianach. „O bladym zimowym świcie wyje mroźny wiatr - ziemia stężała w uchwycie lodu krzepkiego jak stal.” To była pierw­sza pieśń angielska, jakiej się nauczyłem, napisana przez kogoś z jakiejś angielskiej wioski. Opisuje ona to miejsce najdokładniej jak tylko można.

Patrick wyobraża sobie Cato piszącego ten list przy migocącej świeczce... zaklejającego kopertę, wręczającego komuś pakiet listów, zanim rankiem wyruszy z obozu. Kiedy Alice otwiera przesyłkę w pięć tygodni później, zbliża zeszytową kartkę do twarzy i wywąchuje z niej tyle jego zapachu, ile zdoła, bo on już od miesiąca nie żyje. Wywąchuje zapach woskowej świecy, wyobraża sobie woń panującą w szopie, zimny ołówek, który Cato zatemperował przed rozpoczęciem tych nie pod- 156

pisanych listów, przedstawiających warunki pracy i żądania strajkowe. Cato siedzi w samym środku kręgu drwali, przy stole, przy którym jedzą, spowi­ty szarym i ruchliwym dymem fajki. Włosy przesią­kły mu tym zapachem, wniknął mu on głęboko pod koszulę i sweter, przesycił zmierzwioną brodę.

Żaden z szefów obozu nie wie, kim on jest i jakie ma powiązania z przygotowywanym strajkiem. Ale wkrótce się tego dowiedzą. Wyrusza pieszo z obozu drwali i wędruje przez pokrytą śniegiem krainę. Najbliższe miasteczko nazywa się Port Arthur, leży w odległości blisko dwustu kilometrów, a on do niego właśnie zmierza.

W tydzień później czterech konnych będzie go próbowało ująć. Ale Cato zna zaśnieżoną krainę; urodził się w niej. Wydaje się, że potrafi się zapaść pod ziemię. Unika uczęszczanych dróg, śpi w kona­rach drzew, naraża się na utonięcie, przechodząc przez cztery kolejne jeziora, uważnie wsłuchany w odgłosy lodu kruszącego się pod jego stopami.

Od czasu do czasu widuje latarki swych tropicieli.

W każdym kolejnym obozie spisuje uwagi w pod­ręcznym notesie, wkłada go do metalowej puszki i zakopuje ją w głębokim śniegu albo też zawiesza wysoko na gałęzi. W tym samym czasie pakiet jego listów wędruje, przechodząc z rąk do rąk, zanim wreszcie w końcowym okresie swej wędrówki trafi do plecaka zarzuconego na plecy drwala, obok zwiniętej w rulon derki.

Cato spostrzega mężczyzn w chwili, kiedy wyrą­buje przerębel w lodzie skuwającym jezioro. Wypa­dają spomiędzy drzew i chwytają go. Nie ma przy sobie żadnych spisanych poleceń ani dowodu toż­samości. Próbują go spalić żywcem, ale ogień się go nie ima. Stoją za nim ludzie ze związku i staną w jego obronie. Mężczyzna z plecakiem wyjmie zeń pakiet listów i wyśle go z Algomy, nie wiedząc, że

ich autor już zmarł, zastrzelony na miejscu; ciało utopiono w płytkiej rzeczułce.

Tracą po dwa dni miesięcznie z powodu deszczowej pogody. Za dostarczane w ciągu okresu pracy pożywie­nie potrąca się im 10 dolarów; za rękawice 6 dolarów; za obuwie i skarpety 25 dolarów. Zmuszeni do kupowania tego wszystkiego na miejscu w obozach, płacą ceny

o trzydzieści procent wyższe od cen w miastach...

Patrick czyta uświadamiając sobie, że zapach dymu wywietrzał już z porowatego papieru. Widzi słowa przypominające runy na stropie — są wyryte na dnie piekła, w jakie Cato wstąpił.

A kimże jest on, by sięgać po kochankę tego człowieka, spożywać posiłki z jego córką, stawać jak ogłuszony pod żarówką i odczytywać jego ostatni list?

Stoi nadal bez ruchu w pokoju, z którego Hana wychodzi. Spostrzegła, że list go zahipnotyzował, jakby przykuł do miejsca. On zaś uświadamia sobie, co czyni - oto staje się znów tropicielem losów tej rodziny. Tak jakby znowu podszedł do kobiety, którą poznał na prerii w okolicach mia­steczka Paryż, i spytał: kto jest twoim kochankiem? Opowiedz mi o najboleśniejszej rzeczy, jaka ci się przydarzyła. Bo w ciągu tych lat poznał już od­powiedzi. Trzyma oto w ręku zapiski Cato z ostat­nich dziesięciu minut jego życia. Wywołuje w wy­obraźni obraz Alice zbierającej pakiet listów, które śmierć uczyniła nierzeczywistymi - po morderst­wie, odnalezieniu ciała uwięzionego w lodzie, po pogrzebie i poddaniu szefów obozowych śledztwu.

Patrick przylgnął do obcych jak mech, wdarł się w szczeliny i zakamarki życiowej sytuacji. Był

zawsze kimś osobnym, owym trzecim na zdjęciu. Jest kimś urodzonym w tym kraju, kto w ogóle nie zna i nie rozumie tego miejsca. Finowie w okresie jego dzieciństwa szaleli na rzece, co podpatrzył pewnej nocy: mężczyźni z płonącymi wiązkami trzciny tańczący pośród ciemności. On tego nigdy nie robił. Był obserwatorem, był nadzorującym. Nie mógł ślizgać się w ciemnościach, by się stać bohaterem jednej z tych historii. Alice opowiadała mu kiedyś o sztuce, w której sześć różnych aktorek gra rolę tej samej postaci. Po pół godzinie akcji władcza matrona zdziera z niej szeroki płaszcz, z którego zwisają skórki zwierzące, i postać ta, pozbawiona swej siły, schodzi do roli podrzędnej. Takim sposobem nawet milcząca córka mogłaby się okryć płaszczem i przemówić, przepoczwarzając się. Każda istota ludzka przeżywa chwilę, w której przywdziewa skórę dzikiego zwierzęcia i przyjmuje na siebie odpowiedzialność za opowiadaną historię.

Clara i Ambrose, i Alice, i TemelcofT, i Cato 1 całe to grono ludzi rozgrywa wokół niego swój dramat. A on sam nie jest niczym więcej jak tylko pryzmatem odbijającym ich życie. Odgrzebuje sprawy, zbiera je. Był człowiekiem pełnym wewnęt­rznego zakłopotania, odziedziczył to po ojcu. Uro­dził się w miejscowości Abashed, w prowincji Ontario. Co ten wyraz oznacza? Zakłopotanie? Coś, co sugeruje, że kryje się w nim jakiś zamknięty horyzont, poza który nie potrafi przekroczyć. Ja­kieś wydrążenie, jakaś pustka, kiedy jest sam, nie powiązany z innymi - czy to z Ambrose’em, czy z Clarą lub Alice - mógł wysłyszeć w sobie grzecho­tanie, świadczące o istnieniu pustej przestrzeni pomiędzy nim a społecznością. Szczelina, rozziew w miłości.

Całe życie przeżył w tym kraju. Ale teraz dopiero dowiedział się o walce toczonej przez związki zawo-

dowe na północy, gdzie zimą roku 1921 zamor­dowano człowieka imieniem Cato, którego ciało odnaleziono zakute w lody rzeczki wpływającej do jeziora Ontario w tydzień po napisaniu przezeń ostatniego listu. Wydarzenia związane z tą historią otaczały Hanę od samych jej narodzin, stały się częścią jej życia. A Patrick przez całe swoje życie, niepomny tego, pozostawał tropicielem mroków własnego kraju, ślepcem przystrajającym heroinę.

Każdej niedzieli zbierali się na stacji filtrów. Przechodzili pod rusztami, na których kipiała pia­na wodna, otwierali drzwi i wchodzili do pomiesz­czenia, gdzie pracowały pompy. Budynek, w trzech czwartych już ukończony, od strony połud­niowej, przy Queen Street, wznosił się okazale i dostojnie jakby popatrując na jezioro. Główną stację pomp zaplanowano w taki sposób, że światło zapalanych tam lamp nie było widoczne z ze­wnątrz. Hałas wytwarzany przez pracujące pompy zagłuszał też odgłosy mityngu.

Zaraz po zapadnięciu zmroku, w niedzielę, roz­proszone grupki ludzi zbliżały się do budynku od strony jeziora, gdzie nie mogły być dostrzeżone. Przynoszono ze sobą prowiant, zabawiano się, wygłaszano mowy polityczne. Jakiś mężczyzna na­śladujący króla Anglii wystąpił z przemówieniem podsumowującym wydarzenia polityczne minione­go tygodnia. Liczne wspólnoty i skupiska etniczne przedstawiały swój punkt widzenia w językach narodowych i prezentowały widowiska charaktery­styczne dla swoich kultur. Kiedy zgromadzeni rozchodzili się do domów, sprzątano hale i zmywa­no podłogi.

Patrick wracał do domu z Alice. Niósł na rękach śpiącą Hanę przez całą Queen Street, aż w jakiejś chwili, utrudzony tym ciężarem, przysiadł na ławce 160

układając na niej dziewczynkę. Alice położyła sobie jej główkę na kolanach. Bardzo lubił tę część miasta, jej ulice osłonięte wieczornym mrokiem na szerokość jego ramion.

- Chcę się zająć Haną.

- Już się ni^ajmujesz.

1 Ale chcę s)ę nią zająć w sposób bardziej oficjalny. Gdyby się to miało okazać pomocne.

- Ona wie, że ją kochasz.

Lipcowa noc. Której to letniej nocy wyznała mu, że kocha Clarę i że za nią tęskni? Wszystkie te wydarzenia i uczucia osłaniające historię, która nam ciąży niczym uśpione dziecko, nie pozwala nam na lekką rozmowę, obarcza nas swym cięża­rem, tak że nie możemy objąć ukochanej osoby ramieniem... Kochał Alice. Pochylił się ku niej i poczuł zapach jej potu.

- Przeziębisz się.

- Ach, rzeczywiście.

A teraz boleje nad jej kruchością - zawsze musi ponownie wywołać jej obraz, kiedy o niej pomyśli.

Jak - pośród pól zdejmuje bluzkę. Pejzaż jej piersi. Trompe l’oeil. Artysta chwyci! ołówek, naszkicował kreskowane cienie i tym sposobem powołał je do życia. On siedzi i przypatruje się, jak ona wciąga w nozdrza zapach wiatru dmącego przez pola. Ta kobieta, poprzez którą niby przez pryzmat patrzył na Clarę, kiedy się w niej kocha!. Zaćmienie, które pochłonęło Clarę. Zdanie wyglądające jak kwiat albo jak określenie jakiegoś wydarzenia z zeszłego stulecia.

W czasie pogrzebu Cato, kiedy Alice nosiła w łonie Hanę, nastąpiło zaćmienie. Żałobnicy stali w milczeniu, podczas gdy Finnish Brass Band grała Marsza żałobnego Chopina w zapadającym mroku

oraz przez siedemnaście minut pełnego zaćmienia. Żywa muzyka połączyła oba bieguny rozgrodzone- go ciemnością światła.

A teraz boleje nad jej kruchością, nad owymi dniami, które należały do księżyca. Siadywali obok siebie w chińskiej restauracji, w której oprócz nich nie było nikogo. Pragnęli patrzeć sobie w oczy, pragnęli się nawzajem ukołysać i wybrać dla siebie jeden rodzaj przyjemności. Dokonać kruchego wy­boru rozkoszy.

Nie sądzę, bym była na tyle silna, by kogoś stawiać w sytuacji, w któ­rej krzywdzi się innych. To, co powie­działaś, Alice, w największym stopniu sprawiło, że cię pokochałem. Że ci zaufałem. Nikt inny w ogóle by się tym nie przejął, nie powiedziałby mi tego i nie kazał mi w to uwierzyć tej pierwszej nocy w twoim pokoju. Wszystkie ptaki i owady zastygły w locie, w chwili kiedy padło to zdanie; wyszło ono z twych ust niemal dotykalne. Nie zdawałaś sobie sprawy, że wyrażasz tkliwość, myśląc, że jesteś tylko krytyczna wobec samej siebie.

I jeszcze pewien twój gest w tańcu. Tańczyłem z kimś innym i widziałem ciebie, zatopioną w tań­cu, unoszącą się na palcach ku mężczyźnie i delikat­nie poklepującą go po ramieniu, nieśmiałość malo­wała się na twej twarzy.

Siedzą pośród pól. Siedzą w dekoracjach czer­wonych i żółtych, i złotych owej restauracji, jakby opróżnionej późnym popołudniem specjalnie dla nich obojga. Głód i pożądanie gnały go przez całe miasto, przepędzały z tramwaju do tramwaju, by mógł dotrzeć do jej ramienia, jej szyi, do tej chińskiej restauracji, do tej macedońskiej kafejki.

do tego pola, w którego środku zasiadł teraz wraz z nią. Na peryferiach miasta znajdują się domy podmiejskie, przeszli przez ich strefę, dotarli na środek pola, w oddalenie, by pozostać sam na sam ze sobą.

Odwraca się w czasie marszu i widzi jej delikatne piersi - efekt cieniowania ołówkiem artysty.

Ona pada mu w ramiona, biodra wysuwając w tył, ku górze. Wędrują tak dalej, on tańczy z kłosami zboża w dłoniach. O dwunastej otwiera zawsze tę stronicę, na której znajduje się ilustracja ukazująca bohaterów przenoszących kobiety w Kolumbii Brytyjskiej przez strumień u stóp wodospadu. A teraz jej dłoń osłaniająca oczy przed słońcem. Jej bluzka przewiązana wokół bioder. Przeżył historię miłosną. To tylko historia miłosna. Nie życzy sobie intrygi ani żadnych jej konsekwen­cji. Niechbym sobie pozostał pośrodku tego pola z Alice Guli...

Pokuta

Zawsze pragnął znać ją wtedy, kiedy będzie już stara.

Patrick siedzi w pomalowanym na zielono poko­ju, przed bukietem liści i jagód umieszczonym w dużej butli - chwasty te zebrała Alice na dzień przed swą śmiercią. Sumak i trawy zerwane pod wiaduktem. Kiedy nadchodzi zmierzch, zapala lam­pę naftową, która rzuca na ścianę cień tej martwej natury.

Niechże teraz ponownie docenię bezmierną skalę utraty struktury

wszechrzeczy. Kiedyś mu to zdanie wyszep­tała.

Rozbiera się i kładzie do łóżka, w którym czai się jeszcze jej zapach, nie jest w stanie w nim usnąć. Pozostaje w jej pokoju, odpro­wadza jej ostatnie kwiaty do śmierci i do życia po życiu, kiedy już duch Alice wydaje się wy­parowywać z ich zbrązowienia. Wie dobrze, że niedługo utraci dokładne wyobrażenie jej twarzy. Myśl jego zbliża się ku jej skórze, po tej stronie nosa, gdzie znajdowała się blizna. Zawsze o niej pamiętała. Sądziła, że zakłóca symetrię jej twa­rzy. Jakżeby mógł ją sobie przypominać bez tej kreski?

Pragnął znać ją wtedy, kiedy będzie stara. W cza­sie obiadów kierowała przeciw niemu swe wywody, wznosiła szklaneczkę ze słowami: „Za niecierp­liwość! Za przemianę człowieka!” - kiedy on opie­rał głowę na jej ramieniu, romantycznym gestem wtulając się w jej włosy. Zawsze odpowiadała grymasem na jego słowa o tym, jak to będzie się starzał wraz z nią - tak jakby zawarła już jakiś inny pakt, jakby wiązały ją inne przymierza. Nie do­czeka się już tego, aby ją znać po latach, które nadejdą, kiedy to staliby się stateczniejsi, chłod­niejsi seksualnie, mniej podobni do dzikich zwie­rząt. Pomyślał, że zawsze istniała jakaś przyszła rozkosz, jakiś ładunek radości, jakby ukryty w rę­kawie, który sprawiał, że mógł mówić, iż będzie jej wolno wyrządzić mu każdą krzywdę, odebrać wszystko, wtrącić go do więzienia, ale że on będzie znał Alice Guli także wtedy, kiedy się ona ze­starzeje. Nawet gdybyśmy nie mogli już być ko­chankami, będę przychodził każdego popołudnia, jak w konkury, i w czasie lunchu będziemy się

wymieniać myślami, śmiać do siebie, tak że nawet ta rozmowa będzie miłością.

On pożądał jej. A czego ona pożądała?

- Najszczęśliwsza byłam w okresie ciąży. Wtedy ro z k w i 11 a m.

- Nie wiem, dlaczego mnie kochasz.

- Lżej mi na duszy, odkąd cię poznałam. Od tamtych dni, z Clarą, kiedy nie dostrzegałeś nikogo oprócz niej, a ja was obserwowałam. Nie byłam zazdrosna. Nie kochałam się w tobie. Poznawałam wtedy wiele spraw dzięki Clarze. Ty i ja do pew­nych obszarów nigdy nie dotrzemy razem. Kobieta potrzebuje kobiety, by się wraz z nią pośmiać z pewnych spraw. Clara i ja czułyśmy się jakby wspólną planetą. Potem jednak nadszedł czas, kiedy się załamałam. A ty dodałeś mi energii. Wiary w siebie.

A teraz oddziela ją fosa, której on nigdy nie przekroczy. Nawet nie zanurzy w niej dłoni, by zaczerpnąć wody i napić się. To tak jakby po przebyciu wielkich odległości dotarł do jakiegoś zamku, chcąc poznać jego tajemnicę, a potem odwrócił się i odszedł.

Patrick wychodzi z mieszkania przy Verrai Avenue. Wchodzi do hali Union Station, zaczyna podróż w zapadającym zmierzchu, który prze­słania pejzaż. Wbija wzrok w przestrzeń za ok­nem, nie myśląc o niczym, nawet o śmierci Alice. U jego nóg stoi tekturowa walizka. Patrick może teraz rozmyślać wyłącznie o przedmiotach. Albo o czymś żywym, o jakimś małym szarym ptaszku na gałęzi, którego widok chwyta go za serce.

Nocnym pociągiem zdążającym na północ ku Huntsville podróżuje grupa zawodników mających wziąć udział w regatach - mężczyźni w strojach żeglarskich i jedwabnych szalikach weselą się wo­kół niego. Ruszają ku wagonom sypialnym, mija­jąc Patricka stojącego na korytarzu, ich chwiejne od alkoholu ciała ocierają się o niego w przejściu. Patrick wpatruje się w ich odbicia na szybie, w przesuwającą się za oknem paradę nieba, skał, drzew i księżyca. Nie zaznaje ulgi, nawet na chwilę. Alice... Wydycha z siebie martwe imię. Tylko martwe imię jest czymś stałym.

Po podłodze przesuwają się prostokąty światła. Patrick dochodzi do końca korytarza, otwiera drzwi, wchodzi na pole niczyje pomiędzy wagona­mi, opierając się o harmonijkowate ścianki przy gwałtownych szarpnięciach pociągu.

Alice była najzupełniej pewna (podobno widać to było gdzieś na dnie oka) pomyślności i siły, mającej jej towarzyszyć zawsze i wszędzie. I w ostatniej chwili życia, kiedy odwróciła się na dźwięk swego imienia, zdziwiona, że Patrick jest tak blisko, wszystko to zawiodło. I nie mógł myśleć o niczym oprócz jej oczu wpatrzonych w niego ponad tą straszliwą raną, którą ujrzał nagle, gdy tylko się odwróciła.

Do Huntsville przyjechali o trzeciej w nocy. Patrick obserwuje bagażowego idącego wzdłuż przedziałów sypialnych, zbierającego buty wysta­wione do oczyszczenia, a po chwili wracającego z workiem, w którym je wszystkie umieścił. Pasaże­rów obudzi się dopiero o siódmej.

