Griffin William Edmund Butterworth Ofiara

W.E.B. Griffin




Ofiara


The Victim

Przełożyła Ewa Wojtczak


Książka ta jest fikcją literacką. Imiona, postaci, miejsca i wydarzenia są tworem wyobraźni autora albo wykorzystane zostały fikcyjnie i jakiekolwiek podobieństwo do prawdziwych osób, żyjących bądź zmarłych, wydarzeń, firm, instytucji i miejsc jest całkowicie przypadkowe.


Dla emerytowanego sierżanta Zebulona V. Caseya

z Wydziału Spraw Wewnętrznych

Departamentu Policji Miasta Filadelfia.

On wie, za co.



Jeden


W pociągu z Nowego Jorku do Filadelfii Charles czytał „Time’a”, a Victor — „The Post”. Charles miał trzydzieści trzy lata, ale wyglądał na dwadzieścia pięć. Victor liczył sobie trzydzieści pięć lat, lecz postarzała go typowo męska łysina. Obaj byli starannie ubrani w garnitury, rozpinane białe koszule i krawaty w ukośne pasy. Obaj mieli przy sobie aktówki. Kiedy steward przyszedł po raz pierwszy, po wyjeździe pociągu z tunelu w bagiennej okolicy New Jersey, Charles zamówił 7–Up. Usłyszał jednak, że mają jedynie sprite’a, a wówczas Charles tylko się uśmiechnął i rzucił: „Świetnie”. Victor zamówił czarną kawę, a gdy steward dostarczył im napój i kawę, wręczył mu pięciodolarowy banknot i polecił zatrzymać resztę. Tuż za Trenton mężczyźni poprosili o kolejnego sprite’a i czarną kawę, za które tym razem Charles dał stewardowi banknot pięciodolarowy, każąc zatrzymać resztę.

Obaj trochę żałowali stewarda, który musiał w ten sposób zarabiać, utrzymując rodzinę — czy też siebie samego — z tego typu napiwków.

Kiedy konduktor oświadczył, że kolejna stacja to Filadelfia Północ, Charles otworzył aktówkę, schował do niej „Time’a”, po czym wstał, wziął z półki trencz od Burberry’ego i nałożył go. Następnie podał Victorowi jego płaszcz i pomógł mu go ubrać. W końcu zdjął z góry ich bagaże, w zasadzie identyczne torby w rączkami, i położył je na niezajętym siedzeniu naprzeciwko nich.

Przysiedli na moment, podczas gdy pociąg przejechał przez północno–wschodnią Filadelfię i zwolnił, zbliżając się do stacji Filadelfia Północ.

Victor spojrzał na zegarek, złotego patek philippe’a na pasku z jaszczurczej skórki.

Pięć po trzeciej — stwierdził. — Absolutnie punktualnie.

Słyszałem, że w Amtraku*1 w końcu się polepszyło — odparł Charles.

Kiedy pociąg się zatrzymał, Charles i Victor poszli na tył wagonu, uśmiechnęli się do stewarda i wysiedli. Zeszli brudnymi schodami, przemierzyli jeszcze brudniejszy tunel i wreszcie znaleźli się na parkingu w pobliżu North Broad Street.

Tam jest — powiedział Victor, wskazując kiwnięciem głowy sedana pontiaka, rocznik 1972. Gdy Victor dzwonił z Nowego Jorku, powiedziano mu, jakiej marki samochód będzie na nich czekał, w którym miejscu będzie stał i gdzie mężczyźni znajdą do niego kluczyki: na lewej tylnej oponie.

Podchodząc do pontiaka, obaj — Victor i Charles — wyjęli z kieszeni po parze rękawiczek ze świńskiej skóry i włożyli je. Parking poza nimi był pusty, co bardzo im odpowiadało. Victor kucnął i odszukał we wskazanym miejscu kluczyki, po czym otworzył drzwiczki od strony kierowcy. Sięgnął do środka, odblokował tylne drzwi za siedzeniem kierowcy. Postawił swoją torbę na tylnym siedzeniu, zamknął tylne drzwi, usiadł za kierownicę i zamknął swoje drzwi. W końcu otworzył Charlesowi przednie drzwiczki od strony pasażera.

Ten wręczył swoją torbę Victorowi, który położył ją sobie na kolanach. Gdy Charles już wsiadł, odebrał torbę, postawił ją przed sobą na podłodze i zamknął drzwi. Mężczyźni rozejrzeli się po parkingu. W zasięgu wzroku nie było nikogo.

Charles pomacał pod siedzeniem i odchrząknął. Ostrożnie, tak aby nikt niepowołany nie mógł zobaczyć, co tam znalazł, wyjął strzelbę i położył ją na torbie.

Zauważył, że to dwunastostrzałowy, półautomatyczny remington model 1100 z wentylowanym separatorem. Broń wyglądała na nową.

Sprawdził, czy strzelba nie jest załadowana, po czym zasunął mechanizm.

Znów poszukał pod siedzeniem i tym razem wyjął małą plastikową torebkę. Było w niej pięć nabojów do dubeltówki, marki Winchester Upland.

Siedem i pół — zauważył z rozdrażnieniem, a może i pogardą w głosie.

No chyba że nie mógł znaleźć żadnych innych — odburknął Victor. — Albo może myśli, że każdy nabój do dubeltówki pasuje do każdej strzelby.

Prawdopodobnie chce mieć pewność, że trafię — mruknął Charles. — Woli, żebym niczego nie przeoczył. Tuż przed wyjazdem na lotnisko miałem od niego telefon.

I co ci powiedział?

Pytał, czy wszystko zrozumiałem. Powtórzył, żebym nie przeoczył żadnego drobiazgu. I po to tylko do mnie zadzwonił.

Co właściwie ten facet zrobił?

Wiem tyle, co ty — odparł Charles. — Słyszałem, że się gnojek usamodzielnił. Przywozi towar z Florydy i sprzedaje go Murzynom.

Nie wierzysz w to, prawda?

Wierzę, że facet mógł się skumać z czarnymi i obrabiać starego, ale nie sądzę, że z tego powodu wykonujemy tę robotę.

To jaki jest powód?

Nawet nie chcę go znać.

Ale co myślisz?

Gdyby pan S. był młodszy, powiedziałbym, że może przyłapał drania na podkradaniu towaru. Tak czy owak, chodzi o coś osobistego… Gdyby naprawdę złapał go na jakichś interesach… których tamten nie powinien robić… prawdopodobnie poradziłby sobie sam, czyli bez nas.

Może tamten to jego krewniak albo ktoś bliski — zadumał się Victor — i stary nie chce, aby ktokolwiek wiedział, że on osobiście maczał w tym palce.

Powtarzam ci, że nie mam ochoty znać jego powodów. Pan S. powiedział mi, że tamten kręci własne lody i że skumał się z Murzynami, no więc tak właśnie myślę i kropka. Pan S. nie może sądzić, że mu nie uwierzyłem albo że zrobiłem się wścibski i zacząłem zadawać niepotrzebne pytania.

Załadował strzelbę. Zmieściły się tylko trzy naboje.

Cholera — warknął. Przeładował trzykrotnie, usuwając naboje, po czym odkręcił nasadkę magazynka i pociągnął za przedni koniec. Rozmontował go i ostrożnie podważył sprężynę. Później podniósł kolbę strzelby i potrząsnął bronią, aż plastikowy pręt się wysunął. Było to zabezpieczenie magazynka, wymagane przez prawo federalne w strzelbach używanych do polowania na dzikie ptactwo. Właśnie ono ograniczyło pojemność magazynka do trzech nabojów.

Ponownie złożył strzelbę i załadował. Tym razem zmieściło się wszystkie pięć naboi — jeden w komorze i cztery w magazynku. Sprawdził, czy broń jest zabezpieczona, rozpiął zamek błyskawiczny torby, włożył strzelbę do środka, zasunął zamek i odłożył torbę na tylne siedzenie, a dokładnie — na leżącą tam torbę Victora.

W porządku? — spytał Victor.

Jedźmy poszukać McDonalda — odparował Charles. — Przed ich restauracjami są zwykle automaty telefoniczne.

Chcesz też hamburgera albo coś?

Jeśli ty weźmiesz — odrzekł Charles bez większego entuzjazmu.

Victor opuścił parking, zapłacił za postój nieszczególnie trzeźwemu parkingowemu i pojechał do North Broad Street, gdzie skręcił w prawo.

Wiesz, dokąd jedziesz? — spytał Charles.

Byłem tu wcześniej — mruknął Victor.

Osiem albo dziesięć przecznic za North Broad Street Victor znalazł McDonalda. Starannie zamknął samochód, gdyż okolica nie wyglądała na najbezpieczniejszą. Weszli do lokalu. Charles wrzucił do stojącego przy drzwiach pojemnika na śmieci plastikową torebkę po nabojach i zabezpieczenie magazynka.

Jak się lepiej zastanowiłem, to naprawdę jestem głodny — stwierdził Charles i zdjął rękawiczki ze świńskiej skóry. — Kup mi Big Maca, małe frytki i 7–Up. Jeśli nie mają 7–Up, weź sprite’a albo inny napój. Idę zadzwonić.

Rozmowa nie zajęła mu dużo czasu. Gdy wrócił, Victor nadal stał w kolejce, stanął więc obok niego i poczekał na hamburgery, które zaniósł do stolika, podczas gdy Victor za nie płacił.

Delaware Avenue 2184 — powiedział, kiedy Victor zjawił się przy stole. — Facet jest tam teraz i prawdopodobnie będzie aż do wpół do szóstej. Wiesz, gdzie to?

Na dole, nad rzeką. Tam to zrobimy?

Nie, gdziekolwiek chcemy, byle nie tam — wyjaśnił Charles. — Facet powiedział mi: „Nie tam ani nigdzie w pobliżu”.

A z kim rozmawiałeś?

Z tym, kto odebrał telefon pod numerem, pod który kazał mi zadzwonić pan S. Nie spytałem faceta, kim jest. On powiedział: „Halo”, ja rzuciłem, że szukam pana Smitha, on mi odparł, że pan Smith jest na Delaware 2184 i będzie tam prawdopodobnie do wpół do szóstej, spytałem zatem, czy jego zdaniem mogę tam zrobić z panem Smithem moją transakcję, on odrzekł: „Nie tam ani nigdzie w pobliżu”. Podziękowałem i odłożyłem słuchawkę.

Czyli był to sam pan S. bądź też ktoś jeszcze wie o całej sprawie.

Właściwie wcale mnie to nie dziwi. Facet powiedział jeszcze: „Zostawcie strzelbę”.

Sądził, że zamierzaliśmy zabrać ją ze sobą?

Myślę, że jest mu do czegoś potrzebna — oświadczył Charles.

Niby do czego?

Nie wiem — odciął się Charles, po czym wyszczerzył zęby i spytał: — Może chce sobie z niej postrzelać do królików?

Cholera!

Zdążymy na czas?

Dotrzemy tam w dziesięć minut, góra piętnaście — odparł Victor.

No to nie musimy się śpieszyć — odparował Charles. Zerknął na tacę. — Zapomniałem wziąć serwetki.

Przynieś więcej — powiedział Victor, gdy jego towarzysz wstał. — Te Big Maki są strasznie tłuste.


* * *


Funkcjonariusz Joe Magnella, który miał dwadzieścia cztery lata, ciemne włosy i metr siedemdziesiąt siedem wzrostu przy wadze siedemdziesiąt jeden kilo, otworzył drzwi łazienki, upewnił się, że na piętrze nie ma ani matki, ani siostry, po czym pobiegł nagi korytarzem do tylnej sypialni, którą dzielił z dwudziestojednoletnim bratem, Anthonym.

Właśnie wziął prysznic i się ogolił, a godzinę wcześniej wyszedł świeżo ostrzyżony i pachnący wodą kolońską z zakładu fryzjerskiego U Vinny’ego, znajdującego się dwie przecznice od jego domu, na skrzyżowaniu ulic Bancroft i Warden w południowej Filadelfii.

Pokój, który Joe dzielił z Anthonym przez całe swoje życie, był mały, ciemny i zagracony. Kiedy byli małymi dziećmi, ojciec kupił im łóżka piętrowe, a kiedy Joe miał dwanaście czy czternaście lat, uparł się, żeby łóżka rozdzielono i obaj sypiali „na dole”. Przecież łóżka piętrowe są dla małych dzieci. Stały więc na podłodze do czasu powrotu Joego z wojska, a wówczas znów złożono je w piętrowe — w pokoju nie było bowiem dość miejsca na dwa łóżka i biurko.

Biurko było dla Joego ważne. Kupił je dziesięć miesięcy wcześniej, gdy jeszcze uczył się w Akademii Policyjnej. Było to prawdziwe biurko, takie jak te stojące w biurach firm — tyle że nie nowe, bo nabyte od sprzedawcy używanych mebli w dolnej części Market Street.

Matka powiedziała Joemu, że jest głupi, ponieważ wcale nie potrzebuje teraz biurka. Jej zdaniem mogło poczekać, aż on i Anne–Marie się pobiorą i rozpoczną życie na własny rachunek. Zresztą nawet wówczas by go nie potrzebował, a już na pewno nie takie wielkie i — jeśli chodzi o ścisłość — brzydkie.

Już je kupiłem i za nie zapłaciłem, mamo — odrzekł jej. — Nie przyjmą go z powrotem.

Nie było sensu sprzeczać się z matką. Wiedział też, że stratą czasu byłaby próba wyjaśnienia jej powodów, dla których musiał mieć biurko, i to właśnie takie biurko jak to, które kupił — prawdziwe, z dużymi, zamykanymi na klucz szufladami.

Po pierwsze, Joe chciał mieć miejsce do nauki, a nie zamierzał tego robić tak, jak był zmuszony przez całą szkołę średnią, czyli siadając w jadalni przy stole po kolacji tuż obok Anthony’ego, odkąd brat Joego rozpoczął czwartą klasę u Świętego Dominika.

