W.E.B. Griffin
William E. Butterworth IV
Sabotażyści
Ostatni bohaterowie #5
The Saboteurs
Tłumaczył Jerzy Łoziński
Cykl „Ostatni bohaterowie” z szacunkiem dedykuję pamięci:
porucznika piechoty Wojsk Lądowych Stanów Zjednoczonych
Ameryki Aarona Banka odkomenderowanego do Biura Służb
Specjalnych (później pułkownika Sił Specjalnych)
23.11.1902–01.04.2004
oraz
porucznika piechoty Wojsk Lądowych Stanów Zjednoczonych
Ameryki Williama E. Colby’ego (później dyplomaty i dyrektora
Centralnej Agencji Wywiadowczej)
04.01.1920–28.04.1996
Nie warto mówić:
„Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy”.
Trzeba po prostu zrobić to,
co konieczne.
Winston S. Churchill, premier Wielkiej Brytanii
Villa del Archimedes
Partanna, Sycylia
25 lutego 1943 roku, 12:15
„Nie chcę umierać w ten sposób” — myślał profesor Arturo Rossi, stanąwszy w drzwiach na końcu wyłożonego kaflami korytarza. „To straszliwie… nieludzkie”.
Wysoki pięćdziesięciopięciolatek, którego oliwkowa skóra była bledsza niż zwykle, czuł, że lada chwila zemdleje z powodu tego, co zobaczył.
Pokaleczone, zdeformowane ciała czterech mężczyzn leżały przytroczone do noszy ułożonych w pokoju. W starej willi, która ze szczytu zbocza spoglądała na Morze Śródziemne, znajdowało się sześć takich pokojów, trzy po każdej stronie korytarza, każdy z zimnego kamienia i z oknem o zewnętrznym parapecie. W innych pokojach leżało ponad trzydziestu mężczyzn, także przywiązanych do noszy, wszyscy żywi, ale ledwo, ledwo.
Ciepła dłoń miękko chwyciła go za ramię i podtrzymała; spojrzał na starego przyjaciela z uniwersytetu w Palermo.
Doktor Giuseppe Napoli, z burzą siwych włosów na głowie, przyprowadził go tutaj, aby na własne oczy zobaczył, czego dopuszczają się członkowie niemieckiej formacji Schutzstaffel–SS.
Szedł śladem wiekowego lekarza, ze zgrozą zaglądając do kolejnych pokojów, a stan znajdujących się w nich ludzi był gorszy w każdym następnym. Aż wreszcie to pomieszczenie… przeniknięte odorem śmierci.
Najgorsze ze wszystkich.
Ciała odziane były w brudne, przepocone i zakrwawione łachmany odsłaniające ręce i nogi, a przeguby i kostki unieruchomiono skórzanymi pętami. Na wszystkich ciałach wykwitała jakaś wysypka. W kilku przypadkach na nogach widać było małe ranki, zakażone i ropiejące, w licznych przypadkach na kończynach jątrzyły się wrzody.
Smród gnijących ciał pogarszał jeszcze — jeśli było to w ogóle możliwe — odór unoszący się z nieopróżnianych cynowych pojemników podwieszonych pod noszami. W nich gromadziła się treść trzewi, spływająca przez wykonane z teutońską starannością otwory.
Rossi szybko obrócił się na pięcie. Miał ściśnięte gardło, po policzku potoczyła się łza.
Było oczywiste, że ci mężczyźni — wszyscy co do jednego Sycylijczycy, o czym powiedział mu przyjaciel — straszliwie cierpieli przez ostatnie dni i tygodnie. Ale wykrzywione twarze zmarłych świadczyły o tym, że także śmierć nie oznaczała dla nich ulgi.
Poczuł, że jego oburzenie — oprócz oczywistej zgrozy w obliczu bezmiernego okrucieństwa — w znacznej mierze wynika z tego, iż jacyś obcy mogli się tak znęcać nad Sycylijczykami w ich ojczyźnie, i to w willi noszącej imię Archimedesa, zapewne najwybitniejszego ze wszystkich Sycylijczyków.
I że mogli to robić, zdało się, z całkowitą bezkarnością.
„Ale co można począć, skoro nikt nawet nie wie, że dzieje się coś takiego?”.
Willa zbudowana przez Normanów przed dziewięcioma wiekami znajdowała się jakieś dziesięć kilometrów od Quattro Canti w Palermo, z jego królewskim pałacem, także wzniesionym przez Normanów, oraz uniwersytetem.
„Dostatecznie daleko, aby krzyki nieszczęśników czy wystrzały pozostawały niezauważone. I wszystko pozostaje w tajemnicy…”.
— Teraz już wiesz… — szepnął Napoli.
Rossi zerknął na przyjaciela, który usta i nos skrył za chusteczką. W jego oczach widać było smutek i trwogę.
Rossi z wolna pokiwał głową i raz jeszcze ogarnął spojrzeniem pokój.
— Niemcy mają tu zarazki żółtej febry — szeptał dalej lekarz. — Wszczepili je aresztowanym… Chyba w jakiejś mierze po to, by pokazać, do czego są zdolni. Obawiam się, że to dopiero początek. Podobno Niemcy w innych miejscach przeprowadzają jeszcze gorsze eksperymenty.
Także i Rossi słyszał takie pogłoski na uniwersytecie rzymskim. Z ust do ust przechodziły wieści o tym, co dzieje się w niemieckich obozach koncentracyjnych kierowanych przez SS. Ludzie traktowani gorzej niż zwierzęta laboratoryjne. Amputacje bez znieczulenia. Obojętnie ciskane na stosy ludzkie kończyny, jakby były kawałkami drewna.
Warunki były tam podobno tak okropne, że — jak głosiła plotka — niemieckich żołnierzy trzeba było przekupywać papierosami, kiełbasą i wódką, aby zgodzili się tam służyć.
„A teraz przenieśli swoje okrucieństwo na Sycylię, której mieszkańcy służą za pożywkę dla wirusa”.
— Skąd biorą tych biedaków? — spytał półgłosem.
— Oberst Müller z SD…
— Sicherheitsdienst?
Napoli pokiwał głową. Rossi wiedział, że SD to wywiadowcza gałąź SS; bez najmniejszych skrupułów wykonywali swe zadania, które polegały na wykrywaniu i likwidowaniu wszelkich zagrożeń dla rządów NSDAP.
— …kazał ich dostarczyć z więzień.
— Mussolini wsadzał do nich wszystkich swoich przeciwników; często byli z mafii.
— Także i z tych duża część jest z mafii. Oberst Müller twierdzi, że z błogosławieństwem II Duce załatwiają na amen. Zniknie jedno zagrożenie i będzie mniej ludzi do wykarmienia.
Rossi przytaknął. To także słyszał w Rzymie. Jeśli nie pomagało się nazistom, było się tylko bezużytecznym ciężarem.
— A w ten sposób jest z nich przynajmniej jakiś pożytek, powiada Müller — dokończył Napoli, a Rossi popatrzył mu głęboko w oczy.
— Do czego właściwie są im te wirusy?
Napoli rozejrzał się nieufnie i odrzekł:
— Mają być na Amerykanów i Anglików.
Rossi z niedowierzaniem pokręcił głową.
— Mówi się, że mogą zająć Sycylię, aby stąd przejść do Włoch i od południa zaatakować Niemcy — ciągnął Napoli. — Hitler jest związany na innych frontach, nie może ulokować tutaj wielu żołnierzy i dlatego szuka innej broni na wypadek inwazji. Ci nieliczni, których tu przysyła, jak chociażby Müller, są naprawdę bezwzględni.
Obaj odruchowo spojrzeli na ciała na noszach.
— Nie cofną się przed niczym — mruknął Rossi. Umilkli na dłuższą chwilę, po czym spytał: — A co z Carlem? Jak on może to znieść?
Doktor Carlo Modica, znakomity matematyk i człowiek wielkiej łagodności, będący już, podobnie jak Napoli, po siedemdziesiątce, od ponad dziesięciu lat kierował uniwersytetem w Palermo. Jako specjalista od metalurgii, Rossi często z nim współpracował. Napoli położył Rossiemu rękę na ramieniu.
— Właśnie ze względu na Carla chciałem, żebyś to zobaczył na własne oczy.
— Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że to wszystko się dzieje za jego przyzwoleniem?
Napoli nie odwrócił wzroku.
— Musisz wiedzieć, Arturo, że oberst Müller bardzo klarownie oznajmił doktorowi Modice, że współdziałanie leży tylko w jego najlepiej pojętym interesie. Podkreślił, że współpraca kogoś równie szanowanego będzie ważną wskazówką dla pozostałych.
Rossi najwyraźniej nie uwierzył.
— Nie obraź się, ale coś takiego wolałbym usłyszeć z ust samego Carla.
Napoli spuścił głowę.
— To nie będzie możliwe.
— Dlaczego?
— Müller mnie wyznaczył na jego miejsce.
— Jak to?
— Carlo robił zastrzyk „pacjentowi”, który… — Napoli chwilę szukał odpowiedniego słowa — …był oporny, doszło do szamotaniny, sprawa nie jest całkiem jasna, w każdym razie Carlo sam sobie wbił igłę.
— Ma żółtą febrę?
— Miał żółtą febrę.
Napoli kiwnął głową w głąb pokoju.
Rossi dokładniej przyjrzał się ciałom, a potem poczuł silny skurcz żołądka, gdyż teraz już rozpoznał zwłoki matematyka.
„Matko Przenajświętsza” — pomyślał Rossi, odruchowo się żegnając.
— Nikt z nas nie jest bezpieczny — półgłosem rzucił Napoli.
Woburn Square
Londyn
25 lutego 1943 roku; 20:10
Major Richard M. Canidy z Korpusu Powietrznego Wojsk Lądowych USA stanowczym krokiem wbiegł po schodach prowadzących do mieszkania numer 16 na pierwszym piętrze Woburn Mansions. Rosły, przystojny dwudziestopięciolatek poruszał się z taką pewnością siebie, że postronny obserwator najpewniej uznałby, że ma przed sobą właściciela. A tymczasem apartament należał do Ann Chambers, pięknej kobiety, z którą łączyły wprawdzie Canidy’ego stosunki bardzo intymne, ale to nie ich wizja była przyczyną jego obecnego pośpiechu.
„Jeśli w tej chwili nie otworzy mi drzwi — myślał — zleję się w portki. Prawie sikam oczami”.
Dobrze wiedział, że w drzwiach był solidny mosiężny zamek z małą zapadką, która — jeśli zwolniona — pod naciskiem sprawiała, iż rygiel wysuwał się z framugi i drzwi można było otworzyć do środka. Cały mechanizm był na dodatek stary i zużyty.
„Są duże szanse, że znowu zostawiła niezamknięte”.
Płynnym ruchem wyszukał w ciemności klamkę, wymacał zapadkę, nacisnął kciukiem i naparł na drzwi.
W drobnym ułamku sekundy elektryczny impuls powędrował od kciuka do mózgu, który, zinterpretowawszy tę informację, u — znał, że zapadka nie ustąpiła, drzwi więc pozostały zamknięte, a jednocześnie ostry ból płynący od prawego barku zaświadczył o tym, iż drzwi ani drgnęły.
„Niech to cholera!!!”.
Kilka razy szarpnął klamką, jednocześnie z pasją naciskając na guzik zapadki. Nic z tego! Nie było sensu atakować twardego drewna coraz bardziej bolącym barkiem. Błyskawicznym ruchem wydobył z kieszeni scyzoryk i wsunął jego ostrze w szczelinę między drzwiami a framugą na wysokości rygla. Teraz kilkoma ostrożnymi ruchami tak nacisnął rygiel, aby zwolnić nacisk sprężyny i… Udało się!
Wskoczył do środka i zatrzasnął drzwi za sobą, a rygiel ze szczękiem powrócił na dawne miejsce we framudze.
W mieszkaniu było ciemno, ale to tylko jeszcze bardziej uczuliło Canidy’ego na słodki, delikatny zapach kobiecego ciała.
Po omacku odnalazł lampę i zapalił.
Mieszkanie, umeblowane starymi sprzętami z miękką tapicerką, składało się z saloniku, z którego było wejście do dwóch małych sypialni, łazienki z toaletą i kuchni. Parkiet z ciemnego drzewa pokrywały grube, wełniane dywany. Na prawo od wejścia znajdował się kominek z marmurowym gzymsem, zwieńczonym kryształowym lustrem o wymiarach metr dwadzieścia na półtora metra.
Canidy bardzo zdecydowanym krokiem ruszył do łazienki.
Sam był zaskoczony tym, jak długo trwało oddawanie moczu; szkoda, że nie odmierzył czasu na zegarku. Gorąco poprzysiągł sobie, że już nigdy nie minie toalety bez rozważenia stanu pęcherza, a także, w jakiej odległości może się znajdować następny kibel.
Skończył wreszcie. Kiedy mył ręce, usta rozdarło gwałtowne ziewnięcie. Teraz spojrzał na zegarek.
„Dopiero kwadrans po ósmej? Cholera, ale długi dzień. Już się obawiałem, że w ogóle się nie wyrwiemy z tej Casablanki. Pewnie wyskoczyła na miasto. Ciekawe, kiedy wróci? Tak się szykowałem na tę noc!” — pomyślał.
Ruszył w kierunku kanapy; przechodząc obok lampy, zgasił światło. Raz jeszcze ziewnął, ułożył się wygodnie i ledwie przytknął głowę do poduszki, natychmiast zasnął.
Kiedy Ann Chambers mijała zaciemniony róg ulicy, poczuła, że obcas grzęźnie w otworze w chodniku. W Londynie pełno ich było po bombardowaniach.
— Cholera! — mruknęła pod nosem z wyraźnym południowym akcentem.
Obcas tak się zaklinował, że stopa wyskoczyła z buta i przez pończochę dotknęła nieprzyjemnie zimnej, kamiennej płyty. Nachyliła się i uwolniła but z potrzasku, ale tylko po to, by stwierdzić, że obcas niemal całkowicie oddzielił się od reszty buta.
Dziewiętnastoletnia blondynka ciężko westchnęła. To była przedprzedostatnia para butów ładnych i naprawdę wygodnych, a nie była pewna, jak szybko pojawią się uzupełnienia, o które napisała do domu. Bardzo wiele chodziła — jak wszyscy w Londynie — więc wygodne obuwie zajmowało wysoką lokatę na liście rzeczy niezbędnych do życia.
Teraz położyła torebkę na chodniku i starannie oddzieliła do końca obcas od podeszwy, a potem, przyklęknąwszy, w wątłym świetle oceniła stopień uszkodzenia; może uda się jeszcze coś naprawić.
Obok niej zatrzymał się elegancko ubrany mężczyzna w średnim wieku.
„Jasne” — pomyślała Ann. „Tylko tego było mi jeszcze trzeba”.
— Przepraszam, młoda damo, czy mogę w czymś pomóc?
Popatrzyła w górę.
— Nie.
— Na pewno?
„Potrzebna mi co najwyżej ochrona przed facetami, którym nie wystarcza proste »nie«.”
— Na pewno.
Poczuł się najwyraźniej urażony, a ona pomyślała, że raczej przesadziła; nie musiała na nieznajomym wyładowywać swojej frustracji z powodu zniszczonego buta.
— Jestem już prawie w domu. Dziękuję.
— Rozumiem — odrzekł i zawrócił na pięcie.
Nie była pewna, czy uda się coś zaradzić; zdjęła drugi but i chociaż płyty chodnika były przeraźliwie zimne, na bosaka dotarła do 16 Woburn Mansions.
Znowu przygnębił ją widok wyrw między budynkami. Niemieckie bomby już zniszczyły sporą część miasta, a każdego dnia ruin przybywało. Tutaj zmiotły dziesięć z dwudziestu czterech budynków, a skwer, ongiś bujny i wypieszczony, zamieniły w otoczone resztkami płotu wertepy, pełne wykopów, z których zabierano piasek do worków; czasem — w razie alarmu lotniczego — pełniły rolę doraźnych schronów.
Budynek 16 Woburn Mansions się uchował, ale okna były zabite dyktą, a fasada z wapienia poczerniała od ognia, który kilkakrotnie szalał na ulicy.
Ann weszła po schodach, wydobyła z torebki klucz, włożyła go w ciężki zamek masywnych, drewnianych drzwi, a po usłyszeniu szczęknięcia nacisnęła kciukiem guzik zapadki, naparła ramieniem na drzwi i weszła do środka.
Westchnęła; jak dobrze być z powrotem w domu. Mieszkanie trudno byłoby nazwać dużym, ale z całą pewnością było wygodne, co obecnie w Londynie, zwłaszcza w okolicach Woburn Place, wcale nie było normą.
A najważniejsze — miała je tylko dla siebie.
Pomieszczenie pod numerem 16 zostało przyznane Chambers News Service. Z sugestią taką szef biura londyńskiego wystąpił do Central London Housing Authority, instytucji zajmującej się rozdziałem kwater, do której — via biuro kwaterunkowe SHAEF (Supreme Headquarters, Allied Expeditionary Force: Kwatery Głównej Zjednoczonych Sił Ekspedycyjnych) — dotarła odpowiednia notatka służbowa z kwatery CNS w Atlancie, stwierdzająca, że lokal potrzebny jest dla pięciu zatrudnionych w Londynie pracownic agencji, których nazwiska zostaną wkrótce dostarczone.
I chociaż istotnie pod numerem 16 Woburn Mansions mieszkał cały obecny w Londynie żeński personel — w osobie miss Ann Chambers — to jednak szef angielskiego biura nie wiedział, że Ann sama napisała notatkę, otrzymawszy delegację do Londynu, i bez trudu zebrała odpowiednie podpisy. Teoretycznie było wprawdzie możliwe, że pojawią się jeszcze nad Tamizą jakieś pracownice Chambers News Service, ale przynajmniej w najbliższym czasie było to mało prawdopodobne.
Sytuacja ta wprawiała Ann w lekkie zmieszanie, gdyż wiedziała, że w Londynie ludzie najczęściej gnieżdżą się w pomieszczeniach znacznie mniejszych od jej mieszkania. Zarazem jednak miała równie silne przekonanie, że natychmiast zrezygnowałaby z tego luksusu, gdyby tylko była pewna, że brak intymnego lokum w niczym nie zaszkodzi miłości jej życia.
Zresztą zawsze sobie powtarzała, że znajdzie jeszcze okazję, żeby jakoś odpokutować to samolubstwo.
Mówiąc szczerze, szef biura podejrzewał, że Ann wykorzystała swoją pozycję, aby stworzyć taką okazję, ale przypuszczenia te wolał zachować dla siebie.
Po pierwsze dlatego, że Ann Chambers była córką właściciela Chambers Publishing Company i Chambers News Service, któremu — jak nietrudno się domyślić — podlegał szef filii londyńskiej.
Po drugie, była akredytowaną korespondentką wojenną, na dodatek bardzo dobrą. Miała niewątpliwy talent, nie bała się ciężkiej pracy i nieprzerwanie dostarczała artykuły, które następnie publikowano na całym świecie. Niezwykłym powodzeniem cieszyła się jej seria „Oblicza Odwagi” pokazująca zwykłych obywateli, z racji wojny pełniących niezwykłe role.
I dyrektor filii miałby komuś takiemu rzucać kłody pod nogi tylko z powodu jakiejś formalnej niedokładności? Szczególnie, że przecież nie mógł wykluczyć, iż już w drodze są jakieś koleżanki Ann. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że wartość Ann dla agencji nie polegała tylko na tym, że była córką Brandona Chambersa; zresztą każdy, kto znał człowieka, uważanego za uosobienie beznamiętnego, kierującego się tylko profesjonalnymi względami biznesmena, nigdy nie podejrzewałby go o nepotyzm.
Bardzo szybko okazało się, że Ann, podobnie jak ojciec, łatwo daje sobie radę z językiem, wcale jednak nie czuł się uszczęśliwiony, gdy znienacka zjawiła się w jego gabinecie w Atlancie i oznajmiła, że zostawia na razie Bryn Mawr, a jeśli nie zatrudni jej w charakterze korespondentki, którą dorywczo bywała w czasie studiów, to z pewnością da jej stały etat właściciel magazynu „Look”, Gardner Cowles, który zaciekle konkurując z Chambersem, za nic nie przepuściłby takiej gratki, jak zatrudnienie córki największego przeciwnika. Nie było więc sposobu na wyperswadowanie Ann jej pomysłu. „Ciekawe, skąd u niej taka stanowczość i bezwzględność?”, spytała zgryźliwie matka Ann, gdy Brandon Chambers poinformował ją telefonicznie o planach córki; Ann zaś codziennie odtąd stawiała się w siedzibie agencji jako pełnoetatowa korespondentka. A kilka miesięcy później załatwiła sobie przeniesienie do Londynu.
Także to postanowienie spowodowało protesty przewodniczącego rady nadzorczej agencji — który uważał, iż kobieta nigdy nie będzie dobrą korespondentką wojenną, nawet jeśli jest jego córką — ale szybko okazało się, że to kolejne starcie między córką a ojcem przegrane przez tego ostatniego.
Po dwudziestu minutach snu Canidy’ego zbudziło własne chrapanie. Trwało chwilę, zanim się zorientował, gdzie jest, a kiedy wreszcie sobie przypomniał, usłyszał szczęk klucza w zamku.
Chciał się poderwać z łóżka, ale pozostał nieruchomy, z upodobaniem wpatrując się w widoczną w otworze drzwi sylwetkę młodej kobiety. Ann zamknęła za sobą drzwi i zaczęła szukać lampy, a on wygodnie ułożył się na poduszce. Podekscytowała go sama jej obecność; czuł, jak mocno bije mu serce i jak potnieją dłonie. Już po chwili wyczuł jej zapach i uśmiechnął się.
Patrzył, jak podchodzi do kominka („Jest na bosaka?”), a potem rzuca na podłogę buty i torebkę. Szukała po omacku, aż wreszcie wymacała zapałki i zapaliła świeczki ustawione w obu rogach kominka. Płomienie powoli się rozpaliły, kanapa jednak pozostała w cieniu.
„Cholera, jeśli teraz się odezwę, gotowa umrzeć ze strachu!”.
Zaczęła zdejmować płaszcz.
„No, no, naprawdę robi się ciekawie…”.
Ann odłożyła zapałki na kominek i nie patrząc, cisnęła płaszcz na oparcie kanapy. Zdjęła sweter w serek i chciała go posłać w ślad za płaszczem, ale powstrzymała ją jakaś myśl, podniosła do nosa miejsce okrywające pachę, skrzywiła się i kręcąc głową, ze zmarszczonym nosem odrzuciła wreszcie sweter.
Poprawiła białą, obcisłą bluzkę, wygładziła spódniczkę, podrapała się po kształtnych pośladkach, wyrównała ustawienie świeczek i spoglądając w lustro, ułożyła fryzurę zburzoną podczas zdejmowania swetra.
Nie mogła się uwolnić od myśli o Sarze Spenser, której charakterystykę pisała przez cały dzień.
Większą część zeszłego tygodnia spędziła na kontaktach z odważną dwudziestoletnią małą blondynką, która służyła w Light Rescue Section, londyńskiej obronie cywilnej.
W hełmie z roku 1914, w pumpiastych męskich spodniach i za dużych o trzy numery wellingtonach pełniła dwudziestoczterogodzinne dyżury, podczas których wyszukiwała w ruinach zbombardowanych budynków ofiary, na noszach przenoszone później do autobusów przekształconych w ambulanse.
Trzeba było kilku dni i jednego długiego, łzawego wieczoru przy paru pintach piwa w pubie Prince’s Bangers & Mash, aby Sara, ostatnia z rodziny Spenser, naprawdę się otworzyła.
Bracia polegli na froncie, rodzice i dziadkowie zginęli w bombardowaniu. Byli jeszcze jacyś dalsi krewni, ale Sara niezbyt martwiła się brakiem kontaktów.
— Nie wiem w końcu, może to jacyś aborygeni czy coś takiego. Równie dobrze mogliby nie żyć.
Ann do końca nie wiedziała, czy to z racji owej goryczy w głosie, czy dlatego, że uświadomiła sobie, jak niewiele lat je dzieli i niewiele brakowało, aby jej opowieść była niezwykle podobna — w każdym razie bardzo zrobiło jej się żal rozmówczyni. Tyle że Sara nie zniosłaby żadnych wyrazów współczucia.
— Nie ma się nad czym rozczulać — powiedziała, jakby z góry je uprzedzając. — Przynajmniej żyję i trzeba mieć nadzieję, że jeszcze trochę życia przede mną.
Ann była pełna podziwu dla siły tej dziewczyny, witalności, a także zdolności zachowania humoru nawet w najtrudniejszych sytuacjach.
Zaśmiewając się, opowiedziała Ann, jak dwa dni wcześniej przeszukiwała wraz z całą ekipą ruiny świeżo zbombardowanego budynku, najpierw ewakuując żywych, potem wydobywając ciała zabitych, aż wreszcie dotarli do starszego jegomościa, który najwyraźniej nie odniósł żadnej poważnej kontuzji, natomiast świecił gołym tyłkiem, podczas gdy spodnie miał spuszczone do kostek, a wokół leżały elementy zawartości ubikacji.
Sara upiła duży łyk i mówiła:
— No to pomagam mu podciągnąć spodnie, pytam, czy wszystko z nim w porządku, a on: „Tak, tylko że to naprawdę dziwne siedzieć sobie w ubikacji, a kiedy chcę spuścić wodę, nagle wszystko dookoła eksploduje”.
Ann całymi dniami uganiała się po Londynie, zbierając opowieści i rozmawiając z ludźmi — i tymi, którzy przeżyli bombardowanie, i tymi, którzy z opuchniętymi powiekami opowiadali, jak nie mogą zasnąć, całymi nocami wyczekując syren alarmowych.
Niejeden raz zastanawiała się, co ona tu właściwie robi, zamiast wracać do domu w Atlancie czy może… na Bryn Mawr. Czemu nie wraca do bezpiecznych Stanów i spokojnej rutyny codzienności. Wtedy jednak zaraz odpowiadała sama sobie, że wtedy nie spotykałaby takich osób jak Sara, a zresztą… A zresztą po prostu niepodobna sobie wyobrazić, że mogłaby teraz być gdzie indziej niż w Londynie. Wiedziała, że musi pisać o tej wojnie.
W świetle płomieni świec uśmiechnęła się do swego odbicia w lustrze.
„Przecież przed samą sobą możesz zdobyć się na szczerość. Tak naprawdę jesteś tu dla Dicka”.
I w ślad za tym natychmiast pojawiła się myśl.
„Ale gdzie on się, u diabła, podziewa? Upłynęły już prawie dwa tygodnie od jego wyjazdu, a tu ani słowa. Przy jego robocie, może być w niewoli albo…” — bała się dokończyć tę myśl. „Albo.
Wprawdzie major Richard M. Canidy nosił mundur Korpusu Powietrznego Wojsk Lądowych, ale Ann Chambers wiedziała, że służy w Biurze Służb Strategicznych, w którym zresztą pełni niepoślednią rolę.
Mniej czy bardziej powszechnie wiadomo było, że BSS zajmuje się wywiadem wojskowym, grupując szpiegów, analityków i specjalistów z bardzo różnych dziedzin i bardzo różnych sfer wojska, administracji i biznesu, przy czym niektórzy mieli rozliczne kontakty w najwyższych kręgach, co w jakimś stopniu było konsekwencją faktu, że szef Biura, pułkownik William J. „Dziki Bill” Donovan blisko zaprzyjaźnił się z prezydentem Franklinem Delano Rooseveltem jeszcze podczas wspólnych studiów prawniczych na Columbia University.
Chociaż szperała, gdzie mogła, niewiele więcej udało jej się dowiedzieć, a z kolei sam Dick nawet tyle nigdy jej sam z siebie nie powiedział. Choćby słowem nie skomentował swojej ostatniej misji.
I tylko pożegnali się tutaj, w tym mieszkaniu, w bardzo czuły, bardzo intymny sposób.
„I właśnie, aby umożliwić takie sytuacje — myślała, patrząc na siebie z lustra zmrużonymi oczyma — jak długo trwa wojna, to miejsce będzie należało tylko do mnie. Do mnie i Dicka. Oby tylko wrócił!”.
Dick, owionięty ciepłem i zapachem płaszcza i swetra Ann, miał wrażenie, że znalazł się w niebie. Nieco mocniejsze poruszenie sprawiło, iż skrzypnęła pod nim sprężyna. Zobaczył w lustrze jej oczy, czujnie szukające źródła dźwięku. Wreszcie spoczęły na kanapie.
„Trudno; teraz albo nigdy”.
Zanim jeszcze począł siadać, przemówił:
— Myś…
Ann usłyszała skrzypnięcie. „Podłoga?” — pomyślała, ale szybko omiotła spojrzeniem odbicie pokoju w lustrze, aby się upewnić, że nie ma za nią nikogo, jednak na wszelki wypadek odwróciła się jeszcze.
Wydało jej się, że słyszy męski głos, i nawet przemknęła jej przez głowę myśl: „Dick”, ponieważ jednak wiedziała, że to niemożliwe, leciutko pokręciła głową; stanowczo ciężki dzień miała za sobą. Równocześnie odniosła jednak wrażenie, iż rzeczy, które cisnęła na kanapę… poruszają się?
Otworzyła usta do krzyku, ale wtedy właśnie rozpoznała Dicka Canidy’ego, który ciągle jeszcze z jej swetrem na głowie wynurzał się spod płaszcza. W mundurze, z roześmianymi oczyma, szeroko rozłożył ręce.
— …lałem, jaką by ci tu sprawić niespodziankę — dokończył. — Cześć, kochanie!
Ann głęboko odetchnęła i poczuła, że stoi na nie do końca pewnych nogach.
— Dick! — wyszeptała przez łzy.
Kiedy znalazł się przy niej, zerwała mu z głowy sweter i wtuliła głowę w jego pierś. Ręce mężczyzny mocno ją przytuliły i było to niewiarygodne wprost uczucie.
Gdy wreszcie się rozłączyli, Dick ujął twarz dziewczyny w obie dłonie. Lekko odchylił jej policzek tak, aby padł na niego blask świec, i wtedy miał już pewność: od oka aż do brody ciągnęła się wilgotna ścieżka po łzie.
Poczuł mimowolne drżenie ciała, tak była piękna i pociągająca.
— Tęskniłaś za mną? — spytał i zaczął scałowywać ślad po łzach, Ann zaś już rozpinała guziki u jego koszuli.
— A jak się dostałeś do środka? — spytała i szklankę trzymaną przez Dicka napełniła do połowy porto.
Leżeli na podłodze naprzeciw kominka, na którym wesoło huczał teraz ogień. Pod sobą mieli wielkie poduszki w jedwabnych poszwach, a na sobie kołdrę w podobnej kopercie.
Ann wetknęła korek do butelki, postawiła ją obok kominka, aby nie oziębła, i znowu przytuliła się do Dicka. Wysunął w jej kierunku szklankę, unosząc pytająco brew; Ann pociągnęła długi łyk, nachyliła się i ucałowała go, czując, jak po ciele rozpływa się błogie ciepło.
— No cóż — odrzekł Canidy — mam nadzieję, że nie posunę się zbyt daleko, informując, że dostawanie się tam, gdzie mnie nie oczekują, to jedna z wymaganych ode mnie umiejętności. A poza tym… — wzruszył ramieniem — …wyzwanie nie jest wielkie. Okna obite dyktą, połowa ścian zwalona…
— Tam właśnie byłeś? — spytała. — Gdzie cię nie oczekiwali?
— Annie, przecież dobrze wiesz, że nie mogę…
— Wiem, ale nie możesz mieć pretensji, że próbuję. — Popatrzyła mu prosto w oczy. — Tak strasznie się o ciebie niepokoję.
— Ciii. — Położył jej palec na ustach. — Już jestem z powrotem, pewne ważne kwestie zostały rozwiązane i mam nadzieję, że teraz przez jakiś czas będziemy się mogli regularnie spotykać.
Rozpromieniona Ann usiadła, odrzucając kołdrę i odsłaniając imponujący biust.
Równie rozpromieniony Dick ucałował czubek jej lewej piersi.
— Obiecujesz? — spytała miękko.
— Ann, dobrze wiesz, że moja wola nie jest tu decydująca. Muszę wykonywać rozkazy.
— Obiecaj — nalegała, tym razem bardziej stanowczo. Dick odstawił szklankę w pobliże butelki, przykrył kołdrą siebie i Ann, a potem mocno się do niej przytulił.
— Obiecuję — mruknął, wiedząc, że być może niedługo będzie musiał złamać przyrzeczenie.
Terminal bazy wojsk lądowych USA
Brooklyn, Nowy Jork
26 lutego 1943 roku, 05:45
Tony „Zadziora” Lucchese, mający metr siedemdziesiąt wzrostu oraz prawie sto kilogramów wagi, gangster będący zarazem szefem lokalnej sekcji Międzynarodowego Związku Dokerów, stał na skraju doków przemysłowych, kuląc się pod zimnymi podmuchami ciągnącymi od East River.
„Skurwysyn” — pomyślał. „Jaja sobie tutaj odmrożę”.
Zaciągnął się po raz ostatni cygarem, wrzucił jego końcówkę do wody, a następnie wsunął obie ręce do kieszeni, prawą zaciskając na kolbie rewolweru kaliber .375. Lucchese odprowadził spojrzeniem dżipa z ciemnooliwkową plandeką, który kołysał się na linach przenoszącego go dźwigu, wstrząsnął się pod wpływem dreszczu, który przeleciał mu po krzyżu, i spytał sam siebie, czy to na pewno tylko z powodu zimna, czy także silnego strachu.
Siedemdziesiąt procent wojennych dostaw i żołnierzy wysyłanych do Europy przechodziło przez nowojorskie nabrzeża, a znaczna część owych siedemdziesięciu procent przypadała na Brooklyn.
Nad tym wszystkim panował MZD.
Związek pilnował, aby przeładunki dokonywały się bez przerw i terminowo — na podobieństwo pociągów tego sukinsyna Mussoliniego — nie tylko z uwagi na zwycięstwo w wojnie, lecz także dlatego, że płynność pozwalała chłopakom z MZD regularnie podciągać coś na boku. Im większy był przepływ, tym mniej prawdopodobne, że ktoś zwróci uwagę na to, że tu czy tam „zaginął” jakiś kontener czy inny pojemnik.
„Zaginął”, ale nie dla Lucchesego.
„Nie trzeba kończyć uniwersytetu, by wiedzieć, że mogą mi się za to dobrać do dupy, jeśli tylko coś zacznie się ślimaczyć” — myślał Lucchese.
Ale nawet jeśliby mu się nic nie stało z powodu jakichś zakłóceń w przepływie strumienia dóbr wojskowych, to marny będzie jego los, jeśli ktoś z MZD zorientuje się, że Tony za plecami wszystkich prowadzi jakieś interesy z Harrym Bridgesem, szefem związku portowców na Zachodnim Wybrzeżu od Seattle po San Diego, który chciał zdobyć jakiś udział w wielkim biznesie transportowym na Wschodzie. Nietrudno zrozumieć, że takie dzielenie się zyskami kompletnie nie odpowiadało szefom MZD.
Lucchese w zamyśleniu wiercił czubkiem buta w śniegu; ciągle miał okazję wycofać się ze wszystkiego, wystarczyłby jeden telefon. Tyle że… Tyle że, gdyby teraz zrezygnował, to — po pierwsze — Bridges będzie naprawdę wkurwiony, a po drugie — rozwieje się jak dym szansa na to, że wraz z wejściem do akcji Bridgesa także i Tony znajdzie się w elitarnym gronie najmocniejszych graczy.
Zsunął na tył głowy hełm ochronny i zapatrzył się na ciągnące się, rzekłbyś, aż po horyzont, lory czekające na wyładowywane czołgi, ciężarówki, amunicję, medykamenty, żywność i wszystkie inne rzeczy rozpaczliwie potrzebne, aby wygrać wojnę. W górze dźwigi portowe i okrętowe, niczym gigantyczne łapy, przenosiły kontenery, palety, pojazdy na wielkie okręty transportowe EC2. Każda z tych długich na 135 metrów jednostek mogła przewieźć zawartość trzystu wagonów; kilkanaście z nich stało przy nabrzeżach, a dalszych kilka tuzinów czekało na redzie na swoją kolej.
Powszechnie mówiło się, że okręty zwane też Liberty, budowane w ekspresowym tempie w stoczniach na wschodzie, zachodzie i południu, równie szybko tonęły za sprawą nieprzyjacielskich torped.
Na płynące przez Atlantyk konwoje, których znaczną część stanowiły Liberty, czekały watahy niemieckich łodzi podwodnych, zatapiających setkami jednostki i ich załogi w lodowatej wodzie. W samym roku 1942 alianci stracili w ten sposób siedem i pół miliona ton przewożonych dóbr.
U–Booty miały tak straszliwą skuteczność, że władze wojskowe były zadowolone, jeśli EC2 wykonał przynajmniej jeden rejs przez Atlantyk.
A to z kolei sprawiało, że obecne poczynania Lucchesego — o czym sam dobrze wiedział — stawały się nie tyle wątpliwe, ile wręcz karygodne.
Na dźwięk syreny okrętowej Tony aż podskoczył i mało nie narobił w portki.
„Kurwa mać; trzeba to wreszcie zrobić, a nie mantyczyć”.
Tony „Zadziora” podszedł do niewielkiego metalowego baraku, w którym mieściło się portowe biuro Międzynarodowego Związku Dokerów, użytkowane przez niego, Michaela Francisa Mahoneya, znanego jako „Żelazny Mike”, oraz Franca Giuseppiego Biaggia, zwanego „Małym Joem”. Chwycił za kulistą klamkę, nie przekręcił jej jednak i znowu się zawahał.
Po marszu miał nieco przyspieszony oddech, denerwował go obwisły brzuch, a na dodatek czuł… tak, zgoda, strach, ale zmieszany z jakimś dziwnym podnieceniem, jakąś ekscytacją czy czymś takim.
„No już, jazda” — ponaglił sam siebie. „Trzeba to w końcu załatwić”.
Wziął głęboki oddech, przekręcił klamkę i otworzył drzwi na oścież.
W pomieszczeniu trzy i pół na trzy i pół metra stały trzy biurka, każde przy swojej ścianie; miejsca jednak było tak niewiele, że już dwa odsunięte fotele trochę sobie przeszkadzały. Biurko Lucchese — go znalazło się pod wychodzącym na nabrzeże oknem o brudnej szybie, której szczyt przesłaniała licząca sobie już trzy lata szarfa z napisem: WESOŁYCH ŚWIĄT I SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU! Po drugiej stronie pokoju pod tablicą stało biurko Mahoneya, na którym umieszczono biały segregator z karteczkami rejestrującymi, kto pracował przy jakim okręcie i w jakim charakterze: dźwigowego, ładowacza, kierowcy. Biurko Biaggia znalazło się na wprost drzwi.
Mieli jeden czarny podniszczony telefon o poskręcanym kablu; stał na biurku Biaggia, obok wypełnionej po brzegi popielniczki i sfatygowanego radia RCA, z którego sączyła się cicha muzyka.
Biaggio, niski, metr sześćdziesiąt, pięćdziesiąt cztery kilogramy, ze starannie wygoloną, skądinąd i tak silnie łysiejącą głową, rozmawiał właśnie przez telefon. Do środka wpadł zimny wiatr, niosąc za sobą białe płatki.
— Zamknij te cholerne drzwi! — warknął Biaggio, jedną ręką łapiąc poderwane podmuchem kartki.
Mahoney, trzydziestodwulatek o gęstych, czarnych włosach, gładko zaczesanych na bok, był wzrostu Tony’ego, ale ważył siedemdziesiąt dwa kilogramy, a znacznie więcej niż tłuszczu było w tym mięśni codziennie ćwiczonych na siłowni u Nicky’ego.
Biaggio zerknął spod oka na Lucchesego, mruknął do słuchawki: „Muszę kończyć” i odłożył ją na widełki.
— Siadaj, Tony — powiedział. — Musimy pogadać. Biaggio był najbardziej rzutki z całej trójki, zajmował się dosłownie wszystkim, zjawił się w Nowym Jorku niecałe pół roku temu, kiedy lokalny szef związku powiedział, że: „Tony’emu trzeba dodać kogoś do pomocy, żeby przeładunki szły szybciej i w ogóle”.
Biaggio pokazał, że wykonuje to, co do niego należy, a jednocześnie świetnie się orientuje we wszystkim, co należy do obowiązków Mahoneya i Lucchesego. Odkąd się zjawił, Tony usilnie zwracał uwagę na wszystkie niedoróbki Mahoneya, a chociaż Biaggio traktował te manewry podejrzliwie, Lucchese dalej robił swoje.
„Pewnie mu chodzi o ten przestój” — pomyślał i powiedział:
— Brygada już naprawiła tego dziesięciotonowego żurawia.
— Siadaj — odezwał się Mahoney i wstał.
Lucchese spojrzał na niego spod zmrużonych brwi.
— O co znowu chodzi?
— Tony, nie utrudniaj całej sprawy — odparł spokojnie Biaggio. — Usiądź, proszę.
Lucchese uniósł do góry ręce z wyprostowanymi dłońmi, potem zdjął grube palto i opadł na krzesło. Ruchem brody wskazał telefon.
— Ktoś ma do mnie dzwonić.
— Tak, wiemy — rzekł Mahony.
Tony uniósł brwi w wyrazie zdziwienia.
— Wiemy wszystko — dorzucił Biaggio i powtórzył dobitnie: — Wszystko.
Lucchese zamrugał powiekami.
„Jak to: wszystko?”.
Biaggio wpatrywał się w niego, czekając, aż wiadomość w pełni zostanie przyswojona. Potem nieco teatralnym gestem wydobył pudełko lucky strike’ów, wyciągnął jednego papierosa i włożył między wargi. Następnie poszukał w kieszeni zapalniczki Zippo, przypalił, z lekkim trzaskiem zamknął pokrywę i odłożył zapalniczkę na blat.
Podsunął paczkę Tony’emu.
— Nie, dzięki, niedawno paliłem — odrzekł Lucchese, mając nadzieję, że w jego głosie nie słychać strachu. Sam jednak czuł na skórze zimny pot. Może jednak lepiej uspokoić się papierosem. — Albo wiesz co, daj może.
Biaggio przypalił Tony’emu, schował zapalniczkę do kieszeni i ciągnął:
— Wiemy, z kim rozmawiałeś… — zerknął na telefon — …a co więcej, wiemy też, o czym rozmawiałeś. Więc nie pogrywaj tu z nami w bambuko.
Lucchese poczuł gwałtowny skurcz w żołądku, zaciągnął się dymem i spojrzał w okno.
— Możesz nam wyjaśnić dlaczego? — spytał Biaggio.
„Eee tam, gówno wiecie” — pomyślał Tony i odpowiedział pytaniem:
— Dlaczego co?
— Dlaczego wyrabiasz takie rzeczy — wyjaśnił Biaggio, udając bezgraniczne zdziwienie.
Tony odetchnął głęboko.
— Jakie rzeczy?
Mahoney walnął pięścią w blat biurka. Lucchese odsunął krzesło odrobinę w kierunku drzwi.
— O co wam, kurwa, chodzi?
— Ty jebańcu pie…
— Spokojnie, Mike — przerwał mu Biaggio i wyjrzał przez okno. Nikt specjalnie nie interesował się biurowym baraczkiem. Na dźwigowych linach sunął w powietrzu dżip. Jego wzrok powrócił do Lucchesego. — Harry Bridges.
„O kurwa!!!”. Tony odruchowo spojrzał na telefon i natychmiast tego pożałował, kiedy zorientował się, że Biaggio podążył za jego wzrokiem. Znowu zaciągnął się dymem, a potem spróbował brawury.
— Co takiego z Bridgesem? W porządku, znam go, rozmawialiśmy parę razy, ale takich ludzi są setki.
— Jasne, jednak nie każdy wchodzi z nim w konszachty.
— A co, ja wchodzę?
Biaggio westchnął ciężko. Zgasił resztkę papierosa, zapalił nowego, a potem wziął aparat telefoniczny i z trzaskiem postawił na biurku Tony’ego.
— Kiedy zadzwoni Bridges… — powiedział, patrząc mu zimno w oczy — …powiesz mu, że wszystko w porządku, ale teraz masz pilną rzecz do załatwienia i musisz kończyć.
— Myślisz, że Bridges jest taki skory do dzwonienia?
Choć mówił prawdę — zadzwonić miał jeden z ludzi Bridgesa — ale co to zmieniało?
Biaggio znowu pokręcił głową, przestał jednak panować nad sobą i wrzasnął:
— To powiesz temu chujowi, który zadzwoni, że wszystko załatwione, jak się umawialiście!!! Jasne?! — Umilkł na chwilę, a potem powiedział spokojnie: — Naprawdę masz mnie, Tony, za takiego durnia?
Lucchese wolno pokręcił głową, wpatrzył się w końce butów, po jakiejś chwili znowu spojrzał w okno. A wszystko wydawało się takie proste…
„Gdzie się co spieprzyło? Kto wykapował?”.
Patrząc, jak za oknem dwie przyczepy Ben Hur, przeznaczone dla wojsk lądowych USA, suną w powietrzu, aby znaleźć się w ładowni EC2, Tony miał ochotę się rozpłakać.
Zadzwonił telefon.
Lucchese spojrzał na aparat, na zegar wskazujący 08:01 i na Biaggia.
Drugi dzwonek.
— Odbierz — polecił tamten.
— Teraz się skończy na dwóch sygnałach, za drugim razem mam odebrać po trzecim.
Odczekali minutę; gdy telefon zaterkotał po raz trzeci, Tony sięgnął po słuchawkę.
— Tak?
Biaggio wyczuł ruch Mahoneya i zerknął na niego. Ten wyciągał właśnie kolta .38 z dolnej szuflady biurka. Sprawdził naboje w obrotowym cylindrze, z lekkim kliknięciem wsunął go na powrót w korpus rewolweru, który umieścił w cholewie lewego buta, a potem opuścił nogawkę. Przez cały czas nie odrywał oczu od Lucchesego.
— Spoko — mówił Tony, wpatrzony w Biaggia. — Tak, wszystko załatwione. Jasne. — Chwilę słuchał, potem rzekł: — Nie ma sprawy. — Odłożył słuchawkę. Popatrzył na Biaggia. — I co dalej?
Spytany zgasił papierosa.
— Posiedź tu przy telefonie.
— Gdzieś zadzwonić?
— Chodź, Mike — zwrócił się Biaggio do Mahoneya. — Mamy sprawy do załatwienia.
— Czy odebrać? — dopytywał się Lucchese, ale tamci zignorowali jego pytania.
Patrzył, jak bez słowa nakładali palta, wełniane czapki na głowy, a na nie metalowe hełmy.
Zimny wiatr wdarł się do środka i przez chwilę słychać było odgłosy ciężkiego sprzętu, które przycichły, ledwie tylko zamknęły się drzwi.
W biurze było teraz cicho i tylko z radia delikatnie sączyła się muzyka.
Anthony Christopher Lucchese, znany jako „Tony Zadziora”, załkał pod nosem.
— O Boże, Boże… — stęknął.
Kiedy Biaggio i Mahoney opuszczali barak, wiedzieli, że z dziesięciotonowego bomu zwiesza się na linach dwuipółtonowa ciężarówka wojsk lądowych ogólnego przeznaczenia, o napędzie na wszystkich sześć kół.
Ten „koń pociągowy” wojsk lądowych USA, produkowany przez GMC, miał otwartą kabinę, przykrytą plandeką część ładunkową, na ciemnooliwkowym tle znajdowały się białe oznakowania włącznie z pokrywającą niemal całe drzwi gwiazdą w kole o metrowej średnicy. Do 6x6 bardzo często doczepiano Ben Hura.
— Teraz — powiedział Biaggio dla Mahoneya.
Jednocześnie wyciągnęli z kieszeni palt wełniane szaliki, okręcili nimi szyje i równym krokiem ruszyli ku ostatniemu ze stojących przy nabrzeżu Liberty.
Niemal w tej samej chwili posłyszeli buczenie bomu, który powoli zaczął przenosić swój ładunek w kierunku najbliższego okrętu, ale już za chwilę rozległ się rozdzierający gwizd przekładni, gdy wielka ciężarówka runęła w dół.
Tony uporczywie wpatrywał się w telefon, zadając sobie pytanie, kto zadzwoni i z jakim poleceniem. Na zewnątrz rozległ się straszliwy łoskot.
Poderwał głowę i spojrzał w duży świetlik w dachu; zobaczył lecącą na niego burooliwkową masę z białymi plamami. Zdążył jeszcze zarejestrować, jak pod naciskiem opon z nowiutkimi bieżnikami rozbryzguje się szkło. Dalej było już tylko mignięcie, którego jego mózg nie zdążył zanalizować, gdyż z całą resztą ciała zamienił się w miazgę.
Sekcja londyńska Biura Służb Strategicznych
Berkeley Square
Londyn
28 lutego 1943 roku, 07:45
Na dźwięk pukania w drewnianą framugę pułkownik David Kirkpatrick Este Bruce, dystyngowany szef sekcji londyńskiej BSS, podniósł wzrok znad dokumentów, nad którymi ślęczał od szóstej rano.
Bruce zachowywał się w sposób godny i pełen rezerwy w stylu zawodowego dyplomaty, którym zresztą postanowił zostać po ukończeniu Princeton University. Miał kamienną, nieruchomą twarz, w której jednak oczy płonęły tak intensywnie, iż wydawał się starszy, niż był w rzeczywistości — przed dwoma tygodniami ukończył czterdzieści pięć lat.
W drzwiach pustego sekretariatu stał jego zastępca, podpułkownik Ed Stevens, zaczynający siwieć czterdziestoczterolatek, który zawsze wydawał się zamyślony i zatroskany.
— Dzień dobry, sir — powiedział Stevens i lekko uniósł w górę kopertę z napisem: ŚCIŚLE TAJNE. — Przed chwilą dostaliśmy to od pułkownika Donovana.
Bruce zerknął na stojący pod ścianą stolik. W srebrzystych i drewnianych ramkach stały tam jego fotografie z wybitnymi politykami i wojskowymi — między innymi z premierem Winstonem Churchillem na polu golfowym oraz z generałem Dwightem Eisenhowerem w Algierze — a także z żoną Alisą. Na zdjęciu zrobionym w Nantucket dobre dziesięć lat wcześniej młoda para była rozpromieniona i widocznie zrelaksowana. Wyraźnie podchmielony Bruce był w ciemnym garniturze, ale ostatni guzik koszuli rozpiął, a rozluźniony pomarańczowo — czarny krawat mocno się przekrzywił. Alisa z perłowym naszyjnikiem na szyi siedziała mu na kolanach, w jednej ręce trzymając czółenka, a w drugiej — drinka.
Było to jedno z ulubionych zdjęć Bruce’a, gdyż utrwalona na nim została jedna z tych chwil, gdy nie liczyło się ich znaczne bogactwo (Bruce sam był majętnym człowiekiem, gdy brał ślub z Alisą, z domu Mellon, jedną z najbogatszych kobiet w Ameryce), albowiem byli szczęśliwą, zakochaną parą, co niekoniecznie trwało jeszcze dziś. Oto jedna z przyczyn, dla których Bruce był coraz bardziej markotny.
— Witaj, Ed — powiedział z roztargnieniem i ruchem ręki wezwał Stevensa do środka, jednocześnie brodą wskazując stojący na skraju biurka serwis do kawy. — Czy wybaczysz brak manier, gdy poproszę, abyś nalał sobie sam?
— Oczywiście — odparł Stevens, oddał kopertę i sięgnął po dzbanek, podczas gdy Bruce otwierał przesyłkę. Zrobiwszy to, szybko przemknął wzrokiem po pierwszych dwóch kartkach i dokładniej wczytał się w trzecią.
— Interesujące — powiedział wreszcie. — Chociaż raczej nie zaskakujące. — Włożył papiery z powrotem do koperty i popatrzył na Stevensa. — Dla mnie to bardzo dobra wiadomość.
Ed usiadł po drugiej stronie biurka, chwilę zwlekał jednak z odpowiedzią, smakując kawę.
— Canidy ma być tutaj rano — odezwał się.
— To dobrze. Powtórzę to, co zawsze mówiłem: moim zdaniem Canidy nie nadaje się do funkcji, którą mu tutaj przyznano. Całe szczęście, że jego nieprzemyślane akcje tylko potwierdzają moje słowa. — Wskazał palcem na odłożoną na biurko kopertę. — Mam tu informację od Howella, że przybył do Waszyngtonu z Vollmerem i Dyerami. Tylko tyle.
Dwa dni po urodzinach, 14 lutego, David Bruce otrzymał opatrzoną napisem: DO RĄK WŁASNYCH przesyłkę od Donovana, z której dowiedział się, że w podległej sekcji prowadzona jest akcja tak tajna — „pod osobistym nadzorem prezydenta” — że nie mógł być wprowadzony w jej szczegóły.
Już to byłoby trudne do przełknięcia, a na dodatek Bruce dowiedział się jeszcze, że mógł być wprowadzony w szczegóły Stevens (jego zastępca!), aczkolwiek Donovan zapewnił go solennie, że Stevens miał dostęp tylko do takich informacji, o których powinien wiedzieć, aby inne działania sekcji nie storpedowały Akcji Nad Akcjami.
Była to oczywiście sytuacja także dla niego bardzo konsternująca, pisał szef BSS, ale decydował rozkaz FDR; kiedy tylko sytuacja się zmieni, Donovan bezzwłocznie uchyli rąbka tajemnicy przed Bruce’em.
Okazało się, że nie musiał, gdyż zrobił to za niego nie kto inny jak Canidy w wysłanej z okupowanych przez Niemców Węgier notce zaklasyfikowanej jako ŚCIŚLE TAJNE — DO RĄK WŁASNYCH.
Dick Canidy był w BSS oficerem bezpośrednio kierującym poczynaniami Erika Vollmera, kolegi ze studenckich czasów, nieślubnego, urodzonego w Ameryce syna niemieckiego przemysłowca. Canidy wysłał Vollmera do Niemiec, aby wydostał z nich profesora Fredericka Dyera, specjalistę z dziedziny metalurgii oraz silników odrzutowych i rakietowych. Pięćdziesięciodziewięcioletni naukowiec niechętnie odnosił się do nazistów, zwłaszcza Hitlera, i istniała poważna nadzieja, iż dopomoże aliantom, nie tylko wskazując miejsce produkcji komponentów do najnowocześniejszych silników — co pozwoli je następnie zbombardować — lecz także przyspieszając prace nad ich własnymi silnikami.
Ani Canidy, ani Bruce, Stevens i wszyscy inni, z wyjątkiem bardzo wąskiej grupy osób zatwierdzonej osobiście przez prezydenta, nie wiedzieli, że posiadał też znaczną wiedzę, jeśli chodzi o rozszczepianie jąder atomowych, więc jego uprowadzenie oznaczało, że: a) opóźnią się prace Niemców; b) przyspieszeniu może ulec własny program atomowy USA o kryptonimie Manhattan Project, w którym odniesiono już pierwszy znaczny sukces, gdyż 2 grudnia 1942 roku w tajnym laboratorium zorganizowanym pod stadionem University of Chicago udało się przeprowadzić reakcję łańcuchową z użyciem uranu.
Dzięki pomocy agentów BSS i brytyjskich, a także członków ruchu oporu, profesora Dyera, jego córkę i Vollmera (który jako ślad zostawił za sobą kilkoro zwłok) miano przerzucić z Marburga nad rzeką Lahn do Wiednia, dalej do Budapesztu, aż wreszcie na wybrzeże Adriatyku, skąd kutrem mieli się przedostać na wyspę Vis, gdzie czekał Canidy z zamaskowanym samolotem B–25.
Taki był plan. A plany, jak to plany, rzadko rozwijają się bez zakłóceń. Canidy donosił z Vis, że na wyspę udało się dotrzeć tylko atrakcyjnej, dwudziestodziewięcioletniej córce profesora Dyera, gdyż jej ojciec i Vollmer zostali zesłani na dziewięćdziesiąt dni do kopalni w Peczu jako spekulanci, którzy nie dali należnej łapówki.
Kiedy wiadomość dotarła do Waszyngtonu, Donovan szybko podjął decyzję: jeśli Canidy’emu w przeciągu dziesięciu dni nie uda się wyciągnąć profesora Dyera i Vołlmera, miał zadbać o to, aby na pewno nie dostali się w niemieckie ręce.
Dowiedziawszy się następnie, że podejmując niewybaczalne ryzyko, Canidy sam udał się na Węgry, a także, iż oddział BSS wysłany na pokładzie C–47, aby wspierać akcję, najprawdopodobniej zaginął, Donovan wydał rozkaz, by eskadra B–17, pozornie kierująca się na Budapeszt, zbombardowała więzienie jako cel rzekomo doraźny.
Tymczasem C–47 nie został zestrzelony, a tylko musiał awaryjnie lądować, i podczas gdy B–17 równały z ziemią więzienie w Peczu, C–47 startował z Canidym, Vollmerem i profesorem Dyerem na pokładzie.
Bruce sięgnął po dzbanek i dolał sobie kawy, z najwyższą irytacją myśląc, jak daleko znowu posunął się krnąbrny Canidy w lekceważeniu standardowych procedur operacyjnych. I znowu wszystko mu ujdzie na sucho.
„A może nie” — myślał. „Może tym razem Donovan wezwie go do siebie na dywanik?!”.
Donovan dojrzał zakłopotanie w oczach Stevensa; jego słowa postawiły go w trudnej sytuacji konfliktu lojalności.
— Nie bierz sobie tego do serca, Ed. Myślałem na głos. — Przejrzał stos papierów, wyjął jeden i podsunął Stevensowi. — Widziałeś to?
Ed rzucił okiem na dokument i kiwnął głową.
— Piaskarz znowu z zamówieniem z Korsyki.
Bruce przytaknął.
— Rozumiem, że z bronią nie będzie kłopotów, ale co z pieniędzmi?
— Poczekasz chwilę? — spytał Stevens, ruchem głowy dając do zrozumienia, że musi coś sprawdzić u siebie w gabinecie.
— Jasne — odparł Bruce i raz jeszcze zaczął studiować meldunek agenta BSS z, okupowanej przez państwa Osi, Korsyki.
Dwa miesiące wcześniej, w połowie grudnia, BSS odnotowało poważny sukces w postaci lądowania pierwszych tajnych agentów Biura na terenie zajmowanej przez nazistów Europy. We wszystkich oddziałach BSS, od Afryki Północnej, przez Londyn po Waszyngton, z entuzjazmem powitano wiadomość, że oto z niewielkimi trudnościami grupie operacyjnej udało się uruchomić tajną radiostację o kryptonimie „Pearl Harbor”, która 25 grudnia 1942 roku przesłała do Algieru pierwszy z regularnie potem nadchodzących meldunków informujących o sile oddziałów niemieckich i włoskich, a także o ich rozmieszczeniu.
Takie sukcesy były bardzo ważne dla niedawno powstałej agencji, aczkolwiek były miejsca, gdzie powitano je z kwaśnymi minami, jak na przykład w brytyjskiej SIS (Secret Intelligence Service), istniejącej od szesnastego wieku organizacji wywiadowczej, odnoszącej się do swych amerykańskich rywalek co najmniej z lekceważeniem.
Dowódca sił alianckich, generał Dwight David Eisenhower, dość sceptycznie odnoszący się do nieortodoksyjnych metod pułkownika Donovana i jego gromadki rozbrykanych szpiegów, zmienił zdanie, gdy w kwaterze północnoafrykańskiej zapoznano go z informacjami BSS z Korsyki.
Okazało się, że wyspę zdobyło raptem dwadzieścia jeden tysięcy Włochów, a zrobili to bez specjalnego trudu, gdyż rząd w Vichy rozkazał dwóm stacjonującym tu batalionom francuskim, aby nie stawiały oporu. Oddziały zdemobilizowano, ich dowódcę osadzono w areszcie domowym, Włosi zaś rozmieścili posterunki na zachodnim i wschodnim wybrzeżu, a także wzdłuż głównych szos.
Zachęcone sukcesem Biuro przygotowało dwie następne grupy, będące w stałym pogotowiu, na wypadek gdyby trzeba było ruszać z odsieczą albo zastąpić pierwszy oddział. Poza tym do samodzielnych operacji szkolono agentów, którzy mieli na różne sposoby pomagać korsykańskim partyzantom.
Bruce studiował właśnie listę korsykańskich żandarmów, których agentom udało się pozyskać, gdy rozległy się: lekkie stukanie do drzwi i miły głos kobiecy:
— Dzień dobry, sir.
Podniósł wzrok znad papieru i zobaczył kapitan Helenę Dancy z Korpusu Kobiecego Wojsk Lądowych USA. Trzydziestokilkuletnia, atrakcyjna brunetka, asystentka Bruce’a do spraw administracyjnych, wcześniej była sekretarką wiceprezesa Prudential Insurance Company do spraw nieruchomości. Profesjonalistka w każdym calu, miała tę cudowną zdolność załatwiania spraw, przy których inni od razu by się poddali.
— Dzień dobry, pani kapitan. Wszystko w porządku dziś rano?
— Tak jest, sir! — Kiwnęła głową w kierunku pliku raportów. — Wcześnie pan zaczął. Czy jest tam coś dla mnie?
— To taka praca, że nigdy nie jest za wcześnie — powiedział Bruce z rezygnacją w głosie. — Pułkownik Stevens wyszedł właśnie coś sprawdzić. Ja w tej chwili nic dla pani nie mam, ale może jemu przyda się pomoc.
— Oczywiście, sir.
— Udało się pani zlokalizować kapitana Fine’a?
— Tak jest, wczoraj późnym wieczorem. Właśnie przed chwilą minęłam go w holu. Powiedział, że zaraz się zjawi.
Bruce spojrzał na list od Donovana z napisem: ŚCIŚLE TAJNE.
— Podobnie jak major Canidy. Chciałbym mu utrzeć trochę nosa, ale chyba do tego nie dojdzie, może jednak spróbuję obrócić to jakoś na swoją korzyść.
— Przepraszam, sir, ale nie nadążam za tokiem pańskich myśli.
— Nic, nic, mniejsza z tym. Myślałem na głos. Proszę ich natychmiast wpuścić, kiedy się stawią.
Kapitan Dancy napełniła dzbanek kawą, brudne filiżanki zastąpiła czystymi, a kiedy zasiadała za biurkiem, do sekretariatu wszedł wysoki mężczyzna w mundurze Korpusu Powietrznego Wojsk Lądowych USA.
— Przepraszam, że tyle to trwało — powiedział kapitan Stanley S. Fine.
— Nic nie szkodzi — odrzekła z uśmiechem Dancy. — Pułkownik Bruce powiedział, żeby zaraz pan wchodził, kapitanie.
Od dawna była pod wrażeniem trzydziestotrzyletniego kapitana, i to nie tylko dlatego, że zanim wstąpił do BSS, wcześniej dowodząc eskadrą B–17 (aczkolwiek marzył o pilotowaniu myśliwca), był prawnikiem w Hollywood. Oczywiście, że miało to swoje znaczenie, gdyż Dancy, podobnie jak wiele innych osób, fascynowała branża filmowa, najistotniejsze jednak było to, że uważała kapitana Fine’a za bardzo bystrą osobę, którą to opinię podzielali także pułkownicy Donovan i Bruce.
— Nie jest na mnie zły o spóźnienie? — upewnił się Fine.
— Nie, jeśli jest dziś na kogoś zły… — zaczęła Dancy, ale przerwał jej znajomy głos z korytarza:
— Stan! Chcę z tobą zamienić kilka słów!
Ułamek sekundy później w drzwiach stanął major Richard Canidy, a Dancy dokończyła:
— …to raczej na niego.
— Co „na niego”? — spytał niewinnym głosem Canidy. — Z całą pewnością nie jestem winien tego, o co się mnie oskarża, cokolwiek to jest. Mam rację?
Dancy lubiła Canidy’ego co najmniej tak jak kapitana Fine’a. Także i on był niezwykle bystry i rzutki, ale oprócz tego roztaczał wokół siebie jakiś dziwny magnetyzm, który sprawiał, iż w głębi duszy żałowała drobnej różnicy wieku między nimi obojgiem.
— Miło pana znowu widzieć w domu, majorze — powiedziała.
— Dzięki.
— Czy tych kilka słów może poczekać do obiadu? — spytał Fine.
— Zgoda, kapitanie Fine — odparł Canidy po chwili zastanowienia.
Kapitan Dancy wstała i ze słowami: „Proszę, panowie” otworzyła drzwi do gabinetu szefa sekcji londyńskiej Biura Służb Strategicznych.
David Bruce zamyślony patrzył przez okno, w jednej dłoni trzymając spodek, a w drugiej filiżankę, z której popijał kawę. Lekko drgnął, gdy otworzyły się drzwi, a kapitan Dancy oznajmiła:
— Major Canidy i kapitan Fine, sir.
Bruce, nie odwracając się, powiedział:
— Niech wejdą.
Chwilę później Fine i Canidy wyrecytowali chórem:
— Dzień dobry, panie pułkowniku!
Bruce odwrócił się i zobaczył, jak za wychodzącą Dancy zamykają się drzwi.
— Dzień dobry — odrzekł i chwilę patrzył im w oczy. — Muszę powiedzieć, że odczuwam wielką ulgę, widząc was znowu. — Spojrzał przeciągle na Canidy’ego. — Bywają sytuacje, gdy wasz powrót wcale nie wydaje się pewny.
— Dzięki, sir — znowu odezwali się chórem.
— Cóż, z pewnością zasłużyliście sobie na odpoczynek, ale obawiam się, że trzeba będzie z tym poczekać. Jest pewna sprawa, którą należy zacząć jak najszybciej.
Fine i Canidy popatrzyli po sobie.
— Jaka sprawa, sir? — spytał Canidy. — Nie mieliśmy…
Drzwi otworzyły się ponownie, a kapitan Dancy zaanonsowała:
— Pułkownik Stevens, sir!
— Tak, tak, niech wchodzi! — niecierpliwie rzucił Bruce.
— Stan! Dick! — zawołał od progu Stevens, postawił trzymane w dłoniach nesesery, podskoczył do obu przybyłych, ściskając ich jednego po drugim i poklepując po plecach. Odchrząknął i pewien, że teraz będzie już mógł zapanować nad głosem, dodał: — Naprawdę fajnie was znowu zobaczyć!
Już w następnej chwili na jego twarzy nie było widać żadnej emocji.
— Dzięki, Ed — powiedział Canidy.
— Fajnie jest wrócić — rzekł Fine. — Witaj, Ed.
Stevens leciutko kiwnął głową, wziął obie walizeczki i uniósł w górę ze słowami:
— Wiedziałem, że to mam w sejfie. Kazałem sprawdzić, ile jeszcze możemy zorganizować i na kiedy.
— Pieniądze? — spytał Canidy, a kiedy Stevens przytaknął, spojrzał na Bruce’a: — To o tym mówiłeś, Davidzie?
Bruce ruchem głowy wskazał kozetkę.
— Połóż je tam, Ed — nakazał, a potem zwrócił się do Canidy’ego i Fine’a. — Kawy? Helene właśnie zrobiła nową.
Kiedy obaj kiwnęli głowami, szef napełnił dwie filiżanki, podczas gdy Stevens układał oba nesesery na kozetce, po czym w każdym otworzył szyfrowy zamek i uniósł oba wieka.
— Pięknie. — Bruce pokiwał głową, patrząc na pliki używanych banknotów w papierowych opaskach. — Nie wiem, co to jest, że nawet jeśli się ktoś nie uskarża na brak pieniędzy, widok gotówki robi takie przyjemne wrażenie.
Wszyscy zachichotali, a Canidy powiedział:
— Ja nigdy nie wierzyłem kasjerom bankowym, kiedy powtarzali, że zupełnie beznamiętnie obracają codziennie całą tą forsą.
— Pewnie mówią tak, bo muszą — zasugerował Fine.
— A jednocześnie tylko czekają na okazję, żeby coś podciągnąć — ciągnął Canidy.
— Fakt faktem, że duże pieniądze to zawsze pokusa — mruknął Bruce.
— Do rzeczy — powiedział Stevens. — Tutaj… — wskazał na lewy neseser — …jest pół miliona franków, a tutaj… — gest w kierunku prawego — …sto tysięcy lirów. To w tej chwili, reszta jest w drodze. Mamy jeszcze dwieście tysięcy franków, ale nasz kontakt w banku Oranu zaczął być podejrzliwy, gdy pewien właściciel restauracji, któremu, cytuję, „nagle zaczęło się dobrze powodzić”, dokonał kilku kolejnych wpłat banknotami, jak się okazało, o kolejnych numerach seryjnych.
Bruce chrząknął.
— Czy faszyści rzeczywiście uważają nas za takich idiotów? To obraźliwe.
— Raczej głupota ze strony restauratora. Lekkomyślność albo lenistwo. Zamiast nowe banknoty powoli rozprowadzać między starymi, puścił je w obieg naraz. Z tego, co słyszałem, ktoś go zastrzelił.
Bruce pokiwał głową. W tym interesie nie było miejsca na błędy, szczególnie na durne, a tymczasem można było odnieść wrażenie, że nigdy nie będzie im końca. Szkoda, że go zastrzelono; podwójni agenci zawsze się przydają.
— Na razie powinno wystarczyć Piaskarzowi — powiedział Bruce i spojrzał na stos dokumentów na biurku, między którymi była też prośba z Korsyki.
W odpowiedzi na zapraszający gest Canidy i Fine zajęli miejsca w fotelach po drugiej stronie biurka.
— Tak jest, sir — rzekł Stevens, zamknął nesesery i usiadł obok nich na kozetce.
Canidy uniósł brwi.
— Piaskarz?
Bruce zmarszczył brwi.
W BSS obowiązywała reguła, iż nie stawiało się pytań. Jej złamanie mogło oznaczać — w zależności od wagi sprawy — bardzo poważne kary, jak na przykład przeniesienie na drugi kraniec świata aż do końca wojny i jeszcze trzy miesiące dłużej. Albo ktoś miał prawo wiedzieć, albo nie miał, a zbyt wiele wiedzy oznaczało zbyt wielkie niebezpieczeństwo dla zbyt wielu ludzi.
Canidy oczywiście o tym wiedział, co do tego Bruce nie miał wątpliwości.
Nadal czuł się urażony, że Canidy, Fine i Stevens — jego zastępca, do cholery! — mieli prawo wiedzieć o czymś związanym z Dyerem i jego córką, o czym wiedzieć on nie miał prawa! To, co możliwe było do przyjęcia na poziomie intelektualnym, było nieznośne na poziomie emocjonalnym. A tu jeszcze Canidy z rozmysłem narusza jedną z podstawowych reguł!
Bruce musiał uczciwie przyznać sam przed sobą, że po prostu bardzo nie lubi majora Richarda M. Canidy’ego z Korpusu Powietrznego Wojsk Lądowych USA.
Zacząć należałoby od tego, że na przekór złotym skrzydełkom majora, widocznym na epoletach, Canidy nie był bynajmniej oficerem Korpusu Powietrznego. Podczas wojny we wszystkich instytucjach typu BSS, które za nic nie chciały ściągać uwagi na swych pracowników, bardzo często cywilom nadawano nienależne im stopnie oficerskie. Kiedy z prośbą występowało BSS, bardzo niewiele trzeba było zachodu, aby odpowiednia komórka sztabu najwyższego wystawiła „konsultantowi technicznemu Canidy’emu” dokument identyfikujący go jako majora. Gdyby ktoś bardzo się tym zainteresował, w Ósmej Armii Lotniczej znalazłby odpowiednią teczkę obrazującą przebieg jego służby.
Uczciwość kazałaby przyznać, że nie była to bezpodstawna uzurpacja. Canidy w roku 1938 ukończył wydział inżynierii lotniczej w Massachusetts Institute of Technology, a jako podporucznik rezerwy Wojsk Powietrznych USA został instruktorem w bazie lotniczej Marynarki USA w Pensacola, skąd zasilił zorganizowaną przez Claire’a Chennaulta grupę ochotników, znaną jako Latające Tygrysy. Gdy Tygrysy zakończyły walki w Chinach, Canidy jako „konsultant techniczny” został zatrudniony w Biurze Koordynacji Informacji, poprzedniku BSS.
Bruce doceniał to, iż Canidy dowiódł swej waleczności i cech przywódczych, natomiast bardzo irytowało go, że osoba nazbyt młoda i nazbyt harda prawem kaduka ma trzeci w kolejności stopień oficerski w londyńskiej sekcji BSS z siedzibą w Whitbey House. A szczególnie już wkurzało go to, że Canidy nie tylko pakował się w ryzykowne sytuacje, niezmiennie pozostawiając po sobie brudy do posprzątania przez osoby jak Bruce obdarzone talentami dyplomatycznymi, lecz na dodatek zawsze uchodziło mu to na sucho.
A ostatecznie prowadziło to wszystko do sytuacji, że Canidy mógł bezkarnie stawiać pytania, których stawiać nie powinien.
— Ed — odezwał się w końcu Bruce. — Wprowadź ich w szczegóły.
— Tak jest, sir — odrzekł Stevens i spojrzał pytająco na Canidy’ego i Fine’a. — Słyszeliście o Pearl Harbor.
— Rozumiem, że chodzi o oddział BSS, a nie Hawaje? — mruknął Canidy.
Stevens przytaknął.
— Tak, słyszeliśmy — rzekł Fine.
Stevens wstał, podszedł do biurka, uniósł dzbanek, powiódł wzrokiem po wszystkich, a następnie napełnił podsunięte filiżanki, swoją zostawiając na koniec.
— Piaskarz jest w Algierze — mówił w tym czasie. — I trenuje następne grupy, które chcemy przerzucić na Korsykę. Pierwsza z nich zabierze ze sobą tę forsę, której część zatrzyma, a resztę przekaże operującej już tam ekipie. Wiecie, jaki jest skład grup?
— Korsykanie — odparł Canidy. — Z Deuxième Bureau w Algierze.
Deuxième Bureau stanowiło sekcję wywiadowczą francuskiego sztabu generalnego.
Stevens pokiwał głową.
— Oficer i trzech podoficerów, łącznik oraz dwóch radiooperatorów. Piaskarz urządził wszystko tak, że Casablanca…
— Francuski okręt podwodny? — upewnił się Canidy.
— Owszem. Na plażę dostali się w gumowej łodzi, biorąc ze sobą radioaparat, pieniądze, broń…
— Dużo C–2 — wtrącił Bruce.
— …dużo C–2 — przyznał z uśmiechem Stevens. — Okręt wypłynął w morze i poczekał na dnie dobę, by potem w uzgodnionym miejscu wynurzyć się na znak dany przez oddział, który, założywszy w tym czasie bazę, pobrał więcej pistoletów, półautomatycznych stenów dziewięciomilimetrowych, amunicję i tak dalej, i tak dalej. — Stevens napił się kawy i ciągnął: — Już po kilku dniach zaczęliśmy otrzymywać od Pearl Harbor meldunki świadczące o sukcesie uzyskanym na różnych poziomach…
— Tak obiecujące — wtrącił się znowu Bruce — że teraz planujemy wysłanie grup do samej Francji.
Canidy i Fine w milczeniu rozważali tę wiadomość, delektując się kawą.
— Nie będę wchodził w dalsze szczegóły — podjął wątek Stevens. — W każdym razie model korsykański chcemy wykorzystać do zbudowania i zaopatrywania sieci ruchu oporu we Francji. Będzie to jednak znacznie trudniejsze. Sukces na Korsyce w dużej mierze zawdzięczamy temu, że Niemcy i Włosi zajęli wyspę właściwie niebronioną i rozmieścili na niej nieliczne siły. Mieszkańcy nienawidzą włoskich faszystów i chętnie pomagają opozycji.
