W.E.B. Griffin
Walka agentów
Ostatni bohaterowie #4
The Fighting Agents
Tłumaczył Jerzy Łoziński
Cykl „Ostatni bohaterowie” dedykuję:
porucznikowi piechoty Armii Stanów Zjednoczonych Aaronowi
Bankowi, odkomenderowanemu do Biura Służb Strategicznych
(potem pułkownikowi Sił Specjalnych),
oraz
porucznikowi piechoty Armii Stanów Zjednoczonych Williamowi
E. Colby’emu, odkomenderowanemu do Biura Służb Strategicznych
(potem dyplomacie i dyrektorowi
Centralnej Agencji Wywiadowczej).
Wyżej wymienieni, służąc jako dowódcy zespołów operacyjnych
we Francji i w Norwegii, ustanowili wzorzec męstwa, wiedzy,
patriotyzmu i uczciwości dla wszystkich pracowników
amerykańskich służb specjalnych.
Ponieważ przenosiny generała Douglasa MacArthura do Australii z ufortyfikowanej wyspy Corregidor w Zatoce Manilskiej nastąpiły na jednoznaczny rozkaz prezydenta USA oraz głównodowodzącego sił zbrojnych Franklina Delano Roosevelta, więc generał był przekonany, iż chodzi tylko o zmianę kwatery głównej. Mówiąc inaczej, MacArthur był zdania, że zdziesiątkowane, wygłodniałe i mające naprzeciw znacznie silniejszego wroga oddziały amerykańskie i sojusznicze na Filipinach pozostaną pod jego rozkazami. W szczególności zaś był pewien, że jego zastępca, generał broni Jonathan M. Wainwright, wysoki, kościsty kawalerzysta, zgodnie z zasadami i dobrym obyczajem pozostanie jego podkomendnym.
Ostatni, ustny rozkaz, jaki MacArthur wydał Wainwrightowi — na małej drewnianej przystani wyspy Corregidor, gdy generał, jego żona, syn i mała asysta mieli za chwilę wsiadać do szalup — brzmiał: „Trzymać się!” Dla Wainwrgihta znaczyło to tyle, iż nie wolno mu się poddać.
MacArthur od samego Roosevelta uzyskał przyrzeczenie, iż jego oblegane na Corregidorze oddziały otrzymają zaopatrzenie i wzmocnienie, był więc pewien, że jak długo Corregidor będzie się bronić, tak długo prezydent będzie czuł się zobowiązany do przysyłania uzupełnień. Wyspa Luzon, wraz ze stołecznym miastem Manillą, wpadła w ręce Japończyków, ale na Mindanao znajdowało się ponad dwadzieścia tysięcy zdrowych i nieźle wyekwipowanych żołnierzy, którzy po otrzymaniu wzmocnienia mogli pod dowództwem generała dywizji Williama Sharpa próbować odbić Luzon.
MacArthur nie wykluczał, że Corregidor się nie utrzyma, ale wtedy, przypuszczał, generał Wainwright przeniesie swą flagę z trzema gwiazdkami na Mindanao, gdzie przejąwszy dowództwo od Sharpa, dalej będzie prowadzić walkę.
Zanim jednak generał MacArthur dotarł do Brisbane, podróżując najpierw na pokładzie kutra torpedowego, a potem B–17, Wainwright zaczął otrzymywać rozkazy bezpośrednio od szefa sztabu wojsk lądowych, generała George’a Cutletta Marshalla.
MacArthur i Marshall nie pałali do siebie przyjaźnią. Kiedy na przykład przed wojną Marshall był pułkownikiem w Fort Benning, MacArthur, wówczas dowódca sztabu wojsk lądowych, oświadczył, iż Marshall nigdy nie powinien dowodzić jednostką większą niż pułk. Kilka następnych tego typu incydentów nie pogłębiło wzajemnej sympatii.
Departament Wojny dał Wainwrightowi jasno do zrozumienia, że nie podlega już Mac Arthurowi, a zatem obronę Filipin prowadzi na własną odpowiedzialność.
Wiązało się to z faktem, że bez zgody, a nawet wiedzy MacArthura prezydent Roosevelt, konsultując się z generałem Marshallem oraz generałem brygady Dwightem D. Eisenhowerem (który był przez pewien czas zastępcą MacArthura na Filipinach), uznał, że nie tylko niepodobna wzmocnić oddziałów na Filipinach (zważywszy na różnicę sił marynarki amerykańskiej i japońskiej), lecz także że pierwszorzędne znaczenie w tej wojnie mają walki z Niemcami w Afryce Północnej oraz Europie.
1 maja 1942 roku w granitowych tunelach Corregidoru stacjonowało trzynaście tysięcy żołnierzy amerykańskich i filipińskich (otrzymujących dziennie trzy ósme racji żywnościowych). W tej liczbie znajdowało się wielu rannych oraz pielęgniarki, które ewakuowano z Luzonu, aby nie były narażone na gwałty Japończyków. Tego dnia artyleria japońska wystrzeliła na Corregidor szesnaście tysięcy pocisków, z których każdy lądował co pięć sekund. Ostrzał o tej samej intensywności utrzymywano przez trzy następne dni.
W nocy 5 maja generał Wainwright, dla którego było jasne, że Japończycy szykują się do generalnego szturmu, porozumiał się drogą radiową z generałem Sharpem i pozostałymi dowódcami oddziałów amerykańskich rozrzuconych na wyspach i dał im wolną rękę, jeśli chodzi o prowadzenie walk.
Większość ciężkiej artylerii na wyspie została wprawdzie zniszczona przez ostrzał japoński, ciągle jednak podlegli Wainwrightowi żołnierze mieli dość krótkiej broni, aby zadać poważne straty atakującym, lecz zdeterminowani i waleczni Japończycy zdobyli przyczółki.
Upadek Corregidoru był przesądzony.
Dalszy opór nie miał sensu. Gdyby nadal próbowano obrony, Japończycy ustawiliby działa u wejścia do tunelu Malinta, a ich salwy zmasakrowałyby żołnierzy, rannych i personel medyczny równie skutecznie, jak szlauch może oczyścić rurę ściekową.
Dlatego też Wainwright wysłał z białą flagą swego adiutanta i jednego z oficerów sztabowych, aby podjęli rokowania z nieprzyjacielem.
Niedługo potem spotkał się na Luzonie w solidnie poharatanym przez kule obejściu ze swym japońskim odpowiednikiem, generałem broni Masaharu Hommą. Aczkolwiek ostrzyżony na łyso Homma mówił biegle po angielsku, z Wainwrightem porozumiewał się za pośrednictwem tłumacza. Nie interesowała go kapitulacja Corregidoru. Domagał się bezwarunkowej kapitulacji wojsk amerykańskich na wszystkich wyspach filipińskich. Gdyby generał Wainwright wzbraniał się przed taką decyzją, Homma podejmie operacje taktyczne, przez które rozumiał unicestwienie obrońców Corregidoru.
W towarzystwie japońskiego pułkownika Kano, który studiował w New Jersey, generał Wainwright pojechał zarekwirowanym przez Japończyków cadillakiem do studia radiowego KZRH w Manili, skąd jako najwyższy stopniem oficer amerykański na Filipinach rozkazał wszystkim dowódcom zaniechanie jakichkolwiek działań bojowych i podjęcie przygotowań do kapitulacji wobec cesarskiej armii Japonii.
Nie wszyscy jednak Amerykanie byli gotowi posłuchać generała Wainwrighta.
W wyglądzie generała brygady Wendella W. Fertiga, dowódcy sił na Mindanao–Visayan, zwracały uwagę dwie rzeczy rzadko spotykane pośród wyższych dowódców amerykańskich: kozia bródka i zakrzywione wąsiki oraz osadzony na głowie pod zawadiackim kątem spiczasty kapelusz trzcinowy, na którym kolebała się lokalna bransoletka.
Generał Fertig, szczupły, rudowłosy, czterdziestojednoletni mężczyzna, nie był zawodowym żołnierzem. Nie kończył bynajmniej West Point, do armii USA został powołany rok wcześniej z rezerwy wojsk lądowych jako kapitan Korpusu Inżynieryjnego. Wojska lądowe Stanów Zjednoczonych na Filipinach bardzo chciały skorzystać z doświadczenia cywilnego inżyniera, zwłaszcza że znał teren. Powołany do wojska Fertig żonę i resztę rodziny dla bezpieczeństwa wysłał do Kolorado.
Od rozpoczęcia japońskiej inwazji aż po kapitulację ogłoszoną przez generała Wainwrighta 5 maja 1942 roku Fertig trudnił się przede wszystkim niszczeniem — głównie przy użyciu materiałów wybuchowych — dróg, mostów, tuneli, tras zaopatrzeniowych, aby nie pozwolić nieprzyjacielowi na ich wykorzystanie. Wiele z tych, które teraz demolował, sam wznosił przed wojną.
5 maja 1942 roku podpułkownik Fertig — od podjęcia służby dwukrotnie awansowany — z pełną świadomością tego, co robi, i ewentualnych konsekwencji, postanowił nie posłuchać rozkazu swego przełożonego, generała broni Jonathana Wainwrighta, który domagał się natychmiastowego zaprzestania wszelkich działań bojowych wobec armii Cesarstwa Japonii, a także podjęcia przygotowań do bezwarunkowej kapitulacji.
Podpułkownik Fertig zdecydował, że schroni się w górzystych terenach Mindanao i stamtąd będzie próbował możliwie jak najdotkliwiej szkodzić Japończykom. W tym momencie towarzyszyli mu jedynie: kapitan Charles Hedges, także rezerwista wojsk lądowych, starszy bosman Ellwood Orfett oraz szeregowiec wojsk lądowych Robert Bali.
Zrazu ich sytuacja była trudna. Aby nie wpaść w ręce Japończyków, musieli ukrywać się w dżungli i odżywiać się tym, co popadnie, albo tym, co od czasu do czasu, z narażeniem życia, dostarczali im krajowcy z plemienia Moro.
Pewnego razu widzieli, jak amerykańscy jeńcy — oficerowie bez nakryć głowy i z rękami związanymi na plecach — eskortowani są do obozu. Napotkali wprawdzie filipińskich żołnierzy, którzy jeszcze nie skapitulowali, ale nikt specjalnie nie garnął się do Fertiga. Zewsząd słyszeli ponure uwagi, że wojna się skończyła i jedynym rozsądnym posunięciem jest poddać się.
Fakt, że w życiu prywatnym Fertig był człowiekiem skromnym, nie przeszkadzał mu sądzić, że może odegrać w toczącej się wojnie rolę niebagatelną. Zachował się prowadzony przez niego dziennik, w którym, schroniwszy się na ryżowym polu nieopodal Moray, zanotował:
„Wobec wszechobecnego przeciwnika muszę zorganizować ruch oporu w warunkach, które ledwie pozwalają marzyć o zwycięstwie. Czuję jednak… że taki los jest mi pisany, a u kresu drogi czeka triumf. Zwycięstwa będą może małe i cząstkowe, ale ostatecznie to my będziemy górą”.
Podpułkownik Fertig zastanawiał się nad tym, dlaczego Filipińczycy i Amerykanie, którzy nie dostali się jeszcze do niewoli, nie chcieli przyłączyć się do niego, i doszedł do wniosku, że jest oficerem o zbyt niskiej randze, aby wzbudzać entuzjazm wśród ochotników. Rzecz mogłaby wyglądać zupełnie inaczej, dywagował, gdyby do oporu wezwał prawdziwy żołnierz, i to nie byle jaki. Na przykład, gdyby apel ogłosił generał, reprezentujący na Filipinach amerykańskie siły zbrojne.
1 października 1942 roku na twardej okładce bloku do pisania Fertig nakreślił ołówkiem wezwanie, które następnie przybił do drzewa.
Sztab Naczelnego Dowódcy
Sił Zbrojnych USA na Filipinach
Armia Polowa Mindanao–Visayaan
1 października 1942
PROKLAMACJA
1 Na mocy władzy przysługującej mi jako najwyższemu rangą na Filipinach oficerowi sił zbrojnych USA niniejszym przejmuję dowództwo nad wszystkimi oddziałami
2. Na cały czas wojny ogłaszam stan wojenny ze wszystkimi tego konsekwencjami.
Wendell W. Fertig
Gjenerał brygady wojsk lądowych USA
DO WIADOMOŚCI.
1. Wszystkich dowódców oddziałów USA
2. Wszystkich żołnierzy niezależnie od stopni
3 Wszystkich gubernatorów
4. Wszystkich urzędników
5. Wszystkich sędziów pokoju
Jeden z miejscowych kowali wykuł mu ze srebrnych dolarówek dwie pięcioramienne gwiazdki i Fertig wpiął je w rogi kołnierza.
Zdawał sobie sprawę z tego, że wiatr może zerwać proklamację z drzewa, zanim ktokolwiek ją przeczyta, a nawet jeśli dłużej powisi (informacja zatytułowana „Do wiadomości” była blefem, obwieszczenie istniało wyłącznie w jednym jedynym egzemplarzu), może wywołać tylko pusty śmiech i kpiny z jakiegoś zwariowanego amerykańskiego dziwaka. Niemniej jednak kiedy dwa dni później czwórka żołnierzy kroczyła plażą, w każdej chwili gotowa schronić się w dżungli, gdyby w promieniu wzroku pojawili się Japończycy, zobaczyła małego, żylastego Moro, który miał na sobie strzępy munduru, a w ręku trzymał karabin Enfield model 1917, którym posługiwali się Amerykanie podczas I wojny światowej.
Moro dziarsko zasalutował i w najlepszej angielszczyźnie, na jaką go było stać, poinformował generała Fertiga, że on i jego ludzie są na rozkazy, a także poradził, aby czym prędzej skryć się w dżungli, gdyż w odległości strzału znajdowali się na plaży Japończycy. Nie wydawało się, aby miał jakiekolwiek wątpliwości co do gwiazdek Fertiga; wprost przeciwnie, trudno było nie odnieść wrażenia, że filipińscy żołnierze bardzo są radzi, iż oto jest ktoś, kto wie, co robić.
Wyszukano odpowiednie miejsca na kwaterę. Nieufortyfikowane wprawdzie, było jednak niewidoczne z powietrza i trudne do zlokalizowania na ziemi. Lecz nawet gdyby zostało odkryte, bardzo trudno byłoby teren okrążyć, gdyż w przypadku zagrożenia Fertig ze swymi ludźmi mógł wycofać się w góry.
Pozostanie na wolności było rzeczą najważniejszą; drugą w kolejności: oznajmienie o swej obecności: a) wszystkim, którzy się nie poddali i chcieli walczyć; b) Japończykom, aby zaczęli ich tropić, angażując w to siły, które nie będą uczestniczyć w innych walkach; c) dowództwu amerykańskiemu.
Z punktem „c” wiązało się pewne ryzyko. Po pierwsze, mógł otrzymać rozkaz natychmiastowej kapitulacji (Fertig z góry był przygotowany, że takiemu rozkazowi się nie podporządkuje, jak nie podporządkował się już decyzji generała broni Wainwrighta). Po drugie, dowództwo wojsk lądowych USA mogło mieć do niego pretensje za to, iż nie tylko mianował się generałem brygady, lecz także przyznał sobie prawo, aby przejąć dowództwo na Mindanao i ogłosić tam stan wojenny.
Tak czy owak uznał, że trzeba zaryzykować. Było całkowicie jasne, że jeśli na Mindanao mają w ogóle powstać oddziały powstańcze, to do ich uzbrojenia nie wystarczy to, co uda się zabrać Japończykom. Jedyną nadzieją była armia amerykańska, która mogła zrzucić broń z powietrza albo dostarczyć łodzią podwodną. Kwestia nie ograniczała się zresztą do broni. Niesłychanie ważne były też lekarstwa, a zwłaszcza chinina.
Nade wszystko jednak Fertigowi potrzebne były pieniądze, i to nie banknoty, lecz złote dolarówki, najlepiej dwudziestki. Jak najwięcej monet. Nimi mógłby opłacić swych żołnierzy, co bez wątpienia zagwarantowałoby mu odpowiednią powagę w oczach Filipińczyków. Nie chodziło tylko o żołd, ale także o możliwość nabywania żywności oraz wynagradzania za pomoc wodzów plemiennych.
Poinformowanie dowództwa wojsk lądowych USA o istnieniu armii Mindanao–Visayan nastręczało jednak ogromnych trudności. Po pierwsze, armia, czy właściwie jej malutki zarodek, nie dysponowała radiostacją. Nawet gdyby ją jakoś zdobyła, nie miała generatora, który by ją zasilał. Ale nawet gdyby udało się jakimś cudem zdobyć radio i generator, to wcale nie było pewności, że radiooperatorzy Korpusu Łączności Wojsk Lądowych odpowiedzą ze Stanów na komunikat. Raczej powinni uznać, że to japońska prowokacja, gdyż każdy regularny komunikat wojskowy powinien być zaszyfrowany.
Korzystając z nadanych sobie uprawnień, generał brygady Fertig mianował starszego bosmana Orfetta i szeregowca Balia podporucznikami. Orfett miał się zająć porzuconą tłocznią oleju kokosowego, którym można było handlować. Bali został oficerem łączności Amerykańskich Sił Zbrojnych na Filipinach (w skrócie AMFIP) i miał znaleźć sposób na skontaktowanie się ze sztabem wojsk amerykańskich w Australii. Sposób na dokonanie tego pozostawiono jego pomysłowości.
Na radiooperatora podporucznik Bali wybrał filipińskiego gimnazjalistę Gerarda Almendresa. Kiedy wybuchła wojna, Almendres był w trakcie korespondencyjnego kursu radiotelegraficznego, którego zdążył odbyć nieco więcej niż połowę. Korzystając ze szkoleniowych planów, przystąpił do budowy nadajnika krótkofalowego. Większość części pochodziła z systemu dźwiękowego projektora filmowego, który zakopano, aby nie wpadł w ręce Japończyków.
Z Luzonu przypłynęła łódź z posiłkami. Sześciu podoficerów z jednostki saperskiej, wszystko starsi sierżanci sztabowi, z których jeden był Amerykaninem. Zabrał się z nimi także kapitan USAFEE, Dalekowschodnich Sił Wojsk Lądowych USA, który wolał uciec do dżungli, niż czekać na niechybną kapitulację Corregidoru.
Kapitan Horace B. Buchanan, absolwent Akademii Wojsk Lądowych USA, rocznik 1934, łysiejący mężczyzna z wyraźnymi oznakami niedożywienia, przywiózł ze sobą następny element nieodzowny, aby nawiązać kontakt z dowództwem w Australii. Było to małe metalowe pudełko z brązową tabliczką, na której widniał napis:
TAJNE
Urządzenie szyfrujące m94
Numer seryjny: 145
Absolutnie zakazuje się wynosić to urządzenie
poza wydzielone pomieszczenie kryptograficzne
TAJNE
Generał Fertig widział taki przedmiot po raz pierwszy w życiu i uznał go za fascynujący.
Urządzenie składało się z dwudziestu pięciu krążków aluminiowych, każdy wielkości srebrnej jednodolarówki, tyle że odrobinę grubszy. Były umieszczone na osi mającej mniej więcej dwanaście centymetrów długości w ten sposób, że mogły obracać się niezależnie. Na obrzeżu każdego krążka znajdowały się litery alfabetu, czasami w normalnej, ale znacznie częściej w przypadkowej kolejności.
— Jak to działa? — spytał Fertig.
Kapitan Buchanan zademonstrował funkcjonowanie urządzenia.
Każdy krążek ustawiano w takim położeniu, aby na „linii szyfrowej” ukazało się pierwszych dwadzieścia pięć liter wiadomości. Na innych liniach litery ułożone były chaotycznie.
Każde urządzenie szyfrujące było zaopatrzone w ściśle tajny dokument zwany SOI (Signal Operating Instruction — Instrukcja Operacji Sygnałowych), który zawierał między innymi informację o linii będącej w danym dniu linią „generacyjną”. Bezładny ciąg liter wysyłano drogą radiową.
Mówiąc dokładniej, ciągnął Buchanan, SOI zawierała wykaz kilku linii „generacyjnych”, najczęściej bowiem wiadomość miała więcej niż dwadzieścia pięć znaków. Ich zestaw był inny każdego dnia, na przykład jednego: 02, 13, 18, 21, 07, a drugiego: 24, 04, 16, 09, 09 i tak dalej, i tak dalej.
Kiedy wiadomość odebrano, szyfrant musiał przede wszystkim sprawdzić w SOI, jaka tego dnia linia jest „generująca”, a potem ustawić na niej pierwszych dwadzieścia pięć liter bezsensownego komunikatu, aby na linii „szyfrującej” pojawiła się sensowna informacja. Następnie postępował tak z kolejną linią „generującą”, aż cała treść została rozszyfrowana.
Czoło rudobrodego generała brygady zmarszczyło się w skupieniu.
— W przypadku, sir, gdy nadający nie dysponuje SOI — ciągnął Buchanan — może skorzystać z procedury alarmowej.
— Jakiej?
— Trzecia piątka w pięciu grupach składających się na pierwszych dwadzieścia pięć liter to ustalony ciąg znaków, który ostrzega odbiorcę, że nadawca nie ma SOI.
— I co wtedy?
— Po pierwsze, istnieje standardowa alarmowa linia generująca. Wiadomość zostanie odczytana, a odbiorca stara się potwierdzić tożsamość nadawcy.
— W jaki sposób?
— Pyta o nazwisko, a następnie o nazwisko panieńskie teściowej. Albo o imię dyrektora szkoły lub jego syna. O takie rzeczy, które najprawdopodobniej wiedzieć może tylko ta konkretna osoba.
Generał Fertig pokiwał głową z aprobatą.
— Łebski z pana facet, Buchanan. Będzie pan pierwszym szyfrantem oddziałów amerykańskich na Filipinach.
Dwie kwestie nadal pozostawały nierozwiązane. Po pierwsze, trzeba było złożyć do końca radiostację Gerarda Almendresa. Po drugie, należało zdobyć generator.
Buchanan nie miał pojęcia, jak to załatwić, wraz jednak z porucznikiem Ballem zasugerowali, iż mógłby tu coś zaradzić starszy sierżant Withers z jednostki saperskiej, któremu udało się zdobyć i zabezpieczyć łódź; na tej właśnie łodzi przypłynęli z Luzonu. Starszy sierżant regularnych wojsk lądowych był niemal z definicji osobą o wielkiej wiedzy i pomysłowości.
Wezwano zatem Withersa. Ten czuł się najwyraźniej niezręcznie i po drugim już zdaniu generała Fertiga wybuchnął:
— Rzecz w tym, panie generale, że wcale nie mam pewności, czy jestem starszym sierżantem.
— Mógłby pan wyjaśnić to dokładniej, sierżancie? Withers wytłumaczył, że był kapralem przydzielonym na Luzonie do oddziału zaopatrzenia amunicyjnego wojsk lądowych, gdy znienacka przerzucono go do saperów.
— Było nas piętnastu, panie generale, dziesięciu poległo. Tak czy siak było między nami dwóch sierżantów, którzy w ogóle nic nie wiedzieli o materiałach wybuchowych. Pierwotnie należeli do 26. Pułku Kawalerii, ale kiedy ten został rozbity, wraz z porucznikiem Whittakerem przydzielono ich do saperów.
— Porucznik Whittaker? — upewnił się Fertig. — Oficer kawalerii? On także zginął?
— Zginąć nie zginął, ale i on wcale nie był kawalerzystą, lecz pilotem myśliwca. Do kawalerii odkomenderowali go, gdy zabrakło samolotów, do saperów zaś, gdy rozwalili pułk, a pozostałe konie zostały zjedzone. Był prawdziwym artystą od trotylu.
— I co się z nim stało?
— Nie wiem, sir. Bossowie z Corregidoru chcieli go mieć u siebie. Wysłano po niego kapitana Buchanana, któremu udało się przekonać porucznika, żeby pozwolił mu zostać z nami.
„To zrozumiałe, że zanim Corregidor padł, chcieli mieć na miejscu »artystę od trotylu«,” pomyślał Fertig. „Jeśli nie zginął, jest teraz w obozie jenieckim. Szkoda. Gdyby został z Buchananem, mielibyśmy teraz tutaj z niego pożytek”.
— Ale mówił pan coś o swoim stopniu, sierżancie — przypomniał Fertig.
— Tak, sir. Porucznik Whittaker uznał, że skoro ja się znam na materiałach wybuchowych, a ci niby — saperzy nie, byłoby głupio, gdyby dwóch z nich było starszych ode mnie stopniem, więc od razu postanowił, że mianuje mnie starszym sierżantem. Ale nie wiem, czy miał do tego prawo. Nawet nie było mnie na liście kandydatów do awansu, sir.
Withers patrzył na Fertiga z wyrazem twarzy człowieka, który wyznał wszystkie swoje grzechy i gotów jest przyjąć z pokorą każdą pokutę.
— Starszy sierżancie Withers, niniejszym potwierdzam pański awans wcześniej dokonany w warunkach bojowych.
— Tak jest, sir. Bardzo dziękuję, panie generale.
— A teraz do rzeczy. Wezwałem pana tutaj, sierżancie, gdyż mamy pewien problem. Potrzebne nam zasilanie elektryczne.
— Do czego, sir?
— Do radiostacji.
— Na łodzi jest silnik dieslowski — odrzekł bez chwili namysłu Withers.
— Ale łódź zatopiliśmy.
— Także na Luzonie była zatopiona — odparł niezrażony Withers. — Silnikowi to nie zaszkodziło. Wezmę swoich saperów i damy sobie radę.
— A jak ją wyciągniecie?
— Weźmie się bawołu… Nie będzie problemów, sir.
Radiooperator drugiej klasy wyglądał na nie więcej niż siedemnaście lat: był niewysoki, szczupły, jasnobrązowe włosy miał ścięte tuż przy skórze, a wielkie słuchawki sprawiały, że głowa wydawała się jeszcze mniejsza. W swojej dziedzinie był bardzo dobry, potrafił zapisywać nadawane alfabetem Morse’a sygnały szybciej niż nadchodziły, a więc umiał odczytywać nadchodzącą wiadomość, nie tylko służyć jako urządzenie zamieniające sygnały dźwiękowe na graficzne.
Jedną ręką dał znak swemu przełożonemu, podczas gdy drugą sprawnie wkręcił do maszyny nową kartkę papieru. Porucznik, który podszedł na dany znak, wyglądał bardzo podobnie do radiooperatora, z tą tylko różnicą, że był ze cztery lata starszy i odrobinę cięższy. Niemniej i on miał chłopaczkowaty wygląd.
Wpatrywał się teraz w kartkę papieru:
MFS DO SZUSA AUSTRALIA
MFS DO SZUSA AUSTRALIA
ACNOW BRTSS DXSYT ERASH
POFTP QOPOQ CHTFS SDHST ALITS
CGHRZ QMSGL QROTX VABCG LSTYE
ACNOW BRTSS DXSYT QRSHJ ERASH
POFTP QOPOQ CHTFS SDHST ALITS
CGHRZ QMSGL QROTX VABCG LSTYE
MFS CZEKA NA POTWIERDZENIE OD SZUSA
AUSTRALIA
MFS CZEKA NA POTWIERDZENIE OD SZUSA
AUSTRALIA
— A to co takiego?
— Proszę spojrzeć na trzecią grupę, sir.
— A co z nią?
— To był kod alarmowy, kiedy lądowe używały jeszcze starej M94.
— Kto to jest MFS?
— Nie ma takiej radiostacji, sir.
— Więc jak pan sądzi, o co chodzi?
— Chyba Japonce w coś z nami grają.
— Hm, lepiej przekażę to do Presidio. Może mają gdzieś jeszcze M94.
— Dać im potwierdzenie?
— Wołają Australię, niech im Australia potwierdzi.
Zgodnie z rozkazem pierwszy zastępca głównego mechanika silnikowego Charles D. Staley stawił się w budynku Narodowego Instytutu Zdrowia.
Pięć tygodni wcześniej Staley pracował w ulokowanym tuż pod Chicago warsztacie remontowym ośrodka treningowego marynarki wojennej nad Wielkimi Jeziorami. Dla bosmana z osiemnastoletnim stażem nie było to wymarzone zajęcie, wcześniej jednak Staley pływał w patrolu rzecznym po Jangcy i mógł się teraz przekonać, że jeśli po takim zajęciu komuś udało się wrócić do Stanów — zamiast zostać zabitym czy dać się pojmać na Filipinach — marynarka nie bardzo wiedziała, co z kimś takim robić, i kazała, na przykład, zajmować się durnymi silnikami w jakimś durnym ośrodku szkoleniowym albo robić cokolwiek innego, byle tylko nie miało to związku z okrętami czy wojną.
Tymczasem przed pięcioma tygodniami wezwano go do kadr, gdzie dowiedział się, że Dział Personalny Marynarki rozgląda się za jakimś podoficerem, który był w Chinach i jest kawalerem. Szef kadr powiedział, że to nie rozkaz, musi wyrazić zgodę, gdyż misja jest „tajna i niebezpieczna”. Staley wyraził zgodę w przekonaniu, że nic nie może być już gorsze od czyszczenia karburatorów.
Pięć dni później nadeszły rozkazy. Po raz pierwszy w życiu Staley poleciał gdzieś samolotem marynarki, a mianowicie do bazy lotniczej Anacostia w Waszyngtonie, skąd kierowany przez cywilnego szofera plymouth zawiózł go do rozległej posiadłości jakieś sześćdziesiąt kilometrów od Waszyngtonu. Na czas wojny rząd przejął siedzibę jakiegoś naprawdę bogatego faceta: dom, zabudowania gospodarcze, stajnię, basen, wszystko na ogromnej powierzchni, a dookoła pustka.
Jakiś skurwysyńsko zarozumiały cywil, nazwiskiem Eldon C. Baker, wygłosił krótką przemowę do niego i jedenastu innych, oznajmiając, że celem ich pobytu tutaj jest sprawdzenie, czy będą się nadawali do służby w Biurze Służb Strategicznych. Staley po raz pierwszy usłyszał o istnieniu takiego biura, ale był już w wojsku dostatecznie długo, aby rozróżniać sytuacje, gdy można stawiać pytania, od tych, gdy nie można.
Jakby zgadując jego myśli, Baker zakończył słowami:
— To nie jest obóz skautów, gdzie zawieracie przyjaźnie na całe życie. Nie wypytujecie innych, skąd są, co robią na co dzień, żadnych pogaduszek o dziewczynach i znajomych. Sami nie zadajecie takich pytań, a jeśli ktoś wam zadaje pytania nie związane bezpośrednio z pobytem tutaj, macie natychmiast meldować przełożonym.
Baker bardzo wyraźnie podkreślił, że w razie takiego doniesienia z kursu wylatywał ciekawski, jeśli natomiast nie złożyło się meldunku, samemu się wylatywało. Ich ruchy były ograniczone do terenu „ośrodka” — jak nazwał to miejsce Baker — na cały czas kursu, chyba że zostaliby z niego wcześniej wydaleni.
Sam kurs polegał na intensywnych ćwiczeniach fizycznych, na nauce walki w stylu szanghajskich bandziorów — nożem, wbijając przeciwnikowi palce w oczy, kopiąc w jaja — na nauce posługiwania się materiałami wybuchowymi, a także obsługiwania radiostacji. Staley nie miał specjalnych kłopotów w żadnej z tych dziedzin, ale niektórzy męczyli się niemiłosiernie, i chociaż nic o sobie nie mówili, był zdania, że kilku jest świeżo po college’u, a co najmniej trzech było, jak podejrzewał, oficerami. Z początkowej dwunastki kurs ukończyła szóstka: trzech wyrzucono, jeden złamał nogę, a dwóch po prostu zrezygnowało.
Na samo zakończenie kursu pojawił się gość z dystynkcjami pułkownika, siwowłosy Irlandczyk, który miał w klapie baretkę z niebieskimi gwiazdkami oznaczającą Medal Honoru, a którą Staley po raz pierwszy zobaczył na własne oczy. Pułkownik uścisnął im dłonie, a Staley był już teraz pewien, że czymkolwiek było owo BSS, współpracowało z różnymi służbami.
Dwa dni temu zostali przewiezieni do Waszyngtonu, gdzie każdy z nich otrzymał trzysta dolarów oraz „listę zalecanych ubrań cywilnych”. Staley kupił dwa garnitury, sześć koszul, buty i kilka krawatów.
Dzień wcześniej o pierwszej w nocy zostali wezwani do Bakera, który każdemu z nich wręczył rozkazy przeznaczone do ich wiadomości i niczyjej innej. Staley ze zdumieniem dowiedział się, iż ma się stawić w cywilnym ubraniu w Narodowym Instytucie Zdrowia w Waszyngtonie.
Na miejsce zawieziono go samochodem z cywilną rejestracją.
W hallu była recepcja i kilku gliniarzy. Podszedł do recepcjonistki, chociaż nie bardzo wiedział, co ma zrobić z rozkazami; oznaczone były TAJNE, a nie łazi się z tajnymi rozkazami, podtykając je pod nos komu popadnie.
Recepcjonistka spojrzała na niego pytająco.
— Miałem się tutaj zgłosić — oznajmił.
— Czy można wiedzieć, jak się pan nazywa?
Podał nazwisko, ona sprawdziła wypisaną na maszynie listę, a następnie wręczyła mu plakietkę z napisem GOŚĆ i krokodylkiem pozwalającym przypiąć ją do klapy garnituru. Ruchem dłoni przywołała jednego z policjantów.
— Proszę zaprowadzić pana Staleya do pana Ellisa — poleciła.
Gliniarz uśmiechnął się, kiwnął na Staleya i skierowali się do windy. Na piętrze poszli korytarzem do drzwi z napisem DYREKCJA i weszli bez pukania. W środku siedziało kilka maszynistek, które nawet nie podniosły głów, i starsza dama, najwyraźniej główna sekretarka, za której plecami znajdowały się drzwi ze złoconymi literami „Dyrektor”.
— Pan Staley — odezwał się policjant.
— Tak, szef czeka na pana, proszę wejść — powiedziała kobieta i kiwnęła głową za siebie.
Staley podszedł do drzwi i zapukał.
— Wejść — rozległ się męski głos ze środka.
W pokoju znajdowało się wielkie, lśniące biurko, a także sofa i dwa fotele pokryte czerwoną skórą. Bokiem do biurka, tak aby móc oprzeć wyprostowane nogi na wysuniętej szufladzie, siedział starszy bosman sztabowy i popalając cygaro, czytał gazetę.
— No i jak tam, Staley? — spytał, nie wyjmując cygara z ust. — Czemu się tyle grzebałeś?
Staley przez chwilę nie mógł uwierzyć własnym oczom, a wreszcie zawołał:
— Chryste Panie, Ellis, to ty?
Ellis okręcił się na fotelu i wcisnął guzik interkomu.
— Czy moglibyśmy prosić o kawę?
Popatrzył rozbawionym wzrokiem na Staleya i ruchem brody wskazał sofę.
— Siadaj!
Starszy sierżant sztabowy Ellis miał na sobie nowiutki, uszyty na miarę garnitur, z sześcioma szewronami na rękawie. Garnitur był prezentem, jaki zrobił sam sobie pod choinkę. Kazał szyć garnitury na miarę także w Chinach, chociaż był ledwie matem, ale tam kosztowało to bez porównania taniej. Teraz jako starszy bosman sztabowy też mógł sobie na to pozwolić.
Ostatni raz widzieli się w Szanghaju, gdzie Ellisowi groziła nie tylko utrata stopnia bosmana, lecz także w ogóle wydalenie z marynarki. Ellis zachowywał się nieco arogancko od czasu, gdy w roku 1937 uratował się z zatopionej przez Japończyków „Panay”. Jak można być dumnym ze służby w marynarce kraju, którego rząd nie zamierzał reagować na to, iż Japonce zatopiły okręt wojenny i wielu członków jego załogi?
Tak więc dla Staleya było pewnym zaskoczeniem, gdy zobaczył Ellisa w stopniu starszego bosmana sztabowego, i to najwyraźniej pełniącego jakąś ważną funkcję.
Weszła jedna z sekretarek, niosąc na tacy kawę w porcelanowych filiżankach. Jedną postawiła przed Ellisem, drugą przez Staleyem i powiedziała, wskazując na cukiernicę i dzbanuszek:
— Jest też cukier i śmietanka, jeśli pan chce, bo szef nie lubi, jak to nazywa, „puszkowanej krowy”.
— Nie, dziękuję, czarna i bez cukru jest w sam raz. — Kiedy dziewczyna wyszła, Staley spojrzał zdumionym wzrokiem na Ellisa. — Ty, Elłis, co tu się, u diabła, wyrabia?
— Hm — zafrasował się na chwilę Ellis — jak by ci to wyjaśnić. Może najkrócej tak. Jaka jest hierarchia szarż?
— Co takiego?
— No jaka jest hierarchia szarż? Zaczynając od nas?
— Ja jestem bosmanem, więc podlegam tobie jako starszemu bosmanowi sztabowemu, ty podlegasz jakiemuś niższemu oficerowi, ten wyższemu, ten jeszcze wyższemu i tak dalej, aż po, powiedzmy, Szefa Operacji Morskich.
— To jeszcze nie koniec — skorygował go Ellis. — Szef Operacji Morskich podlega przewodniczącemu Połączonego Kolegium Szefów Sztabów, a ten prezydentowi jako naczelnemu wodzowi.
— Dobra, ale co z tego?
— Więc tutaj jest tak. Ty podlegasz mnie, ja pułkownikowi… Widziałeś go, był u was na zakończeniu kursu.
— Ten z Medalem Honoru?
— Pułkownik William J. Donovan. Ja podlegam jemu, a on prezydentowi. Nikt inny nie może niczego mu rozkazać.
— Ej, kurwa, nie chrzań.
— Staley, tutaj trzeba uważać na język.
— Jasne. Ale co ja mam do tego?
— Będziesz kierowcą pułkownika. I nie krzyw się na to, bo to znaczy o wiele więcej niż tylko siedzenie za kółkiem.
— Na przykład?
— Jest kupa ludzi, którzy chętnie widzieliby go martwego. Jednym z twoich obowiązków jest do tego nie dopuścić.
— Znaczy się, mam być jego gorylem? To po to cały ten kurs w Wirginii?
Ellis przytaknął.
— Baker też podlega pułkownikowi. Po prostu każdy, kto służy w BSS, musi to przejść.
— A co to za służby strategiczne?
— Taka nazwa. BSS to w jednym: FBI, Wywiad Marynarki i jeszcze Eroll Flynn w jednym z tych filmów, kiedy go zrzucają za liniami przeciwnika, a on sam jeden załatwia całą japońską armię.
— A mógłbyś dać jakiś konkretny przykład?
— W szkole mieli cię nauczyć Reguły Numer Jeden: żadnych pytań. Jeśli powinieneś o czymś wiedzieć, to ci powiedzą, ale sam o nic nie pytasz. Wyłamiesz się, spytasz o coś niepotrzebnie, i lądujesz na Attu, żeby liczyć płatki śniegu.
— A można spytać, co ty tutaj robisz?
— Pełnię funkcję „specjalnego asystenta dyrektora”, co znaczy, że mam robić wszystko, żeby mu oszczędzić czas i możliwie ułatwić robotę. Ty będziesz mi w tym pomagał.
— No i jeszcze ochraniał pułkownika.
— Tak, ostatecznie o to chodzi, ale nie warto za dużo o tym pytlować. On ma regularnych ochroniarzy, facetów, którzy przedtem byli w FBI albo w Secret Service, ale pasjami lubi im się urywać. I wtedy odpowiedzialność spada na ciebie.
Staley pokiwał głową.
— Coś mi się wydaje, że dobrze ci się z nim układa.
Ellis poważnie kiwnął głową.
— Nigdy jeszcze nie spotkałem nikogo tak mądrego, fajnego i ciężej od niego pracującego.
— Skąd ja się tutaj wziąłem?
— Chyba dwa miesiące temu pułkownik zastał mnie pracującego po północy. „Nie mówiłem ci”, powiedział, „że masz sobie znaleźć kogoś do pomocy?” A u niego to jak rozkaz. Wtedy myślę sobie: „Potrzebny mi tu jakiś koleś z FBI, który ciągle będzie kręcił nosem, że ma słuchać moich rozkazów?” A gdybym niczego nie zrobił, wszystko pewnie tak by się potoczyło. Więc porozumiałem się z Działem Personalnym i powiedziałem, żeby mi znaleźli w Stanach kogoś, kto pływał w Chinach.
— Dałeś polecenie Działowi Personalnemu? — wykrzyknął Staley.
Ellis coś odmruknął, z kieszonki na biodrze wyjął mały skórzany portfel i podał Staleyowi.
— Kiedy masz coś takiego, przedstawiciel dowolnej agencji rządowej, cywilnej i wojskowej musi zrobić, co mu zlecisz. Jeśli mu się to nie podoba, może się później na ciebie poskarżyć, ale najpierw musi wykonać polecenie.
— O kurczę! — sapnął Staley i zwrócił legitymację.
— Też taką dostaniesz, ale jak coś spieprzysz, wyślemy cię w takie miejsce, że więzienie marynarki w Portsmouth będzie się w porównaniu z nim wydawało rajem. Jasne?
— Jasne, szefie!
— Dostaniesz odznakę zastępcy szeryfa USA i odpowiednie papiery, na wypadek gdyby ktoś się zainteresował, dlaczego nosisz broń. To ci powinno wystarczyć w większości wypadków. Mówiąc inaczej, po legitymację BSS sięgasz dopiero wtedy, kiedy nie masz już żadnego innego wyjścia. — Staley kiwnął głową. — Z dokumentami szeryfa ta sama sprawa. Spieprzysz coś, użyjesz dla jakichś własnych korzyści — jesteś załatwiony.
— Jasne, jasne.
— No, i jak mówiłem, wyczaili cię pod Chicago, pamiętałem, że na Jangcy jakoś nam się układało i że wcale nie jesteś taki głupi, na jakiego wyglądasz, więc kazałem sprawdzić, czy pójdziesz na ochotnika. Poszedłeś, kurs zaliczyłeś, więc jesteś tutaj.
— Fakt, jestem.
— W tej chwili możesz się jeszcze wycofać, Charley. Mogę ci załatwić, jaką chcesz, robotę w marynarce. Ale jeśli zostaniesz, to już na dobre. I prowadzenie buicka pułkownika to będzie najłatwiejszy z twoich obowiązków.
Ellis spojrzał pytająco na Staleya, który odrzekł:
— Wchodzę w to.
Ellis kiwnął głową i wykręcił numer na jednym z trzech telefonów stojących na blacie biurka.
— Zaraz zjawi się u was Staley — powiedział. — Dacie mu papiery, ze zbrojowni wydacie czterdziestkę piątkę i kaburę podramienną, a potem dostarczycie do domku. — Odłożył słuchawkę i ciągnął: — Kartki na żarcie i forsę na mieszkanie dostaniesz od marynarki, ale także od nas, inaczej bowiem mogłoby się skończyć na tym, że wygłodniały wylądowałbyś na ławce w parku. Zanim znajdziesz sobie jakieś lokum, umieścimy cię w garażu w domku.
— W domku?
— Mamy takie miejsce w Rock Creek, powiedzmy, willę. Nad garażem jest kilka pokoi. Fajnie, urządź się, a rano widzę cię tutaj znowu. Aha, jeszcze jedno. To być może niepotrzebne, ale na wszelki wypadek muszę powiedzieć, że w domku są dwie kobiety. Nietykalne.
— Jasne.
— Jak z forsą, dasz sobie radę?
— Tak.
— W porządku. — Ellis włączył interkom. — Niech któraś zaprowadzi pana Staleya do laboratorium fotograficznego.
Staley zniknął za drzwiami; Ellis był zadowolony, że wszystko tak się ułożyło. Oczywiście, z rekrutacją Staleya wiązało się pewne niebezpieczeństwo, ale w szkole spisał się dobrze (nawet ten sukinsyn Baker był pod wrażeniem i zadzwonił z informacją, że jeśli zadania dla Staleya w Waszyngtonie nie są „bardzo ważne”, on ma już dla niego robotę), a teraz, po rozmowie, Ellis nie tylko był przekonany, że Charley da sobie radę, lecz także miał nadzieję, że przypadnie do gustu pułkownikowi. Ani przez chwilę nie martwił się o układy Staleya z zastępcą Donovana, komandorem Peterem Douglassem (podoficer marynarki zawsze znajdzie wspólny język z oficerem marynarki), natomiast z pułkownikiem mogły być problemy.
Pułkownik „Dziki Bill” Donovan był zasłużonym żołnierzem. Podczas I wojny światowej dostał Medal Honoru, walcząc we Francji w 69. Bojowym Pułku Gwardii Narodowej z miasta Nowy Jork. Pomiędzy wojnami z wielkim powodzeniem prowadził działalność prawniczą w Nowym Jorku i Waszyngtonie. Nie potrafił ścierpieć ludzkiej głupoty, ale Staley na szczęście nie był durniem.
Ellis bardzo prosto rozumiał swoje obowiązki — w których miał mu teraz pomagać Staley, a może jeszcze ktoś, jeśli tylko znajdzie odpowiednią osobę — za wszelką cenę należało usuwać przed pułkownikiem możliwe do usunięcia trudności. Czasami znaczyło to usmażenie mu jajek na boczku, innym razem — podróż na drugi koniec świata w funkcji ochroniarza i oficera transportowego. Ellis był gotów na wszystko.
Wiele musiał się nauczyć. Na przykład tego, że powinien czytać to samo co pułkownik, aby ten, jeśli chciałby mu coś zlecić, nie tracił czasu na zbędne wyjaśnienia. Niektóre z tych lektur były nudne, inne bardzo interesujące. Ellis przypuszczał, że jest tylko jedna tajemnica, której nie zna, a którą oprócz pułkownika znal wyłącznie jego zastępca komandor Douglass. Ellis usiłował kiedyś dowiedzieć się czegoś więcej, ale został zdecydowanie ofuknięty przez Douglassa.
Tajemnica miała jakiś związek z brygadierem wojsk lądowych Lesliem Grovesem i z tym, co robił w bazie w górach Tennessee z pierwiastkiem o nazwie uran. I właśnie o to spytał Douglass.
— Co to takiego ten cały uran? A w odpowiedzi usłyszał:
— Niech pan mnie uważnie posłucha, Ellis. W rozmowach ze mną czy z pułkownikiem Donovanem nigdy nie będzie pan używał tego słowa, a tym bardziej w rozmowach z kimkolwiek innym. Czy to jasne?
Ellis odniósł jednak wrażenie, że przyjdzie kiedyś czas, gdy dowie się, co to takiego ten uran i czym zajmuje się generał Groves.
Niektóre z interesujących spraw nie wiązały się z aż tak wielkimi tajemnicami.
Na przykład to, co robił, gdy zameldował się Staley. Czytał „Mainichi”. Nie sądził, by publikowane po angielsku w Tokio czasopismo miało wielu czytelników. Trzymał w ręku egzemplarz sprzed dziesięciu dni i trochę go nawet dziwiło, jak się udawało w ciągu dziesięciu dni dostarczyć jakąś gazetę z drugiego końca świata. Tak czy siak udawało się, gdyż numery dochodziły regularnie.
Było w nich, rzecz jasna, sporo gówna.
Jak na przykład informacja, że jakiś japoński generał o niemożliwym do wymówienia nazwisku zniszczył kwaterę generała Fertiga na Mindanao, jego samego zabił, a resztki oddziałów zmusił do ucieczki w góry, gdzie będą musiały umrzeć z głodu.
Że była to bujda, o tym Ellis usłyszał podczas narady w sali operacyjnej, gdy rozważano możliwości walk partyzanckich na Filipinach. Pułkownik ze sztabu MacArthura, który został przysłany do Waszyngtonu jako oficer łącznikowy i powinien wiedzieć, co mówi, oznajmił, że istniała wprawdzie szansa, iż jakiś oddział czy kilkadziesiąt pojedynczych osób może nawet przez parę miesięcy wymykać się Japończykom, ale absolutnie nieprawdopodobny był systematyczny, „znaczący militarnie” opór partyzancki.
Nie istniał też żaden generał Fertig. Jedynym Fertigiem występującym w rejestrach wojskowych był podpułkownik rezerwy powołany do służby na Filipinach, który ponoć zginął, próbując wysadzić most.
Tymczasem wedle „Mainichi” nie istniejący generał miał pod swoją komendą pułk, który Japończycy unicestwiali mniej więcej raz na tydzień.
W progu gabinetu Ellisa stanął chorąży wojsk lądowych z pocztą. Nie przepadali za sobą, tamten bowiem zachodził w głowę, jak mogło dojść do tego, że on musi się uganiać z przesyłkami po Narodowym Instytucie Zdrowia niczym jakiś goniec, podczas gdy starszy sierżant sztabowy siedzi sobie rozwalony za biurkiem i czyta gazetę.
Ellis podpisał się dwadzieścia siedem razy, potwierdzając oddzielnie odbiór każdego ze ściśle tajnych dokumentów, a potem złożył jeszcze dwie parafki potwierdzające przyjęcie dokumentów tajnych i poufnych.
Kiedy chorąży wyszedł, Ellis przebiegł wzrokiem nagłówki ściśle tajnych dokumentów. Znał już je wszystkie. Następnie zapoznał się z tytułami dokumentów tajnych i kilka z nich przeczytał uważnie. W wiadomościach poufnych nic nie wzbudziło jego zainteresowania z wyjątkiem regularnego zestawienia informacji, z którymi nie bardzo było wiadomo, co począć. To zestawienie Ellis tytułował na własny użytek: „A co to, u diabła, takiego?”
Przeczytał listę dokładnie, a przy punkcie szóstym uniósł brwi.
1.6. Presidio of San Francisco otrzymało
z ośrodka łączności w Mare Island zaszyfrowaną
wiadomość, nadesłaną przez nieznaną radiostację
operującą w paśmie 20 metrów. Wiadomość
zaszyfrowano przy użyciu urządzenia M94,
zaadresowano zaś do sił zbrojnych USA
w Australii. Rozszyfrowany komunikat brzmiał:
„Gorące wieści od gorących Jankesów na Filach.
Gen. bryg. Fertig”. Radiostacja zidentyfikowała
się jako MFS i oznajmiła, że czeka na odpowiedź.
Komentarz: Nie ma radiostacji o kryptonimie MFS.
Ani w wojskach lądowych, ani w marynarce nie ma
generała o nazwisku Fertig. Uznano, że to prowokacja
japońska, i dlatego nie usiłowano nawiązać kontaktu.
Ellis upewnił się, że do Pentagonu nie dotarły żadne potwierdzone wiadomości o tym, aby podpułkownik Wendell W. Fertig został zabity albo dostał się do niewoli. Oficjalnie występował jako zaginiony, aczkolwiek śmierć uważano za prawdopodobną. Ellis poprosił o telefon do osoby najbliżej spokrewnionej z Fertigiem, którą okazała się jego żona, Mary Fertig, mieszkająca w Golden w stanie Kolorado. Następnie zakreślił czerwonym ołówkiem punkt 6 na liście „A co to, u diabła, takiego?”, wyjął ją z pliku i umieścił na wierzchu ściśle tajnych dokumentów, po czym przypiął do niej wycięty z „Mainichi” artykuł o kolejnym zwycięstwie bohaterskiej armii cesarskiej nad generałem Fertigiem.
Pułkownik Donovan stanął w gabinecie dwadzieścia minut później, a jego mina świadczyła o tym, że poranna rozmowa w Białym Domu nie należała do najłatwiejszych.
— Dam się pokrajać za kawę — mruknął Donovan, przechodząc obok biurka Ellisa.
Kiedy ten po trzech minutach wnosił kawę do gabinetu, pułkownik trzymał w dwóch palcach „A co to, do diabła, takiego?”
— Co to jest, do cholery? — spytał.
— Pomyślałem, że może być interesujące.
— Sądzisz, że warto odezwać się do tej MFS? — Ellis przytaknął. — W porządku, załatw to.
— Przepraszam, sir, ale boję się, że w normalnych kanałach rzeczy utykają.
Donovan zastanawiał się chwilę.
— Chcesz sam tego dopilnować w Kalifornii?
— Za trzy dni będę z powrotem. Załatwię wszystko szybciej niż oficjalnymi drogami.
— Nos ci mówi, że coś w tym jest?
— Można to tak ująć, sir.
— Dobra, rób, jak uważasz.
Ellis połączył się z szefem operacji powietrznych w bazie lotniczej marynarki w Anacostia po drugiej stronie Dystryktu Kolumbia.
— Witam, jak leci? Tutaj asystent pułkownika.
— Witam dzielnego chińskiego żeglarza. Co dzisiaj chcesz ode mnie wydębić?
— Miejsce dla kogoś bardzo ważnego w najbliższym samolocie do Mare Island.
— A ma muchy w nosie?
— Nie, to bardzo fajny facet.
— Pytam dlatego, że mam tutaj kilka bombowców torpedowych, które przypłynęły do Baltimore, a mają zostać załadowane na lotniskowiec w Mare Island. Więc jeśli facetowi nie przeszkadza podróż w czymś takim…
— Baltimore czy Anacostia?
— Anacostia. Stąd będą załogi.
— Kiedy?
— Jak szybko może tu być?
— Już jest w drodze.
Radiooperator drugiej klasy wcześniej tylko raz w życiu widział dowódcę bazy, który przejechał wtedy obok niego w szarym packardzie clipper z trójgwiazdkową tabliczką wiceadmirała.
I oto teraz wiceadmirał stał w sali radiowej i patrzył na niego.
— Spocznij, synu — przyjaźnie powiedział dowódca bazy. — To starszy sierżant sztabowy Ellis, który chce ci zadać kilka pytań.
— To ty odebrałeś wiadomość z radiostacji, która nazwała się MFS?
— Tak jest, sir.
— Odezwali się potem?
— Czy odezwali się? Odzywają się codziennie, nadają dziesięć, piętnaście minut. O rany, miałem ich jakieś pół godziny temu.
— Spróbuj ich wywołać.
Brwi wiceadmirała podjechały w górę, ale wątpliwości wolał zachować dla siebie. Widział legitymację podpisaną przez przewodniczącego Połączonego Kolegium Szefów Sztabów.
Radioperator chwycił za klucz i błyskawicznie wystukał sygnał.
— Nadałem „KSF wzywa MFS” — wyjaśnił.
— Znam Morse’a — spokojnie odparł Ellis.
Nie było odpowiedzi. Operator raz jeszcze wystukał wezwanie. Przy aktywnym nadajniku odbiornik był wyłączony. Kiedy operator przełączył na odbiór, z głośnika popłynęły dźwięki, które chłopak natychmiast zamienił na litery. Wiceadmirał nachylił się nad maszyną i przeczytał:
MFS CZEKA NA WIADOMOŚĆ Z KFS
— Wyślij to — polecił Ellis i położył na biurku kartkę papieru z tekstem:
PRZEŚLIJ SZYFREM PIERWSZE IMIĘ DRUGIEJ
POD WZGLĘDEM POKREWIEŃSTWA Z FERTIGIEM
OSOBY ORAZ DATĘ JEJ URODZENIA
— Powtórz komunikat, potem zaczekaj. Jeśli ma jedną z tych rzeczy, trochę to potrwa.
Ellis trzymał w ręku książkę kodową M94. Spędził trochę czasu na szukaniu jakiegoś egzemplarza, w końcu zabrał go z Presidio of San Francisco, wzbudzając tym głębokie oburzenie.
Pięć minut później MFS odezwała się, a operator wystukał na maszynie:
MFS DO KSF QEWRG SJTRE SDIQN SPIID CVKQJ
MFS ODB
Ellis bardzo sprawnie zdekodował wiadomość, robił to na „Panay”.
— Cholera jasna! — sapnął z wrażenia. — Wystukaj: „Witamy w sieci, gotowi do odbioru”.
Następnie, nie czekając na pozwolenie, Ellis złapał za telefon i polecił, aby połączyć go z panią Mary Fertig w Golden, stan Kolorado. W centrali odpowiedziano mu, że połączenia międzymiastowe realizowane są tylko na rozkaz oficera łącznościowego, który musi się identyfikować, podając numer kodowy.
— Potrzebny mi numer kodowy — rzekł Ellis do oficera dyżurnego.
Wiceadmirał wyjął mu z ręki słuchawkę.
— Tutaj admirał Sendy — powiedział. — Połączcie.
W Golden podniosła słuchawkę pani Fertig.
— Dzień dobry pani, tutaj Ellis. Pamięta mnie pani?
Oczywiście, że pamiętała. Zadzwonił do niej wczoraj wieczorem i oznajmiając, że nie może jej wyjaśnić, po co mu to potrzebne, poprosił o podanie imienia i daty urodzin jej najstarszego dziecka. Ponieważ wyrwał ją ze snu, automatycznie odpowiedziała, ale potem zaczęła się niepokoić; mało to było różnych wariatów?
— Pamiętam. O co chodzi tym razem?
— Proszę panią, nawiązaliśmy kontakt z pani mężem. Pomyślałem, że może chciałaby pani coś mu przekazać.
— Gdzie on jest?
— Gdzieś na Filipinach, nie mamy żadnych dokładniejszych wiadomości. Zaraz, chwileczkę — powiedział Ellis, gdyż operator podawał mu właśnie kartkę z rozszyfrowaną informacją:
DLA PANI FERTIG CYTAT ANANASY NA ŚNIADANIE
KOCHAM KONIEC CYTATU
Ellis odczytał wiadomość do telefonu.
Pani Fertig zareagowała dopiero po chwili, najwyraźniej z trudem panując nad głosem:
— Mój mąż, sierżancie Ellis, znajduje się na Mindanao. Graliśmy w golfa na polu należącym do firmy Dole. A na śniadanie jedliśmy ananasy.
Kapitan James M.B. Whittaker z Korpusu Lotniczego Wojsk Lądowych USA miał dwadzieścia pięć lat, jasne włosy, smukłą sylwetkę i gibkie, zwinne ruchy. Nosił znakomicie skrojony różowo — zielony mundur i buty Wellingtona. Mundur i buty zostały zamówione na Savile Row w Londynie. Obuwie kosztowało równowartość miesięcznego żołdu wypłacanego kapitanowi Whittakerowi przez marynarkę, mundur — odrobinę więcej.
Whittaker ani chwili nie zastanawiał się nad ceną swej odzieży, głównie z tej przyczyny, że nigdy nie wiedział dokładnie, ile ma pieniędzy. Co do cywilnych dochodów jedno było jasne: nie potrafił ich wydać. Nowojorski prawnik doglądał jego finansów i dbał o to, aby na koncie w Hanover Trust nigdy nie pojawił się debet.
Zarazem nie było tak, iż Whittaker był bogaczem, który dla kaprysu przywdział mundur. Na piersi jego zielonej kurtki mundurowej srebrzyły się skrzydełka pilota. Miał prawo latać na myśliwcach, bombowcach i samolotach transportowych. Pod skrzydełkami widniały baretki poświadczające otrzymanie Srebrnej Gwiazdy, Lotniczego Krzyża Walecznych i kilku innych zaszczytnych odznaczeń za walki w Europie i na Pacyfiku.
W tym akurat momencie kapitan James M.B. Whittaker, absolwent Harvardu, rocznik 1939, z niejakim przygnębieniem myślał o tym, że jest marnym, amoralnym, podłym skurwysynem.
Refleksje tego typu na ogół nawiedzały go wtedy, gdy wypił o jeden lub dwa drinki za dużo. Kiedy do tego doszło — a pił regularnie od kilku dni — prawda ukazywała swą wstrętną twarz, on zaś widział wszystko z bolesną klarownością.
Zaczął pić, zanim na londyńskim lotnisku Croydon wsiadł na pokład C–54 należącego do MATS (Military Air Transport Service — Służby Wojskowego Transportu Powietrznego).
Rozstanie z Liz Stanfield okazało się bardzo bolesne. On kochał Liz, ona kochała jego, z czym wiązały się pewne problemy. Po
pierwsze, kapitan WRAC (Women’s Royal Army Corps — Kobiecego Korpusu Armii Królewskiej) Elizabeth Alexandrze Mary, księżnej Stanfield, jasnowłosej, obdarzonej wspaniałym biustem, szczupłej trzydziestokilkulatce, zasadniczo nie wolno było go kochać, albowiem była mężatką. Książę Stanfield, służący w RAF–ie, „zaginął w akcji”; nic więcej nie było wiadomo.
Tylko marny, amoralny, podły skurwysyn, rozumował kapitan Whittaker, romansowałby z kobietą, której mąż zaginął w akcji bojowej, na dodatek tak samo jak on służąc w szeregach lotniczej braci. Było to bez wątpienia podłe, wstrętne zachowanie.
Zresztą i jemu zasadniczo nie wolno było kochać księżnej Stanfield, w Stanach bowiem została Cynthia Chenowith, w której zakochał się, gdy sam miał lat trzynaście, a ona osiemnaście, ujrzawszy cud jej młodzieńczych piersi. A zobaczył ten cud, gdy wychodziła z basenu w letniej posiadłości jego wuja Chesty’ego w Palm Beach.
Mniejsza z tym, iż Cynthia udawała, że nic do niego nie czuje (to kwestia różnicy wieku, tłumaczył sobie), w każdym razie on ją kochał. A jeśli ktoś kocha jakąś osobą, pragnąc z nią spędzić resztę swego życia, to przecież nie obłapia się przy każdej możliwej okazji z kimś innym. No, chyba że jest marnym, amoralnym, podłym skurwysynem.
Intuicja podszepnęła kapitanowi Whittakerowi, aby zabrał na pokład C–54 trzy butelki whisky.
Dzięki połowie pierwszej butelki udało mu się dotrwać do Casablanki, reszta starczyła na przelot do Kairu.
W Kairze uporał się z drugą butelką i w jednej czwartej napoczął trzecią. Samolot zepsuł się. Pilot, jak lotnik lotnikowi, powiedział mu, że siadło ciśnienie oleju na trójce i dlatego nie zamierzał startować, zanim nie wymienią mu wadliwej pompy. A ta musiała dopiero przylecieć z Anglii. Kiedy zostanie zainstalowana, będą kontynuować lot do Australii, gdzie mieli lądować w Brisbane.
Na razie trzeba było czekać.
Madame Jeanine d’Autrey–Lascal, trzydziestoletnia, wysoka jak na Francuzkę blondynka, która miała niebieskie oczy i nie znosiła staników, nachyliła się do kapitana Whittakera i nakryła jego dłoń swoją.
Madame d’Autrey–Lascal została sama w Kairze, gdy jej mąż, wiceprezes Banc d’Egypte et Nord Afrique, wyruszył, aby pod dowództwem generała de Gaulle’a walczyć z Niemcami. Znajdowała się właśnie w banku, gdy kapitan Whittaker zjawił się tam, aby podjąć pieniądze i sprawdzić, czy nie znalazłby się tu ktoś, kto pomógłby mu znaleźć przyzwoity hotel. Banc d’Egypte od lat był związany interesami z jego rodzinną firmą. Poprzednią noc spędził na kwaterach gościnnych dla oficerów i za nic nie chciał powtarzać tego doświadczenia.
Bardzo szybko zostali sobie przedstawieni, po czym madame d’Autrey–Lascal uznała, że najgrzeczniej będzie, jeśli zawiezie go do hotelu Shepheard. Bank postara się coś załatwić, ale żadnych obietnic, wszędzie był tłok.
Czekał już na nich zastępca dyrektora. Niczego nie może obiecać na pewno, ale gdyby pan kapitan zechciał zaczekać chwilę w barze…
Madame d’Autrey–Lascal uznała, że najprostsze wymogi grzeczności nie pozwalająjej zostawić Whittakera samego w hotelowym barze. A gdyby jednak w hotelu Shepheard się nie udało, trzeba by popróbować gdzieś indziej.
Kapitan Whittaker mówił po francusku, czego naprawdę nie spodziewała się po Amerykaninie, rozmawiało im się więc całkiem przyjemnie. Ona opowiedziała mu, że mąż przyłączył się do generała de Gaulle’a, on odwzajemnił się kilkoma anegdotkami o przywódcy Wolnej Francji, które wydały się jej dość zabawne. Potem rozmawiali o Londynie, w którym nie była od roku 1939; uznała, że towarzysz jest naprawdę interesujący.
Kiedy wychylili po trzy whisky z trzeciej — i ostatniej — butelki, madame d’Autrey–Lascal stwierdziła, że najpewniej nawet zastępca dyrektora hotelu nie może nic załatwić, więc w tej sytuacji nie widzi powodu, żeby nie miała zaproponować kapitanowi Whittakerowi noclegu u siebie w domu.
Kiedy wspomniała o tym po raz pierwszy, Whittaker uśmiechnął się (zauważyła przy tym, jakie ładne ma zęby) i odparł, że pod żadnym pozorem nie chciałby się narzucać. Odrzekła, że nie ma mowy o narzucaniu się, dom jest naprawdę duży, a w tej chwili na dodatek pusty, gdyż dzieci nocują u znajomych. Powtórzył, że nie chciałby się narzucać i zapadł w długie milczenie, które przerwała, nakrywając jego dłoń swoją.
— Przepraszam — powiedział Whittaker. — Trochę odjechałem.
— Pewnie tam, gdzie miałbyś pokój hotelowy. Ale tutaj nie masz. To bardzo miłe, kiedy powiadasz, że nie chciałbyś się narzucać, a jednocześnie bardzo głupie, gdy nie chcesz usłyszeć, że mówię: żaden kłopot.
Odwrócił dłoń i chwycił jej palce.
— Bardzo się troszczysz o samotnego podróżnika — stwierdził. „No, i swędzą cię majtki, co zobaczyłem już w banku, a to moje marne, amoralne, podłe ja pomyślało, że nieźle byłoby cię tam podrapać”.
— Masz takie smutne oczy — rzekła półgłosem madame d’Autrey–Lascal, a potem cofnęła dłoń i wstała.
— To co, ruszamy? — spytała. Poszedł za nią. W hallu ujęła go pod rękę.
Szefem sekcji kairskiej był Ernest J. Wilkins, korpulentny trzydziestosześciolatek, który wyraźnie ciemniał na twarzy, kiedy był zdenerwowany. Teraz był zdenerwowany i zdawał sobie z tego sprawę, dlatego zanim się odezwał, podszedł do okna i spojrzał na królujący na placu pomnik Ibrahima dosiadającego wierzchowca. Potem chwilę jeszcze patrzył na budynek samej opery, aby się upewnić, że zapanuje nad głosem.
Wtedy odwrócił się i spojrzał na trzech mężczyzn stojących przed biurkiem. Byli to jego zastępca, oficer administracyjny i oficer utrzymujący kontakt z Brytyjczykami.
— Gdzie jest, u diabła? — spytał przez zaciśnięte zęby.
— Nie można wykluczyć — nieśmiało zabrał głos oficer administracyjny — obawiam się, że ktoś mógł go dopaść.
— Bzdura! — żachnął się Wilkins. — Gdyby coś mu się stało, wiedzielibyśmy już o tym, a poza tym nikt nie wiedział, że przyjeżdża, więc jakim cudem ktokolwiek mógłby zmontować jakąś akcję?
Oficer administracyjny milczał, czego Wilkins żałował, inaczej bowiem mógłby na nim wyładować przynajmniej część swej frustracji. A ta znowu zaczęła narastać i szef sekcji nie potrafił powstrzymać się od następnego wybuchu:
— Cholera jasna!!! Naprawdę nie rozumiecie, na jakich palantów w tej sytuacji wychodzimy?
Chwycił leżącą na biurku depeszę i odczytał na głos:
PILNE
BIURO DYREKTORA WASZYNGTON
DO WILKINSA KAIR
SKONTAKTUJCIE SIĘ Z KAPITANEM JAMESEM
M B WHITTAKEREM KLWLUSA KTÓRY Z LONDYNU
LECI DO BRISBANE MATS LOT 216 STOP NIECH
WRACA DO WASZYNGTONU PIERWSZYM DOSTĘPNYM
SAMOLOTEM STOP POTWIERDŹCIE I PODAJCIE
PRZYPUSZCZALNY CZAS PRZYLOTU STOP
DONOVAN
— Wiecie, kto jest podpisany? Donovan!!! Nie Douglass za Donovana, nie Chenowith za Donovana czy Ellis za Donovana, ale sam Do–no–van! A prosi nie o przeprowadzenie akcji, która przejdzie do historii działań wywiadowczych podczas tej wojny, lecz o bardzo prostą rzecz: przechwycić kapitana, który korzysta z MATS, i kazać mu lecieć do Waszyngtonu.
— Szefie — odezwał się zastępca. — Idę o wszystkie pieniądze, że gzi się gdzieś z jakąś dupeczką.
— Ale gdzie?!!! W krzakach w parku Al Ezbekia? Przez całe trzy dni? Wiemy, że nie ma go w żadnym hotelu, wiemy, że nie gości go żadna z drogich kurew, przynajmniej żadna z nam znanych. Zresztą to i tak wstyd prosić egipskich gliniarzy, żeby posprawdzali swoje dziwki.
Wilkins znowu podszedł do okna i spojrzał na plac.
— Chrysler jest tutaj? — spytał, wracając do biurka.
— Tak jest, sir — odrzekł zastępca.
— Nikt nie podpieprzył kół? Szofer jest trzeźwy?
— Tak jest, sir.
— To idę.
Wilkins ruszył do drzwi.
— Jedzie pan na lotnisko, sir?
Wilkins od progu obdarzył zastępcę spojrzeniem znaczącym, iż pytanie uważa za kretyńskie.
— Stawiam wszystkie pieniądze na to — oznajmił zastępca — że zjawi się przed odlotem.
— A jeśli nie? Jeśli znudziło mu się czekanie na naprawę maszyny i załadował się na jakiś lot do Brisbane? Przecież kursują tam nie tylko samoloty MATS. I co ja wtedy mam powiedzieć Donovanowi, żeby nie wyjść na dupę wołową?
Wilkins ledwie się powstrzymał od trzaśnięcia drzwiami.
Chrysler Imperial 1941 wyposażony był we wszystkie najnowsze osiągnięcia techniki samochodowej. Gwarantował na przykład „płynną jazdę”, co w teorii oznaczało, że nie trzeba było zmieniać biegów. W praktyce ruchu kairskiego kompletnie się to nie sprawdzało i w efekcie, myślał Wilkins w drodze na lotnisko położone na północny wschód od Kairu, sprawniejszy od niego byłby tutaj wózek ciągnięty przez bawołu.
W budynku MATS znalazł oficera żandarmerii odpowiedzialnego za bezpieczeństwo, pokazał legitymację BSS i oznajmił, że sprawą najwyższej wagi jest odszukanie kapitana Jamesa M.B. Whittakera z Korpusu Lotniczego Wojsk Lądowych USA.
Po dziesięciu minutach trzech żandarmów dostarczyło do biura kapitana Whittakera i towarzyszącą mu urzekająco piękną kobietę. Lotnik, i to niezły, pomyślał Wilkins, widząc baretkę LKW. Ciekawe, czego BSS od niego chciało.
— Ten pan chce z panem rozmawiać, kapitanie — oznajmił dowódca żandarmerii.
— Słucham, byle szybko, bo pasażerowie już się ładują do mojego samolotu — powiedział Whittaker, pogodnie spoglądając na Wilkinsa.
— Nie poleci pan tym samolotem, kapitanie — oznajmił Wilkins.
— Kto tak mówi?
— Ja.
— A kim pan jest?
— Mniejsza z tym. Pójdzie pan teraz ze mną.
Whittaker patrzył na Wilkinsa z lekkim rozbawieniem w oczach.
— No, nie byłbym taki pewien — odrzekł.
Wilkins bez słowa wyciągnął legitymację BSS, w odpowiedzi na to Whittaker wyciągnął legitymację niemal identyczną. Niemal. Gdyż, jak zauważył Wilkins, podczas gdy jego miała numer 1109 i była podpisana przez komandora Petera Douglassa „w zastępstwie przewodniczącego Połączonego Kolegium Szefów Sztabów”, legitymacja Whittakera nosiła numer 29, a podpisał ją pułkownik William J. Donovan. Znaczyło to, że przystojny lotnik był w BSS niemal od samego początku.
— De quois s’agit–il, mon chere? — spytała Francuzka.
— C’est pas grave — odparł Whittaker i popatrzył na Wilkinsa, czekając na wyjaśnienie. Ten podał mu radiogram od Donovana.
— Cholera — mruknął Whittaker. — Kiedy mam samolot?
— Jutro o 9.15 — wyjaśnił Wilkins. — Było miejsce dzisiaj rano, ale samolot już odleciał.
— No cóż — Whittaker po francusku zwrócił się do swej towarzyszki. — To chyba znowu wejdziemy parę razy na Wielką Piramidę.
Kobieta aż pokraśniała z zadowolenia.
— Sąkwatery, jeśli miał pan jakieś kłopoty z hotelem — oznajmił Wilkins.
— To bardzo miło z pańskiej strony, ale chyba skorzystam z lokum u przyjaciółki. — Francuzka ponownie się rozpromieniła. — Tak, tak — dorzucił sentencjonalnie Whittaker. — A la guerre comme a la guerre.
Czarnym buickiem roadmasterem 1942 jechało czterech mężczyzn. Trochę śnieżyło, ale szosa była czysta, więc wskazówka szybkościomierza przekroczyła sto dziesięć kilometrów na godzinę. Droga była pusta, nawet w oddali nie było widać żadnych reflektorów. Dlatego Ellis był w pierwszej chwili zaskoczony, kiedy znienacka zobaczył przed sobą czerwone światło, nakazujące zatrzymać się. Szofer wcisnął hamulce i w tej samej chwili Ellis wydobył spod fotela pistolet maszynowy Thompsona.
Na tylnym siedzeniu pułkownik William J. Donovan oderwał wzrok do czytanego dokumentu. Ellis zamontował z tyłu bardzo wygodną przenośną lampkę, która pozwalała podczas jazdy po ciemku przeglądać dokumenty.
— Co to takiego? — spytał komandor Peter Douglass.
— Nie wiem — odparł Ellis, ale niemal w tej samej chwili dorzucił: — Gliniarze!
— Ile jechaliśmy? — spokojnie spytał Donovan.
— Trochę ponad sto dziesięć, sir — odrzekł zza kierownicy Staley.
Staley był po cywilnemu, Ellis miał wprawdzie na sobie płaszcz mundurowy, ponieważ jednak ten pozbawiony był odznak, więc właściciel na pierwszy rzut oka także mógł się wydać cywilem. Samochód zjechał na pobocze, Ellis zręcznym ruchem ukrył thompsona.
Funkcjonariusz wirgińskiej policji drogowej podszedł od strony Staleya.
— Czy można prosić pańskie prawo jazdy i dokumenty wozu? — spytał z urzędową grzecznością w głosie. Przez chwilę studiował papiery. — Pan nazywa się Charles D. Staley i mieszka pod wskazanym tu adresem?
— Tak jest, sir.
— A wóz należy… — policjant w świetle latarki przyjrzał się dowodowi rejestracyjnemu — …do William J. Donovana?
— Tak jest, sir.
— Czy pan Donovan wie, że jedzie pan jego samochodem?
— Ja jestem Donovan — odezwał się pułkownik, a policjant poświecił mu w twarz.
— Tak, sir — powiedział i wrócił do Staleya. — To strefa kontroli szybkości, proszę pana. A pan na pewnym odcinku jechał o wiele za szybko.
— Nie zdawałem sobie z tego sprawy, sir — oznajmił Staley.
— Dwaj funkcjonariusze policji drogowej są świadkami, że tak było. Za chwilę wystawię panu mandat za ryzykowną jazdę. Prawo stanowi, że przekroczenie limitu szybkości o więcej niż trzydzieści kilometrów na godzinę to jazda ryzykowna. Czy zdaje pan sobie sprawę z tego, że aby oszczędzać benzynę i gumę, które są bardzo potrzebne naszej armii, w całym kraju obowiązuje ograniczenie szybkości do sześćdziesięciu kilometrów na godzinę?
— Coś o tym słyszałem — mruknął Staley.
— Jeśli sąd uzna pana za winnego — miejsce i czas rozprawy znajdzie pan na mandacie, który zaraz wystawię — właściwy dla miejsca pańskiego zamieszkana urząd racjonowania zostanie powiadomiony o tym wykroczeniu. Widzę na pańskim wozie nalepkę C, co oznacza, że podpisał pan dokument, w którym zobowiązał się pan jak najoszczędniej korzystać z przyznanej panu racji benzyny. Zgodzi się pan ze mną, że jazda z szybkością prawie stu dwudziestu kilometrów na godzinę nie sprzyja oszczędzaniu benzyny?
— Trochę się spieszyłem.
— Jasne, ale także naszym chłopcom w mundurach jest spieszno, żeby jak najprędzej skończyć tę wojnę. A mówiąc prywatnie, jestem zdania, że wszyscy powinniśmy starać się im w tym pomóc.
— Ellis! — rzucił ostrzegawczo półgłosem Donovan.
— Tak jest, sir. Czy mogę już jechać? — spytał Staley, odbierając mandat.
— Tak, proszę pana — odrzekł policjant i cofnął się od samochodu.
Staley podniósł szybę.
— Przepraszam, panie pułkowniku — powiedział.
— Sam kazałem ci dodać gazu. Ellis, daj Staleyowi forsę na zapłacenie tego mandatu, a gdyby były jeszcze jakieś kłopoty, komandor Douglass się tym zajmie.
— Tak jest, sir — odparł Ellis.
— A jak znajdziemy się za następnym pagórkiem, dodaj gazu Staley — polecił Donovan.
Dwadzieścia minut później byli już w części Dystryktu Kolumbia zwanej Rock Creek i jechali ulicą Q Northwest. Zahamowali przy budynku otoczonym dwuipółmetrowym murem. Staley z krótkich świateł przełączył na długie i znowu wrócił na krótkie, po czym wykręcił i zatrzymał się, zderzakiem dotykając niemal masywnej bramy w murze.
Z cienia wynurzył się muskularny cywil i podszedł do samochodu. Staley na chwilę zapalił światło w wozie i zaraz je wyłączył. Facet przytknął dwa palce do skórzanego kapelusza i w następnym momencie skrzydła bramy rozjechały się na boki, by na powrót zewrzeć się za buickiem.
— Ellis — odezwał się Donovan. — Bardzo nie lubię traktować cię jak chłopca na posyłki, ale oszczędzi nam to wiele czasu, jeśli wpadniesz do mnie i mnie spakujesz, a także i sam się przygotujesz. Pojedziemy stąd na Union Station.
— Tak jest, sir.
— Mamy przepustki od Secret Service?
— Zajmę się tym, sir.
— Nie chciałbym zostać na peronie, patrząc, jak prezydent odjeżdża do Georgii bez nas.
— Na pewno się zabierzemy, sir.
Douglass i Donovan wysiedli i weszli do budynku kuchennym wejściem. Sama kuchnia była wielka i wyposażona jak restauracyjna.
W hallu powitała ich wysoka blondynka, która długie włosy spięła na plecach. Miała na sobie prostą czarną sukienkę z pojedynczym sznurem pereł, a pod prawym obojczykiem miniaturkę skrzydeł lotnika. Wzrok komandora Douglassa zatrzymał się na miniaturce. Taką samą miała jego żona; otrzymała ją z Londynu od syna. Wydawało się, że to raptem tydzień temu kończył West Point, a teraz miał już dwadzieścia pięć lat i był podpułkownikiem. I najwyraźniej darzył tę dziewczynę czymś więcej niż tylko sympatią.
— Dobry wieczór — powitała ich z promiennym uśmiechem Charity Hoche. Wymowa natychmiast zdradziła jej pochodzenie. Wychowała się na luksusowej posiadłości w Willingford, które było ekskluzywnym przedmieściem Filadelfii, a nauki pobierała w Bryn Mawr*.
— Dzień dobry, Charity — odpowiedział Donovan. — Czy jest pan Hoover?
— Nie, sir. I nie dzwonił.
— Śmierć i pan Hoover. Zawsze punktualni. Czym go nakarmimy?
— Kapłonem z ryżem.
— Świetnie — mruknął Donovan i dodał z uśmiechem: — Chociaż zawsze odnoszę wrażenie, że zamiast posługiwać się nożem i widelcem, pan Hoover wolałby odgryźć kurczakowi łeb i zjeść go na surowo.
— I mamy jeszcze bardzo przyjemne chablis Chateau de Long, rocznik 1935.
— O–o, a jak to udało nam się zdobyć?
— Wzięłam z domu, bo wiem, jakie to ważne spotkanie.
— I chcesz także dogodzić szefowi — uśmiechnął się Donovan.
— To też, przyznaję.
— Nie wiem, czy ze względu na piwniczkę twego ojca nie powinienem jednak zostawić cię tutaj.
— Jednak? A jaka jest alternatywa? — spytał Douglass.
— Charity chce jechać do Anglii, chociaż za nic nie mogę się domyślić, po co.
Charity chrząknęła.
Bardzo pociągająca młoda dziewczyna, myślał komandor. Nie tak może wyobrażał sobie wybrankę swego syna. Sądził, iż Doug znajdzie sobie dziewczynę bardziej podobną do tej, która spojrzała na niego przychylnie, gdy opuszczał mury Annapolis, nie zaś osobę pochodzącą z tak zwanego „towarzystwa”, która miesięcznie na samo ubranie wydawała więcej niż Doug zarabiał przez rok jako podpułkownik Korpusu Lotniczego. I która (jeśli wierzyć informacjom FBI) nie myślała nawet o tym, aby dziewiczy wianek zachować aż do nocy poślubnej. Komandor bardzo się obawiał, że Doug był dla niej tylko zdobyczą, w tej chwili interesującą jako dzielny pilot, ale za rok, dwa…?
— Nadeszły radiogramy z Londynu — oznajmiła Charity. — Nic ważnego z wyjątkiem informacji, że Vollmer i Fine wyruszyli do Lizbony. A także z Kairu, że Jimmy Whittaker wraca.
— To dobrze — powiedział Donovan. — Już się bałem, że go nie złapiemy.
— Zdaje się, że mieli istotnie jakieś kłopoty — dorzuciła Charity. — Nie skontaktował się z nimi, więc dlatego wraca dopiero teraz.
— Ciekaw jestem, jak tym razem się nazywała? — zachichotał Donovan.
— Jeanine d’Autrey–Lascal — spokojnie wyjaśniła Charity. — Jej mąż przed wojną kierował tam bankiem, a teraz jest u de Gaulle’a.
— To także wiadomość od Wilkinsa? — Donovan z uśmiechem pokręcił głową. — No, no, dokładny facet.
— Opisał ją jako dobrą znajomą Jimmy’ego.
— Piloci są obrotni, prawda, Charity? — zakpił Donovan.
— Chyba że zostają uziemieni. Wtedy często pojawia się jakaś Dalila.
— Ho, ho, czyżbyś zamierzała pozbawić Douga czupryny?
— Czy ja wiem? Chyba można to jakoś inaczej rozwiązać.
Donovan i Douglass senior roześmiali się, chociaż w przypadku tego ostatniego było to nieco wymuszone, on bowiem wypowiedź panny Hoche zrozumiał w ten sposób, że dołoży ona wszelkich starań erotycznych, aby ubezwłasnowolnić Douga. Rozległo się poczwórne buczenie.
— Dyrektor jest na miejscu — oznajmiła Charity. — Zechcecie, panowie, powitać go na zewnątrz czy raczej wszyscy przejdziemy do głównego hallu?
Donovanowi bardzo podobało się poczucie humoru panny Hoche.
— Może powitamy go na zewnątrz, a potem wprowadzimy przez kuchnię? — zasugerował.
Wrócili na wyłożony kostką podjazd, który oddzielał główny
budynek od stajni — ciągle tak nazywanej, aczkolwiek została już przerobiona na garaż dla pięciu samochodów — dokładnie w chwili, gdy majestatycznie wtaczała się na niego limuzyna cadillac z błyszczącą anteną krótkofalową na masce.
Z przodu siedziało dwóch nienagannie ubranych młodzieńców, z których jeden natychmiast wyskoczył i otworzył tylne drzwi przez dyrektorem Federalnego Biura Śledczego J. Edgarem Hooverem.
— Witaj, Edgarze — powiedział Donovan. — Bardzo się cieszę, że znalazłeś dla nas chwilę.
— Spotkanie z tobą jest zawsze przyjemnością, Bill — zapewnił Hoover i mocno potrząsnął dłoń Donovana, natomiast Douglassa obdarzył tylko lekkim skinieniem głowy. — Witaj, Douglass.
— Witam, panie dyrektorze.
— Znasz chyba pannę Hoche, Edgarze, prawda? — spytał Donovan.
Hoover rozpromienił się.
— Witaj, moja miła! — wykrzyknął. — A jak tam ojciec? — Charity nawet nie zdążyła otworzyć ust, gdy szef FBI dorzucił: — Nie zapomnij przekazać pozdrowień ode mnie obojgu rodzicom.
— Chwilę porozmawiamy czy od razu siadamy do kolacji? — spytał Donovan.
— Wiesz, może nie zwlekajmy, jestem trochę głodny.
— Świetnie. Mam nadzieję, że będzie ci smakowało to, co przygotowaliśmy. Jak widzisz, troszczę się o ciebie.
— Podejrzewam, że masz do mnie jakiś interes — powiedział Hoover, wkraczając do kuchni.
— Mówiąc szczerze, istotnie mam małą prośbę. Znasz może kogoś z policji stanowej Wirginii?
— Znalazłby się może jeden czy drugi znajomy. A o co chodzi?
— Czy dałoby się jakoś załatwić sprawę z mandatem za przekroczenie szybkości?
Hoover spojrzał na Donovana z niekłamanym zdziwieniem.
— Jak to?
— Jechaliśmy prawie sto dwadzieścia na godzinę w rejonie, gdzie ograniczenie wynosi sześćdziesiąt. Policjant oznajmił, że najpewniej utracimy rację C.
Hoover pokręcił głową.
— Z tobą tak zawsze. Na chwilę naprawdę ci uwierzyłem.
— Ejże, Edgarze, naprawdę sądziłeś, że poprosiłbym się o skasowanie mandatu?
— A naprawdę ci dali?
— Niecałą godzinę temu, kiedy tutaj jechaliśmy. Ale nie ma się czym przejmować, poproszę bossa, żeby dał mi prezydenckie rozgrzeszenie w tej sprawie. — Uśmiech Hoovera był teraz odrobinę bardziej wymuszony. — Zamierzam mu towarzyszyć w drodze do Warm Springs. Franklin zawsze jest wtedy w dobrym humorze, więc chyba zdołam załatwić tę sprawę z mandatem.
Ruszyli w kierunku jadalni. Donovan zerknął na Charity, a ta uśmiechnęła się z aprobatą. Udało mu się zbić z tropu Hoovera, i to w bardzo zręczny sposób. Po pierwsze, sugerując, że człowiek znajdujący się najwyżej w hierarchii amerykańskich stróżów prawa chciałby się zająć czymś tak bagatelnym jak mandat za przekroczenie szybkości, po drugie, że jest zaproszony, by towarzyszyć prezydentowi (którego nazwał po imieniu) w drodze do rezydencji w Warm Springs, podczas gdy dyrektor FBI nie ma takich przywilejów.
Niewiele jest osób, myślała Charity Hoche, które potrafiłyby wprawić Edgara Hoovera w zakłopotanie.
Stół był nakryty dla trzech osób.
Charity poczekała, aż usiedli, a potem powiedziała:
— Każę podawać, dobrze?
— Dobrze — zgodził się Donovan, ale kiedy Charity znalazła się w progu, dorzucił: — Aha, była jeszcze z Londynu wiadomość od Stevensa.
— Coś, o czym powinnam wiedzieć?
— Nie wiem, czy uda ci się rozszyfrować. „Nie mam nic przeciw Katherine Hepburn”.
Uśmiechnęła się uszczęśliwiona. Najwidoczniej dyrektor wysłał do zastępcy szefa sekcji londyńskiej pytanie, jak zapatrywałby się na przeniesienie do Anglii Charity, która z racji swej filadelfijskiej wymowy była znana jako „Katherine Hepburn”.
— Ach, wujku Bill! — zawołała, podbiegła i ucałowała go w policzek. — Tak bardzo ci dziękuję!!!
— Panno Hoche, proszę zająć się kolacją — odrzekł oficjalnym tonem Donovan. — Dyrektor jest głodny.
Kiedy jedna z prowadzących kuchnię kobiet zaprezentowała butelkę Château de Long, rocznik 1935, Hoover skinął głową z aprobatą, co Donovan uznał za dobry znak: najwyraźniej gość nie zamierzał przedstawić listy zażaleń FBI na poczynania BSS.
Relacje między obu dyrektorami były dość zawiłe. Kiedy pojawiła się konieczność oczyszczenia sytuacji w targanym skandalami Federalnym Urzędzie Śledczym, stanowisko dyrektora zaoferowano Donovanowi, bohaterowi wojennemu o nieskalanej opinii, a zarazem człowiekowi ustosunkowanemu politycznie. Donovan odmówił i dołożył trochę starań, aby propozycję przedstawiono Edgarowi Hooverowi, wówczas młodemu prawnikowi z Departamentu Sprawiedliwości. Gdy w roku 1935 powołano Federalne Biuro Śledcze, jego dyrektorem mianowany został Hoover, co także nie odbyło się bez wpływu Donovana.
W momencie kiedy na krótko przed przystąpieniem USA do wojny Donovan powrócił do służby publicznej — za jednego dolara rocznie pełniąc funkcję koordynatora informacji — Hoover był już w Waszyngtonie liczącą się osobistością która nie bardzo lękała się krytyki.
FBI było bez wątpienia najsprawniejszą instytucją ochrony prawa, jaką kiedykolwiek dotąd miały Stany Zjednoczone, co w znacznej mierze stanowiło zasługę Hoovera. Dlatego kiedy pojawiła się idea, aby utworzyć superagencję wywiadowczą ważniejszą od wszystkich istniejących, Fłoover był przekonany, że zadanie to zostanie powierzone FBI. Jakież było jego rozczarowanie, kiedy wybrano Biuro Koordynatora Informacji, którego szefem został jego dawny przyjaciel i mentor Bill Donovan.
Hoover był wytrawnym graczem politycznym, mającym licznych przyjaciół na Kapitolu i pośród najbliższych współpracowników Roosevelta. Udało mu się przekonać prezydenta, że FBI powinno dalej pełnić swe role wywiadowcze i kontrwywiadowcze nie tylko w Stanach, lecz także w Ameryce Łacińskiej i Południowej, oraz że agenci Donovana w tej ostatniej powinni podlegać FBI, gdyż to umożliwi „koordynację” działań. Nie mógł zaś ich koordynować, nie otrzymując regularnych i szczegółowych raportów sporządzanych przez ludzi BKI.
Donovan nie sprzeciwiał się, być może dlatego, że czuł się słabszy, być może dlatego, że Ameryka Łacińska i Południowa niezbyt go interesowały. Tak czy owak uznał, przynajmniej oficjalnie, że cała Ameryka to teren poczynań Hoovera.
Hoover uważał Donovana za człowieka o silnym poczuciu etycznym i patriotyzmie nie mniejszym od jego, a ponadto za dobrego przyjaciela. Zarazem jednak dostrzegał w nim konkurenta, jeśli chodzi o sprawy szpiegostwa, konkurenta tym groźniejszego, że mającego równie łatwy dostęp do Roosevelta. Nawet jeśli Donovan nie zgadzał się z prezydentem w niektórych kwestiach politycznych i ideologicznych, w niczym nie mogło to zakłócić ich przyjaźni, datującej się od czasów wspólnych studiów w Columbia School of Law.
A trzeba przyznać, że Roosevelt bardzo umiejętnie wygrywał ich obu — Hoovera i Donovana — dla swoich celów, bądź napuszczając jednego na drugiego, bądź zapewniając jednego, iż drugi uważa go za najgorętszego patriotę i najlepszego urzędnika rządowego.
Obaj też rozumieli, że najgorsza dla nich samych byłaby sytuacja, gdyby Roosevelt musiał wybierać między nimi dwoma. Dlatego niezależnie od chwilowych napięć, nie zamierzali podejmować żadnych działań, które drastycznie naruszyłyby chwiejną równowagę.
Dziś wieczór nie mieli w programie nic szczególnego, rutynowo wymienili informacje. Hoover opowiedział, co jego agenci wykryli w Ameryce Środkowej i Południowej. Nic z tego nie wydało się Donovanowi ważne; większość wiadomości znał już wcześniej.