Akademia Policyjna nie była szkołą w takim sensie, w jakim była nią South Philly High, gdzie właściwie nie miało znaczenia, jak sobie radzisz; najgorsze, co mogli ci tam zrobić, było oblanie cię na egzaminie, do którego po pewnym czasie mogłeś podejść drugi raz. Akademia Policyjna traktowała swoich studentów poważnie. Jeśli nie zdałeś egzaminu, wyrzucano cię i basta. W szkole Joe nie czuł się zagrożony, nie bał się usunięcia — mało tego, starał się zdobywać dobre oceny, może nawet był prymusem. Otrzymał świadectwo z wyróżnieniem.

W swojej klasie w Akademii Policyjnej Joe nie był prymusem. Tam najlepszy był jakiś ogromny Polaczek, który nie wyglądał dość inteligentnie, żeby umieć samodzielnie się uczesać. Niemniej jednak Joe zajmował czwartą lokatę — na osiemdziesięciu czterech studentów, pewien, że do końca utrzyma się w czołówce.

Żywił też przekonanie, że osiągnął tak dobre wyniki dzięki pilnej nauce, a uczyć mógł się tylko dlatego, że miał w swoim pokoju prawdziwe biurko. Gdyby zakuwał przy stole w jadalni, na pewno nie miałby tak dobrych stopni. Nie tylko musiałby cierpieć z powodu towarzystwa Anthony’ego, ale matka, ojciec i Catherine oglądaliby przecież głośno telewizję tuż obok, w salonie.

A kiedy po kolacji wpadaliby jego starzy kumple i chcieliby wyciągnąć go na piwo albo na przejażdżkę, jak miałby im odmówić? Jeśli zaś uczyłby się przy biurku na piętrze, jego matka mogła powiedzieć im w takiej sytuacji: „Przepraszam, ale Joseph uczy się na górze i prosił, aby nikt mu nie przeszkadzał”.

Wojsko otworzyło Joemu Magnelli oczy na wiele kwestii — natychmiast gdy przezwyciężył szok związany ze znalezieniem się w Fort Polk, w Luizjanie. A jeszcze szerzej Joe otworzył oczy w Wietnamie — natychmiast gdy przezwyciężył szok związany ze znalezieniem się w tym zapomnianym przez Boga i ludzi miejscu.

Joe zaczął pojmować, że istnieją dwa typy żołnierzy. Jedni spędzali cały swój czas na psioczeniu, ilekroć ktoś im wydał jakiś rozkaz, a później wykonywali go szybko i pobieżnie, tylko po to, żeby kapral lub sierżant się ich nie czepiał. Interesowało ich jedynie przetrwanie dnia i nagroda w postaci jak największej ilości wieczornego piwka. Albo seks z jakąś wietnamską dziwką. Albo wypalenie jointa. Albo coś gorszego.

Joe Magnella aspirował natomiast do drugiego typu. Powodem jego zmiany na lepsze była w dużej mierze Anne–Marie. Zamierzali się pobrać, gdy Joe wróci do domu z wojska. Pracowała w Wanamaker’s, w dziale kredytu, i co tydzień odkładała pewną kwotę na ładne meble. Dlatego skoro ona oszczędzała, Joe nie uważał za uczciwe wydawanie własnych zarobków na piwo w Polk.

Z tego też względu, chociaż wcale nie zobowiązywał się do wstrzemięźliwości ani nic takiego, nie pił zbyt dużo. Nie kusiły go kontakty z panienkami, ponieważ po prostu w Polk nie było żadnych kobiet. A kiedy Joe trafił do Wietnamu, gdzie pokazano mu filmy o chorobach wenerycznych, których mógłby się nabawić w tym egzotycznym kraju — na niektóre nie było lekarstwa — uwierzył w to, co zobaczył, i przez cały okres cholernej służby trzymał swojego ptaszka na uwięzi.

Jak, do diabła, mógłby wrócić do domu i poślubić Anne–Marie, w której przyzwoitość nie wątpił i która odkładała własne zarobki na małżeńskie wydatki, gdyby złapał jakąś nieuleczalną chorobę weneryczną od wietnamskiej dziwki?

Dzięki tej filozofii Joe szybko został kapralem, a później sierżantem. Przez cały ten czas obserwował swoich towarzyszy, którzy wpadali w sidła marihuany, kokainy lub innych używek. No a niektórzy wracali do domów w trumnach.

Joe polubił wojsko, w każdym razie odkąd został sierżantem, toteż rozważał nawet służbę zawodową. Anne–Marie odparła mu jednak, że nie chce spędzić życia, przenosząc się wraz z nim z jednej wojskowej bazy do kolejnej, dlatego odszedł, chociaż armia oferowała mu awans i gwarantowała trzymiesięczny przydział instruktorski w Szkole Piechoty w Fort Benning, jeśli tylko zostanie.

Tydzień po powrocie do domu Joe poszedł do Urzędu Miasta, budynku naprzeciwko ratusza, gdyż postanowił wstąpić do policji. Natychmiast został przyjęty. Wraz z Anne–Marie postanowili poczekać ze ślubem, aż Joe ukończy studia na Akademii Policyjnej, a potem zdecydowali, że zobaczą najpierw, czy Joemu naprawdę spodoba się praca policjanta. Zresztą matka dziewczyny stwierdziła, że młodzi powinni się pobrać dopiero wówczas, gdy Anne–Marie ukończy dwadzieścia jeden lat.

Joemu rzeczywiście spodobało się w policji, a ponieważ dwudzieste pierwsze urodziny Anne–Marie przypadały za dwa miesiące, wyznaczono datę ślubu. Młodzi chodzili na nauki przedmałżeńskie do ojca Franka Pattermo w parafii Świętego Tomasza z Akwinu. Za dwa miesiące i dwa tygodnie Joe będzie mógł się wyprowadzić — zabierze biurko ze wspólnego pokoju i Anthony wreszcie będzie miał całe pomieszczenie dla siebie.

Rozłożył teraz bieliznę i mundur na niższym łóżku — Anthony’ego — po czym poszedł wziąć prysznic i się ogolić. Wciągnął bokserki i nowy podkoszulek, przypiął odznakę, przetykając agrafkę przez dziurki w koszuli z krótkim rękawem, w końcu nałożył spodnie od munduru i czarne wełniane skarpety.

Wysunął spod łóżka jedną z trzech par swoich butów do munduru i włożył je. O stopach i butach sporo dowiedział się w wojsku — odkrył, że niezależnie od pogody najlepiej nosić wełniane skarpety, które, w przeciwieństwie do nylonowych, wchłaniają pot; nigdy też nie nakładał dwa dni z rzędu tej samej pary butów, każdej pozwalając dobrze wyschnąć.

Niektórzy policjanci nosili teraz obuwie z jakiegoś plastiku… jakiegoś nowego cudu. Takie buty zawsze wyglądały na świeżo wypastowane, Joe uznał jednak, że nie są one dla niego. Buty te były bowiem naprawdę z plastiku, co oznaczało, że stopy pociły się w nich nawet mimo wełnianych skarpet. Zresztą dla Joego codzienna dbałość o zwykłe Oksfordy z czarnej skóry nie stanowiła szczególnego problemu. Wiedział, że jeśli buty od początku się czyści, pastuje i poleruje, później nietrudno utrzymać je w dobrym stanie przez długi czas.

Zapiął skórzany pas, do którego były przymocowane kajdanki, dwie ładownice, każda na sześć dodatkowych naboi do jego rewolweru, uchwyt na pałkę oraz kabura. Pałka Joego leżała na biurku. Wziął ją i wsunął w uchwyt, po czym przekręcił klucz w górnej prawej szufladzie biurka i wyjął z niej broń.

Pchnął zatrzask, wysunął bębenek i starannie załadował rewolwer sześcioma 168–gramowymi nabojami o zaokrąglonym, ołowianym czubku. Były kalibru .38 Special. W końcu zatrzasnął bębenek i włożył broń do kabury.

Nie myślał zbyt dużo o tym rewolwerze. Był to Smith & Wesson model Military and Police ze stałym celownikiem i czterocalową lufą, czyli standardowa broń każdego mundurowego funkcjonariusza departamentu policji.

Dostał ją z przydziału. Dostępne były znacznie lepsze rewolwery — z regulowanym celownikiem albo potężniejszymi nabojami, na przykład .357 magnum. Gdyby Joe miał wybór, nosiłby automatycznego colta .45, takiego jak ten, który dostał w Wietnamie, gdy awansował na sierżanta. Jeśli strzelisz do kogoś z czterdziestki piątki, na pewno trafisz, a z .38 special bywa różnie.

Joe słyszał o przypadkach, w których przestępcy nacierali na policjantów, mimo iż tamci oddali dwa albo i trzy strzały z .38 Special. Niestety, zgodnie z zaleceniami departamentu policjanci mieli używać tylko przydzielonej broni, to znaczy rewolwerów Smith & Wesson model Military and Police, kaliber .38 Special. I tyle, kropka, zero wyjątków! Z funkcjonariuszami przyłapanymi na posiadaniu innej broni nikt się nie patyczkował — po prostu wyrzucano ich z policji i już.

Fakt ten prawdopodobnie i tak nie miał większego znaczenia. Instruktor strzelania w Akademii Policyjnej oświadczył, że dziewięćdziesiąt procent albo i więcej spośród wszystkich funkcjonariuszy w całej swojej karierze ani razu nie strzela na służbie.

Joe Magnella włożył czapkę od munduru i przejrzał się w lustrze zajmującym wewnętrzną stronę drzwi szafy. Zadowolony z widoku, policjant zamknął drzwi, opuścił sypialnię i zszedł na dół.

Nie chcesz nic zjeść przed wyjściem? — spytała jego matka, wychylając się z kuchni.

Nie, dziękuję, mamo, nie jestem głodny — odparł. — I nie czekaj na mnie. Wrócę późno.

Naprawdę nie powinieneś przetrzymywać Anne–Marie do tak późnej godziny. Przecież ona musi wstać wcześnie do pracy. Poza tym nie wygląda to dobrze.

Mamo, mówiłem ci, że Anne–Marie zawsze po przyjściu z pracy kładzie się na kilka godzin… aż do moich odwiedzin. No i kogo obchodzi, jak to wygląda. Nie robimy nic złego. I na dodatek, jesteśmy zaręczeni, na litość boską!

Nie wygląda dobrze, gdy młoda dziewczyna wychodzi na tyle godzin, szczególnie w dni robocze.

Do zobaczenia, mamo — uciął Joe i wyszedł frontowymi drzwiami.

Jego samochód stał zaparkowany przy krawężniku, niemal przed budynkiem. Joe miał szczęście, gdy wrócił do domu ubiegłej nocy. Czasami w całym kwartale nie mógł znaleźć wolnego miejsca.

Jeździł ciemnozielonym fordem mustangiem, rocznik 1973, z sześciocylindrowym silnikiem, ale z klimatyzacją i automatyczną skrzynią biegów. Joe miał do zapłacenia w Philadelphia Savings Fund Society z trzydziestu sześciu jeszcze trzydzieści dwie raty po 128 dolarów i 85 centów każda.

Mustang należał do nielicznych przedmiotów, które Joe naprawdę chciał mieć, i Anne–Marie to zrozumiała, gdy oglądali auto w salonie wystawowym. Sama zachęciła go do wpłacenia zadatku, mówiąc, że miło będzie mieć samochód podczas miesiąca miodowego. Dodała, że na dłuższą metę kupno nowego auta, o które Joe będzie dbał, bardziej się opłaca niż nabycie używanego, które stale wymaga jakichś napraw.

Na masce ukochanego mustanga Joe dostrzegł teraz ptasie gówno — od strony pasażera, a także na bagażniku, wyjął więc chusteczkę, splunął na nią i starł odchody. Ktoś mu powiedział, że w ptasim gównie jest jakiś kwas, który może przeżreć farbę, jeśli nie zetrze się w porę tego paskudztwa.

Podniósł bagażnik, sprawdził olej i wodę, w końcu wsiadł, uruchomił silnik i ruszył ostrożnie, starając się uniknąć otarcia zderzaka o zaparkowanego przed nim chevroleta.

Na zakręcie skręcił w prawo, po czym — kiedy dotarł do South Broad Street — w lewo, kierując się ku Center City. Dotarł do ratusza, który stał pośrodku skrzyżowania ulic Broad i Market, objechał go i wjechał w North Broad Street. Nie było lepszej drogi z jego domu na posterunek Dwudziestego Trzeciego Dystryktu, który znajdował się przy Siedemnastej Ulicy i Montgomery Street.

Joe znalazł miejsce do parkowania półtorej przecznicy od posterunku, wysiadł, zamknął starannie mustanga i ruszył w stronę budynku. Wszedł do środka. Zjawił się wcześniej, tak jak sobie zamierzył. Uważał, że lepiej przyjść na służbę wcześniej i trochę poczekać przed apelem, niż ryzykować spóźnienie. A Joe starał się zdobyć reputację człowieka solidnego i pracowitego.

Na pięć minut przed szesnastą wszedł do sali apelowej i poczekał, aż sierżant wywoła osiemnastu policjantów, którzy mieli za chwilę rozpocząć służbę.

Podczas apelu nie zdarzyło się nic szczególnego. Sierżant przeprowadzający inspekcję nie doszukał się niczego niewłaściwego w wyglądzie Joego — nie podważył czystości jego munduru ani rewolweru, nie zakwestionował długości włosów. Prywatnie Joe uważał, że niektórzy funkcjonariusze z oddziału przynoszą policji hańbę. Jedni byli zbyt tędzy, inni w ogóle nie dbali o mundury. Wielu z nich pracowało w departamencie od dziesięciu lat lub dłużej i najwyraźniej pragnęli jedynie dotrwać tu do emerytury.

Joe chciał być kimś więcej niż tylko prostym policjantem. Nie był pewny, jak daleko zdoła zajść, ale nie miał większych wątpliwości, że jest w stanie — za jakiś czas — dopracować się przynajmniej szarży sierżanta, a może nawet porucznika czy kapitana. Był przygotowany na ciężką pracę, która zapewni mu awans za awansem.

Sierżant odczytał obwieszczenia. Nie działo się nic specjalnego. Zmarli dwaj funkcjonariusze, obaj emerytowani, powiadomił zebranych o dacie i miejscu pogrzebu. Później omówił zgłoszone akty wandalizmu w kampusach Tempie University i Girard College. Obie uczelnie leżały na terenie Dwudziestego Trzeciego Dystryktu. Doszło też do kilku kradzieży w samochodach po wschodniej stronie North Broad Street.