— Natomiast w samej Francji jest mnóstwo szkopów, a także żabojadów, którzy spoglądają na nich chętnym okiem.
— Zgoda — rzekł Stevens. — Wprawdzie jesteśmy pewni, że nie zbraknie Francuzów, którzy chcą walczyć z Niemcami, ale dotrzeć do nich nie będzie łatwo.
— I tutaj jest miejsce dla nas — powiedział Canidy. — C–2 i walizki z forsą. Ja w to wchodzę!
Na twarzy Bruce’a pojawiła się mina pełna wyższości.
— To miejsce kapitana Fine’a… — oznajmił szef londyńskiej sekcji — …który poleci z pieniędzmi do Algieru, gdzie przekaże je Piaskarzowi i zajmie się formowaniem grup, które zostaną przerzucone do Francji. Co zaś do pana, majorze, ponieważ cało wrócił pan z terenów okupowanych przez Niemców, interesują mnie pańskie obserwacje.
— Moja zasadnicza obserwacja… — zaczął Canidy.
— Dick — rzucił ostrzegawczo Fine.
— Zanim pan powie coś nieprzemyślanego, majorze… — wtrącił Bruce — …chciałem podkreślić, że są ważne powody przemawiające za takim rozstrzygnięciem.
— Aha, powody — drwiąco powtórzył Canidy.
Bruce powstrzymał się od właściwej reakcji na tak wyzywające zachowanie, wziął z szuflady kopertę i z niejaką satysfakcją podał Canidy’emu za słowami:
— Do ciebie.
Dick otworzył kopertę, odłożył pierwszą stronę kwalifikacyjną z napisem: ŚCIŚLE TAJNE, potem drugą z napisem: ŚCIŚLE TAJNE — TYLKO DO RĄK BRUCE’A STEVENSA CANIDY’EGO, by ostatecznie z nieruchomą twarzą przeczytać wiadomość:
ŚCIŚLE TAJNE
OPERACYJNE BEZZWŁOCZNE
OD: BSS WASZYNGTON DO: BSS LONDYN, TYLKO DO
RĄK BRUCE’A STEVENSA CANIDY’EGO
CYTAT KORZYSTAJĄC ZE WSZYSTKICH DOSTĘPNYCH
ŚRODKÓW CANIDY MA SIĘ ZNALEŹĆ W WASZYNGTONIE
I ZAMELDOWAĆ BEZPOŚREDNIO U MNIE STOP
CANIDY’EMU NIE WOLNO POWTARZAM NIE WOLNO
WYZNACZAĆ SIEBIE DO JAKIEJKOLWIEK AKCJI ANI
KIEROWAĆ ŻADNĄ STOP DONOVAN
KONIEC CYTATU
Canidy schował papiery do koperty i odłożył ją na biurko.
— Ma pan jakieś przypuszczenia, o co chodzi?
Przez moment wpatrywali się w siebie, a potem Bruce rzekł:
— Oficjalnie nie wiem nic. Nieoficjalnie… to dość oczywiste.
Canidy w pytającym geście rozłożył ręce.
— To prawdziwe szczęście, że jesteś żywy i wolny, a nie żywy i w rękach Sicherheitsdienst. Wiesz zbyt wiele, aby ci wolno było wyprawiać się za linię wroga. Co by się stało, gdyby cię złapali?
— Ale nie złapali. A zadanie wykonane.
— Przy nieprawdopodobnie wielkim ryzyku — lodowato zauważył Bruce. — I bynajmniej nie bez strat. Kanał węgierski zerwany; ostatni radiowy komunikat donosił, że zostali namierzeni i lada chwila grozi im aresztowanie.
Canidy z zaciśniętymi wargami spoglądał w okno.
— A ocena pułkownika Donovana jest bardzo podobna, jeśli sądzić po jego słowach.
Po dłuższej chwili Canidy przeniósł wzrok na Bruce’a.
— Może ma pan rację — powiedział, odstawiając na biurko filiżankę ze spodkiem. — Bardzo mi przykro z powodu ludzi, którzy wpadli, ale zrobiłem to, co w konkretnej sytuacji uznałem za najlepsze.
— I zrobiłeś to, co w tej sytuacji było najlepsze — wsparł go Fine.
— Dzięki, Stan — rzekł Canidy, wstał i sięgnął po kopertę z rozkazem Donovana. — Wybaczy pan, sir, ale muszę się bezzwłocznie pakować.
U–Boot 134
30°35’ szer. płn.
81°39’dł.zach.
Na
wysokości Manhattan Beach, Floryda
27 lutego 1943 roku, 24:05
Kapitänleutnant Hans–Günther Brosin miał dwadzieścia sześć lat, młodzieńczą, gładko ogoloną twarz, ciemne, krótko przycięte włosy i miał metr sześćdziesiąt siedem wzrostu, pięćdziesiąt dziewięć kilogramów wagi, co z pewnością było dużo jak na kogoś, kto na ochotnika zgłosił się do służby na okręcie podwodnym, który ma wszystkiego dziewięć metrów wysokości i sześćdziesiąt długości. Lubił wprawdzie pływać pod wodą, jednak obecna misja doprowadzała go wprost do pasji.
Z pewnością na morale żołnierzy nie najlepiej wpływa konieczność wykonywania rozkazów podważających najgłębsze zasady ich wyszkolenia — a załoga U–Boota 134 była bez wątpienia szkolona do niszczenia jednostek pływających przeciwnika, ale jeszcze gorzej jest, gdy są to rozkazy takie same, jak podczas jednej z najbardziej ryzykownych wypraw, która na dodatek zakończyła się całkowitym fiaskiem.
Trudno się dziwić podłemu nastrojowi kapitana okrętu podwodnego, który ma za sobą ponaddwutygodniową, odbytą w całkowitej ciszy radiowej przeprawę przez Atlantyk, podczas której znalazł się w pobliżu trzech konwojów okrętów Liberty, wiozących na wschód materiały wojenne, ale nie mógł w ich kierunku wystrzelić żadnej z czternastu posiadanych torped, gdyż otrzymane przez kapitänleutnanta Brosina rozkazy pozwalały jedynie na defensywny kontakt bojowy z nieprzyjacielem: „w sytuacji gdy inaczej byłoby zagrożone wykonanie zadania”.
„Do diabła, dowodzę przecież w pełni sprawnym okrętem wojennym” — myślał. „A nie podwodnym promem pasażerskim”.
Pochylony nad mapą, na której naniesiony był ich kurs przez Atlantyk, Brosin zerknął spod oka na przyczynę całej tej nadzwyczaj frustrującej sytuacji.
Richard Koch i Rudolf Cremer dowodzili dwuosobowymi grupami, które miał wysadzić na brzeg. Partnerem Kocha był Kurt Bayer, a Cremera — Rolf Grossman. Wszyscy mieli po dwadzieścia kilka lat, przeciętny wygląd (żaden nie przypominał typowego Niemca), byli identycznie ubrani: czarne, wełniane dresy z zakrywającymi twarz kapturami, u boków kabury z czarnej skóry, a w nich półautomatyczne walthery 9 mm z zapasowymi ośmionabojowymi magazynkami.
Brosin wiedział jedynie, że ma czterech mężczyzn wysadzić na wybrzeże amerykańskie, natomiast nie miał pojęcia, kim oni są, i nie usiłował się tego dowiedzieć. Nie miał przeto pojęcia, że wszyscy oni spędzili przed wojną całe lata w USA, a do ojczyzny powrócili w grudniu 1941 roku albo dwa, trzy miesiące później. Koch i Cremer służyli w wojsku, Bayera i Grossmana z cywila zwerbowała Abwehra, wojskowa agencja wywiadowcza, przede wszystkim z uwagi na ich znajomość stosunków amerykańskich.
A teraz płynęli znów do USA, każdy zaopatrzony w czarny, stalowy pojemnik wielkości dużej torby podróżnej, z czarnymi paskami na ramiona. Obecnie, jeden na drugim, ustawiali je obok drabinki do wierzchniego włazu kiosku.
Koch poczuł na sobie wzrok Brosina, podniósł oczy i skinął głową kapitanowi, który nie odpowiedział na ten gest.
Koch, dobre piętnaście centymetrów wyższy od Brosina i osiemnaście kilogramów cięższy, bardzo szybko nabrał szacunku dla kapitana, zarówno z racji jego nader fachowego kierowania okrętem i załogą, jak i z powodu wielkiego opanowania oraz równowagi ducha. Wyczuwając irytację dowódcy, Koch starał się jak najmniej wchodzić mu w drogę i to samo polecił pozostałej trójce. Kiedy po raz kolejny omawiali jeden pod drugim szczegóły akcji, widywano ich tylko podczas posiłków.
Umieścili ostatni z pojemników, po czym Koch klepnął w ramię Cremera, a kiedy ten się oddalił, podszedł do Brosina, pilnując, żeby nie obijać się o elementy wewnętrznej architektury okrętu, co marynarzy zawsze albo śmieszyło, albo irytowało.
— Już niedługo, panie kapitanie — powiedział.
— I tak o wiele za długo — odrzekł Brosin, patrząc w przestrzeń.
Koch dobrze pamiętał, że dokładnie w takiej samej atmosferze przebiegła ich pierwsza rozmowa, którą odbyli w kabinie kapitańskiej wkrótce po tym, jak U–134 wypłynął w morze z francuskiego portu w Breście.
— Jedną sprawę postawmy jasno — oznajmił Brosin, potrząsając trzymanymi w ręku tajnymi rozkazami. — Wysadzenie agentów z pokładu okrętu podwodnego, czego próbowano przed miesiącem, graniczyło z samobójstwem, a powtarzanie tej próby to już na poły szaleństwo.
— Chciałem zwrócić uwagę, panie kapitanie, że próba ta zakończyła się…
Brosin przerwał mu, gwałtownie unosząc dłoń.
— Kapitänleutnant Linder, mój bliski przyjaciel, dokładnie opowiedział mi przebieg operacji, kiedy jego U–202 wysadzał czterech wyszkolonych przez Abwehrę agentów na Long Island w Nowym Jorku. Przede wszystkim mówił, jak jego okręt osiadł na mieliźnie, kiedy tamci płynęli do brzegu.
— Może gdyby kapitan Linder…
— Donnerwetter! Tutaj nie ma żadnych „może”! Mój okręt jest dokładnie tego samego typu co U–202, znam każdy jego detal, wiem wszystko o jego parametrach, na przykład, że wymaga minimum, powtarzam, minimum pięciu metrów głębokości. Co więcej… — Brosin mówił coraz głośniej, a zorientowawszy się, że traci spokój, na chwilę umilkł, potem zaś ciągnął spokojniej: — Co więcej, panie Koch, bezpieczeństwo okrętu podwodnego zależne jest od ciszy głębin. Jeśli nie ma nad sobą trzydziestu metrów wody, nie mówiąc już o dziesięciu, pięciu, czy w ogóle, gdy osiądzie na mieliźnie, jest podobny do kaczki na strzelnicy. I taka dokładnie była sytuacja U–202. — Pokręcił głową i kontynuował z wyraźnym niesmakiem: — Czy ma pan świadomość, że gdy U–202 zrzucił część paliwa, aby zmniejszyć swą masę i nie pomogły silniki dieslowskie, kapitan Linder musiał rozkazać swoim ludziom, aby… — tu Brosin dramatycznie zawiesił głos — …zepchnęli okręt z mielizny?
— Panie kapitanie, jestem przekonany…
— Mało mnie interesują pańskie przekonania. To są koszta, a jakie zyski? Przecież ta czwórka wysadzona na Long Island, podobnie jak teraz wasza, zostanie błyskawicznie schwytana przez Amerykanów i jeśli nawet nie zamordowana na torturach, to osadzona w najsurowszym więzieniu.
Koch milczał, nie wiedział bowiem, co mógłby odpowiedzieć.
Brosin wyrzucił w górę ręce w geście najwyższego oburzenia.
— Rozpoczynanie takiej misji jest głupotą, jej powtarzanie to już kompletny idiotyzm.
— No cóż, panie kapitanie — mruknął wreszcie Koch — wszyscy wykonujemy rozkazy swoich przełożonych: my, pan, kapitan Linder i załoga U–202.
— Co nie oznacza, że należy powtarzać błędy.
— Właśnie dlatego tym razem operacja przeprowadzana jest w zimie i na głębszej wodzie — zauważył Koch. — Chciałem zresztą przypomnieć, że dowodzony przez kapitänleutnanta Deeckego U–584 bez najmniejszych trudności wysadził naszych agentów na Florydzie. A U–584 to jednostka tego samego typu co pańska: VIIC.
— Ja w każdym razie nie ukrywam swojego stanowiska. Tak czy owak, nie mamy nawet najmniejszego marginesu błędu.
— Jasne, panie kapitanie. — Koch wstał, wyrzucił rękę w faszystowskim pozdrowieniu, a odwracając się, dorzucił jeszcze: — Zaczyna się nowy rok. Zwycięstwo Führera i Tysiącletniej Rzeszy nie każe długo na siebie czekać.
Brosin popatrzył na niego przeciągle.
— Oby.
Dwa tygodnie później z niewielkim okładem U–134 znajdował się około szesnastu kilometrów od wschodniego wybrzeża Florydy.
— Jak tam, Willi? — zwrócił się Brosin do swego zastępcy, który przywarł do okularów peryskopu.
— Marna pogoda tam, na górze, panie kapitanie — odrzekł wachoffizier Wilhelm Detrick, barczysty, dwudziestojednoletni szatyn. — Deszcz, lekki wiatr z północnego zachodu. Lecz żadnego zagrożenia nie widać.
— Wynurzenie, Willi. Poruszamy się na bateriach, ale przygotowani do natychmiastowego przejścia na diesle w razie konieczności.
— Tak jest, panie kapitanie.
Manhattan Beach, Floryda
28 lutego 1943 roku, 02:01
Peter Pappas, Yoeman Third Class — co w Straży Przybrzeżnej USA odpowiadało stopniowi kaprala — mierzył sto sześćdziesiąt pięć centymetrów, ważył pięćdziesiąt dziewięć kilogramów, a słońce i wiatr jeszcze wyostrzały jego skądinąd i tak wyraziste rysy. W tej chwili kulił się pod zimnymi, przesiąkniętymi deszczem podmuchami wiatru, szczelniej otulając głowę kapturem peleryny.
Przez całe dotychczasowe dwie godziny warty — z której pozostały jeszcze następne dwie — ulewa powracała w mniej więcej regularnych odstępach. Wiatr wiał stale z północnego zachodu, ale jeśliby go nie liczyć, minął spokojny sobotni wieczór i zaczynała się spokojna niedziela.
Pappas zatrzymał się w jednej z mniej więcej regularnych przerw między wydmami, wydeptanych tysiącami stóp przemierzających drogę na plażę i z powrotem. Spojrzał w kierunku lądu, nie zobaczył nic podejrzanego, potem chusteczką otarł obiektyw zawieszonej na szyi lornetki USA Navy, przyłożył ją do oczu i łukiem równym niemal 180° ogarnął całą plażę z północy na południe.
Nic, tylko ciemnoszary piach, ciemnoszare morze i ciemnoszare niebo.
Jeszcze raz.
Skrzywił się, gdyż przypomniały mu się słowa, jakimi usiłował ściągnąć na plażę dziewczyny: „Chcesz zobaczyć wyścig okrętów podwodnych?”. „Cholera — pomyślał — teraz ja rozglądam się za nieistniejącymi okrętami podwodnymi”.
Rok wcześniej siedemnastoletni wówczas uczeń przedostatniej klasy liceum w Tarpon Springs zaczął się zastanawiać nad wstąpieniem do Straży Przybrzeżnej. Łodzie i woda były dla niego czymś naturalnym. Jego dziadkowie pochodzili z Grecji, osiedlili się w miasteczku rybaków i poławiaczy gąbek. Z czasem do morskiego biznesu został wciągnięty także ojciec Petera, chociaż zarobki nie były wielkie i ledwie pozwalały rodzinie przetrwać. Nie inaczej stało się w następnym pokoleniu z Peterem, który już od najmłodszych lat zajmował się odcinaniem gąbek od dna Zatoki Meksykańskiej. W wieku siedemnastu lat zbuntował się; chciał inaczej urządzić swoje życie, w czym niebagatelną rolę odegrała Ana.
Anastasia Costas nie powiedziała może tego wprost, ale sam Pappas bardzo łatwo mógł się domyślić, że nawet jeśli klasyczne rysy i swobodne zachowanie mogły mu zapewnić zainteresowanie jedynej córki — podówczas piętnastoletniej — Alexandra Costasa, długoletniego burmistrza, jednak nie potrwa ono długo, jeśli obiektem będzie poławiacz gąbek i specjalista od filetowania ryb.
Miasteczko oferowało niewiele innych możliwości, szczególnie że Peter nie prezentował jakichś nadzwyczajnych zalet intelektu i tylko dzięki korepetycjom udawało mu się przechodzić z klasy do klasy. Myśl o innym rozwiązaniu podszepnął mu widok kutra Straży Przybrzeżnej, który mijał wracającą do domu i ciężką od ryb „Sophię”, jedną z dwóch rybackich łodzi Pappasów. Szczególne wrażenie zrobił na Peterze marynarz, który stał na rufie przy ciężkim karabinie maszynowym kalibru chyba 50 mm i zrobił w kierunku chłopaka gest, jakby mu salutował.
Na nabrzeżu, czyszcząc dno łajby z resztek po patroszeniu ryb, Peter podjął decyzję. Tak, wstąpi do Straży Przybrzeżnej; to zapewni mu niezły zarobek, a na dodatek teraz, gdy Stany przystąpiły do wojny, mężczyźni w mundurach cieszyli się znacznym wzięciem u dziewczyn.
W biurze rekrutacyjnym w Tampa powitano go z radością, on zaś nie sprzeciwiał się wysłaniu do Jacksonville Beach na Florydzie, natomiast absolutnie nie spodziewał się, że kiedy jego kraj toczy wojnę, on zamiast obsługiwać ckm i chronić konwoje ze sprzętem wojskowym, będzie marzł w podmuchach chłodnego wiatru na plaży.
„Wszystko, tylko nie to” — myślał. „Nie jako kapral Straży Przybrzeżnej stojący po kostki w piachu i przez lornetkę bez sensu obserwujący morze szare i spokojne, przykryte jeszcze ciemniejszą czapą chmur”.
Jasne, hasło zagrożenia wybrzeży USA nie było tylko histerią, bo przecież zeszłego lata schwytano szpiegów niemieckich, ale to było już dawno, a poza tym, kto raz jeszcze próbowałby przeprowadzić akcję, która skończyła się takim niepowodzeniem? Nawet szkopy nie były takie głupie.
Jak dotąd jedyne dźwięki, jakie do niego dotarły, to były odgłosy jakiejś biesiady — między innymi wyrazisty głos rozochoconej kobiety — ale te bez wątpienia dochodziły od zabudowań Jacksonville Beach. Tutaj, na plaży, nic się nie działo i nie było powodu sądzić, że cokolwiek zmieni się do rana. Zwłaszcza przy takiej pogodzie.
„A zresztą — zastanawiał się z goryczą — nawet gdyby ktoś się pojawił, co niby miałbym zrobić? Nie dali mi żadnej broni, tylko kretyński gwizdek, lornetkę i jeszcze, co za łaskawość, chlebak na kanapkę”.
Pomyślał o Anie.
Przynajmniej ta część jego planu nie zakończyła się kompletnym rozczarowaniem, aczkolwiek trzeba przyznać szczerze, że chociaż nadal pisali do siebie, przerwy między listami dziewczyny stawały się coraz dłuższe, a one same coraz krótsze i mniej nasycone osobistymi drobiazgami.
Sięgnął do kieszeni na piersi i wymacał w niej list, który otrzymał kilka dni wcześniej. Dziękowała za czekoladki, które wysłał jej z okazji walentynek, poza tym jednak były tylko same ogólniki i ani słowa na temat wspólnych planów.
Gdyby nie zgłosił się na ochotnika do Straży, z pewnością ten sobotni wieczór — a może i niedzielny poranek — spędziłby u boku Any i nie musiałby teraz głowić się, czy czasem jego miejsca nie zajął jakiś inny facet.
Do przykrości powodowanych przez aurę przyłączyło się silne przygnębienie.
Odszedł kilkanaście metrów w kierunku pniaka na pół zagrzebanego w piachu i usiadł. Pod wpływem odruchu chciał natychmiast zacząć pisać list do Any, zaraz jednak uświadomił sobie, że nie tylko jest na to za ciemno, lecz także nie ma przecież przy sobie nawet kawałka papieru. Odłożył więc na bok lornetkę, poszperał pod kurtką mundurową i wydobył owiniętą w pergamin kanapkę z mięsem indyka. Nieco zaskoczyło go to, że wydawała się ciepła, przynajmniej w zestawieniu z temperaturą otoczenia.
Znowu pojawiła się myśl o liście i jego autorce, a w ślad za tym pojawił się jej wyrazisty obraz: opalone ciało w skąpym kostiumie kąpielowym, na plecach otwartym aż po przedziałek między pośladkami.
Spojrzał na kanapkę, potem zapatrzył się w mrok, aż wreszcie wzruszył ramieniem, jeszcze mocniej naciągnął na głowę kaptur, rozpiął rozporek, przesunął palcami po maśle i z obrazem Any przed oczyma sięgnął między nogi.
U–134
30°36’ szer. płn.
81°39’ dł. zach.
Na wysokości Manhattan Beach, Floryda
27 lutego 1943 roku, 01:30
Niemiecki okręt podwodny, mając pod sobą dziewięć i pół metra wody, kołysał się nieruchomo na powierzchni Atlantyku trzysta metrów od wybrzeża Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej.
Na kiosku było tłoczno. Znajdował się na nim kapitänleutnant Hans–Gunther Brosin, jego zastępca, a także kilkunastu marynarzy, którzy wydobywali z wnętrza okrętu cztery stalowe pojemniki i wzdłuż pokładu przekazywali je do dwóch dwuosobowych zespołów, których członkowie kończyli właśnie nadmuchiwać ostatnią z niespełna dwumetrowych łodzi gumowych oraz przygotowywali trzy zwoje grubych na dwa centymetry lin, którymi łodzie miały zostać przymocowane do okrętu.
Brosin nerwowo spoglądał na gęste chmury. Padała równa, przykra mżawka, z pewnością niemiła, ale Brosin był wdzięczny naturze za słabą widoczność i ciężkie chmury.
Cisza i spokój… spokój tak wielki, że aż niepokojący. Wiejący z zachodu wiatr lekko marszczył powierzchnię morza, a małe fale cichutko chlupotały o brzeg, nie było więc żadnego naturalnego dźwięku, w którym mógłby się skryć jakiś przypadkowy hałas.
Brosin przyłożył do oczu gumowe okulary lornetki Zeissa i dokładnie przyjrzał się wybrzeżu.
— Ile upłynęło, Willie? — mruknął. V Detrick zerknął na stoper.
— Upłynęło dziewięć i ćwierć minuty, dwadzieścia i trzy czwarte do zanurzenia.
— Wieczność — mruknął pod nosem Brosin. — Silniki.
— W pogotowiu. Alarm na pokładzie.
Opuściwszy lornetkę, kapitan zobaczył biegnącego w kierunku kiosku Kocha.
Kiedy ten wspiął się na mostek, Brosin warknął:
— Co tam? Jakieś kłopoty?
Koch podniósł rękę w obronnym geście.
— Zbliża się koniec wszystkich kłopotów z nami. Chciałem się tylko pożegnać. Ruszamy.
Brosin krótko skinął głową.
— Z Bogiem — powiedział i zaraz dorzucił: — Ale zwijajcie się. Dla okrętu śmiertelne zagrożenie. Za dwadzieścia minut schodzimy pod wodę, z łodziami czy bez nich.
Wiedział, że nie jest wprawdzie absolutnie nieodzowne, aby okręt zabrał ze sobą pod powierzchnię gumowe łodzie, natomiast bardzo by to ułatwiało sytuację agentom, którzy nie musieliby się troszczyć o ich zatopienie czy zakopanie i tylko odciski na plaży byłyby jedynym po nich śladem. A jeśli nie zostałyby żadne łodzie, nikt nie miałby powodu zastanawiać się, skąd też mogły przypłynąć.
Koch stuknął obcasami, lekko się ukłonił, zrobił w tył zwrot i powrócił do swoich towarzyszy.
Brosin spojrzał na Detricka.
— Willie, jeśli za piętnaście minut nie będzie sygnału, żeby ściągnąć łódki, przecinać liny.
— Tak jest, panie kapitanie.
Richard Koch zanurzył w wodę drewniane wiosła, zaparł się czubkami butów o wybrzuszenie w podłodze łodzi, nachylił się, a potem mocno odchylił do tyłu. Łódka nie poruszyła się, a tylko ugięła pod ciężarem pojemnika i Kocha; podobnie na pozór bez efektu pozostało drugie pociągnięcie wiosłami, ale przy trzecim Koch zobaczył, że burty zaczynają się przemieszczać w wodzie. Za sobą słyszał szmer pozostałych łodzi.
Przeładunek ludzi i pojemników do łódek odbył się odrobinę mniej gładko niż podczas treningów, jakie do znudzenia odbywali we Francji, szczególnie tych ostatnich. Najpierw przymocowali każdą z łódek do stanowiska działowego przed kioskiem, na wypadek gdyby na skutek niedopatrzenia któraś z nich miała znaleźć się przedwcześnie w wodzie lub w niej przewrócić. Kiedy wszystkie nadmuchano przy użyciu nożnej pompki, opuszczono je po kadłubie, przy czym jedna istotnie się przekręciła, trzeba więc ją było wciągnąć z powrotem, usunąć z niej wodę i umieścić obok pozostałych. Teraz przyszła kolej na rozwinięcie drabinki sznurowej, po której zszedł Bayer i usadowił się w pontonie w pozycji umożliwiającej wiosłowanie, podczas gdy kolebanie łódki starał się zminimalizować marynarz trzymający spuszczoną z dziobu linę. Kiedy Bayer był już gotów, na innej linie spuszczono czarny pojemnik z mocującymi go na plecach paskami zwróconymi w kierunku kadłuba, aby zapobiec szczęknięciu metalu o metal. Agent przytroczył pojemnik do podłogi pontonu, po czym marynarz przeciągnął go na drugą stronę kadłuba, a miejsce pod drabinką zajęła kolejna łódka i cała operacja się powtórzyła.
Wszystko przebiegało bez żadnych komplikacji, aż przyszła kolej Rolfa Grossmana. Lina, na której spuszczany był pojemnik, wysmyknęła się ze zziębniętych palców marynarza i ciszę nocy zagłuszył bardzo głośny plusk; skąpany w zimnej morskiej wodzie agent z trudem powstrzymał się od wyrzucenia z siebie całej kaskady przekleństw.
Zadanie Kocha było dodatkowo komplikowane przez fakt, że do tyłu jego łódki przytwierdzona była linka, ciągnąca za sobą grubszą stalówkę, przyczepioną z kolei do stanowiska ogniowego przed kioskiem, a przez marynarza na pokładzie stopniowo odwijaną ze zwoju wraz z tym, jak ponton oddalał się od okrętu.
Koch skupił się na rytmicznym wiosłowaniu i po pewnym czasie, znienacka, szybciej, niż się spodziewał, poczuł, że łódka bardziej zaczęła podskakiwać na falach, co oznaczało, że znalazł się na przybrzeżnej płyciźnie. Mocniej szarpnął wiosłami i po trzecim szarpnięciu poczuł, jak szorują o dno, a dziób wbija się w piach brzegu.
Szybko unieruchomił wiosła i wyskoczył z pontonu, nawet nie musnąwszy wody. Błyskawicznie rozejrzał się dokoła, a nie dostrzegłszy niczego niepokojącego, sięgnął do wnętrza łódki, z niejakim wysiłkiem wydobył z niej metalowy pojemnik i omijając kawały sczerniałego drewna, przeniósł go w głąb plaży. Następnie zawrócił i ciągnąc za dziobową cumę, wydobył łódkę na piasek. Teraz cofnął się na skraj łodzi, wyglądając swoich towarzyszy; każdemu z nich gestami rąk pokazywał, aby zgrupowali pojemniki w jednym miejscu. Kiedy zrobił to ostatni, Grossman, Koch szybko i zręcznie dziobami do rufy połączył wszystkie cztery łódki w rządek, ostatecznie połączony z U–134.
Kiedy kończył to robić, u jego boku pojawił się Cremer.
— Herr Hauptmann — szepnął po niemiecku. — Dawać sygnał ręczny?
— Po pierwsze, nie „Herr Hauptmann” — żachnął się Koch po angielsku. — Po drugie, odtąd ani słowa po niemiecku! Dawaj!
— OK, sir, to znaczy OK, Richard — poprawił się Cremer. Podbiegł na skraj wody, wydobytą z kieszeni latarkę podniósł wysoko nad głowę i oddał umówiony sygnał dwóch serii po trzy
błyski. Gdy nie było natychmiastowej odpowiedzi, ponowił sygnalizację. Nagle usłyszał dźwięk taki, jakby mała ławica ryb płynęła do brzegu, i zobaczył, jak stalowa lina gwałtownie się napręża, a chwilę później podrywa się z piasku i wpada do wody pierwsza z gumowych łódek. Marynarz na U–Boocie już po pierwszym sygnale zaczął zwijać cumę, ale odrobinę czasu musiało zabrać wybranie luzu.
Cremer schował latarkę i podskoczył dopilnować, aby któryś z pozostałych pontonów nie zarył się w piachu, Koch natomiast odwrócił się, usłyszawszy za plecami skrzyp kroków.
— Herr… — rozległ się podekscytowany głos Bayera.
— Richard, do jas… — zaczął ze złością Koch, ale urwał, zorientowawszy się, że Bayer i Grossman nie są sami. Między nimi stał przerażony młody mężczyzna, właściwie chłopak, w mundurze amerykańskiej Straży Przybrzeżnej. Bayer związał mu ręce taśmą z jednego z pojemników, a usta zakneblował jakąś szmatą. Grossman trzymał go na muszce walthera 9 mm.
— Zgaś to pieprzone światło! — syknął Koch po niemiecku pod adresem Cremera, który znalazł się za jego plecami, a potem nachylił się do ucha Bayera i szepnął: — Kto to taki?
— Chciałem znaleźć lepsze miejsce na pojemniki — odparł tamten też po niemiecku. — Między wydmami zobaczyłem jakieś pniaki, podchodzę, a stamtąd jakieś stękanie.
— Stękanie?
— Tak! Patrzę… coś jak peleryna, trzęsie się i stęka. Tak… no, przyjemnie stęka.
Koch pokręcił głową i splunął.
— Scheisse! — mruknął.
— Nie miał przy sobie broni — dorzucił Grossman. — Co z nim zrobić? Najprościej zabić, ale co dalej z ciałem?
Koch błyskawicznie rozważył sytuację. Chłopak najpewniej pełnił wartę, jeśli więc nie znajdzie go zmiennik lub też nie zjawi się w porę na strażnicy, zaczną go szukać. Gdyby znaleziono ciało, byłoby to fatalne dla powodzenia misji, a gdyby z kolei chcieli je dokładnie zakopać i zatrzeć ślady, zabrałoby to mnóstwo bezcennego czasu. Z ciemności doleciał rozbawiony głos kobiecy, za plecami zaś rozległ się szurgot ciągniętej po piachu trzeciej łódki. Natychmiast podjął decyzję.
— Brać go! — warknął i rzucił się w kierunku czwartego pontonu.
Bayer i Grossman chwycili nieporadnie broniącego się Amerykanina i na wpół go niosąc, a na wpół wlokąc, pobiegli w ślad za Kochem.
— Szybko! Do środka! — polecił Koch, wskazując dno łódki. Pappas szarpnął się gwałtownie, ale kiedy Grossman dwukrotnie uderzył go kolbą pistoletu za prawym uchem, zwisł bezwładnie, co pozwoliło bez żadnych oporów wrzucić go do pontonu. Koch szybkim ruchem oplótł jego stopy trokiem, którym wcześniej mocował czarny pojemnik, a następnie dla pewności przywiązał do kostek pęta wiążące przeguby.
Kiedy się wyprostował, zobaczył, że lina przymocowana do dziobu napięła się, ale znieruchomiała, podobnie jak trzecia łódka, która zastygła na poły tylko zanurzona w wodzie. Gestem ręki pokazał reszcie, aby obciążoną ciałem Pappasa łódkę zanieść do wody.
Kiedy i ona pomknęła w mrok, Koch popatrzył po towarzyszach.
— Będzie miał kapitan niespodziankę. — Cała trójka parsknęła śmiechem, ale Koch natychmiast ich uciszył ruchem ręki. — Zbierajmy się, zanim się zorientują, że go nie ma. Będą trochę zdziwieni, gdzie też mógł się podziać.
U–134 przez jakieś pięć minut cicho wycofywał się na bateriach. Wprawdzie kapitan Hans–Günther Brosin zamierzał czekać spokojnie, aż pontony znajdą się na pokładzie, ale zaniepokoił go ponowiony sygnał. Nie wiedział, co on może znaczyć, na wszelki wypadek wolał się oddalić, ale do pięciu marynarzy wstępnie wyznaczonych do ściągnięcia liny odkomenderował jeszcze dodatkowych pięciu, aby trwało to krócej.
Im szybciej znajdzie się na głębszej wodzie, tym pewniej się poczuje.
Ledwie marynarze zaczęli zwijać linę, nastąpiło kolejne nieoczekiwane zdarzenie. Lina znienacka szarpnęła tak gwałtownie, iż pierwszy z ciągnących poleciał do przodu, a ponieważ zachwiało to pozostałymi, Brosin chciał już krzyknąć, żeby dali spokój, czym prędzej odłączyli balast i znikali pod pokładem, gdy przeszkoda ustąpiła równie gwałtownie, jak się pojawiła. Chwilę później kapitan zobaczył w lornetce zarys pierwszej łódki. Dwóch, specjalnie do tego wyznaczonych marynarzy natychmiast wciągnęło ją na pokład i otworzyło zawory powietrzne.
— Jak głębokość, Willie? — spytał Brosin.
Zastępca powtórzył pytanie w dół kiosku i po chwili odpowiedział:
— Trzydzieści metrów, panie kapitanie.
Widząc, że na pokład wędruje już drugi ponton, oddał lornetkę Detrickowi ze słowami:
— Obrócić okręt, potem kurs jeden–dwa–pięć, przejść na diesel, na początek pięć węzłów. I jak wciągną komplet, wszyscy pod pokład.
— Tak jest, panie kapitanie.
Brosin zszedł już dwa stopnie po drabince, gdy z pokładu dobiegły go okrzyki:
— Panie kapitanie! Panie kapitanie!
Lotnisko Gander Gander, Nowa Fundlandia
2 marca 1943 roku, 08:40
Dick Canidy przeczuwał, że Douglas C–54, tak nowiutki, jakby przed chwilą wyjechał z hali montażowej, będzie miał problem z jednym ze swych czterech silników gwiazdowych Twin Wasp.
Lot Dowództwa Transportu Powietrznego trwał już osiem godzin dziesięć minut i piętnaście sekund — Dick wyzerował stoper w swym zegarku i włączył go w chwili oderwania kół maszyny od pasa startowego — gdy pojawiła się wibracja, która doświadczonemu lotnikowi zasugerowała, że chodzi o coś więcej niż chwilowe zakłócenie.
Pół minuty później wibracja powtórzyła się, tym razem głośniejsza, wyraźnie zadygotało lewe śmigło, a zewnętrzny silnik zaczął ciągnąć za sobą smugę czarnego dymu. Pilot natychmiast go wyłączył, unieruchomił śmigła i wyrównał ułożenie maszyny.
Potrwało to kilka minut, które — przynajmniej dla niektórych pasażerów — ciągnęły się niczym godziny, potem jednak z kabiny pilotów napłynęła uspokajająca informacja, że przyczyną było często zdarzające się zakłócenie ciśnienia oleju, które nie spowoduje zmiany lotu, z tym małym wyjątkiem, że zaplanowane międzylądowanie w Gander odbędzie się z małym opóźnieniem.
Canidy dobrze wiedział, że „małe opóźnienie” jest bardzo delikatnym określeniem, gdyż z jednym nieczynnym silnikiem samolot będzie pokonywał czterysta kilometrów na godzinę mniej.
Reszta natomiast brzmiała prawdopodobnie. Istotnie, kłopoty z ciśnieniem oleju w silnikach zdarzały się często, a na wysokości czterech i pół tysiąca metrów trzy silniki Pratt & Whitney, o mocy 1450 KM każdy, bez trudu mogły zapewnić stabilny lot.
To wiedział Canidy jako zawodowy lotnik, natomiast jako pasażer z prawdziwą ulgą dostrzegł zarys wybrzeża Nowej Fundlandii, a następnie zaśnieżone pole lotniska, które jeszcze pięć lat temu stanowiło niezamieszkaną płachtę północnego wybrzeża jeziora Gander.
Kiedy pilot C–54 wykręcił do lądowania, w kabinie pasażerskiej słychać było tylko pomruk silników i świst powietrza w wypuszczonych ze skrzydeł lotkach. Wystarczyło jednak, że koła podwozia dotknęły pasa, a pasażerowie zaczęli klaskać i pokrzykiwać radośnie, dając w ten sposób wyraz dręczącemu ich od chwili awarii niepokojowi. W tym momencie w Canidym górę wziął profesjonalista; nie przyłączając się do ogólnej wrzawy, spokojnie wyglądał przez iluminator.
Gdy podchodzili do lądowania, miał okazję zobaczyć, że na płycie stały rzędami samoloty bojowe — lekkie bombowce Douglas Boston z oznaczeniami kanadyjskich sił lotniczych, B–25 Mitchell i B–24 Liberator wojsk lądowych USA — najwyraźniej gotowe do wysyłki na wschód.
Znalazły się tu, gdyż najkrótsza droga z Ameryki Północnej do Europy prowadziła via Gander do Prestwick. Canidy przypomniał sobie, że na tym mroźnym, wysuniętym daleko na północ punkcie postojowym bywało czasami piętnaście tysięcy ludzi: Brytyjczyków, Kanadyjczyków i Amerykanów.
Teraz Dick nie widział już maszyn; za oknem mógł tylko dostrzec wysoką ścianę śniegu odgarniętego z pasa startowego. Kiedy wychylił się i spojrzał przez przednie szyby, zobaczył, że ściany piętrzą się po obu stronach, tak iż można było odnieść wrażenie, że maszyna toczy się dnem białego kanionu.
Po chwili kołowania C–54 wykręcił w odnogę kanionu, gdzie czekał już na niego żółty samochód z napisem: ZA MNĄ. Dopiero teraz Canidy znowu ujrzał stojące w rzędach bombowce, za którymi C–54 minął dwa hangary pełne, zdało się, czekających na remont maszyn, by zatrzymać się nieopodal centrum operacyjnego bazy. Dwóch pracowników obsługi lotnictwa, odzianych w grube, zimowe kombinezony, machając chorągiewkami, wskazało samolotowi miejsce do zaparkowania koło dwóch innych C–54. Zająwszy je, pilot wyłączył trzy czynne silniki.
Po długim czasie spędzonym w męskiej toalecie Canidy spróbował się zorientować, jaki jest stan maszyny i kiedy może się spodziewać dotarcia do Elizabeth w stanie New Jersey.
Najpierw spróbował normalnej drogi regulaminowej.
„Będę miły i przyjazny. Na pewno coś uda się załatwić” — myślał.
Była to jednak płonna nadzieja.
„Niestety, panie majorze, precyzyjne określenie przyczyny awarii i jej usunięcie może potrwać kilka dni. Zwrócił pan może uwagę na pełne hangary remontowe? Miejsce w innym samolocie? Tak, oczywiście, zostanie pan wpisany na listę, ale ta nie jest krótka. Musi się pan uzbroić w cierpliwość. Niestety, nic na to nie poradzę, panie majorze. To przecież nie moja wina, że pański samolot miał awarię. I w ogóle niczyja. Tak już jest”.
A im mniej Canidy był miły i przyjazny, z tym bardziej zdecydowanym oporem się spotykał.
„Niech to jasna cholera!” — pomyślał wreszcie i udał się do Zarządu Lotów, gdzie dowiedział się, że lada chwila odleci do Waszyngtonu C–54 z silnikami pełnymi paliwa dostarczonego ze zbiorników bazy.
Nie czekając na pytanie, informujący go podporucznik dorzucił:
— I jak chyba łatwo zgadnąć, panie majorze, nie ma ani jednego wolnego miejsca.
Nie bez trudności Dickowi udało się dotrzeć do oficera dyżurnego, któremu spróbował wyjaśnić swoją sytuację, ale nie znalazł w nim życzliwego słuchacza.
— Tak, oczywiście, panie majorze — odrzekł z lekceważeniem w głosie pułkownik kanadyjskich sił lotniczych Pierre Tugnutt. — Wszystkim bardzo się spieszy.
Z tymi słowami wysoki, szczupły blondyn z cieniutkimi, jakby nakreślonymi ołówkiem wąsikami i kosmykiem rzadkich włosów zaczesanych na coraz wyższe czoło, odsunął pogardliwym gestem rozkaz podróżny wystawiony przez Korpus Powietrzny Wojsk Lądowych USA.
— Ale ja nie należę do „wszystkich”, gdyż… — zaczął Canidy i urwał, zdawszy sobie sprawę, że wszyscy obecni w pokoju przysłuchują się jego wymianie zdań z Tugnuttem. — Panie pułkowniku — ciągnął półgłosem. — Czy moglibyśmy zamienić kilka słów na osobności?
— Nie sądzę, panie majorze, by było jeszcze o czym rozmawiać.
— Panie pułkowniku — nie ustępował Canidy z nieco wymuszonym uśmiechem na twarzy. — Sądzę, że tak będzie lepiej dla nas obu.
I ruchem głowy wskazał mały pokoik przylegający do głównej sali.
Pułkownik Tugnutt popatrzył na niego przeciągle, a potem wyniośle kiwnął głową.
— Dobrze. Przejdźmy tam.
— Dziękuję, sir — powiedział Canidy głośniej niż poprzednio, bardziej na użytek przysłuchujących się niż pułkownika.
Gdy znaleźli się w pokoiku, Tugnutt nie zamierzał ukrywać swej irytacji.
— Chciałbym być dobrze…
Ale Canidy nie dał mu dokończyć.
— Pokazuję panu ten dokument, panie pułkowniku, gdyż nie widzę już innego rozwiązania. — Canidy otworzył mały, skórzany portfelik, w którym znajdowała się legitymacja BSS, domagająca się od każdego i w każdej sytuacji pomocy dla jej posiadacza. — Jeśli nie umieści mnie pan na pokładzie tego samolotu, panie pułkowniku, będę musiał prosić o kontakt z oficerem dowodzącym.
Oficer dyżurny dostatecznie długo wpatrywał się w legitymację, aby stało się jasne, że tego typu dokument widzi po raz pierwszy, następnie zwrócił ją Canidy’emu ze słowami:
— Gdyby pan zaprezentował to na samym początku, panie majorze, niepotrzebna byłaby żadna rozmowa na osobności i, rzecz jasna, obyłoby się też bez pogróżek.
Dick z trudem powstrzymał się od uwagi, że może najlepiej byłoby, aby pan pułkownik zechciał udać się do głównej sali i wykonać to, do czego po obejrzeniu legitymacji był zobowiązany — udzielić mu pomocy.
Najważniejsze jednak było, aby jak najszybciej wydostać się z przeklętego Gander.
Kiedy Canidy znalazł się na pokładzie C–54, wystarczyło, że zlokalizował jedyny wolny fotel, aby się zorientować, że najpewniej jego kłopoty nie skończą się wraz z zapięciem pasów. Zająć miał miejsce obok podpułkownika, którego kwaśna mina nie pozostawiała żadnych wątpliwości co do tego, że — po pierwsze — jest bardzo nierad, iż utracił towarzysza podróży, tym bardziej że — po drugie — zastąpił go jakiś marny majorzyna. Ponieważ nie czuł w sobie ani sił, ani ochoty na kolejną zwadę, postanowił sprawę rozwiązać w możliwie najprostszy sposób.
Usiadłszy obok nachmurzonego podpułkownika, wyciągnął z wewnętrznej kieszeni kurtki płaską, srebrzystą flaszkę, podniósł w kierunku towarzysza podróży i ze słowami: „Zalecenie lekarza” w trzech łykach opróżnił połowę piersiówki, następnie naciągnął czapkę głęboko na czoło i mając przed oczyma gorzko — słodkie obrazy chwil spędzonych w ramionach Ann — „Kiedy to było? Wczoraj wieczorem? Chryste Panie!!!” — szybko zapadł w głęboki sen.
Anacostia, baza lotnicza Marynarki Wojennej USA
Waszyngton
2 marca 1943 roku, 15:20
Zmiana dźwięku czterech gwiazdowych silników Twin Wasp należącego do Dowództwa Transportu Powietrznego C–54, gdy zaczął schodzić z podróżnej wysokości pięciu i pół tysiąca metrów, wyrwała ze snu majora Richarda Canidy’ego z Korpusu Powietrznego Wojsk Lądowych USA. Wcześniej na krótki moment ocknął się, gdyż miał wrażenie, że znowu coś jest nie w porządku z silnikami, ale stwierdziwszy, że wszystkie pracują normalnie, znowu zasnął.
Teraz otworzył jedno oko, a kiedy źrenica przystosowała się do światła wczesnego popołudnia, zerknął ponad prawym skrzydłem i zobaczył piękną kołdrę śniegu dokładnie pokrywającą to, co jak uznał, musiało być stanem Delaware. „Nie, Maryland” — skorygował sam siebie, widząc zarys Chesapeake Bay.
Pilot wykręcił odrobinę w prawo, a Canidy odwrócił się od okna, mrużąc oczy przed odbijającym się od skrzydła światłem słonecznym. Siedzący obok niego podpułkownik nie wydawał się ani odrobinę przychylniejszy niż przed startem, a w każdym razie wydawało się pewne, że nie należy się po nim spodziewać oferty, iż podrzuci współtowarzysza podróży do stolicy.
Z czym zresztą nie będzie problemów, kontynuował w duchu Canidy, w ślad za podpułkownikiem schodząc na płytę lotniska, na której pośród ciemnooliwkowych sztabowych chevroletów dostrzegł też packarda 280 coupe rocznik 1941. O maskę wozu opierał się czytający „The Washington Star” starszy sierżant sztabowy, mający już za sobą dwadzieścia cztery lata służby, o czym świadczyły naszywki na rękawach świetnie skrojonego munduru Marynarki Wojennej USA.
Canidy dostrzegł, że podpułkownik z najwyższym zainteresowaniem wpatruje się w packarda, dlatego też z premedytacją przyspieszył kroku i wyprzedził tamtego ze słowami:
— Cześć, Ellis!
Starszy sierżant sztabowy zerknął znad gazety, a na widok Canidy’ego natychmiast odłożył ją na bok i dziarsko zasalutował.
— Witam, panie majorze!
Canidy cisnął w jego kierunku swoją torbę, Ellis chwycił ją w powietrzu i podskoczył, aby otworzyć drzwiczki przed majorem, a gdy ten wsiadł, wrzucił torbę do bagażnika, zatrzasnął klapę i błyskawicznie znalazł się za kierownicą.
Zesztywniały z oburzenia podpułkownik odprowadził wzrokiem oddalającą się limuzynę, w której mignął mu ironicznie salutujący major. Wściekły, dopiero po chwili zorientował się, że uchybił regulaminowi, nie oddając honorów.
— No i jak tam, Szefie? — spytał Canidy, gdy Ellis wykręcił w South Capitol Street i pojechał w kierunku wiodącego do miasta mostu.
— U mnie wszystko w porządku, panie majorze. Ale ten podpułkownik jakby czemuś gniewny?
— Oficer dyżurny w Gander wyrzucił z samolotu jego kolegę, żeby zrobić dla mnie miejsce — odrzekł Canidy, przeglądając jednocześnie nagłówki w „The Washington Star”. — A na dodatek nie wyjaśnił mu dlaczego i stąd ta obrażona mina.
Ellis uśmiechnął się pod nosem.
— Bardzo się cieszę, że pana widzę, panie majorze. Obawiałem się, że może już do tego nie dojść.
Ellis był osobistym asystentem Donovana i rozumiał, że jego zadanie polega na robieniu wszystkiego, co konieczne, aby usuwać z drogi dyrektora wszystkie zbyteczne kłopoty, w ten sposób pomagając mu funkcjonować jak najbardziej efektywnie. W 99,99 procent wiedział o wszystkim, co Donovan pisał, mówił czy zlecał, znał także wszystkie szczegóły wyprawy Canidy’ego na okupowane przez Niemców Węgry. Wiedział też, że Donovan wezwał do Waszyngtonu Canidy’ego, gdyż to on sam wiadomość przeznaczoną do rąk własnych Bruce’a, Stevensa i Canidy’ego dostarczył do pokoju szyfrantów. Ellis bezbłędnie wykonywał obowiązki, ale wynikało to nie tylko ze służbistości, lecz przede wszystkim z osobistej sympatii. Donovan, lecz także i Canidy należeli do ludzi, dla których zrobiłby wszystko, nawet się nie zastanawiając, czy rozkazy tego wymagają, czy nie.
— Można spytać, czemu coś właśnie takiego czekało na mnie?
— Dostałem rozkaz, żebym raz w tygodniu usiadł za kółkiem, żeby landara nie zniszczyła się od samego tylko stania na Q Street.
Dom przy Q Street, zbudowany na przełomie wieków, a należący do bogatej rodziny Whittakerów, za dolara rocznie został wynajęty BSS, które zyskiwało w ten sposób leżącą na uboczu siedzibę, gdzie dyskretnie można było przyjmować i nocować polityków oraz agentów.
Powstała jeszcze przed wojną secesyjną Whittaker Contruction Company zrazu zajmowała się budowaniem linii kolejowych, obecnie jednak wznosiła także porty morskie i lotnicze, hotele, biurowce, a obszar jej działalności niezmiennie się rozszerzał. Wielkiemu bogactwu towarzyszyły też szerokie koneksje i o obecnym głównym udziałowcu — Jamesie M.B. Whittakerze, absolwencie Harvardu z roku 1939, wypełniającym obecnie za liniami wroga, na Filipinach, zadanie zlecone przez BSS — mówiono, iż do prezydenta USA zwraca się per „wujku” i że pozwala sobie na całkiem kąśliwe uwagi.
— Landara — mruknął z uśmiechem Canidy. — Zupełnie, jakbym słyszał Jimmy’ego.
— No więc wybierałem się właśnie na cotygodniowe pół godzinki, kiedy pułkownik zawołał mnie i mówi: „A może by pan, Szefie, wyskoczył na Anacosta po naszego syna marnotrawnego?”.
— Jaki tam ze mnie syn marnotrawny, Szefie. Co innego Jimmie. Dlatego to jego samochód. I dom. Są jakieś wiadomości od niego?
Ellis leciutko pokręcił głową.
— No cóż, sam brak złych wiadomości można uznać za dobrą wiadomość.
I znowu odpowiedzią był tylko malutki ruch głową Ellisa, tym razem potakujący.
— Pułkownik mówił coś jeszcze na temat spotkania?
— Że najpierw zajrzy jeszcze do siebie w Georgetown.
— Świetnie. Przebrany będę się czuł dużo lepiej.
— Prysznic też na pewno nie zaszkodzi. — Ellis się uśmiechnął, wykręcając w lewo w M Street w kierunku Rock Creek Parkway.
Parcelę przy Q Street, gdzie stał dom Whittakerów, otaczał dwuipółmetrowy mur. Ellis zatrzymał packarda, niemal dotykając zderzakiem ciężkiej, żelaznej bramy. Już chciał wystukać na klaksonie Shave and a Haircut, Two Bits — głównie z tego względu, że doprowadzało to do szału facetów z Secret Service, których serdecznie nie znosił — gdy z luki w żywopłocie wyszedł muskularny mężczyzna w cywilnym garniturze i wełnianym płaszczu; chrzęszcząc butami po śniegu, podszedł do samochodu od strony Elllisa.
Canidy nie miał wątpliwości, że luźno rozpięty płaszcz okrywa półautomatycznego thompsona kaliber .45; mężczyzna nachylił się, rozpoznał Ellisa, kiwnął głową i znowu zniknął w żywopłocie, a w tej samej chwili brama otworzyła się do wewnątrz, aby zamknąć się, ledwie packard znalazł się w środku. Wybrukowaną drogą, idącą wzdłuż domu, Ellis dojechał do mieszczącego pięć wozów garażu — zwanego „stajnią”, takie bowiem było pierwotne przeznaczenie tej części rezydencji — a gdy obaj wysiedli, otworzył bagażnik i wyjął z niego torbę.
— Dobrze, Szefie, ja to poniosę — powiedział Canidy, wyciągając rękę, ale Ellis pokręcił głową.
— Nie ma sprawy, ja też nie jestem kaleką, a poza tym wiem, jak to jest, kiedy człowiek tyle godzin spędzi w samolocie.
— Bywają gorsze rzeczy.
Ellis otworzył drzwi prowadzące do kuchni i cofnął się, aby przepuścić Canidy’ego. Kuchnia — pełna w tej chwili zapachu duszonych na oliwie cebuli i czosnkU–Była duża, z kuchenkami, piecykami, kredensami i lodówkami, jakich prędzej oczekiwałoby się w restauracji. I było w niej głośno.
Niski, korpulentny, pięćdziesięcioletni mężczyzna o oliwkowej skórze wydawał zdecydowane komendy czteroosobowemu personelowi, każde polecenie podkreślając gestem ręki zbrojnej w długi nóż. Przed nim leżały na marmurowym blacie dwa czekające na pokrojenie połcie mięsa.
Odwrócił się w kierunku wchodzących.
— Szef Ellis! — wykrzyknął, wykonując ruch naśladujący dźgnięcie. — Nie przeszkadzać!
— Chcemy tylko przejść, Antonio — odrzekł Ellis, podnosząc do góry otwartą dłoń. — Tylko przejść. Przywitaj się z majorem Canidym.
Antonio postąpił w ich kierunku, zatrzymał się półtora metra od Dicka, obie ręce — w jednej nadal trzymał nóż — spuścił wzdłuż ud, przesadnie długo wpatrzył się w czubki swoich butów, potem raptownie poderwał głowę i rzekł:
— To dla mnie prawdziwy zaszczyt, panie majorze. — Następnie spojrzał na Ellisa i dorzucił: — Szef Ellis nie ma tutaj wstępu. Po pierwsze, ciągle się wtrąca, a po drugie, znika jedzenie.
— Bardzo mi miło — powiedział Canidy. — Antonio, dobrze usłyszałem?
A gdy tamten z zapałem pokiwał głową, ciągnął:
— Masz absolutną rację. Kiedy gdzieś w pobliżu jest ktoś z marynarki, trzeba pilnować jedzenia i trunków. Skoro już przy tym jesteśmy… — Dick kiwnął głową w róg kuchni… — z chęcią bym czegoś spróbował u siebie w pokoju.
— Może pan iść śmiało pod prysznic, w pokoju będzie na pana czekała buteleczka i torba. Nawiasem mówiąc, pozwoliłem sobie oddać pańskie rzeczy do uprania i odprasowania. Wszystko jest w pokoju. Pułkownik powiedział, żeby go oczekiwać koło szóstej.
Canidy kiwnął głową.
— Dzięki, Szefie. — W drzwiach spojrzał przez ramię i dorzucił: — Z pewnością lepiej się przebrać, skoro może to być ostatnia wieczerza.
Q Street, NE
Waszyngton, DC
2 marca 1943 roku, 17:55
Dick Canidy wyszedł z pokoju znajdującego się na drugim, najwyższym piętrze rezydencji, w północnym jej skrzydle. Z trudem udało mu się dopiąć kołnierzyk wykrocłimalonej koszuli, a gdy wreszcie się z tym uporał, poczuł straszny ucisk na szyi. Najpierw zastanawiał się, czy przy praniu nie podmieniono mu czasem koszuli, potem doszedł do wniosku, że wszystkiemu winne jest zbyt mocne nakrochmalenie. Zresztą, jakikolwiek był powód, ucisk stawał się wprost nieznośny, Canidy poluzował więc krawat i wcisnąwszy palce między szyję i kołnierzyk, zaczął ciągnąć w nadziei, że może materiał nieco się rozejdzie.
Trochę pomogło, poprawił więc krawat, zapiął na jeden guzik marynarkę ciemnoszarego garnituru od Brooks Brothers, spojrzał na swe odbicie w wielkim lustrze na końcu korytarza i szerokimi schodami zszedł na dół.
Jedna połowa dwuskrzydłowych drzwi do biblioteki była otwarta, wszedł więc i zamknął je za sobą. Między sięgającymi do sufitu półkami z książkami wisiały olejne portrety generacji Whittakerów. Na ciemnym parkiecie ułożono cztery wielkie orientalne dywany, a na każdym ustawiono masywną, skórzaną kanapę otoczoną półkolem foteli, dzieląc w ten sposób jedno pomieszczenie na cztery w miarę niezależne części.
W ścianie naprzeciw drzwi znajdował się bogato zdobiony kominek, na którym właśnie zaczynał się rozpalać ogień. Nad nim i po jego bokach zawisły myśliwskie trofea: wypchane łby lwa, nosorożca, zebry i kilku gazeli; nieopodal kominka stał ruchomy barek.
Canidy natychmiast skierował ku niemu swe kroki, a odgłos butów stąpających po twardych klepkach głośno rozbrzmiał w pustym pokoju. Przejrzał zasoby sowicie zaopatrzonego barku, lekko uniósł brwi, gdyż dwóch gatunków koniaku V.S.O.P. w ogóle nie znał, ale uwagę skupił na tym, czego szukał: sięgnął po butelkę famous grouse i do kryształowego kieliszka nalał podwójną porcję.
Pociągnął łyk, przez moment smakował whisky na języku, a potem stanął przed kominkiem i zapatrzył się w przeskakujące po drewienkach płomyki.
„I tak ma się skończyć ta przygoda? Przy dwudziestoczteroletniej whisky, w wykwintnym otoczeniu?”.
Popatrzył na trofea nad kominkiem i przepił do nich, podnosząc w górę kieliszek.
„Zróbcie mi tam jakieś wygodne miejsce, gdyż zaraz chyba do was dołączę”.
Odwrócił się na szelest otwieranych drzwi. Stał w nich dystyngowany, krępy, barczysty mężczyzna pod sześćdziesiątkę, ze starannie zaczesaną, siwą czupryną i przenikliwymi oczyma spoglądającymi z poważnej twarzy Irlandczyka.
Miał na sobie znakomicie skrojony, dwurzędowy, szary garnitur, śnieżnobiałą koszulę i biało — czerwony krawat. Na pierwszy rzut oka było wiadomo, że ma się do czynienia z silną osobowością.
Canidy dobrze wiedział, jak słuszne jest to wrażenie. Był to człowiek, który odnosił sukcesy w każdej dziedzinie, którą się zajął, czy chodziło o praktykę prawniczą, żołnierkę — podczas I wojny światowej zasłużył sobie na Medal Honoru — czy o akcje wywiadowcze.
Człowiek, którego Canidy zawiódł.
— Dzień dobry, sir — powiedział Dick, starając się, aby wjego głosie nie słychać było niepewności, i ruszył przez pokój.
— Witaj, Dick — rzekł ciepło pułkownik William J. Donovan, dyrektor Biura Służb Strategicznych. — Jak się masz?
— Trochę lepiej po tym — przyznał Canidy i uniósł kieliszek. — Mam nadzieję, że wybaczy mi pan, że się sam poczęstowałem?
Spotkali się w środku pokoju i mocno uścisnęli sobie dłonie.
— Cieszę się, naprawdę się cieszę, że cię widzę, Dick — rzekł z powagą Donovan.
— Dziękuję, sir. Ja także bardzo się cieszę, widząc pana.
Po krótkiej chwili dyrektor wypuścił rękę Canidy’ego i ruchem brody wskazał drugą.
— Czy słusznie podejrzewam, że to famous grouse?
— Przed panem nic się nie ukryje, sir.
Donovan rozłożył ręce.
— Jak to się mówi, jeśli wpadniesz w złe towarzystwo, przynajmniej nie rzucaj się w oczy.
— Rozumiem, sir — odrzekł z uśmiechem Canidy. — Podwójna whisky.
Idąc do barku, zerknął na wiszące na ścianie łby i pomyślał: „Jeszcze nie teraz. Ale miejsce trzymajcie”. Kiedy napełniał kieliszek, usłyszał za plecami:
— Czytałem twój raport z akcji.
„I co? Czy teraz powinienem błagać sąd o łaskę i wyrozumiałość? Do diabła z sądem — prokuratora, sędziego i kata w jednej osobie. Wyznać, że zawaliłem sprawę, przeprosić Donovana za wszystkie trudności i kłopoty, a potem prosić, żeby zechciał nie zsyłać mnie gdzieś na koniec świata czy — co gorsza — do j akiegoś wariatkowa?”.
Postanowił zagrać na zwłokę i chociaż wiedział, że jego potwierdzenie nic tu nie wnosi, powiedział:
— Tak jest, sir.
— Dzięki — rzekł Donovan, przyjmując kieliszek, i podniósł go ze słowami: — Za owocne misje…
— Sir?
— …które przyczynią się do zwycięstwa w wojnie.
Stuknęli się i wypili, ale było oczywiste, że Canidy nie był pewien intencji dyrektora.
— Dobre — powiedział Donovan, kręcąc kieliszek w palcach. — Bardzo dobre.
Podszedł do najbliższej kanapy, usiadł i wskazał Dickowi miejsce na fotelu. Ten zajmując miejsce, pomyślał, że pomimo wielkości pokój jest tak urządzony, iż nie znika wrażenie intymności.
Po krótkiej chwili milczenia Donovan spytał:
— Jest może coś ważnego, o czym nie wspomniałeś w raporcie?
„O co mu może chodzić? Przecież dobrze wie, że to niemożliwe, bym pominął coś istotnego”.
— Same drobiazgi. Jakieś trudności logistyczne, zakłócenia w łączności, takie rzeczy.
Donovan pokiwał głową i milczał.
„Cholera, trzeba to wreszcie raz mieć za sobą!”.
Canidy głęboko odetchnął.
— Tak, jest jedna kwestia, która nie znalazła się w raporcie.
Donovan uniósł brew.
Dick wstał.
— Spieprzyłem sprawę, przepraszam, sir.
Dyrektor milczał.
— Uznałem, że trzeba coś zrobić, aby zadanie nie zakończyło się fiaskiem. Mając świadomość, że to ja jestem kontrolerem i wiem zbyt wiele, aby udawać się za linię wroga… jednak się zdecydowałem. — Dopił whisky i odstawił kieliszek na stolik, zastanawiając się, czy powinien powiedzieć to, co miał na końcu języka. „Raz kozie śmierć!”. — Przepraszam i mówię to szczerze, gdyż przykro mi, że naraziłem pana na trudności, ale gdyby sytuacja się powtórzyła, zrobiłbym to samo. Nie mogłem tam zostawić Erica i profesora; zbyt wiele wiedzieli. Nie mogłem, po prostu nie mogłem. Najprawdopodobniej sytuacja mnie przerasta, ale nie wiem… nie wiem, jakie mam wyjście. Mam złożyć podanie o zwolnienie? Przekładać tu, w Waszyngtonie, papiery na biurku?
Donovan przeciągle popatrzył spod oka na Canidy’ego, potem spojrzał na kieliszek i opróżnił jego zawartość.
— Nic takiego nie wchodzi w grę, Dick, i nie muszę ci tego tłumaczyć. Wiesz za dużo. Zatem… twoja propozycja zostaje odrzucona.
— Sir…
— Pozwól mi skończyć. Nie wykluczam, że nawet nie podejrzewasz, jak bardzo cenię sobie twoje dzisiejsze słowa, ale nie ściągałem cię z Londynu, aby cię wywalić.
Canidy wpatrywał się w dyrektora, nie wierząc własnym uszom.
— Skoro już stoisz… — Donovan uniósł kieliszek. — Ale tym razem tylko połowę. I z wodą.
Canidy kiwnął głową, a gdy zabrał się do robienia drinka, usłyszał pytanie:
— Powiedz, co, twoim zdaniem, robisz takiego w Anglii?
— Zwłaszcza, jak rozumiem, w BSS? — upewnił się Canidy, otwierając butelkę.
— Tak.
— No cóż, po pierwsze, wyciągamy z Niemiec takie cenne postacie jak profesor Dyer, po drugie, dzięki informacjom Erica Voll — mera zadajemy szkopom takie szkody jak zniszczenie fabryki, którą zbombardowaliśmy, po trzecie, mamy Projekt Afrodyta, napakowany torpedami B–17, który, zdalnie sterowany, ma rozwalić doki U–Bootów i wszystko, co się znajdzie przy tej okazji w zasięgu eksplozji. — Canidy postawił przez Donovanem kieliszek i karafkę z wodą. — To i akcje kontrwywiadowcze sąprowadzone z Whitbey House. — Wrócił do barku po swojego drinka i zasiadł w fotelu. — Tuż przed wyjazdem dowiedziałem się, że tracę Stana Fine’a, którego Bruce chciał posłać, może zresztą już to zrobił, do Algieru, aby stamtąd wysyłał do Francji grupy podobne do tych, które zorganizowaliśmy na Korsyce.
Donovan nalał sobie wody, spróbował, lekko kiwnął głową i odstawił kieliszek na blat.
— Tak — rzekł. — Fine ma się zająć w Algierze konstruowaniem reseau — sieci oporu. — Zmarszczył czoło. — Może zacznę od najobszerniejszego obrazu. Alianci szykują się do potężnego uderzenia i Hitler o tym wie. Nie trzeba wielkiej bystrości, by zgadnąć, że kluczem jest Francja. Kiedy ją zajmiemy, pozostanie już tylko marsz na Berlin. Natomiast nie jest oczywiste, skąd uderzymy. Czy po prostu, najkrótszą drogą, przez kanał La Manche, czy też od południa, przez, jak to określa Churchill, miękkie podbrzusze Europy, a może jednocześnie z obu kierunków. Na dodatek, Hitler musi jeszcze odpierać natarcie Rosjan. Jeśli zważyć na to, ile w tej chwili mamy sił w Afryce Północnej, prawdopodobne wydaje się uderzenie na Włochy, a stamtąd na Francję. Niezależnie od tego, jaki wariant zostanie wybrany, prezydent w Casablance dwa tygodnie temu nie pozostawił żadnych wątpliwości co do tego, że w grę wchodzi tylko bezwarunkowa kapitulacja. Hitler wie, że nie ma żadnej drogi odwrotu, pozostaje mu tylko obrona, a jej perspektywy w wielkiej mierze zależą od sukcesów na Atlantyku.
Canidy przytaknął.
— Odciąć Anglię.
— Otóż to. Jak najmniej żywności, paliwa, broni, amunicji; wtedy niemiecka obrona Francji stanie się łatwiejsza i dotkliwiej będzie można nękać Londyn. Trzeba powiedzieć, że z powodu U–Bootów ponosimy znaczne straty na Atlantyku i Morzu Śródziemnym. — Donovan wypił drugi łyk, chwilę się namyślał i ciągnął: — To szeroka panorama. W mniejszej mieści się to, co Bruce szykuje z Fine’em. Londyńska sekcja BSS współpracuje z brytyjskim OSE i Wolną Francją, wspierając Maąuis, młodych Francuzów, którzy woleli iść do partyzantki niż do niemieckich obozów pracy.
— Trudno się dziwić, że nie ufają Petainowi.
— Tak. Jest ich kilka ugrupowań. Mamy kontrolowanych przez komunistów Tireurs et Partisans. Mamy opowiadającą się za Giraudem Organisation de la Resistance dans 1’Armee. Mamy
gaullistowskie Forces Francaise de 1’Interieur, które są największe, a w znacznej części kierowane z Londynu przez Bureau de Ren — seignement et d’Action. Jest jeszcze parę mniejszych organizacji.
— I co, wszystkie mamy wspierać? Donovan pokiwał głową.
— Popierać i nakłaniać do połączenia wysiłków. Teraz i po wojnie. Zresztą oni już teraz zaczynają rywalizować o miejsce w powojennej Francji. Tak czy owak, trzeba ich przeszkolić. Zapewnić broń, żywność i pieniądze.
— Potrzebują nas — skwitował Canidy.
— Właśnie. Na Korsyce odnieśliśmy znaczny sukces, nie widać powodu, dlaczego nie miałoby się nam to udać w kontynentalnej Francji. Przed okupacją spora część Francuzów niechętnie odnosiła się do państw Osi, teraz powinno ich być jeszcze więcej. A tych, którzy się wahają, można przekonywać, odwołując się do ich patriotyzmu lub… instynktu samozachowawczego.
— Co pan ma na myśli?
— Między życiem a śmiercią jest znaczna różnica — sentencjonalnie rzucił Donovan, chwilę odczekał i mówił dalej: — Będziemy pomagać Maquis w organizowaniu akcji zbrojnych, a także aktów sabotażu przeciw magazynom, liniom kolejowym, fabrykom, elektrowniom, przeciw wszystkiemu, czego brak Niemcy odczują dotkliwie. Naczelne Dowództwo będzie wskazywać cele, a nasi i brytyjscy agenci będę przekazywać Maąuis konkretne zadania. Dalej wszystko zależy od sytuacji. Powiedzmy, że chodzi o jakąś pracującą dla potrzeb wojska fabrykę. Najpierw staramy się znaleźć w jej załodze ludzi chętnych do współpracy. Jeśli znajdą się tacy, będą psuć maszyny, transformatory, nadcinać pasy napędowe, robić wszystko, aby spowalniać czy blokować produkcję. Jeśli się nie znajdą, zawsze pozostaje bombardowanie. Wtedy w ruinę idzie fabryka i jej otoczenie.
— Jasne — powiedział Canidy. — Niech Francuzi sami decydują, jak wielka ma być dewastacja.
— Tak. I sądzę, że do bombardowań trzeba się będzie uciekać w ostateczności. Francuzi na Korsyce bardzo chętnie przyjmują naszą broń i dostawy. Aż za chętnie.
— Aż za chętnie? Jak to rozumieć?
Donovan chwilę wahał się z odpowiedzią, ale wreszcie rzekł:
— Kiedy zaczyna się taniec z diabłem, trzeba pamiętać, że nie przestaje on nim być i ma swoje własne, diabelskie intencje.
— Na czas po wojnie?
— Nie wiem, czy muszę długo rozwodzić się nad tym, jednak tu, w Waszyngtonie, nietrudno znaleźć osoby niezbyt zachwycone tym, że zbroimy komunistów.
Canidy zmrużył oko.
— Ale alianci jako całość raczej nic nie mają przeciw temu. „Gdyby Hitler zaatakował piekło, w Izbie Gmin poczyniłbym co najmniej jakąś pochlebną wzmiankę o diable”.
Donovan uśmiechnął się.
— Tak mówi Churchill. Istotnie, nawet jeśli z niejakim ociąganiem, to jednak alianci akceptujątaką strategię. Sukces Maąuis ma wielkie znacznie dla powodzenia sił atakujących Francję, jakiekolwiek one będą. I to właśnie przyczyna, majorze Canidy, dla której wezwałem pana tutaj.
Canidy usiłował poskładać wszystkie elementy, ale czegoś mu brakowało. Zobaczył, że dyrektor BSS wpatruje się w niego.
— Być może rozczaruję pana, jednak muszę wyznać, że nie do końca za panem nadążam. Trzeba wspierać ruch oporu we Francji, w porządku, cały jestem za tym, wezmę udział w szkoleniu, przygotowaniu przerzutów, ale przecież to wszystko mógłby pan zlecić w trybie: „Ściśle tajne, do rąk własnych”, w efekcie czego byłbym teraz razem ze Stanem w drodze do Algieru.
— Tyle że ty nie pojedziesz do Francji.
Canidy nie potrafił ukryć zdziwienia.
— Byłem pewien, że właśnie coś takiego pan…
Donovan uciszył go krótkim gestem.
— Jak myślisz, Dick, dlaczego rozmawiamy tutaj we dwóch?
— Przypuszczałem, że… no, że trochę da mi pan popalić.
— Skoro jednak okazało się, że nie, nie czujesz się trochę zdziwiony?
Canidy tylko wzruszył ramieniem, bo już przed chwilą dał wyraz zdziwieniu.
— Ściągnąłem cię w taki, a nie inny sposób… — ciągnął z delikatnym uśmieszkiem dyrektor — …aby wszyscy sądzili, że istotnie marn do ciebie pretensję. W tej sytuacji, jeśli znikniesz z Whitbey House, nikt nie będzie specjalnie zaskoczony.
— Zniknę?
Donovan chwilę zwlekał z odpowiedzią, zapatrzony w kieliszek.
— Dobrze wiesz, że są ludzie niechętni BSS. I to nie po stronie naszych przeciwników, po naszej stronie, niekiedy bardzo wysoko w hierarchii władzy. Jednym z naszych protektorów jest prezydent Stanów Zjednoczonych.
— Mogłoby być gorzej, sir.
— Zapewne, ale takie kontakty często, a nawet bardzo często powodują niesnaski, szczególnie gdy otrzymujemy rozkazy bezpośrednio od pana prezydenta. Z tego powodu bardzo wiele osób nie rozumie, dlaczego tak zależało nam na workach, w których — jak się powszechnie uważa — był głupi piach. Z tego powodu bardzo wiele osób nie rozumie, dlaczego takie ważne było wyrwanie z Niemiec profesora Dyera. I teraz bardzo wiele osób nie będzie rozumiało, dlaczego jest tak ważne, abyś udał się na Sycylię i tam organizował siatkę ruchu oporu.
— Na Sycylię?
— Generał Eisenhower bardzo wyraźnie oznajmił w kwaterze głównej sił alianckich w Algierze, że zanim nastąpi inwazja na Sycylię, nie życzy sobie naszej — Biura — tam obecności. Obawia się, że gdyby jakaś z naszych operacji się nie udała, niepotrzebnie przyciągnęłoby to uwagę Mussoliniego i Hitlera.
— Rozumiem zatem, że atakujemy Francję od południa?
Donovan zignorował to pytanie.
— W Waszyngtonie włoską sekcją wywiadowczą BSS kieruje bardzo zdolny i bardzo młody oficer wojsk lądowych o nazwisku Corvo. Poczynania sekcji jak na razie ograniczają się do zbierania informacji o Sycylii i Włoszech od wszystkich: na turystach zaczynając, a na nienawidzących Mussoliniego uciekinierach z Włoch kończąc. Pomagają w sporządzaniu dokładnych map, kompletowaniu listy ważnych strategicznie obiektów. Oczywiście niektórym chłopcom z wywiadu marzą się operacje specjalne, ale wtedy powołujemy się na zakaz Eisenhowera. Masz zatem zorganizować na Sycylii siatkę ruchu oporu, tak aby nie dowiedzieli się o tym Włosi, Niemcy, nasza sekcja wywiadu włoskiego, a przede wszystkim — Ike.
— Rozumiem, sir.