Znacznie istotniejsza była na pół tylko żartobliwa informacja Hoovera, że być może będzie musiał podwoić liczbę agentów strzegących tajemnicy Oak Ridge w stanie Tennessee, gdzie prowadzono prace nad wzbogaceniem uranu, jedna polowa bowiem — mówił — musi strzec sekretu przed Niemcami, a druga pilnować, by naukowcy — w większości, zdaniem Hoovera, „różowi” — nie ujawnili niczego Sowietom. Hoover nie miał najmniejszych wątpliwości, że zarządzający badaniami J. Robert Oppenheimer był równie na lewo od centrum jak Lenin.
— Widzisz, Bill, sprawa z szefem jest delikatna — mówił Hoover. — Jeśli okazuje jakąś słabość w ocenach politycznych, wiąże się ona z Rosjanami. Dla niego Joe Stalin to taki rosyjski senator z Georgii. Uda się go kupić, oferując tamę albo autostradę.
Donovan zaśmiał się.
— Naprawdę sądzisz, że ktoś mógłby coś przekablować Rosjanom?
— Nie, dopóki ja nad wszystkim czuwam. Natomiast, gdyby miał się tym zająć Henry Wallace…
Hoover zawiesił głos z uśmiechem, dając do zrozumienia, że wiceprezydent i osoby z jego najbliższego otoczenia mogłyby w najlepszej wierze zdradzić jedną z największych tajemnic tej wojny: Stany Zjednoczone pracowały nad bombą, w której wykorzystać miano energię nuklearną zdolną nadać jednej bombie moc dwudziestu tysięcy ton trotylu.
— Nic nie wie o Oak Ridge — powiedział Donovan — a prezydent nie widzi chyba powodu, by go o tym informować.
— Franklin Delano Roosevelt znany jest z tego, że zmienia opinie w zależności od nastroju — zauważył sucho Hoover. — Dziwię się, że sam jeszcze tego nie dostrzegłeś.
Donovan pokiwał głową z uśmiechem i rzekł:
— Jest pewien nowy szczegół związany z Oak Ridge.
— Tak? Jaki? — spytał z ożywieniem Hoover.
— Chcemy przerzucić tam kilku niemieckich naukowców.
— Masz na myśli przerzucenie ich z samych Niemiec? Jak to chcecie zrobić?
— Za kilka dni przeprowadzimy pierwszą próbę. — Donovan chwilę odczekał, a kiedy Hoover milczał, ciągnął: — Będzie to pewien specjalista od metalurgii.
— Od metalurgii?
— Mówiłem ci o niemieckich próbach z bezpilotowymi bombami i silnikami odrzutowymi. Udało mi się wreszcie przekonać prezydenta, że niezależnie od opinii Korpusu Lotniczego mogłyby one stanowić zagrożenie dla planowanych ciężkich bombardowań Niemiec. Otrzymałem zezwolenie na podjęcie wszelkich działań, aby spowolnić ich prace nad tymi projektami. W obu przypadkach potrzebne są specjalne stopy i specjalne technologie do ich uzyskania. Pomysł polega na tym, że kiedy dowiemy się, o jakie chodzi surowce i o jakie maszyny, umieścimy odpowiednie cele na szczycie priorytetów podczas bombardowań.
Hoover odchrząknął i spytał:
— Ale jaki to ma związek z pracami Grovesa? Z Oak Ridge?
— Jeśli uda nam się przerzucić tego specjalistę od metali, zobaczymy, jak Niemcy zareagują na jego zniknięcie, a potem możemy spróbować podebrać im matematyków i fizyków, których współpraca byłaby dla nich nieoceniona.
— A jeśli wam się nie uda, Niemcy nie połączą tego z projektem Manhattan — domyślił się Hoover»
— Otóż to. A kiedy już zaczniemy zabierać im ludzi związanych z bombą atomową, na ciebie spadnie odpowiedzialność za ich ochronę czy to w Oak Ridge, czy w White Sands. Pomyślałem, że o ile będziemy mieli tego metalurga, możesz na nim popróbować.
— Ciągle ten tryb warunkowy: „jeśli”, „o ile”. Nie jesteś pewien, czy operacja się uda?
— Edgar, sam dobrze wiesz, jak to jest. Wszystko przygotowaliśmy jak najstaranniej, ale…
I Donovan opowiedział Hooverowi, jak na potrzeby Niemców „specjalnej kategorii” stworzona została trasa przerzutowa przez Węgry i Jugosławię. Trasy normalne prowadziły przez Holandię i Francję do Anglii.
Hoover był bardzo zainteresowany szczegółami linii przerzutowej i Donovan sporo mu wyjaśnił, zastanawiając się jednocześnie, czy to ciekawość zawodowa czy osobista, wiedział bowiem, że szef FBI lubił myśleć o sobie jako agencie, a nie tylko urzędniku. Być może oczyma duszy widział, jak przekracza granicę niemiecko–węgierską, a potem przemierza Jugosławię pod eskortą partyzantów.
Kiedy Donovan skończył opowiadać, Hoover chrząknął i zerknął na Douglassa.
— Coś niewiele masz do powiedzenia, Peter.
— Dla mnie to duża wygoda zapraszać go na takie spotkania jak nasze — wyjaśnił Donovan. — Nie muszę przynajmniej niczego drugi raz powtarzać.
— Właśnie, właśnie — rzekł Hoover. — Sam już zastanawiałem się nad tym, jak ja to wszystko powtórzę Tolsonowi.
Clyde Tolson był zastępcą Hoovera i jego najbliższym przyjacielem; mieszkali w bliźniaku.
— Gdyby Clyde był dopuszczony do projektu Manhattan, sam bym mu przekazał podstawowe kwestie.
— Oczywiście, że jest dopuszczony — oznajmił z naciskiem Hoover. — Przecież to mój zastępca.
Donovana mniej zaskoczył fakt, że Hoover wtajemniczył w projekt Tolsona, a bardziej to, iż tak jawnie się do tego przyznał. Tolsona nie było na prezydenckiej liście osób uprawnionych do otrzymywania informacji o broni atomowej.
— Trzeba było zabrać go ze sobą, Edgarze. W końcu znamy się nie od dziś.
Donovan wiedział jednak, że Hoover zastawił na niego pułapkę. Czy powinien poinformować Roosevelta, że dyrektor FBI na własną rękę decyduje, kogo dopuszczać do grona wtajemniczonych w sprawę Manhattanu, a kogo nie? A jeśli okaże się, iż Hoovera upoważnił do tego prezydent? Wtedy Donovan wyjdzie na durnia. Jeśli zaś nic nie powie, to czy Roosevelt nie będzie miał potem do niego pretensji? Tak czy owak, wydawało się, że to jedna z tych nielicznych okazji, gdy najlepiej było zagrać z Hooverem w otwarte karty.
— Ciekawi mnie, Edgarze, czy Roosevelt wie, że tak poszerzyłeś listę upoważnionych.
Hoover przeciągle popatrzył na Donovana.
— Nie. Powiesz mu o tym?
— Oczywiście. Doszły mnie słuchy, że Tolson jest nie mniej różowy od wiceprezydenta Wallace’a.
Dyrektor FBI uśmiechnął się z przymusem.
„Jednak moje na górze”, pomyślał Donovan. „Teraz nie będziesz wiedział, poinformowałem prezydenta czy nie. Kolejny dowód na słuszność tezy, że kiedy nie wiadomo, jak postąpić, na wszelki wypadek trzeba mówić prawdę”.
Hoover zerknął na zegarek.
— Nie miałem pojęcia, że już tak późno.
— Odprowadzę cię, Edgarze, do samochodu.
Staley bez najmniejszego trudu dojrzał w tłumie kapitana Jamesa M.B. Whittakera, chociaż wielu żołnierzy było w mundurach i co najmniej kilkunastu kapitanów Korpusu Lotniczego.
— Wypatruj faceta, który wygląda jak z afisza reklamowego korpusu. Wysoki, przystojny, aczkolwiek może się zdarzyć, że będzie dość wymizerowany.
Osobnik, którego Staley uznał za kapitana Whittakera, nie sprawiał wrażenia wymizerowanego. Miał na sobie świetnie skrojony różowo–zielony mundur i właśnie nakładał kurtkę z wielbłądziej wełny. Jedynym elementem, który nie wyglądał jak prosto ze sklepu, była czapka pognieciona tak, jakby uczestniczyła w kilkunastu katastrofach lotniczych, ale takie właśnie czapki najbardziej lubili piloci wojskowi.
Zastępując mu drogę, Staley w ostatniej chwili powstrzymał rękę, która chciała się poderwać do salutowania; ciągle jeszcze nie nawykł do cywilnego ubrania.
— Kapitan Whittaker?
— Winny — odpowiedział z uśmiechem nagabnięty.
— Jestem tutaj w zastępstwie starszego sierżanta sztabowego Ellisa. Czy mogę panu pomóc z bagażem?
— Skoro zgłasza się pan na ochotnika, to proszę tę cięższą torbę. A gdzie Ellis?
— W Georgii, sir.
— Z pułkownikiem? I naszym wodzem naczelnym?
— Tak jest, sir — odparł Staley, zastanawiając się, jak Whittakerowi udało się zgadnąć.
Kiedy znaleźli się już w czarnym buicku, Whittaker powiedział:
— To miło, że wyszedł pan po mnie, ale śmiało mogłem wziąć taksówkę.
— Do Wirginii? — niemal wykrzyknął Staley.
Słyszał, owszem, że Whittaker jest bogaczem i ma nawet swój dom na Q Street, ale jechać taksówką ponad sześćdziesiąt kilometrów…
— Do jakiej Wirginii? Ja chcę na Q Street.
— Mam pana zawieźć do Wirginii, sir.
— Jadę do siebie do domu. Jeśli dla pana to niewygodne, proszę wysadzić mnie zaraz za rogiem, wezmę taksówkę, a pan powie, że nie znalazł mnie na stacji.
— Czekają na pana w Wirginii, sir.
— Mam to w dupie. Dobra, tutaj, jest taksówka.
— Zawiozę pana do domu. Nikt mi nie powiedział, że mam pana siłą zabrać w podróż do Wirginii. Tylko wolałbym, żeby pan tego nie powtarzał, sir.
— Będę pana krył, nie ma sprawy. Wie pan, co się wyrabia w Wirginii? Pompki, długi bieg przed śniadaniem, takie różne rzeczy.
Staley uśmiechnął się.
— Wiem, musiałem przez to przejść.
— No, to pewnie poznał pan także kutasa nazwiskiem Eldon C. Baker. To następna przyczyna, dla której nie chcę tam jechać.
Kiedy znaleźli się na Q Street Northwest, brama otworzyła się dopiero wtedy, gdy Whittaker pokazał legitymację.
W kuchni czekała na nich Charity Hoche odziana w płaszcz kąpielowy.
— Zdaje się, że powinieneś być gdzieś indziej, Jimmy — odezwała się.
— No, proszę, a ja liczyłem na jakieś: „Fajnie cię znowu zobaczyć” albo coś takiego.
— Czekają na ciebie w Wirginii.
— Mam nadzieję, że znajdą sobie jakieś inne zajęcia. Nie zamierzasz mnie zapytać, jak z Dougiem?
— Jak z Dougiem?
— Całkiem nieźle, jeśli zważyć na warunki.
— Na jakie warunki?
— Musi obsługiwać panienki z londyńskiego Czerwonego Krzyża, a jest ich naprawdę sporo, niektóre nader wymagające.
— Niech cię cholera!
— Mówiąc prawdę, kiedy ostatni raz go widziałem, stał zapatrzony w księżyc i mruczał coś na kształt sonetu Browninga. „Jak kocham Charity? Ach, na wiele sposobów. Po pierwsze…”
— To już lepiej. Przenoszę się do Londynu. Dowiedziałam się o tym niedawno.
— To co nieco zmieni jego rozkład dnia. — Whittaker zawahał się, a potem zadał pytanie, które od początku miał na końcu języka: — A gdzie Cynthia?
— W Wirginii.
— Co tam robi?
— Jest na kursie.
— Jakim kursie?
— Normalnym.
— O co w tym chodzi, u diabła?
— A jak ci się zdaje?
Whittakerowi nie mogło się pomieścić w głowie, że Cynthia miałaby zostać agentką.
— W takim razie jadę tam rano. Jest tu mój samochód?
— Jest, ale nie wiem, czy pozwolą ci nim wjechać.
— Spróbuję. A teraz, jeśli dasz mi trochę whisky, opowiem ci o konkurencji, która będzie cię czekać w Anglii. Aha, jeszcze jedno, Charity. Przyjechałem tutaj na przekór gorącym protestom tego oto dżentelmena.
— Przepraszam, nie przedstawiłem się, kapitanie. Staley. Whittaker przypadł mu do gustu. Zapowiadał to Ellis, ale on sam nie był pewien; oficer to zawsze oficer. Ten facet jednak był inny.
— Na przekór gorącym protestom pana Staleya. No, więc jak będzie z tą whisky?
Zbudził się wcześnie, zegar biologiczny rozregulował mu się z powodu dystansu, który przebył, wiedział, że koło drugiej po południu zrobi się śpiący, a więc i przytępiony, a bardzo chciał tego uniknąć podczas spotkania z Cynthią.
Wziął prysznic w dużej, wyłożonej kafelkami łazience, gdzie zgodnie z legendą jego stryj Chesley Haywood Whittaker, zwany „Chestym”, zmarł na atak serca. Prawda brzmiała jednak tak, że Chesty Whittaker zmarł w dniu napaści na Pearl Harbor w sytuacji dość kłopotliwej i Ellis przetransportował jego ciało, aby zostało „znalezione” tutaj, a nie w łóżku młodej kobiety, córki kolegi ze studiów, z którą romansował od dwóch lat. Owa kobieta nazywała się Cynthia Chenowith.
Wiedziało o tym tylko kilka osób. Wiedział „Dziki Bill” Do — novan, długoletni przyjaciel Chesty’ego, którego zabrał ze sobą, gdy wezwano go do Białego Domu. Wiedział komandor Douglass. I starszy bosman sztabowy Ellis. I Dick Canidy, kolega szkolny Jimmy’ego Whittakera, obecnie osoba numer trzy w londyńskiej sekcji BSS. Wiedział też Jimmy Whittaker. Nie był pewien, czy Cynthia się w tym orientuje, i wolał sprawę pozostawić w tej postaci.
Myślał o tym pod prysznicem, myślał, wyjeżdżając na tylnym biegu z garażu packardem. Packard 280 rocznik 1941 należał do Chesty’ego. Na pewno wiele razy zabierał do niego Cynthię. Wątpił, by baraszkowali na tylnym siedzeniu, na pewno jednak trzymali się za ręce, całowali i tak dalej.
Pomimo zimna spuścił dach. Ogrzewanie miał włączone wewnątrz na pełny regulator, szyby podniesione i wszystko wydawało się bardzo przyjemne.
Wykręcił z szosy w kierunku ośrodka; w odległości czterystu metrów znajdował się posterunek niewidoczny z drogi. Charity miała rację; istotnie spodziewano się go, ale nie za kółkiem.
— Naprawdę nie wiem, co robić, kapitanie — odezwał się wartownik w mundurze strażnika parku narodowego. — Mam pana na liście, ale jako kursanta, a kursanci nie mogą tutaj mieć swoich samochodów.
— Ale przecież tłumaczyłem już panu, że nie jestem kursantem. Najlepiej niech pan zadzwoni do Bakera i powie, że jestem tu w samochodzie.
Strażnik wszedł do małej budki, po chwili zjawił się ponownie i powiedział:
— Pan Baker mówi, żeby pan jechał prosto do jego biura. To w głównym budynku. Nie sposób przegapić.
Kręta droga prowadziła przez sosnowy zagajnik; wyjeżdżając z niego, Whittaker minął grupkę kilkunastu kursantów na przebieżce. Wszyscy trzymali na piersiach karabiny Springfield Model 1903.30 nie dlatego, by uważano, że będą mieli okazję ich użyć, lecz po to, aby ćwiczenie było odrobinę bardziej forsowne.
Kiedy ich mijał, zerknął przez boczną szybę i wtedy dostrzegł Cynthię Chenowith. Mówiąc szczerze, najpierw zaintrygował go wyraźny ruch piersi pod mundurem, a dopiero później zauważył związane na karku i wsunięte za kołnierz długie włosy oraz rozpoznał osobę.
— Kurwa mać! — mruknął pod nosem i nacisnął na pedał przyspieszenia.
Gabinet Bakera urządzono tam, gdzie ongiś znajdował się pokój śniadaniowy, niewielkie pomieszczenie, którego sięgające po sufit szklane drzwi wychodziły na wyłożone bazaltową kostką patio i ciągnące się dalej tereny zielone, będące niegdyś, jak pamiętał Whittaker, polem golfowym.
Baker siedział za urzędowym szarym metalowym stolikiem. Był pucołowatym trzydziestokilkulatkiem. Na mundurze polowym w miejscu, gdzie oficer miałby oznaczenia wskazujące na szarżę i rodzaj broni, znajdował się niebieski kwadrat z wpisanym weń trójkątem i literami US, co oznaczało cywilnego eksperta przydzielonego do oddziałów wojsk lądowych USA. Baker był oficerem wywiadu w Departamencie Stanu, zanim znalazł się w BSS, gdzie w schemacie organizacyjnym występował jako „szef rekrutacji i szkolenia”. Na ile Whittaker wiedział, nigdy nie służył w wojsku.
— Witaj, Jim, spodziewaliśmy się ciebie wieczorem.
— Wyglądasz bardzo militarnie, Eldon — stwierdził Whittaker. — Czy powinienem zasalutować?
— Nie, tutaj nie salutujemy. Nie nosimy też oznak szarży ani broni.
— Można o coś spytać?
— Co tutaj robisz? To bardzo proste. Nie ukończyłeś kursu, więc…
— Co robi tutaj Cynthia Chenowith w panterce i ze springfieldem?
— Czy to nie oczywiste? Uczestniczy w kursie i idzie jej dobrze. Przyznam, że lepiej, niż przypuszczałem.
— A po co?
— To także nie jest oczywiste?
— Eldon, czyś ty ocipiał? Co się z tobą dzieje?
— Miałem nadzieję na przyjazne stosunki między nami, ale powoli zaczynam w to wątpić.
— Chcesz mi powiedzieć, że zamierzasz wykorzystać tę dziewczynę w akcji?
— W tej chwili nie mam na widoku niczego konkretnego, ale jeśli nadarzy się okazja…
— I Bill Donovan wie o tym idiotyzmie?
— Nie ulega wątpliwości, że pułkownik Donovan zaaprobował takie posunięcie, podobnie jak nie ulega wątpliwości, że to nie twoja rzecz.
— Jak najbardziej moja.
— Czym wytłumaczysz fakt, że nie stawiłeś się tutaj wczoraj? Mam nadzieję, że zauważyłeś, iż zmieniam temat.
— Z pewnością z niczego nie będę się tłumaczył przed tobą, Eldon. Nie podlegam tobie. Nie wiem nawet, dlaczego na powrót znalazłem się w Stanach.
Bez wątpienia nie była to tylko kwestia chemii, że nie znosił Eldona Bakera od pierwszego spotkania. I z łatwością dałoby się zestawić listę: bezwzględność, zarozumialstwo, ostentacja, bezduszny biurokratyzm, ale ostatecznie u podstaw tej niechęci leżało coś bardzo pierwotnego: nie lubił go i już, co sprawiało, że nieustannie między nimi iskrzyło.
Tyle że tym razem Baker nie dążył do konfrontacji.
— Jest dla ciebie zadanie. — powiedział.
— Jakie?
— Podjęto decyzję, że zanim zostaniesz w nie wprowadzony, musisz przejść kurs.
— Kto podjął decyzję?
— Taka jest teraz generalna polityka BSS, że każda osoba wysyłana na akcję, najpierw musi przejść kurs.
— Chrzanisz. Donovan nie wie, że chcesz mnie przepuścić przez ten swój kurs, mam rację? Więc pieprz się, ze mną takie numery nie przejdą. Donovan powiedział Canidy’emu, że ani on, ani ja nie musimy zaliczać tych kursów. Do jasnej cholery, to ja kierowałem szkoleniem w Anglii.
— Nie potrafisz lądować na gumowej łodzi wysadzony z okrętu podwodnego. Pewnie, że nie chciałem ci aplikować całego kursu…
— No, no, no.
— …a nawet zamierzałem cię poprosić, żebyś poprowadził kilka ćwiczeń. Moim zdaniem to dobrze wpływa na kursantów, kiedy wiedzą, że szkoli ich ktoś, kto był już w akcji.
— Jeśli to ma być marchewka, to zeżryj ją sam. — Whittaker zerwał się, ale przystanął w progu. — Wracam do Waszyngtonu i tylko bezpośredni rozkaz Dzikiego Billa może mnie tu sprowadzić na powrót. A i wtedy nie wiem, czy posłucham.
— Jedno jest pewne, że nikt nie będzie z tobą konsultował takich kwestii.
Whittaker opuścił budynek z gorącym postanowieniem, że odnajdzie Cynthię i istotnie zobaczył ją niemal natychmiast. Przez czas jego konfrontacji z Bakerem kursanci zdążyli już dobiec do budynku. Cynthia i jeszcze jedna kobieta, czerwone na twarzy, siedziały pod ścianą i ciężko dyszały.
Kiedy się zbliżył, Cynthia podniosła wzrok, ale nic nie powiedziała.
Jeden z kursantów, wysoki, muskularny, przystojny, o twarzy, która wydawała się Whittakerowi znajoma szybko do nich podszedł.
— Pan w jakiej sprawie? — spytał.
— Tak sobie spaceruję — odrzekł Whittaker i zwrócił się do Cynthii: — Co ty tu robisz?
— A jak ci się wydaje? — odpowiedziała pytaniem na pytanie.
— Wiesz, gdyby to nie było takie głupie, to może nawet byłoby komiczne.
— Jimmy, skoro wybrałeś się na spacer, nie zechciałbyś przenieść się gdzieś indziej?
Nachylił się, chwycił ją za przegub, pociągnął i zmusił do powstania.
— Co ty wyrabiasz? — krzyknęła, usiłując się uwolnić. Pocałował ją tak szybko, że nie zdążyła odwrócić twarzy. Kilku kursantów zaczęło bić brawo ze śmiechem.
— Co to mą znaczyć? — spytała bliska płaczu, a jednocześnie wściekła. — Dlaczego to zrobiłeś?
— Żeby przypomnieć ci o dwóch rzeczach: że jesteś kobietą i że cię kocham.
— Idź do diabła! — krzyknęła przez łzy.
— Zaraz, zaraz, co pan tu wyrabia! — obruszył się pierwszy kursant.
— Greg, nie zaczynaj z nim! — zawołała pospiesznie Cynthia. — To wariat, gotów cię zabić!
Kursant przyjrzał się Jimmy’emu z wyraźnym zainteresowaniem, a ten odparł:
— Spokojnie, przyszedłem tutaj wyznać miłość, a nie rozrabiać.
Z tymi słowami odwrócił się i zadowolony z siebie poszedł do packarda.
Z szarżą związane są przywileje. W tym przypadku znaczyło to, że dowódca grupy bojowej wracał z odprawy na kwaterę dżipem, podczas gdy inni piloci jechali ciężarówką.
344. Grupą Bojową 8. Floty Powietrznej USA dowodził podpułkownik Peter („Doug”) Douglass junior, absolwent Annapolis rocznik 1939, szczupły, przystojny oficer, który do chwili, gdy zajrzało mu się w oczy, wydawał się za młody na dowodzenie grupą bojową i stopień podpułkownika. Liczył sobie dwadzieścia pięć lat.
Ubrany był w kurtkę A–2 z końskiej skóry z wełnianymi rękawami; na jej plecach widniała flaga Republiki Chin oraz chiński napis oznajmiający, że właściciel przybył do Chin, aby walczyć z japońskim najeźdźcą, a za jego bezpieczny powrót, w przypadku gdyby został zestrzelony, zostanie wypłacona nagroda w złocie.
Doug Douglass należał do Amerykańskiej Grupy Ochotniczej, znanej jako Latające Tygrysy, a walczącej w Chinach i Burmie. Przed przystąpieniem USA do wojny członków grupy rekrutowano spośród pilotów wojsk lądowych, piechoty morskiej i marynarki, aby na Curtissach P–40 walczyli z Japończykami. Na dziobie P–38F, który obecnie pilotował, wymalowano dziesięć japońskich flag, zwanych „klopsami”, a także sześć swastyk (każdy z tych symboli oznaczał potwierdzone zestrzelenie przeciwnika) i okręt podwodny.
Atakując schrony niemieckich okrętów podwodnych w Saint Nazaire, Douglass, podówczas major, usiłował zrzucić dwustupięćdziesięciokilogramową bombę tak, aby zniszczyła wrota schronu. To się nie udało, natomiast zupełnie przypadkowo bomba trafiła w zacumowany na zewnątrz U–Boot i spowodowała eksplozję torped czołowych. Połączona energia wybuchu bomby i nie wiadomo ilu torped sprawiła, że okręt został rozerwany na dające się zidentyfikować strzępy.
Douglassowi i jego ludziom towarzyszył samolot zwiadu powietrznego i na zdjęciach utrwalono, jak bomby odrywają się od skrzydeł samolotu Douga, jedna z nich trafia U–Boota, a ten rozlatuje się na kawałki. W tym przypadku nie mogło być żadnych wątpliwości i Douglassowi zaliczono potwierdzone zniszczenie okrętu podwodnego.
Świeżo awansowany podpułkownik Douglass za namową swego dowódcy wymalował miniaturkę U–Boota na dziobie P–38F, aby zaznaczyć, że brał udział w nalocie na Saint Nazaire, samą akcję trudno mu było uznać za sukces, skoro schrony pozostały nieuszkodzone, on zaś stracił czterdzieści procent stanu swego dywizjonu: maszyn i pilotów.
Szeroko powtarzana opowieść głosiła, że po akcji Douglass odszukał w sztabie 8. Floty Powietrznej podpułkownika zajmującego się planowaniem i szkoleniem i jednym ciosem zwalił go z nóg. Wobec takiego naruszenia zasad wojskowej dyscypliny najwyższe dowództwo stanęło przed wyborem: albo oddać pod sąd wojenny trzykrotnego asa powietrznego, albo go awansować. Zdecydowano się na to ostatnie.
Dzisiaj w dżipie znalazł się razem z nim inny pilot w takiej samej kurtce A–2 z chińską flagą oraz identycznym chińskim napisem. Był wyższy i cięższy od Douglassa, a także o rok starszy. Nazywał się Richard Canidy i w Latających Tygrysach dowodził eskadrą Douga.
Nie był bynajmniej członkiem 344. Grupy Bojowej, co więcej, pomimo złotych skrzydełek majora przypiętych do kurtki nie był nawet oficerem Korpusu Lotniczego. Canidy, który w roku 1938 ukończył na MIT inżynierię lotniczą, został przyjęty do rezerwy Marynarki Wojennej USA, aby mógł latać w Tygrysach, potem zaś jako „konsultanta technicznego” przydzielono go do Biura Koordynatora Informacji.
Następnie instytucję tę przemianowano na Biuro Służb Strategicznych, w którym Canidy pełnił obecnie funkcję dowódcy Whitbey House, co czyniło go trzecim co do ważności oficerem biura w Anglii. Cywile zawsze wzbudzali zainteresowanie w instytucjach wojskowych, podczas gdy na przykład w strukturach sztabu majorowie specjalnie nie rzucali się w oczy. Dlatego też uzgodniono z dowództwem Korpusu Lotniczego, iż „konsultantowi technicznemu Canidy’emu” zostaną wystawione dokumenty majora, a gdyby interesował się tym ktoś z 8. Floty Powietrznej czy Naczelnego Dowództwa Alianckich Sił Ekspedycyjnych, w sztabie korpusu znajdzie się odpowiednia teczka personalna.
Udział Canidy’ego w dzisiejszej misji 344. Grupy Bojowej nie był z nikim uzgodniony. Więcej, gdyby czy to on sam, czy podpułkownik Douglass zapytali o zdanie przełożonych, ci jednoznacznie by tego zakazali.
Douglass nie był do końca pewien, dlaczego Canidy chciał lecieć. Podejrzewał, że miało to jakiś związek z wyjazdem Jimmy’ego Whittakera do Australii i nagłym oddaleniem się z Whitbey House w niewiadomym kierunku Erika Vollmera i Stanleya Fine’a. Z wyjątkiem komandora podporucznika Eddiego Bittera (kolejnego Latającego Tygrysa) oraz rzecz jasna samego Douglassa stara paczka Canidy’ego rozpadła się. No cóż, było to zbyt piękne, aby mogło trwać zbyt długo.
Któregoś dnia w Whitbey House, mając już w sobie trochę whisky, Douglass pomyślał: „Jacy to wspaniali kumple, jeden w drugiego moi przyjaciele, a lepszych nie będę już miał nigdy w życiu”. Potem jednak przypomniała mu się całkiem trzeźwa maksyma: „Wojna, podobnie jak polityka, sprawia, że miewa się w łóżku dziwne towarzystwo”.
Niekwestionowanym szefem paczki — najlepszym dowódcą, jakiego Douglass kiedykolwiek spotkał — był Canidy. W przeciwieństwie do Douglassa (West Point) i Bittera (Annapolis) nie tylko nie był zawodowym wojskowym, lecz jako absolwent MIT–u nigdy nie krył wstrętu wobec militarnej tradycji i militarnych rytuałów.
Duchowym przywódcą tej grupy, rzec by można — filozofem, był kapitan Stanley S. Fine, wysoki, ascetyczny Żyd, hollywoodzki prawnik, przeniesiony do BSS z eskadry B–17, którą dowodził. Erik Vollmer i Jimmy Whittaker świetnie dawali sobie radę w walce wręcz, nigdy w niej nie tracąc zimnej krwi, chociaż trudno byłoby to przypuszczać, wiedząc, że pierwszy jest synem amerykańskiej gwiazdy filmowej i niemieckiego przemysłowca, drugi zaś należy do kręgów społecznych, gdzie o prezydencie mówi się „wuj Franklin”.
Douglass świetnie wiedział, że gdyby jakimś dziwnym zrządzeniem losu wszyscy oni znaleźli się w jakimś normalnym oddziale i na dodatek zdążyli się zaprzyjaźnić, zanim skoczyliby sobie do gardeł, każdy oficer z odrobiną zdrowego rozsądku rozpędziłby ich na cztery wiatry jako gigantyczne zagrożenie dla „dyscypliny wojskowej i militarnych obyczajów”.
Na szczęście nie był to normalny oddział, lecz Biuro Służb Strategicznych.
Douglass wiedział o nim znacznie więcej, niż mu było wolno. Nie powinien w ogóle nic wiedzieć na temat Whitbey House, a co dopiero mówić o spędzaniu wolnego czasu w zarekwirowanej posiadłości księcia Stanfield. Niektóre reguły jednak go nie dotyczyły. Po pierwsze, był skrzydłowym Canidy’ego w Latających Tygrysach, po drugie synem komandora Petera Douglassa seniora, zastępcy Dzikiego Billa Donovana, a więc Numeru Dwa w BSS.
Kiedy dowódca sekcji londyńskiej David Bruce albo jego zastępca podpułkownik Ed Stevens widzieli Douglassa w Whitbey House, po prostu ignorowali jego obecność. Canidy i reszta nie mówili w jego towarzystwie o tym, co robią, a przynajmniej starali się nie mówić, choć nie zawsze pamiętali, że niektóre kwestie nie są przeznaczone dla Douga, i coś im się czasami wymykało.
Kiedy Canidy napomknął, że z chęcią rozejrzałby się we wnętrzu P–38F, Douglass natychmiast zrozumiał, że następnym krokiem będzie zabranie Dicka na akcję, a byłoby mu bardzo trudno powiedzieć dawnemu dowódcy eskadry, w której odbywał pierwsze loty bojowe, że to sprzeczne z regulaminem.
Ostatecznie był dowódcą grupy bojowej, nikt więc nie sprzeciwiał się, kiedy osobiście pokazywał majorowi z Korpusu Lotniczego wnętrze P–38F, a potem wypisał dwie maszyny na lot treningowy.
Gdyby Dick uszkodził maszynę w trakcie nauki, Douglass wziąłby winę na siebie, oznajmiając, że to on siedział za sterami. No, chyba żeby Canidy zginął, ale ta zupełnie inna historia. Dick był dobrym i doświadczonym pilotem. W powietrzu spędził kilka tysięcy godzin, podczas gdy niektórzy z podwładnych Douglassa zaliczyli tylko dwieście pięćdziesiąt. To raczej nie zwiastowało kłopotów.
Kiedy dżip zatrzymał się nieopodal P–38F, którym Canidy miał dzisiaj lecieć, Doug dotknął ramienia przyjaciela.
— Jeśli chcesz, polecę jako twój skrzydłowy. Canidy uśmiechnął się, ujęty tym gestem.
— Dzięki, pułkowniku, chciałem tylko trochę poćwiczyć. Douglas kiwnął głową i kazał kierowcy jechać dalej. Canidy wszedł na obwarowane stanowisko samolotu; szef załogi, młody sierżant techniczny, zasalutował.
— Dzień dobry, panie majorze.
— Dzień dobry. Mam nadzieję, że wszystko w porządku.
— Tak jest, sir.
Wraz z szefem załogi obeszli maszynę, dokładnie ja oglądając. Canidy nie dostrzegł żadnych nieprawidłowości i kiwnął głową z aprobatą.
Wrócili w okolice dziobu, gdzie szef podał Canidy’emu kurtkę z owczej skóry, a następnie przytrzymał go, aby mógł nałożyć spodnie z wykończeniami z tego samego materiału.
Wspinając się po drabince do kabiny, Canidy zauważył na dziobie szczęki rekina, emblemat Latających Tygrysów, napis „Dick Canidy”, a pod nim pięć „klopsików”, japońskich flag.
— Bardzo dziękuje, sierżancie — powiedział.
— Pułkownik uważał, że będzie panu miło. Dowodził waszą eskadrą w Latających Tygrysach, prawda?
— Prawda — potwierdził Canidy, nie tracąc czasu na sprostowanie historycznych nieścisłości.
Wsiadł do kabiny, za nim na drabinę wspiął się szef załogi, niosąc wyłożone futrem buty. Canidy nałożył je, nie bez pewnych trudności, po czym szef pomógł mu zapiąć pasy spadochronu, a na koniec podał mu hełmofon oraz maskę gazową z wbudowanym mikrofonem.
— Niech pan sobie dołoży jedną albo dwie swastyki — powiedział szef. — Powodzenia.
Canidy uśmiechnął się i pokiwał głową.
Szef zszedł po drabince, a potem odłączył ją od kabiny, o której brzeg była zahaczona. Podczas gdy Canidy badał zegary na tablicy rozdzielczej, inny członek personelu naziemnego zwinął węże przeciwpożarowe, po czym on i szef załogi spojrzeli w górę, czekając na polecenia. Canidy patrzył na nich, myśląc: „Z pewnością nie jest to najrozsądniejsza z możliwych rzeczy. Dobrze o tym wiem. Tylko idiota może na ochotnika zgłosić się do lotu, ryzykując, że tam, w górze, zginie w płomieniach”.
Alternatywą było siedzieć w Whitbey House i dostawać świra. Nie miał pojęcia, co Donovan wymyślił w związku z Jimmym Whittakerem, Erik Vollmer paradował teraz gdzieś w Niemczech w mundurze Obersturmführera SS. Jeśli Niemcy go złapią, zostanie podczas przesłuchania poddany najokropniejszym torturom, zanim umrze.
Co więcej miał ze sobą począć? Siedzieć bezczynnie i odchodzić od zmysłów — ewentualnie się upijając — czy zapakować się
do samolotu, aby odbyć lot zwiadowczy, który i tak ktoś musiał wykonać? Wybrał, rzecz jasna, to drugie.
Przekręcił główny sterownik mocy, wyregulował skład mieszanki w lewym silniku, potem spojrzał na czekającą z zadartymi głowami obsługę.
— Gotów! — krzyknął.
— Tak jest, sir! — zawołał szef.
Canidy nachylił się i wcisnął guzik, nad którym widniał napis: LEWY SILNIK START. Lewy silnik chrząknął, śmigło wolno się zakręciło, ale zaraz stało się niewidoczne, roztapiając się w migotliwym kręgu.
Podczas lotu na wysokości prawie ośmiu tysięcy metrów miał czas na rozmyślania. Obok widział maszynę Douglassa, który miał uważać, aby nie wyprzedzili sunących sześćset metrów niżej bombowców B–17E; Canidy musiał się tylko go trzymać.
Zrazu pomyślał, że nareszcie znalazł się tam, gdzie być powinien. Był pilotem, i to dobrym pilotem z doświadczeniem bojowym. Miał też odpowiednie wykształcenie inżynierskie. Wiedział, co i dlaczego należy robić. Powinien walczyć w tej wojnie jako lotnik.
Zaraz jednak pojawiły się inne myśli. Doświadczenie to rzecz względna. Relatywnie rzecz biorąc, był starym wyjadaczem w dziedzinie wywiadu, ale nie dlatego, że zjadł na tym zęby, lecz dlatego, że inni jego współrodacy niewiele się tym zajmowali. Brytyjczycy nigdy nie przepuścili okazji, by podkreślić, że w porównaniu z nimi Amerykanie są dziewicami w szpiegowskim świecie.
Na studenckiej tablicy w MIT powieszono kiedyś kartkę: „Tydzień temu nawet nie wiedziałem, jak pisać »inżynier«, a dzisiaj sam już nim jestem”. Śmiało można było to przerobić na użytek jego gabinetu: „W zeszłym roku nawet nie wiedziałem, kim jest oficer operacyjny, a dzisiaj spójrzcie tylko na mnie! Mam wiedzę, która tych chłopaków w bombowcach pode mną przyprawiłaby o dreszcz zgrozy. Wielokrotnie im powtarzano — a mówiący mocno wierzyli w swoje słowa — że taktyka »pudła ogniowego« jak nazywano teoretycznie nienaruszalną strefę bronioną ogniem działek kaliber pięćdziesiąt, gwarantuje im bezpieczeństwo. Oczywiście, albo mogą podejrzewać, albo wiedzą z własnego doświadczenia, że jeśli niemieckie myśliwce przedrą się przez osłonę naszych, dostaną się do wnętrza »pudła«, mają jednak nadzieję, że piloci myśliwców będą coraz bardziej sprawni, a strzelcy pokładowi tak niezawodni, że bombowcom grozić będzie jedynie ostrzał z ziemi.
Tymczasem ja wiem, że Niemcy przeprowadzają już loty próbne maszyn napędzanych nie śmigłami, lecz strumieniami rozgrzanego powietrza. Maszyny te będą szybsze o czterysta, pięćset kilometrów na godzinę od naszych myśliwców, co znaczy, że Niemcy praktycznie będą mogli ignorować naszą eskortę, a z kolei najlepszy nawet strzelec pokładowy nie będzie w stanie trafić malutkiego samolotu nadlatującego z szybkością ponad tysiąca kilometrów na godzinę. Jeśli zatem nie uda nam się powstrzymać Niemców od wykorzystania odrzutowców w warunkach bojowych, zaczniemy ponosić gigantyczne straty.
To z tej racji mogę czuć się usprawiedliwiony, że wysyłam Erika Vollmera do Niemiec. Jeśli od faceta, którego przeszmugluje, dowiemy się, czego Niemcy potrzebują do tych silników, uda nam się unicestwić fabryki, bez których program jest nie do zrealizowania. Oto zimna, bezwzględna logika mojej profesji, uzasadniająca wysłanie z misją przyjaciela, który w razie schwytania przez niemieckie służby bezpieczeństwa zostanie poddany straszliwym torturom i umrze w niewyobrażalnych cierpieniach”.
— Świt Jeden do Świt Dwa — rozległ się w słuchawkach głos Douglassa. — Właśnie przekroczyliśmy granicę Niemiec.
Canidy uśmiechnął się pod maską tlenową, która zakrywała dolną część twarzy. Wydawało się, że to zaledwie kilka dekad temu tworzyli razem z Dougiem patrol wyczekujący o brzasku na japońskie bombowce lecące na Chungking. To wtedy ochrzcili swój patrol mianem „Świt”, po części inspirowani filmem Dawn Patrol, w którym Errol Flynn grał bohaterskiego lotnika.
— Jak coś zobaczysz, kiwnij skrzydłami — powiedział Canidy, ale jednocześnie pomyślał: „I po co ja to mówię?”
— Coś ty? — odezwał się ironicznie Douglass, ale na to już Canidy nic nie odrzekł.
Po pięciu minutach Douglass włączył się znowu:
— Dowódca Niebieskich, dowódca Niebieskich. Na dziesiątej dywizjon ME–109. Baker i Carley zostają na pozycjach, Able za mną.
Canidy popatrzył we wskazanym kierunku. Natychmiast dojrzał dwadzieścia kilka sylwetek myśliwców, które szykowały się, aby zaatakować bombowce z góry i od tyłu. Była to ulubiona taktyka Niemców. Kiedy uderzali z pułapu ponad eskortą myśliwców, załogi bombowców miały ograniczone pole ostrzału, jeśli nie chciały trafić własnych maszyn, a zawsze istniała możliwość, że pociski wystrzelone przez messerschmitty w kierunku P–38F, nawet jeśli ich nie trafią, zdołają przypadkiem dosięgnąć któryś z B–17.
Canidy poczekał, aż Douglass usunie mu się sprzed dziobu, i oddał próbne trzysekundowe serie. Przestrzelał karabiny nad kanałem, ale przed walką zawsze lepiej to powtórzyć. Poczuł, jak potnieją mu dłonie zaciśnięte na uchwytach.
Messerschmitty, powtarzając wyćwiczony dobrze manewr, rozdzieliły się na dwie grupy: jedna miała się zająć myśliwcami, druga bombowcami. Nadlatywały z taką szybkością, że zdumiało to Canidy’ego.
Położył się w ciasny skręt. W oczach najpierw mu poczerwieniało, a potem pociemniało, gdy siła odśrodkowa odciągnęła krew z głowy. Podwójny Allison o mocy 1325 KM wył na PEŁNEJ AWARYJNEJ MOCY BOJOWEJ. Zużycie paliwa było wtedy gigantyczne, a obciążenie skracało życie silnika, ale bywały sytuacje, w których zysk szybkości wart był każdej ceny. Kiedy wyszli ze zwrotu 360 stopni, lecieli odrobinę szybciej od Niemców i zaczęli ich doganiać, zanurzając się w ślad za nimi między bombowce.
Wydawało się, że pociski smugowe B–17 pokrywają całe niebo. Istniała rzeczywiście możliwość, że Canidy zostanie trafiony przez swoich, ale górę nad strachem wzięła żądza mordu, jak to Canidy prywatnie nazywał. Człowiek, uważając się za istotę cywilizowaną, lubił udawać, iż z ociąganiem staje do walki. Także przygotowywał się z ociąganiem. Kiedy już jednak znalazł się w jej wirze, był o wiele bliższy dzikusa, niż chciałby sądzić. Sam Canidy podekscytowany myślał o perspektywie niszczenia i zabijania.
Para ściganych przez nich messerschmittów nagłą świecą wystrzeliła z lotu nurkowego. Zaskoczony Douglass, który trzymał się starej zasady: „Strzelaj dopiero, gdy widzisz białka jego oczu”, był za blisko, aby zareagować.
Canidy leciał dwieście metrów z tyłu. Nie zastanawiając się nad tym, co robi, przesunął dziób swego P–38F z ME–109, którego gonił, na tego, który umknął Douglassowi. Maszyna zadygotała od odrzutu ośmiu pięćdziesiątek. Potem wycelował w swojego messerschmitta, tym razem strzelając trzysekundowymi seriami. Widział, jak strumień pocisków smugowych przesuwa się sprzed dziobu messerschmitta i przez silnik przechodzi na lewe skrzydło.
Pomarańczowy błysk — i zbiornik paliwa pod skrzydłem eksplodował.
Położywszy się w skręt, Canidy poszukał drugiego przeciwnika. Ten, ciągnąc za sobą smugę dymu z silnika, uciekał, aby schronić się w chmurach poniżej. Nigdzie nie było widać spadochronu.
Obok pojawił się Douglass.
— Dwa następne — rozległ się jego głos. — Cholera, jak my to wyjaśnimy?
— Będziesz miał zaliczonych siedemnaście, pułkowniku.
— Pieprz się — burknął Douglass, a potem przeszedł na kanał ogólny. — Tu dowódca Niebieskich. Formujemy szyk na pozycji A.
Rozsypane po niebie P–38F zaczęły zawracać, aby zająć dawną pozycję nad bombowcami.
Canidy sięgnął pod ocieplaną kurtkę i z zanadrza munduru wyjął mapę z napisem: „Korpus Inżynieryjny Wojsk Lądowych USA: NIEMCY”.
Była to mapa przeznaczona raczej dla oddziałów naziemnych, ale mogli z niej korzystać także lotnicy, jeśli zamierzali lecieć na niskim pułapie i kierować się układem dróg i rzek. Canidy zabrał ją ze sobą na odprawę, podczas której naniósł kurs bombowców. Kiedy znowu do nich dołączyli w dającym się zidentyfikować miejscu, nietrudno było ustalić, gdzie znajdowało się w danym momencie czoło powietrznej flotylli.
Nie była to może metoda bardzo precyzyjna, ale Canidy nauczył się w Chinach orientować w terenie w znacznie gorszych warunkach. Zerknął na zegarek i przeprowadził kilka wyliczeń na mapie, a następnie postawił na niej znak. Jeśli się nie pomylił, czoło fali bombowców powinno się znajdować nad stosunkowo mało zaludnionym terenem na północny wschód od Dortmundu. Naniósł jeszcze kilka znaków na mapę i sięgnął po mikrofon.
— Świt Dwa, Świt Dwa, odbiór!
— O co chodzi? — odezwał się po chwili Douglass.
— Chciałbym coś zobaczyć.
— Powtórz.
— Chciałbym rzucić na coś okiem. Będę z powrotem za dwadzieścia minut.
— Dick, wszystko z tobą w porządku? — spytał Doug, a w jego głosie zabrzmiał szczery niepokój.
— Jak najbardziej.
— Nie pozwalam na opuszczenie szyku!
Canidy zignorował zakaz, opuścił dziób P–38F i zboczył na wschód. Wiedział, że Douglass nie może zlekceważyć obowiązków dowódcy, zatem z pewnością za nim nie poleci.
Przemknął między bombowcami, z niejakim zdziwieniem zauważając, że nikt go nie ostrzelał. Gdyby to był P–51 lub P–47, wszystko potoczyłoby się może inaczej, ale P–38F miał bardzo charakterystyczną sylwetkę i żadna z niemieckich maszyn nie była do niego podobna.
Kiedy zszedł poniżej trzech tysięcy metrów, zdjął maskę tlenową i roztarł ślad, jaki zostawiła na twarzy i pod brodą. Rozsunął trochę zewnętrzną kurtkę. Było zimno, ale nie tak jak na prawie ośmiu tysiącach.
Wyrównał lot na sześciuset metrach, ustalił prędkość na pięćset kilometrów na godzinę. Przy spokojnym powietrzu oznaczało to, że przelatywał jakieś osiem kilometrów w ciągu minuty. Powietrze nie było spokojne, ale zawsze dobrze było pamiętać o tym, że jeden kilometr robił w mniej więcej dwanaście sekund.
Zegar poinformował, iż znalazł to, czego szukał, trzynaście minut po oderwaniu się od formacji. Nieopodal Bad Wildungen rzekę Eder przegradzała tama, tworząc zalew o charakterystycznym kształcie. Przeleciał nad jego wschodnim skrajem na tyle daleko od tamy, żeby znaleźć się poza zasięgiem artylerii przeciwlotniczej, gdyby jej broniła. Uruchomił na zegarze drugie odliczanie. Dokładnie sześć minut później, czyli niecałe pięćdziesiąt kilometrów od tamy zobaczył rzekę Lahn. Dokładnie tam, gdzie powinna być.
Wykręcił na południe i poleciał wzdłuż rzeki, jeszcze bardziej obniżając pułap. Byłby teraz łatwym łupem, gdyby został zaatakowany z tyłu i od góry, miał jednak nadzieję, że nie zostanie wykryty, zanim nie zobaczy tego, o co mu chodzi. Co do zagrożenia z ziemi liczył na to, że ewentualna artyleria przeciwlotnicza wygląda chmary bombowców, a nie pojedynczego samolotu.
Dojrzał średniowieczny zamek, a dalej po prawej zakłady Vollmera.
Zmniejszył gaz, podniósł klapy, a kiedy szybkość odpowiednio spadła, wypuścił podwozie. Zasadniczo był to znak, że pilot się poddaje, ale w pobliżu nie było nikogo, kto by na to czekał. Wypuścił podwozie, aby lecieć jeszcze wolniej, gdyż chciał wszystko obejrzeć jak najdokładniej.
Leciał tak nisko, że rozpoznał zdumione twarze robotników, którzy wokół nowego, pozbawionego okien budynku wznosili o — grodzenie z drutu i rusztowania do rozpięcia sieci maskujących.
Kiedy fabryka przemknęła pod nim, wciągnął podwozie, wyrównał klapy i przyspieszył. Był ciekaw, czy Erik usłyszał, a może nawet dostrzegł amerykański myśliwiec stromo wchodzący na wyższy pułap.
On sam nie zobaczył nic zaskakującego; nie był nawet pewien, czy Niemcy istotnie chcą wykorzystać zakłady w Marburgu do produkcji specjalnego stopu potrzebnego do budowy silników odrzutowych. Dobrze jednak, że sprawdził wszystko osobiście; był z tego rad, nawet jeśli zyskał niewiele nowych informacji.
Było prawdopodobne, że pokieruje akcją niszczenia tej fabryki. Chciał się dowiedzieć, jak wygląda to coś, co z pewnością będzie kosztować życie kilku Amerykanów. A teraz mógł zasugerować najlepszą trasę nalotu.
Kiedy wyleciał z chmur na wysokości czterech i pół tysiąca metrów, ujrzał nad sobą rój bombowców. Na sześciu tysiącach z kilku bombowców poleciały w jego kierunku świetliste smugi pocisków. Musiał uważać; gdyby zadziałał instynkt stadny, byłoby z nim niedobrze.
Zanurkował, a kiedy znalazł się poza zasięgiem pięćdziesiątek B–17, wzniósł się na prawie siedem tysięcy metrów i dołączył do eskortujących P–38F dokładnie w momencie, gdy ich szyk zaczynał się rozpadać, gdyż do ataku szykowały się messerschmitty z okolic Frankfurtu. Koło Douglassa znalazł się dużo później, gdy po skończonym bombardowaniu wracali już do domu.
Kiedy mogli się dokładnie zobaczyć przez szyby kabin, dowódca 344. Grupy Bojowej aż zdjął rękawicę, aby nie ulegało wątpliwości, że pokazuje Canidy’emu paluch.
— Ty sukinsynu — powiedział do mikrofonu. — Zaczynałem się już o ciebie martwić.
— Zupełnie niepotrzebnie.
Było rzeczą naturalną, że widok opla admirała stojącego na parkingu koło Dworca Wschodniego natychmiast wzbudzi czujność każdego agenta gestapo.
Modele te były rzadko widywane, a ich pojawienie się za każdym razem świadczyło o obecności kogoś naprawdę ważnego. Co więcej, samochód był na rejestracji berlińskiej, miał też tabliczkę CD oraz oznaczenia zwalniające go od opłat, ponieważ służył potrzebom Trzeciej Rzeszy, a konkretnie SS–SD.
Że przyjechał nim ktoś ważny, to nie ulegało wątpliwości; pytanie brzmiało: kto?
Josef Hamm natychmiast zatroszczył się, aby obok samochodu stanął na posterunku funkcjonariusz węgierskiej policji kolejowej. Właściciel opla byłby bez wątpienia bardzo niezadowolony, gdyby ktoś monetą czy kluczem zarysował maskę bądź zderzak.
Ostatnio coraz częściej dochodziło do takich aktów wandalizmu, a nawet jeszcze gorszych, co dobitnie świadczyło o zmianie stosunku Węgrów do sojuszu z Niemcami. Załatwiwszy jedną rzecz, Hamm zadzwonił do ambasady, aby się dowiedzieć, do kogo też może należeć opel.
— Do von Heurtena–Mitnitza — usłyszał odpowiedź.
— A kto to taki?
— Jak to kto? Nowy pierwszy sekretarz ambasady.
— A skąd plakietka SS–SD?
— Bo jak ma dość sztuczkowych spodni, zakłada mundur Brigadeführera SS–SD. Tak między nami, to bardzo wpływowy człowiek. Jego brat należy do grona bliskich znajomych Führera.
— A czy moglibyście ot, tak, na wszelki wypadek, sprawdzić rejestrację?
Oficer dyżurny w ambasadzie chwilę się zastanawiał. Skoro agent pomimo otrzymanych informacji nalega… Trzeba pamiętać, że ostatecznie gestapo to gestapo.
— Mogę skontaktować się z Berlinem.
— Ile to potrwa?
— Jakieś trzydzieści, czterdzieści minut.
— W porządku, zadzwonię za trzy kwadranse.
Kiedy po godzinie Hamm ponownie skontaktował się z ambasadą, dowiedział się, że samochód należy nie do von Heurtena–Mitnitza, lecz do Standartenführera SS–SD Johanna Müllera.
— Jak myślisz, Müller wie, że jego samochód jest tutaj?
— Jest w tej chwili u Führera w Wilczym Gnieździe. Tam nie zabiera się samochodów, więc von Heurten–Mitnitz pewnie pożyczył wóz na ten czas.
— Powiedz mi, jak wygląda ten von Heurten–Mitnitz.
— Wysoki, szczupły, elegancko ubrany. Mam nadzieję, że nie zamierzasz go pytać, dlaczego jeździ samochodem Müllera.
— Nie, chcę na niego poczekać i poprosić, żeby następnym razem, kiedy będzie chciał zostawić samochód pod dworcem, uprzedził nas, byśmy mogli dopilnować, żeby nikt go nie uszkodził.
— Przecież to parking strzeżony.
— Parking strzeżony, ale opel admirał to opel admirał.
Josef Hamm w towarzystwie dwóch jeszcze agentów czekał na peronie, gdy pociąg z Wiednia wtaczał się na dworzec. Pomocnicy ustawili się na obu końcach trzywagonowej sekcji pierwszej klasy, a ten, który pierwszy zobaczy wysokiego, chudego, eleganckiego mężczyznę, miał zdjąć kapelusz i pomachać nim, jak gdyby witał kogoś znajomego.
Hamm sam wypatrzył von Heurtena–Mitnitza w szarym homburgu i w palcie z futrzanym kołnierzem. Razem z nim szła urodziwa kobieta, cywil wyglądający na jej ojca oraz Obersturmführer SS. Kiedy byli o kilka kroków od posterunku policji kolejowej, Hamm wyszedł im naprzeciw.
Sprężystym ruchem wyrzucił w górę rękę.
— Heil Hitler! — Obersturmführer i von Heurten–Mitnitz odpowiedzieli dość niedbałymi gestami. — Herr Brigadeführer von Heurten–Mitnitz?
— Tak — odrzekł sucho zapytany.
— Josef Hamm, kieruję sekcją kolejową gestapo w Budapeszcie.
— Słucham?
— Może najpierw przejdźmy na drugą stronę.
— Ci państwo są ze mną.
— Przepuścić Herr Brigadeführera i osoby towarzyszące! — warknął Hamm. Kiedy stanęli po drugiej stronie punktu kontrolnego, von Heurten–Mitnitz spojrzał wyczekująco na Hamma.
— Herr Brigadeführer, bardzo bym prosił, aby zostawiając swój wóz pod dworcem, zechciał nas pan o tym poinformować, gdyż wtedy będziemy mogli roztoczyć nad nim odpowiednią opiekę.
Ponieważ von Heurten–Mitnitz milcząco wpatrywał się w Hamma ze zmarszczonymi brwiami, ten poczuł się zbity z tropu.
— Proszę mnie dobrze zrozumieć, Herr Brigadeführer, ani myślę się narzucać, ale… Po prostu zdarzają się akty bezmyślnego wandalizmu i…
Twarz von Heurtena–Mitnitza nareszcie się rozluźniła i nawet pojawiło się na niej coś na kształt uśmiechu.
— Zaczynam rozumieć. Zobaczył pan mój wóz na parkingu, zadał pan sobie trud, żeby się dowiedzieć, do kogo należy, i poczekał pan na mój przyjazd. Jak się pan nazywa? Hamm? Zapamiętam.
— Jestem na rozkazy, Herr Brigadeführer!
— Mam do pana małą prośbę. Tutaj, w Budapeszcie, wolałbym się nie afiszować ze swoją szarżą, a przysługuje mi także tytuł ministra.
— Proszę mi wybaczyć moją ignorancję, panie ministrze.
— Niech pan da spokój, Hamm. A skąd niby mógł pan wiedzieć?
— Czy mógłbym jeszcze w czymś pomóc, panie ministrze?
— Chyba nie. Natomiast może pan być pewny, Hamm, że wspomnę w ambasadzie o pańskiej troskliwości.
Stali już przy samochodzie. Hamm otworzył drzwi z przodu i z tyłu. Kiedy ojciec z córką zajęli tylne siedzenie, zamknął za nimi drzwi. Tymczasem von Heurten–Mitnitz siedział już za kierownicą, a Obersturmführer wśliznął się na siedzenie obok niego. Obaj machnęli salutującemu służbiście Hammowi, a opel powoli wytoczył się z parkingu.
„Poszło całkiem nieźle”, myślał wyprężony jak struna Hamm, „a jeśli jeszcze pochwali mnie, gdzie trzeba…”
Kiedy odjechali trochę od stacji, siwowłosy mężczyzna odezwał się z tylnego siedzenia:
— Kiedy pana zatrzymał, myślałem, że zemdleję ze strachu.
— Na pewno nie ze strachy — skorygował Dyera Vollmer. — Strach zwiększa wydzielanie adrenaliny, co powoduje intensywniejsze, a nie mniej intensywne ukrwienie mózgu. Tymczasem mdleje się w tym drugim przypadku.
Gisella prychnęła niecierpliwie, von Heurten–Mitnitz zaś zachichotał.
— Prawdziwie amerykańska rzeczowość i pragmatyczne podejście do uczuć.
— Dokąd jedziemy? — spytał profesor.
— Do pałacu Batthyany. To przy placu Świętej Trójcy, niedaleko stąd.
— I co dalej? — indagował Dyer.
— Nie wiem jak inni — powiedział Vollmer — ja w każdym razie zamierzam zająć się butelką brandy.
— Nie o to pytam — żachnął się profesor.
— Będzie pan przez nas informowany wyłącznie o tym, co musi pan wiedzieć. Im mniej pan wie, tym lepiej. Myślałem, że wyraziłem się dostatecznie jasno.
Profesor Dyer zmarszczył brwi oburzony i opadł na siedzenie, a jego córka z pogardą spojrzała Erikowi w kark i z rezygnacją pokręciła głową.
Pałac Batthyany przy placu Świętej Trójcy, naprzeciw kościoła św. Mateusza, został wybudowany niemal w tym samym czasie (1775–1777) co wznoszący się nad miastem pałac królewski (1715–1770). Ponadtrzymetrowej wysokości posągi obnażonych do pasa mężczyzn wydawały się podtrzymywać górne piętra, na co z podziwem spoglądały niewiasty o bujnych piersiach, które parami stały po obu stronach trojga podwójnych drzwi wejściowych. Te z lewej były ślepe, środkowe prowadziły do głównego hallu pałacowego, za prawymi znajdował się wjazd dla samochodów. Helmut von Heurten–Mitnitz zjechał z placu, zahamował na wysokości prawych drzwi i nacisnął klakson. Po krótkiej chwili oba skrzydła bramy cofnęły się, a potem zamknęły za samochodem.
W wejściu prowadzącym do środka z wewnętrznego dziedzińca stała Beatrice, hrabina Batthyany i baronowa von Steighofen. Wysoka, pięknie zbudowana trzydziestolatka miała na sobie sięgające aż do kostek futro, a na głowie futrzaną czapkę, spod której wyglądały kosmyki rudawych włosów. Kiedy samochód stanął, podeszła do tylnych drzwi i otworzyła je.
— Dzień dobry, jestem hrabina Batthyany. Proszę tędy. — Profesor Dyer i jego córka wysiedli z samochodu i weszli do pałacu. Beatrice z uśmiechem popatrzyła na Vollmera. — Jak zgaduję, mój drogi kuzyn Erik. Bardzo się cieszę.
Erik odpowiedział uśmiechem na uśmiech.
— Hello.
Hrabina spojrzała badawczo na von Heurtena–Mitnitza, który okrążał samochód.
— Wszystko poszło gładko?
— Tak. Miejscowy agent gestapo roztoczył nad nami opiekę.
— O! Pewnie chcielibyście czegoś się napić.
— Ja w każdym razie z przyjemnością — rzekł Erik. Obrzuciła go taksującym spojrzeniem.
— Jest pan bardzo podobny do Manfrieda. Nawet wymowę macie podobną. Oby tylko nie było to także podobieństwo losów.
— Na temat losów nie chcę się wypowiadać, ale mam nadzieję, że podobieństwa sięgają głębiej. Na tyle przynamniej, abym znalazł tu jakieś buty odrobinę mniej ciasne.
Obróciła się i raz jeszcze obrzuciła go badawczym wzrokiem
— Jesteś chyba trochę wyższy od Manfrieda, ale zobaczymy, co da się zrobić. Przypuszczam, że nie tylko o buty chodzi.
— Tak, tak. Muszę też zrzucić mundur. Wszędzie już szukają podobnego do mnie Obersturmführera. W każdym razie agent gestapo na granicy był bardzo podejrzliwy.
— Jak bardzo?
— Cóż, naprawdę w ostatniej chwili udało nam się opanować sytuację — odparł von Heurten–Mitnitz.
Ogrzanie ogromnego pałacu zawsze było problemem, a teraz, bez odpowiedniej ilości węgla, stało się właściwie niemożliwe.
Ironia losu polegała na tym, że hrabinie nie brakowało węgla; miała go bardzo dużo. Kilka należących do niej kopalń pracowało na pełnych obrotach. Kłopot wiązał się z dostarczeniem węgla do pałacu, do tego bowiem nieodzowne były ciężarówki. Tymczasem Beatrice przyznano prawo do jednej ciężarówki miesięcznie, a i ta nie zawsze się pojawiała. Zresztą, cóż znaczyła jedna ciężarówka miesięcznie wobec potrzeb pałacu!!!
Hrabina dała sobie spokój z ogrzewaniem parteru oraz dwóch górnych pięter, do których dostęp odgrodziły dwie drewniane bariery położone w poprzek schodów. Użytkowane było tylko pierwsze piętro. Ograniczyła się do pięciu pokojów, czasem jednak myślała, że równie dobrze mogłaby mieszkać w piwnicy. Większość okien zabito deskami, aby zatrzymać ciepło z ustawionych w kątach pokojów porcelanowych pieców. Na dwóch niezabitych oknach balkonowych, z których jedno wychodziło na plac, a drugie na ogród, wisiały bardzo rzadko rozsuwane kotary.
Dyerowie stali bezradnie pośrodku hallu, z którego na piętro wiodły schody dla służby. Hrabina poprowadziła ich na górę, a następnie do dużego salonu, którego jedyne nie zasłonięte okno wychodziło na plac. Vollmer natychmiast przysiadł na sofie w stylu Ludwika XV i zabrał się do zdejmowania butów.
Hrabina wydawała się zdegustowana tym zachowaniem, ale von Heurten–Mitnitz odgadł, że Vollmerowi musi coś dolegać.
— Aż tak niedobrze? — spytał.
— Za małe chyba o dwa numery, może trzy. Namoczyłem je, ale niewiele to dało.
Kiedy zdjął but i skarpetkę, ukazała się prawa stopa, obrzmiała i w kilku miejscach otarta do krwi. Poruszona tym widokiem hrabina przyklęknęła i zaczęła delikatnie masować Vollmerowi nogę.
— Jak mogłeś w nich chodzić? — spytała z niedowierzaniem.
— A miałem jakieś inne wyjście?
— Nie wiem, czy dysponuję na to jakimś lekarstwem poza wodą z solą.
— To najpierw poproszę solidną lampkę koniaku.
Druga noga wyglądała jeszcze gorzej. Krew nasączyła skarpetkę, która przywarła do rany. Vollmer po kilku delikatnych próbach zdarł wreszcie skarpetkę jednym ruchem, soczyście przy tym przeklinając. Z miejsca po zerwanym strupie krew pociekła na podłogę.
Hrabina zdążyła już wrócić z dużą lampką w trzech czwartych wypełnioną trunkiem.
— Zagotuję wodę — powiedziała. — I przygotuję roztwór.
— Dzięki, kuzynko — mruknął Vollmer.
— Państwo jesteście krewnymi? — zainteresował się Dyer.
— Dalekimi. Mój były mąż i Erik są spokrewnieni. Czy raczej byli — wyjaśniła hrabina.
Dyer był dociekliwy.
— Pani były mąż?
— Pan profesor, jak przystało na naukowca, ma mnóstwo pytań — odezwał się ironicznie Vollmer, ale hrabina odrzekła spokojnie:
— Mój mąż, Oberstleutnant baron Manfried von Steighofen oddał na froncie wschodnim życie za ojczyznę.
— A pani, hrabino… — Dyer się zawahał. — Pani w ten sposób…
— Śmiało, śmiało, panie profesorze. W ten sposób chcę zmniejszyć liczbę niemieckich wdów. To jedna z przyczyn.
— A inne?
— Są dużo bardziej osobiste, ważne dla mojej przyszłości.
— To ciekawe — mruknął Vollmer, uważnie obmacując stopy. — Trudno powiedzieć, żeby teraz źle ci się wiodło, kuzynko.
— Był czas, kiedy sądziłam, że Niemcy wygrają z całym światem. Ale okazało się to mrzonką. A jeśli do Budapesztu wkroczą komuniści, rozstanę się ze swoim pałacem i może na placu będę musiała rozglądać się za mężczyznami chcącymi miło spędzić czas.
— Beatrice, jak możesz! — obruszył się von Heurten–Mitnitz.
— To tylko realizm, drogi Helmucie, nic więcej.
— Kłopot w tym, że osłabiając Niemców, przyspieszasz nadejście Rosjan — bezlitośnie zauważył Vollmer.
— Gdyby oni mieli tu rządzić, pozostaje jeszcze nadzieja, że ty i Helmut będziecie mogli zaświadczyć odpowiedniemu komisarzowi, jaką dzielną byłam przeciwniczką Hitlera. Może wtedy nie rozstrzelają mnie na miejscu. Ale jest też inna możliwość. Oto ludzie w rodzaju Helmuta dokonają zamachu stanu i obalą tego wiedeńskiego malarza, kiedy nie będzie jeszcze za późno na zawieszenie broni. Wtedy, kto wie, może nawet nic bym nie straciła. — Vollmer mruknął coś niewyraźnie. — A ciebie, drogi kuzynie, co popchnęło do takich ryzykowanych działań?
— Sam sobie czasami zadaję to pytanie.
Ponieważ najwyraźniej nie chciał nic więcej dodać, hrabina zwróciła się do Giselli:
— Nie zechciałaby mi pani pomóc? Muszę przygotować lek na nogi Erika, no, coś do jedzenia, najlepiej gulasz.
Zanurzenie nóg w gorącej, osolonej wodzie nie bolało aż tak bardzo, jak Erik przypuszczał, na co być może wpłynął znieczulający wpływ koniaku.
Gulasz był przepyszny, o czym zapewne zadecydowały trzy czynniki naraz: jego smak, koniak, a także fakt, że od wyjazdu z Marburga przekąsili tylko jakieś mdłe kanapki z glinowatego razowca.
Kiedy już się najedli, Erik zaś dolał trochę koniaku do filiżanki z kawą, von Heurten–Mitnitz odezwał się:
— Dobrze by było, panie Eriku, gdyby poinformował mnie pan dokładnie, co zaszło od chwili przekroczenia granicy Niemiec.
— Najogólniej rzecz biorąc, jeśli coś mogło się spieprzyć, to się spieprzyło. Proszę mi wybaczyć, hrabino, tę wojskową lakoniczność.
— Co z tym agentem gestapo? Musiał pan go zabijać?
— Zabiłem go, kiedy otworzył dostarczoną do przedziału walizkę, w której spoczywał mundur Obersturmführera. Potem okazało się jeszcze, że buty są za małe.
Von Heurten–Mitnitz pokiwał głową.
— A tego, co się stało w Marburgu, też nie dało się uniknąć?
— Pewnie, że się nie dało — obruszył się Vollmer. — Myśli pan, że to przyjemność wkłuwać się ludziom przez ucho do mózgu?
— Trzeba powiedzieć, kuzynie, że jesteś dość obcesowy.
— Taka praca, kuzynko, cóż robić.
— Jeszcze coś? — Vollmer wyraźnie się zawahał. — No — ponaglił go von Heurten–Mitnitz. — Słucham!
— Zostałem rozpoznany w drodze do Frankfurtu.
— Przez kogo? Następna chwila ciszy.
— Nie, do diabła, nie powiem panu. Nie chcę jej w to wciągać.
— Muszę wiedzieć.
— Guzik pan musi. Będzie pan wiedział tyle, ile uznam za stosowne.
Von Heurten–Mitnitz drgnął, najwyraźniej nie nawykły do takiego traktowania, ale nie stracił opanowania.
— Przez kogoś znajomego? — Kiedy Vollmer milczał, von Heurten–Mitnitz dorzucił: — Nie chciałbym, aby zabrzmiało to nazbyt melodramatycznie, ale kiedy pan będzie siedział bezpiecznie w Anglii, ja będę tutaj.
— Erik, przestań stroić fochy — odezwała się hrabina. — „Taka praca”, jak sam zauważyłeś.
— Nie chcę, żeby wplątano w to ją albo jej ojca.
— Kto to taki? — nastawał von Heurten–Mitnitz.
— Elisabeth von Handleman–Bitburg — mruknął posępnie Vollmer.
Brwi von Heurtena–Mitnitza podjechały w górę, hrabina spojrzała na niego pytająco.
— Córka Generalobersta?
Vollmer przytaknął.
— Może nie będzie to mieć żadnych konsekwencji. Spotkała dawnego znajomego, który służy teraz jako Obersturmführer. I tyle.
— Ojciec powiedział jej, że widziano mnie w Maroku w amerykańskim mundurze. Wszystkiego się domyśliła. Ale niczego nie powie.
— Skąd ta pewność?
— Powiem panu tylko po to, żeby nie usiłował pan jej wykorzystać do ochrony własnej dupy — wybuchnął Vollmer.
— Co mi pan powie?
— Spędziliśmy razem noc. Teraz pan rozumie?
— Chyba tak.
— Jeśli coś jej się stanie, to…
— Dosyć, panie Eriku. Zachowuje się pan nieco dziecinnie.
— Istotnie, miałem już na końcu języka coś bardzo dziecinnego. Że wrócę i własnoręcznie pana zabiję. Ale wcale nie muszę tego robić. Wystarczy poinformować Sicherheitsdienst. Von Heurten–Mitnitz cmoknął zdegustowany.
— Teraz żałuję, że w ogóle panu powiedziałem. To był błąd.
— Nie, Eriku — odezwała się hrabina, wstała, stanęła za von Heurtenem–Mitnitzem i mocno objęła go od tyłu. — Helmut też wie, czym jest miłość w tych szalonych czasach.
Vollmer chwilę się w nich wpatrywał, a potem wybuchnął śmiechem.
— Co to się wyprawia! Ten świat naprawdę oszalał!
Górzyste wnętrze wyspy Mindanao jest niedostępne dla pojazdów mechanicznych, a i pieszo niełatwo się po nim poruszać. Z tej właśnie przyczyny generał brygady Wendell Fertig dowodzący oddziałami armii amerykańskiej na Filipinach tutaj postanowił założyć swoją kwaterę i rozlokować większość swoich sił. Japończycy musieli nieźle się wysilić, aby wedrzeć się w głąb tego terenu, a to zawsze pozwalało Fertigowi opracować odpowiednią strategię defensywną czyli, mówiąc ściśle, zastosować jedyną na razie możliwą strategię, to znaczy wycofać się w dżunglę i uważnie śledzić poczynania przeciwnika. Jak dotąd wrogowi udało się tylko dotrzeć do wiosek, gdzie stacjonowały jego oddziały partyzanckie (może nieco zbyt dumne określenie dla kilku — , maksimum kilkunastoosobowych grupek, które w zamian za jedzenie pomagały wieśniakom na polach), po których nie było już jednak ani śladu, gdy Japończycy dowlekli się w końcu na miejsce. Jakieś ślady zresztą czasami chyba zostawały, bo w kilku przypadkach Japończycy spalili wioski i cały dobytek ich mieszkańców, a także rozstrzelali wójtów.
Lecz pomylili się w rachubach, gdyż akty przemocy zwiększyły gotowość Filipińczyków do wspierania „armii” amerykańskiej, tyle że Fertig nie miał ani broni dla nowych rekrutów, ani możliwości ich wyżywienia. Niemniej Japończycy dość szybko zorientowali się, że wymagające ogromnego nakładu sił wyprawy w góry przynoszą niewielki pożytek, gdyż nadal byli nękani przez partyzantów, którzy nigdy wprawdzie nie podejmowali bezpośredniej walki, jednak z ukrycia nieustannie atakowali patrole. Kiedy było to absolutnie bezpieczne — to znaczy: gdy istniała droga szybkiego odwrotu w głąb dżungli — i kiedy cel był dostatecznie wyraźny, padało z zasadzki kilkanaście strzałów, zabijających lub raniących dwóch, trzech żołnierzy japońskich.
Większość podkomendnych Fertiga, uzbrojonych w enfieldy 1917, zdobyte na Japończykach arisaki 7,7 mm czy sztucery i strzelby, miała do nich najczęściej nie więcej niż dwadzieścia pięć nabojów (było kilku, z których każdy miał ponad sto pocisków, ale ci ani myśleli dzielić się z kimkolwiek). Mówiąc inaczej, jasne było, iż siły Fertiga, nawet tak wątłe, nie były wyekwipowane w sposób, który pozwalałby na stawianie regularnego oporu najeźdźcy.
Po krótkim czasie Japończycy doszli do wniosku, że zbrojne eskapady w góry przynoszą więcej szkody niż pożytku, a partyzanci zostawieni sami sobie mogli być natrętni i dokuczliwi, ale nie stwarzali większego zagrożenia. Ponieważ zaś Fertig był zdany na siebie, więc można było po prostu go przeczekać, bo w końcu Filipińczycy zrozumieją, że lepiej jest współpracować z nowymi władzami niż z samozwańcem.
Dlatego Japończycy zaczęli zabiegać o umysły i serca miejscowej ludności. W wioskach na obrzeżach terenu, po którym poruszał się Fertig, pojawiali się agitatorzy, zawsze pod eskortą oddziału w sile kompanii. Pokazywali filmy z Charliem Chaplinem i królikiem Bugsem, a przed nimi wyświetlali kroniki filmowe ukazujące upadek Singapuru, generała Wainwrighta podpisującego kapitulację i długie szeregi amerykańskich jeńców, którzy z wysoko podniesionymi rękami oddawali się w niewolę Japończyków.
Potem zaś następowały przemowy, najczęściej wygłaszane przez Filipińczyków, którzy zrozumieli, że przyszłość ich kraju wiąże się całkowicie i wyłącznie z Japonią. W trakcie zawsze wypowiadano drwiące uwagi o tak zwanej „armii” amerykańskiego szaleńca.
„I gdzie oni niby są? Nawet jeśli nie wymarli z głodu, chowają się jak szczury w dżungli, zamiast, jak na mężczyzn przystało, stanąć do walki”.
Generał Fertig wiedział, że musi jakoś temu przeciwdziałać, a ostatecznie doszedł do wniosku, że trzeba zrobić to, czego zrobić nie wolno: zaatakować japoński oddział w sile kompanii. I stoczyć walkę, która zakończy się czyjąś wyraźną wygraną i czyjąś przegraną, a nie kilkunastoma lub kilkudziesięcioma strzałami i kilkoma ofiarami.
Japończycy na dwa sposoby wspomogli Fertiga. Po pierwsze, byli metodyczni; agitatorzy mieli stały plan wizyt, a jego kopię dostarczyła generałowi filipińska maszynistka. Po drugie, kiedy przez jakiś czas jego ludzie nie dokonywali żadnych wypadów, eskorta stawała się mniej czujna.
Zrazu oddział ubezpieczający przemieszczał się wolno i ostrożnie. Poprzedzały go czujki, a żołnierze byli w każdej chwili gotowi do walki. Teraz żołnierze smacznie spali w ciężarówkach, a oficerowie pozwalali im na to, byli bowiem przekonani, że jeśli Fertig w ogóle miałby zaatakować, to jedynie w nocy. Dlatego po zmierzchu zawsze rozstawiali warty, a do tego lepiej mieć wyspanych żołnierzy.
Mindanao przecinały dwie główne szosy, obie idące z północy na południe, jedna na zachód od górzystego centrum, druga — na wschód od niego. Żadna droga nie krzyżowała się z nimi: teren był trudny, budowa byłaby ogromnie kosztowna, a zyski z niej niewielkie.
Miejsce, które Fertig upatrzył sobie do ataku, znajdowało się na zachodniej szosie, w odległości niespełna czterdziestu kilometrów na północ od Maylaybalay i około trzydziestu na południe od Kibawe. W obu tych miejscowościach stacjonowali Japończycy, ale nawet w przypadku, gdyby jednej z ciężarówek udało się uciec, upłynęłoby od półtorej do dwóch godzin, zanim odsiecz dotarłaby na miejsce.
Warunkiem powodzenia ataku było zneutralizowanie moździerzy i ciężkich karabinów maszynowych w ciągu pierwszych kilku minut natarcia, gdyby bowiem Japończykom udało się rozstawić je na pozycjach, to, nie cierpiąc na niedostatek amunicji, nie daliby się zgnieść, a z kolei dla Fertiga ich zasoby były jedynym źródłem uzupełnienia pocisków do karabinów i strzelb oraz granatów odpryskowych. Co zresztą było dodatkową racją, dla której zwycięstwo powinno być jak najszybsze, im krótszy bowiem opór, tym mniej zużytej amunicji.
Problemów było, rzecz jasna, bez liku. Musiał zakładać, że przynajmniej kilku jego ludzi jest na usługach Japończyków, chociażby dlatego, iż ktoś z ich rodziny był w rękach wroga. Świat jest skomplikowany: nie należało wykluczać sytuacji, że w trosce o swych bliskich mógł o planowanej akcji donieść ktoś, kto skądinąd nie wahał się ryzykować życia w bezpośredniej walce z wrogiem. Dlatego też miejsce i czas planowanej zasadzki musiały pozostać tajemnicą prawie do ostatniej chwili, aby żadna wiadomość nie zdążyła dotrzeć do Japończyków.
Oceniał, że do wykonania planu potrzebował od stu dwudziestu do stu pięćdziesięciu ludzi, których należało zgromadzić w kilku punktach, każdy najwyżej o dwie godziny drogi od miejsca zasadzki. Wybrał pięć takich punktów i rozesłał wiadomość do wszystkich swych żołnierzy (miał ich zaledwie ponad dwustu), aby się tam zgromadzili, a z doświadczenia wiedział, że na takie wezwanie stawiało się mniej więcej trzech na pięciu.
Na pięć godzin przed przewidywanym przejazdem oddziału japońskiego Fertig rozesłał gońców, każąc wszystkim pięciu grupom maszerować na miejsce akcji. Należało przyjąć, że każdy, kto chciałby się oddalić po otrzymaniu tego rozkazu, zamierzał przekazać informację nieprzyjacielowi. Gdyby takiej osoby nie udało się schwytać, cała akcja zostałaby odwołana, a partyzanci musieliby się czym prędzej rozproszyć. Osoba schwytana zostałaby na miejscu ścięta maczetą; śmierć taką uważano za szybką i w miarę bezbolesną, a nie powodowała utraty amunicji.
Na godzinę przed pojawieniem się japońskiego konwoju na miejsce zasadzki dotarła ostatnia grupa. Nikt nie uciekł ani nie próbował tego zrobić. Zebrało się stu trzydziestu sześciu żołnierzy; znalazły się dwa ręczne karabiny maszynowe Browninga z siedmioma magazynkami. Fertig się wahał. Z jednej strony była to świetna broń i powinni mieć coś, co by mogli przeciwstawić Taisho–11, w jakie zapewne będą uzbrojeni Japończycy, mieli jednak raptem po trzy i pół magazynka na każdy karabin, co dawało po siedemdziesiąt pocisków wystrzeliwanych seriami. Bardziej efektywne były pojedyncze strzały oddawane z enfieldów. Ostatecznie uznał, że im silniejszy będzie pierwszy ogień, tym szybciej przełamią opór przeciwnika, tym więcej zatem będzie można odzyskać na nim amunicji.
Plan ataku był bardzo prosty. Grupa zostanie podzielona na dwie nierówne części, które ulokują się po obu stronach drogi. Mniejsza, złożona z czterdziestu pięciu żołnierzy weźmie też oba browningi i czternaście granatów odłamkowych. Sygnałem do rozpoczęcia ataku miało być ostrzelanie z enfieldów przez Fertiga i Filipińczyka, który ongiś był snajperem, kierowcy pierwszej ciężarówki. Mniejszy oddział miał ostrzelać z karabinów maszynowych i jednostrzałówek oraz obrzucić dziesięcioma z czternastu granatów pośrednie ciężarówki z żołnierzami, podczas gdy wydzielona część większego oddziału miała się zająć unieruchomieniem ostatniego samochodu.
Należało mieć nadzieję, że znaczna część Japończyków będzie unieszkodliwiona — zabita lub ranna — po pierwszym uderzeniu, niektórzy jednak przeżyją. Fertig przewidywał, że wyskoczywszy z wozów, rzucą się w kierunku przeciwnym do ostrzału, a więc wprost pod lufy większej grupy partyzantów. Aby nie ryzykować postrzelenia przez swoich, mniejsza grupa rozdzieli się na dwie części, z których jedna pogna na czoło konwoju, a druga na jego tył, aby stamtąd prowadzić boczny ostrzał. Fertig jak najdobitniej podkreślił konieczność prowadzenia planowego ognia: w tej chwili mieli zbyt mało amunicji, aby nią szastać. Wszyscy zgodnie kiwali głowami, lecz on wiedział, jak trudno o zimną krew, kiedy w powietrzu świszczą pociski.
Dowodzony przez generała Fertiga oddział Amerykańskich Sił Zbrojnych na Filipinach pokonał Oddział Informacyjny 1104. Armii oraz 3. Kompanię 505. Pułku Piechoty Japońskiej Armii Cesarskiej. Nie ocalał żaden z Japończyków. Atakujący zanotowali po swojej stronie jedenastu zabitych (w tym snajpera, którym Fertig był wręcz zachwycony) oraz trzydziestu sześciu rannych. Spośród tych ostatnich dwudziestu zmarło z powodu odniesionych obrażeń, jako że ASZF nie dysponowały właściwie żadnymi środkami medycznymi.
Po pierwszym zaskoczeniu Japończycy bronili się dzielnie i dobrze. Dopiero po upływie półgodziny ostatni z nich oddał życie za cesarza, a w walce zużyli wiele amunicji. Niemniej w ostatecznym rozrachunku oddział Fertiga wzbogacił się o dwa moździerze 60 mm i sześćdziesiąt pocisków do nich, kilkanaście pistoletów Nambu, prawie dwieście karabinów Arisaka, jeden karabin maszynowy Taisho–11. Utracono natomiast wiele nabojów kalibru trzydzieści, bez których enfieldy i browningi były tylko kawałkami stali, oraz wszystkie granaty. Japończycy zużyli wszystkie swoje: ostatnich dwanaście posłużyło do samobójstwa.
Przed zanurzeniem się w dżunglę Fertig ogarnął jeszcze wzrokiem pole bitwy. Chociażby dla zachowania twarzy japońskie patrole zaczną przetrząsać pobliską dżunglę, co zwiąże jakąś część ich żołnierzy, zmusi do marnowania paliwa i da okazję do następnych ataków. Tyle że teraz wąskim gardłem stawała się amunicja. Miał jej tylko odrobinę więcej niż przed akcją, i to głównie do arisaka, nie zaś do enfieldów czy browningów.
„Jak mam prowadzić wojnę bez odpowiednich dostaw? A jak zapewnić sobie dostawy, skoro w radiu nikt się nawet nie odezwie?!!!”
Starszy bosman sztabowy Ellis znalazł kapitana Jamesa M.B. Whittakera w pokoju bilardowym w suterenie. W wyłożonym czarną boazerią pomieszczeniu znajdowały się dwa stoły: jeden do snookera, drugi do dziewiątki. Whittaker stał przy tym drugim; umieścił kulę u wejścia do łuz, chciał jak najwięcej z nich wepchnąć do kieszeni od jednego uderzenia.
— Cześć, szefie — powiedział Whittaker, Ellis odczekał, aż wykona uderzenie, a potem rzekł:
— Słyszałem, że znowu pan coś przeskrobał, kapitanie Whittaker.
— Pewnie Baker ci coś nadał? — spytał Whittaker i nie czekając na odpowiedź, rzucił: — Kim jest twój przyjaciel?
Obok Ellisa stał niski bosmanmat w ciemnych okularach; chłopięca sylwetka upodabniała go do skauta.
— Bosmanmacie, niech pan przedstawi się kapitanowi Jimowi Whittakerowi — polecił Ellis.
Chłopak zdjął białą czapkę i przyjął postawę zasadniczą.
— Melduje się bosmanmat Joe Garvey, radiooperator drugiej klasy.
— Matka nie ostrzegała pana, żeby unikał pan w marynarce złego towarzystwa? — zapytał kpiąco Whittaker, ale widząc, że żart chybił celu, dodał zaraz: — Witaj, Joe. Skoro przyprowadza cię Ellis, musisz być kimś ważnym. Miło cię poznać.
Garvey uścisnął podaną mu dłoń, uśmiechając się niepewnie.
— Jimmy, mówi ci coś nazwisko Fertig? — spytał Ellis.
Whittaker zastanawiał się chwilę.
— Coś mi ono przypomina, ale co?
— Na Filipinach?
— Może i tak, ale naprawdę nic konkretnego.
— Nadal jest na Filipinach.
— Trudno uznać go za farciarza.
— Garvey rozmawiał z nim przez radio. — Whittaker uniósł brwi ze zdziwienia. — Jest w górach na Mindanao — ciągnął Eblis. — Powiada, że jest z nim sierżant wojsk lądowych nazwiskiem Withers.
— Znałem na Filipinach jednego Withersa.
— Dałoby się jakoś ustalić, czy to ten sam?
— Rozumiem, że nie chodzi o czczą ciekawość.
Ellis wzruszył tylko ramionami.
— A jak to można zrobić?
— Masz czas, żeby zajrzeć do centrum łączności marynarki?
— Takie odpowiadanie pytaniem na pytanie przypomina mi jako żywo komandora Douglassa.
— Jedno trzeba stwierdzić, że nie zachowuję się w sposób arogancki i wyzywający.
— To ci powiedział ten skurwysyn?
— Nie tylko powiedział, lecz także napisał. Jest tam dużo więcej, również o „postawieniu jednej z kursantek w sytuacji upokarzającej”. Dwie strony z pojedynczym odstępem.
— Pułkownik już to widział?
— Jeszcze nie. Na razie mogę to przetrzymać czy nawet zgubić, pewne jednak jest, że Baker będzie oczekiwał jakiejś odpowiedzi. Może coś wymyślisz. I w sprawie tego incydentu, i na okoliczność, iż zdaniem pułkownika siedzisz w tej chwili w Wirginii, uczestnicząc w szkoleniu.
— Hmmm — zasępił się Whittaker.
— To jak, jedziemy do Wirginii?
— Nic nie sprawiłoby mi większej przyjemności — oznajmił Whittaker, odstawiając kij na stojak. — Może zjedlibyśmy coś po drodze — zaproponował. — Radziłbym zajechać w to miejsce, gdzie dają hamburgery trzyćwierciowe.
— White Castle? — spytał z niedowierzaniem w głosie Ellis.
— White Castle — potwierdził Whittaker. — Z dużymi frytkami.
Ellis pokręcił głową.
— Może i Baker nie myli się, mówiąc, że masz świra.
— Może i mam, w każdym razie z hamburgera nie zrezygnuję. Półtorej godziny później komandor podporucznik wpisał ich do swej księgi i, mijając posterunek żandarmerii marynarki, poprowadził do metalowych, pomalowanych na zielono drzwi z napisem: HALA RADIOWA — NIEUPOWAŻNIONYM WSTĘP SUROWO WZBRONIONY. Zza stolika poderwał się pełniący służbę porucznik.
— Trzeba udostępnić jedną z naszych radiostacji — oznajmił komandor podporucznik. — Panowie mają swojego operatora.
— Sir? — powiedział z bezbrzeżnym zdumieniem porucznik.
— Chcemy skorzystać z któregoś z tych Collinsów, poruczniku — wyjaśnił Ellis, wskazując brodą jedno ze stojących pod ścianą urządzeń.
Porucznik spojrzał pytająco na komandora. Nigdy w czasie jego służby nie zdarzyło się, by w hali radiowej zjawiali się jacyś obcy, na dodatek chcący użyć jednej z radiostacji.
— Wykonać, Fenwey — zwięźle polecił komandor podporucznik.
— Aye, aye, sir — służbiście odparł porucznik i poprowadził Garveya do jednego z boksów, gdzie na blacie znajdował się klucz radiotelegrafisty, maszyna do pisania i pulpit ze sterownikami.
Garvey, nie ściągając płaszcza, usiadł i sięgnął po słuchawki. Kilka razy uderzył w klucz, coś poprawił, potem wkręcił papier do maszyny i uruchomił odbiornik oraz nadajnik. Zerknął na stojących za nim Ellisa i Whittakera.
— Mają tylko stary M94 — stwierdził Ellis. — Nie ma sensu szyfrować. Walimy jawnym.
— Co to takiego M94? — spytał Whittaker.
— Stary typ urządzenia szyfrującego. Należy przypuszczać, że Japończycy dysponuj ą chociaż jednym.
— Aha.
— Spróbujemy się z nimi połączyć, a ty wymyśl sposób, żeby się przekonać, czy to ten twój Withers, ale tak, żeby żółtki nic nie pokapowały.
— Mam coś — powiedział Whittaker. — Zapytaj go, czy ciągłe ma zegarek. Nazwij go sierżantem Bumbum. Podpisz Poło.
Palce Garveya zatańczyły na kluczu, z taką samą szybkością przetwarzając dźwięki ze słuchawek na litery na papierze w maszynie:
MFS DO KGS CZEKAM ODBIÓR
— Nadaj: „Do sierżanta Bumbum. Co Polo dał ci przed wyjazdem?”
Garvey wysłał pytanie, chwilę czekali.
— Co z tym zegarkiem? — spytał Ellis.
— Wyjeżdżając, zostawiłem mu swój — wyjaśnił Whittaker. Wreszcie na maszynie pojawił się napis:
MFS DO KGS ZEGAREK GDZIE POLO ODBIÓR
— W porządku. Nadaj: „Polo Waszyngton. Gdzie Blizna?” — polecił Whittaker.
MFS DO KGS TUTAJ WSZYSCY BLIZNA ODBIÓR
Whittaker cicho zachichotał.
— Jasne. „Trzecia litera nazwiska Blizny od Bumbuma”. Minęło kilkadziesiąt sekund, potem Garvey wystukał:
MFS DO KGS VWWVWWV ODBIÓR
— Teraz: „Wspaniale, że wam się udało” — polecił Whittaker.
MFS DO KGS OD BLIZNY DO POLO VAYA CON DIOS ODBIÓR
— Nadaj… — zaczął Whittaker i głos mu się nagle załamał, a wszyscy popatrzyli na niego zdziwieni, nikt się bowiem nie spodziewał, że może być aż tak wzruszony. — Dobra, niech będzie: „Trzymaj się, dwadzieścia sześć się zjawi. Z Bogiem. Polo”.
MFS DO KGS MFS KONIEC
Kapitan James M.B. Whittaker dość głośno wytarł nos. Kiedy odezwał się, w pełni już nad sobą panował.
— „Blizna” to starszy sierżant sztabowy Victor Alvarez z 26. Pułku Kawalerii na Filipinach. Nazywał Withersa „Bumbum”, gdyż, jak twierdził, ten wszystko potrafił spieprzyć z hukiem.
— Tajna radiostacja na Filipinach? — spytał z niedowierzaniem w głosie komandor podporucznik.
Whittaker przytaknął.
— Cholera jasna, nie będzie im tam łatwo.