Na stopniach wagonu siedzi posługacz czysz­czący obuwie. Rozmawiają przez chwilę obaj z konduktorem, paląc papierosy. Patrick widzi ich w żółtym świetle stacyjnej latarni. Potem prze- 166

chodzi na koniec peronu, gdzie panują ciemności. Zagajnik. Wyczuwa jego przejrzystość, jego cząs­teczkową strukturę. Tej sierpniowej nocy cywiliza­cja to dwaj mężczyźni siedzący na stopniach wago­nu i czyszczący buty. Przypatruje się im z głębi mroku. Przeszedł tak, że światło latarni go nie objęło i nie zauważyli go. Deszcz zmoczył mu ubranie. Ale zarówno światło latarni, jak i człowiek czyszczący buty o czwartej nad ranem byli czystą ideą. A ta idea nie nawróciła Patricka, jej utrata napełniła go jadem. W takich chwilach jak ta mógłby podłożyć rękę pod koło wagonu, aby zrobić na złość maszyniście. Byłby zdolny chwycić gołą ręką jeża i cisnąć nim o płot, nie bacząc na to, ile igieł utkwiłoby mu w dłoni za karę.

O ósmej pasażerowie wychodzą z wagonu roze­spani, jakby zadziwieni własnymi poruszeniami, i przechodzą na nabrzeże portowe należące do Huntsville and Lake-of-Bays Navigation Compa­ny. Patrick niesie swą tanią walizkę w ręku i wsiada na pokład parowca „The Algonquin".

Większość uczestników regat rozlokuje się w go­spodzie „Bigwin” i w hotelu „Muskoka". Patrick przypatruje się scenerii mijanych wysepek. Tu i ów­dzie krajobraz przecinają pasma trawników. Oto­czenie wydaje się dziwnie spartańskie, nadano mu taki charakter, aby przyciągnąć ludzi zamożnych, zaoferować im szczególny rodzaj rozrywki. Siada na pokładowym krzesełku i zasypia, trzymając w dłoni uchwyt walizki. Budzą go pogwizdywania, które wydaje statek torujący sobie drogę przez North Portage. Kiedy przepływają obok Bigwin Island, ze skalistego cypla wita ich muzyka zespołu Anglo-Canadian Band - kontrabasy, trąbki, skrzyp­ce i różne inne instrumenty. Patrick wraz ze

stojącymi na pokładzie pasażerami macha ręką. Nie będzie wracał tą samą drogą. Może im swobo­dnie pomachać.

Na wyspie Pago, w Garden of the Blind, kamien­ny cherubin wyciąga przed siebie rękę, z której woda tryska w górę. Drzewo pełne ptactwa wznosi się rozłożyście nad południowym krańcem traw­nika. Kaskada dźwięków - ćwierkania ptaków podobne do spadających kropli wody - spływa na siedzącą tam niewidomą kobietę. Nasionka opada­ją na piaszczystą obwodnicę, rodzaj ścieżki dźwię­kowej dla tych, którzy tu spacerują po niewidome­mu. Patrick zasiada na jednej z ławek, pod drze­wem, i czyta gazetę.

Kiedy przymyka oczy, te dźwięki go przytłacza­ją, w wyobraźni upodabnia się do owego cherubi­na, co poddaje się spadającej mu na twarz wodzie, która tryska z jego wyciągniętej ręki. Przypatruje się ptasim podfruwaniom. Kobieta siedząca na prawo odeń słyszy szelest gazety i odgaduje, że Patrick jest w tym otoczeniu kimś obcym.

Przebywa tu, w tym ogrodzie, na wyspie sąsiadu­jącej z tamtą, na której zeszłej nocy wybuchł pożar, aż do zapadnięcia zmroku.

Zdjął wieczko z bańki z ropą i umieścił ją pochyło wewnątrz swej czarnej tekturowej walizki. Następnie obszedł wokół górną werandę opusto­szałego hotelu „Muskoka”. Odczekał do chwili, w której goście i służba wylegną na trawniki, gdzie miał się odbyć uroczysty obiad z okazji regat. Wychylił się przez poręcz, by się przyjrzeć zdobią­cym ściany głowom upolowanych zwierząt, płyn ściekał z walizki trzymanej w prawej ręce; potem 168

zszedł po schodach do głównego hallu. Zapach stał się teraz wyraźny. „Pa lisi ę!” | krzyknął. Zapalił zapałkę, rzucił ją na ziemię i wbiegł po schodach na górę, krążąc po górnej werandzie. Ramię zajęło mu się od ognia. Zanurzył rękaw marynarki w ak­warium. W podnóża schodów eksplodowała jego walizka. Przebiegł przez hall hotelu „Moskoka”, pod płonącymi głowami rogaczy.

Wybiegł z ognia w kierunku wody. Kiedy dobie­gał do łodzi, sprawdził, czy ładunek wybuchowy ukryty na przystani jest w porządku. Wszyscy zgromadzeni na trawnikach, przybierających wie­czorem niebieski odcień, wpatrywali się w pożar. Kilku mężczyzn dostrzegło Patricka, jak odwiązy- wał łódź i odpływał. Stanął w łodzi wyprostowany i pomachał im ręką. Odpowiedzieli mu niepewnie, a potem zaczęli biec w stronę przystani, na wypa­dek gdyby miał się okazać przyjacielem, wskoczyli na pływający pomost i zbliżali się do Patricka.

Zapalił lont, który poderwał się w kierunku dwóch mężczyzn, a następnie zaczął się szybko żarzyć. Jęczał i wił się u ich stóp jak nerwowe dziecko. Zatrzymali się i odwrócili. Zrozumieli już, co to takiego. Starszy mężczyzna wskoczył do wody, a inny, z dłońmi wspartymi na biodrach, zastygł nieruchomo, w chwili gdy lont wywołał małą eksplozję, która oddzieliła pomost od brzegu.

Tym, co sobie teraz, w Garden of the Blind, uświadamia, nie jest dźwięk, lecz zapach - rośliny dobrano tak starannie, by odwiedzający mogli przechodzić od zapachu do zapachu niby kierowa­ni anteną. Z lewej strony wyczuwa zapach na­śladujący pomarańczę. Zbliża głowę do platformy wyniesionej o niemal metr ponad ścieżkę - i wdy­cha głęboko.

Patrick słyszy zbliżające się kroki i czuje dotyk dłoni na ramieniu. Niewidoma kobieta, która usły­szała szelest czytanej przezeń gazety, podchodzi do niego.

- Więc ty widzisz - mówi.

- Tak.

Kobieta uśmiecha się.

- Głośno pociągasz nosem.

Ma na imię Elizabeth i proponuje, że go oprowa­dzi po ogrodzie. Napomyka, iż jej siostra bieglej rozpoznaje zapachy kwiatów i ziół, ponieważ nie pije.

- Ja ciągnę z butelki jak dorożkarz, ale dopiero od popołudnia. Przeżyłam tragiczny zawód miło­sny, kiedy miałam trzydziestkę.

Spacerują sobie i Partick przypatruje się jej zrelaksowanej sylwetce, pewnie poruszającej się wśród bazylii i szerokolistnego szczawiu. Kobieta opuszcza rękę, by musnąć jedwabiste liście rośliny zwanej króliczą trawą. Ogród jest dla niej salą balową, w której wprowadza go w intymną bli­skość z koperkiem i kminkiem, tym wstydliwym rodzeństwem; i doradza mu, żeby się pochylił i potarł palcami listki, zbyt delikatne, by mógł je poczuć bez dotknięcia.

- Jeśli chcesz wzmóc wrażliwość węchową, mu­sisz zapomnieć o dźwiękach. Śpiew ptaków jest przyjemny, ale czasem, kiedy przychodzę tu pijana albo z bólem głowy, staje się dokuczliwy. Skrapiam wtedy chusteczkę środkami chemicznymi, zawie­szam ją na gałęzi i usypiam je.

Pośrodku ogrodu, na północ od tryskającego wodą cherubina, jest jeszcze inne drzewo, na któ­rym nie ma ptaków.

- Przypatrz się drzewu kamforowemu... ptaki lepiej od nas wyczuwają śmierć. Rośliny mają złożoną genealogię. Ptak musi wpierw ocenić szko­

dliwość kuszącego owocu. Mogą ci smakować orzeszki albo mango, możesz podziwiać piękno sumaka, ale ptak wie, że w pewien zagadkowy sposób wszystkie one należą do rodziny trujących bluszczów.

Podprowadziła go do przywiezionych z zagrani­cy roślin egzotycznych - nie rodzącej owoców śliwy daktylowej, i do pimpernelli, czyli anyżku. Jest ciekawa swego rozmówcy, ale on niewiele mówi, gdyż jest układny i polubił ją. Pozostanie tutaj do nocy, a potem spróbuje dopłynąć z wyspy do łodzi. Na rabatkach we wschodniej części ogrodu rośnie estragon i lawenda, i kardamon. Kobieta dotyka dłońmi twarzy Patricka i obmacuje ją. Odkrywa bliznę za uchem.

- Przyłóż sobie perumel. Balsam.

- Policja mnie poszukuje.

- Za co?

- Za rozmyślne zniszczenie cudzej własności.

Ogarnia ją śmiech.

- Nie obrażaj się na życie.

Stanowią jakby ogrodowy fryz, kobieta dotyka­jąca opuszkami palców twarzy wysokiego mężczyz­ny, rozpoznająca go bez udziału wzroku.

Kiedy zdejmuje dłonie z jego twarzy, wyczuwa na niej drganie, które nie jest ani nagłym wzdryg­nięciem się, ani oznaką niesmaku, czymś na pewno innym.

- Co to takiego?

Jej zielone oko wzbudza w nim jakiś głęboki rezonans. Aetias Luna - i kanadyjska nazwa, papillon lune. Ćma księżycowa. Drugie oko jest jakby nieobecne, obwisła powieka pokrywa nicość. Ale w widocznym oku jest zieleń lasu, zieleń ćmy, ściąga jego wzrok, jak gdyby chciało przesunąć się z lubością po jego ramionach, wniknąć w mał­żowinę uszną, obrysować kształt nosa. Lubił ćmy

księżycowe, drganie ich dolnych skrzydełek, jakby składały nimi podpis, lubił te niby z papirusu wycięte stworzonka, które widywał przysiadające trwożnie na gałęzi lub głazie w zasięgu światła jego latarni. Kobieta wystawia wodniście zielone zwier- ciadełko swego oka, by uchwycić nim odbicie wszystkiego, co ją otacza.

- Co to takiego?

Patrick pozwala jej odprowadzić się ponownie ku ławce. Siadają, a kobieta bierze go za rękę i trzyma ją w swojej. Patrick czuje, jak w tym spokojnym ogrodzie, ochrypłym od ptasiego hała­su, kobieta odbiera przez ten dotyk wszystkie jego cechy. Pod cienką skórą jej dłoni widzi cieniutkie i czyste niebieskie żyłki. Nie jest w stanie nic mówić, nawet gdyby przemówił, pozostałby ukryty w jej ciemności. Mógłby powiedzieć, że Alice Guli, która kiedyś wzniosła była dłonie ku górze, ku krokwiom stropu, i przemawiała o wielkiej spra­wie, która padła mu w ramiona niczym żywa kukiełka i która zmarła potem na pokrwawionym chodniku, że to ona zniszczyła mu ręce.

Nikt inny nie wchodzi do tego ogrodu, dopóki w nim pozostają. Obok drewnianej ławki rośnie mięta i rozmaryn. Na grządce po prawej zaś - ar- temesia advacumculas; kobieta ludzkiej, jak to określa, nazwy tej rośliny nie zna. Nacisk jej dłoni w końcu słabnie, on patrzy na jej twarz. Niewido­ma odpoczywa teraz, odchyliwszy się do tyłu, spokojnie zasypia. Patrick wysuwa dłoń z jej ręki

i odchodzi.

Teraz wtapia się w wieczorną wodę, odbłyski świateł z przystani prześlizgują się po nim. Na niebie sześć gwiazd i księżyc. Wieść o pożarze rozeszła się szeroko po archipelagu Muskoka i Pa- 172

trick stara się wykorzystać prąd odbijający od Page Island, aby dostać się do łodzi. Płynie cicho jak wąż w ciemnościach pokrywających jezioro, od brzegu oddalił się już o dobre ćwierć kilometra. Przepływa nie opodal statku z dansingiem - słyszy muzykę, śpiew i odgłos bębna, które opadają na wodę jak zatapiane szkło. Półksiężyc, kilka gwiazd, pętla świateł na przystani.

Kiedyś, w przeszłości, marzył o takiej chwili: przestępca podpływający w ciemności do oświet­lonego statku. Czuje się wyrwany z wszelkiego kontekstu łączącego go ze światem, chciałby za­snąć, chciałby powrócić ku prądowi, z którego się właśnie wyrwał, powrócić do ogrodu ociemniałych

i osunąć się w sen. Ale przyciąga go magnetyczna siła bezimiennego statku.

Kłoda drewna prześlizguje mu się po żebrach, potem zsuwa podeń, Patrick wydaje z siebie zwie­rzęcy ryk. W snach o podpływaniu ku statkowi występowały tropikalne wichry i krokodyle. Wy­chyla się z wody, by się przekonać, co też go potrąciło, ale nie ma już po tym śladu. „To było muśnięcie śmierci.” Wypowiada słowa na głos, zdecydowanie, jęk dodaje mu energii. Dzięki temu otarciu o śmierć poczuł się żywy, dziki, wzburzony. Przypomina sobie swe odejście od świata, bieg po porte-cochere hotelu „Muskoka”, płomienie wystrzelające za nim. A teraz stanie się częścią organizmu nocy. Wyobraża sobie, iż jego oblicze nigdy nie wynurzy się z ciemności. Stanie się pozahistoryczne.

Płynie dalej, wyczuwając zapach smug dymu leszczynowego z ognisk na wyspie. Jest wściekle głodny. Muzyka ze statku. „Niepewny bywa kru­chy lód, blondynka cud, przecięty drut...” - głos piosenkarza wybija się ponad akompaniament or­kiestry. I co zrobią, kiedy zobaczą, jak wspina się

po linie ku nim, na pokład, woda spływać mu będzie z ramion, pod żebrami krwawić będzie rana zadana przez dryfującą kłodę.

Płynie wzdłuż burty statku, skryty w jego cieniu,

i wypatruje nazwy. „The Cherokee”. Rząd okien salonu i hallu rzuca światło na wody jeziora. Ponad nimi odkryty pokład, tańczące pary, orkiestra. Wspina się po pionowych pasmach kauczuku, chroniących burty statku przed uszkodzeniem przy dobijaniu do nabrzeża. Czuje dobiegający z wnęt­rza zapach jedzenia, zbiera siły i wskakuje przez okno, lądując na stole. Znajduje się teraz na za­pleczu kuchennym.

Kucharz odwraca się na dźwięk rozbijanego szkła, kiedy Patrick pada na plecy. Patrick kładzie palec na ustach i trzyma go tak aż do chwili, w której kucharz podchodzi do drzwi i zamyka je. Patrick zsuwa się ze stołu, wszędzie dokoła pełno szklanych odłamków. Na pokładzie zalega przez chwilę cisza, ale potem uprzednio toczoną roz­mowę zastępuje wybuch śmiechu, wiwatujący na dźwięk rozbitego naczynia czy też z jakiegoś innego powodu. Kucharz bierze do ręki miotłę i zmiata potłuczone szkło, podczas gdy Patrick ściąga z sie­bie przemoczone ubranie. Ma rany pod żebrami

i na udzie. Potem kucharz daje mu na migi znać, że idzie się położyć i znika jak duch. Patrick pod­chodzi do kontaktu i gasi światło w kuchni.

Pewnie dochodzi już północ. Hałasy z pokładu nie ustają ani na chwilę, orkiestra toruje sobie drogę przez podejrzliwość miłosną i miłosne poku­sy. Krucha muzyka dociera do rozległej kuchni; Patrickowi wydaje się, że nią zawładnął. Wie, że zostanie schwytany i zapewne uwięziony, ale na razie rozkoszuje się krótkotrwałą wolnością.

Wyżyma ubranie, ro:kłada nad obszernym rusz­tem, rozciąga płasko koszulę i spodnie, i rozwiesza 174

je na łopacie piekarskiej. A potem rozgląda się za jedzeniem. Jest tu trochę gotowanych ziemniaków. Wyjmuje z lodówki plaster surowego mięsa i przy- kuca za stołem. Tylko ziemniaki spożywa rozważ­nie. Mięso kraje na wąskie kawałki ostrym nożem

i zajada na surowo, zlizując sok spływający mu po ręce. Od czasu do czasu popija z beczek i rzuca okiem na ubranie suszące się w cieple piekarskiego pieca.

Część trzecia

Caravaggio

Był to niebieski blaszany dach więzienny. Malowali na niebiesko dach Kingston Penitentiary, wspina­jąc się ku niebu, tak że w pewnej chwili trzej pracujący tam mężczyźni nie byli już pewni, gdzie przebiega granica między metalem a niebem. Mo­gliby się tak wspinać dalej, ponad grzbiet dachu, w ten ocean rozpościerający się ponad nim.

Około południa, po czterech godzinach pracy, poczuli, że mogliby spacerować po niebie. Więź­niowie Buck, Lewis i Caravaggio zdawali sobie sprawę z tego, że to jest trik, upokorzenie dla zmysłów. Po co malowano dach na niebiesko? Nie mogli wykonać żadnego ruchu, zanim nie uświado­mili sobie, gdzie się kończy przestrzeń. Były takie chwile, kiedy Patrick Lewis, z więziennym pędzlem w ręce, zastygał. Gdyby wykonał jeden niewinny krok, spadłby w przestrzeń i zginął. Znajdowali się

o dwadzieścia pięć metrów nad ziemią. Wiadra z farbą powiązane były ze sobą liną - tak że dwaj mężczyźni mogli przesuwać się wzdłuż dachu syme­trycznie. W czasie przerw zasiadali na szczycie dachu, jedli kanapki, nie schodząc na dół aż do końca dnia. W czasie pracy zanurzali w farbie napięstki. Mogli nią sobie pomazać nosy i uważać,

że stali się częściowo niewidzialni. Gdyby zajmowali się tą pracą przez wystarczająco długi czas, staliby się niewidoczni, jak niebieskie ptaki na niebieskim niebie. Uświadomił to sobie Patrick Lewis za­malowując owada, który nie był zdolny ujść z ży­ciem, przylgnąwszy do niebieskiego metalu.

1 Wytyczenie granicy - mówił więzień nazwis­kiem Caravaggio. - To wszystko, co powinniśmy zapamiętać.

A w taki oto sposób uciekł - podwójny pas przesunięty pod ramionami podtrzymywał go u skraju sklepienia kopuły, Buck i Patrick pomalowali mu ręce, buty i włosy na niebiesko. Zamalowali też ubranie, a potem, zawiązując chusteczkę na oczach, pomalowali mu twarz i tak uciekł - na oczach strażników, którzy patrzyli, a nie widzieli go.

Kiedy już zaprzestano poszukiwań, zgaszono latarnie i uciszono gwizdki pościgowe, Caravaggio pozostawał pomalowany, niezdolny do dostrzeże­nia słabej poświaty nowiu księżycowego. Księżyc świecący dla złodziei. Kiedy ucichł wiatr, mógł już usłyszeć odgłosy z jeziora Ontario. Obijanie się łodzi żaglowych. Pohukiwanie sowy na wąskim dachu. Zaczął się wydobywać ze swego kokona zaschłej farby - z początku nie był w stanie wy­zwolić się od sztywności, która go skuwała; kiedy sięgał ręką po chusteczkę opasującą mu oczy, słyszał łamliwy odgłos wydawany przez pękające zakrzepłe rękawy. Nie widział nic oprócz ciemno­ści. Rozwiązał pas. Odplątał linę utrzymującą go pod kopułą i opuścił się na niej z dachu.