— Nie będzie łatwo. Sycylijczycy nienawidzą wprawdzie faszystów, ale niewiele to zmienia w ich generalnej niechęci do obcych. Jakoś będziesz musiał się z nimi ułożyć, gdyż absolutnie niezbędne są nam informacje, którymi moglibyśmy udobruchać Eisenhowera w wypadku, gdyby niespodziewanie dowiedział się o czymś, o czym przynajmniej na razie nie powinien wiedzieć. — Donovan spojrzał spod oka na Canidy’ego, a kiedy ten w milczeniu przytaknął, ciągnął: — Twoją przykrywką będzie wyciąganie kolejnego naukowca, Artura Rossiego, Sycylijczyka, który także specjalizuje się w metalurgii. Co więcej, dobrze zna badaczy, których uczniowie są niesłychanie ważni dla USA.
— Na przykład?
Donovan znowu skupił uwagę na whisky; widać było, że nie ma ochoty bezpośrednio odpowiadać na to pytanie.
— Kiedy przyjdzie na to czas, dowiesz się tego, a także czemu są tak ważni. Na razie wystarczy tyle, że jak mówi Dyer, blisko współpracował z Rossim, gdy obaj byli w Rzymie wizytującymi profesorami. Obawiamy się, że kiedy Niemcy powiążą Rossiego z Dyerem i innymi znikającymi naukowcami, jego życie znajdzie się w niebezpieczeństwie. Jeśli już nie jest.
— Rozumiem.
— Trudność polega przede wszystkim na tym, że nie mamy tam żadnych kontaktów, a to oznacza konieczność nawiązania kontaktów z nieufnymi Sycylij…
Rozległo się pukanie do drzwi i Donovan urwał.
W progu stał starszy sierżant sztabowy Ellis, a obok niego elegancki, mniej więcej trzydziestoletni mężczyzna w ciemnym, dwurzędowym garniturze i białej koszuli z błękitnym krawatem oraz taką samą chusteczką w kieszonce. W prawym ręku trzymał brązową teczkę. Był przeciętnego wzrostu, miał bladą cerę, lśniące, czarne, gładko zaczesane włosy i starannie wypielęgnowany wąsik.
— Major Gurfein, sir — oznajmił Ellis. — Antonio informuje, że może podawać za piętnaście minut.
— Dzięki, Szefie — powiedział Donovan i wstał, robiąc zapraszający gest. — Proszę, Murray, przyłącz się do nas.
Śladem dyrektora podniósł się Canidy.
Donovan uścisnął rękę Gurfeina, a potem obrócił się do Canidy’ego.
— Murray Gurfein, Dick Canidy. Dick, Murray.
Podali sobie ręce.
Donovan spojrzał życzliwie na Gurfeina.
— Napijesz się czegoś, Murray? Dick serwuje whisky.
— To na pewno mi się przyda — odparł z uśmiechem Gurfein.
Dick przyniósł drinka i wręczył go Gurfeinowi. Donovan podniósł swój kieliszek.
— Za nasze miecze!
— Za nasze miecze! — powtórzyli zgodnie obaj pozostali.
— Niezłe, prawda? — spytał Donovan, kiedy przełknęli.
— Bardzo dobre — odrzekł Gurfein.
— Trzeba ci wiedzieć, Dick — zwrócił się Donovan do Canidy’ego — że ostatnim razem zdarzyło nam się pić whisky z Murrayem w przyjemnym, cieszącym się niejaką sławą barze hotelowym na Manhattanie, gdzie zjawiają się znane postacie, włącznie z burmistrzem Fiorello La Guardią. Towarzyszył nam prawnik, Moses Polakoff.
Mina Canidy’ego informowała, że to nazwisko nic mu nie mówi.
— Charles Luciano? — spytał Donovan.
Canidy pokręcił głową.
— „Lucky” Luciano? „Szczęściarz”? — podrzucił Gurfein.
Canidy uniósł z niedowierzaniem brwi.
— Szef mafii? Czy on nie siedzi?
Gurfein przytaknął.
— Od trzydziestu do pięćdziesięciu; dzieło mojego poprzedniego pracodawcy.
— Zanim Murray nas zasilił — wyjaśnił Donovan — pracował w Wydziale do spraw Przestępczości Zorganizowanej nowojorskiego biura prokuratora hrabstwa Nowy Jork. Prokurator okręgowy, Tom Dewey, wykonał znakomitą robotę, walcząc z przestępczym podziemiem. Z Dutchem Schulzem, Waxeyem Gordonem, Legsem Diamondem.
— Luciano poszedł siedzieć w trzydziestym szóstym — dorzucił Gurfein — za zmuszanie kobiet do prostytucji. Bronił go Moses Polakoff. Aż do ostatniego maja Luciano siedział w Dannemora; potem załatwiliśmy mu przeniesienie do Great Meadow.
— Dlaczego? — spytał Canidy.
— Właśnie z tego powodu Murray jest tutaj — wyjaśnił Donovan. — Kiedy prowadził swój wydział, doszło do niezwykłej sytuacji, którą może będziesz mógł wykorzystać.
— Mam prosić o pomoc gangstera–makaroniarza?
Donovan spojrzał przeciągle na Canidy’ego.
— Czas zatańczyć z innym diabłem, Dick. — Zerknął na zegarek, a potem na Gurfeina. — To co? Opowiesz o wszystkim, Murray? Ale to już przy obiedzie.
Manhattan Beach, Floryda
27 lutego 1943 roku, 03:30
Kurt Bayer i Rolf Grossman, wspomagani przez Richarda Kocha i Rudolfa Cremera, pięćdziesiąt metrów od plaży, już za linią wydm, wykopali dwa doły, w których ukryli stalowe pojemniki, wcześniej opróżniwszy je z materiałów wybuchowych, detonatorów, pistoletów, amunicji, dolarów i ubrań.
Koch bardzo żałował, że nie widział reakcji kapitänleutnanta Hansa–Günthera Brosina, gdy ten zobaczył, że w ostatniej z powiązanych gumowych łódek znajduje się skrępowany żołnierz amerykańskiej Straży Przybrzeżnej.
Znaczą część dołów zasypali łopatkami, ale gdy zostało już tylko trzydzieści centymetrów głębokości, cisnęli narzędzia na pojemniki i dokończyli pracę rękami.
Wyprostowali się, narzucili na plecy ciężkie torby, wyregulowali paski i ruszyli na południe wzdłuż pasma wydm: przodem Koch z Bayerem, jakieś dziesięć kroków za nimi Cremer z Grossmanem.
Plan przewidywał, że obie pary możliwie szybko rozłączą się. Możliwie szybko — to znaczy zaraz po tym, jak przetransportuje ich ford sedan rocznik 1935, dostatecznie duży, by pomieścić całą czwórkę, a załatwiony przez Kocha za pośrednictwem dawnego znajomego.
Samochód stanowił swego rodzaju luksus, w każdym razie nie był absolutnie nieodzowny: wszyscy znali topografię terenu i w razie konieczności potrafili samodzielnie wytyczyć swoją marszrutę, jednak dla Kocha rozwiązanie to miało szczególny charakter.
Przez trzy lata nieukończonych studiów inżynierskich na Florida State University w Tallahassee Richard Koch dorywczo pracował dla browaru z Jacksonville, rozwożąc beczki i skrzynki z Auggie Busch po barach w nadmorskich miejscowościach hrabstwa Duval: Manhattan Beach, Jacksonville Beach i tak dalej aż po granicę w hrabstwem St. Johns.
Odbywał takie rundy trzy razy w tygodniu, nawiązując liczne znajomości z barmanami i restauratorami, ale najbliższą komitywę zawiązał z J. Whitem Stevensem, o przydomku „Jay”. Jay, krępy trzydziestolatek ze śmietanki towarzyskiej Filadelfii, odziedziczył po swej ekscentrycznej babce małą knajpkę Pete’s Bar w Neptune Beach.
To właśnie z powodu babki kilka pokoleń Stevensów wakacje zimowe spędzało w Jacksonville Beach. Śmiało sprzeciwiająca się poglądom swego otoczenia babka wszem wobec głosiła, że tłumy zapełniające takie miejscowości jak Palm Beach to nudni snobi. Bez wielkich sukcesów walczyła ze sztywniactwem u swego męża — dziadka Jaya, oraz syna — ojca Jaya, w każdym razie nikt się nie zdziwił, gdy owdowiawszy — jej małżonek zmarł na atak serca w swoim gabinecie wiceprezesa departamentu depozytów w Mellon Bank — przeniosła się na stałe do Jacksonville Beach, gdzie w kolejnym nonkonformistycznym akcie nabyła bar, aby mieć się czym zająć.
Ojciec Jaya także pracował u Mellona, osiągając stanowisko prezesa działu rachunków firmowych, wszyscy przeto oczekiwali, że także J. Whit pójdzie w ślady dziadka i ojca.
Takie istotnie były jego pierwsze kroki. Skończył zarządzanie biznesem na University of Pennsylvania i zaraz po studiach został przyjęty do Mellon Bank.
Niezbyt dobrze czuł się jednak w roli urzędnika, nużyły go wszystkie uroczyste imprezy. Zdarzało się, iż wstawał od zastawionego jadłem stołu podczas jakiejś uroczystej gali, wychodził, rozluźniał krawat i szedł zjeść stek z frytkami na 12 Ulicę.
Nie ulegało wątpliwości, że geny babki, ominąwszy pokolenie ojca, mocno oddziałały na wnuka, co ona zaakceptowała i w testamencie na niego scedowała swój bar, co potraktowała jako finalny akt rozluźniania więzów łączących ją ze Stevensami.
Akt nader skuteczny.
Kilka lat minęło już od jej pogrzebu, a była to ostatnia okazja, przy której Jay wystąpił w garniturze i pod krawatem. Obecnie z dumą paradował w znoszonych bojówkach, wypłowiałej koszuli kapitańskiej z epoletami i podniszczonej, błękitnej czapce greckiego marynarza, która zawsze zsuwała się na bok jego zmierzwionych włosów o barwie piasku.
Podobnie jak babka, także i jej wnuk był powszechnie lubiany, co w jakiejś mierze wynikało ze zwyczaju, by witać każdego gościa jowialnym klepnięciem w plecy — uściskiem zaś regularnych bywalców — a w jakiejś także z tego, że od czasu do czasu, gdy był „w dobrym humorze”, z jednej beczki kazał barmanom lać za darmo.
Biznes kręcił się dobrze. Stali klienci zapewniali dopływ gotówki przez cały rok, a zyski stawały się naprawdę godziwe podczas dwóch szczytów sezonowych: od lipca do sierpnia i od połowy listopada do początków stycznia. Mając jeszcze nad barem mieszkanie z dwiema sypialniami, może nie najwytworniejsze, ale za to ze wspaniałym widokiem na plażę i Atlantyk, czegóż jeszcze miał wymagać Stevens od życia?
Chociaż robił wrażenie pogodnego luzaka, liczył jednak każdego dolara, dobrze wiedział, z którymi dostawcami najlepiej współpracować, miał wyliczone, jak informacja o kolejnym przypływie „dobrego humoru” wpływa na zwiększenie liczby klientów. Co więcej, Jay znalazł też kilka sposobów na to, aby nie wszystkie dochody znajdowały się w rozrachunkach wędrujących do Bureau of Internal Revenue, dzięki czemu udało mu się odłożyć całkiem sporą sumkę na „ciężkie czasy” czy — jeśli zważyć na jej wielkość — „na bardzo ciężkie czasy”.
Zresztą dochody Jaya pochodziły nie tylko z baru. Był posiadaczem kilku klitek — tylko ściany i najbardziej nieodzowne sprzęty — ale wynajmował je bez trudu, gdyż znajdowały się tuż koło plaży. Popyt na nie utrzymywał się na wiosnę i w lecie, lecz w zimie nie było chętnych, od oceanu wiał bowiem przenikliwy wiatr, a jedynym źródłem ciepła były drewniane piece. Jay trudnił się też dorywczo handlem samochodami.
Ponieważ w okolicy praca dorywcza była regułą, stolarze, malarze czy cieśle miewali krótsze lub dłuższe okresy bezczynności, a najlepszym pomysłem, jaki im wówczas przychodził do głowy, było parę piw w Pete’s Bar. I tak stopniowo, bez rozgłosu Jay zaczął dawać pożyczki na poczet przyszłych zarobków, co niewątpliwie przyczyniło się do umocnienia jego popularności pośród wybranych.
Nie robił tego jednak tylko z potrzeby serca. Dostatecznie dobrze poznał już swoich klientów, aby wiedzieć, komu można pożyczyć, a komu nie, na dodatek gwarancją był tytuł prawny do samochodu delikwenta, w którego posiadanie wchodził Stevens z chwilą, gdy dług osiągał taką wielkość, iż jego spłacenie stawało się niemożliwe, bo — na przykład — dłużnik uporczywie nie mógł znaleźć pracy. W efekcie zdarzało się zatem, że Jay był właścicielem jednego, dwóch, a w porywach nawet sześciu samochodów.
Dwa czy trzy zawsze stały na parkingu przed barem — w trakcie dnia sugestia, że ktoś jest w środku, mogła skusić bywalców, po zmroku mogła odstraszyć kogoś o wyraźnie złych intencjach — inne, jeśli były, umieszczał koło plażowych domków.
Richard Koch nie pobierał żadnych nauk wprowadzających w arkana zyskownych przedsięwzięć — otrzymał surowe wychowanie w rodzinie silną ręką rządzonej przez ojca, mechanika samochodowego, który lepszych perspektyw poszukał, emigrując do Ameryki, lecz zdecydował się powrócić, gdy Richard miał dwadzieścia jeden lat — ale i on potrafił myśleć ekonomicznie.
Zawsze miał jakieś zajęcie, nigdy nie wydawał więcej, niż zarabiał, ba, nawet dzięki skrupulatnej codziennej oszczędności udało mu się odłożyć niebagatelną dla niego sumę trzech tysięcy dolarów. Nigdy nie musiał więc korzystać z kredytów Jaya, orientował się jednak w funkcjonowaniu systemu. Kiedy więc w październiku 1941 wybierał się w odwiedziny do rodziny w Niemczech, poprosił Jaya, aby za małą opłatą zechciał przechować jego samochód. Co podszepnęło też rozwiązanie innego problemu. Nie będąc obywatelem USA, Richard nie palił się do przechowywania oszczędności w banku, gdyż obawiał się, iż mogą zostać skonfiskowane. A skoro i tak już miał wykorzystać znajomość ze Stevensem do przechowania samochodu, to czemu Jay nie miałby, nie wiedząc o tym, zaopiekować się też pieniędzmi?
Wystarczyło schować je w samochodzie.
Zapakował banknoty do dwóch toreb z grubego, brązowego papieru, następnie owinął je czarną klejącą taśmą, a rozejrzawszy się po wnętrzu forda, za najlepszy schowek uznał tylne siedzenie. Odłączył je od podłogi, przymocował torby do metalowej ramy, i z powrotem umocował fotel w dawnym położeniu.
W przeddzień wyjazdu zaparkował samochód przed Pete’s Bar, zamknął go, przekazał kluczyki Jayowi i — wyjechał, nawet nie podejrzewając, że niebawem Stany Zjednoczone Ameryki Północnej znajdą się w stanie wojny z Niemcami, a on sam zostanie wcielony do armii.
W grudniu 1942 roku ze sztabu Abwehry wysłano rutynową pocztę do Madrytu, skąd hiszpański kurier dyplomatyczny doręczył ją do konsulatu w Nowym Jorku. Jeden z listów został dostarczony Evie Carr, jednej z zaufanych osób Fritza Kuhna, należącej do German–1American Bundi, a mieszkającej na Lower East Side.
Kiedy nieefektownie wyglądająca, trzydziestopięcioletnia brunetka otworzyła kopertę, w środku znalazła inną, mniejszą, zaadresowaną:
Mr. J.W. Stevens
Pete’s Bar
117 1st St
Neptune Beach
Floryda
z adresem zwrotnym:
Richard Koch
General Delivery
Poczta Główna Nowego Jorku
„General Delivery” było angielskim odpowiednikiem francuskiego terminu „poste restante”, co znaczyło, że odpowiedź zwrotną Richard Koch osobiście odbierze na poczcie; dołączona notka nakazywała Evie Carr, aby nakleiła trzycentowy znaczek i wrzuciła list do jakiejkolwiek skrzynki w Nowym Jorku.
Gdyby Eva Carr otworzyła mniejszą kopertę, znalazłaby w środku list napisany odręcznie przez Kocha, który po słowach: „Drogi Jayu!”, wypytywał następnie o zdrowie adresata, by na koniec oznajmić, że w ciągu najbliższych czterdziestu pięciu dni Koch zgłosi się do Stevensa, aby odebrać swój samochód, i dlatego dołącza banknot dwudziestodolarowy (pochodzący z zasobów niemieckiego kontrwywiadu), aby Jay zlecił komuś przegląd samochodu i zapewnienie jego zdatności dojazdy, sprawdzając stan akumulatorów, opon, benzyny itd. itd. List kończył się życzeniami powodzenia w nadchodzącym nowym roku.
Szybkim krokiem, niemal truchtem, obie pary podążały na południe wzdłuż linii wydm. Kiedy dotarli do ścieżki łączącej plażę z parkingiem, zatrzymali się i uważnie sprawdzili, czy nie widać gdzieś jakiejś zakochanej pary lub zabłąkanego pijaka, i dopiero zorientowawszy się, że nikt nie może ich zobaczyć, kontynuowali marsz.
W pewnej chwili drogę przegrodził im ponadmetrowy płot i przez krótką chwilę debatowali, czy szybciej i bezpieczniej będzie pokonać parkan, czy też obejść go od strony oceanu. Zdecydowali się na to pierwsze, przez następne trzy kwadranse maszerując na południe.
Potem natrafili na kolejną prowadzącą na plażę ścieżkę i słup z informacją:
PLAŻA BEZ RATOWNIKÓW!
KĄPIEL NA WŁASNE RYZYKO!
RADA MIEJSKA ATLANTIC BEACH
Szczególnie ta ostatnia informacja była ważna dla Kocha, gdyż potwierdzała słuszność jego oceny topograficznej. Poczekał, aż dołączą do nich Cremer i Grossman; po chwili wynurzyli się z mroku, nieco zmęczeni.
— To… — Cremer urwał, aby nabrać oddechu — … to już tutaj?
— Ta dróżka powinna wychodzić na 16 Ulicę — szepnął Koch. — A jeśli tak, to jakieś pięćset metrów stąd, tam… — palcem wskazał na południe i odrobinę w głąb lądu, za małą kępę drzew — …są domki plażowe.
— Chodźmy — sapnął Grossman i ruchem ręki popędził Kocha.
Za grupką sosen i karłowatych palm zobaczyli stojące obok siebie dwa sześciokątne budyneczki, ustawione na palach, prawie dwa metry nad piaskiem plaży i spoglądające na ocean. Koch wiedział, że należą do Jaya Stevensa, gdyż sam je dwa czy trzy razy wynajmował.
Były zbudowane z podniszczonych desek, które przykryto zardzewiałymi obecnie blaszanymi dachami. Okiennice były zamknięte, nawet w ciemności łatwo było się zorientować, że to sezonowe pomieszczenia, które naprawia się tylko wtedy, gdy nijak nie można sobie poradzić z uszkodzeniem, nie myśląc o stałej ich konserwacji i regularnych remontach.
Koch wyciągnął ze skórzanej kabury pistolet półautomatyczny, bardziej wyczuł, niż zobaczył, że jego ludzie robią to samo, i zaczął się podkradać do najbliższego domku.
Piasek pod stopami twardniał z każdym krokiem, u dołu schodków rosła nawet wątła trawa. Koch rozejrzał się w nadziei, że na jednym z wyłożonych skorupami miejsc, gdzie Stevens stawiał przetrzymywane tu samochody, zobaczy swego forda rocznik 1935, ale nadzieja okazała się płonna; nie było w ogóle żadnych samochodów. Trochę go to zirytowało, gdyż stało się jasne, że będzie musiał się udać do Pete’s Bar i na miejscu porozmawiać z Jayem.
Na pomoście u szczytu schodów znalazł klucz za framugą drzwi, jak tego oczekiwał. Z niejakim wysiłkiem otworzył zamek, na którym widać było wyraźne ślady rdzy, potem przekręcił kulkę klamki, ale drzwi nie ustąpiły.
„Kurczę, ta cholerna buda się krzywi i drzwi się zablokowały we framudze. Jak zacznę szarpać, wszystko jeszcze może się zawalić. Trudno, raz kozie śmierć!”.
Naparł barkiem na drzwi, potem rzucił się na nie, a wtedy ustąpiły, straszliwie skrzypiąc w zawiasach.
W środku było ciemno choć oko wykol.
Koch odszukał przycisk kontaktu, ale nic się nie zmieniło. To bardzo pasowało do Jaya — wyłączyć elektryczność w ramach oszczędności; podobnie mogło być z wodą. Nagle oślepiło go światło; to Grossman włączył latarkę i oświetlił wnętrze domku. Koch zmrużył oczy, a kiedy wzrok nawykł do blasku, kurz i pajęczyny upewniły go, że już od dawna nikt tu nie przebywał.
Przeszli teraz do kuchni, która stanowiła część głównego pomieszczenia; kiedy okiennice były podniesione, odsłaniał się widok na ocean. Z małego korytarza było przejście do dwóch sypialni i łazienki. Wszyscy rozeszli się, aby sprawdzić, czy na pewno nikogo więcej nie ma, potem wrócili do głównego pomieszczenia, w którego centrum złożyli na podłodze swe torby.
Przyświecając sobie latarką, Koch sprawdził zawartość szafek w kuchni. Znalazł sól i paczkę świec. Ustawił jedną na stole, przytknął zapałkę, a potem wydobył z kieszeni paczkę derby i przypalił papierosa, gdyż teraz nareszcie można to było zrobić bez żadnego ryzyka.
— Jak tylko zrobi się jasno, natychmiast pójdę po samochód — powiedział Koch. — Wy się kładźcie. Ja potrzymam wartę.
— Nie, sir, pan niech się położy — sprzeciwił się Bayer. — Ja popilnuję. — Koch chciał zaprotestować, ale Bayer nie dopuścił go do słowa. — Mogę się zdrzemnąć, jak pan pójdzie po samochód. Wszyscy musimy być wypoczęci.
Grossman prychnął, najwyraźniej uznawszy, że Bayer podlizuje się Kochowi, ten zaś pomyślał, iż o wiele lepiej nie mieć za partnera Grossmana, bezwzględnego snajpera, który z równą łatwością podrzynał gardła.
— Tak, masz rację — zgodził się Koch, dokończył papierosa, zgasił, ułożył poduszki na swojej leżance i po chwili już spał, chociaż na wszelki wypadek nie wypuścił z dłoni zabezpieczonego pistoletu.
Neptune Beach, Floryda
27 lutego 1943 roku, 08:10
Richard Koch kroczący szybko Ocean Driver zrzucił z głowy kaptur kurtki. Naciągnął go dla ochrony przed zimną bryzą, gdy godzinę wcześniej opuszczał domek na plaży, teraz jednak był już nieco spocony. Oprócz grubej, szarej kurtki z napisem FSU miał na sobie jeszcze tenisówki i czarne spodnie.
„Jeden z miejscowych na spacerze” — myślał, wciskając dłonie do kieszeni. „Tyle że z waltherem P38”.
Minął skrzyżowanie i poszedł na południe 1 Ulicą. Zobaczył szyld Pete’s, ale im bliżej był lokalu, tym bardziej rósł jego niepokój, gdyż żadnym z dwóch zaparkowanych tam samochodów nie był ford sedan 1935. Jednym był pikap chevrolette z roku 1930, z wyblakłym napisem HYDRAULIKA STANA na żółtych drzwiach, czarnymi zderzakami (przedni wyraźnie wgnieciony) i zardzewiałym, metalowym stelażem z tyłu, umocowanym dla podtrzymania długich rur. Koch nie wiedział, czy słusznie, ale pikap kojarzył mu się z widokiem faceta, który na całego rzygał w toalecie, trzymając się za brzuch i stękając.
Koch bardzo lubił forda, nawet jeśli ten ustępował chevy’emu okazałością. Lubił jego wysoką, chromowaną maskę z dwoma wielki reflektorami, lubił stylizowany, powtórzony także na tabliczce emblemat V–8.
„No i pod tylnym siedzeniem miał kupę forsy!”.
Obszedł budynek i zaczął wchodzić po schodach przeciwpożarowych, dudniących pod jego stopami.
„Jeśli J. Whit dotąd jeszcze spał, to na pewno już się zbudził”.
Numer adresowy 117 A na framudze poczerniał od słońca, biedne A zwisało na lewej nóżce szczytem do ziemi, gdyż dwa pozostałe gwoździe wypadły.
„Zdaje się, że podobnie troszczy się o swój dom, jak o tamte rudery na plaży”.
Zapukał, od czego A się zakołysało.
W środku słychać było poruszenie, odgłos kroków podchodzących do drzwi, a następnie zza nich głos Stevensa:
— Kto tam?
— Jay, to ja, Richard Koch. Przepraszam, że przeszkadzam ci w niedzielę rano, ale czy możemy porozmawiać?
Po dłuższej chwili szczęknął zdejmowany łańcuch, klamka się przekręciła i w uchylonych do połowy drzwiach ukazał się Stevens, z dymiącą filiżanką kawy w ręku.
— Richard Koch? — powtórzył, lustrując spojrzeniem przybysza.
— Rozwoziłem produkty Buda, pamiętasz? I zostawiłem u ciebie forda.
Stevens przez chwilę jakby nie mógł sobie przypomnieć, ale później oczy rozbłysły.
— Aaa, ten Richard Koch.
— Wiesz, chodzi mi o samochód — powiedział Richard, uśmiechając się najprzyjaźniej, jak tylko potrafił.
— Wejdź, proszę — rzekł Stevens i cofnął się w głąb przedpokoju, a kiedy Richard go mijał, poczuł klepnięcie w bark i usłyszał: — Miło cię znowu zobaczyć.
Koch nigdy dotąd nie był w mieszkaniu Stevensa i dlatego kompletnie zaskoczył go widok czystego, wręcz wymuskanego, ze smakiem umeblowanego wnętrza. Wielka sofa, w komplecie z nią dwa fotele na biegunach, małe, gustowne stoliki pod kawę, na ścianach obrazy, na podłodze gruby indyjski dywan z wymyślnym deseniem czerwono–złoto–czarnym, pod ścianą kredens z szybkami z rżniętego szkła, a za nimi kosztowna chińska porcelana i szklane bibeloty, w części kuchennej pięknie wykończony stół. Z radia sączyły się dźwięki muzyki — Czterech pór roku Vivaldiego, obok dzbanka z kawą leżał najwyraźniej czytany przed chwilą numer „Floryda Times–Union” z wielkim tytułem na pierwszej stronie: ATAKI U–BOOTÓW RZADSZE, ALE STRATY CIĄGLE WIELKIE: 300 000 TON W OSTATNIM MIESIĄCU!!!
Stevens podszedł do wschodniej ściany, a kiedy poruszana system krążków kotara zrolowała się do góry, za oknem pokazała się, zapierająca dech w piersiach, panorama oceanu z promieniami słońca, które przedzierały się między rzedniejącymi chmurami.
Stevens zapatrzył się w okno i spytał przez ramię:
— Napije się pan kawy?
— Nie, dziękuję. Nie chciałbym przeszkadzać, mam nadzieję, że wszystko szybko załatwimy.
— To proszę usiąść.
— Dostał pan mój list? — spytał Koch, który nie skorzystał z zaproszenia.
Stevens odwrócił się od okna.
— Ten z banknotem dwudziestodolarowym? Tak. Tylko że…
Zawiesił głos.
— Tylko że? — powtórzył zaniepokojony nie na żarty Koch.
— Sytuacja odrobinę się zmieniła
— Co się stało? Ktoś go ukradł? Zniszczył?
— Proszę się nie gorączkować. Mam coś dla pana, ale na chwilę muszę przeprosić.
Stevens odstawił filiżankę na stół, przeszedł przez pokój, otworzył drzwi w rogu części kuchennej, a ponieważ zostawił je uchylone, Richard mógł dostrzec nogi łóżka. Podszedł do okna, popatrzył na ocean, odruchowo zastanawiając się, gdzie też może kryć się jakiś okręt podwodny, a po chwili znowu usłyszał kroki Stevensa i głos:
— Proszę.
Odwrócił się. Stevens wyciągnął właśnie z grubej, brązowej teczki kopertę osiem na dziesięć z napisem R. KOCH i trzymał ją w wyciągniętej ręce. Richard wziął ją, nacisnął plastikowy spinacz, otworzył i zajrzał do środka, gdzie zobaczył swój list ze sterczącą z niego dwudziestodolarówką, jakiś rachunek i ściśnięty opaską plik banknotów, zdaje się pięćdziesiątek.
— Osiem tysięcy czterdzieści pięć dolarów po odjęciu kosztów pośrednictwa — oznajmił z dumą Stevens, kiedy Richard wyciągał pieniądze. — Naprawdę dobra cena.
Koch nerwowo wyciągnął rachunek i zaczął go rozkładać.
— Sprzedał pan mój samochód? — wykrzyknął oburzony.
— Trafiła się okazja.
— Ale… ale kto panu pozwolił? Z pewnością nie ja! I co ja teraz zrobię?
Stevens przekrzywił głowę i przyglądał mu się spod oka.
— Nie potrzebowałem pańskiego pozwolenia. Prawo zezwala mi na to, gdy właściciel nie pokryje kosztów przechowania i konserwacji.
— Przecież… przecież umawialiśmy się!
— Koszty rosły. A poza tym dostałem naprawdę dobrą cenę. Raczej oczekiwałbym podziękowań.
— Powinienem cię zastrzelić! — wybuchnął Koch i nawet pomyślał, żeby wydobyć walthera, ale w porę się pohamował. Wystraszony Stevens cofnął się o krok i bacznie przyglądał się, jak Koch wyciąga z kieszeni spodni pogniecioną paczkę papierosów z czarnym łbem konia i napisem Derby. Koch zaciągnął się głęboko, a potem zerknął na rachunek.
— Tam są szczegóły, suma, odliczenia i tak dalej. Miał pan się zgłosić wcześniej, a skoro nie…
— Gdzie mój samochód? — z naciskiem spytał Stevens. — To znaczy chodzi mi o to, kto go kupił.
Stevens otworzył usta, żeby coś odpowiedzieć, zamknął je, chwilę myślał, ostatecznie wzruszył ramionami.
— Nie muszę udzielać takich informacji, ale… W każdym razie mogę poszukać w papierach.
— Jak długo to potrwa?
— Godzinę, może mniej. Sprzedałem go pół roku temu, więc będzie trochę szperania. Naprawdę potrzebne to panu?
„Ma rację. Pół roku — co zrobię z informacją, nawet jak ją otrzymam? Trzeba by dopiero szukać faceta. Potrzebne mi cztery kółka”.
— W takim razie potrzebny mi jest samochód, i to natychmiast!
— Hm — zafrasował się Stevens. — Niestety nie mam w tej chwili żadnego na zbyciu.
— Cholera jasna!
— Bardzo mi przykro…
— Zaraz! — zawołał Koch, który przypomniał sobie parking. — A ten wóz przed barem?
Stevens zmarszczył brwi.
— Przed barem? Zaraz, zaraz, na pewno nie mój, może ktoś z klientów był za bardzo pijany i wolał wrócić pieszo… Skoro nie mój, to nie mogę.
Koch patrzył na niego, mrużąc oczy. „Mogę go po prostu ukraść”.
— Ale, ale, mam przecież pikapa. Co pan na to?
Wahanie trwało tylko moment.
— Dobra, kluczyki.
— Muszę jednak uprzedzić…
— Niech pan daje te kluczyki.
Stevens podniósł obie dłonie.
— Dobrze już, dobrze. A żeby nie miał pan pretensji o tego forda, zaoferuję panu korzystną cenę.
„Nawet nie wiesz, jak korzystną” — pomyślał Koch.
— Chwilkę, muszę wyjąć kluczyki z sejfu.
W drzwiach sypialni stanął Stevens; trzymał w dłoni chromowanego smitha & wessona kaliber .38 i celował z niego w Kocha.
Słysząc kroki na schodkach, Rudolf Cremer podszedł do drzwi z pistoletem w ręku. Uchylił je i cofnął, widząc przed sobą Roberta Kocha. W środku było jasno, gdyż jedna okiennica została otworzona. Przy kuchennym stole siedział Rolf Grossman i kończył właśnie składać swego walthera, którego wcześniej rozebrał, dokładnie oczyścił z piasku i naoliwił.
Agenci zrzucili czarne stroje i mieli teraz na sobie lżejsze, bardziej codzienne ubrania. Na podłodze rozłożyli zawartość toreb: zapalniki, opóźniacze, najróżniejsze lonty o różnych kształtach, ampułki z kwasem siarkowym, opakowania z amunicją 9 mm oraz pliki pieniędzy, wszystko dokładnie podzielili i z powrotem zapakowali. Kurt Beyer spojrzał znad swojej torby i znieruchomiał, spostrzegłszy zakrwawiony materiał, którym obwiązane było lewe udo Kocha.
— Donnerwetter! — sapnął. — Co się stało?
Leciutko utykając, Koch podszedł do pryczy i ciężko na niej usiadł.
— Nic — stęknął. Popatrzył na pakunki na podłodze. — Za ile wszyscy mogą być gotowi?
Cremer i Grossman poderwali się na równe nogi.
— A co, trzeba jak najszybciej? — spytał Cremer, nerwowo spoglądając na drzwi. — Coś nam grozi?
Koch pokręcił głową.
— Nie, spokojnie. Ale musimy się zbierać jak najszybciej.
Grossman wskazał nogę Kocha i spytał:
— Co takiego zrobiłeś, do cholery?
Koch popatrzył na niego zimno.
— Odwal się, powiedziałem, że wszystko w porządku. — Koch odwinął szmatę — Bayer rozpoznał w niej kawałek T–shirta — i ukazało się przedziurawione na wylot udo.
— Weszło i wyszło — rzeczowo oznajmił Koch. — Kość nietknięta, ścięgna w porządku, krwawienie już się skończyło, teraz trzeba jeszcze tylko oczyścić.
Grossman nachylił się, obejrzał ranę i powtórzył:
— Co takiego zrobiłeś, do cholery? — kiedy Koch nie odpowiedział, ciągnął: — Musimy wiedzieć, co nam grozi, kiedy się już rozłączymy.
— Ma rację — dodał Cremer. — Będą nas szukać?
— W porządku — wetchnął Koch. — Poszedłem więc do tego faceta, który miał mój samochód…
J. Whit Stevens trzymał w prawej ręce pięciostrzałowego banker’s special.
— Nie miałem żadnych skrupułów, żeby sprzedać tego forda, po tym jak dostałem list z dwudziestodolarówką. Wtedy zrozumiałem, że kroi się tu coś bardzo podejrzanego.
Koch zacisnął rękę na kolbie walthera, czekając na odpowiednią chwilę, żeby go wydobyć. Stevens inaczej zinterpretował jego milczenie.
— Nie rozumiesz, o co mi chodzi, prawda?
Koch wzruszył ramionami.
— Nie mam najmniejszego pojęcia. Czy nie lepiej, żeby opuścił pan tę pukawkę, bo jeszcze komuś stanie się krzywda?
— Już wcześniej coś mi się w tobie nie podobało, ale ten banknot… Jest to seria Gold Certificate z roku 1928. Od kilku lat wycofana z obiegu. Łatwo ją rozpoznać po tym, że pieniądze są o jakąś jedną trzecią większe od używanych obecnie.
„Kurwa mać!!! Abwehra wcisnęła nam lipne pieniądze!!!” — pomyślał Koch, a głośno powiedział:
— Jak to większe? Nie, nie, to musi być jakaś pomyłka.
— Nie ma żadnej. Pokaż no, koleżko, te swoje papierosy.
Koch znowu wzruszył ramieniem i lewą ręką wyciągnął z kieszeni paczkę derby. Stevens wskazał na nią lufą pistoletu.
— Przed wojną trochę jeździłem po Europie: Anglia, Francja, Austria, Niemcy. Takie z czarnym łbem dostać można tylko w Niemczech, Herr Koch.
Nic nie odpowiadając, Koch wstrząsnął paczką tak, iż w zrobionym na szczycie otworze pokazał się jeden papieros, a gdy Stevens odruchowo po niego sięgnął, cisnął mu w twarz opakowanie.
Trzydziestka ósemka Stevensa wypaliła. Koch, czując przenikliwy ból w lewym udzie, wyrwał z kurtki prawą rękę, a jednocześnie prawym kolanem ugodził Stevensa w krocze. Ten z chrapliwym stęknięciem zgiął się wpół; lufa walthera znalazła się za jego lewym uchem i Koch pociągnął za spust.
Z dziury w szczycie czaszki trysnęła krew zmieszana z szarą masą mózgu; Stevens zwalił się na dywan, na którym natychmiast zaczęła się formować ciemna kałuża.
— …wziąłem więc kluczyki i przyjechałem do was — zakończył Koch.
Dla siebie zachował informację o dwunastu tysiącach dolarów — oszczędnościach J. Whita Stevensa — które wyjął z sejfu w sypialni wraz z kluczykami do pikapa.
— Scheisse! — syknął Cremer. — Nie minęła jeszcze doba od wylądowania, i już nie ma jednego strażnika wybrzeża, a właściciel baru nie żyje. Grunt to nie zwracać na siebie uwagi.
— Nie ma czasu, trzeba się zmywać! — wykrzyknął Grossman i zaczął dopinać swoją torbę.
— Jasne — zgodził się Koch. — Pięć minut na dezynfekcję postrzału i jestem gotów.
Dziesięć minut później, upewniwszy się, że nie zostawiają żadnych dekonspirujących śladów, czterej mężczyźni wyszli z domku. Cremer znieruchomiał na szczycie schodów.
— I to ma się nie rzucać w oczy? Niech cię cholera — powiedział, wskazując na stojącego na utwardzonym miejscu parkingowym pikapa z krzykliwymi żółtymi drzwiami reklamującymi hydraulika.
Koch zrobił bezradny gest mówiący, że nie miał wielkiego wyboru, rzucił torbę pod plandekę i usiadł za kierownicą. Cremer wymienił spojrzenie z Grossmanem, obydwaj się skrzywili, ale bez słowa pobiegli na tył wozu i wskoczyli na skrzynię, układając się na płask, aby jak najmniej było ich widać.
Koch włączył silnik, który dwa razy zakrztusił się, a potem zaskoczył. Za wolno toczącym się samochodem pobiegł Bayer, rzucił torbę na skrzynię, trafiając przy tym w głowę Grossmana, i wskoczył na siedzenie obok Kocha.
Pikap przyspieszył, chrzęszcząc oponami po muszlach.
Q Street, NW
Waszyngton, DC
2 marca 1943 roku, 18:50
— Luciano to bardzo ciekawy przykład żywego kłębka sprzeczności — powiedział Gurfein i ze smakiem spożył następny kęs pieczonej polędwicy wołowej.
Już niemal godzinę Canidy, Gurfein i Donovan delektowali się obiadem, siedząc w małej jadalnej przestrzeni przylegającej do kuchni. Stół we właściwej jadalni z jakichś względów był wykorzystywany jako konferencyjny i zaściełające go papiery oraz mapy uniemożliwiały wykorzystanie mebla do celów biesiadnych.
Z miejsca, gdzie obecnie siedzieli, roztaczał się widok na zalany księżycowym światłem, mniej więcej półhektarowy ogród; w oddali przegradzała go ściana ośnieżonych drzew, za którymi biegł mur nieustannie, acz w nieregularnych odstępach kontrolowany przez uzbrojonych strażników.
Nakryty białym obrusem blat, mający mniej więcej metr na metr dwadzieścia, był całkiem wygodny dla dwóch osób, ale trzem było już nieco za ciasno i z pewną ostrożnością manewrowano sztućcami i kieliszkami z winem między niemal przylegającymi do siebie porcelanowymi talerzami.
Donovan i Canidy siedzieli po obu końcach, Gurfein zajął miejsce, z którego widać było ogród. Tuż za nim znajdował się wąski, ciągnący się wzdłuż ściany trzymetrowy pulpit, na którym stały półmiski z pokrojoną pieczenia, ziemniakami i szparagami zapiekanymi z czosnkiem, pucharek z sosem cytrynowym, karafka z zimną wodą oraz pięć butelek Cabernet Sauvignon, jedna napoczęta, pozostałe otwarte, aby trochę pooddychały, zanim zacznie się nalewać.
Na samym początku Donovan oznajmił służbie, że on i goście zupełnie swobodnie dadzą sobie radę sami, ale w razie potrzeby da znać, że potrzebuje kogoś do pomocy, naciskając guzik wmontowany w podłogę, a znajdujący się tuż obok jego prawej stopy.
— Sprzeczności? — pytającym głosem powtórzył Canidy, gdy przełknął kęs szparaga.
Gurfein także przełknął i odpowiedział:
— Wprawdzie obcesowy i wulgarny, ze swoimi nabrzmiałymi powiekami i bliznami na szyi od noża wygląda na prostaka i gbura, jednak chłodno i rzeczowo analizuje sytuację i gdyby tylko chciał, z powodzeniem prowadziłby dużą firmę. To znaczy legalną firmę, gdyż prowadzi wielką, ale nielegalną. Jest bezwzględnym mordercą, czyste dłonie nie są dla niego szczytem marzeń, niemniej w więzieniu zachowuje się wzorowo od chwili, gdy się w nim znalazł, a trzeba podkreślić, że na wcześniejsze zwolnienie liczyć może najwcześniej za trzynaście lat, to znaczy w roku 1956.
— Wyjdzie? — spytał Canidy.
— Mało prawdopodobne. Kiedy pierwszy raz go wsadzono — do Sing Sing — więzienny psychiatra uznał go za niebezpiecznego, a uwzględniając uzależnienie narkotykowe, sugerował, że raczej powinien być przeniesiony do Dannemora. Tak też zrobiono. W Dannemora szesnaście godzin na dobę spędzał w celi, a pozostały czas w pralni, z godziną zarezerwowaną na ćwiczenia fizyczne.
Więzienie Sing Sing znajdowało się w Ossining niedaleko Nowego Jorku. Dannemora, trzecie pod względem starości i mające najsilniejsze zabezpieczenia więzienie stanu Nowy Jork — zimne, ponure miejsce, w którym nieprzyjemnie było spędzić jedną noc, a co dopiero mówić o dożywociu — leżało sto kilometrów na północ od Albany.
Canidy sięgnął po otwartą butelkę wina, spojrzał na Donovana, a gdy ten powiedział: „Proszę”, Gurfein zaś entuzjastycznie kiwnął głową, uzupełnił ich kieliszki, a na koniec swój.
— Może najpierw krótko przedstawię historię Luciano, zanim zajmę się obecną sytuacją — powiedział Gurfein. — Ze względu na tę drugą, musiałem zająć się pierwszą i teraz bym o niej opowiedział, dobrze?
— Oczywiście — rzekł Donovan, a Canidy w milczeniu przytaknął.
Gurfein dokładnie żuł kolejny kęs mięsiwa, popił go dwoma łykami wina, spoglądając na zaśnieżony ogród, a potem zaczął:
— Po pierwsze, nie jest obywatelem USA, o czym nie wszyscy wiedzą. Urodził się jako Salvatore Lucania dwudziestego czwartego listopada 1897 roku na Sycylii, jako trzecie z pięciorga dzieci. Gdy miał siedem lat, jego ojciec, Anthony, mechanik zajmujący się silnikami parowymi, wyemigrował do Stanów i znalazł pracę na Brooklynie w fabryce produkującej mosiężne łóżka. Rok później do Ameryki przyjechał Salvatore wraz z matką i rodzeństwem. Cała rodzina ciężko pracowała i trzymała się z dala od jakichkolwiek kłopotów z policją — z wyjątkiem Luciano, który od samego początku był twardzielem. Jeszcze zanim wyrzucono go ze szkoły w piątej klasie, proponował żydowskim dzieciakom, że będzie je bronił przed prześladowcami, ale za opłatą.
— Domyślam się — rzekł Canidy — że opornych bił tak długo, aż się zgodzili.
Gurfein kiwnął głową.
— Klasyczne wymuszenie.
Gurfein znowu skosztował wina i powiedział:
— Rzecz interesująca, że jeden z tych chłopaków, chuderlawy Żyd polskiego pochodzenia, nie poddał się Luciano. Nazywał się Maier Suchowljansky.
— Czy potem zmienił nazwisko na Meyer Lansky? — upewnił się Canidy.
— Celne przypuszczenie — przyznał Donovan.
Gurfein w zamyśleniu obracał kieliszek w palcach, a potem podjął opowieść.
— Chociaż Meyer „Liliput” Lansky był pięć lat młodszy od Luciano, ten szanował go i nauczył się go słuchać. Szybko stworzyli własny gang. Luciano miał kilkanaście lat, gdy złapano go na sprzedaży narkotyków i wylądował na Blackwell’s Island. Pomimo to, czy raczej wskutek tego, pozycja Luciano w świecie przestępczym umacniała się. Szybko związał się z ważnymi personami we włoskiej mafii. Wkrótce po tym jak Luciano zaczął pracować z Joem „Bossem” Masserią, zaczęła lać się krew.
Gurfein spostrzegł, że Canidy i Donovan skończyli już jeść, zamilkł więc na dłuższą chwilę, aby opróżnić własny talerz, potem napił się jeszcze wina i ciągnął.
— Capo di tutti capi — szef wszystkich szefów — Masseria dorobił się wielkich pieniędzy, a dzięki numerowi dwa, którym został Luciano, miał ich jeszcze więcej. W pewnym momencie Luciano zasugerował, że powinni rozszerzyć sferę swej działalności, a więc i możliwości dochodów, nawiązując współpracę z gangami niewłoskimi.
— Trudno się dziwić, skoro jego przyjaciel, Lansky, był polskim Żydem — zauważył Canidy.
— Najpewniej tak właśnie myślał Luciano. Tyle że Luciano myślał o współpracy nie tylko z gangami niewłoskimi, ale także spoza Nowego Jorku. Już wtedy chodził mu po głowie pomysł ogólnokrajowego związku przestępczego. Nie wiadomo, jak przebiegały rozmowy między Lucianem i Masserią, w każdym razie ten ostatni ani myślał wiązać się z kimś innym niż Włosi. Luciano nalegał, ale nic nie udało mu się zyskać. Był wściekły. — Gurfein podsunął swój kieliszek do Canidy’ego i ruchem brody wskazał butelkę. — Jeśli można. — Nie czekając, aż jego prośba zostanie spełniona, mówił dalej: — Zarazem Masseria zaczynał bać się Luciana, jak każdy boss, nie mogący dojść do ładu ze swym zastępcą, który w pewnej chwili może dojść do wniosku, że znacznie lepiej byłoby zająć miejsce szefa. Tak więc w pewien październikowy wieczór dwudziestego dziewiątego roku samochód zatrzymał się przy chodniku na skrzyżowaniu Broadwayu i Piątej Alei i wyskoczyli z niego faceci, wciągnęli do środka Luciana, który przed chwilą wyszedł z Flatiron Building. Związanego i zakneblowanego powieziono na Staten Island. Tam w opuszczonym magazynie obili go kolbami pistoletów i pałkami, a następnie powiesili za ręce i na odchodne poderżnęli mu gardło.
— Niezbyt dokładnie — mruknął Canidy. Jeśli ktoś znał przecinanie gardła tylko z filmów, nawet by nie przypuścił, jakie to trudne i brudne zadanie.
Gurfein pokiwał głową.
— Naprawdę okazał się twardzielem. Skatowanemu i zakrwawionemu udało się jakoś wyswobodzić z pęt i wyczołgać z magazynu. Natknął się na niego policyjny patrol ze 123. komisariatu. Zawieźli go do szpitala, ani jednak po drodze, ani po ingerencji lekarzy nie pisnął nawet słowem, kto go tak urządził, nie pozostawało im więc nic innego, jak puścić go wolno.
— Trudno jest pisnąć cokolwiek, jeśli się nie wie, kto próbował cię zabić. On wiedział?
— Po pierwsze, był wierny kodeksowi gangsterskiemu: o mafii nie rozmawiasz z obcymi, zwłaszcza z policją. Po drugie, z początku istotnie nie wiedział, ale Lansky wyniuchał, kto zlecił morderstwo.
— Masseria.
Znowu potaknięcie ze strony Gurfeina.
— To także Lansky ułożył plan zemsty. Po pierwsze, skontaktował Luciana z Salvatorem „Cezarkiem” Maranzanem.
— Dopiero teraz krew polała się na całego — wtrącił Donovan. — Masseria i Maranzano nie tylko byli konkurentami, ale serdecznie też się nienawidzili. Tak wybuchła wojna castellammareńczyków. Wielu jej uczestników, włącznie z samym Maranzanem, pochodziło z miasteczka Castellammare w zachodniej Sycylii. — Zerknął na Gurfeina. — Przepraszam, że przerwałem.
— Przez następne kilka lat toczyła się bezpardonowa, bardzo krwawa wojna. Nie podobna zliczyć, ilu gangsterów poległo. Masseria lękał się nie na darmo. Luciano doprowadził do tego, że mieli się spotkać w restauracji na Coney Island, ale tam czekali egzekutorzy. — Gurfein lekko uśmiechnął się znad kieliszka z winem. — Tak więc Luciano zemścił się na Masserii za tamten zamach. A w nagrodę Maranzano, który teraz został capo di tutti capi, wyznaczył Luciana na swego zastępcę.
— Melodia ta sama, tylko piosenka inna — zauważył Canidy.
— I tak, i nie. Powtarza się sytuacja, że Luciano gra drugie skrzypce, a na pierwszych gra bezwzględny boss, tyle że temu podobał się pomysł na ogólnokrajowy syndykat. Maranzano chciał zostać capo di tutti capi na całe Stany Zjednoczone. Ale widział dwie zasadnicze przeszkody w realizacji tego planu. Pierwszą był gangster z Chicago nazwiskiem Al Capone, a drugą…
— …gangster z Nowego Jorku nazwiskiem Charlie Luciano — wpadł Gurfeinowi w słowo Canidy.
— Tak, istotnie, ta sama melodia, zmieniają się tylko słowa, a właściwie tylko nazwiska. — Gurfein pokiwał głową. — A że Luciano znał nieźle tę piosnkę, więc mając oparcie w „Lilipucie” Lanskym, wyprzedził uderzenie Maranzana i sam pierwszy zaatakował.
— Czy to kiedykolwiek się skończy? — spytał sentencjonalnie Canidy.
Donovan skrzywił się.
— Wątpliwe. Natomiast nieustannie rozwijają i doskonalą swoje metody. — Spojrzał na Gurfeina. — Może teraz o Deweyu.
Gurfein przytaknął, ale potem wzruszył ramieniem.
— Przecież pan, panie pułkowniku, zna lepiej i jego, i całą sprawę. Raczej oddam głos panu.
Nie było tajemnicą, że Donovan zasłużył się w Nowym Jorku, pilnując jako prokurator stanowy Nowego Jorku realizacji ustaw prohibicyjnych. Dopiero potem otworzył kancelarię prawniczą na Wall Strett.
— Teraz następuje interesująca zmiana… — zaczął Donovan, ale urwał i pod wpływem jakiejś refleksji zwrócił się do Gurfeina: — Wiesz, Murray, wolę jednak, żebyś ty o tym opowiedział.
Tamten kiwnął głową i spojrzał na Canidy’ego.
— Zna pan Toma Deweya?
— Tylko z prasy. Przystojny, błyskotliwy, kandydował bez powodzenia na gubernatora Nowego Jorku, w roku trzydziestym ósmym, mając trzydzieści pięć czy trzydzieści sześć lat, oskarżał największe szychy mafii i inne podejrzane typy, jak ten szef amerykańskich nazistów, jak on się nazywał…
— Fritz Kuhn — podrzucił Gurfein.
— Tak, Fritz Kuhn. A Dewey znowu startuje na gubernatora, i jeśli nim zostanie, wtedy pewnie zacznie myśleć o prezydenturze.
— Mówiąc krótko, bardzo szybko utorował sobie szeroką drogę, zarazem sprawiając, że wielu ludzi na tym straciło — podsumował Gurfein. — Jak pan sądzi, czy mafia chciałaby go usunąć?
— Z pewnością.
— Ma pan rację. Donovan podniósł palec.
— I tutaj jest właśnie miejsce na tę zmianę. Gurfein wolno pokiwał głową.
— Luciano i Lansky wiedzieli, że kiedy nie ma już Masserii i Maranzana, mogą próbować połączyć różne frakcje gangsterskiego podziemia. Jeśli im się nie uda, trudno, ale spróbować warto. Kosztowało to wiele starań i zachodu, lecz wreszcie stworzyli, jak to nazwali, „Komisję”.
— Dutch Schulz, Lansky, Frank Costello, Joe Adonis i, rzecz jasna, Luciano jako prezes — wyliczył Donovan. — Przepraszam, proszę dalej.
— Był chyba 1935…
— Tak, trzydziesty piąty — potwierdził dyrektor BSS.
— …kiedy Dewey zabrał się za Dutcha Schulza. Ten zaczął się ukrywać, a wtedy z kolei burmistrz La Guardia zaczął kłaść rękę na jego automatach do gry. Dutchowi, rzecz jasna, bardzo się to nie spodobało i zaproponował Komisji, żeby usunęła Deweya. Na co Jonnie Torrio: „To samobójstwo zasadzać się na facetów ze szczytów”. Czy coś w tym stylu.
— Właśnie, zapomniałem o Torriu, on także należał do Komisji — powiedział Donovan. — Trudno się dziwić, skoro to był pierwszy gang Luciana.
Gurfein odczekał, aby się upewnić, że Donovan nie ma już nic więcej do dodania i ciągnął:
— Komisja naprawdę bała się, że zabójstwo popularnego prokuratora zwróci przeciw nim powszechny gniew. Nietrudno zgadnąć, że stanowcza odmowa nie zachwyciła Dutcha, który tak się zeźlił, że postanowił działać na własną rękę. Mówiąc inaczej, kazał swoim pistoletom rozwalić Deweya. Kiedy wiadomość dotarła do Luciana i Lansky’ego, uznali, że muszą jakoś przyhamować Dutcha Schulza.
— To znaczy radykalnie go wyeliminować — podsunął Canidy.
Gurfein pokiwał głową, ale ponieważ jednocześnie pił wodę ze szklanki, trochę jej wylał na marynarkę.
— Cholera — mruknął i szybko zaczął się wycierać serwetką. — Tak więc Schulz — ciągnął po chwili — prawdziwe nazwisko Arthur Simon Flegenheimer, znany także jako Piwny Baron, w wieku trzydziestu trzech lat został ostrzelany w Palące Chop House, a kilka dni potem zmarł z powodu odniesionych ran.
— Dewey zaś — dorzucił Donovan — uniknął śmierci uratowany, paradoksalnie, przez mafię.
— Fascynujące, ale… — zaczął Canidy, Gurfein jednak nie dał mu dokończyć.
— W niczym nie zmieniło to postawy Deweya. Można powiedzieć, że zachowawszy Deweya przy życiu, Luciano napytał sobie biedy. Bezlitosny prokurator wziął się za niego na całego: jego ekipy najeżdżały burdele, a zamknięta w odosobnieniu ponad setka prostytutek i burdelmam po kilku tygodniach tyle powiedziała w trakcie przesłuchań, że można było postawić Lucianowi przed sądem zarzuty, na podstawie których został skazany na trzydzieści do pięćdziesięciu łat więzienia.
— Zdaje się, że istotnie Dewey zapudłował go do końca życia.
— Wszyscy tak myśleli — przyznał Donovan. — Jednak wtedy na scenie pojawiło się WMW, które z pasją, namiętnie, by tak rzec, szuka jakichkolwiek informacji o szpiegach i sabotażystach.
— Wywiad Marynarki Wojennej w Nowym Jorku miał poważne kłopoty… — zaczął Gurfein, ale Canidy mu przerwał:
— Muszę poprosić o chwilę przerwy, by odwiedzić toaletę.
— W ogóle może warto by się przenieść — powiedział Donovan i potoczył wzrokiem po stole, po czym bezgłośnie przycisnął guzik w podłodze. — To co, za dziesięć minut w bibliotece, dobrze?
Na stoliku między dwiema ustawionymi koło kominka sofami stał serwis do kawy, a zawartość trzech filiżanek była w różnym stopniu nadpita. Pułkownik William „Dziki Bill” Donovan wyszukał w pudełku cygaro, wyciągnął, wtedy wieko pudełka zamknęło się z lekkim, lecz wyraźnym trzaskiem.
Teraz przyszła pora na rytuał odpakowywania cygara, obwąchiwania, obcięcia cieńszego końca i przypalenia drugiego, grubszego, złotą zapalniczką.
Majorowie Richard Canidy i Murray Gurfein stali w tym czasie przy ruchomym barku. Pierwszy trzymał w ręku dwa pękate kieliszki koniakowe, podczas gdy drugi napełniał je z butelki zawierającej jeden z dwóch VSOP, których dotąd nie znał. Kiedy Gurfein z pełnymi kieliszkami poszedł, aby jeden postawić przed Donovanem, a z drugim usiąść na sofie, Canidy napełnił trzecią lampkę.
— Zatem wywiad Marynarki Wojennej dostawał informacje o niemieckich U–Bootach w Upper Bay — powtórzył Canidy.
— Tak — potwierdził Gurfein i także poczęstował się cygarem. — Ale tylko pogłoski, żadnych naocznych świadectw. Trudno się jednak dziwić, że byli nie na żarty zaniepokojeni, jeśli zważyć, ile jednostek tonie niedaleko od brzegu, a także jeśli pamiętać o tych schwytanych w czerwcu sabotażystach, których na Long Island dostarczył okręt podwodny. No i jeszcze o „Normandie”, która utonęła przy nabrzeżu 88.
— „Normandie”? — zmarszczył brwi Canidy.
— Luksusowy transatlantyk francuski SS „Normandie”. Gdy w 1932 został spuszczony na wodę w St. Nazaire, był największym wówczas statkiem na świecie. Pokonał Atlantyk w obie strony ponad sto razy, aż wreszcie został internowany przez naszą Straż Przybrzeżną. Francuzi dość spokojnie na to przystali, wcale bowiem nie paliło im się do tego, aby statek przejęli Niemcy. Departament Wojny przechrzcił go na USS „Lafayette” i zaczął dostosowywać do przewozu żołnierzy. Wszystko było na ukończeniu, gdy dziewiątego lutego 1942 roku na pokładzie wybuchł pożar. Szybko w ogniu stanął cały statek, w czym walnie dopomogły powtarzające się eksplozje, i długo nie potrwało, a USS „Lafayette” przewrócił się na bok i zatonął.
Canidy pokręcił głową.
— Nie do wiary.
— Nietrudno chyba sobie wyobrazić, jaka potem runęła powódź informacji o prawdopodobnych szpiegach i sabotażystach. Wystarczyło najmniejsze podejrzenie, a ludzie natychmiast chwytali za telefony. Jeden facet był przekonany, że widział prywatnego mercedesa Führera, ale FBI, która nie lekceważyła żadnej informacji, tutaj musiała jednak uznać, że koleś nie jest do końca wiarygodny, gdy dwóch agentów zaczęło go przepytywać w barze na East Seventh.
— McSorley? — spytał z uśmiechem Canidy.
— Tak, McSorley’s Ale House. Facet był brudny jak cała reszta lokalu, ledwie się trzymał na nogach, jednak stanowczo utrzymywał, że widział to, co twierdzi, że widział. „Czego się nie zajmiecie swoją robotą?”, bełkotał. „Szkopy uwijają się wam pod nosem, a wy się do mnie przypieprzacie”.
Wszyscy trzej zachichotali.
— Widział pan, pułkowniku, „Lafayette”? Podnieśli go i nadal stoi tam. Większy niż „Queen Mary”, ale teraz to tylko wypalony wrak kadłuba. Jak znak ostrzegawczy.
— Tak, widziałem i to istotnie przygnębiający widok. Wspaniały statek podpalony tuż przed wyjściem w morze. Stąd te wszystkie plotki.
— Plotki?
Canidy spojrzał pytająco na Donovana, ale wątek podjął Gurfein.
— Trzeci wydział WMW odpowiada za zabezpieczenie przybrzeża w Nowym Jorku, Connecticut i części New Jersey…
— …a podlega? — wtrącił Canidy.
— Centralnemu Biuru Wywiadowczemu Marynarki w Waszyngtonie — odrzekł Donovan. — Czyli bezpośrednio Frankowi Knoksowi.
Frank Knox był sekretarzem marynarki wojennej.
— …aby nie dopuścić do żadnych przeszkód w załadunku oraz transporcie żołnierzy, sprzętu, broni i amunicji. Ludzie z wydziału tropią więc ślady wszelkiego sabotażu zarówno w portach, jak i na wybrzeżu.
— Jasne.
— Dlatego zbierali wszystkie możliwe sugestie w sprawie tragedii „Lafayette”.
— Na przykład?
— Na przykład, że była to robota mafii, która chciała pokazać, że może to samo zrobić z każdym innym statkiem, jeśli Luciano nie zostanie zwolniony przedterminowo.
— Czy to prawda?
— Jak na razie, nic na to nie wskazuje — odrzekł Donovan, a Canidy zastanowił się, co kryje się za tymi słowami.
— Były też sugestie, że sympatycy Osi, a zwłaszcza zwolennicy Fritza Kuhna i Związku Niemiecko–Amerykańskiego, chcieli utrudnić dostawy wojenne dla armii alianckich.
— Brzmi rozsądnie — zauważył Canidy.
— Zgoda — przyznał Gurfein. — Ale nie natrafiono dotąd na żadne dowody. Od czasu tego pożaru wystarczy, że na Potomaku czy East River pojawi się tasergal, a zaraz rozdzwaniają się telefony z informacją o niemieckim U–Boocie.
— A chłopcy z WMW muszą to wszystko sprawdzać — stwierdził Canidy.
— Tak, ale udało im się wytropić tylko kilku agentów FBI wykonujących swoje zadania.
— Nie można zdobyć żadnych informacji także dlatego, że porty i przybrzeże to teren mafii. Agenci Marynarki usiłują się wcisnąć wszędzie i nawet nieźle im się to udaje, ale skoro są spoza mafii, nikt nie puści ani pary z gęby. Niepodobna zdobyć najdrobniejszych nawet poszlak.
Gurfein wypuścił kłąb niebieskawego dymu i rzekł:
— Powiedzmy, że zaczepiasz kogoś na środku Fulton Fish Market, wskazujesz stragan pełen tuńczyków i pytasz: „Przepraszam, co to za ryba?”. Jeśli zaczepiony uzna, że jesteś z WMW albo pracujesz dla niego, odpowie: „Ryba? Jaka ryba? Ja tu żadnej nie widzę” i zaśmieje ci się w nos.
— A tymczasem — dorzucił Donovan — tonie ogromna liczba okrętów. W marcu czterdziestego drugiego — pięćdziesiąt, tyle samo w kwietniu, w maju setka. I tak dalej, i tak dalej.
Gurfein przytaknął z powagą.
— Z czego wynikają dwa wnioski — ciągnął dyrektor. — Po pierwsze, ktoś dostarcza informacji o transportach U–Bootom, które jak rekiny czają się przy brzegu. Po drugie, że te okręty podwodne gdzieś tutaj uzupełniają paliwo i mogą długo pozostawać na czatach. Inaczej nie byłyby tak skuteczne.
Gurfein przygasił cygaro, sięgnął po koniak i teraz on przemówił:
— Na WMW nieustannie wywierane są naciski, aby zdobywało informacje. Kiedy zaś usiłuje je pozyskać, natychmiast trafia na mur lojalności wobec mafii, która trzyma w garści wszystkie kutry, bezpośrednio lub pośrednio, gdyż całkowicie kontroluje Fulton Fish Market, gdzie sprzedawane są połowy zdobyte od Maine po Florydę, a więc na całym wschodnim wybrzeżu. A facet, któremu podlega rynek rybny, nazywa się Joe Lanza.
— Rozumiem więc, że Biuro skontaktowało się z Lanzą — powiedział Canidy.
— Nie bezpośrednio, gdyż wtedy nic by nie uzyskali. — Gurfein przez chwilę smakował na języku koniak, potem mówił dalej: — Joseph Lanza, pseudonim „Skarpeta”, czterdzieści jeden lat, urodzony zabijaka, nieschodzący nikomu z drogi chłopak z Lower East Side — najmłodszy z dziewięcioosobowego rodzeństwa — przeszedł długą drogę, zanim został doradcą gospodarczym lokalnego oddziału United Seafood Workers. Kilkakrotnie oskarżano go o kradzieże, wymuszenia i zabójstwa, ale nigdy niczego nie udało mu się udowodnić. Nie ma świadków, nie ma zeznań.
Canidy pokiwał głową ze zrozumieniem.
— Trzeba było trafu, że kiedy ludzie z WMW zadzwonili do prokuratora, dopytując się o mafiosa Joego „Skarpetę”, my akurat mieliśmy go w pudle pod zarzutem wymuszeń. Dokerzy musieli płacić za ochronę, a jeśli nie chcieli, byli przykładnie katowani.
— Dodatkowe źródło dochodów — mruknął Canidy.
— Zorganizowaliśmy więc spotkanie ludzi z Marynarki i prawników Lanzy. Powiedzieliśmy, że potrzebne nam dojścia, informacje, stały nadzór i czy można liczyć na pomoc ze strony Lanzy.
— A co mu zaoferowaliście? — spytał Canidy. — Że jakoś się załatwi sprawę wymuszeń?
Gurfein stanowczo pokręcił głową.
— Nic takiego.
— Nic?
— Zupełnie nic — powtórzył Gurfein. — Odwoływaliśmy się tylko do poczucia patriotyzmu. — Dwa razy pociągnął dym z cygara, a potem powiedział, podkreślając każde słowo stanowczym ruchem palca: — Trzeba pamiętać, że ci Włosi i Sycylijczycy przyjechali do Ameryki w poszukiwaniu lepszego życia, a ich bliżsi i dalsi krewniacy zostali tam, gdzie Mussolini i jego faszyści robią z życia piekło. Na dodatek Il Duce z zajadłością zabrał się za tępienie mafii, wyposażając prefektów w szczególne uprawnienia. Wielu gangsterów wylądowało w koloniach karnych na wulkanicznych Wyspach Liparyjskich na Morzu Tyrreńskim, bossowie szukali schronienia w Kanadzie i innych miejscach. A więc taki apel do patriotyzmu nie musiał brzmieć dla nich jako tylko czcza gadanina.
— Nie wykluczam — wtrącił się Donovan — że sądzili, iż w przyszłości mogą liczyć na jakieś specjalne potraktowanie, szczególnie gdyby okazali się naprawdę pożyteczni.
— My w każdym razie nie zawieraliśmy z nimi żadnych umów — zaperzył się Gurfein.
— Tak, tak, jasne, Murray. — Donovan z uśmiechem podniósł obie dłonie. — Ja tylko usiłuję wejść w ich położenie.
— Przepraszam, sir. Zapomniałem, że przy panu nie muszę tego tłumaczyć.
— Przeprosiny przyjęte, chociaż niekonieczne. — Donovan znowu spojrzał na Canidy’ego. — Niewykluczone, że w samym zbieraniu informacji dojrzeli dla siebie korzyść, bo przecież chodziło o penetrowany przez nich teren.
— Jasne. Nie ma to jak patriotyzm — mruknął Canidy.
— Dobrze, już dobrze — powiedział Gurfein. — Ostatecznie nie jestem aż tak naiwny. W porządku, każdy widział w tym jakąś korzyść dla siebie. Najważniejsze, że układ zaczął działać. Na początku powoli. Nie wszyscy chcieli się podporządkować. Potem ktoś, chyba Lanza, zasugerował, że muszą przemówić odpowiedni ludzie, bossowie, a najlepiej, boss wszystkich bossów.
— I wtedy na horyzoncie pojawił się Luciano — dodał Canidy.
— Najpierw Polakoff — sprostował Donovan. — W barze hotelowym, pamiętasz?
Canidy uniósł brwi.
— Mhm.
— Luciano nie miał pojęcia co i dlaczego, ale załatwiliśmy mu przeniesienie z Dannemora do Great Meadows — choć wcześniej całą sprawę uzgodniliśmy oczywiście z Louisem Lyonem, nowojorskim komisarzem do spraw resocjalizacji. „Jeśli oszczędzi to życie chociaż jednemu żołnierzowi amerykańskiemu, ja w to wchodzę”, powiedział. — Gurfein zerknął spod oka na Canidy’ego. — Nie ma to jak patriotyzm.
— Ok, w porządku, ale on jest po naszej stronie.
— Wielu jest takich, którzy powinni być po naszej stronie, ale czy są…
Gurfein zawiesił głos.
Donovan pokiwał głową i powiedział na poły do siebie:
— Niektórzy z naszych największych wrogów są w Waszyngtonie, nie w Europie.
Canidy i Gurfein wymienili spojrzenie.
Nie zdarzało się to często, niemniej jednak Canidy słyszał już kilka razy, jak dyrektor BSS uskarżał się, że walki z biurokratami bywają trudniejsze niż z żołnierzami nieprzyjaciela. Gurfein jednak, zdaje się, nigdy dotąd nie był jeszcze tego świadkiem.
— Tak więc oba więzienia wymieniły się ośmioma więźniami.
— Ciekawe, jak tych siedmiu, którzy przenieśli się z Lucianem, tłumaczyło sobie, czym zasłużyli na poprawę losu. Albo tych ośmiu, którzy poszli do Dannemora — czym zasłużyło sobie na pogorszenie.
— Ośmiu — sprostował Gurfein. — Gdyż Luciano także nie znał przyczyny. Polakoff i Lansky taki warunek postawili przed podjęciem prób nakłaniania Luciana. Po pierwsze, chodziło im o to, że w ten sposób łatwiej będzie z nim nawiązać kontakt z Nowego Jorku. Ale chyba przede wszystkim szło o to, że chcieli sprawdzić, jak dalece na serio podchodzimy do sprawy, czy potrafimy załatwić przeniesienie.
— A on? — spytał Canidy.
— Czy zgodził się współpracować? Nie od razu. Jak zawsze ostrożny, oznajmił, że wcale nie wie, kto wygra tę wojnę, i dlatego nie chce, by ktokolwiek wiedział, że poszedł na współpracę. Z drugiej strony, lękał się, że może zostać z powrotem deportowany na Sycylię, a tam zabierze się do niego Mussolini, Hitler albo — jeszcze gorsza perspektywa — mafia. Ocenił więc wszystko, także to, że siedzi w lepszych warunkach i kiedy chce, ma kontakt z Lanskym i prawnikiem.
— Oczywiście, tylko w sprawach informacji ważnych dla armii, a nie związanych z gangsterskimi interesami — rzekł z przekąsem Canidy.
— Pierwszych dostarczał, a co do drugich… — Gurfein wzruszył ramieniem. — W każdym razie, kiedy Luciano kazał współpracować, wszystko natychmiast się zmieniło. Doszło nawet do tego, że ludzie z WMW dostali legitymacje związkowe, które pozwalały im wypływać na kutrach w morze, ale także na przykład występować jako szatniarze w nocnych klubach.
— A poza tym, Dick — powiedział Donovan — to ci zapewni odpowiednie kontakty na Sycylii.
— Dzięki Lucianowi? Znowu zagra numer z patriotyzmem? Tutaj sprawa wygląda odrobinę inaczej.
— To nie takie oczywiste — odparł Donovan. — Dlaczego sądzisz, że Luciano nie chce umocnić swoich wpływów w ojczyźnie?
Canidy zastanawiał się chwilę, ale zanim powiedział cokolwiek, odezwał się Gurfein:
— Sam może pan o wszystko spytać. Przygotowałem panu spotkanie z Lanzą.
Jacksonville, Floryda
28 lutego 1943 roku, 11:30
Richard Koch wykręcił żółto–czarnym chevroletem na autostradę US 1 i jadąc w kierunku St. Johns River, studiował zegary na tablicy. Szybkościomierz nie działał, na liczniku odległości widniała nieruchoma liczba 86802, a ponieważ było na nim miejsce tylko na pięć cyfr, więc sądząc po stanie samochodu, musiał mieć za sobą 286802 kilometrów, chociaż bardziej prawdopodobna wydawała się liczba 386802.
Dobrze natomiast działały mierniki ciśnienia oleju i mocy prądu, wskazując: pierwszy — 3,45 bara, podczas gdy strzałka amperowo/woltowa lokowała się między 8 a 14. Wskaźnik paliwa zaległ przy literze E — „End”, koniec — i Koch nie wiedział, czy kolejny instrument odmówił działania, czy też istotnie mieli już absolutną końcówkę benzyny. Postukał w szkiełko, ale strzałka ani drgnęła.
— Kurwa mać! — zaklął.
— Co się stało? — spytał Bayer.
— Potrzebna nam benzyna.
Bayer chwilę się zastanowił, a potem zauważył:
— Nie dali nam żadnych bonów.
„Pewnie gdyby dali i tak byłyby nieważne, tak jak ta dwudziestka”.
Bayer rozejrzał się po kabinie, a potem przez tylne okienko zerknął na skrzynię, gdzie na płask leżeli Grossman i Cremer.
— Zdaje się, że jest tam z tyłu wąż gumowy. Można zassać z jakiegoś innego samochodu.
— Dobry pomysł — powiedział Koch. — Ale na wszelki wypadek sprawdź, co tam jest. — Wskazał brodą skrytkę w tablicy.
Bayer otworzył pokrywę, zza której wyleciały pogniecione papiery.
— Niech to cholera — mruknął Bayer i zaczął zbierać rachunki, a także kopie kwitów, z nagłówkiem HYDRAULIKA STANA, MANHATTAN BCH, FLOR. Nagle aż podskoczył.
— Zobacz tylko!!!
Koch zmienił biegi, gdyż podjeżdżał do skrzyżowania na czerwonym, i dopiero potem obrócił wzrok. Bayer triumfalnie podsuwał mu jakąś legitymację. Na jednej stronie znajdowało się hasło wzywające do zakupu kuponów wojennych, na drugiej widniał u góry napis URZĄD REGULACJI CEN STANÓW ZJEDNOCZONYCH AMERYKI PÓŁNOCNEJ, a w drugiej linijce KARTA BENZYNOWA. Niżej widniał siedmiocyfrowy numer, a obok niego podwójnej wielkości litera T, jeszcze niżej odręcznie spisana informacja, że posiadacz — Stanley Smith — „zobowiązał się do przestrzegania nakazów i poleceń Urzędu Regulacji Cen”, a także podany był adres, model samochodu oraz jego numer rejestracyjny.
Koch uśmiechnął się na wzmiankę o przestrzeganiu „nakazów i poleceń”, ale naprawdę uszczęśliwiła go litera, gdyż oznaczała, że pobrać mogą 23 litry.
— Świetnie, tyle właśnie nam trzeba. Ale kiedy staniemy, weź z tyłu tego węża, na wypadek gdyby trzeba było z niego skorzystać.
Znaleźli czynną stację, napełnili niemal doszczętnie już wyschnięty bak, a potem pokonali most na St. Johns River i wjechali do Jacksonville. Koch uważnie przyglądał się dochodzącym do Main Street przecznicom: Monroe, Duval i Church Street.
— Coś nie tak? — spytał Bayer.
Na kwitach, które wysypały się ze schowka na rękawiczki, leżał teraz u jego stóp niewielki zwój gumowego węża ponadcentymetrowej grubości.
Koch na razie nic nie odpowiedział i dopiero gdy dojechali do State Street, zaklął pod nosem.
— Za daleko. Jakoś nie tak to wyglądało.
Wykręcił w lewo, mijając pięć kolejnych ulic, dojechał do Broad Street, znowu w lewo, a potem w prawo w Water Street. Bayer ruchem głowy wskazał tory kolejowe. Koch przytaknął z uśmiechem i wymownie popatrzył na znak z symbolem szyn. „Wyglądają jak kawałek drabiny” — oraz strzałkę z napisem DWORZEC KOLEJOWY JACKSONVILLE.