— Dziękujemy za pomoc, komandorze — powiedział Whittaker. — Na nas już czas.
Kiedy znaleźli się w buicku, Ellis sięgnął do skrytki na rękawiczki i wydobył z niej piersiówkę Old Overholt, którą podał Whittakerowi ze słowami:
— Za wszystkich poranionych, żeby się zabliźnili.
— Wiesz co, Ellis, z chęcią pojechałbym do Warm Springs i spytał wujka Franklina, dlaczego ich, kurwa, zostawiliśmy na łasce losu!
— Odnoszę wrażenie, że właśnie dlatego pułkownik kazał ci pobiegać po wirgińskich lasach. To on musi pozbierać wszystko do kupy, kiedy uda się przekonać „wujka Franklina”, że coś zostało spieprzone.
— A co konkretnie zamierza zrobić?
— I tak w końcu się dowiesz, więc mogę ci powiedzieć już teraz. Oni chcą forsy, a i tutaj, i w Australii są szychy z gwiazdkami, które uważają, że za wszystkim stoją Japończycy.
— A ile chcą?
Ellis zawahał się, ale odrzekł:
— Milion dolarów, w złotych dwudziestkach. Na początek.
— Powiedzieli na co?
— Nadajemy jawnym tekstem, więc chyba nie sądzisz, że będą wchodzić w szczegóły.
— Kiedy będę mógł się zobaczyć z pułkownikiem?
— Chciał, żebyś ocenił, czy to możliwe, by stali za nimi Japończycy. Więc sam sobie odpowiedz na swoje pytanie.
Pułkownik William J. Donovan miał na sobie cywilne ubranie: dwurzędowy garnitur w pepitkę, śnieżnobiałą koszulę, krawat czerwononiebieski o delikatnym deseniu. Whittaker pomyślał, iż szef wygląda jak wzięty adwokat, który za moment ma wystąpić z pozwem do Chryslera lub DuPonta o wielką sumę.
Na widok Whittakera Donovan wyszedł zza biurka, podał mu rękę i na chwilę objął ramieniem.
— Cieszę się, że cię widzę, Jimmy. Jak w Wirginii?
— Byłem już tam, a poza tym Staley naszkicował mapę. Znalazłem bez problemów, sir.
— Odnoszę dziwne wrażenie, że rozmyślnie nie chcesz zgadnąć, o co pytam.
— Jak mi się tam podobało? — A gdy Donovan w milczeniu przytaknął, dodał: — Znowu miałem małe starcie z Bakerem. Jest zdania, zdaje się, że zachowałem się arogancko i wyzywająco, a także że „postawiłem jedną z kursantek w upokarzającej sytuacji”.
— Och, Jimmy, Jimmy! O co tym razem poszło?
— Arogancja i wyzywające zachowanie nawiedzają mnie zawsze, ilekroć znajdę się w tym samym pomieszczeniu z Bakerem. Być może to zaraźliwe. Tak samo jest z Canidym.
— Na razie rozmawiamy o tobie, a nie o Dicku. Co z tą kursantką? Upokarzająca sytuacja?
— Nie nazwałbym tego upokorzeniem. Pocałowałem ją.
— Cynthię? — spytał Donovon, a kiedy Whittaker kiwnął głową, kontynuował: — Nie wiem, czemu się uśmiechnąłem, chociaż przypuszczam, że jej nie było do śmiechu. Jeśli nie chciała być całowana.
— Dziewczyny nie wiedzą, czego naprawdę chcą. Najlepszy dowód, że wpadła na pomysł, iż zostanie agentką. Kiedy ją zobaczyłem, razem z innymi biegła w panterce, dźwigając springfielda. Ciekaw jestem, co by na to powiedział psychiatra.
— Pogodziłeś się z Bakerem?
— Wyniosłem się stamtąd. Chyba wciąż jest na mnie wściekły.
— Wyniosłeś się? — Donovan zmarszczył brwi. — Kiedy Ellis po ciebie przyjechał?
— Pół godziny po tym, jak tam wjechałem. Byłem na Q Street.
— Poleciłem, by cię zawieziono do ośrodka — zimno stwierdził Donovan.
— Staley kilka razy to powtórzył. — Donovan milczał, czekając na wyjaśnienie. — No cóż, mógłbym powiedzieć, że gdybym został tam dłużej, skończyłoby się to złamaniem ręki Bakerowi. Przez cały czas podkreślał, że to on jest szefem.
— Bo tam istotnie nim jest; za to mu płacą.
— Przepraszam, sir, nie wiem, jakie ma pan plany wobec mnie, dlaczego jestem tutaj, a nie w Australii, w każdym razie jeśli jest to coś, przy czym będę musiał wykonywać rozkazy Bakera, musi pan wziąć kogoś innego na moje miejsce.
— Wiesz co, Jimmy, czasami określenie „zadra w dupie” jest zbyt łagodne na określenie tego, jaki jesteś irytujący. Do diaska, czy ty zdajesz sobie sprawę, z kim rozmawiasz?
Odpowiedź nastąpiła po dłuższej chwili.
— Wiem, że rozmawiam z dyrektorem BSS, a nie wujkiem Billem, który kiedyś brał mnie na kolana. I wcale nie domagam się jakiegoś specjalnego traktowania. Nie wiem, jakie są inne możliwości, w każdym razie jednego jestem pewien: że zdecyduję się na wszystko, byle tylko nie podlegać Bakerowi.
Donovan popatrzył przeciągle.
— Zakładam, że masz jakieś istotne powody.
— Są dwa rodzaje złych dowódców. I w jednym, i drugim przypadku będą udawać, jak bardzo jest im żal, że komuś coś się przytrafiło. Pierwsi po prostu chcą tego. Ale Baker należy do drugiego typu. Jemu jest to obojętne, nie ma żadnych zahamowań, gdy chodzi o ryzykowanie cudzego życia, bo nazbyt ostro widzi „plan całościowy”.
Przez chwilę spoglądali sobie w oczy, aż wreszcie Donovan spytał:
— Ellis mówił coś o kolacji? Pytanie zaskoczyło Whittakera.
— Nie. — I nagle poderwał się jak po ukłuciu szpilką. — Mam zjeść kolację z Bakerem?
— Nie. — Donovan z uznaniem pomyślał o dyskrecji Ellisa. — Z prezydentem.
Informacja najwyraźniej zrobiła na Whittakerze wrażenie.
— O!
— W niczym, powtarzam: w niczym nie będzie to przypominało twego ostatniego posiłku z prezydentem.
— Ostatnim razem trochę się wygłupiłem. I nie chcę, żeby to się powtórzyło.
— Dobrze zrozumiałeś moją aluzję.
— Pomysł wyszedł od niego czy od pana, sir?
— Od niego, ale byłem przekonany, że kiedy wspomnę mu, że jesteś w Waszyngtonie, będzie chciał cię zobaczyć.
— Jest pan mistrzem przewrotności, sir.
— Zaufaj mi, Jimmy.
— Panu zawsze będę ufał.
— Chciałbym, żebyś zapoznał się z pewnymi materiałami, które ma Ellis. Jak się z nimi uporasz, także i ja powinienem być już gotów.
Z 1600 Pensylvania Avenue prezydent USA dotarł na Embassy Row konwojem złożonym z czterech samochodów. Pierwszym był błyskający czerwonymi światłami wóz policyjny, drugim czarny chevrolet pełen agentów Secret Service, trzecim limuzyna packard rocznik 1939 (bynajmniej nie oficjalna limuzyna prezydencka). A na końcu jechał kolejny chevrolet Secret Service.
Brama była otwarta. Auto policyjne i ostatni chevrolet zatrzymały się przy krawężniku, do środka zaś wjechały pierwszy samochód Secret Service i packard, po czym brama natychmiast się za nimi zamknęła.
Gdy oba wozy się zatrzymały, dwóch barczystych agentów podbiegło truchtem do packarda. Jeden z nich otworzył drzwi, a gdy wysunęły się z nich nogi prezydenta, nachylił się i zgrabnie wyjął go z samochodu. Następnie wyćwiczonym ruchem zaplótł z drugim agentem dłonie w siodełko i obaj ponieśli Franklina Delano Roosevelta do drzwi wejściowych. Gdy do nich dotarli, za progiem stał trzeci agent, który wydobył z chevroleta sprzęt, przebiegł obok nich i czekał z już rozłożonym fotelem.
— Zaraz, zaraz — powiedział prezydent, kiedy go sadzano. — Któryś z was używa czegoś więcej niż tylko wody po goleniu. Może zgadnę: „My Sin”?
— Tak jest, sir — odrzekł agent, który pchał teraz fotel, podczas gdy dwaj pozostali szli przodem i otwierali drzwi, aż wreszcie rozsunęli drzwi prowadzące do biblioteki.
— Mam nadzieję, że dostaniemy tu coś do picia — mruknął pod nosem prezydent.
Donovan i Whittaker, którzy siedzieli na dwóch identycznych sofach ustawionych naprzeciw kominka pod kątem prostym do siebie, poderwali się ze swych miejsc.
— Dobry wieczór, panie prezydencie — powiedział Donovan.
— To będzie wszystko, Casey — zwrócił się Roosevelt do pchającego fotel agenta. — W razie potrzeby mogę skorzystać z usług pułkownika.
Agenci Secret Service dokładnie zamknęli za sobą drzwi.
— Jimmy, muszę stwierdzić, że wyglądasz dzisiaj znacznie lepiej niż poprzednim razem.
— Dobra whisky i czuła kobieta, wuju — odrzekł Whittaker i podszedł do prezydenta z wyciągniętą ręka, ale ten zignorował ją, chwycił młodzieńca za ramiona i z siłą, która zawsze Whittakera zdumiewała, pociągnął go w dół, tak że ich twarze znalazły się naprzeciw siebie. Roosevelt przez chwilę studiował oblicze Whittakera, a potem rzekł:
— Chesty byłby z ciebie dumny. Tak jak ja jestem. — Po krótkiej chwili ciągnął: — Dostałem list od Jimmy’ego. Słyszałeś pewnie o nim?
James Roosevelt, najstarszy syn prezydenta, służył w Korpusie Piechoty Morskiej USA; obecnie był zastępcą dowódcy Raidersów na Pacyfiku.
— Tak, ktoś go namówił na piechotę morską. Myślałem, że ma więcej oleju w głowie.
Prezydent roześmiał się serdecznie.
— Zdaje się, że mundur odegrał tutaj niebagatelną rolę. W każdym razie pytał o ciebie.
— Proszę mu przekazać moje pozdrowienia. Donovan podał Rooseveltowi lampkę martini.
— Mam nadzieję, że to w twoim guście, Franklinie.
Prezydent skosztował, kiwnął głową, po czym zaczął wypytywać o Anglię, najpierw ogólnie, następnie bardziej szczegółowo o Davida Bruce’a, szefa sekcji londyńskiej, oraz Canidy’ego.
— Czy z twoim przyjacielem Canidym wszystko w porządku?
— Tak, całkiem dobrze.
— Przykro mi, że ja i Bill nie możemy ci wyjaśnić, na czym polegało znaczenie akcji w Kongu, w każdym razie była bardzo ważna.
— Mówiąc szczerze, uznałem, że jest nieprawdopodobnie ważna.
— A na jakiej podstawie? — spytał Roosevelt, jego uśmiech stał się odrobinę sztywny.
— Samolot, którym polecieliśmy z Canidym, to był nowiutki C–46, świecący jak Tadż Mahal, zupełnie jakby miał przewozić nad Pacyfikiem najwyższych szefów marynarki.
— Zawsze byłem zdania, że naszym chłopcom z BSS należą się najlepsze rzeczy — rzucił żartobliwym tonem Roosevelt, ale zarazem zerknął na Donovana.
Zadanie zlecone przez samego prezydenta polegało na przewiezieniu dziesięciu ton pewnej rudy z Kolwezi w Katandze, prowincji Konga Belgijskiego. Tylko cztery osoby — sam prezydent, Donovan, komandor Peter Douglass, zastępca Donovana, i generał brygady Leslie R. Groves, dyrektor projektu Manhattan — wiedziały, że chodzi o uraninit, czyli blendę uranową. Projekt Manhattan, stanowiący jedną z najsurowiej strzeżonych tajemnic II wojny światowej, zakładał, iż z uraninitu uzyska się uran 235, ten zaś posłuży do konstrukcji bomby atomowej, która będzie odpowiednikiem dwudziestu tysięcy ton trotylu.
Roosevelt i Donovan najbardziej obawiali się tego, że Niemcy, którzy mieli kilku z najwybitniejszych na świecie fizyków i również prowadzili prace nad bombą nuklearną, zorientują się w poczynaniach Amerykanów i przyspieszą własne badania. Istniało znaczne prawdopodobieństwo, że ten, kto pierwszy skonstruuje broń atomową, wygra wojnę.
— Canidy — szybko wtrącił Donovan, który wolał uniknąć ewentualnego pytania Whittakera, na czym polegała ważność kongijskiej misji — trzy dni temu zestrzelił dwa messerschmitty koło Dortmundu.
— Znakomicie! — powiedział Roosevelt, zadowolony ze zmiany tematu.
— No, nie wiem — skrzywił się Donovan. — Nikt nie zezwalał mu na udział w locie bojowym, i to jeszcze w roli pilota myśliwca.
— Musiał mieć w tym jakiś cel — odezwał się Whittaker.
— Wy obaj zawsze macie własne cele — zgryźliwie zauważył Donovan.
— Daj spokój, Bill — rzekł prezydent. — Zazdrość przez ciebie przemawia. Dobrze wiem, że wolałbyś służyć w pułku liniowym niż robić to, co w tej chwili robisz.
— Robię to, co mi zlecono — sucho oznajmił Donovan. — I naiwnie oczekuję od swoich ludzi, że także będą robili to, co im się zleca.
— Czy to moje przesadne poczucie winy, czy istotnie posłyszałem w tych słowach delikatną reprymendę? — spytał Whittaker.
— Wyznaj, Jimmy, co takiego zrobiłeś, czego nie powinieneś? — spytał Roosevelt.
Donovan wstał i dolał prezydentowi martini.
— Czego nie zrobił, chociaż powinien, Franklinie — sprostował.
— A czego nie zrobiłem? — odezwał się stropiony Whittaker.
— Nie opanowałeś sposobu wydostania się z okrętu podwodnego na dingi.
— Po co mi to?
— Rejsowe loty Pan American na Filipiny są tymczasowo zawieszone, więc okręt podwodny to jak na razie jedyny sposób, żeby się tam dostać.
— A dostać się mam ja?
— Na razie nic jeszcze nie postanowiono. Ani co do ciebie, ani kogokolwiek innego. Nie ma jasności, czy w ogóle wysyłać kogoś na Filipiny.
— Zaraz, wuju, skoro przy tym jesteśmy…
— Coś mi się wydaje, Jim — przerwał Whittakerowi Roosevelt — że nie bardzo będzie mi się podobała ta uwaga, ale dokończ.
— …dlaczego odpuściliśmy Filipiny razem z mieszkańcami i naszymi wojskami?
W głosie prezydenta nietrudno było wyczuć irytację. Rzadko się zdarzało, żeby ktoś kwestionował jego decyzje.
— Dlaczego sądzisz, że odpuściliśmy? Nie było możliwości wzmocnienia MacArthura tak, żeby oparł się Japończykom, a w tej chwili nie ma możliwości odbicia Filipin. Nie dysponujemy dostatecznymi siłami, odległość zaś zwiększa problemy logistyczne.
— Ale czemu nie pomagamy powstańcom? Ludziom, którzy nie skapitulowali i walczą tam w górach?
Roosevelt po krótkim milczeniu odrzekł:
— W pierwszej chwili chciałem odpowiedzieć, że dajesz się ponieść emocjom, a ja, niestety, nie mogę sobie na to pozwolić. Potem jednak pomyślałem, że jak mało kto masz powody, żeby emocjonalnie reagować w tej sprawie, i dlatego, nie zmieniając tematu, odpowiadam: wedle mojej wiedzy nie ma tam żadnej partyzantki. Wiedza ta zaś pochodzi od Douglasa MacArthura i George’a Marshalla, a jeśli dobrze pamiętam, to pierwsza od roku 1935 kwestia, w której zgadzają się ze sobą.
— Jest tam co najmniej dziesięciu partyzantów — oznajmił Whittaker.
— A ty skąd o tym wiesz?
— Rozmawiałem dzisiaj z nimi przez radio.
— Rozmawiałeś?
— Tak.
Roosevelt popatrzył na Donovana.
— Wyczuwam w tym twoją rękę, Bill. Jim mówi o tym samozwańczym generale… jak mu tam?
— Fertig — podrzucił Donovan.
— O tym Fertigu? — Prezydent popatrzył na Whittakera. — Widzisz, Jim, z wyjątkiem Billa wszyscy są przekonani, że Japończycy, wykorzystując jeńców, usiłują nas w coś wciągnąć. Najprawdopodobniej chcą, żebyśmy przesłali im okrętem podwodnym milion dolarów. Wezmą forsę, a okręt zatopią.
— Posłuchaj, wuju, dzisiaj rozmawiałem z dwoma z moich ludzi.
— Jak to: twoich?
— Kiedy MacArthur kazał mi opuścić Luzon i przenieść się na Corregidor, dałem swój zegarek sierżantowi George’owi Withersowi i powiedziałem mu, żeby w przypadku, gdy nie będą mogli utrzymać się na Luzonie, przenieśli się na Mindanao. Rozmawiałem dzisiaj z nim i jednym z jego ludzi. Sana Mindanao i czekają na naszą pomoc.
— Powiedzieli to, co kazali im mówić Japończycy.
— Ciekawe, skąd Japończycy mieliby wiedzieć, jak ja nazywałem ich, a oni mnie. Nie, nie, są wolni na Mindanao, a naszym obowiązkiem jest im pomóc.
— Podesłać milion dolarów, tak?
— Poza tym radio, chininę, amunicję.
— Przecież mają radio, skoro z nimi rozmawiałeś — zaprotestował Roosevelt.
— Potrzebne im także urządzenie szyfrujące, żeby Japończycy nic nie rozumieli.
Prezydent popatrzył na Donovana.
— Bill?
— Trzeba tam posłać kogoś, kto oddzieli fakty od fantazji, gdyż decyzje musimy oprzeć na faktach. Jeśli możliwa tam jest partyzantka… W walce z partyzantami trzeba używać wielokrotnie liczniejszych sił regularnych, które w efekcie nie działają gdzie indziej.
— Wiem, wiem, ciągle to powtarzasz. Zatem to Jimmy miałby tam się udać, rozejrzeć i wrócić z faktami?
— Tak.
— W takim razie wyjaśnij mi, jak zamierzasz uprzedzić tych ludzi na Mindanao, gdzie i kiedy zjawi się Jimmy, skoro nie możemy kodować wiadomości, a przypuszczamy, że Japończycy wszystkiemu się przysłuchują.
— Pracujemy nad tym…
— Znaczy to mniej więcej tyle: „Mamy nadzieję, że uda nam się coś wymyślić”, prawda? — Donovan milczał. — To co, Jimmy, gotów jesteś znowu włożyć szyję w stryczek?
— Trochę zbyt dramatycznie to ujmujesz, wuju. Ale jestem gotów.
— Już raz niemal cudem udało ci się uciec z Filipin. Myślisz, że cuda zdarzają się tak często?
— Z tego, co wiem, Jimmy omal nie zginął podczas inwazji na wyspę Makin. Dlaczego ja miałbym się cieszyć jakimiś specjalnymi względami?
Roosevelt spojrzał na Whittakera zmrużonymi oczyma, a potem rzekł:
— W porządku. Jedź tam. Jak długo się uda, będę to utrzymywał w tajemnicy przed George’em Marshallem. A MacArthurowi powiemy coś dopiero po twoim powrocie.
— Dziękuję, panie prezydencie — odparł Donovan, ale Roosevelt nie odrywał oczu od Whittakera.
— Masz tam jechać, rozejrzeć się i wrócić, Jimmy. Potraktuj to jako rozkaz.
— Rozumiem, że nic mnie nie uchroni od moczenia dupy podczas ćwiczeń w przesiadaniu się z okrętu podwodnego do dingi.
Roosevelt i Donovan uśmiechnęli się.
— W porządku, ale może w takim razie podam swoją cenę — rzucił Whittaker.
— Cenę? — skrzywił się Roosevelt. — Zdaje się, że dzisiaj wszystko ma swoją cenę. OK, jaka jest twoja?
— Żeby prowadziła mnie Cynthia Chenowith, podlegając bezpośrednio pułkownikowi Donovanowi.
Roosevelt zmarszczył brwi.
— Wyczuwam tutaj jakieś drugie dno.
— Cynthia jest właśnie na kursie dla agentów — wyjaśnił Donovan — co, zdaje się, kłóci się z wyobrażeniami Jimmy’ego na temat tego, co przystoi kobiecie.
— Być może nasze wyobrażenia w tej kwestii są podobne — odrzekł Roosevelt. — Ale na przykład wolałbym nie dyskutować o tym z Eleanor. — Whittaker uśmiechnął się. — Bill, decyzja należy do ciebie.
— Wygrałeś, Jimmy — powiedział Donovan. — Będzie wściekła, ale to już twoje zmartwienie.
— Wolę, żeby była wściekła i żywa niż zadowolona, bohaterska i martwa.
— Jak tam, Franklinie? — spytał Donovan. — Czas już na jedzenie czy jeszcze się trochę napijesz?
— A dlaczego jedno ma wykluczać drugie? — spytał Roosevelt, podnosząc do góry lampkę, którą Donovan posłusznie uzupełnił, wcisnąwszy przedtem guzik sygnalizujący, że można już podawać do stołu.
Helene B. Dancy, kapitan Korpusu Kobiecego Wojsk Lądowych USA, zastępca administracyjny szefa sekcji londyńskiej Davida Bruce’a, miała dwoisty stosunek do Richarda Canidy’ego. Kiedy nie było go pod bokiem, przychylała się do opinii szefa, że Canidy nie pasuje do drużyny i często robi rzeczy — jak chociażby ostatni wylot z synem komandora Douglassa na akcję bojową — które stawiały pod znakiem zapytania słuszność decyzji, aby przyznać mu tak wiele władzy i niezależności.
Wystarczyło jednak, aby pojawił się osobiście, a zastrzeżenia i wątpliwości gdzieś znikały. Nic między nimi nie mogło się zdarzyć: została wcielona do KKWL na trzydzieści sześć godzin przed ukończeniem trzydziestki — w cywilu była sekretarką wiceprezesa Prudential Insurence Company — a nie miała wątpliwości, że Canidy mógł jak w ulęgałkach przebierać w znacznie młodszych dziewczynach; nie przeszkadzało to uważać go za najbardziej pociągającego mężczyznę, jakiego kiedykolwiek widziała, a z racji swej pracy zawodowej widziała ich wielu. Była zdania, że charakter najłatwiej poznać po oczach, a w oczach Dicka widziała siłę, delikatność i wrażliwość i w takich chwilach czuła się znowu jak dziewiętnastolatka.
— Dzień dobry, panno Dancy — przywitał się Canidy. — Przypuszczam, że smok zieje ogniem, ale są jakieś nowe powody, czy ciągle chodzi o to ostatnie?
— Dzień dobry, panie majorze. Szef miał z pana powodu sporo kłopotów z Korpusem Lotniczym.
— Wiem. — Canidy uśmiechnął się, odsłaniając dwa rzędy zgrabnych zębów. — Czarne jest czarne, białe jest białe, co jest na górze, nie jest na dole. Rozumiem, że powinienem przeprosić za to, iż strzelałem do naszych wrogów.
„Ma sporo racji. Za zestrzelenie dwóch maszyn wroga zasługuje co najmniej na gratulacje, a nie na pretensje”, pomyślała Helene.
— Dobrze pan wie, majorze Canidy, że nie o to chodzi.
— Ładne dziewczyny zawsze proszę o to, żeby zwracały się do mnie per „Dick”.
— Jest pan doprawdy niemożliwy. BSS to w końcu organizacja wojskowa.
Canidy popatrzył na nią z bezbrzeżnym zdumieniem.
— Chyba pani żartuje, panno Dancy.
— Pan Bruce jest w pokoju szyfrowym. Ma pan na niego zaczekać.
— A wyjawi mi pani, co ja znowu przeskrobałem?
— Nie — odrzekła, nie mogąc powstrzymać uśmiechu. — Ale nie wykluczam, że może to ma jakiś związek. — Sięgnęła do szuflady i wyjęła kartkę z nagłówkiem „ściśle tajne”. Podając ją Canidy’emu, dodała: — Było lepiej, rzecz jasna, gdyby specjalnie pan nie rozpowiadał, że pokazałam to panu.
Wiadomość była wprawdzie rozszyfrowana, ale nawet jeśli udało się to także Niemcom, nie mogli być dużo mądrzejsi.
MIĘŚNIAK RUSZYŁ Z CZWÓRKI STERNIK
— Jako zwierzchnik, a także osoba ogarnięta silnym pragnieniem wiedzy pozwolę sobie spytać pannę kapitan, czy zdarzyło się na Bałkanach coś, o czym powinienem wiedzieć?
Z uśmiechem nie schodzącym z ust, Dancy odrzekła:
— Informację trzyma pan właśnie w ręku.
— Smok nie może mieć do pani pretensji, panno Dancy. Jako starszy stopniem kazałem to pokazać, a pani nie miała żadnego wyboru. — Patrzyli na siebie z uśmiechem. — A może dziwnym zrządzeniem losu ma pani jeszcze pod ręką plan operacyjny?
Kapitan Dancy podeszła do uchylonej skrytki pancernej w ścianie i wyjęła z niej teczkę ze stemplem „ściśle tajne”. Canidy wydobył z teczki mapę i rozłożył. Czarną kreską była na niej pociągnięta marszruta Vollmera w Niemczech i droga ucieczki z nich. Pierwszy etap kończył się w Marburgu, drugi w Wiedniu, trzeci w Budapeszcie, a czwarty w Pécs na południowym zachodzie Węgier.
To tam znajdowała się jedna z kopalń należących do rodu Batthyany. W większości kopalń węgierskich wydobywa się węgiel brunatny, w Pécs znajdowały się złoża bogatego antracytu, które przez wieki przyczyniły się do wzrostu rodowego bogactwa. Jedna z wielkich tatr dostarczyła węgiel do Budapesztu (gdzie część ładunku, nie bez ingerencji Helmuta von Heurtena–Mitnitza, trafiła do pałacu Batthyany), w drodze zaś powrotnej zabrała ukrytych pod stertami pustych worków Erika Vollmera, profesora Dyera i jego córkę.
Profesor Dyer był fizykiem. Kiedy zastanawiano się nad kryptonimami poszczególnych elementów akcji, która polegała na wywiezieniu Dyerów z Niemiec, Canidy zasugerował, że jeśli profesora nazwie się Mięśniakiem, wykorzystując fakt, iż fizyka kojarzy się z wysiłkiem fizycznym, Niemcom w żaden sposób nie zasugeruje to, o kogo chodzi. Bruce przystał na tę propozycję po chwili wahania, Dancy nie była jednak pewna, ile w tej sugestii było pomysłowości, a ile przekory.
Pseudonim Sternik nosił węgierski agent BSS. Był rodowitym Amerykaninem, urodził się Hamtrack w stanie Michigan, a węgierskiego nauczył się od matki. Zaopatrzony w fałszywe dokumenty dotarł na Węgry, gdzie zatrudnił się u krewnego, pływającego barką transportową po Dunaju. Dzięki temu Sternik mógł swobodnie przemieszczać się po kraju, a w razie potrzeby znikać z pokładu na kilka godzin czy nawet kilka dni.
Jego informacja znaczyła, że Vollmer i Dyerowie dotarli bezpiecznie z Budapesztu do Pécs i rozpoczęli piąty etap. Wykopanym na rozkaz cesarza Franciszka Józefa kanałem barka z trójką uciekinierów przekroczyć miała granicę między Węgrami i Jugosławią w niezamieszkanych okolicach Manastir Ben, aby w Batinie znowu wypłynąć na Dunaj. Nieopodal Bačkiej Palanki, gdzie Dunaj wykręcał w kierunku Belgradu, na kolejnym bezludziu, w odpowiedzi na światła barki rozmieszczone według ustalonego schematu na zachodnim brzegu pokaże się umówiony znak. Barka przybije na chwilę do brzegu, Vollmer i Dyerowie wyskoczą nań, a tam będzie na nich czekał „Listonosz”, najważniejszy z czterech agentów, jakich BSS miało w otoczeniu pułkownika Draży Michajłowicza z dawnej Królewskiej Armii Jugosławii.
Canidy z lekką podejrzliwością podchodził do radiowych zapewnień Listonosza — Amerykanina z jugosłowiańskiej rodziny, który w cywilu istotnie roznosił pocztę — iż będzie to najbezpieczniejsza część drogi. Ciężarówki (wraz z paliwem) ludzie Michajłowicza zdobyli na Niemcach, a system ostrzegawczy partyzantów był ponoć tak szczelny, że w Chorwacji i Bośni funkcjonować miał regularny transport samochodowy, którego Niemcy nie potrafili rozbić.
Etap szósty kończył się w miejscowości Metkowicz nad rzeką Neretwą, dwadzieścia cztery kilometry od Kanału Nereczańskiego, który wychodził na Adriatyk. W Metkowiczu Mięśniak zostanie przekazany brytyjskiej sekcji operacji specjalnych, która zatroszczy się o przetransportowanie jego i córki na wyspę Vis, gdzie kończył się etap siódmy. I znowu z inicjatywy Canidy’ego, na którą David Bruce przystał z ociąganiem, agent otrzymał pseudonim „Święty Piotr”.
Vis była całkowicie w rękach brytyjskich, czego nawet nie podejrzewali przelatujący nad nią od czasu do czasu Niemcy. Ukryta przystań mogła przyjmować ładunki dostarczane przez okręty podwodne. Płynący między pagórkami strumień wyglądał swojsko i niewinnie, tymczasem na znacznym odcinku miał utwardzone dno o szerokości dwudziestu metrów, a głębokość wody w tym miejscu nie przekraczała stopy.
Z VII Mięśniak zostanie dostarczony do
Kairu, na Maltę czy w jakieś inne podobne
miejsce, dostępne dla samolotu USA. Gdyby
to okazało się niemożliwe, Mięśniak
zostanie zabrany z VII przez okręt podwodny
Królewskiej Marynarki Wojennej.
— Wydajesz się bardzo pogrążony w myślach, Richardzie — powiedział David Bruce, wchodząc do pokoju, za nim zaś kroczył zastępca, podpułkownik Edmund T. Stevens.
Obaj byli wysocy, barczyści i nienagannie ubrani. Stevens miał na palcu sygnet West Point. Kiedy wybuchła wojna, był cywilem, prowadzącym w Anglii należącą do żony firmę, która trudniła się handlem artykułami spożywczymi.
— Czy któryś z panów zbierał w dzieciństwie znaczki? — spytał Canidy. — Mieliście jakieś z Bośni i Hercegowiny?
— Nie przypominam sobie — niecierpliwie odrzekł Bruce.
— Niektóre były trójkątne, i to mnie fascynowało — dorzucił Canidy.
— Tak, pamiętam — odezwał się Stevens.
— Daj spokój, Richardzie, bo znowu się pokłócimy — żachnął się Bruce.
— A co ja takiego teraz zrobiłem? — obruszył się Canidy, oddając mapę kapitan Dancy.
— Zapoznałeś się z informacją od Sternika? — spytał Bruce, przejrzawszy teczkę.
— Kapitan Dancy pokazała mi ją z wielkim ociąganiem — rzekł Canidy — a uległa dopiero po tym, jak zagroziłem, że wypiszę jej imię z numerem telefonu we wszystkich pubach.
— Majorze Canidy, jest pan nieznośny — ofuknęła go Dancy, ale uśmiechała się przy tym.
Kiedy zamknęły się za nimi drzwi gabinetu Bruce’a, ten powiedział:
— Nie chodzi o to, co zrobiłeś, Richardzie… chyba że są jakieś sprawki, o których nic nie wiem, ale… ale o to, co chcesz zrobić.
— A mianowicie?
— Zabrać Mięśniaka z Vis.
— Decyzja już podjęta czy możemy jeszcze podyskutować?
— Ja zawsze z chęcią słucham cudzych opinii, nawet jeśli wygłaszane są w niespecjalnie… przychylny sposób. Musisz jednak pamiętać, że wpływa to na mój stosunek do ciebie.
Wyjął z szuflady biurka kartkę żółtego papieru i podał Canidy’emu, który przeczytał:
RUTYNOWA BSS WASZ DC DO BSS LONDYN DO RĄK
BRUCE’A PRZEKAŻ CANIDY’EMU CYTAT
GRATULUJĘ DUBLETU KONIEC CYTATU STOP
ZAKŁADAM ŻE MIAŁ WAŻNE POWODY ABY BYĆ TAM
GDZIE BYŁ STOP POZDROWIENIA STOP DONOVAN
— W pierwszej chwili można by sądzić, że pułkownik tłumaczy wątpliwości na moją korzyść. Nie przypuszczam jednak, aby istotnie był aż tak subtelny. Równie dobrze można uznać, że jest tu powiedziane: „Popędzić mu kota”.
Stevens zachichotał, zaskarbiwszy sobie niechętne spojrzenie Bruce’a, który stwierdził:
— Popędzenie ci kota, by użyć twego sformułowania, wcale nie byłoby bez sensu. Z tej strony biurka wszystko wygląda odrobinę inaczej.
— Moje argumenty w niczym się nie zmieniły, więc tylko dla przypomnienia je powtórzę: a) Korpus Lotniczy już krzywi się na nasze zwiady lotnicze, b) wykłócanie się z nimi zwróci niepotrzebnie uwagę na Vollmer Werke.
— Podobnie nie zmienił się mój kontrargument, że pełnisz zbyt ważną rolę w naszych przedsięwzięciach, abyśmy mogli pozwolić sobie na ryzyko, że zostaniesz zestrzelony. Ponieważ jednak wszystko było już wielokrotnie przedmiotem sporów, nie wracajmy do tego. Teraz przekonaj mnie, dlaczego nie powinniśmy sprawy Mięśniaka po prostu zlecić Ósmej Flocie Powietrznej lub dlaczego w ogóle konieczne miałoby być użycie drogi powietrznej. Czemu nie miałby tego zrobić brytyjski okręt podwodny?
— Przyczyną jest arogancja.
Bruce zmarszczył brwi.
— Czyja arogancja? Moja czy twoja?
— Moja. Sam chcę sprawdzić, jak jest z lądowaniem na Vis. Jestem na tyle arogancki, że nie wierzę cudzym entuzjastycznym opiniom. Nie chcę stracić Mięśniaka czy kogokolwiek z tych, których mamy zabierać stamtąd później, z powodu błędu pilota. Dlatego sam zamierzam wylądować i wystartować, żeby potem doradzić innym, na co trzeba zwrócić uwagę. — Wyraz twarzy Bruce’a świadczył o tym, że argument go nie przekonał, ale Canidy miał nadzieję, że przekonany będzie Stevens. — Co więcej, uważam, iż nie powinniśmy wciągać w tę akcję Brytyjczyków w nadmiernym stopniu. Kiedy zaczniemy się domagać miejsca na ich okręcie podwodnym, będą się dopytywać. — Popatrzył na Bruce’a, ten przez chwilę się zastanawiał, po czym dał znak Canidy’emu, aby mówił dalej. — Mamy B–25 dostosowany już do takiej misji: dodatkowe zbiorniki paliwa i fotele. Kiedy zażądamy od Korpusu Lotniczego przerobienia maszyny, zaczną się pytania.
— Chyba że dalibyśmy im naszego B–25 — zauważył Bruce.
— Obawiałem się tej propozycji — wyznał Canidy — Jeśli to zrobimy, możemy nie dostać maszyny z powrotem. Jak już raz ją przejmą, najpewniej zapomną, że to tylko pożyczka.
Bruce pokręcił głową.
— A co z załogą?
— Myślałem o tym, żeby zwrócić się do Ósmej Floty Powietrznej o ochotnika — powiedział Canidy. — Jeśli okaże się dobry, możemy go zatrzymać na stałe, jeśli nie — odeślemy go.
— Chcesz mieć drugiego pilota? — wtrącił Stevens.
— Nie po prostu: drugiego pilota. Myślałem, że wezmę Steve’a Fine’a, ale posłaliśmy go do Szwajcarii. Potem myślałem o Jimmym Whittakerze, ten jednak poleciał do Australii. Teraz mam na oku Dolana.
Bruce uniósł brwi.
— Dolana?
— To stary pilot… — zaczął Canidy, ale Bruce wpadł mu w słowo:
— Właśnie o to mi chodzi.
John B. Dolan po dwudziestu sześciu latach służby w marynarce zwolnił się z tejże służby, aby jako starszy bosman sztabowy przyłączyć się do walczących w Birmie i w Chinach Latających Tygrysów. Ponieważ podejrzewano u niego schorzenie serca, stracił status pilota. Wrócił do pracy cywilnej, po wybuchu wojny odwołano go jednak z emerytury i w stopniu komandora podporucznika wysłano do Anglii, aby zajął się stroną techniczną operacji Afrodyta. Kryptonimem tym opatrzono misję, która miała polegać na zamienieniu zużytego B–17 w latającą bombę sterowaną przez radio; miała ona uderzyć w znajdujące się w Saint Nazaire schrony U–Bootów, odporne na wszystkie dotychczasowe ataki powietrzne.
Eisenhower, zniecierpliwiony nieudanymi próbami Korpusu Lotniczego i marynarki, przekazał operację Afrodyta Biuru Służb Strategicznych. Dolan był bardzo z tego zadowolony, gdyż operacją kierował teraz Canidy, którego znał jeszcze z bazy lotniczej marynarki w Pensacola i z którym służył w Amerykańskiej Grupie Ochotniczej. Dolan miał całkowitą rację, przypuszczając, że Canidy nie będzie kontrolował każdego jego ruchu tak, jak robiliby to sztabowcy z wojsk lądowych czy z marynarki.
— Jest takie powiedzenie u nas, nieustraszonych lotników: „Są starzy piloci i zawadiaccy piloci. Ale nie ma starych zawadiackich pilotów”.
— Interesujące — mruknął Bruce, Stevens zaś dał wyraz zniecierpliwieniu:
— Dokąd nas zaprowadzą te twoje głębokie refleksje, Richardzie?
— Myślałem, że pan wie o tym, pułkowniku, iż zamierzam zostać starym pilotem.
— Przyglądając się twoim wyczynom, bardzo w to wątpię — stwierdził Stevens — ale w tej sprawie… no cóż, wydaje mi się, że aluzja jest czytelna.
— Rozumiem, że komandor podporucznik Dolan jest w odpowiedniej formie, żeby wykonać zadanie — odezwał się Bruce. — To znaczy, że ma aktualne badania lekarskie.
— Wszystko musi być w jego papierach. Trzeba sprawdzić — odparł Canidy.
— Nie omieszkam tego zrobić — obiecał Bruce.
Istotnie, w aktach Dolana znajdowała się opinia lekarska, Canidy miał jednak nadzieję, że Bruce nie dostrzeże zadziwiającego podobieństwa między podpisem komandora porucznika AJ. Franklina z Korpusu Medycznego Rezerwy Marynarki Wojennej USA a pismem komandora podporucznika RMWUSA Johna B. Dolana.
Canidy podczas lotu postara się oszczędzić Dolanowi nadmiernych obciążeń, zdecydowanie wolał jednak mieć obok siebie dawnego Latającego Tygrysa, który wylatał ponad osiem tysięcy godzin, nawet jeśli jego serce szwankowało, niż młodzieńca z sercem jak dzwon, ale niewielkim doświadczeniem.
— Po prostu, jeśli ja polecę, jest najmniejsza szansa, że coś zostanie spaprane — powiedział Canidy.
Bruce przez chwilę uważnie mu się przypatrywał, a potem spojrzał na zastępcę.
— Ed?
— Rozumiem, Dick, że zadbasz o komandora Dolana, prawda? Z oczu podpułkownika Canidy wyczytał, że wie on, kto się podpisał pod raportem medycznym.
— To raczej on o mnie zadba, panie pułkowniku.
— Wydaje mi się, że powinniśmy się zdać na opinię Dicka — oznajmił Stevens.
— Skoro tak uważasz… — zgodził się zrezygnowany Bruce.
Canidy podziękował Stevensowi leciutkim skinieniem głowy, na co tamten odpowiedział równie nieznacznym wzruszeniem ramion. Istotnie uważał, iż trzeba zaufać Canidy’emu.
Wychodząc, Canidy zatrzymał się przy biurku kapitan Dancy.
— Czy zechciałaby pani wyciągnąć od Korpusu Lotniczego długoterminowe prognozy na następujące trasy: stąd do Casablanki, z Casablanki na Maltę i z Malty na Adriatyk?
— Obawiałam się, że uda się panu go namówić. Prognozy chce pan mieć tutaj czy wysłać je kurierem do Whitbey House?
— Do Dolana.
— Będzie wiedział, czemu je dostaje?
— Będzie wiedział, jak mu powiem. Zaraz tam jadę.
— Myślałam, że zostanie pan w Londynie.
— Nic mnie tu nie trzyma.
— No, nie wiem. Jest w Londynie. Dzwoniła niedawno.
— Pierwsze słyszę.
— Prosiła przekazać, gdybym pana zobaczyła, że będzie w radiu do wpół do szóstej, a potem u siebie.
Kapitan Dancy czasami zazdrościła Ann Chambers młodości, urody i czaru sprawiającego, że oczy Canidy’ego rozpalały się na samą wzmiankę o niej, a czasami czuła się jak jego matka czy siostra, która cieszy się, że ma fajną dziewczynę.
— Zadzwoni pan tutaj, kiedy się pan zdecyduje, gdzie spędzić noc?
— Jasne — odparł Canidy, a następnie znienacka pochylił się nad blatem i ucałował Dancy w czoło.
— Majorze Canidy, pan jest niemożliwy!
Przed wojną prywatny park w centrum Woburn Square otaczał płot, za którym znajdowały się starannie wypielęgnowane trawniki, rabatki i stare drzewa. Teraz nie tylko zniknęły płot, rabatki i drzewa, lecz na dodatek lej po bombie został pogłębiony i umieszczono w nim zardzewiałe pojemniki na sprzęt przeciwpożarowy.
Nie bez przyczyny. We wszystkich czterech pierzejach wokół placu ziały wyrwy między budynkami; w roku 1940 liczył sobie dwadzieścia cztery numery; dzisiaj było tylko czternaście nadających się do zamieszkania budynków.
Numer 16 nie został trafiony przez bomby, ale jego fasada sczerniała od ognia szalejącego po obu stronach. W drzwiach wejściowych miejsce szyb zajęła dykta. W środku jednak zmieniło się niewiele: dalej był to elegancki budynek z pięcioma apartamentami na pięciu kondygnacjach.
Dwa skrajne na parterze i na czwartym piętrze były odrobinę mniejsze od trzech pozostałych, wszystkie jednak miały wysokie sklepienia i centralne ogrzewanie, co stanowiło niezwykły luksus.
Apartament na pierwszym piętrze zajmowała Ann Chambers. Formalnie przydzielony został Chambers News Service i powinny w nim zamieszkiwać wszystkie znajdujące się w Londynie pracownice agencji. Oficer SHAEF został poinformowany, że CNS zamierza utrzymywać w stolicy Wielkiej Brytanii od sześciu do ośmiu korespondentek, więc trzy sypialnie w apartamencie z grubsza odpowiadały normie dwóch oficerów na jeden pokój.
W tej kwestii prawda, cała prawda i tylko prawda brzmiała tak, że firma Chambers News Service w istocie ani myślała ściągać ze Stanów jakichkolwiek korespondentek już chociażby z tego powodu, że przewodniczący Rady Nadzorczej Chambers Publishing Company Brandon Chambers był zdania, iż kobiety nie mają na wojnie czego szukać. Jeśli robił odstępstwo od tej zasady dla swojej córki, to nie z racji nepotyzmu, lecz dlatego, iż całkowicie wierzył Ann, która oświadczyła mu, że albo pozwoli jej jechać do Londynu jako korespondentce wojennej, albo ona zgłosi się do pracy u Gardinera Cowlesa, który wydawał między innymi czasopismo „Look”.
Cowles, z którym Chambers toczył wojnę od dwudziestu lat, z największą ochotą dałby Ann jakiekolwiek zajęcie, o które by poprosiła, gdyby wiedział, że w ten sposób zirytuje jej ojca.
Jeśli Ann Chambers zmusiła szefa londyńskiego biura agencji, by poinformował oficera kwaterunkowego, że lada chwila oczekuje przyjazdu co najmniej pięciu, a maksimum siedmiu korespondentek, to nie dlatego, że była zepsutą córeczką bogatego człowieka, która uważała, że nawet w czasie wojny należy się jej oddzielny apartament (dwie pozostałe sypialnie były najczęściej zajmowane przez bezdomnych dziennikarzy obu płci), lecz ponieważ pragnęła tak często, jak to tylko będzie możliwe, dzielić swe łóżko z Richardem Canidym, a absolutnie nie zależało jej na tym, aby wiedział o tym ktokolwiek niepowołany. Gdyby miała jakąś współlokatorkę czy współlokatorki, nie mogliby robić z Richardem Canidym tego na przykład, co robili w tej chwili, a więc z entuzjazmem harcować na wielkich poduszkach rzuconych przed kominkiem.
— Mam nadzieję — mruknęła Ann wtulona w pierś Canidy’ego — że nie muszę pytać, czy grzecznie się sprawowałeś podczas mojej nieobecności.
— Jeśli nie spytasz, nie będę musiał kłamać.
— Ty skubańcu — prychnęła i szarpnęła kępkę włosów na jego piersi.
— Pięknym za nadobne — powiedział.
Szarpnęła się biodrami, aby umknąć jego szperającej dłoni, ale nie zdążyła.
— Włosy jak sprężynki — mruknął.
— Puść — pisnęła. — Już będę grzeczna.
— Skąd wiesz, że o to mi chodzi?
— Mam być niegrzeczna?
— Bingo.
Puścił ją zerwała się, wyszła z pokoju, ale już za chwilę była z powrotem. Cisnęła Canidy’emu jedwabny szlafrok, a sama otuliła się skórzaną kurtką lotniczą. Była na nią o wiele za duża, ale za to ciepła.
— Cholera, można by cię tak wymalować na dziobie B–17? Z podpisem „Uciecha Dicka” albo coś takiego.
— To komplement czy obelga? — upewniła się.
— Komplement.
— Podobam ci się w tej kurtce, bo jak się pochylę, możesz widzieć moją cipkę.
— I parę innych rzeczy. Dlatego założyłaś ją na siebie.
— Jakieś nowe wiadomości?
— Będziesz miała towarzystwo w pokoju.
— Zatrzymasz się na dłużej w Londynie?
— Nie. Muszę na krótko wyskoczyć kawałek dalej. Nie będzie mnie tydzień, może dziesięć dni?
— Dokąd się wybierasz? — spytała cicho.
Canidy zignorował pytanie.
— Nie ciekawi cię, jakie towarzystwo?
— Dokąd jedziesz, Dick?
— Daj spokój, Annie, znasz reguły.
— Do diabła z regułami. I nie nazywaj mnie „Annie”.
— Tak, proszę pani.
— Jedziesz po Vollmera?
— Kogo?
Uklęknęła na poduszkach.
— Z nim wszystko w porządku, prawda? — Brawurowo postanowiła ciągnąć wątek. — Wiem, że…
— Wiem, że nic nie wiem, jak słusznie stwierdził Sokrates.
— Gdyby nie było w porządku, nie byłbyś taki rozluźniony, skory do żartów i w ogóle.
— Rozluźniony jestem może z trochę innego powodu — odrzekł Canidy. — Ale tak, wszystko z nim w porządku. Najtrudniejsze ma już za sobą.
— To świetnie.
— I naprawdę nic cię nie obchodzi, kto z tobą zamieszka?
— Wygadujesz jakieś głupoty. Jeśli ktoś ze mną zamieszka, to jak potem będę mogła chodzić w twojej kurtce i niczym poza tym? Nic z tego, jasne?
— A gdyby to była Charity?
— Charity? Przyjeżdża do Londynu?
— Lada chwila. I tak sobie pomyślałem, że może i ty pokręciłabyś się gdzieś indziej?
— A niby czemu? — spytała podejrzliwie Ann Chambers.
— Mogłaby się tu zatrzymać z Dougiem Douglassem.
— Jak raz się tu znajdzie, to już się jej nie pozbędę. Na jak długo ma przyjechać?
— Na długo.
— W takim razie nie, nie ma mowy. Dla Charity nie ma tu miejsca. Wprowadzi się, potem nie będę miała serca jej wyrzucić i koniec z kochaniem się na poduszkach.
— Ty wiesz, jakie dobierać argumenty. Niech Charity radzi sobie sama.
Ann opadła na Canidy’ego i zanurzyła język w jego uchu.
— Jeśli nie przestaniesz, wiesz, czym to się skończy — mruknął Dick.
— Na to właśnie liczę. I cholernie się cieszę, że z Erikiem wszystko w porządku. Bardzo lubię, kiedy jesteś taki jak dzisiaj.
— To znaczy jaki?
— Wesoły i napalony. A gdzie on jest?
— Nie zgrywaj Maty Hari.
— Chciałam się zorientować, kiedy wyjedziesz i jak długo cię nie będzie.
— Jest gdzieś w Europie i podróżuje drogą wiodąca przez sosnowy las. Trochę ci to pomogło?
— Nie, ale specjalnie mi na tym nie zależało.
— Taką mam nadzieję.
W tym momencie Erik Vollmer szedł korytarzem w podziemiu miejskiego więzienia w Pécs. Był kajdankami przykuty do profesora Dyera, obaj mieli też łańcuchy na nogach. Członek Czarnej Gwardii, podobnej do SS organizacji, którą stworzył admirał Horthy, regent Węgier, zatrzymał ich przed celą, odpiął Dyera od Vollmera, wepchnął go do środka i zamknął drzwi, a następnie popchnął Vollmera, którego umieścił w sąsiedniej celi.
Cynthia Chenowith postanowiła zrezygnować z kolacji. Po kąpieli kupi sobie w kantynie krakersy, puszkę parówek i neskę. Parówki będą smakowały jak zrobione z papieru i w innej sytuacji spowodowałyby pewnie odruchy wymiotne, gotowanie zaś wody na kawę (i w ogóle posiadanie kuchenki elektrycznej) stanowiło pogwałcenie przepisów ośrodka, ale rozpaczliwie potrzebowała kąpieli, a zarazem nie chciała iść na kolację czy, mówiąc dokładniej, opuszczać zacisza swego pokoju.
Nazywał się Horace H. Hammersmith. W przypadku porucznika Horace’a G. Hammersmitha z Korpusu Łączności Wojsk Lądowych USA niepodobna było zgodnie z regulaminem całkowicie obojętnie potraktować jego życia prywatnego. Horace Hammersmith był także znany jako Greg Hammer, a Greg Hammer był gwiazdorem filmowym. Wystarczyło raz ujrzeć tę pociągłą twarz, zadziwiająco złociste włosy, sylwetkę futbolisty, by nie mieć żadnych wątpliwości: to Greg Hammer!
Z kolei porucznik Hammersmith nie ukrywał tego, że od pierwszego wejrzenia panna Chenowith wydała mu się osobą fascynującą. Cynthia początkowo uważała, że to odruchowa wręcz reakcja gwiazdora. Bez żadnego zarozumialstwa musiała przyznać, że jest najatrakcyjniejszą z kilku obecnych w ośrodku kobiet, a idący od podboju do podboju amant instynktownie wręcz uznał, że najdorodniejsza samica w stadzie jemu właśnie się należy.
Rozpoczął kurs sześć tygodni wcześniej od Cynthii. Zgodnie z panującymi w ośrodku regułami (przed rozpoczęciem szkolenia Cynthia zapoznała się ze sporządzona przez Eldona Bakera instrukcją) nowo przybyli dostawali się pod opiekę osób, które zakończyły już swój kurs i czekały na przydział zadania. Chodziło o to, aby personel ośrodka nie musiał marnować czasu na wyjaśnianie kwestii związanych z ekwipunkiem, treningiem, regułami porządkowymi i tak dalej. Czy też, mówiąc dokładniej, chodziło o to, aby sprawdzić, jak absolwenci kursów dają sobie radę z nadzorowaniem ludzi im podporządkowanych. W BSS nie było miejsca dla tych, którzy nie potrafili bez konfliktów zapewnić sobie współpracy innych osób.
Porucznik Horace G. Hammersmith z równą łatwością zdobył posłuch pośród innych kursantów, jak zyskiwał popularność pośród widzów kinowych. Cynthia odczuwała do niego żywiołową sympatię, musiała też przyznać, że jej wstępna opinia była błędna. Hammersmith niewiele miał w sobie z aroganckiego playboya; z niejakim zdziwieniem dostrzegała w nim przejawy pewnej nieśmiałości. Bardzo podobało jej się również to, że Hammersmith nie przechwalał się swymi znajomościami, natomiast ze zdrową ironią podchodził do całego przemysłu filmowego.
Niezgodnie z regulaminem dowiedziała się, że Greg był z wykształcenia inżynierem elektrykiem, którego Bell Telephone Laboratories wysłały do Los Angeles, aby nadzorował budowę studia nagraniowego dla Continental Studios.
— I tak jak Lane Turner odkryto w aptece Schwaba — powiedział jej w trakcie pięciominutowej przerwy między przebieżkami w pełnym oporządzeniu — tak mnie odkryto podczas obiadu, jaki jadłem w Villa Frascati z wiceprezesem Continental, Fine’em.
— Stanem Fine’em? — spytała zaskoczona.
— Mhm.
— Zdaje się, że nie powinniśmy wymieniać osobistych informacji — zauważyła.
— Wiem, ale wiem także, że znasz Stana.
Pięć minut właśnie minęło, Hammersmith zerwał się, gwizdnął i znowu podjęli trening.
Wieczorem podczas kolacji dokończył opowieść.
— Jedliśmy właśnie stek na rachunek Bella, a ja wyjaśniałem Stanowi, dlaczego muszą zapłacić o wiele więcej, niż zamierzali, jeśli istotnie sprzęt ma odpowiadać ich wymaganiom, gdy do naszego stolika podszedł niski, łysy tłuścioch i spytał: „Ej, Stanley, jaki to za twój znajomy? I czemu ja nie widział go jeszcze w żaden film?”
— Max Liebermann — zaśmiała się Cynthia, gdyż odniosła wrażenie, że naprawdę usłyszała założyciela i prezesa Continental Studios.
— Tak, ale ja wtedy nie miałem o tym pojęcia. W każdym razie Stan na to: „Wuju, to inżynier od Bella”. „To ja bym tylko chciał wiedzieć, czy on potrafi jeździć na koń, bo jak potrafi, to mamy chyba majora Portera. A powiem ci, Stan, że bardzo straszne mamy z tym kłopoty”. — Cynthia znowu zachichotała, a Greg kontynuował: — Niewiele było trzeba, żeby mnie skusić. Liebermann zaproponował mi roczny kontrakt, zgodnie z którym w tydzień zarabiałem tyle, ile u Bella wyciągałem miesięcznie. Wszystko, rzecz jasna, dzięki temu, że potrafiłem „jeździć na koń”.
— Widziałam Cavalary Raid — stwierdziła Cynthia. — Bardzo mi się podobał.
— To dlatego, że moje jedyne kwestie brzmiały: „Tak, sir” oraz: „Szarża!!!”. Tak czy siak zaprzyjaźniłem się ze Stanem, który powiedział mi, że gdybym kiedyś potrzebował czyjejś pomocy w Waszyngtonie, to mam zadzwonić do Cynthii Chenowith i przedstawić się jako jego znajomy. Nie przypuszczam, żeby była jeszcze jakaś inna Cynthia Chenowith.
Jeśli Horace’owi H. Hammersmithowi zdarzyło się dotykać Cynthii, to tylko w ramach obowiązków służbowych, natomiast wpatrywał się w jej oczy wielokrotnie dłużej, niż wymagały tego ich oficjalne relacje.
A teraz wyjeżdżał. Dostał zadanie, ona zaś nie wiedziała, dokąd się udawał i w jakim celu. I jedynym, czego mogła oczekiwać, było wspólne śniadanie rano i być może pożegnalny całus w policzek.
Za nic jednak nie chciała go widzieć dziś wieczorem. Zbyt wielka byłaby pokusa, aby zrobić to, czego oboje pragnęli, chociaż nigdy ani słówkiem o tym nie napomknęli. Nie mogła na to pozwolić. Pociągał ją, ale nic więcej, a zarazem miała wrażenie, iż się w niej podkochiwał. Na czymkolwiek polegało jego zadanie, zupełnie zbędne były wszelkie komplikacje uczuciowe.
Leżała wygodnie w wannie; gdy woda zaczęła stygnąć, upuściła jej nieco i dolała gorącej. Przyjrzała się lewej stopie, starannie zeskrobała pilnikiem stwardnienia, potem powtórzyła operację z prawą stopą. Wyciągnęła korek na dobre, wyszła z wanny i wytarła się do sucha. Ręcznikiem oczyściła zaparowane lustro i krytycznie przyjrzała się swemu odbiciu.
Zgięła przedramię i z niejakim zdziwieniem skonstatowała, że pomimo wszystkich pompek i ćwiczeń na drążku jej biceps nie powiększył się wyraźnie. Nie była pewna, czy jato raduje, czy martwi. W kilku miejscach na ciele widniały siniaki w różnych stadiach rozwoju. Największy znajdował się pod prawym barkiem, a pochodził od kolb springfielda, garanda i winchestera, których używała na strzelnicy. Duża fioletowa plama na podbrzuszu została spowodowana przez sterczący z ziemi konar, na który się nadziała; drugiej plamy, nad prawym kolanem, nabawiła się, gdy wyczerpana biegiem potknęła się i przewróciła, boleśnie uderzając się o springfielda. Na lewym przegubie czerwieniła się otwarta rana w miejscu, gdzie „ugryzł” ją zamek colta 45. Przetarła miejsce spirytusem, lekko się przy tym krzywiąc, następnie nałożyła merthiolate i plaster z opatrunkiem, po czym hojnie wyciskając maść Ben–Gay z tubki, rozsmarowała ją na siniakach.
„Gdyby Greg teraz wszedł, zapach byłby jak w szatni futbolistów”, pomyślała.
Ciągle naga umyła i osuszyła włosy, owinęła je ręcznikiem i nałożyła bardzo niekobiecą pidżamę, którą także nabyła w kantynie. Flanela w obrzydliwą czerwono–brązową kratkę. Na pidżamę włożyła szlafrok, raz jeszcze obejrzała się w lustrze, pokazała sobie język i przeszła do sypialni. Tu usiadła przy szarym metalowym stole, zapaliła lampkę i wzięła z szafki obłożoną w brązowy papier książkę zatytułowaną Podręcznik bojowy USA, PB 21–10: Prawo wojny lądowej. Czekał ją egzamin, podczas którego musiała się wykazać znajomością konwencji haskich i genewskich, określających między innymi, kiedy pojmanego wroga należy uznać za jeńca, kiedy za partyzanta, a kiedy za szpiega. Zgodnie z prawem wojennym partyzanta i szpiega wolno było rozstrzelać.
Cynthia bardzo wątpiła, czy Niemcy lub Japończycy przejmowali się jakoś szczególnie tymi ustaleniami, tak czy owak bez tego egzaminu nie mogła ukończyć kursu.
Pół godziny później, gdy właśnie zmagała się z parówkami z puszki, rozległo się pukanie do drzwi. Nie odezwała się; jeśli to był Horace G. Hammersmith, to może brak reakcji sprawi, że sobie pójdzie. Ale pukanie się powtórzyło, tym razem bardziej natarczywe.
— Kto tam?
— Eldon Baker.
— Proszę wejść.
Baker wszedł do pokoju, a Cynthia wyjaśniła nie wiadomo poco:
— Uczę się.
Baker spojrzał na słoik z neską i małą płytkę kuchenki. Była ciekawa, czy coś powie. W przeciwieństwie do całej reszty personelu ośrodka on wiedział ojej bliskiej znajomości z pułkownikiem Donovanem i komandorem Douglassem.
— Masz wolną chwilę, żebyśmy mogli porozmawiać? — spytał.
— Muszę się przygotować do egzaminu, jak wiesz, ale jasne, możemy porozmawiać.
— Nie przejmuj się egzaminem — powiedział. — Nie będziesz zdawać.
— Jak to?
— Właśnie dzwonił Ellis. Rano masz jechać do Waszyngtonu, do domu na Q Street.
— O?
— Masz zabrać swoje rzeczy. Z tego, co mówił Ellis, wynika, że już tutaj nie wrócisz. Przynajmniej jako kursantka.
— O co tu chodzi? — spytała Cynthia, ale przypuszczała, że musiał w tym maczać palce Jimmy.
— No cóż, Ellis mi nie powiedział, ale chyba możemy zabawić się w zgadywanki.
— Whittaker? — spytała.
— Ta myśl sama się nasuwa, prawda? To mnie naprawdę irytuje.
— Ciebie? Ostatecznie to nie ciebie obdarza pomocą, o którą nikt go nie prosił.
— Trochę się nad tym zastanawiałem po ostatniej wizycie kapitana Whittakera i chyba tak tego nie zostawię. Mówiąc inaczej, wystąpiłem z formalną skargą.
— Zaraz, o co? Że mnie pocałował?
— Nie chodzi tylko o ciebie. Wykazał niesubordynację. Formalnie rzecz biorąc, nie posłuchał rozkazu. Miał odbyć kurs, ale samowolnie uznał, że mu to niepotrzebne. Złożyłem Donovanowi raport. — Cynthia ku swemu zdumieniu poczuła przypływ irytacji. Baker zasadniczo miał rację. Whittaker był oficerem Korpusu Lotniczego, a oficerowie wypełniają otrzymane rozkazy. Poza tym jakim prawem ją ośmieszył, całując na oczach wszystkich. A jednak… — Wychodzi na to, że reguły, którym podlegają wszyscy w BSS, włącznie ze mną, nie stosują się do kapitana Whittakera — dokończył Baker.
— Ale nie wiemy, dlaczego się tak zachował.
— Byłem pewien, że pułkownik Donovan zrozumie, jakie są intencje mojego raportu. Nie chodziło mi wcale o to, aby dopiec Whittakerowi, ale nie mogłem obojętnie przypatrywać się łamaniu dyscypliny. Kwestie osobiste nic tu nie mają do rzeczy, nikt jednak nie może podważać autorytetu kierownika ośrodka szkoleniowego. — Baker odczekał na reakcję Cynthii, ale kiedy ta nie odezwała się, ciągnął: — Niestety pomyliłem się. Jedyną reakcją na mój raport jest ten dzisiejszy telefon. Kiedy stwierdziwszy, przepraszam za sformułowanie, ale to jego słowa, że musiałem ocipieć, skoro przyjąłem cię na kurs, oznajmił, iż jedzie zobaczyć się z pułkownikiem, miałem wrażenie, że chce poruszyć kwestię i swojego, i twojego kursu.
— Zna pułkownika od najmłodszych lat.
— Podobnie jak ty.
Cynthia przyjrzała się Bakerowi.
— Mam porozmawiać z pułkownikiem?
— Mogłabyś się nad tym zastanowić. Dla dobra firmy.
— Na pewno udam się do pułkownika Donovana, aby wyraźnie powiedzieć, że chcę ukończyć kurs.
— Przy okazji mogłabyś wspomnieć, dlaczego ja czuję się tak niezręcznie w całej tej sytuacji.
Cynthia zastanowiła się chwilę.
— Skoro z samego rana mam jechać do Waszyngtonu, jak rozliczę się z ekwipunku i załatwię inne sprawy?
— Tym ja się już zajmę.
Cynthia długo nie mogła zasnąć i rozzłoszczona przewracała się na poduszkach, a zbudziła się również zagniewana, uświadamiając sobie, że jeśli chce się spakować i ubrać, nie znajdzie czasu na śniadanie z Gregiem.
Jedynym jaśniejszym aspektem całej sytuacji było to, że Greg po raz pierwszy będzie miał okazję zobaczyć ją w stroju bardziej efektownym niż dres treningowy, a także z makijażem na twarzy. Odrobina radości, jaką poczuła na tę myśl, zaraz ustąpiła, bo przecież, jeśli zrobi na nim korzystne wrażenie, tylko pogłębi to jego stan duchowego niepokoju, a tego czynić nie należało.
Kiedy zeszła z bagażem na parter, czekał już w hallu. Także i ona po raz pierwszy ujrzała go w różowo–zielonym mundurze, na którym srebrzyły się nowe skrzydełka spadochroniarza.
— Dowiedziałem się od Bakera, że jedziesz do Waszyngtonu — odezwał się na powitanie. — Nie powiedział mi, po co, ani nie ostrzegł, że tak zabójczo wyglądasz po cywilnemu.
— Dzień dobry, Greg — odrzekła, nie reagując na komplement.
Razem wsiedli do czekającego już samochodu. Spytała, dokąd jedzie.
— Nie wiem — odpowiedział. Cynthia nachyliła się do kierowcy.
— Przepraszam, kapralu, dokąd macie odwieźć porucznika Hammersmitha?
— Do domu na Q Street. Ellis wszystko mu powie.
— Co to za dom na Q Street? — zdziwił się Greg.
— Posiadłość nieopodal Rock Creek Park. Punkt kontaktowy, a także swego rodzaju hotel dla ludzi związanych z BSS.
— Byłaś już tam?
— Przez pewien czas prowadziłam ten dom.
— A czy wolno spytać, dokąd ty jedziesz?
— Tam gdzie ty.
— A wolno spytać, po co?
— Przepraszam, ale nie.
— No cóż, możemy przynajmniej wykorzystać czas jazdy na…
— Nie, Greg, proszę. Przygryzł wargi i rzekł:
— No cóż, zdaje się, że sama się domyśliłaś, co chciałem powiedzieć.
Przez chwilę patrzyli sobie w oczy, potem Cynthia odwróciła wzrok i przez całą drogę do Waszyngtonu nie zerknęła już na porucznika Hammersmitha.
Weszli do kuchni, Cynthia spytała kucharza, gdzie jest Ellis.
— W jadalni z kapitanem Whittakerem — usłyszała odpowiedź.
— Chodź, Greg — powiedziała i poprowadziła Hammersmitha.
Whittaker i Ellis siedzieli przy późnym śniadaniu albo wczesnym obiedzie. Ponieważ zobaczyła na stekach jajka, uznała, że to raczej śniadanie.
Na widok wchodzących Whittaker odezwał się:
— Szefie, zna pan już pannę Chenowith, noszącą przydomek „Miss Waleczna”, natomiast ja nie znam nazwiska tego dżentelmena, niemniej jednak to on właśnie chciał stanąć w jej obronie, kiedy ją publicznie upokorzyłem.
— Dureń! — prychnęła Cynthia.
— Nazywam się Hammersmith — zimno oznajmił Greg.
— „Nazywam się Hammersmith, sir” — skorygował go Whittaker. — Dbamy tutaj o szyk wojskowy, prawda, szefie?
— Tak jest, sir. To właśnie robimy, sir — przytaknął Ellis.
— Siadaj, Cynthio. I wrzuć coś na ruszt. Przekąś coś. Mamy trochę czasu.
Spiorunowała go spojrzeniem, podeszła do stołu i czubkiem buta nacisnęła guzik w podłodze.
— Przez moment myślałem, że mi przywali tą swoją torebką. Widać było, jak się boję? — spytał Whittaker.
— Ale z ciebie sukinsyn! — warknęła. Whittaker pochylił głowę w ukłonie.
— Spotkanie z panią panno Chenowith, to zawsze niepowtarzalna przyjemność.
Pojawił się kucharz.
— Tak, proszę pani?
— Poproszę śniadanie. Greg, jesteś głodny?
— Nic jeszcze dzisiaj nie jadłem.
— Proszę nam podać to samo, co jedzą panowie — poleciła Cynthia.
— Może pan usiąść, poruczniku — powiedział Whittaker.
Hammersmith ani drgnął.
— Niech pan siada, poruczniku — powtórzył Whittaker, tym razem z lekkim naciskiem.
— Wyżywaj się na mnie, jak chcesz — nie wytrzymała Cynthia — ale Gregowi daj spokój.
— „Gregowi”? — powtórzył szyderczo Whittaker. — „Miss Waleczna” idzie na pomoc Gregowi?
— Z ciebie naprawdę wyłazi czasami kawał sukinsyna, Jimmy — żachnęła się Cynthia.
— Może i tak, ale nie ma to w tej chwili nic do rzeczy. Od swoich podwładnych wymagam posłuszeństwa tyleż zupełnego, co radosnego.
Popatrzyła na niego podejrzliwie.
— Podwładnych? — spytała.
— Lada chwila wyruszam na Filipiny. Jeśli pan porucznik chociażby w połowie zna się tak dobrze na radiach, jak twierdzi Douglass, i jeśli będzie wypełniał moje rozkazy, to pojedzie ze mną.
— To wiadomość operacyjna — wybuchnęła Cynthia — i jako taka ściśle tajna. Poinformuję pułkownika Donovana, że znowu nie możesz utrzymać języka za zębami. A pan, sierżancie Ellis, będzie świadkiem.
— Cynthio, mam obowiązek podzielić się z tobą tymi wiadomościami — rzekł Whittaker. — Ty nas prowadzisz. — Wyraz jego oczu upewnił ją, że mówił prawdę. — Szczerze powiedziawszy, nie jestem przesadnie tym uszczęśliwiony, ale nie widziałem innego sposobu na to, aby cię wyciągnąć z ośrodka.
— Po jaką cholerę się wtrącasz?! — krzyknęła. — Kto ci dał do tego prawo?
— Już ci mówiłem. Kocham cię, a na wojnie i w miłości wszystkie chwyty są dozwolone. Szczególnie, kiedy chodzi i o jedną, i o drugą.
— Niech cię jasna cholera, Jimmy — prychnęła Cynthia, czując zarazem, że bliska jest płaczu.
— Obawiam się, że to może utrudnić nasze kontakty, kapitanie — odezwał się Hammersmith.
— A czemu?
— Bo ja także kocham Cynthię.
— Och, Greg! — wykrzyknęła panna Chenowith.
— No cóż, poruczniku, w takim razie radziłbym nie odwracać się do mnie plecami — rzekł Whittaker.
— Będę o tym pamiętał.
— Tak mi się wydaje, jakbym pana widział już w innej sytuacji niż ośrodek szkoleniowy BSS. Spotkaliśmy się kiedyś wcześniej?
— Nie — odparł Hammersmith, a po chwili dorzucił: — Nie, sir.
— To aktor, panie kapitanie — odezwał się Ellis. — Greg Hammer.
— Niech mnie diabli! W jaki sposób gwiazdor dostaje się do BSS?
— Jestem zaprzyjaźniony ze Stanem Fine’em — wyjaśnił Hammersmith. — Kiedy w dowództwie zapadło postanowienie, że mam bezterminowo szkolić radiooperatorów w Fort Monmouth, poprosiłem go, żeby spróbował załatwić mi coś innego.
— To tylko pogarsza sytuację — oznajmił Whittaker. — Czuję się podle, kiedy muszę podcinać gardła przyjaciołom moich przyjaciół.
— Radziłbym dopaść mnie we śnie — zasugerował Hammersmith. — Wtedy najmniej się stawiam.
— Właśnie zgłosił się pan na ochotnika do akcji na Filipinach, poruczniku — stwierdził Whittaker. — I co pan na to?
— Sądziłem, że najpierw będę musiał pokazać, czy się znam na radiach.
— To było przedtem, zanim wyjawił pan, że także smali cholewki do naszej „Miss Walecznej”…
Cynthia była wściekła nie na żarty.
— Dość już tego!!!
— …ale teraz — ciągnął niezrażony Whittaker — nie mogę sobie pozwolić na to, że ja będę przedzierał się przez puszczę, żywiąc się małpim mięsem, a pan w tym czasie będzie się tu zalecał do naszej wspólnej sympatii.
— Potrafię zrozumieć ten punkt widzenia — zachichotał Hammersmith.
„Niech ich cholera!”, pomyślała Cynthia. „Na dodatek przypadli sobie do gustu”.
Porucznik Korpusu Lotniczego Wojsk Lądowych USA Henry „Hank” Darmstadter, barczysty, pucołowaty dwudziestotrzylatek, nie wiedział nic o „tajnej akcji połączonej ze znacznym osobistym ryzykiem” ani też dlaczego go zaakceptowano.
Nie uważał się bynajmniej za nadzwyczajnego pilota, zresztą miał tego dowód. Dwa razy — najpierw na kursie podstawowym, potem na zaawansowanym — wysyłano go przed komisję kwalifikacyjną. Za pierwszym razem chodziło o chorobę powietrzną.
Fakt, iż nie przeniesiono go na kurs nawigatorów, bombardierów czy chociażby strzelców pokładowych, należało tłumaczyć tym, że bardzo wielu kadetów odczuwało takie same dolegliwości, a niektórzy z tego powodu po prostu zrezygnowali. Komisja zadecydowała, że pośród wszystkich kadetów cierpiących na chorobę powietrzną Darmstadter należy do grupy najmniej upośledzonych.
Niestety, nie można było zrezygnować z tych wszystkich, z których bez chwili wahania zrezygnowano by w innych okolicznościach. Pilotów było mało, a zapotrzebowanie na nich ciągle rosło. Jeśli zgodzono się na wydłużenie okresu próbnego, to z dwóch powodów. Pierwszy, oficjalny, brzmiał tak, iż „potrafił wykonać akrobacje powietrzne bez oznak chorobowych czy utraty orientacji”, co znaczyło tyle, że mógł bez wyrzygania się wykonać pętlę. Drugi, nieoficjalny, był taki, iż nawet otrzymawszy skrzydełka pilota, Darmstadter nie będzie latał na myśliwcu ani bombowcu i najprawdopodobniej zostanie przydzielony do dywizjonu transportowego, pilotując dwumiejscową maszynę jednosilnikową. Albo może zostanie przydzielony do artylerii, żeby z pokładu Piper Cub kierować jej ogniem.
Hank Darmstadter uporał się z chorobą powietrzną. Nie wiedział, czy to dlatego, że w końcu przywykł do znajdowania się w różnych dziwnych położeniach w stosunku do ziemi, włącznie z wiszeniem głową w dół, czy też dlatego, że przestał jeść przed lotami.
Dostał skrzydełka, stopień podporucznika i znalazł się na kursie dla zaawansowanych. Nie latał na P–51, P–37, B–17 czy B–24, lecz na C–45, małej dwusilnikowej maszynie. W Korpusie Lotniczym była wykorzystywana do różnych zadań, które nie zakładały kontaktu z przeciwnikiem. C–45 służył jako mały samolot osobowy, a także jako latająca sala treningowa dla nawigatorów i bombardierów.
Dwa tygodnie przed zakończeniem kursu Hank Darmstadter rozbił samolot. Podczas startu wysiadł prawy silnik i gdyby zdarzyło się to trzydzieści metrów niżej, C–45 nieuchronnie zwaliłby się na ziemię. Ale dzięki owym trzydziestu metrom Hankowi udało się zbalansować samolot, zrobić zwrot o 360 stopni i z wiatrem podejść do lądowania, który to manewr wykonał przy schowanym podwoziu, dokładnie w momencie, gdy posłuszeństwa odmówił lewy silnik.
Pół minuty po tym, jak udało mu się przecisnąć przez małe drzwiczki w kadłubie, rozległ się głuchy łoskot, a chwilę później znacznie głośniejsza eksplozja, gdyż zbiorniki paliwa najpierw się zapaliły, a potem wybuchły.
Kiedy stanął przed komisją kwalifikacyjną, jej członkowie omawiali cały incydent tak, jakby podporucznika Darmstadtem nie było na sali. Jedni uważali, że skoro był już tak zaawansowany w szkoleniu, powinien był znać procedurę postępowania, gdy silnik wysiada podczas startu, i zgodnie z nią postąpić. A przewidywała ona nie ryzykowny zwrot o 360 stopni i lądowanie w złym kierunku, lecz wykonanie czynności przewidzianych dla lotu na jednym silniku, a potem wyjścia na pułap umożliwiający właściwe (czyli pod wiatr) podejście do lądowania.
Ku zaskoczeniu Darmstadtem znaleźli się jednak tacy członkowie komisji, którzy uznali, że skoro nikogo więcej nie było w kabinie, to nie można z góry zakładać, iż Darmstadterem powodowała panika, a nie ocena sytuacji, która, chłodna czy nie chłodna, okazała się trafna, bo przecież wylądował. W komisji zasiadało siedmiu pilotów, w głosowaniu — które zasadniczo było tajne, ale jego wynik Hank poznał od przewodniczącego — trzy głosy były za wywaleniem go z kursu, cztery za pozostawieniem. Po zakończeniu szkolenia miał się przesiąść na Douglas C–47.
C–47 — opracowana dla Korpusu Lotniczego wersja pasażerskiego DC–3 — uważano za najłatwiejszy do pilotowania (obok Piper Cub) samolot, jakim rozporządzał korpus. Douglas produkował tysiące tych maszyn, a każda potrzebowała dwóch pilotów. Samoloty służyły do przewozu osób i sprzętu. Najczęściej wykorzystywano je w operacjach desantowych: transportowały spadochroniarzy i holowały szybowce.
Hank Darmstadter uznał, iż jego kariera w Korpusie Lotniczym polegać będzie na wysiadywaniu w prawym, przeznaczonym dla drugiego pilota, fotelu C–47 Gooney Bird. Będzie obsługiwał radio, klapy i podwozie, podczas gdy pilotażem zajmie się ktoś bardziej doświadczony.
Początek pobytu w Anglii upływał zgodnie z tymi oczekiwaniami, a jednocześnie instytucja wykonywała swoje rutynowe działania. Na porucznika został awansowany automatycznie ze względu na czas służby. Dowódca skrzydła bardzo o to dbał, aby dowódca maszyny miał wyższy stopień od drugiego pilota, a z kolei Darmstadter wylatał wystarczająco dużo godzin, aby dowodzić samolotem.
Dziesięć dni wcześniej, kiedy dywizjon powrócił z lotu ćwiczebnego — maszyny bez obciążenia formowały szyk na niskim pułapie, wymaganym do operacji desantowych — dowódca skrzydła zebrał wszystkich pilotów w hangarze remontowym i oznajmił, że 8. Flota Powietrzna poszukuje ludzi latających na dwusilnikowych samolotach do „tajnej akcji połączonej ze znacznym osobistym ryzykiem”.
Zgłosiło się tylko trzech pilotów Gooney Bird. Pozostali dwaj gorąco marzyli o lataniu na myśliwcach i byli przekonani, że jeśli czymś się nie wykażą, całą wojnę spędzą w kabinach C–47.
Hank wprawdzie także marzył o myśliwcach, ale ani przez chwilę nie przyszło mu do głowy, że w spełnieniu tych pragnień mogłaby mu pomóc owa „tajna akcja”. Mówiąc szczerze, nie potrafiłby wskazać żadnego rozsądnego powodu, dla którego zgłosił się na ochotnika. Bez fałszywego heroizmu uważał, iż holowanie szybowców i zrzucanie spadochroniarzy w ciasnym szyku liczącym sto C–47 stwarzało wcale niemałe ryzyko.
Gdyby go naciskano, musiałby chyba w końcu odpowiedzieć, iż postąpił tak tylko dlatego, że wydawało się to kompletnie idiotyczne.
Dostał do wypełnienia krótki kwestionariusz z kilkoma standardowymi pytaniami i kilkoma dość nieoczekiwanymi. Miał, na przykład, sam ocenić swe kompetencje jako pilota w skali od „bardzo kompetentny” po „minimalnie kompetentny”. Zdecydował się na wariant: „dość kompetentny, jeśli zważyć na doświadczenie i wyszkolenie”. Inne pytanie dotyczyło znajomości języków obcych, jeszcze inne jakiejkolwiek rodziny żyjącej w Europie. W pierwszym odruchu chciał odpowiedzieć negatywnie na obydwa pytania, ostatecznie jednak napisał, że zna niemiecki oraz że jego dziadkiem był Karl–Heinz Darmstadter, ma więc zapewne jakichś krewnych w Niemczech, ale ani ich nie zna, ani nie wie, gdzie mogą mieszkać.
Potem nie tyle zapomniał o całym zdarzeniu, ile przestał o nim myśleć. Po pierwsze, uznał, że wśród chętnych znajdzie się wielu lepszych kandydatów od pilota C–47, po drugie, był przekonany, że wobec panującej w korpusie biurokracji upłynie kilka tygodni, a może miesięcy, zanim ktoś sobie przypomni, żeby mu przekazać: „Nie, dziękujemy, pana osoba nas nie interesuje”.
Tymczasem tego dnia zbudzono go o czwartej rano i wezwano do sztabu, gdzie oficer łącznikowy wręczył mu telegram:
PILNE
DZTWO 8 FPUSA
DDCA 312 SKRZYDŁA TRANSPORTOWEGO
POR HENRY G DARMSTADTER 03434090 2101
PRZENIESIONY DO DYW. MIESZANEGO 503 MA
SIĘ BEZZWŁOCZNIE STAWIĆ W BAZIE KLWLUSA
FERSFIELD. POWINIEN ZABRAĆ ZE SOBĄ
DOKUMENTACJĘ SŁUŻBY ORAZ RZECZY OSOBISTE.
DDCA 312 ST ZADBA O NAJSZYBSZY TRANSPORT
POWIETRZNY LUB NAZIEMNY
ZA GENBRONI EAKERA
PŁK MACNAMEE KPWLUSA
Mgła o czwartej była tak gęsta, iż można było kroić ją nożem, prognozy zapowiadały śnieg i deszcz ze śniegiem, najodpowiedniejszym zatem środkiem transportu wydawał się dżip. Podróż trwała pięć godzin, kiedy więc mijali posterunek żandarmerii przy bramie Fersfield, Darsmtadter był niemal zesztywniały z zimna.
— Pięćset trzeci jest na drugim końcu bazy, poruczniku — powiedział żandarm. — Powinien pan łatwo znaleźć, bo to zaraz obok cmentarzyska B–17.
Kiedy równolegle do pasa startowego północ — południe przemierzali teren bazy, mijając rzędy B–17, Darmstadter znienacka usłyszał dźwięk silników samolotowych. Zaintrygowany wyjrzał z dżipa i popatrzył w niebo; nie padał deszcz ani śnieg, ale wedle opinii Darmstadtera widoczność była tak słaba, że uniemożliwiała jakiekolwiek latanie. Znienacka z gęstego mleka wynurzył się B–25; wydawało się, że pilot nie zmieści się na pasie, a jednak wylądował.
„Dureń”, pomyślał Darmstadter z wyższością profesjonalisty.
Kiedy zrównali się z końcem pasa, istotnie zobaczyli złomowisko z kilkunastoma zdezelowanymi B–17: niektórym brakowało silników, innym podwozia, najwyraźniej wykorzystywane były jako źródło części zamiennych. Trzy poharatane maszyny były chyba jednak nadal zdatne do lotu, sądząc po tym, iż znajdowały się niedaleko pasa dojazdowego, a wokół nich rozmieszczono gaśnice i inny sprzęt naziemny, tyle że z wyjątkiem fragmentów przednich szyb kabin całkowicie zniknęły, jakby odcięte palnikiem gazowym, górne partie kadłuba. Darmstadter nie wierzył własnym oczom: dlaczego komuś mogłoby zależeć na tym, żeby zamienić B–17 w maszynę z odkrytą kabiną?
Nieopodal cmentarzyska stało kilka baraków Quonset, a także zbudowany z brezentu i belek prowizoryczny warsztat, pozwalający pracować podczas deszczu czy śniegu. Kiedy dżip znajdował się o kilkanaście metrów od celu, pasem dojazdowym przykołował B–25 i znieruchomiał. Truchtem nadbiegli trzej marynarze — Darmstadter potrzebował chwili, aby się upewnić, że dobrze widzi mundury — i wzięli się do układania kłód pod koła oraz mocowania lin. Otworzyły się drzwi w kadłubie i na ziemię zeskoczył oficer Korpusu Lotniczego. Darmstadter czekał, aż pokaże się reszta załogi, kiedy jednak pilot zatrzasnął drzwi, Hank musiał uznać, że niezgodnie z regulaminem samolot leciał bez drugiego pilota i inżyniera pokładowego.
Dżip zatrzymał się.
— To chyba tutaj, panie poruczniku — stwierdził kierowca dżipa i wskazał na barak, na którego wejściu znalazła się tabliczka z lakonicznym napisem DOWÓDZTWO.
— Dziękuję — odrzekł Darmstadter, wysiadł z samochodu i podszedł do metalowego pudła.
Zapukał, a usłyszawszy ze środka niewyraźny okrzyk, wszedł.
Zobaczył trzech podoficerów Korpusu Lotniczego i trzech oficerów marynarki, wszystkich ze złotymi skrzydełkami lotników. Dwóch miało na sobie skórzane kurtki z futrzanymi kołnierzami. Trzeci był w mundurze marynarki, na którym widniały skrzydełka, paski z gwiazdką komandora podporucznika oraz imponujący zestaw baretek. Wielu z odznaczeń Darmstadter nawet nie znał, w każdym razie rozpoznał Lotniczy Krzyż Walecznych oraz Fioletowe Serce.
Zasalutował.
— Szukam dowódcy Dywizjonu 503, sir.
— To go pan znalazł, poruczniku — odezwał się oficer z Krzyżem Walecznych. — Komandor podporucznik Bitter.
— Bardzo mi miło, sir — powiedział Darmstadter, ściskając wyciągniętą dłoń.
— Zapewne nazywa się pan Darmstadter, mam rację?
— Tak jest, sir — potwierdział zapytany i podał kopię telegramu.
W otwartych drzwiach stanął wysoki major Korpusu Lotniczego, który przyleciał na B–25. Dopiero teraz Darmstadter mógł uważniej przyjrzeć się jego kurtce A — 2, na której widniała chińska flaga, a na plecach jakiś napis po chińsku.
— Jak możesz latać w takim gównie? — spytał najstarszy z trzech oficerów marynarki, barczysty i łysiejący.
— Milcz, człowieku małej wiary — odparł major, po czym spojrzał na Hanka. — Pewnie porucznik Darmstadter?
— Tak jest, sir.
— Domyśliłem się, bo tak jakoś dziwnie mi się pan przypatrywał. A poza tym faktycznie wygląda pan na faceta, który uziemił C–45. Ale niech się pan nie przejmuje, jest pan wśród swoich. Komandor Bitter też kiedyś rozpieprzył jednego, mam rację, komandorze?
Łysiejący pilot zachichotał.
— Zupełnie o tym zapomniałem, ale fakt, rozpieprzył.
— Może zechcesz mi wyjaśnić, o co tym razem chodzi — zwrócił się Bitter do przybyłego, najwyraźniej poirytowany wzmianką o kapotażu.
— Muszę wypożyczyć Dolana na kilka dni — odrzekł zapytany, a potem, jakby przypomniawszy sobie o wymogach grzeczności, podał rękę Darmstadterowi. — Dick Canidy. Witam na pokładzie.
— Jestem trochę zdezorientowany, sir — powiedział Darmstadter.
— Podobnie jak ja — dodał Bitter. — Co zamierzasz robić z Dolanem?
— Na Adriatyku jest wysepka o nazwie Vis — wyjaśnił Canidy i obrócił się znowu do Darmstadtem. — Latał pan na B–25?
— Nie, sir.
— Świetnie. Chyba będzie pan musiał trochę poćwiczyć. — Darmstadter nic nie odpowiedział, ale jego dezorientacja była już kompletna. — Erik musi czymś wrócić do domu — ciągnął Canidy. — Zabierzemy ze sobą porucznika Darmstadtera.
— Przecież przed chwilą ci powiedział, że nie miał do czynienia z B–25.
— I o to właśnie chodzi. — Canidy spojrzał w oczy Darmstadterowi. — Chcę się przekonać, czy pilota o pana kompetencjach można nauczyć lądowania i startowania, gdy do dyspozycji jest lotnisko polowe, w poprzek którego płynie strumień.
— Sir?
— Wyruszymy za jakieś dwa, trzy dni, tak że będzie trochę czasu, aby Dolan wytłumaczył panu, co i jak w B–25. Zakładając, że nie chce się pan wycofać?
— Jestem dosyć zdezorientowany, sir.
— Chce się pan zastanowić? Bo to jest jeszcze moment, kiedy może pan zrezygnować. Bez żadnych konsekwencji, zapisu w aktach i tak dalej.
— Rozumiem, że nie nabiera mnie pan, majorze? Że chociaż mówi pan niby żartem, to wszystko jest na serio? — Canidy przytaknął. — I na razie niczego więcej się nie dowiem?
— Na razie. Najpierw decyzja: tak czy nie?
— Tak, sir.
— Komandorze Dolan — powiedział Canidy — znajdzie się coś, żeby powitać nowego oficera na pokładzie?
— Aye, aye, sir — odrzekł Dolan, sięgnął do szafki i wydobył z niej butelkę bourbona.
— Dajcie spokój — mruknął Bitter. — Dopiero wpół do jedenastej.
— Joe Kennedy — odezwał się trzeci z lotników i podał Darmstadterowi dłoń. Złote literki pod skrzydełkami informowały, że jest to POR. J.P. KENNEDY JUN., RMWUSA. — Trochę tu wszystko zwariowane, ale można się przyzwyczaić.
Dolan podał każdemu po szklaneczce; kiedyś mieściły one jakieś wiktuały, a teraz zawierały spore porcje bourbona. Komandor Bitter pokręcił głową, ale nie odmówił.
Canidy wypił mały łyk i rzekł:
— Reguła numer jeden, Darmstadter, brzmi: nie pisze pan do domu, co tu robi i co widzi. Nie opowiada pan też żadnemu z kumpli. Reguła numer dwa: żadnych pytań. Ale zanim zacznie obowiązywać, ma pan prawo do jednego pytania.
Darmstadter chwilę się zastanawiał.
— Czemu ścięto wierzchy tych B–17? — spytał w końcu.
Canidy uśmiechnął się.
— Spodziewałem się, że spyta pan, co tu się dzieje. Wtedy odpowiedziałbym, że został pan na okres próbny wcielony do BSS. Jeśli się pan sprawdzi, zasili pan prywatny korpus powietrzny Biura. Jeśli nie… Jeśli nie, raczej nie będzie się panu podobało to, co nastąpi potem. To nie groźba, lecz stwierdzenie faktu.
Darmstadter słyszał o BSS same plotki, że chodzi o szpiegostwo, sabotaż, zrzucanie na tyły przeciwnika, ale nic konkretnego. Widząc szok na twarzy rozmówcy, Canidy pokiwał głową i ciągnął:
— Co się tyczy B–17, chcielibyśmy zamienić je w sterowane radiem latające bomby. Napełnimy je nowym angielskim materiałem wybuchowym, torpexem, Joe wsiądzie do środka i wystartuje. Wierzch kabiny usunęliśmy, żeby mógł wyskoczyć. Maszyna ma potem słuchać radia. Kiedy uda nam się skonstruować odpowiednie sterowanie, jeden z tych sukinsynów walnie w schrony niemieckich U–Bootów w Saint Nazaire. Jak na razie się nie udało. — Wyraz twarzy Canidy’ego poinformował Darmstadtera, że major mówi prawdę. — Jedno pytanie, dwie odpowiedzi. Ale teraz już starczy.
Drzwi do baraku otworzyły się, a Darmstadter zobaczył na zewnątrz wielkiego packarda. Militarny przydział potwierdzała tabliczka z numerem seryjnym na masce oraz napisy U.S. ARMY na bokach, co jednak nie zmieniało faktu, że limuzyna bardziej na miejscu wydawałaby się przed pałacem Buckingham niż w bazie lotniczej.
W drzwiach stała wysoka, urodziwa kobieta w mundurze sierżanta Korpusu Kobiecego Królewskiej Armii. Uniform był marnie skrojony, ale nie zdołał ukryć znakomitej figury pani sierżant.
Spojrzała zaskoczona na Darmstadtera, po czym zgodnie z regulaminem stanęła na baczność i tupnęła nogą.
— Przepraszam za spóźnienie, sir — zwróciła się do Canidy’ego. — Po drodze był korek z powodu karambolu.
— Daj spokój, Agnes, to od teraz jeden z naszych. Poruczniku Darmstadter, sierżant Agnes Draper.
— Witam — powiedziała Agnes Draper i wyciągnęła rękę, promiennie się uśmiechając.