Przebiegał przez miasteczko Bath z białym pro­stokątem wokół oczu, wypatrując sklepu z ar­tykułami żelaznymi, do którego mógłby się wła­mać. Stanowił egzotyczną postać - musiał zrzucić

swą niebieską skórę przed nastaniem dnia. Ale nigdzie nie było ani sklepu z żelastwem, ani z far­bami. Wtargnął więc do sklepu odzieżowego i prze­brał się w to, co nań pasowało, a co znalazł na wieszakach. Z mieszkania położonego nad sklepem dobiegała muzyka jazzowa nadawana przez radio, stała się dlań muzycznym kompasem. Rękoma wy­macał lustro, ale nie zapalał światła. Nałożył ręka­wice. Wskoczył do powolnego pociągu mleczars­kiego i wdrapał się na dach wagonu. Padało. Zdjął pasek, przywiązał się nim dla bezpieczeństwa i za­snął.

W miejscowości Trenton odwiązał się i ze­skoczył na nasyp, w chwili gdy pociąg ruszał w dalszą drogę. Ciągle pozostawał pomalowany na niebiesko, nie mógł nawet zobaczyć, jak wy­gląda. Zdjął ubranie i rozłożył je na trawie, aby obejrzeć je w świetle dziennym i zorientować się w jego rozmiarach. Nic nie było mu wiadomo

o mieście Trenton poza tym, że leży w odległości trzech godzin jazdy od Toronto. Zasnął ponow­nie. Późnym popołudniem, wędrując przez lasek, który porastał dzielnicę przemysłową, dostrzegł napis: REDICK’S SASH AND DOOR FAC­TORY. Ogarnął się, jak potrafił, i wyszedł spo­między drzew - w swetrze, czarnych spodniach, niebieskich butach i z pomalowaną na niebiesko głową.

Przed sklepem na sągu drewna siedziało dziecko, które spostrzegło go w chwili, kiedy się wyłaniał na otwartą przestrzeń. Chłopiec nawet nie drgnął, popatrzył tylko na Caravaggia, przemierzającego odległość kilkunastu metrów dzielącą go od wejścia krokiem możliwie najswobodniejszym. Caravaggio stanął przed chłopcem.

- Jak masz na imię?

- Alfred.

I Słuchaj, Al, czy mógłbyś wejść do sklepu

i spytać, czyby nie mieli dla mnie trochę terpen­tyny?

- Czy pan jest z ekipy filmowej?

- Filmowej? - Kiwnął głową.

Chłopiec zeskoczył z sągu i pobiegł do sklepu, wrócił po chwili, nadal sam. To dobrze.

- Twój tata jest właścicielem tego sklepu?

- Nie, tylko że mi się tu podoba. Wszystkie drzwi otwierają się na zewnątrz, tak jak nie powin­ny, i nic nie leży na swoim miejscu.

Słuchając chłopca Caravaggio oddarł skrawek koszuli.

- Jest taki placyk w mieście, gdzie można zo­baczyć wymontowane motory i silniki samochodo­we zawieszone na gałęziach.

- Taak? Al, czy mógłbyś mi pomóc zmyć to z twarzy i włosów?

- Pewno.

Usiedli w popołudniowym słońcu nie opodal drzwi, chłopiec zanurzał oderwany skrawek ko­szuli w miseczce z terpentyną i ścierał Caravag- giowi farbę z twarzy. Rozmawiali sobie spokojnie

o tym placyku, gdzie można zobaczyć maszyny zwisające z drzew. Kiedy Caravaggio rozpiął ko­szulę, chłopiec zobaczył straszne blizny przecinają­ce mu szyję i wzdrygnął się. Wyglądały tak, jakby jakiś ogromny ptak próbował oderwać temu czło­wiekowi głowę i pozostawił te groźne ślady. Cara­vaggio powiedział chłopcu, żeby sobie dał spokój z filmem, że nie jest żadnym aktorem, tylko uciekł z więzienia.

- Jestem Caravaggio, malarz - roześmiał się.

Chłopiec obiecał nikomu nie powiedzieć o tym ani słowa.

Uznali, że włosy trzeba obciąć, chłopiec po­biegł więc ponownie do sklepu, po czym chicho­cząc i wymachując ramionami wrócił z nożycami do ścinania kwiatów. Wkrótce Caravaggio, już ostrzyżony, z pewnością był nie do rozpoznania. Kiedy właściciel Redick’s Door Factory oddał się swoim zajęciom, Caravaggio wszedł do łazienki, namydlił sobie twarz i zmył z niej terpentynę. Po raz pierwszy zobaczył w lustrze swą szyję, pora­nioną w czasie bójki w więzieniu przed trzema miesiącami.

Oczekujący go na podwórku chłopiec wypisał swe nazwisko na kartce papieru. Wyjął z kieszeni starą butelkę po syropie klonowym z odlaną na niej datą 1882 i owinął kartkę dookoła niej. Kiedy mężczyzna wyszedł na zewnątrz, umyty, chłopiec wręczył mu tę butelkę. Mężczyzna po­wiedział:

- Nie mam w tej chwili nic, co mógłbym ci podarować.

Wiem - odpowiedział chłopiec. - Zapamiętaj sobie moje nazwisko.

Biegł przez zielone zarośla. Oddalał się od jeziora Ontario na północ, gdzie jak wiedział, można znaleźć jakieś ukryte przed światem domostwo,

i schronić się w nim na kilka dni. Dla Caravaggia krajobraz nigdy nie był spokojny. Drzewo wygina­jące się z trudem, kwiat ułamany przez wiatr, ciemniejąca chmura, spadająca szyszka - wszystko, co się porusza oddzielnie z różnoraką szybkością, dostrzegał biegnąc. Spojrzenie rozszczepiało mu się na piętnaście wiązek, wychwytując wszelkie poru­szenia.

Biegł wzdłuż systemu kanałów Trent, mając go po prawej ręce, mijając czerwone budki przy ślu­

zach i betonowe platformy wznoszące się nad wodą. Po przebiegnięciu kolejnych paru kilomet­rów przystawał i obserwował bezładne kłębienie się wody przed zamkniętą śluzą, a potem biegł dalej. W ciągu dwóch dni dotarł aż do Bobcaygeon na północy. Tej nocy ułożył się do snu między sągami drewna w tartaku Boyd Sawmill, a następnego wieczora biegł już dalej drogą. Zapadał zmierzch. Przespał trzy noce. Resztka niebieskiej farby na nadgarstku.

Pierwsze zabudowania przejawiały zbyt wiele oznak życia, łodzie wyciągnięto na brzeg. Cofnął się przed wkraczaniem na drogi, którymi je przeta­czano. Podszedł do domu o oszklonej werandzie

i zielonych okiennicach, pomalowanych na koloro­wo facjatkach i dwustopniowym dachu. W razie niespodziewanego przyjazdu właścicieli mógł po dachu wydostać się z drugiego piętra na zewnątrz. Caravaggio przyglądał się architekturze 7 sposób właściwy złodzieBom, którzy wiedzą, że kredensy mają słabe tylne ścianki, i że przez płot łatwiej przejść wyłamując sztachetę niż przedzierać się ponad nim.

Stał w zapadającym mroku ciężko dysząc, za całe pożywienie posłużyło mu tylko kilka kawał­ków czekolady, które mu podarował chłopiec. AI. Krajobraz za plecami Caravaggia gwałtownie mro­czniał. W dziesięć sekund później on sam znaj­dował się już wewnątrz domu.

Przeszedł podniecony przez wszystkie pokoje, sprawdzając dłonią miękkość sofy, spostrzegając kolorowe pisma rozłożone na półce. Wszedł do kuchni i nożem otworzył puszkę. W ciemności. Nie łaknął światła tego wieczora. Zanurzył nóż w pusz­ce i wydłubywał z wnętrza fasolę, zbyt zmęczony, by szukać łyżki. Potem wszedł schodami na górę, ściągnął z łóżka dwa koce, wniósł je na poddasze

i rozłożył w korytarzu pod oknem wychodzącym na dach.

Nie lubił godzin spędzanych we śnie. Kradł

i pracował przy świetle. Nocami żona spała w jego objęciach, ale pokój, w którym się znajdowali, nadal pozostawał pełen żyda, ciało Caravaggia reagowało na każdy dźwięk, oczy wpatrywały się w ciemność. Sypiał niespokojnie, jak to złodzieje mają w zwyczaju, i dlatego właśnie zawsze są zmęczeni.

Zanurza się w czarnej wodzie. O temperaturze krwi. Nie dostrzega wcale horyzontu, żadnego kresu cie­czy, w której się pogrąża. Powietrze nocne jest surowe. Zwierzę zanurza się w wodzie.

Rzeka nie jest głęboka, można ją przejść wpław. Jego buty i sznuro­wadła zlepiają się z sobą, zawieszone na jego szyi. Nie chce, żeby się zamo­czyły, ale zanurza się coraz głębiej

i czuje, jak mu się buty wypełniają wodą, wyczuwa jej dodatkowy ciężar. Dno rzeki wydaje się pewne. Muł. Pa­tyki. O pięćdziesiąt metrów w kie­runku południowym most zbudowa­ny z betonu i drewna. Coś szarpnęło za but, tuż przy obojczyku.

Kiedy Caravaggio zasypia z odrzuconą do tyłu głową, nawiedza go znajomy sen, trzej mężczyźni wchodzą do jego celi w milczeniu. Mężczyźni wchodzą, a Patrick z celi naprzeciwko na górnym podeście widzi ich i krzyczy na cały głos. Kiedy podnoszą ręce na Caravaggia, Patrick wykrzykuje wezwanie: „Wszyscy do krat c e 1 i!” - absur­dalną przestrogę przed pozostawaniem w ciemnych 182

zakątkach kamiennych cel. Trzej mężczyźni zwra­cają się ku temu nagłemu hałasowi, Caravaggio zrywa się ze snu na równe nogi.

Mężczyźni zwijają szare prześcieradło w rodzaj grubej liny i obwiązują mu ją wokół uszu i nosa. Caravaggio może tylko oddychać i słyszeć odgłosy uderzeń w głowę, z boków. Przerzucają go sobie związanego z rąk do rąk. I znów uderzenie. Głos Patricka nadal rozbrzmiewa, obudzili się już też więźniowie w innych celach i także krzyczą. „Po­patrz, ptaszku, wronka tobie już korkociąg niesie w dziobie.” Język jego ojca wynurza się gdzieś z przeszłości, służąc teraz za podkład dźwiękowy do morderstwa.

Zwierzę z owego koszmaru odsłania zęby. Cara­vaggio uchyla się i kły rozrywają but zawieszony po prawej stronie. Woda wylewa się z niego. Czuje, że mu teraz lżej. Przechyla się z jednej strony na drugą, nic nie widzi, nie czuje żadnego zapachu, ma dziesięć lat i zwiesza się z drzewa. Dotyka ściany, albo też czyjejś ręki. „Pieprzony makaroniarz! Pieprzony kundel!” „Pozdrów swego part­nera, zanurz się i nurk uj!” Ręce ma zajęte zmaganiami z tym stworem wodnym - poświęca dłonie dla ratowania ciała. W sercu zaczyna brako­wać krwi. Brakuje mu też tchu. Jakże pragnie przyklęknąć i chłeptać wodę ze spodka.

Trzej mężczyźni, którzy zrobili już swoje, nie- śpiesznie wychodzą na zewnątrz. „Cześć, makaro­niarzu.” A pchnięcie kciukiem w brzuch ponownie pobudza w nim śpiewaka, tak jakby podano piwo Wurlitzera; szybkie i płaskie tony przewijają się w podwójnym takcie, podczas gdy inni mężczyźni zaczynają bić Caravaggia wciąż pozostającego z zawiązanymi oczyma. Caravaggiowi towarzyszy tylko śpiewak, poza tym jego umysł jest nadal zanurzony w wodzie. A potem dają mu spokój.

Staje z zawiązanymi oczyma i wyciągniętymi rękoma. Człowiek krzyczący w celi naprzeciwko uspokaja się, wiedząc, że Caravaggio chce wyłowić z ciszy wszelkie odgłosy wskazujące, dokąd owi mężczyźni odeszli. Te nieme zwierzęta. Może im powyrywać zęby z pysków. Wszyscy patrzą tylko na niego, na zawiązane oczy, wyciągnięte ręce.

Prymitywnie zrobiona brzytwa przysuwa mu się do gardła, tuż obok zawieszonego po prawej stro­nie buta. Cofa się przed nią, przywierając do kamiennej ściany. Drugi skórzany but wylewa swą płynną zawartość do wody, jakby opróżniono płu­co topielca. Wytwarza się próżnia i cisza.

Zdaje sobie sprawę z tego, że mężczyźni odeszli. Jego świadek, z celi naprzeciwko, zaczyna do niego łagodnie przemawiać. „Zranili cię w szyję. Rozu­miesz? Zranili cię w szyję. Musisz wytrzymać do czasu, aż ktoś nadejdzie.” I Patrick zaczyna wzy­wać pomocy.

Caravaggio odnajduje łóżko. Klęka na materacu

- głowa i łokcie uniesione ponad okaleczonym ciałem, nic więc nie podrażnia miejsc bolących. Czuje się tak, jakby pożarł atakujące go zwierzę,

i wypluwa teraz wszystko co może, wszystkie pły­ny, krew, wypluwa je i wypluwa. Lewą ręką sięga do szyi, ale jej tam nie ma.

Następnego ranka Caravaggio opływał w kanoe wybrzeże wokół domu. Jeszcze kiedy znajdował się na jeziorze, w zatokę wpłynęła kobieta na innym kanoe i pomachała mu dłonią. Rudowłosa. O mlecz- nobiałej cerze czarownicy. Miała na sobie kapelusz przewiązany wstążką i machała do Caravaggia z pełną ufnością, jakby znajdując się tu, w kanoe, na jeziorze, w pełni zasługiwał na zaufanie i akcep­tację, choć każdą sztukę ubrania zabrał z niebies- 184

kiej szafki w domu, do którego się zakradł. Lawen­dową koszulę, białe spodenki, tenisówki. Przestał wiosłować. Ona delikatnie poruszając wiosłami przepływała koło niego.

- Zatrzymałeś się u Nealsów.

- Skąd wiesz?

Wskazała palcem kanoe. Ludzie tutaj znają swo­je łódki.

- Czy przyjadą tu na sierpień?

- Myślę, że tak. Nie byli pewni.

- Nigdy nie są. Jestem Anne, sąsiadka.

Mieszkała w sąsiedniej posiadłości. Miała na

sobie kostium kąpielowy i jasną spódniczkę, była boso, wiosło spoczywało na ramieniu.

- Ja mam na imię David.

Kropelki wody spływały po brązowym drewnie na jej skórę. Patrzył na zupełnie pozbawioną porów twarz, wyłaniającą się chwilami spod cienia rzucanego przez szeroki kapelusz. Zde­cydował się otwarcie przedstawić swój kuszą­cy status.

- Znalazłem się tu, żeby się ze sobą uładzić.

- To dobre miejsce po temu.

Znów na nią spojrzał, ale tym razem w inny sposób, poza białą skórę twarzy i odsłonięte ra­miona.

- Dlaczego tak mówisz?

Ręką zasłoniła się przed padającym na twarz blaskiem słońca. Spojrzała pytająco.

- Co powiedziałaś...

- Powiedziałam, że mi się tu podoba. Mogę ci potowarzyszyć, jeśli jesteś tu sam. Czy jesteś artystą?

- Dlaczego?

- Bo masz akwamarynę na szyi.

Uśmiechnął się. Przez tak długi czas nazywał ten

kolor niebieskim.

- Muszę się zbierać - powiedział.

Przyciągnęła ku sobie swoje wiosło, tak że znala­zło się na jej kolanach, pokiwała głową uświada­miając sobie, że oto wyrosła między nimi ściana. Ich łódki przybliżyły się ku sobie, odepchnęła się wiosłem wstecz. Nigdy nie słyszał, aby ktokolwiek zawarł tyle treści w jednym zdaniu. To dobre miejsce.

- Dziękuję ci.

Odwróciła się zaintrygowana.

- Za to, że zwróciłaś uwagę na akwamarynę.

- W porządku. Naciesz się jeziorem.

- Nacieszę się nim na pewno.

Wyczuła jego opór. Przebywając tu od tygodni samotnie, nie mając do kogo otworzyć ust, zanadto się doń zbliżyła, mówiła zbyt głośno. On patrzył na kruchość jej karku, gdy odpływała.

Caravaggio przypatrywał się potem wodzie, jakby była ludzkim ciałem, stworzeniem, któremu wdrapał się na plecy. Nie myślał już ani o zbli­żeniach, ani oddaleniach, nagle stało się tak, że mógł wchodzić w grę albo atak, albo ko­leżeństwo.

Kiedy Caravaggio po raz pierwszy zauważył Patricka Lewisa spoglądającego na dół przez kraty celi naprzeciwko, ten pomachał mu dłonią i skiero­wał wzrok gdzieś obok. Większość czasu w więzie­niu Caravaggio spędzał na nie przynoszącym od­poczynku śnie. Światła palące się nocą w celach, nieustający hałas wyprowadzały go z równowagi. Więzień z naprzeciwka, który próbował spalić hotel „Muskoka , był czymś jeszcze gorszym. Cią­gle siedział wyprostowany, wypatrując wszelkich poruszeń w polu widzenia poniżej. Kiedy Caravag­gio wrócił ze szpitala, z podgardlem zszytym chiru- 186

rgicznie po owej napaści, Patrick go oczekiwał. Następnego popołudnia Caravaggio, budząc się nagle pod wpływem bólu, odczuł na sobie uspoka­jający wzrok. Patrick siedział paląc papierosa; niezmiennie oddalał dłoń od twarzy, kiedy wydy­chał dym.

- Czy masz czerwonego psa? - spytał Caravag- gia w kilka dni później.

- Rudego - wyszeptał ten w odpowiedzi.

- Jesteś złodziejem, prawda?

- W pełnym rozumieniu tego słowa; i dlatego, jak widzisz, się tu znajduję.

- Ktoś cię zdradził, jak sądzę.

- Tak. Czerwony pies.

Złodziejstwa uczył się w nie oświetlonych poko­jach, odkręcając nogi od stołów kuchennych, wyj­mując zawartość ze skrzynek radioaparatów, opró­żniając tostery. Potrafił zasunąć zasłony tak ściśle, że nie przedzierał się przez nie żaden promyk latarni ulicznej i opróżnić kredens kuchenny, a po­tem wszystko w nim ustawić na powrót, tak jak zapamiętał. Taka tam mnemotechnika. Podczas gdy jego żona spała, wynosił z jej sypialni umeb­lowanie i wnosił na to miejsce sofę, zamieniał obrazki na ścianie, laleczki na stoliku przy łóżku.

W świetle dziennym poruszał się powoli, jakby starając się zachować resztki energii - nietoperz w postkoitalnym locie. Wstępował do sklepu ta- picerskiego, aby przynieść żonie nowy materiał na obicia i obejrzeć meble; w wyobraźni prze­stawiał krzesła pod okno, a stolik ogrodowy ustawiał pod kątem trzydziestu stopni na prawo od drzwi.

Jako złodziej formował sobie obraz świata ogra­niczony do obszaru o promieniu siedmiu metrów.

W czasie pierwszego włamania Caravaggio uległ kontuzji, wyskakując z okna na drugim piętrze. Leżał na wznak ze złamaną kostką na trawniku przed Whitevale, ściskając w ramionach rysunek Jeffreysa. Leżał tak aż do chwili, kiedy mieszkańcy domu wrócili i doznali szoku, potykając się

o uśpionego chloroformem psa. Na werandzie zapaliły się wszystkie światła, jego szczęśliwie osła­niał cień rzucany przez drzewo.