Na końcu ulicy rząd wysokich, liczących sobie po dziesięć metrów palm oddzielał Water Street od parkingu dworcowego.
Bayer pokręcił głową, wpatrzony w fasadę budynku.
— Imponujący — mruknął.
Czternaście doryckich kolumn niosło na sobie cztery piętra, ale to był dopiero hol, gdyż za nim jeszcze wyżej wypiętrzał się główny masyw dworca zwieńczony spadzistym dachem.
— Typowa amerykańska gigantomania — skrzywił się Koch. — Mówią, że to pomniejszona wersja nowojorskiej Penn Station, a ta z kolei była wzorowana na łaźni rzymskiej. Dla mnie to obrzydliwe.
Kiedy mocno nacisnął hamulec, rana odezwała się tak boleśnie, że oderwał stopę od pedału. Zmusił się do powtórzenia manewru, jednocześnie wyłączając silnik, w efekcie czego Grossman wyrżnął głową w ścianę kabiny.
Obróciwszy się na głuchy dźwięk, Koch zobaczył, jak jego strzelec wyborowy ze wściekłą miną rozciera czoło, pełen złości patrząc na niego przez szybkę.
— Przepraszam — mruknął Koch i wzruszył ramieniem.
Bayer i Koch wyskoczyli z pikapa.
— Zaraz wracamy — rzucił Koch przez ramię.
— Pospieszcie się — syknął Grossman. — Lać mi się chce jak cholera.
Bayer miał wrażenie, że wnętrze jest jeszcze bardziej imponujące niż fasada.
Łukowate okna poczekalni sięgały aż pod sufit, a więc na pięć pięter. Marmurowa podłoga lśniła tak, jakby żadnego śladu na niej nie zostawiały nogi pasażerów, aczkolwiek kłębiło się ich mnóstwo, cywilów i żołnierzy, niektórzy ewidentnie w podróży, inni — odprowadzający lub czekający na przyjezdnych. Wszędzie widać było ludzi przysypiających na drewnianych ławkach, czytających gazety, zatopionych w rozmowie, niekiedy czule trzymających się za ręce. Tłoczno było w restauracji i barze, klientów miał też dworcowy fryzjer.
Obok głównego wyjścia na perony znajdowała się łukowata marmurowa ściana z kasami. Bayer na chwilę stracił z oczu Kocha, ale zaraz odnalazł go przepychającego się przez tłum w kierunku kas. Każdy z nich miał kupić po dwa powrotne bilety do różnych stacji, które następnie wręczą Grossmanowi i Cremerowi. Każdy skorzysta z jednego biletu, drugi traktując jako awaryjny. Zakupem mieli zająć się właśnie oni, gdyż gdyby potem ktoś chciał zrekonstruować drogę agentów, niepodobna byłoby nawet stwierdzić, że nabywali bilety.
A przecież dość już i tak było niesnasek, że zostawiają za sobą zbyt krzyczące tropy.
O dziwo, kolejka posuwała się całkiem szybko i już po dziesięciu minutach Bayer znalazł się przed okienkiem.
— Dokąd, słoneczko? — spytała z uśmiechem blondynka po drugiej stronie. Pełen ciepła głos, miękki południowy akcent — wszystko to sprawiło, że Bayer zaniemówił.
— Musisz się zdecydować, dokąd chcesz jechać — upomniała go.
— Tak, przepraszam, Birmingham. — I pospiesznie dorzucił: — Powrotny.
— Atlanta czy Mobile.
Spojrzał na nią w osłupieniu i po chwili powtórzył z naciskiem:
— Proszę do Birmingham.
— Atlanta czy Mobile?
Czy to możliwe, by go nie słyszała? Blondynka przewróciła oczyma.
— Słonko, do Birmingham musisz jechać z przesiadką. Możesz jechać do Mobile, a potem na północ, albo do Atlanty, a potem na zachód.
„Cholera jasna” — zaklął w duchu Bayer. „Przecież to ćwiczyliśmy”.
— Jasne, Atlanta — powiedział, starając się ukryć zdenerwowanie.
— Wyjazd za kwadrans lub za cztery godziny. Kwadrans za wcześnie?
Zastanawiał się przez moment i pokręcił głową.
— Sześć dolarów.
— Sześć! — zawołał.
Uśmiechnęła się szeroko, ukazując białe zęby.
— Orange Blossom Special, kotku. Prawdziwa wygoda, klimatyzacja, lokomotywa dieslowska. Chcesz taniej, to jedź parową przez Mobile. — Zerknęła na rozkład. — Za dwie godziny.
— Nie, nie, w porządku.
Bayer wydobył portfel, a z niego wyciągnął dziesiątkę i dwie jedynki.
— Dwa, bo jadę z przyjacielem.
Kiwnęła głową, sprawnie wybrała z przegródek osiem biletów, dwa zestawy po cztery włożyła do kopert z pomarańczami na okładce i wysunęła przez okienko, jednocześnie zabierając pieniądze.
— Miłej podróży, słonko. Peron dwudziesty.
Kątem oka zobaczył, że Koch ma jeszcze przed sobą dwie osoby. Zrobił dwa kroki w kierunku wyjścia, kiedy usłyszał za sobą głos kasjerki.
— Nie tędy, kotku. W drugą stronę!
Obrócił się. Przez szybę machała ręką w kierunku peronów.
— Dwudziesty peron.
Pokiwał głową i zawrócił na perony. Do pikapa dotarł okrężną drogą, tak aby kasjerka go nie dostrzegła. Cremer i Grossman, najwyraźniej zaniepokojeni, stali na skrzyni. Grossman miał już przewieszoną przez ramię torbę.
— Gdzie Koch? — warknął Cremer.
— Jeszcze w kolejce po zapasowe bilety. — Dyskretnym ruchem podał koperty. — Do Atlanty przez Birmingham. Odchodzi za piętnaście minut.
— Za piętnaście minut! — zawołał z niedowierzaniem w głosie Grossman. Schował bilety za pazuchę i zeskoczył ze skrzyni. — Olewam zapasowe — rzucił przez ramię, ruszając w kierunku dworca.
— Dokąd? — zawołał za nim Bayer.
— Odlać się i do pociągu.
Cremer popatrzył na Bayera, wzruszył ramieniem i także zeskoczył na jezdnię.
— Podziękuj Kochowi. — Uścisnęli sobie ręce. — Uważaj na siebie, Kurt.
— Ty też, Rudolf. — Bayer popatrzył za Grossmanem. — Żeby ten nie narobił wam kłopotów.
Cremer z uśmiechem pokiwał głową i ruszył w ślad za towarzyszem.
Grossman rozejrzał się po hali dworcowej i zobaczył odchodzącego od okienka kasowego Richarda Kocha. Ich spojrzenia spotkały się, Grossman leciutko pokręcił głową i ruszył w bok, tak aby nie natknąć się na Kocha. Toalety były po przeciwnej stronie wyjścia niż kasy. Grossman wszedł do ostatniej kabiny i zamknął za sobą drzwi na zasuwę. Wyszedł po dwóch minutach, z lżejszym pęcherzem i lżejszą torbą. Za drzwiami stał, przestępując z nogi na nogę, jakiś młody człowiek, ale Grossman machnął zniechęcająco ręką i pinezką przyczepił do drzwi kartkę z czerwonym napisem: NIECZYNNE.
Koch wchodził na dworzec, gdy Cremer z niego wychodził, ale nie zobaczyli jeden drugiego.
Bayer siedział na miejscu dla pasażera; Koch wsunął się za kierownicę. Nie wydawał się zdziwiony informacją o dwóch pozostałych częściach grupy.
— Powodzenia — mruknął pod nosem, wrzucił luz i nacisnął starter. Nic się nie stało. Spróbował jeszcze raz z takim samym skutkiem.
— Wysiadł akumulator? — zasugerował Bayer.
— Ciekawe, co innego? — prychnął Koch i otworzył drzwi. Stanęli obaj przed maską, unieśli ją i zobaczyli, że olej wyciekał niemal na każdym złączu, a mieszając się z kurzem, tworzył kleistą maź. Odszukali akumulator, pokryty tą samą mazią — jak dostał się tam olej, Koch nie miał pojęcia — a na dodatniej końcówce akumulatora widać było szary nalot.
— Pięknie. — Bayer pokiwał głową. — Trudno, żeby przy takiej korozji nie przestał kontaktować. Chyba między narzędziami jest jakiś klucz. Zaraz przyniosę.
Cremer przeciskał się przez tłum przelewający się po peronie. Każdy tor kończył się kozłem oporowym, dużą, białą belką z wyraźnym numerem peronu. Na każdym stała w donicy wysoka na ponad metr palma, co przypominało okolice dworca.
Przy peronie dwudziestym stał pociąg, na którego każdym wagonie widniał napis: ORANGE BLOSSOM SPECIAL. Chciał wsiąść za starszym mężczyzną w garniturze i kapeluszu, ten jednak z uśmiechem ustąpił mu miejsca.
— Żołnierze mają pierwszeństwo — powiedział.
Cremer musiał wydawać się stropiony, gdyż tamten ruchem głowy wskazał ciemnooliwkową torbę.
Teraz Cremer ze zrozumieniem pokiwał głową.
— Dzięki, ale wiek ma swoje prawa.
Mężczyzna uśmiechnął się jeszcze szerzej i wsiadł do wagonu. Kiedy Cremer wspinał się za nim, kilka wagonów dalej zobaczył Grossmana.
Bayer szukał odpowiedniego klucza dłużej, niż sądził, potem trochę czasu zajęło mu poluzowanie zacisku mocującego przewody do akumulatora. Wiedział, że nie może robić tego na łapu — capu, bo gdyby ułamał się zardzewiały detal, byliby uziemieni.
Rozległ się gwizd pociągu.
— Chyba ich — mruknął Koch.
Bayer spojrzał na zegarek i przytaknął. Jeszcze kilka minut i wreszcie udało się poluzować zacisk. Koch zaczął czyścić końcówkę i nagle obaj aż podskoczyli na odgłos potężnej eksplozji, Richard uderzył głową o uniesioną pokrywę maski.
Z budynku w popłochu wybiegali ludzie, niektórzy zakrwawieni, kilka osób w tlących się ubraniach.
— Cokolwiek to było, musimy się zmywać — powiedział Koch.
Bayer najlepiej jak potrafił podłączył znowu akumulator. Na parkingu zapanował chaos, gdyż jedni uciekali do samochodów, inni biegli w przeciwnym kierunku, niespokojni o swoich bliskich czy znajomych. Bayer nie był pewien, ale wydawało mu się, iż jedna z kobiet histerycznie krzycząc, pognała w kierunku dworca, zostawiając otwarty samochód na chodzie.
Koch wskoczył za kierownicę i nacisnął starter, ale silnik milczał. Spróbował jeszcze raz, również bez efektu.
— Kurwa mać! — Wyrżnął pięścią w tablicę, a potem wychylił się, żeby zawołać zasłoniętego podniesioną maską Bayera, ale go nie dojrzał. — A z tym co się stało?
Wyskoczył z samochodu i usłyszał okrzyk:
— Richard!
Obejrzał się i zobaczył, jak Bayer wrzuciwszy ich dwie torby na tylne siedzenie forda sedana 1940, usadowił się za kierownicą. Wsiadł na fotel pasażera, a Bayer spokojnie ruszył, podczas gdy pod dworzec zajeżdżały już na sygnałach wozy straży pożarnej i policyjne.
Za wskazówkami Kocha Bayer powrócił na Main Street, skąd wykręcił w lewo i autostradą US 1 pojechał na północ.
Penn Station
Nowy Jork
6 marca 1943 roku, 11:30
Pociąg relacji Waszyngton–Baltimore–Nowy Jork z piskiem hamulców zatrzymał się na Pennsylvania Station w centrum Manhattanu, a major Korpusu Powietrznego Wojsk Lądowych USA, Richard Canidy, włożył czytany właśnie dokument do brązowej aktówki, którą wcześniej rano tego dnia otrzymał od Murraya Gurfeina na Union Station w Waszyngtonie.
Gruba na dziewięć centymetrów aktówka zawierała w sobie wszystkie dokumenty o Charlesie Lucianie, „Farciarzu”, jakie zebrał Gurfein.
Strona, którą Canidy właśnie na powrót umieścił w teczce, nosiła nagłówek:
Nowy Jork, Oddział Resocjalizacji
Więzienie Great Meadow
Comstock (hrabstwo Waszyngton), Nowy Jork
a dalej widniał raport lekarski
LUCIANO, CHARLES
Więzień #92168
Ww. biały mężczyzna, wiek 44 lata, został
przebadany przez niżej podpisanego, który
ustalił, co następuje:
GŁOWA: norma, skóra czaszki czysta.
OCZY: norma, pole widzenia, prawe — 90%,
lewe — 90%.
NOS: czysty.
JAMA USTNA: uzębienie dobre, brak migdałków.
SZYJA: norma, widoczne blizny, tarczyca w normie.
USZY: słyszalność 36/36 w obu.
KLATKA PIERSIOWA: norma, płuca czyste.
SERCE: mocne, nieregularne szmery.
GENITALIA: norma, bez zewnętrznych oznak chorób wenerycznych.
ODBYT: brak śladów hemoroidów.
PULS: 75 w stanie spoczynku, 95 po umiarkowanym wysiłku,
77 po dwuminutowym odpoczynku.
CIŚNIENIE KRWI: 125/85.
WZROST: 17 3.
WAGA: 7 2.
WASSERMANN: negatywny.
UWAGI: Z uwagi na szmery w sercu, z medycznego
punktu widzenia należałoby nie wyznaczać więźniowi
zadań uciążliwych (jak np. praca w pralni).
12 maja 1942 roku
L A Thume MD
Leo A. Thume, M.D.
Patrząc na informację o wyniku testu Wassermanna — niemiecki bakteriolog August von Wassermann opracował go w roku 1906 jako jednoznacznie rozstrzygający, czy delikwent jest, czy nie jest chory na syfilis — Canidy przypomniał sobie informację, jaką Murray Gurfein przekazał podczas wczorajszego obiadu, że rozciągając swą władzę na prostytutki, Luciano tak intensywnie próbował swój „towar” — jak smakował rozprowadzaną heroinę — że raz zapadł na syfilis, a osiem razy — na rzeżączkę.
Pociąg znieruchomiał, Canidy włożył tekturową aktówkę do skórzanego neseseru — uważając, aby nie zablokować dostępu do półautomatycznego kolta model 1911 .45 ACP — a potem wraz z innymi pasażerami poszedł do wyjścia. Kiedy schodził na peron, zauważył dwóch policjantów, którzy bardzo uważnie przyglądali się wysiadającym. Tylko machinalnie zarejestrował ten fakt i skierował się ku postojowi taksówek, po drodze jednak zastanowiło go, że o ile na Union Station funkcjonariuszy było ledwie kilku, tutaj widać ich było wszędzie.
Kolejka na postoju była długa, Canidy więc minął ją i poszedł na wschód 32 Ulicą. Udało mu się złapać taksówkę dwie przecznice dalej, na rogu Broadway. Z tylnego siedzenia podał adres — 117 South Street — a potem wziął zostawiony przez kogoś numer „New York Word — Telegram & Sun” i przebiegł wzrokiem po nagłówkach. Jeden z artykułów — co było bardzo częste — przynosił wypowiedź prezydenta na temat opinii wygłoszonej dnia poprzedniego (o wojnie, gospodarce… cenie sera pleśniowego). Obok znajdowała się informacja o ataku dowodzonej przez generała broni George’a Kennedy’ego Piątej Armii Lotniczej na japoński konwój na Morzu Bismarcka, w efekcie którego zatonęły cztery niszczyciele i wszystkie osiem transportowców, a także połowa z siedmiu tysięcy japońskich marynarzy. Niżej zamieszczono informację o alianckim konwoju ON–166, którego czternaście okrętów zatopiły w lutym U–Booty na Atlantyku.
Uwagę Canidy’ego przykuła następująca informacja:
ROŚNIE LICZBA OFIAR
W GEORGII I NA FLORYDZIE
10 osób zabitych w eksplozjach na stacjach kolejowych
FBI: „Nie ma związku między eksplozjami”
Jeffrey Csatari, „New York Word — Telegram & Sun”
ATLANTA, 5 marca. — Kolejne dwie osoby
zmarły z powodu ran odniesionych podczas
niedzielnych wybuchów na dworcu głównym
w Atlancie i godzinę wcześniej w Jacksonville.
Jak dotąd suma ofiar śmiertelnych wynosi 10;
32 osoby zostały ranne, 4 są nadal hospitalizowane.
Na przekór opinii bezpośrednich świadków, że oba
wybuchy były „podejrzane”, stanowi i federalni
oficerowie śledczy twierdzą, że nic nie wskazuje
na związek między tymi incydentami.
„Nic nie łączy obu wybuchów”, oznajmił
Christopher Gilman, agent specjalny biura FBI
w Atlancie. „Więcej nie mam do dodania”.
Osoba uczestnicząca w śledztwie w Jacksonville,
która chciała zachować anonimowość, powiedziała:
„Wydaje się, że zawinił nieszczelny przewód gazowy
prowadzący do grzejnika w męskiej toalecie, ale
na obecnym etapie śledztwa nie można tego
jednoznacznie potwierdzić”. Zapytany o niemiecki
pistolet znaleziony na dworcu w Atlancie,
Gilman odrzekł: „Bez komentarza”.
Samochód gwałtownie przyspieszył na klaksonie; Canidy podniósł wzrok i zobaczył, że kierowca za wszelką cenę chce przeskoczyć 17 Ulicę, zanim światło zmieni się na czerwone.
Po dziesięciu minutach takiej zawadiackiej jazdy, która kilka razy tylko o włos nie zakończyła się kolizją wykręcili z Fulton i pojechali South Street, ale zaraz za targiem rybnym kierowca gwałtownie zahamował z piskiem opon.
W poprzek ulicy stał, z migającym sygnałem na dachu, samochód nowojorskiej policji drogowej.
— Co się stało? — spytał Canidy.
— Cholera wie — mruknął szofer, wysunął głowę z okienka i usiłował coś zobaczyć za wozem policyjnym.
Canidy dostrzegł, że funkcjonariusze wyjmują drewniane szlabany z pomarańczowo–czarnymi pasami i niosą je w głąb ulicy. Zerknął na narożny numer i zorientował się, że jest już niedaleko od Meyer’s Hotel, którego adres otrzymał od Gurfeina, a w którym Joe „Skarpeta” Lanza stale wynajmował pokój, służący jako miejsce do załatwiania interesów.
Wyjął z kieszeni banknot, podał kierowcy ze słowami: „Reszty nie trzeba” i wysiadł z neseserem w ręku.
Poszedł chodnikiem, wymijając funkcjonariuszy, którzy właśnie zaczęli ustawiać na nim przegrodę.
— Ej! — zawołał jeden z nich. — Tam nie wolno!
Canidy udał, że nie słyszy, i dalej szedł w kierunku numeru 117, słysząc za sobą zrezygnowane mruknięcie policjanta.
Przed Meyer’s Hotel — zniszczonym, trzypiętrowym budynkiem, którego połowę regularnie wynajmowała mafia — grupka policjantów otaczała wejście; wpatrywali się w jakiś kształt oparty o ścianę.
Jeszcze kilka kroków i przestał to być jakiś kształt.
Canidy potrafił rozpoznać ludzkie zwłoki.
O boczną ścianę opierał się zwalisty facet w skórzanej czapce, flanelowej koszuli, zatłuszczonej bluzie i sięgających do kolan gumowcach, który postąpił kilka kroków i zagrodził drogę Canidy’emu.
— Nie ma przejścia — warknął.
Miał metr osiemdziesiąt osiem wzrostu, jakieś sto dziesięć kilogramów wagi i Canidy musiał lekko podnieść głowę, żeby spojrzeć mu w oczy.
— Jestem umówiony na spotkanie — powiedział. — A ty co, gliniarz?
Facet studiował go bacznie.
— Nazywasz się Kennedy?
Lepiej było nie żartować.
— Canidy.
— Mhm. Kazał cię wprowadzić. — Facet zerknął w kierunku policjantów. — Coś się tam stało.
— Zdaje się.
Nick’s Cafe
Róg Pearl Street i Fletcher Street
Nowy Jork
6 marca 1943 roku, 12:40
Ubrany w mundur majora Korpusu Powietrznego Wojsk Lądowych USA, Richard Canidy z neseserem w ręku, w ślad za wielkim gorylem minął dwie przecznice w kierunku na południe, wykręcił we Fletcher Street i teraz minął kolejne dwie przecznice na zachód. „Niezłą musimy stanowić parę” — pomyślał.
— Tutaj — mruknął facet, gdy znaleźli się przy całodobowej restauracji na rogu Pearl i Fletcher Street. Lokal, niewielki i ciemny, pełen był kierowców ciężarówek, budowlańców, listonoszy, między którymi zdarzyła się nawet para policjantów z ulicznego patrolu.
Słychać było gwar rozmów, szczęk sztućców, brzęk szklanek, w powietrzu unosił się zapach czosnku i cebuli. Pomieszczenie było wąskie i długie. Od frontowego okna wychodzącego na Pearl Street, pod lewą ścianą ciągnął się długi blat, przy którym na wysokich trzonach ustawiono obrotowe fotele, wyłożone winylem, wzdłuż prawej — ciąg drewnianych stołów z ławkami, obliczonych na czterech klientów każdy. Obok każdego miejsca wisiało na ścianie zdjęcie jakiejś greckiej wysepki.
Na zapleczu za wahadłowymi drzwiami znajdowała się pełna gwaru kuchnia. Drzwi się rozstąpiły, a zza nich wynurzył się kelner z wielką, okrągłą tacą na przedramieniu, na niej zaś piętrzyły się talerze z sandwiczami, chipsami i czarkami z zupą. Tylne stoły rozświetliło światło z kuchni, które jeszcze przez chwilę padało na nie przerywanymi błyskami, a potem skrzydła drzwi znieruchomiały i znowu zapadł mrok.
— Tam — mruknął goryl i kiwnął głową.
Kiedy przeciskali się między stołami, siedzący podnosili głowy i pozdrawiali wielkoluda. Zatrzymali się przy stojącym w rogu stole, przy którym siedział mężczyzna podobnie ubrany jak przewodnik Canidy’ego: flanelowa koszula z długimi rękawami, poplamiona bluza, gumowce, a obok niego dragi — w czarnym, tanim garniturze, mający jakieś metr siedemdziesiąt pięć wzrostu, siedemdziesiąt kilogramów wagi oraz bladą skórę. Obok małej filiżanki z kawą leżał egzemplarz antyfaszystowskiej, wydawanej w Nowym Jorku gazety „Il Nuovo Mondo” ze zdjęciem Mussoliniego na pierwszej stronie.
— To ten — oznajmił goryl.
Mężczyzna w garniturze lekko uniósł się z ławki i wyciągnął dłoń.
— Joe Guerin — przedstawił się.
Prawnik dokładnie pasował do opisu Gurfeina.
— Dick Canidy, bardzo mi miło.
— A to Mister Lanza — powiedział Guerin — mój klient.
Joe Lanza, niski, korpulentny, miał kostropatą twarz, źle przystrzyżone włosy i baczne, zimne oczy. Z informacji Gurfeina Canidy wiedział, że Lanza liczył sobie czterdzieści jeden lat, ale wyglądał na znacznie więcej.
Miał mocny, stanowczy uścisk dłoni.
— Miło mi — rzekł Canidy, na co Lanza odpowiedział tylko krótkim skinięciem głowy.
— Niech pan siada — powiedział Guerin, wskazując miejsce obok siebie, a naprzeciwko Lanzy.
Kiedy Canidy siadał, goryl wycofał się w kąt, tak aby nie przeszkadzając w ruchu między kuchnią a lokalem, mieć na oku wejście i stolik szefa.
— Skontaktował się ze mną nasz wspólny przyjaciel — odezwał się Guerin. — A ja z kolei spytałem pana Lanzę, czy chciałby się z panem spotkać.
— Dzięki — powiedział Canidy do Guerina, potem to samo powtórzył pod adresem Lanzy: — Dziękuję.
Tamten zaakceptował podziękowanie wolnym ruchem powiek. Guerin przez chwilę smakował kawę, potem nagle się ożywił.
— Ale, ale… może coś by pan zjadł? Bardzo dobrze tutaj karmią.
— Nie, dzięki. Kawa zupełnie wystarczy.
Guerin podchwycił wzrok goryla, uniósł filiżankę i ruchem głowy wskazał Canidy’ego. Wielkolud podszedł do kelnera, który nachylał się nad jednym ze stolików, bez słowa zdjął z tacy jedną z filiżanek — czym zaskarbił sobie gniewne, natychmiast jednak spokorniałe spojrzenie — i już po chwili stawiał ją przed Canidym.
— Dzięki — powiedział ten ostatni, który już nie pamiętał, kiedy ostatni raz miał okazję do tak częstych podziękowań, a goryl bez słowa powrócił na swój posterunek.
— Czy można w takim razie wiedzieć, jakie są pańskie oczekiwania, panie Canidy? — spytał Guerin.
„No i co ja mam robić? W publicznym lokalu oznajmić włoskiemu gangsterowi, że chcę, aby jego boss skontaktował mnie z mafią na Sycylii? Cholera, nawet jak dla mnie to trochę za wiele”.
Spróbował okrężnej drogi.
— Czy Mur… Czy nasz wspólny przyjaciel określił jakoś ogólnie przedmiot moich zainteresowań?
Guerin pokręcił głową.
— Nie, tylko powiedział, że to bardzo ważna sprawa. „Cudownie!”.
Canidy zerknął na wpatrzonego w drzwi wejściowe goryla. Sam z chęcią spojrzałby w tym kierunku, chociażby po to, aby się upewnić, że nikt ich nie podsłuchuje. Nie wydawało się to jednak jakimś szczególnie fortunnym zachowaniem.
— Nie wiem, czy to najlepsze miejsce na dyskutowanie szczegółów — powiedział w końcu.
Guerin potoczył wzrokiem dookoła.
— Zupełnie dobre. Nic się tu nie stanie bez zezwolenia mojego klienta. Właściciel, Nick, jest pod jego ochroną.
Canidy miał już na końcu języka: „Tak jak pod waszym hotelem?”, ale wolał to przemilczeć.
— Nie mam nic do tego konkretnie miejsca, ale wszędzie zdarzają się dziwne rzeczy…
— Na przykład?
Gurfein spoglądał uważnie na Canidy’ego, a ten uznał, że nie ma się co certolić.
— Na przykład… przed hotelem na South Street.
— To nieporozumienie — chłodno wtrącił Lanza. — Ustalamy, jak mogło do niego dojść.
— Właśnie czegoś takiego chcę uniknąć. — Teraz Canidy objął spojrzeniem lokal i popatrzył na Lanzę. — Nieporozumienia polegającego na tym, że ktoś usłyszy coś, czego nie powinien.
Przez chwilę patrzyli sobie w oczy, a potem Lanza rzekł spokojnie:
— Paru facetów w porcie nowojorskim próbowało coś majstrować przy przeładunkach. Trzeba ich było kopnąć w dupę, co miało dalsze konsekwencje, między innymi dzisiejsze zdarzenie. Nieporozumienia. — Wzruszył ramieniem. — Zawsze się zdarzają i wtedy trzeba nad nimi popracować.
„Ciekawe, jakiego rodzaju pracę ma na myśli?”.
— Ale wracajmy do naszego spotkania. Zjawiłeś się tu, gdyż mamy wspólnego przyjaciela. Z nim mamy honorowe porozumienie, podobnie jak ty. Dlatego jesteś gli amici, przyjaciel przyjaciół. Capiche? — Bez specjalnego zainteresowania Lanza wpatrzył się w resztkę kawy w filiżance. — A więc czego chcesz?
„»Zadanie wykonane, panie pułkowniku! Zawarłem honorowe porozumienie z gangsterem — mordercą«. To niemożliwe, nieprawdopodobne, ale co tam…”.
— Chciałbym poprosić Charliego o podobną pomoc, jakiej udzielił naszemu wspólnemu przyjacielowi.
Lanza spojrzał na niego z wyraźnym zainteresowaniem.
— Charliego? Canidy przytaknął.
— A co więcej możemy zrobić? Macie pomoc w Nowym Jorku i na całym wybrzeżu.
Canidy nachylił się nad stołem.
— W domu Charliego.
— Cały Brooklyn pokryty.
Canidy pokręcił głową.
— W prawdziwym domu.
— Przecież… — Lanza umilkł i zmarszczył brwi. — Masz na myśli…
— Mhm.
Lanza spojrzał na Guerina, który tylko wzruszył ramieniem.
— A czego chcielibyście… w prawdziwym domu?
— Kontaktów. Miejscowych ze znajomościami, takich, którzy wskazaliby, na kogo można liczyć, jeśli chodzi o organizowanie grup oporu przeciw… — wskazał palcem zdjęcie Mussoliniego — pewnym osobom.
Lanza beznamiętnie rozważał chwilę propozycję, a potem spytał:
— Czemu nie zwróciłeś się wprost do niego, tylko do mnie?
Canidy był przygotowany na to pytanie.
— Chodzi o szacunek.
Zauważył lekki błysk w oczach Lanzy. Gurfein wyjaśnił mu, że chociaż dla ludzi z zewnątrz mafioso są bezwzględni i prostaccy, dla nich samych szacunek był rzeczą ogromnie ważną. Bez szacunku dla bossów i organizacji wszystko sprowadziłoby się tylko do krwawych jatek i przemocy, do walk, w których nie było zwycięzców.
— W rozmowie z naszym wspólnym przyjacielem powiedziałem — ciągnął Canidy — że najpierw chcę poznać tych, z którymi będę pracował, aby to oni, jeśli ocenią mnie pozytywnie, przekazali moją prośbę dalej. Zwracanie się od razu do Mister Polakoffa mogłoby sugerować brak szacunku.
Uwagę tę Lanza pozostawił bez odpowiedzi, natomiast zaciekawił się:
— A co Charlie za to dostanie?
Canidy uśmiechnął się na wspomnienie rozmowy z Gurfeinem podczas obiadu.
— Powiedziałem jakiś kawał?
W głosie Lanzy Canidy posłyszał wymowę z Lower East Side; łatwo potrafił sobie wyobrazić ten ton, pojawiający się, gdy Lanza zamierzał użyć bardziej zdecydowanych argumentów w rozmowie z kimś, kto nie chce płacić w zamian za ochronę.
— Nie, skądże — odrzekł Canidy poważnie, ale bez zdenerwowania w głosie i sięgnął po kawę. — To samo, co teraz, głęboko patriotyczne poczucie, że przyczynia się do wygrania wojny.
Przez chwilę patrzyli sobie w oczy, potem Lanza odwrócił wzrok, dopił kawę i z lekkim szczękiem odstawił filiżankę na spodek.
— E cosa mia — rzucił wreszcie, a gdy wyraz twarzy Canidy’ego pozostał bez zmiany, dodał: — Teraz to moja sprawa. Coś chyba da się zrobić.
Usłyszawszy od Joego „Skarpety” Lanzy, żeby zadzwonił do Meyer’s Hotel za dwie godziny, Dick Canidy wyszedł z Nick’s Cafe i uznał, że najlepiej będzie się przejść, aby podczas spaceru wszystko na chłodno przemyśleć. Co więcej, widać było, że musi zmienić wcześniejsze plany, które zakładały powrót jeszcze tego samego dnia do Waszyngtonu; w związku z tym potrzebny mu był nocleg.
Szybko znalazł grupkę trzech automatów telefonicznych i z pamięci wykręcił numer Gramercy Park Hotel. Od recepcjonistki dowiedział się, że tak, mają miejsca, ponieważ jednak minęło już południe, najlepiej gdyby stawił się na miejscu i potwierdził rezerwację. Dick oznajmił, że zjawi się za godzinę, może mniej i odłożył słuchawkę.
Poszedł Pearl Street na północ; powietrze nadal było rześkie, niebo przejaśniło się jednak, oświecając jego stronę ulicy. Canidy zastanawiał się, skąd płynęło poczucie niepokoju, jakie mu pozostało po spotkaniu z gangsterem.
„Atmosfera zepsucia? Ta obecna w tle przemoc, gwałt, okrucieństwo, zabijanie? OK, zapewne tak. Jednak nie, Dick, nie bądź naiwny, przecież historia pełna jest przemocy, gwałtu, okrucieństwa i morderstw” — przemawiał do siebie w myślach.
Na rogu Broadwayu zobaczył pobliski ratusz.
„Najlepszym dowodem na to, że okrucieństwo istnieć będzie zawsze, są politycy. Co tak naprawdę różni bandę urzędników, biorących łapówkę za przyznanie firmie robót publicznych, od włoskich mafioso, którzy biorą forsę za »ochronę« właściciela knajpy czy hotelowej dziwki? Czy przemoc jest tylko tam, gdzie gangsterzy? Nie bądź śmieszny! Zresztą, ilu polityków skończyło tak jak facet leżący pod hotelem, szczególnie jeśli wdali się w konszachty z mafią i nie dotrzymali obietnicy?”.
Canidy mijał właśnie ratusz, jak zawsze zachwycając się budynkiem, a przy okazji zastanawiał się, ile też nakradli w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych Boss Tweed, nowojorski komisarz robót publicznych, i polityczna klika znana jako Tammany Hall.
„Ile tego było? Dwa miliony dolarów, i to ówczesnych! Korupcja na niewyobrażalną skalę. A przy takiej forsie jak mogło nie dojść do aktów przemocy? Komuś przestrzelono kolana, kogoś innego zabrano do portu na bezpowrotną wycieczkę…”.
Zatem to nie ciemna strona działalności mafii rodziła jego niepokój, uznał Canidy. Nie, bardziej chodziło o fakt, że z bliska mógł zobaczyć, na jakiej zasadzie działała mafia. I jak słuszne były słowa Donovana o „tańcu z diabłem”.
„Mafia jest złem. Mniejszym jednak od tego, co czynią Hitler i Mussolini”.
Zbliżając się do skrzyżowania z Canal Street, minął ciąg witryn, z których uwagę przyciągnęła wystawa księgarni, eksponującej książki religijne. Kontynuując marsz na północ, zastanawiał się, co Powiedziałby jego ojciec o kontaktach syna z mafią. To znaczy, gdyby syn go o tym poinformował, czego absolutnie nie miał zamiaru robić.
Wielebny George Crater Canidy, doktor filozofii i teologii, był dyrektorem St. Paul’s School w Cedar Rapids w Iowa. Był dobrym człowiekiem — prawdziwym dżentelmenem — pełnym takiej wiary w Jezusa Chrystusa, że równać się z nią mogło — jeśli to w ogóle było do pomyślenia — tylko jego oddanie sprawom szkoły i dobra uczniów.
Wielebny doktor Canidy mieszkał w budynku szkoły episkopalnej, gdzie miał także swój gabinet, co sprawiało, iż każdą minutę swej aktywności poświęcać mógł powołaniu, które uważał za najszlachetniejsze i najbardziej zobowiązujące ze wszystkich możliwych ludzkich poczynań.
Dick Canidy kochał ojca i darzył szacunkiem, prawdziwym, nie tym, który udawał w rozmowie z Lanzą. Życie nie szczędziło wielebnemu Canidy’emu rozczarowań, ale potrafił je znosić w milczeniu.
Był wdowcem od dawna; Dick niemal w ogóle nie pamiętał matki, jeśli nie liczyć jakichś niejasnych wspomnień ze szpitala, których najmocniejszym elementem był natrętny, nieprzyjemny zapach, wiedział jednak, że jej choroba trwała długo, ojciec zaś cierpliwie trwał u jej boku i opiekował się nią przez cały ten czas.
Gdy umarła, spokojnie wszedł w rolę samotnego rodzica i nauczyciela.
„Co wcale nie było łatwe” — myślał z melancholią Canidy, który właśnie zbliżał się do Houston Street.
Z małym Dickiem sporo było kłopotów, a te jeszcze się pogłębiły wraz z tym, jak w podstawówce do klasy niżej przybył Erik Vollmer. Erik zjawił się w Cedar Rapids w nie najlepszym nastroju, gdyż dobrze wiedział, że to na życzenie matki trzeba było usadowić się gdzieś na prowincji. Monica Carlisle z wielką ochotą występowała w rolach kobiety pięknej i pożądanej, a fakt posiadania syna nieco kłóciłby się z jej obrazem, jaki niestrudzenie przedstawiali publiczności agenci reklamowi. Nie chodziło zresztą o to, iż syn nie był bynajmniej niemowlakiem, ale także i o to, iż ojcem tego nieślubnego dziecka był dobrze widziany w kręgach zauszników Hitlera niemiecki przemysłowiec.
To z tej przyczyny Erik został zesłany do Iowa. Tu niemal natychmiast zaprzyjaźnił się z synem dyrektora szkoły i wspólnie zaczęli dokonywać najróżniejszych wybryków; może najbardziej widowiskowy polegał na podpaleniu zeschłych liści, które wcześniej starannie ułożyli w ciągłą dróżkę prowadzącą aż do baku benzynowego studebackera president.
Eksplozja była gwałtowna, podobnie jak i reakcja na ten występek.
Ponieważ pani Carlisle za nic nie chciała, aby zbyt wiele rozmawiano na temat wydarzenia, na miejscu zjawił się młody, błyskotliwy prawnik nazwiskiem Stanley Fine, a jego nienaganne maniery tudzież czek wystawiony na całkiem sporą sumę sprawiły, że na całą historię spuszczono zasłonę milczenia.
Nic jednak nie było w stanie usunąć z pamięci Dicka wyrazu rozczarowania, jaki dostrzegł w ojcowskich oczach. Nie inaczej było, gdy zapisał się do szkółki pilotażu na miejscowym lotnisku i ojciec zrozumiał, że syn nie zamierza podążyć żadną z dróg, jakie on sobie dla niego wymarzył, nie chce więc zabiegać o karierę kościelną ani akademicką.
Przepuszczając taksówkę na przejściu przez 10 Ulicę, Canidy nie miał złudzeń, że taki sam smutek zagościłby w oczach ojca, gdyby się teraz dowiedział, iż jego latorośl wchodzi w konszachty z mordercami i bandytami.
„On sam za nic by się tego nie podjął” — myślał. „Podobnie jak większość ludzi, chce czynić tylko i wyłącznie dobro, a nawet jeśli nie czynić, to przynajmniej dostrzegać.
To jednak sprawia, że inni muszą się zajmować takimi sprawami jak ja.
I to jest w porządku.
Tyle… że chyba właśnie to mnie niepokoi.
Jak ojciec i syn mogą być tak od siebie różni?
Aczkolwiek może wcale aż tak bardzo się nie różnimy.
Przecież kontaktuję się z tymi cholernymi makaroniarzami nie dlatego, że bardzo tego chcę. Wprost przeciwnie — wcale nie chcę.
Robię to tylko z konieczności”.
Ulicę dalej na południe od Union Square Canidy zatrzymał się przed witryną sklepu z ekskluzywną bielizną damską, gdyż natychmiast przyszła mu na myśl Ann Chambers.
„Przynajmniej Ann spodobałaby się ojcu” — kontynuował rozmyślania.
„To naprawdę nieprawdopodobna dziewczyna… a na dodatek jak bardzo jest teraz odmienna od tej trzpiotki, którą dwa lata temu Poznałem na jej rodzinnej farmie w Alabamie. Piękna, bystra… I stanowcza. A jeśli coś mnie jednak niepokoi… To fakt, że mogę żywić tak gorące uczucia do jednej i tej samej kobiety przez tak długi czas. Do czego to wszystko doprowadzi?
Wojna nie skończy się jutro ani za tydzień, a ja przecież nie mogę nieustannie mówić jej, że teraz zostanę już na dłużej, a potem za chwilę łamać przyrzeczenie.
A teraz co? Na Sycylię?
Potrzebny mi ktoś do pomocy, do tych konszachtów z mafią.
Może wciągnąć Vollmera. Albo Staną Fine’a; pieprzyć Bruce’a.
Sycylia, niech to diabli!
Ann bardzo się to nie spodoba; znowu wyjeżdżam i znowu nie będzie wiedzieć, dokąd pojadę”.
Jego uwagę przykuła jedwabna halka.
„Coś takiego dobrze byłoby jej przywieźć. Także mydło, jakieś perfumy. Nie ma co, jak tylko załatwię sprawę z hotelem, muszę zajść do Diehla na Trzeciej Alei, a potem… — zerknął na tabliczkę nad głową — …potem na 13 Ulicę. Nawiasem mówiąc, skoro jestem bez swoich przyborów toaletowych, mnie też potrzeba kilku rzeczy. Ale najpierw pokój”.
Gramercy Park Hotel
2 Lexington Avenue
Nowy Jork
6 marca 1943 roku, 14:15
Dick Canidy nacisnął mosiężną rączkę ciężkich, obrotowych drzwi budynku, który uważał za jeden z sekretów Nowego Jorku. Gramercy, zbudowany w latach dwudziestych, miał w sobie prostą elegancję, dobrze pasującą do bardzo miłego otoczenia.
Zdaniem Canidy’ego w niczym nie ustępował, na przykład, The Roosevelt na rogu Madison i 45 — raptem jakieś dwadzieścia przecznic stąd na północ — natomiast znajdował się w miejscu bez porównania bardziej spokojnym i cichym. Z tej racji hotel ściągał plejadę znanych polityków i innych ważnych osobistości, włącznie z Humphreyem Bogartem, który w ogrodzie na dachu wyprawił wesele z pierwszą lub drugą żoną (a może obydwiema).
Niektóre z tych postaci regularnie wynajmowały tu pokoje i nikogo to nie dziwiło, gdy drzwi windy otwierały się i wypadała z nich para owczarków, entuzjastycznie ciągnących za sobą właściciela, aby jak najszybciej dotrzeć do pobliskiego parku.
Wszystko to odpowiedzialne było za miłą, domową atmosferę i Canidy delektował się nią tak często, jak to było możliwe.
W holu kilka osób siedziało w głębokich fotelach pod wielkim żyrandolem, w lewym rogu dwie czekały na windę, a przy znajdującym się na wprost wejścia kontuarze recepcyjnym stało — ku rozczarowaniu Canidy’ego — troje klientów, dwóch młodych mężczyzn i kobieta w średnim wieku. Ustawił się za nimi, wyrzucając sobie w duchu, że tyle czasu stracił na przemarsz do hotelu.
Kobieta, z którą rozmawiał przez telefon, powiedziała mu, że jest już niewiele wolnych pokoi, z których co najmniej dwa zajmą jego poprzednicy w kolejce, a przecież nie wiadomo, ile osób zgłosiło się w trakcie godziny, która upłynęła od telefonu.
Blat recepcyjny był w istocie nie blatem, lecz dwuipółmetrową płytą z gładko polerowanego czarnego kamienia, inkrustowanego dębową wkładką. Ścianę zajmował dębowy regał z jakąś setką skrytek o wymiarach piętnaście na piętnaście centymetrów, u dołu mających przyczepione mosiężne plakietki z numerami. W środku znajdowały się klucze i kartki papieru lub koperty.
Młody mężczyzna w urzędniczym garniturze poprosił o klucz i spytał, czy są jakieś wiadomości. Recepcjonista wraz z kluczem podał mały plik karteczek. Tamten podziękował i oddalił się, przeglądając notki.
Do następnej w kolejce niewiasty recepcjonista zwrócił się po nazwisku, uśmiechając się grzecznie. Poprosiła o zapasowy klucz do swojego pokoju.
— Widzi pan — wyjaśniła, ruchem głowy wskazując stojącego za nią młodzieńca — zdaje się, że mój syn zatrzasnął drzwi, zostawiając w środku swój klucz i mój.
Recepcjonista otworzył jedną z dolnych szafek i wydobył z niej dwa zapasowe klucze, które wręczył matce i synowi.
Teraz przyszła kolej na Canidy’ego.
Recepcjonista — VICTOR, jak informowała wizytówka w klapie — uśmiechnął się do niego.
— Czym mogę służyć?
— Mnie więcej godzinę temu dzwoniłem, pytając o pokój.
— Witamy w Gramercy. Zaraz sprawdzę, czym dysponujemy.
Victor podszedł do drewnianego pudełka bez przykrycia i zaczął przerzucać karty informacyjne. Raz i drugi skrzywił twarz w grymasie, wyjął jedną z kart, z westchnieniem odłożył ją na powrót, aż wreszcie uśmiechnął się radośnie.
— Tak, mamy coś interesującego. Jednoosobowy apartament.
— Apartament?
— Tak, sir. Bardzo elegancki. Z widokiem na park.
Canidy wiedział z doświadczenia, że najmniejsze z generalnie dużych pokojów w Gramercy znajdują się na jedenastym piętrze.
— Coś odrobinę mniej wystawnego? Może na jedenastym piętrze, z widokiem na 21 Ulicę?
Recepcjonista uśmiechnął się przepraszająco do gościa, dla którego nie była to jak widać pierwsza wizyta w hotelu, i rozłożył ręce.
— Niestety, nie. Bardzo mi przykro.
„Cholera, ile może kosztować taki apartament? A właściwie co mnie to obchodzi; przecież to nie moje pieniądze, a fundusze BSS wydają się niewyczerpane. Tyle że… nie lubię szastać forsą”.
— Czy będzie z tym jakiś problem?
„W końcu to tylko jedna noc, a nie wiadomo, gdzie przyjdzie mi spać jutro lub pojutrze”.
Już otwierał usta, by odpowiedzieć Victorowi, gdy ten nachylił się i rzekł półgłosem:
— Stałemu gościowi mogę zaproponować takie rozwiązanie: hotel z prawdziwą przyjemnością będzie gościć pana w apartamencie za cenę pokoju na jedenastym piętrze.
Canidy uniósł brew.
— To byłoby bardzo miłe. Dziękuję.
— Cała przyjemność po naszej stronie.
Victor przypatrywał się ruchom dłoni wypełniającej rubrykę meldunkową, lekko zmarszczył brwi, starając się identyfikować litery, i spytał:
— Pan Canidy?
— Tak, Richard.
Victor odwrócił się, szybko przeszukał plik papierków podobnych do tych, jakie wręczył pierwszemu z czekających, wyciągnął jeden i podał Canidy’emu.
— Wiadomość do pana sprzed… — zerknął na leżący obok arkusz — …dwudziestu minut.
„Co jest?” — pomyślał zaniepokojony Canidy. „Przecież nikt nie wiedział, że tu idę. Cholera, godzinę wcześniej sam nie wiedziałem”.
Rozejrzał się po holu, ale zobaczył tylko niewinnie wyglądających gości. Szybkim, niegrzecznym ruchem wyrwał Victorowi z ręki karteczkę, na której widniał napis:
„3/6, 14:05, Mr Canidy, WOrth 2–7625”.
Canidy podniósł wzrok.
— Nie ma żadnej informacji od kogo. Ma pan jakieś sugestie?
Victor raz jeszcze spojrzał na arkusz i pokręcił głową.
— Żadnych informacji. Przepraszam, ale to nie ja odbierałem.
— Gdzie będzie WOrth?
Recepcjonista chwilę się namyślał.
— Lower East Side, okolice targu rybnego.
Canidy kiwnął głową.
— Mogę prosić o klucz?
Pokój 510
Gramercy Park Hotel
2 Lexington Avenue
Nowy Jork
6 marca 1943 roku, 14:45
W windzie Dick Canidy wcisnął guzik z numerem 5, a kiedy drzwi zamknęły się, zręcznym ruchem wydobył z nesesera półautomatycznego kolta .45 ACP i wcisnął z tyłu za pasek, czując ucisk na kręgosłupie.
„Kto wie, że tu jestem? I skąd? Czyżby mafia miała tu swoją wtyczkę?”.
Winda zatrzymała się na piątym piętrze; wytknął głowę, rozejrzał się w lewo i prawo.
Nikogo.
Jedna z dwóch strzałek na ścianie naprzeciw windy informowała, że do 510 musi iść w lewo. Otworzył drzwi, wymacał kontakt przy drzwiach, zapalił światło i dopiero teraz wszedł, zamykając za sobą. Sprawdził ubikację, łazienkę, w sypialni zajrzał pod łóżko.
Nie zauważył niczego niepokojącego, nie znalazł też nikogo.
„To musiał być jeden z tych facetów, którzy przed knajpą rozmawiali z automatu; poszedł za mną i podsłuchał rozmowę albo może podejrzał, jaki wykręcam numer. Potem zadzwonił tutaj i zostawił dla mnie wiadomość. Czy chcieli w ten sposób uprzedzić: »Wszędzie cię znajdziemy«, czy też nie było w tym żadnej intencji? Tak czy owak, trzeba pilnować pleców”.
Raz jeszcze, teraz już na spokojnie, obejrzał apartament, który naprawdę okazał się piękny. W salonie znajdowały się dwie duże sofy oraz dwa fotele o tej samej jasnej tapicerce. Na owalnym stoliku pod kawę leżały egzemplarze „Time’a”, „Look” i „The Saturday Evening Post”, w wazonie bukiet kwiatów sączył delikatny, nasycający całe pomieszczenie aromat.
Canidy położył aktówkę na stoliku, omal nie strącając wazonu, powrócił do drzwi, zablokował zamek, wyjął zza pasa pistolet i wsunął go do prawej kieszeni, nie przejmując się sterczącą kolbą. Teraz podszedł do sięgającej od sufitu do podłogi kotary i lekko ją odchylił. Victor nie przesadzał — z okna roztaczał się piękny widok na okolicę, a przede wszystkim na znajdujący się po drugiej stronie ulicy park. Apartament znajdował się na tyle wysoko, aby ukazywać daleką panoramę, a zarazem nie na tyle, aby nie widać było starannie przystrzyżonych krzewów, klombów, żeliwnych ławek. Na jednej siedziała zatopiona w lekturze kobieta, a u jej stóp bawił się piłką młody terier. Canidy opuścił kotarę i przeszedł do sypialni.
Na ścianach piękna tapeta w błękitno–srebrne prążki. Rama wielkiego łoża zrobiona była z jasnej sosny, podobnie jak stoliki stojące po obu jego stronach, a także komoda z wielkim lustrem.
„A wszystko dla jednej osoby! Ann bardzo by się to spodobało”.
W ubikacji oddał mocz, potem przeszedł do łazienki i obmył ręce oraz twarz (chociaż w ubikacji też była niewielka umywalka).
Z chromowanego pierścienia wystającego z wyłożonej białymi kaflami ściany zdjął gruby, biały ręcznik toaletowy, zaopatrzony — podobnie jak dwa inne oraz duży ręcznik kąpielowy — w zieloną metkę z napisem: GRAMERCY PARK HOTEL, i zanurzył w nim twarz, jakby się modlił.
„W co ja się pakuję?”. Spojrzał znad ręcznika w lustro. „Trzeba zadzwonić”.
W salonie wyjął pistolet z kieszeni i położył na stoliku obok telefonu, potem wydobył karteczkę i wykręcił 962–7625. Słuchawkę podniesiono po trzecim dzwonku.
— Dunn — rozległ się basowy głos.
— Czy to WOrth dwa siedem sześć dwa pięć?
— Aha.
— Nazywam się Canidy. Miałem zadzwonić na ten numer.
— Tak?
— Taką dostałem informację.
— Jak się pan nazywasz?
— Canidy. C–a–n…
— Chwilę.
Canidy usłyszał trzask słuchawki odkładanej na twarde podłoże, odgłos oddalających się kroków, potem stłumiony głos powtarzający treść rozmowy. Po chwili znowu kroki, tym razem coraz głośniejsze, ktoś podniósł słuchawkę i inny głos:
— Tak?
— Richard, ja…
— Tak, wiem. Niedawno rozmawialiśmy. — „Lanza?”. — Ta sprawa, o której mówiłeś… Ktoś chce się z tobą spotkać. O ósmej wieczorem wyjdziesz z hotelu, po drugiej stronie ulicy, na północno–wschodnim rogu parku będzie czekał samochód, który cię zabierze. Wszystko jasne?
„Ani myślał skomentować faktu, że wie, który to hotel”.
— Jasne. Ósma, północno–wschodni róg.
— A, i wyskocz z tego garnituru. Nałóż coś, co może się zabrudzić. Lub zamoczyć.
„Zamoczyć?”.
Połączenie zostało przerwane.
Spojrzał na zegarek. Trzecia.
„Pięć godzin. Nie tak wiele”.
Z koltem znowu na plecach Canidy zjechał windą na parter. Przy kontuarze recepcyjnym spytał Victora, gdzie najbliżej mógłby kupić jakieś używane ciuchy.
— Coś specjalnego?
„Jasne. Coś, co śmiało może się zabrudzić albo zamoczyć. Takie rzeczy bardziej gangsterskie”.
— Nie. Flanelowa koszula, miękkie spodnie — powiedział, przypominając sobie, co mieli na sobie Lanza i jego goryl. Nie wspomniał o gumowcach.
— Leonwood — bez chwili zastanowienia rzucił Victor.
— Kto to taki?
— Projektant L.L. Bean.
— L.L. Bean? Ale przecież oni są w Maine.
— No tak, główną siedzibę mają we Freeport, ale po drugiej stronie Union Sąuare jest w podziemiu mały sklep, gdzie z rabatem sprzedają zeszłoroczne modele i rzeczy z małymi defektami. Canidy rozpromienił się.
— Świetnie. Dobrze i tanio.
Victor sięgnął po karteczkę, napisał na niej: „Leonwood’s, Broadway 867, róg 17 Ulicy” i podał Canidy’emu.
— Dzięki.
Półtorej godziny później rozradowany Canidy wychodził po schodach ze sklepu Leonwooda na Broadway.
Niósł pod pachą wielką, brązową torbę, a w niej trzy pary spodni treningowych — dwie brązowe, jedną granatową — jedne spodnie wodoodporne, impregnowane, trzy flanelowe koszule, w bezpiecznie ciemnych barwach, po dwie pary slipów i T–shirtów, wełnianą czapkę, a także drewnianego wabika na kaczki, o którym zawsze marzył, a które u Leonwooda właśnie wyprzedawali.
„Cholera, wydałem masę kasy, ale jednocześnie drugie tyle zaoszczędziłem. Co pozwala mi odwiedzić też Kiehla i ten miły sklepik z bielizną”.
Z zakupami przeznaczonymi dla Ann poszło znacznie gorzej. Canidy nie mógł się zdecydować, chwytał to jedną rzecz, to drugą, wracał do poprzedniej, kazał sobie dać do przejrzenia inne. „Do diabła” — irytował się w duchu. „U Leonwooda dobrze przynajmniej wiedziałem, o co mi chodzi, a tu, mówiąc szczerze, nie jestem do końca pewien, czy kupuję dla niej, czy dla siebie”. Ostatecznie skorzystał z pomocy bardzo miłej sprzedawczyni, która zaczęła — jakżeby inaczej — od subtelnych jedwabistych fig i staników. W efekcie, kiedy po trzech kwadransach Canidy opuszczał sklep, kierując się na róg Ulic 30 i 13, jego brązowa torba nie była dużo bardziej wypakowana, natomiast portfel po raz kolejny zrobił się znacznie lżejszy.
Nad drzwiami widniał napis: KIEHL OD 1851; tu sprawa poszła znacznie szybciej. Canidy po prostu przeszedł dział damski, biorąc po jednym egzemplarzu z różnych gatunków: kremów nawilżających, żelów do mycia twarzy, środków do demakijażu, olejków do kąpieli, maści do pielęgnacji stóp i tak dalej.
„Jedno jest pewne, nie kupię niczego, co nie byłoby przydatne”. Zajrzał też do działu męskiego, na moment potrzebny do zakupienia mydła do golenia oraz dezodorantu w sztyfcie. Kiedy zmierzał teraz do hotelu, lewa ręka była obciążona torbą porównywalnych rozmiarów do tej, którą trzymała prawa.
„Co za zwariowany dzień! Kto z kupujących podejrzewałby, że czeka mnie dziś jeszcze spotkanie z gangsterami?”.
Wchodząc do holu, zerknął, czy w recepcji dalej czuwa Victor, któremu chciał podziękować za wskazanie Leonwooda, skoro go jednak nie było, skierował się do wind.
W pokoju rzucił torby na łóżko i wybrał ubranie, które będzie mu potrzebne na wieczór. Zegarek pokazywał szóstą. Dopiero teraz uświadomił sobie, że nie jadł nic od śniadania w Waszyngtonie.
„Dobrze byłoby się zdrzemnąć, ale muszę też coś zjeść”.
Restauracja Gramercy znajdowała się na parterze i jeszcze przed drzwiami Canidy posłyszał stłumiony gwar rozmów.
W środku znajdował się bar z wielką ladą, pod ścianami małe stoliki otoczone wygodnymi krzesłami, a w rogu błyszczące pianino, na którym muzyk grał właśnie utwór Elłingtona. Usiadł przy barze i poprosił o kartę. Kiedy ją przeglądał, barman postawił przed nim szklankę z lodowato zimną wodą i miseczkę z pomarańczowymi krakersami w kształcie rybek. Canidy zaczerpnął pełną garść i natychmiast zaczął chrupać.
„Hm, serowe, świetne!”.
Krakersy natychmiast wyzwoliły uczucie pragnienia, popatrzył więc po dźwigniach do ciągnięcia piwa z beczki, wybrał budweisera, a kiedy kufel stanął przed nim, poprosił o coś najprostszego: stek z frytkami.
Popijał piwo, chrupał krakersy i w lustrze nad barem oglądał salę za plecami.
„No i kto z nich nadaje mafii? Barman? Kelnerka? Ten facet przy fortepianie? Murray Gurfein mówi, że poprzez związki mafia jest wszędzie; ludzie z marynarki mogli dzięki nim pracować w porcie, na statkach, ciężarówkach, w restauracjach”.
Kiedy pięć minut później barman stawiał przed nim talerz, Canidy zastanawiał się, czy to aby nie jest fałszywy członek Międzynarodowego Związku Barmanów i Personelu Restauracyjnego.
Zaraz jednak się zreflektował.
„Nie, mafia nie byłaby chyba na tyle głupia, żeby z jakiegokolwiek powodu dopuszczać kogoś z marynarki tak blisko gorzałki”.
Stek nie tylko zjawił się szybko, lecz także był bardzo smaczny, odpowiednio wysmażony, a zarazem krwisty, frytki chrupały, pikle, chłodne i świeże, miały przyjemny posmak czosnku.
Szybko uwinął się zjedzeniem.
„Nawet nie przypuszczałem, jaki jestem głodny”.
Kiwnął, że chce płacić, dopił piwo, na rachunku wstawił numer pokoju i poszedł do siebie.
Wziął prysznic, potem się przebrał.
Mundur włożył do worka na brudy w szafie i zadzwonił do recepcji.
— Pranie i prasowanie — powiedział. — A chcę je mieć na… — ziewnął szeroko i spojrzał na zegarek: wpół do ósmej, „piętnaście minut mi starczy” — …rano. Budzenie poproszę na siódmą pięćdziesiąt.
— Tak, proszę pana, siódma pięćdziesiąt.
— To znaczy chwilę, dziewiętnasta pięćdziesiąt.
Po drugiej stronie moment konsternacji.
— Oczywiście, za dziesięć ósma wieczorem, czyli za dwadzieścia minut.
Canidy nastawił budzik na nocnym stoliku i wyciągnął się na łóżku.
Z głębokiego snu wyrwał go terkot budzika i dźwięk telefonu.
Rzucił okiem na zegarek: ósma.
Zerwał się jak oparzony.
„Cholera jasna!”.
Podbiegł do okna i zajrzał za kotarę; na umówionym rogu nie czekał żaden samochód.
„Może i on się spóźni. Sprawdźmy”.
Wsadził kolta za pas, narzucił bluzę i wciskając do kieszeni wełnianą czapkę, pobiegł do windy.
Nacisnął guzik, ale nie było żadnej reakcji. Spojrzał na oznaczenia nad drzwiami — strzałki pokazujące ułożone w półkole cyfry — lewy wskazywał 10, prawy 1; oba nieruchome. „To raptem piąte piętro!”.
Pognał korytarzem, pchnął ciężkie metalowe drzwi i po dwa stopnie zbiegł schodami pożarowymi. Jak burza przemknął przez hol, musiał zwolnić przy drzwiach obrotowych. Na rogu rozejrzał się — żadnego samochodu. Nagle za plecami, po drugiej stronie metalowego płotu okalającego park, usłyszał jakiś szmer. Poczuł, jak włosy jeżą mu się na karku; pistolet wydawał się bardzo daleko od prawej dłoni. Zaczął się odwracać w kierunku dźwięku, jednocześnie sięgając po broń, gdy spomiędzy prętów wyskoczył tłusty kot i przemknął tuż obok Dicka.
„Uspokój się; tego wieczoru mogą cię czekać znacznie poważniejsze niespodzianki!”.
Z otaczającego park ronda wynurzył się samochód; gdy zwolnił koło Canidy’ego, otworzyły się tylne drzwiczki, a ze środka rozbrzmiał głos:
— Wsiadaj.
Canidy posłuchał, ale w środku znajdował się tylko siedzący za kierownicą goryl. To dlatego głos wydał się znajomy.
— Dokąd jedziemy?
— Niedaleko.
Ruszyli, po kilku manewrach znaleźli się na Pierwszej Alei, jadąc w kierunku Lower East Side.
„Trudno to uznać za niespodziankę”.
Jeszcze kilka skrętów i Canidy poznał South Street.
„Mam nadzieję, że spod Meyer’s Hotel usunięto już wszystkie trupy”.
Tymczasem nie zwalniając, minęli hotel, potem wykręcili na wschód i podążyli w kierunku doków nad East River.
„A to już niespodzianka”.
Zatrzymali się przy nabrzeżu numer 10, o czym informowała tabliczka. Z pociągniętego rdzą statku, mającego jakieś dwadzieścia metrów długości, wyładowywano coś do ciężarówki.
— Tutaj — mruknął goryl. — „Annie”. Wysiadaj.
Pokój 305
Adolphus Hotel
1321 Commerce Street
Dallas, Teksas
S marca 1943 roku, 15:40
Rolf Grossman był niespokojny.
Z kąta w kąt przemierzał duży pokój w luksusowym hotelu, w którym zatrzymał się wraz z Rudolfem Cremerem w środę, gdy przyjechali z Birmingham.
Przez cały ten czas starali się nie rzucać w oczy, szczególnie że Grossman zgubił gdzieś swego walthera na stacji w Atlancie. A teraz nie mógł usiedzieć ani chwili.
— Ile jeszcze? — spytał.
Cremer, siedzący na rogu sofy przy otwartym oknie, przeglądał nagłówki w „Daily Times–Herald”. Bardzo mu się nie podobało takie zachowanie tuż przed akcją. Grossman do wszystkiego podchodził zbyt emocjonalnie, co miało szkodliwe efekty, jak chociażby to nieszczęsne zgubienie pistoletu.
Obaj mieli na sobie seryjne czarne garnitury, białe koszule i lśniące, czarne buty.
Cremer popatrzył na timeksa.
— Wkrótce. Szczyt zaczyna się za dwadzieścia minut. Spokojnie.
Grossman ominął kupioną w Birmingham walizkę, która teraz stała obok drzwi, podszedł do stojącego na stoliku między łóżkami radia Westinghouse i włączył. Głośnik zatrzeszczał, Grossman przez chwilę starał się wyregulować aparat, a gdy to się nie udało, z rozmachem walnął w niego otwartą na płask lewą dłonią.
— Od pierwszej chwili nie znoszę tego hotelu — warknął.
— A mnie się podoba — odpowiedział spokojnie Cremer. — Ten piwiarz…
— Zdrajca — syknął Grossman.
Cremer wzruszył ramionami.
— Wiem, ciągle to powtarzasz. Busch zaczął produkować piwo w Ameryce jeszcze pod koniec zeszłego wieku, więc nie wiem, czy to sprawiedliwe przykładać do niego dzisiejsze, wojenne miarki.
— Albo jesteś Niemcem, albo nie, tyle ci powiem — prychnął Grossman.
— Możesz mi przypomnieć, jaka to krew płynie w twoich żyłach? — spytał zjadliwie Cremer. Grossman, który podczas długiej podróży z Birmingham do Dallas wyznał, że jego matka była Francuzką, wściekle spojrzał na towarzysza.
— Otóż Busch zbudował bardzo ładny hotel w niezbyt ładnej okolicy. Nic z tego kowbojskiego szajsu, którego tyle jest tutaj.
Adolphus Busch zatroszczył się o to, aby nazwany od jego imienia hotel miał w sobie jak najwięcej elementów europejskich. Pośrodku prerii na północy Teksasu umieścił odrobinę Bawarii, tworząc oazę elegancji w mieście, które trudno byłoby nazwać wytwornym. Goście należeli z pewnością do zamożnych, z drugiej jednak strony, Grossman i Cremer widzieli kilka osób odzianych w sposób, który byłby nie do przyjęcia w berlińskim hotelu dla gości z wyższych warstw. Mówiąc ściślej, wszystkie kobiety ubrane były bez zarzutu, natomiast o wiele bardziej zróżnicowane w stylu i smaku były stroje mężczyzn.
Niektórzy do eleganckich garniturów nosili westernowe buty o wąskich szpicach, tak wyglansowane, że lśniły niczym zwierciadła. Zamiast krawata mieli bolo, miękki, starannie wykończony pasek skórzany, przytwierdzony do kołnierzyka srebrną spinką najczęściej wysadzaną klejnotami.
Ale inni klienci Adolphusa mniej troszczyli się o zbytkowne dodatki; mieli wygląd ranczerów nie mających czasu troszczyć się o ubranie: garnitury nie wyglądały jak spod igły, buty nie przyciągały uwagi blaskiem.
Co, naturalnie, było na rękę Cremerowi i Grossmanowi.
— Nikt nie spojrzał na nas drugi raz — mówił Cremer. — A poza tym, kto będzie oczekiwał, że dwóch Niemców zajmujących się eksplozjami schroni się w kosztownym hotelu. — Cremer nareszcie znalazł to, czego szukał, i rozłożył wydawany w Dallas „Daily Times — Herald”. — Szczególnie że eksplozje zdarzają się na Wschodnim Wybrzeżu. — Podsunął gazetę Grossmanowi. — Masz. Sam zobacz.
Grossman podszedł i zaczął czytać.
CORAZ CZĘSTSZE WYŁĄCZENIA
Tym razem Baltimore
3 dni i 3 miasta w ciemnościach
Gubernator wzywa do spokoju
Michael B. Goldman
Szef biura „Daily Times–Herald” w Waszyngtonie
WASZYNGTON D.C., 5 marca.
Burmistrz Baltimore, Md., zwołał wieczorem
cały swój sztab, gdy w połowie portowego
miasta zabrakło elektryczności, wyłączonej
o godzinie 18.00. Przerwa w dostawach
trwała 5 godzin.
Ulice, na których nagle stawały zatłoczone
tramwaje, były zakorkowane aż do północy.
Oddziały ratunkowe przyjmowały rekordową
liczbę rannych; rzecznik jednego ze szpitali
(zabronił podawania nazwy) mówi, że chodzi
o „setki” przypadków. „W takich chwilach
konieczna jest wyraźna obecność policji”,
powiedział burmistrz Sean MacDonald.
„Tego od nas oczekuje społeczeństwo”.
Rankiem w Baltimore znowu było światło
i powrócił spokój.
Chociaż nie do wszystkich.
„Ludzie są przestraszeni,”, stwierdził
Silas Rippy, demokrata, przedstawiciel
Marylandu w Izbie Reprezentantów, którego
obwód obejmuje Baltimore. „To samo wydarzyło
się we wtorek w Karolinie, w czwartek w Wirginii.
Policja mówi o »przypadku«. Trudno w to uwierzyć.
Mamy prawo do prawdy”.
W Charlotte w Karolinie Północnej i Richmond
w Wirginii doszło do przerw w dostawie światła,
które spowodowały wypadki i panikę.
Według dyrekcji elektrowni w Baltimore
przyczyną awarii była niesprawność sprzętu.
„To niefortunny zbieg okoliczności”, jak mówi
Carl Hemple, rzecznik prasowy elektrowni.
„Trzeba trafu, że korzystamy z urządzeń producent
zaopatrującego także inne zakłady, które uległy
awarii. Wydaje się, że przyczyną była zima,
która wszystkim dała się we znaki. Ot i wszystko”.
Agenci FBI, badający przypadki w Karolinie
Północnej, Wirginii, a teraz w Marylandzie,
zgadzają się z tą opinią. „Ten sam sprzęt wysiadł
w tych samych warunkach”, orzekł agent specjalny
FBI z waszyngtońskiej kwatery. „Cała sieć
jest teraz przeglądana i na bieżąco usuwa
się wszystkie usterki”.
Te wyjaśnienia nie przekonują Silasa
Rippy’ego.
„Setki ofiar, a za wszystko ma odpowiadać
przypadek”, dziwi się. „Najpierw dworce,
teraz elektrownie. Co dalej?”.
Gubernator Marylandu Harold Clarke wzywa
mieszkańców do spokoju.
„Proszę wszystkich o zachowanie zdrowego
rozsądku. I złączmy się w modlitwie za
wszystkie ofiary tych nieszczęśliwych
zdarzeń”.
Grossman odłożył gazetę.
— Rząd robi, co może, ale zdaje się, że ludzie mu nie wierzą.
Cremer kiwnął głową.
— I reagują dokładnie tak, jak się spodziewaliśmy. Bayer i Koch wykonują dobrą robotę. Ciągłe niewielkie ataki. Niech mają o czym myśleć. — Spojrzał na Grossmana. — To samo dotyczy nas. Żadnych wielkich eksplozji.
Grossman nie spuścił oczu.
— Nie wracajmy do tego. Masz rację, trochę za dużo podłożyłem materiału w kiblu na stacji w Atlancie. — Spojrzał na stolik, na którym leżały dwa identyczne komplety materiałów wybuchowych i zapalników. — To powinno być w porządku.
Cremer przytaknął i zerknął na zegarek. Już czas. Trzeba ruszać.
Grossman wziął ze stołu jedną z paczek i umieścił w czarnej, skórzanej teczuszce.
Windą zjechali na parter, przeszli wyłożony grubym dywanem hol, a portier w uniformie z ukłonem otworzył przed nimi ciężkie przeszklone drzwi.
— Dzień dobry panom — powiedział, gdy wychodzili na zatłoczony trotuar.
Włączyli się w płynący Commerce Street tłum urzędników i sekretarek, którzy najwidoczniej właśnie wyszli z pracy. Kilka osób stłoczyło się przy obrotowych drzwiach baru stanowiącego część Adolphus Hotel. Cremer zajrzał przez wielkie okna do środka. Przy długiej, lśniącej ladzie mężczyźni i kobiety zaczynali się delektować piątkowymi „happy hours”.
Na skrzyżowaniu zatrzymali się na czerwonym świetle, a kiedy się zmieniło, przeszli Akard Street i dalej podążyli Commerce Street. Kawałek dalej rozpoczął się ciąg wielkich witryn sklepowych, eksponujących drogie ubrania i biżuterię, a na ich końcu znajdował się wielki dom handlowy. Nad wejściem widniał ułożony z lśniących metalowych liter napis: NEIMAN MARCUS.
Przed nimi weszły cztery młode, atrakcyjne kobiety; w środku się rozdzielili, Cremer podążył za blondynką, Grossman za dwiema brunetkami.
Klientelę stanowiły przede wszystkim kobiety, ale nie brakowało też mężczyzn. Umundurowany policjant uważnym wzrokiem obrzucił tłum kłębiący się na parterze, a potem zniknął w jadącej na piętro windzie.
Blondynka na chwilę zatrzymała się przy gablocie z kolczykami i klipsami, by zaraz ruszyć dalej. Cremer szedł za nią, zarazem starając się nie tracić z oczu Grossmana, który — zgodnie z planem — zatrzymał się w dziale z galanterią skórzaną: portfelami, paskami, saszetkami i tak dalej. Natychmiast podeszła do niego elegancka, czarnowłosa ekspedientka i coś powiedziała. Grossman kiwnął głową i wskazał jakiś przedmiot; dziewczyna otworzyła jedną z gablot, wyjęła portfel i podała Grossmanowi, który zaczął go oglądać, obojętnym gestem ułożywszy na ladzie teczuszkę z materiałami wybuchowymi.
— Czy mogę w czymś pomóc? — usłyszał za plecami Cremer. Obejrzał się i zobaczył ładną, rudowłosą ekspedientkę na tle szafki z biżuterią.
— Nie, dziękuję. Tylko się rozglądam — odparł.
— Może coś z tego? — spytała, wskazując na precjoza.
— Nie, dzięki — powiedział Cremer i ruszył w kierunku działu skórzanego.
Grossman właśnie oddawał portfel, kręcąc głową.
— Dziękuję, ale szukam raczej czegoś innego.
— Rozumiem — stwierdziła ekspedientka i przeniosła swe zainteresowanie na Cremera: — Czym mogę służyć?
— Chciałbym zrobić prezent młodej niewieście — wyznał, wskazując stojącą na drugim końcu lady damską torebkę. Kiedy brał ją od sprzedawczyni, kątem oka zobaczył, że Grossman się oddalał — bez skórzanej teczuszki.
Piętnaście minut później Cremer opuszczał dom handlowy z przeciwnej strony niż ta, którą wszedł wraz z Grossmanem. W ręku trzymał małą, brązową torebkę w pionowe paski z logo NEIMAN MARCUS. W środku znajdowało się ćwierć kilograma solonych orzeszków. Zaczerpnął garść, włożył do ust, poszedł Main Street, minął dwie przecznice, znowu skręcił w lewo w Field Street i dotarł nią do Commerce Street, a ta doprowadziła go przed Adolphus Hotel.
Kiedy Cremer wszedł do pokoju, Grossman trzymał w ręku walizkę. Zerknął na stolik; drugiego pakunku już na nim nie było. Pokiwał głową i spojrzał na Grossmana.
— Dobra, idź. Spotkamy się na stacji.
Z hotelu było jakieś sześćset metrów do Union Station i przemierzając je, Cremer w każdej chwili spodziewał się huku eksplozji w domu towarowym. Na dworcach w Jacksonville i Atlancie Grossman zastosował zbyt krótkie lonty; w tym drugim wypadku omal sam nie padł ofiarą wybuchu. Cremer polecił mu, by tym razem spowodowane działaniem kwasu powolne tlenie się lontu trwało nie mniej niż godzinę, tyle że z Grossmanem nigdy niczego nie można było być pewnym.
Doszedł do South Houston Street i skręcił w lewo.
„Po tej eksplozji amerykański rząd będzie musiał w swych wyjaśnieniach uwzględnić nowy wątek. Najpierw dworce i elektrownie na Wschodnim Wybrzeżu. Teraz Neiman w Teksasie. Dalej trzymać się będą »zbiegu okoliczności«?”.
W budynku dworcowym widać było kilkunastu policjantów uważnie przypatrujących się podróżnym. Cremer zobaczył strzałkę z napisem: DO POCIĄGÓW, a nad nią drugą: PUNKT MOBILIZACYJNY. Naciągnąwszy głębiej kapelusz, poszedł w tym kierunku, a w połowie drogi usłyszał syreny strażackie na ulicy. Kilku policjantów rzuciło się do wyjścia.
Spojrzał na zegarek i pokręcił głową.
„Ledwie pół godziny z minutami!”.
Pomost numer 10
Targ rybny Fulton
Nowy Jork
6 marca 1943 roku, 20:25
W ciemności znikały tylne światła samochodu z gorylem za kierownicą; patrzący za nimi Dick Canidy skrzywił się niemiłosiernie.