— Komandorze Bitter, na pana niezadane pytanie odpowiadam: tak, ja i sierżant Draper pomimo ciążących na nas obowiązków znajdziemy chwilę czasu, aby zjeść z panem obiad — ciągnął Canidy. — Macie oboje szczęście, że porucznikowi Darmstadterowi nie wolno zadawać żadnych pytań.
Twarz Bittera zapłonęła gniewem, Dolan i Kennedy roześmiali się, Draper poczerwieniała i prychnęła:
— Do cholery z tobą, Dick.
— Jak zdążył się pan już chyba zorientować, poruczniku Darmstadter, nie wszyscy przestrzegają tutaj wojskowych obyczajów. Sierżant Draper, na przyszłość niech pani zapamięta: „Do cholery z tobą, sir”.
— Odwal się — odrzekła z uśmiechem.
Radiooperator drugiej klasy Marynarki Wojennej USA Joe Garvey siedział przy barze i obracał kufel z piwem. Był to kufel zdecydowanie nie pierwszy. Joe popijał w klubie od wpół do szóstej, gdy przyszedł tutaj z mesy podoficerskiej. Nieczęsto tak robił, także przedtem w Mare Island. Alkohol źle na niego wpływał i tak do jednego nieszczęścia przyłączyło się drugie: nie dość, że był miernej postury, nosił okulary, a pływał raptem na kutrze, to jeszcze na dodatek zachowywał się jak abstynent. Tymczasem prawdziwy marynarz pije na umór: koniec kropka.
Wstępując do marynarki, Joe Garvey nawet przez chwilę nie myślał, że może zostać radiooperatorem. Raczej widział siebie za celownikiem sprzężonych boforsów 20 mm na jakimś niszczycielu. Albo może we wnętrzu okrętu podwodnego. Gdyby wiedział o marynarce tyle co teraz, ani słówkiem by nie pisnął, że ma licencję radioamatora. Ale był to zupełny początek, więc wygadał się przy pierwszej okazji, zrobiono egzamin, limit to było dwadzieścia słów na minutę, podczas gdy on już jako piętnastolatek wyciągał czterdzieści, czterdzieści pięć.
W efekcie zamiast wyruszyć w morze, z obozu szkoleniowego marynarki nad Wielkimi Jeziorami został przeniesiony do bazy w Mare Island. Tam najpierw otrzymał tytuł starszego marynarza, potem radiooperatora trzeciej klasy, by po pół roku zostać radiooperatorem drugiej klasy.
Na pytanie, kiedy zacznie pełnić służbę na morzu, usłyszał od przełożonego, że najbardziej potrzebny jest marynarce tu, gdzie jest, niewielu bowiem chłopaków potrafi tak sprawnie jak on posługiwać się kluczem radiotelegraficznym. A facetów tak dobrych jak on znacznie lepiej trzymać w centrum łączności niż na pokładzie jakiejś jednostki, gdzie przeciętnie siedzą przy aparacie góra kwadrans dziennie.
I oto nieoczekiwanie pojawił się starszy sierżant z informacją, że ma się natychmiast pakować, gdyż czeka na niego samolot kurierski, którym poleci do Waszyngtonu.
W Mare Island wypijał niekiedy dwa lub trzy piwa, bo nie mógł znieść myśli, że nigdy się stąd nie wydostanie, ale nie zdarzyło mu się dotąd zasiąść w barze i wychylać jeden kufel za drugim.
Nie mógł się uskarżać na to, jak go potraktowano. Oczekiwał pryczy i szafki w ścianie, a tymczasem dostał samodzielny pokój z biurkiem i nawet telefonem.
— To kwatera oficerska — wyjaśnił podoficer kwaterunkowy. — Gdyby ktoś miał jakieś wątpliwości, skierujcie go do mnie. A w ogóle trafiła się wam niezła gratka. Możecie sobie robić, co chcecie, byle bym tylko wiedział, gdzie jesteście, no, i musicie zdążyć wrócić w ciągu pół godziny na każde zawołanie sierżanta Ellisa. Oznacza to, Garvey, że powinniście się zawsze upewnić, czy panienka ma telefon i czy zdążycie naciągnąć gacie i stawić się tu w ciągu trzydziestu minut.
Jak na razie nikt jednak Joe nie wzywał, on zaś nie zadawał się z żadnymi panienkami, wystarczyło mu bowiem to, co w technikolorze pokazano im na obozie rekruckim: faceci z jajami wielkimi jak balony i gnijącymi fiutami. A potem starszy sierżant sztabowy oznajmił, że jeśli ktoś nie chce awansować, a z chęcią szorowałby kible i malował ściany, to złapanie syfa jest najkrótszą do tego drogą. Najrozsądniejszym wyjściem, ciągnął sierżant, jest zawiązać sobie kutasa na supełek, a odwiązać dopiero po powrocie do domu, kiedy możecie go włożyć jakiejś miłej, czystej dziewczynce, co do której możecie być pewni, że nie wpędzi was na całe życie w tarapaty.
W Louisville Joe znał parę miłych, czystych dziewczynek, lecz żadna nie dała do zrozumienia, że chętnie poszłaby z nim do kina, a co dopiero mówić o tym, niemniej na wszelki wypadek postanowił „zawiązać interes na supełek”.
A poza tym strasznie zależało mu na awansie. Bardzo pragnął zostać głównym radiooperatorem, co mogło się udać, teraz bowiem potrafił nadawać pięćdziesiąt słów na minutę, odczytać — sześćdziesiąt, a do tego naprawdę znał się na radiach.
Sporo było dobrych operatorów, sporo było dobrych techników, ale bardzo niewielu takich, którzy byliby dobrzy i w jednym, i w drugim. Skoro zatem marynarka nie zamierzała wysłać go w morze, musiał się zająć zrobieniem pierwszej klasy. Przecież każdy zrozumie, że jeśli główny radiooperator nie pływa po morzu, to jego przełożeni muszą widzieć ważne po temu powody. Wtedy przestałoby też być ważne, że jest chuderlawym okularnikiem.
Promocja zaś powinna być o tyle łatwiejsza, że kiedy nie będą go już tutaj potrzebowali, wróci do Mare Island z listem pochwalnym od samego komandora.
„List jest taki, jakbyście byli samym Johnem Paulem Jamesem*, Garvey”, powiedział starszy sierżant sztabowy Ellis. „Wiem, co mówię, bo sam go napisałem”.
Kiedy zbierze się komisja kwalifikacyjna, będzie chyba jedynym radiooperatorem drugiej klasy z listem polecającym. Do egzaminu na pierwszą klasę nieraz już przymierzał się na sucho; wyniki były wcale, wcale. Dostanie zatem pierwszą klasę, a niedługo potem zostanie głównym operatorem.
Tyle że, mówiąc szczerze, nie chodziło wyłącznie o to. Jeśli dostanie awans, ale będzie dalej tkwił w Mare Island, i tak będzie rozczarowany. I co odpowie, kiedy ktoś po wojnie spyta, co robił w jej trakcie? Kierował centrum łączności w bazie pod San Francisco?
I nagle przyszła mu do głowy myśl tak zaskakująca, że bezwiednie zaklął półgłosem, zaskarbiając sobie zaskoczone spojrzenie barmana. Zsunął się ze stołka, nałożył kurtkę, czapkę umieścił na czole pod zawadiackim kątem i nieco chwiejnym krokiem opuścił klub. Niezależnie od stanu trzeźwości legitymacja, którą otrzymał od Ellisa, pozwoli mu przejść obok żandarma piechoty morskiej stojącego przy bramie. Właśnie gdy z niej wychodził, ze stojącej przy chodniku taksówki wysiadał oficer marynarki. Garvey zasalutował, zajął miejsce w samochodzie i polecił kierowcy:
— Q Street, Northwest. Pokażę, gdzie dokładnie.
Po drodze zasnął; obudził go kierowca, potrząsając za ramię.
— Proszę pana, Q Street.
— Kawałek dalej — mruknął Joe i taksówka potoczyła się wolno, aż rozpoznał znajomy mur. — Tutaj — powiedział, wręczając pięciodolarowy banknot. — Reszty nie trzeba.
Zanim doszedł do bramy, znikąd wyłonił się barczysty mężczyzna w grubym płaszczu.
— Dokąd, marynarzu?
— Wszystko jest OK, mam się zameldować u starszego sierżanta sztabowego Ellisa.
— To się nie uda. Niedawno wyjechał. Pojawił się drugi, równie okazały mężczyzna.
— Co tam, Harry?
— Pijany marynarz. Ledwie się trzyma na nogach.
— Wal się, koleś — sapnął Joe Garvey.
— Pijany wojowniczy marynarz — uzupełnił pierwszy i chwycił Joe za ramię. — Pozwól no, przyjacielu. Zaprowadzę go do oficera dyżurnego. Mówi, że miał się zobaczyć z Ellisem — wyjaśnił drugiemu.
— Parę drinków za dużo, stary — rzucił tamten pod adresem Joe, który znowu mruknął pod nosem: „Wal się”.
W kuchni dwóch mężczyzn popijało kawę. Joe próbował stanąć na baczność i zasalutować.
— Ssssir — wydusił z siebie. — Radiooperator drugiej klasy Joe Garvey prosi o pozwolenie rozmowy z panem kapitanem.
— A cóż to się stało? — spytał z uśmiechem podporucznik Horace G. Hammersmith z Korpusu Łączności Wojsk Lądowych USA.
— Facet omal nie wypadł z taksówki.
— Garvey, przyjacielu — powiedział kapitan James B. Whittaker — gdyby nie to, że cię znam, pomyślałbym, że to sam John Bar — leycorn.
— Zna go pan, sir? — upewnił się mężczyzna sprzed bramy.
Whittaker potaknął.
— Sir, chcę się zgłosić na ochotnika — oznajmił stanowczo Garvey.
— Na ochotnika do czego?
— Razem z panami na Filipiny.
— To tyle, jeśli chodzi o ściśle strzeżoną tajemnicę — zachichotał Hammersmith.
— Jesteś pijany, Garvey.
— Nie — zdecydowanie zaprzeczył Joe.
— My się już nim zajmiemy, dziękuję — rzekł Whittaker do barczystego mężczyzny.
— Może jednak lepiej, kapitanie, żebym zameldował się z nim u oficera dyżurnego — odparł niepewnie tamten.
— Powiedziałem, że się nim zajmiemy — powtórzył z naciskiem Whittaker.
— Nie tylko potrafię nadawać szybciej od porucznika, lecz także lepiej znam się…
— Garvey! — ostro przerwał mu Whittaker.
— Sir?
— Sza!
— Tak jest, sir. Hammersmith znowu zachichotał.
— Dziękuję, możecie odejść — zwrócił się Whittaker do strażnika.
— Rozumie pan, że będę musiał o tym zameldować.
— Jasne, zameldujecie, że przekazaliście go mnie. W porządku?
— W porządku, sir — odpowiedział mężczyzna, a chociaż nie był do końca przekonany, jednak wyszedł.
Pomimo najszczerszych wysiłków Garvey się zatoczył.
— Czy mogę coś zaproponować? — spytał Hammersmith.
— Jak najbardziej — odparł Whittaker.
— Weźmy go pod ręce i zaprowadźmy do sypialni, zanim zwali się na ziemię.
— Znakomita sugestia.
Chwycili Garveya i ruszyli do wewnętrznych drzwi kuchni, gdy te otworzyły się i stanęła w nich Cynthia Chenowith.
— Co tu się dzieje? — spytała ostrym głosem.
— Na pewno pamiętasz Garveya — powiedział Whittaker.
— Jest pijany! — oskarżycielskim głosem stwierdziła Cynthia.
— A nie mówiłem ci, że to spostrzegawcza dziewczyna? — zwrócił się Whittaker do Hammersmitha.
— Co on tutaj robi? I dokąd go zabieracie? — nastawała Cynthia.
— Prowadzimy go do łóżka — wyjaśnił Hammersmith.
— O nie! — sprzeciwiła się Cynthia. — Zaraz dzwonię do sierżanta Ellisa, żeby przyjechał i zrobił z tym porządek.
— Cynthia, a może na chwile spróbowałabyś być sympatyczna? Nie, żeby długo, po prostu na chwilę — zasugerował Whittaker.
— Jimmy, nie pozwolę…
— Cynthia!
— Tak?
— Sza!
Whittaker i Hammersmith wyprowadzili z kuchni Garveya, który teraz już ciężko zwisał z ich ramion.
Canidy się spóźniał; powinien być o szóstej. A porucznik Hank Darmstadter czekał od za piętnaście czwarta, gdy zbudził się po niespokojnej nocy. Kiedy wyjrzał za okno, zobaczył mgłę tak gęstą, że w jego dywizjonie w niczyjej głowie nawet nie postałaby myśl o jakimkolwiek locie. Być może podobnie będzie i tutaj, ale o 3.45 nie miał kogo spytać.
Kiedy Dolan zapukał o piątej, był zdziwiony, że Hank ma na sobie pełen ekwipunek wysokościowy.
— Zostaw wszystko tutaj — powiedział. — Najpierw zjemy śniadanie.
W mesie podano im prawdziwe jajka i szynkę, a Dolan zjadł naprawdę solidną porcję. Ponieważ prawdziwe jajka zarezerwowane były dla lotów bojowych, więc Darmstadter nigdy nie dostawał ich w dywizjonie transportowym, powinien więc wcinać z apetytem, tymczasem był tak zdenerwowany, że jeśli udało mu się coś w siebie wcisnąć, to tylko z rozsądku.
Na stanowisko B–25G zajechali dżipem. Dolan dokonał starannego przeglądu maszyny przed lotem, a potem ułożył się na masce dżipa, czekając na Camdy’ego.
— Myśli pan, że polecimy, komandorze? — spytał Darmstadter, a kiedy Dolan spojrzał na niego zdziwiony, zrobił niepewny ruch głową: — Ta cała mgła…
— Jedyne, o czym myślę, to gdzie jest Canidy — odparł Dolan i znowu opuścił głowę na maskę.
Aby zabić czas, Darmstadter raz jeszcze obszedł maszynę. Oczywiście, kiedy dowiedział się, że będzie mieć do czynienia z B–25G, zabrał się do studiowania książki TM 1–B–25–G. Podręcznik pilotażu samolotu B–25 seria G.
Wystarczyło jednak, by Dolan wziął go na pierwszy, wycieczkowy w istocie lot, a zorientował się, że większość wykutych informacji jest bezużyteczna. „Trochę go przerobiliśmy”, oznajmił na samym wstępie Dolan, ale w zestawieniu z rzeczywistością było to grube uproszczenie.
B–25G, który dostarczono do 8. Floty Powietrznej, miał dwa sprzężone karabiny maszynowe kaliber pięćdziesiąt w ogonie, drugą parę w wieżyczce grzbietowej, po jednym karabinie na stanowiskach pośrodku kadłuba, a także kolejne dwa sprzężone karabiny oraz działko M4 75 mm w dziobie. Wszystkie stanowiska ogniowe usunięto, zniknęły stojaki bombowe, a luki komory zostały unieruchomione na stałe. W kadłubie za krawędzią natarcia skrzydła, gdzie pierwotnie znajdowało się stanowiska radiooperatora oraz strzelców środkowych, zamontowano pięć jasnobrązowych foteli pasażerskich. „Uratowano” je, jak Dolan wyjaśnił Darmstadterowi, z należącego do marynarki transportowego boeinga stratoliner, którego Canidy „rozwalił w Afryce”.
Wprawdzie Darmstadter strasznie chciałby się czegoś dowiedzieć o owym wypadku w Afryce, ale nie śmiał pytać, pamiętał bowiem przestrogi Canidy’ego, który raczej nie rzucał słów na wiatr.
Dolan udzielił Darmstadterowi instruktażu praktycznego podczas siedmiogodzinnego lotu, kiedy po starcie nie dotykał już sterów, a tylko wygłaszał ustne komentarze i porady. Ku zdziwieniu Darmstadtem, poszło mu całkiem nieźle; mniej więcej w połowie lotu Dolan powiedział: „Rozluźnij się, nie spinaj się tak, jesteś lepszym pilotem, niż sam przypuszczasz”.
Na początku zdarzyło się, oczywiście, kilka błędów, ale po korektach Dolana już się nie powtarzały. Najwięcej kłopotów miał, rzecz jasna, z lądowaniem; B–25 był o wiele cięższy od C–47 i jeśli nie ustawiło się odpowiednio mocy, walił się w dół jak kamień. Gooney Bird był samolotem bardziej pobłażliwym.
Trzy godziny ćwiczyli lądowania i starty, aż wreszcie Dolan był zadowolony, potem godzinę poświęcili na lądowanie na możliwie najkrótszej drodze. Tutaj nie osiągnął tego, czego Dolan oczekiwał, ten jednak na koniec powiedział Hankowi, żeby się za bardzo tym nie przyjmował, gdyż zadanie to byłoby trudne nawet dla dobrego i doświadczonego pilota. A przynajmniej tym drugim z całąpewno — ściąniebył.
Chrzęst opon usłyszeli wcześniej, niż zobaczyli odblask reflektorów we mgle, z której chwilę później wynurzył się packard. — Chciałem mieć najnowsze prognozy — oznajmił Canidy w charakterze wyjaśnienia. — Rozumiem, że wszystko gotowe do startu?
— Pięć minut potrawa, zanim oświetlą pas — odparł Dolan.
— Każ im zaczynać, pięć minut zabierze nam rozgrzewanie silników.
Darmstadter był zdziwiony tą wymianąsłów; wydawało mu się, że w Fersfield nie ma świateł do lądowania, zobaczyłby je bowiem, gdyby były.
Nadjechał dżip z komandorem Bitterem i porucznikiem Ken — nedym.
— Chciałem wam poradzić, abyście poczekali, aż będzie trzysta metrów widoczności, ale meteo mówi, że można się tego spodziewać nie wcześniej niż w południe.
— Dobra, zbieramy się — powiedział Canidy i spojrzał na Darmstadtem. — Wsiadaj i ładuj się na fotel tyłem do kierunku lotu.
Zrobił gest, puszczając przed sobą Dolana, co — jak zrozumiał Hank — znaczyło, iż to Dolan będzie dowódcą maszyny. Kiedy Darmstadter przypinał się do fotela, w zaimprowizowanej kabinie pasażerskiej zjawił się na chwilę Canidy i między jeden z foteli a ścianę kadłuba wepchnął brezentowe nosze. Samolot zatrząsł się, gdyż Dolan włączył lewy silnik.
Ze swego miejsca Darmstadter mógł patrzeć przez małe okienko, które pojawiło się w miejscu, gdzie przedtem znajdowało się stanowisko bocznego strzelca. Na zewnątrz zobaczył sierżant Draper i komandora Bittera, którzy machali na pożegnanie. Potem widział już tylko brzeg pasa dojazdowego, gdy B–25G kołował na start. Nagle dostrzegł światło z boku pasa, co go tak zaskoczyło, że rozpiął się, aby nachylić się nad plastikową szybą. Paliła się benzyna w dużej blaszanej puszce nr 10. Puszek było więcej: ustawiono je po obu stronach pasa w odstępach co piętnaście metrów. Dopiero teraz zrozumiał, o jakie światła chodziło Canidy’emu i Dolanowi: nie o iluminację pasa, lecz o wyznaczenie we mgle jego skrajów. Doliczył się czternastu puszek: niewiele ponad dwieście metrów, za mało na start. W tej samej chwili B–25 ruszył.
Światła zaczęły się przesuwać coraz szybciej i natychmiast okazało się, że z mgły wynurzały się coraz to nowe; można było nie zjechać z pasa pomimo gęstej mgły. Nagle ucichł turkot podwozia, dziób samolotu oderwał się od ziemi. Szarpnięcie było tak mocne, że Darmstadter zwalił się na fotel, do którego powinien być przypięty. Usłyszał dźwięk mechanizmu hydraulicznego wciągającego podwozie.
Za oknem nie było już widać odblasków świateł, a tylko szarość. Odnalazł ekwipunek wysokościowy, podłączył słuchawki, umocował maskę.
— Słychać mnie? — spytał do mikrofonu.
— Wzywaliśmy cię, ale nie było odpowiedzi, zaczęliśmy się więc obawiać, że rozmyśliłeś się w ostatniej chwili.
— Przepraszam, sir. Słuchawki wysunęły się z gniazdka.
— Mijamy dwa i pół tysiąca. Powiem, jak będziemy na trzech tysiącach. Sprawdź, czy z tlenem wszystko w porządku.
Darmstadter otworzył zawór i poczuł zimny powiew tlenu.
— Wszystko OK, sir.
— Upewnij się, czy butla da się przenosić i czy masz zapasową. Idziemy wysoko, więc będziemy na tlenie.
— Tak jest, sir.
— Możesz poruszać rękami albo nogami, tylko uważaj, żebyś się przy tym nie spocił. Pot zamarznie i tak przyspawa maskę, że później będzie kłopot z jej zdejmowaniem — powiedział Canidy.
— Tak jest, sir — odrzekł Darmstadter, śmiejąc się pod nosem.
— I daj sobie wreszcie spokój z tym „sir”.
B–25 wzbijał się bardzo szybko i z każdą chwilą robiło się coraz zimniej. Kiedy wreszcie wyrównał, a silniki zmieniły rytm na prędkość rejsową, było już tak zimno, że kurtka, kombinezon i podgrzewane elektrycznie buty chroniły co najwyżej przed zamarznięciem. Mniej więcej co kwadrans Hank odpinał się, wstawał i, na ile pozwalała maska, wymachiwał rękami i przytupywał nogami, dbając zarazem o to, aby się nie spocić, gdyż całkiem poważnie potraktował radę Canidy’ego.
Byli już w powietrzu godzinę, gdy Canidy polecił mu przez słuchawki przynieść kawę. Przywiesił do kombinezonu butlę i w drewnianej skrzyneczce znalazł dwa termosy z wąskimi otworami, które zawierały kawę, i jeden z szerokim, w którym znajdowały się owinięte w pergamin kanapki. Wziął jeden termos i dwie zabrane z mesy filiżanki.
W kabinie pilotów nalał kawy do filiżanki i podał Canidy’emu, ale ten kciukiem pokazał, że pierwszy ma dostać Dolan. Komandor uchylił maskę, napił się trochę i znowu ją nałożył, a do mikrofonu zaklął:
— Cholera, poparzyłem sobie wargi.
Darmstadter zerknął na wysokościomierz, a potem przyjrzał się uważniej, żeby sprawdzić, czy się nie myli. Zegar wskazywał osiem tysięcy dwieście pięćdziesiąt metrów, a więc tysiąc pięćset wyżej niż najwyższy pułap podany w podręczniku.
Co Canidy zrobił z silnikami, że pracowały na tej wysokości? A może to kwestia braku działka, karabinów i wieżyczek? Następnie pomyślał, iż jedyną odpowiedzią na pytanie, co robi nad Atlantykiem na wysokości ośmiu tysięcy dwustu pięćdziesięciu metrów, było to, że lecieli na wyspę o nazwie Vis. W głowie kłębiło mu się od najróżniejszych wątpliwości, z których najważniejsza brzmiała: jak zamierzają wylądować na wyspie, która zgodnie z najbardziej aktualnymi mapami znajdowała się na terenie zajętym przez przeciwnika? Niemniej ważna była i taka kwestia: czemu do tego zadania potrzebowali pilota C–47 z niewielkim doświadczeniem?
Wkrótce Canidy go zaskoczył, gdyż wezwał go znowu do kabiny pilotów, wskazał wysokościomierz i podał mapę. Darmstadter widział japo raz pierwszy; przedtem nikt mu jej nie pokazywał, bo nawet informacje o pogodzie sprawdził Dolan, zanim zjawił się u Hanka, by go obudzić.
Pierwszy odcinek prowadził na południe południowy zachód; do wybrzeża Francji nigdzie nie zbliżali się bardziej niż na trzysta kilometrów; drugi odcinek, na południowy wschód, kończył się na Casablance w Maroku.
Na mapie zaznaczony był trójkąt z wierzchołkiem we Francji, a podstawą na Atlantyku. Canidy wyjaśnił, że to rejon patrolowany przez niemieckie messerschmitty ME–109F stacjonujące we Francji. Znacznie większy trójkąt, pokrywający niemal całą trasę B–25G, oznaczał zasięg patroli henkli, bombowców wykorzystywanych jako maszyny dalekiego zwiadu.
— Zgodnie z teorią — ciągnął Canidy — henkle latają na wysokości trzech tysięcy metrów, wtedy mają najlepszy przegląd nieba i zużywają najmniej paliwa. Mamy nadzieję, że gdyby nawet jakiś zabłąkał się wyżej i nas zobaczył, uznałby, że znacznie lepiej zająć się statkami.
— A jeśli nie?
— Wtedy pozostają nam dwa wyjścia. Po pierwsze, jesteśmy odrobinę szybsi. Po drugie, braciszek Dolan będzie się modlił, gdyby to nie wystarczyło.
— Jesteśmy szybsi, bo nie mamy broni? — spytał Darmstadter.
— Tak i wieżyczek. Opór powietrza zmniejsza się przez to tak znacznie, że na sześciu tysiącach zyskujemy jakieś dwadzieścia węzłów. Następne pięć lub sześć dała likwidacja stanowisk bocznych. Przy tym samym zużyciu paliwa możemy lecieć szybciej albo dalej.
— Inżynierowie nieźle to wymyślili — stwierdził z uznaniem w głosie Darmstadter.
— Dzięki — uśmiechnął się Canidy.
— Pan? Pan… jest inżynierem? — nie wytrzymał Darmstadter, zapominając na chwilę o zakazie stawiania pytań.
— Do usług, Richard Canidy, magister inżynierii lotniczej, absolwent Massachusetts Institute of Technology, rocznik 1939.
Darmstadter w porę przygryzł wargi i dlatego nie zadał pytania, które miał już na końcu języka: „To jak się pan tu znalazł?” Rozumiał, że nie jest wprawdzie tak, iż za dosłownie każde pytanie zostanie co najmniej wychłostany, to jednak pytania zdecydowanie osobiste były absolutnie wykluczone.
Jedno w każdym razie wydawało się oczywiste. Czymkolwiek BSS się zajmowało — niektóre z opowieści były tak absurdalne, że nie mogły być prawdziwe — miało niewątpliwie priorytet, jeśli chodzi o kadry i sprzęt. Sztabowcy najwyraźniej uznali, że inżynier po MIT, specjalizujący się w technice lotniczej, więcej pożytku przyniesie w BSS niż jako oficer techniczny na pokładzie lotniskowca czy w skrzydle ciężkich bombowców.
Canidy zawiesił butlę tlenową przy kombinezonie i wyszedł z kabiny na kilka minut, a kiedy wrócił, rzekł do Dolana:
— Zastąpię cię na trochę, John, a ty się w tym czasie zdrzemnij. Kiedy Dolan przeniósł się do części pasażerskiej, Canidy powiedział przez interkom:
— To kawał świetnego pilota. Jako starszy sierżant był znakomity.
Darmstadter słyszał plotki, że w czasach pokoju marynarka i piechota morska trzymały podoficerów na etatach pilotów, a ci latali podobno lepiej od oficerów, gdyż po prostu nic innego nie robili.
— Potem awansował?
— Nie od razu. Najpierw odebrali mu status pilota z powodu choroby serca. Wtedy wystąpił ze służby, aby się przenieść do personelu technicznego Latających Tygrysów. Na oficera awansował, gdy po wybuchu wojny chcieli go odwołać z rezerwy.
— Ale status… Przecież on lata!
— Posłuchaj, Darmstadter. Pytanie, jak Johnowi udało się przejść komisję kwalifikacyjną, jest jednym z tych, których bezpieczniej jest nie zadawać. Pamiętasz, jak podczas szkolenia, na fascynujących zajęciach z taktyki, mowa była o „oszczędzaniu zasobów”?
— Mgliście.
— Każdy generał czy admirał przed rozpoczęciem bitwy musi ustalić, jakie zasoby są absolutnie niezbędne, aby mógł je wykorzystać, gdy przyjdą trudne chwile, a potem starannie odkłada je na bok. Ja właśnie jednemu z największych skarbów kazałem iść się zdrzemnąć. Gdyby chodziło o lądowanie na jakiejś górskiej ścieżce z potokiem płynącym w poprzek, wybrałbym Dolana. Jasne?
— Tak jest, sir.
Darmstadter poczuł się nieswojo. Canidy, który bez wątpienia znał się na pilotowaniu B–25, a robił rzeczy, na jakie niewiele osób by się porwało (jak na przykład ów lot we mgle tego dnia, gdy Hank zjawił się w Dywizjonie 503), wyjawił oto, że sam wolałby nie lądować na Vis.
— Jest mały kłopot — kontynuował Canidy. — Komandor Dolan uważa, że nadal ma dwadzieścia dwa lata, a wszyscy lekarze to zgraja durniów. Trzeba postępować z nim umiejętnie, żeby go nie urazić.
— Tak jest, sir.
— Mówiłem już, żebyś dał sobie spokój z tym „sir”.
Sześć godzin i piętnaście minut po starcie z Fersfield B–25G wylądował w Casablance. Pilotował Darmstadter. Powtarzał sobie, że nie ma się czym denerwować. Posadzić samolot na szerokim pasie lotniska cywilnego w pogodny poranek to przecież nic w porównaniu z lądowaniem na ledwie ubitym polu w Fersfield. Z drugiej strony wiedział, że był to swego rodzaju egzamin. Major Canidy chciał sprawdzić, jak komandor podporucznik Dolan spisał się w roli instruktora. Hank poczuł wielką ulgę, kiedy wszystko poszło gładko.
Na końcu pasa czekał na nich dżip w czarno — białą kratę i z wielką chorągiewką JEDŹ ZA MNĄ. Poprowadził ich w odległy kąt lotniska, gdzie znajdował się hangar z ledwie już czytelnymi literami AIR FRANCE. Na zewnątrz stał członek obsługi naziemnej; gestami rąk kazał Darsmtadterowi zatrzymać się przed rozsuniętą bramą i wyłączyć silniki. Kiedy te zgasły, kilkunastu ludzi z Korpusu Lotniczego wepchnęło maszynę do środka i zamknęło za nią wrota.
W Waszyngtonie postanowiono, że Whittaker, Hammersmith i Garvey przenocują w Mare Island, podczas gdy Cynthia, aby nie wzbudzać niepotrzebnego zainteresowania w kwaterach dla personelu żeńskiego, noc spędzi w hotelu.
— Uda się chyba załatwić, żebyś zatrzymała się w Mark Hopkins. Może nawet będzie to coś lepszego niż jedynka — powiedział niewinnie Whittaker, gdy problem ten stanął w gabinecie komandora Douglassa.
— W takim razie spróbuj, Jimmy — rzekł Douglass. — Strasznie teraz trudno z hotelami w San Francisco.
Kiedy cywilny samolot wylądował w Los Angeles, pierwsze kroki skierowali do hotelu, gdzie zarezerwowany dla Cynthii pokój okazał się ulokowanym na pierwszym piętrze apartamentem Theodorem Roosevelta, złożonym z czterech pokoi.
— Nie mieli nic innego — stwierdził Whittaker, bezradnie rozkładając ręce.
Cynthia przypuszczała, że prawda wyglądała odrobinę inaczej. Whittaker zadzwonił do Mark Hopkins i powiedział, że chciałby jakieś miłe pomieszczenie dla swej dobrej znajomej, a wtedy dyrektor sam od siebie zaproponował apartament. Dyrektorom hoteli bardzo zależy na zaspokajaniu życzeń klientów tak zamożnych jak Jim Whittaker.
Trzej bracie Whittakerowie, z których jeden był ojcem Jimmy’ego, odziedziczyli Whittaker Construction Company. Firma zajmowała się wprawdzie budownictwem, i to na poważnie, ale majątek zbiła przede wszystkim podczas wojny secesyjnej na budowaniu dla unionistów linii kolejowych i ich obsługiwaniu.
Po zakończeniu wojny domowej przyszła pora na ciężkie konstrukcje portowe na nabrzeżach, ale także i zarządzanie portami. Whittaker Company była też właścicielką obiektów i terenów w Nowym Jorku i innych wielkich miastach. Możliwe, myślała Cynthia, że ma nawet udziały w tym hotelu.
Ojciec Jimmy’ego zginął podczas 1 wojny światowej, a wtedy jedna trzecia udziałów w firmie przeszła na syna. Obaj wujowie Jimmy’ego, Jack i Chesty, zmarli bezpotomnie. Majątek pierwszego siostrzeniec odziedziczy po śmieci wdowy; już wszedł w posiadanie między innymi należącego ongiś do Chesty’ego domu na Q Street.
Chesty, który był kochankiem Cynthii, bardzo klarownie poinformował ją o sytuacji finansowej Jimmy’ego, był bowiem zdania, że powinna wyjść za niego za mąż.
— Musisz myśleć o przyszłości, kochanie — powiedział. — Nasz związek nie potrwa wiecznie.
— Nie chcę o tym rozmawiać — — odparła szorstko.
— To przynajmniej powinnaś myśleć. Kiedy moje dni dobiegną końca, ty będziesz jeszcze młodą, ciekawą świata kobietą.
— Nie interesuje mnie temat twojej śmierci ani małżeństwa z Jimmym. Przecież to dzieciak!
— Raptem trzy lata różnicy.
— Cztery!
— W porządku cztery. — Przez chwilę spoglądali sobie w oczy. — I jeszcze ten twój warunek, że moja żona nie może się nigdy o nas dowiedzieć.
— Tak, nic się nie zmieniło. Wolałabym umrzeć, niż żeby ona się dowiedziała.
— Jesteś biedna jak mysz kościelna, a jak myślisz, co ona sobie pomyśli, gdy zrobię ci zapis w testamencie? To naprawdę inteligentna osoba.
— Nie rób zapisu, nie będzie kłopotu.
— Kocham cię i chciałbym się o ciebie zatroszczyć.
— I najlepszym sposobem jest wydanie mnie za Jimmy’ego? Idź do diabła.
— Onegdaj rozmawiałem o tobie z Jimmym i on spytał, co sądzę o tym, by po skończeniu szkoły poprosił cię o rękę. Jak myślisz, co odpowiedziałem?
— Co?
— Że moim zdaniem to świetny pomysł. A nawet dodałem, że moglibyście pierwszemu synowi nadać moje imię.
— Niech cię cholera, Chesty!
Trzy miesiące po tej rozmowie Chesty Haywood Whittaker zmarł na atak serca. W testamencie nie zrobił żadnego zapisu, Cynthia pozostała biedna jak mysz kościelna.
Zdecydowała się nie robić sprawy z apartamentu. Po pierwsze, z hotelami istotnie były kłopoty, poza tym nie padła nawet najmniejsza sugestia, że Jimmy miałby dzielić z nią łóżko. Po prostu był to ładny gest, w stylu jego rodziny. Marynarka podstawiła plymoutha, aby ich przewiózł z hotelu Mark Hopkins do Mare Island. W hangarze, pilnowanym przez pluton piechoty morskiej, stał wysoki na półtora metra stos drewnianych skrzyń, które o godzinie piątej następnego ranka miały się znaleźć na pokładzie Douglasa C–64 Służby Transportu Powietrznego Marynarki Wojennej lecącego do Pearl Harbor na Hawajach.
Jimmy przekazał Joe Garveyowi dowództwo nad plutonem, a Cynthii z ledwością udało się powstrzymać uśmiech, gdy zobaczyła, jak to zaimponowało radiooperatorowi drugiej klasy.
Jego sytuacja była nadal niejasna. Skoro domyślił się, że Whittaker i Hammersmith udają się na Filipiny, nie mógł wracać normalnie na służbę, ale z drugiej strony, wcale jeszcze nie zapadła decyzja, że płynie z nimi. Dwie były przeto racje za tym, żeby zabrać go teraz do San Francisco i na Hawaje. Po pierwsze: dodatkowa para rąk do pomocy; po drugie: dopóki był z nimi, nie był niebezpieczny. Gdyby uznali, że nie ma go co brać na Mindanao, zawsze będzie to łatwo rozwiązać.
Obiad zjedli w klubie oficerskim bazy. Danie ze stekiem i wszystkimi dodatkami Whittaker kazał kierowcy plymoutha dostarczyć do hangaru Garveyowi.
W klubie grała orkiestra; kiedy zjedli, Greg poprosił Cynthię do tańca, najpierw z szyderczą uniżonością poprosiwszy Whittakera o pozwolenie. Ten zgodził się, a gdy odchodzili od stolika, wstał i lekko skinął im głową.
Potem przyszła kolej na Jimmy’ego. Jakieś trzydzieści sekund po tym, jak przywarli do siebie, poczuła na brzuchu wyraźny ucisk jego erekcji. Nie odsuwał się, chyba był rad, że doświadczała wyraźnych dowodów jego podniecenia. Z lekcji w liceum pamiętała, że erekcja jest niekontrolowaną reakcją ciał jamistych, toteż rozumiała, iż bez sensu byłoby kazać mu „przestać”.
Utwór się skończył i wrócili do stolika.
Jimmy uniósł szklankę i z rozbawieniem spojrzał na Grega.
— Tak sobie myślę, Ronaldzie Reaganie… — zaczął, ale nie dane mu było dokończyć.
— Widziałem to zmarszczenie brwi, kiedy usiłowałeś sobie przypomnieć, jak się nazywam — przerwał mu Hammersmith. — Zatem jeszcze raz: „Greg Hammer”. Ronald Reagan to ten, którego nazywają „Errolem Flynnem drugiego gatunku”.
— Racja, Hammer, „młot”, to dobrze oddaje twoją bystrość.
— Dzięki za komplement, ale może przeszedłbyś do rzeczy.
— Zaczynam podejrzewać, że na przekór mojemu pierwszemu wrażeniu być może wolno ci zaufać.
— Doprawdy, czuję się zaszczycony.
— A ponieważ mogę ci zaufać, pozostawię pod twoją opieką naszego radiooperatora, ja zaś odwiozę naszą damę do hotelu.
— Potrafię się tam dostać bez żadnej eskorty — zaprotestowała Cynthia, ale nikt nie zwrócił na nią uwagi.
— Rozumiem, że chcesz ją uchronić przed bezceremonialnymi awansami.
— Wprost czytasz w moich myślach. Słyszałem przerażające opowieści o tym, jak potrafią zachować się buszujący tam marynarze wobec osób tak urodziwych jak panna Chenowith.
— A na to nie możemy pozwolić, prawda, ty podstępny sukinsynu?
— Ty podstępny sukinsynu, sir — poprawił Hammersmitha Whittaker.
Uśmiechnęli się do siebie. Cynthia nie posiadała się z wściekłości.
— Nie potrzeba mi żadnej eskorty — powtórzyła z furią.
— Protestuje tak zażarcie, bo chyba myśli, że mam na nią ochotę, prawda? — spytał Whittaker.
— To wcale nie jest zabawne — obruszyła się Cynthia.
— Zbierajmy się — powiedział. — Jutro trzeba wcześnie wstawać.
Trzymał ją pod rękę, kiedy wsiadali do plymoutha, ale gdy Greg wysiadł przed hangarem, odsunął się, tak że ich biodra przestały się stykać, nie szukał też jej dłoni ani nie starał się jej pocałować.
— Jak będzie z zabraniem panny Chenowith spod hotelu jutro rano? — spytał Whittaker kierowcę.
— Mam rozkaz być do pańskiej dyspozycji, kapitanie, do momentu aż wsiądziecie do samolotu.
— Wiecie co, wysadźcie nas pod hotelem Mark Hopkins i jedźcie się przespać. Jutro rano tutaj o czwartej. Ja wrócę do bazy taksówką.
— Przecież możesz wrócić z kapralem — zauważyła Cynthia.
— Mogę — zgodził się Jimmy — ale chciałem jeszcze zamienić kilka słów z Ellisem, a stąd będzie łatwiej niż z bazy.
Może to i prawda, pomyślała Cynthia, ale coś za bardzo wyglądało jej to na pretekst, żeby znaleźć się z nią sam na sam w apartamencie. Bardzo nie podobała jej się perspektywa, że będzie musiała opędzać się od jego zalotów, ale trudno, da sobie radę, ostatecznie nie po raz pierwszy będzie w takiej sytuacji.
Kiedy drzwi apartamentu zamknęły się za nimi, Whittaker zamówił rozmowę z Ellisem i najwyraźniej był poirytowany tym, że go nie zastał.
— Czekam w apartamencie pani Chenowith w hotelu Mark Hopkins. Proszę łączyć, jak to tylko będzie możliwe — powiedział i odłożył słuchawkę.
— Nie ma go? — zdziwiła się Cynthia.
— Byłby, gdybym zadzwonił o ustalonej porze. Tyle że nie pomyślałem o tym do chwili, kiedy stało się dobrym pretekstem, aby zostać z tobą sam na sam.
Zaskakując samą siebie, uśmiechnęła się, chociaż w duchu pomyślała: „Dlaczego mu nie powiem czegoś w rodzaju: »Jimmy, nie wyobrażaj sobie zbyt wiele«, tylko uśmiecham się jak ta głupia?”
No cóż, był rozbrajający w tej szczerości, ale chodziło też o coś więcej, o myśl, którą ze wszystkich sił starała się odepchnąć od siebie, ilekroć się pojawiła, ale wcale nie przychodziło to łatwo.
A myśl była taka, że czas upływał niepowstrzymanie. Lada chwila Jimmy i Greg — a może także ten Garvey, który wydawał jej się chłopaczkiem przebranym w mundur marynarza — znajdą się na okręcie podwodnym, aby próbować nawiązać kontakt z Fertigiem i jego powstańcami. Istniało wielkie prawdopodobieństwo, że zostaną złapani, a w takim razie czekała ich niechybna egzekucja. Cynthia widziała fotografie, ilustrujące, jak Japończycy traktują pojmanych Amerykanów. Najpierw ich torturowali, a potem najczęściej ścinali.
Kiedy zaś pojawiała się taka perspektywa, to słabe doprawdy stawały się moralne racje przeciw pójściu do łóżka z kimś, kto być może wkrótce zostanie pozbawiony głowy. Szczególnie jeśli i on pragnął się kochać.
Tyle że kto jak kto, ale Jimmy miał wielką siłę przetrwania. Jeśli wróci zwycięsko z misji, fakt ich wspólnego znalezienia się w łóżku będzie traktował jako wstęp do następnego kroku: stanięcia przed ołtarzem.
Tymczasem istniało bardzo wiele powodów, dla których nie mogła go poślubić. Po pierwsze, uczucie, które do niego żywiła, nie było tym, które, wedle jej wyobrażeń, powinno się żywić do przyszłego małżonka i ojca dzieci. Był od niej młodszy, a poza tym ona była kochanką jego wuja. Często przychodziło jej do głowy, że cała jej sympatia do Jimmy’ego płynie z jego podobieństwa do Chesty’ego. Zresztą, sympatię, ale bez gorącego uczucia, żywiła także dla Grega. Przypuszczała, że wyznał jej miłość w żartobliwej formie, ale całkiem serio, tyle że ona jej nie odwzajemniała.
Byłoby znacznie prościej, gdyby była puszczalska. Nie taka, która daje każdemu, kto poprosi, ale w stylu, na przykład, Charity Hoche. Charity nie miałaby wielkich trudności z sytuacją, w której znalazła się Cynthia. Wiedząc, że podkochuje się w niej — a przynajmniej: pożąda jej — dwóch facetów, którzy i jej wydają się nie od rzeczy, po prostu poszłaby do łóżka z obydwoma. Czy, mówiąc ściśle, z każdym z nich z osobna.
— Chyba powinniśmy porozmawiać o Joe Garveyu — powiedziała Cynthia. — Ellis będzie chciał wiedzieć, kiedy się go spodziewać. — Whittaker kiwnął głową. — Przydałby ci się jako zastępstwo dla Grega, gdyby coś mu się przytrafiło.
— Tyle że małemu Joe Garveyowi przyświeca, jak się zdaje, wizja głównej roli.
Whittaker podszedł do barku, zrobił sobie drinka i wrócił z nim na sofę, na którą opadł z wyprostowanymi nogami.
— Do tego brak mu kwalifikacji — stwierdziła Cynthia.
— Z punktu widzenia Eldona Bakera mnie także, gdyż nie ukończyłem jego sławetnego kursu. Podobnie jak ty, zresztą.
— Nie możesz tego zostawić? W ten sposób wcale nie będzie nam się łatwiej rozmawiało.
— Trudności dopiero się zaczną.
— Jak to?
— W starej, dobrej Anglii pieprzyłem jedną księżnę.
— Jimmy, na miłość boską!
— Elizabeth Alexandrę Mary, księżnę Stanfield. Whitbey House to jej posiadłość rodowa zarekwirowana na czas wojny. Mąż służył w RAF–ie, ale zaginął podczas akcji bojowej. Inicjatywa wyszła ode mnie, nie od niej. Zdaje się, że jest na to jakieś dobre określenie. — Przez dłuższą chwilę patrzyli sobie w oczy, aż wreszcie Cynthia odwróciła wzrok. — W Kairze posuwałem inną mężatkę. Jej mąż wyjechał do de Gaulle’a — dokończył Whittaker.
— Dlaczego mi o tym mówisz? Sądzisz, że to zabawne?
— Chcę, żebyś wiedziała.
— A mnie to kompletnie nie interesuje.
— Czasami, i to w zupełnie nieodpowiednich momentach, stawało mi w głowie pytanie: „Dlaczego to robię? Jeśli naprawdę kocham Cynthię, dlaczego pieprzę się z innymi kobietami?” — Spojrzał tak, jakby od Cynthii oczekiwał odpowiedzi. — A ponieważ nie przychodziło mi do głowy żadne inne wyjaśnienie, chyba trzeba uznać, że jestem kawał sukinsyna.
— Inne brzmi tak, że wcale mnie nie kochasz. Zresztą, Jimmy, co tu mówić o miłości. Znamy się od dzieciństwa. Opiekowałam się tobą, kiedy byłeś smarkaczem.
— Zakochałem się w tobie jako czternastolatek — oznajmił rzeczowo. — Zobaczyłem, jak wychodzisz z basenu Chesty’ego w Palm Beach, i serce zamarło mi w piersi. I ciągle zamiera, ilekroć cię widzę. Moim zdaniem znaczy to tyle, że naprawdę cię kocham.
— Co z Garveyem?
— „»Co z Garveyem«, spytała, zmieniając temat” — powiedział Whittaker, przedrzeźniając Cynthię, i odstawił pustą szklaneczkę na stolik. — Nie, nie, tak łatwo się nie wymigasz, Cynthio.
— O jakie wymigiwanie się ci chodzi?
— Bycie Matą Hari to coś więcej niż bieganie z karabinem po wirgińskich zagajnikach czy imponowanie ludziom legitymacją BSS.
— Znowu wracamy do tych twoich głupot.
— Trzeba też podejmować decyzje. Na przykład takie: „Czy mam posłać dzieciaka w uniformie marynarza na misję, podczas której może utonąć lub stracić głowę?”
„On również wie! Trudno, żeby nie wiedział, jak Japończycy traktują jeńców. I z tą świadomością tam jedzie…”
Miał teraz spojrzenie Chesty’ego. Znowu odwróciła wzrok. Poczuła, że zbiera się jej na płacz. Także ona zrobiła sobie drinka. Zastanawiała się, czemu Jimmy nie postawi sprawy Garveya jasno: „Tak, bierzemy go” albo: „Nie, zostaje”. Miał wszelkie kompetencje, by rozstrzygnąć, czy umiejętności Garveya jako radiooperatora brały górę nad jego niedojrzałością oraz czy w ogóle nadawał się na taką misję.
I nagle pomyślała, że to właśnie z przyczyny, którą sam wymienił: był sukinsynem, bardzo po męsku gruboskórnym. Jemu rzeczywiście wydawało się, że ona traktuje wszystko jak zabawę, że po prostu zachciało jej się być szpiegiem, bo to „modne i twarzowe”. Śmiał nawet nazwać ją Matą Hari, która dla uciechy wymachuje legitymacją BSS.
„Niech go cholera!”
— Niech jedzie! — powiedziała zdecydowanie. Jimmy krótko kiwnął głową. Ich spojrzenia spotkały się.
— Czy mogę liczyć na prostą odpowiedź na proste pytanie? — spytała.
— To zależy — powiedział wymijająco. Zadzwonił telefon; okazało się, że to Ellis.
— Przepraszam, że nie zadzwoniłem wcześniej — rzekł Whittaker. — Zapomniałem.
Poinformował, że sprzęt jest skompletowany, pogoda zapowiada się nieźle i jeśli tylko Ellis nie będzie miał żadnych przeciwwskazań, wyruszą na Hawaje zgodnie z planem. Chwilę słuchał, a potem odrzekł:
— Tak, szefie, będę się starał.
Ellis na pewno chciał, żeby uważał na siebie. Jimmy odłożył słuchawkę.
— A jak brzmi pytanie?
— Boisz się?
— Jeśli się czegoś boję — odezwał się po chwili — to tego, że odpowiem coś nie tak na jakieś głupie pytanie, ale dla ciebie będzie to pretekstem, żeby kazać mi się wynosić.
— Boisz się, Jimmy? — powtórzyła.
— Niewykluczone, że to jedno z tych głupich pytań, ale trudno. Czas szczerości. Nie, nie boję się. Znam się na tych rzeczach. To bardziej ekscytacja, większa niż przy lataniu.
Przyglądała mu się z niedowierzaniem w oczach, potem ze zdziwieniem i dopiero po jakimś czasie zrozumiała, że mówił prawdę.
— Co? Zła odpowiedź? — spytał zgryźliwie.
— Nie takiej się spodziewałam.
— Więc jak? Mogę zostać?
Poczuła, że się czerwieni, nogi zaczęły jej lekko dygotać, a w żołądku pojawił się kurcz.
Popatrzyła na niego niepewnie.
— Lubię cię — stwierdziła po prostu, na co on wstał z sofy i zdecydowanym krokiem podszedł do Cynthii.
Zakłopotana odwróciła twarz, ale wtedy poczuła, jak koniuszki jego palców dotykają jej policzków i delikatnie obracają głowę. Spojrzeli sobie w oczy. Palce Jimmy’ego ześliznęły się na jej kark i ramiona, a jego twarz zanurzyła się w jej włosy. Przygarnął ją do siebie, a jego ciało wyraźnie ożyło.
Poczuła, jak bierze ją na ręce i niesie w kierunku sypialni.
W tunelu prowadzącym na dziedziniec dawnego klasztoru św. Gertrudy dieslowska półciężarówka Tatra ledwie się mieściła, a powgniatane błotniki i porysowane ściany zdradzały, że czasami dochodziło do mniejszych lub większych kolizji.
Samochód ze zgrzytem i piskiem zatrzymał się na dziedzińcu o jakieś trzy metry od drzwi wejściowych, zza których wypadło trzech strażników w szarych mundurach i czarnych buciorach. Wszyscy mieli przy pasach pałki i automatyczne pistolety kaliber .32. Dwóch zajęło stanowiska po obu stronach ciężarówki, trzeci z listą w ręku stanął przy drzwiach. Odhaczał na liście każdego kolejnego więźnia, który wychodził na dziedziniec i wspinał się do ciężarówki.
Więźniowie na ubrania, w których zostali aresztowani, musieli nałożyć czarne drelichowe spodnie i kurtki. Na głowach mieli czarne czapki, najczęściej za duże, spadające na uszy. Było ich ponad trzydzieścioro, nie mogli się więc pomieścić w ciężarówce wygodnie. Stali w niej stłoczeni w trzech rzędach.
Dochodziła szósta, na śniadanie dostali kawałek ciemnego chleba i chudy kapuśniak. Nie dość, że wstrętne, to na dodatek mało. Na obiad zawsze był ten sam gliniasty chleb ze smalcem, gulasz, od wielkiego święta tradycyjnie z papryką, przeważnie jednak jakieś żylaste ochłapy smętnie pływające w cienkiej lurze.
Kiedy wszyscy więźniowie znaleźli się już pod plandeką, policjant z listą wrócił do wnętrza, dwaj pozostali zaś wskoczyli na motocykle BMW, włączyli silniki, a kiedy więźniarka ruszyła, pojechali za nią w odległości dziesięciu — piętnastu metrów.
Więzienie znajdowało się na obrzeżach Pécsu. Trzy minuty po opuszczeniu dziedzińca tatra na pierwszym biegu mozolnie wspinała się wąską, wyłożoną brukowcami uliczką. Motocykle musiały trzy razy zatrzymywać się, aby pozwolić jej się oddalić o kilkanaście metrów. Kiedy ciężarówka zaczęła zjeżdżać po drugiej stronie wzgórza, robiła to niedużo szybciej, w nocy bowiem padało i kocie łby były oszronione. W innych warunkach samochód gnał w dół jak oszalały. U podnóża wykręcił w ulicę jakby wyłożoną węglem, który spadał z jadących od strony kopalni ciężarówek i po kołami samochodów zamieniał się w pył, pokrywający piaszczyste podłoże mniej więcej siedmiocentymetrową warstwą.
Na terenie kopalni zatrzymali się, a więźniowie bez żadnego polecenia zeskoczyli na ziemię i zebrali się przy zejściu do szybu, gdzie do ogromnego koła przywieszone było stalowe pudło windy ze ścianami z drucianej siatki. Kiedy wszyscy więźniowie znaleźli się w środku, kabina ruszyła w dół.
Pięć metrów poniżej powierzchni zrobiło się wyraźnie ciemniej; po następnych piętnastu metrach nic już nie widzieli, zupełnie jakby oślepli. Na głębokości stu pięćdziesięciu metrów winda zatrzymała się i jakąś chwilę kołysała się w górę i w dół na elastycznych linach, po czym znieruchomiała. W sztolni mdło jarzyły się elektryczne lampki, każdy z więźniów otrzymał karbidową czołówkę. Skupili się wokół długiego stołu i najpierw oczyścili je, potem włożyli do brązowych zasobników malutkie pastylki karbidu, dodali wody i szybko umieścili pojemniki na powrót w lampkach. Z sykiem zaczął ulatniać się gaz, który podpalili, a następnie przytwierdzili latarki do hełmów. Sztygar kiwnął na dwóch więźniów, aby zostali, a pozostałym kazał iść w głąb chodnika.
„Będę zbierał szuflą ośle gówno”, pomyślał porucznik wojsk lądowych USA, Erik Vollmer. „Ciekawe, czemu na mnie padło. Najczęściej dostają to starsi, bo do zgarniania łajna i rozkładania siana nie trzeba dużo siły”.
W kopalni główną siłę pociągową stanowiły osły, które ciągnęły wózki wypełnione węglem do windy. Tam je wyprzęgano, pełny wózek wypychano na miejsce pustego, który osioł ciągnął na wyrobisko.
Erik był zrazu poruszony straszliwym losem zwierząt, nie bardzo jednak miał czas głębiej nad tym rozmyślać, ciągle bowiem lękał się, że lada chwila pojawią się oprychy z SS lub gestapo albo z ich węgierskiego odpowiednika, Czarnej Gwardii, i tak się do niego dobiorą, że los osłów uzna za wybawienie.
Jak na razie dwoma ostatnimi funkcjonariuszami Czarnej Gwardii, których widział, byli podoficerowie, którzy jego i profesora Dyera dostarczyli do więzienia. Jeden z nich, przypuszczalnie sierżant, ale tego nie był pewien, następnego ranka przypatrywał się, jak strażnik więzienny przegląda rzeczy odebrane im podczas aresztowania na barce. Brakowało wśród nich zegarka i pieniędzy, ale Vollmer bez sprzeciwu podpisał przedstawiony mu wykaz przedmiotów, gdyż moment nie wydawał się najwłaściwszy, aby wykłócać się o swój dobytek.
— Wszystko zostanie zwrócone po odsiedzeniu wyroku — oznajmił strażnik.
Vollmer milczał, mając nadzieję, że na jego twarzy nie widać ulgi. W głowie zaświtała mu nadzieja, że aresztowano ich nie dlatego, iż on i Dyer byli poszukiwani w całych Niemczech i na wszystkich okupowanych terytoriach, lecz dlatego, że uznano ich za spekulantów, którzy z grubymi portfelami przyjechali szmuglować żywność. Problem polegał na tym, czy oskarżono ich o spekulację czy tylko o „podróż bez zezwolenia”, którym to eufemizmem określano nielegalne wyprawy Austriaków i Niemców na Węgry w poszukiwaniu salami i wędzonki.
— A czy można wiedzieć, za co zostaliśmy skazani i na jak długo? — ośmielił się spytać Vollmer.
— Trzy miesiące — zwięźle wyjaśnił strażnik. — Podróż bez zezwolenia do Pécsu.
— Dziękuję panu za wyjaśnienie.
— Trzy miesiące w kopalni może was nauczy, żeby się na przyszłość nie ukrywać przed policja rzeczną — dorzucił strażnik.
Vollmer wyczuł w tym delikatną sugestię, że prawdopodobnie wszystko skończyłoby się bardziej polubownie, gdyby patrolowi policji zaoferowali łapówkę, i coś go kusiło, aby i teraz zaproponować pieniądze, ale rozsądek podszepnął, żeby nie ryzykować. W tej chwili nie mógł ufać swojej ocenie sytuacji; czuł, jak pulsuje mu żyła na czole.
— Będę o tym pamiętał — przytaknął.
Tak więc szczęście uśmiechnęło się do nich, ale nie było pewne, jak długo to potrwa. Na przykład profesor Dyer mógł wpaść w panikę i uznać, że uratuje się, jeśli zadenuncjuje Vollmera. Także Gisella, która nie została aresztowana, mogła wpaść w ręce policji i ich wydać. No, a przede wszystkim ktoś mógł skojarzyć dwóch rzekomych przemytników z osobami, których bez wątpienia poszukiwały wszystkie niemieckie służby bezpieczeństwa.
Nic jednak nie można było zrobić, pozostawało tylko czekać.
Drugiego dnia w kopalni wózek pełen węgla zmiażdżył profesorowi Dyerowi palec u ręki; rannego krzywiącego się z bólu zabrano do więziennego szpitala. Także i to mogło na niego zwrócić uwagę organów ścigania, ale nic takiego nie nastąpiło.
Dyer wrócił z obwiązaną ręką i odtąd zostawał w więzieniu, gdzie zamiatał cele i napy chał sianem materace. Vollmer każdego wieczoru musiał udawać spokój i pewność siebie, których aż tak wiele w nim nie było. Każdego też ranka, wychodząc z celi, mrugał figlarnie do profesora, chociaż wcale nie było mu do śmiechu.
Osły czekały spokojnie w boksach. Ponieważ kopalnia była całym ich światem, nie były nawet świadome okrucieństwa swego położenia.
Chodnik, w którym znajdowały się ośle zagrody, miał kilkaset metrów długości; boksy znajdowały się mniej więcej pośrodku. Wszędzie czuć było odór odchodów; górował nad wszystkim zapach amoniaku powstającego z rozkładającego się moczu. Kiedy zbliżyli się do wózka, na który ładowano ośli gnój, Vollmer zrozumiał, dlaczego dzisiaj do pracy tutaj został wyznaczony on i inny młody, muskularny więzień. Na wózek trzeba było najpierw załadować zdechłego osła.
— Tot — powiedział sztygar zupełnie niepotrzebnie.
Pokazał im, jak opuścić jeden bok wózka i jak przy użyciu wielokrążka załadować ścierwo. Osioł miał otwarte, zadziwiająco białe ślepia; zaczynał już cuchnąć. Kiedy obwiązali go i przy użyciu wielokrążka zaczęli wyciągać z boksu, z ciała wylała się niebieskawa, tak śmierdząca ciecz, że Vollmerowi nie udało się powstrzymać mdłości. Sztygar zaczął rechotać, że od razu widać, iż facet z miasta zupełnie jest nienawykły do solidnej pracy na wsi. Załadowali padlinę, po czym z następnych przegród zaczęli wybierać gnój. Zanim doszli do końca, martwego zwierzęcia nie było już widać spod odchodów.
Kiedy zaprzęgnąwszy osła do wózka, jechali do windy, Vollmer uświadomił sobie, że stracił rachubę, ile już czasu są w więzieniu. Cóż za idiotyzm, że nie pomyślał o zaznaczaniu dni. A zresztą… żadna różnica. Na długo przed upływem dziewięćdziesięciu dni zorientują się, że nie jest bynajmniej tylko małym szmuglerem. A potem też niewiele czasu upłynie do chwili, gdy jakiś więzień zwali jego ciało na wózek, jak dzisiaj zrobili to z osłem.
Komandor podporucznik Stuart J. Collins, szyfrant z kwatery głównej NDPAC, był świadom tego, że równy mu stopniem oficer, który w śnieżnobiałej koszuli siedział za biurkiem w zewnętrznym sekretariacie NDPAC, patrzy z dezaprobatą na jego pomięty mundur polowy, pod którego pachami ciemniały plamy od potu.
W sekcji kryptograficznej, która mieściła się w piwnicy biało otynkowanego budynku, była rzecz jasna klimatyzacja, tyle że urządzenia z roku 1937 nie obliczono na taką ilość osób w trzech niewielkich pomieszczeniach. W rezultacie było w nich duszno i wszyscy ociekali potem.
No cóż, trudno, jeśli pani komandor podporucznik — co to za pomysł z babami w marynarce!!! — nie podoba się jego strój, jej sprawa, w końcu służba to służba.
— Admirał pana przyjmie, komandorze — odezwała się zupełnie niepotrzebnie, albowiem Collins przed chwilą równie dobrze jak ona usłyszał przez interkom polecenie admirała, aby go wpuścić.
Wszedł do gabinetu.
— Dzień dobry, sir — powiedział i podał admirałowi księgę, w której ten potwierdził odbiór wiadomości ściśle tajnej numer 32–2–1009, po czym otrzymał kopertę z nadrukiem ŚCISLE TAJNE.
Naczelny dowódca wyjął z koperty kartkę i przeczytał:
PILNE
ŚCIŚLE TAJNE
OD: SZEF OPERACJI MORSKICH WASZYNGTON DC
DO: D–CA PACYFIKU, PEARL HARBOR (DO RĄK
WŁASNYCH)
UDOSTĘPNIĆ OKRĘT PODWODNY KLASY GATO DLA
WYKONANIA ZADANIA KTÓREGO DATĘ I CEL PODA
CJ CHENOWITH Z BIURA SŁUŻB STRATEGICZNYCH
STOP CHENOWITH W TOWARZYSTWIE TRZECH (3)
OSÓB W DRODZE DO BARBERS POINT STOP LOT
232 STPMWUSA PRZEWIDYWANY CZAS PRZYBYCIA
1530 14 LUTEGO STOP TOWARZYSZĄCY BAGAŻ
MNIEJ WIĘCEJ DWIE TONY W TRZYDZIESTU
DWÓCH (32) SKRZYNIACH NALEŻY TRAKTOWAĆ
JAK ŚCIŚLE TAJNY STOP ŻADNYCH DALSZYCH
WYJAŚNIEŃ W SPRAWIE NINIEJSZEGO ROZKAZU
STOP W RAZIE NIEMOŻNOŚCI WYKONANIA NDPAC
NIEZWŁOCZNIE POINFORMUJE SOM O PRZYCZYNACH
WICEADMIRAŁ SOLOMON
Naczelny dowódca podniósł wzrok na Collinsa.
— Bez odpowiedzi, komandorze.
— Tak jest, sir — odrzekł Collins i zrobił w tył zwrot, ale zatrzymał go głos przełożonego.
— Collins! Ponowny w tył zwrot.
— Tak jest, sir?
— Gorąco tam u was?
— Tak jest, sir.
— Informował pan służby techniczne?
— Tak jest, sir.
— I co?
— Odpowiedzieli, że taka jest wydolność urządzenia i nic na to nie mogą poradzić.
— Niech pan posłucha, Collins. Uda się pan do starszego sierżanta sztabowego Kellermana ze służb remontowych, z którym służyłem razem jeszcze na „Des Moines”, i przekaże mu pan, że rozumiem wszystko, jeśli chodzi o wydajność aparatury, ale mnie osobiście zależy na tym, żebyście mieli tam trochę chłodniej.
— Tak jest, sir. Bardzo dziękuję, panie admirale.
— A po drodze niech pan przekaże komandor Oster, że chcę jak najszybciej widzieć u siebie admirała Keene’a.
— Aye, aye, sir.
Wiceadmirał Geoffrey H. Keene, który dowodził okrętami podwodnymi we Flocie Pacyfiku, rumiany czterdziestotrzylatek wyglądający znacznie młodziej, jak przystało na zawodowego oficera, każdy rozkaz przyjmował z ochotą i pełną gotowością do jego wykonania.
— Gerry, jakie okręty klasy Gato mamy gotowe do wypłynięcia?
— Dokładnie w tej chwili żadnego, sir, ale za trzy, cztery dni będzie do dyspozycji „Drum”. Po rejsie próbnym jest w stoczni na Kahoolawe, gdzie usuwają drobne usterki.
— Jest zadanie do wykonania; zdaje się, że chodzi o przewóz osób.
— Tak, sir?
Ton głosu Keene’a zdradzał, że oczekuje na jakieś dalsze informacje.
— Skoro żadna inna jednostka nie będzie dostępna wcześniej, skorzystamy z „Drum”.
— A może „Narwhal”, sir? Niedługo ma opuścić San Diego.
— Za długo musielibyśmy czekać, admirale. „Drum”. Jeśli mieliście już dla niego jakieś zadanie, ta sprawa ma pierwszeństwo.
Dowódca floty podwodnej miał na końcu języka pytanie, jaki jest sens wykorzystywania wartego wiele milionów dolarów okrętu w roli swego rodzaju taksówki. Owszem, okręty podwodne od czasu do czasu gdzieś kogoś przewoziły, ale tylko jako gest dobrej woli i tylko w przypadkach, gdy nie stawało to na przeszkodzie innym obowiązkom, a tymi zawsze były: niszczenie bojowych i transportowych jednostek przeciwnika.
Wszelako użycie w ostatnim zdaniu „admirale”, a nie „Gerry” delikatnie przypominało, że chodzi o rozkaz, a z rozkazami się nie dyskutuje. Dlatego też wiceadmirał Keene odpowiedział:
— Aye, aye, sir.
Dowódca Pacyfiku podał mu tajną wiadomość.
— Byłoby nieźle, gdybyś znalazł czas i mógł powitać tego Chenowitha z BSS na lotnisku. Przekażesz przeprosiny, że sam nie mogłem się zjawić, a potem delikatnie spróbujesz wybadać, o co w tym wszystkim, u diabła, chodzi.
— Aye, aye, sir.
Mający głębokość co najmniej tysiąca sążni kanał Alenuihaha biegnie między hawajskimi wysepkami Hawaii, Maui i Kahoolawe.
Jakieś sześćdziesiąt kilometrów na południe od południowego wybrzeża Kahoolawe znajduje się raptowny uskok i głębokość z tysiąca czterystu sążni zmniejsza się do sześciuset pięćdziesięciu, by następnie osiem kilometrów od brzegu równie gwałtownie zmniejszyć się do czterdziestu.
Ostatnim sprawdzianem USS „Drum” (SS 228), okrętu podwodnego długości dziewięćdziesięciu trzech metrów, było wpłynąć do kanału od strony Pacyfiku nocą, przy gwiezdnej nawigacji, na wysokości pierwszego uskoku zejść z powierzchni na największą głębokość i wziąć kurs na zatokę Waikahalulu. Następnie okręt miał wejść na głębokość niemal peryskopową i dysponując mniej więcej czterdziestoma sążniami wody, płynąć tak długo, aż przy dziennym świetle wskazany cel zostanie wykryty przez peryskop.
Okręt rozminął się z zatoką o osiem kilometrów. Dowódca, krępy, rumiany, jasnowłosy komandor podporucznik Edwin R. Lennox, który przed trzema dniami świętował trzydzieste urodziny, był rozczarowany, ale nie zaskoczony. Nie było sposobu na zorientowanie się w prądach kanału Alenuihaha ani w pływowych wodach wokół wyspy.
Kiedy peryskop wreszcie zlokalizował cele, komandor Lennox, nie odrywając oczu od okularu, wydał spokojnie rozkaz:
— Alarm bojowy, kapitanie! Załogi ogniowe w pogotowiu do zajęcia stanowisk!
— Aye, aye, sir!
Kapitan William G. Rutherford, dwudziestosiedmioletni, jasnowłosy, szczupły zastępca dowódcy „Drum”, przekręcił brązową gałkę. Cały okręt przeszył dźwięk dzwonka, który sprawił, że wszędzie, z wyjątkiem peryskopu, zawrzało.
— Ster zero osiem pięć — zakomenderował Lennox.
— Aye, aye, sir, kurs zero osiem pięć! — wykrzyknął sternik, a po chwili potwierdził: — Jest zero osiem pięć, sir!
— Głębokość trzydzieści metrów — polecił Lennox i złożył uchwyty peryskopu. — Opuścić peryskop.
Peryskop gładko zjechał w dół.
— Jest trzydzieści metrów, sir — rozległo się potwierdzenie.
— Tak trzymać.
Lennox podszedł do ściany i ruchem dźwigni uruchomił system łączności wewnętrznej.
— Mówi kapitan. Muszę przypomnieć, obawiam się, że wszystko zrobimy na czas, jeśli każdy będzie uważnie wykonywał, co do niego należy. Nie chcę tracić czasu na wyławianie kogoś, kto pośliznął się na drabince i wypieprzył za burtę.
Lennox tego nie słyszał, ale przez cały okręt przemknął szmer rozbawienia.
— Załogi ogniowe w pogotowiu, sir — oznajmił Rutherford.
— Świetnie. Obrócić na dwa sześć pięć — rozkazał Lennox.
— Kurs dwa sześć pięć — powtórzył sternik, a okręt podczas zwrotu przechylił się niczym samolot, po czym wyprostował.
— Peryskop w górę.
Peryskop podjechał z lekkim szmerem.
— Jest dwa sześć pięć — sir.
— Tak trzymać — polecił Lennox i obrócił się do zastępcy.
— Gotów, Bill?
— Tak jest, sir.
— W porządku. Na powierzchnię!
Dwadzieścia sekund później ze skłębionej wody wynurzył się dziób „Drum”, czemu towarzyszył obłok czarnych spalin, gdy okręt przeszedł z baterii na silnik dieslowski.
Na szczyt kiosku wspięli się Lennox, Rutherford i spiker.
— Dziesięć węzłów — polecił Lennox. — Załogi ogniowe na stanowiska i meldować, kiedy gotowi.
Spiker powtórzył rozkaz do mikrofonu.
Marynarze w stalowych hełmach i kamizelkach ratunkowych wysypali się z wnętrza okrętu i rozdzielili na trzy grupy: jedna rzuciła się do działka 125 mm z przodu kiosku, druga zajęła pozycje przy szybkostrzelnym działku 40 mm na platformie poniżej stanowiska dowodzenia, trzecia ulokowała się przy szybkostrzelnym działku 20 mm z tyłu kiosku. Reszta marynarzy otworzyła żywy łańcuch, wzdłuż którego do działek popłynęła amunicja.
Jeden po drugim dowódcy baterii zgłaszali gotowość bojową.
— Działka gotowe, sir — poinformował kapitan Rutherford i dorzucił: — Sto osiemnaście sekund.
Lennox kiwnął głową i polecił:
— Rozpocząć ostrzał!
— Rozpocząć ostrzał — powtórzył spiker do mikrofonu. Lennox i jego zastępca przyłożyli lornetki do oczu i zaczęli przepatrywać brzeg Waikahalulu. Cele, obciągnięte brezentem drewniane stelaże, miały markować zbiorniki z ropą naftową.
Studwudziestkapiątka oddała pięć strzałów: jeden poszedł Panu Bogu w okno, cztery pozostałe dotarły tam, gdzie powinny. Oba szybkostrzelne działka strzelały ogniem ciągłym; dwudziestka gwałtownym stacatto, czterdziestka rytmem odrobinę wolniejszym. Nad celami pojawiły się obłoki kurzu i dymu.
Kiedy komandor Lennox zobaczył błysk ostatniego wystrzału z działka 125 mm, nie odrywając oczy od lornetki rozkazał:
— Przerwać ogień, zabezpieczyć działa, oczyścić pokład.
Spiker powtórzył polecenia. Obsada baterii przygotowała je do zanurzenia. Załogi szybkostrzelnych działek przekazały nie wykorzystaną amunicję z powrotem do wnętrza okrętu, a potem w środku zniknęli też wszyscy marynarze.
— Wszyscy pod pokładem, sir — zameldował spiker.
— Zanurzenie!
— Zanurzenie! — powtórzył spiker.
Rozległ się klakson. Zastępca, spiker, a na końcu komandor zeszli ze stanowiska na kiosku i zabezpieczyli właz. W tym momencie pokład zniknął już pod wodą.
— Głębokość czterdzieści pięć — polecił Lennox.
— Czterdzieści pięć, sir — powtórzył Rutherford.
— Sternik, co tam mamy? — spytał Lennox po jakiejś minucie.
— Dwa sześć zero stopni, sir, i… — sternik odczekał, aż strzałka głębokościomierza znajdzie się w odpowiednim miejscu — …i cztery pięć metrów, sir.
— Tak trzymać — powiedział Lennox i znowu uruchomił system łączności wewnętrznej. — Mówi kapitan. Jak na bandę pastuchów z Kansas i chuliganów z Brooklynu nie poszło tak źle. I słyszę, że udało się nie spaść z pokładu.
I znowu przez okręt przetoczyły się śmiechy.
Nie wyłączając mikrofonu, odwrócił się do sternika i rzucił:
— Wyjście na powierzchnię, kurs na Pearl Harbor, szesnaście węzłów. — A potem patrząc na Rutherforda, dodał: — Kapitanie, proszę sprawdzić systemy uzbrojenia i wcale się nie zdziwię, jeśli znajdziecie coś, czego naprawa będzie wymagać trzydziestu sześciu godzin.
— Aye, aye, sir.
— No i, rzecz jasna, nie widzę powodu, aby ci, którzy nie będą potrzebni, nie mieli zejść na ląd.
— Aye, aye, sir — odrzekł Rutherford.
Piątego lutego radiostacja KSF, która jak dotąd ożywała tylko w odpowiedzi na sygnały od Fertiga — na razie udało mu się jedynie przesłać wiadomość do żony, że żyje i nie jest w niewoli — zgłosiła się sama.
KSF DO MFS MIASTO I STAN GDZIE MIESZKA
PATRICIA BĘDĄ FRAZAMI KODOWYMI W OBIE
STRONY STOP WYPRÓBOWAĆ NATYCHMIAST STOP
KSF ODBIÓR
Córka Fertiga, Patricia, mieszkała w Golden w stanie Kolorado. Wykorzystując obie nazwy jako podstawę banalnego kodu dwustronnego, amatorski nadajnik Fertiga przesłał wiadomość, ale jedyna odpowiedź brzmiała:
KSF DO MFS NIC DLA CIEBIE NA RAZIE KSF KONIEC
Dwa dni później, 11 lipca 1943 roku, KSF znowu się odezwała:
ODTĄD JESTEŚ WYZB POWTARZAM WYZB STOP
WSZELKA POWTARZAM WSZELKA DALSZA ŁĄCZNOŚĆ
Z KAZ POWTARZAM KAZ STOP KAZ DOSTAŁ ZAPIS
CAŁEJ DOTYCHCZASOWEJ ŁĄCZNOŚCI KSF KONIEC
KAZ to kryptonim sztabu generała Douglasa MacArthura, dowódcy południowo–zachodniego Pacyfiku. Przez cały czas słyszeli KAZ, ale kontaktu nie zdołali nawiązać.
Wyglądało na to, że teraz wszystko się zmieni, a tymczasem kilkanaście godzin wywoływania KAZ pozostało bez skutku. Mogło to wynikać z różnych przyczyn, jak chociażby tej, że sklecona po amatorsku radiostacja Gerarda Almendresa nie miała wystarczająco dalekiego zasięgu. Fertig nie dopuszczał do siebie myśli, że MacArthur w ogóle nie chce z nim rozmawiać.
Sam Fertig nie znał bezpośrednio MacArthura, ale znali go jego przyjaciele, którzy jeden w drugiego powtarzali, że MacArthur, kiedyś szef sztabu wojsk lądowych, potem marszałek armii filipińskiej, który następnie znowu przywdział mundur wojsk lądowych, miał ego porównywalne, powiedzmy, z Karolem Wielkim.
Fertig wcale nie uważał, iż to MacArthur winien był klęski na Filipinach — wprost przeciwnie, bardzo wysoko cenił jego militarne talenty, a opóźniające porażkę manewry uważał w tak dramatycznej sytuacji za prawdziwe majstersztyki — niemniej bez trudu potrafił sobie wyobrazić, że MacArthur wstydzi się tej przegranej. Jeśli tak, to tym bardziej niewygodna musiała być świadomość, że oto nie wszyscy amerykańscy żołnierze posłusznie wywiesili białą flagę i oddali się do niewoli.
Podczas swej krótkiej służby oficerskiej Fertig szybko nauczył się starego triku żołnierskiego, który stosowano, gdy chodziło o zaopatrzenie. Jeśli składało się zapotrzebowanie na coś dla, powiedzmy, stu ludzi, a chciało się to na pewno dostać, zamówienie należało złożyć na dwieście, a jeszcze lepiej: czterysta osób. Wtedy gdy odpowiednie władze redukowały zamówienie o połowę czy nawet trzy czwarte, i tak wychodziło się na swoje.
Fertig dosyć „hojnie” oceniał swe siły w komunikatach słanych do KSF. Nie: „kłamliwie”, właśnie: „hojnie”. Po prostu wierzył na słowo wszystkim filipińskim oficerom, którzy na przekór wątpliwościom postanowili się nie poddawać, kiedy ci oznajmiali mu, ilu ludzi mają do dyspozycji, a także deklarowali, z jaką chęcią oddadzą się pod jego komendę, jeśli tylko otrzymają odpowiednią ilość jedzenia, sprzętu i pieniędzy.
Dlatego, jeśli słyszał od Filipińczyka, że pięćset osób czeka tylko na broń i żywność, aby podjąć walkę z Japończykami, przyjmował, że istotnie chodzi o pięćset osób, nawet jeśli skądinąd wydawało mu się, że istotnie jest to kilku oficerów i — powiedzmy — sześćdziesięciu żołnierzy.
Kiedy zaś podsumował wszystkie w ten sposób deklarowane siły, wyszło mu około sześciu tysięcy oficerów oraz żołnierzy, a na podstawie tej liczby ocenił, ile potrzebował pieniędzy w złocie, aprowizacji i ekwipunku. Sądząc z komunikatu z 11 lipca, Mac — Arthur był poinformowany o liczebności Sił Zbrojnych USA na Filipinach i tutaj właśnie rodziło się pytanie, jak zareaguje na informację o istnieniu sześciotysięcznej, gotowej do walki armii tam, gdzie, jak meldował, walczono do ostatniego naboju i ostatniego zdolnego do walki żołnierza.
Kiedy podporucznik (do niedawna szeregowy) Robert Bali z SZUSAFIL zameldował, że MacArthur wreszcie się odezwał (a przynamniej odezwała się jego radiostacja KAZ), generał Fertig na ocienionej werandzie swej kwatery popijał herbatę, położywszy na stole thompsona. Była to herbata Liptona, wyhodowana na Dalekim Wschodzie, wysłana do USA, gdzie po odpowiednim przetworzeniu zapakowano ją w torebeczki i wyekspediowano z powrotem na Daleki Wschód. Fertig nie miał pojęcia, jak wpadła w ręce wodza plemienia Mory, który go nią poczęstował, natomiast gotów był przyznać, iż produkty Liptona były znacznie lepsze niż kiedyś był gotów sądzić. Pił teraz herbatę (powiedzmy, znośną) z torebki, którą zaparzono już czwarty raz. Fertig wiedział o tym, gdyż kiedy wyjmował torebkę ze szklanki, aby powiesić ją do wyschnięcia na sznurku, oddzierał jeden rożek. Wszystkie wiszące na sznurku torebki były pozbawione rożków.
Miał nadzieję, że udało mu się ukryć przed podwładnym podniecenie, jakie go ogarnęło.
— Dzięki, Bali — powiedział. — Jak pan myśli, ile zajmie kapitanowi Buchananowi odszyfrowanie depeszy?
— Jakieś trzydzieści minut, sir — odrzekł Bali.
— No, to jak będzie gotowy, niech mi ją tutaj przyniesie. Trzy kwadranse później kapitan Buchanan wręczył generałowi Fertigowi dwie kartki papieru, na których starannie wykaligrafowano odkodowaną wiadomość (Sekcja Łączności SDZUSAFIL nie dysponowała maszyną do pisania). Z samej miny Buchanana — rozczarowanie połączone z zakłopotaniem — Fertig mógł wywnioskować, że dobrych nowin raczej nie będzie.
KAZ DO MFS
JEDEN PPŁK WENDELL W. FERTIG REZERWA
KORPUSU INŻYNIERYJNEGO WOJSK LĄDOWYCH USA
DWA PŁK MARCARIO PERALTA ARMIA FILIPIŃSKA
WYZNACZONY NA DOWÓDCĘ ODDZIAŁÓW PARTYZANCKICH
NA TERENACH CHWILOWO OKUPOWANYCH PRZEZ NPLA
TRZY ZABRANIAM POWTARZAM ZABRANIAM WYSTAWIANIA
SKRYPTÓW WOJSKOWYCH CZTERY DOWÓDZTWO NAD
ODDZIAŁAMI PARTYZANCKIMI SPRAWUJĄ OFICEROWIE
DO TEGO WYZNACZENI
PIĘĆ W RAZIE POTRZEBY PRZEWIDZIANA JEST
DOSTAWA TYLKO BRONI KRÓTKIEJ
ZA GENERAŁA DOUGLASA MACARTHURA NACZELNEGO
DOWÓDCĘ POŁUDNIOWO — ZACHODNIEGO PACYFIKU
GENERAŁ BRYGADY WOJSK LĄDOWYCH USA WILLOUGHBY
Ferit podniósł wzrok i napotkał spojrzenie Buchanana.
— Usnąłem wszystkie „stopy” i tak dalej… generale.
Ostatnie słowo padło po chwili wahania.
„Mało, że nie ma dobrych nowin: są same złe”.
Z punktu widzenia generała MacArthura Fertig był tylko podpułkownikiem Korpusu Inżynieryjnego, a nie generałem brygady dowodzącym siłami zbrojnymi USA na Filipinach. „Dowódcą oddziałów partyzanckich na terenach chwilowo okupowanych przez przeciwnika” był pułkownik Marcario Peralta. Przed wojną dobrze radził sobie w Manili jako adwokat; przed kapitulacją miał stopień majora. Teraz był już pełnym pułkownikiem, zatem zwierzchnikiem Fertiga, co MacArthur podkreślił (kazał podkreślić) w pierwszym punkcie. Niewykluczone, że gdyby Fertig sam siebie nie awansował na generała brygady, teraz on jako pułkownik dowodziłby „oddziałami partyzanckimi”.
Okrutny był punkt trzeci. Fertig osobiście podpisywał skrypty jedno–, pięcio– i dziesięciodolarowe, a Filipińczycy je przyjmowali, uznając, iż generał własnym słowem ręczy, że kiedy wojna się skończy, otrzymają pieniądze w gotówce. Skoro zaś najwyraźniej nie miał co liczyć na złote monety, wszystkie zaciągane pożyczki mógł regulować tylko przy użyciu skryptów.
To był znacznie poważniejszy kłopot niż jego szarża czy wyznaczenie na dowódcę Peralty. Ten znajdował się na wyspie Panay i nie należało się obawiać, że będzie usiłował podporządkować sobie Fertiga. Nie był głupcem i dobrze rozumiał, że Fertig po prostu zignoruje każdą taką próbę.
— Kapitanie Buchanan — odezwał się wreszcie Fertig. — Rozumiem, że nikt oprócz pana nie widział jeszcze tej wiadomości?
— Nikt, sir.
— Niniejszym kwalifikuję ją jako ściśle tajną, w związku z czym nikt nie może dowiedzieć się ojej treści.
— Tak jest, sir.
— Gdyby podporucznik Bali czy ktokolwiek inny dopytywał się, odpowie pan, że chodziło o dostawy dla nas.
— Tak jest, sir. Bardzo przepraszam, sir, ale jak mam się do pan zwracać?
— To już zależy wyłącznie od pana, kapitanie — powiedział Fertig, patrząc Buchananowi w oczy.
Ten przestąpił z nogi na nogę, a potem spytał:
— Czy będzie jakaś odpowiedź, panie generale?
— Nie, nie będzie. To wszystko, kapitanie.
— Czy mogę się odmeldować, panie generale?
— Tak. Albo nie, niech pan chwilę poczeka. Będzie odpowiedź. Kwadrans później MFS nadało informację, która po rozszyfrowaniu brzmiała:
MFS DO KAZ
DO RĄK WŁASNYCH GENERAŁA MACARTHURA
MIEJSCOWI PIĘĆ DNI POD RZĄD OBCHODZĄ
WALENTYNKI STOP PROSZĘ O DOSTARCZENIE
NAJBLIŻSZYM ŚRODKIEM TRANSPORTU LEKARSTW
PRZECIW CHOROBOM WENERYCZNYM STOP ZARAŻONE
CAŁE DOWÓDZTWO STOP FERTIG
— Jeśli chodzi o Charity Hoche — podpułkownik Stevens zwrócił się z rana do Helene Dancy — najlepiej będzie, jeśli wyjedziesz po nią na lotnisko, załatwisz jej w sklepie oficerskim mundur, a potem zabierzesz do Whitbey House. To młoda dama, która ściąga na siebie uwagę, i dla nas byłoby najwygodniej trzymać ją gdzieś na uboczu.
Podpułkownik Stevens był zdania, że najlepiej odziać Charity Hoche w mundur podporucznika WAC.
— W ogóle nosimy się z zamiarem, żeby jej nadać ten stopień, ale na to trzeba czasu. Tak czy owak lepiej, żeby miała na sobie mundur podporucznika niż cywilnej specjalistki, bo to tylko niepotrzebnie przyciąga uwagę.
Pierwsze wrażenie, jakie Charity Hoche zrobiła na kapitan Helene B. Dancy, nie było specjalnie korzystne.
Panna Hoche zeszła po schodkach przystawionych do C–54 Korpusu Transportu Powietrznego, mając na sobie uniform osoby cywilnej zatrudnionej w Departamencie Wojny, a służbowa czapka była zawadiacko przekrzywiona na masie złocistych włosów. Ani kapitan Dancy, ani podpułkownikowi Stevensowi nie przyszło nawet do głowy, że Charity Hoche może się zjawić w Anglii w mundurze cywilnej specjalistki.
Kiedy schodziła, oczom patrzących odsłonił się całkiem spory fragment jedwabnej halki. Gabardynowy płaszcz miała przerzucony przez ramię.
Nadskakiwało jej dwóch oficerów (jeden, zdaniem Dancy, był już w takim wieku, że powinien wykazać więcej rozsądku), których na płycie lotniska obdarzyła promiennym uśmiechem odsłaniającym rząd srebrzyście białych zębów między wargami pokrytymi (znowu w opinii kapitan Dancy) zbyt wielką ilością nazbyt lśniącej szminki.
Dwupoziomowy londyński autobus miał zawieźć przybyłych do miejsca, gdzie powinni wysłuchać dwugodzinnego wykładu, potocznie tytułowanego „Bądźcie mili dla naszych angielskich kuzynów”. Zdaniem licznych Brytyjczyków, problem z Amerykanami polegał na tym, że „mieli za dużo pieniędzy, za dużo jurności i w ogóle było ich za dużo”.
Celem tego wstępnego wykładu było przypomnienie nowo przybyłym Amerykanom, że Wielka Brytania znajduje się w stanie wojny już od trzech lat, że kartki obowiązują niemal na wszystko i że w efekcie Anglicy żywili wręcz odruchową niechęć do względnych luksusów, jakie amerykańscy podatnicy zapewnili swoim wysyłanym za ocean współobywatelom.
Zdaniem kapitan Dancy, był to wykład jakby wręcz ułożony z myślą o Charity Hoche, ale, cóż, niestety nie miała go wysłuchać. Helene pokazała swą legitymację, wyszła z terminalu i zatrzymała Charity, wraz z resztą pasażerów eskortowaną do autobusu.
— Panna Hoche, prawda? Jestem kapitan Dancy. Zechce pani pójść ze mną?
Pulchny podpułkownik, który niósł mały neseser Charity, wydawał się zdruzgotany…
— A mój bagaż?
— Ja się nim zaopiekuję — zapewniła Helene.
Charity pożegnała się z obydwoma oficerami i w ślad za kapitan Dancy przeszła przez terminal, przed którym czekał na nie sztabowy ford.
— Dokąd jedziemy? — spytała Charity i nie czekając na odpowiedź, dodała: — Bardzo trudno jest prowadzić nasz samochód po złej stronie drogi?
— Dla mnie jest to „druga” strona drogi, a nie zła — chłodno oznajmiła Helene. — A odpowiadając na pytanie: nie, trzeba tylko pamiętać, co się robi.
— Dlaczego od razu musimy mieć ze sobą na pieńku? — spytała Charity, trzepocząc rzęsami.
„Bo jesteś młoda i cholernie ładna, a zachowujesz się tak, jakby jedna poważna myśl albo jedna szklanka zimnej wody mogły cię zabić na miejscu”.
— Jeśli takie odniosła pani wrażenie, to przepraszam. Jedziemy na moją kwaterę. Tam zajmiemy się pani fryzurą i nadmiarem makijażu, aby potem wyglądała pani tak, jak powinna wyglądać oficer z Korpusu Kobiecego Wojsk Lądowych.
Charity najwyraźniej nic sobie nie robiła z przygany w głosie Helene.
— Komandor Douglass przypuszczał, że możecie chcieć mnie wsadzić w mundur podporucznika, ale nie był pewien. W każdym razie dokumenty i te… no to, co się nosi na mundurze, mam w torebce. Więc wystarczy je doczepić, podpiąć włosy i zdjąć trochę szminki, tak? — Dancy spojrzała na Charity zaskoczona, a ta ciągnęła słodkim głosem: — Ale chyba najpierw powinnyśmy pojechać na Berkeley Square. Bo nie tylko mam trzy przesyłki „do rąk własnych” dla pana Bruce’a, lecz także leciałam przez Atlantyk z koltem Banker’s Special przyczepionym do stanika. Ciężki jak jasna cholera i chciałabym się go jak najszybciej pozbyć.
Helene pokręciła głową i mruknęła:
— Chyba się trochę pomyliłam co do pani.
— Czy co do mnie, to nie wiem — powiedziała Charity i złożyła usta w ciup. — Ale na pewno się pani pomyliła co do pułkownika Stevensa. Nie pozwoliłby mi tu przylecieć, gdybym była taką kompletną idiotką.
David Bruce, szef sekcji londyńskiej, usłyszał szelest otwieranych drzwi, podniósł wzrok i z pewnym zdziwieniem zobaczył wychyloną zza nich twarz kapitan Helene Dancy.
— Przepraszam, że przeszkadzam, sir — powiedziała. Bruce uniósł pytająco brwi. — Jest tutaj Charity Hoche.
Bruce zmarszczył brwi. Musi pannie Hoche wyraźnie dać do zrozumienia, że nie ma co liczyć na to, iż z nim będzie tutaj w takiej komitywie, jak z Billem Donovanem w Waszyngtonie.
Polecił, żeby na Croydon po Charity Hoche udała się Helene Dancy, która miała jej po drodze przekazać, że przejmie obowiązki porucznika Roberta Jamisona.
Jamison został skierowany do Whitbey House, gdzie miał możliwie jak najbardziej odciążyć Canidy’ego od papierkowej roboty. Z tego obowiązku wywiązywał się bardzo dobrze, ale nie ukrywał, że absolutnie nie jest zadowolony z pracy urzędniczej. Bruce był wprawdzie zdania, że Jamison zasłużył na skierowanie go do bardziej odpowiedzialnych, zadań, ale nie rozumiał przez to bynajmniej działań operacyjnych, o których marzył porucznik. To, rzecz jasna, nie wchodziło w grę; nie dlatego, że Jamison nie nadawał się do pracy operacyjnej, ale dlatego, że zbyt wiele wiedział o BSS, aby ryzykować, że zostanie schwytany. Canidy był wyjątkiem potwierdzającym regułę, że ci z pracowników BSS, którzy wprowadzeni byli w jego ogólne plany i zamiary — nie związane z jedną tylko sprawą — nie mogli realizować zadań operacyjnych.