Wydział dochodzeń specjalnych wciąż przyjmował podania wykwalifikowanych funkcjonariuszy, którzy pragnęli się tam przenieść. Joe również myślał o złożeniu podania, niestety, nie przepracował w policji wymaganego rocznego okresu. Nie miał pewności, co zrobi, gdy przepracuje cały rok, a oni nadal będą szukali ochotników.

Z jednej strony wydział dochodzeń specjalnych, który utworzono zaledwie miesiąc wcześniej, był jednostką elitarną — wprawdzie nie tak jak najbardziej elitarna z całego departamentu drogówka, gdzie o przyjęcie mogli się ubiegać jedynie ci funkcjonariusze, którzy pracowali w policji od co najmniej trzech lat — a Joemu służba w takiej jednostce wydawała się odpowiednią drogą do uzyskania awansu. Z drugiej strony, z tego, co Joe słyszał, szefowie wydziału dochodzeń specjalnych byli dość, cholera, wybredni. Osobiście znał trzech policjantów, w tym dwóch z jego oddziału, którzy złożyli podania i otrzymali odpowiedź odmowną.

Wynikałoby z tego, że w wydziale dochodzeń specjalnych będą pracować ponadprzeciętni policjanci. Joe wolałby konkurować z nimi niż z facetami z Dwudziestego Trzeciego, z których przynajmniej połowa za diabła nie dbała o żadne awanse i wyraźnie miała ochotę spędzić życie, jeżdżąc wozem patrolowym po ulicach w ramach swojego dystryktu.

Gdy apel się skończył, Joe wyszedł na parking i wsiadł do radiowozu. Był to zdezelowany dwuletni ford, rocznik 1971. W wozie — znowu sam — Joe ponownie zaczął się zastanawiać, czy może po upływie roku mądrzej nie będzie pozostać jeszcze jakiś czas w Dwudziestym Trzecim, zamiast składać podanie o przeniesienie do wydziału dochodzeń specjalnych.

W gruncie rzeczy Joe był w policji dopiero sześć miesięcy, czyli był, zgodnie z obowiązującą od wieków terminologią, żółtodziobem. A żółtodzioby tradycyjnie muszą przepracować co najmniej rok, czasami dwa, jeżdżąc radiowozami patrolowymi.

Furgonetki policyjne z kolei, obsługiwane zawsze przez dwóch funkcjonariuszy, stanowiły skrzyżowanie ambulansu i więźniarki. W Filadelfii policja odpowiada na każde wezwanie o pomoc. W innych dużych amerykańskich miastach dyspozytor przekazuje prośby o pomoc rannej osobie albo człowiekowi leżącemu na ulicy dalej, to znaczy pogotowiu, straży pożarnej czy też innej spośród służb miejskich. W Filadelfii, gdy ktoś ma kłopoty, natychmiast wzywa policję i choć dyspozytor słyszy, że nie doszło do żadnego przestępstwa, lecz czyjeś dziecko złamało nogę albo czyjaś babcia spadła ze schodów, i tak wysyła furgonetkę patrolową.

Oprócz służby wobec społeczeństwa — służby, którą filadelfijczycy uważali za coś tak oczywistego, że żaden polityk nigdy nie próbował nawet sugerować zmian na tym polu — furgonetki te pomagały policji w przyuczaniu nowych funkcjonariuszy do realiów pracy policjanta. Kiedy jadący radiowozem funkcjonariusz aresztował kogoś, najczęściej dzwonił po furgonetkę, która odstawiała sprawcę na posterunek dystryktu. Dzięki temu ów funkcjonariusz mógł podjąć patrol, a żółtodzioby w furgonetce zyskiwały okazję zobaczenia, kto został zatrzymany, za co i w jaki sposób.

Joe Magnella zaledwie trzy miesiące jeździł furgonetką policyjną, gdy sierżant przydzielił mu własny radiowóz. Został zatem potraktowany naprawdę szczególnie. Sądził, że zna przyczyny tego awansu — ponieważ wrócił z Wietnamu w randze sierżanta i z CIB*2.

Kapitan Steven Haggerman, dowódca Dwudziestego Trzeciego Dystryktu, był wcześniej sierżantem w 45. Dywizji Piechoty w Korei. Porucznik George Haskins, najstarszy z trzech poruczników przydzielonych do Dwudziestego Trzeciego Dystryktu, służył z kolei w Wietnamie jako spadochroniarz i porucznik w 18. Pułkowej Grupie Bojowej. Dwóch sierżantów z Dwudziestego Trzeciego także walczyło w Wietnamie lub w Korei. Sierżant piechoty z CIB nie jest uważany za zwykłego żółtodzioba przez innych funkcjonariuszy, którzy również brali udział w którejś z wojen.

Nie sposób oczywiście znaleźć żadnych oficjalnych ustaleń na ten temat. Tak się po prostu działo i tyle. Służba w armii, a szczególnie w piechocie, równała się dla policjantów z czymś w rodzaju doświadczenia zawodowego. Kiedy któryś z funkcjonariuszy z oddziału po dwudziestu latach pracy składał podanie o przejście na emeryturę i ktoś inny musiał go zastąpić w radiowozie, szefowie omawiali sprawę i wybierali najlepszego kandydata. W tym przypadku najsensowniejszym funkcjonariuszem, którego mogli przenieść z furgonetki do radiowozu, wydał im się Magnella — pracował wprawdzie w policji od niedawna, ale w Wietnamie był sierżantem piechoty!

Tak przynajmniej pomyślał o swoim awansie funkcjonariusz Joe Magnella, gdy wyjechał z parkingu swoim radiowozem. Pracował w policji od pół roku i już sam jeździł radiowozem — nie musiał spędzić w furgonetce ani roku, ani osiemnastu miesięcy, ani dwóch lat.

Skręcił w prawo na Montgomery Avenue, poczekał na zielone światło przy North Broad Street, którą następnie przeciął, przejechał przez East do Dziesiątej Ulicy, tam znów skręcił w prawo. W tym momencie zaczął swój patrol.



Dwa


Kiedy Anthony J. DeZego, uderzająco przystojny trzydziestoparolatek, wysoki, dobrze zbudowany, świetnie ubrany, prezentujący komplet pięknych białych zębów, wyszedł z magazynu przy Delaware Avenue 2184 nieco po wpół do szóstej wieczorem, Victor i Charles czekali na niego, parkując sto metrów dalej.

DeZego, który był bez marynarki i bez krawata, otworzył tylne drzwiczki jasnobrązowego cadilłaca sedan de ville z 1973 roku, zdjął z wieszaka tweedową marynarkę sportową i wstrząsnął nią. Następnie usiadł za kierownicą, odnalazł krawat w miejscu, w którym go zostawił, czyli powieszony na dźwigni zmiany biegów, po czym przewiesił go sobie na szyję. Przesunął się na siedzenie pasażera, opuścił lusterko na osłonie przeciwsłonecznej, zawiązał krawat, po czym wrócił za kierownicę, włączył silnik i ruszył.

Victor wrzucił bieg i pojechał za nim.

To, co powiedziałeś wcześniej… — zauważył. — Myślę, że miałeś rację.

A co mówiłem?

Że facet prawdopodobnie pieprzy tutaj kogoś, kogo nie powinien — przypomniał mu Victor. — Te prawdziwe przystojniaki zawsze pakują się w ten sposób w kłopoty.

Nie wszyscy z nas, prawdziwych przystojniaków — mruknął Charles.

Jego towarzysz roześmiał się.

O cholera, jedzie prosto do centrum — rzucił dwie minuty później.

Czy to problem?

Cholerny ruch jest — odparował Victor.

Nie zgub go.

A jeśli go zgubię? Co wtedy? Wiemy, gdzie mieszka?

Wiemy. Ale nie chcę robić tego tam, póki nie musimy. Victor nie zgubił Anthony’ego J. DeZego. Był dobrym kierowcą. Charles nie znał lepszego i między innymi z tego właśnie względu wybrał Victora do tej roboty. Pracowali razem już wcześniej i Charles odkrył, że Victor nie ekscytuje się zbytnio, gdy trzeba zachować spokój.

Jechali za cadillakiem trzydzieści minut — z powodu wzmożonego ruchu — aż wreszcie DeZego zatrzymał się przed wejściem do Warwick Hotel przy Południowej Szesnastej w centrum Filadelfii, wysiadł z auta, wręczył portierowi banknot, po czym wszedł do drink–baru na północnym krańcu hotelu.

Prawdziwa gruba ryba — zauważył Victor. — Zbyt potężny z niego mafioso, żeby sam parkował.

Chciałbym wiedzieć, gdzie zaparkują samochód — zadumał się Charles. — To może nam się przydać.

Postaram się dowiedzieć — zapewnił go Victor.

Objedziesz kwartał, dobra?

Jasne.

Charles wysiadł z pontiaka i ruszył do drzwi baru. Widział, jak DeZego siada na krześle przy stoliku tuż przy wejściu, jak ściska dłonie trzem siedzącym tam mężczyznom i żartobliwie cmoka rękę długowłosej blondynki, która nie miała na sobie biustonosza.

Mam nadzieję, koleś, że była tego warta” — pomyślał Charles.

Gdy dotarł przed wejście do hotelu, cadillac de ville wciąż tam stał z włączonym silnikiem. Nim zrobił jednak następny krok, niedbale zerknął przez ramię i dostrzegł, że samochód zjechał z krawężnika, ruszył i skręcił w pierwszą w lewo. Za kierownicą siedział mężczyzna o kwadratowej szczęce i w uniformie gońca hotelowego.

Charles przeszedł przez ulicę dość szybko, starając się ustalić, dokąd pracownik hotelu odstawia samochód DeZego.


* * *


Pomógł mu intensywny ruch na wąskich uliczkach. Po chwili znalazł się nawet przed cadillakiem i musiał stanąć na narożniku, popatrując na zegarek i czekając, aż auto znów go minie. Dwie ulice dalej zobaczył, że cadillac wjeżdża na wielopoziomowy parking.

Poczekał w pobliżu jeszcze kilka minut, aż goniec hotelowy wysiądzie i poczłapie z powrotem do hotelu. Śledził go, idąc po drugiej stronie ulicy, a kiedy tamten dotarł do hotelu, Charles przeszedł przez ulicę, ku wejściu do baru. Widział, że goniec wręczył DeZego kluczyki od cadillaca, które przystojniak wsunął sobie do kieszeni marynarki.

Charles wrócił na parking, stanął przy narożniku i uważnie obejrzał budynek. Nieco zaskoczony odkrył, że piesi wchodzą do hotelu przez bramę jednokierunkową, taką, jakie prowadzą na stacje nowojorskiego metra; wysoka do samego sufitu obrotowa barierka pozwalała ludziom jedynie wchodzić.

Zastanowił się nad tym, dumając, w jaki sposób piesi — czy też osoby, które właśnie zaparkowały swoje samochody — wychodzą z budynku. Po chwili już wiedział, jak to działa. Obok kabiny parkingowego znajdowało się wyjście. A zatem, aby wyjść, trzeba przejść obok parkingowego. Charles uznał, że ten system wymyślono w celu ukrócenia kradzieży, przynajmniej kradzieży ze strony osobników wyglądających na złodziei.

Wszedł na parking i przeszedł przez jednokierunkową bramkę. Wewnątrz dostrzegł drzwi. Otworzył je pchnięciem i stanął przed kolejną parą drzwi. Na jednych namalowano wielki napis: JEDEN, na drugich — SCHODY. Charles wybrał te pierwsze i wyszedł na parter podziemnego parkingu. Drzwi zamknęły się za nim automatycznie i już nie mógł ich otworzyć.

Auta DeZego na parterze nie było. Charles podszedł do rampy samochodowej prowadzącej na piętro. Tu również nie znalazł szukanego pojazdu, ale zauważył drzwi, za którymi były schody. Wspiął się zatem na trzecią kondygnację. Znów bez rezultatów — nigdzie nie stał jasnobrązowy cadillac. Tym razem jednak Charles mógł wrócić na schody, którymi dotarł na czwarty poziom. Tu wreszcie dostrzegł samochód DeZego. Jeszcze raz wszedł na schody i ruszył w górę. Piąta kondygnacja była ostatnia, znajdowała się na otwartym terenie i nie miała dachu.

Charles podszedł do krawędzi i spojrzał w dół, następnie wrócił na schody i zszedł na parter. Parkingowy zerknął na niego pobieżnie, nie wydawał się jednak szczególnie zainteresowany jego osobą.

Nie wyglądam na człowieka, który właśnie ukradł radio z jakiegoś auta” — pomyślał Charles.

Dotarł na Południową Szesnastą Ulicę i stanął na przeciwległym rogu, czekając na Victora objeżdżającego kwartał.

W tym momencie zauważył policjantów. Dwóch funkcjonariuszy w nieoznakowanym samochodzie parkowało na ulicy obok hotelu. Obserwowali drzwi prowadzące do baru.

Czyżby śledzili naszego drogiego DeZego? Może kogoś, z kim facet się spotykał? Czy też kogoś zupełnie innego?” — zastanowił się.

Pojawił się Victor. Kiedy Charles podniósł rękę i uśmiechnął się, tamten zatrzymał pontiaka na moment, który wystarczył, aby Charles wsiadł.

Cadillac jest na parkingu — zagaił Charles.

Czyli w Penn Services… — wtrącił Victor. — Widziałem napis — dodał.

Tam — mruknął Charles.

Widziałem też dwóch gliniarzy — przyznał Victor. — Tajniacy, detektywi albo ktoś w tym rodzaju.

Skoro byli w cywilu, skąd wiedziałeś, że to gliny?

Wyczuwam ich smród na odległość! — zachichotał Victor.

I ja ich widziałem — stwierdził Charles.

A zatem?

Nic. Podejrzewam, że to obyczajówka. Albo szukają kieszonkowców. Pojeździmy przez pięć minut, a później wysadź mnie przy parkingu. Potem objedź znów okolicę i poszukaj miejsca do zaparkowania na ulicy przed parkingiem. Odwieziesz mnie, gdy skończę.

Ile czasu potrzebujesz?

Najpierw nasz kochaneczek musi wyjść z baru — odparł Charles, po czym dodał: — Jak się dostanę z parkingu na lotnisko?