„Ależ smród!”.
Pomimo chłodu drewniane belki, z których zbudowane były pomosty, cuchnęły zdechłymi rybami, a odór ten mieszał się z zapachem rozlewanego przez lata i wsiąkającego w drewno oleju dieslowskiego.
Pomosty nabrzeża wchodziły mniej więcej pięćdziesiąt metrów w rzekę; na przymocowanych do nich łodziach trwała krzątanina. Ciężarówka i barka majaczyły w mroku, gdyż jedynym mocniejszym źródłem światła był Brooklyn Terminal po drugiej stronie rzeki, gdzie odbywał się załadunek statków Liberty, podczas gdy na tym brzegu światła na nabrzeżu były albo wyłączone, albo mocno przytłumione. Zgodnie z obowiązującym od niemal roku zarządzeniem, od kwietnia 1942 w porcie nowojorskim obowiązywało zaciemnienie, jako że aktywność niemieckich okrętów podwodnych była coraz większa.
Canidy dopiął kurtkę, chroniąc się przed zimnymi podmuchami wiatru, a z kieszeni wyciągnął wełnianą czapkę, gratulując sobie, że zadbał o cieplejsze odzienie. Zbliżając się, zaczął rozróżniać żurawie, łańcuchy, ludzkie postacie, a także napis z białych liter na czarnym kadłubie: ANNIE.
Barka okazała się oceanicznym kutrem rybackim. Trzy czwarte liczącego sobie jakieś dwadzieścia metrów pokładu między rufą a bielejącą na dziobie sterówką zajmował tylko sprzęt rybacki i włazy do luków ładunkowych. Tuż za sterówką wznosił się metalowy maszt, którego bom, poruszany stalowymi linami, sięgał niemal aż na tył statku.
Canidy zatrzymał się przy ciężarówce i przez chwilę przyglądał się mężczyźnie, który w swetrze i impregnowanych spodniach operował dźwigniami poruszającymi bom, na którym wyjeżdżała właśnie z ładowni skrzynia z wystającymi zmrożonymi rybami — merlinem i rekinem. Dwóch mężczyzn na pudle ciężarówki czekało, by skierować skrzynię na stos innych już załadowanych.
— Ej, ty! — krzyknął wyższy z nich.
Canidy spojrzał w górę.
— Zaraz to zjedzie ci prosto na głowę… — ruchem brody wskazał bom — …więc lepiej się odsuń.
Canidy posłusznie odsunął się w bok na jakieś dwadzieścia kroków, co sprawiło, że znalazł się tuż obok wiodącego na „Annie” trapu. Stąd obserwował, jak ociekająca wodą skrzynia zjeżdża w dół, zatrzymuje się, a potem przy pisku innego silnika przesuwa się w kierunku ciężarówki, gdzie czekały już na nią wyciągnięte ręce obu mężczyzn.
Kiedy haki odłączono od skrzyni, znowu zajęczały silniki, łańcuchy podjechały w górę i bom odkręcił się w kierunku pokładu.
Ten z mężczyzn, który wcześniej przestrzegł Dicka, zeskoczył z ciężarówki.
— Ty jesteś Canidy?
Wyższy o głowę facet mówił z wyraźnym włoskim akcentem, najpewniej sycylijskim, jak przypuszczał Canidy. Miał trzydzieści kilka lat, krótko przycięte, gęste, czarne włosy, duży nos i zadbany wąsik.
— Tak.
Tamten kiwnął ręką.
— To chodź.
Weszli po trapie i skierowali się ku zardzewiałej sterówce. Canidy usłyszał za sobą, jak ciężarówka włącza silnik i rusza z chrzęstem sprzęgła.
Operator bomu blokował go teraz, podczas gdy drugi z mężczyzn z ciężarówki odwiązywał cumę na pomoście.
Przewodnik Canidy’ego otworzył drzwi sterówki i obrócił się, podnosząc dłoń.
— Pomóż przy cumach, dobra?
Canidy kiwnął głową.
— I przyjdź, jak już wypłyniemy.
„Jak wypłyniemy? Co tu się dzieje? To zardzewiałe pudło naprawdę może się utrzymać na wodzie?” — pomyślał.
Wzruszył ramionami i poszedł na dziób.
Silnik zakrztusił się, ucichł, znowu zakaszlał i wreszcie Canidy poczuł pod nogami wibrację pokładu.
Facet, który na dole trzymał już w ręku zwiniętą linę, krzyknął: „Cuma!” i cisnął ją na pokład.
Canidy chwycił sznur i umocował na pachołku, a tymczasem tamten był już w trakcie odwiązywania cumy na wysokości środka statku. Po chwili wszystko się powtórzyło, lina pofrunęła na pokład, ale tym razem Canidy jej nie złapał. Kiedy ją podniósł, poczuł, że jest zimna, śliska i cuchnie rybą. Przypomniał sobie ciecz strumykami spływającą z przenoszonej bomem skrzyni.
Spiesznie zaczął zwijać sznur, widząc, że facet jest już przy rufowym pachołku, więc jeśli się nie pospieszy, następną cumę podniesie ubrudzoną szlamem pokrywającym pokład.
Teraz już wiedział, dlaczego Lanza przestrzegł go przed brudem.
Nerwowe ruchy sprawiły, że nagle poślizgnął się i przez rozpaczliwie długą chwilę łapał równowagę, prześladowany wizją lądowania na cuchnącym pokładzie.
Nie upadł jednak i zdążył na czas, aby pochwycić lecącą na pokład linę. Gdy skończył ją mocować i wyprostował się, zobaczył, jak facet, skoczywszy z nabrzeża, stanął na pokładzie tak pewnie, jakby był to bezpieczny, chropowaty chodnik.
„Ja najpewniej po takiej sztuczce wyjechałbym za burtę”.
Tamten dotknął palcami skroni w podzięce za pomoc, a Canidy poszedł do sterówki.
W środku były tylko dwie prycze; jedna nad drugą pod dalszą ścianą, sfatygowany fotel kapitana na podwyższeniu i w kącie dwa składane krzesełka. W zbitym pospiesznie stojaku na lewo od steru stały dwie strzelby Ithaca Model 37 kaliber .12.
Było tu odrobinę cieplej, gdyż nie wdzierał się wiatr, ale smród ryb był tak samo intensywny.
Wysoki mężczyzna stał przy sterze i kontrolował rzekę za oknem.
— Dzięki za cumy — powiedział, robiąc lekki ruch głową w kierunku odbicia Canidy’ego w oknie.
— Nie ma za co — odrzekł Dick, ocierając dłonie o spodnie.
— Tam przy drzwiach jest ręcznik.
Canidy spojrzał i zobaczył wiszącą na kołku zesztywniała od brudu szmatę.
„Lepsze to niż nic”.
Najlepiej jak się dało, wyczyścił ręce ze szlamu, a następnie podszedł do steru.
„Annie” mijała właśnie Liberty kierujący się ku Brooklyn Terminal.
Tamten wyciągnął dłoń.
— Francesco Nola.
Miał twardy uścisk.
— Richard Canidy, kapitanie.
— Mów mi Frank.
— Dick. Czy można spytać, dokąd płyniemy?
Nola leciutko się uśmiechnął.
— Podobno zbierasz informacje, więc pomyślałem sobie, że może będziesz chciał zobaczyć, jak się uzupełnia zbiorniki U–Bootom.
Canidy zmarszczył brwi i wpatrzył się w odbicie w szybie.
— Jeśli to miał być dowcip, to mało śmieszny — powiedział w końcu.
Z East River wpływali teraz w Upper New York Bay.
Nola otwartą dłonią odrobinę popchnął dźwignię gaźnika. Silnik chwilę się zawahał, jakby zalany paliwem, później pomruk silnika stał się głośniejszy, a dziób uniósł się w górę, gdy kuter przyspieszał.
— To żaden kawał — stwierdził wreszcie Nola. Twarz mu sposępniała. — A w każdym razie nie na żarty mnie o to oskarżono.
„Sprzedawał paliwo Niemcom? Chryste Panie! W jakie ja szambo wdepnąłem?!”.
— Jak mam to rozumieć?
— Twoi kolesie aresztowali mi łajbę w Montauk pół roku po tym, jak ją kupiłem.
— Jacy moi kolesie?
— Rządowi.
— FBI?
— No. Powiedzieli, że na „Annie” dostarczam olej szkopom.
— Skoro jesteśmy teraz tutaj, rozumiem, że nie dostarczałeś?
— Nie — odrzekł krótko i chłodno Nola.
— Tak czy siak, aresztowali twój kuter?
— Potem się okazało, że trochę go podrasowano w Massapequa. Jeszcze jako „Iris Lass”, „Annie” miała innego właściciela i podczas prohibicji przewożono na niej bimber. Zeszli do ładowni i mówią, że przegrody są nie tak. Jak zaczęli przy nich majstrować, znaleźli skrytki, a w nich jeszcze czternaście skrzynek wódki. Kurczę, nic o tym nie wiedziałem. Ale co, teraz wolno mieć gorzałę, tak?
— Tak.
— Jednak do tych z Montauk dotarła informacja, że „Annie” woziła bimber, ma specjalne schowki, a właściciel, który wygląda na Włocha, ale gada jak Amerykanin, przepada za Mussolinim i za Hitlerem, teraz więc zamiast wódki przewozi olej i przelewa go do niemieckich diesli. No i wszystko się zgadzało, z wyjątkiem tego, że właściciel nienawidzi faszystów i wozi ryby, nie olej. Ale co zrobisz, ludzie wierzą w to, w co chcą. I zajęli mi łajbę.
Canidy popatrzył w prawo i zobaczył w oddali światła portu wojskowego w Bayonne. Także tam odbywał się załadunek Liberty.
— Dobra, w porządku, nie mam do nich złości — ciągnął Nola.
— To ich robota. „U–Booty podkopują nasz wspólny wysiłek, jaki podejmujemy, aby wygrać wojnę”. — Nola zachichotał pod nosem.
— „Nasz” wysiłek. A co ja niby robię? Nawet nie jestem amerykańskim obywatelem. Jestem tylko sycylijskim rybakiem, a nawet i tym nie. — Popatrzył na Canidy’ego. — Gdybym tylko mógł, sam bym ich tutaj potopił jak wściekłe koty.
Canidy zastanawiał się, jak dalece szczery jest płomień w oczach Noli.
— Posłuchaj. W ogóle nie chciałem wynosić się z Sycylii, ale zmusili mnie, ten skurwiel Mussolini i cała jego banda. Musiałem uciekać, bo byłem następny w kolejce. Część rodziny już wywieźli na te swoje pierdolone wysepki.
Canidy zobaczył, jak na kole sterowym zaciskają się ręce.
— Ale co tam ja — kontynuował Nola. — Chodziło o Annie. „O łódkę?”.
— Moja żona jest Żydówką. Ona… — Głos Noli się załamał.
— Cholera, trudno mi o tym mówić. Nie mam obywatelstwa amerykańskiego, ale zrobiłbym wszystko, aby dopieprzyć tym sukinsynom. Dla mojej żony, dla mojej rodziny, dla ojczyzny.
Canidy nie odzywał się przez chwilę, aż wreszcie, gdy stało się jasne, że Nola skończył, powiedział:
— Jak ci się udało odzyskać „Annie”?
Nola znowu patrzył w okno.
— Marynarka — mruknął.
— Marynarka wydostała kuter?
Nola pokiwał głową.
— Nie ma balii, nie ma roboty. Mister Lanza spytał, czemu przestałem sprzedawać ryby na targu, więc mu mówię co i jak, a on, że zobaczy, co da się zrobić. Tydzień później dzwoni: „Możesz odebrać kuter”. Załatwił z marynarką, żeby wydali mi „Annie”.
„Załatwił ci to Murray Gurfein. Ale nie ma co dzielić włosa na czworo”.
Nola chwilę milczał, potem dorzucił:
— Teraz mister Lanza mówi, że potrzebne panu informacje ważne dla wygrania wojny. — Znowu spojrzał na odbicie Canidy’ego w szybie. — Jestem do pana usług. Tak jak moja rodzina.
„A w czym mi pomogą jacyś rybacy? Chyba… Chyba że mają łódkę”.
— Mają na czym pływać?
Nola przytaknął.
— Chociaż nie coś takiego jak „Annie”.
„Do diaska, coś jeszcze marniejszego? Ale na wodzie chyba się utrzyma?”.
— Rozumiem. Ale to coś może niepostrzeżenie przewieźć kogoś na ląd?
— Dwie.
— Dwie łodzie?
— Dwie… jak to się mówi… floty.
Gabinet lekarza prezydenta USA
Biały Dom
1600 Pennsylvania Avenue, NW
Washington, D.C.
6 marca 1943 roku, 18:15
— Na razie to wszystko, Charles — powiedział prezydent Stanów Zjednoczonych USA, wjeżdżając do umeblowanego ze smakiem gabinetu.
Kamerdyner — Charles Maples, dystyngowany Murzyn w słusznym wieku, szpakowaty, odziany w śnieżnobiałą koszulę, marynarkę, czarne spodnie i czarne, lśniące lakierki — przed chwilą umieścił na blacie dębowego biurka lekarza tacę, na której stały: dzbanek z lodem, kilka kryształowych karafek z trunkami, trzy kryształowe szklanki, dzbanek z kawą i trzy porcelanowe filiżanki.
W głębokim fotelu w drugim kącie pokoju siedział William J. Donovan, dyrektor Biura Służb Strategicznych, oraz J. Edgar Hoover, dyrektor Federalnego Biura Śledczego, FBI, obaj w czarnych garniturach, obydwaj pod krawatami. Obydwaj powstali jak na komendę.
— Witam, panowie — rzekł prezydent.
— Dobry wieczór, panie prezydencie — odpowiedzieli niemal chórem.
Kamerdyner cicho zamknął za sobą drzwi.
Roosevelt — w garniturowych spodniach, białej koszuli i krawacie w prążki oraz z cygarniczką w ustach — podjechał na wózku do obu gości.
— Siadajcie, proszę.
Tym, co łączyło dyrektorów obu biur, były urodziny pierwszego stycznia, gorący patriotyzm oraz dostęp do prezydenta (aczkolwiek reguły i skala tego dostępu były zmienne).
Nie było między nimi wrogości, cenili siebie nawzajem, natomiast istotnie różnili się w rozumieniu swojej misji i jej realizacji.
Hoover wszystko widział w tonacji czarno–białej, Donovan dostrzegał wiele odcieni szarości. Ten pierwszy piastował swoje stanowisko od niemal dziewiętnastu lat, niezmiennie trwając przy przekonaniu, że prawo jest prawem, i tyle. Z tym przekonaniem w duszy rządził FBI żelazną ręką. Nie mogło być mowy o kwestionowaniu jego kompetencji czy sukcesów. Hoover bardzo stanowczo korygował wszystkie wypowiedzi, z których nie wynikało w sposób oczywisty, że jest najbardziej skuteczny. Wszędzie szukał okazji, by w korzystnym świetle przedstawić siebie — czyli Biuro, gdyż FBI to Hoover. W latach trzydziestych zasłynął zdecydowanymi akcjami podjętymi przeciw mafii: „tym nędznym zbirom, którzy zagrażają prawu i porządkowi, a więc — i całej naszej cywilizacji”. Wyznaczył grupę agentów, którzy, obojętnie, ile to miałoby kosztować czasu i pieniędzy, ostatecznie dopadną takich gangsterów jak „Piękniś” Floyd czy „Maszynowiec” Kelly. Kiedy agenci namierzyli już delikwenta, Hoover natychmiast zjawiał się na miejscu akcji i na zdjęciach to on zajmował środek pierwszego planu.
Trzeba przyznać, że Hoover okazał się mistrzem PR; im lepiej opinia publiczna oceniała Biuro, tym łatwiej było zyskać przychylność — w sprawach finansowych i nie tylko — czy to na Kapitolu, czy w Białym Domu, a Hoover miał własne sposoby, jeśli chodzi o zdobywanie tego, czego w danej chwili potrzebował. Jednym z nich było gromadzenie tajnych dossier dla każdej osoby, która była podejrzana lub groźna z punktu widzenia: a) Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej; b) Hoovera i FBI.
Jeśli było to korzystne dla Biura, Hoover publicznie ujawniał posiadane informacje; czasami zresztą wystarczała sama tylko groźba upublicznienia.
O ile jednak Hoover świetnie czuł się w świetle reflektorów, o tyle Donovan zdecydowanie wolał pozostawać w cieniu. Dwanaście lat młodszy od Hoovera, już od dawna w ukryciu, ale bardzo efektywnie pracował na rzecz Roosevelta.
Powrócił z I wojny światowej jako bohater i zaczął z powodzeniem prowadzić firmę prawniczą na Wall Street, zostawszy zastępcą sekretarza marynarki wojennej; Roosevelt potajemnie włączył ją do Biura Wywiadu Marynarki Wojennej i odtąd Donovan stale zbierał informacje wywiadowcze.
Kiedy konieczna stała się czystka w skompromitowanym Biurze Informacyjnym — które w 1935 roku zmieniło nazwę na Federalne Biuro Wywiadowcze — na szczycie listy kandydatów na nowego kierownika znalazło się nazwisko Donovan, ponieważ jednak ten o wiele bardziej cenił sobie rolę działającego z ukrycia szpiega, zaczął po cichu lansować kandydaturę młodego prawnika z Departamentu Sprawiedliwości, Johna Edgara Hoovera.
Uwadze Hoovera nie uszła rola, jaką w jego nominacji odegrał Donovan, w efekcie więc uznał go za przyjaciela i mentora, z tym większą przykrością dowiedział się, że Roosevelt zamierza stworzyć nową tajną agencję, która nie tylko będzie zbierać informacje wywiadowcze na całym świecie i prowadzić operacje kontrwywiadowcze, ale której szefem na dodatek zostanie Donovan.
Uznawszy, że musi natychmiast uśmierzyć to zagrożenie dla FBI, użył całego swego kunsztu perswazyjnego, aby przekonać prezydenta, że skoro nowa agencja ma robić to, co robi już FBI, tylko w większej skali, powinna być podporządkowana jemu, gdyż tylko to zapewni jej odpowiednią efektywność.
Roosevelt grzecznie i zręcznie wyjaśnił jednak, że decyzję już podjął, ale na osłodę zagwarantował Hooverowi nadzór nad operacjami przeprowadzanymi we wszystkich Amerykach: Północnej, Środkowej i Południowej.
W ten oto sposób w roku 1941 Dziki Bill Donovan jako cywil zaczął nadzorować docierającą do Roosevelta informację wywiadowczą, a kiedy w roku 1942 Biuro Informacyjne Marynarki Wojennej przekształciło się w BSS, on został powołany do służby czynnej i jako pułkownik wyznaczony na dyrektora Biura.
Donovan zauważył, że Roosevelt wygląda na bardziej zmęczonego niż zwykle.
Za okularami bez oprawek widać było cienie pod oczami, siwizna jeszcze dalej od skroni posunęła się na rzedniejących włosach, a ciało w fotelu było jakby jeszcze bardziej obwisłe.
„Trudno się dziwić, skoro wojna toczy się teraz już niemal na wszystkich kontynentach. A chociaż on nigdy sam by się do tego nie przyznał, jednak polio musi go mocno osłabiać”.
I w myśli odpowiedział sobie na dwa pytania — skąd Roosevelt wjechał i dlaczego spotkali się w gabinecie jego lekarza.
Prezydent najwyraźniej wjechał z Pokoju Wojennego, który znajdował się na parterze Białego Domu między Pokojem Audiencji Dyplomatycznych a gabinetem lekarza. W Wojennym Roosevelt spędzał więcej czasu, niż można by przypuścić, starannie też odnotowywano, kto tam wszedł, kiedy i na jak długo.
Donovan należał do nielicznego grona osób, które w ogóle wiedziały o istnieniu Pokoju Wojennego. Należeli do niego żołnierze wojsk lądowych i marynarki na zmianę pełniący tam całodobowe dyżury, doradca prezydencki Harry Hopkins, admirał William Leahy, generał George Marshall oraz brytyjski premier Winston Churchill.
To właśnie jego wizyta w grudniu 1941 roku zadecydowała o stworzeniu pokoju, gdyż Churchill przywiózł ze sobą małą replikę pokoju wojennego, jaki miał w podziemnej kwaterze londyńskiej. Na Roosevelcie szczególne wrażenie zrobił komplet map, na których na bieżąco można było śledzić sytuację we wszystkich teatrach wojennych.
Natychmiast kazał zorganizować podobne pomieszczenie w Białym Domu.
Dawną damską garderobę pokryła dźwiękoszczelna wykładzina, a na niej rozwieszono wielkoskalowe mapy świata. Oficerowie nieustannie je aktualizowali, zaznaczając nadchodzące informacje i przy użyciu zróżnicowanych chorągiewek lokalizując położenie wszystkich istotnych „obiektów”: od okrętów po politycznych przywódców (Stalina reprezentowała fajka, Churchilla — cygaro).
Donovan wiedział, że każdego poranka Roosevelt odwiedzał lekarza, a po badaniach i masażu niepostrzeżenie przenosił się do Pokoju Wojennego, gdzie informowano go, co stało się w ciągu nocy. Donovan należał zresztą do jeszcze węższego grona tych, którzy nie tylko wiedzieli o istnieniu PW, ale także w nim byli.
Nawet Eleanor Roosevelt nie miała tam wstępu. Wstępu tam nie miał również i Edgar Hoover, ba, nawet nie miał o nim pojęcia, skoro przed zjawieniem się prezydenta na głos zastanawiał się, dlaczego spotkanie zostało wyznaczone w tak dziwnym miejscu. I najwyraźniej dalej miał być utrzymywany w niewiedzy.
— Bardzo dziękuję, że zechcieliście panowie przybyć — powiedział Roosevelt głosem pełnym wigoru, co nie do końca pasowało do jego wyglądu.
— Witam, panie prezydencie — obaj odrzekli zgodnie.
— Może kawy lub drinka? — spytał Roosevelt, podjeżdżając do stołu. — Albo i jedno, i drugie?
— Ja dziękuję, panie prezydencie — odmówił Donovan.
— A ja… — zaczął Hoover, ale zmienił zdanie. — Nie, jednak nie, muszę jeszcze wrócić do pracy, a już zbyt wiele wypiłem kawy, jak na jeden dzień.
— To może ja panu coś naleję, panie prezydencie? — spytał Donovan.
— Nie, Bill, dzięki — odparł Roosevelt, potarł grzbiet nosa, włożył papierosa do cygarniczki, zapalił, wydmuchnął chmurkę niebieskawego dymu i powiedział: — Dobrze. Jakie nowości, Edgarze?
Dyrektor FBI J. Edgar Hoover sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, wyciągnął z niej kartkę papieru, rozwinął, szybko przebiegł wzrokiem i zaczął mówić:
— Badania w naszych laboratoriach wykazały, że na dworcach kolejowych na Florydzie i w Georgii, a także w elektrowniach w Karolinie Północnej, Wirginii i Marylandzie użyto tego samego materiału wybuchowego, którego chemiczna nazwa brzmi cyklotrimetylenotrinitroamina.
— A mniej fachowa? — spytał prezydent.
— Niemcy nazywają go heksogenem… — zaczął Donovan, zaskarbiając sobie gniewne spojrzenie Hoovera, a kiedy spojrzał na niego Roosevelt, ciągnął: — …Brytyjczycy: RDX, Royal Demolition Explosive, Królewski Materiał Kruszący, a u nas jest to cyklonit. Bardzo popularny i bardzo skuteczny.
Roosevelt przeniósł wzrok na Hoovera:
— Zatem wszystkie eksplozje na Wschodnim Wybrzeżu łączą się ze sobą?
— Skoro, jak mówi Bill, jest to materiał łatwo dostępny…
— Mówiąc krótko, Edgarze, nie wiesz, czy tak?
— Nie, nie to chciałem powiedzieć, panie prezydencie. Natomiast pragnę zwrócić uwagę, że nie można wykluczyć naśladownictwa.
— Naśladownictwa?
— Gdzieś dochodzi do wybuchu, co staje się inspiracją dla jakichś ludzi, którym nie podoba się Ameryka albo, raczy pan wybaczyć, pańska polityka, czy nawet takich, którzy zachwyceni są wielkim bum.
Roosevelt rozważał to chwilę, potem zaś spytał:
— A co z tym niemieckim pistoletem w Atlancie?
— Zbadali go balistycy, zdjęliśmy też odciski palców, ale jak na razie nie mamy jeszcze konkretnych wniosków.
Roosevelt znowu zamyślił się, a Hoover dorzucił:
— Jeśli zastanawia się pan, prezydencie, czy można to uznać za dowód, że chodzi o niemieckich agentów, chciałbym podkreślić, że w kraju są całe tysiące waltherów PPK, sprowadzonych jeszcze przed wojną. To popularna broń, chociaż produkowana w Niemczech. Brak nam po prostu danych, panie prezydencie, aby jednoznacznie stwierdzić, że to agenci wroga.
Roosevelt podniósł wzrok na Hoovera.
— A Dallas? Co tam znaleziono?
— Nie znam jeszcze szczegółów, panie prezydencie. Jak pan wie, wczoraj doszło do eksplozji w domu towarowym i na dworcu…
— Wiem, wiem — niecierpliwie przerwał Roosevelt podniesionym głosem i wskazał na leżący na blacie stołu egzemplarz „The Washington Star”. — Wie, cholera, cały kraj.
— Tak, oczywiście, panie prezydencie — ciągnął niezrażony Hoover. — Skierowałem do tej sprawy wszystkich ludzi, których mogłem zatrudnić bez zawalania innych rzeczy. Będziemy znać odpowiedź i schwytamy winnych.
Cygarniczka zgrzytnęła pod naciskiem zębów prezydenta.
— Tak jak w przypadku wcześniejszych eksplozji?
— Właśnie tak, panie prezydencie.
Była to odpowiedź pełna tupetu, gdyż dla Roosevelta nie było tajemnicą, że do schwytania niemieckich agentów w niewielkim stopniu przyczyniła się zdolność FBI do wykrywania wrogich konfidentów.
W czerwcu 1942 roku niemieckie okręty podwodne w ramach operacji Pastorius wysadziły na wybrzeżach USA ośmiu agentów, czterech na Long Island w Nowym Jorku, a czterech w pobliżu Jacksonville na Florydzie.
Czterech ostatnich rozpłynęło się bez śladu, natomiast ci z Nowego Jorku niemal natychmiast zostali wykryci przez strażnika patrolującego wybrzeże. Powiedzieli mu, że są rybakami, i dali w podarunku rybę, on zaś oddalił się, aby bezzwłocznie poinformować zwierzchników. Obławę na nich zarządzono zbyt późno i agenci linią Long Island Railroad dostali się do Nowego Jorku.
Nie wszyscy z nich byli zachwyceni swoim sukcesem. George Dasch od samego początku miał zasadnicze wątpliwości co do całej misji, a w hotelu udało mu się natchnąć swoimi wątpliwościami towarzysza Ernesta Burgera; pojechali więc do Waszyngtonu, gdzie z hotelu Mayflower, znajdującego się raptem o dwie przecznice od Białego Domu, zadzwonili do FBI, domagając się rozmowy z samym J. Edgarem Hooverem.
Hoover nie zareagował — nie jest do końca jasne, czy miał w ogóle taką możliwość — i w hotelu zjawili się agenci FBI, którzy przetransportowali Dascha i Burgera do siedziby Biura.
Obaj złożyli zeznania, oddali przywiezione dolary i mapy miejsc, które mieli zaatakować: elektrowni, stacji wodnych, dworców, fabryk i tak dalej.
Podali też szczegóły operacji, jakie mieli przeprowadzić pozostali agenci. Nie minęły dwa tygodnie i cała szóstka też została aresztowana.
Kiedy Hoover obwieścił wyniki polowania na niemieckich agentów, nawet słowem nie zająknął się o tym, że Dasch i Burger sami oddali się w ręce FBI i zadenuncjowali pozostałych. Prywatnie wyjaśnił, że chodziło o utrzymanie hitlerowskich władz w przekonaniu, że służby amerykańskie same wpadły na trop agentów. W duchu zaś dodawał: „A jeśli ktoś pomyśli, że oto superogary z FBI po raz kolejny ocaliły kraj, tym lepiej”.
— Pamiętasz, co powiedzieli ci schwytani agenci? — spytał Roosevelt. — Że Hitler wysłał ich, aby przenieść wojnę do Ameryki.
— Tak, panie prezydencie.
— No i zdaje się, że mu się udało. Nie uważasz?
Hoover nic nie odpowiedział i tylko niespokojnie poprawił się na fotelu. Roosevelt spojrzał na Donovana, który uważnie studiował układ klepek parkietu.
— Przepraszam, panowie, że rozmowa jakoś zeszła na takie tory. Nie miałem zamiaru obwiniać żadnego z was o cokolwiek.
Donovan oderwał spojrzenie od podłogi.
— Nie ma żadnego powodu, żeby pan przepraszał, panie prezydencie.
— Żadnego — przyłączył się Hoover. — To zrozumiałe, że się pan niepokoi.
Roosevelt pokiwał głową.
— Wystarczyłyby same nagłówki w gazetach, a tu jeszcze jak tylko w Białym Domu zamruga światło, Eleanor jest przekonana, że nadszedł koniec świata.
Widząc uśmiech na wargach prezydenta, uśmiechnął się także i Hoover, a Donovan cicho zachichotał.
— Proszę mi wierzyć, panie prezydencie, że nie lekceważymy możliwości, iż chodzi o niemieckich agentów — zapewnił Hoover. — Znowu przesłuchaliśmy Dascha i Burgera. Powracamy do starych wątków i sprawdzamy raz jeszcze.
— Rozumiem — przytaknął Roosevelt. — Ale musimy zrobić, Edgarze, wszystko, co jest w naszej mocy. I dlatego umówiłem się z wami obydwoma. Chciałbym, żeby tą sprawą zajęli się też ludzie Billa.
— Na moim terenie? — spytał z niedowierzaniem Hoover i spojrzał wrogo na Donovana. Po Donovanie widać było, że słyszy o tym po raz pierwszy. Albo może znakomicie potrafił ukryć fakt, iż zapoznał się z planem wczoraj czy przed tygodniem.
— Będą korzystać z twojej sieci agenturalnej, aby sprawdzić, czy nie znajdą jakichś poszlak. Chciałbym, żeby twoi podwładni nie odmawiali im żadnych informacji.
„Po moim trupie” — pomyślał ze złością Hoover, ale głośno odrzekł:
— Tak jest, panie prezydencie.
— Jak mówię, nie wolno nam niczego zaniedbać. Szczególnie teraz.
Donovan i Hoover patrzyli wyczekująco na Roosevelta.
— To już coś innego niż U–Booty szwendające się przy na’ szych brzegach. Wdarli się w głąb kraju i teraz amerykańscy obywatele zaczną się lękać, że na każdym rogu może na nich czyhać niemiecki sabotażysta. No i zaatakowali punkt mobilizacyjny!!! U nas w kraju!!! To niedopuszczalne. — Popatrzył na swoich gości. — Jakieś pytania?
— Nie, sir — odparł Donovan.
— Nie — powiedział Hoover. — I jeśli to już wszystko, jeśli pan pozwoli, prezydencie, chciałbym wracać do swoich zajęć.
— Dzięki za przyjście, Edgarze.
Hoover wstał i uścisnął rękę prezydentowi oraz dyrektorowi BSS.
— Obu panom natychmiast przekażę informacje o Dallas, jak tylko się pojawią.
— Tak, proszę — powiedział Roosevelt. — I także o wszystkich innych sprawach, o których Bill powinien wiedzieć.
Kiedy drzwi zamknęły się za Hooverem, Roosevelt zerknął na Donovana i powiedział:
— To co, teraz chyba możemy czymś się uraczyć. Na dzisiaj już dość mam pracy, muszę się trochę odprężyć.
— Zajmę się tym — powiedział Donovan i podszedł do stołu; lód w dzbanku w połowie się stopił. — Czy zadzwonić, żeby nam donieśli lodu?
— Nie, to starczy. Możemy sobie odrobinę przypomnieć czasy na Columbii, kiedy na lodzie tak bardzo nam nie zależało.
— Mówiąc szczerze, nie bardzo wiem, skąd u pana takie przekonanie, panie prezydencie, bo, o ile pamiętam, jeśli tylko pan mógł, trzymał się pan jak najdalej od uniwersytetu.
— Niech pana diabli wezmą, panie pułkowniku, skoro już mamy być na pan. Tak czy siak, poproszę podwójne martini. Wydaje się, że to właśnie pora, gdy Eleanor kontroluje żarówki w Białym Domu, więc chyba lepiej nie rzucać jej się w oczy.
Donovan nałożył lodu do dwóch szklanek, do jednej sowicie nalał martini, do drugiej — gin. Wrócił od stołu i wręczył martini Rooseveltowi.
— Za zwycięstwo — powiedział prezydent, podnosząc szklaneczkę.
— Za zwycięstwo — zawtórował mu Donovan.
Stuknęli się. Upiwszy łyk, Donovan powiedział:
— Czy tylko ja odnoszę wrażenie, że Edgar za nic nie chce przyjąć do wiadomości, że to istotnie mogą być niemieccy agenci?
— Nie, Bill, tylko czuje się nieswojo. Wie, że są gdzieś tutaj, i chce ich przyszpilić, jak każdy, a może nawet bardziej. Zanim mu się to uda, dba o swój wizerunek, jak ten prefekt policji w Casablance, zaraz, jak on się…
Roosevelt urwał, usiłując sobie przypomnieć nazwisko.
— Kapitan Renault — podrzucił Donovan. — Grał go Claude Rains.
Donovan i jego żona Ruth należeli do grona wybrańców, którzy w grudniu zostali zaproszeni do sali projekcyjnej we wschodnim skrzydle Białego Domu, aby obejrzeć nowy hit filmowy z Humphreyem Bogartem oraz Ingrid Bergman.
Było w tej wzmiance coś ironicznego, skoro akcja romansu rozgrywała się we współczesnej, rozdzieranej wojną Afryce Północnej, a łuski pocisków użytych tam przed miesiącem w ramach operacji Pochodnia jeszcze nie zdążyły ostygnąć — ostatecznie jednak musiał to także wyczuwać sam Roosevelt.
— …właśnie. I teraz kapitan Hoover oświadcza: „To dla mnie szok, prawdziwy szok, gdy słyszę, że Niemcy są tutaj”. — Na ustach prezydenta pojawił się wątły uśmiech; posmakował martini i ciągnął: — Prawdziwe szczęście, że nie złapał pierwszych lepszych podejrzanych tylko po to, by natychmiast zwołać konferencję prasową.
Donovan zachichotał, ale Roosevelt dorzucił:
— Najgorsze, że to nie film, a sytuacja wcale nie jest zabawna. — Spojrzał przeciągle na Donovana, aby podkreślić wagę słów. — To się nie może dostać do opinii publicznej. Zupełnie jakby niczego nie było.
— Czy możesz powtórzyć, Frank?
Roosevelt chwilę milczał, jakby dla zaznaczenia, że są konteksty, w których woli, by zwracać się do niego per „panie prezydencie”.
— Bill, zależy mi na tym, żeby cała uwaga Amerykanów skupiała się na Europie i Pacyfiku. Tych niemieckich agentów ma nie być.
— Rozumiem.
— Jeśli Hoover ich złapie, zadba już o to, żeby nie tylko były odpowiednie nagłówki, ale także i zdjęcie w każdej gazecie. Dlatego to musi być twoja sprawa.
— Ale kraj nie do mnie należy, więc…
— Bill — prezydent przerwał Donovanowi. — Wyraziłem się chyba jasno. Będziesz robić to, co musisz. Tylko szybko i po cichu.
Przez chwilę patrzyli sobie w oczy, potem Donovan powiedział: „Tak jest, panie prezydencie” i sięgnął po drinka, żeby pociągnąć długi łyk.
Newark, New Jersey
6 marca 1943 roku; 20:10
Kurt Bayer i Richard Koch bez kłopotów dotarli do Newark fordem rocznik 1940, którego zabrali z parkingu przed dworcem w Jacksonville.
W ciągu tygodnia przebyli samochodem ponad półtora tysiąca kilometrów, zmieniając po drodze tablice rejestracyjne, które ukradli w Karolinie Południowej i Delaware.
Auto niczym się nie wyróżniało od innych sedanów, które mijali w drodze do Nowego Jorku; z tego punktu widzenia było znacznie lepsze od jaskrawożółtego pikapa. Szczęście im sprzyjało, ale Koch czuł, że to może nie potrwać długo.
Od czasu, gdy wysadzili w powietrze elektrownię w Baltimore, na ulicach miast widzieli coraz więcej policji. Pełno było funkcjonariuszy na dworcu w Filadelfii, także w Trenton i nawet w małym Princeton. Koch podejrzewał, że mógł to być efekt jego wyobraźni, ale odnosił wrażenie, że pod każdym słupem wysokiego napięcia stoi zaparkowany wóz policyjny.
Nie inaczej było w Newark.
Pod Penn Station stało kilka wozów patrolowych; kilka zaparkowało po północnej stronie dworca autobusowego.
Coś przykuło uwagę Kocha po drugiej stronie ulicy: na ścianie budynku z brązowej cegły lśnił neon: BEFSZTYKOWY PAŁAC.
„Cholera, kawał mięsa i piwko czy dwa, to byłoby całkiem na miejscu, ale… Nie, nie tutaj, za dużo gliniarzy”.
— Najpierw pokój w hotelu, potem pozbędę się samochodu i wtedy możemy coś zjeść.
— W porządku — odrzekł Bayer.
Po drodze dokładnie rozważyli sprawę auta. Mieli jeszcze wiele zadań do wykonania, ale teraz trzeba się było trochę przyczaić, zwłaszcza po ostatnim wyczynie Grossmana i Cremera w Teksasie. Począwszy od Wilmington w stanie Delaware, wszystkie radiostacje powtarzały informacje o wybuchu na stacji w Dallas i luksusowym domu towarowym, aż wreszcie znudzeni wyłączyli radio.
Trochę czasu stracili na zatłoczonym skrzyżowaniu Market Street i Broad Street; potem minęli kilka przecznic, skręcili raz w prawo, raz w lewo i wreszcie znaleźli się na Park Place.
— Tam — powiedział Koch i palcem wskazał na końcu ulicy Robert Treat Hotel.
— Mhm.
— Wysadź mnie tutaj, a potem zaparkuj po drugiej stronie parku. Ja w tym czasie wynajmę pokój, później odnajdę ciebie i pójdziemy razem, tak że nikt z hotelu nie skojarzy nas z samochodem.
Kwadrans później Bayer i Koch z walizkami wchodzili przez frontowe drzwi hotelu.
Był znacznie lepszy od moteli, w których nocowali przez cały ostatni tydzień. W holu, gdzie sufit podtrzymywały imponujące słupy, wszędzie lśniły marmury i szkło. Poszli do wind, po drodze mijając dwie efektowne, dwudziestokilkuletnie dziewczyny, blondynkę i rudzielca, siedzące w głębokich fotelach i pogrążone w ożywionej rozmowie.
Blondynka, której krótka spódniczka odsłaniała spory kawałek uda prawej, założonej na lewą, nogi, pochwyciła spojrzenie Bayera i uśmiechnęła się. Uciekł oczyma.
Kiedy zamykały się przed nimi drzwi windy, raz jeszcze spojrzał na blondynkę. Puściła do niego oko.
Kabina ruszyła, a Bayer powiedział:
— Całkiem niezłe dziewczyny, co?
Koch wpatrzony w przeskakujące na wskaźniku cyfry odrzekł obojętnie:
— Prostytutki.
— Dziwki? — Bayer pokręcił głową z niedowierzaniem. — Niemożliwe.
— Możliwe.
— Mówisz serio?
Winda zatrzymała się na trzecim piętrze.
— Oczywiście. — Koch przyjrzał się uważnie Bayerowi. — Pamiętaj, tylko bez żadnych głupot.
Kocha nie było ponad godzinę, chociaż zapowiadał, że pozbycie się samochodu zajmie mu nie więcej niż trzydzieści minut.
Bayer wprawdzie nie denerwował się, natomiast niemal od chwili, gdy towarzysz wyszedł, zaczął mu doskwierać głód. Przekopał bagaże w nadziei, że znajdzie jakąś zapomnianą gumę do żucia, jednak na próżno.
„Właściwie lepiej zrobiłoby coś słonego. Jakieś orzeszki czy chipsy”.
Na kartce papieru leżącej na stoliku między łóżkami napisał:
R
W BARZE
KB
potem ułożył ją na środku łóżka Bayera i wyszedł.
Bar, do którego — jak przypuszczał — wchodziło się z głównego holu, był zatłoczony i pełen papierosowego dymu. Główny blat z ciemnego, lśniącego drewna liczył sobie jakieś sześć metrów długości, pod ścianami stało dziesięć stolików, kilka z nich zajętych: dwa przez szczebioczące do siebie pary, przy trzech siedzieli samotni mężczyźni.
Zobaczył trzy puste stołki na końcu baru i zajął najdalszy z nich, stwierdzając z zadowoleniem, że ma stąd widok na hol i główne wejście, najpewniej więc zobaczy powracającego Kocha i będą mogli iść razem na obiad.
Uśmiechnął się do stojących na blacie salaterek z chipsami i orzeszkami. Nabierał właśnie te ostatnie, kiedy podszedł barman: po czterdziestce, wysoki, z rzadkimi, jasnymi włosami, cienkim wąsikiem i muszką przypiętą do białej koszuli o nieco wystrzępionych rękawach. Złocista tabliczka na kieszeni marynarki informowała, że nazywa się SEAN O’NEILL.
— Dobry wieczór, czego się pan napije?
— Dobry wieczór, Sean. Wprawdzie początkowo myślałem o piwie, ale mam za sobą ciężki dzień, więc może coś mocniejszego.
— Co konkretnie?
— W każdym razie coś mocniejszego od martini.
— Gin czy wódka?
— Gin. Macie Beefeatera?
— Oczywiście.
„Kto wyczuje Niemca w kimś gustującym w ginie?” — pomyślał Bayer.
Zanim stanął przed nim drugi gin, Bayer zdążył opróżnić salaterkę z orzeszkami i był w połowie czarki z chipsami. Tymczasem Kocha ani widu, ani słychu.
— Dzięki, Sean.
— Polecam się na przyszłość, sir.
Przypomniała mu się, nieco poniewczasie, przestroga ojca, by trzymać się daleko od ginu, gdyż człowiek od niego podleje lub głupieje; ale cóż, przecież teraz już nie wyleje napitku na podłogę.
Kiedy podnosił trunek do ust, barman postawił przed nim dwie nowe pełne salaterki. Chwilę smakował w ustach gin, postawił szklaneczkę na blacie, a gdy sięgał po orzeszki, ubiegły go szczupłe, gibkie palce z długimi, czerwonymi paznokciami.
— Przepraszam — usłyszał za plecami kobiecy głos.
Odwrócił się i zobaczył ten sam uśmiech, który przesłoniły mu wcześniej zamykające się drzwi windy.
— Można się przysiąść? — spytała blondynka w wąskiej, czarnej spódnicy i nie czekając na odpowiedź, zajęła sąsiedni fotel, kładąc na blacie małą torebkę.
— Proszę — powiedział i chrząknął, lekko skonsternowany. „Nawet jeśli jest dziwką, to co z tego?” — pomyślał, patrząc, jak dziewczyna stara się przyciągnąć uwagę barmana. „A zresztą, skąd niby Koch wie? Przecież wystarczy się jej przyjrzeć, by zobaczyć, że to żadna kurwa. Za młoda”.
Odwróciła się i ich oczy się spotkały. Uśmiechnęła się jeszcze szerzej i dopiero teraz zobaczył, że dziewczyna ma małą szczelinę między dwoma górnymi zębami. Popatrzył na drugi skraj blatu, gdzie barman wdał się w rozmowę z jednym z klientów.
— Sean! — powiedział, odrobinę podnosząc głos.
Barman spojrzał, leciutko się skrzywił, ale już za chwilę układał przed dziewczyną serwetkę.
— Czego się pani napije? — spytał Bayer.
— Mary.
— Krwawa Mary?
— Nie, głuptasie — zachichotała. — Na imię mam Mary. A napiję się… napiję się… chyba tego samego — powiedziała, wskazując na kieliszek Bayera.
Sean kiwnął lekko głową.
— Beefeater raz. Zaraz podaję.
Mary popatrzyła na Bayera.
— To gin, tak?
— A co, nie lubi pani?
— Nie, nie, w porządku.
— Lepiej proszę spróbować, będzie można zamówić coś innego.
— Mogę?
— Proszę.
Podsunął jej szklaneczkę; wzięła ją, nie spuszczając z niego oczu, i upiła mały łyk, zostawiając na brzegu ślad szminki. Bayer wątpił, by stało się to przypadkiem.
— Rany! — wykrzyknęła. — Mocne!
— Coś innego?
Podniósł rękę, aby przywołać barmana, ale chwyciła go.
— Nie, niech będzie.
Zapatrzył się w jej błyszczące oczy, a kiedy zdał sobie z tego sprawę, speszony zaczął nabierać orzeszków. Zaraz musiał je przełożyć do prawej ręki, gdyż zobaczył wyciągniętą dłoń.
— Więc, ja jestem Mary, a ty…?
— Kurt. Przepraszam, zupełnie zapomniałem. Kurt.
Ciepła i miękka dłoń wysunęła się z jego ręki z lekkim ociąganiem.
Sean ustawił drinka na serwetce przed Mary. Uniosła kieliszek w kierunku Bayera.
— Za nowe znajomości.
Lekko się stuknęli.
— Za nowe znajomości — powtórzył.
Nie był pewien, czy ciepło, które poczuł, spowodował gin czy obecność Mary. Wyjęła z torebki srebrne pudełeczko, wydobyła papierosa i celowo wolnym ruchem umieściła w ustach.
Bayer rozejrzał się, z koszyka pełnego pudełek zapałek wyjął jedno i podał Mary ogień.
— Dziękuję — powiedziała i nad lewym ramieniem wypuściła dym za siebie.
Tym razem gin smakował trochę inaczej; przypomniał sobie, że to z racji szminki.
„Szminka szminką, ale gdyby jeszcze spróbować tych ust. Tylko jak zacząć?”.
Mary ułatwiła mu sytuację.
— Czy my się aby nie znamy?
— Tak, widzieliśmy się przy windach.
Uśmiechnęła się.
— Tak. Byłeś z kolegą.
Bayer machnął lekceważąco ręką.
— Tylko taki znajomy.
Jeszcze na U–Boocie uzgodnili, że będą się przedstawiać jako dwaj znajomi podróżujący do Nowego Jorku, gdyż chcą się włączyć do wojennego wysiłku, co istotnie robili, chociaż w sposób nieoczekiwany dla potencjalnych rozmówców.
— Ale i pani była z jakąś znajomą, prawda?
— Ma teraz randkę.
— O? Zmrużyła lewe oko.
— A może i my byśmy się umówili? „Ten cholerny Koch miał rację!”.
— My? — spytał, żeby zyskać na czasie.
Sączyła gin, spoglądając na niego znad brzegu kieliszka. Także Bayer sięgnął po drinka. „A co tam!”. Wzięła paczkę zapałek i napisała na niej 10/30.
— O dwunastej — powiedziała, wstała, pokazała dziesiątkę i uniosła jeden palec. — Albo… — koniec paznokcia dotknął trzydziestki — …całą noc.
„Przynajmniej nie będę się męczył z tym chrapaniem Kocha!”.
Myśląc to, ruchem palca obwiódł 30.
Mary odwróciła się z uwodzicielskim uśmiechem.
New York Bay
6 marca 1943 roku; 23:45
Francesco Nola odłożył na bok czarną lornetkę i napierając na drewniane koło sterowe, poprawił kurs „Annie”, dostosowując się do oznaczeń na wodzie. Za czarną linią na ekranie kompasu pokazała się biała cyfra 90.
Canidy orientował się, że płyną teraz cieśniną między Upper New York Bay i Lower New York Bay; wzięli kurs na wybrzeże. Za sobą mieli Staten Island, a wprost przed nimi majaczyły urządzenia portowe na południowo — zachodnim cyplu Long Island.
— Załaduję tu połów, w Montauk zaś na cztery dni zostawię „Annie” mojemu kuzynowi, potem wracam do miasta i tam możemy się spotkać.
Zredukował obroty silnika i kuter zaczął zwalniać.
— Masz mój domowy telefon, jeśli mnie nie zastaniesz, będę na targu.
— Jasne.
Przez okno sterówki zobaczył faceta, który rzucał mu cumy, a teraz szedł w kierunku dziobu. Już chciał zaoferować pomoc, ale zobaczył, że na pomoście stoi w pogotowiu jakiś mężczyzna. Na budynku za nim widniał wyblakły napis: BRKLYN LÓD I INNE. Długa zsypnia stercząca z okna na pierwszym piętrze sięgała daleko nad nabrzeże, do którego zamierzała teraz dobić „Annie”.
Canidy z uznaniem obserwował, jak Nola umiejętnie kontrując działanie silników — prawy w przód, lewy wstecz — a potem razem ustawiając je na wsteczny bieg, tak manewruje „Annie”, aby lód ze zsypni jak najłatwiej mógł dotrzeć do ładowni rybnych.
Po kilku minutach stateczek znieruchomiał przy pomoście, Nola zaś opuścił sterówkę, aby kontrolować załadunek. Z aprobatą kiwnął głową, widząc, że wszystkie trzy cumy przymocowane są do pachołków, potem odwrócił się i wyciągnął rękę do Canidy’ego.
— Na razie.
— Dziękuję — powiedział Canidy, potrząsając dłoń Noli.
— Jest na czas — rzekł ten ostatni, kiwając głową w kierunku nabrzeża.
Canidy popatrzył w tamtą stronę, nie zobaczył jednak nic szczególnego i już otwierał usta, by zadać pytanie, gdy nagle dojrzał zatrzymującą się taksówkę.
— Dla mnie?
Nola przytaknął z uśmiechem.
— Dzięki, niełatwo się pewnie stąd wydostać o tej porze.
Zbliżając się do samochodu, Canidy zorientował się, że wcale nie jest to taksówka.
Wsunął się na tylne siedzenie i szybko zamknął za sobą drzwi, rad z panującego wewnątrz ciepła.
— Świat jest mały — powiedział do siedzącego za kierownicą goryla.
Tamten nie odpowiedział, wrzucił bieg, pociągnął nosem, lekko przechylił głowę i mruknąwszy coś, opuścił szybę obok siebie, a potem po przeciwnej stronie.
„Z pewnością otworzyłby także tę obok mnie, gdyby tylko mógł tu sięgnąć” — pomyślał Canidy.
Mijała druga, kiedy samochód zatrzymał się pod numerem 2 na Lexington Avenue. Nie było widać nikogo, jeśli nie liczyć pary, która najwyraźniej po jakiejś imprezie wracała do Gramercy Park Hotel. Nikogo nie było też w holu ani w recepcji.
Wszystkie windy były na górze, nacisnął guzik, zastanawiając się jednocześnie, czy jednak schodami nie byłoby szybciej. Uznał, że na to jest zbyt zmęczony; nie żałował, bo drzwi rozsunęły się już po chwili.
W pokoju czekał na niego wyprany i wyprasowany mundur.
Wyciągnął czterdziestkę piątkę ze schowka na plecach i wsunął broń pod poduszkę.
Ściągnął z siebie cuchnące ubranie, upchał w torbie i wystawił za drzwi, a potem zadzwonił do recepcji, informując, że zostawione na korytarzu rzeczy musi mieć uprane na ósmą, a sam chce zostać zbudzony o siódmej.
„Zadzwonię od razu do Donovana. Przy odrobinie szczęścia Erik Vollmer może tu dotrzeć jutro po południu. A w każdym razie przed poniedziałkiem, kiedy mam się zobaczyć z Nolą”.
Wziął gorący prysznic, nałożył świeże bokserki i T–shirt, a następnie wśliznął się pod kołdrę.
„Ann podobałoby się to łóżko” — pomyślał, ziewając i przekręcając się na bok. „A mnie ona w tym łóżku”.
Red Rocket
Linia Rock Island, pociąg numer 507
Davis, Oklahoma
6 marca 1943 roku, 12:15
— Powinniśmy wybrać Amarillo — powiedział Grossman, umieszczając podobny do czarnego, grubego cygara przedmiot na rozkładanym stoliku. Mieli samodzielny przedział w wagonie Pullmana.
— Kuć żelazo dopóki gorące.
„Cygarem” był półkilowy ładunek wybuchowy, ciasno owinięty w czarny papier.
— Czy to na pewno dobry pomysł? — spytał niespokojnie Cremer, przypatrując się, jak jego towarzysz wyciąga drugi ładunek.
— W jadącym pociągu?
Grossman spojrzał na niego z oburzeniem.
— Dobrze wiem, co robię — odrzekł ze złością i powrócił do swego zajęcia.
Zapalnik czasowy — lont trawiony kwasem — ułożył obok ładunku i detonatora, a potem wyciągnął z torby małą, skórzaną saszetkę. Połączył wszystkie trzy elementy i ostrożnie umieścił je w pojemniku.
— Teraz mamy pół kilograma z krótkim lontem i pół z długim — powiedział z dumą.
„Ciekawe, że w ogóle zna tę różnicę”.
— Żaden nie będzie nam potrzebny przed Kansas City.
— Co innego, gdybyśmy się zdecydowali na Amarillo.
O niecałe trzydzieści kilometrów na północny wschód od Amarillo rok wcześniej otwarto fabrykę Pantex, gdzie przez dwadzieścia cztery godziny na dobę produkowano dla wojsk lądowych pociski.
Cremer pokręcił głową z niesmakiem. Grossman miał nienasycony apetyt na wysadzanie w powietrze wszystkiego, co się dało — co oczywiście było cechą przydatną w misji, jaką im zlecono — i eksplozja w fabryce amunicji bardzo poruszała jego wyobraźnię.
— Ile mam ci przypominać, że oberst Skorzeny kazał nam ograniczyć się do niewielkich celów? Tego się trzymamy i dobrze nam idzie.
Trzydziestoczteroletni Otto Skorzeny, legendarny podpułkownik nazistowski, który zdobył Krzyż Żelazny, walcząc w Leibstandarte SS z Sowietami, został przez samego Adolfa Hitlera wybrany na dowódcę niemieckich komandosów. Regularne rysy ciemnowłosego i ciemnookiego mężczyzny zakłócała blizna, od brody przez lewy policzek sięgająca aż do ucha, pamiątka po szermierczym pojedynku w Wiedniu.
Radio w przedziale nadawało stację, która na różne sposoby rozwijała temat wybuchów w Dallas, ale sygnał słabł z każdą chwilą, zanikając w potężniejących szumach.
Grossman wstał i podszedł do odbiornika.
— Ach, wysadzić fabrykę amunicji — powiedział rozmarzonym głosem. — Wyobrażasz sobie te wtórne eksplozje…?
Istotnie, efekt musiałby być gigantyczny; być może zachwiałaby się akceptacja Amerykanów dla wysiłku wojennego. Ale cel był takich rozmiarów, że lepiej było zostawić go Luftwaffe, oni zaś, dwaj mali agenci, mieli wszystkie wysiłki poświęcić nieustannemu trapieniu obywateli USA, utrwalaniu w nich stałej bojaźni i podejrzliwości.
Cremer był przekonany, że ten smukły, jaskrawoczerwony pociąg, jadący z Dallas do Kansas City przez Fort Worth i Oklahoma City, to najlepszy sposób na oderwanie się od wybuchów, rojów funkcjonariuszy policji i zyskanie czasu oraz spokoju, potrzebnych do przygotowania następnych akcji.
Podczas tygodnia spędzonego w Dallas Cremer zorientował się, że mają bardzo wiele możliwości przeniesienia się z Dallas w inne okolice USA. Rocky Mountain Rocket, pociąg numer 107–7, jechał z Kansas do Denver; Californian, pociąg numer 43 — do Los Angeles, Mid — Continent Special, pociąg numer 17 z wagonami sypialnymi — do Minneapolis i Des Moines. Wykupił zatem przedział w Red Rocket, a kiedy zobaczył go w oryginale, musiał przyznać, że broszury reklamowe nie kłamały.
Przedział miał jakieś sześć na dziewięć metrów, z czterema wygodnymi, miękkimi fotelami, które można było swobodnie przemieszczać. Kiedy odstawiło sieje na bok, ze ścian można było opuścić dwa duże łóżka. W ścianę wbudowana też była duża szafa z bardzo dużym lustrem, a tuż obok niej znajdowało się wejście do łazienki z ubikacją, zlewem i prysznicem.
Cremer przysunął fotel pod jedno z dwóch dużych okien, z którego mógł spoglądać na zachód. Krajobraz powoli się zmieniał, mniej więcej przez godzinę po wyruszeniu z Dallas za oknami ciągnęła się równina, od czasu do czasu urozmaicana kępą drzew. Teraz jednak coraz więcej było pagórków i występów skalnych; najwyraźniej wjeżdżali w teren podgórza.
Grossman kręcił potencjometrem; z wielką ochotą słuchał wszystkich informacji o Dallas. Z szumów wyskoczył znienacka wyraźnie koniec piosenki Boba Willsa i jego Texas Playboys. Cremer słyszał ich trochę w Dallas i zaczęła mu się podobać ta muzyka. Inaczej było z Grossmanem, który niezmiennie nazywał ją „gównianą”. Ku zdziwieniu Cremera nie zrobił tego teraz ani nie wyłączył radia, ale najpewniej chodziło o to, że spiker zapowiedział zaraz potem wiadomości z nowymi informacjami o wybuchach w Dallas, więc ciekawość pozwalała Grossmanowi ścierpieć nawet „westernową muzykę”.
Towarzysz Cremera wrócił do stolika i znowu zajął się materiałami wybuchowymi, podczas gdy pociąg z rytmicznym stukotem kół gnał ku Oklahoma City.
„Sądząc z tego, ile czasu i pasji temu poświęca — myślał Cremer — wszystko powinno być gotowe już w Dallas”.
Pół godziny później pociąg zaczął zwalniać. Za oknem coraz więcej było zwartej zabudowy — domów i asfaltowych szos. Zbliżali się chyba do Oklahoma City, zapowiedziami miasta były działki ze schludnymi, drewnianymi domkami, których miejsce stopniowo zaczęły zajmować jedno– i dwupiętrowe budynki.
Cremer odchylił się i w oddali zobaczył budynek dworca, wyraźnie zbyt mały na to, aby mogło to być Oklahoma City. W tej samej chwili zza drzwi dobiegł głos konduktora, który przechodząc korytarzem, obwieszczał: „Norman, Oklahoma. Nie wysiadać!”.
Cremer i Grossman wymienili spojrzenia.
— Nie podoba mi się to — mruknął ten ostatni i szybko zgarnął do torby ładunki wybuchowe, tylko jeden zostawiając na stoliku.
— Bez paniki — uspokajał Cremer. — Pewnie chodzi tylko o zabranie poczty lub coś takiego.
Zapiszczały hamulce; Cremer zobaczył na peronie dwóch mężczyzn w szarych garniturach i czarnych fedorach oraz jednego w niebieskim uniformie i kolejowej czapce.
Lokomotywa zwolniła tak bardzo, że pociąg ledwie się toczył, a kiedy pierwszy wagon zrównał się z peronem, obaj mężczyźni w garniturach zaczęli biec. Już po chwili znaleźli się za oknem — teraz widział ich i Grossman, który schował się za kotarę, a kiedy zza niej wyjrzał, zobaczył, jak mężczyźni wskakują na stopnie przy tylnych drzwiach przedostatniego i przednich ostatniego wagonu.
Cremer poczuł skurcz w żołądku.
„To nie są kolejarze” — pomyślał, a głośno powiedział:
— Właśnie wskoczyli do pociągu.
Grossman zerwał się na równe nogi, czarną saszetkę wsunął do kieszeni marynarki i podskoczył do drzwi, przywierając od nich uchem. Żadnych podejrzanych dźwięków.
Pociąg przyspieszył, za oknami znowu pokazały się przedmieścia Norman.
Cremer także wstał i kiedy w kieszeni spodni namacał walthera, poczuł, że ręce mu się pocą.
Grossman lekko uchylił drzwi, wyjrzał na korytarz, popatrzył w obie strony, a potem wyszedł i ruchem głowy poinformował Cremera, że idzie na tył wagonu. Zajął tam takie miejsce, żeby nie widział go nikt z dalszych wagonów, a potem ostrożnie zerknął w szybkę tylnych drzwi.
Zobaczył dwóch mężczyzn — jeden wysoki i gładko ogolony, drugi niski i z sumiastym wąsem — którzy szli korytarzem ostatniego wagonu, pukając do drzwi kolejnych przedziałów.
Z czwartego z nich wyszedł szczupły mężczyzna i podał wąsaczowi portfel. Ten zadał kilka pytań, jednocześnie przeglądając dokumenty. Po chwili kiwnął głową, oddał portfel i wraz z towarzyszem przeszli do następnego przedziału.
Tego Grossmanowi wystarczyło. Trzymając się ściany, wrócił do Cremera, który szybko zamknął za nim drzwi.
— Co tam widziałeś? — spytał.
— Dwóch facetów, może lokalna policja, ale raczej stanowa, czy nawet FBI, przedział po przedziale sprawdza dokumenty pasażerów.
— Nasze papiery są w porządku — rzekł spokojnie Cremer. — Mam to samo prawo jazdy jak wtedy, kiedy mieszkałem w New Jersey.
— Ja także — powiedział Grossman i szybko omiótł spojrzeniem przedział. — Ale coś mi się tu nie podoba. To nie są rutynowe działania. Na stacji w Oklahoma City pewnie czeka jeszcze więcej policji.
Nachylił się nad torbą i wyciągnął z niej czarną saszetkę.
— A ty co znowu zamierzasz zrobić? — spytał Cremer.
— Jak daleko do Oklahoma City?
Cremer wpatrując się w towarzysza, dokonał w myśli szacunków.
— Kwadrans… Może mniej.
Grossman lekko uniósł dłoń z bombą.
— Tutaj jest piętnastominutowy lont. Umieszczę ładunek w sąsiednim wagonie. Dojdą tam za jakieś dziesięć minut. My przeniesiemy się do przodu; kiedy nastąpi wybuch, pociąg stanie i wysiądziemy. Powinniśmy wtedy być już w mieście; łatwo rozpłyniemy się w tłumie.
„Może i ma rację” — myślał Cremer. „Tak, chyba tak. Jeśli ci gliniarze nie szukają nas, to po co wskakiwaliby do pociągu? W radiu nic tylko o Dallas i o Dallas. Dla Grossmana to nie lada frajda wysadzić w powietrze coś nowego”.
Sam poszedł na koniec i — jak przedtem Grossman — spojrzał przez szybę. Faceci w szarych garniturach i czarnych fedorach byli mniej więcej w połowie ostatniego wagonu.
Wrócił do przedziału.
— Nie bardzo mi się to podoba, ale… Ale chyba nie ma innego wyjścia.
— Dobra — powiedział Grossman i rozsunął zamek saszetki. — Uruchamiam lont.
Wyciągnął zapalnik, popatrzył na niego, potem przyjrzał się jeszcze dokładniej i szepnął:
— Scheisse!
— Co się stało?
— Lont…
Kilka sekund później eksplozja pierwszej półkilogramowej bomby wyrwała bok wagonu, a Grossman i Cremer nie mieli nawet czasu na zrozumienie, co znaczy oślepiająco jasny błysk. Niemal natychmiast nastąpiły dalsze eksplozje; w sumie wybuchnęło jakieś dwadzieścia kilka kilogramów materiału wybuchowego; trzy ostatnie wagony pociągu zostały zerwane z toru, a ich szczątki rozrzucone po okolicy.
Biuro Służb Strategicznych
Budynek Narodowego Instytutu Zdrowia
Waszyngton, D.C.
6 marca 1943 roku, 16:30
Kiedy prezydent Roosevelt w sierpniu 1941 roku poinformował Dzikiego Billa Donovana, jakie miejsce udało mu się znaleźć, aby jego doradca do spraw koordynacji informacji wywiadowczych mógł swobodnie funkcjonować w mieście, gdzie wszystko było drogie i gdzie nadzwyczaj trudno było o wolne lokum, Donovan był nieco skonsternowany.
„Narodowy Instytut Zdrowia?” — myślał z powątpiewaniem.
Szybko jednak okazało się, że umieszczenie Biura Koordynacji Wywiadowczej — które następnie przekształciło się w Biuro Służb Strategicznych — w nie rzucającym się w oczy budynku, mieszczącym instytucję o niewinnej nazwie, było znakomitym posunięciem.
W gabinecie dyrektora stanęły: duże, lśniące biurko, pokryta czerwoną skórą sofa oraz dwa pasujące do niej fotele. To w jednym z nich siedział teraz Donovan i oparłszy nogi na niskim stoliku ze szklanym blatem, przeglądał rozłożoną na udach grubą teczkę.
— Cóż, wydaje się, że już nam się zwróciły koszty poniesione na wyciągnięcie profesora Dyera z Niemiec — zwrócił się do swego zastępcy.
— Tak jest, sir — odrzekł komandor Peter Stuart Douglass Sr. — Lista naukowców, którzy mogliby pójść w jego ślady, jest doprawdy imponująca.
Douglass był szczupły, gibki, miał czterdzieści jeden lat, piaskowe włosy i piegowatą twarz. W marynarce był dowódcą eskadry niszczycieli, potem pracował w wywiadzie. Kiedy FDR wyznaczył Donovana na koordynatora informacji wywiadowczych, ten poprosił prezydenta, aby pomógł mu także w kompletowaniu personelu. Za sugestią Roosevelta Sekretarz Marynarki Wojennej bezterminowo odkomenderował Douglassa, aby został zastępcą Donovana.
Douglass, który nie bardzo wierzył w awans na admirała — i nawet nie był pewien, czy mu na tym zależy, szczególnie gdy żeglować miał za biurkiem w Waszyngtonie — z radością powitał pracę w Biurze Koordynacji Wywiadu, gdyż był przekonany, że dzięki temu znajdzie się w centrum bardzo ważnych wydarzeń i poczynań. — Problem tylko — ciągnął Donovan — czy uda nam się ich wydostać, zanim Niemcy zorientują się, że, po pierwsze, Dyer bynajmniej się nie zawieruszył, a jest u nas, po drugie, że są naukowcy, którzy woleliby słuchać Lesliego Grovesa niż Adolfa Hitlera.
Jeszcze przez dwoma tygodniami profesor Frederick Dyer, pięćdziesięcioletni pracownik naukowy w połatanej tweedowej marynarce, badał na marburskim uniwersytecie molekularną strukturę metali, co miało spore znaczenie dla prac nad turbinowym silnikiem samolotowym; prac, które wespół z innymi przedsięwzięciami miały zapewnić ostateczne zwycięstwo Tysiącletniej Rzeszy.
BSS — a mówiąc dokładniej Erik Vollmer jako dowódca akcji oraz Dick Canidy jako jego prowadzący — przygotowało drogę ucieczki dla Dyera i jego dwudziestodziewięcioletniej córki, ale pełna niebezpieczeństw eskapada przez okupowane Węgry omal nie zakończyła się śmiercią wszystkich.
Ostatecznie jednak — co dokonało się przed dwoma dniami — Dyer znalazł się na University of Chicago i dołączył do kilkunastoosobowego grona naukowców — obejmującego też przyjaciela z Uniwersytetu Rzymskiego, Enrico Fermiego — które pod kierownictwem generała brygady wojsk lądowych USA Lesliego Grovesa pracowało nad ściśle tajnym projektem o kryptonimie Manhattan.
Uciekając z rządzonych przez faszystów Mussoliniego Włoch, Fermi postąpił jak wielu innych naukowców, w Ameryce szukających schronienia przed faszyzmem i nazizmem. Byli między nimi Duńczyk Niels Bohr, Niemiec Albert Einstein, Węgrzy Leo Szilard, Edward Telłer, Eugene Wigner.
W ich rozmowach stałym wątkiem była coraz bardziej realna możliwość wywołania przez rozszczepienie atomu uranu reakcji łańcuchowej, co oznaczałoby wyzwolenie nieprawdopodobnej ilości energii. Teoretyczne obliczenia wskazywały, że reakcja łańcuchowa przebiegająca w czterdziestu pięciu kilogramach izotopu uranu U–235 dałaby tyle energii, co eksplozja dwudziestu tysięcy ton TNT (trinitrotoluenu, znanego też jako trotyl).
Niektórzy z naukowców powątpiewali w wykonalność takiej operacji, natomiast pośród tych, którzy uważali ją za możliwą, nie było zgody co do skutków wyzwolenia tak gigantycznej ilości energii.
Wszyscy natomiast zgadzali się, że w świecie nauki i polityki nie byli bynajmniej jedynymi, którzy rozważali realność reakcji łańcuchowej, i że trzeba się liczyć z tym, iż do wtajemniczonych należy również Adolf Hitler.
Naukowcy–emigranci — a przede wszystkim Węgrzy Szilard, Teller i Wigner, którzy z własnego doświadczenia wiedzieli, do jakich okrucieństw potrafią posunąć się naziści — uznali, że trzeba o całej sytuacji poinformować prezydenta USA.
Wspólnie ułożyli list, pod którym z datą 2 sierpnia 1939 roku podpisał się Albert Einstein, a który dostarczył Rooseveltowi jego bliski przyjaciel, ekonomista Alexander Sachs.
W liście naukowcy nakreślili możliwość zbudowania bomby uranowej, poinformowali o miejscach, gdzie znajduje się ruda bogata w rzadki izotop uranu, podkreślili ograniczoność funduszy, jakimi mogą operować akademiccy badacze. Wskazali też na to, że po zajęciu Czechosłowacji przez Niemców przerwane zostały dostawy stamtąd rud uranu, a prace nad reakcją łańcuchową prowadzone obecnie w Ameryce toczą się też w berlińskim Kaiser Wilhelm Institut, gdzie zatrudniony jest Carl von Weizsacker, syn nazistowskiego podsekretarza stanu Ernsta von Weizsackera.
FDR natychmiast zorientował się w powadze problemu. Stany Zjednoczone, nieuczestniczące w tym momencie w wojnie, i alianci musieli — po pierwsze — wyprzedzić Niemcy w pracach nad bombą atomową, starannie ukrywając fakt ich prowadzenia, po drugie — za wszelką cenę przeszkodzić wysiłkom niemieckim.
Na pierwsze wyzwanie odpowiedział generał wojsk lądowych Leslie Groves, inicjując Projekt Manhattan, który trzymany był w takiej tajemnicy, że wiedziała o nim tylko grupa osób: działający w jego ramach naukowcy, Roosevelt, Donovan, Hoover. Do grupy tej nie należał, na przykład, wiceprezydent Harry S. Truman.
Drugie wyzwanie było jednym z powodów powstania Biura Koordynowania Informacji. Pośród różnych zadań wywiadowczych, kontrwywiadowczych i sabotażowych miało się ono zająć również wyciąganiem z państw Osi ważnych naukowców, a także wskazywaniem lotnictwu bombowemu celów istotnych dla budowy bomby atomowej.
Donovan przerzucił kilka dalszych stron i znowu się zatrzymał.
— Kopalnie, huty i pracujące dla nich fabryki urządzeń w rejonie Frankfurtu.
— Kolejny miły prezent od profesora. Wiedzieliśmy o największych spośród nich, ale nie o aż tylu, no i niemal nic o ich możliwościach. A tymczasem Niemcy mogli te zakłady zaopatrywać w maszyny i urządzenia zrabowane gdzie indziej.
Donovan uniósł brwi.
— Może Doug będzie w stanie je zlikwidować przy użyciu swoich latających torped.
Komandor Douglass uśmiechnął się na wzmiankę o synu.
Peter Stuart Douglass Jr., dla odróżnienia od ojca zwany przez przyjaciół „Doug”, dwudziestosześcioletni absolwent West Point, był trzykrotnym asem lotnictwa i niedawno awansował na podpułkownika Korpusu Powietrznego Wojsk Lądowych USA.
Obecnie przebywał w Anglii i walnie uczestniczył w prowadzonym przez BSS Projekcie Afrodyta, który był próbą — jak na razie niezbyt skuteczną — przekształcenia B–17 w wypełnione torpeksem, zdalnie sterowane pociski bezzałogowe, które miały zaatakować niemieckie schrony okrętów podwodnych i inne ważne militarnie obiekty, takie jak zakłady produkujące na potrzeby wojska.
Podpułkownik Douglass uważał za potencjalnie dobry każdy pomysł, który mógł przyczynić się do ocalenia życia ludzkiego, a przemawiało za tym jego osobiste doświadczenie.
Jako dowódca 344. Grupy Bojowej 8. Floty Powietrznej USA ówczesny major Douglass stracił ponad czterdzieści procent personelu podczas nalotu na schrony niemieckich U–Bootów w St. Lazare; wtedy poprzysiągł sobie, że zrobi wszystko, aby już nigdy nie narażać życia swych podwładnych w tak okropny sposób.
Pośród lotników krążyła opowieść, że opuściwszy swój poharatany kulami P–38F, Douglass natychmiast udał się do kwatery sztabu głównego 8. Floty Powietrznej, a odszukawszy tam oficera odpowiedzialnego za przygotowanie całej akcji, jednym ciosem powalił go, silnie krwawiącego z nosa, na ziemię.
Doug był skłonny się zgodzić, że nie było to nazbyt roztropne posunięcie, ale z drugiej strony, czy naprawdę mógł inaczej postąpić on, lotnik, który sam podczas akcji zniszczył okręt podwodny, lotnik dowodzący formacją, której tylko sześćdziesiąt procent wróciło na lotnisko?
Nawet nieruchawa i rzadko popisująca się błyskotliwością biurokracja wojsk lądowych w tym przypadku nie posunęła się do ukarania lotnika, którego lockheed lightning miał na dziobie wymalowanych dziesięć „klopsików” symbolizujących zestrzelone maszyny japońskie, sześć swastyk symbolizujących zestrzelonych Niemców oraz sylwetkę okrętu podwodnego; wprost przeciwnie — awansowała go na podpułkownika.
— Doug z pewnością byłby zachwycony możliwością zbombardowania wszystkich tych miejsc — powiedział zastępca dyrektora BSS. — Jest całkiem wyraźna rywalizacja z naszymi brytyjskimi przyjaciółmi, szczególnie że w zeszłym miesiącu wysadzili w Norwegii fabrykę azotanów.
Norwegia była głównym producentem tlenku deuteru — zwanego też „ciężką wodą” — który powstawał jako produkt uboczny przy wytwarzaniu nawozów sztucznych, a stanowił jedną z dwóch substancji pozwalających, jak stwierdzili naukowcy, na kontrolę (chłodzenie) reaktorów w trakcie produkcji nuklearnej. W efekcie przygotowanej przez brytyjską Special Operations Executive operacji zniszczono w Rjukan pół tony ciężkiej wody, która miała zostać wykorzystana w nazistowskim programie nuklearnym.
— Tak była ważna dla Niemców, że teraz ją na potęgę odbudowują.
Douglass uśmiechnął się.
— No cóż, może całkiem niedługo Doug będzie miał okazję powtórzyć akcję Brytyjczyków, nawet z większym skutkiem.
— Może. Jeśli jednak Papież przyspieszy kroku, szansa przejdzie Dougowi koło nosa.
— A co ma do tego papież?
— Fermi — wyjaśnił Donovan. — Tak we Włoszech nazywano młodego Fermiego ze względu na jego przekonanie o własnej nieomylności, a chętnie tego przezwiska używa Oppenheimer.