Co prawda, Jamisona nigdy nie wprowadzano w szczegóły konkretnych operacji, wystarczyło jednak, że zajmował się dokumentami, a był dostatecznie bystry, żeby łączyć pojedyncze informacje i wyciągać z nich wnioski. Dla Bruce’a nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że absolutnie nie może być mowy o tym, aby Jamison znalazł się w sytuacji, w której mógłby wpaść w ręce gestapo czy SS.
Zarazem jednak Bruce był zdania, że są inne sfery, gdzie inteligencja Jamisona może być wykorzystana ze znacznie większym pożytkiem niż obecnie. Canidy przydzielał mu już bardzo odpowiedzialne zadania, z których wywiązywał się całkiem dobrze, jak na przykład prowadzenie projektu związanego z operacją Afrodyta.
Tylko w jeden sposób można było sprawdzić skuteczność pomysłu z bombowcem jako latającą bombą, a mianowicie trzeba było zniszczyć przygotowany cel przy użyciu nafaszerowanego materiałem wybuchowym, a sterowanego drogą radiową B–17. Należało to przeprowadzić w całkowitej dyskrecji, gdyby bowiem mieli ostatecznie rzeczywiście zaatakować w ten sposób schrony niemieckich okrętów podwodnych, czynnik zaskoczenia byłby nieodzowny.
Jamison tak długo ślęczał nad mapą Zjednoczonego Królestwa, aż wreszcie znalazł w Szkocji odludną zatokę, gdzie można było ustawić cel. Wymagało to koordynacji poczynań wojsk lądowych USA (aby pożyczyły oddział saperów mający zbudować imitację wejścia do schronów w Saint Nazaire), marynarki wojennej USA (której statki miały zadbać o oczyszczenie terenu, a także mieć w pogotowiu szalupę, by w razie potrzeby wydobyć z wody lotników) oraz szkockich władz lokalnych.
I Jamison (troszcząc się jednocześnie o swe zadania biurokratyczne) wywiązał się z tych obowiązków ze zręcznością i pomysłowością, które wzbudziły prawdziwe uznanie Bruce’a. Każdy z uczestników uzyskał inne wyjaśnienie, do czego jego działania są potrzebne, a każda z historyjek brzmiała na tyle prawdopodobnie, że nie powinna wzbudzić niczyich podejrzeń.
Kiedy więc Bruce otrzymał od pułkownika Donovana przeznaczony do jego rąk list z zapytaniem, czy znalazłaby się na Berkeley Square jakaś użyteczna praca dla Charity Hoche, natychmiast uznał, że pojawia się możliwość rozwiązania problemu Jamisona. Charity zostanie na początek zastępczynią Jamisona, a kiedy nauczy się już zamawiać wszystko, od mąki do pieczenia chleba po bardzo podobny proszek służący, na przykład, do wysadzania filarów mostowych we Francji i Jugosławii, wtedy będzie mogła zdjąć te uciążliwe obowiązki z barków Jamisona, co pozwoli wykorzystać go do poważniejszych zadań.
— Gdzie ona jest? — spytał szorstko.
— Ma dla pana trzy przesyłki „do rąk własnych”.
— O?!
Nigdy by nie pomyślał, że panna Hoche zostanie wykorzystana w roli kuriera. Jako kurierzy przylatywali do Europy oficerowie łącznikowi, a czasami podoficerowie, których zadanie polegało na podróżowaniu po świecie w charakterze osobistej zbrojnej ochrony informacji nazbyt poufnych, aby można je było powierzyć poczcie.
— Proszę ją tu przysłać — polecił Bruce.
— Chwileczkę, sir. Na razie jest w damskiej toalecie i odpina broń.
Po minucie zjawiła się sama panna Charity Hoche. W prawej ręce trzymała trzy przesyłki, w lewej kolta Banker’s Special .38.
Niepodobna było nie zwrócić na nią uwagi. Roztaczała wokół siebie delikatną aurę seksowności, czy nawet lubieżności, która, podejrzewał Bruce, nawet arcybiskupa nie pozostawiłaby obojętnym. W tej chwili zaczynał się lękać, czy pomysł z powierzeniem pannie Hoche zajęć Jamisona nie zdezorganizuje działania Whitbey House, zamiast je usprawnić.
Bruce z niejakim rozbawieniem przyjął do wiadomości, że dowództwo wojsk lądowych oficjalnie zgodziło się zdjęcia urodziwych a skąpo ubranych czy wręcz nagich dziewczyn włączać do materiałów szkoleniowych demonstrujących, jak zabezpieczyć ciężarówkę przed strugami wody czy zbudować most pontonowy. To przyciągało uwagę, budziło ożywienie, poprawiało krążenie krwi.
Jest jednak różnica między zdjęciem, nawet najbardziej wyrazistym, a rzeczywistością. Bruce nie miał złudzeń co do tego, w jakim stopniu Charity Hoche będzie przyciągać uwagę mężczyzn obecnych w Whitbey House. Oczywiście było na miejscu kilka innych kobiet, także miejscowe, ale… Bruce bardzo się lękał, że w efekcie pojawienia się Charity Hoche ożywienie wzrośnie w skali daleko przekraczającej rozsądne potrzeby.
— Dzień dobry, panie Bruce — odezwała się Charity niskim, zmysłowym głosem. — Nazywam się Charity Hoche. Tato prosił, żeby przekazać panu najlepsze pozdrowienia.
Z tymi słowami wyciągnęła przed siebie dłoń, w której trzymała koperty z nadrukiem ŚCIŚLE TAJNE. Były ciepłe w dotyku, musiała zatem mieć je na ciele, pewnie za gorsetem, bo nigdzie indziej nie dałoby się ich przechować niezmiętych. Było to bez wątpienia rozsądne, ale…
Oderwał myśli od gorsetu i skupił je na rewolwerze. Sposób, w jaki go trzymała — lufą do dołu, palce daleko od języka spustowego — wskazywał na to, że potrafi posługiwać się bronią, aczkolwiek osobliwie wyglądał krótkonosy kolt w rękach długonogiej dziewczyny o złocistych włosach. Charity dostrzegła zaskoczenie na jego twarzy i odpowiedziała na nie promiennym uśmiechem.
— Przepraszam, jeśli coś jest nie w porządku, panie Bruce — rzekła. — Nie mogę panu powiedzieć, gdzie trzymałam to cholerstwo przez ostatnie trzydzieści sześć godzin, w każdym razie… W każdym razie musiałam je jak najszybciej wyciągnąć.
Dave Bruce był prawdziwie zaskoczony tym, jak ochoczo, i to w technikolorze, jego wyobraźnia zasugerowała, gdzie panna Hoche mogła trzymać rewolwer przez ostatnie trzydzieści sześć godzin.
— Nie, nie, wszystko w porządku.
Charity podała mu formularz, na którym miał potwierdzić odbiór trzech ściśle tajnych dokumentów. Bruce porównał wyliczone numery z tymi, które widniały na kopertach, a następnie trzykrotnie złożył podpis, Charity zaś wsunęła zwrócony jej papier pod bluzę mundurową, co Bruce skwitował taktownym spuszczeniem wzroku, a zirytowany tym, że zachowuje się jak durny nastolatek, sięgnął po przesyłki, mruknąwszy gniewnie:
— Najpierw to przejrzę, a potem chwilę porozmawiamy.
— Tak jest, sir.
— Helene, mogłabyś nam zrobić kawę?
Dancy odwróciła się, aby wykonać polecenie, ale Bruce zdążył dostrzec wyraz jej twarzy, który mówił, że tak, owszem, jest jego sekretarką, ale jest też kapitanem wojsk lądowych USA i jako takiej nie bardzo jej przystoi serwowanie kawy.
Wszystkie wiadomości pochodziły od Dyrektora Biura Służb Strategicznych. Pierwsza dotyczyła problemów logistycznych; Bruce rzucił na nią okiem, odłożył i zajął się drugą. FBI informowało, że starszy sierżant zwerbowany przez BSS (na ile Bruce sobie przypominał, kończył właśnie szkolenie) miał podejrzane związki z Komunistyczną Partią USA. Włożył kartkę z powrotem do koperty; sprawa do wyjaśnienia i załatwienia. Teraz przyszła kolej na trzecią przesyłkę, która bezpośrednio dotyczyła Charity Hoche.
Drogi Davidzie!
Nie wykluczam, a nawet uważam za nader prawdopodobne, że dotrze do Ciebie plotka, iż Charity Hoche została wysłana do Londynu, gdyż robiła słodkie oczka do Wuja Billa, a on nie był pewien, czy potrafi się temu oprzeć. Tak czy siak, nie jest to prawda, a w każdym razie nie cała prawda.
Otóż ta bez wątpienia bardzo atrakcyjna powierzchowność należy do niesłychanie błyskotliwej młodej damy (IQ z przedziału zarezerwowanego dla geniuszy), która studia w zakresie nauk politycznych ukończyła z wyróżnieniem. Kiedy na Q Street okazała się znacznie bardziej użyteczna niż sądziłem, razem z Petem Douglassem zaczęliśmy jej przydzielać coraz odpowiedzialniejsze zadania i wprowadzać w nader tajne operacje.
Podczas ostatniego pobytu w Anglii o jednej z nich poinformowałem Eda Stevensa, zabraniając mu zarazem wspominania o niej Tobie. Nie muszę chyba podkreślać, że nie wynikało to z jakichkolwiek zastrzeżeń wobec Ciebie. Jest to jedyna z prowadzonych obecnie w Europie operacji, o której nie masz dokładnej wiedzy, osoby zaś taką wiedzę posiadające — do ich grona należy Charity Hoche — zostały osobiście zaaprobowane przez Prezydenta.
Ani Ed, ani Charity nie znają wszystkich szczegółów; zapoznałem ze sprawą Eda, gdyż ma ona tak absolutny priorytet, że nic, absolutnie nic, nie może z nią kolidować. Powiedziałem mu wyraźnie: wspominam o tej kwestii tylko po to, abyś dopilnował, by nie pojawiły się żadne przeszkody. Ed otrzymał rozkaz, aby w razie powstania takiej sytuacji starał się wyperswadować Ci pomysł operacji, a gdyby mu się to nie udało, miał się komunikować ze mną lub Pete’em Douglassem, wtedy zaś my, bez podawania powodów, zakazywaliśmy operacji, co zdarzyło się dwukrotnie.
Charity została wprowadzona w sprawę za zezwoleniem Franklina Roosevelta z tej prostej przyczyny, że prowadzonymi w kraju elementami operacji nie można w naszej ocenie kierować w sposób odpowiednio bezpieczny przy użyciu oficjalnych struktur. Mówiąc inaczej, potrzebowaliśmy wraz z Pete’em sekretarki nie tylko mającej prawo dostępu do ściśle tajnych informacji, lecz także odpowiednio inteligentnej, aby rozpoznać wszystkie możliwe zagrożenia dla tajności poczynań. Mówiąc szczerze, dopiero kiedy zwróciłem Prezydentowi uwagę, że żadnej z proponowanych przez niego osób, zwłaszcza pewnemu komandorowi, którego obaj znamy, nie można zlecić tych zadań, zgodził się on dołączyć Charity do listy osób uprawnionych do jakiejś wiedzy o sprawie. Sytuacja zmieniła się z powodu rozwoju operacji. Mamy komandora, któremu podlega dwóch pracowników. Jednak, co ważniejsze, rozrosła się nie tylko sama operacja, lecz także zakres Twoich poczynań, toteż powstało niebezpieczeństwo, iż Stevens może przeoczyć coś groźnego dla tego najważniejszego zadania.
Na takie ryzyko nie możemy sobie pozwolić. Oczywistym rozwiązaniem wydawało mi się dołączenie Cię do listy dopuszczonych do tajemnicy. Na nieszczęście wystąpiłem z tą propozycją raptem parę godzin po tym, gdy Prezydent dowiedział się, iż jedna z osób znajdujących się na liście na własną rękę podzieliła się wiedzą ze swym zastępcą.
Roosevelt był wściekły (wtedy nie wiedziałem dlaczego), na moją propozycję odrzekł, że jak tak dalej pójdzie, wtajemniczymy we wszystko „każdego Toma, Dicka i Harry’ego”, a kiedy zwracałem mu uwagę, że w zaistniałej sytuacji Stevens może nie zapanować nad wszystkim, zgodził się, żeby posłać do Londynu kogoś, kto jest już na liście.
Do wyboru mieliśmy absolutnie zaufanego starszego podoficera podlegającego wspomnianemu komandorowi albo Charity. Zdecydowałem się na Charity, którą niniejszym upoważniam do takiej samej wiedzy o wszystkich nadzorowanych przez Ciebie operacjach, jaką rozporządza Stevens. Otrzymała rozkaz, aby w razie, gdy uzna, że coś umknęło uwagi Eda, wskazać to najpierw jemu, następnie Tobie, a gdyby była taka potrzeba, żeby kontaktowała się ze mną lub Pete’em.
Jak to wszystko urządzisz, to już Twoja sprawa; mam nadzieję, że zbyteczna jest informacja, iż nawet tak ogólnikowa wzmianka o operacji jest przeznaczona tylko dla Ciebie.
Czuję się, Davidzie, bardzo niezręcznie, że muszę trzymać Cię w niewiedzy, i jedyne, co mogę zrobić, to prosić, abyś z oceną mojej postawy zechciał poczekać do chwili, gdy nie będę już musiał dochować tajemnicy, a wtedy, jak sądzę, zgodzisz się ze mną, że było to nieodzowne. Dostrzegłeś z pewnością efekty nadpisywania jednej litery nad drugą, są też bez wątpienia inne ślady niewprawności piszącego, ale nie mogłem skorzystać z usług ani pani Broyle, ani Ellisa, list zatem napisałem osobiście.
Twój wierny przyjaciel
Dziki Bill
Niezależnie od wysiłków Donovana, aby ułatwić mu przełknięcie gorzkiej pigułki, Bruce poczuł się dotknięty tym, że Roosevelt, z którym przyjaźnił się od dawna, trzymał coś przed nim w tajemnicy. Na dodatek także Ed Stevens, którego lojalności był całkowicie pewien, od miesięcy go zwodził. Ale chyba najbardziej bolesne było to, że tę najgłębszą tajemnicę, do której on nie mógł być dopuszczony, znała długonoga blondynka, która ściśle tajne wiadomości przewoziła przez Atlantyk w gorsecie. Obdarzana większym niż on zaufaniem przez prezydenta i Donovana!
Bruce szybko jednak stłumił w sobie gniew i uczucie upokorzenia; prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej musi mieć powody, dla których postępuje tak a nie inaczej, i nie jest jego rolą powody te kwestionować czy analizować.
Weszła kapitan Dancy z trzema filiżankami, dzbankiem z kawą, cukiernicą, dzbanuszkiem i łyżeczkami.
— Panno Hoche — powiedział Bruce — rozumiem, że zna pani treść trzeciego listu, tego, który dotyczy personalnie pani?
— Znam treść w ogólnych zarysach. W przeciwieństwie do dwóch pozostałych tego listu nie czytałam.
— To może lepiej niech pani przeczyta.
Podał jej dwustronnie zapisaną kartkę papieru, karcąc zarazem siebie, że jego głos nie był całkowicie beznamiętny. Zerknął na Helene Dancy; widać było, że zorientowała się, iż dzieje się tu coś niezwykłego. Spojrzał na czytającą Charity; w trakcie lektury jej brwi dwukrotnie uniosły się, chyba w zdziwieniu.
— Kapitan Dancy — odezwał się Bruce — czy zechciałaby pani poprosić tutaj pułkownika Stevensa.
— Tak jest, sir. Czy zarejestrować przesyłki?
„I nie powstrzymasz się, by przy okazji do nich nie zajrzeć.”
— Tak, te dwie zabierze Helene, ale trzecią… — Popatrzył na Charity. — Sam nie wiem…
— Nie chciałabym wchodzić w nie swoje kompetencje, sir — rzekła panna Hoche — ale czy nie byłoby lepiej, gdyby kapitan Dancy także przeczytała ten list?
Bruce podał kartkę Helene; Charity przyglądała się twarzy czytającej równie uważnie jak on. Nie dostrzegli żadnej reakcji; kapitan Dancy złożyła papier, wsunęła go do koperty i zwróciła Bru — ce’owi ze słowami:
— Czy mogę coś zasugerować, sir?
— Oczywiście.
— Gdyby oznajmił pan porucznikowi Jamisonowi, że pani… przepraszam, porucznik Hoche ma mi tutaj pomóc w kilku sprawach, wtedy nie trzeba by jej od razu wysyłać do Whitbey House, jak wcześniej planowaliśmy.
— Dobry pomysł. No, i cóż, trzeba się rozejrzeć za kimś innym do pomocy Jamisonowi.
— Zapoznanie się z aktami zabierze porucznik Hoche jakieś dwa, trzy dni. Na ten czas może zatrzymać się u mnie.
— Dziękuję — powiedziała Charity.
— Nie dziękuj przedwcześnie. Chcę cię zabrać do baru w Dor — chesterze, może załapię się na jakiego przystojniaczka, którego mi odpalisz.
Obie zaśmiały się wesoło.
„Kobiety”, pomyślał z przekąsem Bruce. „Nigdy nie przestaną być podlotkami”.
I po raz kolejny skarcił siebie, bo w gruncie rzeczy niewiele tak naprawdę wiedział o kobiecości.
— Zaraz poproszę pułkownika Stevensa, sir — powiedziała Helene i wyszła.
Komandor podporucznik Edwin R. Lennox, w koszuli i spodniach munduru tropikalnego — kurtka zwisała z występu kiosku USS ,,Drum” — przyglądał się, jak we wnętrzu okrętu znikają ostatnie racje świeżej żywności. Przed godziną kurier w stopniu porucznika doręczył w dwóch kopertach ponumerowanych „1” i „2” rozkazy rejsowe.
Pierwszy rozkaz wydany przez DOPFLPAC kazał Lennoxowi wypłynąć o godzinie 6.00 16 lutego 1943 roku. Wypłynąwszy na trzysta kilometrów na południe południowy wschód od Pearl Harbor, miał otworzyć kopertę „2” określającą akwen, który okręt miał patrolować i w którym miał nękać jednostki przeciwnika, aż do wyczerpania zapasów torped, amunicji, ropy naftowej i żywności.
Po zakończeniu załadunku prowiantu Lennox zamierzał zejść na ląd, żeby wysłać ostatni list do żony, a potem udać się do klubu oficerskiego na stek, po którym chciał wychylić tyle bourbona Kentucky, żeby nie przeszkodziło mu to w samodzielnym powrocie na okręt przed północą.
Koło ciężarówek miękko zahamował szary plymouth, z którego wyskoczył marynarz w białej czapce, aby otworzyć tylne drzwi i natychmiast wyprężyć się w postawie na baczność. Z wozu wysiadł komandor porucznik w śnieżnobiałym uniformie ze złotym sznurem na piersi, oznaczającym adiutanta oficera flagowego. Komandor wszedł na trap, doszedł do miejsca, gdzie łączył się on z pokładem okrętu, stanął i zasalutował oficerowi pokładowemu, który miał na sobie szorty, T–shirt i straszliwie brudną czapkę uważaną przezeń za amulet. Z kabury zwieszającej się na udo wyzierała kolba czterdziestki piątki.
— Proszę o pozwolenie wejścia na pokład, sir — odezwał się komandor zgodnie z panującymi w marynarce zasadami.
— Zezwalam — odrzekł oficer i oddał honory z niedbałością marynarza, który nazajutrz wypływa w rejs bojowy, a ma przed sobą admiralskiego oficerka na posyłki, który paraduje po Pearl Harbor w wy krochmalonym mundurze.
Adiutant admirała oddał honory banderze i wszedł na pokład.
— Chciałbym się widzieć z kapitanem, sir — oznajmił.
— Proszę tutaj, panie komandorze! — zawołał Lennox.
Nie chciało mu się schodzić na pokład. Skwar był tam większy, a on był po prysznicu i miał na sobie świeży mundur.
Adiutant ostrożnie, aby nie ubrudzić munduru, wspiął się po drabince na kiosk.
— Czym mogę służyć, komandorze? — spytał Lennox.
— Mam dla pan dwa dokumenty, komandorze — odparł adiutant admirała. — Rozkaz operacyjny zostaje zmieniony. Może przejdziemy do pańskiej kabiny?
— Tak, oczywiście. Pierwotny rozkaz chce pan z powrotem, komandorze?
— Tak.
— Proszę za mną — powiedział Lennox, zaczynając schodzić do wnętrza okrętu — ale radzę uważać, bo tu wszędzie brudno.
Kapitańska kabina była wielkości komórki. Lennox ustawił kombinację cyfr, otworzył skrytkę pancerną i poprzednią kopertę z numerem „2” zamienił na wręczoną mu przez adiutanta.
— Mogę już zamknąć? — spytał. — Wspominał pan o dwóch dokumentach.
— Tak, proszę zamknąć — polecił adiutant, a gdy Lennox uporał się ze skrytką, wręczył mu następną kopertę.
Lennox z niedowierzaniem wpatrywał się w to, co w niej znalazł:
PAŃSTWO A. F. DENNISON
MAJĄ ZASZCZYT ZAPROSIĆ
KOMANDORA PORUCZNIKA EDWINA R. LENNOXA
NA KOKTAJL I KOLACJĘ
15 LUTEGO 1943 ROKU
O GODZINIE 17.30
411 OCEAN DRIVE, WAIKIKI
— A co to znowu takiego? — spytał dość obcesowo Lennox.
— Piękne miejsce, mogę pana zapewnić, komandorze. Pan Frederick Dennison jest właścicielem większości kin na Hawajach. I jeszcze paru rzeczy, jak na przykład połowy przedmieść Honolulu.
— Czy byłby pan łaskaw, panie komandorze, przekazać panu Dennisonowi moje podziękowania, a zarazem przeprosiny, bo mam już, niestety, inne plany?
— Admirał przypuszczał, że tak może być, i dlatego przysłał mnie. Mam panu przekazać, komandorze, że admirał życzy sobie, aby przyjął pan to zaproszenie.
— Wypływam o szóstej rano. To się nie zmieniło.
— Admirał o tym wie, komandorze.
— On też tam będzie?
— Oczywiście. Pan Dennison umie dobrać odpowiednich gości. Brał już pan udział, komandorze, w luau, ale takim prawdziwym?
— Ale dlaczego ja?
— Państwo Dennisonowie bardzo się troszczą o naszą flotę. Obawiam się, że nie ma pan tutaj białego munduru, komandorze?
— Nie.
— Szkoda. To co, możemy ruszać?
Jazda z Pearl Harbor do posiadłości Dennisonów na plaży Waikiki trwała czterdzieści pięć minut. Gdy Lennox dotarł na miejsce, party toczyło się już w najlepsze. Na ceglanym podjeździe pod długim, niskim domem tłoczno było od samochodów, co najmniej połowa była wojskowych, a na niektórych można było zobaczyć jakby drugą tablicę rejestracyjną, ale obciągniętą płótnem. Lennox bez trudu odgadł, iż chodzi o plakietki z gwiazdkami, identyfikujące generałów i admirałów.
I co wśród takich szych miał do roboty jakiś marny kapitan okrętu podwodnego?
Wewnątrz, gdy kamerdyner poprowadził ich nad basen do barku, za którym uwijało się dwóch facetów w liberiach, ujrzał na dodatek gwiazdy filmowe. Pośrodku basenu, mając pod pachami nadmuchaną dętkę, pławiła się Lana Turner, a obok niej unosił się w wodzie jeden z tych ekranowych przystojniaczków; potrwało chwilę, zanim przypomniał sobie, że facet nazywa się Greg Hammer.
„Jak takiemu zdrowemu jak koń facetowi udało się uniknąć mobilizacji?”, pomyślał z niesmakiem.
Na przyjęciu u Dennisonów bawiło się jakieś dwieście osób. Jedna kobieta przypadała na pięciu mężczyzn, co na Hawajach było prawdziwą gratką. Niektóre z pewnością były mężatkami, ale musiały też być jakieś wolne.
„No, a gdzie właściwie miałyby się znajdować śliczne dziewczyny? Przecież nie w porcie, czatując na żeglarzy!”
Zobaczył dowódcę okrętów podwodnych, co go nie zaskoczyło, zaskoczył go natomiast widok dowódcy floty Pacyfiku. Dlaczego admirał chciał, żeby się zjawił na tym party? Czyżby coś w rodzaju ostatniego sytego posiłku dla skazańca?
Admirał także go dostrzegł, przesłał porozumiewawczy uśmiech, ale zaraz odwrócił oczy, co znaczyło, że nie życzy sobie, aby Lennox podszedł się przywitać. Adiutant w stopniu komandora porucznika także gdzieś zniknął i Lennox został sam. Dopił drinka, kazał sobie podać następnego i zaczął się leniwie przechadzać, aż natrafił na bufet.
Nie znalazł steków, to prawda, ale głównie dlatego, że były zbyt prozaiczne. Lennox obejrzał sobie wszystkie pieczenie: cielęce, wieprzowe, z prosiaka, wołowe, obejrzał szynki, bekony, kiełbasy, obejrzał ryby smażone, wędzone i faszerowane, obejrzał ciasta i torty, miał bowiem świadomość, że nie tylko dawno nie widział tak zastawionego stołu, lecz długo nie zobaczy. Suto nałożył sobie na kilka talerzy, te umieścił na tacy i wyszedł z nią na zewnątrz, aby przysiąść na niskim murku, z którego rozpościerał się widok na plażę i morze.
Nie dość, że specjały zachęcająco się prezentowały, to jeszcze świetnie smakowały, wszystko więc spałaszował. Właśnie zapalił cygaro, kiedy u jego boku zjawił się adiutant admirała.
— Rozglądałem się za panem, komandorze — oznajmił.
— Także i ja miałem lada moment wyruszyć na poszukiwanie pana — powiedział Lennox. — Czas wracać na okręt.
— O tym jeszcze porozmawiamy, ale teraz zechce pan pójść ze mną.
— A dokąd?
Adiutant nie odpowiedział. Minęli jakiś duży, wysoko sklepiony gabinet, a potem poszli długim korytarzem, aż wreszcie zatrzymali się przed jakimiś drzwiami i komandor porucznik zapukał.
— Wejść! — rozległo się ze środka.
Wewnątrz znajdowali się dowódca floty z adiutantem, dowódca jednostek podwodnych, bardzo atrakcyjna kobieta, kapitan Korpusu Lotniczego Wojsk Lądowych oraz podporucznik Korpusu Łączności tychże wojsk, w cywilu gwiazdor filmowy, Greg Hammer.
Lennox wycofał się z pierwszej myśli: nie, Greg Hammer nie migał się od służby wojskowej, z czego jednak wcale nie wynikało, że musiał znosić niewygody okopów. Lennox słyszał o eskadrze piechoty morskiej, mającej w swym składzie Macdonalda Careya i Tyrona Powera, którzy formalnie stacjonowali w bazie w San Diego, ale faktycznie wynajęli sobie cały hotel, aby mieć gdzie wypoczywać. Clark Gable dostał jakąś funkcję w Korpusie Lotniczym jako porucznik, podporucznik Ronald Reagan robił w Hollywood filmy instruktażowe.
— Panno Chenowith — odezwał się dowódca floty — chciałbym pani przedstawić komandora Lennoxa, dowódcę „Drum”.
Cynthia Chenowith podała mu dłoń, oświadczając, że bardzo się cieszy ze spotkania. Dłoń, pierwsza kobieca dłoń, której Lennox dotknął od roku, była miękka i ciepła. Komandor podporucznik zastanawiał się, kto też ma przywilej ujeżdżania tej klaczki.
— Panna Chenowith związana jest z Continental Studios — ciągnął admirał. — Z pewnością rozpoznał pan, komandorze, porucznika Grega Hammera?
— Oczywiście — odrzekł Lennox i przywitał się z aktorem.
— A to kapitan Whittaker — dokończył prezentacji szef floty. Lennox i Whittaker wymienili uścisk dłoni.
Lennox nie przypominał sobie, czy widział go w jakimś filmie, ale w końcu nie zwracał aż takiej uwagi na wszystkich przystojniaków uwijających się po ekranie. Grał czy nie grał, skończył przynajmniej szkołę pilotażu, o czym świadczyły skrzydełka na mundurze.
— Pewnie zastanawia się pan, komandorze — rzekł żartobliwie admirał — czemu zwołałem tę malutką naradę.
Lennox uśmiechnął się, jak powinien zachować się podwładny, gdy przełożony dowcipkuje.
— Tak jest, sir.
— W Continental Studios postanowiono zrobić film z rejsu patrolowego okrętu podwodnego. Marynarka obiecała wszelką możliwą pomoc, a japo konsultacji z admirałem Keene’em uznałem, że do tego celu świetnie nada się „Drum”.
— Nie jestem pewien, czy dobrze pana zrozumiałem, sir — odpowiedział Lennox, który jednak podejrzewał, że zrozumiał admirała aż za dobrze.
— Kapitan Whittaker i porucznik Hammer wypłyną z panem, a towarzyszyć im będzie zatwierdzony przez marynarkę operator.
— Na rejs patrolowy, sir? — upewnił się Lennox.
— Jeśli dobrze zrozumiałem — ciągnął admirał, ignorując pytanie — porucznik Hammer będzie narratorem, kapitan Whittaker — reżyserem, a jakiś mat czy bosman, bo to jeszcze nieustalone, będzie kręcił zdjęcia.
„Lennox, morda na kłódkę, bo jeszcze chwila, a wygarniesz admirałowi, tym dwu kolesiom z wojsk lądowych i panience o imponujących cyckach, co myślisz o całej tej imprezie!”
— Tak jest, sir — powiedział Lennox, a potem w odruchu desperacji sięgnął po argument, który ewentualnie mógłby pokrzyżować całe przedsięwzięcie.
— Rozumiem, że ów marynarz, a także panowie kapitan i porucznik przeszli kurs w New London?
— Nie — wtrącił się Whittaker. — Owszem, zastanawialiśmy się nad rym, ale niestety nie było czasu.
— Przepraszam za tę uwagę — kontynuował Lennox — ale tu może być mały problem, bo skąd mamy wiedzieć, że panowie są w stanie znieść ciśnienie na okręcie w stanie zanurzenia.
— Pomyśleliśmy o tym, Lennox — odparł dowódca jednostek podwodnych. — Skonsultowaliśmy się z naszym głównym lekarzem, a ten zapoznawszy się z wynikami ostatnich badań, orzekł, że nie powinno z tym być żadnych kłopotów.
— A psycholog, że ośmielę się zapytać? Bo to także problem małej przestrzeni, klaustrofobii i tak dalej.
— Być może admirał Keene nie wyraził się dostatecznie jasno — ponownie włączył się do rozmowy dowódca floty. — Wzięliśmy pod uwagę wszystkie możliwe problemy medyczne i nie powinno z tym być żadnych kłopotów.
— Tak jest, sir.
Wszelkie nadzieje Lennoxa spełzły na niczym.
— Kapitan Whittaker oraz porucznik Hammer wkroczą na pokład jutro o wpół do szóstej — oznajmił Keene. — Ich sprzęt zostanie dostarczony i załadowany wcześniej.
— Sprzęt, sir?
— Kamera, reflektory, taśmy i tak dalej.
— Także pontony i silniki do nich — dorzucił Whittaker, a Hammer uzupełnił:
— Oczywiście, dopiero po wyjściu w morze zostaną napełnione. Chcemy mieć kilka, jak to się u nas mówi, dalekich planów.
Lennox spojrzał na admirała.
— Obawiam się, sir, że może zabraknąć na wszystko miejsca.
— Zgoda, problem nie jest łatwy, więc może najlepiej byłoby, komandorze, gdyby udał się pan teraz na okręt i sam doglądnął załadunku?
— Aye, aye, sir. Czy mogę się odmeldować, sir?
— Proszę. Udanych łowów komandorze — powiedział dowódca floty i podał Lennoxowi rękę na pożegnanie.
— Do widzenia, panie admirale — odrzekł Lennox, ukłonił się pozostałym i wyszedł.
„»Udanych łowów«, jasna sprawa! Przez cały czas będę musiał pilnować, żeby ten gwiazdor od drugoplanowych ról, jego koleżka i operatornie spieprzyli czegoś na okręcie. »Łowy«! Że też musiało to paść na mnie”.
Adiutant poprowadził go z powrotem korytarzem; przez gabinet dotarli do barku na skraju basenu. Lennox zamówił podwójnego bourbona, wychylił jednym haustem i spojrzał prosto w oczy komandorowi porucznikowi.
— Czy oni tam na górze naprawdę powariowali? Jeśli już koniecznie chcą coś nakręcić, to czemu nie zlecić tego normalnym marynarzom? Po cholerę ściągać jakichś lalusiów z Hollywood?
— Komandorze, pozwolę sobie przypomnieć, że nie jest pan od zadawania pytań, lecz od wykonywania rozkazów. Wykonać, a potem choćby umrzeć. Przez cały czas pamiętając o grzeczności wobec nieoczekiwanych lokatorów, bo mają znajomości na bardzo wysokich szczeblach.
Chyba jeszcze nigdy podczas pełnienia swej funkcji adiutant admirała nie był tak bliski oberwania w twarz.
Kiedy Lennox wysiadł z plymoutha na nabrzeżu, gdzie stał zacumowany „Drum”, zobaczył marynarzy uginających się na trapie pod ciężarem drewnianych skrzyń.
— Co tu się dzieje, szefie? — brzmiało pierwsze pytanie oficera pokładowego.
— Zabieramy ze sobą dwóch artystów filmowych oraz kamerzystę — prychnął Lennox.
— Co takiego?
— Oprócz kamery, reflektorów i tych innych rzeczy, będą też mieli ze sobą pontony i silniki do nich.
— Już są na pokładzie. Kazałem je umieścić w tylnej komorze torpedowej, ale nie mam pojęcia, jak będzie można wyciągnąć je stamtąd w morzu. Tyle jest pewne, że musimy wziąć mniej torped.
— A reszta sprzętu?
— Z tym pójdzie już łatwiej. Jest kilka pak długich na półtora metra, reszta to małe skrzynki, ale tych z kolei mają od cholery. Co w nich jest?
— Jest jakiś napis.
— „Błony fotograficzne. Chronić przed prześwietleniem”.
— Z pewnością filmy do nakręcenia. Powiedz szefowi okrętu, że na pokładzie będzie jeszcze jeden marynarz. Panowie gwiazdorzy dostaną koje oficerskie.
— Czy można spytać, sir, jacy gwiazdorzy?
— Jeden to Greg Hammer. Drugi jakiś Whittaker, nigdy o takim nie słyszałem.
— Tak, tego Hammera ja też znam.
— Jak rejs dobiegnie końca, z pewnością będziesz go znał aż za dobrze. Dobranoc Downey.
— Dobranoc, sir.
Za pięć szósta, z opóźnieniem dwudziestu pięciu minut, cadillac dowódcy floty Pacyfiku wjechał na nabrzeże. Miejsca z tyłu zajmowali obaj gwiazdorzy, ich urocza koleżanka z Continental Studios oraz adiutant admirała. Obok kierowcy siedział chudy, chłopięco wyglądający okularnik w mundurze starszego marynarza.
Kierowca otworzył przed nimi drzwi, wysiedli, a marynarz wyjął z bagażnika dwie torby i zszedł na pokład, gdzie wyległa ta część załogi, która nie miała w tej chwili nic do roboty.
Kapitan Whittaker przygarnął do siebie pannę Chenowith i ucałował ją w usta, co załoga „Drum” powitała okrzykami i gwizdami aprobaty. Panna Chenowith uwolniła się z objęć Whittakera i ucałowała w usta Hammera, co wyzwoliło na pokładzie taką samą reakcję.
Kapitan i porucznik weszli na trap i po chwili byli na okręcie, nie prosząc wcześniej o pozwolenie wejścia na pokład ani nie salutując banderze. Po prostu wspięli się na kiosk i zeszli do środka, jak gdyby chodziło o prom na Staten Island.
— Przygotować się do wypłynięcia — rozkazał Lennox. Stojąca na nabrzeżu orkiestra marynarki odegrała zgodnie z tradycją Anchors Away.
— Wciągnąć trap. Poluzować cumy na dziobie i rufie — polecił kapitan Rutherford.
Lennox posłyszał za sobą jakichś ruch. Odwrócił się. Z włazu wydostawał się kapitan Whittaker, który pogodnie się do niego uśmiechnął ze słowami:
— Dzień dobry.
Lennoxowi udało się zdobyć na uśmiech. W ślad za Whittakerem z włazu wynurzył się porucznik Hammer.
— Zechciejcie panowie cofnąć się na tył kiosku, dobrze? — z przesadną grzecznością powiedział Lennox.
— Oczywiście, nie chcemy w niczym przeszkadzać — odrzekł Whittaker.
Pomachali pannie Chenowith, ślady jej szminki pozostały na wargach ich obu. Ona pozdrowiła ich z nabrzeża.
— Zwolnić wszystkie cumy — rozkazał Lennox. — Zabezpieczyć luki pokładowe. Ster do połowy w lewo. Powoli odbijamy.
„Drum” lekko zadygotał, gdy włączyły się silniki. Pokład powoli oddalił się od nabrzeża.
Kiedy znaleźli się w kanale, Lennox obrócił się do zastępcy:
— Przekazuję panu komendę, kapitanie. Proszę wyprowadzić nas w morze.
— Aye, aye, sir.
— A jeśli wy, panowie, nie macie nic przeciw temu, to proszę do mojej kabiny na chwilkę rozmowy.
W kabinie komandor podporucznik Lennox udzielił obu artystom zwięzłej lekcji reguł panujących w marynarce, ze szczególnym uwzględnieniem okrętu podwodnego, a zaczął od tego, że każdy przed wejściem na pokład jakiejkolwiek jednostki winien poprosić o zezwolenie, a nikomu nie wolno wchodzić na mostek kapitański bez wyraźnej zgody najwyższego oficera na nim obecnego. Potem przeszedł do kwestii zasadniczych. Jeśli o niego chodzi, przez osiem lat służby w marynarce nie spotkał się jeszcze z głupszym pomysłem niż kręcenie filmu na okręcie podwodnym podczas rejsu patrolowego. To po pierwsze. Po drugie, nie podobają mu się maniery obu panów: zwracając się do niego, winni go tytułować albo „kapitanem” jako dowódcę statku, albo „komandorem” zgodnie z szarżą, a w wypowiedzi nie powinni zapominać o sakramentalnej formułce „sir”. Po trzecie, wolałby, żeby z wyjątkiem absolutnie koniecznych sytuacji w ogóle nie odzywali się do niego niepytani, a posiłki zechcieli spożywać w mesie, kiedy jego tam nie będzie, gdyż widok aktorów filmowych w mundurach odbierał mu apetyt. Chciałby bowiem podkreślić, że jego służba polega na zatapianiu japońskich okrętów, a nie na zajmowaniu się jakimiś durnymi filmami.
Kapitan Whittaker i porucznik Hammer przyjęli tę połajankę bez słowa sprzeciwu, co zaskoczyło, a do pewnego stopnia rozczarowało Lennoxa. Gdyby bowiem zaczęli się stawiać, mógłby im naprawdę dać popalić, a może nawet znalazłby się pretekst, żeby wywalić te ich cholerne pontony za burtę.
— Sir, zrobimy wszystko, żeby jak najmniej przeszkadzać — oznajmił Whittaker.
— Mam taką nadzieję — mruknął Lennox, a kiedy obaj wyszli, poczuł się trochę niezręcznie. Ostatecznie, oni także mieli swoje rozkazy, jakkolwiek kretyńskie były, więc może trochę przesadził z tym usadzaniem ich.
Mieli jeszcze kilkadziesiąt kilometrów do pozycji na Pacyfiku, gdzie musiał otworzyć rozkaz operacyjny, ale na wszelki wypadek postanowił to zrobić teraz. Może wiedząc, dokąd mają płynąć, będzie mógł zasugerować filmowcom jakieś zdjęcia.
Rozerwał kopertę z oznaczeniem „2”.
ŚCIŚLE TAJNE
DOWÓDCA JEDNOSTEK PODWODNYCH FLOTY
PACYFIKU
PEARL HARBOR, HAWAJE
Do: Dowódcy USS Druro SS228
1. Z rozkazu Prezydenta USA popłynie pan na wyspę Mindanao, Terytorium Filipin, gdzie w miejscu i porze wskazanych przez kapitana M.B. Whittakera z KLWLUSA wysadzi pan na ląd jego, a także personel i sprzęt, jakich będzie potrzebował.
2. Natura zadań zleconych kapitanowi Whittakerowi na Mindanao jest tajna i nie będzie tutaj wyjaśniona, a niniejszym zostaje pan poinformowany, że jest to zadanie o najwyższym priorytecie, wszystkie zaś poczynania „Drum” i jego załogi mają być bez reszty podporządkowane celowi, jakim jest pomoc w wykonaniu tego zadania.
3. Po wysadzeniu na brzeg kapitana Whittakera i jego personelu oddali się pan na pozycję wskazaną przez tegoż, aby w sposób wcześniej uzgodniony utrzymywać łączność z nim lub osobą przez niego wyznaczoną.
4. Po otrzymaniu odpowiednich rozkazów od kapitana Whittakera w miejscu i czasie przezeń ustalonych zabierze pan z Mindanao jego oraz wskazane przez niego osoby, a także sprzęt i przewiezie w miejsce określone przez kapitana Whittakera.
5. Nie wolno panu angażować się w jakiekolwiek akcje wobec npla, chyba że na wyraźny rozkaz kapitana Whittakera.
6. Zostaje pan zobowiązany, aby przy użyciu wszystkich dostępnych środków upewnić się, że cała załoga „Drum” ma świadomość absolutnego priorytetu wzmiankowanego zadania, a także konieczności zachowania ŚCISŁEJ TAJEMNICY.
G. H. Keene
Wiceadmirał Geoffrey H. Keene
— O kurwa — stęknął komandor podporucznik Lennox z taką pasją, że jego głos przebił się przez szum diesla. Zza zasłony oddzielającej kabinę od korytarza wynurzyła się głowa szefa okrętu.
— Wzywał mnie pan, kapitanie?
— Nie, ale skoro już pan jest, to zechce pan wezwać tu natychmiast kapitana Rutheforda? A także tych dwóch z wojsk lądowych.
— Aye, aye, sir.
— Aha, chcę także, aby i pan był przy tym obecny.
Po trzech minutach wszyscy wezwani znaleźli się w kabinie Lennox.
— Szefie, nie chcę zamykać drzwi do kabiny, bo duszno, więc niech pan postawi kogoś na warcie, żeby nikt w trakcie rozmowy nie łaził po korytarzu.
Kiedy szef wrócił, wykonawszy polecenie, Lennox zwrócił się do Whittakera:
— Przepraszam, kapitanie, wygłupiłem się przed chwilą, mam nadzieję, że nie weźmie pan sobie tego do serca. Czy pozwoli pan, że pokażę rozkaz operacyjny mojemu zastępcy i szefowi okrętu?
— To dobry pomysł — zgodził się Whittaker.
Rutherford zaczął czytać rozkaz, szef spoglądał mu przez ramię. Obaj byli wprawdzie zaskoczeni, ale nic nie powiedzieli. Whittaker popatrzył po wszystkich.
— Może jakieś pytania?
— Co jest w tych pakach? — odezwał się szef okrętu.
— W długich karabiny, a połowa pozostałych to amunicja — odparł Whittaker.
— A druga połowa?
— Milion dolarów w złotych monetach.
Szef przyjął tę informację ze stoickim spokojem, ale zauważył:
— Nie będzie łatwo przewieźć taki ładunek pontonami. Czy ci, do których płyniecie, mają jakieś solidne łodzie?
— To właśnie jeden z problemów — rzekł Whittaker. — W ogóle nie wiedzą, że przypływamy.
— O kur… — zaczął szef, ale zaraz urwał. — No cóż, trzeba będzie coś wymyślić, panie kapitanie.
B–25G „Mitchell” od kilku godzin sunął po jasnym błękicie nieba, zostawiając za sobą dwie zacierające się linie; pod nim niczym gruba wełna rozpościerała się lita warstwa obłoków. Okrążyli obcas buta włoskiego i lecieli teraz nad Adriatykiem. Miejsce za sterami zajął Dolan, Canidy siedział obok jako drugi pilot, za Dolanem przycupnął na składanym fotelu Darmstadter. Nie było tu tak wygodnie jak na siedzeniach w tyle kadłuba, ale on zdecydowanie wolał znajdować się w centrum wydarzeń. W samotności zaraz zaczynał zastanawiać się, co może im się nie udać. W towarzystwie było znacznie lepiej.
Kiedy startowali z Malty, Darmstadter siedział na lewym fotelu, ale po oderwaniu się od ziemi Canidy zajął miejsce za sterami. To on ustalił kurs, kąt wznoszenia się, obroty silników i skład mieszanki. Następnie zaś rzeczowo wyjaśnił Darmstadterowi, dokąd lecą — ale nie: po co — i pokazał kurs na mapie, a potem — niczym instruktor pilotażu — powiedział, jak zamierzają odnaleźć Vis oraz co powinni robić, gdyby coś poszło niezgodnie z planem.
Agent BSS przydzielony do oddziałku brytyjskiego Zarządu Operacji Specjalnych na Vis miał radiostację nadającą na lotniczych częstotliwościach. Dzięki zamontowanej na B–25G aparaturze zlokalizują nadajnik na Vis z taką łatwością, jak lokalizuje się wieżę na Newark Airport po locie z Waszyngtonu.
Było jednak kilka kłopotliwych szczegółów.
— Niestety sygnał może przechwycić każdy, kto słucha na tej częstotliwości, na przykład jakiś samolot niemiecki lub włoski — kontynuował Canidy. — Jakiś pilot Luftwaffe, szukając po locie patrolowym nad Adriatykiem drogi do domu, może się zainteresować, co to takiego. Najgorszy scenariusz jest taki, że dwaj piloci czy też dwie stacje naziemne przechwycą jednocześnie sygnał z Vis, a wtedy metodą triangulacji bez trudu wyznaczą pozycję jego źródła. Na razie wszystko jasne?
Darmstadter kiwnął głową. Jeden odbiornik mógł wyznaczyć tylko kierunek, z którego nadchodził sygnał. Jeśli jednak jednocześnie ustaliło się dwa takie kierunki, wystarczyło pociągnąć dwie proste, a miejsce ich przecięcia wyznaczało lokalizację nadajnika.
— Żeby zredukować takie niebezpieczeństwo, radiostacja będzie się odzywać jak najrzadziej. Kiedy znajdziemy się odpowiednio blisko, pierwszy sygnał będzie trwał tylko pięć minut. Potem o ustalonych porach będzie się pojawiał na minutę, za każdym razem na innej częstotliwości i z innym kryptonimem.
Canidy podał Darmstadterowi napisaną na maszynie listę składającą się z trzech kolumn.
W pierwszej podane były godziny od 15.00 do 17.45; odstępy między nimi, wszystkie różne, zawierały się między dziewiętnastoma i jedenastoma minutami. W drugiej kolumnie były częstotliwości, także każda inna. W trzeciej — trzyliterowe kryptonimy, które nadajnik miał powtarzać przez czas aktywności.
Darmstadter pokiwał głową.
— Sprytnie.
— Wszystko zależy od tego, czy naszemu człowiekowi na Vis nie zepsuje się nadajnik i czy wyłapiemy sygnał.
— A jeśli nie?
— Wtedy będziemy mieli pewien problem. Na mapie zaznaczono punkt, od którego nie ma już odwrotu, jest też punkt, gdzie, jak mamy nadzieję, uda się złapać sygnał.
Jeden punkt od drugiego dzieliło jakieś trzysta kilometrów.
— A gdyby się nie udało?
— Możemy próbować wyszukać ich na ślepo.
— To nie będzie łatwe.
— Nie słyszałeś nigdy, Darmstadter, że grunt to myśleć pozytywnie? Mówiąc szczerze, uważam, że to w ogóle niemożliwe.
— I co wtedy?
— Wtedy masz dwie możliwości. Wyskoczysz nad Jugosławią i zobaczysz, co dalej. Jeśli pierwsi trafiana ciebie partyzanci, wrócisz do domu. Jeśli Niemcy, musisz próbować.
— Czego?
— Powiesz im, że zgubiłeś swoją formację bombowców i wyskoczyłeś, kiedy skończyło ci się paliwo. Jeśli ci uwierzą, posiedzisz do końca wojny w obozie jenieckim. Jeśli nie, będziesz miał kłopoty.
— A co z wami?
— Ja i Dolan nie możemy dostać się do niewoli.
— Dlaczego?
— Niemcy potrafią złamać każdego i wyciągnąć wszelkie informacje. Ja i Dolan wiemy pewne rzeczy, o których Niemcy nie mogą się dowiedzieć pod żadnym pozorem.
Darmstadter popatrzył na Canidy’ego z przerażeniem w oczach.
— A co zrobicie, żeby się nie dostać do niewoli?
Canidy zignorował to pytanie, natomiast podał Darmstadterowi inną kartkę papieru.
— Będzie akcja B–25 na południu Włoch, tutaj masz szczegóły, które powinieneś znać, gdybyś brał w niej udział. Zapamiętaj przede wszystkim swoją jednostkę, numer samolotu, lotnisko. Wymyśl imiona i nazwiska członków załogi. Moim zdaniem, w razie czego powinno ci się udać.
— A co zrobicie wy? — upierał się Darmstadter.
— Czy to ważne?
— Tak. Wolałbym wiedzieć. Canidy chwilę się namyślał.
— Mamy pastylki czy, mówiąc dokładniej, fiolki z mlecznym płynem. Gdy przegryzie się szkło, płyn zadziała tak szybko, że nawet tego szkła nie poczuje się w ustach. Mamy je zgryźć, kiedy stanie się jasne, że nie dostaniemy się na Vis. Najpierw też spróbujemy wyskoczyć, bo a nuż wpadniemy na partyzantów. Jeśli otoczą nas Niemcy, połkniemy specyfik.
— A co wy takiego wiecie, do cholery, że musicie w razie czego popełnić samobójstwo?
Canidy zignorował pytanie.
Mniej więcej godzinę wcześniej włączył radiową pelengację. Przez cały czas wymieniali się co godzinę za sterami i teraz była kolej Dolana. Zrazu wskaźnik siły sygnału nawet nie drgnął. Canidy włączył mechanizm obracający umieszczoną na kadłubie antenę ramową.
Igła drgnęła, a wtedy Canidy skierował antenę na źródło sygnału. Jego siła zwiększała się wolno, ale zauważalnie.
Potem Darmstadter wychwycił pośród szumów słabe trzy kreski, wsłuchał się, znowu po jakimś czasie zidentyfikował trzy kreski, aż nagle rozpoznał wielokrotnie powtarzaną sekwencję.
— Nie jestem pewien — rozległ się w słuchawkach metaliczny głos Canidy’ego — czy jest to najszczęśliwszy kurs.
Dolan zerknął na dach kabiny i strzałkę mechanizmu rotacyjnego, następnie położył samolot w bardzo łagodny skręt i delikatnie opuścił dziób maszyny.
— Straszny z ciebie mądrala — powiedział do mikrofonu. Minutę później wyrównał kurs B–25, dostosowując go do wskazań radiopelengacji i znowu wcisnął guzik mikrofonu:
— A gdybyś mógł tak posiedzieć trochę w spokoju, Darmstadter, a nie łazić tam i z powrotem, jak na promie, byłbym ci bardzo zobowiązany.
Darmstadter znieruchomiał w fotelu z rękami założonymi na piersiach.
B–25 powoli opadał ku wełnianym chmurom, które rozpościerały się w dole. Wskazówka siły sygnału nagle opadła.
— Zgubiliśmy się! — zawołał Darmstadter.
— Raczej przestali nadawać — odrzekł spokojnie Dolan. B–25 nieprzerwanie obniżał pułap.
Jedenaście minut później, gdy ciągle jeszcze byli nad chmurami, nadajnik na Vis ożył na minutę, Dolan zrobił małą korektę kursu, a wskaźnik siły sygnału znowu znieruchomiał.
Następny sygnał dotarł do nich już po zanurzeniu w chmurach. Na szybach gdzieniegdzie osiadały kropelki wilgoci, chociaż lecieli z prędkością dwustu dziewięćdziesięciu węzłów. Poza kroplami nic nie było widać.
— Nie lepiej zejść pod nie i zobaczyć coś na własne oczy? — odezwał się Canidy, ale Dolan potraktował to jako pytanie, a nie
rozkaz, i w milczeniu pokręcił głową. Dopiero po jakiejś minucie powiedział:
— Jak coś idzie znośnie, nie warto nic zmieniać. Darmstadter pomyślał, że Dolan przywołał jedno ze starych powiedzonek, żeby sobie samemu dodać otuchy.
Strzałka prędkościomierza poziomego dopiero przy uważnym zbadaniu potwierdzała, że opadają; na pierwszy rzut oka można było pomyśleć, że lecą poziomo. Strzałka wysokościomierza poruszała się bardzo ospale, ale jednak.
Dwadzieścia minut później, podczas kolejnego kontaktu z Vis, Canidy mruknął: „Wolałbym, żeby ta ich stacja działała trochę gorzej”, a Darmstadter dopiero po chwili zorientował się, o co mu chodzi. Wskaźnik siły sygnału był w skrajnym wychyleniu i nie sposób było na jego podstawie ocenić, czy się zbliżają.
Kiedy wysokościomierz pokazał trzy tysiące sześćset metrów, Canidy ściągnął maskę tlenową, a potem otarł policzki i podbródek. Dolan nadal miał maskę na twarzy, a Darmstadter nie wiedział, czy to dlatego, że i w tym przypadku uważał, iż jeśli coś idzie znośnie, nie warto nic zmieniać, czy też skoncentrowany na innych rzeczach po prostu nie zauważył, że na tej wysokości można już bezpiecznie oddychać.
Znienacka wyskoczyli z chmur. Pod sobą mieli morze, przed sobą i po bokach — ląd. Canidy wyciągnął plik lśniących fotografii. Teraz także i Dolan pozbył się maski.
— Jak mówiłeś, Dick? „Nie najszczęśliwszy kurs”?
— Cholera, a już skłonny byłem zgodzić się z Bruce’em, że starców nie można puszczać za stery.
Popatrzyli na siebie i roześmiali się.
— Zejdź trochę i zrób podejście wokół tego szczytu po lewej.
— Ej, ja prowadzę! — obruszył się Dolan, ale opuścił dziób B–25 i wyrównał dopiero, gdy byli jakieś trzysta metrów nad niespokojnym morzem, po czym łagodnym skrętem ominął wskazany przez Canidy’ego pagórek.
Ledwie przelecieli nad plażą, teren natychmiast się podniósł, toteż trzysta metrów nad poziomem morza zamieniło się w nie więcej niż sześćdziesiąt, siedemdziesiąt nad dnem doliny.
— Szybko, zapnij się — polecił Dolan.
Darmstadter posłusznie wrócił na fotel w tylnej części kadłuba. Właśnie szukał pasa, gdy dziób maszyny gwałtownie się poderwał. Darmstadter, nie myśląc o zapinaniu się, podskoczył do okienka. Na nierównym lądowisku stały jakieś osoby i machały rękami. Dolan położył maszynę w głęboki skręt i zaczął robić nawrót. Kiedy wyrównał lot, rozległ się odgłos mechanizmu hydraulicznego wypuszczającego klapy i podwozie, a silniki zmieniły ton. Darmstadter zapiął pas dokładnie w chwili, gdy koła dotknęły ziemi. Odgłos był znacznie głośniejszy, niż oczekiwał, silniki jeszcze bardziej zmieniły dźwięk, gdy otrzymały mniej paliwa. Samolotem gwałtownie szarpnęło, jakaś mętna maź pokryła pleksiglas, ale zaraz z niego odpłynęła. To woda musiała trysnąć na szyby.
B–25 gwałtownie hamował; Darmstadter czuł, jak pasy wpijają się w ciało. Maszyna powoli zawracała. Odpiął pasy; silniki umilkły. Zapadła cisza, w której słychać było tylko trzaski i brzęk chłodniejącego metalu.
— Lotnisko międzynarodowe Vis — rozbrzmiał z kabiny głos Canidy’ego. — Połączenia z Budapesztem, Wudapesztem, Zudapesztem i innymi metropoliami Wschodu. Dziękujemy za lot naszymi Bałkan Airlines.
Kiedy Darmstadter znalazł się przy włazie w podłodze za kabiną, Canidy właśnie z niego zeskakiwał. Poszedł w jego ślady.
Kiedy podpułkownik Peter Douglass junior wrócił na kwaterę po odprawie, na której oceniono rezultat i przebieg akcji, na starym, pokancerowanym biurku czekała na niego poczciwa maszyna do pisania Underwood i akta osobowe.
Chodziło o ustaloną procedurę, którą sam wprowadził. Gdy sprawa dotyczyła pilotów, listy pisali dowódcy kluczy. W przypadku dowódców kluczy listy pisali dowódcy eskadr. W przypadku dowódców eskadr listy pisał sam dowódca grupy.
Dwoma wierzgnięciami Douglass wyrzucił w powietrze oba buty, które z łomotem spadły na podłogę małego baraku Quonset. Czapkę rzucił na wieszak, ale rozminęła się z hakiem, odbiła od ściany i też wylądowała na podłodze. Skrzywił się, ale nie wstał, żeby ją podnieść.
Sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki wysokościowej i wydobył z niej dwie miniaturowe flaszeczki ryżowej whisky Old Overholt. Standardowe procedury 8. Floty Powietrznej przewidywały, że jeśli taka będzie opinia lekarza dyżurnego, po zakończeniu misji personel latający może otrzymać maksimum dwie butelki o pojemności 45 gramów każda zawierające bourbona lub ryżową whisky o zawartości 38 lub 40 procent alkoholu. Regulamin wyraźnie podkreślał, że jednorazowo nigdy nie wolno wydawać więcej niż dwie porcje, sugerował też, że „w miarę możliwości alkohol w celach leczniczych należy wydawać po zakończeniu odprawy podsumowującej lot bojowy”, a także bardzo stanowczo konstatował, iż „alkohol ma zostać spożyty w obecności lekarza dyżurnego”.
Mówiąc inaczej, regulamin sugerował, że jeśli nie podda się surowej kontroli wszystkich tych zwariowanych pilotów, nawigatorów, bombardierów, strzelców i inżynierów pokładowych, ci będą odkładać małe racje alkoholu, aby zgromadziwszy go więcej, urżnąć się raz a dobrze, lub też będą się nim dzielili z osobami nieuprawnionymi do spożywania wojskowych trunków.
Podpułkownik Douglass podszedł do biurka, wyciągnął szufladę i dołączył dwie flaszeczki do spoczywających już w niej kilkunastu innych. Dowódca 344. Grupy Bojowej miał zwyczaj przekazywać swoje racje pozadaniowego alkoholu, kiedy sądził, że wymaga tego morale jego pilotów. Czasami wykonywał takie gesty wobec członków załóg naziemnych, ci bowiem bardzo się denerwowali, kiedy samoloty nie wracały na czas, a niektórzy znosili to gorzej od innych.
Odkładanie tych miniaturek nie wymagało od Douglassa żadnych poświęceń, gdyż miał własne kanały, którymi zdobywał alkohol, jeśli więc po locie odczuwał ochotę na parę łyków, nalewał sobie z butelki o pojemności trzy czwarte litra.
Zdjął kurtkę i cisnął na łóżko, także i tym razem chybiając. Potem odpiął szelki, które podtrzymywały spodnie z owczej skóry, jedną po drugiej ściągnął nogawki i rzucił spodnie na łóżko.
Sięgnął po telefon.
— Meteo — mruknął do słuchawki, gdy zgłosił się operator, a po krótkiej chwili: — Co tam mamy, Dick?
Oficer pełniący dyżur meteorologiczny oznajmił, że w Anglii i na kontynencie znakomita — to znaczy wykluczająca latanie — pogoda utrzyma się z pewnością przez najbliższe czterdzieści osiem godzin, prawdopodobnie — przez następne dwadzieścia cztery, a była też szansa, że potrwa jeszcze jedną dobę.
— Mamy masywny front arktycznego powietrza, panie pułkowniku, który w zetknięciu z ciepłym powietrzem znad Morza Śródziemnego…
— W porządku, Dick, dajmy sobie spokój ze szczegółami. Dzwonię, aby się upewnić, czy mogę bezpiecznie zalać się nie tylko dzisiaj, lecz także jutro.
— Z meteorologicznego punktu widzenia może pan, sir.
— Dzięki.
— Bardzo nas wszystkich przybiła wiadomość o majorze Tillu, sir.
— Tak, wyobrażam sobie.
Douglass odłożył słuchawkę, podszedł do dużej, przechylonej na jeden bok szafy i pomajstrowawszy przy prostym zamku szyfrowym, otworzył rowerową kłódkę przeciągniętą przez metalowe ucha w obu skrzydłach. Odchylił lewe, skrzywił się i otworzył prawe.
„Tylko jedna, i to do połowy wypita?”, pomyślał ze zdziwieniem. „A co się stało z resztą?” Odpowiedź dobrze znał. Raz, drugi, trzeci… po parę łyczków i z pięciu butelek została tylko reszta jednej.
Nie było się jednak czym przejmować. W Whitbey House było pomieszczenie aż po sufit upakowane kartonami z whisky. Canidy prowadził miejscowy oddział BSS, kierując się między innymi przekonaniem, że jeśli naród nie uraczy hojnie jadłem i napitkiem służących tu swoich synów, to istnieje prawdopodobieństwo, że przynajmniej w odniesieniu do niektórych z nich nie będzie już w stanie tego powetować.
Pomyślał, że chyba najlepiej będzie pojechać do Whitbey House i odnowić zapasy. Canidy nadał mu rangę Honorowego Szpiega, co między innymi oznaczało swobodny dostęp do zapasów alkoholu, zaraz jednak przypomniał sobie, że Canidy poleciał przerobionym B–25G na jedną z tych swoich tajemniczych misji. Powiedział tylko tyle, że nie będzie go przez parę dni, potem Douglass dowiedział się, że zniknął także Dolan, a kiedy przelatywał nad Whitbey House, na zwykłym miejscu nie było samolotu. Wystarczyło dodać wszystkie elementy, a wniosek nasuwał się sam. Douglass zresztą podejrzewał, że misja ta mogła mieć jakiś związek z pobytem Erika Vollmera w Niemczech, o czym niepytany dowiedział się od Canidy’ego.
Douglass miał już wielokrotnie ochotę zaproponować Canidy’emu, albo może wręcz samemu Davidowi Bruce’owi, żeby go przyjęli do BSS. Z przeniesieniem nie powinno być żadnych kłopotów, jeśli bowiem BSS kogoś chciało, to go dostawało, a z kolei Douglass wiedział o biurze znacznie więcej niż jakakolwiek inna postronna osoba. Swoje znaczenie powinno też mieć to, że razem z Canidym i Bitterem służyli w formacji Latających Tygrysów, a ich maszyn doglądał wtedy John Dolan. Nawet jeśli teraz trzymali go z dala od niektórych informacji, to przecież nie dlatego, że uważali go za niegodnego zaufania.
Były jednak przyczyny, dla których Douglass nigdy nie wystąpił z propozycją. Po pierwsze, miałoby to posmak nepotyzmu, skoro jego ojciec, komandor Peter Douglass senior, był zastępcą dyrektora BSS. Po drugie, Doug wiedział, że jako dobry pilot i niezły dowódca, będąc tu, gdzie był, i robiąc to, co robił, ratuje ludziom życie.
Oczywiście, ktoś mógłby powiedzieć, że robią to także Canidy, Bitter i Jimmy Whittaker. Nie w tak bezpośredni sposób jak wtedy, gdy zestrzeliwuje się messerschmitta, który uczepił się ogona samolotu kolegi z dywizjonu, czy w odrobinę mniej bezpośredni, ale ciągle konkretny, gdy dobrze dowodzi się grupą bojową, niemniej jednak jeśli poczynania ludzi z BSS skrócą wojnę chociażby o tydzień, dzień czy nawet sześć godzin, zawsze oznaczało to jakąś liczbę ludzkich istnień, które nie zostaną gwałtownie przerwane.
Tak czy owak, jakkolwiek brzmiałyby argumenty za i przeciw, ostatecznie Douglass musiał powiedzieć sam sobie, że gdyby BSS naprawdę go potrzebowało, już dawno by się w nim znajdował, zupełnie niezależnie od swojej woli. A on z kolei zawsze w miarę możliwości starał się unikać występowania z prośbą o coś.
Podpułkownik Doug Douglass postawił na biurku resztkę whisky, usiadł, odkręcił butelkę, pociągnął solidny łyk i wkręcił do maszyny kartkę papieru. Wpisał datę, następnie otworzył akta i odszukał to, czego potrzebował. Teraz palce już szybko zatańczyły po klawiszach. „Mógłbym z powodzeniem pracować jako maszynistka, pomyślał kwaśno”.
Dowództwo 344. Grupy Bojowej
Poczta Wojsk Lądowych USA 86344, Nowy Jork
18 lutego 1943 roku
Państwo A. H. Till
711 Country Club Road, Springfield, New
Jersey
Drodzy Państwo!
Zostali już Państwo poinformowani przez dowódcę wojsk lądowych USA, że syn Państwa zginął w trakcie wykonywania zadania bojowego.
Był moim podkomendnym i przyjacielem, niniejszym chciałem Państwu przekazać moje gorące wyrazy żalu.
344. Grupa Bojowa otrzymała zadanie ochrony bombowców B–17 i B–24 z 8. Floty Powietrznej , które bombardowały niemieckie miasto Frankfurt. Grupa podzielona była na dwie formacje; David dowodził jedną, ja — drugą.
Byliśmy jeszcze w pewnej odległości od celu, gdy zaatakowało nas duże zgrupowanie niemieckich messerschmittów. David zestrzelił dwa z nich i chciał właśnie przyjść z odsieczą jednemu z kolegów, gdy dostał się pod ostrzał kilku samolotów nieprzyjaciela. Ich pociski przebiły zbiornik z paliwem, a ten eksplodował. David zginął natychmiast, najprawdopodobniej w ogóle nie zdając sobie z tego sprawy. Myślę, że jeśli w ogóle miał zginąć, to chciałby, aby stało się to właśnie w ten sposób: w walce z przeciwnikiem, ochraniając kolegów. Nikt bardziej nie zasłużył na sławę niż ten, kto oddaje życie za innych. Z dwoma samolotami przeciwnika zestrzelonymi podczas ostatniej akcji David zaliczył w sumie sześć strąceń, a pośmiertnie został dekorowany Medalem Lotniczym (będącym jego szóstym odznaczeniem) . Przed chwilą właśnie dowiedziałem się ze sztabu 8. Floty Powietrznej, że David otrzyma także Lotniczy Krzyż Walecznych za umiejętności lotnicze, poświęcenie i odwagę, którym dawał świadectwo przez cały czas swej służby w 344. Grupie Bojowej. Wiem, że w tej chwili medale niewiele znaczą w zestawieniu z Państwa bólem, proszę jednak pamiętać, że są wyrazem podziwu dla Państwa syna, podziwu, którym darzyli go wszyscy w dowodzonej przeze mnie jednostce. Był wspaniałym żołnierzem, świetnym pilotem i wartościowym człowiekiem. Wszystkim nam bardzo go będzie brakować.
Gdybym mógł być w czymkolwiek pomocny, bez żadnych wahań czy skrupułów proszę dać mi znać.
Z wyrazami szacunku
Peter Douglass jun.
Peter Douglass jun.
Podpułkownik Korpusu Lotniczego Wojsk
Lądowych USA
Dowódca 344. Grupy Bojowej
Skończywszy pisać, Douglass wykręcił papier i raz jeszcze przeczytał list. Potem zaadresował kopertę, napisał na niej „Bez opłaty” i włożył list.
Znowu sięgnął po telefon i powiedział do operatora:
— Przyślijcie tu do mnie majora Delaneya, dobrze?
Podszedł do wąskich drzwi obok zlewu. Za nimi znajdował się prysznic i stary angielski sedes, przykryty popękaną drewnianą klapą. Cegła przytrzymywała rurkę prysznica, tak by woda leciała pionowo na porysowane kafle; kawał plastiku miał zatrzymywać wodę.
Szef techników zamontował w ścianie wskaźnik temperatury wody; Douglassa poinformowano, że woda będzie odpowiednio ciepła, gdy strzałka znajdzie się na 280 stopniach Fahrenheita.
Z półki w prawej części szafy wziął świeżą bieliznę i odprasowany mundur. Rozebrał się, a ściągając przez głowę podkoszulek, skrzywił się od ostrej woni zatęchłego potu.
Znał go: to zapach trwogi.
Przypomniała mu się przerażająca chwila, gdy wydawało się, że w trakcie raptownego skrętu nie zgubi siedzącego mu na ogonie messerschmitta. Czas jakby przyhamował, wszystko działo się jak na zwolnionym filmie, widział goniące za nim smugi pocisków, aż wreszcie tamten, też nie nowicjusz, zorientował się, że nie da rady, przerwał ostrzał i zanurkował w lewo. Kiedy z kolei Douglass próbował usiąść Niemcowi na ogonie, poczuł, że cały ocieka potem.
Z grymasem niesmaku cisnął podkoszulek na ziemię.
Wszedł pod prysznic i rozkręcił go na cały regulator. Woda była wprawdzie trochę nawet za gorąca, ale nie zmienił ustawienia, tylko wściekle się namydlił, a potem poczekał, aż wyczerpie się jej zapas w zamontowanej na dachu beczce po oleju.
Zakręcił prysznic i przekręcił zawór, aby na nowo napełnić zbiornik na dachu. Natychmiast posłyszał syk zimnej wody w zetknięciu z tym czymś, co technicy zamontowali do jej podgrzewania, a jednocześnie przypomniał sobie, jak go upominano, aby nigdy nie zużywał wszystkiej wody, gdyż spowoduje to uszkodzenie mechanizmu grzewczego.
— Pewnie się wszystko spieprzyło — powiedział na głos.
— Sir?
— Nic, nic, majorze, to nie do pana.
Ciekawe, jak długo Delaney czekał na niego w milczeniu.
Owinął się w biodrach szaro–białym ręcznikiem i wyszedł z zaimprowizowanej łazienki.
Delaney pochodził z Iowa, był irlandzkim katolikiem o poważnej twarzy, który pomimo swych ledwie dwudziestu dwóch czy dwudziestu trzech lat miał żonę i kilkoro dzieci. Na widok Douglassa poderwał się z krzesła.
— Niech pan siedzi — powiedział Douglass, podszedł do łóżka i nałożył świeży podkoszulek.
— Kogo pan proponuje, majorze, na swoje miejsce?
— Nie rozumiem, sir?
— Na mocy uprawnień udzielonych mi przez dowództwo 8.
Floty Powietrznej mianuję pana zastępcą dowódcy 344. Grupy Bojowej. Z funkcją tą łączy się złoty liść.
— Bardzo mnie zabolała śmierć majora Tilla, sir.
— Każdego z nas zabolała. Nie odpowiedział pan na moje pytanie, majorze.
— Nie wiem, czy dam sobie radę, sir.
— Decyzja już podjęta.
Nałożywszy slipy, Douglass podszedł do biurka, odkręcił butelkę i ze słowami: „Till, miałem nadzieję, że niewiele czułeś”, upił duży łyk i przekazał butelkę Delaneyowi, który przetarł szyjkę rękawem i także pociągnął duży haust.
— Może nie żył już w powietrzu, sir — powiedział, zwracając whisky. — Needham leciał za nim aż do końca; nawet nie próbował wyskoczyć.
— Właśnie napisałem jego rodzicom, że eksplodował w powietrzu. Dowódca musi między innymi wiedzieć, kiedy należy skłamać. — Delaney zmarszczył brwi, ale nic nie odrzekł. — Znikam stąd na najbliższe dwadzieścia cztery godziny, może trzydzieści sześć — ciągnął Douglass. — Niech pan powie, co się panu wyda najodpowiedniejsze, gdyby ktoś się o mnie dopytywał. Na wszelki wypadek zostawię numer, pod którym można będzie mnie złapać. Skorzysta pan z niego tylko w ostateczności i nikomu go nie przekaże.
— A czy można spytać, gdzie pan będzie, sir?
— Można, ale nie wolno panu dzielić się tą wiadomością z nikim. W Whitbey House, to jedna z placówek BSS.
— Rozumiem, sir.
— Na powrót tutaj trzeba jakieś półtorej godziny. Nikt nie będzie mnie szukał w sprawie lotów; sprawdziłem pogodę, na razie żadnych możliwości latania.
— Tak jest, sir.
— Daj sobie spokój z tym „sir”, kiedy jesteśmy sami. Inaczej pożałuję, że wyznaczyłem cię na zastępcę.
Na twarzy Delaneya pojawił się nieszczery uśmiech.
— A czy można spytać, co pan będzie robił w Whitbey House? — spytał i z trudem zmusił się, by na końcu zdania nie postawić „sir”.
— Zamierzam się upić. Robię to czasami, kiedy zdarza się coś takiego, jak dzisiaj z majorem Tillem, ale lepiej, żeby podwładni nie widzieli dowódcy w takim stanie.
— Tak jest, sir.
— Zajmiesz się rzeczami osobistymi majora Tilla. Przejrzyj je, dopilnuj, żeby nie znalazły się w nich jakieś nieprzyzwoite zdjęcia czy listy miłosne, te różne drobiazgi, które świadczyłyby, że był normalnym młodym facetem. Wszystko zostaw potem u mnie na biurku.
— Tak jest, sir.
— Słuchaj, naprawdę nie potrafisz się obyć bez tego „sir”? Jestem Peter, przy innych możesz się zwracać do mnie oficjalnie, jeśli ci tak na tym zależy. Jak stoisz z forsą?
— Nie rozumiem.
— Awansowałeś, a wtedy zawsze urządza się imprezę. Taka tradycja.
— Rozumiem. Mam pieniądze.
— W porządku. Oblewanie twego awansu zatrzyma całą resztę w bazie. Skłamiesz im, że zanim wyruszyłem do sztabu w High Wycombe, wydałem ci rozkaz, iż wszyscy od jutra od czwartej rano — ani minuty wcześniej — dostają przepustki całodobowe. Z moich doświadczeń wynika, że jeśli po takiej akcji jak dzisiejsza dać ludziom przepustki natychmiast, nie będą się zachowywać w sposób godny oficerów i dżentelmenów. Będziesz miał jeszcze okazję przekonać się, ile trzeba wypełnić papierków, kiedy któryś z naszych dzielnych wojowników pobije angielskiego gliniarza albo ukradnie taksówkę.
— Rozumiem.
— Tego jestem pewien, Jack. Dlatego zrobiłem cię zastępcą.
— Mam nadzieję, że pana nie zawiodę.
— Jack!
— Mam nadzieje, że się na mnie nie zawiedziesz.
— W porządku. Weź tę resztę whisky.
— Dlaczego?
— Bo inaczej w ogóle się nie wybiorę do Whitbey House.
— Dzięki.
— A do czasu mego powrotu zadecyduj, kto ma cię zastąpić.
Na Canidy’ego, Dolana i Darmstadtera czekało czterech mężczyzn.
Jednym z nich był brytyjski oficer w czerwonym berecie spadochroniarza i z odznakami kapitana na swetrze. Wokół szyi miał owiniętą srebrzystą apaszkę. Dwaj inni Brytyjczycy mieli mundury bez żadnych oznaczeń. Wszyscy trzej byli uzbrojeni w półmaszynowe steny. Towarzyszył im cywil w koszuli rozpiętej na szyi, grubej marynarce i nie pasujących do niej spodniach.
Oficer stanął na baczność i zasalutował niczym na placu defiladowym.
— Dzień dobry panom — powiedział. — Nazywam się Hughson. Witamy na Vis. — Canidy oddał honory. — Pan dowodzi samolotem? — zwrócił się do Canidy’ego, a ten wskazał kciukiem na kabinę B–25.
— Dowódcą jest komandor podporucznik Dolan.
— Czy można zasugerować, abyśmy zamaskowali maszynę? — spytał Hughson.
— A w jaki sposób? — odrzekł Canidy.
Anglik wskazał w kierunku wzgórza nieopodal. Stromy stok był silnie podcięty, a pod okapem swobodnie mógł zmieścić się samolot, na ziemi zaś leżały rulony siatki maskującej. Canidy zerknął spod oka na kapitana, a ten odpowiedział na niezadane pytanie.
— Oczywiście, sama siatka wyglądałaby podejrzanie, ale zatkniemy na niej rośliny.
— No to trzeba tam przetoczyć naszego maluszka — zawyrokował Canidy.
Hughson uniósł rękę nad głowę i pstryknął palcami. Nadbiegło truchtem ośmiu żołnierzy w różnych wariantach umundurowania. Jeden, z szewronami sierżanta na rękawie swetra, wyprężył się przed kapitanem, tupnął nogą i sprężyście zasalutował.
— Sir! — warknął.
Darmstadter zobaczył, że Canidy’emu lekko uniosła się brew w obliczu manier jak na paradzie.
— Przetoczyć samolot pod tamten nawis — padł rozkaz.
— Sir!
Żołnierze podskoczyli do maszyny i zaczęli na nią napierać. Kiedy ta ani drgnęła, Canidy przyłączył się do nich, to samo zrobił też Darmstadter. Ani cywil, ani oficer brytyjski nawet się nie ruszyli, zdziwieni, jak się wydawało, zachowaniem Amerykanów.
Kiedy pokonali pierwszy bezwład samolotu, dalej potoczył się już dość gładko. Canidy i Darmstadter wrócili do kapitana i jego towarzysza. Dolan, zorientowawszy się, o co chodzi, zeskoczył z maszyny i zaczął kierować żołnierzami.
— Komandor podporucznik Dolan? — upewnił się Hughson.
— Tak. A to jest porucznik Darmstadter.
Brytyjski kapitan i amerykański porucznik przywitali się.
— Przepraszam, nie dosłyszałem, jak pan się nazywa? — zwrócił się Canidy do cywila.
— Ferniany — odrzekł tamten.
— Sternik — pokiwał głową Canidy, domyślił się bowiem, że jest to agent BSS.
Zagadnięty przestąpił z nogi na nogę.
— Staram się zdradzać swojątożsamość tylko w ostateczności.
— Ale rozumiem, że jesteśmy pośród swoich, prawda? Patrzyli, jak żołnierze wtoczyli B–25 pod naturalny okap, po czym wprawnie przesłonili go sieciami, w które wetknęli małe sosenki.
Dołączył do nich Dolan, znowu nastąpiła wymiana honorów wojskowych i uścisków rąk. Dolan był podobnie zaskoczony tym formalizmem jak Canidy.
— Poznaj naszego Sternika — powiedział Canidy.
Dolan z uśmiechem potrząsnął dłoń Ferniany’ego.
— Gdzie Vollmer? — spytał Dolan. — Czy może Mięśniak?
— O to samo miałem spytać — rzekł Canidy.
— Mamy problem — oznajmił Ferniany. — Odrobinę nawet zabawny.
Canidy zmarszczył brwi.
— Zabawny?
— Za podejrzenie przemytu on i profesor zostali skazani na trzy miesiące robót w kopalni. Dziewczyna jest tutaj.
— Chodźmy do niej. Nie bardzo mi odpowiada pańskie poczucie humoru.
— Tuż przed opuszczeniem Pécsu barka, którą mieliśmy płynąć, została przeszukana. To się zdarza. Przy Vollmerze znaleźli dużo pieniędzy, uznali, że to na szmugiel, zabrali więc ich obu na brzeg.
Darmstadter ocenił, że B–25G był teraz niewidoczny z powietrza, a żołnierze, którzy go zamaskowali, gałązkami zmiatali ślady kół. Dwóch z nich toczyło ogromny, większy od nich, kamień na środek drogi. Był takich rozmiarów, że nie dałby sobie z nim rady buldożer, a co dopiero mówić o dwóch mężczyznach, gdyby nie był atrapą. Podobnie jak trzy inne, które już zdążyły znaleźć się na drodze, na której lądował samolot.
— Czy można zaproponować, panowie, żebyśmy się ukryli? — odezwał się Hughson. — Szkopy ciągle tu latają i rozglądają się nie wiadomo za czym, więc lepiej, żebyśmy niepotrzebnie nie ściągali na siebie ich uwagi.
Kiedy podeszli do wzgórza, zobaczyli ukrytą między krzewami stromą ścieżkę, którą wspinali się jakieś pięć minut, aż wreszcie dotarli do rzędu pieczar w stoku.
Kapitan Hughson wprowadził ich do jednej z nich.
W blasku syczącej lampy Colemana zobaczyli kamienny ołtarz i obrazy namalowane na ścianie.
„Chyba jacyś święci”, pomyślał Canidy. Jego ojciec pewnie by wiedział, kogo przedstawiały malunki i kiedy je zrobiono. Wielebny doktor Carter Canidy był specjalistą od wczesnego chrześcijaństwa. Po raz pierwszy od długiego czasu Canidy pomyślał o ojcu. Gdziekolwiek był, na pewno nie aprobowałby tego, czym zajmował się syn.
Brytyjczyk dojrzał zainteresowanie na jego twarzy.
— Jacyś pustelnicy. Usunęli się z klasztoru, przenieśli tutaj, a ściany pokryli obrazami. Podobno nie odzywali się do siebie, a modlili wyłącznie w samotności. Oczywiście, uprawiali ziemię, żeby mieć co jeść, ale poza tym tylko medytowali i modlili się. Trochę dziwne, prawda?
— Przynajmniej zostawili nam swoje pieczary — stwierdził Canidy i spojrzał na Ferniany’ego. — Kto zabrał Vollmera?
— Czarna Gwardia i policja. Do więzienia w Pécsu. Często tak robią ze szmuglerami. To znaczy agentami czarnego rynku, by tak rzec.
— Wystarczy! — obruszył się Canidy. — Dość mam tych żarcików!
— A pan niby kim jest, żeby się tak szarogęsić?
— Nazywam się Canidy. Dowodzę tą akcją, a poza tym to ja pana prowadzę jako agenta.
— Ale… Ale przecież powiedział pan, że to komandor podporucznik Dolan dowodzi samolotem — z pretensją w głosie rzekł Ferniany.
— Bo i dowodzi.
— Bardzo przepraszam, panie majorze, nawet mi do głowy nie przyszło, że…
— Wydaje mi się, że sporo jest takich rzeczy, które nie przychodzą panu do głowy. Chcę wiedzieć, co dokładnie się stało.
— Policjanci na Węgrzech są tacy sami jak wszyscy inni gliniarze: najbardziej interesuje ich własna dola, jak ją dostają, odwracają oczy w inną stronę. Jeśli chłop sprzeda trochę salami czy szynki jakiemuś „turyście”, nic im to nie przeszkadza, byleby tylko sami coś z tego mieli. Co jakiś czas pakują kogoś do więzienia, aby wszystkim przypomnieć, jakie panują reguły. Tak jak, na przykład, co jakiś czas robią naloty na burdele.
— I Vollmera wzięli w ramach jednej z takich… akcji?
— Czarna Gwardia nieźle się na nim obłowiła. Widziałem, jak się cieszyli, licząc pieniądze. Ile miał przy sobie?
Canidy zignorował pytanie.
— A dlaczego pana puścili? Poza tym mówił pan, że jest tu córka Dyera.
— Jeszcze nie skończyłem. To ważne.
— Więc niech pan dokończy.
— Nie ruszyli mnie ani żadnego innego pasażera, bo nie będą zabijać kury, która znosi złote jaja. Wzięli Vollmera, gdyż nie dał działki.
— Wcześniej? — spytał Canidy, a Ferniany kiwnął głową. — To czemu pan za niego nie zapłacił, skoro wiedział pan, jakie są reguły?
— Musiałem na coś się zdecydować. Uznałem, że to będzie zbyt ryzykowne, a otrzymałem polecenie… nie wykluczam, że od pana, majorze… aby wszystko odbyło się bez rozgłosu. Dlatego doszedłem do wniosku, że lepiej próbować przerzucić ich bez zwracania uwagi gliniarzy.
— Trzeba było zapłacić — warknął Canidy.
— Policjantom płaci się za drogę w dwie strony. Gdyby kogoś zabrakło w drodze powrotnej, zaczęliby się dopytywać.
— Kapitanie — zimno wycedził Canidy — miał pan wyraźny
rozkaz, że pod żadnym pozorem nie można pozwolić, aby Vollmer lub Dyer wpadli w ręce Niemców.
— Tak, miałem ich „wyeliminować” — chłodno potwierdził Ferniany. — Rzecz w tym, panie majorze, że ja nie jestem zawodowcem. Nie jestem przyzwyczajony do tych eufemizmów, dla mnie zabić to zabić, a nie „eliminować”. Na razie nie musiałem jeszcze zabijać nikogo, kto jest po mojej stronie. Gdyby było jasne, że zamierzają ich przekazać w ręce SD czy gestapo… Nie wiem, po prostu nie wiem, jak bym się zachował.
Canidy przez chwilę patrzył Sternikowi w oczy, a potem rzekł:
— No cóż, ja też nie mogę powiedzieć, jak bym się zachował. Z pewnością łatwiej jest rozkazać, niż zabić.
— Majorze, szanse są jak pięć do jednego, że po dziewięćdziesięciu dniach ich zwolnią. Ci, co pracują w kopalni, nie zarabiają dla policjantów. To tylko nauczka, nic więcej.
— Tyle sam już zrozumiałem. Ale chodzi o coś jeszcze.
— O co?
— Nie bez powodu dostał pan rozkaz „eliminacji”.
— Znowu wracamy do tego samego?
Canidy bez słowa odszedł na bok, namyślał się przez moment, po czym podszedł do Hughsona.
— Mam nadzieję, że nic „zabawnego” nie przytrafiło się benzynie.
— Dwadzieścia pięć beczek benzyny lotniczej jest do waszej dyspozycji.
— Jakaś pompa?
— Trzy ręczne.
— Paliwo na pewno bez żadnych zanieczyszczeń?
— Beczki są zaplombowane, a poza tym mamy sita.
— John, uzupełnij zaraz paliwo — polecił Canidy Dolanowi. — Z samego rana poćwiczysz z Darmstadterem kilka kaczek, a potem polecisz do Kairu.
Dolan kiwnął głową, spytał jednak:
— Dlaczego do Kairu? I co z tobą?
— Bo mamy dobre połączenie radiowe z szefem naszej sekcji w Kairze. Ja nie mogę z wami lecieć.
— My mamy kontakt z Londynem, majorze — ochoczo poinformował Hughson, ale Canidy go zignorował.
— Podczas gdy ty zajmiesz się paliwem, ja zaszyfruję wiadomość do Londynu. Przekażesz ją do rąk własnych szefa, nazywa się Ernest J. Wilkins. Jest o wiele bardziej kompetentny, niż wygląda na pierwszy rzut oka. Każesz mu natychmiast nadać wiadomość i poczekasz na odpowiedź. — Dolan kiwnął głową. — Zabierzecie ze sobą córkę Dyera. Jeśli zapadnie decyzja, że wracasz do Londynu, weźmiesz ją ze sobą. Jeśli nie, przekaż ją Wilkinsowi, ale powiedz wyraźnie: ma iść do lodówki. Nie jest aresztowana, ale rozmawiać może tylko z tobą i Wilkinsem.
— Świt jest o piątej trzynaście — powiedział Dolan. — Dwadzieścia minut na kaczki, potem pół godziny, żeby wylądować, uzupełnić zbiorniki i zabrać dziewczynę. Startujemy do Kairu najpóźniej kwadrans po szóstej.
— Piętnaście minut na kaczki: podejście, dotknięcie, w górę, podejście, dotknięcie, w górę, i wpół do szóstej jesteście już na kursie. Do Kairu jest stąd jakieś dwa tysiące czterysta kilometrów. Jeśli nie będzie wiatru czołowego, powinno ci to zabrać sześć godzin.
— Dwie rzeczy przesądzasz, ale rozumiem, że masz swoje powody. Po pierwsze, od razu ładujemy tę dziewczynę. Po drugie, nie zatrzymujemy się na Malcie, żeby uzupełnić paliwo.
— Tak, są powody, John, ale moim zdaniem sam łatwo się ich domyślisz.
Dolan kiwnął głową, a Canidy zwrócił się do Hughsona.
— Kapitanie, jak tutaj przyrządzacie mięso? Brytyjczyk był najwyraźniej zaskoczony pytaniem.
— Mamy dwie metody. Albo podgrzewamy puszki w gotowanej wodzie, albo jeśli mamy wasz Spam, wyjmujemy z puszki i dla odmiany smażymy.
— A dałoby się urządzić jakiś rożen nad ogniskiem?
— Na pewno ma pan jakiś powód, żeby o to spytać, prawda?
— W samolocie mamy jakieś dwieście kilogramów wołowiny Four–In–One. Tak sobie pomyślałem, że SOE mogłoby chcieć ugościć przyjezdnych dobrą, angielską pieczenia.
W puszkach Four–In–One, robionych dla Korpusu Kwatermistrzowskiego Wojsk Lądowych USA, znajdowało się mięso, które można było w całości upiec, pokroić na steki, na gulasz lub zemleć.
Po raz pierwszy kapitan Hughson uśmiechnął się, i to szeroko.
— Zaraz zabierzemy się do rożna, majorze!
— Są także jakieś warzywa, ale Bóg jeden wie, jak zniosły niską temperaturę. Niech pan zostanie ze mną, Ferniany, żebym wiedział, co dokładnie napisać.
Wyciągnięcie szczegółów od Ferniany’ego, sporządzenie raportu, potem maksymalne skrócenie go i zaszyfrowanie zabrało Canidy’emu więcej czasu, niż przypuszczał.
Miał przy sobie proste kody zapisane na wodoodpornym papierze, zmieniające się każdego dnia, a zawierające listę pięcioliterowych wyrazów szyfrujących słowa, których zestaw uzgodnili z kryptografem BSS. Ponieważ jednak, rzecz jasna, nie przyszło mu do głowy, że Vollmer i profesor Dyer mogą wylądować w więzieniu jak drobni złodziejaszkowie, więc dostosowanie uzgodnionych słów do nieoczekiwanej sytuacji nie było wcale łatwe. Na podstawie istniejącego kodu musiał zbudować drugi i kiedy wreszcie miał już gotową wiadomość i spalił wszystkie notatki, na zewnątrz było ciemno.
Przez chwilę stali z Fernianym w ciemności, czekając, aż oczy przyzwyczają się do mroku, po czym skierowali się do jaskini, z której dochodziły gwar i zapach pieczystego.
Kapitan Elizabeth Alexandra Mary, księżna Stanfield, służąca we WRAC, a pełniąca funkcję oficera łącznikowego Królewskiego Sztabu Generalnego przy sekcji BSS w Whitbey House, polubiła podporucznik Charity Hoche od pierwszej chwili, gdy zobaczyła ją wysiadającą ze sztabowego forda.
Księżna Stanfield nie potrafiłaby wytłumaczyć, co tak bardzo przypadło jej do gustu w Charity; tak już po prostu było, że niektóre kobiety wzbudzały w niej od razu sympatię, a inne — nie. Najczęściej owo pierwsze wrażenie okazywało się słuszne. Może ujęło jato, że wysiadłszy z samochodu, Charity spojrzała na przyglądających się jej ze szczytu schodów kapitan Stanfield i porucznika Jamisona, uśmiechnęła się nieśmiało, a następnie, nikogo nie prosząc o pomoc, wzięła dwie walizki z tylnego siedzenia i uginając się pod ciężarem, zaczęła wspinać się po schodach. Nagle znieruchomiała, postawiła prawą walizkę i zasalutowała.
Księżna odpowiedziała tym samym wojskowym gestem i rzekła:
— Witamy w Whitbey House. A na przyszłość, te wszystkie regulaminowe procedury nie są tutaj rygorystycznie przestrzegane.
Porucznik podskoczył do Charity i wziął od niej jedną walizkę ze słowami:
— Dzień dobry, nazywam się Bob Jamison. Pomogę pani.
Pokonawszy ostatni stopień, Charity uścisnęła wyciągniętą rękę księżnej i stwierdziła z niekłamanym podziwem:
— Ależ piękny dom.
— Mały, bezpretensjonalny, ale bardzo wygodny. Jak będzie pani miała wolny tydzień, to trochę panią oprowadzę.
Księżnej bardzo spodobał się perlisty śmiech Charity.
— Nazywam się Elizabeth Stanfield — przedstawiła się.
— Charity Hoche. Miło panią poznać.
— Jest pani głodna? — spytała księżna.
— Pułkownik Stevens zabrał mnie na obiad do Savoya, aby tam udzielić mi ostatniej lekcji w kwestii zachowania, jakiego będzie się tutaj ode mnie oczekiwać.
— Nawet jeśli była potrzebna jakaś lekcja, z pewnością nie poszła na marne. Proszę do środka.