Zawiozę cię — bąknął Victor.

Kusi mnie pomysł przejażdżki samochodem naszego kochasia — zadumał się Charles. — Wydaje mi się, że mniej się będę rzucał w oczy parkingowemu, jeśli wyjadę autem, zamiast wychodzić z torbą w ręku…

To zostaw torbę — przerwał mu Victor.

Już raz tamtędy wychodziłem — upierał się Charles.

Facet może mnie sobie przypomnieć, szczególnie jeśli drugi raz będę szedł z torbą. Nie jestem pewny, co zrobię. Pewnie to, co uznam za najlepsze.

A jeżeli postanowisz wyjechać autem, co ja mam robić?

Najpierw powiedz mi, którędy dojechać na lotnisko — odparł Charles.

W lewo, prosto, następną w lewo, następną w prawo. Wtedy znajdziesz się na South Broad Street i wtedy cały czas prosto. Będą drogowskazy.

Jeśli zobaczysz, że wyjeżdżam, jedź za mną. W odpowiedniej chwili, gdy uznasz, że na pewno nie przyciągniesz niczyjej uwagi, wyprzedź mnie, a wówczas ja pojadę za tobą.

Dobra — zgodził się Victor.

Zawrócił i, przemieszczając się powoli ze względu na korki, dotarł do wielopoziomowego kompleksu parkingowego Penn Services. Tam zatrzymał się przy krawężniku. Charles wysiadł, otworzył tylne drzwiczki, wyjął przenośną torbę, zarzucił ją sobie na ramię i przeszedł przez ulicę, kierując się do pieszego wejścia na parking, gdzie minął jednostronną bramę.

Widzę zasadniczą lukę w moim wspaniałym planie — dumał Charles, wchodząc po schodach na czwarty poziom. — Kochaś może wysłać gońca po swojego cadillaca. I co wtedy?”.

Kiedy dotarł na czwartą kondygnację, zauważył okna, przez które najprawdopodobniej mógłby spojrzeć w dół, na ulicę. Dzięki temu nie umknie mu osoba, która zbliży się do samochodu.

Jeśli będzie to goniec — pomyślał — po prostu zbiegnę po schodach i wpadnę do hotelu przed nim albo przynajmniej, zanim kochaś wyjdzie z baru. Wsiądę do auta i pojedziemy za nim do następnego lokalu. Nawet jeśli parkingowy mnie zapamięta, co z tego? I tak nic się tutaj nie zdarzy”.

Wyjął chusteczkę i wytarł betonowy parapet okienny, nie chciał bowiem pobrudzić swojego burberry’ego. W końcu usadowił się wygodnie i czekał.


* * *


Czterech młodych mężczyzn, w tym jeden znacznie młodszy od pozostałych, wszyscy z rewolwerami ukrytymi gdzieś pod schludnymi garniturami, stało wokół szafki na akta w zewnętrznym biurze komendanta policji miasta Filadelfia. Popijali kawę z plastikowych kubków, lecz wyraźnie żaden nie miał ochoty na rozmowę.

Dwóch z nich było sierżantami, jeden detektywem, a ostatni — najmłodszy — funkcjonariuszem, czyli miał najniższą rangę w policyjnej hierarchii.

Obaj sierżanci i detektyw byli, mimo stosunkowo młodego wieku, zasłużonymi policjantami. Jeden z sierżantów podszedł do egzaminu na porucznika i zdał go, detektyw zdał egzamin na sierżanta i obaj teraz czekali na awans. Drugi sierżant miał za dwa miesiące awansować na detektywa. Najmłodszy uczestnik zebrania nie przepracował wystarczająco długiego okresu, aby zdawać egzamin na kaprala czy detektywa, czyli dwóch niższych rang i w zasadzie porównywalnych.

Tak czy owak, niezależnie od stopnia, cała czwórka wykonywała podobne zadania. Wszyscy pełnili funkcje swego rodzaju policyjnych odpowiedników adiutantów wojskowych, bezpośrednio podległych konkretnemu wysokiemu oficerowi policji. Ich szefowie zostali wezwani na zebranie z udziałem komendanta policji i zastępcy komendanta policji do spraw operacyjnych, toteż od ponad godziny siedzieli wokół długiego, drewnianego stołu w pokoju konferencyjnym komendanta.

Tom Lenihan, sierżant, który niedługo miał zostać porucznikiem, na razie pracował jako „kierowca” głównego inspektora Dennisa V. Coughlina, który z kolei był powszechnie uważany za najbardziej wpływowego z czternastu głównych inspektorów w departamencie i wedle wszelkiego prawdopodobieństwa zostanie za jakiś czas zastępcą komendanta policji.

Sierżant Stanley M. Lipshultz, który studiował wieczorowo w Tempie, zdał egzaminy adwokackie na tydzień przed swoim awansem na sierżanta. W tej chwili był „kierowcą” głównego inspektora Roberta Fishera, który nadzorował w departamencie wydział specjalny.

Detektyw Harry McElroy, który wkrótce będzie sierżantem, figurował w rejestrach jako „kierowca” Matta Lowensteina, głównego inspektora odpowiedzialnego za wszystkich detektywów w filadelfijskiej policji.

Funkcjonariusz Matthew W. Payne, wysoki, umięśniony młodzieniec, który z wyglądu, stroju i wypowiedzi bardziej kojarzył się z członkiem bractwa Uniwersytetu Pensylwania, ukończył go zresztą sześć miesięcy wcześniej, pracował na razie jako specjalny asystent inspektora sztabowego Petera Wohla, dowódcy niedawno utworzonego wydziału dochodzeń specjalnych.

To było raczej niezwykłe, że żółtodzioba przydzielono do innej jednostki niż zwyczajny dystrykt, gdzie początkujący policjanci trafiali zazwyczaj do prowadzonych przez dwóch funkcjonariuszy furgonetek patrolowych. Payne zaś zaczął od elitarnej jednostki i działał w cywilu, pełniąc rolę asystenta starszego oficera. Istniało kilka powodów, dla których tego funkcjonariusza potraktowano w sposób szczególny i mianowano go specjalnym asystentem inspektora sztabowego Wohla, najważniejszy wśród nich zaś był taki, że w ten właśnie sposób funkcję Payne’a w departamencie określił w rozmowie z prasą burmistrz Jerry Carlucci.

Słowa burmistrza Jerry’ego Carlucciego, streszczające ówczesne zdarzenia w policji, miały równie spektakularny skutek jak te wyryte na kamiennych tablicach zniesionych przez Mojżesza z góry Synaj.

Większą część swego życia burmistrz spędził jako policjant, awansując od zwykłego funkcjonariusza aż do stanowiska komendanta. Jako komendant wystartował w wyborach na burmistrza i wygrał. Carlucci wyznawał zupełnie sensowny pogląd, że — po pierwsze — wie równie dużo o tym, co jest dobre lub złe dla departamentu, jak ludzie pracujący w filadelfijskiej policji, a także — po drugie — że jest burmistrzem i z tej racji odpowiada za skuteczną administrację wszystkich elementów miejskiego rządu. „Nie jestem — co podkreślał w rozmowach niemal ze wszystkimi starszymi oficerami policji w tym czy innym momencie — jakimś politykiem, który, cholera, wtrąca się w sprawy, na których w ogóle się nie zna”.

Funkcjonariusz Payne otrzymał jednak przydział do wydziału dochodzeń specjalnych prosto z Akademii Policyjnej, zanim jego status specjalnego asystenta został oficjalnie zatwierdzony przez burmistrza Carlucciego. Wówczas bez przesady przydział ten można było nazwać rażącym przykładem nepotyzmu. Payne’a skierował bowiem do wydziału dochodzeń specjalnych główny inspektor Coughlin i sporo się o tej sprawie mówiło wśród wyższych oficerów departamentu. Funkcjonariusz Payne dorastał przecież, nazywając głównego inspektora Coughlina „wujkiem Dennym”, chociaż nie byli ani spokrewnieni, ani spowinowaceni.

Główny inspektor Coughlin studiował bowiem przed laty w Akademii Policyjnej wraz z młodym weteranem wojny koreańskiej nazwiskiem John Xavier Moffitt. Byli najlepszymi przyjaciółmi. John X. Moffitt jako młody sierżant zareagował na cichy alarm na stacji benzynowej w zachodniej Filadelfii i został śmiertelnie postrzelony przez włamywacza.

Dwa miesiące później wdowa po nim urodziła syna. W następnym roku wyszła ponownie za mąż i jej mąż adoptował Matthew, syna jej i sierżanta Moffitta, traktując go jak własnego. Denny Coughlin, który nigdy się nie ożenił, od tamtego dnia pozostawał w kontakcie z wdową po najlepszym przyjacielu i jej synem, służąc jako swego rodzaju pomost pomiędzy chłopcem i rodziną jego rodzonego ojca.

Pomost ów łączył brzegi nad prawdziwie burzową otchłanią. Matka Johna X. Moffitta, Gertrudę Moffitt, której eks–małżonek był emerytowanym kapitanem policji i która była znana jako Mama Moffitt, choć pobożna irlandzka katoliczka, nigdy nie wybaczyła Patricii Sullivan Moffitt, wdowie po jej Johnnym, powtórnego małżeństwa, które uważała za grzeszną zdradę ze strony synowej. Patricia nie tylko wszak wzięła ślub „poza Kościołem”, gdyż wyszła za mąż za członka Kościoła episkopalnego, znanego i bogatego adwokata, lecz sama także porzuciła święty Kościół katolicki i przystała na wychowanie swego syna na protestanta, a nawet na jego edukację w filadelfijskiej Episcopal Academy.

Kiedy pół roku temu Mama Moffitt straciła swego drugiego syna, kapitana Richarda C. „Dutcha” Moffitta, szefa drogówki, który zginął w pewnym lokalu od kuli włamywacza, ostentacyjnie wykreśliła nazwisko Patricii Sullivan Moffitt Payne z listy członków rodziny, mających miejsca siedzące w kościele pod wezwaniem Świętego Dominika w trakcie mszy podczas pogrzebu „Dutcha”.

W dzień po pogrzebie kapitana „Dutcha” Moffitta jego bratanek Matthew W. Payne poszedł do budynku administracyjnego policji, złożył podanie i wstąpił do departamentu.

Główny Inspektor Dennis V. Coughlin zmartwił się na tę wieść niemal równie mocno jak Brewster Cortland Payne II, przybrany ojciec Matta. Powody, dla których chłopak tak postąpił, były dla nich obu jasne. Jedna z przyczyn tkwiła oczywiście w śmierci jego wujka „Dutcha”, a drugą stanowił fakt, że kilka tygodni wcześniej Matt zgłosił się do Korpusu Piechoty Morskiej. Mógł zostać tam podporucznikiem, niestety, podczas badań wykryto u niego jakąś wadę wzroku, z powodu której uznano go za niezdolnego do służby w marines.

Inaczej mówiąc, podważyli w jakiś sposób jego męskość. Matt postanowił zatem udowodnić sobie i światu, że jest prawdziwym mężczyzną — poprzez zostanie policjantem, czyli idąc w ślady swego ojca i wuja.

Denny Coughlin nie uznał tego wyczynu za dobry powód do pracy w policji. Wraz z Brewsterem C. Payne’em w trakcie długiego lunchu w Union League zdecydowali jednak, że żaden z nich nie jest w stanie nic na to poradzić, mało tego — nie powinni nawet próbować. Matt był bystrym młodzieńcem, wierzyli więc, że bardzo szybko się opamięta i uświadomi sobie — może jeszcze przed ukończeniem nauki w Akademii — że nie jest mu pisana kariera policjanta. Ze swoją inteligencją i wykształceniem powinien pójść w ślady Brewstera C. Payne’a i również zostać prawnikiem.

Ale Matt Payne pozostał w Akademii Policyjnej, toteż — pod koniec jego nauki — Dennis V. Coughlin zastanawiał się długo i intensywnie, co z nim zrobić. Nigdy nie zapomniał tej nocy, kiedy musiał przekazać Patricii Sullivan Moffitt informację, że jej męża zastrzelono. Nie miał naprawdę ochoty powiadamiać jej, że coś przydarzyło się podczas pracy jej synowi.

Tuż przed ukończeniem studiów w Akademii Policyjnej przez Matta na „sugestię” burmistrza — która miała, oczywiście, skutek równy zaleceniom z bulli papieskiej — departament policji zorganizował nową jednostkę, czyli wydział dochodzeń specjalnych. Jednostka ta miała eksperymentować z nowymi koncepcjami związanymi z ochroną porządku publicznego. Jej celem było przede wszystkim „nasycenie” mocno kryminogennych obszarów dobrze wyszkolonymi policjantami, używającymi najnowocześniejszego sprzętu i cudów techniki. Miała współpracować z prokuratorem okręgowym, dzięki czemu zatrzymanych przestępców szybko by sądzono i karano.

Burmistrz Carlucci, którego władza polityczna wykraczała daleko poza granice miasta, załatwił dla tej jednostki hojne subwencje federalne.

Burmistrz „zasugerował” również mianowanie inspektora sztabowego Petera Wohla na dowódcę wydziału dochodzeń specjalnych. Peter Wohl był najmłodszym z trzydziestu kilku inspektorów sztabowych w departamencie. Inspektorów sztabowych, rangą pomiędzy kapitanem a inspektorem, uważano za superdetektywów. Prowadzili oni trudniejsze śledztwa, szczególnie te związane z przypadkami korupcji politycznej, ale rzadko, jeśli w ogóle, dowodzili jednostkami.

W sprawie Wohla także mówiło się o specjalnym traktowaniu i sile nepotyzmu. Jednostka wielkości nowego wydziału dochodzeń specjalnych, który miał również przejąć drogówkę, powinna mieć dowódcę w stopniu co najmniej inspektora lub — co bardziej prawdopodobne — głównego inspektora. Wohl, chociaż powszechnie uznawany za dobrego i niezwykle błyskotliwego policjanta, miał dopiero trzydzieści kilka lat i był jedynie inspektorem sztabowym. Ludzie pamiętali, że przed laty, kiedy burmistrz Carlucci awansował, popierał go August Wohl, ojciec Petera Wohla, obecnie emerytowany główny inspektor.