W dwie godziny później dowlókł się do szeregu jakichś długich stodół, nie mogąc się zorientować, gdzie jest, dopóki nie poczuł zapachu. Była to pieczarkarnia. Tylko w hallu i w biurze paliło się światło, grzyby rosły sobie w całkowitych ciemnoś­ciach. Wiedział dobrze, co mu jest potrzebne. W głównym hallu znajdowały się hełmy z przytwier­dzonymi z przodu lampkami. Zbliżał się świt. Niedziela. Miał przed sobą dzień, w którym nikt nie będzie go niepokoił. Później, w pełnym świetle dnia, mógł zdjąć but i skarpetkę. Zrobił sobie łupki i związał je kablem elektrycznym. Gorszy od bólu był głód. Caravaggio przyjrzał się w świe­tle słonecznym ukradzionemu rysunkowi, jego czystym liniom, podpisowi nakreślonemu drżącą ręką.

Pod koniec dnia przedostał się do ogrodu warzyw­nego po drugiej stronie drogi, wyrwał z ziemi kilka marchewek i schował je za koszulę. Próbował złapać kurczę, ale poruszało się zbyt szybko i zosta­wiło go daleko za sobą. Powrócił do słabego światła w hallu pieczarkarni. Zaczął studiować karty z nazwiskami pracowników. Salvatore 1- li, Mascardelli, Daquila, Pereira, De Frances a. W większości Włosi, kilku Por­tugalczyków. Praca od ósmej do czwartej. Poczuł się bezpieczniej. W biurze przepatrzył biurka i gabi­nety,

188

k

Znał ludzi, co obsrywają biurka, gdy tylko wła­mią się do pomieszczenia biurowego, ale sam do takich nie należał. Mówiono mu, że jest to swego rodzaju akt formalny. Większość złodziei amato­rów nie potrafi się kontrolować. Wszystkie siły skupiają na rabunku, nic już nie reguluje ich odruchów. Wyczyn tego rodzaju świadczy o fanta­zji, ale złodziej zawodowy powstrzymuje się od takich gestów na rzecz klinicznej czystości swych działań. Zapamiętuje szczegóły orientujące, dokła­dnie oczyszcza miejsce kluczowe. A ów akt fałszy­wej brawury wdziera się w centrum symetrycznie rozplanowanej intrygi.

Kiedy Caravaggio przyłączył się do kompanii złodziei, zadziwiła go uprzejmość tych ludzi. Nawet obsrywacze wyglądali na wyrafinowanych i nosili binokle; zdarzało im się zażywać tabaki, ale tylko po to, by sobie oczyścić węch. Kafejki na zachod­nim skraju Toronto pełne były takich mężczyzn, nie mających popołudniami żadnego zajęcia, wsta­jących z łóżka w południe i po goleniu zasiadają­cych z przyjaciółmi do lunchu. Caravaggio został powitany w ich gronie i uraczony wykładami

0 wspaniałych tradycjach sztuki złodziejskiej. Nie­którzy z nich byli „podmieniaczami”, inni kradli zwierzęta, jeszcze inni tylko psy i żony, byli też

1 tacy, co się zajmowali jedynie produktami mię­snymi albo dokumentami. Strzegli zazdrośnie swych metod pracy i obszarów zainteresowań. Z jednej strony starali się zapewnić młodego człowieka, że to, czym się sami trudnią, jest najważniejsze, z dru­giej jednak wcale im nie zależało na nadmiernej konkurencji.

Caravaggio był młody. Lękał się ich, ale chciał być każdym z nich w tych chwilach, kiedy przeży­wają ostre kryzysy. Przylgnął do nich nie tyle po to, by się uczyć rzemiosła, lecz by obserwować sposób

ich zachowania wtedy, kiedy powracają do świata ładu i porządku. Ciągle chciał się tego uczyć. Miał dwadzieścia jeden lat i do „Blue Cellar Cafe ciągnął jedynie ze względu na swój charakter. Czuł się młodym człowiekiem wdzierającym się do rezy­dencji i ulegającym zachwyceniu - i zazdrości wywołanej bogactwem wnętrza. Gładził dłonią miękkość poręczy, palce wydelikacały mu się od tego dotyku. Te wytworne przełączniki świetlne! Dywany, w które stopy ci się zapadają! Zachowy­wał się zgodnie z ich charakterem - opuszczał rezydencję owładnięty jej manieryzmem, oczaro­wany naturą, rytmem i abstrakcyjną tonacją jej wewnętrznego echa.

Później każdemu z nich towarzyszył przez ty­dzień, aby podpatrywać ich sposoby działania. Niektórzy wkradali się do domów, spędzali w nich trzy godziny i wynosili przedmioty tak drobne, że mieściły im się w kieszeniach. Niektórzy w ciągu pół godziny znosili na parter wszelkie przedmioty dające się udźwignąć.

A teraz, w trakcie swego pierwszego samo­dzielnego włamania, Caravaggio przegląda finan­se pieczarkarni i sprawdza kasę. Nigdy nie kra­dnij tam, gdzie sypiasz. Całe to poszukiwanie było bezpożyteczne. Pragnął książki, łaknął mię­sa. Gdyby poszukiwał schronienia na kilka dni, pożądałby kurczęcia i literatury. Caravaggio za­palił latarkę przytwierdzoną do hełmu bryga­dzisty i zszedł do tej wylęgarni grzybów, którą sobie upatrzył. Wzdłuż długiego pomieszczenia ciągnęły się półki zawieszone na różnych po­ziomach. Stały na nich skrzynki z nawozem

i ziemią oraz młodziutkimi, rosnącymi grzyb­kami.

Znalazł się w ciemnym więzieniu z milionami grzybów. Ułożył się w kąciku pod dolną półką, jak 190

najdalej od drzwi, umieścił obok siebie rysunek Jeffreysa. Zgasił lampkę na hełmie, wciągnął głębo­ko nasycone warzywnym zapachem powietrze. Nie ąpał już od półtorej doby, miał za sobą pierwszego uśpionego chloroformem psa, skok z okna, próbę schwytania kurczaka...

Coś musnęło mu twarz. Nie otwierając oczu wsunął się głębiej pod półkę. Jeszcze przedtem na poły się obudził na odblask światełek, przy których jacyś ludzie wyszukiwali dojrzałe grzyby. Grzy­by rosły w niejednakowym tempie, sadzono je w odstępach parotygodniowych, zawsze więc jakaś część uprawy nadawała się już do zebrania. Ponow­nie osunął się w sen przy szeleście kitli ocierających się o półki. A teraz cienki materiał przesuwał mu się po twarzy. Z prawej strony jakaś kobieta wspięła się na palcach jednej nogi. Zdjęła drugi bucik, pochylając się ku porowatej ścianie, od pasa w górę była naga. Hełm chwiał się zawieszony przy górnej półce, tak że Caravaggio widział w świetle latarki, że kobieta się przebiera. Jej ruchom od­powiadały przesunięcia cienia obrysowanego przez światło latarki.

Nie poruszał się. Kruczoczarne włosy i kan­ciaste rysy twarzy, ciało znów napięte, kiedy sięgnęła po bluzkę zawieszoną na haczyku; teraz mając już na obu nogach buty, poruszała się pewniej.

Psst.

Spojrzała czujnie w ciemność, sięgnęła ręką po hełm i omiotła światłem latarki półki z pieczar­kami.

- Angelica? Czy to ty? - krzyknęła.

Wciągnęła spódnicę jedną ręką, w drugiej trzy­mając hełm, potem włożyła go na głowę i zapięła

zatrzask. Zaczęła nucić pod nosem. Chciał ściąg­nąć na siebie jej uwagę w taki sposób, by jej nie przestraszyć. Zaczął więc nucić wraz z nią. Światło latarki skierowało się w dół, ku miejscu, w którym się znajdował, wzdrygnęła się, kiedy wyłowiło z mroku jego twarz. Odczuł przez chwilę ból w oczach, jak od ukłucia, a potem zaczął się śmiać.

- Proszę cię, przynieś mi rano coś do zjedzenia.

- Perché?

- Jestem złodziejem. Złamałem sobie nogę w ko­stce.

Przysiadła i wyciągnęła rękę w jego stronę.

- Tartufi? Co ty kradniesz? Pieczarki?

Wymacywała mu dłońmi stopy, natrafiła na

opatrzoną kostkę i uwierzyła we wszytko, co mówi, pojąwszy także, że jest łagodny, skoro się śmieje.

- Złamałem nogę o parę kilometrów stąd. Je­stem bardzo głodny. Proszę cię, przynieś mi rano kawałek kurczaka.

W ogóle nie widział jej twarzy, tylko rąbek spódnicy przy kolanach, na który padało światło latarki. Poznał jedynie jej głos, budzący zaufanie

i wraz z nim zanoszący się śmiechem.

- Come si chiama?

- Giannetta.

- Ja się nazywam Caravaggio.

- Złodziej.

- Sicuro.

- Rano przyniosę ci pieczonego kurczaka. 1 Pi­smo Święte.

- Pokaż mi swoją twarz.

- Basta! Ha visto abbastanza.

Pomasowała mu stopę.

- Czy ci jeszcze czegoś potrzeba?

- Zapytaj kogoś, co powinienem zrobić z moją kostką.

Znowu zapadły ciemności i Caravaggio zatęskni! za światłem. Wąska smużka z jej hełmu, delikatny zarys żeber, kiedy wspinała się po swą bluzkę, cień kobiety owładnął jego pamięcią tak, że musiał odtwarzać sobie tę scenę, krótkie ujęcie filmowe, siedem czy osiem sekund, po chwilę, w której zdjęła lampkę i sama pogrążyła się w mroku. Odtwarzał tę scenę w wyobraźni wciąż na nowo, aż skupił się na głosie kobiety. To dziwne, że nade wszystko łaknął kurczęcia. Najbardziej uwierało jego pamięć to nieudane polowanie, tam na podwórzu, po drugiej stronie drogi.

Następnego ranka wróciła i poprosiła, żeby się odwrócił, jak się będzie przebierała. Wytłumaczyła mu, że każda z pracownic wybiera sobie jakieś pomieszczenie albo kącik, w którym przebiera się z kitla w swoje ubranie przed wyjściem. Otworzyła wielki kosz i wyjęła z niego jedzenie. Kurczę, trochę sałaty, mleka i ciasta z bananem. Było to najgorsze ciasto bananowe, jakie jadł w życiu.

- Devo partire. Ritorneró.

Po południu Giannetta przyszła z kilkoma inny­mi pracownicami, żeby go doglądnąć. Nastąpiły dowcipy, jak się należało spodziewać, Caravaggio bardzo się ucieszył towarzystwem po tak długiej samotności. Kiedy koleżanki odeszły głośno roz­mawiając, wyciągnęła w jego stronę dłoń. Delikat­nie dotknęła jego twarzy. Potem zdjęła bandaż

i uwolniła mu kostkę z łupków.

- Cosi va meglio.

- Kiedy będę mógł stąd wyjść?

- Coś dla ciebie przygotowałyśmy.

- Bene. Pokaż mi wreszcie swoją twarz.

Hełm leżał u jego stóp. Sięgnął więc po niego

i skierował na nią światło lampki. Opuściła wzrok.

Zauważył, że prawą ręką trzyma go za kostkę, z której zdjęła opatrunek, co mu przysporzyło bólu.

- Dziękuję, że się mną opiekujesz.

- Przykro mi, że cię tak bardzo bolało.

Nazajutrz Giannetta przysiadła przy nim uśmie­chnięta.

- Musimy ci zgolić wąsy. Tu pracują same kobiety.

- Mannaggia!

- Musimy cię stąd wyprowadzić w kobiecym przebraniu.

Wyciągnął przed siebie rękę i w ciemnościach zanurzył palce w jej włosach.

- Giannetta.

- Opuść ręce.

Oparła się ręką o jego bark, sięgając po otwartą brzytwę. Nie pozwolił się jej odsunąć.

Twarze im ściemniały, kiedy pochylili się ku sobie, lampka rzucała światło poza jego głowę.

- A teraz pierwszy pocałunek^- wyszeptała. Podała mu ubranie.

- Non guardare, proszę. Nie patrz.

Uświadomił sobie, że stoi dokładnie w tym

samym miejscu, w którym ona znajdowała się przed kilku dniami. Zapalił lampkę na jej hełmie brygadzistki, który przyniosła ze sobą, i skierował światło wprost na Giannettę, a potem zaczął ścią­gać koszulę, przerwał tę czynność, ale kobieta nie przestawała mu się przyglądać. Na ścianie widział swój własny cień. Kiedy tak stał na jednej nodze, podeszła doń uśmiechnięta, pomagając mu w utrzymaniu równowagi.

- Daj, pokażę ci, jak się to wkłada na siebie. Najpierw rozepnij tutaj.

194

Trzymanym w ręku ubraniem osłaniała jego nagość.

- Ach, Caravaggio, czy będziemy mogli opowia­dać naszym dzieciom, w jaki sposób się poznaliśmy?

Tym razem nie wziął kanoe. Jeszcze przed zmro­kiem obszedł brzegi jeziora, wypatrując bagnistych zatok. Teraz, ubrany na ciemno, wyruszył w stronę posiadłości należącej do kobiety poznanej na jezio­rze. Budynek główny, małe zabudowania gospodar­cze, pomieszczenie na łódź, lodownica. Nie miał pojęcia, jak się nazywa to jezioro. Minął wówczas, biegnąc, tablicę informującą, że osiedle nazywa się Featherstone Point. To wtedy też dostrzegł linię telefoniczną, o której sądził, że musi prowadzić do zabudowań, w których mieszkała.

Wyszedł z lasu na otwartą przestrzeń i stwier­dził, że wszystko jest pogrążone w ciemności, jakby właściciele spakowali się i wyjechali. A on spodzie­wał się ujrzeć oświetlone prostokąty okien. Stracił orientację i nie wiedział, pod jakim kątem powinien się obrócić, aby trafić na powrót do domu, w któ­rym się schronił. Musiał odnaleźć jakiś stworzony przez człowieka kontekst sytuacyjny. Psa na łańcu­chu, okno, jakiś dźwięk. Odwrócił się i ujrzał poświatę księżycową odbijającą się w jeziorze. Ale księżyca nie było. Zrozumiał, że musi to być światło z pomieszczenia na łódź, padające na jezio­ro. Krajobraz, mapa otoczenia, zarysowały mu się na powrót w myśli. Ruszył w stronę wody, pamię­tając rozmieszczenie nadbrzeżnych krzewów, ka­miennego ogrodzenia, żywopłotu, których nie mógł zobaczyć. Zajrzał do wnętrza szopy, wypa­trując jakiegoś znaku życia. Nic. Trzymając się łańcucha służącego do wyciągania silnika z łodzi, dostał się na pomost, otaczający niczym bufiasta

spódnica górną kabinę. Wspiął się po jego pochyło­ści. Kobieta imieniem Anne siedziała tam we wnęt­rzu przy stole.

Światło naftowej lampy. Twarzą kobieta zwró­cona była ku wodzie, pochylona nad stołem pisała, poza nocnym oknem nie dostrzegając niczego wo­kół siebie. Letnia spódniczka, stara koszula męża, podwinięte rękawy. Oderwała wzrok od kartki papieru i skierowała na lampę naftową. Myśl ukryta za tym spojrzeniem nie była świadoma, gdzie się znajduje. Caravaggio nigdy przedtem nie widział nikogo zajętego pisaniem. Zobaczył, jak kobieta strząsa wieczne pióro, a potem je podnosi, wypróbowuje i stwierdzając, że stalówka jest su­cha, skrawkiem koszuli ściera z niej zaschły at­rament, wygładzając rowek, którym ma napłynąć nowa kropla, tak jakby przerwa w pisaniu spowo­dowana była nie niepewnością myśli, ale uster­kami pióra. A teraz Anne znów przystępuje do pisania z zapałem, półuśmiechnięta, poruszając językiem w głębi ust.

Gdyby się odwróciła w prawo, dostrzegłaby jego głowę w jednym z małych kwadracików szkła, światło lampy sięgało w to miejsce. Uświadomił sobie możliwość takiego spojrzenia i odsunął się od szybki. Przyszły mu na myśl wszystkie biblioteki domowe w Toronto, do których się zakradał, sięgające sufitu półki z książkami, oprawne w skórę tomy, które wpadały mu w ręce, kiedy przepatrywał półki w poszukiwaniu czegoś wartoś­ciowego, co - jak sobie wyobrażał - powinno się tam znajdować, i z których czynił sobie podpórkę dla nóg, stopnie do wspinania się ku górnym półkom. Stamtąd, spod samego sufitu, spoglądał na prostokąty pokojów, usłyszawszy ostrzegawcze warknięcie swego psa. Trwał bez ruchu. A drzwi pod nim otwierały się - mężczyzna wchodził do 196

pokoju bibliotecznego, by podnieść słuchawkę i na­kręcić jakiś numer, podczas gdy Caravaggio wie­dział, że zawieszony tam, u sufitu, nie może nawet drgnąć, by nie zostać dostrzeżony, w swych czar­nych spodniach i kamizelce zastygły jak chimera z Trollope’a lub H.G. Wellsa. Jeśliby został zauwa­żony, mógłby zeskoczyć na obitą skórą sofę i dosię­gnąć mężczyzny, zanim ten zdążyłby wypowiedzieć słowo do telefonu. A potem wyskoczyć przez drzwi nie otwierając ich wcale. Byłby tylko brzęk tłuczo­nego szkła i łamanych ram okiennych, a potem skok z balkonu na ślepo, w ogród, gdzie skarciłby psa za spóźnione ostrzeżenie i uciekł.

Ale to pomieszczenie na łódź nie miało w sobie takiej doniosłości. Bosa kobieca stopa oparta była na drugiej, spoczywającej na drewnianej podłodze. Lampa na biurku, materac. W tym świetle, otoczo­na małymi szybkami okiennymi, kobieta pozo­stawała jakby wewnątrz brylantu, niby ćma na skraju płonącego knota, schwytana w pułapkę tych wszystkich przedmiotów. Zdawał sobie sprawę z tego, że wdarł się w taką intymność, do jakiej nawet mąż nigdy nie dotarł w obcowaniu z nią 1 wdarł się w nią on, złodziej, obserwujący tę bogatą kobietę próbującą odkryć, kim jest i czego potrafi dokonać.

Przytknął dłonie do twarzy i wąchał je. Smar i rdza. Pachniały łańcuchem. Taka była zawsze prawda o złodziejach, pachnieli tym, czego doty­kali. Farbą, grzybami, farbą drukarską, ale nigdy

- bogactwem. Lubił ludzi, którzy nieśli za sobą woń swoich zawodów - cieśli obrabiających drew­no cedrowe, hycli, którzy nasiąkali zapachem zmo­kłych psów. A jak pachniała ta kobieta? W tym żółtym, drewnianym pokoiku, po północy, wpatry­wała się w lampę naftową, jakby patrzyła wprost w oczy kochankowi.

On był postacią nieokreśloną, pozbawioną na­wet spokoju, w jakim pogrążona była kobieta. Stał na pochyłym daszku, na zewnątrz, w jej podświa­domości stanowił zarys niedźwiedzia, a ona przed­zierała się przezeń ku innej tajemnicy, własnej, wydzierała ją z siebie i wykładała czarno na białym, mokrym atramentem na papierze. Te domy w Toron­to, które pomagał budować lub malować, albo do których się zakradał, pozostawały nie oznaczone. Nigdy nie sygnował nazwiskiem miejsc, w których korzystał ze swych umiejętności. Był jednym z tych, którym musiał wystarczać gniew lub smutek z po­wodu tego, że zostali opisani przez innych. Bru­karz, murarz, malarz, złodziej - był zawsze niewi­dzialny dla wszystkich dokoła.

Zeskoczył w ciemność na trawnik i podszedł do budynku mieszkalnego. Nie zapalając światła od­nalazł w kuchni telefon i zadzwonił do żony w To­ronto.

- Uciekłem.

- Lo so.

- Skąd?

- Była tu policja. Scomparso. Nie dlatego, że uciekłeś, ale żeś zniknął.

- Kiedy u ciebie byli?