Doktor J. Robert Oppenheimer, znakomity fizyk z University of California, kierował naukowcami wciągniętymi do Projektu Manhattan.
Douglass lekko machnął ręką.
— Ach, ten. Słyszałem ten pseudonim. A już zacząłem myśleć o Rzymie.
— Według Oppenheimera, w dyskusjach z Papieżem po pierwszej reakcji łańcuchowej, jaką udało się uruchomić w Chicago, doszli do wniosku, że właściwie można już uznać, iż bomba jest w zasięgu ręki.
Przez chwilę patrzyli sobie w oczy, potem Douglass lekko pokręcił głową.
— No, no, to jakby zupełnie zmieniało perspektywy.
— Tak, ale by zabezpieczyć tę możliwość, BSS musi zintensyfikować akcję wyłuskiwania naukowców, no i wskazywania celów bombardowania.
— Co znaczy, że Doug nie będzie się mógł uskarżać na brak zajęcia.
— Co znaczy, że nikt z nas nie będzie mógł na to narzekać.
Narodowy Instytut Zdrowia
Waszyngton, D.C.
6 marca 1943 roku, 16:55
Młoda recepcjonistka w budynku NIZ spojrzała na zmierzającego w jej kierunku energicznym, pewnym siebie krokiem dwudziestokilkuletniego, jasnowłosego i niebieskookiego młodzieńca w mundurze porucznika wojsk lądowych USA.
Porucznikowi przypatrywali się także trzej policjanci: jeden, który siedział przy stoliku na prawo od recepcjonistki i jednym uchem nasłuchiwał radia nieprzerwanie informującego o wykolejeniu pociągu w Oklahomie, oraz dwaj stojący przy windach.
— Nazywam się Vollmer — oznajmił porucznik. — Czeka na mnie komandor Douglass.
Recepcjonistka sprawdziła listę.
— Czy mogę prosić o jakiś dokument?
Vollmer podał jej legitymację wystawioną przez sztab wojsk lądowych USA, a stwierdzającą, że właścicielem jest „VOLLMER, Erik, por. piechoty Wojsk Lądowych USA”.
Recepcjonistka uważnie porównała zdjęcie z obliczem Erika, uśmiechnęła się i wręczyła mu plakietkę z napisem: GOŚĆ. Przyjął ją, odrobinę krzywiąc usta, był bowiem zdania, że powinno jakoś zostać zaznaczone, że nie jest jakimś tam sobie „gościem”, skoro jest członkiem BSS. Potem jednak zdał sobie sprawę z tego, że plakietka w niczym nie nawiązuje do BSS ani do jakiejkolwiek instytucji, i — uznawszy to za bardzo rozsądne rozwiązanie — bez żadnych ceregieli wpiął ją w klapę.
Stanął przy nich jeden z funkcjonariuszy pilnujących wind.
— Proszę zaprowadzić pana porucznika do gabinetu komandora Douglassa — poleciła recepcjonistka.
— Proszę za mną, sir — powiedział policjant.
Pojechali windą na drugie piętro i tam przemierzyli długi korytarz, na którego końcu, przed drzwiami z niewielkim napisem: DYREKTOR, kolejny policjant siedział na składanym krześle i czytał „The Washington Star”.
Obaj funkcjonariusze kiwnęli sobie głowami na przywitanie a pierwszy wprowadził Vollmera do sekretariatu, gdzie za biurkiem, na którym stał czarny telefon i tabliczka z wizytówką A. FISHBURNE, siedziała starsza, siwowłosa kobieta, dwie młodsze bardzo sprawnie rozkładały dokumenty do odpowiednich szafek, podczas gdy palce trzech innych śmigały po klawiaturach maszyn do pisania.
— Dzień dobry, poruczniku — powiedziała z uśmiechem pani Fishburne. — Pan komandor czeka na pana.
Na końcu sekretariatu znajdowało się dwoje drzwi, jedne z napisem: DYREKTOR, drugie — WICEDYREKTOR. Policjant ruszył w kierunku tych drugich, ale siwowłosa kobieta skinęła głową w kierunku pierwszych.
— U szefa.
Funkcjonariusz przytaknął, podszedł do drzwi dyrektora, zapukał, a usłyszawszy z wewnątrz: „Proszę!”, otworzył je i oznajmił:
— Dzień dobry, sir. Przyszedł porucznik Vollmer.
— Niech wejdzie.
Policjant cofnął się, gestem zaprosił Vollmera, sam zaś odwrócił się i wyszedł z sekretariatu.
Vollmer wszedł do gabinetu, w którym znajdowało się dwóch oficerów, jeden, siwowłosy, w mundurze pułkownika wojsk lądowych USA, drugi, jasnowłosy, w mundurze komandora marynarki wojennej. Siedzieli w czerwonych fotelach, przedzielonych stolikiem ze szklanym blatem i sofą obciągniętą taką samą czerwoną skórą.
Vollmer stanął na baczność i energicznie zasalutował.
— Stawiam się na rozkaz, sir.
Obaj oficerowie powstali i oddali honory.
— Bardzo się cieszę, że mogę pana poznać, poruczniku — powiedział komandor i wyciągnął rękę. — Komandor Douglass. Zdaje się, że zna pan mojego syna.
Vollmer uścisnął podaną dłoń i odrzekł:
— To dla mnie prawdziwy zaszczyt, sir. Po pierwsze — poznać pana, po drugie — przyjaźnić się z Dougiem, to znaczy pułkownikiem Douglassem.
— Miło mi to słyszeć. — Douglass cofnął się o krok. — Mam przyjemność przedstawić pana pułkownikowi Donovanowi. Panie pułkowniku, porucznik Vollmer.
Obaj podali sobie ręce; Erik zawsze lubił tak mocny uścisk dłoni jak w tym przypadku.
— Wiele o panu słyszałem, poruczniku.
— Tak, sir?
— Nie, nie, spokojnie. Same dobre rzeczy. Inaczej nie spotkalibyśmy się tutaj.
— Dziękuję, sir.
— Przejdźmy natychmiast do rzeczy, gdyż sprawa z każdą chwilą staje się coraz pilniejsza. Proszę siadać — rzekł Donovan i gestem zaprosił porucznika.
— Dziękuję. — Vollmer zajął wskazane mu miejsce na sofie.
Donovan podszedł do swego fotela i spojrzał na Douglassa.
— Nie wiem, jak porucznik Vollmer, w każdym razie jaz chęcią napiłbym się kawy.
Komandor spojrzał na Erika.
— Pan, poruczniku?
— Tak, poproszę.
Douglass podszedł do drzwi i odchylił je odrobinę, a przez szczelinę wdarł się stukot maszyn do pisania.
— Pani Fishburne, poproszę trzy kawy i może coś do przekąszenia.
Powiedziawszy to, komandor zamknął drzwi i powrócił na fotel naprzeciw dyrektora.
Donovan nachylił się w kierunku stolika, złożył ręce jak do modlitwy, czubkami palców podparł nos, złączonymi kciukami brodę i zmrużonymi oczyma wpatrzył się w Vollmera.
Pod ciężarem tego spojrzenia Erik poprawił się na sofie i wyprostował.
— O tym, co za chwilę panu powiem, poruczniku — zaczął dyrektor — wie w Biurze tylko kilka osób.
— Tak jest, sir.
— Prezydent rozkazał BSS, aby, cytuję: „szybko i bez zwracania uwagi”, koniec cytatu, położyło kres aktom sabotażu, jakie Niemcy przeprowadzają na amerykańskiej ziemi.
— Sir?
— Czy mam powtórzyć?
Vollmer zerknął na Douglassa, który siedział z beznamiętną miną a potem jego wzrok powrócił do Donovana.
— Nie, sir, tylko sądziłem, że wszelkie działania na terenie kraju może przeprowadzać tylko FBI.
— Ta zasada dalej obowiązuje i właśnie dlatego słowa te przekazuję panu w największej tajemnicy.
— Rozumiem, sir — odrzekł Vollmer po krótkiej chwili milczenia.
— Ma pan jakieś pytania?
— Tak jest, sir. Po pierwsze, dlaczego ja?
— Ponieważ pasuje pan jak ulał do tego zadania — wyjaśnił Donovan, prostując się i odchylając na oparcie fotela. — Wie pan, jak myśli szpieg, i wie pan, jak myśli Niemiec… Mówi pan biegle po niemiecku, mam rację?
— Tak jest, sir.
— Jakimi językami jeszcze pan włada?
— Trzema biegle, czterema, może pięcioma znośnie. Ponieważ mieszkałem w tak wielu miejscach, nie było to specjalnie trudne.
Dyrektor pokiwał głową.
— Właśnie, języki, zdolność dopasowania się do bardzo różnych warunków, no i zręczność, jaką wykazał pan przy przerzucie Dyerów — wszystko to predestynuje pana do tego zadania. — Donovan lekko przygryzł wargi. — Nie traci pan głowy w warunkach napięcia, a tego w tym wypadku na pewno nie zabraknie. — Zapadło milczenie; po jakimś czasie Donovan dorzucił: — Prezydent nie może dopuścić do tego, aby cokolwiek odciągało uwagę Amerykanów od wojny toczącej się poza granicami kraju.
— Rozumiem, sir. Co mam robić?
— Wszystko, co uzna pan za konieczne, poruczniku.
— Czyli…?
— Powtarzam: co uzna pan za konieczne.
Vollmer wolno pokiwał głową, a Donovan kontynuował:
— FBI dostało polecenie, aby dzielić się z nami wszystkimi swymi informacjami o eksplozjach. Brzmi nieźle, ale widzę co najmniej dwa poważne kłopoty. Po pierwsze, niezależnie od polecenia prezydenta, dyrektor Hoover z pewnością nie będzie się palił do dzielenia się informacjami, jeśli tylko będzie widział najmniejszą choćby szansę, że to FBI mogłoby schwytać niemieckich age…
— Czy mamy pewność, że to są Niemcy? — wpadł mu w słowo Vollmer.
Donovan zerknął spod oka.
— Czy pozwoli pan skończyć, poruczniku?
— Oczywiście, sir. Przepraszam.
— Co do pańskiego pytania, mamy podstawy, by przypuszczać, że nawet jeśli nie są to osoby narodowości niemieckiej, to przynajmniej działają na zlecenie Niemców. Przede wszystkim świadczą o tym ślady, jakie pozostawiają, a także zeznania świadków. Mamy tu akta…
Douglass ze słowami: „Ja podam” podszedł do dużego stołu i wziął z niego grubą teczkę
— …a w nich wszystko, co FBI uznało, że powinno nam przekazać. Najprawdopodobniej mamy do czynienia z wyszkolonymi przez Abwehrę agentami Skorzenego. Zakładam, że nie jest panu obce nazwisko oberleutnanta Skorzenego.
— Nie jest, panie dyrektorze.
Ton głosu Vollmera świadczył o tym, iż absurdalne wydało mu się samo przypuszczenie, że mógłby nie znać osoby tak sławnej jak Skorzeny.
— Tutaj dochodzimy do drugiego problemu. BSS jest zasadniczo organizacją wojskową, co znaczy, że działa na innych zasadach niż FBI. Wprawdzie dyrektor Hoover znany jest z tego, że bez specjalnych skrupułów nagina przepisy prawa do aktualnych potrzeb, jednak jeśli chodzi o biuro, w całości wszystko musi zmieścić się w dość wąskich karbach, co znacznie ogranicza jego możliwości. Mówię jasno?
— Raczej tak, sir. Trzeba zaryzykować, żeby wygrać.
— Otóż to. Prezydent zdaje sobie sprawę z tych ograniczeń i dlatego ma nadzieję, że BSS będzie mogło zaoferować coś więcej. — Na chwilę umilkł, a potem kontynuował: — Te ataki ujawniły nasze istotne słabości. Stany Zjednoczone nie potrafią skutecznie obronić swych długich granic, to po pierwsze, a po drugie, nasza infrastruktura jest właściwie bezbronna wobec akcji sabotażowych. Nie jesteśmy w stanie ochronić każdej stacji transformatorowej, każdego dworca, każdej hydroforni. Jest ich zbyt wiele, a teraz, podczas wojny, wszędzie brakuje nam ludzi.
— W tej sytuacji jeden sprytny sabotażysta może spowodować wielki zamęt — powiedział Vollmer.
— Poprawka — odezwał się Douglass. — Powoduje.
— A jeśli jest ich kilku, efekty rosną wielokrotnie.
— Kiedy ludzie dowiedzą się o dwóch, zaczną podejrzewać, że może być dwudziestu czy dwustu innych — myślał na głos Vollmer.
— Już tak jest w prasie — zauważył Douglass. — Spekulacje rosną na potęgę; jeszcze chwila, a ktoś zauważy, że kolejne eksplozje są coraz większe.
— Dać Hooverowi odpowiednio dużo czasu, a przy jego Zasadzie Kryminalistycznej FBI dopadnie tych ludzi. Tyle że my nie mamy czasu.
— A jak brzmi Hoovera Zasada Kryminalistyczna? Nigdy jej nie słyszałem.
Donovan kiwnął brodą na Douglassa.
— Hoovera Zasada Kryminalistyczna głosi — rzekł ten ostatni — że wszyscy bez wyjątku przestępcy popełniają jakiś idiotyczny czyn przed zbrodnią, podczas niej lub po niej, co zawsze pozwala ich ostatecznie schwytać.
— Nie nalegamy na to, aby upowszechniał pan tę zasadę, poruczniku — powiedział Donovan. — Chodzi przede wszystkim o to, że my nie możemy sobie pozwolić na „ostatecznie”. To musi się odbyć błyskawicznie.
— Tak jest, sir — zgodził się Vollmer. — Nie mamy czasu. Donovan pokiwał głową, zadowolony z tego, co usłyszał. Vollmer dobrze rozumiał, jak nagląca jest sprawa, a poza tym mówiąc „my”, najwyraźniej dawał do zrozumienia, że podejmuje się zadania.
Rozległo się stukanie do drzwi.
Douglass zerknął na Donovana, a kiedy ten kiwnął głową, powiedział:
— Proszę!
W progu stanęła pani Fishburne, w ręku trzymająca tacę, na której stały trzy dymiące filiżanki z kawą oraz talerz ze stertą słodkich ciasteczek.
— Przepraszam, że to tak długo trwało — powiedziała, przestawiła filiżanki i talerz na stół, a wtedy znienacka pojawiła się w jej dłoni zaklejona koperta z czerwoną pieczątką ŚCIŚLE TAJNE.
— To do pana, panie pułkowniku. Przed chwilą zjawił się tu agent FBI i chciał osobiście wręczyć panu tę kopertę. Trochę potrwało, zanim zdołałam go przekonać, że nie ma ani pana, ani komandora Douglassa i że minie kilka godzin, zanim będzie można nawiązać z którymś z panów kontakt. Trochę się wahał, ale jego rozkazy chyba nie uwzględniały długiego czekania.
Donovan z aprobatą pokiwał głową, jednocześnie otwierając kopertę.
— Jak zwykle świetnie się pani sprawiła, pani Fishburne. FBI i wszyscy jego pracownicy mają bardzo wygórowane mniemanie o sobie i godne poparcia są wszystkie, być może w rezultacie bezpłodne, próby ich zmitygowania.
— Tak, panie pułkowniku.
Zerknął znad otwartego dokumentu.
— Ale niech pani się nie dziwi, jeśli się okaże, że postanowili panią, jak to mówią: „prześwielić”.
Pani Fishburne nie wydawała się zachwycona tą perspektywą.
— Żartuję, oczywiście, jednak z drugiej strony, jeśli tylko słuszna jest Hoovera Zasada Kryminalistyczna, gdy FBI już raz zacznie panią podejrzewać, prędzej lub później musi pani wpaść. — Douglass z trudem pohamował wesołość, natomiast pani Fishburne wcale nie było do śmiechu. — Dziękuję, to już wszystko.
Pani Fishburne zamknęła za sobą drzwi.
— No cóż, jak zwykle, jedna wiadomość zła, druga dobra — powiedział Donovan i pchnął po stole dokument ku Douglassowi, a przy okazji sięgnął po filiżankę. Spojrzał na Vollmera: — Proszę się częstować.
Douglass zaczął czytać.
Federalne Biuro Śledcze
Waszyngton, DC
Zastępca Dyrektora
***ŚCIŚLE TAJNE***
07.03.1943
Do
Pułkownika Donovana
Dyrektor Hoover polecił mi przekazać Panu
w uzupełnieniu wcześniejszych informacji
o ostatnich aktach sabotażu, co następuje:
1. Według naszych agentów z Teksasu, jest
w 90 procentach pewne, że co najmniej
dwóch (2) Niemców jest odpowiedzialnych
za wybuch z 5 marca w domu handlowym
w Dallas, wskutek którego zginęły dwie (2),
a rannych zostało pięć (5) osób.
2. Według naszych agentów z Teksasu, jest
w 90 procentach pewne, że co najmniej jeden (1)
jest odpowiedzialny za wybuch z 5 marca
na stacji kolejowej w Dallas, gdzie znajdował
się też punkt mobilizacyjny. Zginęło pięciu (5)
żołnierzy, a dwudziestu (20) zostało rannych.
3. Według naszych agentów z Teksasu
i Oklahomy, jest w 70 procentach pewne,
że co najmniej jeden (1) niemiecki sabotażysta
jest odpowiedzialny za wybuch z 6 marca
w pociągu Red Rock (liczba ofiar ciągle jeszcze
nieznana).
4. Według naszych agentów z Oklahomy,
w wybuchu pociągu:
a) istnieje 50 procent pewności, że zginął
co najmniej jeden (1) niemiecki sabotażysta;
b) istnieje 100 procent pewności, że w służbie
ojczyźnie poległo dwóch agentów FBI.
W imieniu dyrektora
z wyrazami najgłębszego szacunku
Clyde
CA. Tolson
Douglass uniósł brwi, co widząc, Donovan spytał:
— Zastanawiasz się, czemu Tolson nam to przysłał, tak?
Zastępca dyrektora FBI Clyde Tolson niemal nie odstępował Hoovera na krok i w pracy, i poza nią, tak że uparcie krążyły pogłoski o ich homoseksualnym związku, chociaż Donovan, dobrze znający plotkarski Waszyngton, nie przywiązywał do nich większej wagi.
— Trochę — przyznał Douglass i nachylił się, aby podać dokument Vollmerowi. — Proszę, panie poruczniku, i moja dobra rada: trzeba czytać między wierszami.
— Tak jest, sir — odrzekł Erik i zaczął czytać.
— Prezydent wprawdzie polecił, aby BSS było na bieżąco informowane, jednak nie powiedział, że ma to robić Hoover osobiście — podrzucił Donovan.
— Tak więc korzystając z pośrednictwa Tolsona, sam Hoover nie musi zniżać się do poziomu nędznych działań operacyjnych. — Widząc spojrzenie Vollmera, Douglass dodał: — Proszę nie brać tego do siebie, poruczniku. Jeśli o nas chodzi, jesteśmy pełni szacunku i podziwu dla tych, którzy bezpośrednio realizują akcje.
Erik był pewien, że jest tak w przypadku Donovana, który podczas I wojny wykazał się wielką odwagą w polu, o czym świadczył Medal Honoru. Mniej wiedział o przeszłości Douglassa, ale, po pierwsze, nie mógł być byle kim ktoś, kogo Donovan wybrał na swego zastępcę, po drugie, śmiało można było przyjąć, że brawura, odwaga granicząca niekiedy z wariactwem Douga Douglassa przynajmniej w jakiejś części zawarta była w genach.
— Proszę się nie obawiać, nie poczułem się dotknięty.
— Chodziło mi o coś jeszcze, gdy mówiłem o czytaniu między wierszami. — Zerknął na Donovana. — Jest coś zastanawiającego w szybkości, z jaką Tolson dostarczył nam tę informację. Na ogół trzeba się z nimi trochę naużerać, aby wydobyć raport meteorologiczny.
— Otóż to. Proszę o tym pamiętać, panie poruczniku, gdy będzie pan się zapoznawał z tą teczką.
— Będę pamiętać, sir.
— Gdzie się pan zatrzyma? — spytał Douglass.
— Potrzebuję czegoś, chociaż tylko na noc, najwyżej dwie. Chcę jak najszybciej ruszyć śladem tych sukinsynów.
Douglass spojrzał na Donovana, który w milczeniu kiwnął głową.
— Mamy dobre lokum na Q Street — powiedział zastępca dyrektora. — Polecę Ellisowi, żeby wszystko przygotował. Czegokolwiek będzie pan potrzebował, proszę mu tylko wspomnieć.
Douglass i Donovan podnieśli się.
— Powodzenia — rzekł dyrektor, wyciągając dłoń.
Vollmer poderwał się i z zapałem uścisnął podaną rękę.
— Niech pan weźmie teczkę, może ciastka i… — kiwnął głową w kierunku drzwi — …zbieramy się.
Pokój 809
Robert Treat Hotel
Newark, New Jersey
7 marca 1943 roku, 01:15
Zakreśliwszy na pudełku zapałek liczbę 30 i wybrawszy w ten sposób całonocną sesję z Mary, Kurt Bayer szybko musiał załatwić kilka spraw.
Po pierwsze, zostawić informację Richardowi Kochowi.
Po drugie, skoro — jak się okazało — Mary nie mieszkała w hotelu, musiał się zorientować, czy dostanie jakiś pokój na miejscu, a jeśli nie, to poszukać czegoś w okolicy Robert Treat, najlepiej przy Park Place. Przemknęła mu wprawdzie przez głowę myśl, czy nie skorzystać z pokoju, który wynajęli obydwaj, ale skoro zdecydował się na całą noc… Niewykluczone, że musiałby dzielić wdzięki Mary z Richardem, a to zupełnie mu nie odpowiadało.
Na szczęście okazało się, że w Robert Treat jest trochę wolnych miejsc, wynajął więc pokój na ósmym piętrze, upewniwszy się, że ma ładny widok z okna, zapłacił — „Na razie”, jak podkreślił — za trzy doby i wrócił do baru z dwoma kluczami. Zamówił po jeszcze jednym podwójnym dżinie („W wysokich kieliszkach”, powiedział, „żeby nie rozlały się po drodze na górę”), podpisał rachunek wystawiony na pokój, jaki zajmowali z Kochem, i wręczył Mary jeden z kluczy, mówiąc, że zaraz do niej dołączy, musi tylko albo poinformować znajomego, że ma plany na całą noc, albo zostawić odpowiednią notatkę.
Poprzednia kartka leżała na poduszce nieruszona, zastąpił ją więc nową:
R
Umieram z głodu. Nie mogę się ciebie doczekać. Zobaczymy się rano.
Uśmiechnął się pod nosem. To prawda, że nie mógł się doczekać, ale nie o głód jedzenia chodziło.
Mary leżała już w łóżku, jednak zorientował się dopiero po chwili, gdy oczy przyzwyczaiły się do półmroku. Wszystkie lampy były pogaszone, z radia sączyła się łagodna muzyka, a jedyny blask dawały nocne światła Newark widoczne za oknami, na których Mary rozsunęła kotary.
Po chwili rozpoznał złożone na krześle ubranie, buty stojące pod łóżkiem, a także zarys ciała pod prześcieradłem.
Sam zaczął się rozbierać w takim pośpiechu, że omal się nie przewrócił, a potem jednym skokiem znalazł się w pościeli, natychmiast jednak okazało się, że co nagle, to po diable.
Zbyt był podniecony i trzeba było półgodzinnych, intensywnych zabiegów Mary, aby znowu wezbrało libido Bayera, co pozwoliło im stworzyć bestię o podwójnych plecach.
Spoceni i wyczerpani leżeli teraz na wznak, spoglądając w sufit, a muzyka z radia tłumiła odgłos ich przyspieszonych oddechów. Mary pokręciła głową.
— No, no, no. Warto było poczekać.
Chichocząc, szarpnęła włosy na piersi Bayera.
— Masz rację — powiedział.
— Słodziutki jesteś.
Odwrócił się i chwilę wpatrywał w jej twarz, gładkie włosy, lśniące w ciemności oczy.
— A ty śliczna.
Z uśmiechem znowu przewróciła się na plecy. Muzyka umilkła, spiker poinformował, że grała orkiestra Glenna Millera, a teraz pora na wiadomości.
Bayer wyciągnął rękę i poszukał innej stacji.
— Nie lubisz Millera? — spytała Mary.
— Nie, tylko dość już mam tych wszystkich ponurych wiadomości.
Mary zrobiła figlarną minę.
— To może zajmijmy się czymś mniej ponurym.
— Chętnie — powiedział i nachylił się do jej ust.
— Poza tym to podniecające, jak mówią o… eksplozjach.
Odchylił się i spojrzał na nią podejrzliwie.
— Co takiego?
— No wiesz… Boję się, ale także… Jakby to powiedzieć… Eksplozja jest…
Zabrakło jej słów. „Cholera, o co jej chodzi?”.
— Ile ty masz właściwie lat? — spytał na głos.
— Dwadzieścia dwa.
Lekko ścisnął jej prawą dłoń i szepnął do ucha:
— A ile naprawdę?
— Dwadzieścia dwa.
— Mary…
— No dobra. Dwadzieścia.
— Mary…
— W porządku. Osiemnaście. Ale czy to takie ważne? „Osiemnastoletnia kurwa?”.
— Od jak dawna to robisz?
— Co? — powiedziała, siadając na łóżku.
— No… to, co teraz.
Zapatrzyła się w okno, pociągnęła nosem i odrzuciła prześcieradło.
— E, chyba lepiej sobie pójdę.
Zaczęła wstawać, ale złapał ją za ramię i pociągnął z powrotem.
— Przepraszam, że spytałem.
Znowu pociągnęła nosem i krótko kiwnęła głową. „Trzeba to jakoś odkręcić” — pomyślał Bayer i spytał:
— A co cię tak fascynuje w eksplozjach?
— Nic.
— Przecież mówiłaś.
Odtrąciła jego rękę i usiadła.
— Dobra, mogę ci powiedzieć. — Spojrzała mu prosto w oczy. — Chodzi o tę siłę.
— Siłę?
— Jakbym potrafiła coś takiego, miałabym siłę, władzę.
— A co byś z nią zrobiła?
Także i teraz zapatrzyła się w okno. Po chwili odwróciła się do Bayera.
— Krótko się znamy, ale… lubię cię. Jesteś fajny. — Odetchnęła głęboko. — Jednak nie każdy facet jest fajny.
— Co masz na myśli?
— Miałam piętnaście lat, a mój chłopak dwadzieścia. Jego kumpel prowadził lokal w Lodi, obaj zaczęli mi opowiadać, że mogę zarobić sporo pieniędzy za sam tylko taniec. Sam taniec, tylko w ubraniu, żeby klientów trochę rozgrzać. Rozumiesz?
— Tak.
— No i z początku tak było. Rzeczywiście sporo forsy. Potem zaczęli mi dawać drinki, jeden, dwa, trzy, a Jake, mój chłopak, powiedział, że wszystko zależy ode mnie, on w każdym razie nie ma nic przeciw temu, żebym występowała topless, wszyscy wiedzą, że jestem jego dziewczyną, więc tym bardziej będą mu zazdrościć, jak zobaczą za pieniądze to, co on ma za darmo… — Spojrzała w kierunku stolika i sięgnęła po resztkę drinka. — Pieniędzy było coraz więcej, chłopy ściągały, miałam więcej i więcej numerów. Minęło jeszcze trochę czasu, skończyłam już siedemnaście lat, zaczęły się tańce prywatne i to już naprawdę była dobra forsa. Jake powiedział, że jeśli chodzi o niego, wszystko jest OK, zresztą szybko się zorientowałam, dlaczego — miał już nową laskę.
— Eeee! — Bayer skrzywił się z niesmakiem i pogładził Mary po włosach.
— No więc Jake zniknął, a wtedy Ray, ten jego kumpel z Lodi, powiedział, że jestem mu winna za te wszystkie drinki, a na dodatek nie dzieliłam się napiwkami. No ale, stwierdził, jest sposób, żeby łatwo to zwrócić.
— A to sukinsyn!
Przez chwilę milczała, potem ciągnęła:
— Najpierw nie chciałam, to mnie tak zbił, że cała byłam sina, nie mogłam pracować dobry miesiąc, a tu ten dług. Ale w końcu wyzdrowiałam…
Bayer pokiwał głową.
— Rozumiem, dlaczego pragniesz siły.
— Mhm — mruknęła, a później dodała ze sztucznym ożywieniem: — Dobrze, dość już o tym! Są przyjemniejsze tematy.
Przekręciła się i zarzuciła mu udo na brzuch. Bardzo mu ten ciężar odpowiadał. Uśmiechnął się w ciemności. „Powiedzieć jej?”.
— Potrafisz dochować sekretu?
— Jasne.
— Nikomu, ale to nikomu nie możesz tego powtórzyć.
Przytuliła się.
— A czego? — szepnęła.
— Wiem, kto to robi.
— Co?
— Wybuchy.
Głośno odetchnęła.
— Nie!? „Cholera, nie mogę!”.
— Kto?
— No…
— Naprawdę wiesz, czy… — jej palce zaczęły obmacywać jego genitalia — …czy masz po prostu za dużo tego?
Mruknął z satysfakcją.
— A co to tam się tak czarodziejsko podnosi?
Już w następnej chwili zachichotała pod jego ciężarem.
Pokój 501
Gramercy Park Hotel
2 Lexington Avenue
Nowy Jork
7 marca 1943 roku, 07:01
W jasnym świetle księżyca przemknęła Ann Chambers, a Dick Ca — nidy puścił się za nią biegiem, trawiastą dróżką wijącą się między drzewami magnolii stojącymi w pełnym rozkwicie. Miała na sobie jedwabną pidżamę, którą kupił jej w butiku na Broadwayu; górne guziki były rozpięte, a do uszu Dicka nieustannie dobiegał jej wesoły, rozbawiony śmiech.
Była to Plantacja, wielki, porośnięty lasem kawał ziemi w południowej Alabamie, jaki należał do rodziny Chambersów, a ścieżka wspinała się od asfaltowanej drugorzędnej drogi, nieopodal polowego lotniska — na którym stał dwupłatowiec Beech 17, z powodu cofnięcia górnego skrzydła w stosunku do dolnego zwany „Kulawoskrzydłym”, „Staggerwing” — a kończyła się półtora kilometra dalej, na szczycie wzgórza, gdzie stała rezydencja, jakby żywcem wyjęta z „Przeminęło z wiatrem”, zwana przez rodzinę Chatką.
Dick widział, jak roześmiana Ann ogląda się przez ramię — jej długie blond włosy zamigotały w promieniach księżyca — i podbiega do bocznego wejścia.
Chwyciła za klamkę, ale drzwi — zamknięte od środka na haczyk — nie ustępowały. Szarpała rozchichotana, haczyk nie puszczał, góra pidżamy zsunęła się z prawego ramienia.
Dick, czując, jak mu łomocze serce, był coraz bliżej, drzwi stukotały, a on…
Stłumiony męski głos:
— Mister Canidy?
Poderwał głowę i potrząsnął nią.
Stuk, stuk, stuk.
— Mister Canidy? Służba hotelowa.
Już wiedział, to nie Plantacja, to hotel Gramercy w Nowym Jorku.
— Mister Canidy?
„Niczego nie zamawiałem do pokoju”.
Szybkim ruchem wyciągnął spod poduszki czterdziestkę piątkę, wyśliznął się z łóżka i bezszelestnie przemknął do drzwi.
— Niczego nie zamawiałem — powiedział, prawym kciukiem odciągając kurek.
— Poranne śniadanie, sir.
„Ach, tak. Zamiast dzwonić, o ustalonej godzinie dostarczają do pokoju kawę, herbatę i poranną gazetę”.
Lewą dłonią przytrzymał kurek i nacisnął spust, a potem ostrożnie spuścił kurek.
— Proszę zostawić pod drzwiami.
— Jak pan sobie życzy, sir.
— Dzięki. Napiwek zostawię na tacy.
Za drzwiami rozległ się lekki brzęk porcelany, gdy taca stawała na podłodze.
Canidy przeszedł do toalety, położył pistolet na wierzchu rezerwuaru i opróżnił pęcherz.
Strząsnął ostatnie kropelki moczu, zerknął do lustra.
„Cholera, nawet we snach nie mogę się od niej wyzwolić. Ale czy w ogóle chcę?”. Potem obmył ręce i twarz.
Z drzwi łazienki zdjął biały szlafrok frotte, wsunął pistolet do prawej kieszeni, upewnił się, że nie wyleci, i podszedł do drzwi.
Gdy zaczął je otwierać, zaskoczył go opór, wychylił się przez szparę i okazało się, że na klamce wisi worek z wypranymi rzeczami, które miał na sobie podczas przejażdżki kutrem.
Otworzył drzwi na oścież, zdjął worek, położył go na kanapie i wrócił po ustawioną na podłodze tacę.
Nalewając kawę do jednej z dwóch filiżanek, ogarnął wzrokiem pierwszą stronę „The New York Times”. Największy nagłówek wolał:
U–BOOTY CORAZ BARDZIEJ AGRESYWNE
— Niech to cholera! — mruknął pod nosem.
Wziął gazetę do rąk i rozsiadł się w fotelu. Na pierwszej stronie był jeszcze duży, ilustrowany zdjęciami artykuł o sobotniej eksplozji i wykolejeniu pociągu w Oklahomie, a także informacja o nalocie na Londyn dwusilnikowych bombowców Henkel He 111. Niewielka notka o coraz większej liczbie ciężarnych amerykańskich nastolatek, a resztę strony zapełniały wiadomości — dobre wiadomości! — o sytuacji na frontach: Niemcy wycofują się z Turcji, RAF bombarduje Berlin, Australijczycy i Amerykanie spuszczają lanie Japończykom na Morzu Bismarcka.
Zaczął dokładnie czytać informacje o U–Bootach.
Zaatakowane zostały oba konwoje, które opuściły Nowy Jork w pierwszym tygodniu marca; straty: pięć okrętów transportowych — cztery ze sprzętem, jeden z żołnierzami.
— Kurwa mać!
Sięgnął po filiżankę i długo pił kawę.
Teraz przyszła pora na artykuł o Londynie; czytając go, zastanawiał się, czy właśnie w tej chwili Ann Chambers przeprowadza rozmowy z ocalonymi. Nagle zmiął gazetę z irytacją.
„A ja tutaj siedzę bezczynnie!”.
Dolał sobie kawy, rozprostował gazetę, popatrzył na zegarek: siódma dwadzieścia.
Sięgnął po słuchawkę telefonu i z pamięci wykręcił waszyngtoński numer.
— Telefonistka zero pięć, słucham — usłyszał.
— Major Canidy, czy zastałem Szefa Ellisa?
— Major Canidy? Proszę chwilę zaczekać.
Szczęk słuchawki, kolejny sygnał, wreszcie znajomy głos.
— Ellis.
— Co słychać, Szefie?
— Wczoraj słyszałem, jak boss pytał, czy udało się panu, majorze, coś załatwić i kiedy pan tu będzie. Chyba zaczyna się trochę niecierpliwić.
„Cholera!”.
— Jest może gdzieś w pobliżu?
— Niestety, nie.
— Jeśli będzie go pan widział, Szefie, zanim ja się z nim skontaktuję, proszę przekazać: „Bardzo niedługo pierwsze efekty”.
— Dobrze. Jest w domu. Ja tutaj niańczę dla komandora.
Canidy widział, że Donovan mieszka w Georgetown, tuż obok Wisconsin Avenue, to zaś, że Ellis niańczy dla komandora, oznaczało, iż Douglass zlecił mu nad kimś opiekę na Q Street.
— Chciałem spytać, czy mógłbym do tej roboty wziąć Mięśniaka. — Pseudonim „Mięśniak” nadał Vollmerowi „Aptekarz” — Canidy — a używał go chętnie, gdyż Erikowi niezbyt się on podobał. Ellis zwlekał z odpowiedzią. — Myśli pan, Szefie, że to da się zrobić?
— Raczej nie, majorze.
— Naprawdę?
— Niech go pan sam spyta.
— Ale przecież boss jest w domu, tak?
— Nie, Mię… — Ellis urwał. — Vollmera. Jest tu obok.
Canidy słyszał, że słuchawka jest przekazywana, a potem rozległ się głos Erika:
— A może by tak dać już sobie spokój z tym „Mięśniakiem”, co, przyjacielu?
— Cześć, fajnie cię usłyszeć. I daruj sobie podziękowania za to, że ocaliłem cię przed niezłym przypiekaniem dupy.
— Dobrze wiesz, że jestem ci wdzięczny — odrzekł Vollmer. — Ale bardzo ci zależy na tym, abym czasem nie zapomniał, prawda?
— Jasne. Dzięki temu mogę liczyć na to, że mi nigdy nie odmówisz.
Vollmer zaśmiał się.
— Masz na myśli coś konkretnego? W ogóle co u ciebie?
— Jestem w Nowym Jorku. Siedzę po szyję w sprawie, a chyba niedługo nawet nosa nie będę mógł wynurzyć i dlatego miałem nadzieję, że mi pomożesz.
— No widzisz i od razu jednak muszę ci odmówić. Nie ma mowy. Boss… W każdym razie jestem, powiedzmy, zajęty.
— Coś, o czym wiem?
— Jeśli, to z radia i gazet. Sprawa zupełnie nowa.
— To ty jesteś odpowiedzialny za te wszystkie ciężarne dzierlatki?
— Bardzo śmieszne, zaraz pęknę ze śmiechu. Na razie całymi godzinami przedzieram się przez raporty FBI i mogę ci powiedzieć jedno — nigdy jeszcze nie przeczytałem tak wielkiej liczby stron, na których tak niewiele byłoby informacji. No może z wyjątkiem twoich wypracowań w St. Paul’s.
— Jak myślisz, kiedy będziesz wolny?
— Na razie nie ma o czym mówić. Zaczekaj chwilę.
Vollmer musiał odstawić słuchawkę od ucha, gdyż Canidy słyszał, jak pyta o coś Ellisa, a ten coś mu odpowiada.
— Gdzie jesteś?
— W Nowym Jorku.
— To wiem. Gdzie konkretnie?
— Gramercy.
— Miły zakątek.
— Dużo miejsca. Dostałem apartament.
— Posłuchaj, czytać te papiery mogę gdziekolwiek. A w kilku przypadkach z chęcią spytałbym cię o opinię.
— Znakomicie.
— Mogę być… ja wiem… koło południa.
— Pokój pięć zero jeden.
— Pięćset jeden, jasne.
Robert Treat Hotel
Newark, New Jersey
7 marca 1943, 08:15
W holu, gdzie znajdowało się jeszcze kilkanaście osób, Robert Koch, rozparty w fotelu, palił papierosa i przeglądał „The Trenton Times”. Zerknął znad gazety w kierunku rozsuwających się drzwi windy; wyszła z niej jedna z dwóch młodych kurewek, które widzieli wczoraj. Uśmiechnął się do niej, ale jej wzrok tylko przemknął po nim. „Tak samo ubrana jak wczoraj, malutka? Zdaje się, że nie narzekasz na brak pracy”. Odprowadził ją spojrzeniem, delektując się ruchem bioder. Oderwał oczy od kolebiącej się talii, gdyż zjechała druga winda, a w jej drzwiach pojawił się Kurt Bayer. „No, skubańcu, najwyższy czas”.
Złożył gazetę, wstał i lekko kiwnąwszy głową w kierunku Bayera, poszedł do wyjścia. Na zewnątrz poczekał na towarzysza.
— Cześć — pogodnie przywitał się Bayer.
— Czytałem twoją kartkę. Gdzie się podziewałeś, do jasnej cholery?
Bayer zerknął spod oka.
— Równie dobrze ja mógłbym o to spytać ciebie.
— Przecież dobrze wiesz, musiałem pozbyć się samochodu.
— Jasne, tylko że miało to potrwać pół godziny.
— Chodź, tu za rogiem jest knajpka — powiedział Koch, a potem mruknął: — Musiałem skorzystać z dodatkowych środków ostrożności.
— Dlaczego?
— Sam przeczytaj.
Koch stuknął Bayera w pierś zwiniętą w rulon gazetą. Bayer żachnął się, potem rozwinął gazetę, obejrzał nagłówki i zatrzymał oczy na zdjęciach zdemolowanego pociągu.
— Mein Gott!!! — powiedział półgłosem.
— Właśnie. — Zatrzymali się przed wejściem do barku. — Czytaj.
Weszli do środka.
Zatłoczony lokalik pełen był zapachów kawy, tłuszczu i smażeniny. Zajęli miejsce w końcowym boksie, po chwili zjawiła się kelnerka z kawą i wodą, złożyli więc zamówienie.
Bayer odszukał w gazecie artykuł — długi, jak się okazało. Po jakiejś chwili mruknął znad tekstu:
— Piszą, że wybuch w pociągu łączy się z tymi w Dallas.
— Wiem, czytałem. Trudno, żeby tego nie połączyli. Nawet dureń doszedłby do tego wniosku. Dzień po dniu, a odległość raptem trzysta kilometrów. — Westchnął ciężko. — Co za durnie!
— Chyba przede wszystkim Grossman.
— Nieważne, który z nich, w każdym razie my musimy być tym bardziej ostrożni. Wszędzie pełno gliniarzy.
Przypłynęła kelnerka z kilkoma talerzami na wyciągniętej ręce. Przed Kochem postawiła jajka sadzone na szynce, przed Bayerem stos naleśników. Polał je sosem i zaczął jeść, czytając.
— „Władze odmawiają spekulacji na temat ewentualnego związku między tymi eksplozjami a incydentami z zeszłego tygodnia na Wschodnim Wybrzeżu” — zacytował i pokręcił głową. — Cholera, robi się gorąco. — Z ust wypadł mu kawałek zżutego naleśnika. Skrzywił się, wyrzucił go do popielniczki i wytarł stół serwetką.
— Na razie chyba nic nam nie grozi — powiedział Koch. Siedząc w holu, kątem oka śledził, czy nikt go nie obserwuje. Teraz ogarnął wzrokiem wnętrze knajpki. — Nie możemy sobie pozwolić na najmniejszy nawet błąd.
Bayer kiwnął głową. Koch w milczeniu zabrał się za jajka i szynkę, a gdy skończył, z brzękiem odłożył sztućce na talerz. Spojrzał na Bayera.
— To teraz gadaj, gdzie się zawieruszyłeś.
Bayer starannie przeżuł naleśnika, patrząc na Kocha, potem obrzucił wzrokiem lokal i znowu powrócił do towarzysza.
— Miałem randkę.
— Z tą dziwką? — spytał podejrzliwie Koch.
— Ma na imię Mary.
— Przestrzegałem cię przed wariactwami.
— Żadne wariactwo, po prostu schadzka.
— Pierwsza i ostatnia!
Koch ze złością klepnął w blat.
— A niby dlaczego? — Kiedy Koch nic nie odpowiadał, Bayer nachylił się nad stołem i z porozumiewawczym uśmiechem powiedział półgłosem: — Pewnie mógłbym cię umówić z tą rudą.
Koch zignorował propozycję, rzekł natomiast:
— Trzymamy się starego planu, ale na trzy, cztery dni musimy przywarować i zobaczyć, co teraz będą robić Cremer i Grossman, a także jak będą się zachowywać władze.
— No i dobrze — mruknął Bayer. — Ja tam nie będę się nudził.
Koch zmrużył oczy, widać było, że z trudem panuje nad sobą.
„Tak dobrze nam się układało, aż tu nagle wystarczył kawałek dupy i…”.
— Wracam do hotelu — oznajmił, wstając. — Tam porozmawiamy.
Bayer odprowadził Kocha wzrokiem.
„Przynajmniej zjem w spokoju”.
Podniósł pustą filiżankę i pokazał kelnerce, która podeszła, aby ją napełnić, zabrała nakrycie Kocha i zostawiła na blacie rachunek.
Bayer odkroił następny kawałek naleśnika i wrócił do lektury artykułu. Nie rozumiał, czemu Koch tak się denerwuje eksplozjami w Teksasie i Oklahomie. Cremer i Grossman dobrze sobie radzili, przecież wysłano ich właśnie po to, żeby siali chaos i niepokój. Dobra, nie tak wielkie eksplozje, ale efekt jest!
Lekko kręcąc głową, przewrócił stronę i zobaczył wielką reklamę mody wiosennej. Nie potrzebował bardzo wysilać wyobraźni, aby w blondynce odzianej w kusząco skrojony żakiet zobaczyć Mary. Uśmiechnął się do niej i czytał dalej.
Dziesięć minut później dopił kawę, sięgnął do prawej kieszeni spodni i poszukał zwitka banknotów, jednak znalazł tylko monety.
„Cholera, wszystko wydałem na pokój i Mary!”.
Nie musiała długo się skarżyć, żeby dał jej sporą sumkę, która miała pokryć kilka dni spędzonych razem, a którą ona miała użyć na uregulowanie części swoich długów. Chwycił rachunek i szybko przeliczył monety.
„Wystarczy, ale napiwek żałosny!”.
Ułożył pieniądze na rachunku i przemknął do wyjścia.
Koch siedział na nieposłanym łóżku, na którym rozłożył gazetę, na niej układając części czyszczonego walthera 9 mm. Na nietkniętym łóżku Bayera leżały obie torby.
— Coś planujesz? — spytał Bayer.
— Konserwacja, kolego, konserwacja, o której lepiej nie zapominać. Jak skończę, raz jeszcze omówimy akcję w Nowym Jorku.
Bayer otworzył torbę i zaczął w niej szperać. Koch oderwał wzrok od broni.
— Czegoś szukasz?
Bauer wzruszył ramieniem.
— Forsy. Ledwie mi starczyło na zapłacenie rachunku.
— Co ty wygadujesz? Dwa dni temu dałem ci trzysta dolarów!
— Tak, ale wydałem.
— Na co, do cholery?
— No wiesz, benzyna, żarcie…
„No i Mary, ale to mu się nie spodoba”.
Koch wystawił palec w oskarżycielskim geście.
— I na tę dziwkę!!!
— Już mówiłem, że nazywa się Mary! Tak, zapłaciłem jej i co z tego? Mamy przecież kupę forsy.
Koch prychnął.
— Ale nie na takie głupoty! Przypominam ci, że to ja rządzę forsą!
Bayer popatrzył na niego z wściekłością.
„Głupi palant! Muszę mieć forsę… ale nie od razu, nie teraz. Mam kilka dni, coś wymyślę”. Wyciągnął z kieszeni walthera i zauważył ruch powiek Kocha. „A co to, kolego? Nie masz do mnie zaufania? I boisz się? Interesujące”.
Wydobył magazynek, potem nabój z komory i rozłożył pistolet, żeby zabrać się do czyszczenia.
— Podaj mi olej, co?
Biblioteka publiczna
Róg Piątej Alei i 42 Ulicy
Nowy Jork
7 marca 1943 roku, 11:42
Dick Canidy stał na chodniku pod wielkim lwem wyniośle spoglądającym na Piątą Aleję i podniesioną ręką usiłował przywołać taksówkę. Wszystkie jadące na północ tylko śmigały obok niego, ale kiedy światła na 42 Ulicy zmieniły się na czerwone, jadący na północ wóz zawrócił o 180 stopni i zahamował przed Dickiem.
„Coś za dobrze idzie” — pomyślał, wsiadając.
— Gramercy Park Hotel — polecił i postawił ciężki neseser na podłodze, podczas gdy samochód ruszył w kierunku 21 Ulicy.
Dobrze mu poszło z szukaniem materiałów dotyczących Sycylii.
Po rozmowie z Vollmerem szybko ogolił się i wziął prysznic, w trakcie tego przyszła mu do głowy myśl, że warto by sprawdzić, co znajdzie się na temat Sycylii w nowojorskiej bibliotece publicznej. I trzeba powiedzieć to szczerze, że spora część tych materiałów znajdowała się teraz w neseserze Canidy’ego.
Nie przemawiała przez niego chciwość, jeśli były duplikaty, zawsze zadowalał się tylko jednym egzemplarzem, ale cóż miał począć, skoro były tylko pojedyncze egzemplarze kilkunastu książek — a pośród nich nieoceniony Michelin Guide — czy, o dziwo!, osiemnastowieczne mapy brytyjskiej admiralicji (z nadrukami: „Królewski Urząd Hydrograficzny”) pokazujące linię brzegową Włoch, Sycylii i mniejszych wysepek, rozkład portów, a także informujące o takich detalach jak jaskinie czy erozja wybrzeży.
O wiele trudniej było Dickowi umieścić to wszystko w neseserze, niż wydostać się z biblioteki, szczególnie że nie użył głównego wyjścia, a wymknął się tylnymi drzwiami i wmieszał w tłum ludzi wchodzących do Bryant Park i wychodzących z niego.
Potem zaś znalazł się pod ciężkim spojrzeniem lwa i zaczął zatrzymywać taksówki.
„Ciekawe, skąd przyjdzie uderzenie”.
Taksówka zatrzymała się pod Gramercy dziesięć minut później; Canidy, zapłaciwszy za kurs, wszedł do holu i wjechał windą na piąte piętro. W pokoju nastawił należącą do NBC, a grającą jazz stację Blue Network. Otworzył neseser i czując się trochę jak psotny uczniak z St. PauFs w Cedar Rapids, zaczął wydobywać rzeczy „pożyczone” z biblioteki.
Dwie mapy admiralicji rozłożył na sofie, książki ustawił jedną na drugiej na stoliku do kawy obok skarpet i wabika na kaczki, które kupił w sklepie Leonwood.
Posiedziawszy chwilę nad mapami, doszedł do wniosku, że znacznie lepiej rozezna się w wysepkach, jeśli sam Francesco Nola, by tak rzec, oprowadzi go po nich, tłumacząc, na co zwracać uwagę i do kogo gdzie można się zwrócić.
Potem rozsiadł się w fotelu z przewodnikiem Michelina, zanim go jednak otworzył, uznał, że nieźle będzie zadzwonić do recepcji i zamówić sandwicza z pieczoną wołowiną, którym go uraczono poprzedniego wieczoru, oraz kawę. Odpowiedziano mu, że drugie śniadanie zostanie dostarczone do pokoju 501 za pół godziny, najdalej o wpół do pierwszej.
Canidy pokręcił głową, odkładając słuchawkę.
„Ciekawe, czy to koleś z marynarki, czy też z mafii? Tak czy siak, dlaczego tyle czasu mu potrzeba, aby przekazać zamówienie do kuchni?”.
Trzy godziny później, gdy z sandwicza pozostały już tylko dość odległe wspomnienia, ktoś zapukał do drzwi.
— Kto tam? — zawołał Canidy.
— To ja — rozległ się głos Vollmera.
Z uśmiechem na twarzy Canidy podszedł do drzwi, otworzył zasuwę i przekręcił gałkę klamki.
Przed progiem stał jasnowłosy, smukły Vollmer w świetnie skrojonym ciemnym garniturze od J. Press, białej koszuli i niebiesko–srebrnym krawacie. W prawej ręce trzymał walizeczkę, w lewej — aktówkę.
Canidy cofnął się.
— Wchodź.
W pokoju Vollmer postawił bagaże na podłodze i obaj mocno się uściskali.
— Cholera — powiedział Canidy. — Nie wiem czemu, ale przypomina mi się szkoła i wizyta w gabinecie dyrektora.
Vollmer uśmiechnął się.
— Też tego nie wiem, natomiast wiem, że nadeszły czasy, gdy przełożeni żądają od nas rzeczy z gatunku tych, za które kiedyś nas karano.
Canidy wskazał najdalszy kąt pokoju.
— Kanapa się rozkłada, pościel w schowku. Jadłeś już coś?
— Ty, jak widzę, już się o siebie zatroszczyłeś — stwierdził Vollmer, ruchem brody wskazując wózek, na którym stał dzbanek po kawie i pusty talerz.
— Co powiesz na sandwicza z wołowiną? Mówię ci, pierwsza klasa. To był już mój drugi.
— Dzisiaj?
— Nie, nie, pierwszego zjadłem wczoraj na kolację.
— Tak, poproszę.
Canidy podniósł słuchawkę telefonu.
— Jakiś czas temu zamawiałem sandwicza z pieczoną wołowiną…
— Czy coś nie w porządku?
— Nie, nie, poproszę drugiego, zaraz… — zakrył dłonią mikrofon, widząc gwałtowne ruchy Vollmera, który wskazywał dzbanek — …aha, i jeszcze kawę.
Vollmer obejrzał mapy, a potem przeszedł do stolika. Canidy lekko się uśmiechnął.
— Trochę z tego powodu przypomniała mi się szkoła.
— A to?
Vollmer podniósł ze stolika wabik na kaczki. Canidy wzruszył ramieniem.
— Była wyprzedaż, więc…
Vollmer dmuchnął, ale z wabika rozległo się dość żałosne „kwa, kwa…”.
Canidy skrzywił się.
— Wydaje się, jakby sam się dopraszał, żeby go zastrzelić. Vollmer odłożył wabik i zajął się książkami. Otworzył pierwszą — Wino i róże: romantyczna podróż po Sycylii sir Jona Hedbloma — gdzie na wewnętrznej stronie okładki naklejony był kartonik długi na dwanaście, a szeroki na siedem centymetrów, z nagłówkiem: BIBLIOTEKA PUBLICZNA NOWEGO JORKU, pod którym w kolejnych rubrykach umieszczono nazwiska wypożyczających, a obok nich daty; ostatni zapisek brzmiał: Angelica Wilcom, 04 MAR 38. Na każdej z czterech pierwszych stron trzy razy umieszczono czerwoną, teraz już wyblakłą pieczątkę: WŁASNOŚĆ BIBLIOTEKI PUBLICZNEJ NOWEGO JORKU. Odwrócił okładki trzech następnych książek, wszędzie znajdując takie samo oznakowanie.
— Zdaje się, że zgubiłeś legitymację biblioteczną?
Canidy wzruszył ramionami.
— Po prostu na dłużej wypożyczyłem. Oddam jak nie będę już potrzebował.
— W każdym razie nie muszę pytać, dokąd się wybierasz.
Canidy rozłożył ręce.
— Mogę zupełnie szczerze powiedzieć, że nawet słówkiem ci o tym nie napomknąłem.
— Sycylia? Po cholerę, Dick?
— Polecenie bossa.
Vollmer wolno pokiwał głową.
— To dlatego chciałeś, żebym ci pomógł.
— Chciałem poprosić Donovana, żebyś mógł ze mną pracować.
— Może da się to zrobić, ale tylko jeśli zdążę się sprawić z tymi wybuchami abwehrowskimi… Ja albo FBI.
— Te ostatnie… Vollmer, milcząc, przytaknął.
— Hoover pewnie jest w siódmym niebie — dodał Canidy.
— Chyba zgadujesz, że nie ja z nim rozmawiałem. Wiem tyle, że Roosevelt kazał Donovanowi zakończyć sprawę szybko i cicho. Dlatego tu jestem.
— Masz jakiś trop?
— Tylko akta, które FBI nam dostarczyło, ale Donovan i Douglass radzili podchodzić do nich z dystansem, gdyż jest to dokładnie tyle, ile FBI chciało nam przekazać.
— Jasne, skoro wkraczasz na podwórko Hoovera.
— W każdym razie są tam sugestie, że z niemieckimi agentami mogą się kontaktować ludzie z nazistowskiej partii Fritza Kuhna. FBI zrobiło im przeszukanie, ale na nic nie trafiło. Tak czy siak, ja także potrząsnę tym drzewkiem i zobaczę, co z niego poleci. Dzisiaj wieczorem mam spotkanie w Upper East Side. Pamiętasz Ingrid Müller?
Canidy machnął ręką.
— A kto mógłby jej nie pamiętać?
Wysoka, opalona blondynka, miała szesnaście lat, gdy wystąpiła w 1933 w Monkeying Around, filmie, gdzie główną rolę grała matka Erika, Monica Carlisle. Wszyscy pełnokrwiści Amerykanie — a w ich liczbie, rzecz jasna, także wszyscy uczniowie szkoły St. Paul’s w Cedar Rapids w stanie Iowa — wręcz oszaleli na punkcie Ingrid. Vollmer i Canidy stawali na głowach, aby tylko załatwić jej wizytę w Iowa; między innymi słali jeden za drugim listy do matki Erika. Kiedy jednak nie było żadnej reakcji — zachowanie bardzo charakterystyczne dla oficjalnie bezdzietnej Moniki Carlisle — w końcu poddali się.
I nagle w Cedar Rapids zjawił się młody, ledwie dwudziestokilkuletni doradca prawny gwiazdy, Stanley S. Fine. Na widok jego samochodu w pierwszej chwili uznali, że pewnie został wysłany, aby im wyperswadować naprzykrzanie się artystce, ale potem zobaczyli, że razem z Fine’em przyjechała też… ni mniej, ni więcej… tak! Ingrid Müller we własnej, młodzieńczej osobie.
Okazało się, że szuka właściwego miejsca na swój następny film, który miał się rozgrywać w szkole z internatem, a mister Fine — jak oznajmiła — zasugerował, aby obejrzeć St. Paul’s. Ze szkołą mogą ją zapoznać Dick Canidy, syn dyrektora, i jego znajomy, niejaki Erik Vollmer. Sam Fine zadbał już o to, aby w trakcie dwudniowego pobytu Ingrid Müller w Cedar Rapids ani Canidy, ani Vollmer nie postawili jej w kłopotliwej sytuacji.
Krótkoterminowy efekt był taki, że obaj przyjaciele przez jakiś czas chodzili w glorii chwały, długoterminowy — że Vollmer nawiązał z panną Müller korespondencję, przy czym jego listy były bez porównania częstsze.
— Przyrzekłem, że nigdy jej nie zapomnę — powiedział Vołlmer.
— A mnie przysiągłeś, że się z nią prześpisz. Chyba się nawet założyliśmy. O co?
— Także i ja nie pamiętam, ale sprawa jeszcze nie jest rozstrzygnięta. Chyba będzie zadowolona, gdy się dowie, że chciałbym wstąpić do Amerykańskiej Partii Nazistowskiej.
— Do której, jak rozumiem, ona należy.
— Tak mi w każdym razie pisała. — Na chwilę umilkł, a potem ciągnął: — No i przypuszczam, że z radością usłyszy, iż chcę należeć do partii, gdyż jako dobry Niemiec uważam, że musimy wygrać tę wojnę. I wszystkie środki są dobre. I czy może mógłbym jakoś wspomóc tych niemieckich agentów, o których gazety piszą, jakoby tutaj, w Stanach, robili te wszystkie wybuchy.
Canidy przygryzł wargi.
— A powiesz to przed zdjęciem jej majtek czy po?
— Przed. Nie, po. Cholera, nie wiem, byle zadziałało.
— A nie zamieniłbyś się?
Vollmer uniósł brwi.
— Co ty wygadujesz, przecież nawet nie wiem, co ty masz właściwie robić.
— Prosta sprawa, już to robiłeś. Trzeba wyrwać pewnego naukowca, zanim Niemcy się do niego zabiorą.
— I wszystko?
— Jeszcze coś więcej, ale tego mam się dowiedzieć na miejscu.
— Wiesz, to ja raczej zostanę przy Ingrid i sabotażystach. — Popatrzył na mapy. — No, ale teraz już rozumiem, dlaczego okradasz bibliotekę.
— Mam się od kogo uczyć.
Vollmer spojrzał na Canidy’ego pytającym wzrokiem.
— Wszedłem w kontakt z Księciem Złodziei.
Vollmer zmarszczył brwi.
— Charlie Lucky.
Erik dalej nie rozumiał.
— Facet, którego podejrzewano o najgorsze rzeczy, ale wsadzić się go dało za niepłacenie podatków.
Oczy Vollmera gwałtownie się rozszerzyły.
— Nie mów! Mafia?
— A wszystko zaczęło się od Murraya Gurfeina, który…
— …Zatem Luciano — powiedział Vollmer — siedzi wprawdzie za kratkami, ale jako szef szefów dalej zarządza całym interesem. Dobrze zrozumiałem?
— Bardzo dobrze. Przy okazji jednak zrobił wszystko, o co go poprosiliśmy.
Vollmer pokiwał głową.
— No cóż, ludzie potrafią zrobić bardzo wiele, nawet jeśli chodzi tylko o cień nadziei na wolność. Zresztą… Czy nie o to chodzi w tej wojnie?
— Jasne. Przynajmniej niektórym. Dla innych jest to jednak przede wszystkim czas robienia interesów.
Zadzwonił telefon, Canidy podniósł słuchawkę.
— Halo? — Vollmer nachylił się nad mapami. — Cześć, Frank. Co u ciebie…? Tak, dzisiaj może być… Tak, jasne. O szóstej u Sammy’ego. Czy mogę przyjść z przyjacielem? — Zerknął na Vollmera, który kiwnął głową. — Dobrze, zatem do zobaczenia, Frank.
Canidy odłożył słuchawkę i w tej samej chwili rozległo się pukanie do drzwi.
— To pewnie twoje sandwicze — powiedział Canidy, a kiedy szedł do drzwi, usłyszał za sobą dźwięk wabika. Z ręką na klamce odwrócił się. — Coś to miało znaczyć?
— Jak zadajesz się z mafią, dobrze pamiętać, że ktoś może cię wystawiać na strzał.
Targ rybny Fulton
Nowy Jork
7 marca 1943 roku, 17:50
Taksówka wioząca Dicka Canidy’ego i Erika Vollmera — obu po cywilnemu — wykręciła na południe z Beekman Street i wolno zajechała pod targ rybny. W długim, piętrowym, otynkowanym na biało budynku znajdowało się na parterze kilkanaście oddzielnych wejść, nad którymi zawisły tabliczki: SMACZNA RYBA, SP. Z O.O.; S&R OWOCE MORZA; MANHATTAŃSKA RYBA i tak dalej.
Trwał ożywiony załadunek i rozładunek lokalnych pikapów i dalekobieżnych ciężarówek; robotnicy w ciężkich, gumowych ubiorach kursowali w obie strony z wózkami i skrzynkami.
— Jest — powiedział Canidy i wskazał napis: SAMMY. HURTOWNIA MORSKA. Ku wejściu toczył się właśnie podnośnik, który na widłowym dźwigarze wiózł wysoki na metr dwadzieścia stos skrzynek z obłożonymi lodem rybami. Taksówkarz ostro przyhamował, aby nie doszło do kolizji.
Zapłacili za kurs i weszli do środka. Canidy niósł w teczce sycylijskie mapy i książki. Vollmer skrzywił się.
— Cuchnie.
Canidy wzruszył ramieniem.
— To? Daj spokój. Na kutrze, tam dopiero śmierdzi!
Zaraz za drzwiami musieli wyminąć podnośnik, który swój ładunek umieszczał właśnie obok długiego na dziewięć metrów stołu, pokrytego płatem pogiętej, zakrwawionej blachy. Przy nim stało czterech mężczyzn z długimi, wąskimi nożami do filetowania, którzy natychmiast zaczęli wydobywać ze skrzyni zmrożone ryby i sprawnymi — jak u chirurgów — ruchami zaczęli je patroszyć. Oczyszczone kawały rybiego mięsa sunęły na drugi koniec stołu,
gdzie piąty mężczyzna ładował je na dużą, nieckowatą szalę zwisającą na łańcuchu z biegnącej pod sufitem belki, a kiedy czarna strzałka pokryła się na skali z dziesiątką, przerzucał zawartość szali do mocnego, kartonowego pudła z napisem: RYBY — PRODUKT ŁATWO PSUJĄCY SIĘ — 10 KG — SAMMY. HURTOWNIA MORSKA, N. JORK
Kartony układano jedne na drugich, a gdy nazbierało się ich odpowiednio dużo, podnośnik zabierał je i wiózł do samochodów. Na innych stołach widać było ryby w różnych stadiach przerobu: całe tusze, same łby czy oczyszczone z mięsa kręgosłupy. Co jakiś czas przesuwali się mężczyźni wiozący na wózkach stuosiemdziesięciolitrowe wanny z kałamarnicami i ośmiornicami.
Kierowca podnośnika — gruby, barczysty Włoch z czarnymi jak węgielki oczyma w ogorzałej twarzy — wrzucił wsteczny bieg, a kiedy widełki zupełnie wycofały się z otworów w skrzyniach, podniósł je na wysokość mniej więcej trzydziestu centymetrów nad podłogę, sprawnie obrócił wózkiem w miejscu, podprowadził go do wyjścia, tam zatrzymał się i zeskoczył z siedzenia.
— W czymś pomóc? — spytał, podchodząc do Canidy’ego i Vołłmera.
— Szukamy Franka Noli — wyjaśnił Dick, a gdy tamten świdrował go bacznym spojrzeniem, dorzucił: — Nazywam się Canidy. Jesteśmy umówieni.
— Chodźcie.
Poszli za Włochem na piętro. Znaczną jego część stanowiła metalowa kratownica oparta na stalowych belkach, wzdłuż lewej ściany ciągnął się wąski pas podłogi. Włoch kiwnął brodą.
— Tam na końcu.
W dalekim rogu dotarli do drzwi z napisem BIURO. Canidy zastukał, rozległy się ciężkie kroki i drzwi gwałtownie się otworzyły. W środku paliła się tylko jedna, zwisająca na drucie żarówka, ale światła wystarczyło, by zobaczyli, że mierzy w nich lufa wysokokalibrowego karabinu, zgodnie więc poderwali w górę ręce z wyprostowanymi dłońmi; Canidy poczuł, jak jego kciuk boleśnie się wygina pod ciężarem wiszącej na nim teczki.
Po drugiej stronie karabinu znajdował się kolejny włoski goryl, tym razem odrobinę mniej masywny, a odziany w ciemny, wełniany sweter i czarne, podgumowane spodnie. Canidy nie był pewien, ale miał wrażenie, że ten sam facet dzień wcześniej ładował skrzynki na ciężarówkę.
„Mógłbym spróbować odtrącić lufę, ale jeśli jest to istotnie pełny automat, wszystko może się skończyć bardzo niemiło”.
Za plecami goryla coś się poruszyło i Canidy usłyszał głos Francesca Noli:
— Mario, opuść pukawkę.
Po chwili Nola odsunął na bok goryla, poderwał lufę ku sufitowi i na odlew walnął w skroń swego ochroniarza. Canidy i Vołlmer opuścili ręce, a Dick we wzroku przyjaciela odczytał pytanie: „Mamy się zadawać z takimi facetami?”.
— Miłe powitanie — zauważył Canidy. — Nie chciałbym sprawdzać, jak jest w przypadku, kiedy się kogoś nie spodziewasz.
— Przepraszam — powiedział Nola. — Mario jest trochę bezceremonialny. No dobra, wchodźcie.
Canidy rozejrzał się po wnętrzu biura. Pod jedną ścianą stała rdzewiejąca szafa na akta, pod drugą — brudna kanapa z podartą tapicerką, a na środku pokancerowane biurko, którego przednią nogę umocniono, przybijając doń dwie deszczułki.
— To mój dobry przyjaciel, Frank — powiedział Dick, wskazując na Erika, a Nola podał mu rękę ze słowami:
— Francesco Nola.
— Miło mi, mister Nola — odrzekł Vollmer, nie wymieniając swego nazwiska.
— Mów mi Frank.
— Można spytać, skąd Mario ma tę broń? — spytał Canidy.
— Broń jak broń — odparł Nola, wzruszając ramionami.
— Ale czy mógłbym się jej przyjrzeć? — nie dawał za wygraną Canidy.
— Mario, daj no tutaj tę pukawkę.
Mario powolnym ruchem przesunął broń tak, iż lufa wskazała najpierw na Vollmera, a potem Canidy’ego, który jednak tym razem podbił jaku sufitowi, mówiąc:
— Bez urazy, Mario, ale widziałem już, jak ludzie ginęli przy takich okazjach. Z karabinami trzeba uważać.
Nola ponownie uderzył Maria w głowę, mrucząc:
— Co za dureń!
Najwyraźniej obrażony Mario podał broń Canidy’emu, a ten dokładnie ją obejrzał w mdłym świetle żarówki. Pokiwał głową.
— Tak przypuszczałem. — Spojrzał na Vollmera: — Poznajesz? Ten zmrużył oczy.
— Johnny?
— Mhm. Rkm Johnsona, przystosowany do nabojów 30–06 Springfielda. Rzadki model.
— I świetny. Na Farmie w Wirginii mieli wersję półautomatyczną; Szef mówił, że przy pełnym automacie wali na minutę czterysta pięćdziesiąt. Rzadko zawodzi, prawie się nie zacina. — W Wirginii znajdował się zwany Farmą obóz szkoleniowy BSS, na którym przyszli agenci, znający tylko swoje imiona, nigdy nazwisk, zapoznawali się ze wszystkimi możliwymi typami broni palnej, białej i materiałów wybuchowych. W efekcie nigdy nie mieli kłopotów, gdy przyszło skorzystać — na przykład — z niemieckiego mauzera lub brytyjskiego stena. „Tommym”, równie pieszczotliwym jak „Johnny” mianem, oznaczano pistolet maszynowy Thompsona. — Faktycznie nieczęsto sieje widzi.
Canidy odłączył magazynek na dwadzieścia nabojów, włożył do niego ten, który wydobył z komory i rzucił do Maria, mówiąc:
— Będę ci wdzięczny, jeśli załadujesz dopiero po naszym wyjściu, dobra? — Mario stał nachmurzony, gdyż wyraźnie nie spodobała mu się ta sugestia.
— Ma być tak, jak on mówi — odezwał się Nola, na co Mario krótko kiwnął głową, podszedł do kanapy i usiadł na niej, oparłszy kolbę między rozstawionymi stopami.
— Pytam dlatego — ciągnął Canidy — gdyż wydawało mi się, że ma je tylko piechota morska.
„No a poza tym sam bym chciał mieć jeden taki”.
— Ten pochodzi z przesyłki, która miała pójść do Holandii.
Canidy zmarszczył brwi.
— Serio? — Zerknął na Vollmera. — Słyszałem, że na górze toczyły się niezłe kłótnie, by Johnny zastąpił BAR.
Uwielbiany BAR (Browning Automatic Rifle), zaklasyfikowany jako karabin, będący jednak w istocie ręcznym karabinem maszynowym, był bronią odporną na uszkodzenia i zacięcia. Wiele osób uznawało, że żadna inna broń automatyczna nie może się z nim równać. Kiedy więc bostoński adwokat — i oficer rezerwy piechoty morskiej — Melvin Maynard Johnson Jr. skonstruował pierwszy model „Johnny’ego”, który uważał za znacznie lepszy od M1 Garanda, walka o zaakceptowanie nowej broni przez dowództwo wcale nie była łatwa, ono bowiem uważało, że nowy oręż może co najwyżej zostać trofeum w rodzaju Red Ryder BB czy proca. Johnsonowi udało się zaopatrzyć w Ml941 żołnierzy piechoty morskiej. Zwłaszcza członkowie pierwszego batalionu spadochronowego bardzo go sobie chwalili, po pierwsze z racji wagi pięciu i pół kilograma (przy dziewięciu kilogramach BAR), po drugie — z uwagi na łatwość odłączania i montowania kolby oraz lufy.
— Ludzie z piechoty morskiej po Wyspach Salomona i Guadalcanal — ciągnął Canidy — wychwalali Johnny’ego, twierdząc, że bije na głowę BAR szczególnie w dżungli, wtedy też Holendrzy zamówili partię dla swych oddziałów kolonialnych w Indiach Wschodnich.
— Ale wyspy zajęli Japończycy — dodał Vollmer.
— Tak. A ponieważ transport nie ruszył jeszcze w morze, więc został skonfiskowany. Dlatego nikt nie powinien mieć do Johnny’ego dostępu, aż tu… — Canidy rozłożył ręce. — Pewnie jacyś znajomi Skarpety pomogli?
Nola wzruszył ramionami.
— Nie bardzo mi się podoba, że taka broń trafia w ręce mafii — skonstatował Canidy.
— Co mam powiedzieć? Chyba lepiej niż w ręce Japońców? — mruknął Nola.
— Coś mi się obiło o uszy, że zniknął cały transport z jednego Liberty.
Nola znowu wzruszył ramionami.
— Ja tam nic takiego nie słyszałem, przepraszam.
„Nieźle nam się zaczyna współpraca” — pomyślał Canidy, a głośno spytał:
— Widziałeś się dzisiaj z Lanzą?
— Tak, zajrzał na targ.
— A jest jeszcze? Chętnie bym się z nim zobaczył. Nola podszedł do biurka i podniósł słuchawkę.
— Mówi Nola. Czy jest Mister Lanza? — Chwilę słuchał, a potem: — U siebie w biurze. Dziękuję. — Rozłączył się i wykręcił inny numer. — Mister Lanza? Tutaj Frank Nola… Tak jest, spakowane, załadowane i… Za trzy dni. Teraz „Annie” jest w morzu… Tak, oczywiście. Mister Lanza, jest u mnie pan Canidy. Chciałby się z panem zobaczyć… — Znowu zamilkł na chwilę. — Tak, przekażę. — Odłożył słuchawkę i spojrzał na Canidy’ego. — Powiedział, żebyś do niego wpadł. Teraz wychodzi coś zjeść, potem będzie siedział aż do północy.
— W Meyer Hotel?
— Tak, pokój dwieście jeden.
— Dobra. — Canidy przeniósł teczkę na biurko. — Na razie chciałbym skorzystać z twojej wiedzy. Przyniosłem mapy Sycylii i wysp. Zechciałbyś mnie oprowadzić?
Nola pokiwał głową.
— Można spróbować.
Canidy rozłożył mapę południowego wybrzeża Sycylii.
— Startujemy stąd, z Porto Empedocle — zaczął Nola, pukając w mapę — i przez Cieśninę Sycylijską płyniemy do Czarnej Perły, a stamtąd do Tunezji. Masz północ Afryki.
— Poczekaj — rzekł Canidy i wyciągnął z teczki Michelin Guide.
Nola znalazł odpowiednią stronę i ciągnął:
— Tu, do Nabeulu, potem wokół przylądka Bon do samego Tunisu.
Canidy wskazał wysepkę położoną bliżej Tunezji niż Sycylii.
— To jest Czarna Perła?
— Tak nazywają Pantellerię. Czarna, wulkaniczna skała, czternaście na osiem, może dziewięć kilometrów. Znana jest z kaparów, fig, soczewicy i winogron. Mam tam krewnych, nazywają się Rizzo, ale tam jest wielu Rizzów. Są tonnarotti.
Canidy spojrzał pytającym wzrokiem.
— Łowcy tuńczyków — przełożył Vollmer.
Nola przytaknął z uśmiechem.
— Tuńczyk błękitny. Podobałoby ci się. W kilka łodzi z opuszczonymi sieciami otaczają dużą rybę jak kowboje byka. Ta zaczyna się rzucać, szarpać, woda aż bulgocze.
— Dochodzą do stu osiemdziesięciu kilogramów — dorzucił Vollmer, a Nola znowu się uśmiechnął i powiedział:
— Tak, tak. A jak się dopadnie całą ławicę, dwadzieścia, trzydzieści sztuk, nazywają to mattanza. Co może także znaczyć „masakra”. Pełno krwi w wodzie.
Canidy chwilę wpatrywał się w rozradowaną twarz Noli, a potem zerknął na leżącego na pryczy Maria. „Zdaje się, że walka, krew to ich żywioł”.
— Ile jest z Porto Empedocle do Tunisu?
— Jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów. W jedną stronę.
— Jak często twoi kuzyni przemierzają tę trasę?
— Łodzie pływają każdego dnia, tyle że w różnych kierunkach, bo każdy kuter, jeśli tylko nic nie przeszkodzi, na przykład patrol, wychodzi w morze na trzy, cztery dni. Żeby łowić i sprzedawać to, co złowią.