Plotkowano też, że awans Wohla miał najwięcej wspólnego ze sprawą Arthura J. Nelsona. Nelson, do którego należał filadelfijski dziennik „Ledger” i stacja WGHA–TV, nastawił swoje media przeciwko Jerry’emu Carlucciemu podczas jego drugiej kampanii na stanowisko burmistrza. Wszyscy wiedzieli, że Nelson nienawidzi także Wohla, obwiniając go za upublicznienie rewelacji o homoseksualnych preferencjach jego syna, który — zanim został zamordowany — dzielił swój luksusowy apartament z czarnoskórym kochankiem. Gdy ta informacja wypłynęła. Nelson musiał umieścić żonę w prywatnym szpitalu psychiatrycznym w Connecticut, a Peter Wohl stał się jego wrogiem do końca życia.

Ci, którzy w ogóle znali Jerry’ego Carlucciego, wiedzieli, że wyznaje on zasadę „wrogowie moich wrogów są moimi przyjaciółmi”.

Denny Coughlin z kolei bardzo lubił Petera Wohla. Wierzył, że prawdziwym powodem, dla którego mu powierzono dowództwo wydziału dochodzeń specjalnych, były jego kompetencje. Jerry Carlucci uważał inspektora sztabowego Petera Wohla za najlepszego człowieka do tej roboty. I tyle. Wohl był osobnikiem ostrożnym, choć nie nieśmiałym, był nowoczesny, lecz bez przesady. A także — podobnie jak Coughlin — niesamowicie porządny i uczciwy.

Z tego właśnie względu Denny Coughlin postanowił, że najbezpieczniejsze miejsce, czyli swego rodzaju przechowalnia dla młodego Matta Payne’a — do czasu, aż młokos zrozumie, że naprawdę nie powinien był się pchać do policji — znajduje się „pod skrzydłami” Petera Wohla. Zresztą Wohl również nie uważał Payne’a za urodzonego policjanta. Chłopak miał dla niego pracować jako urzędnik czy sekretarz, dodatkowo wypełniając obowiązki posłańca. Denny Coughlin sądził, że opamiętanie się Matta i jego rezygnacja są tylko kwestią czasu.

I wtedy Payne osobiście i samodzielnie dopadł seryjnego gwałciciela z północno–zachodniej Filadelfii. Kiedy dostarczał paczkę z dokumentami do apartamentu Wohla w Chestnut Hill późno w nocy, zauważył, zupełnie przypadkowo, poszukiwaną przez całą policję furgonetkę. Kierowca usiłował go przejechać, Payne bez wahania wyciągnął więc rewolwer i ostrzelał furgonetkę, trafiając kierowcę w głowę. W pojeździe przebywała wówczas naga kobieta, która o mało nie stała się następną z ofiar gwałciciela.

Pierwszym wozem, z dwudziestu, który odpowiedział na wezwanie radiowe: „Funkcjonariusz potrzebuje wsparcia, zgłoszenie telefoniczne funkcjonariusza. Padły strzały. Potrzebny ambulans”, był M–Mary Jeden, czyli limuzyna burmistrza, czarny cadillac. Jerry Carlucci wracał właśnie do domu w Chestnut Hill z restauracji Sons of Italy w południowej Filadelfii i znajdował się zaledwie pięć przecznic od miejsca zdarzenia, gdy usłyszał wezwanie w policyjnym radiu.

Kiedy pierwszy reporter — powszechnie uważany za przyjaciela departamentu policji Michael J. „Mickey” O’Hara z filadelfijskiego „Bulletinu” — przyjechał na miejsce zdarzenia, burmistrz Carlucci był już na niego przygotowany. Nic dziwnego zatem, że na pierwszej stronie następnego wydania „Biuletinu” pojawiło się duże na cztery kolumny, aktualne zdjęcie burmistrza, otaczającego ramieniem funkcjonariusza Matta Payne’a. Poły marynarki rozchylały się burmistrzowi na tej fotce wystarczająco, aby przypomnieć wyborcom, że mimo obecnie pełnionej funkcji Jerry Carlucci nadal przybywa na miejsca przestępstw z policyjnym rewolwerem przy pasie.

W artykule, który zamieszczono obok fotografii, funkcjonariusz Payne został przedstawiony przez burmistrza jako specjalny asystent dowódcy wydziału dochodzeń specjalnych, a także jako „jeden z tych dobrze wykształconych, odważnych i bardzo chętnych młodych funkcjonariuszy, których komendant Czernick przydzielił do wydziału dochodzeń specjalnych”.

Matt Payne świetnie zdawał sobie sprawę z faktu, że jego rola w strzelaninie była znacznie mniej bohaterska, niż opisano to w gazetach, i oczekiwał, iż koledzy z wydziału potraktują go co najmniej z łagodną pogardą, a prawdopodobnie nawet szyderczo. Szczególnie ta mała grupka „kierowców”. Jeszcze zanim Matt wstąpił do policji, wiedział, że „kierowców”, funkcjonariuszy takich jak sierżant Tom Lenihan, który był kierowcą Denny’ego Coughlina, wybrano do tej służby, ponieważ — po pierwsze — wyglądali na niezwykle bystrych młodych mężczyzn, po drugie — udowodnili swoje umiejętności w pracy w terenie, czyli na ulicach, i — po trzecie — wróżono im karierę wysokiej rangi oficerów.

Pracując dla starszych oficerów, kierowcy widzieli, jak wielka odpowiedzialność towarzyszy ich działaniom, a w ten sposób tym młodym mężczyznom łatwiej być może będzie później udźwignąć ją, gdy sami dostaną oficerskie szlify. Matt czuł, że tamci ciężko zapracowali na swoje pozycje, i uważał, że mają prawo oburzać się na niego za jego wyczyn. Nic takiego się jednak nie zdarzyło. Przyjęli go jak swego. Zapewne wstawił się za nim Tom Lenihan — takie przynajmniej było najbardziej logiczne wytłumaczenie tego faktu. Tom oczywiście na pewno uważał, że Denny Coughlin nigdy się nie myli i nigdy nie podejmuje niewłaściwych decyzji, nawet jeśli oznaczało to szczególne traktowanie żółtodzioba, który jest synem starego kumpla.

Nie taka była wszakże prawda. Wyjaśnienie wyglądało inaczej. Przede wszystkim nie sposób było nie lubić Matta Payne’a — miłego młodzieńca, który potrafił szanować innych, nie zachowując się przy tym bynajmniej służalczo. Poza tym, czego Payne wcale nie podejrzewał, ci funkcjonariusze naprawdę go podziwiali. Matt znalazł się w prawdziwie niebezpiecznej sytuacji, mógł zginąć, gdyż seryjny gwałciciel z północno — zachodniej Filadelfii niczego nie pragnął bardziej, niż rozjechać go furgonetką, on zaś sprawił się doskonale i po prostu odstrzelił draniowi łeb.

Tylko sierżant Lenihan i detektyw McElroy jeden jedyny raz wycelowali ze służbowego rewolweru w przestępcę, a i wtedy stali w otoczeniu innych policjantów.

Młody Payne natomiast stanął twarzą w twarz z mordercą, stoczył pojedynek jeden na jeden i położył sukinsyna trupem. Wypełnił swoją powinność, tak jak wcześniej ci dwaj młodzieńcy z antynarkotykowego, których obecnie również przydzielono do wydziału dochodzeń specjalnych, czyli Charley McFadden i Jesus Martinez. Obaj w czasie wolnym polowali na przestępcę, który zastrzelił kapitana „Dutcha” Moffitta. Odnaleźli go, a McFadden ścigał go sam wzdłuż torów kolejki podziemnej, aż drań się potknął, spadł i usmażył na trzeciej szynie.

Niezależnie od okresu, jaki przepracowali, nie powinno się tego typu młodych funkcjonariuszy nazywać żółtodziobami. Wyczyny, których dokonali, dają im prawo do miana prawdziwych policjantów.

Drzwi do pokoju konferencyjnego komendanta w końcu się otworzyły i z pomieszczenia wyszedł główny inspektor Matt Lowenstein — niski, łysy mężczyzna o wydatnym torsie. Akurat zapalał świeże, piętnastocentymetrowe, niemal czarne cygaro. Nie wyglądał na zadowolonego. Dostrzegł detektywa McElroya w grupie kierowców, niecierpliwie machnął na niego ręką, sugerując, aby za nim poszedł, po czym bez słowa wymaszerował z zewnętrznego biura.

Dlaczego podejrzewam, że inspektor Lowenstein przegrał tam jakąś bitwę? — spytał bardzo cicho sierżant Tom Lenihan.

Sierżant Lipshultz zachichotał, a funkcjonariusz Payne uśmiechnął się. Do biura weszli w tym momencie główni inspektorzy Dennis V. Coughlin i Robert Fisher oraz inspektor sztabowy Wohl.

Coughlin był dużym mężczyzną, nieskazitelnie ogolonym, o rumianej twarzy, który szczycił się swoimi świetnymi ubraniami. Dziś miał na sobie doskonale uszyty garnitur w drobną kratkę. Fisher, szczupły i żylasty z szopą czysto białych włosów na głowie, nosił jeden ze swoich licznych niebieskich garniturów. Posiadał też kilka brązowych, a właściwie to trzy bądź cztery w każdym kolorze, zasadniczo identyczne. Nikt nigdy nie widział go na przykład w marynarce sportowej, garniturze kraciastym, pasiastym czy innym.

Matt słyszał zarówno od Coughlina, jak i od Wohla, że główny inspektor Fisher uważa, iż zbyt wielu policjantów nakłada cywilny strój, kiedy, w interesie publicznym, powinni być w mundurach.

Coughlin podszedł do kierowców i uścisnął rękę sierżantowi Lipshultzowi.

Jak się miewasz, Stanley? — zapytał. — Wiesz, gdzie mogę znaleźć dobrego, taniego prawnika?

Do pańskich usług, główny inspektorze — odparł Lipshultz z uśmiechem.

Matthew — odezwał się Coughlin do Matta Payne’a.

Inspektorze — skłonił się Matt.

Chodźmy, Tom — powiedział Coughlin do Lenihana.

Główny inspektor Lowenstein naprawdę potężnie rozgrzał tam w środku atmosferę. Aż iskry leciały. Potrzebuję trochę świeżego powietrza.

Wyczuliśmy to nawet tutaj, inspektorze — odparł Lenihan i wyszedł na korytarz.

Główny inspektor Fisher kiwnął głową Mattowi Payne’owi, podał dłoń najpierw Coughlinowi, potem Wohlowi, po czym opuścił pokój. Sierżant Lipshultz pospieszył za nim.

Powiedz „do widzenia” tym miłym ludziom, Matthew — rzucił cierpko inspektor Wohl — i wywieź mnie stąd natychmiast. To było bardzo długie popołudnie.

Do widzenia, mili ludzie — oświadczył Matt posłusznie, żegnając się z sekretarką komendanta, jego kierowcą i innymi osobami z jego personelu administracyjnego.

Ktoś zachichotał.

Nie przejmuj się, mały — wypalił szybko kierowca komendanta.

Wracaj, kiedy tylko zechcesz — dodała sekretarka komendanta, atrakcyjna, piersiasta kobieta po czterdziestce. — Jesteś lepszy od większości ludzi, którzy tutaj wchodzą.

Funkcjonariusz Matt Payne wyszedł za inspektorem sztabowym Wohlem z biura i ruszył korytarzem do wind.

Windą zjechali sami. Wohl oparł się o ścianę i głośno odetchnął.

Chryste, ależ tam było ciężko — mruknął.

A o co właściwie chodziło?

Nie tutaj — odwarknął Wohl.

Gdy drzwi się otworzyły, od razu się wyprostował, a następnie pomaszerował przez hol do tylnego wyjścia z budynku. Na zewnątrz zatrzymał się na moment i odwrócił do Matta.

Gdzie zaparkowałeś? — spytał.

Payne wskazał samochód — jeden z czterech nowych czterodrzwiowych fordów sedanów. Ich auto było w dwóch odcieniach błękitu. Stało na końcu parkingu. Kiedy przyjechali nim do Roundhouse, Payne wysadził Wohla przed wejściem, a później poszukał wolnego miejsca.

Najpierw zauważył, że spośród najbliższych wejścia pięciu miejsc zarezerwowanych dla szefów wydziałów i głównych inspektorów jedno jest wprawdzie puste, ale dowiedział się wcześniej, co naprawdę oznacza ów napis. Miejsca te bowiem zarezerwowano dla głównych inspektorów, którzy byli równocześnie szefami wydziałów. Jeśli któreś z nich było puste, mogli je zająć inni główni inspektorzy. Inspektor sztabowy Wohl, chociaż był szefem wydziału, nie miał niestety prawa zaparkować tam swojego auta.

Prawo to było oczywiście wyłącznie niepisane. Ale wszyscy znali obowiązujące w departamencie zasady, a Matt wiedział, że starsi oficerowie policji są zazdrośni o swoje przywileje związane z rangą. Z tego też względu zaparkował nieoznakowanego, błękitnego forda dalej od wejścia, obok nieoznakowanych samochodów innych starszych oficerów, którzy — podobnie jak Wohl — nie mieli na tyle wysokiej szarży, aby móc korzystać z miejsc parkingowych przy samym wejściu.

Nowe nieoznakowane pojazdy również stanowiły przywilej związany z rangą. Payne odkrył, że starsi oficerowie, czyli główni inspektorzy, inspektorzy i niektórzy inspektorzy sztabowi, jeżdżą nowiutkimi samochodami, oddając je po pewnym czasie — „Gdy zapełniły się popielniczki”, jak to ujął Wohl — kapitanom, którzy z kolei przekazywali nieznacznie zużyte auta porucznikom, a ci z kolei detektywom.

Kiedy powstał wydział dochodzeń specjalnych i — co za tym idzie — natychmiast pojawiło się zapotrzebowanie na wiele samochodów z policyjnego garażu, system ten przestał chwilowo działać, toteż niektórzy inspektorzy i kapitanowie nie dostali nowych samochodów, choć się ich spodziewali i uważali, że mają wszelkie prawo do wymiany. W dodatku oznajmili wszem wobec o swoim oburzeniu.

Wohl i Payne wsiedli wreszcie do błękitnego forda. Matt usiadł za kierownicą.