Jamison poinformował księżnę o decyzji, że panna Hoche będzie występować w mundurze. Kapitan Stanfield nie wiedziała, jaką funkcję będzie pełnić nowo przybyła w Whitbey House, od razu jednak nabrała pewności, że ma do czynienia z osobą inteligentną. Jakoś nie wydawało się jej, by za decyzją o oficerskim mundurze dla Charity Hoche stał istotnie powód, który jej podano: że tak łatwiej będzie jej się układała praca z personelem kobiecym.
W hallu znowu rozbrzmiał dźwięczny śmiech Charity, gdy zobaczyła wysoki na trzy metry słupek, na którym umieszczono strzałki wskazujące kierunki do Waszyngtonu, Berlina, Tokio i Moskwy, a także jadalni, sali klubowej oraz pokojów prywatnych.
— Proszę się nie śmiać — powiedział Jamison. — Sama pani się przekona, jakie to potrzebne. Mamy na etacie trzy psy gończe do szukania ludzi, którzy się gdzieś zabłąkali w trzewiach tego gmachu.
Jamison postawił walizkę przed swoim gabinetem i ruchem ręki zaprosił Charity do środka.
— Zanim wezmę się do papierkowej roboty, najpierw pozwolę sobie przywitać panią oficjalnie w imieniu naszego ukochanego dowódcy, majora Richarda Canidy’ego, któremu pilne zajęcia nie pozwalają zrobić tego osobiście.
— Dziękuję bardzo — odparła Charity i lekko się ukłoniła. Księżna po wyrazie twarzy panny Hoche zorientowała się, że ta wiedziała, iż Canidy’ego nie będzie, a co więcej, nawiedziło ją przekonanie, że przyjezdna nie tylko znała przyczynę nieobecności Canidy’ego, lecz na dodatek wiedziała, gdzie się w tej chwili znajdował i co robił.
Jamison podsunął Charity dokumenty do podpisania, a potem wręczył jej zatopioną w plastiku legitymację z ukośnymi czerwonymi paskami.
— Te paski uprawniają panią do poruszania się po całym tutejszym terenie — wyjaśnił. — Z początku, zanim ludzie z ochrony do pani się przyzwyczają, na pewno będzie pani musiała pokazywać ją co chwila, a za każdym razem będzie pani proszona o jej okazanie, opuszczając obszar Whitbey House i chcąc się tu dostać. — Charity kiwnęła głową, zerknęła na legitymację i wsunęła ją do kieszonki na piersi. — Jest jeszcze jedna rzecz do rozstrzygnięcia — ciągnął Jamison. — Może pani dostać pokój w skrzydle kobiecym na pierwszym piętrze albo podobnie jak kapitan Stanfield może pani zamieszkać w jednej ze służbówek na drugim piętrze.
— Zajmuję teraz pomieszczenie — odezwała się księżna . — ongiś przeznaczone dla… — na chwilę się zawahała, ale zaraz dokończyła — …dla osobistej pokojówki. Dwie sypialnie, gabinet, łazienka z wanną. Prysznice są tylko w skrzydle kobiecym. Jeśli pani chce, zapraszam.
— Jestem bardzo wdzięczna i z chęcią skorzystam z tej propozycji, ale mam jedno pytanie.
— Tak?
— Nigdy dotąd nie znałam żadnej księżnej, tylko jedną baronową, ale to było jeszcze w szkole. Jak mam się do pani zwracać?
— Elizabeth albo Liz.
Powiedział jej pewnie Stevens. Albo David Bruce. Zresztą może już w Stanach wiedziała, że BSS wykorzystuje posiadłość księstwa Stanfield, na czas wojny oddaną do użytku Sztabowi Generalnemu Jego Królewskiej Mości.
— A czy… czy byłoby możliwe popławić się trochę w gorącej kąpieli, chociaż, jak rozumiem, to uciecha godna pokojówek? W Londynie miałam do dyspozycji tylko strumyk letniej wody, na dodatek burej.
Księżna uśmiechnęła się.
— Oczywiście, zaraz przygotujemy kąpiel. I kąpanie się nie jest tu uważane za przejaw złego smaku.
Kapitan Stanfield była nieco zaskoczona zawartością walizek Charity. Jeden zapasowy mundur, kilka koszul, ale resztę stanowiły kosmetyki, mydła, bielizna i pończochy. Widząc minę księżnej, Charity powiedziała:
— W Waszyngtonie wszystkimi sprawami organizacyjnymi zajmuje się wspaniały facet, starszy bosman sztabowy Ellis, który czasami pozwala na siebie mówić „szefie”. Otóż Ellis wyjaśnił mi, że z normalnym ekwipunkiem żołnierskim nie będę miała w Londynie żadnych kłopotów, natomiast mogą być trudności z, jak to określił, „tymi damskimi rzeczami”.
— Miał rację. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz widziałam trzy pary jedwabnych pończoch u jednej osoby.
— Proszę, mam tego trochę.
— Nie, nie, nie o to mi chodziło — broniła się trochę spłoszona księżna.
— Mówię ci, bierz. Raczej wcześniej niż później ja będę czegoś potrzebować od ciebie. Mam ich tu trzy tuziny i nie sądzę, żebym zdążyła zużyć połowę, zanim mama prześle mi następny zapas.
— Dobrze, nie będę się certolić, bo istotnie mam z tym kłopot. Z prawdziwą radością będę twoją dłużniczką.
Popatrzyły na siebie z uśmiechem. Tak, księżna Stanfield była pewna, że pierwsze wrażenie jej nie omyliło. Charity odliczyła tuzin par pończoch i podała gospodyni.
— Proszę, nich ci służą na zdrowie.
W łazience zatkała wannę, odkręciła krany i wyregulowała wodę, po czym zaskoczyła nieco arystokratyczną panią kapitan, gdyż bezceremonialnie zrzuciła wszystkie ciuchy i nago krążąc po pokoju, przekładała rzeczy z walizek do szafy, komody i na toaletkę.
Kiedy weszła do wanny, księżna przeszła do swojej sypialni i z prawdziwą przyjemnością zmieniła cerowane w kilku miejscach pończochy na nowe. Układając resztę pończoch, rzuciła okiem na własny zapas skarbów: dwadzieścia dwie buteleczki soli kąpielowej Elizabeth Arden. W oczach zakręciły się jej łzy: Jimmy Whittaker, zanim wyjechał tam, dokąd rzucił go rozkaz, zużył ostatnią porcję kryształków do kąpieli, co przyprawiło księżnę niemal o furię. Ale tylko niemal, gdyż skorzystała z zaproszenia do wspólnej kąpieli. A potem…
Potem Bob Jamison wezwał ją do swojego gabinetu i wręczył przesyłkę z Narodowego Instytutu Zdrowia w Waszyngtonie — pod taką nazwą funkcjonowało BSS — z dwoma napisami: PILNA PRIORYTET LOTNICZY oraz: „Kryształki rozpuszczalne, nie — eksplozywne”. Przesyłka była zaadresowana: „Dowódca Zakładu Badań Agrotechnicznych, Whitbey House, Kent”.
— Zdaje się, że to dla ciebie — powiedział Jamison. W środku znajdowały się dwadzieścia cztery buteleczki. „Jimmy, Jimmy, jak mi ciebie brak!”
Wzięła jedną z buteleczek i zaniosła do łazienki. Z wody sterczała tylko głowa Charity i jej sutki.
— Co byś powiedziała na bąbelki? — spytała księżna.
— Tak przypuszczałam, że dotarły, ale krępowałam się pytać.
— Wiesz, od kogo?
— Tak, wiem.
— Nie pytam, gdzie Jimmy jest teraz.
— To dobrze, bo nie mogłabym ci odpowiedzieć.
Kapitan Stanfield odnotowała w pamięci, że Charity Hoche miała dostęp do najtajniejszych informacji, potrafiła strzec tajemnicy, a poza tym była trochę zakłopotana swoją uprzywilejowaną pozycją.
— Mówiąc szczerze, już teraz pojawia się coś, w czym mogłabyś mi pomóc — rzekła Charity.
— Mianowicie?
— Jak zadzwonić do podpułkownika Petera Douglassa?
— To twój znajomy?
— Za mało powiedziane. Przynajmniej jeśli o mnie chodzi.
— Zrobimy tak. Poszukam go, a jak będę miała na linii, przyniosę ci tutaj aparat.
— Wspaniale!
Nie upłynęły dwie minuty i kapitan Stanfield znowu była w łazience.
— Pułkownik Douglass będzie niedostępny przez najbliższych trzydzieści sześć godzin. Przykro mi.
— Cholera — prychnęła Charity i usiadła gwałtownie, wylewając wodę na posadzkę. — Na pewno rozgląda się za jakimiś panienkami.
— Nie sądzę.
— Daj spokój. Nic nie wie o moim przyjeździe, a specjalnie nie różni się od innych mężczyzn. Zrozum mnie dobrze, nie użalam się. Gdybym była w jego sytuacji, pewnie postępowałabym tak samo. Co masz przeżyć, przeżyj dzisiaj, bo jutro…
— A ja raczej przypuszczam, że gdzieś się upija.
— Mówiąc szczerze, to rozwiązanie bardziej by mi odpowiadało. Dlaczego tak przypuszczasz?
Księżna zawahała się.
— To tajemnica.
— Mam prawo wiedzieć o wszystkim, co się tutaj dzieje. Jamison ci nie powiedział?
— Nie. Naprawdę jesteś dopuszczona do wszystkiego?
— Tak. A ty nie?
— Podejrzewa się mnie o to, że jestem wtyczką Sztabu Generalnego Jego Królewskiej Mości. Jest w tym, mówiąc między nami, odrobina prawdy.
— Jestem dopuszczona. Mam zawołać Jamisona, żeby to potwierdził?
— Myślę, że bardzo by mu się to spodobało, zważywszy na twój strój. No dobrze. Nie wiem, czy to z racji jego ojca, a może dlatego, że blisko się przyjaźni z Dickiem Canidym, w każdym razie Ósma Flota Powietrzna zawsze informuje nas, gdy Doug wylatuje na akcję bojową, a także o jego powrocie. Radiotelegram na Berkeley Square, a kopia tutaj. Miał dzisiaj lot, wrócił, ale jego zastępca zginął. Przeczytałam o tym na chwilę przed twoim przyjazdem. W tej sytuacji nie sądzę, żeby… Jak to ujęłaś? Rozglądał się za panienkami.
— Dziękuję.
— To co? Bąbelki?
— Wiesz co, chyba najchętniej wychyliłabym jakiegoś drinka. — Charity wstała i sięgnęła po prysznic. — Bąbelki zachowam sobie na inną okazję.
— Jeśli chodzi o drinka, mamy na dole barek. Jest też ktoś, kto gra na pianinie.
Porucznik Ferenc „Freddy” Janos, który grał na pianinie, był bardzo postawnym mężczyzną i właśnie dlatego, jak podejrzewał, złamał nogę. Kiedy ktoś ma ponad dwa metry wzrostu, a waży sto piętnaście kilogramów, trudno, żeby spadochron dostarczał go na ziemię tak łagodnie jak faceta o wadze, powiedzmy, osiemdziesięciu kilogramów.
Ostatecznie nie powinien się skarżyć; lekarz powiedział, że mogłoby być znacznie gorzej. Strasznie bolało w strefie lądowania i potem, gdy zadyszani sanitariusze nieśli go do karetki. Kiedy zagipsowano mu nogę, ból ustąpił. Swędziało za to jak jasna cholera.
Rentgen pokazał pęknięcie kości piszczelowej; „W pańskim wieku i przy pańskim zdrowiu zrośnie się błyskawicznie” — osądził lekarz. Dolegliwość, nic więcej, chociaż, rzecz jasna, na razie nie było mowy o żadnej pracy operacyjnej. Złe lądowanie i kontuzja nogi sprawiły, że wypadł z grupy. Zastąpił go ściągnięty ze Stanów porucznik.
Musiał czekać, aż zdejmą mu gips — za trzy dni, dzisiaj był wtorek, a pozbędzie się gipsu w piątek — potem przetrwać okres rekonwalescencji i dopasowania się do nowej grupy, jeśli od razu go do jakiejś przydzielą, co zależało od tego, czy będzie się szykować kolejne zadanie.
Główny problem polegał na tym, że porucznik Janos, po pozbyciu się gipsu, a jeszcze przed wyruszeniem na zadanie, z chęcią zakosztowałby kilku słodkich chwil z jakąś miłą dziewczyną. To wymagało jednak udania się do Londynu, a w BSS bardzo niechętnie spoglądano na wyjazdy do Londynu osób, które weszły w posiadanie tajnych informacji.
On zaś uzyskał takie informacje dwa dni przed pechowym skokiem. Pięć dni później jego grupa miała być zrzucona na spadochronach na terenie Jugosławii. Musieli się nauczyć na pamięć kilku alternatywnych sposobów nawiązania kontaktu z siłami pułkownika Draży Michajłowicza.
Kogoś, kto posiadł taką wiedzę; starano się nie wypuszczać nie tylko do Londynu, lecz także poza obręb Whitbey House. Janos dobrze rozumiał, dlaczego: na szali było ludzkie życie, alkohol zaś rozwiązywał języki osobom bardziej na to odpornym od niego. Z drugiej jednak strony myślał, że byłoby strasznie skakać gdzieś tam w Jugosławii, gdzie nie wiadomo, jaki los go czekał, po długim okresie wymuszonego celibatu.
Oczywiście, w samym Whitbey House było kilka kobiet — włącznie z dwiema stojącymi w tej chwili przy pianinie — które bez specjalnego trudu mógłby zaprosić do swego pokoju, ale miał zasady, z których jedna mówiła, że oficer nie powinien nawiązywać intymnych kontaktów z kobietą, która jest podoficerem.
Zasada ta nie była wyłożona czarno na białym w Kodeksie Oficerskim, który o tych kwestiach wypowiadał się w sposób nader ogólnikowy, narzuciły ją jednak własne doświadczenia Janosa. Kiedy sam był podoficerem, z oburzeniem przyglądał się sytuacjom, gdy oficerowie, wykorzystując swą pozycję, ciągnęli do łóżka kobiety w stopniu podoficera, za nic więc nie chciał, by teraz z takim samym oburzeniem spoglądali na niego jego podkomendni. Nie ograniczył się zresztą tylko do siebie; rozmawiał w tej sprawie z kilkoma oficerami, absolutnie nie kryjąc swych negatywnych ocen.
W Whitbey House trzy Amerykanki i jedna Brytyjka miały stopnie oficerskie, Amerykanki jednak nie spełniały estetycznych kryteriów Janosa, natomiast Brytyjka, kapitan Elizabeth Alexandra Maria, księżna Stanfield, którą porucznik z wielką ochotą poznałby bliżej, okazała się wyjątkiem od reguły powiadającej, że każda kobieta z wyższych sfer natychmiast chciała mu dogodzić, ledwie tylko spoczęło na niej przeciągłe spojrzenie jego dużych, ciemnych, smutnych oczu.
O oddziaływaniu swego spojrzenia na kobiety dowiedział się w wieku piętnastu lat. Już wtedy miał sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu i dobijał do dziewięćdziesięciu kilogramów wagi. Dzięki pozycji ojca, który cztery lata wcześniej przeniósł się z całą rodziną z Budapesztu do Cleveland, aby zostać koncertmistrzem miejscowej orkiestry symfonicznej, Freddy został przyjęty do klasy fortepianu w Juilliard School of Musie w Nowym Jorku.
Zamieszkał z przyjaciółmi rodziny, także Węgrami, w wielkim, wygodnym apartamencie na Riverside Drive, mając z okna widok na rzekę Hudson. Gospodarze na europejską modłę w każdą niedzielę urządzali wieczorki muzyczne, podczas których Freddy akompaniował na fortepianie.
Po jednym z takich wieczorków pani Lizbeth Vernon — trzydziestoczterolatka, która mieszkała piętro nad nimi, a która, jak Freddy zdążył już zauważyć, przypatrywała mu się z miłym uśmiechem — podeszła i najpierw dość długo opowiadała, że ogromnie podoba jej się jego gra, a na koniec zasugerowała, by w wolnej chwili wpadł do niej i obejrzał jej fortepian, który wydawał się trochę rozstrojony. Niedawno odwiedził ją specjalista ze Steinway & Sons, ale jej zdaniem spisał się nie najlepiej, wolała jednak usłyszeć kompetentną opinię, zanim zadzwoni do firmy z pretensjami.
Kiedy zaszedł do niej nazajutrz po szkole, otworzyła mu w cieniutkim jedwabnym szlafroku. Wyjaśniła, że właśnie opalała się pod lampą kwarcową; miała nadzieję, że nie czuł się skrępowany.
Potem dodała jeszcze, że dostrzegła w jego wzroku smutek samotności, który dobrze rozumie, gdyż jej mąż, zajmujący wysokie stanowisko w Merrill Lynch, ciągle jest w rozjazdach i do domu wpada tylko na weekendy.
Tego popołudnia zaszło kilka interesujących wypadków, a kiedy nieco zadyszani leżeli obok siebie w wielkim łożu, Lizbeth Vernon z prawdziwym zdumieniem dowiedziała się, że miał dopiero piętnaście lat i nigdy dotąd nie był z kobietą.
— No, no, no — pokręciła głową. — Nigdy bym nie przypuściła.
A potem wyznała mu, że od pierwszej chwili „do szaleństwa” doprowadzały ją jego oczy. Był to bardzo dobry związek, od początku do końca. Trwał nawet wtedy, gdy po dwóch latach i nauczyciele w Juilliard, i jego ojciec musieli uznać, że pomimo niezłych zadatków Freddy nigdy nie stanie się wybitnym pianistą.
Podjąwszy studia w Yale, gdzie zajął się historią europejską, za przedmiot pomocniczy mając języki słowiańskie, Freddy nadal odwiedzał Lizbeth, gdy jej męża nie było w domu. Tylko dwa razy doszło między nimi do sprzeczki. Najpierw, gdy Lizbeth bez zapowiedzi złożyła mu wizytę w New Haven i zaskoczyła go w łóżku z rudowłosą Irlandką, Sarah Lawrence, która miała fascynujące piegi na piersiach, potem gdy w styczniu 1942 roku oznajmił, że nie zamierza czekać do ukończenia studiów i zgłosi się na ochotnika do armii.
Powiedziała mu — czy raczej: wykrzyczała — że pożałuje swojej głupoty, gdy z bliska przekona się, jak to jest w armii, ale wtedy będzie już za późno. Dokąd mu się tak pali, na front? W czerwcu obroni pracę i niech sobie idzie do tego wojska, ale przynajmniej jako oficer.
Wojska lądowe posłały go na szkolenie do Fort Dix w stanie New Jersey, a potem do Fort Knox w Kentucky, gdzie przeszkolono go na czołgistę. Bardzo mu się to wszystko podobało; nareszcie nie tylko w łóżku mógł się czuć jak mężczyzna. Uczniowie z klasy fortepianu nie grają w baseball ani w futbol, a w Yale nie było miejsca na boisku dla kogoś, kto zupełnie nie znał się na piłce, nawet jeśli miał jego gabaryty.
Podczas wstępnego szkolenia okazał się bardzo sprawny w strzelaniu z garanda — pierwszej broni palnej, jaką kiedykolwiek trzymał w dłoniach — a ku swej wielkie radości był pierwszy także na polu ćwiczebnym w Kentucky, gdy trenowali strzały z działka 75 mm stanowiącego element uzbrojenia czołgu M4A3. Wyniki, a także stan zdrowia sprawiły, że szybko wylądował na kursie oficerskim, który ukończył jako prymus.
Zamiast jednak znaleźć się w kompanii czołgów, Ferenc Janos wylądował w 576. Oddziale Zarządu Wojskowego w Fort Benjamin Harrison w Indianapolis w stanie Indiana, gdzie nader bojowo nastawiony podpułkownik, który jeszcze cztery miesiące wcześniej chodził po cywilnemu, dziarskim głosem oznajmił mu, że teraz jest już oficerem i to dowództwo wojsk lądowych zdecyduje, jak najlepiej wykorzystać oficerów. Ponieważ Janos mówił po węgiersku, chorwacku i niemiecku, nieobca mu była problematyka muzyczna, dlatego też w imię zwycięstwa nad Trzecią Rzeszą i jej sojusznikami zajmie się sporządzeniem listy zabytkowych organów kościelnych w Niemczech, Austrii, Czechach, na Morawach, Węgrzech i w Jugosławii. Trwałoby to może jakiś czas, gdyby Freddy nie zobaczył na tablicy informacyjnej w jednostce ogłoszenia, że oficerowie mówiący w którymś z wymienionych na liście języków mogą zgłosić się do zadania, o którym powiedziano tylko tyle, iż łączy się ze „znacznym niebezpieczeństwem”.
Kiedy podpułkownik dowiedział się, iż Freddy złożył odpowiednie podania, z krzykiem oznajmił, że jest to wyraz „skrajnej nielojalności”, on zaś dopilnuje, żeby nic z tego wszystkiego nie wyszło.
Dopilnować jednak nie zdołał i dwa tygodnie później Freddy wylądował na szkoleniu w tajnym ośrodku BSS w Wirginii. Było tu jeszcze lepiej niż w Fort Dix i Fort Knox. Uczył się wysadzać mosty, skakać na spadochronie i zabijać gołymi rękami.
I oto na pięć dni przed wyruszeniem na prawdziwą akcję zdarzył się ten niefortunny skok.
— Ej, Freddy! — krzyknął któryś z oficerów. — Zagraj no coś porządnego!
Wyrwany z zamyślenia Janos zorientował się, że bezwiednie od Gershwina przeszedł do Prokofiewa. A co takiego podszepnęła mu pamięć? Uśmiechnął się. No tak, sonatina g–moll, opus 54, numer 2, z „Wizji ulotnych”. Bardzo a propos.
— To ci się chyba będzie podobało, Sanderson! — zawołał i zagrał I’m Gonna Buy a Paper Doll, uśmiechając się do dwóch opartych o pianino słuchaczek.
I nagle jego wzrok powędrował za ich plecy, bo oto nie dość, że zmierzała w ich kierunku kapitan księżna Stanfield, ale na dodatek — nie sama!!!
„Wspaniała! Bóg musiał mieć dobry dzień, gdy ją stworzył! I w oficerskim mundurze! Niebywałe!”
Postanowił zaczekać, aż damy zamówią sobie drinka i gdzieś siądą a wtedy do nich podejdzie i się przedstawi. Nie miał najmniejszej nadziei na to, że zechcą podejść do pianina, co pozwoliłoby mu odegrać jakiś romantyczny utwór, któremu towarzyszyłoby jego zasmucone spojrzenie.
Tymczasem podeszły.
„W tym musi być palec Opatrzności! Cnota zostaje nagrodzona!”
— Dzień dobry, Freddy — przywitała się księżna.
— Dzień dobry, pani kapitan.
— Charity, poznaj porucznika Freddy’ego Janosa.
— Dzień dobry — powiedziała z przepięknym uśmiechem dama o imieniu Charity i wyciągnęła dłoń.
— Jestem zachwycony — odparł Freddy, istotnie zachwycając się miękkim, jedwabistym dotknięciem kobiecej ręki.
— Uważaj, to prawdziwy czaruś — ostrzegła kapitan Stanfield. — Teraz nieco mniej ruchliwy z powodu gipsu na nodze.
— A co się panu stało, poruczniku? — zainteresowała się Charity, co uczyniło ją jeszcze bardziej pociągającą.
— Ach, drobna kontuzja podczas skoków ze spadochronem — odrzekł niefrasobliwym tonem Freddy, ale reakcja rozmówczyni go zaskoczyła.
— O Boże! — zawołała Charity.
Spojrzał na nią zdziwiony, lecz wcale nie patrzyła na niego. Do sali wszedł lotnik, którego Freddy już tu widywał. Był kumplem Canidy’ego, a plotka mówiła, iż jego ojciec jest jakąś szychą w BSS. Podobno służył też w Latających Tygrysach.
Nie patrząc w stronę pianina, przybysz ruszył do baru.
— Doug! — zawołała olśniewająca blondynka, a przynajmniej próbowała zawołać, gdyż głos nieco ją zawiódł i nowo przybyły nie usłyszał.
— Pułkowniku Douglass! — odezwała się księżna.
Zawołany zatrzymał się, zrobił jakiś grzecznościowy gest i już chciał się odwrócić, gdy jego wzrok zatrzymał się na towarzyszce kapitan Stanfield. Bez słowa podszedł do blondynki, a potem uniósł dłoń i delikatnie dotknął jej policzka, jak gdyby sprawdzał, czy nie ma do czynienia z widmem.
— Doug — powtórzyła Charity takim głosem, jakby za chwilę
miała się rozpłakać, a pułkownik wziął ją za rękę i bez słowa wyprowadził z sali.
— Współczuję — odezwała się księżna. — Widziałam, jak rozbłysły panu oczy, poruczniku.
— Odnoszę niewyraźne wrażenie, że ci państwo już się kiedyś widzieli — powiedział Freddy, a kapitan Stanfield zachichotała. — Naprawdę rozbłysły mi oczy?
— I to jak!
— A nie przyszło pani do głowy, że to może na pani widok, pani kapitan?
Ich oczy spotkały się. Leciutko pokręciła głową.
— Przykro mi, Freddy — odrzekła łagodnie.
Ona także miała smutek w oczach. Bardzo, bardzo pragnął ją pocieszyć. Po prostu pocieszyć, nie, żeby zaraz się dobierać. Ewentualnie trochę później. Ale było też w tych oczach coś, co powiedziało mu, że ani jedno, ani drugie nie wchodziło w grę.
— Mnie także — mruknął i znowu bezwiednie popłynął mu spod palców Prokofiew.
Canidy, machając nogami, siedział na wierzchu trzymetrowego głazu, wbitego w zbocze pagórka, i popijał kawę z szarego kubka. Obok siedział Ferniany, za nimi stał kapitan Hughson. Wszyscy trzej patrzyli, jak lądujący B–25 dojeżdża do płynącego w poprzek strumyka, wzbija fontannę wody, ale nie zbaczając z linii prostej, toczy się dalej i hamuje. Nie wytraciwszy całkowicie biegu, zawrócił, a kiedy znalazł się na wysokości kamienia, Dolan siedzący na miejscu drugiego pilota rozłożył dłonie w geście pytającym: „Co teraz?”
Canidy wykonał ruch naśladujący odrywanie się od ziemi, a potem pomachał. Dolan kiwnął głową i ukrył twarz w dłoniach, jak gdyby chciał powiedzieć: „O mój Boże, na pewno się rozbijemy!”
Minutę później B–25 dotarł do końca prowizorycznego pasa, zawrócił i zaczął się rozpędzać. Kiedy ponownie mijał kamień, Canidy pomachał Giselli Dyer, której nieruchomą twarz widać
było za pleksiglasowym oknem, ale nawet nie spojrzała w ich stronę.
Pokonując strumień, znowu w fontannach wody, maszyna wyraźnie zwolniła, ale zaraz przyspieszyła, po chwili dziób oderwał się od ziemi i samolot wzbił się w powietrze. Schowało się podwozie, uniosły klapy i natychmiast rozpoczęło się strome wznoszenie.
Canidy poczekał, aż B–25 zamieni się w kropkę na niebie, wypił ostatnie krople kawy i zerwał się na równe nogi.
— Dobra, Ferniany — powiedział. — Bierzemy się do roboty.
Zeszli ścieżką na dno doliny, gdzie czekał na nich niemiecki towarowy hanomag, bardziej trzykołowy motocykl niż samochód. Canidy i Ferniany wskoczyli na skrzynię i ściągnęli za sobą plandekę, Hughson włączył silnik i usiadł za kierownicą. Jechali jakieś sześć kilometrów drogą najpierw kamienistą, potem wyboistą, aż wreszcie stromą piaszczystą ścieżką dotarli na pagórek opadający z drugiej strony ku morzu.
O dwieście metrów od brzegu długi na jedenaście metrów kuter o wysokim dziobie ciągnął za sobą sieć, napędzany astmatycznie zachłystującym się dwucylindrowym silnikiem dieslowskim. Canidy’emy wydało się, że zobaczył błysk światła w lornetce i w tej samej chwili silnik zmienił dźwięk. Kuter zwolnił, następnie znieruchomiał, po czym na pokład zaczęto wciągać sieć. Gdy to zrobiono, kuter szerokim łukiem skierował się ku plaży.
— Nie wiem, czy mu się to spodoba — mruknął Ferniany.
— Nie zamierzałem pytać go o zdanie — szorstko odrzekł Canidy — i mam nadzieję, że będzie rozsądny na tyle, aby swoją opinię zachować dla siebie. . ,
Pożałował tych słów już w momencie ich wypowiadania. Tak jakoś układało się między nim a Fernianym, że bez żadnej wyraźnej przyczyny nieustannie wchodzili w zwarcie. Niemniej w tej chwili główną przyczyną opryskliwej odpowiedzi było to, że Ferniany miał trochę racji. Rzeczywiście, to, czego niebawem dowie się znajdujący się na kutrze agent BSS o pseudonimie Święty Piotr, najpewniej mu się nie spodoba. Nie spodoba się zresztą także Stevensowi i Bruce’owi, a nawet komandorowi Douglassowi i pułkownikowi Donovanowi.
Obecni na miejscu agenci biura nie mogli być zachwyceni dodatkowym ryzykiem, które oznaczała decyzja Canidy’ego, natomiast Stevens i Bruce zdecydowanie sprzeciwiliby się jego eskapadzie na Węgry. Przede wszystkim chodziło o niebezpieczeństwo, iż wpadnie w ręce Niemcom, dalej zaś pojawiało się pytanie, czy istotnie potrafi zrobić cokolwiek lepiej niż Sternik i Święty Piotr.
Poczuł, że ktoś trąca go w bok.
Kapitan Hughson wyciągał w jego kierunku zdjętego z pleców stena.
— Nie przydałby się panu, majorze?
— A pan ma drugi?
— Mam w jaskini schmeissera i, mówiąc szczerze, rozglądałem się za jakimś pretekstem, żeby się z nim bliżej zapoznać.
— W takim razie dziękuję — powiedział Canidy i przyjął zaoferowany pistolet maszynowy.
— Ale zrobi pan wszystko, żeby mi go osobiście oddać, prawda? — spytał Hughson.
— Może w pierwszej chwili robię inne wrażenie, ale wcale nie zależy mi na jak najszybszej podróży do Doliny Zmarłych.
— Nawet przez moment tego nie podejrzewałem. Podali sobie dłonie.
Kuter przybił do sterczącej z dna skałki; z niej na pokład wdrapali się Ferniany, a za nim Canidy. Łódź natychmiast odbiła. W sterówce było dwóch mężczyzn, obaj ciemnowłosi, obaj o smagłej cerze, obaj w granatowych rybackich spodniach i podniszczonych fioletowych swetrach. Dopiero gdy jeden z nich zwrócił się po angielsku do Ferniany’ego, Canidy zorientował się, który jest prawdziwym rybakiem, a który agentem o pseudonimie Święty Piotr.
— I co takiego, jeśli można spytać, mamy zrobić z tym wprawdzie spieszonym, ale natrętnym lotnikiem? — brzmiały słowa wypowiedziane w sposób naśladujący brytyjską arystokrację.
Ferniany zachichotał.
— Majorze Canidy, oto porucznik królewskiej kawalerii J.V.M. Beane–Williams.
— Witam pana, majorze. — Beane–Williams z uśmiechem wyciągnął dłoń. — Przepraszam za niejaką obcesowość sformułowania, ale muszę ostrzec, że zmierzamy w kierunku wprost przeciwnym niż Wielka Brytania, zakładam bowiem, że stamtąd pan przybył.
Anglik spodobał się Canidy’emu od pierwszego wejrzenia.
— Ferniany powiedział, że będzie pan mógł wysadzić mnie na ląd.
— Rozumiem, że ma pan jakiś ważny powód, żeby się tam udać — stwierdził Święty Piotr.
— Gdzieś, gdzie będzie można nawiązać kontakt z ludźmi Michajłowicza — rzekł Canidy. — Celem jest Budapeszt, a muszę się tam dostać możliwie jak najprędzej.
— Budapeszt o tej porze roku jest bardzo mało zachęcający — skrzywił się Święty Piotr. — Śnieg, błoto, coraz więcej szkopów. No, ale rozumiem, że rozważył pan wszystkie za i przeciw.
Nie czekając na odpowiedź, zaczął rozmawiać z jugosłowiańskim rybakiem, po czym zwrócił się do Canidy’ego:
— Todor mówi, że najlepiej będzie to zrobić w Plocze. Dwa razy wysadzał tam swego kuzyna. Chwilę, a może powiedział, że raz wysadzał tam dwóch kuzynów? Chorwacki to trudny język. Tak czy owak, prosił, żeby przekazać, że jest zachwycony pańskim zegarkiem.
Canidy spojrzał na rybaka, który przyjaźnie uśmiechał się do niego, ukazując dwa złote zęby i czarne luki po kilku innych. Odpiął zegarek i podał Jugosłowianinowi, który skrzywił się i z ożywieniem powiedział coś Świętemu Piotrowi.
— Mówi, że absolutnie nie myślał, by…
— Niech pan podkreśli, że bardzo mi na tym zależy.
Teraz Jugosłowianin odpiął swój tani zegarek i podał Canidy’emu.
— Mówi: skoro pan nalega… — Canidy zachichotał. — Od Plocze dzieli nas niecałe sto kilometrów. Jeśli nic nie stanie nam na przeszkodzie, powinniśmy być na miejscu za cztery, cztery i pół godziny.
— A jeśli coś stanie nam na przeszkodzie?
— Nie będziemy mieli okazji podziwiać historycznych i kulturalnych atrakcji Plocze.
Podporucznik Hank Darmstadter, siedząc na fotelu drugiego pilota, zajmował się radiem, kiedy znienacka komandor podporucznik John Dolan chwycił go za ramię tak mocno, że Hank aż się wzdrygnął. Twarz Dolana pobladła, okryła się potem i wykrzywiła w bolesnym grymasie.
— Brzuch! — wychrypiał Dolan. — W teczce mam lekarstwo, przynieś je!
Spiesznie rozpinając pasy, Darmstadter natychmiast przypomniał sobie, że lekarze wojskowi jeszcze przed wojną mieli zastrzeżenia co do stanu serca Dolana.
Czarna teczka Dolana znajdowała się na półce w przejściu między kabiną a dodatkowymi zbiornikami paliwa, które zamontowano w komorze bombowej. Mocując się z paskami opinającymi torbę, przypadkiem spojrzał na Niemkę siedzącą na jednym z foteli pasażerskich, dodatkowo zamontowanych w bombowcu. Ciekawe, kim była i dlaczego takie ważne było wydobycie z Niemiec jej i jej ojca?
Na powitanie podała im rękę, ale potem milczała, chociaż z wyrazu twarzy domyślił się, że nawet jeśli nie mówi po angielsku, to przynajmniej rozumie. W żaden sposób nie usiłowała się dowiedzieć, dokąd lecą; może była w szoku, a może uznała, że nie ma po co pytać, skoro i tak niczego to nie zmieni.
Nie wiadomo czemu przyszło mu do głowy pytanie, jak sobie radziła przez czas lotu z siusianiem. W kadłubie była wprawdzie rurka, do której można się było odlać, ale dla dziewczyny niewielka to była pomoc.
W teczce Dolana było wszystko: od podręcznika pilotażu B–25 po zapasowe majtki, skarpetki i komplet do golenia. Była też flaszka z jaskrawoczerwonym płynem i naklejką „Korpus Medyczny Wojsk Lądowych USA”, a pod nią: „Kom. podpor. J.B. Dolan. Niestrawność.”
Darsmtadter spiesznie powrócił z buteleczką do kabiny. Dolan wyciągnął rękę, Darmstadter zdjął zakrętkę i podał medykament.
— Przejmij maszynę — polecił Dolan i poczekał, aż towarzysz znowu usiądzie, zapnie pasy i kiwnie głową, że jest gotów. Dopiero wtedy przytknął flaszeczkę do ust. Niemal natychmiast miejsce bolesnego grymasu zajął słaby uśmiech.
Darmstadter rozejrzał się po tablicy z instrumentami. Od ponad godziny szli kursem wyznaczonym przez radiostację na lotnisku w Kairze. Wskaźnik siły sygnału był w skrajnym położeniu; lecieli odchyleni o dziesięć stopni w lewo od kierunku wyznaczanego przez strzałkę na antenie. Poprawił kurs i zerknął na Dolana. Bladość zniknęła z twarzy.
— Zacznij schodzić — poradził Dolan. — Trzysta metrów na minutę.
Darmstadter sięgnął nad głowę do pokrętła wyważenia, odrobinę opuścił dziób i leciutko zmniejszył gaz.
Był rad, że lęk, iż Dolan dostał ataku serca, okazał się przedwczesny. Jakiś raptowny atak bólu żołądka, najwidoczniej i wcześniej się pojawiający, gdyż Dolan był zabezpieczony na taką okazję. Dolan powiedział coś, czego Darmstadter nie zrozumiał.
— Co takiego?
— Na pewno te cholerne steki Canidy’ego. Mój żołądek nie znosi przypalonego mięsa.
Darmstadter przytaknął, ale wątpliwości powróciły, gdyż oddech Dolana wyraźnie świadczył o tym, iż w buteleczce znajdował się bourbon.
— Już mi lepiej, ale dla pewności ty ląduj — rzekł Dolan i pociągnął następny solidny łyk.
Darmstadter sięgnął po mikrofon.
— Kair, tu Wojska Lądowe cztery trzy trzy, odbiór.
W słuchawkach rozległ się głos, w którym nieomylnie można było rozpoznać Brooklyn.
— Lądowe cztery trzy trzy, tu Kair, odbiór.
— Kair, tu cztery trzy trzy, B–25, schodzi poniżej trzech tysięcy, pięćdziesiąt kilometrów od was. Proszę o pozwolenie na podejście i lądowanie.
— Cztery trzy trzy, tu Kair. Wiatr północny dziesięć w porywach do trzydziestu. Widoczność pełna. Zejdź na dziewięćset i melduj, kiedy lotnisko w zasięgu wzroku.
— Kair, tu cztery trzy trzy, zrozumiałem schodzę na dziewięćset.
— Kair, tu cztery trzy trzy — włączył się Dolan. — Cztery trzy trzy to lot cztery zero pięć Ósmej Powietrznej. Potwierdź.
Darmstadter nic z tego nie rozumiał, ale wieża w Kairze najwidoczniej nie była zaskoczona.
— Cztery trzy trzy, tu Kair. Potwierdzam lot cztery zero pięć. Darmstadter zobaczył po lewej trzy ostrosłupy.
„Cholera, najprawdziwsze piramidy!” Znowu wziął mikrofon.
— Kair, tu cztery trzy trzy. Jestem na tysiącu trzystu. Widzę lotnisko.
— Cztery trzy trzy, tu Kair. Trzymaj obecny kurs i kąt zejścia. Jesteś pierwszy do lądowania na pasie trzy cztery. Wiatr z północy, dziesięć, w porywach do piętnastu. Zgłoś się na ostatnim podejściu.
— Kair, tu cztery trzy trzy, zrozumiałem.
Regulując gaz, Darmstadter spojrzał na Dolana, który, ku jego zdziwieniu, nie sięgnął po listę czynności przed lądowaniem. Musiał polegać tylko na sobie, ale o wiele mniej niepokoiły go klapy i podwozie, a znacznie bardziej — stan Dolana.
Zrobił zwrot w prawo, potem w lewo.
— Kair, tu cztery trzy trzy, jestem na ostatnim podejściu.
— Cztery trzy trzy, zrozumiałem, jesteś pierwszy w kolejce, uważaj na C–47, który stoi na końcu pasa.
Darmstadter opuścił klapy o dwadzieścia stopni, potem zmniejszył gaz; nadleciał wolno i nisko, wyhamował o sto metrów od C–47.
— Cztery trzy trzy na ziemi.
— Cztery trzy trzy, piąty pas zjazdowy, będzie czekał samochód.
— Zrozumiałem.
Piąty pas był ostatni. Kołując w jego kierunku, zobaczył jadący równolegle dżip z czarno — białą szachownicą na bokach i na powiewającej chorągiewce. Gdy wykręcił z pasa, samochód już na niego czekał i poprowadził go w odległy kraniec lotniska; właśnie rozsuwano wrota znajdującego się tam hangaru. Dżip zatrzymał się, kierowca wyskoczył i ruchem ręki zachęcał Darmstadtem, aby podjechał do wejścia. Gdy dziób znalazł się o trzy metry od niego, silniki umilkły. Z wnętrza hangaru natychmiast wyskoczyło kilkunastu żołnierzy i wtoczyło samolot do środka. Wrota musiały zostać od razu zamknięte, gdyż w hangarze pociemniało.
Hank spojrzał na Dolana i spytał:
— No i jak, komandorze?
— Pamiętasz, Darmstadter, co mi dolega? Żołądek. Mam nadzieję, że nie muszę tego przypominać.
— Tak jest, sir.
— Dzięki.
— A co teraz?
Dolan wzruszył ramionami.
— Nie wiem. Canidy na chwilę przed wylotem kazał przekazać wiadomość, że to lot cztery zero pięć. Przypuszczam, że zaraz ktoś się pojawi. Tak czy siak, powiedz im, żeby uzupełnili paliwo.
Kiedy Darmstadter zeskoczył z samolotu, zobaczył dwóch żandarmów uzbrojonych w thompsony, a także kapitana z odznaką oficera dyżurnego lotniska.
Darmstadter podszedł do niego i zasalutował.
— Chciałbym uzupełnić paliwo.
— Ktoś tu zaraz do was przyjdzie, poruczniku, na razie nikt nie może wyjść z hangaru ani do niego wejść.
— Mamy pasażerkę, która będzie chciała skorzystać z toalety.
— Nie wiem, czy jest tutaj coś takiego — odrzekł kapitan.
— Przecież musi coś być.
— Ja tam nie wiem.
— Bardzo przepraszam, że panu przeszkadzam, kapitanie. Tamten spiorunował Darmstadtera wzrokiem.
— Czy wy sobie nie pozwalacie za wiele, poruczniku!?
— Owszem, jestem tylko porucznikiem, ale zaraz może zejść z samolotu jego dowódca, komandor Dolan.
— Sierżancie! — zawołał oficer dyżurny; podszedł jeden z żandarmów. — Na pokładzie samolotu jest kobieta, która chce do toalety. Odprowadźcie ją i przyprowadźcie.
Darmstadter wspiął się z powrotem do B–25; na jego widok Gisella Dyer powiedziała w zwięzłej, nawet jeśli pozostawiającej co nieco do życzenia angielszczyźnie:
— Muszę do toalety.
— Proszę za mną — odrzekł Darmstadter.
Pięć minut później, zanim Gisella Dyer opuściła pomieszczenie w rogu hangaru, bocznymi drzwiami weszli dwaj mężczyźni w mundurach cywilnych specjalistów wojsk lądowych USA. Oficer dyżurny wskazał ruchem głowy Darmstadtera. Jeden z przybyłych pokazał legitymację BSS, ponieważ jednak Hank nigdy dotąd jej nie widział, potrzebował chwili, aby się zorientować, co ma przed oczyma.
Facet nazywał się Ernest J. Wiłkins.
— Lot cztery zero pięć? — spytał.
Darmstadter przytaknął.
— Może mi pan powiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi? A najpierw pokazać jakiś swój dowód?
— Może lepiej niech pan wejdzie na pokład samolotu i porozmawia z komandorem podporucznikiem Dolanem. Ja jestem tylko pilotem.
— A czemu to nie on miałby zejść tutaj?
— Nie najlepiej się czuje.
— Co z nim?
— Ma kłopoty z żołądkiem.
Wilkins syknął pod nosem, pokręcił głową, ale wszedł do samolotu. Kiedy wrócił po kilku minutach, w jego zachowaniu widać było wyraźną zmianę.
— Kapitanie! — rzekł do oficera dyżurnego lotniska. — Proszę wezwać ambulans, ale żadnych sygnałów, nie trzeba też personelu medycznego. Jeden z żandarmów pojedzie z nami. Rozumiem, że uprzedził pan swoich ludzi, iż mają trzymać gęby na kłódki?
— Tak jest, sir.
Podeszła do nich Gisella Dyer w asyście żandarma.
— Dzień dobry pani — powiedział w płynnej niemczyźnie Wilkins. — Witamy w Egipcie. Przeniesiemy się stąd do miejsca, w którym pozostanie pani przez jakiś czas. Żeby ukryć panią przed ciekawskimi oczami, pojedziemy ambulansem. Będzie trochę gorąco, ale droga jest krótka.
Trzydzieści minut później Dolan, Darmstadter, Wilkins i Gisella Dyer byli już w willi z basenem należącej przed wojną do egipskiego biznesmena. W salonie na parterze znajdowało się obecnie mnóstwo znakomitego sprzętu łącznościowego, nad którym pieczę sprawował szpakowaty, dystyngowany mężczyzna, noszący na palcu sygnet dwudziestolecia pracy dla American Telephone and Telegraph.
Choroba Dolana gdzieś nagle zniknęła. Na twarz wolną od grymasu bólu powróciły rumieńce.
Darmstadter czuł niepokój. Był przekonany, że chodziło o coś poważniejszego niż niestrawność, czy powinien więc był poinformować o tym Wilkinsa, aby Dolana, nawet ewentualnie wbrew jego woli, poddać badaniu lekarskiemu? Czy też wiąże go przyrzeczenie złożone Dolanowi?
Na szczęście szybko otrzymał odpowiedź.
Kiedy Londyn potwierdził odbiór wiadomości od Canidy’ego i kazał Kairowi czekać, aż treść zostanie odszyfrowana. Dolan wręczył facetowi z AT&T kartkę papieru.
— Proszę to zaszyfrować i nadać.
Gdy zakodowana wiadomość została przesłana do Londynu, Dolan poprosił o zwrot kartki i wręczył ją Darmstadterowi.
BSS LONDYN. DO RĄK WŁASNYCH BRUCE’A
I STEVENSA. KŁOPOTY ŻOŁĄDKOWE I GORĄCZKA,
CHYBA NAWRÓT MALARII. WPROWADZIŁEM
DARMSTADTERA WE WSZYSTKIE SZCZEGÓŁY OPERACJI,
NA WYPADEK GDYBY MIAŁ PRZEJĄĆ DOWÓDZTWO.
KOMANDOR PPOR DOLAN.
Kiedy Darmstadter przeczytał tekst i spojrzał zdumiony na Dolana, ten wzruszył tylko ramionami:
— Przecież chyba nie chciałeś wracać na te swoje Gooney Bird, nie?
Czas w Kairze i Londynie różni się o trzy godziny, tak więc odbiór wiadomości wysianej z Kairu o godzinie 14.05 został potwierdzony o 11.10 czasu londyńskiego, a o godzinie 11.24 poinformowano Kair o rozszyfrowaniu tekstu. Siedemnaście minut później potwierdzono, że dotarła wiadomość Dolana.
Odszyfrowane wiadomości opuściły pomieszczenie kryptograficzne na Berkeley Square w postaci perforowanej taśmy, która włożona do odpowiedniego aparatu zamieniła się w tekst drukowany. W tej formie obie informacje zostały wpisane do rejestru, a następnie umieszczone w oddzielnych podwójnych kopertach. Zewnętrzne nosiły rutynowy nadruk: ŚCIŚLE TAJNE, do którego na wewnętrznych dołączony był dopisek: DO RĄK WŁASNYCH BRUCE’A 1 STEVENSA.
Była 11.58.
Z szarżą wiążą się przywileje, więc główny oficer kryptograficzny sekcji londyńskiej, dwudziestosześcioletni kapitan Korpusu Łączności Paul J. Harrison, wyznaczył sobie dyżur w godzinach od 8.00 do 16.00. Był też przekonany, że jak tylko uda mu się zmusić tych głąbów z działu personalnego Naczelnego Dowództwa Alianckich Sił Ekspedycyjnych, żeby ruszyli tyłki i dwóm podporządkowanym mu sierżantom dali belki podporuczników, będzie się mógł obyć bez żadnych dyżurów. Tak czy siak, w tej chwili, cokolwiek zrobiłby dział personalny, i tak nie miałoby znaczenia ze względu na kretyńską decyzję Davida Bruce’a, która do prac kryptograficznych nie dopuszczała wysoko kwalifikowanych sierżantów.
A ponieważ regulamin nie precyzował, komu wolno przenosić ściśle tajne wiadomości, a komu nie wolno tego robić, Harrison sam zaniósł obie podwójne koperty z sutereny do biura szefa sekcji na parterze.
Tutaj od kapitan Helene Dancy dowiedział się, że Dave Bruce dokładnie przed chwilą opuścił budynek, aby zjeść obiad z zastępcą generała Dwighta Eisenhowera generałem broni Walterem Bedellem Smithem. Smith, noszący przydomek „Chrząszcz”, nie tylko dobrze znał Bruce’a, lecz także przyjaźnił się z nim, dlatego Eisenhower dał mu carte blanche we wszystkich sprawach związanych z BSS.
— A gdzie pułkownik? — spytał kapitan Harrison.
— W Whitbey House. Co tam masz?
— Depesze operacyjne bezzwłoczne, do rąk własnych. Do rąk własnych obu, Bruce’a i Stevensa. Od Canidy’ego i od Dolana.
Regulamin był tutaj bardzo stanowczy.
16 [b]. Wiadomości zakwalifikowane jako „operacyjne bezzwłoczne” mają zostać natychmiast dostarczone adresatowi, a w razie jego nieobecności — najwyższemu stopniem z obecnych oficerów, uprawnionych do zapoznania się z takimi informacjami. Okres pomiędzy rozszyfrowaniem wiadomości a jej dostarczeniem pod żadnym pozorem nie może przekraczać dziesięciu [10] minut.
— Mogę obejrzeć? — spytała Helene Dancy.
Harrison spuścił wzrok i powiedział:
— Przykro mi, ale to nie ty jesteś następna na liście.
— Istotnie — sucho przyznała kapitan Dancy i sięgnęła po telefon.
— Sierżancie — spytała — czy wiecie, gdzie jest w tej chwili kapitan Fine? — Wysłuchała odpowiedzi i zadecydowała: — Proszę wysłać kogoś i jak najprędzej ściągnąć tutaj kapitana Fine’a.
— A kto jest następny na liście upoważnionych? — zapytał Harrison.
— Tak się składa, że ja — oznajmiła lodowatym głosem kapitan Dancy i wyciągnęła rękę.
Harrison podał jej koperty, mówiąc:
— To nie ja ustanawiam reguły. Ja ich tylko przestrzegam.
— Wiem, wiem. Czy wszyscy musieli się jednocześnie wynieść? Szybko przebiegła wzrokiem wiadomość do Canidy’ego. Nie udało jej się powstrzymać okrzyku:
— O cholera!
— No właśnie! — powiedział Harrison.
Helene Dancy otworzyła kopertę z wiadomością od Dolana, przeczytała i zwróciła dokumenty kryptografowi, mówiąc:
— Obie natychmiast prześlij jako operacyjne bezzwłoczne do Waszyngtonu, do rąk własnych Donovana i Douglassa.
Harrison poruszył się niespokojnie.
— Nie chciałbym, żeby Bruce znowu mnie objechał za działanie „bez namysłu i rozkazu”.
— W porządku, w tym przypadku wszystko biorę na siebie.
— A może powinienem poszukać Bruce’a na tym obiedzie?
— Wtedy trzeba byłoby zrobić drugą kopię. Fine powinien tu być lada chwila.
Także w tej kwestii regulamin był bardzo stanowczy.
16 [f]. Z wyjątkiem wyraźnego zezwolenia wydanego przez szefa sekcji lub jego zastępcę nie wolno sporządzać więcej niż jednej [1] kopii dokumentu „do rąk własnych”. Z wyjątkiem szefa sekcji i jego zastępcy adresatowi takiej wiadomości nie wolno robić kopii do własnego czy jakiegokolwiek innego użytku.
— Bruce może się wściec? — spytał Harrison.
— Może. Sama nie wiem, Paul.
Harrison podjął decyzję.
— Jak sądzisz, czy Bruce korzysta ze stołówki naczelnego?
— Nie był pewien, jak się wszystko ułoży. Jeśli zdołają się wyrwać na godzinkę, na ogół lądują w Savoy Grill.
— Gdziekolwiek zadzwonię, nigdzie mi nie odpowiedzą. Chyba zaryzykuje w Savoyu.
Pięć minut później, skopiowawszy wiadomości „do rąk własnych” i zadbawszy o ich wysłanie do Waszyngtonu, Harrison wyszedł na Berkeley Square, aby wsiąść do służbowego forda, i wtedy zobaczył, jak z dżipa wysiada kapitan Fine.
Pomachał mu na powitanie, ale nic nie powiedział ani o wiadomościach, ani dokąd się udaje, Fine miał bowiem prawo zabronić mu wynoszenia informacji poza budynek, nawet gdy chodziło o dostarczenie ich Bruce’owi. Najprawdopodobniej rozważywszy wszystko, także i Fine uznałby, że do diabła ze sporządzonym przez Bruce’a regulaminem, trzeba mu dostarczyć bezzwłoczną operacyjną, i to zgodnie z kwalifikacją — do rąk własnych, gdyby jednak decyzja ta nie spodobała się Bruce’owi, miałby pretekst, żeby przyczepić się do Fine’a, który był całkiem w porządku. Nie warto go narażać.
W Savoyu maître d’hôtel zaprzeczył, by widział tego dnia generała broni Waltera Bedella Smitha czy Davida Bruce’a.
Harrison rozejrzał się po sali i dojrzał to, czego potrzebował. W rogu samotnie spożywał obiad major, z którego epoletu zwieszał się złoty sznur oznaczający adiutanta generała, a za nim stał marmurowy parawan, bez trudu mogący przesłonić stół dla dwóch osób. Tak więc Harrison podziękował za wyczerpującą informację, a następnie zdecydowanym krokiem wyminął maître d’hôtel i ruszył w kierunku majora. Wiedział, że kierownik hotelu biegnie za nim, aby go powstrzymać, ale to nie mogło mu się udać, chyba żeby chciał zaryzykować szarpaninę.
Na widok nadchodzącego Harrisona adiutant Smitha poderwał się od stolika, najwyraźniej chcąc przeszkodzić intruzowi; kapitan z ulgą stwierdził, że ma przy sobie legitymację BSS. Ponieważ bardzo bał się ją zgubić, a korzystał z niej nader rzadko, najczęściej legitymacja spoczywała w sejfie na Berkeley Square.
Podstawił legitymację pod nos adiutantowi, który usiłował go zatrzymać.
— Zaraz, powiem panu Bruce’owi, że jest pan tutaj.
Ale Harrison tylko się uśmiechnął i wyminął zarówno adiutanta, jak i parawan.
David Bruce spojrzał na niego ze zdziwieniem i niechęcią.
Szef londyńskiej sekcji BDD oraz zastępca Naczelnego Dowódcy Alianckich Sił Ekspedycyjnych delektowali się niewielkimi stekami, pieczonymi ziemniakami i fasolką szparagową. Delikatesy te, jak wiedział Harrison, pochodziły z zasobów BSS. Savoy niezmiennie raczył swych gości gotowaną rybą i brukselką, niemniej z chęcią przygotowywał potrawy z dostarczonych surowców, licząc sobie takie ceny, jak gdyby robił to z własnych produktów.
— Sir, bardzo przepraszam, że przeszkadzam — odezwał się Harrison, podając szefowi kopertę — ale nie widziałem innego wyjścia.
Bruce zmarszczył brwi.
— Kapitana Fine’a nie było?
— Dopiero po niego posłano.
— Przepraszam, Chrząszczu — powiedział Bruce. — To kapitan Harrison, nasz kryptograf. Harrison, to generał Smith. Czy może już się znacie?
„Jasne, jeszcze z przedszkola. Sie masz, Chrząszcz”.
— Nie, sir. Jestem zaszczycony, panie generale. Smith uśmiechnął się i wyciągnął dłoń.
— Kapitan Harrison, tak?
— Tak jest, sir.
Bruce otworzył kopertę, zajrzał, wydobył dwie przesyłki DO RĄK WŁASNYCH.
— Miło pana poznać, kapitanie.
Harrisonowi nie przychodziła do głowy żadna odpowiedź. „Kochana Harriet! Nawet nie zgadniesz, kogo poznałem dziś podczas obiadu w Savoyu”.
Smith przeniósł zainteresowanie na Bruce’a.
— Coś ważnego, Davidzie?
— Średnio — odrzekł machinalnie Bruce, ale zaraz się poprawił: — Z czego nie wynika, Harrison, że postąpił pan niewłaściwie. Słuszna decyzja.
— Tak jest, sir.
— Mówił pan, że kapitana Fine’a nie było na miejscu.
— Tak jest, sir.
— Nie widzę potrzeby, Harrison, żeby go w to wprowadzać. Natomiast zatroszczy się pan, żeby kopie jak najszybciej dostał Waszyngton, a potem znajdzie pan pułkownika Stevensa i przekaże, żeby był o czwartej w moim gabinecie. Jeśli da radę, to nawet trochę wcześniej. Aha, niech weźmie ze sobą porucznik Hoche.
— Tak jest, sir.
Harrison pamiętał, że Hoche była seksowną blondynką przydzieloną Helen Dancy do pomocy w Whitbey House. Co ona miała do tego? O co w tym wszystkim chodzi?
Bruce włożył dokumenty do koperty i zwrócił ją Harrisonowi.
— Dziękuję, kapitanie.
Harrisonowi błysnęło w głowie pytanie, czy powinien zasalutować, wprawdzie w zamkniętym pomieszczeniu, ale za to trój — gwiazdkowemu generałowi, na szczęście jednak Bedell Smith sam rozwiązał ten problem, podając mu rękę.
— Do zobaczenia, kapitanie.
— Tak jest, sir. Do widzenia, sir.
Starszy bosman sztabowy J.R. Ellis otworzył szklane drzwi i stukając obcasami o marmurową posadzkę, przeszedł przez hall do windy. Był już niemal przy drzwiach, gdy strażnik w niebieskim, podobnym do policyjnego uniformie, zaczytany w informacjach sportowych „Washington Star”, zerwał się, podbiegł i złapał go za bark.
— Hej! A pan dokąd?
Ellis obejrzał się przez ramię. Wolną ręką sięgnął do kieszeni i wydobył zatopioną w plastik legitymację z fotografią, ukośnymi paskami oznaczającymi „zawsze i wszędzie” oraz napisem „Biuro Dyrektora”.
Strażnikowi musiało to wystarczyć, nie omieszkał jednak skarcić Ellisa.
— To trzeba nosić na wierzchu, wie pan.
— Tak, zapomniałem. Ellis wsiadł do windy.
Kiedy drugi strażnik wrócił z toalety, kolega go spytał:
— Co to za marynarz, który ma legitymację „zawsze i wszędzie”?
— Starszy bosman sztabowy? Wysoki, rumiany?
— Tak. Wszedł tu, jakby był u siebie w domu.
. — Bo jakby był. Szef Ellis, jak go nazywają. Cień Donovana. Fajny facet, ale lepiej mu się nie stawiać. Jemu rozkazy wydają tylko pułkownik Donovan i komandor Douglass.
W tym czasie Ellis opuścił już windę i wkraczał do sekretariatu Donovana.
— Dzień dobry, sir — powiedział do szczupłego, łysiejącego mężczyzny po czterdziestce, który siedział za biurkiem.
William R. Vole miał na sobie cywilne ubranie, ale był starszym sierżantem sztabowym, służył jako kryptograf w Agencji Bezpieczeństwa Wojsk Lądowych, z której został na czas nieokreślony wypożyczony do BSS. Agencja Bezpieczeństwa nadzorowała sieci radiowe i telegraficzne wojsk lądowych, aby nie pozwolić nieprzyjacielowi na przechwytywanie niejawnych informacji, przy okazji jednak przejmowała też wrogie komunikaty i łamała kody szyfrowe.
Ośmiu specjalistów było przydzielonych do sekcji biura w Waszyngtonie, a jeden z nich musiał być nieustannie do dyspozycji dyrektora, w efekcie więc stali się oficerami dyżurnymi, mającymi kwalifikacje kryptograficzne. Donovan oficjalnie zatwierdził ten ich status za radą Ellisa, który wskazywał na to, iż skoro już i tak znali informacje przychodzące i wychodzące, wiedza o osobach odwiedzających dyrektora niczego w sposób istotny nie zmieni. A w sekretariacie można ich było na różne sposoby wykorzystać
— Witam, szefie — odrzekł z uśmiechem Vole.
Lubił Ellisa, podobnie jak on długo służył jeszcze przed wojną, a w przeciwieństwie do licznych osób nie miał mu za złe stałego dostępu do pułkownika Donovana i jego zastępcy, komandora Petera Douglassa. Podczas swego pobytu w BSS przekonał się, że Ellis nigdy nie nadużywał swojej pozycji. A dostatecznie wiele było w nim starego podoficera, aby z satysfakcją myślał, o tych wszystkich oficerskich szychach z oburzeniem skarżących się na rzekomą arogancję szefa, za którą brali jego stanowczość, ale nigdy nie zdarzyło się, aby komandor Douglass przyznał im rację. Co więcej, na nic zdały się wysiłki tych, którzy w tej sytuacji próbowali się jeszcze odwołać do Donovana, ten bowiem z wyrafinowaniem i bezwzględnością dowódcy piechoty — którym kiedyś był — potrafił ich natychmiast przywołać do porządku.
Ellis powiesił czapkę na wieszaku, na kołku obok umieścił srebrzysty jedwabny szal i na ostatek zdjął brązową kurtkę mundurową.
— Pułkownik jest w domu razem ze Staleyem — poinformował Vole. — Także komandor jest w domu, ale wysłałem po niego samochód z Marmonem. Będzie za dziesięć minut, może chwilkę później, bo musi jeszcze zajrzeć do Pentagonu.
— To już wszystko?
— Pani Foster się spóźni, gdyż ma wyznaczoną wizytę u dentysty, chociaż może przełożyć, jeśli będzie panu potrzebna. Tyle że pani Haley poradzi sobie ze wszystkim.
— Dobrze.
— Właśnie przygotowałem kawę.
— Z chęcią się napiję — stwierdził Ellis. — Na zewnątrz zimno jak jasna cholera.
Wszedł do małego pomieszczenia, gdzie na elektrycznej płycie grzał się czajnik z kawą, a gdy wrócił z filiżanką, Vole zdążył już wyjąć z sejfu nocną pocztę i otworzyć skoroszyt, gdzie podpisywało się odbiór tajnych wiadomości. Ellis usiadł i zaczął podpisywać.
— Coś ciekawego? — spytał.
— Raczej normalka. Filipiny odezwały się, ale poza tym nic.
Ellis spojrzał pytająco na Vole’a.
— Siedemnaście.
Umieściwszy ostatni podpis, Ellis sięgnął po wiadomość numer siedemnaście. Natychmiast się zorientował, że był to podsłuch, a nie informacja skierowana do BSS.
Korzystając z uprawnień przysługujących mu jako „specjalnemu doradcy dyrektora”, poprosił, aby Agencja Bezpieczeństwa przekazywała BSS wszystkie komunikaty, czy to własne, czy obce, które wiązały się z działalnością amerykańskich oddziałów partyzanckich na Filipinach. W sytuacji podporządkowania BSS bezpośrednio przewodniczącemu Połączonego Kolegium Szefów Sztabów taka „prośba” równała się rozkazowi.
Ellis nie przypuszczał, aby Donovan czy Douglass pytali, dlaczego tak postąpił, ale gdyby do tego doszło, odrzekłby, iż to w związku z misją Whittakera. Odpowiedź byłaby logiczna, chodziło jednak o to, że Ellis wystosował swoją prośbę na długo przed powierzeniem Whittakerowi obecnego zadania. Przypuszczał, że sztab MacArthura nie odpowiada z Australii na komunikaty Fertiga, gdyż albo ktoś z jego najbliższego otoczenia, albo nawet on sam uważa, że wojskowa obecność jakichś oddziałów po oficjalnej kapitulacji jest kompromitująca, zwłaszcza że oficer łącznikowy MacArthura przekazał opinię generała, iż na Filipinach „jakiekolwiek skuteczne działania partyzanckie są niemożliwe”.
Operatorzy ABWL byli dobrzy. Dostarczyli Ellisowi rozkaz MacArthura mianujący pułkownika Marcario Peraltę „dowódcą oddziałów partyzanckich na terenach chwilowo okupowanych przez nieprzyjaciela”, a także odpowiedź Fertiga, który prosił o lekarstwa na schorzenia weneryczne, co było sugestią pod adresem MacArthura, żeby się odpieprzył.
Dzisiejsza wiadomość dowodziła, że Fertig poskromił nerwy i myślał.
PILNA OD WYZB DO KFS
PRZEKAZAĆ SEKRETARZOWI WOJNY WASZYNGTON DC
JAKO NAJWYŻSZY RANGĄ OFICER AMERYKAŃSKI
NA FILIPINACH PRZEJĄŁEM DOWÓDZTWO NAD
MINDANAO I VISAYA W RANDZE GENERAŁA
BRYGADY I ODTWORZYŁEM SIŁY ZBROJNE USA NA
FILIPINACH.
SZUSANF ODDAŁY WŁADZĘ W RĘCE WYBRANYCH
URZĘDNIKÓW WSPÓLNOTY BRYTYJSKIEJ.
NA TERENACH KONTROLOWANYCH PRZEZ SZUSANF
WŁADZE DRUKUJĄ I WPROWADZAJĄ DO OBIEGU
PIENIĄDZE.
SZUSANF NA SWOJE POTRZEBY ZACIĄGAJĄ POŻYCZKI
U PRAWOMOCNYCH WŁADZ FILIPIŃSKICH.
SZUSANF BEZZWŁOCZNIE POTRZEBUJĄ MILIONA
DOLARÓW USA W ZŁOCIE.
ABY OTRZYMAĆ POPARCIE ZE STRONY MIEJSCOWEJ
LUDNOŚCI, SZUSANF POTRZEBUJĄ POMOCY
W POSTACI LEKARSTW, BRONI I AMUNICJI.
DOWÓDCA SZUSANF, GENERAŁ BRYGADY FERTIG
Ellis w skupieniu raz jeszcze przeczytał zapis.
— O co w tym wszystkim chodzi? — spytał Vole.
— System chce udupić Fertiga, ale on nie zamierza się poddać. Zadzwonił telefon; Vole podniósł słuchawkę, posłuchał, przykrył mikrofon ręką i powiedział:
— Operacyjna bezzwłoczna do rąk własnych Donovana i Dou — glassa. Pytają, czy jest ktoś, kto może ją przyjąć.
— Rozszyfrowana?
— Tak. Nadana o 12.07 czasu londyńskiego.
— Może ją pan przynieść?
Vole kiwnął głową i rzekł do słuchawki:
— Włóżcie do koperty. Zaraz tam będę.
Wrócił po pięciu minutach, a Ellis przez ten czas przeczytał pozostałe wiadomości i ułożył dla Donovana według ważności. Wziął od Vole’a dwie przesyłki.
— Zdawało mi się, że mówił pan o jednej.
— Są powiązane.
Ellis najpierw przeczytał wiadomość od Dolana, chrząknął, a potem zabrał się do tej, ktorąCanidy pracowicie szyfrował na Vis.
ŚCIŚLE TAJNE
OPERACYJNA BEZZWŁOCZNA
BSS LONDYN DO BSS WASZYNGTON
DO RĄK WŁASNYCH PŁK. DONOVANA, KMDR.
DOUGLASSA
WIADOMOŚĆ OD CANIDY’EGO OTRZYMANA
W LONDYNIE 1110, PRZEKAZANA Z POLECENIA
KPT. DANCY
BRUCE I (LUB) STEVENS OTRZYMAJĄ NIE
PÓŹNIEJ NIŻ O 12 3 0 CZASU LONDYŃSKIEGO
CYTAT
ŚCIŚLE TAJNE OPERACYJNA BEZZWŁOCZNA DO
RĄK WŁASNYCH BRUCE’A I STEVENSA
1. PO BEZPIECZNYM PRZYBYCIU DO STACJI VII
DOWIEDZIAŁEM SIĘ OD STERNIKA, ŻE MIĘŚNIAK
I PUSZKA 1 W RĘKACH CYWILNYCH WŁADZ STACJI V.
PUSZKA 2 BEZPIECZNA W STACJI VII.
2. PRZESZUKANIE ŁODZI PRZEZ CZARNĄ GWARDIĘ
I POLICJĘ W STACJI V SPOWODOWAŁO
UJAWNIENIE FUNDUSZY OPERACYJNYCH MIĘŚNIAKA.
WĘGRZY, ZDAJE SIĘ, UWAŻAJĄ ŻE TO FUNDUSZE
NA CZARNY ZAKUP ŻYWNOŚCI. MIĘŚNIAK I PUSZKA 1
JAKO SPEKULANCI SKAZANI NA DZIEWIĘĆ ZERO DNI
PRACY W KOPALNI STACJA V.
3. STERNIK TWIERDZI, ŻE DOKUMENTÓW NIE
POWTARZAM NIE ZAKWESTIONOWANO.
4. WEDLE STERNIKA TO DOŚĆ NORMALNA
SYTUACJA. POLICJA I CZARNA GWARDIA
ARESZTUJĄ I PAKUJĄ DO KOPALNI NA JAKIŚ CZAS,
JEŚLI KTOŚ SIĘ IM NIE OPŁACIŁ. ALE TO
TYLKO NAUCZKA TAKŻE DLA INNYCH. UWAŻA, ŻE
M I PI PO WYROKU ZOSTANĄ BEZ PRZESZKÓD
ZWOLNIENI.
5. PODJĄŁEM NASTĘPUJĄCE DECYZJE
A. ZOSTAJĘ NA MIEJSCU, ABY EWENTUALNIE
PODJĄĆ PODANE NIŻEJ KROKI.
B. PUSZKA 2 LECI DO KAIRU, ŻEBY TAM JĄ
UTAJNIĆ. OTRZYMANIE TEJ INFORMACJI BĘDZIE
POTWIERDZENIEM, ŻE DOTARŁA.
C. STERNIK WYSŁANY DO STACJI V, ŻEBY
POTWIERDZIŁ MIEJSCE POBYTU MIĘŚNIAKA I PUSZKI 1
I ZBADAŁ MOŻLIWOŚĆ UCIECZKI LUB ODBICIA.
OCZEKIWANY CZAS PODRÓŻY W OBIE STRONY
CZTERY POWTARZAM CZTERY DNI. KOMUNIKACJA
MIĘDZY STACJĄ V A STACJĄ VII WOLNA
I NIEPEWNA POWTARZAM NIEPEWNA.
6. PROSZĘ O POZWOLENIE NA UWOLNIENIE
MIĘŚNIAKA I PUSZKI 1 W SPOSÓB, KTÓRY UZNAM
ZA NAJLEPSZY. W RAZIE ZGODY KONIECZNE
DOSTARCZENIE VIA STACJA VIII GRUPY
WĘGIERSKOJĘZYCZNEJ. OPRÓCZ STANDARDOWEGO
EKWIPUNKU TAKŻE PIĘTNAŚCIE KILOGRAMÓW C–2
I RÓWNOWARTOŚĆ DWUDZIESTU TYSIĘCY AMERYKAŃSKICH
DOLARÓW W WALUCIE WĘGIERSKIEJ I JUGOSŁOWIAŃSKIEJ.
GRUPA POWINNA MIEĆ WĘGIERSKIE I (LUB)
JUGOSŁOWIAŃSKIE DOKUMENTY.
7. NA KONTROLERA MIĘŚNIAKA PODCZAS MOJEJ
NIEOBECNOŚCI PROPONUJĘ FINE’A.
CANIDY
KONIEC CYTATU
ŚCIŚLE TAJNE
— Jasna cholera! — syknął Elllis, chwycił słuchawkę i z pamięci wykręcił numer.
Rozległ się znany głos Staleya:
— Capitol Trzy, dziewiętnaście dziewięćdziesiąt jeden.
— Już wstał? — spytał Ellis.
— Chyba właśnie słyszę wodę w kiblu.
— Co takiego Ellis? — odezwał się po chwili „Dziki” Bill Do — novan.
— Jest coś, co chyba powinien pan jak najszybciej zobaczyć, sir.
— Czy mogę najpierw zjeść śniadanie?
— Sądzę, że tak, sir.
— Dobrze, będę za trzy kwadranse.
Donovan rozłączył się. Ellis wykręcił kolejny numer.
— Capitol trzy, dwadzieścia siedem, siedemdziesiąt dwa — oznajmił męski głos.
— Jest Douglass?
— Kto mówi? — padło pytanie.
— Nie wygłupiaj się, Marmon.
— O rany, szefie, myślałem, że to pan, ale wolałem się upewnić.
— Jest komandor?
— Mam go zawołać?
— Nie, ot, tak sobie dzwonię.
Kilkanaście sekund później odezwał się Douglass.
— Dzień dobry, szefie. Co tam?
— Nie wiem, dokąd miał się pan udać, ale jeśli można to przełożyć, byłoby dobrze, jakby się pan tu zjawił.
— Pytał o mnie?
— Nie, ale przypuszczam, że spyta.
— Będę za pół godziny. Dzięki, szefie.
— Takie ważne? — spytał Vole, kiedy Ellis odłożył słuchawkę. Ten spojrzał spod oka.
— Jeśli liczy pan na wyjaśnienia, to się pan przeliczy.
— Czytałem odszyfrowaną — zaprotestował Ellis.
— Tylko dlatego, że nie udało nam się jak na razie znaleźć sposobu, żeby rozszyfrowywał pan bez czytania.
Ellis podszedł do sejfu, pokręcił gałką, otworzył i ze stosu akt wyciągnął teczkę z napisami ŚCIŚLE TAJNE i MIĘŚNIAK, położył na blacie i zaczął przeglądać. Było jasne, że pułkownik Donovan będzie chciał mieć dokumenty pod ręką, gdy będzie omawiał sprawę z komandorem Douglassem. Kiedy zjawią się w biurze, wszystko będzie już przygotowane. Popatrzył na nocną pocztę; trzeba ją odłożyć na bok, co innego było teraz ważne. Ale potem poszedł po rozum do głowy. Wyjął z szuflady kartkę papieru i szybko zaczął pisać.
Skończył i popatrzył na Vole’a.
— Jeśli chce się pan do czegoś przydać, niech pan to zaszyfruje i wyśle. A potem proszę być gdzieś w pobliżu, bo przypuszczam, że nadejdą odpowiedzi na te dwie ostatnie.
PILNE
VIA KSF DO WYZB
DZTWO SZ USA NA FILIPINACH
GEN. BRYG. FERTIG
BEZ PANIKI STOP
J.R. ELLIS ST. BOSMAN SZT.
— Naprawdę mam to wysłać? — upewnił się Vole.
— Naprawdę.
— Czy coś nie tak, Bruce? — spytał podpułkownik Edmund T.
Stevens.
Bruce spojrzał na niego zdziwiony.
— A ty nie odnosisz takiego wrażenia?
— Nie mówię w ogóle, tylko w tej chwili. Taki jesteś zasępiony.
Bruce uśmiechnął się blado.
— Przyszła mi do głowy parafraza Churchilla: „Nigdy jeszcze tak nieliczni nie byli dowodzeni przez tak wielu”.
Trzy wolne krzesła w gabinecie szefa zajęli pułkownik Stevens, kapitan Helene Dancy i porucznik Charity Hoche. Kapitan Stanley S. Fine stał oparty o ścianę.
— Chyba trzeba było się spotkać w takim właśnie gronie — powiedział Stevens.
Bruce pokiwał głową.
— Mhm. Jeśli dobrze rozumiem, to jedna z tych spraw, które szczególnie interesują pannę Hoche, prawda? — spytał.
Stevens przytaknął.
— To cóż, zaczynajmy. Charity, proszę. — Nie wydawała się zaskoczona, ale nie zareagowała. — Trzymamy się tutaj… powiedzmy, wojskowych reguł. To znaczy, najpierw odzywa się osoba najniższa… stopniem, aby nie sugerowała się zdaniem przełożonych.
Charity skinęła głową.
— Chyba nie mamy innego wyjścia, jak dać Dickowi Canidy’emu to, o co prosi, o ile… — na chwilę się zawahała — …o ile Waszyngton nie postanowi inaczej.
— Ale co w sprawie zgody lub niezgody na uwolnienie Vollmera i Dyera?
— Sądzę, że otrzymamy decyzję — odrzekła Charity. Bruce zerknął na Stevensa, a ten leciutko skinął głową.
— Rozumiem zatem, że chodzi o dostarczenie mu grupy węgierskojęzycznej, piętnastu kilogramów C–2 i dwudziestu tysięcy dolarów w mieszanej walucie.
Charity przytaknęła.
— To i kapitan Fine jako prowadzący.
— Od tego więc zaczniemy. Jeśli nikt nie zgłasza sprzeciwów — Bruce spojrzał na Stevensa i Dancy — to chciałem spytać Fine’a, czy są jakieś powody, dla których nie mógłby przejąć prowadzenia agenta o kryptonimie Mięśniak.
— Nie, sir.
— Zatem od tej chwili jest to twoje zadanie.
— Jeszcze jedno, Stanley — wtrącił Stevens. — Charity ma dostęp do wszystkich informacji w tej sprawie.
— Tak jest, sir.
— Powiedzmy wyraźniej, Stan — dorzucił Bruce. — Charity ma w tej sprawie dostęp do wszystkich informacji taki jak ja i pułkownik Stevens.
— Tak jest, sir.
— To cóż, usiądź może tutaj i poprowadź dalej naszą małą naradę.
— Wolałbym stać, sir.
— Nie, ja z chęcią pospaceruję — powiedział Bruce, wstał i wskazał Fine’owi swoje miejsce.
Fine usiadł, położył przed sobą notatnik i wyjął jeden z ołówków sterczących zaostrzonymi końcami do góry ze słoika po marmoladzie pomarańczowej.
— Helene, ty zajmiesz się pieniędzmi. Czy mogą z tym być jakieś problemy?
— Tyle nie mamy w tej chwili — odrzekła kapitan Dancy — ale będą… jutro na dziewiątą.
— C–2?
— Z pewnością jest tyle w Whitbey House — oznajmił Stevens.
— Przynajmniej powinno być — wtrąciła Helene Dancy. — Upewnię się.
— Zatem ekipa — powiedział Fine.
— Canidy pisze — odezwała się Charity Hoche — żeby dać im dokumenty węgierskie albo jugosłowiańskie. Myślę, że jeśli to możliwe, najlepiej i jedne, i drugie.
Wyraz twarzy Fine’a nie zmienił się, ale Stevens dostrzegł w jego oczach błysk zdziwienia czy nawet urazy.
— Helene? — spytał Fine.
— Dział Dokumentów da sobie z tym radę. Potrzebują czterech godzin.
— Czemu tak dużo? — zainteresowała się Charity.
— Zawsze są kłopoty z papierem na fotografie. Musi mieć odpowiednią ziarnistość i połysk. Węgierski jest inny niż jugosłowiański. Dostać go można tylko na tamtejszym czarnym rynku. Poza tym jest marny i czasami trzeba wywoływać zdjęcia dwa lub nawet trzy razy.
— Ale są w stanie nam to zapewnić? — spytał Bruce.
— Możliwe, że w trzy kwadranse. Założyłam najgorszy scenariusz.
— A mamy ludzi do sfotografowania? — spytał Fine.
— Im wszystkim zrobiono już zdjęcia w ubraniach codziennych, garniturach, nawet w mundurach Czarnej Gwardii. Jedyny problem jest z wywołaniem. Z tym czeka się do chwili, gdy będzie wiadomo, o jakie dokumenty chodzi.
— Nie o to pytam. Czy mamy gotową grupę, a jeśli jest więcej niż jedna, to która jest najlepsza?
— Byłem na miejscu, kiedy pojawił się problem — oznajmił Stevens. — Dwie grupy po szkoleniu, jedna skończyła je w zeszłym tygodniu.
— Jamison sugerował, która lepsza?
— Jest pewien problem. Trenowano je do akcji na terenie Tity, a nie Michajłowicza.
— A to pech!
Bruce pokręcił głową. W Jugosławii były dwie armie partyzanckie. Jedną, rojalistów, dowodził pułkownik Draża Michaj — łowicz, drugą, komunistyczną, dowodził Josip Broz Tito.
— Taka była konieczność, Davidzie — wyjaśnił Stevens. — Żeby uniknąć oskarżenia o stronniczość, musieliśmy też wysłać ekipę do Tity.
— A jaka teraz przechodzi szkolenie? — spytał Bruce.
— Dla Michajłowicza, ale to szkolenie łącznościowców, nic więcej.
— Kiedy Janosowi zdejmują gips? — spytała Helene Dancy.
— W piątek — oznajmiła Charity. Bruce zmarszczył brwi.
— Co to za Janos?
— Podporucznik, złamał nogę.
— Trudno, żeby następnego dnia po zdjęciu gipsu skakał na spadochronie — zauważył Bruce.
— Zresztą Janos był szkolony do współpracy z Michajłowiczem — dodała kapitan Dancy.
— Raczej i tak ich nie zrzucimy — odezwała się Charity, a kiedy Bruce zerknął na nią ze zmarszczonymi brwiami, dodała z u — śmiechem: — Prawda?
— Być może będziemy musieli — rzekł Stevens. — Dolana nie możemy brać pod uwagę, więc w tej sytuacji jako pilot pozostaje nam tylko ten… no, jak on się nazywa?
— Darmstadter — podsunęła Helene.
— Tylko Darmstadter do pilotowania B–25. Albo ich zrzucimy na Vis czy nawet gdzieś na Węgrzech, albo musimy ich dostarczyć okrętem podwodnym.
— Ja latam na B–25 — zauważył Fine.
— Ty prowadzisz sprawę, nie ma mowy.
— Także Doug Douglass — dorzuciła Charity.
Bruce znowu popatrzył na nią przeciągle.
— On… nie jest przydzielony do nas.
— Z tym chyba nie byłoby specjalnego kłopotu, prawda?
— Wszystko po kolei — Fine przywołał obecnych do porządku. — Najpierw ustalmy, czy korzystamy z grupy przeznaczonej dla Tity?
Charity spojrzała na pułkownika Stevensa, a ten odparł:
— Nie.
— A co to za różnica? — spytała kapitan Dancy.
— Dla żołnierzy żadna. Ale nie poślemy oficera, który był szkolony do współpracy z Titą.
— Czy można spytać dlaczego, sir? — rzekł Fine.
— Nie mogę ci tego powiedzieć, Stan — spokojnie odparł Stevens.
Fine lekko wzruszył ramionami.
— W takim razie pozostaje nam Janos — stwierdził. — I raczej trzeba z nim wylądować, niż go zrzucać. A skoro ja nie mogę lecieć B–25, to wracamy do Douglassa. Sir, czy nie zechciałby pan raz jeszcze rozważyć mojej kandydatury jako pilota?
— Nie ma mowy — stanowczo oznajmił Bruce.
— Janosa nie możemy być na sto procent pewni — zauważył Stevens. — Helene, połącz się z lekarzem w Whitbey House i dowiedz się, jaki jest stan nogi Janosa. A przede wszystkim, w jakim będzie stanie po zdjęciu gipsu i ile czasu trzeba na rekonwalescencję.
— Jak przerzucimy grupę do Kairu? — spytał Fine. — Jeśli w ogóle do Kairu.
Stevens zmarszczył brwi.
— Masz na uwadze jakieś inne rozwiązanie?
— Myślałem ewentualnie o Malcie.
— Aha.
— Nie, Kair — zadecydował Bruce. — Tam mniej zwrócą na siebie uwagę. Skorzystamy z lotu kurierskiego, codziennie jest jeden. Jeśli, poczynając od dzisiaj, będziemy wysyłali po jednej osobie, nikt nic nie zauważy. Wilkins jest dobry w zacieraniu śladów.
— Panie dyrektorze — z wahaniem w głosie odezwał się Fine — może raz jeszcze wysunę propozycję, która wprawdzie została odrzucona, ale…
— Jaką? — z odrobiną zniecierpliwienia w głosie spytał Bruce.
— Do projektu Afrodyta przydzielono dwa nowe B–17… Głos Bruce’a ociekał sarkazmem.
— I jednym z nich chciałbyś lecieć do Kairu, tak?
— Czy mogę wyłożyć swoje racje, sir?
— Nie.
— A ja z chęcią bym ich wysłuchała — wtrąciła się Charity.
Bruce rzucił jej zagniewane spojrzenie i już otwierał usta, żeby coś odpowiedzieć, ponieważ jednak w tej samej chwili rozległo się pukanie do drzwi, warknął gniewnie:
— Mówiłem, żeby nie przeszkadzać! Poprzez drzwi dobiegł głos kapitana Harrisona:
— Operacyjna bezzwłoczna do pańskich rąk, sir.
— Ciekawe, co nowego! Proszę, Harrison!
Harrison wszedł, a kiedy Bruce pokwitował odbiór tajnej wiadomości, wręczył mu opieczętowaną kopertę.
— Dzięki — powiedział Bruce. — Przepraszam, Paul, ale myślałem, że to coś mniej pilnego.
— Nie ma sprawy, sir — odparł Harrison, ale stał dalej.
— To na razie wszystko.
— Potrzebna jest odpowiedź, sir.
Bruce mruknął coś pod nosem i wyjął z koperty wiadomość.
ŚCIŚLE TAJNE
OPERACYJNA BEZZWŁOCZNA
DYREKTOR BSS WASZYNGTON
LONDYN, DO RĄK WŁASNYCH BRUCE, STEVENS
KAIR DO RĄK WŁASNYCH WILKINS
JAK NAJSZYBCIEJ PRZEKAZAĆ CANIDY’EMU
CYTAT
1. SEKCJE LONDYN I BERLIN OTRZYMUJĄ
ROZKAZ, ABY PRZY WYKORZYSTANIU WSZELKICH
ŚRODKÓW UMOŻLIWIĆ UWOLNIENIE MIĘŚNIAKA
I PUSZKI 1.
2. AKCJA ZOSTANIE PODJĘTA NAJWCZEŚNIEJ
JAK TO MOŻLIWE, ALE NIE PÓŹNIEJ POWTARZAM
NIE PÓŹNIEJ NIŻ DZIESIĘĆ DNI OD OTRZYMANIA
NINIEJSZEGO ROZKAZU.
3. JEŚLI AKCJA OKAŻE SIĘ NIEMOŻLIWA ALBO
SIĘ NIE POWIEDZIE MIĘŚNIAK I PUSZKA 1 MAJĄ
ZOSTAĆ WYELIMINOWANI POWTARZAM WYELIMINOWANI.
4. ROZKAZ NINIEJSZY NIE PODLEGA DYSKUSJI.
KONIEC CYTATU
SZEFOWIE SEKCJI LONDYN I KAIR POTWIERDZĄ
ODBIÓR ROZKAZU DLA CANIDY’EGO.
SZEF SEKCJI LONDYN POTWIERDZI DODATKOWO,
KIEDY ROZKAZ DOSTARCZONY ZOSTANIE CANIDY’EMU.
KOPIA POTWIERDZENIA DO LONDYNU.
DONOVAN
ŚCIŚLE TAJNE
Bruce podał kartkę Stevensowi i spojrzał na Harrisona.
— Proszę przekazać dyrekcji, że i ja, i pułkownik Stevens zapoznaliśmy się z rozkazem.
— Tak jest, sir — odrzekł Harrison.
Stevens z ciężkim westchnieniem zwrócił wiadomość Bruce’owi.
— Przepraszam, czy mogłabym także przeczytać? — spytała Charity.
Stevens jak gdyby dopiero w tej chwili zdał sobie sprawę z jej obecności.
— Ach, tak, tak.
Charity po przeczytaniu podała kartkę Fine’owi ze słowami:
— Mówiłeś coś, Stan, o nowych B–17, prawda?
Porucznik Robert Jamison zastał porucznika Ferenca Janosa tam, gdzie spodziewał się go znaleźć: w barze, przy pianinie, przy drinku ustawionym na instrumencie i w towarzystwie dwóch kobiet z WRAC.
— Freddy, możemy chwilę porozmawiać? — spytał.
Janos zerknął na swoje słuchaczki.
— Przepraszam panie, ale służba jest służbą.
— Nie tutaj — powiedział Jamison.
Janos uniósł brwi, ale z lekkim stęknięciem wstał z taboretu, dopił drinka i ruszył w ślad za Jamisonem do pomieszczenia w lewym skrzydle, które przed wojną służyło jako sala balowa, a teraz mieściło szesnaście łóżek, z czego jedenaście było zajętych. W rogu znajdowało się wejście do szatni, która, o dziwo, pomieściła stół operacyjny, aparat rentgenowski, fotel dentystyczny i dwie kozetki. Na Jamisona i Janosa czekali obaj dyżurujący w Whitbey House lekarze oraz pielęgniarka.
— O co chodzi? — spytał Janos.
— Po kolei — odrzekł Jamison. — Najpierw rentgen nogi.
— Poruczniku Jamison — odezwał się starszy z lekarzy, kapitan — raz jeszcze podkreślam, że zupełnie mi się to nie podoba.
— Panie kapitanie, to rozkaz pułkownika, który niezależnie od pańskiej opinii musi zostać wykonany.
Lekarz odpowiedział oburzonym spojrzeniem.
Pielęgniarka kazała Janosowi położyć się na stole, odstawiła kulę pod ścianę i ruchomy aparat rentgenowski umieściła nad jego nogą, a następnie cofnęła się za przesłonę zrobioną z grubych drewnianych bali.
— Proszę się nie ruszać — powiedziała i chwilę później rozległo się głuche buczenie. Zrobiła sześć zdjęć. — Niech pan jeszcze poleży, aż sprawdzę, czy wszystko w porządku — poleciła.
Teraz do stołu zbliżyli się obaj lekarze.
— O co chodzi? — spytał Janos.
— Musimy sprawdzić, czy można panu bezpiecznie zdjąć gips.
— Dlaczego?
— Dowiesz się we właściwym czasie — wyręczył lekarza w odpowiedzi Jamison.
Pielęgniarka wróciła z mokrymi jeszcze zdjęciami i trzy z nich — więcej nie było można — umieściła na ekranie, a potem go podświetliła. Lekarze obejrzeli zdjęcia, po czym pierwsze trzy zastąpili pozostałymi.
Kapitan spojrzał na Jamisona.
— Wygląda na to, że wszystko dobrze się zrosło.
— Pytanie, panie doktorze, brzmi tak: czy wedle pańskiej wiedzy można bezpiecznie zdjąć gips?
— Chciałem panu zwrócić uwagę, poruczniku, że nawet jeśli można zdjąć gips, nie znaczy to jeszcze, że pacjent jest zdolny do służby.
— Jeśli można zdjąć, proszę to zrobić.
Młodszy z lekarzy, porucznik, zdegustowany pokręcił głową.
— Chryste Panie! — mruknął.
— Siostro, proszę mi podać nożyce! — polecił kapitan. Janosowi nie podobało się to, co zobaczył po usunięciu gipsu.
Pomiędzy czerwonymi liniami, gdzie odcisnął się gips, skóra była chorobliwie biała, a chociaż nie mógł być pewien bez porównania z drugą nogą, kostka wydawała mu się dużo cieńsza. Obaj lekarze obmacywali kostkę i łydkę; nie było to bolesne, ale nieprzyjemne.
— No i co? — indagował Jamison.
— Pęknięcie się zrosło. Nie wykrywam żadnej bolesności ani ograniczonej ruchliwości.
— Mówiąc inaczej: czy może chodzić?
— Zanim pacjent będzie zdolny do podjęcia służby, musi poddać się terapii. Mam nadzieję, że zgodzi się pan ze mną poruczniku?
— Jamison, mamy tu atrofię mięśni… — zaczął młodszy z lekarzy, ale porucznik nie dał mu dokończyć.
— Jaka terapia?
— Prosta, chodzenie. Na początek małe dawki, potem stopniowo zwiększane. Ćwiczenie ruchliwości stopy i kostki.
— To już wszystko, Janos — powiedział Jamison. — Dziękuję.
— Ale miałem się dowiedzieć, o co chodzi — zaprotestował tamten.
— Być może zostaniesz wykorzystany do operacji. Jakiej, o tym zostaniesz poinformowany, jeśli zapadnie decyzja pozytywna.
— A kiedy zapadnie?
— Chyba jutro rano. Sądzisz, że dasz sobie radę bez kuli?
— Nie wiem.
— To spróbuj. Jeśli będziesz mógł, zostaw ją tutaj. W barze powolutku z wódką, bo nie chcę, żebyś się przewrócił i znowu sobie coś złamał.