- W zeszłym tygodniu. W parę dni po twojej ucieczce.

- Jak się czuje August?

- Jest tu ze mną. Brakuje mu nocnych włóczęg.

Zaczęła mu opowiadać o domu szwagra,

gdzie się przeprowadziła. Tym razem rozma­wiali poprzez ciemność, która była oddale­niem.

- Wrócę, jak tylko będę mógł, Giannetto.

- Uważaj na siebie.

198

Kiedy odchodził od telefonu, stała pośrodku salonu w ciemnościach. Słuch miał nastawiony wy­łącznie na głos Giannetty. Wyobrażał ją sobie w myślach - alabastrowa twarz, kruczoczarne wło­sy.

- Non riuscivo a trovarti.

- Mów po angielsku.

- Nie mogłem cię odnaleźć, aby poprosić o po­zwolenie.

- Skoro mogłeś odnaleźć dom, mogłeś odnaleźć telefon, mógłbyś odnaleźć i mnie.

I Mógłbym. Ale to mój zwyczaj... Zwykle nie proszę o pozwolenie.

- Zapalę światło.

- Tak, to zawsze bezpieczniej.

Przyniosła gazowy kominek i przytknęła do niego zapałkę. Oświetlał jej spódnicę i koszulę, i rude włosy. Odsunęła się od piecyka i usiadła na sofie.

1 Dokąd dzwoniłeś?

- Do Toronto. Do mojej żony.

- Ach tak.

- Zapłacę za telefon.

Zbyła tę propozycję wzruszeniem ramion.

- Czy to koszula twojego męża?

- Nie, ale koszule mojego męża też są tutaj. Chcesz je?

Potrząsnął głową, rozglądając się po pokoju. Kominek, schody na wprost, sypialnie na piętrze.

- Czego chcesz? Jesteś złodziejem, prawda?

- W domach wiejskich można kraść tylko przestrzeń albo ludzi. Chciałem skorzystać z tele­fonu.

- Mam ochotę coś zjeść. Zjadłbyś coś?

- Dziękuję.

Poszedł za kobietą do kuchni, czując się zupełnie odprężony - tak jakby to była kontynuacja rozmo­wy z Giannettą.

- Powiedz mi...

- David.

- David, dlaczego się ciebie nie boję?

- Ponieważ skądś powróciłaś... Coś tam znalaz­łaś. Albo ciągle tam jeszcze przebywasz.

- O czym ty mówisz?

- Byłem tam, na dachu pomieszczenia na łodzie. Odnalazłem cię.

- A ja myślałam, że jakiś niedźwiedź kręci się w pobliżu.

Siedzi naprzeciw niego, zaśmiewając się z opo­wieści o jego ucieczce, i nie do końca w nią wierząc. To baśń. Sięga dłonią po klosz i gasi lampę. Kiedy zapada ciemność, jego myśl kieruje się ku jej kruchości, skórze pozbawionej porów, jasnym wło­som opadającym ku światłu. Ku urzekającym bar­wom jej niezwykłego piękna.

- Już nie mogę znieść światła - mówi.

- Tak, jest noc, dopuśćmy do nas ciemność.

- Musiałam kiedyś przebywać w ciemnym po­koju... kiedy miałam odrę.

Głos ma wyraźny, czysty. Przymknął oczy słu­chając.

- Byłam wtedy dzieckiem. Stryj był znanym lekarzem - przyszedł mnie zbadać. W moim po­koju, przy opuszczonych zasłonach, przyćmio­nym świetle. Nic nie mogłam robić. Nie wolno mi było czytać. Powiedział, że przyniósł mi kol­czyki. Takie specjalne kolczyki. I wyjął czereśnie. Dwie, złączone ogonkami, zawiesił mi na jednym uchu, inną parę na drugim. Pomogły mi prze­trwać te dni. Nie mogłam się położyć na noc, zanim ich nie zdjęłam i nie położyłam na nocnym stoliku.

- Czy masz dzieci?

- Syna. Przyjedzie tu z moim mężem za dzień lub dwa. Mam też brata niemowę. To jego koszula. On nie odzywa się już od lat.

Caravaggio leży na dywanie wyściełającym podłogę. Jeszcze przedtem, kiedy się paliło światło, przypatrywał się rowkom i wiązadłom wykładziny, zastanawiając się, jak też się ją wymienia. A ona ciągnie:

- Za kilka dni wszyscy mężowie zjadą tu, nad jezioro. To taki dziwny obyczaj. Byłam taka szczęśliwa przez te trzy tygodnie. Posłuchaj... żadnego odgłosu. W szopie na łódź zawsze słychać jezioro. Czuję się osierocona, kiedy jezioro jest ciche, milczące.

W pokoju zapada cisza. Caravaggio wstaje.

- Muszę iść.

1 Możesz się przespać na sofie.

- Nie. Powinienem sobie pójść.

- Możesz tu zostać. Ja idę do łóżka.

- Jestem złodziejem, Anne, un ladro.

- Masz rację. Uciekłeś z więzienia.

Widzi ją wyraźnie po przeciwnej stronie zgaszo­nej lampy, policzek wsparty na piąstce.

- Dosłownie zakochałam się w jeziorze. Drżę z lęku na myśl o dniu, w którym będę musiała je opuścić. Dziś wieczorem napisałam wiersz miłos­ny, pierwszy po latach, a kochankiem był szum jeziora.

- A ja się zawsze bałem wodnych stworzeń.

- Ale jezioro jest życzliwe.

- Tak, wiem. Do zobaczenia, Anne.

Po ślubie z Giannettą Caravaggio odkrył dodat­kowe obciążenie, utrudniające mu karierę złodzieja

- paraliżowała go własna świadomość. Włamywał się do czyjegoś domu i nabierał przekonania, że uknuto intrygę zmierzającą do tego, by go ująć. Giannetta nie była w stanie tego znieść. Nie chciała <

być żoną złodzieja, który mimo świetnego treningu lęka się wychodzić na akcję.

- Dobierz sobie wspólnika!

- Wiesz przecież, że nie umiem pracować z kimś

drugim.

- No to spraw sobie psa!

Ukradł foksteriera o ciemnorudej sierści i nazwał go Augustem. Taki letni rabunek. Pies stał się dlań wybawieniem. Wydawał krótkie szczeknięcia, jak wykrzyknik - zawiadomienie, które można przyjąć lub zignorować - przestroga dla pana, informacja o niebezpieczeństwie, o którym pies był przekonany.

Podczas pracy zachowywali się tak, jakby byli sobie obcy - Caravaggio szedł po jednej stronie ulicy, pies wędrował po drugiej, jakby bez celu. Kiedy Caravaggio wkradał się do jakiegoś domu, pies pozostawał na zewnątrz, na trawniku. Jeśli właś­ciciele wracali wcześniej, pies podnosił się i wydawał jedno ostrzegawcze szczeknięcie. W chwilę później sylwetka ludzka zeskakiwała z okna na trawnik, trzymając w ręku zwinięty dywan czy też walizkę.

Teraz, tej upalnej nocy w Toronto, nalewa sobie mleka do wysokiej szklanki i popija, space­rując po domu swego szwagra. Rozsiada się na schodach, na wprost drzwi. Słyszy szczeknięcie psa i śmiech Giannetty, podchodzącej do drzwi wejściowych.

W ciemnym hallu biel mleka niknie w jego ciele. Caravaggio kurczy ramiona, zwierając ręce. Czyjś dom. Kiedy jej dotyka, wilgoć przepływa weń z ust żony, dłonie zanurza w jej ciemnych włosach. Ona niknie w cieniu jego uścisku.

202

Wchodzi do na pół oświetlonej kuchni, wyciąga nagie ramiona przed siebie i gasi światło. On chwyta palcami jej kolczyki. Zdejmuje jeden i upuszcza na podłogę. Ona zdejmuje sama drugi złoty wisiorek. Jej śmiech, kiedy on trzyma w ustach jej sutkę.

Rozrywa naszyjnik i perły rozsypują się wokół nich. Wyczuwa w jej włosach zapach mydła. Jej nadgarstek wędruje ku górze jego ramienia, wzdłuż strużki spływającego potu. Jej policzek przy jego ciepłym czole. Jej druga ręka, wyciągnięta przed siebie, zgarniająca rozsypane klejnoty.

Giannetta wymacuje szramę na jego szyi. Pokry­wa ją miękkimi pocałunkami. On ją podnosi, pozostając w niej, podpierając dłońmi oba jej uda, ona ma oczy szeroko otwarte; łoskot naczyń zrzu­canych, zsuwających się z półki na półkę, kiedy potrącają stojący w kącie kredens. Niebieskie tale­rze oOadają ku dolnej szybce niby spływająca woda i tłuką się na podłodze.

Każdy krok swych bosych stóp stawia na perle lub na stłuczonej skorupie. Otwiera drzwi lodówki. W świetle padającego z niej światła unosi ku brzuchowi stopę wygiętą tak, by móc ją obejrzeć od spodu i usuwa wbite w skórę okruchy. On kładzie się na podłodze, ona siada na nim, popijając chłodne wino. On wytycza sobie ściężkę w głąb jej ciała w tempie takim, w jakim, jak sądzi, napój wpływa w nią od góry.

Ona opiera się brodą o kolano. Stawiając mu stopę na barku, odznacza krwawy ślad. Kiedy otwiera szeroko oczy, widzi szkło, fajans i cienką chińską porcelanę spadające z półki na półkę w cał­kowitym pomieszaniu, ich błękit zmieszany z czer­wienią, jej palce muskające jego szramy, jej palce na przerażającej żyle jego gardła. Ona jest śmiesz­ką, zaśmiewa się, kiedy się kochają, nie jest wcale tak skupiona jak linoskoczek.

Jej niski, zduszony śmiech, kiedy już doszli do finału, zmęczeni.

Jego oddech jest teraz niemal szeptem, niemal mową. Ona się odwraca, z perłą osadzoną w jej ciele. Do domu wkraczają skrzypce oraz gwiazdy. Zimne światło płynne światło uliczne światło. W płynnym świetle zakrywa twarz rękami. Kła­dzie się obok niego. Smak drugiego człowieka. Wenta mięśni i woni. Ona wciera mu jego na­sienie w mokre włosy. Uderza barkiem o po­łyskujący niebieskością kredens. Kuchnia została ze- rżnięta.Taka seksualna profanacja. Jej ciało zsuwa się z niego.

Pachnie nim, zwierzę powróciło do domu, do oazy, z włóczęgi po pustyni. Jej czarne włosy spływają jak zasłona na jego tors. Wyrysowuje mu kolczykiem, który odnalazła na podłodze, wzorek na skórze przedramienia, taki krwawy tatuaż.

W jej nowej sypialni znajdują się różnobarwne klejnoty, które kradł dla niej kiedyś, wyłamując szuflady w szafkach imitujących antyki. Fotografie jej przodków w ramkach ze starego srebra. Zegar oprawny w szkło, którego złote wahadło kołysze się od ścianki do ścianki. Pierścionek ślubny, który on może zsunąć jej z palca zębami.

Niczego nie dotyka. Jedynie koszulki, którą ona ściąga z siebie jak skórę. Niczego też nie zabiera poza biżuterią wbitą w ciało, poza krwawym odciskiem stopy na barku, poza muśnięciem jej ust na wargach.

Ostatni talerz przestawiony na dalszą półkę. On oczekuje, by otworzyła choć jedno oko. A teraz pierwszy pocałunek.

Kiedy ona wchodzi do ciemnego hallu, może dostrzec tylko biel mleka, święty kamień w dłoni Caravaggia, znikający w jego ciele.

204

Unosi żonę na rękach, jej wyciągnięte ku górze ramiona sięgają żyrandola.

Teatr Maritime

W roku 1938, kiedy Patricka Lewisa zwolniono z więzienia, w wielkich, mrocznych pomieszcze­niach w całej Ameryce Północnej gromadziły się tłumy ludzi pragnących obejrzeć Gretę Garbo w roli Anny Kareniny. Wszyscy próbowali grać na organach Hammonda. „Red Squads’”", łowcy czer­wonych, przejmowali pocztę, wiece polityczne roz­pędzano przy użyciu gazów łzawiących. Dziesięć tysięcy cudzoziemskich robotników deportowano już do tego czasu z kraju. Wszyscy śpiewali pieśń Just One of Those Things: po prostu jedna z owych rzeczy. Nad Zambezi, w dolnym biegu rzeki, zbu­dowano najdłuższy most na świecie, a budowa wielkiej stacji wodociągów we wschodniej dzielnicy Toronto była już na ukończeniu.

W Kew Park biały koń skakał co godzina z wiel­kiej wysokości do jeziora Ontario. Morderstwo w katedrze T.S. Eliota wystawiono w Londynie, a w kilka tygodni później doktor Carl Weiss

- który zawsze podziwiał poezję tego amerykań­skiego ekspatrydy - zastrzelił Hueya Longa w gma­chu kapitolu stanowego w Luizjanie. Po prostu jedna z owych rzeczy.

Patrick wyszedł z więzienia w styczniu, wsiadł w Kingston w pociąg jadący do Toronto, kończący

bieg na Union Station. Na półkach w kioskach wystawiono Ten Story Gang, Weird Tales, Click, Judge Sheard’s Best Jokes i „Look”. Patrick usiadł na gładkiej kamiennej ławce naprzeciw wyjścia na peron. Ta przypominająca katedrę hala była klam­rą spinającą jego życie. Miał dwadzieścia jeden lat, kiedy przyjechał do tego miasta. Tu przeżył rozsta­nie z Clarą, wpatrując się w semafor po lewej stronie peronu, który wyznaczał HORYZONT. Podnieś wzrok - mówiła Clara, kiedy go rzucała dla Ambrose’a - wiesz, co to za ka­mień? Czuł się przytłoczony sytuacją, nie zwracał na nic uwagi. To Missouri Zumb- ro. Zapamiętaj sobie. Podłogi są z marmuru z Tennessee. Podniósł wzrok. Siedząc teraz na tej ławce, Patrick uświadomił sobie, że nie ma pojęcia, który jest rok.

Przywołał w wyobraźni obraz twarzy Clary — ta­kiej, jakby uśmiechała się tajemniczo z afisza rekla­mującego kapelusze. Ale twarzy Alice, z całą jej zmiennością, nie mógł przywołać w pamięci. Grupa żołnierzy z żandarmerii wojskowej stała nie opodal przy trzech wielkich klatkach z psami, powarkują- cymi niczym arystokraci, dającymi do zrozumie­nia, że je niesłusznie uwięziono. Patrick podszedł do klatek. Psy rozszczekały się na dobre. On przybył tu z miejsca, w którym jedyną formą protestu było postukiwanie kubkiem o ściany celi. Przysunął się aż do prętów klatki, zaglądając w psie oczy, które niczego nie dostrzegały, podobnie jak on nie widział swej własnej twarzy, spoglądając w więzieniu w metalowe lusterko.

Pozostał na klęczkach po tym, jak żandarmi zanieśli klatki na peron. Na kolanach w hali Union Station. Czuł się jak ciężarek pionu zwisającego w środku wielkiej rotundy, stanowiącej samo cent­rum budowli. Stopniowo zaczynała się w nim 206

kształtować wizja otoczenia. Zwrócił głowę w lewo, potem w prawo, i znów w lewo, odkrywając hory­zont.

Ostrożnie wkroczył w miasto, zatrzymując się przed mijanymi przechodniami, badając nowe fa­sony ubiorów. Czuł się niewidzialny. Ulice wokół Union Station pokrywała gruba warstwa śniegu. Kierował się ku wschodniej części miasta, szedł Eastern Avenue aż do Geranium Bakery i wszedł do wielkiego, ciepłego pomieszczenia, w którym blask zimowego słońca przedzierał się przez roz­proszony w powietrzu pył mączny. Mijał nieskazi­telnie czyste urządzenia piekarnicze, wypatrując Nicholasa. Słodkie bułeczki toczyły się w gładkich rynienkach, wpadając do małego jeziorka z pole­wą, która się na nich zapiecze. W końcu go do­strzegł, w odległej części piekarni, w ubraniu przy­sypanym mąką, dyrygującego procesem przysposa­biania wypieków. Nicholas Temelcoff podszedł i uścisnął go. Uścisk niedźwiedzia. Uścisk świata.

- Witaj, mój powracający przyjacielu.

- Czy ona tu jest?

Nicholas przytaknął.

- Już się spakowała.

Patrick wskoczył do windy towarowej i pociąg­nął za linkę, winda wyniosła go na górne piętro, do mieszkalnych pomieszczeń Nicholasa. Wszedł do środka i zapukał do drzwi małego pokoiku.

Hana siedziała na łóżku, w sukience, z rękoma złożonymi na podołku. Patrzyła w ziemię, potem powoli uniosła wzrok, w taki sam sposób, w jaki zwykła popatrywać na ludzi Alice, ruch oczu po­przedzał inne poruszenia. Takie podobieństwo do Alice wydało mu się czymś strasznym. Odwrócił od niej oczy i omiótł wzrokiem cały dziewczęcy

pokoik, spakowaną walizkę, lampkę palącą się przy łóżku mimo dnia.

Ona mu się przypatrywała rozumiejąc dobrze, jaki rodzaj miłości kryje się za jego spojrzeniem. Przywarł policzkiem do framugi drzwi, kołnierz nowej marynarki zagiął mu się przy szyi. Przed pięciu laty, zanim wsiadł w pociąg jadący do Muskoka, przyszli razem do Geranium Bakery. I Nicholas obiecał, że się nią zaopiekuje. Przyjęto ją chętnie do rodziny. Zaproponował to w spo­sób naturalny i bez wahania, siedząc w swym biurze pod zegarem, który Hana tak lubiła i na którym każda godzina oznaczona była inną od­mianą pączka. „Każde z nas musi przez czas jakiś zdać się na siebie” - po­wiedział Patrick. „Wiem.” Miała wtedy jedena­ście lat.

Wstała.

- Hej, Patricku, popatrz, jak urosłam.

Podeszła doń wolno i objęła go łagodnie, otoczy­ła ramionami, głową sięgała mu policzka.

Zasiedli w „Bałkan Café” i zamówili, kiełbaski wieprzowe z porami i czosnkiem, których nie jadł od tak dawna.

- Dobrze się czujesz?

- O tak. Jestem zdrowy jak koń.

- To świetnie.

- W każdym razie musiałem przywyknąć do różnych rzeczy.

- Wszystko w porządku, Patricku, z tym więzie­niem też wszystko w porządku. W każdym razie nie zaprzątaj sobie tym głowy.

- Nie, nie będę.

Dobrze mu było tak z nią żartować, przyjmować jej punkt widzenia. Kiedy w czasie pobytu w wię­zieniu myślał o wolności, wyobrażał ją sobie jako osamotnienie. Niczego nie zdoła odzyskać, nikogo 208

wziąć w ramiona. Taki obraz uspokajał go, towa­rzyszył mu przez całą noc, Patrick obserwował współwięźniów miotających się w celach niby wiel­kie szare ryby w akwarium. W więzieniu bronił się milczeniem - tak jakby każde zdanie groziło wejś­ciem na teren niebezpieczny, jak gdyby każde wypowiedzane słowo zacierało w nim wspomnienie Alice. Skrytość czyniła go silnym. Odmawiając komunikowania się z innymi, zatrzymywał ją w swym wnętrzu, utrzymywał nadal w ramionach. Ale tej nocy, kiedy napadnięto na Caravaggia, neutralna pieśń jego ojca wyłoniła mu się z pamięci jak ostrzeżenie. I Patrick wykroczył poza własne wnętrze.

- Czy zdobyłeś w więzieniu jakichś przyjaciół?

- Jednego. Uciekł z więzienia.

- To źle. Co on takiego zrobił?

- Był złodziejem. Jacyś ludzie próbowali mu w celi poderżnąć gardło.

- No to miał szczęście, że uciekł.

i Tak, był najmądrzejszy ze wszystkich.