Chyba pojadę do domu — zastanowił się głośno Wohl. — Gdzie twój samochód?

Przy Bustleton i Bowler — odrzekł Matt. — Ktoś mnie tam podrzuci.

Wydział dochodzeń specjalnych miał swoją siedzibę w centrali drogówki, czyli na skrzyżowaniu ulic Bustleton i Bowler w północno — wschodniej Filadelfii.

Nie, nie, i tak muszę zajrzeć do biura. Po prostu nie wiedziałem, czy ty musisz tam jechać — odparował Wohl, siadając na siedzeniu pasażera.

Payne dotarł do North Broad Street i ruszył na północ. Przejechali szereg przecznic w milczeniu.

Pojawiły się zarzuty… — odezwał się nagle inspektor, lecz przerwał. — Nie muszę cię chyba prosić o dyskrecję, prawda? — upewnił się.

Oczywiście, że nie, szefie.

Pojawiły się zarzuty, że niektórzy funkcjonariusze wydziału antynarkotykowego zobaczyli przed swoim nosem poważną pokusę, której nie potrafili się oprzeć, i podzielili się informacją o tym zdarzeniu z mafią — ciągnął Wohl.

Jezu!

Powinno dojść do kilku aresztowań i konfiskat, niestety, nie poszły one gładko — kontynuował Wohl. — Główny inspektor Lowenstein wytłumaczył komendantowi Czernickowi, co jego zdaniem się zdarzyło. Może trochę przedwcześnie… ale nie chciał, ażeby Czernick usłyszał to gdzie indziej. A komendant… może zdecydował sam, a może zwierzył się burmistrzowi i burmistrz podjął tę decyzję… tak czy owak, ktoś odebrał śledztwo głównemu inspektorowi Lowensteinowi.

Komu je przekazano?

Możesz zgadywać. Do trzech razy sztuka — odburknął Wohl sucho.

Czy dlatego główny inspektor Lowenstein był taki urażony?

Dokładnie. Ja na jego miejscu też czułbym się urażony. Równie dobrze mogli mu powiedzieć, że mu nie ufają.

Ale dlaczego my? Dlaczego nie wydział spraw wewnętrznych?

A dlaczego nie ci od zwalczania przestępczości zorganizowanej? Dlaczego nie któryś z inspektorów sztabowych? Ponieważ, jak podejrzewam, burmistrz znów bawi się w detektywa. Pewnie myśli sobie: „Mogę przenieść do wydziału dochodzeń specjalnych każdego, kogo chcę z wydziału spraw wewnętrznych, antynarkotykowego, obyczajówki lub z jednostki do spraw zwalczania przestępczości zorganizowanej…”. Teoretycznie byłyby to rutynowe transfery. W rzeczywistości ich zadaniem jest jednak przyłapanie przekupnych gliniarzy w antynarkotykowym… zakładając, że w antynarkotykowym są przekupni gliniarze.

Wohl umilkł, wyraźnie zatopiony w myślach. Matt wystarczająco dobrze znał szefa, toteż się nie wtrącał. Gdyby inspektor chciał mu coś powiedzieć, bez wątpienia by powiedział.

Kilka minut później Wohl ponownie się odezwał.

Jest coś jeszcze.

Payne zerknął na niego i spokojnie czekał na ciąg dalszy.

W poniedziałek rano wydział dochodzeń specjalnych dostaje kolejnego bystrego, młodego żółtodzioba po college’u. Nazywa się Poster H. Lewis Junior. Znasz go?

Matt zastanowił się, w końcu potrząsnął przecząco głową.

Eee, nie sądzę — mruknął.

Jego przydział łączy się — podjął inspektor sardonicznym tonem — z polityką komendanta, oczywiście entuzjastycznie popieraną przez burmistrza, zgodnie z którą należy zatrudniać do wydziału dochodzeń specjalnych bystrych, młodych, a zatem wykształconych funkcjonariuszy. Takich jak ty, funkcjonariuszu Payne! Funkcjonariusz Lewis zdobył bakalaureat na Tempie, a całkiem niedawno zapisał się na studia w Temple Medical School.

Studiuje medycynę? — spytał zaskoczony Matt.

Ojcu Fostera zamarzyło się, aby jego syn uzdrawiał ludzi — ciągnął Wohl. — Niestety, młody Foster otrzymał jedynie warunkową zgodę na pozostanie w szkole na ostatnim roku, po czym zdecydował, że zamiast uzdrawiać ludzi, wolałby chronić społeczeństwo przed przestępcami. Postanowił, że tak powiem, pójść w ślady swego staruszka. Jego ojciec właśnie został porucznikiem. Porucznik Foster H. Lewis Senior. Znasz go?

Nie sądzę.

Dobry policjant — odparł inspektor. — Może nie jest ciepłym, otwartym człowiekiem, ale to dobry gliniarz. Był podobnie jak twój ojciec wstrząśnięty, że jego syn został policjantem.

Matt zachichotał.

Dlaczego go dostajemy?

Ponieważ tak zarządził komendant Czernick — odburknął Wohl. — Wyjaśniłem ci to. Gdybym był człowiekiem podejrzliwym — co oczywiście w przypadku kogoś o tak ciepłej, otwartej, ufnej osobowości jak moja jest nie do pomyślenia — mógłbym pomyśleć, że ma to coś wspólnego z burmistrzem.

Czy wszystko nie wiąże się w jakiś sposób z burmistrzem? — zachichotał znowu Payne.

W tym przypadku osobnik podejrzliwy mógłby wyciągnąć taki wniosek z faktu, że przydział funkcjonariusza Lewisa do wydziału dochodzeń specjalnych ogłosił burmistrz w swej mowie, którą wygłosił ubiegłej nocy w drugim abisyńskim kościele baptystów…

Ach, więc facet jest kolorowy?

Odpowiednie określenie, funkcjonariuszu Payne, brzmi „czarny”.

Przepraszam — bąknął Matt. — Co pan zamierza z nim zrobić?

Nie wiem. Pomyślałem sobie właśnie, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Że pozwolę sobie na przywilej wątpliwości. Nie zamierzyłem żadnej gry słownej i nie chcę obrażać przedstawicieli żadnej rasy… Uważam po prostu, że ten młody Lewis, w przeciwieństwie do ostatniego bystrego żółtodzioba po college’u, z którym dane mi jest pracować, przynajmniej zna swoje powinności w departamencie. Podczas nauki w szkole dorabiał sobie bowiem jako dyspozytor radia policyjnego. Mike Sabara wspomniał o specjalnej sieci radiowej dla drogówki i wydziału dochodzeń specjalnych. Może Foster ma coś wspólnego z tym faktem.

Kiedy dotarli na parking przy Bustleton i Bowler, Matt zobaczył, że samochód kapitana Mike’a Sabary stoi w miejscu, które zostało dla niego zarezerwowane. Wohl zobaczył auto w tym samym momencie. Sabara był zastępcą inspektora Wohla.

Kapitan Sabara ciągle tu jest. To dobrze. Muszę z nim porozmawiać. Dobra, Matt, możesz się odmeldować. Spotkamy się rano.

Tak jest, szefie — odparł Payne.

Nie zaoferował się, że poczeka. Nauczył się już, że jeśli Wohl będzie go potrzebował, sam mu każe na siebie zaczekać. Wiedział też, że jeśli inspektor odsyła go do domu trzydzieści minut przed oficjalnym końcem służby, oznacza to, że woli nie mieć swojego asystenta w pobliżu. Tego dnia inspektor Wohl uznał najwyraźniej, że jego rozmowa z kapitanem Sabarą nie jest sprawą funkcjonariusza Payne’a.



Trzy


Matt Payne przeszedł półtora kwartału, aż do stacji benzynowej Sunoco, na której zostawił za opłatą swój samochód. Wohl przestrzegał go, aby — jeśli nie znajdzie miejsca na policyjnym parkingu — nie zostawiał auta byle gdzie, na ulicy. Dowcipne wyrostki z dzielnicy uwielbiały rysować kluczami i innymi ostrymi przedmiotami esy–floresy na zderzakach pojazdów i drzwiczkach, szczególnie paskudnie traktując samochody, które w ich opinii należały do policjantów.

Uszkodzenie ładnego auta, należącego do policjanta, to dla nich największy powód do dumy — tłumaczył swemu asystentowi inspektor.

Matt wsiadł, sprawdził, czy ma dość benzyny na nocną jazdę, po czym ruszył do domu, czyli z powrotem do centrum.

Przejechał tym srebrnym porsche 911 carerra z roku 1974 niecałe osiem tysięcy kilometrów. Samochód stanowił jego prezent na zakończenie szkoły. W pewnym sensie. Payne ukończył studia cum laude*3 na Uniwersytecie Pensylwania i w owym czasie potrzebował pojazdu, który zastąpi starego Volkswagena garbusa, którym jeździł, odkąd otrzymał prawo jazdy jako szesnastolatek. Nie oczekiwał jednakże porszaka!

Oto twoja nagroda — powiedział mu ojciec — za osiągnięcie wieku uprawniającego do głosowania i za ukończenie college’u bez sprawiania mi kłopotów, do rozwiązania których wymagane byłyby moje profesjonalne usługi. Czyli na przykład za to, że nie musiałem wyciągać cię z więzienia.

No i za to, że nie uczyniłeś mnie przedwcześnie dziadkiem.

Tyle że porsche, którym Matt teraz jechał, nie było tym samym egzemplarzem, który podarował zaskoczonemu chłopakowi ojciec. Chociaż było w zasadzie identyczne jak tamto.

Pierwsze auto, które miało prawie trzy i pół tysiąca kilometrów na liczniku, zostało uszkodzone, na szczęście Matt miał w swojej polisie ubezpieczeniowej klauzulę zapewniającą mu odszkodowanie w przypadku kolizji z kierowcą, który nie posiada ubezpieczenia OC. Taka klauzula była rzeczą bardzo dobrą, o ile jej właściciel miał dostęp do usług, pro familia bono, dobrego prawnika, dzięki któremu mógł wyegzekwować od firmy ubezpieczeniowej to odszkodowanie.

Mówiąc dokładniej, pierwszy samochód Payne’a uderzyła w prawy tył furgonetka marki Ford, rocznik 1970. Kierowca furgonetki trzasnął w porsche Matta umyślnie, starając się zgnieść znajdującego się między dwoma autami Matthew Payne’a i w ten sposób pozbyć się go. Dzięki temu mógłby wywieźć panią Naomi Schneider, którą trzymał związaną i nagą na tyłach furgonetki pod brezentem, do chaty w hrabstwie Bucks, gdzie zamierzał ją zgwałcić i poćwiartować.

Na szczęście morderca nie zdołał zgnieść funkcjonariusza Payne’a, który w ostatniej chwili odskoczył na bok, a moment później zastrzelił drania ze swojego nowiutkiego rewolweru.

Zmarły, czego Matt dowiedział się wkrótce po tym, jak diler firmy porsche przekazał mu pierwszą pobieżną, lecz wstrząsającą wycenę kosztów naprawy, nie miał niestety ubezpieczenia — w każdym razie skrupulatne poszukiwania w stanowych rejestrach wydziału ruchu drogowego w Harrisburgu nie przyniosły najmniejszych rezultatów.

Później Payne poznał opinię prawnego doradcy filadelfijskiej policji względem zniszczeń dokonanych na jego pojeździe; „Jako że funkcjonariusz Payne nie pełnił w momencie zdarzenia służby, Departament Policji Miasta Filadelfia nie poczuwa się do odpowiedzialności i nie zamierza naprawić rzekomych szkód w jego prywatnym aucie”.

Potem z kolei przyszedł list na szeleszczącej, opatrzonej znakami wodnymi papeterii First Continental Assurance Company z Hartford w stanie Connecticut. Towarzystwo powiadamiało w piśmie ubezpieczonego, czyli pana Matthew Payne’a, iż nie wspomniał on w swoim podaniu o ubezpieczenie, że jest policjantem ani że zamierza używać swojego pojazdu podczas pełnienia obowiązków policyjnych. Poza tym ubezpieczyciel zauważał, że Matt Payne właściwie mieszka w Filadelfii, w stanie Pensylwania, a nie — jak napisał w podaniu — w Wallingford, w stanie Pensylwania. Gdyby firma First Continental znała owe fakty, bez wątpienia nie ubezpieczyłaby auta Matta.

Jawnie zatem odmawiali Payne’owi wypłaty ubezpieczenia za zniszczone porsche.

Ponadto list miał służyć równocześnie jako powiadomienie, iż ochrona ubezpieczeniowa — w związku z tym, że została wystawiona na podstawie fałszywych danych — zostaje anulowana, a zwrot składki ubezpieczeniowej nastąpi w stosownym czasie.

Matt usiłował sobie samodzielnie poradzić z problemem. Ostatecznie nie był już przecież małym chłopcem, który musi biec do tatusia z każdym drobnym kłopotem, lecz dorosłym facetem, absolwentem uniwersytetu i policjantem.

Szybko odkrył, co przedsiębiorstwa ubezpieczeniowe myślą o swojej potencjalnej odpowiedzialności w przypadku ubezpieczania nieżonatych mężczyzn poniżej dwudziestego piątego roku życia, jeżdżących samochodami posiadającymi na liczniku ponad dwieście dwadzieścia kilometrów na godzinę, którzy wyraźnie kuszą złodziei aut i których poprzednie ubezpieczenie anulowano. Pięciu agentów w identyczny sposób go wyśmiało, szósty zaś uznał, że może załatwić Payne’owi polisę, której składka pozostawiłaby Mattowi z pensji mniej więcej sto dolarów miesięcznie najedzenie, picie i rozrywki. W tym momencie chłopak przełknął dumę i zwrócił się po pomoc do ojca.

W następny poniedziałek rano do głównego radcy prawnego First Continental Assurance Company w Hartford w stanie Connecticut przyszedł list na szeleszczącej, opatrzonej znakami wodnymi papeterii z nagłówkiem Mawson, Payne, Stockton, McAdoo & Lester z siedzibą w budynku Philadelphia Savings Fund Society w Filadelfii. Pismo podpisał starszy wspólnik J. Dunlop Mawson, a zaczynało się ono frazą „Mój drogi Charleyu”, co stanowiło raczej niezwykle nieformalne określenie, jak na osobę związaną z kancelarią Mawson, Payne, Stockton, McAdoo & Lester.