Doktor porucznik zachichotał szyderczo, kapitan oznajmił:
— Uprzedzam, poruczniku Jamison, że kiedy wróci major Canidy, złożę na pana skargę.
— Kapitanie, ja tylko wykonuję rozkazy. Kiedy założy się mundur, sprawa jest prosta: należy wykonywać rozkazy.
W progu doleciały Jamisona słowa kapitana:
— Poruczniku, jako najstarszy stopniem oficer medyczny zabraniam wykorzystania tego pacjenta do skoków ze spadochronem.
— Zrozumiałem, kapitanie — rzucił przez ramię Jamison i wyszedł.
Janos zaczął schodzić ze stołu, ostrożnie umieszczając na podłodze białą, zabiedzoną stopę.
— Boli pana? — spytał kapitan.
— Nie — odparł Janos.
— Do cholery jasnej! — zirytował się kapitan. — Niech pan nie odstawia kuli i bardzo uważa na stopę, a ja już zrobię porządek z tym Jamisonem.
Tymczasem Janos znowu usiadł na stole, zdjął drugi but i skarpetkę, aby raz jeszcze opuścić się na podłogę.
— Bez tego buta — stęknął — chyba dam radę.
I powoli, noga za nogą, wyszedł z pomieszczenia medycznego.
Porucznik Ferenc Janos wkroczył do gabinetu dowódcy i zasalutował. Miał na sobie wełnianą, ciemnooliwkową kurtkę Ike ze skrzydełkami spadochroniarza, a spodnie wpuszczone były w lśniące buty Corcoran. Wełniana czapka sterczała spod epoletu.
— Porucznik Janos melduje się na rozkaz, sir.
Podpułkownik Edmund T. Stevens zasalutował.
— Spocznij, poruczniku.
Janos był zdziwiony, że w gabinecie znajdowała się też olśniewająca blondynka z Korpusu Kobiecego. Po Whitbey House rozeszła się wiadomość, że miała pomagać Jamisonowi w sprawach związanych z personelem kobiecym, co zatem robiła tutaj?
— Jak kostka, Janos? Bez szczegółów, ogólna ocena.
— W bucie, panie pułkowniku, może być.
— Jak pan myśli, ile da pan radę przejść?
— Ile będzie trzeba.
— Przesadna ocena własnych możliwości może być bardzo niebezpieczna — ostrzegawczo zauważył Stevens.
— Tak jest, sir.
— Pojawiła się konieczność przeprowadzenia bardzo niebezpiecznego zadania. Wyraził pan już wprawdzie zgodę na udział w niebezpiecznej operacji na terytorium przeciwnika, gdzie w razie schwytania będzie pan traktowany jak szpieg, a nie jeniec, niemniej muszę wyraźnie spytać, czy podtrzymuje pan swoją gotowość?
— Tak jest, sir — bez chwili zastanowienia odpowiedział Janos.
— Jeśli tak, poruczniku, to obecna rozmowa jest objęta klauzulą ścisłej tajności. Powtórzenie komukolwiek informacji, jakie panu zaraz przekażę, a także w ogóle omawianie akcji z kimkolwiek poza osobami obecnymi w tej chwili w pokoju, jest przestępstwem podlegającym sądowi wojskowemu. Czy ma pan tego świadomość?
— Tak jest, sir.
— Trzeba uwolnić dwie osoby, które zostały aresztowane przez cywilne władze węgierskie. Postawię teraz pytanie, nad którym proszę dobrze się zastanowić, zanim udzieli pan odpowiedzi. Jeśli misja się nie uda albo jeśli nie zostanie zrealizowana w określonym czasie, będzie pan musiał wyeliminować, to znaczy: zabić, wspomniane osoby, lub też zlecić ich zabicie. Czy wiedząc o tym, nadal chce pan podjąć się zadania?
Janos chwilę się namyślał, a potem rzekł:
— Tak jest, sir.
Zorientował się, że kobieta uważnie mu się przygląda, a nawet więcej — chłodno go ocenia.
— Jest pan przekonany, że będzie pan zdolny, przepraszam za dosadność wyrażenia, do zabicia z zimną krwią wspomnianych osób w razie konieczności? A należy liczyć się z tym, że trzeba też będzie zabić jakąś liczbę przypadkowych osób postronnych.
— A czy dowiem się, co to za osoby i o co w ogóle chodzi?
— Może raczyłby pan odpowiedzieć na moje pytanie — karcącym głosem powiedział Stevens.
— Jeśli zapewni mnie pan, że tego wymaga militarna konieczność.
Stevens w milczeniu przytaknął i spojrzał na blond porucznik.
— Charity?
— Freddy, a gdyby się okazało, że znasz te osoby. Że może poznałeś je tutaj?
— O cholera! — wykrzyknął Janos, ale zaraz się opanował. — Tak, skoro pułkownik Stevens zapewnia, że to konieczne.
Ktoś zastukał do drzwi.
— Co tam?! — niecierpliwym głosem zawołał Stevens.
— Pułkownik Douglass z telefonem do porucznik Hoche, sir — poinformował męski głos.
— Chyba lepiej odbiorę — rzekła Charity po chwili zastanowienia. — Pewnie dostał rozkazy i zastanawia się, o co chodzi.
Kiedy wyszła z gabinetu, Stevens powiedział:
— Jest jeszcze jedna ważna kwestia. Z przyczyn, których nie mogę wyjaśnić, zadania tego nie można powierzyć porucznikowi Shawupowi, chociaż weźmie w nim udział jego oddział. Może pan mieć trochę kłopotów, dowodząc jego ludźmi. Da pan sobie radę?
— Tak jest, sir — z przekonaniem odrzekł Janos.
— Nie będą do pana dobrze nastawieni, gdyż wcześniej obiecano im, że będą stanowić jedną grupę. Poza tym, ich nikt nie będzie pytał, czy chcą, czy nie… Dostaną rozkaz, aby w razie potrzeby zabić. Na pewno im się to nie spodoba.
— Zrobią to, co im każę zrobić — oznajmił Janos.
— Bardzo jest pan pewny siebie.
— Niech pan spojrzy na mnie, pułkowniku. Czy naprawdę ktoś może chcieć mnie zdenerwować?
Stevens chwilę się w niego wpatrywał, po czym na jego twarzy pojawił się ślad uśmiechu, gdy nachylił się nad biurkiem, podając Janosowi rękę.
— Powodzenia. Jest duże prawdopodobieństwo, że się panu uda.
Kiedy nad komandorem podporucznikiem Edwinem W. Bitterem, porucznikiem marynarki Josephem P. Kennedym i kapitanem Stan — leyem S. Fine’em z Korpusu Lotniczego przemknął P–38, wszyscy siedzieli na składanych drewnianych krzesełkach przed barakiem Quonset, który służył jako kwatera oficjalnie dowództwa Dywizjonu Mieszanego 503, a sekretnie: operacji Afrodyta.
Wygrzewali się na słońcu, którego w Anglii było w lutym bardzo niewiele, ilekroć więc się pokazało, każdy kto mógł sobie na to pozwolić, starał się wykorzystać okazję.
— Na przekór temu, że wszyscy, od Billa Donovana do groźnej kapitan w gabinecie Davida Bruce’a, powtarzali mi, że zadawanie tutaj pytań to tak, jak pierdzenie w Kaplicy Sykstyńskiej, ja jednak zapytam, dokąd zabieracie mój nowiuteński samolot — odezwał się Kennedy.
— Daj spokój, Joe — z lekką naganą w głosie powiedział komandor Bitter.
— Ta wiedza jest wam zupełnie zbyteczna, poruczniku, a najważniejsza sprawa to, ile potraficie w ciągu godziny, dwóch przekazać na temat pilotażu B–17 temu oto osobnikowi — wtrącił z uśmiechem kapitan Fine i wskazał palcem P–38, kładący się właśnie w wiraż.
— Nie powiem, żeby nie ciekawiło mnie również, po co ten instruktaż — mruknął Kennedy — skoro i ja, i komandor Bitter niejedną godzinę wylataliśmy na B–17.
— Ojczyzna chce was zachować do innych celów, poruczniku — wyjaśnił Fine głosem tak napuszonym, że wszyscy trzej roześmiali się.
— Więc jak, nic mi nie powiesz, ty skurczybyku? — spytał Kennedy.
— Przykro mi, Joe, nie mogę.
Patrzyli, jak P–38 ląduje; pilot dopiero na chwilę przed dotknięciem płyty wyrównał kurs.
— Jak spróbuje tego z B–17, będziemy mieli następną maszynę do ustawienia tam — mruknął Kennedy i ruchem brody wskazał cmentarzysko samolotów na skraju lotniska. — Jakie są szanse, że dostanę go z powrotem?
— Wszystko zależy od tego, ile uda ci się nauczyć pilota. Dżip z napisem ZA MNĄ pojechał na spotkanie P–38, a cała trójka poszła na miejsce, gdzie maszyna miała zaparkować.
— Może ja też zabrałbym się tym B–17 — odezwał się Bitter. — Ewentualnie pomógłbym w czymś Joe.
— Nie — odparł Fine uprzejmie, ale stanowczo. — Dla ciebie znajdzie się zajęcie z następnym nowym.
Samolot znieruchomiał, a szef załogi naziemnej dał znak, żeby wyłączyć silniki. Za chwilę po dostawionej drabince schodził podpułkownik Peter Douglass.
Miał na sobie różową kurtkę i dopasowane do niej spodnie, podniszczoną ocieplaną czapkę, a w rozpiętym kołnierzu koszuli pysznił się szal spadochroniarzy.
„Cholera, bez munduru”, pomyślał z przekąsem Fine, ale zaraz sam siebie skorygował. Nie, to był mundur, który ustanowili dla siebie piloci myśliwców, a z Douga jest myśliwiec pierwszej klasy. Na dziobie jego maszyny w trzech rzędach były wyrysowane japońskie „klopsiki”, niemieckie swastyki i jeden okręt podwodny. I jeszcze coś nowego. Teraz maszyna nazywała się „Charity”.
— A gdzie orkiestra powitalna? — spytał Douglass, objął Bit — tera i głośno ucałował go w czoło, wiedząc, jak takie gesty konfundują komandora.
Fine i Kennedy uśmiechnęli się, a ten ostatni spytał:
— Kto to: Charity? Douglass wzruszył ramionami.
— Nazwa jak nazwa. Trudno, nie ma orkiestry, ale co z obiadem? Umieram z głodu.
— Najpierw polecisz z porucznikiem Kennedym — oznajmił Fine. — Jak wrócisz, możemy coś zjeść.
— A dokąd polecimy? — zwrócił się Douglass do Kenedy’ego.
— Nigdzie daleko — brzmiała odpowiedź. — Fine powiada, że muszę cię nauczyć, jak jeszcze w powietrzu dostosować kurs do kierunku pasa.
— Takie rzeczy trzeba ćwiczyć tylko z bombowcami. Ale naprawdę, lecimy przed obiadem?
— Jeśli będziesz dobrze się sprawował, po powrocie będę miał dla ciebie niespodziankę — powiedział Fine.
— Już z nią rozmawiałem — zachichotał Douglass — co sprawia, że trzeba podnieść sprawę przywilejów związanych z szarżą.
— Jakich? — zainteresował się Fine.
— Jest chyba jasne — powiedział Douglass — że starszy stopniem oficer, jak na przykład ja, nie może dzielić pokoju z niższymi szarżami, jak na przykład wy. Mówię jasno?
— Tak, sir — odrzekł Kennedy z kamienną twarzą. — Moim zdaniem, sir, komandor Bitter aż się pali do zamieszkania wraz z panem. Jego podkomendni zakradają się chyłkiem do kwater kobiecych i proszę tylko spojrzeć na ten uśmiech wyczekiwania na jego twarzy, sir
— Posłuchaj, Doug, jeśli naprawdę jesteś głodny, to każę zrobić jakieś kanapki i przynieść je tutaj — zaoferował się Bitter, jakby nie słyszał poprzednich słów, ale Douglass nie przepuścił okazji.
— Powinniście się wstydzić, kapitanie Fine. Wprawiacie przełożonego w zakłopotanie.
Wydawało się, że tego Bitter już nie zdzierży, udało mu się jednak jakoś nad sobą zapanować, a nawet przywołać na twarz wymuszony uśmiech. Douglass zerknął na zegarek.
— Dziewczyny mają tu być o drugiej piętnaście — poinformował. — Kennedy, macie zatem na naukę dwie godziny. Do roboty.
Po mniej więcej dwóch godzinach B–17F wylądował po raz ostatni i pokołował do strefy Dywizjonu Mieszanego 503. Douglass i Kennedy jeszcze wydawali szefowi ekipy naziemnej polecenia związane z przygotowaniem maszyny do lotu, kiedy pod baraczek dowództwa zajechała mała grupa pojazdów złożona z austina princessy i packarda, a także transportera uzbrojenia marki Dodge o ładowności trzy czwarte tony. Obie limuzyny były prowadzone przez kobiety — sierżantów z brytyjskiego korpusu kobiecego, za kierownicą dodge’a siedział sierżant wojsk lądowych USA.
Z austina wysiedli podpułkownik Stevens oraz porucznik Charity Hoche, z packarda — pięciu mężczyzn w mundurach wojsk lądowych USA.
— Sami widzicie, Kennedy — stwierdził Douglass — ile jest prawdy w powiedzeniu, że cnota zostaje w końcu nagrodzona.
— Rozumiem, pułkowniku, że ma pan na myśli tę olśniewającą panią porucznik. A tak przy okazji, kto to taki?
— Panie poruczniku, nie jest w zwyczajach armii, aby starsi oficerowie roztrząsali z młodszymi kwestie osobiste, niemniej chciałbym oświadczyć, że jeśli ktoś, powiedzmy przykładowo, jakiś oficer rezerwy, będzie przesadnie się interesował pewnym oficerem Korpusu Kobiecego, a nawet posunie się do składania jej jakichś romansowych propozycji, będzie miał ze mną do czynienia.
— Rozumiem zatem, że mam przed oczyma pannę Charity.
— Istotnie, to właśnie Charity.
— Muszę wyznać, panie pułkowniku, że jakoś nie wygląda na to, aby zamierzała rzucić się panu na szyję.
— Nie chce wywołać w innych poczucia osamotnienia i zazdrości.
Uśmiechnęli się do siebie.
— Dzięki za lekcję — powiedział Douglass.
— Nie ma za co. Pozwolę sobie na uwagę, żeby gdyby to był lot testowy, zaliczyłby go pan.
— Raz jeszcze dzięki. A teraz chodźmy, może znowu uda się przyprawić komandora Bittera o rumieniec.
Jeśli Canidy niemal w ostatniej chwili zobaczył policjanta, który zatrzymywał go podniesioną ręką, to dlatego, że całą uwagę poświęcił drodze i swemu pojazdowi. Bardzo dawno jeździł ostatni raz na rowerze i chociaż okazało się prawdą, że umiejętności tej się nie zapomina, prawdą okazało się również, że pedałowanie zmusza do wykorzystania mięśni na co dzień nie używanych w ten sposób, a zatem szybko się męczących. Bolały go uda i łydki, a co gorsza, drogę pokrywała błotnista bryja, w której koła nieustannie grzęzły, w efekcie więc zdążył już zaliczyć cztery upadki.
Nie było sposobu, aby zatrzymać się wcześniej i zawrócić, teraz z kolei nie było dokąd uciekać. Policjant wynurzył się znikąd, wcześniej bowiem siedział w małej budce niemal kompletnie zasłoniętej przez metalową konstrukcję mostu Arpada. Za plecami policjanta był już tylko most i nawet gdyby nie zdołał dogonić Canidy’ego, z powodzeniem mógłby do niego strzelać.
Policjant odstąpił o krok, Canidy nacisnął na ręczne hamulce, a w następnej chwili po raz kolejny wylądował w błocie, gdyż rower wyśliznął się spod niego, gdy zeskakiwał z pedałów. Za sobą usłyszał śmiech Ferniany’ego, policjant powiedział coś, czego rzecz jasna Canidy nie zrozumiał, ale chyba także był rozbawiony.
Canidy wstał, podniósł rower i podszedł do policjanta, który sprawdzał dokumenty Ferniany’ego. Oparł bicykl o biodro i z wewnętrznej kieszeni kurtki wyjął dokumenty, trzymając je w pogotowiu, gdyby policjant wyciągnął po nie rękę. Spojrzał na drugi koniec mostu. Nie wiedział, czy tam także stoi policjant, ale raczej nie. Most Arpada rozpięty był między Pestem a Wyspą Małgorzaty. Nad drugą odnogą Dunaju, oddzielającą wyspę od Budy, znajdował się most Małgorzaty i nawet jeśli był inny posterunek, to raczej na przeciwległym końcu drugiego mostu.
Gdyby zatem trzeba było zabić policjanta, nadal można było próbować przedostać się przez Dunaj.
Policjant oddał papiery Ferniany’emu i obrócił się do Canidy’ego. Kręcąc głową, powiedział coś, na co Canidy zareagował wzruszeniem ramion, bo wydało mu się to gestem dostatecznie neutralnym, aby nie wzbudził podejrzeń. Za plecami policjanta zobaczył, że Ferniany sięga do kieszeni, w której czekała gotowa garrota: śmiercionośna struna.
Policjant zwrócił Canidy’emu dokumenty z czymś, co wyglądało jak lekki ukłon, następnie kazał mu się okręcić i rozpiął plecak, wyciągając z niego kawałek sera i kiełbasę. Pokazał je Cani — dy’emu, a ten kiwnął głową przyzwalająco. Policjant zapiął plecak, a potem zainteresował się torbą umocowaną na tylnym błotniku roweru Ferniany’ego. Canidy schował dłonie w rękawach, mając nadzieję, że wygląda to tak, jakby je chronił przed zimnem. Odpiął sprzączkę wokół rękojeści „maluszka” fairbairna i sprawdził, czy nóż gładko wychodzi z pochwy. Był to sztylet wymyślony przez kapitana Bruce’a Fairbairna, dowódcę policji miejskiej w Szanghaju, a występujący w dwóch postaciach, mniejszej i większej. „Maluszka” stosowało się wtedy, gdy broń trzeba było ukryć.
Vollmer i Whittaker zrobili mu krótki kurs zabijania. Żaden z nich nie lubił garotty. („A co, jak struna zaczepi ci się o guzik albo coś takiego?”, pytał Vollmer. „Albo facet zdąży wcisnąć palce między nią a szyję? Znacznie lepiej zatkać twarz dłonią i wbić ostrze za ucho. Kiedy dojdzie do mózgu, możesz puścić ciało. A duszenie — ile to trwa?”). Whittaker z kolei preferował podcinanie gardła. („Kiedy przetniesz tchawicę, już po wszystkim. Facet tylko charczy, ale nic nie może się zmienić. Nie mam zaufania do fairbairna, szczególnie w tej miniaturowej wersji. Trafisz w kość, ostrze się złamie i staje na tym, że trzymasz wkurwionego jak jasna cholera faceta i prawdziwa walko dopiero przed tobą.”)
Canidy ostatecznie zdecydował się na fairbairna, po pierwsze dlatego, że znacznie łatwiej było go ukryć niż nóż do podrzynania gardła, po drugie — gdyż nawet Whittaker musiał przyznać, że przy jego technice jest znacznie więcej krwi.
Canidy poczuł lekki skurcz żołądka na myśl, że być może zaraz trzeba będzie zamienić teorię w praktykę, ale na szczęście policjant zadowolił się wyjętą z plecaka Ferniany’ego osełką masła i pozwolił im jechać dalej.
Po chwili byli już na Wyspie Małgorzaty; z prawej widać było coś przypominającego zamknięte na zimę wesołe miasteczko: nieruchome koło diabelskiego młyna, okrągły budynek, w którym prawie na pewno mieściła się karuzela. Na końcu mostu Małgorzaty od strony Budy nie było policjanta. Dwie przecznice dalej wyłożona brukowcami ulica stała się zbyt stroma, aby jechać po śliskich kamieniach na rowerach. Ponieważ na chodniku było jeszcze więcej błota, więc Canidy szybko poczuł, że przemakają mu buty, a grube wełniane skarpetki przestają chronić od zimna.
Zanim dojechali do pałacu Batthyany minęli po drodze dwóch policjantów, ale żaden z nich nie zainteresował się rowerzystami. Kiedy wreszcie zatrzymali się przed podobnym do muzeum budynkiem, Canidy był pełen podziwu dla odporności Ferniany’ego na zimno i zmęczenie.
Przy drzwiach znajdowała się rączka; po pociągnięciu gdzieś w głębi rozległ się ledwie słyszalny dzwonek.
W progu stanął niski, siwowłosy mężczyzna, zamienił kilka słów z Fernianym, a potem cofnął się, aby przepuścić przybyszów. Znaleźli się na wybrukowanym dziedzińcu; mężczyzna poprowadził ich do kuchni i tam znowu powiedział coś do Ferniany’ego, najprawdopodobniej kazał im zaczekać. Kuchni nie użytkowano. Oba skrzydła wielkiej lodówki były otwarte, wszystkie trzy piece wygaszone.
Otworzyły się drzwi i stanęła w nich rudowłosa kobieta. Czerwonawe loki spływały na plecy, miała na sobie sięgające do kostek i nieco już podniszczone palto z owczej skóry, spod którego wyglądał rąbek nocnej koszuli. Na nogi nałożyła jakieś zimowe buty.
Podała rękę Ferniany’emu, szybko zamienili kilka słów, potem obróciła się ku Canidy’emu i powiedziała z wyraźnym brytyjskim akcentem:
— Hrabina Batthyany. Czym mogę służyć, majorze?
— Aptekarz to ja — oznajmił Canidy.
Hrabina uniosła brwi w wyraźnym zdziwieniu i odparła:
— Witałabym pana u siebie z prawdziwą radością, gdybym nie obawiała się, że pańska wizyta oznacza jakieś poważne kłopoty.
— A czy ma pani brandy albo coś takiego? Przemarzłem do szpiku kości.
— Tak, oczywiście. Proszę wybaczyć, sama powinnam była o tym pomyśleć.
Obróciła się i ruchem ręki zaprosiła gości, aby poszli za nią. Po wąskich, dość stromych schodach weszli na piętro i po chwili znaleźli się w mrocznym pokoju. Canidy rozejrzał się po jego umeblowaniu i wtedy w rogu zobaczył wysokiego, odzianego w jedwabny szlafrok mężczyznę o arystokratycznym wyglądzie, który trzymał w ręku lufą ku ziemi pistolet Walther Ppk .32 ACP.
— Was ist los? — spytał.
— Liebchen, to major Canidy. Aptekarz. Majorze Canidy, chciałam panu przedstawić Brigadeführera SS von Heurtena–Mitnitza.
Niemiec zmierzył Canidy’ego badawczym spojrzeniem.
— Panowie wyglądają na przemoczonych i przemarzniętych — stwierdził. — Chyba trzeba się zatroszczyć o coś mocniejszego do wypicia i coś do zjedzenia, prawda?
— Oczywiście — powiedziała Hrabina.
Von Heurten–Mitnitz znowu spojrzał na Canidy’ego.
— Wie pan może, jak ma na imię syn Putziego?
— Czekałem, kiedy pan o to spyta. Ergon. Brigadeführer lekko kiwnął głową i nieznacznie się uśmiechnął, ale twarz natychmiast mu spoważniała.
— Cóż, teraz powinienem spytać, co pana do nas sprowadza, ale aż lękam się odpowiedzi.
— Erik Vollmer i profesor Dyer siedzą w Pécsu w więzieniu. Rozumiem, że nie wiedzieliście o tym.
— O Boże! — wyrwało się hrabini.
— Nie, nic o tym nie wiedziałem — odparł von Heurten–Mitnitz.
— Sytuacja robi się trudna. — Hrabina najwyraźniej odzyskiwała panowanie nad sobą. — Czy przybył pan tutaj, aby nas zabrać?
— Nie. Żeby przygotować akcję komandosów — odrzekł Canidy.
— Komandosów? — powtórzył Brigadeführer, a Canidy przytaknął.
— Ale nie możecie zostawić nas na łasce gestapo! — stanowczo stwierdziła hrabina. — Musicie nas zabrać!!!
— Nie jest pewne, czy potrzebne będą takie działania. Obaj zostali aresztowani jako spekulanci.
— Skąd pan wie? — spytał von Heurten–Mitnitz.
— Byłem przy ich aresztowaniu — wyjaśnił Ferniany.
Niemiec namyślał się moment z przygryzioną wargą.
— Jest zatem szansa, że cała… — przez chwilę poszukiwał odpowiedniego słowa — …sprawa nie została wykryta?
— Jest, chociaż muszę wyznać, że Ferniany wyżej ją ocenia niż ja.
— Rozumiem, że zadaniem pańskich komandosów będzie wydostać ich z więzienia.
— Komandosi na pewno dostaną bardzo konkretne rozkazy — powiedział Canidy.
Wyraz oczu von Heurtena–Mitnitza upewnił Canidy’ego, że Niemiec rozumie, iż rozkazy te będę między innymi mówiły, że należy uczynić absolutnie wszystko, aby Vollmer i Dyer nie dostali się w ręce SS czy gestapo. Popatrzył na hrabinę: także ona to rozumiała.
— Spróbujemy ich odbić — po chwili milczenia powiedział Canidy.
— Jest lista priorytetów? — spytał von Heurten–Mitnitz, a Canidy mu przytaknął. — Jak wysoko na tej liście znajduje się ratowanie hrabiny Batthyany?
— Kiedy pojawi się taka potrzeba, zajmiemy się i tym.
— Ja nigdzie się nie ruszę bez Helmuta — stanowczo oznajmiła hrabina.
Von Heurten–Mitnitz wpatrywał się w nią chwilę, po czym zerknął na zegarek.
— Na razie za wcześnie — mruknął. — Potem jednak zadzwonię do Müllera, żeby tutaj zajrzał. To konieczne — dorzucił, spoglądając znacząco na Canidy’ego, a ten po namyśle wyraził zgodę.
— Byle tylko zrozumiał, że to do mnie należą decyzje w sprawie odbicia Vollmera i profesora.
— Sądziłem, że decyzje podejmą pańscy przełożeni — powiedział von Heurten–Mitnitz.
— Ja będę decydował — odparł beznamiętnie Canidy.
— Nie musisz wstawać razem ze mną — powiedział Dougłass, siadając na wąskim łóżku i spuszczając nogi na podłogę. Także Charity podniosła się.
— Śniło mi się, że jesteśmy na Bala–Cynwid…
— Gdzie? — przerwał jej, chichocząc.
— To przedmieście Filadelfii — wyjaśniła. — Rozległ się budzik, ubrałeś się, a po śniadaniu ucałowałeś dzieci. Potem zawiozłam cię na stację, a ty wsiadłeś w pociąg i pojechałeś do biura w Filadelfii.
— Jakiego biura?
— Byłeś prawnikiem jak mój ojciec.
— Dlaczego prawnikiem?
— Bo prawnicy, kiedy rano wychodzą do biura, zostawiając w domu ukochane żony i uwielbiane dzieci, wiedzą dobrze, że wrócą jeszcze tego samego wieczoru, nie będą zaś wyjeżdżać na żadne wyspy, o których nikt nigdy nie słyszał.
— Stanley jest prawnikiem — przypomniał Dougłass.
— Niech cię cholera! Wróć do mnie!
— Abyś miała poczucie, że nie nurzasz się w rozpuście?
— Żeby dać nazwisko memu dziecku.
— Jakiemu znowu dziecku?
— Temu, które poczęliśmy zeszłej nocy.
— Ewentualnie dziesięć minut temu? — upewnił się Dougłass.
— Czemu nie? Kiedykolwiek. Co pan o tym sądzi, pułkowniku?
— Czy to odpowiednia pora na dyskutowanie takich kwestii?
— Odpowiednia — stwierdziła Charity. — Jeśli mężczyzna nie jest przekonany o miłości kobiety, gdy ta mówi, że chce z nim mieć dziecko, nigdy nie będzie o tym przekonany. Powinieneś o tym wiedzieć, Doug.
Podszedł do łóżka i usiadł na nim.
— Wiem.
— Mam nadzieję.
— Kocham cię — powiedział.
— Świetnie — mruknęła. — W takim razie masz wybór między lotem na słoneczną i romantyczną wyspę Vis na Adriatyku a jakimiś innymi rzeczami, których może pożądać twoje serduszko. Na przykład mną.
— Charity! Przecież oni tam mnie czekają!
— Sądziłam, że z rangą wiążą się przywileje.
— Masz rację, trochę mogą poczekać.
— Trochę?
Kwatera Główna Sił Zbrojnych USA dysponowała teraz formularzami urzędowymi. Był to dobrej jakości papier ze znakami wodnymi i nagłówkiem:
DOLE
Trzecia Plantacja Ananasowa
„Najlepsze na świecie”
Filipiny, Mindanao
Kwatera główna sił amerykańskich na Filipinach wykorzystywała niezadrukowaną stronę formularzy, a i to tylko na użytek ważnych pism oficjalnych. Po niejakim namyśle generał Fertig uznał, że niezbędna mu jest jakaś dokumentacja i trzeba do tego wykorzystać dostępny papier w ilości półtora arkusza (w sumie 741 kartek).
Papier, a także różne inne bardzo potrzebne artykuły SZUSANF uzyskały z domu wypoczynkowego kierownika Trzeciej Plantacji Ananasowej firmy Dole. Z posiadłości leżącej nieopodal plantacji, a dziwnym trafem przeoczonej przez Japończyków, pozyskali też zapasy pościeli — pociętej na bandaże — jednostrzałowego winchestera .22, trzy i pół opakowania nabojów, pstrokatą kolekcję tanich naczyń, talerzy i sztućców, trochę smakołyków, takich jak orzeszki Planter, oliwki czy marynowane cebulki, przenośne radio Zenith oraz maszynę do pisania Smith — Corona „Student’s” z niemal nowiutką taśmą.
Generał Fertig kazał swemu sztabowi sporządzić kopie wydanych już przez siebie dokumentów: oświadczeń, apeli, awansów, a także potwierdzeń pożyczek, jakie Kwatera Główna zaciągnęła u Zarządu Tymczasowego Prowincji Wschodniej Misamis.
Oficer — kryptograf, kapitan Horace B. Buchanan, został obarczony odpowiedzialnością za maszynę do pisania oraz urzędową papeterię; rejestrując i gromadząc kopie wiadomości przychodzących i wychodzących, miał też zadbać o to, aby ani maszyna, ani papier nie zostały wykorzystane do celów, które mogłyby rodzić chociażby najlżejsze podejrzenia o działalność prywatną.
Kiedy kapitan Buchanan, trzymając w ręku dwie wiadomości, które nadeszły w odstępie pięciu minut, wszedł do pokoju zajmowanego przez generała Fertiga, ten siedział właśnie przy wieczornym drinku. Ellwood Orfett, awansowany przez Fertiga na podporucznika ze starszego bosmana i mający doglądać opuszczonej tłoczni oleju kokosowego, ujawnił nieoczekiwany talent, przyrządzając z pulpy ananasowej trunek o mocy końskiego kopniaka, śmierdzący, ale zdatny do spożycia po zmieszaniu z sokiem ananasowym.
— Poczęstujesz się, Buchanan? — spytał Fertig na widok kryptografa, którego kroki po bambusowych schodkach zatrzęsły całym budyneczkiem.
— Z najwyższą chęcią, sir — odpowiedział nagabnięty i nalał sobie pół szklaneczki z glinianego dzbanka o kształcie krowiego łba. Pierwotnie dzbanek służył do nalewania mleka i również został pozyskany z domu kierownika plantacji.
Fertig odczytał obie wiadomości, które zmieściły się na jednej kartce:
OD KAZ DLA WYZB
DO RĄK PDPŁK FERTIGA
WASZA WIADOMOŚĆ WYSŁANA 15 LUTEGO 1943
SKIEROWANA DO SEKRWOJ WASZYNGTON DOTARŁA
DO NACZELNEGO DOWÓDZTWA.
WSZYSTKIE POWTARZAM WSZYSTKIE INFORMACJE
WYCHODZĄCE Z WASZEGO ODDZIAŁU MAJĄ BYĆ
KIEROWANE DO NACZELNEGO DOWÓDZTWA. ŻADNE
ODSTĘPSTWA OD TEJ REGUŁY NIE BĘDĄ
TOLEROWANE.
Z POLECENIA GENERAŁA MACARTHURA
GEN. BRYG WILLOUGHBY
PILNA
OD POŁĄCZONYCH SZEFÓW SZTABÓW WASZYNGTON DC
VIA KSF DO WYZB
DO RĄK GEN. BRYG. FERTIGA
BEZ PANIKI STOP
J.R. ELLIS ST. BOSMAN SZT.
— Pierwszej się spodziewałem — powiedział — druga natomiast o wiele bardziej mi się podoba, chociaż ni cholery nie wiem, jak ją rozumieć.
— Mam wrażenie, że to właśnie z jej powodu generał Willoughby jest jakby odrobinę poirytowany — rzekł kapitan Buchanan. — Tytułują tam pana generałem brygady, jak pan z pewnością sam zauważył.
— Myślisz, że Willoughby ją czytał?
— Skoro dotarła do niego nasza wiadomość kierowana do sekretarza wojny, dlaczego z tą miałoby być inaczej?
— A co ona ma w ogóle znaczyć?
— Jest dziwna. Z Połączonego Kolegium Szefów Sztabów, ale w podpisie starszy bosman sztabowy. To się nie zdarza.
— Pewnie z polecenia jakiejś szychy.
— Nie podpisanej. Kiedy coś wychodzi z Waszyngtonu, i to z tej wysokości, w podpisie jest generał albo admirał.
Buchanan przypomniał sobie znienacka, że Fertig osiemnaście miesięcy wcześniej był cywilem i nie do końca orientował się w subtelnościach wojskowej hierarchii.
— Tak czy siak „Bez paniki” brzmi jakoś mało urzędowo. O co w tym wszystkim chodzi?
— Moim zdaniem, panie generale… powiedziałbym, że to odpowiedź na pańską informację dla sekretarza wojny. I to, przypuszczam, pozytywna.
— Żebyśmy się nie niepokoili, gdyż dostaniemy pomoc?
— Tak mi się zdaje, ale z drugiej strony, czy pomoc nie jest nam tak rozpaczliwie potrzebna, że we wszystkim skłonni jesteśmy zobaczyć jej zapowiedzi? Chociaż…
Buchanan zawiesił głos.
— Chociaż? — ponaglił go Fertig.
— Wiadomość do nas wysłana została z Połączonego Kolegium Szefów Sztabów, od Mac Arthura otrzymujemy informację Jesteśmy na was wkurwieni”, a to może znaczyć, że albo MacArthur został poproszony o wyjaśnienia, dlaczego nie udzielił nam pomocy, albo wręcz rozkazano mu, żeby jej jak najszybciej udzielił.
— Tak — pokiwał w zamyśleniu głową Fertig. — To możliwe.
— A gdybym chciał przesłać wiadomość komuś, kto nie ma porządnego sprzętu kryptograficznego, pewnie przesłałbym coś prostego i normalnego, mając nadzieję, że Japonce nie będą mogły połapać się, o co chodzi.
— Od MacArthura dowiedzieliśmy się, że zna naszą wiadomość skierowaną do sekretarza wojny, ale nawet słowem się nie zająknął na temat naszej prośby o lekarstwa anty weneryczne.
— Odpowiadać na coś takiego byłoby poniżej jego godności. Nikt się do niego nie zwraca w ten sposób.
— Myślisz, że oprócz tej rzeczy od starszego bosmana poszło od Szefów Sztabów coś jeszcze do MacArthura?
— Tak mi się wydaje.
— W takim razie prosta przyzwoitość sugerowałaby, żeby on sam czy Willoughby poinformowali nas o tym.
— „Prosta przyzwoitość” — powtórzył ironicznie Buchanan.
— Ostatni raz widziałem generalissimusa w Manila Club. Był bufet, ale MacArthur, pierwsza dama i książątko nie cisnęli się do dań. Kiedy wraz z żoną szliśmy do naszego stolika, musieliśmy przesunąć się obok nich. Miał na sobie biały garnitur plantatora, a ja niosłem talerz z sałatkami. Do końca życia będę żałował, że się wtedy nie potknąłem. — Buchanan roześmiał się, a Fertig kontynuował: — No cóż, możliwe, że pomoc jest już w drodze. Obawiam się jednak, że mając w sobie trochę tej ananasowej trucizny Orfetta, widzimy rzeczy takimi, jakimi chcielibyśmy je widzieć. Dlatego niech wszystkie przypuszczenia pozostaną na razie między nami.
— Tak jest, sir — powiedział Buchanan, a potem dorzucił z goryczą: — Ale prędzej czy później chyba jednak coś z nami zrobią?
— Prędzej lub później. Oby nie za późno.
Do saloniku w wykorzystywanej przez hrabinę części pałacu Batthyany wszedł Standartenführer SS–SD Johann Müller; jednym spojrzeniem ogarnął pokój, beznamiętnie rejestrując obecność siedzących na sofie przy stoliku do kawy Canidy’ego i Ferniany’ego.
— Guten Tag — powiedział i rozpiął czarny skórzany płaszcz. Zawiesił go starannie na wysokim oparciu krzesła w stylu Ludwika XIV, które przysunął do jednego z dwóch porcelanowych pieców, po chwili namysłu odciągając je odrobinę. — Skóra nie lubi nadmiaru ciepła — wyjaśnił i spojrzał pytająco na Helmuta von Heurtena–Mitnitza.
— Johann — odezwał się ten ostatni po niemiecku — poznaj majora Canidy’ego z amerykańskich wojsk lądowych, znanego nam skądinąd jako „Aptekarz”.
Müller uważnie przyjrzał się Canidy’emu, a potem Ferniany’emu; Amerykanie odpowiedzieli równie badawczym spojrzeniem.
— A ten drugi? — spytał Müller.
— Nazywam się Ferniany.
— Rozumiem, że to lokalny, by tak rzec, przedstawiciel majora Canidy’ego — rzekł von Heurten–Mitnitz.
— Byłbym wdzięczny, gdybyście panowie zechcieli mówić wolniej. Moja niemczyzna nie jest najwyższej jakości — odezwał się Canidy.
— Zostaliśmy przedstawieni panu Standartenführerowi — wyjaśnił Ferniany.
— To zdołałem zrozumieć. Proszę tylko mówić wolno, bo nie chciałbym za często się dopytywać.
— Gott in Himmel! — mruknął pod nosem Müller. — Przysyłają kogoś, kto nie zna języka!!!
— Taka pojawiła się konieczność.
— Dlaczego?
— Erik Vollmer i profesor Dyer siedzą w więzieniu w Pécsu.
Twarz Müllera po raz pierwszy się ożywiła.
— A Gisella? Fräulein Dyer?
— Jest bezpieczna — odparł Canidy.
— Gdzie?
— W Kairze.
Müller zmarszczył brwi.
— Co się stało?
Spytał całkiem spokojnie, ale Canidy zdążył się już zorientować że córka profesora Dyera nie była Standartenführerowi obojętna.
— Na barkę weszła policja rzeczna i Czarna Gwardia — wyjaśnił Ferniany. — Przy Vollmerze znaleźli dużo pieniędzy i uznali go za spekulanta. Forsę wzięli sobie, a Vollmera i Dyera na trzy miesiące umieścili w kopalni węgla.
Müller spochmurniał.
— To tylko kwestia czasu, żeby ktoś się zorientował, kim są naprawdę. Wczoraj otrzymałem adresowany osobiście do mnie dalekopis od von Hymme’a, adiutanta Himmlera, nakazujący, aby śledztwo zostało przeprowadzone odpowiednio energicznie.
— Podejrzewają ich obecność tutaj?
— Zaraz po tym, jak znaleźli ciało agenta gestapo, właściwie zamknęli granice Niemiec z krajami okupowanymi i neutralnymi. Himmler oświadczył, iż może przysiąc, że nawet mysz się nie prześliznęła. Praktycznie pozostają więc już tylko Węgry.
— Skąd taka wielka wrzawa? — spytał Canidy.
— Po pierwsze, Riechsführer — SS jest wściekły, że ciągle nie udało się złapać sprawców. Po drugie, nasz przyjaciel Erik zadźgał nożem agenta gestapo, więc mamy następną grupę wściekłych facetów. A do nich trzeba dołączyć SS–SD, gdyż Vollmer w identyczny sposób potraktował szefa SS–SD w Marburgu.
— Na czym polega „energiczne śledztwo”? — spytał Canidy.
— Najpierw sprawdza się wszystkich „naturalnych podejrzanych”, co w tym przypadku nie dało żadnych efektów. Następnie sprawdza się zezwolenia na podróż, hotele i więzienia. Po otrzymaniu dalekopisu wydałem odpowiednie rozkazy. Nie wiem, kiedy zabiorą się za Pécs, ale nie potrwa to długo. Mówiąc szczerze, gdybym nie… musiał prosić Czarną Gwardię o pomoc, informację miałbym już w tej chwili. — Müller na moment zamilkł, aby podkreślić wagę swoich słów, a potem ciągnął: — Jeśli macie jakiś pomysł, jak ich wyciągnąć z więzienia, trzeba to zrobić jak najszybciej.
— Major Canidy ma grupę odpowiednich… specjalistów — rzekł von Heurten–Mitnitz. — Zjawił się tutaj, aby przygotować miejsce lądowania.
— Lądowania? — powtórzył Müller. — Chodzi o spadochroniarzy? — Canidy w milczeniu przytaknął. — Nie można wykorzystać do tego partyzantów?
— W tym przypadku to niemożliwe — stanowczo oznajmił Canidy.
— Jak szybko mogą się tu zjawić ci pańscy „specjaliści”?
— W czterdzieści osiem godzin, może nawet dwadzieścia cztery, tylko musimy mieć odpowiednie miejsce.
— Z informacji, które otrzymuję, wynika, że nieustannie ktoś ląduje gdzieś w Jugosławii czy na Węgrzech — kwaśno zauważył Müller.
— To zupełnie niezależna akcja, o której może wiedzieć tylko bardzo wąski krąg osób — powiedział Canidy.
— Nie wiadomo, czy mamy czterdzieści osiem godzin — odparł Müller. — Nie wiadomo nawet, czy mamy dwadzieścia cztery. — Popatrzył twardo na Canidy’ego. — Jeśli złapią Vollmera, wie o mnie i Helmucie. Jakkolwiek jest twardy, prędzej czy później wyśpiewa wszystko.
— Zna także mnie — dodała hrabina.
— Postaramy się was przerzucić.
— Kiedy zniknie Helmut, jego rodzinie nic się nie stanie — rzekł Müller. — Hrabina nie ma też nic do stracenia. Natomiast straszne konsekwencje poniosą moja matka i rodzeństwo.
— I dlatego najlepszym rozwiązaniem byłoby wyciągnąć z więzienia Erika i profesora — beznamiętnie stwierdził Canidy.
— Sformułowałbym to tak — odezwał się Müller. — W razie aresztowania najlepiej by było, gdyby ich zastrzelono.
— Tylko ja mogę podjąć taką decyzję — głosem nie znoszącym sprzeciwu oznajmił Canidy.
— Mówiąc szczerze, nie będę czekał na pańskie pozwolenie, majorze — chłodno rzekł Müller.
— Jak wielkiego terenu potrzebują pańscy spadochroniarze, majorze? — spytała hrabina, niezrażona ostrym spojrzeniem Standartenführera.
— Spokojnie, Johann — wtrącił się von Heurten–Mitnitz. — Najpierw trzeba zobaczyć, co da się zrobić w ten sposób.
— Minimum osiemset metrów na trzysta — odrzekł Canidy. Hrabina skrzywiła się, wyraźnie rozczarowana.
— Szkoda, jest spora polana w górach obok Pécsu, mamy tam domek myśliwski. Spora, ale nie tak duża.
— Co wokół niej?
— Lasy.
— Czy nisko lecący samolot zwróci uwagę?
— Z pewnością.
Canidy westchnął ciężko.
— Trzeba się zadowolić tym, co dostępne — mruknął. Może nam pani pokazać to miejsce na mapie?
— Nie wiem — odparła hrabina. — Nie mam zresztą mapy.
Canidy zrobił niecierpliwy gest pod adresem Ferniany’ego, który z kieszeni kurtki wydobył mapę; hrabina z pewnymi trudnościami znalazła na niej wspomniane miejsce.
— Mała — powiedziała — a na dodatek raptem dwadzieścia kilometrów od Pécsu.
— Na razie z niej nie korzystano? — spytał Canidy.
— Nie — odparł Ferniany.
— Weź współrzędne, mapę spal i zbieraj się.
— Dokąd? — spytał Müller.
— Żeby wskazać przez radio miejsce lądowania. A także przygotować przerzut Erika i profesora, jak ich już wydostaniemy.
— A jakie pan ma plany? — spytał von Heurten–Mitnitz.
— Pierwsza w tej chwili kwestia, to jak mam się stąd dostać do domku myśliwskiego hrabiny. — Canidy spojrzał na Müllera. — Gisella mówiła mi, że ma pan opla admirała.
— Nikt mnie nie może zobaczyć w pobliżu Pécsu — zaprotestował Standartenführer.
— Oczywiście, że nie — zgodził się Canidy. — Pan na granicy austriacko–węgierskiej będzie prowadził śledztwo w sposób widowiskowo energiczny.
Müller zmarszczył brwi.
— A ja z hrabiną pojedziemy do domku myśliwskiego? — domyślił się von Heurten–Mitnitz. — Samochodem Müllera i z panem, majorze, w bagażniku.
— Chyba że ma pan jakiś lepszy pomysł.
— Samolot zwróci uwagę. Wtedy ktoś sobie przypomni, że tam byliśmy.
— Dzień, może dwa dni przed samolotem.
— Ale ktoś sobie przypomni — obstawał Helmut.
— Ma pan lepszy pomysł? — powtórzył Canidy.
Müller prychnął zdegustowany. Canidy znowu obdarzył go zimnym spojrzeniem.
— A gdyby wydawało się panu, Herr Standartenführer, że ma pan lepszy pomysł, to na wszelki wypadek chciałbym pana uprzedzić, że jeśli operacja zostanie zdemaskowana, Reichsführer — SS Himmler otrzyma ze Szwecji dokładny raport o pańskich ostatnich czterdziestu ośmiu godzinach w Maroku wraz z fotografiami, na których występuje pan w towarzystwie Erika paradującego w mundurze wojsk amerykańskich. — Wpatrzyli się w siebie, ale Müller nic nie powiedział. — Nie lubię się powtarzać, w każdym razie chciałbym podkreślić, że trzeba będzie zrobić wszystko, aby Vollmer nie dostał się w ręce SS, ale decyzje należą do mnie.
Müller uśmiechnął się krzywo i rzekł:
— W pierwszej chwili pomyślałem, że mam do czynienia z amatorem, majorze. Bardzo się jednak pomyliłem.
Kapitan Stanley S. Fine oparł się pokusie i nie pozwolił podpułkownikowi Peterowi Douglassowi juniorowi wylądować B–17F. Doug, na przekór charakterystycznej dla myśliwców pogardzie dla „latających krów”, był zafascynowany bombowcem. Na pewno z ochotą by wylądował i bez wątpienia zrobiłby to bez najmniejszych kłopotów na szerokim i długim pasie. Był doświadczonym pilotem i pojętnym uczniem. Niemniej od chwili startu z Fersfield Fine miał świadomość, że przekroczyli pewną granicę i odtąd wszystko było śmiertelnie poważne. Teraz nie można już było sobie pozwolić na jakiekolwiek zbędne ryzyko, nawet najbardziej minimalne.
Wszystko odbyło się bez słowa, ale Douglass przez cały czas zachowywał się tak, jak powinien zachowywać się drugi pilot i niczego nie robił bez wcześniejszego polecenia Fine’a.
Fine posadził samolot gładko dwieście metrów za początkiem pasa, po czym miękko opuścił na koło ogonowe.
— Meldunek do wieży? — spytał Douglass.
— Tak, proszę.
— Kair, Lądowe trzy zero cztery wylądował za pięć wpół. Proszę o wskazanie pasa odjazdowego.
— Trzy zero cztery, pas drugi w prawo, znajdźcie sobie miejsce obok innych B–17.
Douglass spojrzał zaskoczony na Fine’a. Dziesięć minut wcześniej Kair został poinformowany, że chodzi o lot pięć sześć sześć 8. Floty Powietrznej, co powinno było zaalarmować sekcję Biura Służb Strategicznych, a w efekcie dla ich samolotu powinno zostać wskazane jakieś miejsce na uboczu.
Także Fine był zdumiony.
Douglass wcisnął guzik mikrofonu.
— Kair, tu trzy zero cztery, powtórz ostatnie polecenie, źle usłyszałem.
Z wieży napłynął ten sam rozkaz.
W jednej linii stało kilkanaście B–17 i B–24, a także ponad dwadzieścia innych maszyn, nigdzie jednak nie było widać B–25 Canidy’ego.
Fine pojechał na koniec rzędu, wyłączył silniki i przygotował dokumenty lotu. Z nowiutkiej samobieżnej cysterny General Motors, która zatrzymała się naprzeciw nich, wyskoczyła załoga i zaczęła rozwijać węże paliwowe.
— Zobaczę, o co chodzi — powiedział Fine, odpinając pasy. — Pasażerowie niech lepiej się nie pokazują.
Fine zniknął w luku w podłodze, Douglass przeszedł przez komorę bombową na tył kadłuba. Członkowie grupy wychylili się ze stanowisk karabinowych.
— Możemy się przewietrzyć, panie pułkowniku? — spytał Janos.
— Na razie nie — odparł Douglass. — Ktoś spieprzył sprawę i nikt na nas nie czeka.
— Normalka — wzruszył ramionami Janos.
W samolocie było gorąco; Douglass czuł pot pod pachami i na czole, także na twarzy Janosa perliły się kropelki.
— Pieprzyć to — mruknął Doug. — Wyskoczcie i przewietrzcie się, ale schowajcie się pod skrzydłem. I nie bierzcie niczego ze sobą.
Otworzył boczne drzwi w kadłubie, poczekał, aż wszyscy wyskoczą, a potem poszedł w ich ślady. Komandosi zniknęli; przy dziobie maszyny stał ambulans Dodge. Normalnie karetki miały wyraźne krzyże na bokach i dachu, ta jednak nie nosiła żadnych oznaczeń.
— Pan pojedzie z przodu, pułkowniku — usłyszał i zobaczył, że ktoś gestem ręki przywołuje go do ambulansu. Kiedy zbliżył się, wszystko zrozumiał. Właśnie otwierał usta, żeby sierżanta kierowcę spytać, co się stało, kiedy rozległ się znajomy głos:
— Gówno walnęło w wentylator. — Z tyłu karetki między cisnącymi się na dwóch ławkach żołnierzami siedział komandor podporucznik John Dolan, który dorzucił: — Canidy jest na Węgrzech.
— Cholera jasna! — prychnął Douglass, ale zaraz dodał: — A co z tobą? Mieliśmy informacje, że jesteś bliski zejścia.
— Już lepiej — odparł Dolan.
— Dokąd jedziemy?
— Mają tu fajną willę z basenem i takimi rzeczami.
— Czy ktoś wie, dlaczego Dick zdecydował się na Węgry?
— A czy ktoś wie, dlaczego on robi cokolwiek? Usiłują się z nim porozumieć, żeby go stamtąd wyrwać. Dopóki nie złapiemy kontaktu, wszystkie czynności zawieszone.
— Kto usiłuje?
— Sam Donovan. Są najnormalniej wkurwieni.
W willi czekał na nich Wilkins, szef sekcji kairskiej. Obok basenu był nakryty stół dla wszystkich przyjezdnych. Obiad odbył się spokojnie, bez pośpiechu i napięcia, co nieco zaskoczyło Fine’a i Douglassa. Pod koniec znienacka pojawił się mężczyzna w białej, sztywnej, chociaż rozpiętej pod szyją koszuli i podał Wilkinsowi kartkę papieru. Ten przeczytał ją i wręczył Douglassowi ze słowami:
— Przepraszam, ale nie wiedziałem, jakie jest pańskie usytuowanie.
ŚCIŚLE TAJNE
OD: BSS WASZYNGTON
DO: BSS KAIR
PŁK PETER DOUGLASS JUN MA TAKI DOSTĘP DO
TAJNYCH INFORMACJI JAKI ZA ABSOLUTNIE
NIEODZOWNY POWTARZAM ABSOLUTNIE NIEODZOWNY
UZNAJĄ SZEF SEKCJI KAIR I APTEKARZ DWA
DONOVAN
— Miło się dowiedzieć, że można mi zaufać, jeśli jest to absolutnie nieodzowne — westchnął Douglass. Wilkins nie wyglądał na szczególnie rozbawionego. — Zdaje się, że Donovan jest trochę zły na Canidy’ego.
— Nie wiem, czy „zły” jest tu najlepszym słowem — mruknął Wilkins.
— Canidy musiał mieć swoje powody, skoro zdecydował się na Węgry — rzekł lojalnie Douglass.
— Miejmy nadzieję, że do końca będzie uważał te powody za dobre — powiedział Wilkins.
— Nie rozumiem.
— Pan i Fine, pozwólcie ze mną.
W pawilonie, gdzie siedzieli dwaj radiooperatorzy ze słuchawkami na uszach, Wilkins wskazał obu lotnikom krzesła, a sam, przyklęknąwszy, chwilę manipulował zamkiem sejfu, następnie podał Fine’owi kartkę z nadrukiem ŚCIŚLE TAJNE.
ŚCIŚLE TAJNE
OPERACYJNA BEZZWŁOCZNA
OD: BSS WASZYNGTON
DO: BSS KAIR
DO RĄK WŁASNYCH WILKINSA
PRZEKAZAĆ APTEKARZOWI DWA PO PRZYBYCIU DO
KAIRU STOP
CYTAT NINIEJSZYM PRZEJMUJECIE OD CANIDY’EGO
KONTROLĘ NAD MIĘŚNIAKIEM STOP KONTROLA NAD
MIĘŚNIAKIEM ZOSTAJE ODEBRANA CANIDY’EMU NA
STAŁE POWTARZAM NA STAŁE STOP NALEŻY PODJĄĆ
WSZELKIE DZIAŁANIA WŁĄCZNIE Z LIKWIDACJĄ
POWTARZAM WŁĄCZNIE Z LIKWIDACJĄ ABY NIE
DOPUŚCIĆ DO WPADNIĘCIA CANIDY’EGO W RĘCE NPLA STOP
POTWIERDZIĆ DATĘ ODBIORU DONOVAN KONIEC CYTATU
Fine przeczytał dokument i podał Douglassowi.
— Chyba zwariował! — prychnął ten ostatni, skończywszy lekturę.
— Który z nas ma potwierdzić? — spytał sarkastycznie Wilkins.
— Ja z pewnością nie — powiedział spokojnie Fine.
— Co takiego? — spytał z niedowierzaniem w głosie Wilkins.
— Nie jestem pewien, czy to wysłał Donovan. Zanim potwierdzę, sam chcę najpierw potwierdzenia.
— Co zabierze kilka godzin.
— Także i mnie nie pasuje to do Donovana — rzekł Douglass.
— Co pan usiłuje sugerować, kapitanie?
— Canidy był na miejscu i nie jest idiotą. Nie chcę udawać mądrzejszego od niego, wątpię też, by Donovan podważał jego kompetencje.
Wilkins chciał coś odpowiedzieć, ale nie zdążył, gdyż jeden z radiowców zawołał:
— Mam coś z Vis!
— Co takiego?
— Zaraz, przecież to nie jest czystym tekstem — odkrzyknął operator, a jego palce zaśmigały po klawiaturze.
Odszyfrowanie zabrało osiem minut.
OD APTEKARZA DO KAIRU VIA STACJA VIII
APTEKARZ ŻĄDA JAK NAJSZYBSZEGO DESANTU
WSPÓŁRZĘDNE SIEDEM CZTERY DZIEWIĘĆ DZIEWIĘĆ
TRZY OSIEM JEDEN OSIEM STOP DESANT MUSI
POWTARZAM MUSI NASTĄPIĆ O ŚWICIE.
Kolejnych pięć minut zabrało znalezienie mapy Węgier i wskazanego miejsca.
— Jak daleko stąd na Vis? — spytał Fine.
— Cztery i pół godziny — odrzekł natychmiast Douglass. — B–25.
Korzystając z palców, Fine odmierzył odległość z Vis do Pécsu.
— Półtorej godziny — oznajmił. — Może odrobinę mniej.
— A co z tym świtem? — spytał Douglass.
— Chodzi ci o to, jak mamy po ciemku wystartować z Vis, aby tam być przed wschodem słońca?
— Powiedzmy — mruknął Douglass. — Ale wystartować możemy stąd.
— Nie mamy takiego zasięgu — sprzeciwił się Fine.
— Wystarczy, jeśli w drodze powrotnej siądziemy w Pécs. Fine chwilę się zastanawiał, a potem powiedział:
— Do Aptekarza: „Desant jutro o świcie”.
Na przekór oczekiwaniom Canidy’ego jazda w dużym bagażniku opla admirała okazała się bardzo niewygodna. Pomimo znacznych rozmiarów przestrzeni bagażowej nie mógł swobodnie wyprostować nóg, kiedy, leżąc na wznak, chciał się opierać na łokciach, broda boleśnie wbijała się w pierś. Co gorsza, komfortu jazdy nie poprawiły koce i poduszki, którymi hrabina hojnie wyłożyła wnętrze bagażnika, gdyż Canidy miał wrażenie, iż odczuwa każdy kamyk, każdą nierówność szosy, po której jechał samochód.
Ponieważ robił się coraz bardziej niespokojny, wręcz spanikowany, zaczął się zastanawiać, czy aby nie ujawnia się w ten sposób jakaś zadawniona klaustrofobia, uznał jednak w końcu, że nerwowość jest zrozumiałą reakcją, kiedy jest się zamkniętym w ciasnym, ciemnym pomieszczeniu.
Zastanawiał się też nad tym, że co najwyżej pół na pół można było wierzyć stwierdzeniu von Heurtena–Mitnitza, iż „bardzo wątpliwe, aby ich w ogóle zatrzymano, a nawet jeśli, to kontrola będzie bardziej niż pobieżna”. Istniało prawdopodobieństwo jak jeden do dwóch, że pokrywa bagażnika nagle odskoczy w górę, on zaś znajdzie się twarzą w twarz z funkcjonariuszem Czarnej Gwardii, węgierskiej policji czy nawet gestapo. W takiej sytuacji niewiele pozostawało do zrobienia. Maszynowy sten, który otrzymał na Vis od kapitana Hughsona, był teraz w rękach jugosłowiańskiego partyzanta; w sytuacji, jaką sobie wyobrażał, niewielki byłby pożytek z fairbairna czy krótkolufego smith & wessona .38. Co gorsza, nagła powódź światła oślepiłaby jadącego w ciemności pasażera bagażnika.
Przypomniały mu się okoliczności, w jakich wszedł w posiadanie smith & wessona .38, a nie były to bynajmniej wspomnienia podnoszące na duchu. Otrzymał pistolet od Jimmy’ego Whittakera tuż przez wylotem na akcję w Kongu Belgijskim. Jimmy chwilę wcześniej zabrał broń inżynierowi pokładowemu, ten zaś dostał ją od szefa sekcji londyńskiej BSS wraz z rozkazem, aby zastrzelić z niej Canidy’ego w chwili, gdy nieuchronne wydawałoby się jego wpadnięcie w ręce nieprzyjaciela.
Niewiele trzeba było się wysilać, żeby dojść do wniosku, iż jeśli wtedy wydano rozkaz, aby przy użyciu wszelkich środków, z likwidacją włącznie, nie dopuścić do jego ujęcia, to podobnie musiało być w obecnej sytuacji. Teraz znał o wiele więcej informacji, których nie mogli uzyskać Niemcy, niż wtedy, gdy wraz z Jimmym wylatywali do Konga.
Zastanawiał się, gdzie może być Whittaker. Pewnie w Australii, gdzie olśniewa miejscowe kobiety swym urodziwym obliczem i szykownym uniformem. Powinien właściwie być marynarzem, skoro i tak miał dziewczynę w każdym porcie. Z niezwykłą siłą stanęła mu w pamięci Ann, jej zapach, dotyk jej dłoni na jego ciele; wiele trudu wymagało odegnanie tego wspomnienia.
Uświadomił sobie znienacka, że już od jakiegoś czasu nabrzmiewa ból głowy: za oczami i w podstawie czaszki. „Niech to cholera!”, mruknął i usiłował spojrzeć na ręczny zegarek, aby się przekonać, jak długo znosi te bagażnikowe katusze. Tyle że chronometr Hamiltona z fosforyzującym cyferblatem zdobił teraz przegub kapitana kutra, w ciemności zaś nie mógł dojrzeć zegarka, który otrzymał w zamian, a co dopiero mówić o godzinie.
Ból konsekwentnie potężniał, a Canidy nagle zrozumiał, jaka jest jego przyczyna.
— Zatrzymajcie się! — krzyknął. — Wypuśćcie mnie!
Nie było odpowiedzi; najwyraźniej go nie słyszeli, głos tłumiła gruba tapicerka samochodu, a to, co się przedostawało, głuszył świst wiatru nad odchylonym dachem i hałas silnika.
Zalała go fala przerażenia. Zdechnie w tym cholernym bagażniku, powoli zatruwany tlenkiem węgla. Kiedy zajadą pod domek hrabiny i otworzą bagażnik, w środku znajdą martwego Canidy’ego.
Pomyślał o pistolecie; wystrzał muszą usłyszeć. Ale w jakim kierunku miał wystrzelić? W pokrywę bagażnika, aby zrobić dziurę, która zainteresuje nawet najtępszego gliniarza? W dno bagażnika, aby przedziurawić zbiornik z paliwem? Chwycił głowę w obie dłonie i nacisnął najmocniej, jak potrafił, w nadziei że może odrobinę stłumi to ból.
Przekręcił się na bok i odrzucił koce. Teraz miał pod sobą podłogę wozu pokrytą jakąś wykładziną. Wymacał jej róg i zaczął ciągnąć z całej siły, aż wreszcie puściła i został tylko goły metal. Z furią kilkakrotnie uderzył pięścią, potem powtórzył to jeszcze kilka razy, by w końcu poczuć, że opel zwalnia i zatrzymuje się. Usłyszał trzask otwieranych drzwi, po czym odrobinę uchyliła się pokrywa bagażnika, a chociaż do środka wpadł tylko strumyk światła, Canidy musiał zamknąć oczy.
— Wszystko w porządku? — spytał von Heurten–Mitnitz.
— Jeszcze trochę, a zostanę zaczadzony.
— Zaczadzony?
— Pieprzony tłumik gdzieś przepuszcza.
— Chwilkę.
Skrzypnęły sprężyny i pokrywa uniosła się wyżej. Chociaż Canidy nie otwierał oczu, wiedział, że światła jest więcej.
— Ma pan sine wargi — stwierdził von Heurten Mitnitz. — Niech pan chwyci mnie za rękę.
Uchylił powieki na tyle, aby dojrzeć wyciągniętą dłoń, chwycił ją i znowu zamknął oczy. Niemiec wyciągnął go z bagażnika i podprowadził do tylnych drzwi.
— Niech pan się położy na siedzeniu. Beatrice, w schowku jest flaszeczka, podaj ją majorowi.
— Co mu jest?
— Zatruł się spalinami.
Von Heurten–Mitnitz zamknął bagażnik, usiadł za kierownicą i ruszył.
Canidy poczuł na wargach zimny dotyk metalu. Wziął buteleczkę z rąk hrabiny i pociągnął długi łyk. Ciepło rozpłynęło się po ciele, ale wezbrały też mdłości.
— Chyba będę wymiotował — powiedział.
Reakcja hrabiny była bardzo praktyczna.
— Tylko nie tu. Smrodu nie da się już usunąć z wozu.
Canidy powoli zaczerpnął głęboki oddech. Mdłości minęły i mógł w końcu otworzyć oczy. Zobaczył twarz nachylonej nad nim Beatrice.
— Rumieńce panu wracają — oznajmiła. — Wszystko będzie w porządku.
Na jej obliczu widać było wyraźną ulgę, uznał jednak, że to bynajmniej nie z jego powodu. Znowu napłynęły nudności; usiadł, minęły, poczuł natomiast silny ból za oczyma. Pociągnął długi łyk ze srebrzystej flaszeczki, zerknął przez szybę. Jechali wąską drogą przez gęsty sosnowy zagajnik.
— Gdzie jesteśmy? — spytał. — Jak długo siedziałem w bagażniku?
— Jeszcze parę godzin do Pécsu — odparła hrabina. — Z Budapesztu wyjechaliśmy wpół do dziesiątej, teraz jest wpół do dwunastej.
— Mamy jeszcze jakąś miejscowość po drodze, gdzie znowu będę musiał chować się w bagażniku?
— Minęliśmy właśnie Dunaföldvár — powiedziała hrabina. — Przed Pécsem mamy jeszcze Sioagárd i Pecsvárad, ale to prawie wioski, tak że chyba spokojnie może pan zostać w wozie.
— Będziemy przejeżdżać przez sam Pécs?
— Jest objazd, ale to droga gruntowa, trudno powiedzieć, jak grząska w tej chwili, a poza tym, jadąc nią, wzbudzilibyśmy niepotrzebne zainteresowanie.
— Myślałem sobie, czy czasem nie dałoby się przejechać obok więzienia, żeby obejrzeć drogę, którą wożą ich do kopalni.
— I tak będziemy nią jechać, ale gdybyśmy chcieli zawadzić o więzienie, trzeba nadłożyć drogi.
— Dużo? Zastanawiała się chwilę.
— Sporo. To inny kraniec miasta. Ale chyba nie powinniśmy się jakoś szczególnie rzucać w oczy.
— To niech pani powie von Heurtenowi–Mitnitzowi, jak tam dojechać. Przyjrzę się okolicy.
Za kwadrans druga opel admirał, zostawiając za sobą wyraźne ślady na świeżym śniegu, zahamował przed domkiem myśliwskim. Był to długi, drewniany, parterowy budynek z bogato rzeźbionym okapem, z którego zwisały sople. Na obu końcach znajdowały się małe kominy, a jeden, wielki, królował pośrodku. Z jednego ze skrajnych kominów unosił się dym, a Canidy wysiadłszy, poczuł zapach palonego drewna sosnowego.
— Lepiej, żeby mówił pan po niemiecku — rzekła hrabina.
— Kto jest w domu?
— Gospodarz z żoną. Z tyłu są dwa domki, w których mieszkają drwale.
— Nie można im ufać?
— Oczywiście, że można; są związani z moją rodziną od setek lat. Gdyby jednak zjawiła się tutaj Czarna Gwardia, chciałabym, żeby musieli jak najmniej kłamać. Sami nie mówią po niemiecku, ale go rozpoznają. Najlepiej, gdyby powiedzieli, że przyjechałam do domku w towarzystwie dwóch Niemców.
— Ale przecież będą wiedzieli, co tu się dzieje.
— Owszem, będą wiedzieli, ale zaraz o tym zapomną, gdyż ich o to poproszę. — Na twarzy Canidy’ego pojawił się wyraz sceptycyzmu. — Mój ojciec — ciągnęła hrabina — uczestniczył w ruchu dążącym do niepodległości Węgier. W sekrecie przyjeżdżał tutaj arcyksiążę Rudolf. Skoro miejscowi potrafili zapomnieć o jego wizytach, tym łatwiej zapomną o pańskiej obecności. — Spojrzała na Canidy’ego i dodała: — Arcyksiążę Rudolf…
Ale Canidy nie dał jej dokończyć:
— Był następcą tronu austro–węgierskiego. Zastrzelił kochankę, a potem siebie. W Mayerling.
— Wydaje się — rzekł von Heurten–Mitnitz — że podobnie jak Standartenführer Müller, także hrabina pana nie doceniła, majorze.
— A pan?
— Dyplomatom nie zdarza się, by kogoś nie docenili.
Na ich powitanie stanęła w drzwiach krzepka, piersiasta kobieta o kruczoczarnych włosach, rozczesanych pośrodku i splecionych z tyłu w warkocze.
Powiedziała coś do hrabiny, a potem do obu mężczyzn.
— Mówi, że gdyby wiedziała o naszym przyjeździe, byłby tutaj jej mąż, a także przygotowałaby coś specjalnego do jedzenia, gdyż w tej chwili ma tylko normalny gulasz.
Po obiedzie Canidy wybrał dla siebie długie, zielone palto i buty z cholewami, starsze, jak przypuszczał, od niego. Hrabina dorzuciła jeszcze czarną wełnianą czapkę i zawołała ze śmiechem:
— Węgier z krwi i kości!
Hrabina sznurowała swoje buty, gdy zjawił się gospodarz z mężczyzną w wieku Canidy’ego, który miał przewieszoną przez plecy dwururkę.
— To Alois, nasz łowczy — wyjaśniła hrabina. — Jego dziadek był głównym łowczym u mojego dziadka. Pójdziemy z nim na polanę. Jeśli trzeba będzie coś zrobić, zadba, żeby zostało to wykonane, po czym natychmiast o tym zapomni.
— A kogo ma pani za sąsiadów, hrabino? — spytał Canidy.
— Cała parcela ma kształt prostokąta o bokach mniej więcej dwadzieścia pięć na piętnaście kilometrów. W bezpośrednim pobliżu nikt nie mieszka; ludzie z gminy dobrze mnie znają. Jeśli nie będę chciała, by coś zauważyli, nie zauważą.
— Wydaje się pani tego bardzo pewna.
— Bo jestem.
Po dziesięciu minutach marszu przez płytki śnieg dotarli na polanę. Nie nadawała się na miejsce zrzutu. Zbyt mała, a na dodatek z trzech stron najeżona wysokim lasem sosnowym. Z czwartej strony gwałtownie opadała ku strumieniowi.
Nie nadawała się wprawdzie, ale nie mieli niczego innego. Kiedy jutro dotrze tu Ferniany z radiostacją i płachtami sygnalizacyjnymi, w zależności od kierunku wiatru Canidy umieści je na końcu lesistym lub otwartym. Przy odrobinie szczęścia czterech czy pięciu ludzi zdoła wylądować na polanie, reszta będzie musiała szukać szczęścia za potokiem.
Będzie czas, by o wszystkim powiadomić samolot. Darmstadter zrzucał już spadochroniarzy; będzie wiedział, co i jak zrobić, kiedy dowie się, jakie warunki sana dole. Canidy zaczął się zastanawiać nad wariantem rezerwowym, który zawsze trzeba było uwzględnić. Gdyby zawiodło radio ani nie było możliwości rozmieszczenia płacht sygnalizacyjnych, sygnał dymny będzie musiał wskazać miejsce, w którym powinien wylądować pierwszy spadochroniarz.
Z drugiej strony, nie wydawało się sensowne głowienie się nad takimi kwestiami w tym akurat momencie. Jeśli nie nawiążą kontaktu radiowego, lepiej w ogóle zrezygnować ze zrzutu, w takiej bowiem sytuacji stawałby się on zbyt ryzykowny. Tak czy siak, Canidy poprosił w końcu hrabinę, aby jej ludzie ułożyli wysokie na półtora metra stosy sosnowego drewna na obu krańcach lądowiska, a obok każdego z nich postawili bańkę ropy czy benzyny.
Przetłumaczyła jego słowa, a następnie, jakby byli parą znajomych na przechadzce, wzięła go pod rękę i zawrócili do domku myśliwskiego.
Kiedy Freddy Janos stwierdził w hangarze, że luki bombowe w B–25 nie działają, pomyślał, że niezły będą mieli ubaw, kiedy przyjdzie skakać przez wyjście dla załogi. Potem jednak zmierzył rękami wymiar otworu i zrozumiał, że nie ma mowy, aby przedostał się przez niego jakikolwiek komandos w pełnym oporządzeniu.
— Coś nie w porządku, Janos? — usłyszał pytanie podpułkownika Douglassa.
— Otwór jest za mały. Nie da rady z niego skakać.
— Ale przecież już zrzucaliśmy tędy ludzi — powiedział Douglass.
— Tylko Vollmera — zauważył kapitan Stanley S. Fine. — Inni skakali z luków bombowych. Canidy usunął stojaki i mechanizm otwierający drzwiczki. Vollmer skakał w brytyjskim spadochronie, to znaczy bez zapasowego, a i tak miał kłopot z przeciśnięciem się. Gdybyśmy mieli przepychać każdego przez drzwiczki, rozrzucilibyśmy ich po całych Węgrzech.
— Niech to cholera! — żachnął się Douglass. — No i co teraz zrobimy? Dlaczego nikt wcześniej o tym nie pomyślał?
— B–17 nie wyląduje na Vis — rzekł Fine w odpowiedzi na nie zadane pytanie.
— Co za Vis? — spytał Freddy Janos.
Douglass i Fine spojrzeli po sobie, a ten ostatni odpowiedział:
— Wyspa na Adriatyku. Stamtąd zabierzemy was po akcji.
— Zabierzecie nas? To nie zostaniemy tam?
— Nie. Zaraz po zakończeniu zabieramy was.
— Można spytać, dlaczego?
— Można, ale ci nie odpowiem.
— W porządku, ale to wracanie jakoś mi się nie podoba.
— Dokładnie tego nam potrzeba — mruknął Douglass. — Kandydata na bohatera.
Janos poczuł, że twarz czerwienieje mu z gniewu. Zapanował nad sobą, myśląc, że sam Douglass jest bohaterem i jako taki ma prawo szydzić z tego słowa.
— No, może trochę głupio się wyraziłem — powiedział.
— Dość głupio — przyznał Douglass. — Mam nadzieję, że uda ci się poskromić bohaterskie ciągotki i na miejscu zrobisz dokładnie to, czego się od ciebie zażąda, i ani odrobiny więcej.
Patrzyli w sobie oczy; Janos po raz pierwszy zorientował się, jak zimny i wyrachowany może być wzrok Douglassa, a także zrozumiał, że tamten go szacuje. Gdyby zaś doszedł do wniosku, że Janos na Węgrzech może posunąć się do jakichś nierozważnych kroków, jego udział w akcji stanie pod znakiem zapytania.
— Gooney Bird wyląduje na tej wyspie? — spytał Janos.
Douglass dalej taksował go wzrokiem, ale po chwili w jego oczach błysnęła iskra uśmiechu.
— Kiedy odpadają wszystkie sprytne pomysły, można ostatecznie trzymać się podręcznika. Do zrzutu wykorzystaj maszynę do tego przeznaczoną.
— Możemy zdobyć jakiś C–47? — spytał Janos.
— Jasne — odrzekł Fine. Widział na lotnisku kilkanaście dwusilnikowych maszyn. Być może wystarczy poprosić, żeby którąś dostać; w razie czego potrzeby BSS zawsze miały najwyższy priorytet. — Ale czy ma odpowiedni zasięg?
— Nie — stanowczo stwierdził Douglass. — Wątpię, żeby doleciał do Pécsu, a co dopiero mówić o powrocie na Vis.
— Gdzie Darmstadter? — spytał Fine. — On powinien wiedzieć dokładnie.
— Razem z Dolanem sprawdzają pogodę.
— Jakie mamy priorytety? — spytał retorycznie Fine.
— Zrzucić grupę Janosa możliwie w jednym kawałku.
— Więc można by… — zaczął Fine, ale urwał. — Właściwie o czym tu mówić, jeśli nie znam parametrów Gooney Bird.
— Właśnie idzie ekspert — mruknął Douglass i kiwnął głową w stronę małych drzwi hangaru, gdzie żandarm legitymował komandora podporucznika Johna Dolana, porucznika Henry’ego Darmstadtera oraz Ernesta J. Wilkinsa.
— Mamy chody w niebie — oznajmił radośnie Wilkins na powitanie. — Na najbliższe dwadzieścia cztery godziny prognoza w strefie zrzutu znakomita.
Douglass skrzywił się sceptycznie.
— Darmstadter — powiedział Fine. — Jaki zasięg ma Gooney Bird? Doleci za jednym razem do Pécsu?
— Nie — stanowczo odparł zapytany.
— Az B–25 coś nie w porządku? — odezwał się Dolan.
— Canidy tak sprytnie przemodelował maszynę, że nie można z niej wysadzić spadochroniarzy, a przynajmniej tak, aby ich przy tym nie rozrzucić po całych Węgrzech.
— Cholera! — zaklął Wilkins.
— B–17 nie posadzimy na Vis — zauważył Dolan.
— Nie — zgodził się Fine.
— To co robimy? — zniecierpliwił się Douglass. — Canidy czeka na nas o świcie.
— Do zrzutu użyjemy B–17 — spokojnie odrzekł Dolan — który wróci tutaj. A na Vis poślemy B–25.
— Nie — sprzeciwił się Wilkins.
Fine zmarszczył brwi.
— Dlaczego nie?
— Obsługa wykryła jakiś problem z podwoziem. Powiedzieli mi że trzeba co najmniej dwudziestu czterech godzin, aby wymienić uszkodzoną część.
— To musisz nam załatwić inny B–17 — stwierdził Fine.
— Będzie kupa pytań, do czego mi potrzebny bombowiec.
Darmstadterowi zaświtał pomysł, ale wahał się. „Cholera”, myślał. „To fachowcy, a ja jestem marnym pilotem Gooney Bird”. W końcu jednak zdecydował się odezwać:
— Gdyby na pokładzie było prócz pilota tylko pięć osób, mielibyśmy jeszcze tonę, półtorej do maksymalnego udźwigu.
— Jeśli myślisz o dodatkowym zbiorniku paliwa, to nie zdążymy go zamontować — zauważył Dolan.
— Myślałem raczej o beczkach z paliwem i ręcznych pompkach, które by je podawały, w miarę jak będzie się zużywać.
Dolan chwilę się zastanawiał.
— To jest jakiś pomysł — rzekł wreszcie.
— Czy to zadziała, John? — upewnił się Fine.
— Osiem beczek da nam trochę ponad półtorej tony — liczył Dolan — Aż z naddatkiem, żeby dolecieć stąd do Pécsu, a stamtąd na Vis.
— A da się tam wylądować Gooney Bird? — upewnił się Douglass.
— Tak — odparł Dolan po namyśle. — Darmstadter i ja możemy posadzić Gooney Bird na Vis w jednym kawałku. Koło ogonowe będzie musiało usiąść, zanim dojedziemy do strumyka. Gdybyśmy byli tylko na głównym podwoziu, zarylibyśmy nosem. Ze startem będzie już łatwiej. Ogon trzeba będzie oderwać od ziemi dopiero za strumieniem.
Douglass pokiwał głową i spytał:
— A Darmstadter i ja także wylądujemy w jednym kawałku?
Dolan zmarszczył brwi.
— Przecież ty chyba nigdy nie latałeś na Gooney Bird.
— Ale nie mam kłopotów z żołądkiem. Canidy powiedział mi o twojej chorobie, John.
— Canidy ma za długi język. Wszystko już w porządku.
— Nie, John, nie możemy pozwolić sobie na żadne ryzyko.
— Czegoś tutaj nie chwytam — wtrącił się Wilkins.
— Niestety, komandor Dolan nie będzie mógł lecieć — oznajmił Douglass. — Nie możemy go brać pod uwagę w naszych planach.
— Po pierwsze, decyzja należy do Fine’a — sprzeciwił się Dolan. — Po drugie, nawet nie mogłem się wypowiedzieć.
— Proszę, komandorze — rzekł Fine, dziwiąc się sobie, skąd ta oficjalna formuła.
— Darmstadter wie więcej od każdego z nas o zrzucaniu desantu. Ma też największe doświadczenie, gdy chodzi o pilotowanie Gooney Bird tuż nad ziemią a do Pécsu tak właśnie trzeba lecieć.
— W porządku, to załatwia sprawę Darmstadtera — odezwał się Douglass. — On poleci na Gooney Bird. Mówimy teraz o tym, kto z nim poleci. Ty nie możesz, John.
— Kiedy ja latałem koszącym, trzymając się mapy, wy wszyscy byliście jeszcze w pieluchach — stwierdził Dolan. — Tylko ja znajdę łączkę, którą wybrał Canidy.
— W porządku, ale co będzie, jak znowu dopadną cię kłopoty z żołądkiem?
— Gdybyś to ty miał polecieć z Darmstadterem — ciągnął Dolan, jak gdyby nie dosłyszał pytania — wtedy ja i Fine zostajemy, żeby dostarczyć B–25 na Vis. O kapitanie Finie można wiele powiedzieć z wyjątkiem tego, że ma doświadczenie z dwudziestkami piątkami. Czuję dreszcze na myśl, co może się stać, gdy będzie lądować B–25 na Vis.
— A Douglass da radę? — spytał Fine.
— Prędzej niż ty — odparł Dolan.
— No dobrze, a jeśli znowu będziesz miał coś z żołądkiem? — nie dawał za wygraną Fine.
— Trudno, musimy zaryzykować, że kiedy będę siedział obok Darmstadtera w C–47, nic mi się nie przytrafi.
Douglass i Fine popatrzyli na siebie przeciągle.
— Cóż, tak zrobimy — powiedział w końcu ten ostatni. — Za Dolanem przemawia to, że istotnie chyba tylko on jest w stanie znaleźć miejsce zrzutu.
Porucznik Hank Darmstadter uznał, że najtrudniejsze było dojechanie na pas startowy w Kairze. Startowali o dziewiątej wieczorem, żeby o świcie znaleźć się w okolicach Pécsu. Lotnisko było zaciemnione i światła wprawdzie miały się zapalić na wystarczająco długo, aby mogli wystartować, od hangaru jechali jednak, kierując się blaskiem latarki, którą trzymał facet na tylnym siedzeniu dżipa.
Małe światełko było słabo widoczne, zwłaszcza że przy opuszczonym ogonie z kabiny C–47 niewiele widziało się przed dziobem maszyny. Piloci Gooney Bird radzili sobie tak, iż jechali lekkim zygzakiem, drogę przed sobą kontrolując przez boczne szyby.
W końcu jednak jakoś dowlekli się do pasa, od czasu do czasu zapalając światła lądowania, aby się upewnić co do ustawienia samolotu. Darmstadter był trochę zdziwiony, że Dolan wszystko zostawił jemu. Kiedy znaleźli się na głównym pasie, dalej sprawy potoczyły się gładko. Dolan poczekał, aż Darmstadter zrobi ostatnią próbę silników, potem wywołał wieżę, rozbłysły światła i wystartowali. Nie było z tym żadnych problemów, jeśli nie liczyć faktu, że z powodu temperatury powietrza mieli dwieście kilogramów ponad maksymalny udźwig. Ciężar zaznaczył się w ten tylko sposób, że wznosili się nieco wolniej, ale nie doszło przy tym do przeciągnięcia, pułap zwiększał się wolno, ale nieustannie.
Pierwszy, najdłuższy etap — zachód z odchyleniem na północ — nad pustynią poprowadził do Morza Śródziemnego, następnie polecieli nad morzem na południe od Krety, aby nie natrafić na stacjonujące tam samoloty niemieckie, po czym wykręcili na północ i znaleźli się nad Morzem Jońskim.
Dolan powiedział, że niczego lepszego nie mogliby sobie zażyczyć, jeśli chodzi o światło; księżyc w drugiej kwadrze pozwalał dostrzec zarysy mas lądu i linii brzegowych, uniemożliwiał jednak zobaczenie samolotu.
Cieśnina Otranto, dzielącą obcas buta włoskiego od Albanii oraz Adriatyk od Morza Jońskiego, pojawiła się tam, gdzie jej oczekiwali, i przez chwilę widzieli oba brzegi.
Dolan zakładał, że na tę część trasy będą potrzebować sześciu godzin dwudziestu pięciu minut, tymczasem zajęła mniej o dwadzieścia dwie minuty; pomimo więc ekonomicznej mieszanki paliwa szło im lepiej, niż przypuszczali.
Kiedy minęli cieśninę, Darmstadter lekko zadarł dziób i zaczął się powoli wspinać na trzy tysiące metrów. Dolan zaś wypatrywał intensywnie przez okno wąskiego paska lądu, który oddzielał Adriatyk od Jeziora Szkoderskiego na granicy Albanii i Jugosławii. Dolan powiedział mu pół żartem, pół serio, że sekret nawigacji według mapy polega na szukaniu na ziemi czegoś dostatecznie dużego, żeby łatwe było do zobaczenia, a trudne do pomylenia.
Jezioro Szkoderskie spełniało te warunki. Miało czterdzieści osiem kilometrów długości, a od morza dzieliła je wstęga lądu o szerokości jedenastu kilometrów.
— Weź kurs dokładnie na północ od końca jeziora — powiedział Dolan, odpinając pasy i wstając. — Już chyba czas pozbyć się kolejnej beczki.
Porucznik Janos został poinstruowany, jak pompować paliwo z beczek do głównego zbiornika. Jeden z pojemników został prowizorycznie zamontowany na stałe i połączony przewodem z głównym zbiornikiem. Gdy zabrakło paliwa w tej beczce, pompowano je do niej z innych, luźno leżących. Puste beczki nie ważyły wiele, rzecz jednak w tym, że nie dawało się ich do końca opróżnić i Dolan obawiał, że owe pozostałości w trakcie przetaczania się będą wydzielały niebezpieczne opary, dlatego też wielokrotnie wychodził z kabiny pilotów, aby upewnić się, że Janos usuwa każdą wykorzystaną beczkę.
Ziemia bieliła się za oknami i po chwili Darmstadter zrozumiał, że to światło księżyca odbija się od śniegu. Znaczyło to, że znaleźli się nad masywami górskimi Czarnogóry, których najwyższy wierzchołek piął się na wysokość ponad dwóch tysięcy metrów. Mieli prawie pięćset metrów zapasu, dobrze jednak było pamiętać, że nie wolno zbyt gwałtownie obniżać pułapu.
Darmstadter obawiał się, że kiedy przejdą do lotu koszącego, Dolan odbierze mu stery, lecz ten dotrzymywał obietnicy złożonej Douglassowi, że „będzie sobie siedział z prawej i obserwował mapę”. Jedyne rady, jakich mu udzielał, dotyczyły kursu i tylko parę razy zasugerował, że „można by jeszcze zejść niżej o kilkadziesiąt metrów”.
Zgodnie z ich mapą, część Węgier, nad którą przelatywali, była słabo zaludniona. Gdzieniegdzie widoczne były pojedyncze światła, ale nie sposób było rozpoznać, czy to jacyś krnąbrni mieszkańcy
miast, za nic mający zaciemnienie, czy też rozproszone gospodarstwa wiejskie.
Około piątej niebo się zaróżowiło. Dolan znowu rozpiął pasy i wstał.
— Za osiem, dziesięć minut zobaczymy trochę świateł. To będzie Pécs. Albo Ateny. A jeśli dojrzysz coś okrągłego, będzie to znaczyło, że jesteśmy nad Rzymem.
Darmstadter wiedział, że powinien się roześmiać, i tak zrobił.
— Poszło tak dobrze, że zaczynam się bać. Powiem im, że pora się zbliża, Janos mówi, że potrzebują kwadransa na ubranie się — dokończył Dolan.
Wrócił na fotel, zanim znaleźli się nad Pécsem i on pierwszy dostrzegł miasto.
— Do ziemi! — polecił. — Niech te pagórki nas osłonią. Jeśli ledwie widać samolot, bardzo trudno określić jego kurs. A im więcej niepewności, tym lepiej dla nas.
Darmstadter skupił się na locie tak nisko nad ziemią, na ile odważył się w pagórkowatym terenie. Było już dostatecznie jasno, aby odróżniać pojedyncze drzewa, drogi i zabudowania. A potem ni stąd, ni z owad pojawił się strumień, podcięty brzeg i łąka.
— Jezus Maria, to tutaj?
— Chyba tak — powiedział Dolan — ale nie widziałem żadnych znaków.
Darmstadter zerknął kątem oka na Dolana, który miał na głowie słuchawki i regulował pokrętła radia.
— Ni cholery — mruknął tamten.
— Co robić?
— Trzymaj się poniżej szczytu wzgórz. Zrób nawrót, a ja spróbuję z drzwi zobaczyć coś więcej.
Po pięciu minutach C–47 nadleciał nad łąkę z przeciwnego kierunku. Tym razem nie było już wątpliwości, że znaleźli właściwe miejsce. Stos drewna płonął na skraju skarpy w pobliżu strumienia, a wiatr ciągnął dym nad polaną w stronę lasu.
Dolan wrócił do kabiny.
— Teraz wszystko zależy od ciebie — stwierdził. — Podczas następnego przelotu zrobimy zrzut albo wszyscy uznają, że ćwiczymy tutaj przed paradą.
Darmstadter uśmiechnął się niepewnie, Dolan znowu wyszedł z kabiny, założył uprząż i zajął miejsce przy otwartych drzwiach. Kiedy Darmstadter zapali i zgasi czerwone światełko — powinny być dwa, czerwone i zielone, ale zielone wysiadło — Dolan wypchnie pierwszego ze spadochroniarzy. Po ostatnim wyrzuci trzy worki ze sprzętem.
Darmstadter ostrożnie wykonał nawrót, maksymalnie zmniejszając szybkość; leciał tuż nad czubkami drzew, jedną ręką trzymając na kole sterowym, drugą — na przełączniku światełka przy drzwiach.
Zapalił lampkę i natychmiast zgasił. Wydawało mu się, że czuje, jak przesunął się środek ciężkości, gdy waga maszyny zmniejszyła się o pięćset kilogramów, ponieważ ubyło pięciu spadochroniarzy.
„Mógłbym posadzić tego sukinsyna na tej łące”, przyszło mu nagle do głowy. „Przy wietrze od strumienia miałem nad ziemią jakieś czterdzieści węzłów; leciałem tak wolno, że zdążyłem rozpoznać twarz Canidy’ego. I miałbym kupę czasu na wyhamowanie”.
Spojrzał przez ramię, dopiero po jakiejś chwili dostrzegł Dolana, który leżał zwinięty na podłodze. Przemknął oczyma po zegarach i znowu popatrzył do tyłu. Dolan wyprężył się gwałtownie, po czym nagle zwiotczał.
Okręt podwodny USS „Dram” płynął z prędkością piętnastu węzłów kursem 275 stopni po delikatnie sfalowanym morzu, a na mostku stało czterech mężczyzn. Znajdowali się niemal dokładnie po przeciwnej stronie kuli ziemskiej niż Adriatyk i Budapeszt, gdzie była w tej chwili godzina 5.25 „następnego dnia”, 21 lutego.
Dowódca „Drum”, komandor podporucznik Edwin R. Lennox, i kapitan James M.B. Whittaker z Korpusu Lotniczego Wojsk Lądowych USA mieli na sobie czyste i wyprasowane mundury khaki. Daszek czapki komandora był niegdyś biały, teraz jednak zupełnie zbrązowiał od smarów; Whittaker niczym nie przykrył głowy.
Także z gołą głową występował oficer przekazujący rozkazy, który miał na uszach słuchawki z mikrofonem; ubrany był w jasnoniebieską koszulę i odrobinę ciemniejsze spodnie, podobnie jak obserwator.
Ten ostatni, kapitan okrętu oraz Whittaker zaopatrzeni byli w powiększające dziesięciokrotnie lornetki Bausch & Lomb.
Komandor Lennox spojrzał na zegarek, a potem marynarskim okiem ocenił ciemniejące niebo.
— Kiedy będziesz gotów, Jim — odezwał się — możecie ruszać.
— Aye, aye, sir — odparł z uśmiechem Whittaker. — Proszę o pozwolenie opuszczenia mostka.
— Udzielam — rzekł Lennox i odpowiedział uśmiechem. Polubili się w trakcie rejsu z Pearl Harbor. Myśląc o tym, Lennox przypomniał sobie słowa, które usłyszał jeszcze jako mat na „Kingfisher”. Powiedziano mu, że kapitan wcale nie jest takim sukinsynem, na jakiego wygląda, tyle że nie może sobie pozwolić na żadne przyjaźnie: dowodzenie to samotne dzieło.
Przyjął to wtedy do wiadomości, albowiem był matem, a maci nie kwestionują słów poruczników, ale naprawdę zrozumiał je dopiero, gdy został dowódcą „Drum”. Ktoś, komu podlega okręt wojenny, nie może mieć przyjaciół. Może być uprzejmy i grzeczny, ale zawsze będzie niewidzialny mur między nim a załogą. Nie chodziło o to, że zbytnia poufałość rodzi pogardę. Kapitan winien w oczach załogi uchodzić za wszechwiedzącego, a kiedy wie, że na pokładzie jest co najmniej dwóch oficerów bardziej od niego doświadczonych, najbezpieczniej dla niego będzie utrzymywać dystans i tym samym ograniczać możliwość konfrontacji.