Jako milioner Ambrose Smali utrzymywał po­szczególne krajobrazy swego świata we wzajemnej separacji, odgrodzone wysokimi murami. Kochan­ki, współkompani, biznesmeni pozostawali sobie wzajem nie znani. Nie mieli pojęcia, że istnieją inni, bądź też sądzili, że ci inni mieszkają w jakichś odległych krainach.

Kiedy Clara Dickens dołączyła do Ambrose’a Smalla po jego zniknięciu ze świata finansowych możnowładców, przypuszczała, że odkryje wresz­cie prawdziwą naturę tego człowieka. Ale w cią­gu lat, które z nim spędziła, zdołała go poznać w takim tylko stopniu, w jakim on zechciał zo­stać przez nią poznany. Nie istniała żadna inna

droga, która by do niego wiodła. Zbytnio się doń teraz zbliżyła - do jego nowych, powszednich obsesji, do jego przypływów miłego nastroju. Prag­nęła raz chociaż wzbić się ponad Ambrose’a i spoj­rzeć nań z góry, rozpoznać horyzont, który ich ogarnia.

Kiedy dotarła do kresu jego życia - gdy on siedział na podłodze w opróżnionym pokoju w „Mar- morze”, nie mając obok siebie nikogo ani nicze­go oprócz niej, drewnianej podłogi i nie osłonię­tych zasłonami okien, tak że nocami sypiał czuj­nie w księżycowej poświacie - stało się jeszcze gorzej.

W dniach poprzedzających śmierć Smalla myśli opadały z jego pamięci kolejno niczym strząśnięte kolce. Kiedy mówił lub mruczał do Clary, poszcze­gólne wydarzenia zdawały się sobie przeczyć - noc z kochanką, negocjacje prowadzone w Grand Ope­ra House. Ludzie wzajemnie sobie obcy i różne grona ludzkie z przeszłości zjawiali się w tym pustym pokoju, w którym lampa paliła się za dnia, tak że snuły się po nim księżycowe cienie.

Słowa wychodzące z ust Ambrose’a szokowały ją zarówno wnikliwą znajomością tak wielu ko­biet, jak i dogłębną - oceanu finansowych afer. Była odbiorczynią różnych wersji autoportretu, tworzonych przezeń i nie wypowiadanych przez całe lata, jego wzruszeń, i uniesień, i irytacji, i odwrotów, jego wzruszającego lęku przed jej wyczuciem koloru pewnych kwiatków, jego wspo­mnienia o niej, stojącej lata temu w hallu i wącha­jącej sobie pachy, kiedy myślała, że nikt na nią nie patrzy.

Clara przyklękła przed Ambrose’em, nie mógł już jej widzieć. Siedział w pozycji lotosu, z ob­nażoną klatką piersiową, rękoma masował sobie przednią część czaszki, jakby odkrywał w jej wnęt- 210

rzu swe odbicie w lustrze, głos mu cichł i stawał się powolniejszy, w miarę tego jak palce zagłębiały się w prawym uchu. A potem Ambrose pochylił się ku przodowi, sięgając głową podłogi, w błagającym

0 łaskę ascetycznym ukłonie. Jakby czapla zanu­rzała głowę w wodę, z oczyma otwartymi w jej zimnym przepływie, by móc wypatrzyć rybę i wyła­wiając ją na powierzchnię wrzucić w tunel swej niebiesko ubarwionej szyi.

Ona siedziała na podłodze, o parę metrów przed Ambrose’em, obok lampy, raniona kolejno wspo­minanymi chwilami jego przeszłości. Kim były tamte kobiety? Co się stało z owymi pokonanymi przeciwnikami? Ambrose wypowiadał słowa po­woli, wypływały obojętne z jego ciemnej, na pół obnażonej sylwetki, wydawało się, że opróżnia swe ciało ze zbytecznego balastu. Teatry, żona, siostry, kobiety, wrogowie, Briffa, a nawet Patrick uwal­niali od siebie jego myśli.

Jedynym jasnym punktem życia Ambrose’a był teraz ten pusty pokój, w którym Clara podawała mu posiłki. Ambrose otworzył się, rozpękł, przekształcił w dziecko z gotyckiej opowieści, wydające z siebie słowa, które donikąd nie wiodą, po prostu wypływają zeń. Nagie mięso, i manikiury, i charty, i seks,

1 kombinacje cyfr w sejfach i wiedza o samobójst­wach. Poznawała jego świat w taki sposób, jakby ją przywiązano do galopującego rumaka, wokół migają­ce twarze i racje i brak wszelkiego horyzontu. 1 po tych wszystkich latach nie zaznała żadnej satys­fakcji, wcale go nie poznała. Odchyliła się do tyłu.

A potem twarz mu roztajała. Długi, atletyczny tors pochylił się ku przodowi, czapla dziobem dotknęła niebieskiej drewnianej podłogi, głowę za­nurzyła w wodzie, przegięła się i zapadła w zanika­jące ludzkie światło lampy, które było księżycem.

Dziewczyna potrząsnęła nim. Spał na kuchen­nym krześle w mieszkaniu przy Albany Street. Na stole porozrzucane były resztki homara.

- Patricku! Patricku! Musisz się obudzić.

- Co...

- To pilne. Nie wiem, jak to się stało, że o tym zapomniałam, ale zapomniałam. Obudź się, Patric­ku, proszę. Ona już czeka. Nie mogę pojąć, jak mogłam o tym zapomnieć.

- Któż to taki?

- Ktoś, kto się nazywa Clara Dickens. Czeka przy telefonie.

- Co to znaczy? Gdzie ja jestem?

- To ważne, Patricku.

- Zgadzam się, to na pewno ważne.

- Możesz podejść do telefonu?

- Już. Kładź się do łóżka.

Podniósł ku górze twarz pod kuchenną lampą. Clara Dickens. Po stu latach.

Wstał głęboko oddychając. Przeszedł do ciemne­go pokoju, z wilgotną od snu twarzą, i opadł na kolana. Jedną ręką wspierał się o podłogę, drugą wymacywał aparat telefoniczny.

- Nie odkładaj słuchawki, nie odkładaj słuchaw­ki - szeptał mając nadzieję, że ona usłyszy jego głos, zanim on odnajdzie słuchawkę. - Tu mówi Patrick.

- Wiem, kto mówi. - Usłyszał jej półśmiech po drugiej stronie przewodu telefonicznego. - Któż to odebrał telefon?

- Przyjaciółka. Nie znasz jej.

- To miło.

- Ona ma szesnaście lat, Claro. Ja się nią opie­kuję.

- Jestem w Marmorze. Mógłbyś po mnie przyje­chać? Ambrose nie żyje.

Milczał, leżąc na wznak w ciemnym pokoju. Orientował się dobrze w tym pokoju i po ciemku. Bywał tu często.

- Pojedziesz autostradą numer 7... Słyszysz? Je­steś tam? Patricku, potrzebuję pomocy.

Dostrzegał stiukowe girlandy u sufitu.

- Czy ja byłem kiedy w Marmorze?

- To są cztery godziny jazdy z Toronto. Praw­dopodobnie to miejsce jest głównym w prowincji Ontario ośrodkiem hodowli psów pociągowych, do zaprzęgów saneczkowych, wiesz? Dzwonię z res­tauracji. Jestem tu od czterech godzin.

- Od czterech godzin! A który to rok mamy?

- Patricku, nie bądź cyniczny. Nie teraz, dobrze?

- Opisz mi miejsce, w którym się znajdujesz, w którym w tej chwili przebywasz. Chcę posłuchać twego głosu.

1 Siedziałam sobie na zewnątrz, obok jednego z tych manekinów przedstawiających rybaków mu­rzyńskich, które się teraz wszędzie ustawia. Było pioruńsko zimno. Dzwoniłam koło dziesiątej. Mia­łam nadzieję, że oddzwonisz.

- Ona zapomniała mi powiedzieć o twoim tele­fonie. Była podekscytowana, bo przyniosłem ho­mara. A teraz mamy do czynienia z tym całym deus ex machina. Ty dzwonisz. Czy Ambrose zastrzelił się, używając srebrnego pocisku?

- Nie, zmarł śmiercią naturalną.

- Dopadł go pies zaprzęgowy?

Nie mógł pohamować śmiechu, tak go rozbawiły własne słowa, odsunął od ucha słuchawkę, ale słyszał nadal jej głos, choć ściszony przez dodatko­wą odległość.

- Przepraszam cię - powiedział.

- Nie ma za co, to pewnie był dowcip. Chcesz usłyszeć więcej?

- Tak.

- Czytywałam bardzo uważnie gazetę „Marmo- ra Herald”.

- A nie masz ze sobą żadnej książki?

- Przyłapałeś mnie. Zapomniałam, że mam do czynienia z mężczyzną, który uczył mnie, bym zawsze zabierała ze sobą książkę. Co teraz robisz?

- Leżę w ciemnym pokoju. Przyjadę po ciebie, Claro.

- Czy wszystko z tobą w porządku? Masz złama­ną rękę, zdaje się, tak mi powiedziała ta dziewczyna.

- Wezmę ją ze sobą. Będzie mnie broniła przed zaśnięciem. Bardzo jest dbała w takich sprawach.

- Zawsze pragnąłeś mieć kobietę tego rodzaju.

- To prawda. Ocaliła mi życie.

- Czy jesteś jej ojcem, Patricku?

- Jak się nazywa ta restauracja?

- „Heart of Marmora”.

- Daj nam z pięć godzin. Muszę jeszcze chwilę odpocząć... zaczekaj. Jesteś tam?

- Tak.

- Jestem jej ojcem.

Wstał i przeszedł do pokoju Hany. Czuł się bardzo zmęczony.

- Kim ona jest, Patricku?

- Hano, chcę, żebyś ze mną pojechała, żebyś mnie zawiozła do Marmory.

- Stolicy psich zaprzęgów w prowincji Ontario?

- Co?... Co?

Stropiła się.

- Ona mi to powiedziała, Patricku, kiedy ją

spytałam, skąd dzwoni. Mamy jechać tak daleko,

żeby ją stamtąd zabrać?

- Tak.

Stanęła przy drzwiach, przypatrując mu się,

pragnąc, aby coś jeszcze dodał, wyjaśnił.

- W jaki, do cholery, sposób tu się dobiła...

- Czy ona od ciebie odeszła?

- Tak myślę... z innym mężczyzną w każdym razie. Ale teraz muszę jeszcze chwilę pospać. Obudź mnie za dziesięć minut.

- Dobra. Opowiesz mi o niej w drodze.

- Tak.

Na pół roku przed wyjściem Patricka z więzienia w mieście rozbrzmiały głosy wielu różnych środo­wisk buntowniczych. Wydarzenia w Hiszpanii, zdławienie przez rząd ruchu związkowego skłoniły bogatych i możnych do zwarcia szeregów. Zbrojne oddziały widywano wszędiie. Po opuszczeniu sta­nowisk pracy przez ludzi z drugiej zmiany wojsko i policja wkraczały do stacji filtrów, by jej pilno­wać. Na pochyłym zboczu rozbito wojskowe na­mioty. Na dachach umieszczono wartowników, jezioro omiatały światła reflektorów, broniąc ewen­tualnego dostępu od jego strony. Strzeżono wszyst­kich budynków publicznych, ale stacji wodociągo­wej pilnowano z obsesyjną starannością po części z powodu przestróg komisarza Harrisa, który przy­pomniał władzom, że Goci zdobyli Rzym niszcząc akwedukty, doprowadzające wodę do miasta. Od­cięcie wody lub jej zatrucie rzuciłoby miasto na kolana.

Harris postrzegał nową budowlę jak ludzki orga­nizm. Według niego istniało sześć punktów, w któ­rych można ją było ugodzić były to pompy wodne, liczniki Venturiego, wejście do zbiorników, w których wodę nasączano chlorkiem, ośmiomet­rowej głębokości zbiorniki oraz każda z dwudzie­stu instalacji filtrujących, w których eksplozja spo­wodowałaby powódź i trwałe zniszczenie wszyst­kich maszyn i wyposażenia elektrycznego. Wcho-

dził w grę także tunel mieszczący w sobie rurociąg, wbijający się na półtora kilometra pod dno jeziora. Żadnej łodzi nie pozwalano wpłynąć na parusetme- trowej szerokości pas ciągnący się wzdłuż wybrzeża i wszystkim, włącznie z wojskowymi, zakazano wstępu w nocy do budynku wodociągów. Prawo wstępu przyznano tylko Harrisowi, który sypiał w tym czasie w swoim biurze, z pistoletem przy łóżku.

O drugiej nad ranem, w otoczce łoskotu pracują­cych maszyn, komisarz robót publicznych Harris czuł się wprost błogo w szlafroku. Mógł wstawać w środku nocy i spacerwać po wodnym pałacu, który sobie wymarzył, którego pożądał i który zbudował. Zapalał wszystkie światła, oświetlające nie kończące się korytarze, jakby to były wiedeńs­kie ulice, przemieniając podziemne hale fil­trów w spowite mgiełką sale balowe. Budynek pulsował życiem przez całą noc na wschodnim skraju miasta, nad brzegiem jeziora Ontario. Był tak rozświetlony, że ludzie na jego południowym wybrzeżu, w stanie Nowy Jork, widzieli łunę.

Tej sobotniej nocy, latem 1938 roku, stacja filtrów stanowiła jeden z wierzchołków trójkąta świateł, które zdawały się wyznaczać rozmiary miasta. Drugim była rzeka świateł, przemieszczają­cych się na północ wzdłuż Yonge Street od strony jeziora. Trzecim zaś - oślepiający blask bijący z Yacht Clubu na Toronto Island, gdzie odbywał się letni bal, taksówki wodne przewoziły poprzebie­ranych uczestników na półtorakilometrową odle­głość przez wzburzone wody jeziora.

W takich to przybytkach tańca bogacze spędzali noce! Dumni niby rasowe źrebaki w ciepłej stajni, chronieni przed deszczem. A następnego ranka.

216

m

leżąc w łóżku, rozpamiętywali choreografię pokus, jakie wywodziły ich z zatłoczonego pobocza hali na rozkołysany parkiet taneczny pod wysokimi na dziesięć metrów palmami kokosowymi, których krąg zdobił salę taneczną zdającą się w ogóle nie mieć sklepienia, jedynie sztuczne gwiazdy i sztucz­ny księżyc. Na każdym drzewie siedziała żywa małpka, nie mogąca uczestniczyć w biesiadzie z po­wodu łańcuszka, którym ją do drzewa przykuto. W zwierzęta mieli celować mężczyźni strzelający korkami od szampana - za każdy celny strzał dostawało się w nagrodę kolejną butelkę. Spożycie szampana rosło i tylko od czasu do czasu rozlegał się pisk kwitowany oklaskami.

Nad orkiestrą rozciągnięto jedwabny baldachim. Wzdłuż ścian rozwieszono pokryte panoramicznymi malowidłami zasłony. Roznoszono też bawełniane kule imitujące śnieżki, goście zanurzali je w szam­panie lub stopionym maśle i rozrzucali po pomiesz­czeniu. Salę balową oświetlono światłem padającym z boku; wydawało się, że wszystko odbywa się na pół godziny przed zajściem słońca za drzewa oazy.

Bogacze urobili sobie wyobrażenie o Caravag- giu, które Patrick na zawsze zapamięta: według nich to ktoś małostkowy, prymitywny i pewny siebie. Z przedziałkiem przecinającym czarną czup­rynę, przypominającym Yonge Street o północy. Ubrany jak pirat, przybył tego letniego wieczora motorówką ze swym psem, Giannettą i Patrickiem, i wstąpił w krąg fałszywej poświaty księżycowej spowijającej salę balową Yacht Clubu, podając się za Randolpha Froga. Damy z towarzystwa przyję­ły to nazwisko z dobrą wiarą - bogacze, zdolni do zmieniania wszystkiego z wyjątkiem nazwisk i wy­glądu, traktowali takie prezentacje poważnie.

W ich kręgach człowiek o twarzy psa rasy pit bull uznawany był za wytwornego.

Nie byli przez nikogo zaproszeni. Caravaggio lewą ręką wkładał sobie kanapki do ust, prawą zaś głaskał kobiety po tyłkach. Kiedy orkiestra wezwa­ła pary do tańca, Caravaggio chwycił w objęcia swego psa i wirował w rytmie walca, całując Augu­sta z czułością i wychwalając jego piękno. Przez dalsze pół godziny tańczył z kobietami, które wyczuwały psi zapach na jego szyi. W tym czasie Patrick i Giannetta wycofali się na skraj sali balo­wej, odmawiając opuszczenia tego miejsca, jakby się obawiali wdepnięcia w gniazdo węża. Ale Cara­vaggio był człowiekiem, który od wielu lat szwen- dał się po ogrodach i salonach bogaczy. Zagadywał różnych mężczyzn, opowiadał im dowcipy, z ich żonami oraz znawcami sztuki omawiał sprawy związane z chińską porcelaną i kryształami, ubole­wając nad trudami utrzymania w czystości krzeseł w stylu Ludwika XIV, i tym sposobem pozyskiwał informacje i prywatne adresy.

W końcu odnalazł parę, jakiej szukał. Oboje mieli nieco ponad czterdziestkę, tęgo popijali, ona flirciara, on bykowaty. Zatańczył z kobietą, wpat­rując się jej w oczy, i śpiewał Noc i dzień.

Vicina o lontana da me

non importa, mia cara, dove sei...

Wywarł na niej wrażenie jego włoski; utrzymywał, że nauczył się go w Toskanii zeszłego lata. Palcami błądził po białym ramieniu. Odchyliła się w tył.

~ Czy widzisz, jak mój mąż tam, pod żyrando­lem, uwodzi tę dziewczynę? Prawdopodobnie na­mawia ją na przejażdżkę jachtem, i Macie tutaj jacht?

- Tak, przypłynęliśmy nim tu, przez jezioro. A ty?

218

- Nie, ja nigdy nie żegluję.

- Zabiorę cię na jacht.

Roześmiał się, rzucając wypalone do połowy cygaro na podłogę.

- Jestem tutaj z bardzo nieśmiałą siostrą.

Spojrzała w głąb sali na pozbawioną wyrazu

twarz Giannetty, uwieszonej u ramienia Patricka.

- Ona też może zabrać się z nami.

Wcześniej, wsiadając wieczorem do autobusu jadącego do portu, Caravaggio oznajmił:

1 Coś wam powiem o bogaczach - oni się śmieją w specjalny sposób.

Patrick pomyślał, że to samo mówiła Alice. Wyraziła to tymi samymi słowami.

1 Jedyną rzeczą I ciągnął Caravaggio - która przywiązuje bogaczy do ziemi, jest własność, ich biurka, ich stoły o marmurowych blatach, ich biżuteria...

Patrick zachowywał milczenie, nawet się nie uśmiechał.

Zapamiętał Caravaggia, machającego niebiesko pomalowaną dłonią na pożegnanie, kiedy zawisł na więziennym dachu.

A po wyjściu Patricka z więzienia Caravaggio przedstawił go gronu kompanów z kawiarni „Blue Cellar”. „Pan Dobrowolny Niszczyciel Własności, ocalił mi życie” - wyjaśnił Giannetcie. Pokazali mu oboje miasto, gdzie wszystko postarzało się o pięć lat, i zostali jego przyjaciółmi. W wiosenne noce do późna omawiali koleje swych losów.

W trakcie rekonesansu, na tydzień przed balem w Yacht Clubie, Giannetta stwierdziła, że Patrick się upił, i w czasie przejazdu promem zajęła się nim

troskliwie, ułożyła mu głowę na swych kolanach. Pochyliła się nad nim w mroku, rozczesała mu dłonią włosy. Spojrzał ku górze. Na nieboskłonie jej ciepłej twarzy malowała się czułość, której przedtem nie zauważył. A potem wszystko znik­nęło mu z pola widzenia, Giannetta i Caravaggio sprowadzili go z promu i ułożyli do snu na pod­łodze w swym saloniku.