W dalszych słowach pułkownik Mawson szybko jednak przystępował do istoty sprawy. Wyjaśniał, że firma Mawson, Payne, Stockton, McAdoo & Lester reprezentuje Matthew W. Payne’a i jej zamiarem jest pozwanie First Continental Assurance Company za naruszenie kontraktu. Kancelaria poprosi sąd o przyznanie odszkodowania w wysokości 9505 dolarów i 7 centów za prawdziwe szkody oraz dwa miliony dolarów za poniesione szkody moralne.

Sześć dni później, prawdopodobnie dlatego, że główny radca prawny First Continental przypomniał sobie, iż kiedy przegrali sprawę i musieli — na podstawie wyroku przeciwko Kiley Elevator Company — wypłacić 3,5 miliona dolarów gościowi hotelowemu, który utknął na osiem godzin w windzie, cierpiąc tym samym wielki umysłowy ból i katusze, powoda reprezentował właśnie pułkownik J. Dunlop Mawson z Mawson, Payne, Stockton, McAdoo & Lester, Matt otrzymał zarówno czek na 9505,07 dolarów, jak i list stwierdzający, że First Continental Assurance Company głęboko przeprasza za nieporozumienie i ma nadzieję na dalsze wzajemne interesy przez wiele lat.

W kolejnym tygodniu, gdy mechanik porsche powiedział Payne’owi, że po takim wypadku, czyli przy uderzeniu w tylny bok i uszkodzeniu silnika, samochód nigdy nie sprawuje się tak dobrze jak przed kraksą, Matt objął w posiadanie nowe auto, a stare odesłano; miało zostać rozebrane na części.

Większość kolegów Matta, to znaczy innych funkcjonariuszy, sądziła, że facet, który ma takie auto, może mieć każdą dziewczynę.

Niestety, w tym przypadku bardzo się mylili. Kiedy Payne o tym myślał, a czasami sporo o tym myślał, zdawał sobie sprawę, że podczas studiów na uniwersytecie znacznie częściej uprawiał seks niż ostatnio.

Raz przyszło mu do głowy, że gdyby zobrazować jego erotyczną działalność na wykresie, największą aktywność można by zaobserwować podczas pierwszego i drugiego roku studiów, podnosząc krzywą właściwie od zera do całkiem zadowalającego poziomu, który Matt osiągnął pod koniec drugiego roku. Później wykres pokazałby okres stabilizacji, trwający przez jego przedostatni rok, a w ostatnim roku zaś kreska stopniowo opadłaby. Odkąd Payne ukończył szkołę i zaczął pracować, jego życie seksualne dosłownie przestało istnieć — z jednym małym wyjątkiem.

Tym wyjątkiem była pewna poznana w barze FOP–u*4, niedaleko North Broad Street, kobieta, mniej więcej trzydziestopięcioletnia rozwódka, którą fascynowali młodzi policjanci. Matt nie miał ochoty rozpamiętywać spotkania z nią.

Istniały oczywiście racjonalne przyczyny jego samotności. W szkole wiele przyjaźni męsko — damskich kończyło się zaręczynami, a nawet ślubem. Matt nigdy nie spotkał nikogo, z kim chciałby się chociaż zaręczyć. Obecnie zresztą widział wokół siebie coraz mniej wolnych dziewcząt.

A ponieważ wkrótce po ukończeniu studiów podjął pracę, stracił kontakt z tymi młodymi kobietami, które znał ze szkoły i z dzielnicy.

Miał nadzieję, że dziś wieczorem jego sytuacja zupełnie się odmieni. Poznał bowiem nową dziewczynę. Już prawie coś się między nimi zaczęło. Prawie…

Słyszał, że Bóg troszczy się o głupców i pijaków, a uważał, że kwalifikuje się do obu grup.

Dziewczyna nazywała się Amanda Chase Spencer. W tym roku ukończyła studia na Bennington. Jej rodzina mieszkała w Scarsdałe, zimy zaś często spędzała w Palm Beach. Matt bardzo polubił Amandę, co było dość niezwykłe, ponieważ — jak wynikało z jego doświadczenia, a mógł sobie przypomnieć przynajmniej trzy takie sytuacje — uderzająco piękne, młode blondynki z bogatych rodzin, o nieskazitelnej pozycji społecznej, a szczególnie te, które uczyły się w Bennington, miały paskudne charakterki.

Matt spotkał Amandę zaledwie cztery dni wcześniej, na początku tego, co obecnie nazywali „tygodniem przedślubnym”. Payne’owi w pierwszej chwili nie spodobała się perspektywa spędzania wieczorów w ten sposób. Kiedy Chad, przyszły pan młody, poinformował go, że przez tydzień ma się „opiekować panną Spencer”, odpowiedź Matta była natychmiastowa i zwięzła: „Nie, Chad, na pewno nie, nie ma mowy, pieprz się, cholera!”.

Pełne nazwisko Chada brzmiało Chadwick T. Nesbitt IV — absolwent Uniwersytetu Pensylwania z 1973 roku, po BalaCynwyd i Camp Lejeune w Karolinie Północnej, gdzie był podporucznikiem rezerwy Korpusu Piechoty Morskiej. Matt Payne i Chad Nesbitt byli najlepszymi przyjaciółmi, odkąd się poznali w wieku lat siedmiu w Episcopal Academy. Nikogo więc nie zaskoczyła wiadomość, że Matt będzie drużbą Chada, który żenił się z Daphne Elizabeth Browne, absolwentką Bennington z 1973 roku, po Merion i Palm Beach.

Powtarzam ci — oświadczył Payne Chadowi — będę na twoim kawalerskim i ślubie. Ale to wszystko.

Amanda jest druhną Daffy — zaprotestował Nesbitt.

Cholera, nie obchodzi mnie, kim jest. Nawet gdyby była królową nimfomanek, odmawiam!

Już nie lubisz dziewczyn?

Nie lubię ich na takich spędach, czyli gdy jest ich więcej niż dwie lub trzy. I mam robotę.

Opowiedz mi o tej robocie, Kojaku — odparował przyjaciel.

Chad, naprawdę nie mam czasu, wierz mi — upierał się Matt Payne. — Nawet gdybym chciał go poświęcić kobiecie.

Zaczynam myśleć, że poważnie podchodzisz do swojej roboty, kolego.

Masz piekielną rację, bardzo poważnie do niej podchodzę…

No dobra, dobra. Powiem ci coś. Pokaż się na próbie, a ja coś wymyślę.

E tam, muszę przecież zjawić się na ślubie trzeźwy, w smokingu i z obrączkami. Nie muszę chodzić w tym celu na żadne próby.

Masz być we fraku, rozumiesz? Nie w smokingu, lecz we fraku.

Olśnię wszystkich swoim eleganckim strojem — odciął się Payne.

Jeśli nie pojawisz się na próbie, matka Daffy wpadnie w histerię.

Matt Payne uświadomił sobie, że jest to bardziej stwierdzenie faktu niż figura retoryczna. Żona Soamesa T. Browne’a miewała skłonność do emocjonalnych wybuchów. Matt nadal doskonale pamiętał krzyk „Ty brudny chłopczyku”, którym obrzuciła go w dzień, gdy przyłapała pięciolatków — jego i swoją córkę Daphne — na zabawie w doktora. Matt zdawał sobie też sprawę z faktu, że nic, co się zdarzyło od tamtej pory, nijak nie zmieniło jej opinii o jego charakterze. Wiedział również, że pani Browne próbowała skłonić Chada do wybrania na drużbę innego mężczyzny.

W porządku — mruknął Matt, poddając się. — Próba, wieczór kawalerski i ślub. Ale to wszystko. Zgoda?

Zgoda — odparł porucznik Nesbitt. Uścisnął rękę przyjaciela i z uśmiechem dodał: — Rozpieszczony sukinsyn.

Payne czekał zatem w przedsionku protestanckiego kościoła episkopalnego pod wezwaniem Świętego Marka na Locust Street, pomiędzy Rittenhouse Square i South Broad Street w centrum Filadelfii. Uczestnicy próby przybyli trzema samochodami kombi: dwoma marki Mercury i jednym buickiem. Żona Soamesa T. Browne’a w kapeluszu z szerokim rondem i powłóczystej sukni z jasnoniebieskiego jedwabiu wyciągnęła do Matta rękę skrytą w długiej po łokieć rękawiczce.

Witaj, Matthew. Miło cię widzieć. Proszę, przekaż ode mnie wyrazy uszanowania matce i ojcu.

Przekażę na pewno, pani Browne — odrzekł Payne.

Dziękuję.

Nie przedstawiła go blondynce, która towarzyszyła Daffy.

Chodźcie, dziewczęta — poleciła, szybko cofając rękę, po czym popędziła przez przedsionek do kościoła.

Jestem Matt Payne — odezwał się Matt do blondynki.

Daffy nas chyba sobie nie przedstawiła.

Przepraszam — bąknęła Daffy. — Amando, to Matt. Nie bądź dla niego miła. To prawdziwy sukinsyn.

Kim jest Daffy Browne i dlaczego opowiada o mnie te wszystkie straszne rzeczy?

Cholernie dobrze wiesz dlaczego! — odburknęła Daffy.

Nie mam zielonego pojęcia — przyznał się Payne.

No cóż, po pierwsze, Matt, Amanda nie ma partnera na przyjęcie koktajlowe po próbie.

Myślałem, że ja mam być jej partnerem.

Chad twierdzi, że stanowczo odmówiłeś — stwierdziła Daffy.

Pewnie znowu sobie z ciebie zażartował — odparł Payne. — Twój narzeczony ma doprawdy dziwne poczucie humoru.

Wcale nie — odparowała lojalnie Daffy.

Odebrano mu na rok przywileje basenowe w klubie Rosę Tree za wrzucenie tootsie rolls do basenu — ciągnął Matt. — Czy to nie jest dziwne?

Amanda potrzebowała dobrej chwili, aby wyobrazić sobie cukierki marki Tootsie Rolls pływające w basenie, aż w końcu zagryzła wargę, starając się powstrzymać od uśmiechu.

Naprawdę? — spytała.

Niech cię diabli, Matt! — mruknęła Daffy, jawnie sugerując, że Payne nie skłamał.

Matka naszej drogiej panny młodej wykonała jedno ze swoich najsłynniejszych nurkowań do basenu — kontynuował chłopak. — Gdzieś pod powierzchnią otworzyła oczy i nagle zobaczyła jeden z tych cukierków. Wypadła z wody, biedaczka, niczym pocisk okrętu podwodnego.

Amanda śmiała się serdecznym, głębokim śmiechem. Mattowi spodobał się ten odgłos.

Mój ojciec chciał jej przyznać puchar przechodni — dorzucił — z inskrypcją „pierwszej matronie Rosę Tree, która naprawdę chodziła po powierzchni wody”. Niestety, moja matka mu na to nie pozwoliła.

W ogóle nie zamierzam w to wszystko wierzyć — obruszyła się Daffy Browne. — Matt, jesteś wstrętny!

Pani Browne zjawiła się ponownie.

Kochana, proboszcz chciałby zamienić z tobą słówko — oświadczyła i zabrała córkę w głąb kościoła.

Amanda posłała Mattowi kolejny uśmiech.

Idziesz na przyjęcie koktajlowe? — spytała. Kiwnął głową.

I na kolację. Właściwie, Amando, dokądkolwiek pójdziesz, będzie ci towarzyszył Matt Payne. To jest z pieśni Salomona… Mówię na wypadek, gdybyś była poganką i nie znała swojej Biblii.

Dziewczyna zachichotała i położyła mu rękę na ramieniu.

Cieszę się — rzuciła.

W kościele bacznie obserwuj ceremonię — powiedział Matt. — Może sami będziemy kiedyś w niedalekiej przyszłości przechodzić jakiś podobny barbarzyński rytuał.

Przez moment poważnie patrzyła mu w oczy.

Chad twierdzi, że pracujesz dla miasta — oznajmiła, gładko zmieniając temat.

Czy to ci właśnie powiedział? — spytał Matt cierpko.

Czy ze mnie również sobie zażartował?

Nie.

Więc czym się zajmujesz?

Sprzątam ulice.

Sprzątasz ulice?

Akurat w tej chwili się szkolę — kontynuował Matt. — Studiuję teorię i historię, rozumiesz. Ale za jakiś czas, pewnego dnia, mam nadzieję na własną miotłę i prawdziwą śmieciarkę.

Inaczej mówiąc, jesteś pracownikiem służb oczyszczania miasta? Czy tak?

Mówiłem poważnie, że powinnaś dobrze się przyjrzeć temu barbarzyńskiemu rytuałowi.

Odkąd Payne spotkał Amandę po raz pierwszy w przedsionku kościoła Świętego Marka, nigdy nie był z nią sam na sam. Zawsze otaczali ich inni ludzie, a oni dwoje w żaden sposób nie mogli oddzielić się od grupy.

Zdołał ją pocałować dwa razy. Przedwczorajszej nocy spróbował to zrobić w Merion Cricket Club, zanim pani Browne wyciągnęła dziewczynę z lokalu i zabrała do kombi. Niestety, Amanda odwróciła twarz w ostatniej chwili i Payne zdołał ją jedynie cmoknąć w policzek. Bardzo przyjemny policzek, musiał przyznać, lecz był to tylko policzek. Ubiegłego wieczoru wprawdzie Amanda nie odwróciła twarzy, lecz państwo Browne bardzo szybko zabrali ją z Rosę Tree Hunt Club do swojego domu w Merion.

Nie był to pocałunek, który mógłby przejść do historii i konkurować na przykład z tym, którym Dalila obdarzyła Samsona, zanim ścięła mu włosy, niemniej jednak Matt zdołał dotknąć ust dziewczyny. Wargi Amandy okazały się słodkie, toteż serce Payne’a niepokojąco podskoczyło mu w piersi.

Dzisiejszego wieczoru mieli być wreszcie sami. Browne’owie przyjmowali gości spoza miasta na drinku i kolacji „W Union League w centrum Filadelfii. Choć nikt nie mówił tego głośno, miało to być spotkanie „starszych”, młodzi powinni więc wyjść od razu po kolacji. Amanda lubiła jazz 1 była to kolejna jej cecha, którą Matt uznał za intrygującą.