— A jeśli nie łowią, w ile mogą zrobić te sto pięćdziesiąt kilometrów?
— Bez przystanków? W mniej niż dzień. Zależy od tego, jakie jest morze.
— Co z tymi patrolami? — spytał Vollmer.
— Najczęściej Niemcy, czasami Włosi. Zwykle nas nie zatrzymują ale bywa, że sprawdzają czy nie ma na łodzi niczego podejrzanego. Często zabierają przy tym ryby. Jak to się mówi?
— Konfiskują — podrzucił Vollmer.
— Mówią że zawsze są jakieś koszty. Jeden z rybaków, akurat żaden z Gozzich, nie chciał oddać połowu, bo zrobili mu to półtora tygodnia wcześniej, no i posiekali łódkę z karabinu. Stracił nie tylko ryby, ale i kuter; szczęście, że w ogóle uszedł z życiem.
— Ile tam macie łódek? — spytał Canidy.
— Ostatnio, to znaczy, kiedy byłem tam ostatnim razem, dziewiętnaście, z czego dziewięć mogło wypływać daleko, długie na dwanaście metrów. Pozostałe są mniejsze, sześć metrów, i całkowicie odkryte.
— Ilu ludzi załogi?
— Od dwóch do sześciu. Zależy od poru roku — w maju i czerwcu przeciągają wielkie tuńczyki — i od tego, kto jest pod ręką.
Canidy wskazał miejsce na południu Sycylii.
— Powiedzmy, że dopływam tutaj którąś z waszych łódek. Co zobaczę?
Twarz Noli rozpłynęła się w uśmiechu.
— Najpiękniejszy port na świecie. I najwspanialszych ludzi.
— A bardziej konkretnie?
— Zaraz.
Z pudła w kącie pokoju Nola wyjął dużą grubą na ponad siedem centymetrów księgę.
— Zdjęcia rodzinne — oznajmił z dumą. Na pierwszej stronie widniała czarno–biała fotografia, na której pięciu barczystych mężczyzn w czarnych garniturach i butach oraz białych koszulach siedziało sztywno wyprostowanych na krzesłach, za których oparciami stało jeszcze pięciu.
— Padrones. To oni rządzą Porto Empedocle. Sprzed pięciu lat. Niektórzy dalej tam są. — Nola wskazał dwóch ze stojących, odrobinę wyższych i szczuplejszych od reszty. — To mój ojciec, a obok jego brat, mój stryj, Ignazio. Jest w radzie miasteczka. — Palec Noli powędrował do bardzo grubego, siwego mężczyzny na środkowym krześle. — A to burmistrz, Carlo Paglia. Bardzo mądry człowiek.
„I sądząc z wyglądu, wredny” — pomyślał Canidy.
— Faszyści wsadzili burmistrza Paglię i stryja Ignazia do pudła. Paru uciekło do Tunisu, ale inni zostali.
Nola z westchnieniem przewrócił stronę.
Pokazywał zdjęcie po zdjęciu, wyjaśniając, gdzie zostało zrobione, i wskazując odpowiednie miejsce na mapie, a także wypisując nazwiska. Kilka fotografii odłożył dla Canidy’ego.
Większość była zrobiona na Sycylii, w pogodnych, radosnych czasach; pokazywały ludzi przy ich codziennych zajęciach i chwilach rozrywki, pośród przyjaciół i z rodzinami, na plażach i przy straganach na rynku, w otoczeniu mnóstwa ryb, mięsa, warzyw i owoców.
Teraz na pewno wszystko wyglądało inaczej; jedzenie było racjonowane, większość plonów i połowów trzeba było oddawać na potrzeby wojska, powszechna była niechęć do faszystów i nazistów.
Po dwóch godzinach Canidy i Vollmer mieli wrażenie, że nieźle poznali Nolę oraz jego kuzynów i w Porto Empedocle, i w Tunisie. Nola wręczył notatki i zdjęcia Canidy’emu, który podziękowawszy, schował je do teczki, a następnie spytał:
— Jak myślisz, Frank, kiedy będziesz mógł wyruszyć?
— Dokąd?
— Ze mną.
— O niczym takim nie było mowy.
— Teraz jest.
— Nie da rady.
Canidy zerknął na Vollmera, a potem znowu na Nolę.
— Dlaczego?
— Nie mogę powiedzieć. W każdym razie wystarczy, że znajdziesz tam moją rodzinę, a list wszystko załatwi. Będziesz miał wielu pomocników.
Canidy z pasją zaczął pakować z powrotem książki i mapy. „Cholera, wiedziałem, że tak łatwo wszystko nie pójdzie”.
— Gdzie się, cholera, podział ten facet, który chciał sam wydusić wszystkich Niemców?
— Stoi przed tobą — rzekł poważnie Nola.
Canidy pokręcił głową.
— Frank, potrzeba mi dużo więcej niż tylko rodzinne fotki. Chodzi o szczegółowe informacje: gdzie są rozlokowane oddziały, w jakiej sile… kto dowodzi obroną portu, kto dowodzi obroną miasta… gdzie są pola mino we na plażach i na brzegu… gdzie jeszcze mogą być pułapki minowe… Muszę znać trasy i pory przemieszczania się wojsk. Muszę…
— Będziesz miał to wszystko — zapewnił Nola.
Canidy popatrzył mu przeciągle w oczy, potem sprawdził czas i spojrzał na Vollmera.
— Czas zobaczyć się z Lanzą. Idziemy?
Vollmer przytaknął.
— Będziemy w kontakcie, Frank.
Obaj kiwnęli głowami Noli i nie spojrzawszy na Maria, wyszli.
Na zewnątrz przeszli przez South Street i skierowali się do Meyer Hotel.
— Skurwiel! — warknął pod nosem Canidy. — Nie wiem, czy bardziej jestem wściekły na to, że odmówił, czy na to, że nie spodziewałem się tu problemów.
— Ja bym się za bardzo nie przejmował. Masz na początek niezłą porcję informacji.
— Tak, tyle że każda z nich wymaga następnych i tak dalej. — Canidy gwałtownie się zatrzymał, Vollmer także przystanął i spojrzał pytająco na przyjaciela.
— Coś mi w tym śmierdzi — stwierdził Canidy.
Vollmer zaśmiał się na całe gardło.
— Coś? Tutaj wszystko śmierdzi.
— Dzięki, że tak bardzo starasz się mnie pokrzepić.
Drzwiom do pokoju 201 przydałoby się malowanie, co było obserwacją o tyle banalną, że solidny remont przydałby się całemu hotelowi.
Canidy nadal rozwścieczony odmową Noli zastukał tak mocno, że odpadło kilka strzępów łuszczącej się farby.
— Wyluzuj, Dick — mruknął Vollmer.
Drzwi otworzyły się gwałtownie i stanął w nich sam Joe Lanza, „Skarpeta”.
— Czemu tak walisz? — Spojrzał niechętnie na Vollmera. — Co to za jeden?
— Dobry przyjaciel.
Lanza zerknął w głąb korytarza.
— Nie ma co gadać w progu — powiedział i wrócił do pokoju, a Canidy i Vollmer poszli jego śladem.
Pokój był wprawdzie podniszczony, ale jasno oświetlony. Na biurku kłębiły się gazety i papiery, za nim stało krzesło, trzy inne, niedobrane, ustawiono w kątach. Jedyne — wychodzące na South Street — okno było zasłonięte brudnym prześcieradłem.
— Właśnie dowiedziałem się, że Frank Nola nie zamierza jechać ze mną.
Lanza usiadł za biurkiem, Canidy i Vollmer przyciągnęli krzesła i zajęli miejsca naprzeciw niego.
— I…?
— Spodziewałem się, że właśnie to mi pan załatwi — dotarcie na Sycylię i kontakt z miejscowymi.
— Nie podał panu żadnych nazwisk?
Canidy skrzywił się.
— Mam ich chyba więcej niż w książce telefonicznej Palermo.
— W czym więc problem? Z tą listą dostanie pan wszystko, czego będzie panu potrzeba. To mogę obiecać. Z tymi nazwiskami i z tym… — Lanza podał Canidy’emu wyjętą z wewnętrznej kieszeni kopertę — …nie będzie pan miał żadnych kłopotów.
W środku znajdowała się kartka z napisem angielskim i — chyba — sycylijskim. Canidy przeczytał pierwszy.
Marzec 1943
Posiadaczem tego listu jest Richard Canidy
Wraz z nim przekazuję Ci moje serdeczne pozdrowienia.
Ty z kolei masz posiadacza listu traktować z takim szacunkiem
i poważaniem, jak gdybym to ja osobiście stał przed Tobą.
Twoja przyjaźń z pewnością nie będzie zapomniana.
Charles Luciano
Salvatore Lucania
Data i pierwsza linia najwyraźniej zostały niedawno wypełnione.
— Zdaje się, że ma pan tego jakiś zapasik — rzekł sarkastycznie Canidy. — Wstawia się datę, nazwisko i co? Już, gotowe?
— Trzeba było to jakoś tak urządzić, kiedy nie ma bezpośredniego kontaktu z Charliem. — Ironia nie zrobiła na Lanzie żadnego wrażenia. — Z jego podpisem list będzie wszędzie honorowany.
Canidy uniósł brwi.
— To się dopiero okaże. Ale są jeszcze inne przyczyny, dla których chcę, aby Nola jechał ze mną.
— Charlie Lucky kazał dać panu wszystko, czego będzie pan chciał. I tak robimy, ale Nola nie może jechać z panem.
Canidy znowu uniósł brwi.
— Wszystko?
Lanza westchnął.
— Wszystko… oprócz Noli.
— No więc chciałbym taki rkm Johnsona, jaki Nola dostał od pana.
Lanza popatrzył przeciągle Canidy’emu w oczy, a potem lekko wzruszył ramionami.
„Bingo!” — pomyślał Canidy. „Robota Lanzy. Ciekawe, czemu mnie to nie dziwi?”.
— To powiedzmy: dwa — rzekł Canidy i zerknął spod oka na Vollmera. — Każdemu z nas przyda się jeden, oczywiście z zapasem amunicji.
Lanza zastanawiał się dłuższą chwilę i kiwnął głową.
— Co jeszcze?
— A ile ich pan ma?
Wydawało się, że Lanza ogłuchł.
— To przynajmniej, skąd je pan ma?
Lanza konsekwentnie milczał.
— No cóż, w tej sytuacji będę musiał dać cynk piechocie morskiej i chyba trochę się panu, że tak powiem, zagotuje koło dupy.
Lanza zmrużył oczy i po jakiejś półminucie sięgnął po telefon.
— Tutaj Joe. Zapakuj dwa z tych nowych patyków do pudła i wsadź je do bagażnika samochodu… Tak, tych nowych. O nic nie pytaj, tylko zrób, co mówię. Dwa komplety… Tak, takie komplety. Wiesz, o co mi chodzi. — Odłożył słuchawkę i popatrzył na Canidy’ego. — Ja bym specjalnie nie nagłaśniał sprawy. Rzecz ma się tak, co może pan sam sprawdzić, że to wojskowy zamówił podciągnięcie karabinów ze stojącego tam — wskazujący palec Lanzy wymierzył w zasłonięte prześcieradłem okno — Liberty. Więc to pańscy kolesie. Teraz załatwiamy pańskie sprawy, pan o coś prosi, my to robimy. Trochę luzu.
— To były te przeznaczone dla Holendrów?
Lanza uśmiechnął się lekko.
— Sam pan wie, więc o co chodzi?
— Bo z tego wcale jeszcze nie wynika, dlaczego wy je macie.
Lanza wzruszył ramieniem.
— Mała cząstka transportu zawieruszyła się na drodze między statkiem a magazynem. Ktoś je znalazł.
— Ale nie zwrócił?
Lanza znowu się uśmiechnął, jednak w głosie nie było rozbawienia.
— Świat jest, jaki jest. A poza tym, co to ma za znaczenie? Sto skrzynek gdzieś by stało i tylko się kurzyło, a stoi dziewięćdziesiąt dziewięć czy dziewięćdziesiąt osiem. Czy ile tam… — Zawiesił głos i ciągnął z naciskiem: — A teraz pan chce dwa dla siebie. A gdyby leżały w tych skrzyniach i rdzewiały, nic by pan o nich nie wiedział, co dopiero mówić o dostaniu.
„Cholera, ma rację” — pomyślał Canidy. Popatrzył na biurko, na gazety, potem na Vollmera. „A zresztą, co mam do stracenia. Cały ten taniec z diabłem to jedno wariactwo”. Sięgnął po leżący na wierzchu numer „New York Word–Telegram & Sun” z nagłówkiem KOLEJNE EKSPLOZJE I CORAZ WIĘCEJ PYTAŃ.
— To może o czymś innym. Wiecie coś o tym?
— Niewiele. Pewnie mniej niż wy.
Przez chwilę spoglądali sobie w oczy.
— W każdym razie to nikt z naszych, jeśli o to panu chodzi.
— A mógłby się pan rozpytać? — wtrącił się Vollmer.
Lanza przytaknął.
— Nadstawię uszu. Coś jeszcze?
— W tej chwili to wszystko.
Lanza powstał.
— W takim razie was odprowadzę.
Wyszli z biura, poszli na tył hotelu i po drewnianych schodach wyszli na ciemny zaułek, gdzie w mroku jaśniała żółta taksówka. Kiedy podeszli, Canidy rozpoznał masywną sylwetkę goryla opartego o samochód.
— Masz patyki? — spytał go Lanza.
— W bagażniku.
— Fajnie. Teraz są ich. Zawieź ich, gdzie będą chcieli.
Tamten bez słowa siadł za kierownicą i zatrzasnął za sobą drzwiczki.
Canidy odwrócił się, aby podziękować Lanzie, ale mężczyzna zniknął już w hotelu.
Canidy i Vollmer zajęli miejsca z tyłu.
— Gramercy — powiedział Canidy. — Na pewno znasz drogę.
Gramercy Park Hotel
2 Lexington Avenue
Nowy Jork
7 marca 1943 roku, 22:10
Kiedy goryl uniósł klapę bagażnika, w środku ukazały się trzy paczki, każda owinięta w gruby, brązowy papier używany do pakowania ryb. Dwie mniejsze miały dwadzieścia na dwadzieścia pięć centymetrów, większa była płaska i prostokątna, długa na sześćdziesiąt centymetrów, szeroka na trzydzieści i wysoka na czterdzieści pięć.
Vollmer sięgnął po jeden z małych pakunków i aż stęknął.
— Cholera, jakie to ciężkie!
— Puszka z nabojami trzydzieści zero sześć — usłyszał za sobą głos Canidy’ego.
Vollmer wziął większy pakunek.
— Lepiej.
— Jakieś dziesięć kilogramów?
— Powiedzmy.
— To będą patyki. — Canidy uniósł w górę teczkę. — Mam wolną tylko jedną rękę, więc ja wezmę te cacuszka, a ty obie puszki.
— Jasne. Serdeczne dzięki, przyjacielu.
Duży pakunek Canidy umieścił w salonie na stoliku do kawy. Chwilę później wszedł z korytarza Vollmer, lekko się uginając pod ciężarem dwóch puszek z amunicją 30–06.
Zamknął obcasem drzwi, z głośnym stukotem postawił ciężar na podłodze i zaczął zrywać brązowy papier.
— Idę się odlać — powiedział Canidy.
Każda z brązowych puszek, opatrzona na boku żółtym napisem, miała na wierzchu rączkę, teraz płasko przylegającą do pokrywy. Vollmer pokręcił głową.
— Przecież mogłem to nieść za uchwyty, byłoby znacznie łatwiej — krzyknął w kierunku łazienki.
— Jasne — odrzekł przez zamknięte drzwi Canidy. — Żeby każdy wiedział, że to puszki z amunicją.
Kiedy wrócił kilka minut później, Vollmer trzymał w ręku kartonowy pojemnik z erkaemem i zaglądał do środka.
— Cholera! — zaklął Erik. — Oryginalne opakowanie.
Canidy także zajrzał do środka.
— Jak ja nienawidzę cosmoline! — jęknął.
Chroniący przed rdzą środek powlekający metalowe i drewniane części karabinu przypominał wazelinę, był jednak bardziej gęsty, smrodliwy i znacznie trudniejszy do usunięcia, a na dodatek miał bardzo nieprzyjemną tendencję, by zwłaszcza w wysokiej temperaturze wyciekać z każdej szczeliny broni — przede wszystkim w kolbie — na twarz strzelca, który, jak nietrudno zgadnąć, szczerze tego nie znosił.
— Jak to usuniemy?
— Jak? Normalnie. Narobimy bałaganu. I miejmy nadzieję, że większości się pozbędziemy.
Jakieś czterdzieści minut później podłogę zaściełały ubabrane smarem ręczniki hotelowe, ale erkaemy właściwie lśniły.
— Wiedziałem — stwierdził z obrzydzeniem w głosie Vollmer.
— Co wiedziałeś?
— Spójrz tylko na mnie! Cały w tym cholernym cosmoline. Muszę wziąć solidny prysznic, zanim spotkam się z Ingrid.
— Prysznic? Jasne. Ciekawe, czym się wytrzesz?
Vollmer wykrzywił się złośliwie do Canidy’ego.
— Posłuchaj, może lepiej ja pójdę? — zaproponował Canidy. — Na pewno szybciej ją przekonam.
— Wolałbym już pójść tak jak jestem.
Canidy z uśmiechem pokręcił głową i ruszył do drzwi.
— Zaraz wracam — powiedział.
W łazience Vollmer wyregulował wodę, aby była jak najgorętsza. Szorstką gąbką zaczął szorować dłonie i ramiona. Po kilku minutach rozległo się pukanie.
— Cholera jasna!
Poszedł do drzwi, otrząsając ręce.
— Kto tam?
— Obsługa hotelowa.
Przekręcił klamkę, klnąc przy okazji, gdyż Canidy, wychodząc, posmarował ją cosmoline.
Przed progiem stał uśmiechnięty od ucha do ucha Canidy z naręczem pięciu ręczników kąpielowych.
— Mała konfiskata — powiedział, wszedł i rzucił ręczniki na fotel.
Vollmer wyciągnął jeden ze środkowych, którego nie dotykały dłonie Canidy’ego.
— Dziękuję w imieniu Ingrid.
— Bez trudu mogę sobie wyobrazić kilka sposobów, w jakich mogłaby to wyrazić osobiście.
— Nie wątpię.
Vollmer wrócił z ręcznikiem do łazienki i odkręcił prysznic.
Canidy otworzył jedną z puszek, nabrał garść lśniących pocisków i zaczął załadowywać jeden z sześciu magazynków, które dołączono do każdego z karabinów.
Stanąwszy w progu, Vollmer miał już na sobie spodnie oraz białą koszulę i tylko zaciągał węzeł krawata. Zobaczył, że Canidy kolejnym z ręczników wyciera z Johnny’ego resztki cosmoline, które znowu się pojawiły. Obok puszek z amunicją leżały w rządku załadowane magazynki.
— Naprawdę dobra rzecz — pochwalił Canidy. — Byle tylko nie trzeba było siedzieć z nią kilka godzin na słońcu.
— Wygląda nieźle.
— Chcesz wziąć ze sobą?
Vollmer zastanowił się chwilę i rzekł:
— Dzięki, ale to chyba przesada. Tu mam czterdziestkę piątkę… — Klepnął się w plecy na wysokości pasa. — A tu… — dotknął lewego przedramienia — …malutkiego fairbairna.
W rękawie koszuli, w skórzanej pochwie znajdował się nóż o cienkim ostrzu, którego Vollmer używał wtedy, gdy walczyć trzeba było bez hałasu. Jeśli kwestia ciszy nie była istotna, podzielał zdanie Canidy’ego, że gdy się jest już na tyle blisko przeciwnika, by wrazić mu w mózg ostrze noża, równie dobrze można to uczynić pociskiem.
Nóż obosieczny, świetnie się sprawdzający w walkach ulicznych, stworzył w latach czterdziestych Anglik William Ewart Fairbairn, kierujący wówczas policją w Szanghaju. Potem na Fannie w Wirginii uczył agentów BSS, jak używać noża, dwudziestki dwójki z tłumikiem, a także innych broni i technik walki. „Regularnej” wersji fairbairna używali wszyscy brytyjscy komandosi, którzy pochwę umieszczali w bucie lub w nogawce.
Swoją miniaturową wersję Vollmer kupił od brytyjskiego sierżanta; klinga miała piętnaście centymetrów długości, a rękojeść nie wystawała z dłoni. Pochwę mocował do spodu przegubu, ostrze końcem dotykało więc łokcia. Canidy wiedział, że Erik w Niemczech, dokąd się udał, aby pomóc w przerzucie profesora Dyera i jego córki, Giselle, kilkakrotnie skutecznie użył noża, uśmiercając oficerów SS, którzy mieli nieszczęście stanąć mu na drodze.
— Masz rację, to powinno ci wystarczyć, gdyby odrzuciła twoje awanse.
— Czemu miałaby odrzucić? — spytał Vollmar i włożył marynarkę.
— Zmieńmy temat. Przez czas, jak się kąpałeś, zajmowałem się nie tylko bronią.
— Nooo?
— Nie, żebym miał jakieś zastrzeżenia do ciebie jako współlokatora, ale może mnie nie być tutaj, gdy wrócisz. Najpewniej mnie nie będzie.
— A czemu?
— Uznałem, że mam dość informacji, by zacząć. Czas upływa. Zabieram mego nowego przyjaciela, Johnny’ego, i do roboty. Chyba że mógłbym ci się jeszcze do czegoś przydać.
Vollmar zamyślił się głęboko, a potem pokręcił głową.
— Mnie nie, Dick. Ale chciałbym jechać z tobą.
— Zrób swoje i kto wie.
Vollmer pokiwał głową.
— Zapłacę za pokój, a ty tylko powiedz w recepcji, jak będziesz się wynosił na dobre — dodał Canidy.
— Dzięki, Dick.
Przez chwilę patrzyli sobie w oczy, potem mocno się uścisnęli. Następnie Canidy krótko tylko kiwnął głową, niezbyt pewien swego głosu, Vollmer wziął płaszcz i bez słowa wyszedł.
Nowy Jork
8 marca 1943 roku, 00:15
O północy ulice były niemal puste, taksówka mknęła więc Drugą Aleją, trochę nawet za szybko dla Vollmera, który nie chciał dotrzeć na miejsce zbyt wcześnie. Przed spotkaniem z Ingrid Müller chciał trochę się przejść w nocnym chłodzie, a także rzucić okiem na Yorkville.
Taksówkarzowi kazał się zatrzymać na rogu Drugiej Alei i 8 Ulicy, a zatem na południowym skraju Yorkville.
Ta część Manhattanu, znana z tego, że rezydenci mieli niemieckie korzenie i pełno tu było sklepów i lokali przypominających Niemcy, rozciągała się od Ulicy 79 i 96 i od East River do Trzeciej Alei. Ingrid Müller umówiła się z nim w Wagner’s Restaurant and Market na rogu 86 Ulicy i Drugiej Alei; taksówka odjechała, a Erik ruszył w tym kierunku.
Zdziwiło go, że pomimo późnej pory i zimna na ulicach było całkiem sporo ludzi. W barze, nad którego drzwiami widniał napis KONDITOREI KAFFEEHAUS, zajęta była jakaś jedna czwarta miejsc, ale bardziej jeszcze zwróciła uwagę Vollmera ogromna amerykańska flaga wisząca obok wypisanego na zewnętrznej tablicy menu. Po drugiej stronie ulicy ciąg plakatów na murze zachęcających, aby wstępować do piechoty morskiej, niemal całkowicie zakrył pronazistowskie napisy. Jeśli jednak nie liczyć tej ostentacyjnej proamerykańskości — która jakby wstydliwie chciała przesłonić czające się gdzieniegdzie sympatie prohitlerowskie — oraz niemieckich nazw, Yorkville nie różniło się od innych dzielnic Nowego Jorku.
„Na pierwszy rzut oka trudno choćby przypuścić, że ktoś może tu knuć zdradzieckie akcje” — pomyślał Vollmer.
W oddali zobaczył wejście do Wagner’s Restaurant and Market. Nazwę złotymi literami wypisano na głównej witrynie nad okrągłym neonem reklamującym piwo Rheingold; na szklanych plakietkach nad drzwiami złote cyfry obwieszczały numer ulicy.
Vollmer zerknął przez okno, ale w środku nie dostrzegł Ingrid. Chwycił za wielką, mosiężną kulę, musiał się nieco zaprzeć, aby otworzyć ciężkie drzwi. Natychmiast owionęła go fala ciepła. Zdjął płaszcz i przerzucił go przez lewą rękę, do której przytwierdzony był fairbairn. Rozejrzał się i uznał, że słowo „market” w nazwie lokalu było trochę na wyrost; do kupienia było tu znaczniej mniej niż w sklepie Schaller & Weber na Drugiej Alei, który mijał przed chwilą. Ściany wyłożono ciemną boazerią; z podobnie ciemnego drewna zrobione były stoły, krzesła i ławy, a także bar po prawej stronie, gdzie nad półkami i lustrami zwisały w równych od siebie odstępach amerykańskie flagi. W lewym rogu stały dwie lodówki z kiełbasami, szynkami, golonkami, sałatkami ziemniaczanymi, i tak dalej. Ot i cały „market”.
Połowa stołków barowych była zajęta; trzy pary sączyły koktajle przy stolikach. Jakiś ruch po lewej stronie kazał mu spojrzeć w kierunku jednego z boksów; machała do niego stamtąd blondynka w ciemnym kostiumie. Siedziała sama, paliła papierosa, a przed sobą miała filiżankę, najpewniej z kawą.
„O kurczę! Wygląda jeszcze bardziej wystrzałowo niż kiedyś!”.
Z uśmiechem ruszył w kierunku Ingrid, na co i ona odpowiedziała uśmiechem.
— Wiedziałam, że to musisz być ty! Nic się nie zmieniłeś, chociaż nie… Trochę, ale poznałam od razu.
Nie wstała, tylko wyciągnęła prawą rękę. Kiedy nachylił się, nadstawiła też policzek. Dotknął jej twarzy policzkiem i cmoknął jak przy pocałunku.
„Ale ma skórę!”.
Wyprostował się i przyjrzał Ingrid. O ile mógł ocenić, była bez makijażu, ale też wcale go nie potrzebowała. Twarz gładka, wąska, z wystającymi kośćmi policzkowymi, wąski nos, delikatnie wykrojone usta, brwi o wyraźnych łukach, głęboko osadzone, jasnoniebieskie oczy. Gęste, mocne włosy układały się w faliste pukle. Dobrze skrojony kostium podkreślał fantastyczną figurę.
— Fajnie znowu cię zobaczyć, Ingrid. Wyglądasz wspaniale.
Uśmiechnęła się z zadowoleniem.
— Miło to usłyszeć. — Wskazała miejsca naprzeciwko. — Siadaj.
Vollmer rzucił płaszcz na ławę i wsunął się za stół. Tapicerka musiała być już bardzo sfatygowana, gdyż poczuł, że zapada się w rodzaj jamy, a nierówność napiera na lufę czterdziestki piątki. Dyskretnie poprawił broń, aby nie wypadła z kabury.
— Także i ja się cieszę, że znowu się widzimy. Ile to lat upłynęło? Pięć? Sześć?
— Dziesięć.
— Niemożliwe!!! Aż tyle?!
— I jeszcze jakieś dziesięć tysięcy listów.
Lekko się spłoniła i odruchowo przeciągnęła palcami lewej dłoni po włosach. Spuściła wzrok i zaciągnęła się papierosem, potem wypuściła dym i oparła się na prawym łokciu, wyginając przegub tak, aby papieros sterczał w bok.
— Jeśli chciałeś zrodzić we mnie poczucie winy, to ci się udało.
— Przepraszam.
— Nie, nie masz za co. Pisałeś piękne listy i naprawdę szkoda, że nie odpowiadałam.
— Przypuszczam, że dostajesz wiele listów od wielbicieli, więc trudno, żebyś odpowiadała na każdy. No a poza tym, na kilka przecież odpisałaś.
Jej uśmiech mówił: „Dzięki, że pomogłeś mi wybrnąć”.
— Napijesz się czegoś?
— To kawa?
— Nie, herbata.
— Hm… Chyba łatwo ulegam perswazji.
Przekrzywiła głowę i spojrzała pytająco.
— Ten neon za twoimi plecami. Obejrzała się.
— Tak?
— Mam wrażenie, że został tam umieszczony właśnie ze względu na mnie.
Zaśmiała się głębokim, zmysłowym śmiechem, który stał się jej znakiem firmowym na ekranie, podobnie jak przeciągłe spojrzenia.
Vollmer podniósł rękę, aby przyciągnąć uwagę kelnera, a gdy ten podszedł, zamówił rheingolda.
— Niech będą dwa — odezwała się Ingrid, a gdy Erik na nią popatrzył, odsunęła z grymasem filiżankę. — Nagle przestała mi smakować.
Erik odwrócił się do kelnera.
— Dwa rheingoldy.
— Dwa rheingoldy, zaraz podaję.
Vollmer znowu patrzył na Ingrid.
— Jak twoja matka? — spytała.
Chwilę zwlekał z odpowiedzią, a wreszcie mruknął:
— Przypuszczam, że wiesz więcej ode mnie.
Kiedy zdziwiona uniosła brew, dodał:
— Myślałem, że słyszałaś. Nie kontaktujemy się ze sobą. Ja dla niej nie istnieję, a przynajmniej nie istnieję dla Moniki Carlisle, gwiazdy srebrnego ekranu.
Wyciągnęła rękę i lekko dotknęła przegubu Erika. Podobał mu się ten gest.
— To okropne.
„Niech mnie diabli” — pomyślał, patrząc w jej oczy. „Są jeszcze bardziej urzekające niż na ekranie. Ciekawe, czy ona może tak spojrzeć, kiedy tylko chce, czy to może… szczere?”. Wzruszył ramieniem.
— Można przywyknąć.
Wpatrzyła się gdzieś w dal.
— A ja myślałam, że tylko w stosunku do mnie jest taka wredna.
— Teraz już wiesz, że nie.
Spojrzała uważniej na przegub Erika.
— Masz strasznie suchą skórę.
„Pieprzony cosmoline”.
Westchnął.
— Długa historia. Pobrudziłem ręce i niełatwo dawało się zmyć.
Zmarszczyła brwi i chciała o coś zapytać, ale właśnie zjawił się kelner i przed każdym z nich postawił szklankę z piwem.
— Danke — powiedział Vollmer.
Kelner tylko ukłonił się, w żaden sposób nie reagując na niemieckie podziękowanie.
Vollmer uśmiechnął się do Ingrid.
— Zmieńmy temat.
— Jasne.
Ingrid cofnęła dłoń, a Vollmer pomyślał, że może jednak trzeba było jeszcze trochę porozmawiać o matce. Podniósł kufel z piwem.
— Za ponowne spotkania! — rzekł.
— Za spotkania!
Stuknęli się i wypili.
Erik odstawił piwo.
— Opowiedz mi trochę o sobie.
— Ale co?
— Na przykład, co teraz porabiasz.
— Czytam okropne scenariusze, które agent przesyła mi z Hollywood, a potem krzyczę na niego, że zmusza mnie do czytania okropnych scenariuszy.
— A czemu są okropne?
Zaśmiała się swoim charakterystycznym śmiechem; Vollmer kątem oka zobaczył, że dwóch siedzących przy barze marynarzy odwróciło się i z uśmiechem wymieniło jakąś uwagę.
— To takie role, że nawet twoja matka by ich nie wzięła. — Skrzywiła się. — Dzisiaj z takim nazwiskiem jak moje nie dostaje się dobrych propozycji. Zastanawiam się nad zmianą agenta. Jest taki chłopak, nazywa się Ovitz, ostry, zdecydowany, lubię go.
— Stan Fine kiedyś o nim wspominał i jeśli dobrze pamiętam, były to pochlebne słowa. — Vollmer znowu upił piwa. — Ale chyba robisz coś jeszcze poza czytaniem scenariuszy?
— Różne rzeczy, ale pytasz z jakąś intencją?
Erik rozejrzał się po lokalu i nachylił nad stolikiem.
— Parę razy w listach pojawiał się wątek mojego ojca. Pamiętasz?
Przytaknęła i wypuściła strużkę dymu w kierunku sufitu. Kilka lat wcześniej Monica Carlisle, solidnie podpita po ciężkim dniu na planie, opowiedziała Ingrid o tym „pieprzonym sukinsynu”, z którym miała romans i nieślubnego syna, a który zajmował ważną pozycję w NSDAP, będąc dyrektorem ważnej firmy Vollmer Elektrische G.m.b.H.
— Kiedyś wspomniałaś, że znasz Fritza Kuhna.
Uciekła z oczyma.
— Wolałabym o tym nie rozmawiać.
Oboje sięgnęli po kufle.
Po chwili Vollmer rzucił konfidencjonalnie:
— Ingrid, potrzebna mi pomoc.
— Jaka?
— Chciałbym dotrzeć do Bundu.
Znowu uważnie patrzyła mu w oczy; najwyraźniej wzmianka o związku amerykańskich nazistów ją zainteresowała.
— Zwłaszcza jeśli ma jakiekolwiek związki z tymi eksplozjami.
W jej oczach pojawiło się coś jak smutek czy rozczarowanie; starannie zgniotła papierosa w popielniczce.
— Myślę, że znacznie lepiej porozmawiać u mnie.
Odpowiedział uśmiechem na uśmiech.
„Pewnie, że lepiej. Jeśli tylko nie skończy się na rozmowie”.
Wzrokiem poszukał kelnera.
— Rachunek, proszę.
Pokój 809
Robert Treat Hotel
Newark, New Jersey
8 marca 1943 roku, 18:29
Mary spóźniała się.
Kurt Bayer stał w hotelowym oknie i obserwował ulicę, ale z wysokości ósmego piętra co najwyżej mógł odróżnić garnitur od sukienki i kolor ciemny od jasnego.
Po raz kolejny spojrzał na zegarek.
Już ponad półtorej godziny.
Po półgodzinie miejsce podniecenia stopniowo zaczęła zajmować irytacja, po godzinie była to już złość, ale teraz, po półtorej godziny, zaczął się nie na żarty denerwować.
„I nawet nie mam sposobu, żeby sprawdzić, co się z nią dzieje” — irytował się w duchu. „Nie mogę przecież łazić, wypytując, gdzie są bary topless, a w środku dociekać, czy nie pracuje tu taka jedna Mary”.
Wiedział też, że nie może zwrócić się o pomoc do Richarda Kocha. Cały dzień spędzili razem na omawianiu po raz kolejny — piętnasty, dwudziesty? — planu, jak podłożyć bombę w autobusie nowojorskim. W pewnym momencie, gdy Bayer poprosił o kilka dolarów — które ostatecznie dostał — Koch zaczął się rozwodzić nad jego związkiem z Mary i z naciskiem powtarzać, że trzeba go zakończyć, i to jak najszybciej. A potem się domagał, aby sam Bayer przyznał, że romans jest bardzo głupi i stanowi zagrożenie dla ich misji. Tego Kurt już nie mógł znieść. Zerwał się, krzyknął, że nie zamierza rzucać kobiety, w której jest już chyba zakochany, i wybiegł do swego pokoju.
Tam dwie godziny później czekał coraz bardziej niecierpliwie.
„Dosyć mam siedzenia w tym cholernym pokoju. Zejdę na dół, przynajmniej szybciej ją zobaczę”.
Z szuflady szafki nocnej wyjął walthera PPK, wsunął go do kieszeni palta i wyszedł.
Kiedy stanął przy windach, zobaczył, że prawa stoi na dziesiątym piętrze. Wskaźnik przy lewej informował, że wznosi się w górę i mija właśnie szóste piętro.
„Może to ona”.
Kabina minęła jednak i siódme, i ósme piętro, a zatrzymała się na dziewiątym.
„Do cholery!”.
Nacisnął guzik. Światełko prawe ruszyło, minęło dziewiątkę, ale bynajmniej nie zatrzymało się przy ósemce, a znieruchomiało dopiero przy zerze.
„Co się dzieje, u diabła?”.
Guzik przyzywający kabinę nadal był podświetlony; poirytowany Bayer dwukrotnie dźgnął go palcem. Lewa winda ruszyła, zatrzymała się na jego piętrze, a kiedy drzwi się rozsunęły, okazało się, iż jest pusta. Wszedł do środka, jednak kiedy drzwi zaczęły się zasuwać, nawiedziła go nagle myśl, że Mary może się pojawić, kiedy on będzie zjeżdżał. Szybko wystawił nogę, blokując ruch drzwi, a potem naparł na nie, aby się rozsunęły. Przez chwilę zastanawiał się, co robić dalej.
„Zaczynam zachowywać się jak wariat. Co się ze mną dzieje? Co ta dziewczyna ze mną zrobiła?”.
Pokręcił głową, cofnął się pod ścianę, nacisnął guzik oznaczony zerem i patrzył, jak drzwi się zasuwają.
Na dole najpierw obejrzał każdy zakątek holu, potem wyszedł na zewnątrz i przez dobre dwadzieścia minut chodził przed hotelem od jednego rogu do drugiego, na koniec wrócił do holu i zajął przypadkiem ten sam fotel, na którym z rana czekał Richard Koch.
Mając na widoku windy i drzwi wejściowe do hotelu, obserwował strumień podążających w przeciwnych kierunkach gości.
Wśród których nie było jednak Mary.
Po kolejnych dziesięciu minutach miał dość.
Wsiadł do winy i wrócił do siebie na ósme piętro.
Wysiadając, zauważył jakieś poruszenie z prawej strony. Przed drzwiami na końcu korytarza masywny, średniego wzrostu trzydziestolatek, odziany w czarny garnitur i kapelusz miał jakieś kłopoty z otworzeniem drzwi. Nachylony zerknął na Bayera i wzruszył ramionami. Był bardzo gęsto owłosiony; czarne kędziory wyzierały z rozpiętego kołnierza i rękawów.
Kurt obrócił się i poszedł do swego pokoju.
Otwierając drzwi, usłyszał dochodzący ze środka stłumiony szloch.
„Mary!”.
Otworzył drzwi na oścież i zobaczył ją leżącą na łóżku w pozycji płodowej, plecami do drzwi.
Była bez butów, ale ciągle miała na sobie palto, granatową spódniczkę, białą bluzkę, a na włosach kwiecistą chustkę.
— Mary! — wykrzyknął Bayer i z trzaskiem zamknął drzwi. Jedyną odpowiedzią był jeszcze bardziej rozpaczliwy szloch. Podbiegł do łóżka, nachylił się nad Mary i delikatnie dotknął jej ramienia. Skuliła się i odsunęła przed jego ręką. Usiadł i znowu jej dotknął; tym razem nie uciekła, a lekko pociągnięta, dała się odwrócić na plecy. Twarz miała zakrytą chustką.
Chciał ściągnąć materiał, aby ucałować dziewczynę, ale przytrzymała tkaninę i dopiero po kilkukrotnej próbie ustąpiła.
Widok sińców i opuchlizn poraził go; zupełnie odruchowo zawołał po niemiecku:
— Mein lieber Gott!
Jedno oko było kompletnie zapuchnięte, drugie — zakrwawione. Uszy miała nabrzmiałe i purpurowe, jak gdyby po licznych ciosach, nos wydawał się złamany, nienaturalnie zgrubiałe wargi rozchylały się — chyba straciła jeden z przednich zębów. Spojrzał niżej; po lewej stronie szyi widać było cztery fioletowe pręgi, po prawej — trzy, najwyraźniej ktoś dusił Mary. Porwana bluzka kazała przypuszczać, że napastnik bił ją po całym ciele.
Nie mieściło mu się w głowie, że ktoś mógł się posunąć do tak bezsensownej brutalności; pokręcił głową, odetchnął głęboko, czując, że zbiera mu się płacz.
— Jak to się stało, Mary? Kto to zrobił?
Nie odpowiedziała, znowu naciągnęła chustkę na twarz, skuliła się i załkała. Chciał pogładzić japo plecach, ale gwałtowne drgnięcie powiedziało mu, że skatowano także plecy.
Wstał, kilka razy przemierzył pokój, zatrzymał się i powiedział:
— Trzeba cię zawieźć do szpitala.
Dwa razy pokręciła głową i jęknęła:
— Nie!
„Jasne! Natychmiast zaczną podejrzewać, że to moja robota. A nawet jeśli nie, przecież muszę jak najmniej zwracać na siebie uwagę!”.
Znowu nachylił się nad dziewczyną i nie dotykając, obejrzał ją dokładnie. Była ciężko pobita, ale raczej nic nie zagrażało życiu. Chyba nie miała obrażeń wewnętrznych, niczego jej nie złamano. Poszedł do łazienki i namoczył ręcznik, potem wykręcił go i wrócił do łóżka.
— Spokojnie, spróbuję cię trochę opatrzyć.
Zrazu nie zareagowała, ale potem wolno obróciła się na plecy.
Ostrożnie zdjął z twarzy chustkę; delikatnymi dotknięciami zaczął zmywać zaschniętą krew z warg, uważając, aby nie zerwać strupów na pęknięciach. Następnie tak samo oczyścił nos, a wtedy zmoczył drugi ręcznik, zwinął go i ułożył na czole Mary, po czym wrócił do obmywania skóry z krwi.
Po półgodzinie zabrał się do rozbierania dziewczyny; na początek zdjął palto, potem rozpiął i odłożył na bok bluzkę. Aż skulił się na widok siniaków na brzuchu i plecach. Troskliwie zaprowadził Mary do łazienki, ustawił pod prysznicem, a obmywszy, starannie wytarł i znowu ułożył do łóżka. Zrobiwszy to wszystko, włączył nastrojową muzykę, usiadł na krześle i tak długo gładził Mary po włosach, aż zapadła w głęboki sen.
Gdy Bayer ocknął się nazajutrz, zobaczył wpatrzone w niego niezapuchnięte oko Mary, aż po szyję okrytej kołdrą. Usiłowała się uśmiechnąć, ale wargi ledwie drgnęły.
— Dzień dobry — powiedział. — Jak się czujesz?
Wolno pokręciła głową.
— Podać ci coś?
Kolejne zaprzeczenie.
— Wyzdrowiejesz?
Tym razem przytaknęła.
Bayer wstał, poszedł do łazienki, napełnił szklankę wodą, wypił, napełnił raz jeszcze i zaniósł Mary.
— Masz. Musisz być spragniona.
Zamknęła oczy, ale się nie poruszyła. Zastanowił się, co robić dalej. Dostrzegł, że leciutko drgnęły stopy Mary, a potem reszta nóg. Najwyraźniej chciała się przesunąć, ale przychodziło jej to z największym trudem.
„Okropnie musi boleć”.
— Pomóc ci?
Potrząsnęła głową, przewróciła się na plecy i za pomocą łokci podciągnęła się trochę w górę, ciągnąc za sobą kołdrę. Bayer natychmiast odstawił szklankę i zaczął poprawiać poduszki tak, aby mogła wygodnie się na nich oprzeć. Usadowiwszy się, wyciągnęła rękę i sięgnęła po szklankę. Piła małymi łyczkami; kiedy odstawiła, szklanka była jeszcze w trzech czwartych pełna. Siedziała teraz z zamkniętymi oczyma i powoli, z wyraźnym wysiłkiem, oddychała. Po chwili znowu wzięła szklankę, przełknęła więcej niż poprzednio wody i nie zamykając zdrowego oka, powiodła wzrokiem za ręką, która odstawiła naczynie na stolik.
Spojrzała na Bayera, a on z ruchu jej warg odczytał: „Dziękuję”.
Cicho i łagodnie ponowił pytanie:
— Kto to zrobił, Mary?
Przymknęła oczy, pokręciła głową i mozolnie schowała się pod kołdrą. Po chwili znowu spała.
Londyńska sekcja BSS
Londyn
10 marca 1943 roku, 09:15
Jako zawodowy lotnik, major Richard M. Canidy z Korpusu Powietrznego Wojsk Lądowych USA dobrze wiedział, że z Nowego Jorku najszybciej — co było określeniem odrobinę zwodniczym, gdyż tak wielkiej odległości niepodobna pokonać szybko — można się dostać do Algieru, podążając na południe, potem na wschód, a następnie na północny wschód.
Ta mała eskapada — pięć dni, jeśli się miało szczęście, jeśli nie, dłużej — wymagała skorzystania z boeinga C–75 — jednego z przejętych przez wojska lądowe od Pan Am wielkich transkontynentalnych clipperów, z czterema silnikami Wright Cyclone o mocy 900 koni mechanicznych każdy — by przez Kubę i Gujanę Brytyjską dotrzeć do Brazylii, a stamtąd na pokładzie przerobionego bombowca B–24 przeskoczyć nad Atlantykiem do Dakaru we Francuskiej Afryce Zachodniej, przy czym po drodze trzeba się było zatrzymać dla uzupełnienia paliwa na skalistej Wyspie Wniebowstąpienia. Kiedy już udało się dotrzeć do Dakaru, potem czekał długi przelot nad Saharą, dalej nad górami Atlas do Marrakeszu i wreszcie czterogodzinna podróż do Algieru. Dla bardzo już w tym momencie znużonego podróżnika widok lotniska Maison Blanche był bardziej upragniony niż Washington National Airport.
Z drugiej strony, Canidy wiedział, że trasa północna, wprawdzie nie tak „szybka” jak południowa, miała co najmniej dwa punkty przewagi. Po pierwsze — a był to argument bardzo przemawiający do Canidy’ego, który jako inżynier lotniczy dobrze wiedział, jak zawodne potrafią być samoloty — w razie awarii nie trzeba było szukać na największym akwenie oceanicznym na Ziemi kawałka twardego gruntu do lądowania. Po drugie — a był to argument bardzo przemawiający do Canidy’ego jako zakochanego — mógłby w drodze zatrzymać się i odwiedzić Ann Chambers. Który z tych argumentów wzięty z oddzielna jest istotniejszy, tego Canidy nie potrafiłby powiedzieć, wzięte łącznie — przemawiały za drugim wariantem.
Tak więc z nowojorskiego Gramercy Park Hotel pojechał do Elizabeth w stanie New Jersey, skąd C–54 należący do Wojskowej Służby Transportu Powietrznego poniósł go, wraz z osiemdziesięcioma towarzyszami broni, na nowofundlandzki Gander Field, a stamtąd na lotnisko Prestwick w Szkocji.
Sam nie wiedział, kiedy ze Szkocji dotarł do Londynu.
Z neseserem w każdej ręce — w jednym spoczywał Johnny w towarzystwie sześciu pełnych magazynków 30–06 — wkroczył do budynku BSS, wylegitymował się wartownikowi i poszedł na piętro, gdzie urzędowała kapitan Helenę Dancy z Korpusu Kobiecego Wojsk Lądowych USA, z której pokoju przechodziło się do gabinetu szefa sekcji, Davida Bruce’a.
Stała właśnie przed szafką z aktami i nerwowo przekładała dokumenty. Jak zwykle pociągająca, w tej chwili nie wyglądała na uosobienie radości.
— Czemuś taka przygnębiona? — spytał.
Wściekła, że ktoś ośmiela się jej przeszkadzać, odwróciła się z takim ogniem w oczach, iż mogłaby wzrokiem wypalać dziury, kiedy jednak rozpoznała natręta, natychmiast się rozpogodziła, odsłaniając w uśmiechu równe, białe zęby.
— Dick! — zawołała, zamykając jednocześnie szafkę.
— Kiepski poranek?
— Zwykłe duperele, a ja nie jestem dzisiaj w nastroju do nich.
— Zwykłe?
— Nawet trochę gorzej. — Zmięła jakiś papier i cisnęła do kosza. — Co cię sprowadza? — Spojrzała na nesesery. — Zostajesz na dłużej?
— Czyżbyś nic nie wiedziała?
W milczeniu pokręciła głową. Mrugnął w kierunku gabinetu Bruce’a.
— A on?
— Jeśli coś wie, to mi przynajmniej nie mówił.
— Jest u siebie?
Pokręciła głową.
— Ale w kraju jest?
— Też nie.
— Świetnie. Nie marzyłem o spotkaniu z nim.
Pokręciła głową z rozbawieniem.
— Jesteś niemożliwy.
— A jak Stevens? Mam się z nim skontaktować, jak tylko dotrę do Londynu.
— Mogę do niego zadzwonić.
— Nie, nie, sam zajdę. Zacząłem od wstąpienia tutaj, z szacunku dla pułkownika Bruce’a.
— Coś mi się wydaje, że chodziło o coś jeszcze — powiedziała z domyślnym uśmiechem.
Canidy wyrzucił w górę rękę z wyrazem grozy na twarzy.
— Co takiego? Sugerujesz, że mogłyby mną powodować inne racje niż tylko czysto honorowe?
— Do rzeczy, majorze. Czego chce się pan napić?
— Pani kapitan! Jest pani najdomyślniejszą istotą na świecie. Kawa byłaby znakomita.
Gdy wychodził, w plecy trafiła go kulka zmiętego papieru.
Podpułkownik Ed Stevens siedział za biurkiem z nogami opartymi na blacie. Trzymał w ręku gruby plik dokumentów; przeczytane odkładał na pierś.
Kiedy Canidy zastukał we framugę drzwi, jego siwiejący, czterdziestoczteroletni przełożony zatopiony był w zadumie.
— Niezmiennie zastanawia się pan nad zagadką świata, panie pułkowniku? — spytał Canidy.
Stevens uniósł wzrok i uśmiechnął się na widok Canidy’ego. Odłożył papiery na biurko i wstał.
— Czekałem na ciebie, Dick. Odstaw torby w kąt.
Canidy posłuchał, potem uścisnęli sobie dłonie.
— Miło cię znowu zobaczyć.
Canidy wzruszył ramionami.
— Mówiąc szczerze, wyjeżdżając, nie wykluczałem tego, że więcej się już tu nie zjawię. Wyszło na to, że jeśli paść na twarz przed szefem, szef odeśle cię z powrotem, byś ściągnął na siebie ogień przeciwnika. Niezły ze mnie szczęściarz, prawda?
Stevens podniósł ostrzegawczo palec.
— Jesteś, Dick, bardzo dobry w tym, co robisz. Niełatwo cię zastąpić.
Przez chwilę patrzyli na siebie, potem Canidy przerwał ciszę.
— Są jakieś wieści do Stana Fine’a?
— Jest w Algierze i stara się zaprowadzić jakiś porządek w tym, co delikatnie określił jako „kompletny bajzel”.
Canidy uśmiechnął się.
— Powie mi pan, jak go tam odnaleźć?
Stevens przytaknął.
— Jasne.
— I uprzedzi pan, że jadę do niego?
— Jasne.
Zapukano do drzwi i weszła kapitan Dancy z tacą, na której stały dwie dymiące filiżanki z kawą, dzbanek z mlekiem i mała cukiernica; wszystko ustawiła na biurku.
— Dzięki, Helene — powiedział Stevens.
— Dzięki — przyłączył się Canidy i sięgnął po jedną z filiżanek.
— Nie ma za co, panowie. Dajcie znać, jeśli będziecie potrzebować czegoś jeszcze.
Uśmiechnęła się i opuściła gabinet.
Stevens także wziął kawę i postukał w plik dokumentów.
— Przez Ellisa dostałem do rąk własnych informację od pułkownika Donovana, że przyjeżdżasz, i polecenie, aby przygotować ci wszystko, co wywiad ma na temat profesora Rossiego. — Z tymi słowami Stevens wręczył Canidy’emu brunatną kopertę, którą dostarczono z biura wywiadu mieszczącego się w podziemiach budynku. Canidy otworzył kopertę, ale w środku znalazł ledwie kilka kartek papieru.
— Niewiele — przyznał Stevens — ale mamy świeżą wiadomość, że Rossiego widziano tydzień temu na uniwersytecie w Palermo.
„Palermo?” — pomyślał Canidy. „Na północy Sycylii. Rodzina i znajomi Noli mieszkają w Porto Empedocle na południu, ale na pewno można dostać się łódką. Jeśli zważyć na patrole niemieckie, to jednak trochę jak wyprawa łodzią z Nowego Jorku do Londynu”.
— Czy Bruce wie? — spytał.
— Nie. Donovan postawił sprawę jasno: o tej sprawie mamy wiedzieć ty i ja.
Canidy rozłożył ręce.
— Nie nalegałem na to, pułkowniku.
— Wiem, nie przejmuj się, Dick. To nie pierwsza supertajna operacja, i raczej nie ostatnia.
„O profesorze Dyerze Bruce także nie wiedział” — pomyślał Canidy.
— Eisenhower będzie wściekły, gdy się dowie — zauważył.
Generał Eisenhower, głównodowodzący alianckich sił ekspedycyjnych, odniósł niedawno wielki sukces, kierując lądowaniem aliantów w ramach operacji Pochodnia w Afryce Północnej, a teraz chciał powtórzyć tamto dokonanie, w ramach operacji Husky, zdobywając Sycylię i Włochy.
Stevens milcząco pokiwał głową.
— No cóż, szef ma swoje powody.
— Ale, ale — rzekł Stevens. — Mądrej głowie dość dwie słowie, więc powiem tylko tyle: trzymaj się z daleka od podpułkownika Owena.
— Kto to taki?
— Warren J. Owen. Jeden z przybocznych Ike’a w Algierze. Facet z Ivy League, ukończył „Harvard” w trzydziestym szóstym, nie lubi cygar, ale pali je, aby zadawać szyku; pija kosztowne wina — a przynajmniej lubi tak opowiadać — o jakich nawet nie słyszałeś. Chyba wyczuwasz, co to za typ.
Canidy skrzywił się i przytaknął.
— Co gorsza, ma rzadki talent do wygadywania bzdur, w które jak najbardziej wierzy.
Canidy zachichotał.
— Co mi niezmiennie przypomina Turcję. Jeśli turecki urzędnik mówi ci: „Nie ma sprawy”, znaczy to, że sprawy istotnie nie ma, gdyż on nie zamierza palcem kiwnąć.
— Wszystko zrobi dla awansu. Mniejsza o nazwiska, w każdym razie kilka dni temu ktoś w Savoyu powiedział, że gdyby można było dostać medal bojowy za wysiadywanie w damskiej toalecie, Owen byłby pierwszy w kolejce.
Canidy szczerze się roześmiał.
— Właśnie, wszyscy tak samo zareagowali. Najwyraźniej jest to tajemnica poliszynela. Moim zdaniem, bardzo niedobrze, gdy taka krąży opinia o wysokim oficerze, a szczególnie o kimś z najbliższego otoczenia Ike’a.
— Zgoda. Jeszcze coś o pułkowniku Owenie?
— Wszystko ma być w całkowitej zgodzie z regulaminem. Przypuszczam, że właśnie dlatego podoba się Ike’owi. To jednak znaczy, że ani sam nie mąci, ani też nie znosi nikogo, kto się tak zachowuje.
Stevens spojrzał znacząco na Canidy’ego.
— Jasne, jasne! — Canidy podniósł ręce w obronnym geście. — Ja mu się z pewnością nie spodobam. Zwłaszcza gdyby dowiedział się czegokolwiek o tym. — Canidy uniósł w górę kopertę. — Ike wyraźnie dał do zrozumienia, że jest złego zdania o BSS, i z pewnością dostałby szału, dowiedziawszy się, iż na Sycylii byliśmy przed nim.
— Otóż to — powiedział Stevens.
— Wiem przynajmniej, czego się pilnować. — Canidy zerknął na zegarek i zmienił temat. — Muszę wpaść w jedno miejsce, żeby dostarczyć damskie fatałaszki. — Ruchem oczu wskazał jeden z neseserów. — Potem chcę ze Scompton którymś z B–17 RAF polecieć do Algieru.
Stevens uśmiechnął się z aprobatą.
— Dobry plan, ostrożność jednak nie zawadzi. Kiedy powiedziałem, że jesteś dobry w tym, co robisz, miałem na myśli szpiegowanie. Ale zakochana kobieta potrafi być o wiele groźniejszą bronią niż wszyscy agenci wroga razem wzięci.
— Ostrzeżenie przyjęte, panie pułkowniku.
Gdy Stevens zadzwonił do garażu z poleceniem, aby podstawić jeden z samochodów będących do dyspozycji sekcji londyńskiej BSS — nie rzucających się w oczy angielskich sedanów — pełniący dyżur Brytyjczyk zameldował, iż niestety wszystkie pojazdy są właśnie użytkowane i, przykro powiedzieć, garaż stoi pustką.
Usłyszawszy znaczne rozczarowanie w głosie Stevensa, Brytyjczyk natychmiast zaproponował rozwiązanie awaryjne. Jeśli chodzi o podrzucenie Canidy’ego pod jakiś londyński adres, może to zrobić swoim wozem brat podoficera, który właśnie wpadł z drugim śniadaniem.
Oferta została zaakceptowana.
Canidy wyszedł z budynku z neseserem w każdym ręku. Natychmiast podeszło do niego dwóch Brytyjczyków po cywilnemu, mniej więcej dwudziestoletnich i wyglądających jak bliźniacy.
— Mister Canidy? — spytał ten z nich, który stał po lewej.
— Tak.
— Na imię mam Robert, sir, a to mój brat, Harry.
— Bardzo dziękuję za przysługę. — Canidy dostrzegł, że Harry podejrzliwie patrzy na trzymane przez niego torby. — Jakiś problem? — spytał.
— Chce pan to zabrać ze sobą? — spytał Harry.
— Oczywiście. A w czym rzecz?
Bracia spojrzeli po sobie, potem jak na komendę odwrócili się, a w powstałej w ten sposób przerwie między nimi Canidy zobaczył, jakim samochodem dysponował Harry.
Był to jasnoczerwony austin seven 65 rocznik 1937 — nazywany „Nippym” — mały, dwumiejscowy samochodzik, niewiele większy od kabiny pasażerskiej, długiej na metr osiemdziesiąt, może dwa metry, szerokiej na jakiś metr, a dach był, wydawało się, na wysokości biodra Canidy’ego.
„Chyba lepiej powstrzymać się od komentarzy” — pomyślał Dick.
Obaj bracia znowu na niego patrzyli. Robert, używając charakterystycznego dla Anglików eufemizmu, rzekł:
— Może być trochę ciasno. — Natychmiast jednak uśmiechnął się, pokazując zęby, które najwyraźniej domagały się interwencji stomatologa, i dorzucił: — Ale mój brat potrafi zdziałać cuda. Prawda, Harry?
Harry odpowiedział na spojrzenie Roberta wzrokiem pełnym powątpiewania, ale odparł: „Prawda”. Robert wyjął Canidy’emu z ręki jeden z neseserów i rzucił:
— No to ruszajmy.
Natychmiast Harry także uwolnił Canidy’ego od bagażu, postawił torbę obok samochodu i wyciągnął z bagażnika linę. Potem opuścił pionowo opadającą klapę i przytroczył do niej oba nesesery. Wyprostował się, chyba trochę zdziwiony, że tak łatwo potwierdził opinię brata, w każdym razie uniósł dłonie w triumfalnym geście.
Robert tymczasem stał już przy otwartych drzwiczkach samochodu:
— Proszę wsiadać, Mister Canidy.
Dick wcisnął się na fotel pasażera, podczas gdy Harry zajął miejsce za kierownicą. Było tak ciasno, że dotykali się ramionami. Aby zrobić trochę więcej miejsca, Canidy wystawił rękę przez otwór w drzwiczkach — nie było tam żadnej szyby — i rękę położył na dachu.
„Cholera, taki karaluch, że gdybym spuścił rękę, kciuki otarłbym o asfalt!”.
— Na Woburn Square — polecił Canidy. Harry wyraźnie zawahał się. — Wiesz, gdzie to jest?
— Jasne, tylko że…
— Co?
— Nic, może nie mam racji.
Harry chwycił za drążek, z chrzęstem wrzucił jedynkę, zwiększył obroty silnika o pojemności 747 centymetrów sześciennych i zwolniwszy sprzęgło, włączył się do ruchu. Wóz, bardzo wyraźnie przeciążony, podskakiwał na każdej nierówności jezdni i przy każdej zmianie tempa, a udręczony Canidy zaczął się zastanawiać, czy ostatecznie nie było lepiej udać się pieszo na Woburn Square.
Sprawnie operując biegami, Harry lawirował w gęstym potoku pojazdów, jadąc Brook Street w kierunku Hanover Square. Na rondzie tak zaczął przemykać między wozami, że Canidy nie na żarty lękał się, iż przy którymś manewrze torby zerwą się z klapy bagażnika, a odciążony samochód przekoziołkuje i będzie dachował. Na szczęście nie stało się tak i Harry opuścił Hanover Square, Mortimer Street kierując się na wschód.
Wszędzie widniały ślady bombardowań Luftwaffe, o których Canidy czytał w nowojorskich gazetach. Niektóre witryny przesłonięte były dyktą, ale bywały też sklepy kompletnie zniszczone. Przed tymi, które były czynne, stały kolejki kobiet i dzieci.
Przy stoliku ustawionym na chodniku dwóch policjantów popijało herbatę, na chwilę przerwawszy patrol, z całego baru pozostała tylko frontowa część, gdyż cała reszta budynku runęła. Gdy Harry wykręcił w Gower Street, Canidy zobaczył, że ta partia śródmieścia wygląda jeszcze gorzej, a przecież Woburn Square był już bardzo niedaleko.
Obrócił głowę do Harry’ego, ale nie musiał się nachylać, gdyż jego nos niemal utknął w uchu kierowcy. Lekko się odchylił i spytał:
— Dużo tutaj zniszczeń?
— Tu i ówdzie bardzo ciężkie, ale są całe partie nietknięte.
Canidy zawahał się na chwilę z kolejnym pytaniem.
— A Woburn Mansions?
Harry lekko pokręcił głową.
— Niewielkie.
Kiedy wjechali na Woburn Mansions, wszystko było tak zmienione, że Canidy dopiero po kilku sekundach zdołał się zorientować. Zlokalizował skwer i przesunął spojrzenie w miejsce, gdzie powinien stać budynek numer 16.
Nie dowierzał własnym oczom. Dom, w którym mieszkała Ann, dom, który ze wszystkich dotychczasowych nalotów wyszedł ledwie z kilkoma skazami na frontonie, legł w gruzach, podobnie jak budynki po lewej i po prawej stronie.
„Zostały tylko gruzy! Ale co z Ann? Co z Ann?!”.
Robert Treat Hotel
Newark, New Jersey
9 marca 1943 roku, 09:15
Kurt Bayer wszedł do hotelu z brązową torbą z napisem APTEKA TRENTON/ OBSŁUGUJEMY CAŁE MIASTO/ TELEFON HILL 4–3466. W środku miał fiolkę z pięćdziesięcioma tabletkami podwójnej aspiryny, paczkę sterylizowanej gazy, rolkę plastra, parę nożyczek o obłych końcach, półlitrową butelkę z płynem antyseptycznym, a także bombonierkę z czekoladkami Whitman’s.
Rozejrzał się dokładnie po holu, ale nigdzie nie dostrzegł Richarda Kocha. Z jednej strony, ucieszyło go to, gdyż dowiedziawszy się, że Kurt pieniądze znowu wydał na Mary, Koch z pewnością po raz kolejny zacząłby się wymądrzać: trzeba ten związek przerwać jak najszybciej, skupić się na misji, i tak dalej, i tak dalej. Z drugiej jednak strony przypuszczał, że jego partner mógłby w obecnej sytuacji doradzić coś rozsądnego.
Wysiadłszy z windy, zauważył jakieś poruszenie z prawej strony. Spojrzał, ale zamiast masywnego, włochatego faceta w czarnym garniturze zobaczył wysokiego, gładko zaczesanego i mającego pod nosem cienki wąsik mężczyznę o ciemnej cerze, który ubrany był w skórzaną kurtkę. Także i on miał jakiś kłopot z zamkiem.
„Pewnie tamten kudłaty o niczym nie powiedział w recepcji” — myślał Bayer, idąc w kierunku pokoju 809. „A więc nikt się nie zajął naprawą”.
Otworzył drzwi i wśliznął się do środka bezszelestnie, aby nie obudzić Mary. Nie spała jednak; lampka przy łóżku była zapalona, a dziewczyna usiadła, chociaż z wyraźną trudnością.
— Cześć, kochana.
— Cześć — odrzekła w uśmiechu, odsłaniając dziurę po wybitym zębie.
Uniósł rękę z torbą.
— Byłem w aptece.
— Dziękuję.
Bayer zdjął palto, w którego kieszeni spoczywał walther, przewiesił je przez oparcie fotela i podszedł do okna.
— Odsłonić? Jest piękny dzień, chyba lepiej się poczujesz.
— Może.
Lewą ręką wolno odsunął kotarę, wpuszczając do pokoju światło. Kiedy odwrócił się, omal nie wypuścił z ręki torby. Przez noc sińce pociemniały i zalały twarz jedną wielką plamą.
„Jeśli tylko uda mi się dorwać tego skurwysyna…!”.
Wyciągnął z torby bombonierkę, usiadł obok Mary i podał jej czekoladki.
— To dla ciebie.
— Jesteś cudowny.
Odłożyła bombonierkę na stolik obok telefonu. Przez dłuższy czas wpatrywali się w siebie, wreszcie Bayer przerwał ciszę.
— Mary, musisz mi opowiedzieć, co się stało.
Przymknęła oczy, ale nie odezwała się ani słowem.
— Okradziono cię?
Dalej milczała.
— Ktoś zabrał ci pieniądze, które ci dałem?
Zaczęła cicho łkać.
— Przepraszam, kochanie, nie chcę, żebyś płakała, ale muszę się dowiedzieć.
Otworzyła oczy.
— A nie będziesz się wściekał?
— Wściekał? Na ciebie? Tylko mi powiedz, kto to zrobił.
Po dłuższej chwili bąknęła:
— Donnie.
— Co za Donnie?
— Donnie Paselli.
— Kto to taki?
W odpowiedzi Mary tylko zachlipała.
Bayer wstał i poszedł do łazienki po chusteczki. Najpierw wyjął z pudełka jedną, potem chwycił całe pudełko i ustawił na bombonierce. Sięgnęła po chusteczkę, lekko stękając, wytarła nos, wydmuchując krwisty śluz. Podał jej nowe chusteczki, a zużyte wyrzucił do kosza. Zerknęła, potem umknęła z oczyma.
— Nazywają go „Małpą”.
— Ale dlaczego…
— To ten, o którym ci mówiłam. Ten facet, który mówi, że mam mu zwrócić pieniądze.
„Chyba nie dałaś mu moich pieniędzy, do cholery?!”.
— Nie dałaś mu tych pieniędzy ode mnie?
Pokręciła głową.
— Miałam niezapłacone rachunki, czynsz… — Znowu chlipnęła. — Proszę, nie bij mnie.
„Uderzyć cię? Najchętniej bym cię przytulił, ale boję się, że jękniesz z bólu!”.
— Ciii — powiedział.
„Muszę wciągnąć w to Kocha. Sam nie dam sobie rady”.
Sięgnął po słuchawkę i wykręcił zero. Kiedy zgłosiła się recepcja, powiedział:
— Z pokojem trzysta dziesięć, poproszę. — Długa przerwa. — To ja… Gdzie? W hotelu… Nie, poczekaj, teraz jest ważniejsza sprawa. Wpadłem w kłopoty, a więc obaj mamy kłopoty. Nie spodoba ci się to, ale… Nie, teraz nie mogę… Przestań wrzeszczeć. Przyjdź do pokoju osiemset dziewięć i wtedy ci wszystko wytłumaczę… Tak, osiemset dziewięć.
Odłożył słuchawkę i spojrzał na Mary. Patrzyła na niego ze strachem.
Po pięciu minutach rozległo się pukanie do drzwi.
„Chyba jest nie na żarty wściekły! Tak szybko!”.
Bayer podszedł do drzwi, przekręcił klamkę i nagle poczuł, że zatacza się odepchnięty przez drzwi, a potem niemal jednocześnie nastąpiły trzy rzeczy: ktoś chwycił go za gardło, przycisnął do ściany na prawo od łóżka i wymierzył między oczy z pistoletu.
Trzymał go — marki Bayer nie rozpoznał, natomiast dokładnie widział wylot lufy — wysoki mężczyzna o ciemnej cerze, którego widział na końcu korytarza, gdy wysiadał z windy.
— Ani słowa! — ściszonym głosem ostrzegł napastnik.
Bayer leciutko kiwnął głową.
Mary zakwiliła, obaj spojrzeli w jej kierunku.
— Wypierdalaj z tego łóżka, Mary — powiedział mężczyzna. — Chcę widzieć twoje ręce.
Bayer nie wierzył własnym uszom. „To oni się znają?!”.
Facet, jak gdyby czytał w myślach Kurta, spojrzał mu w oczy i syknął:
— Przyszedłem po forsę, którą ta dziwka jest winna Donniemu! No, jazda. — Kiwnął głową w kierunku Mary.
— Już, już, Chris.
Mary niezdarnie wygrzebała się z łóżka i naga stanęła obok niego, usiłując posiniaczonymi rękami zasłonić piersi i łono.
„Więc to ty, skurwysynu!” — pomyślał Bayer.
Tamten machnął w kierunku Mary pistoletem.
— Rusz się i zamknij.
Mary kuśtykając, przemknęła obok nich i stanęła przy drzwiach. Zamknęła je, ale była tak słaba, że nie usłyszeli kliknięcia zamka zapadkowego.
— Ile? — spytał Bayer zduszonym głosem.
— Trzysta dolców plus setka za karę.
„Skatowanie jej nie było jeszcze dostateczną karą?!”.
Leciutko przytaknął. Gardło miał tak ściśnięte, że ledwie przełknął ślinę.
— I to zaraz! — warknął napastnik.
Bayer chrząknął.
— Mam tam, w portfelu. — Kiwnął głową w kierunku wiszącego na fotelu palta.
Chris zerknął w tamtym kierunku i mruknął:
— Daj no, Mary, tutaj ten łach.
Podreptała do fotela.
— Pospiesz się, ty szmato!
Odłożywszy słuchawkę, Richard Koch natychmiast opuścił pokój i wsiadł do windy, ale na siódmym piętrze przypomniał sobie, że zostawił w pokoju broń. Wrócił więc i uzbrojony wjechał już na ósme piętro. Minął pokój 803, 805, 807, ale gdy zbliżył się do 809, zobaczył, że drzwi są odrobinę uchylone, a przez szczelinę usłyszał męski głos:
— Pospiesz się, ty szmato!
Poczuł, że włosy jeżą mu się na karku. Gratulując sobie przezorności, wydobył pistolet i wprowadził nabój 9 mm do lufy. Bezszelestnie podszedł do drzwi od strony zawiasów, potem nachylił się, usiłując coś dostrzec przez szparę, ale zobaczył tylko skrawek wykładziny i kawałek jakiegoś mebla. Usłyszał kobiecy szloch, a potem ten sam męski głos pytający:
— W której kieszeni?
„Kieszeni?”.
Odpowiedź była niezrozumiała, lecz bez wątpienia udzielił jej Bayer, i to udzielił w stanie najwyższego stresu.
„Nie wiem, ile tam jest osób!”.
Delikatnie nacisnął na drzwi, ustąpiły o kilka centymetrów; zaczekał, czy będzie jakaś reakcja, potem zajrzał przez szerszą teraz szczelinę. Z przerażeniem zobaczył nagą dziwkę Bayera, posiniaczoną i poranioną; trzymała w ręku palto Bayera.
„Kurt ją zlał? I teraz jej alfons przyszedł wyrównać rachunki? Powiedział, że wpadł w kłopoty i to nasze wspólne kłopoty. Głupi skurwysyn! Mówiłem mu, że to tak się skończy!!!”.
Odetchnął głęboko i powolutku zaczął otwierać drzwi.
Christopher Salemo nosił przydomek „Egzekutor” i był z tego dumny. Głównie zajmował się, jak to sam określał, „ściąganiem długów”.
Miał trzydzieści jeden lat, a perswazjami wobec dłużników trudnił się od dziesięciu lat, przedtem — porzuciwszy szkołę w Hoboken — kilka lat wałęsając się po ulicy i rozglądając za jakimkolwiek szybkim zyskiem.
Po dekadzie pracy dla Donniego Pasellego, zwanego „Małpą”, uważał się za prawdziwego zawodowca. Bardzo dbał o formę fizyczną, ale obok sprawności cielesnej ważna też była psychiczna. Na przykład, w trakcie akcji trzeba mieć zawsze oczy wokół głowy. Chociażby teraz — miał we krwi moc adrenaliny, ale musiał nad tym panować i trzymać sprawy pod kontrolą, aczkolwiek jak na razie wszystko szło jak z płatka.
Skoro Mary opóźniała się ze spłatą długu, bez trudu ustalili, w jakim numerze się zakotwiczyła, a potem, cóż, trzeba jej było trochę przylać, w trakcie czego wykrztusiła, że posuwa ją teraz niejaki Kurt, który miał jej wyznać, że to on wraz z kolegą odpowiada za ostatnie eksplozje.
Paselli poczekał na korytarzu, by ocenić, z kim mają do czynienia, a potem kazał Salemowi wykończyć całą operację.
Mierzył teraz z półautomatycznego colta kaliber .25 w czoło Bayera. Pistolet był nie większy niż dłoń Chrisa, ale dobrze się spisywał w takich jak ta sytuacjach. Trzymał go w lewej ręce, prawą zaś ściskał Bayera za gardło, a ponieważ był dobre dwanaście kilogramów cięższy od tamtego, więc był panem sytuacji.
Kiedy zerknął na Mary, zobaczył, że jej wzrok ucieka do drzwi. A te powolutku się otwierały. Nie zdejmując ręki z gardła palanta, Salerno oderwał Bayera od ściany i przemknął za niego. Pistolet mierzył teraz w tył czaszki, tuż pod nasadą lewego ucha.
— Jedno słowo i po tobie! — syknął Bayerowi do ucha.
Drzwi gwałtownie się otworzyły, ukazując przykucniętego mężczyznę, który szybkim ruchem zbrojnej w pistolet dłoni omiótł pokój.
Salerno nacisnął spust. Rozległ się trzask, zużyta łuska wylądowała na łóżku, a mechanizm pistoletu wprowadził do komory świeży nabój. Ciało Bayera zwisnęło bezwładnie, Mary rozdarła się przeraźliwie.
Używając trupa jako tarczy, Salerno pchnął go na szarżującego napastnika, a sam padł na podłogę i przeturlał się w lewo. Tamten strzelił dwa razy, ale dwa razy chybił, natomiast Salerno z czterech pocisków jeden umieścił w podbrzuszu przeciwnika, a drugi w prawym kolanie. Mężczyzna zwalił się na zwłoki Bayera i stoczył z nich ku Salemowi, ten zaś przystawił mu lufę colta do podstawy czaszki i wypalił, następnie błyskawicznym ruchem wyrwał z przedniej kieszeni spodni świeży magazynek, wcisnął go w miejsce starego, przeładował i wycelował.
Żadnego ruchu. Zerknął na Bayera; z lewego ucha wyciekała krew. W głowie żadnego z zabitych nie było widać rany wylotowej; pociski zostały w czaszkach, dewastując mózgi.
Salerno wziął pistolet drugiego z mężczyzn — „No proszę, walther!” — i schował do kieszeni.
Słysząc histeryczny szloch Mary, poszukał jej wzrokiem. Znalazł ją w łazience. Leżała na lewym boku, głowę ochraniając rękami, z szyi ciekła stróżka krwi. „Cholera, któryś z nas musiał ją trafić; ale jatka!”.
Odciągnął rękę Mary i przytknął lufę colta do prawego ucha. Ciało dziewczyny gwałtownie drgnęło i znieruchomiało.