A teraz opuszczają właśnie bal kostiumowy, schodząc do przystani: Caravaggio, dwoje jego nowych bogatych przyjaciół, jego pies, jego „siost­ra” , Patrick, który uważany jest tego wieczora za jej towarzysza zabawy.

...notte e giorno Questo... mmm... mi segue ovunque io vada...

Caravaggio wyśpiewuje to w noc, butelką wyma­chuje jak wahadłem, ręką obejmuje ramię kobiety. Snuje monologi o rzeźbionym szkle i kryształo­wych zwierciadłach, muskając jej sutkę w takt śpiewu, podczas gdy mąż odcumowuje łódź. Pa­trick przechodzi obok, ubrany na czarno jak zło­dziej, owinięty czerwonym szalem, niosąc torbę z narzędziami, na której widnieje napis SWAG.

Wchodzą na pokład jachtu „The A n n a 1 i s a”, należącego do tej pary, Caravaggio ze śmiechem zatacza się po schodach wiodących do kabiny, by poszukać alkoholu. Przebrał już miarkę. Otwierają obaj, wraz z właścicielem jachtu, kilka butelek i wra­cają z nimi na pokład. Żona właściciela Ouszcza gramofon, jej suknia połyskuje tysiącami cekinów. Giannetta opiera się o burtę i poddaje cia“o wiat­rowi, podczas gdy właściciel jachtu rozstawia żagle;

220

wypływają z wolna na wody zatoki, kierując się od wyspy ku miastu. Bunny Berigan rozdziera powiet­rze dźwiękami swej trąbki, przebiegającymi przez różne skale, pozostawiając orkiestrę Yacht Clubu z tyłu za swoją muzyką. Odpływają. Bogacze.

Caravaggio zaplątuje się bezradnie w liny roz­rzucone po pokładzie i prosi żonę właściciela do tańca. Jest oczarowany jej nonszalancką seksual­nością. Napierają na siebie nawżajem w rytmie wzbierających fal, Giannetta i Patrick przeszli ku dziobowi. Jacht dryfuje raz ku przodowi, raz tyło­wi, o półtora kilometra od brzegu. Caravaggio i właściciel jachtu popijają ostro. Jego żona znów nastawia gramofon i pieśń „Nie udało mi się zacząć...” wyrywa się spod igły.

Caravaggio chwyta spojrzenie Patricka i unosi w jego stronę szklankę.

- Za niecierpliwość! - pokrzykuje - Za H.G. Wellsa.

Po czym wylewa zawartość szklanki za burtę. Noc jest ciepła, Caravaggio zdejmuje płaszcz. Ko­bieta postukuje paznokciami w metalowe guziki jego marynarki. Ting.

- Ting i szepcze do niego - jesteś głodny?

Schodzi na dół i otwiera lodówkę. On siada

i sunie wraz z krzesłem za ruchami jej łososiowego koloru sukni, alkohol wychlapuje mu się przy tym ze szklanki. Przypiera kobietę do lodów­ki, ona stoi unieruchomiona, trzymając przy twa­rzy kostki lodu dla ochłody, Caravaggio odpina klamrę sukni na ramieniu, łososiowy materiał osu­wa się po jednej stronie ciała, odsłaniając dostęp do skóry. Głowę wypełnia Caravaggiowi zapach lam­py naftowej palącej się tuż obok. Skupia cały wysiłek na tym, by podnieść się z krzesła i stanąć. Musi zachować spokój. Zewsząd dobiega muzyka. Caravaggio zaczyna się śmiać. Czy mężczyzna

może stracić równowagę wskutek erekcji? Głupie myśli. Zwraca się twarzą ku niej. Kochany łososiu. Ona przywiera doń i bierze go w objęcia. Jego policzek przy wilgotnej skórze pod jej pachą, przy żebrach, tam gdzie - jak myśli - wbito gwóźdź Chrystusowi. Pijany pada na kolana. Unosi jej suknię na udach, a ona osuwa się, wyślizguje z sukni, tak że w dłoniach pozostaje mu pogniecio­na cekinowa tunika. Muzyka cichnie nagle. To jakaś dłuższa pauza. Kołyszą się w takt poruszają­cych jachtem fal, on odgarnia jej włosy z karku. Wyciąga chusteczkę z kieszeni, przytyka kobiecie do twarzy i odurza ją chloroformem.

Ręka Patricka wyciąga się ku szerokiej twarzy jej męża majaczącej w nocnym mroku; jego też obezwładnia chloroform.

Caravaggio leży na podłodze, trzymając w ra­mionach uśpioną kobietę, której suknia owinęła się wokół talii. O czym ona śni, zastanawia się Cara­vaggio. Leży tu przy niej wygodnie, w ciszy, spowo­dowanej tym, że Giannetta zdjęła ramię gramofonu z płyty. Potem wysuwa się z objęć kobiety, roz­gląda dookoła, nakrywa ją pledem i i wychodzi na pokład.

Mąż kobiety leży na linach skulony. Wygląda w swym smokingu jak rekwizyt, skradziona z teat­ru kukiełka. Na poręczy, ponad nim, stoi z trudem łapiąc równowagę Patrick i sika w fale jeziora. Caravaggio steruje jachtem, Giannetta gasi światło na pokładzie.

- Czy tu jest dziób? - wykrzykuje Patrick. - Czy ja sikam z dziobu? Czy z rufy?

Giannetta zanosi się śmiechem.

- Doprowadzę cię do ładu

- Tak.

Przechodzi na tył jachtu, podnosi gramofon i wyrzuca go za burtę.

Caravaggio skierowuje jacht w stronę wschod­niej dzielnicy miasta, ku światłom Kew Park i stacji wodociągów. Patrick i Giannetta schodzą pod pokład. On wyjmuje z lodówki trochę jedzenia, przestępuje przez ciało nieprzytomnej kobiety i sia­da przy stole. Zachowuje się jak pocisk tkwiący w czyimś ciele. Tak się właśnie czuł tej nocy, unoszony prądem wytwarzanym przez Caravaggia, w pełni odprężony, spokojny, wśród dwojga przy­jaciół. Powstrzymali go przed rozmyślaniem

0 przyszłości. Pragnie dotrzeć do sedna całej sytua­cji. Pragnie w nie wstąpić i zniszczyć je skrupulatnie

1 skutecznie. I nie jest to czysty gest w rodzaju obrzucania okien pociągu zgniłymi jajami.

Nocą gigantyczny rurociąg przetacza wodę do stacji filtrów z szybkością większą niż za dnia. Patrick wie

0 tym. Dzięki planom, które Caravaggio dlań wykradł, zna jego dokładną długość, wynoszącą nieco ponad trzy kilometry, zna średnicę rury i twardość metalu obręczy spinających rury w miejscu, w którym je zespawano. Zna wszystkie punkty, które może ugodzić, kiedy się już znajdzie w budynku.

Na pokładzie Giannetta przypatruje się Patric­kowi, za nimi stoi latarenka, jedyne źródło światła na jachcie. On ściąga koszulę, ona naciera mu pierś

1 ramiona tłuszczem. On spogląda na jej czarne włosy, kiedy ona przybliża tę czerń ku jego ciału. Pot na jej obojczyku. Jej skupiona twarz. Nagle pochyla się i Patrick wyczuwa dotyk ust na swym policzku. Po czym kobieta odchyla głowę w tył, w stronę mrocznej tajemnicy, i uśmiecha się doń, rozcierając mu na twarzy warstewkę oliwy. Kiedy Caravaggio do nich podchodzi, niosąc ciężką torbę

z napisem SWAG, Patrick jest już gotowy. Gian- netta obejmuje Caravaggia. W mroku wyłuskuje mu cekin z włosów. Następnie obaj mężczyźni w absolutnych ciemnościach wsiadają do małej łódki. Jedynie oddalone o niemal kilometr światło na stacji filtrów pobłyskuje na brzegu. Odwiązują łódź od jachtu, który Giannetta kieruje na powrót ku wyspie.

Obaj mężczyźni siedzą teraz naprzeciw siebie, dotykając się kolanami. Znajdują się o kilkanaście metrów od pływającego ujęcia wody, od którego prowadzi rurociąg.

- To są czary - mówi Caravaggio, zawieszając Patrickowi na szyi metalową zatyczkę przywiązaną do rzemyka. Caravaggio starannie umieszcza Pa­trickowi przy ciele, pod czarną koszulą, pręty wodoodpornego dynamitu. Obaj mają na sobie czarne spodnie. Patrick jest niewidzialny, można go wykryć tylko przez dotyk, tłuszcz pokrywa każdy kawałek jego odsłoniętej skóry, jego twarz, ręce, bose stopy. Całkowita izolacja. Caravaggio wyczuwa palcami jego ciało, może wymacać sprzą­czki paska, zapinki, które zabezpieczają zapalniki. Ujęcia wodnego strzegą wartownicy. Zbliżając się do nich, widzą ogniki palących się papierosów, Caravaggio pochyla się ku Patrickowi, dotykając jego prawego ramienia wtedy, gdy chce skierować jego wzrok w prawo, a lewego, gdy chce go zwrócić w lewo. Obywają się bez słów. Wydaje się, że jedynie Caravaggio jest zdolny wynajdywać wzro­kiem słabe punkty tego absolutu.

Przytwierdza Patrickowi do pleców butlę. Tylko jeden zbiornik z tlenem. Ustalili już szybkość przepły­wu i długość tunelu. Można tę odległość przebyć w wanaście minut, ale wiąże się z tym pewne ryzyko.

224

W którymś momencie w ciągu nocy generatory napędzające pompy zostają wyłączone i przez trzy minuty zasysanie wody w ogóle się nie odbywa. W tym czasie woda w rurociągu nie przemieszcza się, pozostaje unieruchomiona. Jest to skutek zabloko­wania ruchomego wlewu. Obaj wiedzą, co się wtedy może zdarzyć, wyobrażają sobie Patricka nie niesio­nego już przepływem wody, lecz zemdlonego, w szo- ku wywołanym ciszą. Butla zawiera zapas powietrza wystarczający na piętnaście minut. Podczas gdy zasy­sanie zostaje przerwane, poziom wody normalnie wypełniającej rurociąg powinien na chwilę opaść, i wtedy Patrick mógłby zaczerpnąć powietrza. Ale żaden z nich nie jest tego pewien.

Pod butlą z tlenem Caravaggio umieszcza pudeł­ko detonatora wraz z przyciskiem. Małe, brązowe,

o rozmiarach umożliwiających Patrickowi przeciś- nięcie się przez obręcze u wlotu rurociągu, zabez­pieczonego przed tym, by nie dostawały się doń bale drzewne ani ciała topielców. Żywe ciało zdoła się do środka przedostać. W jednym z sennych koszmarów, które dręczyły Patricka przed nadejś­ciem tej nocy, gdzieś we wnętrzu rurociągu utkwiły czyjeś zwłoki, które się tam w tajemniczy sposób dostały, a on musiał się obok nich przeciskać w drodze do celu.

W końcu tunelu znajduje się druga przeszkoda z żelaznych obręczy, przez którą musi się prze­drzeć. A potem dostanie się do kilkunastomet­rowego szybu, gdzie tuż nad poziomem wody znajduje się metalowa kratka mająca zatrzymać różne małe przedmioty i ryby, kiedy poziom wody się podnosi. Patrick ma ze sobą nożyce do cięcia metalu, które mu umożliwią jej przecięcie. A potem znajdzie się już wśród szarych maszyn stacji pomp.

Caravaggio przymocowuje Patrickowi do głowy latarkę elektryczną i obejmuje go.

- Auguri, amico mio.

Patrick potakuje skinieniem głowy, wkłada do ust przewód aparatu do oddychania i ześlizguje się z łódki. Zanurza się ostrożnie, jakby rozsuwał wodę. Caravaggio nachyla się nad nim i zapala latarkę. Wykonują ten choreograficzny popis pre­cyzyjnie, bo wiedzą, że koło ujęcia wody mogą znajdować się ludzie. Kiedy latarka się zapala, Patrick nurkuje pod wodę, jego ciało zanurza się w niej wygięte w łuk.

Jest 7 lipca 1938 roku. Noc bezksiężycowa, od miasta bije fala ciepła nagromadzonego w murach po skwarnym dniu. Cytrynowa poświata stacji pomp odznacza wschodni kres miasta. Caravaggio mógłby pochylić się ku przodowi i zgarnąć ją z wody dłonią niby sznur klejnotów z szyi Murzynki. Posuwa się po linii prostej ku stacji pomp, wiedząc, że Patrick znajduje się pod nim, wewnątrz rurociągu o pół­torametrowej średnicy, ścigając się z prądem prze­pływu, przesuwa się tam niczym zaciśnięta pięść, kurcząc się i rozciągając na całą długość ciała, obciążony ładunkiem, który na sobie dźwiga.

We wszystkich swych wyobrażeniach o Patricku Caravaggio widzi latarkę omiatającą światłem ścia­ny rurociągu. Ale Patrick, przepychając się przez żelazne obręcze, prawie w nich ugrzęznąwszy z po­wodu butli tlenowej, stwierdził, że latarka zwalnia tempo jego ruchów, odpiął ją więc, a ona po chwili opadła na dno rurociągu, gdzie paliła się jeszcze przez godzinę. Patrick płynie w ciemnościach, po­zwalając wodzie wytyczać kierunek, kurcząc się i rozprostowując jak pięść z wyobraźni Caravaggia, wymacując ściany rurociągu rękami i nogami, tak że zaczynają krwawić od zadraśnięć i uderzeń. Tłuszcz spływa mu z policzków do ust. Całym 226

ciałem odczuwa lęk przed brakiem tlenu, kiedy zbiornik się wyczerpie, i przed zatrzymaniem pomp oddalonych jeszcze o półtora kilometra, stara się więc płynąć z największą szybkością, na jaką czło­wiek może się zdobyć. Ten lęk jest większy od lęku przed brakiem światła, a także od zapamiętanej z nocnych koszmarów obawy przed natknięciem się na czyjeś zwłoki. Tak więc całym ciałem, poru­szającym się automatycznie, bez udziału myśli, Patrick stara się wysłyszeć ciszę. W wypadku gdyby pompy unieruchomiono, Caravaggio radził mu wysadzić rurociąg, wypłynąć na powierzchnię i krzyknąć. On tam będzie. Ale obaj wiedzą, że mała jest szansa na uratowanie się z tego rozszar­panego wybuchem kłębowiska metalu, w które wieje się całe jezioro.

Światło reflektora-szperacza ze stacji pomp prze­ślizguje się po jeziorze. Teraz Caravaggio musi opuścić Patricka. Zmienia kierunek i wiosłuje ku Kew Beach, o prawie kilometr na zachód. Światła tego lunaparku powoli wygasają po północy. Zani­ka poświata rzucana przez karuzelę Ferrisa.

Patrick słyszy pierwszy bulgot wyczerpującej się butli z tlenem.

Przyśpiesza jeszcze tempo, płynąc wraz z prą­dem, i zaczerpuje ze zbiornika większe hausty tlenu. Podczas trzeciego wdechu uderza o żelazną obręcz. Jest już prawie na miejscu. Zdyszany, z wyschniętym gardłem, pusty wewnątrz, jakby wyzionął ducha. Jest prawie na miejscu. W butli nie ma już tlenu. Teraz potrzebne mu światło. Zdejmuje z pleców zbiornik, ręka boli go od uderzenia o obręcz, nurkuje pomiędzy obręczami, nie mając już światła, wynurzając się pomiędzy cembrowinami studni, z dala od wsysających wodę

okratowanych wlewów umieszczonych po obu jej stronach. Gdyby owo wsysanie go objęło, przy­warłby ciałem do kraty i nigdy się już od niej nie oderwał. Podpływa ku górze i stwierdza, że natknął się na kratę. Zastanawia się, dokąd powinien się skierować, czy z powrotem na dół? Przez kilka sekund czuje się tak, jakby miało mu rozsadzić policzki z powodu podciśnienia wytwarzanego zam­kniętą w nich próżnią, a potem nagle sobie uświa­damia, że znalazł się na powietrzu. Bar­ki, głowę, ramiona, wszystko to owiewa miły po­dmuch. To właśnie jest zapora, przez którą ma się przedrzeć. Może oddychać otwartymi ustami. Znajduje się w naturalnym powietrzu stacji pomp.

Podciąga się na rękach, palce zagłębia między okratowania, pod sobą ma wodę. Nożyce do cięcia metalu musiały się gdzieś zagubić przy uderzeniu

o obręcze albo kiedy zdejmował butlę tlenową. W pierwszej chwili jeszcze się tym nie przejmuje. Ma powietrze dla płuc. Wie, że nigdy by się nie przedarł z powrotem pod prąd, do ujęcia wody. Znalazł się w pułapce.

Zawisa na jednej ręce. Mała eksplozyjka, żeby usunąć kratę, i będzie wolny. Ma pięć spłonek. Poświęci jeden cel. Jak mała powinna być taka eksplozja, aby odnieść skutek? Przymocowuje detonator do kraty, uruchamia go i nurkuje, zanurzając się tak głęboko, jak tylko jest w stanie. W ogóle nie dyszy wybuchu, woda wyrzuca go na powierzchnię, skąd zostaje wciągnięty w środek kuli, jaka się uformowała z roze­rwanej eksplozją kraty, plecy i twarz ma poranione. I znów opada na wznak. Nie odebrał żadnego dźwięku, zaznał tylko ruchu, na boki i ku górze, zdzierające­go mu skórę z pleców i twarzy. Pamięta jedynie to, że na chwilę pojawiło się światło. Czuje smak krwi, kiedy wysuwa język i oblizuje wargi. I czuje smak krwi spływającej mu z nosa do gardła.

228

Patrick wychodzi z szybu i staje na podłodze hali pomiędzy szarymi maszynami, dotykając ich. by sprawdzić, które z nich są rozgrzane. Z wysokiego okna pada poblask światła z głównego budynku stacji pomp. Patrick zaczyna odpinać laseczki dy­namitu i układa je rzędem na podłodze. Znajduje jakąś szmatkę i przeciera laseczki do sucha. Wy­jmuje z kieszeni spłonki, lonty, detonatory, owinię­te nasączonymi oliwą ściereczkami. Rozwija kabel elektryczny i zaczyna łączyć spłonki z detonatorem.

Rozbiera się do naga i wyżyma wodę z ubrania, koszulę i spodnie rozkłada na rozgrzanych maszy­nach. Kładzie się i próbuje trochę odpocząć. Stara­jąc się kontrolować oddech, nabiera w płuca dużo powietrza, na wypadek gdyby miały to być jego ostatnie hausty. Kopalnie króla Salomona. Uśmie­cha się do siebie w ciemnościach.

Harris, na pół uśpiony na prowizorycznym łóżku w swoim służbowym gabinecie, słyszy tąpnięcie, jedno tąpnięcie, które zakłóciło harmonię dźwię­ków wydawanych przez szereg pomp wodnych. Wchodzi na galeryjkę stacji pomp. Jest ona jasno oświetlona, wszystko tu w porządku. Schodzi więc w szlafroku po schodach na dolny poziom pompo­wni, przechodzi przez parunastometrowe tunele Venturiego, po czym wraca, by usłyszeć ponowne fałszywe tąpnięcie. Nie widzi nic oprócz szarych maszyn. Z górnego podestu wygląda przez okno

i spostrzega wojskowe patrole na zewnątrz. Uspo­kojony wraca do swego pokoju.

Patrick odpoczywa z otwartymi oczyma, wpatrzony w wysokie okno, które wpuszcza nieco światła do ciemnego pomieszczenia. Zaraz przejdzie przez kory-

tarz, gdzie jej szukał i gdzie ją odnalazł, myjącą się przy świecy obok tych wszystkich kukiełek... tyle lat temu. Nie może dotknąć swej obolałej twarzy. Nie ma pojęcia, które kości uległy złamaniu.