W Whittakerze Lennox rozpoznał bratnią duszą, kogoś, kto bardzo podobnie jak on traktował dowodzenie. Co więcej, szybko doszedł do wniosku, że mając Whittakera na pokładzie, znalazł się w podobnej sytuacji jak kapitan krążownika, który został admiralskim okrętem flagowym, w efekcie więc to admirał decydował o kursie i znał misję zespołu bojowego, niemniej odpowiedzialność za krążownik spoczywała na barkach kapitana.
Whittaker natomiast zachowywał się, jak przystało na dobrego admirała. Aczkolwiek rozkazy z najwyższego szczebla czyniły „Drum” jego prywatną taksówką podwodną, powstrzymywał się od jakichkolwiek gestów, które mogłyby sugerować, że wydaje Lennoxowi polecenia.
Stawiał pytania i zastanawiał się, „czy byłoby możliwe, aby…” w sytuacji, gdy mógł po prostu rozkazywać, a chociaż prywatnie byli po imieniu, w obecności osób trzecich zawsze zwracał się do Lennoxa per „komandorze” lub „kapitanie”.
Kiedy zeszłego wieczoru byli na mostku tylko ze spikerem, Whittaker spytał „czy nie dałoby się” przećwiczyć tego, co ich czekało w pobliżu Mindanao.
— Zapewniono mnie, kapitanie, że silniki zostały sprawdzone przez najlepszych specjalistów. Ponieważ jednak jestem cynikiem, mam nadzieję, że nie uzna pan za wyraz niewiary w marynarkę faktu, iż chciałbym je sprawdzić.
— Rozumiem, chce pan wszystko przećwiczyć w nieco bardziej luksusowych warunkach.
— Aye, aye, sir. Czy to byłoby możliwe?
— Czy w wojskach lądowych znane jest pojęcie „regulaminowych procedur”?
— Tak jest, panie kapitanie.
— Muszę wyznać, że ja łamię swoje. Zgodnie z regułami ustalonymi przez dowództwo jednostek podwodnych Floty Pacyfiku, ilekroć w zasięgu japońskiego lotnictwa operujemy na powierzchni, tylekroć powinniśmy być gotowi do natychmiastowego zanurzenia. Znaczy to, że wszystkie włazy oprócz tego, nad którym stoimy, powinny być zamknięte, my zaś powinniśmy się poruszać z prędkością gwarantującą szybkie zejście na bezpieczną głębokość.
W trakcie rejsu Whittaker sporo dowiedział się o technicznych szczegółach pływania podwodnego. Z niejakim zdziwieniem usłyszał, że okręt wyposażony jest w stery głębinowe, działające dokładnie tak jak lotki w samolocie, toteż było dla niego całkiem zrozumiałe, że im większą szybkość okręt rozwija na powierzchni, tym szybciej za sprawą sterów zanurzy się pod nią.
— Mówiąc inaczej, kapitanie, to kiepski pomysł z tym treningiem, tak?
— Gdybym na tych wodach trzymał się sztywno regulaminu, miałbym pod pokładem kupę spoconych i zziajanych ludzi, którzy nie tylko graliby sobie na nerwach, ale też działali znacznie mniej sprawnie. Dlatego włazy są otwarte, przy każdym z nich pełni wartę marynarz, gotów natychmiast zamknąć grodź, no, a poza tym pilnuję, żeby obserwator nie przysypiał.
— A gdybyśmy chcieli wszystko na spokojnie przećwiczyć, okręt musiałby się wlec powolutku, co by znaczyło, że w razie czego o wiele dłużej trwałoby opuszczanie powierzchni — rzekł domyślnie Whittaker.
— Inna niemiła sytuacja — ciągnął kapitan „Drum” — którą mogę sobie wyobrazić, wygląda tak: stoimy niecały kilometr od Mindanao, ale faceci z lądowych nie potrafią uruchomić silników w swoich łódkach. — Whittaker chciał coś powiedzieć, lecz zrezygnował. — A ponieważ lubię rozważać różne złe scenariusze, widzę oto następującą scenę: jesteśmy koło Mindanao, wyciągamy łodzie z komór torpedowych, spuszczamy, a one przeciekają. Wobec powyższego okazałoby się, że cały ten kawał drogi przepłynęliśmy tylko po to, żeby wrócić po inne gumowe łódeczki. Bo przecież nie podwiozę facetów z lądowych okrętem na plażę.
— Jeśli można, sir, dorzuciłbym jeszcze jeden ponury scenariusz.
— Proszę bardzo, poruczniku.
— Jesteśmy na powierzchni, Mindanao w zasięgu wzroku, łódki nie przeciekają^ silniki chodzą, jak należy, ale kolesie z lądowych, których doświadczenie z gumowymi jednostkami pływającymi ogranicza się do hasania porucznika Hammersmitha na dętce po basenie, zaczynają rzucać na łódki swoje ciężkie paki, te zaś walą się do wody razem z nieudolnymi ładowaczami.
— Nie mieliście przed wyjazdem żadnych treningów? — spytał zdziwiony i zatroskany Lennox.
— Nie, sir. Nie było na to czasu.
— Zatem sprawa jasna. Nie chodzi o to, czy robimy ćwiczenia, ale: kiedy.
— Jeśli tylko jest taka możliwość, rzeczywiście trzeba to zrobić.
Lennox spojrzał spod oka na Whittakera i pomyślał: „Ciekawe, czy gdybym nie był tak chętny do współpracy, skorzystałbyś z prerogatyw, w jakie wyposażyło cię dowództwo?”
— Mówił pan, poruczniku, że dla pilota ciemność wznosi się od ziemi, prawda? …….
— Tak jest, sir.
— W takim razie spróbujemy jutro o zmierzchu.
— Dzięki, kapitanie.
Cały dzień spędzili na przygotowaniach do ćwiczeń. Lennox uznał, że choć rzecz będzie ryzykowna, dobrze wpłynie na nastrój na okręcie. Załoga nie tylko zostanie wyrwana z codziennej rutyny, ale na dodatek będzie trochę okazji, żeby znaleźć się na świeżym powietrzu. Wystawił na mostku dodatkowego obserwatora i kazał zająć stanowiska załogom kaemów i działek Boforsa. Nie zamierzał ich używać, ale ludzie się przewietrzą i poczują użyteczni. Ostatecznie dodatkowych czterdzieści pięć, pięćdziesiąt sekund, jakie upłyną, zanim wszyscy znajdą się pod pokładem, to akceptowalna cena.
Zgodnie z przewidywaniami Lennoxa największy kłopot pojawił się w związku z łódkami. Jeśli uważał, że zlecenie desantu na terenie zajętym przez nieprzyjaciela ludziom do tego nieprzygotowanym to idiotyzm, opinię tę zachował dla siebie.
Pierwszy problem wiązał się z wydobyciem łódek z przedniej komory torpedowej i dostarczeniem na pokład. W końcu postanowiono, że trzeba je będzie rozpakować pod pokładem i przecisnąć przez właz, ryzykując, że coś ostrego po drodze rozedrze gumową powłokę.
Łódki miały własne zasobniki ze sprężonym powietrzem. Nawet jeśli wrzuciło sieje do wody nie nadmuchane, wyciągnięcie zawleczki zasobnika powodowało rozprężenie powietrza, dzięki czemu łódka wyskakiwała nadmuchana na powierzchnię.
Szef okrętu, który, trzeba trafu, był też specjalistą od łódek desantowych, uznał, że lepiej oszczędzać zasobniki z powietrzem, i wykorzystał instalację zazwyczaj używaną do napełniania zasobników w torpedach. Kiedy pierwsza łódka rozłożyła się i nadęła, zalał ją wodą z mydłem, aby sprawdzić, czy gdzieś nie przedostaje się powietrze, a potem stanął pod włazem prowadzącym na mostek i z rękami wspartymi na biodrach zawołał w kierunku Lennoxa i Whittakera:
— Dwie rzeczy, kapitanie.
— Jakie?
— Po pierwsze, można je umocować z tyłu kiosku. Jeśli się to dobrze zrobi, będzie można nawet się z nimi zanurzyć.
— Dobry pomysł. A co jeszcze?
— Nie ma mowy, żeby uniosły wszystkie bagaże.
— Wykorzystamy także zapasowe.
— Właśnie o nie mi chodziło. Jak znajdą się na fali, dno oderwie się pod ciężarem od komór powietrznych.
— Jakieś sugestie? — spytał Lennox.
— Mamy sto sześćdziesiąt procent kamizelek ratunkowych.
— Nie rozumiem — przyznał się Whittaker.
— Mamy sześćdziesiąt procent więcej kamizelek ratunkowych niż wynosi stan załogi — wyjaśnił bosman.
— No i? — spytał Lennox.
— Są obliczone na sto kilogramów, a tyle mniej więcej ważą pudła z „kliszami”.
— Proponujecie, żeby owinąć pudła kamizelkami na wypadek, gdyby dno się urwało?
— Proponuję, by owinąć je kamizelkami, umocować na linie i doholować do brzegu.
— Dadzą się holować?
— Po prostu trzeba sprawdzić.
— Dobra, niech ludzie się do tego zabiorą — polecił Lennox.
— Tylko ostrożnie — dodał Whittaker, a Lennox i szef spojrzeli na niego z lekka zaskoczeni. — Gdybyśmy stracili któreś z tych „taśm”, wasz ukochany kapitan i ja spędzimy resztę swoich dni na uroczej wyspie Alcatraz.
Do południa wszystkie łódki zostały przetransportowane na pokład, nadmuchane, sprawdzone na hermetyczność, a potem, już bez powietrza, umocowane do wieżyczki podwójnego boforsa.
Pod pokładem ścięto wierzch dwustulitrowej beczki, napełniono ją w trzech czwartych wodą, w której następnie, przy potwornym huku rezonującego kadłuba, przez pięć minut testowano każdy z silników.
Główny torpedowiec zajął się skrzynkami z pieniędzmi. W kamizelkach ratunkowych oddzielił pojemniki z żywnością i zestawami pierwszej pomocy, resztę zaś oplótł wokół drewnianych pudeł. Wkrótce wyczerpały się zapasy cienkiej linki, dwóch matów najpierw przepiłowało dziesięciocentymetrową linę z konopi, a później powyciągało z niej cieńsze sploty.
Kiedy to wszystko zrobiono, pozostało już tylko czekać do zmierzchu.
Gdy Whittaker zniknął pod pokładem, Lennox polecił:
— Zamknąć i zabezpieczyć wszystkie włazy.
Patrzył, jak domykają się pokrywy; potem po całym okręcie rozszedł się głuchy metaliczny szczęk. Z wyjątkiem włazu w kiosku, którego zamknięcie było obowiązkiem kapitana, okręt był gotów do zanurzenia.
— Wszystkie włazy i grodzie zabezpieczone, sir — oznajmił spiker.
— Przygotować się do zanurzenia. Opuścić kiosk.
— Przygotowanie do zanurzenia — powtórzył spiker. — Kiosk czysty.
— Zanurzenie! — rozkazał Lennox.
— Zanurzenie! Zanurzenie! — powtórzył spiker i pospiesznie zsunął się po drabince.
Lennox poszedł w jego ślady, zamykając za sobą właz. Na okręcie rozbrzmiał dzwonek.
— Zanurzenie trzydzieści metrów — polecił i przytrzymał się, aby nie stracić równowagi, gdy dziób okrętu będzie się obniżał.
Kiedy dziesięć minut później dziób „Drum” znowu wynurzył się nad powierzchnię, Lennox nacisnął stoper. Po chwili był już na mostku, który ciągle ociekał wodą.
— Pogotowie bojowe!
Spiker powtórzył rozkaz i raz jeszcze na okręcie rozległ się natarczywy dźwięk dzwonka.
— Załogi ogniowe na stanowiska!
Odskoczyły pokrywy włazów i marynarze rozbiegli się na pozycje.
— Jedna trzecia wstecz! Zredukować prędkość do zera! Dźwięk diesla zmienił się wyraźnie.
Trzeba było wydać następną komendę, ale Lennox nie mógł sobie przypomnieć, czy były jakieś regulaminowe formuły na tę okazję.
— Przygotować się do zwodowania łódek desantowych! — polecił.
Na pokładzie zrobiło się jeszcze ludniej. Część marynarzy odczepiła łódki i przekazała w dół, na pokład, podczas gdy inni ułożyli na nim pudła z bronią i amunicją, mocując je następnie do trzymetrowej liny. Kiedy sflaczałe łódki znalazły się na pokładzie dziobowym, czekały już tam na nie węże powietrzne. Wydawało się, że nadmuchiwanie trwa w nieskończoność; kiedy wreszcie dobiegło kresu, na pokładzie pojawili się Whittaker, Hammersmith i Garvey, wszyscy w oporządzeniu.
Bosman okrętowy i oficer torpedowy sami spuścili na linach pierwszą łódkę, aż ta znalazła się na wysokości osi poziomej okrętu, po czym, obwiązani linami w pasie, skoczyli do tejże łódki. Odepchnęli się od kadłuba i pomogli zejść Whittakerowi.
Ten pociągnął za linkę startera, a kiedy silnik zaskoczył, sprawdził, czy linka dobrze przymocowana jest do oczka w grubej gumie. Wrzucił bieg i łódka ruszyła. Gdy linka napięła się, jeden z marynarzy spuścił do wody pierwsze dwie ciężkie skrzynie, owinięte już w kamizelki ratunkowe. Skrzynie pociągnęły za sobą mniejsze paczki z „kliszami”.
To samo powtórzono z drugą łódką, w której znaleźli się Hammersmith i Joe Garvey. Wszyscy przyglądali się w napięciu, aż nagle Lennox posłyszał stłumiony chichot, który przerodził się w chóralny śmiech. Zrazu pomyślał, że ktoś zleciał do wody, co niezależnie od niebezpieczeństwa, zawsze stawało się okazją do serdecznego i zdrowego śmiechu. Potem jednak zobaczył, że przyczyną był Jim Whittaker, który chciał zrobić zbyt ostry wiraż, aby powrócić do okrętu. Ciężar holowanych paczek, silnika i samego Whittakera sprawił, że dziób pod stromym kątem wznosił się nad wodą, łódka prawie stanęła w miejscu, chociaż silnik pracował na pełnych obrotach, i wydawało się, że sam Whittaker za chwilę wypadnie za burtę. Dźwięk dobrze niesie się po wodzie, więc Whittaker usłyszał wybuch śmiechu, w odpowiedzi na co, chybocząc się na obie strony, zdołał przyjąć postawę zasadniczą i zasalutować.
— Człowiek za burtą!!!
Lennox rozejrzał się i dostrzegł, że oficer torpedowy stracił równowagę i wpadł do morza, a szef okrętu, ciągnąc za linę, próbował wydostać go na pokład.
Kapitan „Drum” uniósł do ust głośnik, ale zaraz opuścił rękę i kilkakrotnie uderzył się w udo metalową nasadą na tyle boleśnie, aby mógł opanować histeryczny śmiech.
— Uwaga na pokładzie! — zawołał wreszcie. — Przygotować się do podjęcia łódek desantowych. — I dorzucił: — A przy okazji sprawdźcie, czy nie udałoby się uratować oficera torpedowego.
Canidy obudził się w ciemności; leżał w dużej sypialni domku myśliwskiego hrabiny Batthyany. W nozdrzach miał zapach perfum. Po chwili przypomniał sobie jednak, że to nie perfumy tak pachną, lecz coś, co znalazł w butelce w nader wyszukanej jak na domek myśliwski łazience. Na etykietce widniał napis „Pour les Hommes”, a pod nim: „Lanvin Paris–London–New York”. Powąchał, uznał, że zawartość jest całkiem aromatyczna, obficie więc spryskał się nią, po czym wytarł się ręcznikiem o rozmiarach płachty namiotowej.
Prawie już nie mógł znieść swojego zapachu, którym przesiąkł w trakcie przejazdu z Vis kutrem rybackim, a potem na cuchnącej końskim moczem skrzyni chłopskiej półciężarówki, która przez Jugosławię podrzuciła go niemal pod sama granicę z Węgrami.
Dopiero kiedy nałożył jedwabną pidżamę, a zapach nie tylko nie słabł, ale nawet stał się bardziej intensywny, pomyślał, że niezależnie od etykietki, substancja była przeznaczona raczej dla płci pięknej, i to z intencją przyciągnięcia uwagi przedstawicieli drugiej płci.
To potwierdzałoby słuszność przypuszczenia, które poczynił rozejrzawszy się po domku myśliwskim, a które powiadało, że ród Batthyany lubił polować z niejakimi wygodami, po powrocie zaś z łowów nader był przychylny obecności kobiet. W łazience zainstalowany był bidet, a w małej biblioteczce koło łóżka znalazł kilka oprawionych w skórę albumów; zdjęcia w nich zgromadzone prezentowały urodziwych mężczyzn i nadobne kobiety w trakcie seksualnej gimnastyki.
Zastanawiał się zrazu, czy albumy zostały kupione, co sugerował spory profesjonalizm zdjęć, czy też sami hrabiowie Batthyany przejawiali talenty fotograficzne. Wątpliwości rozwiały się, kiedy na jednym ze zdjęć rozpoznał kominek stojący w największym pokoju, w którym trzy ciemnowłose piękności dokazywały akurat ze szczupłym dżentelmenem, oprócz innych męskich walorów obdarzonym gęstymi wąsami.
Błysnęła mu myśl, że może warto by było wziąć kilka tych zdjęć, aby później rozbawić nimi Ann, lecz szybko uznał, że raczej nie będzie rozweselona. Ann traktowała seks niezwykle poważnie, a frywolne fotografie na pewno znalazłyby się na liście jej różnych tabu. Wpadł więc na pomysł, aby zdjęcia dołączyć do raportu z wykonania misji.
„Pod numerami 16 — 26 umieszczono załączniki, sugerujące pewne słabości charakteru węgierskiej arystokracji, które być może dałoby się wykorzystać operacyjnie”.
To mogłoby wstrząsnąć całym biurem. Najpewniej Dave’owi Bruce’owi nie udałoby się zachować niemal doskonałej wyniosłości. Możliwe, że by się zaczerwienił albo nawet rozkaszlał. Do filuternych myśli dołączyła też nader poważna refleksja, że decyzją o udaniu się na Węgry dostatecznie już skomplikował swoją sytuację, aby zaogniać ją innymi wybrykami. Czy trzeba było jeszcze jakichś dowodów, iż jego postawa nie licuje z powagą stanowiska?
Mówiąc szczerze, jego postawa istotnie pozostawiała wiele do życzenia. Czy teraz, zamiast gapić się na nieprzyzwoite zdjęcia, nie powinien zastanawiać się, jak wydobyć Vollmera i Dyera tak, aby nie trzeba było ich „likwidować”?
Odłożył na miejsce albumy i zaczął zasypiać, myśląc o tym, co właśnie postanowił zrobić, aczkolwiek ostateczna decyzja miała zapaść dopiero po zasięgnięciu opinii Ferniany’ego i dowódcy komandosów.
Ferniany powinien zjawić się tu jutro koło południa wraz z dwoma Węgrami, płachtami sygnałowymi i radiem. W domku było dostatecznie wiele miejsca, aby pomieścić Ferniany’ego i jego towarzyszy na czas, jakiego Londyn — będzie potrzebował, aby ruszyć tyłek i przysłać grupę operacyjną, co potrwać mogło maksimum pięć dni.
Von Heurten–Mitnitz i hrabina wrócą dziś do Budapesztu. Żaden problem, hrabina nie była mu do niczego potrzebna; rozkazała służbie, aby wykonywała jego polecenia. Nie sądził też, by ktokolwiek mógł żywić jakieś podejrzenia z tego powodu, że dyplomata i hrabina spędzili kilka dni w domku myśliwskim na krótko przed ucieczką więźniów czy przed niewytłumaczalną eksplozją w szybie kopalnianym.
Prosty zbieg okoliczności sprawił, że mniej więcej w tym samym czasie hrabina gościła wysokiego urzędnika MSZ Rzeszy w swej leśnej posiadłości. Prawdziwym problemem było wyrwanie Erika i profesora z rąk Węgrów bez wielkiego tumultu i zgiełku. Zaniepokoiła go informacja Standartenführera Müllera, że SS i gestapo poszukują, i to zaciekle, obu uciekinierów.
W więzieniu św. Gertrudy zaroi się od funkcjonariuszy obu tych formacji, ledwie tylko okaże się, iż dwaj więźniowie zniknęli, i to za sprawą — co nietrudno będzie ustalić — profesjonalnego oddziału komandosów brytyjskich lub amerykańskich.
Pachnąc niczym węgierska kurtyzana, Canidy po przebudzeniu kilka minut leżał na wznak, w nadziei że może, jak to się już nieraz zdarzało, nieświadomość przeanalizuje we śnie problem, czego efektem będzie gotowe rozwiązanie na jawie.
Niestety.
Poszukał lampki, zapalił, usiadł na łóżku, a potem wstał i nałożył ubranie myśliwskie, które miał na sobie poprzedniego dnia. Przejdzie się na polanę wybraną do zrzutu i zobaczy, jak wygląda o świcie, po czym wróci do domu i zakrzątnie się wokół śniadania.
Kiedy wszedł do centralnego pokoju, poczuł, że jest w nim ktoś jeszcze i że ten ktoś go obserwuje. Nikłe światło pochodziło od żaru na kominku; rozejrzał się, ale nie mógł nikogo dostrzec.
Wtedy z wysokiego fotela obok kominka podniósł się Alois, łowczy. Był ubrany jak do wyjścia i najwyraźniej noc spędził w fotelu, pełniąc swego rodzaju wartę. Na ramiona miał zarzuconą opończę, w ręku trzymał karabin.
— Dzień dobry! — przywitał się Canidy, na co Alois odpowiedział pomrukiem. — Potrzebna mi latarka.
Alois wyglądał na skonfundowanego. Canidy odegrał oświetlanie sobie drogi latarką. Alois kiwnął głową i wyszedł z pokoju. Po chwili wrócił z dwiema lampkami, dużą i małą. Wyciągnął obie ręce, każąc Canidy’emu wybrać. Ten wziął większą i podszedł do drzwi. Kiedy uporał się z łańcuchem i zamkami, zorientował się, że Alois stoi tuż za nim.
Skądś z daleka dobiegł odgłos silnika samolotowego.
W świetle latarki Canidy zobaczył ślady zostawione poprzedniego dnia na śniegu; ruszył za nimi ku polanie, nieustannie czując tuż za sobą obecność Aloisa. Pilnując drogi, niezbyt się wsłuchiwał w dźwięk silnika, aż nagle ten rozległ się całkiem blisko.
Canidy zadarł głowę.
„Cholera, zupełnie jak Gooney Bird!”
Ruszył kłusem, potykając się w śniegu i ślizgając.
Przejaśniło się na tyle, że widać było całą polanę i jeszcze kawałek dalej. Samolotu ani śladu i dopiero, kiedy Canidy nadstawił ucha, wychwycił oddalający się odgłos silników.
„Cokolwiek to było, z pewnością nie leciało do nas. Gooney Bird?! Co za absurd! Nie ma mowy zresztą, żeby załatwili wszystko tak szybko. Wyszedłem w oczach Aloisa na durnia”.
Popatrzył na rosłego Węgra i wzruszył ramionami, ale w tym samym momencie dźwięk silnika zaczął znowu narastać, na chwilę przygasł, po czym zaraz stał się potężniejszy.
I znienacka od strony polany, gdzie wycięto drzewa, pojawił się Gooney Bird, z ogłuszającym hukiem przemknął jakieś sześćdziesiąt metrów nad ziemią, błysnął amerykańskimi gwiazdkami i — tyle go było widać.
Alois tylko sapnął.
Canidy poślinił dwa palce, podniósł w górę, aby potwierdzić swe odczucie, że wiatr ciągnie od przecinki i strumienia.
Pobiegł do stosu drewna. Mdłe lśnienie przy ziemi pochodziło pewnie od bańki z naftą. Z bliska okazało się, że to dwudziestolitrowa puszka ze znakiem Shella. Najpierw musiał zerwać pieczęć na zakrętce, ale szybko cofnął dłoń i cisnął blaszankę na stos.
— Strzelaj, Alois! — zawołał.
Węgier zmarszczył brwi.
— Paf! Paf! — krzyknął Canidy, imitując strzelanie. Alois niewiele chyba rozumiał, ale podniósł broń. — Tak, tak! Pif–paf! Strzelaj! Schiessen!
W oku Aloisa pojawił się błysk zrozumienia. Rozległ się wystrzał, puszka podskoczyła, a Canidy poczuł zapach ropy. Pojawił się malutki języczek ognia, ponieważ jednak ropa wciąż wyciekała, puszka stanęła w ogniu i natychmiast zajął się cały stos drewna.
„Cholera! Mam nadzieję, że się nie poddali! I że zobaczą ogień!”
Trudno go było nie zobaczyć. Huczący, jasny płomień strzelał wysoko.
Zrezygnowany Canidy pomyślał, że samolot jednak zniknął, gdy Gooney Bird wyskoczył znad drzew z wysuniętym podwoziem i opuszczonymi klapami, leciał wolno, na granicy przeciągnięcia. Nagle z zaskakującą szybkością z kadłuba wypadło pięć kształtów, a potem jeden po drugim otworzyły się spadochrony i wolno popłynęły w kierunku ziemi. Pilot wciągnął podwozie, podniósł klapy i maszyna zniknęła z pola widzenia.
„Gooney Bird! Jakim cudem doleciał tak daleko?”
Canidy z nieodłącznym Aloisem za plecami rzucił się w kierunku pierwszego spadochroniarza, który właśnie lądował. Wysoki, postawny facet krzyknął z bólu.
— Kurwa mać! Znowu złamałem tę pieprzoną kostkę! Kurwa mać!
— Was hat ihr gesacht? — spytał Alois w łamanej niemczyźnie.
— Że złamałem cholerną kostkę — wyjaśnił Janos, tym razem po węgiersku.
Alois uśmiechnął się, nachylił nad leżącym, wziął go w ramiona jak chłopaczka, po czym spojrzał pytająco na Canidy’ego. Gdy ten nie zareagował, powiedział coś po węgiersku do Janosa, który przetłumaczył:
— Chce mnie zanieść do lasu, OK?
Canidy pokiwał głową.
— Ja!
Pozostali skoczkowie wyzwalali się ze spadochronów i pospiesznie je składali. Canidy zauważył, że wszyscy mieli karabinki kaliber .30 ze składaną kolbą.
— Major Canidy! — zawołał jeden z nich.
— Zwinięte spadochrony rzućcie w ogień, a po… Urwał, gdyż znowu usłyszał silniki samolotu.
„Sprzęt! Dlaczego nie wyrzucili go po ostatnim skoczku?” C–47 wyleciał znad drzew, znowu z opuszczonymi klapami i podwoziem, ale tym razem niżej niż poprzednio.
„Jak przeciągniesz, będziesz musiał tu lądować, ty fiucie!!!” Pilot zmniejszył obroty i maszyna dotknęła ziemi, odbiła się, ale koła zaraz znowu przywarły do gruntu. Z podwozia poszedł dym, pewnie coś w nim trzasło.
„Niech cię cholera, Dolan! Jakbym chciał, żebyś lądował, powiedziałbym wyraźnie. Za stary z ciebie wyga na takie popisy!”
Kiedy jednak Canidy podbiegł do otwartych drzwi Gooney Bird, z podłogi spojrzały nań nieruchome oczy komandora podporucznika Johna Dolana.
Było deszczowo, mgliście i wydawało się mało prawdopodobne, aby tego dnia pojawił się jakikolwiek kurier z Waszyngtonu. Poprzedniego dnia C54 z Korpusu Transportu Powietrznego lądował w Prestwick w Szkocji, ale było już za późno na kontynuowanie lotu do Londynu.
Niemniej jednak rano nadciągnął nad Szkocję strumień arktycznego powietrza i niebo przejaśniło się na tyle, że C–54 mógł wystartować, lecz nad Londynem pogoda wciąż była fatalna. Ostatecznie pilot wzbił się w powietrze, w nadziei że zanim doleci do stolicy, także tam warunki się poprawią.
Na Croydon postanowiono „rozpalić ognie”. Teoria powiadała, że jeśli nie licząc się z kosztami, rozpalić rozstawione wzdłuż pasa pojemniki z benzyną, powstałe ciepło sprawi, iż masy powietrza zaczną unosić się w górę, rozpędzając zarazem mgłę. W praktyce płonące ognie stanowiły dla pilota dodatkowy znak nawigacyjny. Jasne punkty informowały, że gdzieś tam jest lotnisko, a jeśli zeszło się odpowiednio nisko i miało się trochę szczęścia, można też było znaleźć pas.
Pilot C–54, który w cywilu latał w TWA i niejednokrotnie musiał odszukiwać San Francisco we mgle, znalazł Croydon przy drugim podejściu. Kiedy kołował do hangaru, padało tak mocno, że niewiele mógł dostrzec przez szybę. Ludzie prowadzący go po płycie mieli wszyscy żółte skafandry i spodnie, przypominając żeglarzy, którzy zabłąkali się na lotnisko.
Pierwszy na schodkach pokazał się starszy bosman sztabowy, trzymający w każdej ręce jeden pakunek, a na dodatek po jednym jeszcze pod każdą pachą. Na jego widok w kierunku maszyny ruszył austin princessa. Bosman otworzył przednie drzwi, rzucił przesyłki na siedzenie, po czym otworzył tylne drzwi i znieruchomiał.
— Wsiadaj, wsiadaj, Ellis! — zawołał ze schodków pułkownik William Donovan.
— Tak, tak, Ellis — przyłączył się z samochodu podpułkownik Edmund T. Stevens. — Nie warto moknąć.
Ellis zajął miejsce w austinie, a już po chwili Donovan sadowił się obok niego.
— Cześć, Ed — powiedział do Stevensa, podając mu rękę. — Jak tam?
— David prosił, by przekazać, że on także wyjechałby po ciebie, gdyby tylko mógł.
Stevensa zaskoczyła odpowiedź Donovana, który jako prawnik nawet nieprzyjemne rzeczy potrafił wyrazić w delikatny sposób.
— I bardzo dobrze, że nie wyjechał. Lepiej, żeby na razie schodził mi z oczu!
Nachylił się i opuścił szybę oddzielającą kierowcę od reszty samochodu.
— Miła damo, czy zechciałaby pani podjechać pod terminal i tam zostawić nam wóz? Bardzo przepraszam, że wyrzucam panią na deszcz.
— Tak jest, sir! — odrzekła sierżant WRAC.
— Niech przyślą po panią inny samochód — powiedział Stevens.
— Mogę jechać autobusem, sir!
— Proszę posłuchać pułkownika Stevensa — odezwał się Donovan. — Od autobusu jest kawał drogi na Berkeley Square.
Austin zatrzymał się tuż obok wejścia do hali lotniska, sierżant wyskoczyła, zatrzasnęła za sobą drzwi i w dwóch skokach znalazła się wewnątrz terminalu. Jej miejsce za kierownicą zajął Ellis.
— Zapomniała torebki — oznajmił.
— Nie ma sprawy — rzekł Donovan. — Na pewno będziemy na Berkeley Square, zanim ona tam dotrze. Dobrze, ruszajmy!
— Tak jest, sir! — powiedział Ellis, a zapuszczając silnik, przypomniał: — Okienko jest opuszczone, sir.
— W porządku, chcę, żebyś ty także słyszał.
Donovan odczekał, aż austin znalazł się na A 23, przez Thornton Heath kierując się ku Tamizie.
— Ellis, zjedź w jakąś mniej ruchliwą ulicę — polecił.
Ellis wykręcił w najbliższą przecznicę, a wtedy Donovan zwrócił się do Stevensa:
— Oficjalnym powodem mojej wizyty jest próba załagodzenia zadrażnień między tobą a brytyjskimi operacjami specjalnymi. „Na najwyższe szczeble dotarły skargi”, że trudno się z tobą współpracuje i w ogóle przeszkadzasz w ich subtelnych operacjach. Co jest tylko dowodem na to, że dobrze wykonujesz moje polecenia.
— Jakieś konkrety?
— — Nie, nic konkretnego, tylko ogólne skargi na trudności we współpracy, co, jak rozumiem, znaczy tyle, że nie dopuszczasz ich do naszej spiżarki i jesteś głuchy na kompetentne rady profesjonalistów. Możliwie jak najszybciej zorganizuj spotkanie z nimi.
— Dzisiaj po południu?
— Bardzo dobrze. I niech to odbędzie się na naszych śmieciach, na Berkeley Square albo w Whitbey House. Absolutnie nie mogą odnieść wrażenia, że stawiam się u nich na dywaniku.
— Może być Dorchester?
— Jak najbardziej. Także drinki i zakąski.
— Zajmie się tym Dancy. Albo nie, jeszcze lepiej Charity. Jest na Berkeley Square.
Donovan chrząknął z aprobatą.
— Ellis, widzisz tam radio? — spytał Stevens.
— Tak jest, sir.
— My jesteśmy Birddog. Wywołaj Foxhunt, to kapitan Dancy, i powiedz jej, żeby Charity przygotowała w Dorchesterze na wpół do piątej malutki, ale gustowny koktajl. Szczegóły potem.
— Aye, aye, sir — odparł Ellis i sięgnął po mikrofon.
— Napoleon powiedział, że dobry żołnierz to żołnierz najedzony — mruknął Donovan. — Ale niektórych żołnierzy trzeba karmić hors d’oeuvres. — Stevens zachichotał. — Prawdziwym jednak powodem mojego przyjazdu — ciągnął pułkownik — jest chęć obserwacji z bliska tego, co się dzieje na Węgrzech. Najnowsze informacje, Ed!
— Jak zapewne wiesz, Canidy zażądał grupy operacyjnej. Zrzucono ją dzisiaj koło piątej nad fanem. Na razie żadnych nowych wiadomości.
— Dzisiaj rano? Tak szybko?! Jak ci się to udało?
— Stan Fine i młody Douglass przerzucili ich do Kairu jednym z B–17, które mamy do operacji Afrodyta.
— A skakali z B–25 Canidy’ego? Młodego Douga wziąłeś, żeby go pilotował?
— Taki był pomysł, ale potem coś się popsuło. W ostatnim raporcie Wilkins meldował, że do zrzutu wykorzystająC–47, za sterami siądą Dolan i młody chłopak, którego pożyczyliśmy z Korpusu Lotniczego, a Doug i Fine polecą B–25 na Vis.
— Skąd wzięli C–47? — spytał Donovan i natychmiast dodał: — Nie sądziłem, że ma taki zasięg.
— Nie ma. Joe Kennedy wyjaśnił mi, że główny zbiornik można zasilać z beczek umieszczonych na pokładzie. To cholernie niebezpieczne, ale zdaje się, że tak właśnie zrobili. Wilkins pożyczył C–47 w Kairze.
Donovan chrząknął.
— Trzeba zacząć rozważać złe scenariusze — powiedział. — Po pierwsze, a mówiąc szczerze jestem zdziwiony, że jeszcze do tego nie doszło, w każdym razie nic o tym nie wiemy, Niemcy demaskują Vollmera i Dyera…
— Przepraszam, Bill…
— Nie przerywaj, Ed, daj mi skończyć. W tej sytuacji trzeba się modlić, aby uznali, że chodzi nam o wiedzę Dyera związaną z silnikami rakietowymi, nie zaś, że próbujemy wyłuskać ludzi potrzebnych do budowy bomby nuklearnej.
— Tak, sir.
— Drugi zły wariant to złapanie Canidy’ego. Niemcy się orientują, to trzeba założyć, że jest tutaj numerem trzy, niezależnie więc od jego wiedzy i tak dojdą do wniosku, że bardzo nam zależy na Dyerze i że w całej sprawie chodzi o coś znacznie poważniejszego, niż się na pierwszy rzut oka wydaje. — Stevens milczał. — Muszę wyznać, Ed, że popełniłem błąd w ocenie sytuacji — ciągnął Donovan. — Powinienem był rozkazać, dochodzę do wniosku, żeby w celu minimalizacji strat poświęcić Vollmera i Dyera. — Stevens nadal się nie odzywał. — Czy też zorganizować ich likwidację. Teraz jestem pewien, że tak trzeba było postąpić. W tej chwili mamy dwa wyjścia. Po pierwsze, wydać rozkaz Canidy’emu. Nie wiem, czy to skuteczny sposób. Skoro udał się tam bez rozkazów, czy mówiąc ściśle — na przekór rozkazom, wątpię, aby wykonał polecenie, które z całą pewnością mu się nie spodoba.
— Canidy nie jest głupcem — lojalnie zauważył Stevens.
— Bywają chwile, kiedy nie jestem tego taki pewien. Drugie rozwiązanie to zbombardować więzienie, aby Niemcy nie mogli wydobyć niczego z Vollmera ani Dyera.
— Canidy myśli o czymś podobnym. Zażądał C–2.
— Ja mam na myśli bombardowanie lotnicze — wyjaśnił Donovan. — Nalot na Budapeszt, eskadra B–17 nie znajdzie głównego celu, więc zaatakuje cel alternatywny. Pécs. Codziennie zdarza się coś podobnego.
— Rozumiem, że to ewentualne rozwiązanie, gdyby inne nie wyszły? — spytał Stevens.
— Bombardowanie odbędzie się jutro, jeśli pozwoli pogoda.
Jeśli nie, to pojutrze. Zapewniono mnie, że ponieważ obrona przeciwlotnicza wokół Pécsu jest bardzo słaba i samoloty będą mogły nadlecieć na niskim pułapie, więzienie z siedemdziesięciopięcioprocentowym prawdopodobieństwem zostanie zrównane z ziemią.
— Cholera!
— Ja nie widzę żadnego alternatywnego rozwiązania. A ty?
— Nie, Bill — odrzekł po dłuższej chwili Stevens.
— Wtedy wzrasta prawdopodobieństwo, że Canidy i grupa wrócą bezpiecznie.
— Tak jest.
— A kiedy wezmę się za niego, prawdopodobnie pożałuje, że nie został na Węgrzech.
— Pozwolę sobie wyrazić opinię, że Canidy wybrał rozwiązanie, które w danym momencie wydawało mu się najsłuszniejsze.
Teraz Donovan pomilczał chwilę, a potem rzekł:
— Dziwię się, że mówisz coś takiego, Ed. Sądziłem, że zdążyłeś już zdać sobie sprawę, iż z punktu widzenia BSS „słuszność” nie ma nic do rzeczy. My robimy to, co musi być zrobione, obojętne: słuszne czy niesłuszne. — Donovan odrobinę podniósł głos. — Ellis, teraz już możesz jechać najkrótszą drogą na Berkeley Square.
Na miejscu Helene Dancy wręczyła im rozszyfrowaną wiadomość.
ŚCIŚLE TAJNE
OPERACYJNA BEZZWŁOCZNA
C–47 O TRZY GODZINY PRZEKROCZYŁ PRZEWIDYWANY
CZAS PRZYLOTU STOP ZAPAS PALIWA SKOŃCZYŁ SIĘ
OKOŁO ÓSMEJ CZASU LONDYŃSKIEGO STOP NALEŻY
PRZYJĄĆ ŻE SAMOLOT STRACONY STOP PONIEWAŻ NIE MA
POTWIERDZENIA ZRZUTU NALEŻY PRZYJĄĆ ŻE AKCJA SIĘ
NIE POWIODŁA STOP BRAK KONTAKTU ZE STERNIKIEM
I APTEKARZEM STOP CZEKAM NA ROZKAZY STOP
APTEKARZ II
Obaj popatrzyli sobie w oczy.
Stracili C–47 z Dolanem i Douglassem, i to zanim doszło do desantu.
— Każ mu wracać — powiedział Donovan. — I niech Wilkins zorganizuje załogę, która dostarczy tu z powrotem B–17. Może przynajmniej tego nie stracimy.
„Drum” płynął na powierzchni. Tutaj, nieopodal wschodniego wybrzeża Mindanao, ryzyko, że okręt podwodny zostanie zauważony na powierzchni przez japońskie samoloty lub łodzie patrolowe, było ogromne, ale w głębinach nie mógł podjąć próby nawiązania kontaktu radiowego z amerykańskimi partyzantami.
W warunkach, gdy na zasadnicze niebezpieczeństwo wystawione były losy okrętu, komandor podporucznik Edwin R. Lennox powinien stać na mostku, aby stamtąd wydawać rozkazy, lecz obecnie na mostku znajdował się jego zastępca porucznik Bill Rutherford, sam zaś dowódca jednostki wraz z kapitanem Whittakerem i porucznikiem Hammersmithem śledził, jak Joe Garvey stara się nawiązać łączność z Siłami Zbrojnymi USA na Filipinach.
Kiedy Lennox dowiedział się, że Joe Garvey nie jest wcale kamerzystą zaczął się zastanawiać, jak dobry jest z niego radiooope — rator i jak ten wyglądający na chłopaczka marynarz będzie sobie dawał radę na Mindanao.
Odpowiedź na pierwsze pytanie przyszła już po kilku dniach rejsu. Główny radiowiec „Drum”, pod którego opiekę został oddany Garvey, stary wyga morski, który łatwo nie komplementował byle kogo, sam z siebie poinformował, że „ten Garvey to zna się na rzeczy”. Pochwała nie byłaby większa, gdyby porównał chłopaka do Marconiego.
Lennox kilka razy widział ich, jak ślęczeli nad rozłożonymi na stole wnętrznościami radiostacji i wymieniali między sobą całkowicie tajemnicze dla postronnego słuchacza uwagi. Lennox wiedział jednak, jaki problem usiłują rozgryźć. Oddziały na Mindanao miały domowej roboty radio i nawiązanie z nimi kontaktu mogło się okazać trudne. Drugą kwestią było radio, które Garvey miał zabrać ze sobą na brzeg, a które pozwoliłoby Fertigowi komunikować się z Australią, Hawajami i Stanami. Samo urządzenie, nie do końca przetestowane, ważyło ponad trzydzieści kilogramów, a oprócz nadajnika i odbiornika obejmowało też generator prądu, który napędzało się pedałami.
Przede wszystkim jednak trzeba było w sposób niezrozumiały dla Japończyków powiadomić partyzantów, gdzie i kiedy pojawi się na brzegu Mindanao grupa Whittakera.
Joe Garvey dwukrotnie wysłał krótką wiadomość, odczekał, a kiedy nie otrzymał potwierdzenia, znowu dwukrotnie ją nadał.
KFH DO WYZB
DLA GENERAŁA FERTIGA
DOTYCZY: RĘCZNEGO ZEGARKA
CYTAT POLO DZISIAJ SIĘ ZJAWI NA PÓŁNOCNO–
PORTORYKAŃSKI KOKTAJL KONIEC CYTATU
POTWIERDŹ ODBIÓR
Komunikat, jak wyjaśnił Whittaker, dotrze do starszego sierżanta George’a Withersa, z którym Whittaker był na Bataanie, a który teraz znajdował się na Mindanao. Przed rozstaniem Whittaker dał mu swój zegarek.
Whittaker, nazywany „Polo” z racji swego zamiłowania do tego sportu, był też pewien, że Withers oraz Fertig bez trudu odgadną, iż „koktajl” oznacza „czas koktajlowy”, a więc porę pomiędzy piątą po południu a dziewiątą. Kiedy będąjuż wiedzieć, gdzie zamierza wylądować Whittaker, powinni czekać aż do chwili, gdy wygaśnie ostatnia nadzieja. Informacja o miejscu została przekazana w sposób nader wyrafinowany.
— Z czym kojarzy ci się Portoryko? — spytał Whittaker.
— Z rumem — odpowiedział bez namysłu Lennox.
— A w kategoriach geograficznych?
— Chyba z San Juan.
Whittaker chciał wylądować na Mindanao na północ od niewielkiej mieściny San Juan koło godziny szóstej, na krótko przed zachodem słońca.
— Oni będą szukali znaczenia geograficznego — powiedział z przekonaniem Whittaker. — Nie, nie, ze zrozumieniem informacji nie powinno być kłopotu.
— Proszę, proszę — rzekł Lennox. — Czyżbyś zakładał, że mogą być jakieś inne kłopoty?
— Nie otrzymaliśmy odpowiedzi, co może znaczyć, że nie działa albo radio Garveya, albo Fertiga lub też że Fertig nie słucha. Jest jeszcze gorsza możliwość: że Japończycy ich zabili albo pojmali.
— Co zatem zrobisz, jeśli nie będzie odpowiedzi? — spytał Lennox. — Jutro jeszcze raz nadasz komunikat?
— Zastanawiałem się nad tym. Sygnał jest tak silny, jak twierdzi Garvey, że obejmuje całą wyspę, co znaczy, że mogli go odebrać inni Amerykanie albo przynajmniej zaprzyjaźnieni Filipińczycy, którzy powiadomią Fertiga. Sygnał z pewnością zarejestrowali też Japończycy i nie mogę dać im zbyt wiele czasu do namysłu. Lądujemy dzisiaj o szóstej.
Lennox kiwnął głową, myśląc, że po raz pierwszy od początku rejsu Whittaker podjął decyzję, nie pytając go o zdanie.
— W takim razie pójdę na mostek — powiedział. — Chyba że jestem ci jeszcze do czegoś potrzebny.
— Nie, nie — odrzekł Whittaker, ale w momencie gdy Lennox kładł rękę na drabince, po całym okręcie rozniósł się dźwięk dzwonka, a z głośnika rozległ się głos spikera:
— Japoński samolot, dziewięćdziesiąt stopni, trzy mile. Zanurzenie!!!
Porucznik Hank Darmstadter podszedł do Canidy’ego, który, klęcząc, przykładał ucho do klatki piersiowej komandora podporucznika Johna Dolana.
— Nie żyje? — spytał Hank.
Canidy, nie wstając z klęczek, wyprostował się i kiwnął głową.
— Po jaką cholerę lądowałeś? — spytał.
— Miał atak niedaleko Kairu, gdy lecieliśmy z Vis — rzekł Darmstadter, a potem odpowiedział na pytanie: — Sam nie mogłem wyrzucić worków ze sprzętem.
W drzwiach samolotu pokazało się dwóch komandosów. Zrzucili z siebie czarne kombinezony i jeśli nie liczyć karabinów, wyglądali jak normalni cywile.
— Chryste Panie! — mruknął jeden na widok Dolana. Canidy wstał i rozejrzał się za czymś, czym mógłby przykryć ciało, ale niczego nie zobaczył.
— Daj im sprzęt — polecił Darmstadterowi, po czym spojrzał na komandosów: — Weźcie wszystko do lasu. Pewnie nie macie łopaty?
— Komplet sprzętu saperskiego — rzekł jeden nich, zarzucając sobie worek na plecy. — Nawet piła mechaniczna.
— A C–2? — spytał Canidy.
— Sto kilogramów w kilogramowych klockach — odparł zapytany i, uginając się pod ciężarem, potruchtał w kierunku lasu, z którego właśnie nadbiegło dwóch innych.
— Porucznika strasznie boli — wykrztusił jeden. — Można mu dać morfiny?
— Na razie nie! — warknął Canidy. Tamten rzucił Canidy’emu złe spojrzenie.
— On cierpi jak jasna cholera. W ogóle nie powinni mu byli pozwolić na skakanie z tą kostką.
— Na razie żyje. Ale nie potrwa to długo, jeśli szybko nie usuniemy tego grata! — Canidy popatrzył na Darmstadtem. — Dasz radę stąd wystartować?
— Jasne! — rzekł pewnym siebie głosem Darmstadter. Nagle w głowie Canidy’ego błysnęła myśl, która przerodziła się w pytanie:
— Pod obciążeniem?
— Jakim?
— Oprócz tej piątki jeszcze trzy osoby.
— Tak — kiwnął głową Darmstadter i przewidując następne pytanie, dorzucił: — Paliwa mam jeszcze na dwie godziny. Jeśli uda mi się znaleźć Vis, jest jakieś pół godziny rezerwy.
— Jak to: „Jeśli uda mi się znaleźć”?
Darmstadter kiwnął głową w kierunku drzwi; z nieba powoli opadały duże płaty śniegu.
— Dolan prowadził, obserwując drogi, tory, rzeki. Ja teraz nie będę widział ziemi, a nie jestem pewien, czy na samym kompasie znajdę Vis.
— Taki śnieg długo nie potrwa — zapewnił Canidy, ale w duchu pomyślał: „Tylko tego nam było trzeba: śniegu!”
Lecz już w następnej chwili zorientował się, że sprawa ma się wręcz odwrotnie: właśnie śniegu było im trzeba. Zakryje ślady po lądowaniu, a pokrywa gruba nawet na pięć centymetrów nie przeszkodzi w starcie.
— Dobra — mruknął — rozejrzę się, gdzie schować to pudło.
Stojąc pośrodku polany i patrząc, gdzie przerwa między drzewami była dostatecznie duża, aby wtoczyć tam samolot, jednocześnie zastanawiał się, czy na pewno jego decyzja, aby wydostać się stąd przy użyciu Gooney Bird, była oparta na obiektywnych racjach (on w przeciwieństwie do Darmstadtera bez trudu znajdzie Vis), czy też zareagował podświadomie jak tonący marynarz, który widząc szalupę ratunkową, stara się do niej za wszelką cenę dostać i nie zwraca uwagi na to, że jest już przepełniona i dodatkowy ciężar może ją zatopić.
Odegnał od siebie te wątpliwości: decyzja zapadła i dalsze zastanawianie się nad nianie miało sensu. Zobaczył dobre miejsce na ukrycie maszyny, której silniki mruczały na jałowym biegu. Darmstadter wychylał się z okna, czekając na instrukcje. Canidy, machając rękami, poprowadził go tak daleko, aż prawe śmigło znalazło się o pół metra od pnia sosny. Trzech członków grupy operacyjnej przypatrywało mu się, trudno ocenić: z zainteresowaniem czy w przekonaniu, że zupełnie zgłupiał.
— Powiedzieliście, że macie piłę mechaniczną. Natnijcie jak największych konarów i zakryjcie maszynę.
— Nie lepiej spalić? — odezwał się ten, który mówił o bólu Janosa. — Szczególnie że ogień już jest.
— Każdy ma prawo do jednego pytania. Ty swoje wykorzystałeś i następnego nie chcę już słyszeć. A odpowiedź brzmi: będziemy się stąd ewakuować na pokładzie Gooney Bird.
— Przecież stąd nie da się wystartować — rzucił wyzywająco oponent Canidy’ego.
— Każdy ma prawo także do wyrażenia jednej opinii. Następnym razem odezwiesz się dopiero, odpowiadając na moje pytanie.
Spadochroniarz spojrzał gniewnie na Canidy’ego, ale nic nie powiedział.
— Na pokładzie jest dodatkowy system paliwowy, beczka dwustulitrowa. Chcesz, żebym ją usunął? — spytał Darmstadter.
— Wywalić wszystko, co nie jest niezbędne.
— Masz na myśli także komandora Dolana? — zaperzył się Darmstadter.
— Nie, Dolana zabieramy ze sobą.
Kiedy Canidy i Alois wprowadzali, pół niosąc, Freddy’ego Janosa do dużego pokoju, w drzwiach stanęła gospodyni i zakryła usta dłonią, trudno powiedzieć: ze współczucia czy ze strachu.
— Majorze — powiedział zakłopotany Janos — chyba zaraz będę rzygał.
— Jak tylko położymy cię do łóżka, dam ci coś przeciwbólowego — obiecał Canidy. — Powiedz jej, żeby o wszystkim zapomniała.
Dotaszczyli Janosa do łóżka, w którym spał Canidy, i ułożyli na wznak. Canidy najdelikatniej, jak potrafił zdjął but i grubą wełnianą skarpetę rannego. Janos musiał mieć gdzieś w swoich rzeczach parę cywilnego obuwia. Buty spadochroniarskie, jak się okazało, nie ochroniły kostki, fioletowej teraz i napuchniętej, nie było jednak widać żadnej kości nienormalnie napinającej skórę.
Canidy otworzył płaskie metalowe pudełko, wyjął z niego ampułkę z morfiną i napełnił strzykawkę. Podciągnął Janosowi nogawkę i zrobił zastrzyk w łydkę. W ten sposób morfina podziała odrobinę później, ale lepsze było to niż zadawanie Janosowi dodatkowego bólu i przewracanie go, aby się dostać do pośladka.
— Za minutę, dwie powinno być lepiej — stwierdził Canidy. — Niedługo wracam.
— Niedobrze mi.
— Niech ci przyniesie coś do rzygania. — Canidy ruchem brody wskazał Aloisa.
Musiał teraz odszukać hrabinę i von Heurtena–Mitnitza. Uznał, że w zaistniałej sytuacji nie można tracić czasu na pukanie do drzwi i grzeczne czekanie na odpowiedź.
Znalazł ich w trzecim pokoju, schowanych pod puchową kołdrą.
— Dzień dobry — odezwał się.
Helmut von Heurten–Mitnitz poderwał się na łóżku i sięgnął po leżącego na stoliku walthera, ale zrobił to tak gwałtownie, że kołdra się zsunęła i ukazała nagość obojga.
Hrabina mogła uchodzić za ucieleśnienie klasycznych kanonów piękna, dyplomata był chudym, kościstym mężczyzną, o słabo owłosionych piersiach.
— Co się stało? — z wściekłością w głosie spytał von Heurten–Mitnitz, opuszczając lufę pistoletu i usiłując przykryć hrabinę.
— Jest nasza grupa.
— Ferniany?
— Nie, grupa operacyjna. Zrzucono ich jakieś pół godziny temu. Powinniście się ubrać i jak najszybciej wyjechać.
„Na razie nic im nie będę mówił o Gooney Bird”.
— Wszystko poszło dobrze? — spytała hrabina.
— Jeden żołnierz złamał nogę w kostce. Przynieśliśmy go tutaj.
— Gdzie jest teraz?
— W moim łóżku.
Hrabina wyśliznęła się spod kołdry, odwróciła się do Canidy’ego plecami i narzuciła na siebie nocną koszulę. Wsunęła na nogi pantofle, potrząsnęła imponującą falą rudych włosów i wyszła z sypialni.
Von Heurten–Mitnitz też wstał i zaczął się ubierać. Czy to nagi, czy w bieliźnie — podkoszulek gimnastyczny, szerokie kalesonki i skarpety na podwiązkach — był nader nieefektowny.
— Mamy też trupa — oznajmił Canidy.
— Co się stało?
— Naturalny zgon. Atak serca.
Niemiec nie wydawał się zdetonowany tą wiadomością, co odrobinę zaskoczyło Canidy’ego.
— Co zrobicie z ciałem? I z tym… rannym? Co mu jest?
— Kontuzja kostki. Jeszcze się nie zdecydowałem. W tej chwili najważniejsze, abyście pan i hrabina jak najszybciej dotarli do Budapesztu.
— Ma pan rację.
Canidy wrócił do swojego pokoju.
— Wylądował samolot — powitała go ni to pytaniem, ni to stwierdzeniem hrabina, która nachylała się nad nieprzytomnym Janosem.
Z pewnością powiedział jej Alois, a ona powtórzy teraz wszystko von Heurtenowi–Mitnitzowi.
— Tak — potwierdził Canidy.
— Von Heurten–Mitnitz pojedzie do Budapesztu, ale ja zostanę. Lepiej, żebym była na miejscu, na wypadek gdyby pojawił się ktoś… ktoś z oficjeli.
— A ja wolę, żebyście możliwie jak najprędzej pojechali oboje do Budapesztu.
Zignorowała jego słowa.
— Zaraz znajdami gumową opaskę. Niewiele możemy mu pomóc; trzeba mocno obwiązać kostkę, a potem ją unieruchomić.
Canidy w milczeniu pokiwał głową.
Do pokoju wszedł von Heurten–Mitnitz, któremu na pięty następował Alois.
— Samolot wylądował na polanie — poinformowała go hrabina.
Von Heurten–Mitnitz spojrzał zdumiony na Canidy’ego.
— Sprawny?
— Tak?
— I chcecie nim odlecieć?
— Jeśli się uda.
— To weźcie ze sobą Beatrice.
— Ja zostanę tutaj, podczas gdy ty pojedziesz do Budapesztu — oznajmiła hrabina. — Ale z nimi nie polecę.
Von Heurten–Mitnitz zmarszczył brwi.
— Nie ma mowy, żeby nikt się nie dowiedział o tym, co tu się stało.
— W takim razie musimy zabrać i ciebie — stanowczo stwierdziła hrabina.
— A moim zdaniem jest duża szansa, że nikt niepowołany nie dowie się ani o zrzucie, ani o samolocie — rzekł Canidy.
Von Heurten–Mitnitz pokręcił głową.
— Nieprawdopodobne.
— Pana i hrabiny nie zbudziły dwa przeloty i lądowanie. — Dyplomata mruknął coś gniewnie, ale nic nie odpowiedział. — Hrabino, nie chcę się niepokoić, co się z panią dzieje, podczas gdy my będziemy starali się wydobyć Erika i profesora ze Świętej Gertrudy. Dlatego niech się pani zbiera i jedzie razem z Helmutem do Budapesztu.
Przez chwilę patrzyli sobie w oczy.
— Dobrze — zgodziła się. — Tylko jeszcze zobaczę, co mogę dla niego zrobić.
Ruchem głowy wskazała Janosa.
Dwadzieścia minut później opel admirał ruszał spod domku. Śnieg już nie padał; Canidy zastanawiał się, czy to wystarczyło, aby zakryć ślady lądowania i odtaczania C–47.
Nie było jeszcze Ferniany’ego, poszedł więc się rozejrzeć.
Ferniany zajechał pod domek myśliwski pick–upem Tatra z brezentową plandeką. Canidy poinformowany przez Aloisa wyszedł na spotkanie. Razem z Fernianym przyjechało trzech Węgrów z ruchu oporu.
Jest „mały problem”, oznajmił Ferniany. Radiopelengacyjne pojazdy Niemców lub Węgrów — tego nie udało się ustalić — namierzyły nadajnik, z którego podawał współrzędne pola zrzutu. Ponieważ w okolicy zaroiło się od wojska i policji, wolał się wynieść, zanim tamci wpadną na trop radiostacji, co zresztą nastąpiło dość szybko. W efekcie w ręce policji wpadły płachty sygnalizacyjne i radio.
— Skąd samochód? — spytał Canidy.
Ferniany wzruszył ramionami.
— Ukradliśmy.
— Jak zamierzacie się go pozbyć?
Spojrzenie Ferniany’ego świadczyło o tym, że zastanawiał się nad tą kwestią.
— Jak będzie po wszystkim, zostawimy go gdzieś na ulicy.
— A jak pan myślisz, często ktoś kradnie samochód w Budapeszcie, żeby go potem porzucić w Pécsu? Nie przyszło panu do głowy, że policja może się tym zainteresować? Albo że SS, wiedząc już, że gdzieś kręcą się ludzie wyposażeni w radiostację, bardzo zainteresuje się faktem, iż samochód, który ukradziono w Budapeszcie, odnalazł się w Pécsu?
— To zostawimy go w lesie — odrzekł niepewnie Ferniany. — Albo zakopiemy.
— Szkoda już się stała. Jak tylko grupa wydobędzie naszych z więzienia, niech pan usunie stąd ten samochód. Najlepiej niech go pan zostawi gdzieś na ulicy w Budapeszcie.
Ferniany, zdaje się, też zrozumiał, że kradzież samochodu była złym posunięciem. Gdyby ich złapano albo chociaż z jakiegokolwiek powodu zatrzymano po drodze, nawet najgłupszy policjant węgierski powiązałby ukradziony wóz z wykryciem porzuconej radiostacji.
— Powiedział pan, zdaje się, majorze, „jak tylko grupa”?
— Tak, tak powiedziałem.
— Bez płacht sygnalizacyjnych i bez radia nie ma co liczyć na zrzut. Musimy wszystko załatwić sami.
— Ma pan jakiś plan?
— Więzienia są budowane po to, aby ludzi trzymać w środku — powiedział Ferniany z takim namaszczeniem, jak gdyby objawiał wiekopomną prawdę.
— No i?
— Od siódmej wieczorem do piątej rano jest tam tylko sześciu ludzi: pięciu strażników i profos. I tylko jeden strażnik pilnuje garażu, gdzie trzymają motocykle i samochody.
— Ciężarówki, którymi przewożą więźniów do kopalni i z powrotem?
— Tak.
— Czy zatem chce pan obezwładnić strażnika, wziąć jedną z tych ciężarówek, zajechać pod więzienie, może odrobinę wcześniej niż zwykle, ale pana wpuszczą, jak poznają auto, rozwalić wartowników, by potem uciec z Vollmerem i profesorem?
— Wyczuwam w pana głosie jakiś sarkazm.
— I słusznie. — Canidy chwilę odczekał, po czym znów się odezwał: — Vollmera i Dyera trzeba wydostać tak, żeby nie wzbudziło to jakichkolwiek podejrzeń, że są kimś więcej niż zwykłymi kombinatorami. Jak panu się wydaje, co sobie pomyślą pieprzeni esesmani i gestapowcy o spekulantach, do których odbicia rozpętuje się małą wojnę? Postawił pan sobie takie pytanie w tej swojej durnej łepetynie?
Ferniany poczerwieniał z gniewu.
— Wiesz co, Canidy? — wybuchnął, zapominając o regulaminowej formie zwracania się do przełożonego. — Z chęcią bym ci powiedział, żebyś się odpierdolił.
— Na szczęście coś cię powstrzymuje — wycedził Canidy.
— Nic, tylko się czepiasz i czepiasz. Cokolwiek zrobię, zawsze jest niedobrze. — Ferniany na chwilę zamilkł, ale wściekłości nie mógł poskromić. — No i świetnie! Załatwiaj wszystko sam! Ciekawe, jaki ty będziesz miał wspaniały pomysł!
— Sam popatrz, co nerwy robią z człowiekiem. Ale plama! W głosie Canidy’ego był jakiś dziwny, jakby filuterny ton.
— Jaka znowu plama?
— Zwracasz się do przełożonego niecenzuralnymi słowami w obecności podwładnych. — Canidy ruchem głowy wskazał Aloisa i trzech konspiratorów. — I co oni sobie teraz pomyślą?
Ferniany dojrzał na twarzach całej czwórki pełne podekscytowania zainteresowanie, toteż nie mógł powstrzymać się od uśmiechu.
— Panie majorze, z najwyższą chęcią posłucham jaki plan pan raczył ułożyć — służbiście wyrecytował Ferniany. — I na koniec dorzucił: — Sir.
Naczelny Dowódca Sil Zbrojnych USA na Filipinach wspiął się na drzewo. Nie było duże, nie mógł się więc wspiąć nazbyt wysoko, był to jednak zdecydowanie najlepszy punkt obserwacyjny na małej skarpie wzniesionej nad wąskim paskiem plaży.
Zapadał zmierzch. Za piętnaście minut będzie już zupełnie ciemno. Poruszanie się w dżungli było trudne, a po zmroku — niemal niemożliwe.
Mimo to Fertig rozpaczliwie wręcz pragnął, żeby coś się wydarzyło. Dlatego zjawił się tu osobiście na czele absurdalnie dużego oddziału. Chciał mieć świadków tego, jak jego marzenia się spełniają.
Przyłożył do oczu jedyną lornetkę, jaką dysponowały Siły Zbrojne USA na Filipinach. Raz jeszcze tak uważnie przepatrzył całe morze, że oczy aż zaszły mu łzami; zaczął się zastanawiać, jak w trakcie powrotu wyjaśnić, dlaczego sławetna, hucznie zapowiadana pomoc jednak się nie pojawiła.
Nic nie wystawało nad powierzchnię morza.
Ktoś trącił go nogą; spojrzał poirytowany. Sierżant Withers ze łzami w oczach wskazywał trzęsącą się ręką w kierunku plaży.
Bliżej brzegu, niż Fertig uważał to w ogóle za możliwe, wynurzał się z wody okręt podwodny. Woda nadal spływała po obłych bokach, ale na kiosku widać było ludzi, a nad nimi właśnie rozwijała się flaga.
Także i Fertig poczuł łzy w oczach.
— Niech to cholera, są! — wykrzyknął Withers.
Na pokładzie okrętu pełno było teraz ruchu. Marynarze rozstawili się na nim, z luków wynurzały się jakieś przedmioty.
Naczelny Dowódca SZUSANF ześliznął się z drzewa i ze skarpy. Wydawało mu się, że trwało to całą wieczność, lecz w istocie już po pięciu minutach na fali zakołysała się gumowa łódź. Kilkunastu ludzi Fertiga wbiegło w morze aż po pachy, aby pomóc w lądowaniu, co, jak się wydawało, przyszło im z niejakim trudem.
W końcu ktoś wyskoczył z łódki do wody, a Fertig ruszył na jego spotkanie. Wysoki, przystojny mężczyzna podbiegł do niego, rozbryzgując wodę, zatrzymał się, zasalutował i zameldował:
— Panie generale, kapitan Whittaker z Korpusu Lotniczego Wojsk Lądowych USA.
— Witam na Mindanao, kapitanie — odpowiedział Fertig i sprężyście zasalutował. Miał nadzieję, że z powodu ciemności Whittaker nie dostrzeże łez na jego policzkach.
— A sierżant Withers, sir?
Fertig wskazał drugą łódkę, którą Withers przy pomocy innych holował do brzegu, także z pewnym wysiłkiem.
— Przepraszam, sir! — wykrzyknął Whittaker i pobiegł do łódki, od której zaraz powrócił, trzymając na ramionach jakąś niewielką postać.
— Wyślij B! — polecił, postawiwszy małego marynarza na piachu.
Latarka w ręku Joe Garveya rozbłysła raz długo i trzy razy krótko. Na okręcie natychmiast błysnęło światło sygnalizacyjne, Garvey zaś wydobył z kieszeni notes i spiesznie zanotował znaki.
— O co chodzi? — zainteresował się Fertig.
— „B” to „bezpiecznie na brzegu, ze sprzętem i w kontakcie z Siłami Zbrojnymi na Filipinach” — wyjaśnił Whittaker.
— Sir — odezwał się Joe Garvey. — „Drum” nadaje: „Aloha. Z Bogiem”.
Na okręcie tymczasem flaga zjechała w dół, nikogo nie było na mostku, a fale zaczęły zalewać pokład. Jedno było pewne: skoro mógł przypłynąć jeden okręt podwodny, mogą też inne.
— Moim ludziom jakoś ciężko idzie wyciąganie tych łodzi, kapitanie — zauważył Fertig.
— Mamy dla pana lekarstwa, generale — poinformował Whittaker. — Także broń i amunicję. Oraz milion dolarów w złocie. Ile waży milion dolarów, można się przekonać dopiero wtedy, kiedy holować forsę za gumową łódką wyposażoną w silnik o mocy pięciu koni.
Ciężarówka Tatra lewym błotnikiem zgrzytnęła o kamienie w tunelu łączącym więzienny dziedziniec z ulicą. „Odrobinę mocniej niż zwykle”, pomyślał Vollmer oparty plecami o ścianę kabiny. Samochód raz jeszcze szarpnął, po czym zatrzymał się i zaczął cofać.
„Co znowu, do cholery?”
Ale biegi znów zgrzytnęły, tatra ruszyła naprzód i znalazła się na ulicy.
W nocy padało, ale nie bardzo, tyle że błoto pokryła warstewka białego puchu. Vollmer wolałby gołoledź, bo wtedy jazda do kopalni była bardziej emocjonująca. Doszedł do wniosku, że wszyscy kierowcy wożący więźniów do kopalni i z powrotem mieli jedną wspólną cechę: wydawało się, że prowadzić nauczyli się przed tygodniem, a niedostatki umiejętności usiłowali pokryć, jadąc możliwie jak najszybciej.
Na śliskim bruku już parę razy udało im się wylądować w rowie albo też walnąć w coś na tyle mocno, aby zderzak wbił się w oponę. Potem następował cudowny popis węgierskiego temperamentu, połączony z podejmowaniem absolutnie niewłaściwych działań, aby na przykład wyciągnąć ciężarówkę z rowu.
Czasami zwłoka zabierała nawet dwie godziny. Było to znacznie lepsze niż zajmowanie się osłami w kopalni i dlatego Vollmer z utęsknieniem czekał na gołoledź. Tym razem spotkało go rozczarowanie; kierowca zmieścił się w zakręcie, z którego już trzy czy cztery razy ciężarówka wypadała, gdyż tylnym kołom nie udawało się zostać na drodze.
Mieli jeszcze chyba kilometr do kopalni, gdy kierowca wcisnął hamulce, samochód wpadł w lekki poślizg i zatrzymał się. Vollmer nie mógł wyjrzeć nad kabiną, nie wiedział więc, co się dzieje. Usłyszał okrzyk po węgiersku; zrozumiał, że wszyscy mają wysiąść. Jak zwykle. Czekał ich spektakl pod tytułem „Uruchamiamy ciężarówkę”, tyleż zabawny, co opóźniający przybycie do kopalni, a zatem i skracający czas pracy.
Ledwie jednak zeskoczył ze skrzyni, natychmiast się zorientował, że wszystko wcale nie jest jak zwykle.
Ciężarówkę zatrzymali węgierscy cywile zbrojni w pistolety; dwaj eskortujący policjanci leżeli posłusznie na ziemi z rękami podniesionymi nad głową. Na oczach Vollmera do tego samego zostali zmuszeni kierowca ciężarówki i jego pomocnik.
Jeden z mężczyzn z pistoletem kazał więźniom ustawić się w trój szeregu, popychając opieszałych lufą, a następnie drugi wyciągał pojedyncze osoby, bezceremonialnie szarpiąc je za ramię.
„Byłoby to może i zabawne, gdybym tylko wiedział, o co chodzi”.
W tej chwili poczuł dłoń na swoim barku i został dość mocno popchnięty na przód samochodu. Teraz już wiedział, co ich zatrzymało: zwalone drzewo. Początkowo pomyślał, że je ścięto, ale zaraz zorientował się, że zrobił to ktoś, kto wiedział, jak posługiwać się primacordem.
Wokół maski było więcej Węgrów. Jeden, w dużym czarnym kapeluszu, kogoś mu przypominał.
— Nie znasz mnie — rzucił półgłosem Canidy, gdy ustawiono przed nim Vollmera.
Ten tylko uśmiechnął się, ale nic nie powiedział.
— Nie mamy dużo czasu. Kto z pozostałych uciekłby, gdyby miał możliwość?
Vollmer milczał zakłopotany.
— Nie słyszałeś? Który z nich jest ciężkim przestępcą? — ponowił pytanie Canidy.
Vollmer rozumiał, że z jakiejś nie znanej mu przyczyny odpowiedź jest ważna.
— Żaden nie popełnił zbrodni. Gdyby nie kombinowali, umarliby pewnie z głodu. Nie ma tu morderców.
— Cholera! Jest pośród nich profesor Dyer?
Vollmer obejrzał się.
— Drugi od prawej. W okularach.
Canidy przywołał gestem ręki jednego z Węgrów i odezwał się do niego po angielsku.
— Żadnych bandytów. Trzeba wziąć kilku na chybił trafił. Poznałeś Dyera?
— Tak, ale on chyba mnie nie poznał.
— I dobrze. Ruszaj przodem i każ wytoczyć samolot.
— Macie tu samolot? — nie potrafił powstrzymać okrzyku Vollmer.
— Weź też ze sobą tego krzykacza — polecił Canidy.
Rozległ się trzask, po nim głośniejszy i jeszcze głośniejszy. Na drogę zwaliło się następne drzewo ścięte przez primacord.
— Chodźmy, poruczniku — powiedział mężczyzna, któremu Canidy wydał polecenie.
Obaj zeskoczyli z drogi i po chwili zniknęli w lesie.
Droga prowadziła przez strome, zalesione wzgórza i gdy dotarli na miejsce, Vollmer był spocony i zadyszany.
Nie było widać żadnego samolotu; tylko na skraju polany stało dwóch Węgrów z dwoma największymi końmi, jakie Vollmer widział w życiu. Były tak ogromne, że z pewnością pociągnięcie wozu nie stanowiło dla nich żadnego problemu, ale nie zauważył w pobliżu niczego do pociągnięcia. Kiedy jednak przeszli przez polanę, dojrzał w niewielkim zaśnieżonym pagórku okrągłe czerwone światełko i zorientował się, że spogląda na koniec statecznika poziomego. Spomiędzy drzew wyszedł amerykański pilot w kurtce A–2 i z thompsonem w ręku.
— To Vollmer — powiedział Ferniany do Darmstadtera. — Drugi zjawi się z Canidym.
Darmstadter popatrzył na Vollmera z niekłamanym zainteresowaniem.
„Cała awantura o tego szczeniaka w niebieskim kombinezonie?”
— Cześć — odezwał się Vollmer.
Darmstadter rozejrzał się, gdzie odłożyć thompsona, i ostatecznie zawiesił go na mosiężnym kolcu uprzęży jednego z koni. Ferniany zerknął na niego sceptycznie, ale wzruszył ramionami, schował swój pistolet do kieszeni kurtki i także zabrał się do usuwania zaśnieżonych konarów.
Kiedy spod przykrycia wynurzył się ogon samolotu, Ferniany przywiązał linę do tylnego koła, a konie wyciągnęły maszynę spomiędzy drzew na tyle daleko, aby można ją było obrócić.
Pół godziny zabrało usuwanie gałęzi z C–47. Niektóre przymarzły do skrzydeł i kadłuba, inne utknęły między ruchomymi częściami klap i stateczników.
Darmstadter sprawdził silniki, ruszyły bez kłopotów, lecz wkrótce okazało się, że lód osadził się na linkach sterujących klap. Darmstadter pozwolił pracować silnikom, aż uzyskały temperaturę roboczą, potem je wyłączył. Zaczął usuwać lód z lotek, podczas gdy Vollmer i Ferniany zajęli się skrzydłami, młotkami odstukując z nich zmarzlinę. Szybko stwierdzili, że najlepiej stawać na nią stopami lub uderzać pięściami; dostatecznie elastyczne aluminium uginało się, lód pękał i trzeba było tylko zgarniać jego kawałki.
Ciągle jeszcze oporządzali samolot, gdy pojawiła się następna grupa: węgierscy konspiratorzy, Canidy, Dyer i sześciu kompletnie oszołomionych złodziejaszków od Świętej Gertrudy.
— Zwijajcie się, ruszamy! — rozkazał Canidy. — Załadujcie ich na pokład!
— Zabieramy wszystkich? — spytał z niedowierzaniem w głosie Vollmer.
— Niespodziewana emigracja. Na pokład!
Canidy stał przy drzwiach, gdy więźniowie, komandosi i Dyer wsiadali do samolotu. Pozbierał broń i przekazał konspiratorom. Darmstadter uruchomił jeden silnik, a potem drugi.
— Wsiadaj, Erik — polecił Canidy i spojrzał w oczy Ferniany’emu. — Ostatecznie okazało się, że mniejszy z ciebie dupek, niż się wydawało na początku. Trzymaj się.
— Az ciebie jest nie dupek, tylko dupas — odciął się Ferniany, klepnął Canidy’ego w ramię i odbiegł, żeby znaleźć się w odpowiedniej odległości od śmigła.
Canidy wdrapał się do środka Gooney Bird, a wtedy Darmstadter pokołował na koniec polany. Kiedy obracał maszynę, Canidy zajął miejsce drugiego pilota.
Darmstadter zablokował hamulce, po czym rozpędził oba silniki do mocy startowej. Gooney Bird cały dygotał. Darmstadter zwolnił hamulce i samolot zaczął się toczyć: najpierw wolniutko, ale z każdą chwilą przyspieszał, nie na tyle jednak, aby oderwać się od ziemi.
Na krańcu polany Darmstadter pociągnął na siebie ster. Szybkość była za mała; groziło przeciągnięcie. Opuścił dziób maszyny; opadała w kierunku strumienia zgodnie ze spadkiem terenu, ale nie leciała. Kiedy jednak Darmstadter ponownie poderwał ją do góry, zaczęła się wznosić.
— Nieźle! — rozległ się w słuchawkach głos Canidy’ego.
Darmstadter spojrzał na niego, podejrzewając ironię, ale zobaczył triumfalnie uniesiony kciuk. Chwilę później na twarzy Canidy’ego pojawiło się zdumienie, a palec wskazał w okno.
Szesnaście B–17 leciało w pięciu kluczach na wysokości jakichś dwóch tysięcy pięciuset metrów. Luki bombowe były otwarte i dokładnie w tym momencie z kadłubów zaczęły wypływać strumienie dwustupięćdziesięciokilogramowych bomb.
— Nalot na Pécs — stwierdził Darmstadter. — Co tam jest takiego ważnego, żeby wysyłać cały dywizjon B–17?
Canidy zignorował pytanie.
— Trzymaj się ziemi — powiedział. — Kurs jeden dziewięć zero.
Do gabinetu Davida Bruce’a wkroczył porucznik Joseph P. Kennedy, całkiem podobny — pomyślał pułkownik Donovan — do ojca, gdy ten był w tym samym wieku.
— Cześć, Joe — powiedział Donovan. — Co u ciebie?
— Ciężko. — Kennedy uniósł paczkę trzymaną w ręku. — Rzeczy osobiste Dolana. Nie wiedziałem, co z nimi zrobić.
— Ja je wezmę — odezwał się starszy bosman sztabowy Ellis. — Przekażę je osobie z najbliższej rodziny.
— A ma jakąś? — spytał Kennedy. — Nigdy od niego o niej nie słyszałem.
— Chyba jest jakiś brat czy siostra — wtrącił Donovan.
— A co z Darmstadterem? Ja mam napisać list czy dowódca jego oddziału? Oficjalnie był przydzielony do Dywizjonu Mieszanego 503.
„Już zaczyna myśleć o obowiązkach dowódcy”, z uznaniem pomyślał Donovan, a głośno odparł:
— Zrób to sam, Joe. Żadnych szczegółów, ale daj do zrozumienia, że zgłosił się na ochotnika do wykonania bardzo ważnego zadania. — Po chwili dodał: — Dopóki nie mamy jednoznacznego potwierdzenia, musimy użyć formuły „zaginął w akcji”, chociaż to może niepotrzebnie budzić nadzieję.
— Tak jest, sir.
Donovan wciąż ociągał się z decyzją, czy uznać, że utracili także Dicka Canidy’ego i Ferniany’ego. Na razie też byli tylko „zaginieni w akcji”, ale może lepiej, żeby nie żyli. Zanim radiostacja BSS bezpowrotnie zamilkła, nadała jeszcze: „Nadajnik namierzony. Bezpośrednie zagrożenie”.
Najrozsądniej było uznać, że Ferniany’ego złapano w Budapeszcie. Jeśli tak i miał szczęście, nie żył. Jeśli tak i szczęścia nie miał, znajdował się w rękach SS, a wtedy mogło trochę potrwać, zanim uznawszy, że wyciągnęli już niego wszystko, zastrzelą go. Albo powieszą na strunie fortepianowej.
Jeśli wpadł w łapy SS, należało przypuszczać, że wyśpiewał wszystko, między innymi, kim jest i gdzie znajduje się Canidy. To z kolei znaczyło, że zdemaskowani zostali von Heurten–Mitnitz, hrabina Batthyany i cała siatka węgierska.
Vollmer i profesor Dyer najprawdopodobniej zginęli. Ostatni B–17 miał na pokładzie fotografa; zdjęcia pokazywały, że z więzienia i okolicznych zabudowań nie został praktycznie kamień na kamieniu.
Canidy żył wprawdzie może i ukrywał się gdzieś w lasach wokół Pécsu, ale nie mogło to trwać zbyt długo. „Cóż za obrzydliwy aspekt tej profesji”, myślał Donovan, „nadzieja każe przypuszczać, że zginął. Jeśli nie żyje, Niemcy nic z niego nie wyciągną”.
Donovan postanowił osobiście napisać list do wielebnego doktora George’a Cartera Canidy’ego, kiedy uzna, że kwestia jest przesądzona. Uświadamiał sobie, jakie to byłoby ważne dla Dicka, aby ojciec wiedział, że syn zginął, ratując czyjeś życie, a nie odbierając je. W pewnym sensie tak było i Donovan chciałby ten element wyeksponować.
Należało też poinformować Ann Chambers. Formalnie nie miała prawa do takiej wiedzy, ale względy prawne nie były tu najistotniejsze. Donovan zamierzał ją powiadomić osobiście, a to znaczyło, że rozmowa musi się odbyć w ciągu kilku najbliższych godzin, przed jego odlotem do USA.
— Rozumiesz chyba, Joe — powiedział — że teraz ty ponosisz odpowiedzialność za operację Afrodyta?
— Tak jest, sir.
— Stan Fine po powrocie zajmie miejsce Canidy’ego. Będziesz podlegał bezpośrednio jemu.
— Tak jest, sir.
— Chodzi o coś więcej niż tylko schrony okrętów podwodnych w Saint Nazaire.
— Tak podejrzewałem.
Donovan spojrzał uważnie na Kennedy’ego.
— Polecę pułkownikowi Stevensowi, aby cię wprowadził we wszystkie szczegóły.
— Tak jest, sir.
— Tak, tak, Joe — mówił Donovan jakby do siebie. — Ofiar nie da się uniknąć. Zresztą nie wszystko poszło źle. Dostaliśmy potwierdzenie, że Jimmy Whittaker bezpiecznie dotarł na filipiński brzeg.
— Sir?
Głos Kennedy’ego pełen był zdumienia.
„Bardziej jestem poruszony tym, co się stało, niż chciałbym się przed sobą przyznać. Po co to powiedziałem? Przecież Kennedy nie znał planów związanych z Whittakerem”.
— To trochę niezgodne z zasadami, Joe — stwierdził. — Ta informacja nie była niezbędna. Chyba nie chciałem, żeby nas ogarnął bezgraniczny pesymizm.
— Jimmy znowu musiał płynąć na Filipiny? — spytał Kennedy.
— Zgłosił się na ochotnika.
„Sam wiesz, ile w tym prawdy. Właściwie nie dałeś mu żadnej innej możliwości, więc faktycznie musiał”. Otworzyły się drzwi i weszła kapitan Dancy.
— Przecież mówiłem, żeby mi nie przeszkadzać — warknął Donovan. — Muszę na przyszłość zamykać drzwi na klucz, żeby mieć trochę spokoju?
Dancy nic nie odpowiedziała, ale jej twarz pokryła się rumieńcem. Bez słowa położyła przed Donovanem kartkę papieru z nadrukiem ŚCIŚLE TAJNE, zrobiła w tył zwrot i wyszła z gabinetu.
„Jestem wściekły na siebie, a rzucam się na nią!”
ŚCIŚLE TAJNE
OPERACYJNA BEZZWŁOCZNA
OD: STACJA VII
DO: BSS LONDYN DO RĄK WŁASNYCH BRUCE’A
I STEVENSA
MIĘŚNIAK ORAZ PUSZKA JEDEN ŻYWI I CALI
W STACJI VII STOP GOONEY BIRD DO STACJI
VIII STOP BEZZWŁOCZNIE SAMOLOT ZE STACJI
VIII DO LONDYNU DLA SZEŚCIU WĘGIERSKICH
KRYMINALISTÓW PLUS ZWŁOKI KMDR JOHNA
DOLANA STOP
CANIDY
ŚCIŚLE TAJNE
Dopiero po dłuższej chwili Donovan odzyskał głos. Podał wiadomość Kennedy’emu ze słowami:
— Wstrzymaj się, Joe, z listem do rodziny Darmstadtera, zanim wszystko wyjaśnimy. Jak skończysz, pokaż Ellisowi.
— Węgierscy kryminaliści? To jakiś kryptonim? — spytał Kennedy.
— Ja go w każdym razie nie znam — odparł Donovan.
— Co mogło się stać z Dolanem? — mruknął półgłosem Ellis.
— Zdaje się, że się przyjaźniliście, tak? — spytał Donovan.
— Czy się przyjaźniliśmy? Raczej nie, chociaż może tak. Dwaj starzy marynarze. Lubiłem go.
W drzwiach znowu stanęła kapitan Dancy.
— Tak jest, sir.
— Po pierwsze, Helene, przepraszam za swoją arogancję.
— Nic się nie stało, sir. „Nadal jest dotknięta”.
— Skontaktuj się z Wilkinsem; niech da Canidy’emu wszystko, czego ten zażąda, kiedy już do niego dotrze.
— Tak jest, sir.
— Nie wiesz, co to za „węgierscy kryminaliści”?
— Nie, sir. Zapewne uznano, że ta wiedza nie jest mi potrzebna, sir.
— Zdaje się, że i ja jestem w tej samej sytuacji.
Donovan uśmiechnął się do kapitan Dancy, a ona po chwili odpowiedziała uśmiechem.
— W takim razie, sir, należy chyba przyjąć, że major Canidy z sobie tylko znanych powodów wiezie ze sobą sześciu węgierskich kryminalistów — odrzekła.
Donovan zachichotał.
— Czy jeszcze coś, sir?
— Porucznik Kennedy dostarczył rzeczy osobiste komandora Dolana. Ustalisz, komu z rodziny je przesłać.
— Już to sprawdzałam, ale na nic nie trafiłam. Będę dalej próbować. Czy to wszystko, sir?
— Gdybyś uznała, że ta wiadomość może zainteresować Ann Chambers, przekaż jej, że Dick Canidy jest w drodze powrotnej do Londynu.
Starszy sierżant sztabowy Ellis był zmęczony, nieogolony i otępiały. C–54 Korpusu Transportu Powietrznego lądował na Anacostii prawie czterdzieści godzin po starcie z Londynu, Ellis zignorował jednak polecenie pułkownika Donovana, aby „jechał do domu i trochę się przespał, bo nie ma do załatwienia niczego takiego, co nie mogłoby poczekać do jutra”.
Zawsze było coś nie cierpiącego zwłoki.
— Jakoś nieszczególnie wyglądasz, Ellis — powitał go Staley.
— Nieszczególnie też się czuję. Czemu nie jesteś w mundurze z nowymi naszywkami?
— Komandor Douglass powiedział, że chyba lepiej, aby zrobił to oficjalnie pułkownik Donovan.
— Ma rację.
— Wiem, że tobie to zawdzięczam.
— Starzy chińscy marynarze powinni trzymać sztamę — rzekł Ellis. — Poza tym jesteś już w trochę za poważnym wieku na mata. Coś interesującego?
— Sternik żyje i ma się dobrze. Wczoraj przyszła operacyjna bezzwłoczna z Londynu. O co chodzi?
— Cholernie dobra wiadomość, a dlaczego, tego nie musisz wiedzieć. Pułkownik będzie bardzo zadowolony.
— Whittaker bezpiecznie wylądował na Filipinach — poinformował Staley.
— To już wiemy.
— I działa radio. Kupa wiadomości od Fertiga.
— Coś jeszcze?
— Dwie wiadomości bezpośrednio do ciebie — powiedział Staley odrobinę speszony. — Telegram otworzyłem, bo myślałem, że to coś pilnego. Leży na spodzie.
Spod stosu papierów Ellis wydobył kopertę Western Union.
TELEGRAM WESTERN UNION
RZĄD USA WASZYNGTON DC 16.00 23 LUTEGO
ST. SIERŻ. SZTAB. JOHN R. ELLIS
NARODOWY INSTYTUT ZDROWIA
W/M
SEKRETARZ MARYNARKI WOJENNEJ Z NAJGŁĘBSZYM
ŻALEM INFORMUJE, ŻE PAŃSKI PRZYJACIEL
KMDR PPOR. JOHN DOLAN POLEGŁ
W TRAKCIE WYKONYWANIA ZAMORSKIEJ MISJI.
WSZELKIE SZCZEGÓŁY ZOSTANĄ PANU
PRZEKAZANE. NIEBAWEM SKONTAKTUJE SIĘ Z PANEM
URZĘDNIK MARYNARKI, ABY UZGODNIĆ KWESTIE
SPADKOWE.
FRANK KNOX, JUN.
SEKRETARZ MARYNARKI WOJENNEJ
— Cholera, to znaczy, że nie miał żadnej rodziny.
— To znaczy, że dostajesz dziesięć tysięcy dolarów z ubezpieczenia — odparł Staley, a Ellis spojrzał na niego z niesmakiem.
— Jest także do ciebie list. Tam, gdzie był telegram. Ellis rozerwał kopertę. Krótki tekst, bez daty.
Ellis!
Doświadczenie nabyte w wojsku podpowiada mi, że prędzej czy później jeden z tych wypchanych torpexem gratów rozpieprzy się ze mną na pokładzie. Skoro trzymasz to w ręku, miałem rację. Żadnych histerii. Lepiej w ten sposób, niż siedzieć w Domu Emerytowanego Marynarza i czekać, kiedy nadejdzie ta chwila.
Mam kuzyna, ale nigdy nie lubiłem skurwysyna .
Gdybym Ciebie nie wyznaczył na spadkobiercę, on dostałby po mnie ubezpieczenie.
Wychyl przy jakiejś okazji jednego za mnie. Trzymaj się
John B. Dolan
John B. Dolan
Emerytowany pilot Latających Tygrysów
Tymczasowy komandor podporucznik
Ellis złożył list i umieścił na powrót w kopercie.
— No i co? — spytał Staley.
— Ogolę się i zmienię mundur, a potem jadę do kantyny, żeby wychylić parę maluszków. Przyłączysz się?
Poniższe słowa mogą zainteresować tych, którzy czytali też inne moje książki.
Miałem zaszczyt znać Wendella Fertiga, a także innego oficera rezerwy, który zmobilizowany na Filipinach, podobnie jak Fertig podjął walkę partyzancką: majora Ralpha Fralicka. Z tym ostatnim przyjaźniłem się. Dostąpiłem smutnego zaszczytu wygłoszenia mowy nad jego grobem podczas pogrzebu na Cmentarzu Narodowym w Pensacola.
Zawsze byłem oburzony, że dowództwo wojsk lądowych nie dało Fertigowi stopnia wyższego od pułkownika. Kiedy wojska USA powróciły na Mindanao, dowodził trzydziestoma tysiącami uzbrojonych żołnierzy. Trzydzieści tysięcy ludzi to prawie dwie dywizje. Dwugwiazdkowy generał dowodzi dywizją. Generał broni dowodzi korpusem, określanym jako jednostka taktyczna w sile dwóch lub więcej dywizji.
Przypuszczam, że generał brygady Fertig był rozżalony, gdy przyszło mu po wojnie odpinać z pagonów gwiazdkę generalską, aby zastąpić ją srebrnymi orłami pułkownika, ale nigdy nie dał tego po sobie poznać.
Często widywano go w Fort Bragg w Karolinie Północnej, gdzie w towarzystwie pułkownika Arthura „Buhaja” Simona dzielił się swym doświadczeniem z Zielonymi Beretami, a także w innych jednostkach wojsk lądowych USA, między innymi w Fort Rucker w Alabamie, gdzie jego przyjaciel pułkownik Jay D. Vanderpool dowodził Rezerwami Bojowymi Lotnictwa Wojsk Lądowych.
Nie sądzę, aby za wiele było opowieści o tak niewątpliwym bohaterze jak Wendell Fertig, i nie czuję, bym musiał się usprawiedliwiać z tego, że przedstawiłem jego historię dwukrotnie: w tej książce i w Za linią frontu. Tutaj fikcyjny oficer wojsk lądowych dostarczony przez okręt podwodny ląduje na Mindanao, aby nawiązać kontakt z Fertigiem. W Za linią frontu to samo robi fikcyjny oficer piechoty morskiej.
Po opublikowaniu tamtej książki miałem telefon od poirytowanego naczelnego redaktora czasopisma, przypadkowo noszącego ten sam tytuł co moja powieść, a przeznaczonego dla ludzi związanych z operacjami specjalnymi. Redaktor spytał mnie, dlaczego mam coś przeciw Jayowi Vanderpoolowi. Zapewniłem, że nie mam absolutnie nic, a ponieważ wydawało mi się, że nawet się trochę przyjaźnimy z rozmówcą, spytałem, skąd takie podejrzenie.
— Powinieneś chociażby słówkiem o nim wspomnieć.
— Dlaczego?
— Naprawdę nie wiesz?
— Czego?
— To Jaya Vanderpoola wysłano okrętem podwodnym, aby nawiązał łączność z Wendellem Fertigiem.
Istotnie nie wiedziałem.
Przepraszam, Jay. Gdybym wiedział, na pewno bym o tym wspomniał.
W.E.B. Griffin
Buenos Aires, 18 lipca 1999 roku
* Bryn Mawr — elitarna szkoła żeńska, założona pod koniec XIX wieku w Baltimore (przyp. tłum.).
* Oficer marynarki, który wsławił się walką z okrętami brytyjskimi podczas amerykańskiej wojny o niepodległość (przyp. tłum.).