Salerno wrócił do pokoju, gdzie przejrzał kieszenie palta; w prawej znalazł pistolet.
„O kurczę, znowu walther! I to taki sam!”.
Schował drugi pistolet i zaczął szukać pieniędzy, ale nie znalazł żadnych.
— Skurwiel! — mruknął pod nosem i zajął się kieszeniami spodni Bayera, jednak i tam nie znalazł żadnej forsy. Rozzłoszczony wymierzył kopniaka zwłokom, podszedł do drugich i także przeszukał kieszenie. W prawej znalazł rulon banknotów. Wyjął je z gumowej opaski i przeliczył. Pięć tysięcy trzydzieści jeden dolarów. Nieźle. Znowu je zwinął i spiął; w lewej kieszeni był klucz do pokoju 310.
„Tam może będzie jeszcze więcej
Podszedł do telefonu i z pamięci wykręcił numer.
— Mam forsę, ale trzeba tu posprzątać… Tak, niespodzianki… Trzy… Jakiś drugi facet, nie wiadomo skąd… Zajmij się tym, dobra?
Odłożył słuchawkę, jego wzrok padł na bombonierkę. Otworzył, wyszukał wiśnię w czekoladzie i wrzucił ją do ust. Chwilę ssał, przełknął, oblizał usta, potem zaczerpnął garść czekoladek, wrzucił do kieszeni skórzanej kurtki i wyszedł z pokoju.
Algier, Algieria
12 marca 1943 roku, 16:25
Gwałtowny wstrząs obudził majora Richarda M. Canidy’ego należącego do Korpusu Powietrznego Wojsk Lądowych USA. Potrzebował chwili, aby się zorientować, co się stało. Zasnął, i to głęboko, na podłodze B–17, tuż obok grodzi. Mógłby starać się zasnąć na jednym z foteli ulokowanych wzdłuż kadłuba, zabezpieczywszy się pasami. Z doświadczenia wiedział, że byłaby to podróż tak niewygodna, iż postanowił zaryzykować, układając się na podłodze. Ryzyko polegało na tym, że gwałtowny manewr — jak przed chwilą — wyrzuci go w powietrze i może nawet spowodować obijanie się po kadłubie.
Leciał na końcu liczącej cztery maszyny eskadry B–17. Każdy z ogromnych bombowców był cudem techniki lotniczej. B–17 miał cztery silniki Wright Cyclone o mocy tysiąca dwustu koni mechanicznych każdy. Miał szybkość podróżną prawie trzysta kilometrów na godzinę i zasięg ponad trzech tysięcy kilometrów przy obciążeniu trzech ton bomb (mógł udźwignąć trzy razy więcej, ale na mniejszą odległość). Jego uzbrojeniem było trzynaście karabinów maszynowych kalibru .50, które rozmieszczone były po całym kadłubie.
Latające Fortece poniosły ich z Anglii na południe nad Atlantykiem, potem wzdłuż zachodniego wybrzeża Hiszpanii, następnie zaś na wschód nad Marokiem do Algierii.
Lot przebiegł na szczęście bez żadnych zakłóceń, co — jak Canidy wiedział — nie było regułą w przypadku B–17. W Korpusie Powietrznym opowiadano, że kiedy miesiąc wcześniej generał Eisenhower leciał mniej więcej tą samą trasą, aby na konferencji w Casablance spotkać się z prezydentem Rooseveltem, premierem Churchillem oraz najwyższą generalizacją, w jego Latającej Fortecy wysiadły dwa silniki. Ponieważ istniało poważne niebezpieczeństwo, że B–17 nie dotrze do celu, Ike większość lotu spędził w uprzęży spadochronowej.
Canidy poczuł, że maszyna robi ostatni nawrót przed podejściem do lądowania na lotnisku Maison Blanche.
Wstał, usiadł na jednym z foteli i zapiął pas.
Westchnął.
No cóż, z przelotem poszło dobrze, ale to wcale nie znaczyło, że nie miał się czym przejmować.
Najbardziej nękała go myśl, co stało się z Ann Chambers.
„Wypytywałem, kogo się dało, wszystko na nic”.
Zadzwonił do Stevensa, ten obiecał, że BSS ustali, co z Ann, a wtedy natychmiast porozumieją się z Canidym. Z kolei szef londyńskiego biura Chambers News Service — który także dopiero od niego dowiedział się o zbombardowaniu Woburn Mansions — obiecał, że wszelkie wiadomości o losie swej podwładnej (a córki szefa) przekaże podpułkownikowi Stevensowi.
„Na wojnie tak już jest, ludzie znikają, ale się odnajdują. Panie! Nigdy Cię nie zadręczałem swoimi prośbami, jednak teraz błagam: niech Ann się odnajdzie!”.
Canidy zatrzymał się przed Centrum Operacyjnym bazy i zdegustowany pokręcił głową. Kłębiący się przed nim tłum kilkudziesięciu osób wskazywał na brak skutecznego zarządzania logistycznego. Przypomniało mu się mrowisko i zachowanie mrówek, gdy ktoś znienacka rozdepcze ich siedzibę.
Poczuł, że ktoś wyjmuje mu z lewej ręki neseser, i odwrócił się gwałtownie, gotów do zdecydowanej reakcji.
— A to co…
Zaczął, ale urwał, gdyż stojący przed nim chudy, ciemnoskóry mężczyzna, o gładko wygolonej, wąskiej twarzy i bystrych, migdałowych oczach, ruchem głowy wskazał parking i powiedział z wyraźnym francuskim akcentem:
— Taxi! Taxi!
„Właściwie, czemu nie?” — pomyślał Canidy i poszedł za tamtym, w prawej ręce niosąc torbę, gdzie kilka ciuchów przykrywało Johnny’ego i amunicję.
Parking bardziej przypominał składowisko wraków samochodowych. Kiedy mężczyzna stanął przy peugeocie 402 rocznik 1936, Canidy zatęsknił za austinem „Nippym”. Czarny lakier samochodu w licznych miejscach został pokonany przez rdzę, bagażnik nie miał pokrywy, tylny zderzak był mocno wgięty do środka, w tylnym oknie ziała dziura po szybie.
Mężczyzna ustawił neseser w odkrytym bagażniku i dał znak Canidy’emu, żeby zrobił to samo.
„Jeszcze czego! Żeby ktoś gwizdnął torby, gdy będziemy stali na światłach!”.
Ruchem brody wskazał tylne siedzenie; tamten zrozumiał, przeniósł torbę na fotel z tyłu, na którym chwilę później wylądowała druga, podczas gdy Canidy zajął miejsce obok kierowcy.
— Villa de Vue de Mer — polecił Canidy.
— Villa de Vue de Mer? — powtórzył taksówkarz ze zdziwieniem w głosie.
„O co mu chodzi? Przeciw Stevens powiedział, że tam się zatrzymał Fine”.
— Tak, Villa de Vue de Mer — powtórzył z przekonaniem, a taksówkarz kilkakrotnie pokiwał głową.
Okazało się, że droga nie była wprawdzie daleka — dwanaście, góra piętnaście kilometrów — ale zajęła im dobrze ponad dwadzieścia minut, gdyż wąskie uliczki Algieru pełne były wymieszanych ze sobą samochodów, wózków, zwierząt i przechodniów.
Canidy usiłował skupić się na tym, że pogoda jest przepiękna, temperatura łagodna, popołudniowe niebo bezchmurne i jasne.
Ze wzgórza, na które wspiął się samochód, roztoczył się widok na naturalną zatokę portu i rozciągające się dalej Morze Śródziemne.
Przy nabrzeżach portowych wszystkimi kolorami lśniły drewniane kutry rybackie, między którymi widać też było okręty amerykańskie i kilkanaście jednostek typu Liberty. Połyskując w promieniach zachodzącego słońca, bujały nad portem balony zaporowe, które chroniły statki i okręty przed atakami z powietrza.
Co chwila korzystając z klaksonu, kierowca zaczął zjeżdżać ku centrum miasta. Za sobą zostawili luksusowy Hotel St. George, z jednej strony spoglądający na port, z drugiej — na miasto. Canidy wyczytał, że hotel zbudowano w roku 1889, a utrzymany we francuskim stylu kolonialnym budynek otaczały ogrody i tarasowe gaje palmowe. Przewodnik informował, że wnętrze jest olśniewające, z wysoko sklepionymi, zdobnymi plafonami i ścianami, które wyłożono różnobarwnymi, ręcznie malowanymi kaflami. Już nie z przewodnika Canidy wiedział, że właśnie Hotel St. George generał Eisenhower uczynił swą kwaterą główną, co oznaczało, iż mnóstwo w nim było najwyższych sztabowców, każdy z własnym orszakiem adiutantów.
„Od takich miejsc lepiej trzymać się z daleka”.
Mijając targ, zwolnili na tyle, że Canidy zdążył rozejrzeć się po straganach, a także kupcach i klientach. Jeden z przechodniów spojrzał w okno taksówki, przechodząc przed maską.
„Niech mnie cholera” — pomyślał Canidy. „Albo Francisco Nola, albo jego bliźniak”. Ale mężczyzna ani nie zwolnił kroku, ani nie przedłużył spojrzenia i po chwili rozpłynął się w tłumie. „Niewiarygodne, ale z drugiej strony… kto wie, jak licznie rozsiane są geny Noli i jego krewniaków po obu stronach Morza Śródziemnego”.
Kiedy wyrwali się z tłumu kłębiącego się wokół jarmarku, kierowca wykręcił w wąską uliczkę, pojechał w górę niezbyt stromego stoku i minąwszy trzy przecznice, zatrzymał się przed dużą willą w stylu kolonialnym, podobną do hotelu St. George, tyle że dwa, może trzy razy mniejszą, z fasadą otynkowaną na różowo. Nic nie sugerowało, że jest to coś innego niż prywatna rezydencja.
— La Villa de Vue de Mer — oznajmił kierowca i wysiadł z samochodu.
Canidy wziął z tylnego fotela oba nesesery; nie wiedział, ile zapłacić taksówkarzowi, który zastygł w oficjalnej pozie. Postawił torby na ziemi i trzykrotnym gestem wyprostowanych dłoni dał znak mężczyźnie, aby spokojnie poczekał.
Tamten spojrzał na niego podejrzliwie, ale kiwnął głową.
Canidy podszedł do solidnych dębowych drzwi, na których znajdowała się mosiężna kołatka, a obok niej małe okienko o powierzchni jakichś dwudziestu pięciu centymetrów kwadratowych.
Zastukał, okienko otworzyło się chwilę później, a w nim ukazała się chmurna twarz mniej więcej pięćdziesięcioletniego mężczyzny, najwyraźniej miejscowego. Nic nie mówiąc, uniósł brwi, jakby pytał: „Czego?”.
Canidy zerknął przez ramię na kierowcę przyglądającego się mu z mieszaniną niepokoju i zaciekawienia, następnie powiedział:
— Aptekarz do Aptekarza Dwa.
Podpułkownik Stevens zapowiedział Canidy’emu, że uprzedzając Fine’a o jego przybyciu, poda te kryptonimy.
Algierczyk skrzywił się, jakby nagle poczuł jakiś smród.
„Co tu się dzieje, do cholery?”. Na wszelki wypadek powtórzył po francusku:
— Pharmacien pour Pharmacien Deux.
Wizjer zamknął się.
Canidy odwrócił się do kierowcy i pokazał mu uniesiony kciuk.
Po kilku minutach z drugiej strony drzwi doleciał dźwięk ciężkiej zasuwy, potem wierzeje otworzyły się, ukazując szczupłego i gibkiego kapitana Stanleya S. Fine’a z Korpusu Powietrznego Wojsk Lądowych USA.
Za nim stał ze zmarszczonym czołem pilnujący wejścia Algierczyk.
Fine spojrzał nad ramieniem Canidy’ego.
— Niezłe auto — powiedział. Canidy wzruszył ramieniem.
Fine machnął na portiera, aby wziął od Canidy’ego nesesery.
— Miło cię znowu widzieć — rzekł Canidy i wyciągnął rękę. — Ile mam dać taksówkarzowi? — spytał.
Fine powiedział coś po francusku do Algierczyka, który ustawił torby w kącie holu, a następnie podszedł do kierowcy i głośno zaczął się z nim wykłócać o taryfę.
— Chodź, napijemy się czegoś — powiedział Fine. — Akurat będziesz mógł obejrzeć zachód słońca. To naprawdę coś.
Fine zamknął drzwi, wtedy Canidy zobaczył, że blokowała je długa, gruba belka, zakładana na dwa stalowe jarzma po obu stronach framugi. Fine podążył za jego spojrzeniem.
— Takie małe zabezpieczenie. — Objął Canidy’ego ramieniem. — Chodź, trzeba uczcić spotkanie.
Fine nalał do dwóch szklaneczek whisky i wyszedł na niewielki balkon, gdzie stał oparty o ścianę Canidy i chłonął roztaczający się przed nim niesamowity widok miasta łagodnym stokiem schodzącego ku portowi, odległemu o jakieś dziesięć kilometrów.
Słońce — czerwona kula zapadająca się za horyzont — powlekło niebo najróżniejszymi odcieniami czerwieni i pomarańczy, które pokryły też statki, okręty, balony zaporowe, a także budynki w porcie i mieście.
— Piękne, naprawdę piękne — powiedział Canidy, sięgając po jedną ze szklanek. Spojrzał na Fine’a. — Można się do tego przyzwyczaić?
Fine trącił się z nim w toaście.
— Mówiąc szczerze, nie. Stale wrażenie jest ogromne. Napili się whisky, przez chwilę wpatrywali w niebo, aż wreszcie Fine powiedział:
— Przykro mi, że muszę zburzyć nastrój, ale zawsze byłem zdania, że złe wiadomości trzeba przekazywać jak najprędzej. — Z kieszeni wyjął kartkę papieru i podał Canidy’emu. — To znaczy wiadomość sama w sobie nie jest zła, ale chyba wolałbyś coś innego.
— „Żadnych nowin” — przeczytał na głos Canidy.
— Wiem, jak bardzo chciałbyś się dowiedzieć o Ann, ale…
Fine rozłożył bezradnie ręce.
Canidy przeniósł wzrok na chowające się za horyzontem słońce.
„Ależ Ann podobałby się ten widok!”.
— Najpierw ci opowiem o tym, co tutaj zastałem — powiedział Fine, powracając z nowym drinkiem. — A potem ty przedstawisz swoje życzenia.
— Ok. Zacznijmy od tego, jak załatwiłeś tę willę?
— Należy do Pameli Dutton, wdowy po koledze ze studiów Donovana, który dorobił się ni mniej, ni więcej tylko na butach. Damskich. Pani Pamela, która ma, czy raczej miała, tutaj rodzinę, czas swój dzieli między Algierię i Włochy, gdzie znajduje się największa fabryka. Wynajęła nam ten dom za dziesięć dolarów rocznie, w nadziei, że dzięki temu nikt go nie zajmie. I tak zainstalowało się tutaj BSS.
— A co na to Kwatera Główna?
— Niezbyt zachwycona. Zasadniczo jej podlegamy…
— Siedzibę mają w St. George?
— Przynajmniej generalicja. Z uwagi na podporządkowanie winniśmy dostarczać im wszystkie wiadomości, jakie zdobywamy, ale specjalnie się z tym nie spieszymy i reagujemy tylko na wyraźne żądania. Dlatego bardzo korzystne jest przestrzenne oddalenie. Canidy pokiwał głową.
— Wszystko po staremu.
— Nie ma się nad tym co rozwodzić. Ważniejsze jest, że powtarzając model Korsyki, organizujemy grupy, które przerzucone do Francji zaczną budować siatkę oporu. To samo rozwiązanie, dowodzi oficer wywiadu, któremu podlega oficer łącznikowy i dwóch radiooperatorów.
— Anglicy zajęli Club des Pins, ośrodek plażowy, gdzie trenują swoich i naszych ludzi w telegrafii oraz kryptografii. Prowadzą nawet kursy spadochronowe. I… i to już wszystko. Nie szukam usprawiedliwień, ale jestem tutaj od niedawna.
— Tak, wiem — przyznał Canidy. — I tak brzmi nieźle.
Zajęli się drinkiem. Wreszcie odezwał się Fine.
— Rozumiem, że teraz ty sam zostaniesz przerzucony.
Canidy przytaknął.
— To konieczne, Stan. Bardzo nam zależy na tym facecie. A poza tym mam bezpośrednie rozkazy od szefa. — „A jeśli nie wrócę, cóż, trudno. Wszyscy ryzykujemy. Ann także”. — Najbliższy kłopot, jak dostać się do Palermo.
Fine na chwilę się zamyślił, a potem spytał:
— A gdyby tak PT z Bizerty?
Drewniane łodzie patrolowo–torpedowe Elco były bardzo szybkie i silnie uzbrojone. Długie na dwadzieścia pięć metrów napędzane były trzema dwunastocylindrowymi silnikami Packarda o mocy tysiąca pięciuset koni mechanicznych każdy. Ich uzbrojenie stanowiły karabiny maszynowe kalibru .50, wyrzutnie torped, ładunki głębinowe, a także działko przeciwlotnicze 40 mm.
— Zastanawiałem się nad tym, bo to kusząca perspektywa, ale… Jesteś wtedy zbyt widoczny, dystans duży, a poza tym przy PT ważne są spokojne morze i dobra widoczność.
— Zgoda. Pod wodą?
— Do rozważenia. Masz jakiś okręcik pod ręką?
— Nie całkiem pod ręką. W każdym razie za trzy dni będzie dostawa dla Piaskarza na Korsyce.
— Korsykanie zwerbowani przez Deuxième Bureau?
— Tak. Weźmie ich Casablanca, a na wybrzeże dotrą w pontonach.
Canidy wyciągnął rękę w z drinkiem w kierunku godziny pierwszej.
— Chciałem delikatnie przypomnieć, Stan, że Korsyka to otoczona morzem wyspa leżąca gdzieś w tym kierunku. A Sycylia… — teraz ręka wskazywała godzinę trzecią — …znajduje się mniej więcej tam.
Fine wzruszył ramionami.
— Dlaczego po załatwieniu Korsyki nie mieliby podrzucić cię na Sycylię?
Canidy zmarszczył brwi.
— A potem zaczekać na ciebie w morzu albo na dnie?
Oczy Canidy’ego rozbłysły.
— Poczekaj… gdyby najpierw mnie wysadzili, a zabrali w drodze powrotnej? W tym samym miejscu, gdzie wysiądę, plus jakieś awaryjne rozwiązanie.
— Brzmi rozsądnie — przyznał Fine. — Co jednak, jeśli na Korsyce pojawią się problemy?
— Przy każdym rozwiązaniu jest jakieś ryzyko. Poza tym mogę się przyczaić na Sycylii i zaczekać.
Fine rozważył te słowa.
— Jeśli to ci odpowiada, Dick, nie widzę przeciwwskazań — rzekł. — Tylko… Tylko problem z tym, że zawsze znajdzie się tu ktoś, kto uważa, że nie mam racji.
— Niejaki pułkownik Owen?
Fine przytaknął.
— On… także inni, ale dam sobie z tym radę. Natomiast co do ciebie: czego ci potrzeba?
— Niczego, wszystko mam ze sobą, włącznie z pięknym, nowym erkaemem Johnsona.
Fine uniósł brwi.
— Proszę, proszę, a gdzie go zdobyłeś?
Canidy opowiedział, w jaki sposób on i Vollmer dostali po Johnnym od Joego Lanzy, „Skarpety”.
— Nie do wiary — powiedział Fine. — Chociaż gdy się zastanowić chwilę, to wcale nie niemożliwe. Szczególnie gdy zważyć na to, jakie podejrzane typy krążą tu po mieście.
— Ale, ale… Jak jechaliśmy, zobaczyłem na ulicy faceta, który absolutnie nie ma prawa tutaj być.
— Wszystko tu jest rozgrzane do białości w oczekiwaniu na operację Husky. Pełno szpiegów ze wszystkich krajów alianckich, ale także agentów komunistycznych, faszystowskich, nazistowskich, którzy bez wątpienia potrafią dodać dwa do dwóch. Mówiąc szczerze, nie zdziwiłbym się specjalnie, gdybym zobaczył gdzieś papieża.
Canidy w zamyśleniu wpatrywał się w morze.
— Należy więc oczekiwać, że także inne, podobne do mnie, osoby będą się przedostawać na Sycylię.
Fine pokiwał głową.
— Jeśli już się nie przedostały.
— Szef musi się w tym orientować. — Po dłuższym milczeniu Canidy ożywił się. — Nie, czekaj, jednak czegoś potrzebuję. Przyda mi się materiał wybuchowy, bo może trzeba będzie urządzić jedną czy dwie eksplozje. Trochę C–2, co ty na to?
— Nie ma sprawy.
— Nic więcej.
— Dobrze. Zadzwonię i coś nam dostarczą na kolację. Niewybuchowego.
1010 East 83 Ulica
Nowy Jork
8 marca 1943 roku; 01:35
Erik Vollmer opuścił wraz z Ingrid Müller Wagner’s Restaurant and Market. Poszli na zachód w kłopotliwym milczeniu, które coraz bardziej ciążyło Vollmerowi, nie chcącemu publicznie rozwijać wątku German–American Bund.
— Widziałaś ostatnio jakiś dobry film? — spytał w końcu.
— Nie. A ty?
— Niebiosa mogą zaczekać był niezły.
— Mnie się mdło robi na samą wzmiankę.
Popatrzył na nią zdziwiony.
— Dlaczego? Mnie się bardzo podobał. Taki romantyczny.
— Ubiegałam się o główną rolę.
— Och! Przepraszam, nie wiedziałem.
Znowu zapadło milczenie, które Ingrid przerwała, gdy przeszli przez Park Avenue.
— Nie zrozum mnie źle. Gene Tierney była świetna jako Martha Strable. Bardzo ją lubię. Ale mi ta rola była bardzo potrzebna. Bardzo.
— I co się stało?
— Nic. Jak ci mówiłam, w tym cała rzecz, że nic.
— Nie rozumiem.
— Ernst powiedział, że studio się na mnie nie zgadza.
— Ernst?
— Lubitsch.
— Aha.
— Może powinnam zmienić nazwisko i zacząć wszystko od początku. Albo wziąć się za reżyserię, bo jak widać, po drugiej stronie kamery śmiało może stanąć ktoś z Berlina. Ale aktorka — nie, co to, to nie.
Zatrzymali się przed wejściem do wysokiego apartamentowca. Mosiężna tabliczka w murze obwieszczała: ROY ALTON TOWERS.
Za parą drzwi o grubych szybach stał portier, po trzydziestce, ponad metr dziewięćdziesiąt, jakieś sto kilogramów wagi, odziany w granatowy uniform ze złotymi szamerunkami. Bez najmniejszego wysiłku otworzył lewe skrzydło.
— Dobry wieczór, miss Müller — powiedział, kłaniając się.
Odpowiedziała swoim firmowym śmiechem.
— Jaki tam wieczór, Harold. Zaraz będzie świtać.
— Tak jest, madam. Oczywiście. Zatem dobry ranek. — Popatrzył podejrzliwie na Vollmera i rzekł sztywno: — Dobry ranek, sir.
Erik kiwnął głową i podążył za Ingrid do wind, rozglądając się po drodze po holu wyłożonym marmurami i oświetlonym kryształowym żyrandolem.
„Może nie dostaje głównych ról, ale honoraria i tak są niezłe. To nie wygląda na tanie miejsce”.
Ingrid czekała w lewej windzie, nogą blokując drzwi, aby się nie zamknęły. Erik wsiadł i zobaczył, jak aktorka wciska guzik z numerem 9. Winda ruszyła, jechali w milczeniu.
„Co ciekawe, nie mieszka w Yorkville; ani nawet w pobliżu. Zupełnie, jakby Trzecia Aleja stanowiła linię oddzielającą dobrą dla niej część miasta od złej”. Ich oczy się spotkały, uśmiechnęli się do siebie. „Jaki wniosek płynie z tego, że Ingrid nie chce mieszkać pośród swych ziomków w Yorkville?”.
Winda osiągnęła dziewiąte piętro i stanęła. Drzwi się rozsunęły.
Korytarz stanowił pomniejszoną wersję holu: marmury, lśniący żyrandol. Południowy koniec kończył się oknem, z którego widać było piękną panoramę tej części miasta. Vollmer stwierdził, że odrobinę wychyliwszy się w bok, może zobaczyć Metropolitan Museum of Art, a także ciemną plamę Central Parku.
— Pięknie — powiedział.
Ingrid stała z pękiem kluczy w ręku przed drzwiami w połowie korytarza. Na kremowym tle widniała czarna cyfra 911, na framudze czerniał przycisk dzwonka.
Miała kłopoty ze znalezieniem odpowiedniego klucza.
„Ale jest zdenerwowana. Ktoś by pomyślał, że jestem pierwszym odwiedzającym ją mężczyzną”.
— Może mi szybciej pójdzie — powiedział, ale właśnie trafiła na właściwy klucz i włożyła go do zamka w okrągłej klamce.
Otworzyła drzwi, pchnęła je i cofnęła się, mówiąc:
— Wejdź, proszę.
Vollmer kiwnął głową i wszedł do przedpokoju. Za nim poszła Ingrid.
— Zaraz zapalę — powiedziała, przesunęła się obok Erika i sięgnęła ręką do kontaktu po lewej, ale w tym samym momencie on usłyszał jakiś szelest z tyłu. Lewą ręką chwycił przegub Ingrid, nie pozwalając zaświecić światła, prawą wyrwał zza paska na plecach swoją czterdziestkę piątkę, ruchem kciuka ją odbezpieczając, a jednocześnie całą masą ciała rzucił się na drzwi. Poleciały w tył, ale się nie zamknęły. Zatrzymały się o dobrych dwadzieścia centymetrów od framugi, a z tego, co je zatrzymało, wydobyło się głuche stęknięcie, w ślad za nim metaliczny brzęk koło stopy Vollmera… — „Co to, kurwa, było?” — …i odgłos wystrzału z małokalibrowej broni.
„Pistolet! Kurwa mać, pistolet!!!”.
— Uciekaj! — krzyknął do Ingrid.
— Uważaj! — przestrzegła.
Raz jeszcze rzucił się na drzwi, co raz jeszcze spowodowało głuchy jęk. Sięgnął lewą ręką, zdecydowanie chwycił ramię człowieka zaklinowanego w drzwiach i mocno szarpnąwszy, zwalił go na podłogę.
Teraz było już oczywiste, że to istotnie mężczyzna.
Vollmer przycisnął kolanem jego kark, co sprawiło, że twarz obróciła się w prawo, a wtedy Erik przyłożył lufę pistoletu do prawego ucha.
— Rusz się, kurwa, a mózg ci…
— Erik, nie! — krzyknęła Ingrid. — On jest z FBI!
Włączyła światło, co sprawiło, że Vollmer zacisnął powieki i dopiero ułamek sekundy później mógł ocenić sytuację. Facet był od niego niższy, miał jakieś sto sześćdziesiąt pięć centymetrów, sześćdziesiąt kilogramów, trzydzieści kilka lat. Z nosa ciekła mu krew.
„To chyba od uderzenia drzwiami”.
Pod ścianą leżał smith & wesson kaliber .38, pięciostrzałowy model z dwucalową lufą przeznaczony dla wojska i policji. Mężczyzna z pewnością odbezpieczył broń, uderzenie o podłogę spowodowało więc wystrzał.
„Ciekawe, gdzie pocisk? Szczęście, że nikogo nie trafił”.
Ingrid szybko zamknęła drzwi i uklękła obok Vollmera.
— Erik, proszę…
Spojrzał na nią spode łba.
— Znasz go?
Przytaknęła.
— Kto to taki?
— FBI — wychrypiał mężczyzna.
Prawe oko gniewnie spoglądało na Erika. A ten zareagował w sposób zupełnie nieoczekiwany dla Ingrid i agenta — zaczął się śmiać, z każdą chwilą głośniej.
„Cholera, że też musiało paść na kolesia, który jest po naszej stronie!”.
— Puszczaj mnie! — warknął tamten.
Vollmer zerknął na Ingrid.
— Na pewno jest z FBI?
Wolno pokiwała głową.
— Co w tym śmiesznego?
— Mniejsza z tym — mruknął Vollmer, sięgnął lewą ręką do wewnętrznej kieszeni palta leżącego i wyciągnął z niej mały, skórzany portfelik. Szybkim ruchem obrócił dłoń i portfelik otworzył się, ukazując legitymację.
„No cóż, mocny, zdrowy seks mamy dzisiaj z głowy”.
Erik wstał i rzucił legitymację na podłogę, tuż obok twarzy agenta.
Ingrid Müller weszła z kuchni do pokoju, niosąc w lewej ręce torebkę z niebieskiej gumy, przed chwilą napełnioną lodem, a w prawej dzbanek z zimną wodą.
Erik Vollmer i agent FBI Joseph Hall — tak przynajmniej mówiła o nim legitymacja — siedzieli naprzeciw siebie w skórzanych fotelach.
„Pieniędzy starcza jej nie tylko na komorne — myślał Vollmer, rozglądając się po pokoju — ale i na kosztowne urządzenie mieszkania”.
O nowoczesnym guście Ingrid świadczyły już chociażby obrazy wiszące na ścianach — duże abstrakcyjne płótna utrzymane w spokojnych tonacjach, dobrze zharmonizowane z barwą ścian. Nieliczne meble musiały zdaniem Erika pochodzić z pracowni Le Corbusiera. Sofę i dwa fotele wykonano z chromowanej stali, powleczonej czarną skórą. Między nimi znajdował się stół, którego szklany blat opierał się na chromowanym cokole.
Podłogę pokrywała kremowa mata zrobiona z włókna, zwanego — o ile Canidy mógł sobie przypomnieć — sizalem.
Meble były efektowne — jak właścicielka — ale wydawały się dziwnie niewygodne. Vollmer poprawił się na fotelu, bardzo zważając na to, by nie rozlać na skórzane obicie ani kropli whisky z lodem, którą zaoferowała mu Ingrid.
„Cholera, jakbym siedział w jakiejś skrzynce! Elegancka czy nie, ale skrzynka to skrzynka”.
— Trzymaj, Joe — powiedziała Ingrid, podając torebkę agentowi, który przycisnął ją do karku i po raz kolejny obdarzył Vollmera oburzonym spojrzeniem.
— A ten dzbanek po co? — spytał Erik.
— Na wypadek gdyby zjawił się Harold, mówiąc, że ktoś słyszał strzał. Wtedy jako głupiutka blondynka wyznam, że złapałam rozgrzany dzbanek i upuściłam go na stolik.
Vollmer uniósł brew.
— Może się udać.
— Nie zapominaj, proszę, że jestem aktorką. Wracając do sprawy. Jak mówiłam, zgodziłam się, by FBI wykorzystało moje znajomości w kolonii niemieckiej. Jestem amerykańską obywatelką i chcę w każdy dostępny mi sposób przyczynić się do wygrania tej okropnej wojny.
— Na przykład wystawić mnie na strzał.
Ingrid spoważniała.
— Gdybyś chciał wspierać wroga, możesz być pewien, że żadne względy nie wstrzymają mnie przed pokonaniem Hitlera. Kiedy więc spotykam kogoś, kto pragnie nawiązać kontakt z członkami Bundu, kontaktuję go z osobą, o której zawsze mogę spokojnie utrzymywać, iż nic nie wiedziałam, że pracuje dla FBI.
— Sprytnie — przyznał Vollmer z uśmiechem. — Podziwiam też twoją lojalność. Właśnie dlatego skontaktowałem się z tobą.
— Żeby dotrzeć do Bundu? — spytała.
— Może tak, może nie.
— Tak czy nie? — ostro wtrącił Hall.
— Nie pański interes.
— Pracuję w rządowej agencji ochrony prawa — stanowczo oznajmił agent. — Albo będzie pan odpowiadał na moje pytania, albo aresztuję pana.
Vollmer zachichotał.
— Wątpię. Natomiast chciałbym się dowiedzieć, co pan wie o powiązaniach Bundu z tymi cholernymi sabotażystami.
— Ani myślę dyskutować z panem o takich kwestiach.
— Nie chce pan czy nie może, bo po prostu nic pan nie wie?
Hall prychnął niecierpliwie.
— To ja jestem z FBI i to ja pytam.
Vollmer znowu się roześmiał.
— Mało brakowało, a wylądowałbyś, kurwa, w biurze koronera Nowego Jorku.
Hall wyniośle pominął milczeniem tę wypowiedź, Erik zaś spojrzał na Ingrid i dodał:
— Przepraszam.
Hall zmarszczył brwi i znowu zaatakował:
— Chcę wiedzieć, jakie ma pan prawo do stawiania takich pytań.
— Radzę ruszyć głową, a na pewno się pan domyśli.
— Proszę posłuchać, dość już mam tej bez…
— Nie, nie, daleko tak nie zajedziemy — przerwał mu spokojnym głosem Vollmer. — Niech pan się zbiera i zastanowi nad całą sprawą. Ja mam tu ważne sprawy do załatwienia.
„Sprawy, których ty, kolego, nie załatwiłeś. Zdaje się, że FBI nadal liczy na to, że niemieccy sabotażyści sami się oddadzą w ich ręce”.
Vollmer wstał, Hall patrzył na niego z fotela.
— Ja nie żartowałem. Wstawaj i do widzenia.
Agent spojrzał na Ingrid.
— Joe, lepiej go posłuchaj — powiedziała.
Hall skrzywił się, ale posłusznie wstał, wyciągając rękę.
— Nie masz na metro? — spytał Vollmer.
— Rewolwer — upomniał się Hall.
— W obecnej sytuacji nie czułbym się najlepiej ze świadomością, że jesteś uzbrojony. Wiem, gdzie pracujesz, więc prześlę spluwę do biura, a ty już wymyśl, jak wytłumaczyć, że ci zginęła.
— Nie możesz…
— Mogę, mogę. A teraz do widzenia.
I Erik wskazał agentowi drzwi.
Hall zatrzymał się w progu.
— To ci nie ujdzie na sucho!!! — oznajmił z gniewem w głosie i wyszedł, trzaskając drzwiami.
— Może narobić jakichś kłopotów? — spytała po chwili Ingrid.
— Nie, zdecydowanie nie. Nie jest głupi, a poza tym nie będzie mu zależało na tym, żeby ktokolwiek dowiedział się, co tu się dzisiaj wydarzyło. — Zachichotał. — Jak trochę ochłonie, zacznie się zastanawiać, czy napisać raport o użyciu broni, bo jakoś musi się wytłumaczyć z braku naboju. — Dokończył drinka i odstawił szklaneczkę na szklany blat. — Chyba już pójdę. Dzięki za interesujący wieczór.
Odwrócił się w kierunku przedpokoju, ale wtedy poczuł na ramieniu rękę Ingrid, a w nozdrzach zapach jej perfum.
— Chyba powinnam przeprosić — mruknęła. — Może sprawdzilibyśmy, czy ranek będzie równie interesujący?
Poczuł jej dłoń na swoim pośladku.
Spojrzał na Ingrid z uśmiechem.
Przygryzła wargi.
— Wiesz… Podobało mi się, jak załatwiłeś tego faceta.
Potarła czubkiem nosa policzek Erika.
„I mnie podoba się w tobie wiele rzeczy”.
39°10’ szer. płn. 13°22’ dł. wsch.
Pokład „Casablanki”
19 marca 1943 roku, 20:10
Cztery dni, jakie minęły od opuszczenia Algieru, wystarczyły, by Canidy docenił dowódcę „Casablanki”, komandora Jeana L’Herminiera, który okazał się prawdziwym dżentelmenem i znakomitym podwodnikiem. Nie był zbyt postawny — metr siedemdziesiąt wzrostu, sześćdziesiąt kilka kilogramów wagi — ale robił wrażenie znacznie większego. Nigdy nie podnosił głosu, jednak biła z niego siła człowieka, który dobrze wie, co ma robić, a taka stanowczość z pewnością zasługiwała na szacunek.
„Casablanca”, okręt podwodny klasy Agosta, długości dziewięćdziesięciu dwóch metrów, napędzany silnikiem dieslowskim, został wodowany 2 lutego 1935 roku we francuskiej stoczni St. Nazaire. Był uzbrojony w działka przeciwlotnicze i jedenaście wyrzutni torpedowych, a jego załoga liczyła pięćdziesięciu marynarzy i czterech oficerów.
Dystans około pięciuset mil morskich dzielący Algier od północno–zachodniego skrawka Sycylii L’Herminierowi udało się pokonać w cztery dni. W nocy starał się jak najwięcej płynąć na powierzchni, wtedy bowiem okręt poruszał się dwa razy szybciej niż pod wodą, gdzie schodził za dnia. Takiej samej taktyki trzymał się w końcu listopada 1942 roku, kiedy wraz z całą załogą uciekł z leżącego na południu Francji portu w Tulonie. Większość stacjonujących tam jednostek francuskiej marynarki wojennej została zatopiona, aby nie dostały się w ręce nazistów, którzy zajęli Tulon w odpowiedzi na aliancką operację Pochodnia.
L’Herminier natomiast wziął kurs na Algier, gdzie przyłączył się do sił alianckich.
A teraz szykował się do wysadzenia Canidy’ego u wybrzeży Sycylii.
— Gotów pan, majorze? — spytał L’Herminier.
— Kiedy tylko pan rozkaże, komandorze!
Canidy wiedział od Fine’a, że to L’Herminier zaproponował najskuteczniejszy sposób dostarczenia agenta na brzeg.
Pomysł zakładał, że za dnia bada się przez peryskop linię wybrzeża i wybiera najodpowiedniejsze miejsce do lądowania. („Na przykład nie może to być strome urwisko skalne”, tłumaczył Fine). Potem okręt miał zejść na dno i tam poczekać do zmierzchu, by w mroku nocy wypłynąć na powierzchnię i wysadzić agentów, którzy w pontonach mieli dotrzeć do plaży. Tak właśnie postępowano z grupami przerzucanymi na Korsykę i owa taktyka stała się standardem.
Canidy miał na sobie wygodne spodnie, ciemny sweter i granatową czapkę rybacką, a wszystko to wydobył z szafy w wynajmowanej przez BSS La Villa de Vue de Mer. Ubranie pochodziło z Sycylii — prawdopodobnie należało do samego Duttona, magnata obuwniczego — i nawet jeśli nie, leżało na Canidym idealnie, nie było ani wyraźnie za małe, ani wyraźnie za duże.
Drugi z wziętych z szafy garderobianej willi kompletów odzieży spoczywał teraz w podgumowanym plecaku obok rkm Johnsona, sześciu magazynków do niego, czterech magazynków do pistoletu kaliber .45 ACP, czterech i pół kilograma C–2, dwóch paczek krakersów serowych, pół kilograma salami i manierki wody. W wodoszczelnym pojemniku umieszczono zapalniki do materiału wybuchowego, zaszyfrowane informacje o rodzinie Noli, kopię listu polecającego od Charliego Luciano oraz dokumenty BSS. W kieszeni Canidy miał słoik z kilkunastoma aspirynami oraz dwie fiolki kwasu pruskiego. Chowając je, myślał: „Jeśli na ból głowy nie pomoże aspiryna, to z pewnością upora się z nim cyjanowodór”.
L’Herminier po raz ostatni spojrzał w okular peryskopu i zadowolony tym, co w nim widział — czy raczej — czego nie widział — odwrócił się do pierwszego oficera:
— Na powierzchnię!
Pokład okrętu jeszcze ociekał wodą, gdy Canidy w towarzystwie dwóch marynarzy schodził po drabince z kiosku. Canidy niósł plecak, pierwszy z marynarzy — do połowy napompowany ponton, składane wiosło i pompkę, drugi — zwój liny.
Gdy znaleźli się u stóp kiosku, natychmiast zajęli się mocowaniem liny, a także nadmuchaniem gumowej łódki. Nieco zmęczony pod koniec tych zabiegów Canidy pomyślał, że określenie „łódka” jest nieco na wyrost, skoro chodziło o rzecz niewiele większą od opony ciężarówki, zaopatrzoną w podłogę z wulkanizowanej gumy. Jedyną chyba zaletę pontonu stanowiło to, że po wylądowaniu nie powinno być wielkich kłopotów z jego ukryciem.
W Algierze wprawdzie przećwiczył wsiadanie, ale obecnie — gdy stał na mokrym pokładzie, a dookoła rozpościerało się morze — tamte doświadczenia wydawały się dość odległe.
Pokręcił głową.
— Teraz lub nigdy — mruknął, bardziej do siebie niż do obu marynarzy, niemniej jednak obaj odpowiedzieli zgodnie:
— Tak jest, sir.
Wiosło zostało przytroczone do pontonu, ten — dwiema linami do końca sznurowej drabinki, a marynarze powoli opuścili ponton po burcie okrętu, a wraz z tym rozwijała się też drabinka. Obaj wyprężyli się i zasalutowali.
— Powodzenia, sir.
— Dzięki. Obyście nie zapeszyli.
Canidy poprawił ramiączka plecaka, uklęknąwszy, zaczął się cofać, aż chwyciwszy klamrę, wymacał stopień drabinki i począł się po niej opuszczać. Chlupot morza o kadłub stawał się coraz głośniejszy. Znalazłszy się tuż nad jego powierzchnią, Canidy zaczął lewą nogą szukać pontonu, aby go zlokalizować, a następnie umieścić w nim stopę. Trwało to krótki moment, ale w końcu wymacał gumę, kiedy jednak gotował się do zdecydowanego stąpnięcia, ponton umknął mu spod nogi. Ponowił próbę, jednak prawa stopa omsknęła się ze sznurowego stopnia; w efekcie poczuł, że wisi na wyciągniętych rękach, a nogi dyndają w powietrzu. Podciągnął się i umieścił prawą nogę na drabince; znowu zabrał się do szukania pontonu.
Wreszcie się udało.
Stanąwszy na gumowej podłodze obiema nogami, powoli zaczął się opuszczać, ręce przenosząc na coraz niższe szczeble, aż wreszcie ukląkł w wodzie, której trochę zdążyło się uzbierać na dnie.
„Teraz nagle ponton się wywróci albo okręt zacznie się pogrążać, ze mną ciągle do niego przywiązanym”.
Tak szybko, jak tylko mógł, nie ryzykując przewrócenia pontonu, odwiązał linki łączące go z drabinką, którą szarpnął dwukrotnie, dając omówiony sygnał, a potem odepchnął się od kadłuba.
„Cholera, z tej perspektywy wydaje się ogromny!”.
Odwiązał wiosło, połączył obie części, zanurzył łopatkę i mocno pociągnął, a ponton prawie okręcił się w miejscu.
„Równo, durniu, równo!”.
Obrócił się w kierunku brzegu, prawą łopatkę zanurzył przed sobą, mocno pociągnął i natychmiast to skontrował takim samym ruchem po lewej stronie. Ponton oddalił się od okrętu.
Wiosłował jakieś pięć minut, gdy nagle poczuł, że ponton przyspiesza bardziej, niż mogłyby to spowodować jego ramiona.
„Co się dzieje?”.
Ale zaraz zrozumiał — to „Casablanca” wspomagała go impetem swej śruby. Obejrzał się przez ramię, mrucząc: „Dzięki”, ale okrętu nie było już widać w ciemności. Nagle poczuł się bardzo samotny. Jeszcze jakiś czas płynął na fali, a potem znowu wziął się za wiosła. Po następnych dziesięciu minutach dno pontonu z chrzęstem otarło się o piasek dna.
Gramercy Park Hotel
2 Lexington Avenue
Nowy Jork
8 marca 1943,11:15
Kiedy taksówka zatrzymała się przed wejściem do hotelu, kierowca zobaczył w lusterku, że pasażer, który wsiadł na rogu Piątej Alei i 83 Ulicy, smacznie śpi.
— Jesteśmy na miejscu, proszę pana.
Erik Vollmer potrząsnął głową, przetarł oczy i ziewnął.
— Co? Aha! — Spojrzał przez szybę. — Dzięki.
Zapłacił za kurs i wszedł do hotelu przez drzwi obrotowe. W drodze do wind zatrzymał się i zawrócił do recepcji.
— Dzień dobry, przepraszam, jest coś może dla pięćset jeden?
Mężczyzna ukłonił się, odwrócił i wyjął ze skrytki dwie żółte kartki, które z grymasem niesmaku podał Vollmerowi.
— Proszę, panie Canidy.
Ani myślał go poprawiać, a był zbyt zmęczony, żeby się zastanawiać, skąd muchy w nosie u recepcjonisty.
W windzie przeczytał obie wiadomości.
W pierwszej administracja hotelu powiadamiała, że musi niestety obciążyć gościa kosztami prania „niezwykle zabrudzonych” ręczników.
„To pewnie stąd ta mina. Nie ma sprawy, szczególnie że jestem tutaj »panem Canidym«.”
Druga wiadomość nadeszła godzinę wcześniej i ograniczała się do numeru telefonu: WOrth 2–7625.
Pokój był starannie wysprzątany, bagaże z kąta saloniku powędrowały do sypialni, a w łazience pojawił się komplet świeżych ręczników. I nie było nawet śladu majora Korpusu Powietrznego Wojsk Lądowych USA, Richarda Canidy’ego.
„Ciekawe, co zrobił z moim Johnnym? Bo mam nadzieję, że nie zabrał ze sobą obydwóch”.
Poszukiwania w sypialni i saloniku skończyły się niepowodzeniem; erkaemu nie było też na podłodze szafy. Kiedy jednak Vollmer zaczął obmacywać koce ułożone na górnej półce, wyczuł twardy kształt.
„Bingo!”.
Wyjął kartonowe pudło ze złożonym Johnnym i metalowe z amunicją.
„Dzięki, przyjacielu. Może mi się przydać”.
Umieścił oba pakunki w dawnym miejscu, potem przeszedł do telefonu i wykręcił numer zapisany na kartce.
W słuchawce rozpoznał głos „Skarpety”.
— Vollmer. Dostałem wiadomość, więc dzwonię.
— Rozpytałem się trochę.
— I?
— Niczego się pan nie dowie tam, gdzie pan szukał wczoraj wieczorem.
„Co jest?”.
— A skąd pan wie, gdzie byłem wczoraj wieczorem?
— A jak pan myśli? Był pan w barze, tak? I rozmawiał pan po niemiecku z barmanem, tak?
Kiedy w nowojorskiej komórce wywiadu marynarki wojskowej zastanawiano się, jak inwigilować członków German–American Bund w Yorkville, Lanza zasugerował, aby skorzystać ze związku mechaników obsługujących automaty barowe, na czele którego stał William McCabe, „Willie Twardziel”. A nawet nie tyle z mechaników, ile z działających pod przykrywką związku ludzi McCabe’ego, którzy przyjmując w barach zakłady, codziennie odwiedzali każdy lokal w Yorkville i znali wszystkich barmanów. Wszelkie zebrane wiadomości natychmiast docierały do Lanzy.
„Jeśli wymówienie jednego danke jest rozmową po niemiecku, w porządku, »Skarpeta«, rozmawiałem. Ale ważniejsze, że jego zdaniem to ślepa uliczka. Cholera, czy on wie także o Ingrid? I o tym facecie z FBI?”.
— Jeśli nie tam, to gdzie?
— Taksówka weźmie pana do Lodi.
— New Jersey?
— Tak. Przy szosie siedemnaście jest taka knajpa Lucky’s Pink Palace. Tam niech pan spyta o Christophera. Będzie na pana czekał.
— Kiedy?
— Teraz.
— Teraz?
— Zdawało mi się, że się panu spieszy. Ale jeśli chce pan trochę odczekać…
„Dzięki cudownej Ingrid najbardziej w tej chwili chcę, przyjacielu, walnąć się i trochę pospać. No ale trudno, trzeba sen odłożyć na później”.
— Kiedy będzie taksówka?
— Już czeka.
— Już? — powtórzył Vollmer z niedowierzaniem w głosie. Nie udało mu się powstrzymać ziewnięcia. — Dobra, zaraz schodzę.
Lanza odłożył słuchawkę.
Wyszedł na ulicę; uznał, że czekający na rogu samochód jest taksówką od Lanzy. Kiedy ruszył w jego kierunku, szofer włączył silnik, wolno zaczął jechać mu na spotkanie i zatrzymał się tak, by tylne drzwiczki znalazły się naprzeciw niego. Ponieważ za kierownicą nie siedział znany mu goryl, wstawił głowę do środka i spytał:
— Od „Skarpety”?
— Aha — mruknął malutki facecik, jakieś niecałe metr sześćdziesiąt, pięćdziesiąt kilogramów wagi, mniej więcej trzydzieści lat. Miała na sobie flanelową koszulę, sztruksowe spodnie i czarną, skórzaną czapkę.
Erik wsunął się na tylny fotel.
— A gdzie ten wielgas?
— Jaki wielgas?
— Mniejsza z tym — mruknął Vollmer, ziewnął, ułożył głowę na bocznym oparciu i niemal natychmiast zasnął.
Obudził go gwałtowny wstrząs. Poderwał się, ale samochód z niczym się nie zderzył, a tylko podskoczył przy wjeździe na parking.
Po dwupasmowej w obu kierunkach siedemnastce samochody jechały zderzak w zderzak, ona zaś biegła tu między tanimi komisami używanych samochodów, marnymi budkami z hamburgerami i hot dogami oraz klubami striptizowymi.
Przed sobą mieli piętrowy budynek wielkości sali gimnastycznej. Zbudowany z pustaków, z płaskim dachem i bez okien, cały był pomalowany na różowo. Na dole miał dwoje stalowych drzwi; nad jednymi widniał napis WEJŚCIE, nad drugimi — WYJŚCIE. Co najmniej na trzech ścianach, a także na sześciometrowym słupie górującym nad parkingiem widniał napis LUCKY’S PINK PALACE. Tuż pod okapem muru biegł napis powtarzający metrowymi literami — GIRLS! GIRLS! GIRLS!
Parking był pełny, a pośród samochodów przeważały ciężarówki.
— Co tu dużo mówić, istny pałac — powiedział Vollmer.
Kierowca tylko chrząknął i omijając parking, zajechał na tył budynku.
Także i tutaj było dwoje stalowych drzwi, tym razem jednak na różnych poziomach. Nad parterowymi umieszczono napis: ŻADNYCH DOSTAW MIĘDZY 11.00 A 14.00. Nad piętrowymi, do których prowadził ciąg zardzewiałych schodów, był napis: WSTĘP WZBRONIONY! WYJŚCIE AWARYJNE! NIE BLOKOWAĆ!
Kierowca zatrzymał się, wyłączył silnik i powiedział, ruchem głowy wskazując górne drzwi:
— Wystarczy tam zapukać, to wpuszczą. Ja tu poczekam.
Kiedy Erik wysiadał, kierowca nastawił radio i podgłośnił. Na szczycie schodów przeciwpożarowych także słychać było głośną muzykę dochodzącą z wnętrza budynku. Drzwi zaopatrzono w trzy zamki, ale nie było w nich żadnego wizjera.
„Nie jest to wejście dla niespodziewanych gości”.
Zapukał. Najpierw nie było żadnej reakcji, potem jedna po drugiej otworzyły się trzy zasuwy. Drzwi uchyliły się odrobinę, a ze szczeliny ktoś spytał:
— Czego?
— Szukam Christophera — oznajmił Vollmer. — Joe „Skarpeta” mówił, że będzie na mnie czekał.
Po chwili drzwi otworzyły się na tyle, aby Vollmer mógł się przecisnąć, a gdy znalazł się w środku, zobaczył grubasa — prawdziwego grubasa, minimum sto dziesięć kilogramów, ale raczej sto dwadzieścia — w workowatych spodniach i wypuszczonej na wierzch ciemnej koszuli, który natychmiast zabrał się do zamykania zasuw.
Wyposażenie biura stanowiły dwa szare, stalowe biurka, dwa obrotowe fotele, kilka drewnianych krzeseł, na jednej ścianie trzy zdjęcia z wybrzeżem New Jersey, na drugiej kalendarz na rok 1943 z wykreślonymi dniami, które już minęły. Na wewnętrznych drzwiach wisiała tarcza do rzutków. Z kosza wylewały się pomięte i pożółkłe gazety. Za jednym biurkiem siedział masywny, włochaty mężczyzna, za drugim — facet wysoki, ciemnoskóry i hodujący pod nosem cienki wąsik.
Ten drugi wstał z fotela.
— Vollmer?
— Tak.
— Christopher.
Podali sobie dłonie, Erik zarejestrował mocny uścisk.
— Zostaw nas na parę minut — powiedział Christopher do grubasa. Kiedy zamknął za nim drzwi, odezwał się włochaty:
— Joe mówi, że czegoś szukasz, tak?
— Kogoś. A ty jesteś…
— U siebie w biurze.
Chwilę patrzyli sobie w oczy.
„Dobra, niech będzie po twojemu” — pomyślał Vollmer.
— Więc tak. Lanza obiecał mi pomóc w nakryciu Niemców, którzy rozkładają po kraju bomby.
Żaden z dwójki nie zareagował nawet słowem.
— A wy podobno coś o tym wiecie.
Po jakiejś półminucie włochaty kiwnął głową.
— OK, ale pamiętaj, robię to tylko dlatego, że tak kazał Joe „Skarpeta”.
— Jasne.
Tamten sięgnął do szuflady biurka, wyjął z niej pistolet i wyciągnął rękę do Vollmera. Ten wziął broń i zważył na dłoni. Naładowany.
— Walther.
— Zabraliśmy to kolesiowi, który nie chciał płacić rachunków.
— I… — Vollmer zawiesiwszy głos, zrobił palcami zapraszający gest.
— No i podobno miał się przechwalać, że to on robi te eksplozje.
— A robił?
Włochaty wzruszył ramieniem.
— Gdzie jest teraz?
— Nie ma go.
— Gdzieś wyjechał?
— Nie ma i już.
— Posłuchaj. Muszę mieć coś więcej. Jak zamelduję: „Jeden facet z klubu striptizowego w New Jersey mówi, że tego od bomb cytuję »nie ma«, koniec cytatu”, to szefowie wyrwą mi nogi z dupy.
Włochaty przygryzł dolną wargę, a potem rzekł:
— Dobra, ten napalony szkop powiedział mojej dziwce, że to on z kumplem robią te numery na wschodnim wybrzeżu, a jest jeszcze jedna ekipa w Arizonie…
— Może w Teksasie?
— Może w Teksasie. Nie będę się zastanawiał, czy kogoś szuka pieprzone FBI, czy nie, kiedy jest mi winny za dziwkę. Zaczęliśmy go trochę naciskać — mnie tam, kurwa, nikt nie oszuka — a wtedy ten jego koleś wparował i zaczął strzelać. — Kudłacz znowu wzruszył ramieniem. — To dostali i teraz skurwiele karmią rybki. — Krzywo się uśmiechnął. — Tak ich nie ma.
Vollmer przez chwilę rozważał to, co usłyszał.
— I znaleźliście tylko ten pistolet? Żadnego portfela, dokumentów?
Tamten spojrzał na Christophera i zrobił gest znaczący: „Daj mu to”. Christopher wyciągnął coś, co z daleka wyglądało na pióro.
— Znaleźliśmy to w torbie w ich pokoju. Może coś wymyślisz.
„Kwasowy zapalnik udający pióro. Gdzie dym, tam ogień. Więc może także i materiały wybuchowe?”.
— Było coś jeszcze w tej torbie?
— Nie — obojętnie oznajmił włochaty.
„Guzik prawda. Z pewnością było. Ale, dobra, bierzcie, co tam znaleźliście, bo inaczej niczego się nie dowiem”.
— Mogę skorzystać z telefonu? — spytał Vollmer.
— Tutaj — powiedział włochaty i wskazał aparat na swoim biurku.
Vollmer z pamięci wykręcił numer.
— Telefonistka numer pięć — odezwał się kobiecy glos.
— Vollmer do Ellisa.
— Chwilę.
Trzask, a potem męski głos.
— Ellis.
— Macie, Szefie, pod ręką coś do pisania?
— Kto… — Ellis błyskawicznie się połapał. — Aha, chwilę… Już.
— Wiadomość dla bossa. „Pożar ugaszony. Żadnych śladów”.
— „Pożar ugaszony. Żadnych śladów”. Świetnie. Ciekawy zbieg okoliczności.
— Jaki?
— Także inny pożar ugaszony. Będzie w gazetach.
— Naprawdę?
— Tak?
— To co, zaraz pan wraca?
— Raczej tak.
Vollmer odłożył słuchawkę.
Przez całą drogę powrotną na Manhattan Vollmer obmacywał w kieszeni walthera i zapalnik, zastanawiając się nad wszystkim.
„Trudno rozstrzygnąć, czy nie ma więcej pożarów do ugaszenia. Może już wszyscy nie żyją, a może inni przyczaili się na razie. Pozostaje tylko czekać, czy będą dalsze eksplozje, przez cały czas mieć oczy i uszy otwarte. Ale to mogę robić w Waszyngtonie, jednocześnie zajmując się czymś innym. Może nawet współpracą z Canidym”. Westchnął. „Ale najpierw muszę się raz jeszcze spotkać z Ingrid”.
Taksówkarz złapał nową stację, gdzie właśnie zaczynała się przerwa na reklamę.
— Wiadomości po krótkiej chwili przeznaczonej dla jednego z naszych sponsorów — oznajmił spiker.
Po reklamie dealera Forda, który obsługiwał stany New York, New Jersey i Connecticut, powrócił spiker.
— A teraz główna wiadomość dzisiejszego dnia. Pół godziny temu podczas konferencji prasowej dyrektor FBI J. Edgar Hoover…
— Można podgłośnić? — ożywił się Vollmer.
Kierowca pokręcił potencjometr i obaj wsłuchali się w słowa Hoovera:
„…Powtarzam, nie ma żadnych śladów wskazujących na to, że eksplozja pociągu w Oklahomie miała jakąś inną przyczynę niż wyciek gazu…”.
„Prawdą jest to, co powtarzasz dostatecznie często” — pomyślał Vollmer, a na głos powiedział:
— Dobra, wystarczy. Ścisz albo przerzuć na jakąś muzykę.
Spoglądając w okno, zastanawiał się, co też robi w tej chwili Ingrid.
Palermo, Sycylia
19 marca 1943 roku, 22:40
Major Richard M. Canidy dobrze znał wagę pierwszego wrażenia, a w przypadku Sycylii było to zaskoczenie, w jak niewielkim stopniu widać było po wyspie, że wokół toczy się brutalna wojna.
Po wylądowaniu na plaży pod Mondello niezwykle starannie ukrył pod kamieniami złożony ponton, a potem bardzo uważał, aby nie natknąć się na patrol włoski czy niemiecki, ale kiedy potem przekradał się przez miasteczko, mogło się wydać, że wszystkie te środki ostrożności były niepotrzebne.
Napotkał jednego bezdomnego psa, drogę przebiegło mu kilka kotów, ale poza tym nie zobaczył ani żywej duszy.
I dopiero teraz, gdy równolegle do szosy, ale w rozsądnej od niej odległości, przemierzał liczącą trochę ponad dziesięć kilometrów drogę do Palermo, zobaczył wreszcie kogoś.
Był to mężczyzna w stojącym pośród pól domku. Canidy widział, jak tamten przechodzi przez pokój i gasi światło. Popatrzył na rozgwieżdżone niebo i pokręcił głową. „Nie do wiary. Czy cała wyspa po prostu smacznie sobie śpi?”. Podjął marsz. „Nie wiem. Wiem natomiast, że za nic nie mogę sobie pozwolić na odprężenie i beztroskę. Za sześć dni mam się znowu znaleźć na tej plaży, gdyż w morzu będzie na mnie czekał okręt”.
Im bliżej głównego miasta Sycylii, tym bardziej jego łuna rozjaśniała czerń nieba.
Między kamiennymi, jasno tynkowanymi domami zaczął wreszcie spotykać ludzi; najpierw minął jednego mężczyznę, potem drugiego, następnie trzymającą się pod rękę parę.
Niewiele osób, ale przynajmniej jakieś życie.
Po jakimś czasie na podstawie oglądanych wcześniej zdjęć zorientował się, że jest w Quattro Canti, średniowiecznym centrum „czterech kątów”, otoczonym przez staronormańskie kamienne budowle. Uważnie rozejrzał się, a potem skierował w stronę — miał nadzieję! — uniwersytetu.
„Właściwie dlaczego nie miałbym sprawdzić teraz, kiedy prawie nie ma ludzi. Może się uda i wpadnę na samego pana profesora?”.
Po kwadransie, gdy dwa razy musiał zawracać, na rogu ulicy zobaczył tabliczkę ze strzałką i napisem: UNIVERSITA.
Potrząsnął triumfalnie pięścią.
Trzy przecznice dalej znajdował się sam uniwersytet, którego widok był nieco rozczarowujący, gdyż całe życie studenckie — campus, boiska, kluby — mieściło się w innej części miasta. Po prostu kamienny budynek niezbyt się różniący od innych, na fasadzie czarne litery na białym tle głosiły: PALERMO UNIVERSITA.
Przez jedno z wielkich okien Canidy zajrzał do środka. Przy drzwiach na drewnianym krześle spał strażnik z drewnianą pałką ułożoną w poprzek ud.
„A gdyby tak zastukać w okno? Ale by podskoczył! Zabawne, choć mało rozsądne”. Obszedł budynek, stwierdzając, że we wszystkich oknach jest ciemno, a wszystkie drzwi są zamknięte. Na jednym z rogów znajdował się bar kawowy; ze środka dobiegały głosy. Zajrzał. Wokół okrągłego stołu siedziało ośmiu chłopaków, a chociaż na blacie leżały książki, fakt, że pięciu trzymało na kolanach rozdokazywane dziewczyny, sugerował, iż raczej nie przygotowują się do egzaminów. Jedna z dziewczyn spostrzegła Canidy’ego i uśmiechnęła się; odpowiedział uśmiechem, zamknął drzwi i ruszył przed siebie. Wykręcił w ulicę Leonardo da Vinci i zaczął schodzić w kierunku widocznego w oddali portu.
I znowu nikogo nie było wokół.
Rozejrzał się po nabrzeżu. Największą jednostką był długi na dwadzieścia pięć, dwadzieścia siedem metrów statek towarowy, z dużymi lukami w płaskim pokładzie i wysokimi bomami. Poza tym pełno było różnobarwnych rybackich łodzi, kilka większych, mających dwanaście metrów długości, ale większość była o połowę krótsza, z zaostrzonymi dziobami i rufami. Kilka takich kutrów wyciągniętych było na brzeg i najwyraźniej oczekiwało na remont. Wysokie, ciemniejące w nocy budowle docierały aż do samej wody.
Z boku znajdował się targ rybny, wszystkie budki były zamknięte, stoły przypominały te na Fulton, także z blatami nachylonymi pod kątem trzydziestu stopni, u dołu mające pojemniki na lód.
Coś poruszyło się pośród stojących na kotwicy łodzi, Canidy przywarował za jedną z budek. Pośrodku pokrywającego jedną z nich brezentu zobaczył kota, który przed chwilą wskoczył na pokład, ale niemal natychmiast zeskoczył na nabrzeże. Nie bez powodu. Zza brezentu wyjrzała głowa rozwścieczonego mężczyzny, który cisnął pustą butelką za intruzem.
„Niezła sprawa, spać na wodzie. Może i ja bym tak spróbował? Którąkolwiek wybiorę, z pewnością będzie to ta, która już niedługo zacznie się szykować do wypłynięcia na połów. Nie warto ryzykować spotkania z właścicielem”. Spojrzenie pomknęło do łódek wyciągniętych na brzeg. „Ale tam… Z tych przez jakiś czas nikt nie będzie korzystał”.
Szybko znalazł się przy przedostatniej w rządku. Leżała na prawej burcie, dziób wskazywał w kierunku targu. Odchylił brezent; wnętrze miała wybebeszone. Sporo tu miał dla siebie miejsca. Popatrzył na zegarek: po pierwszej. Odlał się na żwir, potem wdrapał do łódki, zaciągnął za sobą brezent, pod plecakiem, który miał służyć za podgłówek, umieścił czterdziestkę piątkę i ziewnął.
„Nie zawsze potrzeba luksusów Gramercy, żeby smacznie zasnąć”.
Obudził go odgłos dieslowskiego silnika. Usiadł, przecierając oczy. Światło wdzierające się przez szczelinę mówiło, iż dnieje. Obie wskazówki zegarka były na szóstej. Słychać było męskie głosy i stukot butów o drewno nabrzeża.
Odchylił ostrożnie brezent, a widząc przed sobą tylko kadłub łodzi, wysunął się na zewnątrz.
Rybacy krzątali się przy kutrach; kilka odbiło już od nabrzeża i płynęło ku wyjściu z portu.
Ruch był już także na targu. Ktoś wykładał lód, ktoś inny zmywał blat, w powietrzu unosił się zapach kawy i soli.
Znowu dał upust pęcherzowi, zdaje się, że w tym samym co poprzednio miejscu, a potem sięgnął po plecak, ale powstrzymała go nagła myśl. Przyjrzał się uważnie łódce; nie zajmowano się nią od dłuższego czasu.
„Nie widać powodu, dla którego miałoby się to zmienić w ciągu najbliższej godziny”.
Wsunął broń za pasek na plecach, poprawił sweter, naciągnął głębiej czapkę i skierował na targ w nadziei na poranną kawę. Idąc, uważnie przyglądał się rybakom: wszyscy mieli podobne ciemne spodnie i swetry, podobnie ciemną cerę i podobnie ciemne, gęste włosy, różnili się zaś przede wszystkim zarostem: niektórzy gładko ogoleni, inni z brodami i wąsami różnych wielkości i kształtów.
W ślad za dwoma mężczyznami wszedł do jednej z budek, która okazała się jadłodajnią, a nie sklepem. W środku były dwa drewniane stoły; na jednym stały kosze z owocami i chlebem, na drugim dwa wielkie dzbany z kawą. Stała przy nich starowinka, która według Canidy’ego równie dobrze mogła mieć osiemdziesiąt jak sto osiemdziesiąt lat. Rybacy częstowali się, za nic nie płacąc.
Kobieta spojrzała na niego, a przez jej blade wargi przemknął ślad uśmiechu. Nalała kawy do wyszczerbionego, porcelanowego kubka i podała Erikowi. Lekko się ukłonił, wziął i wychodząc na zewnątrz, sięgnął do kosza po dwie figi. Oparł się o ścianę i popijając kawę, oglądał port.
Łódka ze śpiącym marynarzem stała na kotwicy, ciągle przykryta brezentem.
„Chyba tam poszła niejedna butelka”.
Do dalekiego końca nabrzeża, mającego kształt litery „T”, podpływał spory kuter, a pod zardzewiałą kotwicą widać było nazwę STEFANIA.
Podniósł kubek do ust, ale o mało się nie zakrztusił na widok trzeciego ze schodzących na ląd marynarzy.
„Czyżbym się jeszcze na dobre nie rozbudził?” — spytał sam siebie w myślach.
Zajrzał do budki, odstawił kubek na stół i pospiesznie ruszył w kierunku łodzi. Im bliżej był „Stefanii”, tym bardziej było oczywiste, że nie ma żadnych zwidów. Facet stał do niego plecami, ale Canidy był pewien, kim jest mężczyzna. Górował nad wszystkimi swymi prawie stu dziewięćdziesięcioma centymetrami wzrostu oraz ponad stu dziesięcioma kilogramami wagi. A na dodatek…
„A jednak, nie myliłem się!!!”.
Zatrzymał się przy burcie i spokojnie powiedział do mężczyzny podającego wielkoludowi drewnianą pakę:
— Cześć, Frank. Idę o zakład, że w tej skrzynce nie ma ryb.
Frank Nola nie wydawał się szczególnie zaskoczony widokiem Canidy’ego, natomiast goryl prawie wypuścił pakę z rąk. Nola rozejrzał się po nabrzeżu, a potem kiwnął za siebie głową w kierunku nadbudówki.
— Wejdź na pokład — rzekł cicho po angielsku, potem mruknął coś w sycylijskiej gwarze do olbrzyma i poszedł do kabiny.
Canidy wbiegł po trapie i podążył za Frankiem.
— Nie mogłeś jechać ze mną, a tu nagle, proszę — jesteś.
Nola z założonymi na piersi rękami zastygł w milczeniu obok steru.
— O co tu chodzi, do jasnej cholery?! — nie ustępował Canidy.
Nola dalej patrzył w morze, a potem mruknął:
— Wyjazd był już umówiony, zanim ty się zjawiłeś.
Canidy skrzywił się z niedowierzaniem. Spod pokładu wyszedł po schodkach marynarz ze skrzynią i bez słowa wyniósł ją na zewnątrz.
— Co jest w tych pakach? — zainteresował się Canidy.
— Czekoladki — odrzekł Nola i wzruszył ramionami.
— Nie pieprz.
— I lekarstwa.
— To już prędzej — zgodził się Canidy. — A coś jeszcze?
— Mniejsza z tym.
— Broń? — naciskał Canidy.
Nola znowu zapatrzył się przed siebie, a potem spojrzał na Canidy’ego.
— Dobrze wiesz, po której jestem stronie.
— Jak to się dostało do Algieru?
— Wiesz, kto ładuje Liberty w Nowym Jorku, więc chyba nietrudno zgadnąć, kto je rozładowuje.
„Skrzynka tu, skrzynka tam” — myślał Canidy. „Trudno, żeby ktoś się nimi przejmował, szczególnie gdy nie jest to widoczne. Czysta robota”.
— I co, bez kłopotu wpływacie i wypływacie? Puszczają?
— Nie wszyscy. Trzeba uważać na takiego Niemca, Müllera. — Po chwili milczenia ciągnął. — Tutaj od zawsze szedł handel w obie strony. Oliwki, oliwa, pomidory i tak dalej. Zawsze znajdzie się ktoś zainteresowany innymi rozwiązaniami.
Nola uniósł prawą rękę i potarł kciukiem o palec wskazujący.
— Dlaczego nic mi nie powiedziałeś, że pływacie tutaj?
— Nie pytałeś — zaśmiał się Nola.
— Jakoś nie widzę w tym nic dowcipnego.
Nola spoważniał.
— Powiedziałbym, ale ty się interesowałeś Porto Empedocle.
„Cholera, ma rację. Byłem pewien, że to tamtędy będziemy przerzucać profesora”.
— Myślałem, że stamtąd trzeba będzie zabrać profesora Rossiego.
— Rossiego?
— Znasz go?
Nola rozłożył ręce w niezobowiązującym geście.
— Pracuje tu na uniwersytecie…
Tym razem Frank machnął dłonią.
— Wiem, wiem. Jego siostra jest sąsiadką mojej kuzynki. Czasami zapraszają się na obiad, czasami grają w karty. Także doktorzy Napoli i Modica, ale słyszałem, że obaj nie żyją.
— Myślałem, że go nie znasz.
— Ja nie, moja kuzynka…
— Dobra, dobra, daj już spokój! — wybuchnął Canidy.
„Co za facet! Powinien zostać prawnikiem. A może zapytam precyzyjniej. Zacznijmy od zaraz”.
— Przepraszam, Frank. Posłuchaj… — Odetchnął głęboko. — Mógłbyś mnie skontaktować z Rossini?
Port w Palermo, Sycylia
22 marca 1943 roku, 18:05
Silnik „Stefanii” pomrukiwał na jałowym biegu obok dużego statku towarowego, kiedy Dick Canidy wprowadzał profesora Artura Rossiego na pokład. Rossi niosący walizkę wypchaną papierami naukowymi, spieszył się tak bardzo, że omal nie spadł z trapu. Canidy podtrzymał go, wziął od niego walizkę i teraz bez kłopotu weszli już na „Stefanię”.
„Jak tylko się zorientował, że mogą go stąd wyciągnąć — myślał Canidy, prowadząc profesora do kabiny — wpadł w tak straszne podniecenie, że trzeba go było pilnować, by nie zrobił jakiego głupstwa. Trudno się dziwić. Dwóch kolegów umarło, jeden zarażony straszną chorobą, drugi zastrzelony na jego oczach przez tego esesmana Müllera, który teraz jego zamierzał umieścić w tej upiornej willi. A to prawdziwy wyrok śmierci”. Pomógł Rossiemu rozłożyć się na dolnej pryczy. „Przynajmniej willa należy już do historii, czy też zacznie należeć za dwie godziny, kiedy ludzie Noli odpalą C–2. Co jednak miał na myśli Donovan, mówiąc, że to tylko przykrywka? Może chodzi o te wirusy?”.
— Dziękuję — powiedział Rossi.
— Jeśli będzie pan czegoś potrzebował, proszę się nie krępować.
Rossi popatrzył na niego wyczekująco.
— Coś jeszcze, panie profesorze?
— A co… co zrobicie z tabunem?
— Tabun to gaz, prawda?
— Tak, przecież z tego powodu jest pan tutaj?
Canidy odpowiedział pytaniem na pytanie:
— A więc co z tym tabunem?
— Zwrócił pan na pewno uwagę, jak mało jest tu Niemców? „Prawie w ogóle”.
— Tak.
— Mając tutaj tak słabe siły, Niemcy na wypadek ataku aliantów na Sycylię dostarczyli tu po cichu gaz paraliżujący.
„Chryste Panie! Mała dawka wystarcza, a człowiek wpada w drgawki i umiera w cierpieniach”.
— Gdzie on jest?
Rossi wskazał iluminator, za którym czerniał kadłub statku transportowego.
Canidy sięgnął do plecaka, wydobył z niego ostatnią porcję C–2 i wyszedł na pokład.
Nola był w sterówce.
— Gotów? — spytał na widok Canidy’ego.
— Masz swoich ludzi w porcie?
Nola pokręcił głową.
— Teraz nie.
— Daj mi jeszcze dziesięć minut — rzekł Canidy i wyjął zegarek, który porównał z czasomierzem Noli, a potem wybiegł na pokład i zeskoczył na nabrzeże.
Nola sprawdził czas; upłynęło już dziewięć minut. Wystawił głowę ze sterówki i polecił:
— Zwijać cumy.
Dwóch marynarzy zdjęło z pachołków linę dziobową i rafową, cisnęli je na pokład i wskoczyli w ślad za nimi.
Nola znowu spojrzał na zegarek.
Wskazówka sekundowa obiegła cyferblat.
„Dziesięć minut”.
Zmarszczył brwi, gdyż na nabrzeżu nie było widać nikogo.
Powoli przesunął dźwignię napędu i lekko obrócił drewniane koło sterowe w lewo; dziób zaczął się odsuwać od przystani, zwracając ku morzu. Niemal w ostatniej chwili usłyszał łoskot opadającego ciała, a moment później tupot nóg o pokład.
„Stefania” z wygaszonym silnikiem i wyłącznymi światłami kołysała się na morzu na północ od Mondello, mniej więcej na wysokości Villa del Archimedes w Partannie.
Godzinę temu opuścili Palermo; Dick Canidy zastygł z lornetką przy oczach i zaczynał powątpiewać w swe umiejętności. Zwiesił lornetkę na pasku i podniósł do twarzy rękę z zegarkiem, ale w tej samej chwili rozległy się jedna po drugiej dwie niewielkie eksplozje, później trzecia — o wiele większa.
Niebo pojaśniało.
„Ta trzecia to chyba zbiornik paliwa. A może coś jeszcze było tam na pokładzie” — pomyślał.
— Sądząc z ilości dymu — odezwał się Rossi, jakby odgadując jego myśli — płonie tam wszystko.
O sto metrów na północ od ich stanowiska rozległ się gwałtowny chlupot wody; w mroku pojawiła się ciemna masa okrętu podwodnego.
Canidy spojrzał na profesora.
— Czas na nas. Szkoda, że nie możemy poczekać, aż także willa wyleci w powietrze. Mam nadzieję, że i to nam się uda.