Po dwudziestu minutach wstaje, wkłada na sie­bie ubranie i zaczyna podłączać detonatory do dynamitu. Wchodzi w wilgotne powietrze pompo­wni. W miarę rozmieszczania ładunków wyobraża sobie to, co ma nastąpić. Słup wody wytryśnie na dwadzieścia kilka metrów w górę i wyłamie osz­klony dach hali. Podłoga wygnie się, pozostałe pompy, przeciążone, rozlecą się w ciągu paru sekund. Kiedy wybuchnie basen zbiorczy, namio­ty wojskowe na pochyłym trawniku wpadną do wody o głębokości ośmiu metrów. Patrick rozwija kabel i rozmieszcza elektryczne zapalniki wzdłuż tuneli.

Ja od golfa zawsze wolę

W Metro Goldwyn dostać rolę...

Szum maszyn dobiega z dołu, kiedy tak na pół nuci, na pół pomrukuje, nie zdając sobie sprawy z tego, że piosenka z łodzi przyczepiła się doń jak rzep. Brodzi przez nie przefiltrowaną wodę, niosąc w wyciągniętej ku górze ręce zwoje kabla, wybiera­jąc te kolumny, pod które podłoży ładunki wybu­chowe. Woda wedrze się stąd w głąb wyłożonych różowym marmurem korytarzy.

W filmie mam pałac jak w niebie,

Ale brakuje w nim ciebie.

Zakłada ładunek z elektrycznym detonatorem nad tablicą z napisem Dominion Centrifugal Pump. Ostatnie ładunki umieszcza pod zbiornika­mi z chlorkiem żelaza oraz pod osadzonym na

230

marmurowej wieżyczce zegarem z oświetloną tar­czą. Dopina kable do głównego detonatora.

Boso wchodzi po schodach, ciągnąc za sobą przewody wokół galeryjki na półpiętrze, aż do pokoju służbowego Harrisa.

Harris siedzi za biurkiem, przy giętej lampie, jakby oczekując, kiedy drzwi się otworzą. Nawet gdyby znał tego mężczyznę uprzednio, nie byłby go rozpoznał. Czarne cienkie bawełniane spodnie i takaż koszula, pokryta tłustą czernią twarz - krew przy skaleczeniach i zadrapaniach. Krwawią mu kostki, jedno ramię zwisa bezwładnie. Kiedy intruz odwraca się, by zamknąć za sobą drzwi, Harris spostrzega, że koszulę ma szeroko rozerwaną na plecach.

Intruz podchodzi do Harrisa, trzymając detona­tor pod prawą pachą jak kurczaka.

- Czy ty mnie znasz?

- Pracowałem u pana, panie Harris. Przy budo­wie tunelu, którym się tu dostałem.

1 Kim jesteś? Dlaczego się poważyłeś na próbę wtargnięcia tutaj?

1 Ja się nie poważyłem na żadną próbę, ja tu wtargnąłem. Wszystko jest zaminowane. Wystar­czy nacisnąć guzik tego tutaj detonatora.

- Czego chcesz? Kim jesteś?

- Jestem Patrick Lewis.

Zapadła cisza. Patrick pochylił się i musnął palcami gładką powierzchnię biurka Harrisa.

- Skaleń - wyszeptał.

Harris patrzył w oczy rozjarzone na tle ciemnej twarzy mężczyzny. Podszedł do barku i wyjął

231

z niego karafkę brandy i kieliszki. Rozmyślał nad czymś. A potem zaczął mówić. Opowiadał o tym, jak nienawidzi miejskich oficjeli, ale jak bardzo kocha City Hall.

- Praktycznie biorąc, urodziłem s i ę na ra­tuszu. Moja matka była tam sprzątaczką. Ciężko pracowałem.

- Ale zapomniałeś pan o nas.

- Wynajmowałem was do pracy.

- Ale pańskie zasmarkane kafelki do toalety w jodełkowy wzorek kosztowały więcej niż połowa naszych zsumowanych zarobków.

- Tak, to prawda.

- I nie wstyd panu?

- Weź pod uwagę, że przez pięćdziesiąt lat ludzie będą tu przychodzić i podziwiać te kafelki w jodełkę oraz miedziane dachy. Potrzeba nam czegoś niezwykłego, czegoś, co uwzniośla życie. Zęby i pazury straciłem, walcząc o te jodełkowate kafelki.

- Pan walczył. Pan walczył. Pomyśl pan

o tych, co budowali podziemne tunele. Czy pan wie, ilu z nas tam zginęło?

- Nie zachowały się żadne wykazy.

- Proszę zgasić światło.

- Co?

- Zgaś pan światło.

Harris nacisnął wyłącznik giętej lampy. W poko­ju zapadła ciemność.

Patrick wsunął się teraz w cień, nadal trzymając detonator pod prawą pachą. Potrzebny mu był ruch, spacer. Uwiązł w spojrzeniu Harrisa, w sen­nych gestach jego ręki, poczuł się zahipnotyzowany jego spokojnym głosem, światłem tej jedynej lam­py. Bez światła czuł się pewniej, wychwytując

232

z mroku kształty przedmiotów, wyczuwając zapach rozścielonego gdzieś łóżka.

- Nie rozumiesz władzy. Nie lubisz władzy, nie szanujesz jej, nie chcesz, żeby istniała, ale przez cały czas się wokół niej obracasz. Przypominasz posłań­ca. Przemyśl to, Patricku... Nie, nie odpowiadaj teraz. Ja będę jeszcze mówił. Ale zapal światło, zanim zdecydujesz się zdetonować te ładunki. Albo pozwól, żebym ja zapalił.

- Pozwolę. No to mów pan dalej, Harris.

- To, co chcesz zrobić, to łajdactwo.

Harris wiedział, że dożyje ranka. A wtedy snop słonecznego światła padnie wprost na jego wielkie biurko, stosy zapisanego papieru, wieczne pióro. Pistolet leży przy łóżku. On więc musi dotrwać do pierwszych kolorów poranka wpadających do po­koju przez witrażowe okno o prawie trzymetrowej średnicy, składające się z ośmiu szyb w kształcie półksiężyców. Pochylił się nad biurkiem.

- Pewnej nocy miałem sen. Wysiadłem z au­tobusu przy College Street. Było to w czasie, kiedy ją przebudowywaliśmy w taki sposób, by wiodła przez wiadukt wprost do dzielnicy Carlton 9 i znalazłem się w otoczeniu, w którym nigdy przedtem nie byłem. Zobaczyłem fontanny usy­tuowane w miejscach, gdzie przedtem były skrzy­żowania. Dziwne było to, że wiedziałem, jak się poruszać w tym zmienionym otoczeniu. Wiedzia­łem, że za chwilę się odwrócę i zobaczę dalsze fontanny. Kiedy się obudziłem, poczucie tej swo- jskości towarzyszyło mi przez cały dzień. Następnej nocy śniło mi się, że spaceruję po tajemniczym parku położonym za Spadina Avenue. W dniu, który po tej nocy nastąpił, jadłem lunch z ar­chitektem Johnem Lyle’em. Opowiedziałem mu

o tych śnionych pejzażach, a on wybuchnął śmie­chem. „One naprawdę istnieją” — powiedział. „Gdzie?” - spytałem - „W Toronto.” Zrozumia­łem, że śniłem o projektach rozbudowy miasta, odraczanych przez całe lata. Te cudowne rzeczy nazywano zbyt pospolitymi albo drogimi, wyga­dywano różności. A ja poszedłem w tamte miejs­ca na spacer, obok ronda przy Yonge i Bloor, wzdłuż planowanej Federal Avenue do Union Stat)on. Lyle miał rację. To wszystko istniało rzeczywiście. Mogło zaistnieć. Mam na myśli Bloor Street Viaduct, i ten tu budynek; wszystko to jest zapowiedzią tego, co można by tutaj zrobić.

Musisz zrozumieć, Patricku, że jesteś podobny do tych miejsc. Jesteś takim samym wytworem jak radni miejscy i milionerzy. Ale należysz do tych karzełków przedsiębiorczości, którzy nigdy nie zyskają uznania ani szacunku. Do kundli. Je­steś synem marnotrawnym, zaginionym spadko­biercą. Więc kryjesz się w lasach. Odrzucasz władzę. A tak właśnie rozumiana dobroć ogłu­pia — politycy, i prasa, i burmistrzowie,

i ich doradcy - oni wszyscy dzięki temu zostają rzecznikami naszych czasów. Musisz sobie uświa­domić, że sztuka polega na tym, by być w równym stopniu poważnym za młodu, jak i w starszym wieku.

- Czy znałeś kobietę nazwiskiem Alice Guli?

- Nie... a czy powinienem ją znać?

- Tak.

- Czy ona nie żyje?

- Dlaczego o to pytasz?

- Bo ty spytałeś: czy znałem.

- Tak. Nie żyje.

Patrick zapalił światło i zobaczył wpatrzone w siebie oczy.

- Już się zdecydowałeś?

- Jeszcze nie.

Zgasił światło. Znów zniknęli sobie z oczu.

- Alice Guli - wycedził Harris - została zamor­dowana przez jakiegoś anarchistę.

- Nie.

- Była aktorką. Czy to się zgadza?

Patrick usłyszał w ciemności, jak Harris pociąga łyk brandy i odstawia szklankę na biurko. Patrick usiadł na podłodze, trzymając zdrową rękę na detonatorze.

- Myślę, że ją raz spotkałem - powiedział Harris.

- Występowała tutaj. W twojej nie ukończonej wtedy stacji filtrów odbywały się mityngi. I tu właśnie ją spotkałem, po latach.

- Jakie mityngi? O czym ty mówisz?

- A potem ją utraciłem... Ktoś jej dał do ręki nie tę torbę co trzeba. Zwykła pomyłka. Wzięła ze sobą nie tę torbę. Niosła w niej dynamit z zega­rowym zapalnikiem, bombę zegarową. Szła z nią sobie w tłumie przechodniów, po Danforth, koło Broadview, przez sam środek miasta. Kto wie, co myślała o zawartości tej torby. Wiedzieli, że jest w niebezpieczeństwie, jak tylko stwierdzili, że wzię­ła niewłaściwą torbę.

Patrick szeptał głosem niemal niedosłyszalnym. Gdyby zapisywał swe słowa, literki stawałyby się coraz mniejsze.

- Nigdy już nie chcę o tym mówić.

- Więc stanie się to na zawsze nocnym ko­szmarem.

- To zawsze będzie koszmarem, Harris. Miała takie powiedzenie, taki cytat: „W domu bogacza nie ma miejsca, w które by można splunąć, oprócz jego twarzy.”

-To Diogenes.

- Nie wiedziałem.

Milczenie.

- Patricku, przemów do mnie.

- Odnaleźli mnie w garbarni, wykrzyczeli to wszystko, co się zdarzyło. A ja wybiegłem. Pobie­głem skrajem doliny na północ, nie kursowały tramwaje, demonstracje wprowadziły tego dnia kompletny chaos. Dobiegłem do Geranium Bake- ry i wyciągnąłem stamtąd jej przyjaciela Temelcof- fa, aby mi pomógł ją odnaleźć. Obaj dobiegliśmy do Danforth Avenue, gdzie gromadził się tłum, w którym powinna była się znajdować. Zanim tam dotarłem nie miałem w sobie nic, co mógłbym wykrzyczeć. Alice! Nie byłem w stanie nawet tego wyszeptać. Wychylaliśmy się ponad głowy tłumu, aby ją w nim wypatrzyć. Miała ze sobą bombę zegarową, nawet o tym nie wiedząc, i lada chwila cały ten ładunek mógł ją rozerwać. Pod­skakiwaliśmy z Temelcoffem, tłum kłębił się wo­kół nas, co chwila spostrzegaliśmy nasze oszalałe z trwogi twarze... I nagle usłyszałem eksplozję. Niezbyt daleko, dość blisko, aby można było Alice odnaleźć, odebrać jej torbę i wyrzucić ją gdzieś na ulicę...

Patrick zapamiętał, że nikt się wtedy nie poru­szył, tłum zamarł. Utworzyła się już przestrzeń pomiędzy Alice okaleczoną przez wybuch, jakby próbującą zebrać rozdarte żebra, a roztrzęsionymi ludźmi oddalonymi od niej o kilka metrów. Po­znała go, kiedy się do niej zbliżał, oczy miała 236

szeroko otwarte, ranę po tej stronie ciała, z której trzymała torbę.

Objął ją delikatnie, każdy ruch wywoływał w niej ból. Przede wszystkim uporczywie wpa­trywał się w jej oczy, bojąc się, że się zamkną, że ją od niego odgrodzą. Jedna powieka przy­mykała się jej co chwila, potem zaczęła opadać druga powieka, jakby się zająkiwała. A potem torba, leżąca o kilka metrów dalej, wybuchła ponownie.

Nieszkodliwie. Ale kiedy spojrzał na Alice, oczy miała już zamknięte. Martwą ręką trzymała go za połę marynarki.

Zerwał się i pobiegł, ubrudzony jej krwią, przez korytarz, otwierający się przed nim wśród przera­żonego tłumu. Podświadomy lęk wypływał mu przez usta. Uderzył w coś bardzo twardego, i to go przywróciło do rzeczywistości.

Zobaczył twarz Temelcoffa, który obejmował go i nie chciał uwolnić z uścisku. Nie dlatego, by go więzić, lecz uspokoić. Patrick szarpał się na wszystkie strony. Twarz dawnego budowniczego mostu tworzyła spoistą całość tylko dzięki dwóm jasnym Izom, które po niej spływały. Dwie małe srebrne kropelki.

A potem Nicholas Temelcoff puścił go i podszedł do ciała Alice.

- Patricku...

W pokoju zalegały ciemności. Zapanowała też cisza. Harris siedział spokojnie, milcząc, niczego nie widząc. Wiedział tylko, skąd uprzednio do­chodził głos.

Pod sufitem, wysoko nad nim, okno w formie ośmiu półksiężyców. Rzucał chwilami okiem ku niemu, odnosząc wrażenie, że się zabarwia na niebiesko. Mój Boże, on tu wpłynął rurociągiem.

Harris uświadomił to sobie nagle. Jakżeż się tu dostał, jak się przedarł przez tunel? Jaka wizja, jakie pragnienie nim powodowało? Nacisnął guzik zegarka, który wydzwonił godzinę piątą. Czysty dźwięk wypełnił pokój.

Świadomość, że wkrótce nadejdzie świt, broniła Harrisa przed zaśnięciem. Pozostał, tam gdzie sie­dział, jeszcze przez godzinę, a potem blask świtu wdarł się do pokoju. Osiadł w rogach sufitu, wyodrębnił zarysy szaf, kafelków w jodełkę, które tak wszystkich irytowały, w końcu rozświetlił alko­wę, gdzie stało łóżko; Patrick leżał na nim w dziw­nej pozycji - dolna połowa ciała skurczona, górna rozciągnięta, głowa odrzucona do tyłu. Miał krew na szyi i na koszuli. Zranił się w szyję w ciemności. Mój Boże, Harris wstał. Zaraz znów usiadł. Nie, on śpi. On śpi! Powalony snem. Po przedarciu się tutaj. Harris pojął, że jest ocalony. Detonator leżał na podłodze. Już przedtem Harris zrozumiał, dlaczego ten człowiek wybrał sobie jego: wiedział, że jest on jednym z tych niewielu ludzi u władzy, których otacza coś dotykalnego, namacalnego. Ale ci ludzie, którzy sprawują władzę prawdziwą, nie mają się czym wyka­zać. Mają tylko papier. Nie noszą przy sobie ani centa. Harris był pośród nich nowicjuszem. Musiał się zawsze sprzedawać.

Stanął nad Patrickiem. „Legł spać i wtem zbu­dzony ze snu patrzy: lwy swawolą, w blasku Sina życiem się cieszą. Od razu topór bojowy podźwi- gnął, miecz wyrwał zza pasa, na lwy się rzucił, wpadł między drapieżników jak prędka strza­ła...”*

Rozległo się pukanie do drzwi. Szósta rano. Nie odpowiedział. Zapukano ponownie. Harris był pe­wien, że Patrick obudzi się nagle.

- Proszę wejść - wyszeptał.

Wszedł służbistym krokiem oficer i zasalutował. Harris położył palec na ustach, zanim tamten zdołał wyrecytować przyniesioną informację. Wskazał oficerowi mężczyznę leżącego na łóżku.

- Proszę wziąć ten detonator i rozbroić. I proszę pozwolić temu człowiekowi spać nadal. Proszę się nie odzywać. Tylko wziąć stąd ten przedmiot.

I przysłać tu pielęgniarkę, on się poranił.

- Patricku?

Budził się powoli, Hana położyła mu rękę na barku.

- Patricku? Musimy jechać do Marmory.

- Jeszcze pięć minut, jeszcze dziesięć.

- Nie, m u s i m y już jechać. Zaparzyłam dla nas kawę w termosie.

- Dziękuję.

Czuje na ubraniu wilgoć sennego potu.

- Obudziłem się. Marmora. Okay.

Nocą spojrzał z balkonu w głąb rozległego, zielonego ogrodu właściciela domu. Żar ostatnich upalnych dni wciąż dawał się wyczuć w powietrzu. Hana zam­knęła drzwi i zeszli z drugiego piętra po żelaznych schodach, po czym przez Albany Street doszli do samo­chodu. Domy były o tej porze piękne i wielkie, gdzienie­gdzie paliły się zabłąkane światła i mógł dojrzeć wnętrza, nieśmiało odkrywające sWój intymny charakter; każdy pokój był osobnym, drugoplanowym bohaterem jakiejś opowieści. Zdrowym ramieniem obejmował Hanę, a ona przyciskała do piersi termos.

Opowiedz mi o niej.

- Była najbliższą przyjaciółką twojej matki. Opowiem ci całą jej historię.

Balkony na drugim piętrze wychodzą na ulicę. Z każdego wnętrza paruje jakaś woń. Pan Rivera polewa swój ogród o trzeciej nad ranem, powróci­wszy z nocnej zmiany, kryje się, kiedy obok niego przechodzą. Brzęk psiego łańcucha towarzyszy przez chwilę ich krokom. Wyruszają, by przywieźć Clarę z powrotem na tę ulicę. On uznał ją za najpiękniejszą, czuł się na niej najszczęśliwszy o tej porze, kiedy można było zobaczyć oposy w widocz­ny sposób oswojone, wspinające się po schodkach, jakby brały ganek w posiadanie.

Zatrzymali się przy fordzie i otworzyli drzwi po stronie pasażera. On zamierzał usiąść po stronie kierowcy. Ale spytał:

- Chcesz prowadzić?

- Ja? Nie umiem zmieniać biegów.

- Spróbuj. Nauczę cię tego, zanim wyjedziemy z miasta.

- Dobrze spróbuję.

Hana siadła po prawej stronie, za kierownicą, ustawiła sobie lustro wsteczne odpowiednio do swego wzrostu. On się rozsiadł na fotelu dla pasa­żera, wydając odgłosy niemal zwierzęcego zadowo­lenia. Pełna wygoda.

- Zapal światła — powiedział.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wąż w lwiej skórze
Wąż w lwiej skórze Mahaliem
Wąż w lwiej skórze, Fan Fiction, Harry Potter
Wąż w lwiej skórze [Z]
Wąż w lwiej skórze
Wąż w lwiej skórze (hp&dm)
Wąż w lwiej skórze HPlDM
Ondaatje Michael Angielski pacjent
Ondaatje Michael Angielski pacjent(1)
Wąż w lwiej skórze
Ondaatje Michael Divisadero
Ondaatje Michael Der englische Patient
Michael Ondaatje Angielski pacjent
WPs wyklad06
Michaels Leigh Sprzedaj mi marzenie
Michaels Fern Światła Las Vegas 03 Żar Vegas
Michaels Leigh Kim jesteś Święty Mikołaju
Ratownictwo Medyczne - Zasady odbierania porodu w wps, Ratownictwo Medyczne, Materiały ze studiów, M

więcej podobnych podstron