Zamierzali zatem pójść we dwoje posłuchać jazzu. Przy odrobinie szczęścia światła będą przyćmione. Dziewczyna prawdopodobnie zgodzi się, ażeby Payne trzymał ją za rękę, a może nawet pozwoli mu na inne przejawy sympatii…

Jeśli bogowie będą mu sprzyjać, Amanda przyjmie jego zaproszenie i po opuszczeniu klubu jazzowego pojadą do jego mieszkania. Tak, Matt był pewny, że ją zaprosi. Z jednej strony, sporo by dał, aby dostać się do jej majtek, z drugiej jednak… cóż, Amanda Spencer na pewno nie była typem panienki na szybki numerek ani na jedną noc. Należała raczej do tych młodych kobiet, które mężczyźni prowadzą przed ołtarz i którym obiecują wierność, póki śmierć ich nie rozdzieli.

Matt Payne doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, że jednym głupim tekstem czy krokiem może spieprzyć cały ich układ. A on na pewno nie chciał niczego zniszczyć.

Bóg jeden wie, co ta przeklęta Daffy jej o mnie naopowiadała. Może nawet zwierzyła się, że usiłowałem jej ściągnąć z tyłka majtki, gdy mieliśmy po pięć lat”.


* * *


Dom państwa Browne w Merion powstał około roku 1890 i stanowił przeróbkę angielskiego dworku z roku 1600. Podstawowe różnice tkwiły w znacznie większym metrażu i instalacji wodno — kanalizacyjnej. Poza tym szereg elementów się zachował, łącznie z kilkoma kominami, brukowanym dziedzińcem, ogromnymi kamiennymi blokami, dobudówkami przypominającymi wieżyczki, oknami z szybkami w ołowianych ramkach, starymi dębami, ogrodami francuskimi i wejściem, które zawsze kojarzyło się Payne’owi z filmem Przygody Robin Hooda z Errolem Flynnem w roli głównej. W filmie tym, kiedy ciężkie dębowe drzwi powoli się otwierały, Flynn wbiegał, traktując otwierającego swoim mieczem.

Teraz ciężkie dębowe drzwi otworzyły się również całkiem szybko. W środku stał starszawy Murzyn w marynarce z szarej bawełny.

Bardzo się cieszę, że cię widzę, Matt — zagaił lokaj Browne’ów.

Dlaczego pan to mówi, panie Ward? — spytał Payne. Znał zarówno lokaja, jak i jego żonę, odkąd sięgał pamięcią.

Ponieważ było ustalone, że się nie pojawisz. Miałem odwieźć przyjaciółkę Daffy do miasta — tłumaczył Ward. — Wszyscy wyjechali.

To ktoś specjalny — wyznał Matt.

Ja i ona byliśmy przeciwko wszystkim — ciągnął lokaj. — Dziewczyna nalegała, że na ciebie poczeka.

Naprawdę? — upewnił się Matt z zadowoleniem w głosie.

Pójdę jej powiedzieć, że przyjechałeś — odparł Ward.

W kuchni jest dzbanek świeżej kawy, jeśli masz ochotę.

Nie, dziękuję. Po prostu poczekam.

Patrzył za starszym mężczyzną, który zaczął niespiesznie wchodzić na schody. Murzyn przeszedł zaledwie cztery czy pięć stopni, gdy na szczycie schodów ukazała się Amanda. Natychmiast ruszyła w dół.

Widzi pan? — odezwała się do lokaja. — Mieliśmy rację. — Popatrzyła na Matta. — Byłam przekonana, że się zjawisz. Strasznie mi się podoba ten samochód, chociaż nie pasuje mi do ciebie…

Mogę zdobyć złoty łańcuch i rozpiąć koszulę do pępka, jeżeli rozkażesz — zaśmiał się Payne.

W tym momencie dziewczyna dotarła do niego.

Nie, dzięki. — Zachichotała, po czym zaskoczyła go pocałunkiem w usta.

Do diabła! — wyrwało się chłopakowi.

Nie wyciągnij z tego żadnych pochopnych wniosków — powiedziała Amanda. — Jestem z natury istotą przyjazną. Kiedy Matt usiadł za kierownicą, przyjrzał się Amandzie, która właśnie siadała obok niego, przypomniał sobie poniewczasie, że powinien przytrzymać jej drzwi.

Och, powinienem otworzyć ci drzwi — bąknął. — Wybacz. Moja matka mówi, że mam kozackie maniery.

Dziewczyna znów się roześmiała, a Payne’owi przemknęło nagle przez głowę, że ich twarze znajdują się od siebie w odległości zaledwie piętnastu centymetrów. „Kto nie ryzykuje, ten nie wygrywa” — pomyślał.

Boże, to było przyjemne! — oświadczył minutę później.

Jedźmy. Czy to auto ma przed siedzeniem pasażera lusterko? — spytała.

Co takiego?

Amanda opuściła osłonę przeciwsłoneczną i znalazła to, czego szukała.

Oto lusterko przed siedzeniem pasażera — wyjaśniła i poprawiła szminkę na wargach. — Prawdopodobnie cię umazałam.

Nigdy już się więc nie umyję. Podała mu chusteczkę higieniczną.

Zetrzyj — poleciła, a Matt jej posłuchał.

Naprawdę niezłe cztery kółka — oceniła kilka minut później. — Założę się jednak, że mnóstwo dziewczyn już ci to mówiło.

Dostałem go z okazji ukończenia studiów — odrzekł.

I już go stuknąłeś — docięła mu.

Chodzi ci o te popękane szybki kierunkowskazów? — zapytał, zdumiony, że to zauważyła. — To drobiazg. Szkoda, że nie widziałaś, co się stało z moim pierwszym porszakiem. Został skasowany!

Kpisz sobie ze mnie?

Bynajmniej. Facet w ciężarówce najechał mi na tył auta i paskudnie je załatwił.

Chyba bym za coś takiego zabiła!

Szczerze mówiąc, zrobiłem to — mruknął Matt. — Wyjąłem mój zaufany pięciostrzałowiec i odstrzeliłem gnojowi łeb.

Usłyszał, że zrobiła głośny wdech i wstrzymała powietrze.

Miałeś chyba na myśli „sześciostrzałowiec” — odparowała w końcu, a potem dodała: — To nie było zabawne. Czasami, mój drogi, nie potrafisz się zatrzymać w odpowiednim momencie.

Przepraszam — jęknął.

Przyganiał kocioł garnkowi, a sam smoli — odburknęła. — Wybacz, nie mam prawa mówić ci takich rzeczy.

Daję ci pełne prawo do mówienia mi wszystkiego, na co masz ochotę.

Nie oparł się pokusie i chwycił ją za rękę. Ponieważ Amanda nie oponowała, przyciągnął ją do siebie i znowu pocałował. Potem dziewczyna wyrwała mu się.

Będę miała dziś z tobą kłopoty?

Nie — zapewnił ją. — Zrobimy to, co ty zechcesz, i nic poza tym.

To zabawne, sądziłam, że zaoferujesz pokazanie mi swojej kolekcji płyt.

Nie kolekcjonuję płyt.

Ale masz mieszkanie, prawda?

Masz czekać, aż cię poproszę, a później z oburzeniem oznajmić mi, że nie jesteś tego rodzaju panienką — odparował Matt.

Wybuchnęła szczerym śmiechem, który Payne’owi od razu się spodobał.

Touché — przyznała.

Czy gdy już wymkniemy się z tej kolacji, chciałabyś zobaczyć moje mieszkanie? — spytał.

No wiesz, nie jestem tego rodzaju panienką.

Tego się właśnie obawiałem. Nie — poprawił się szybko — to nie jest prawda. Nie obawiałem się, lecz wiedziałem na pewno. Tyle że sama wywołałaś tę kwestię. A zatem zostałem fałszywie oskarżony.

Daffy mnie przed tobą ostrzegała — zwierzyła mu się. — Najlepszą obroną jest dobry atak. Nigdy nie słyszałeś tej teorii?

Jak pocałunek pasuje do tej strategii?

Ile czasu zajmie nam jazda na miejsce? — spytała, zręcznie zmieniając temat.

Niezbyt dużo. Nie więcej niż dwadzieścia minut.


* * *


Jakiś mercedes kabriolet 380 SL z podniesionym dachem wjechał na czwarty poziom parkingu Penn Services. Prowadząca go młoda kobieta patrzyła przed siebie nad kierownicą, szukając wzrokiem miejsca do zaparkowania.

Nie spoglądała w kierunku Charlesa, stojącego za betonowym słupem na północnym krańcu budynku, w punkcie, z którego mężczyzna miał widok na ulicę, którą powinien nadejść Anthony J. DeZego, o ile, oczywiście, nie wysłał po samochód boya hotelowego. Poza tym słup chronił Charlesa przed spojrzeniami wszystkich osób schodzących schodami po swoje auta.

Kobieta nie znalazła miejsca do parkowania, co Charlesa nie zdziwiło. Dobrze wiedział, że czwarta kondygnacja jest całkowicie zapełniona.

Mercedes objechał parking i wjechał po specjalnej rampie, prowadzącej na dach.

Charles znowu wyjrzał przez okno i dostrzegł Anthony’ego J. DeZego. Mężczyzna szedł ulicą ku parkingowi Penn Services. Był na szczęście sam. Byłby problem, gdyby towarzyszyła mu blondyna bez stanika.

Charles rozejrzał się po ulicy i zauważył Victora czy też raczej ramię siedzącego w pontiaku Victora. Bardzo chciał przyciągnąć uwagę towarzysza i dać mu znak, że nadchodzi DeZego, ale pontiak stał w miejscu, gdzie mógł go zobaczyć parkingowy. Gdyby dostrzegł Victora, prawdopodobnie przypomniałby sobie później faceta, który siedział w pontiaku i nie spuszczał oczu z parkingu.

Victor obserwuje wyjście i tylko to się liczy” — pomyślał Charles.

Wyjął z kieszeni rękawiczki ze świńskiej skóry i nałożył je. Potem chwycił przenośną torbę i ruszył w stronę schodów trasą dla pojazdów. Jeśli nadjedzie jakiś samochód lub ktoś wejdzie schodami, uzna Charlesa za jednego z klientów opuszczających garaż.

Nikt się nie pojawił.

Klatka schodowa stanowiła coś w rodzaju sześcianu betonowych bloków, ustawionego przy południowym boku budynku. Drzwi na schody znajdowały się niecałe dwa metry od ściany. Kierownictwo zapobiegawczo dostarczyło gumowy klin, który można było wsunąć pod drzwi, dzięki czemu w razie potrzeby pozostawały otwarte. Kiedy Charles uznał, że minęło już dość czasu i kobieta kierująca mercedesem zdążyła na pewno zaparkować auto i zejść na dół, otworzył drzwi i podparł je klinem.

Zastanowił się, czy nie wykonać roboty na schodach, zdecydował jednak, że echo na klatce schodowej prawdopodobnie zwielokrotni odgłos wystrzału z remingtona, przyciągając tym samym uwagę parkingowego. A tak Charles, słysząc dźwięki kroków wchodzącej na górę osoby, kopnie klin i drzwi automatyczne się zamkną.

Wówczas, gdy DeZego wejdzie na czwarty poziom, Charles upewni się, że to on, i wykona robotę. Dzięki zamkniętym drzwiom hałas nie dotrze na dół.

Charles wszedł w cień padający od ściany klatki schodowej, rozsunął zamek torby, wyjął remingtona, odbezpieczył go i sprawdził, czy widzi czerwone światełko, aby przez pomyłkę nie włączyć bezpiecznika. W końcu wsunął broń pod trencz od Burberry’ego. Kieszeń miała klapkę i rozcięcie, dzięki któremu można było wsuwać rękę pod płaszcz. Charles trzymał remingtona za uchwyt, przyciskając broń do nogi.

Usłyszał kroki na schodach.

Usunął gumowy klin czubkiem buta i drzwi zaczęły się zamykać.

Przyłożył ucho do betonu, choć w sumie wcale się nie spodziewał, że cokolwiek usłyszy. I zdumiał się. Schody były metalowe i każdy odgłos na nich brzmiał niemal równie donośnie jak uderzenie dzwonu. Charles słyszał więc doskonale coraz bardziej zbliżającego się DeZego. Poczekał, aż drzwi się otworzą.

Nie otworzyły się.

Przez moment panowała cisza i Charles uznał, że DeZego dotarł na podest. Drzwi powinny się otworzyć za sekundę.

Wtedy jednak z metalowych schodów znów dobiegł jednoznaczny odgłos wchodzących kroków.

Co, do cholery?!

Kochaś szedł na dach. Zagapił się, zamyślił, jest głupi albo coś z nim nie tak…! Przecież jego cadillac stoi na tym poziomie, a nie na pieprzonym dachu!! Ech, za chwilę na pewno wróci na dół.

Jednak mężczyzna nie wrócił.

Charles błyskawicznie rozważył sytuację.

Och, właściwie nie ma problemu. Co za różnica, tu czy tam? Na dachu również nie ma nikogo, a jeśli ktoś mnie zobaczy, i tak będę dla niego obcym”.

Szarpnięciem otworzył drzwi i, najciszej jak potrafił, ruszył szybkim krokiem na dach. Pociągnął drzwi.

Kochaś stał na dachu, opierając się o betonowe bloki klatki schodowej. Wyglądał, jak gdyby na kogoś czekał.

Długo wchodziłeś tu na górę — zagaił Charles, posyłając mężczyźnie uśmiech.

Ty tak twierdzisz — odburknął Anthony J. DeZego.

Charles zrobił dwa duże kroki w jego kierunku, nieoczekiwanie się odwrócił, podniósł strzelbę na wysokość ramienia i strzelił Anthony’emu J. DeZego w czubek głowy.

Mężczyzna opadł w tył, na betonowy blok klatki schodowej, po czym osunął się na ziemię.

Rozległy się dźwięki, przywodzące na myśl ziajanie psa.

Charles rozejrzał się po dachu. Na środku trasy dla pojazdów dostrzegł młodą kobietę. Stała nieruchomo, z szeroko otwartymi oczyma i obiema dłońmi przyciśniętymi do ust. Właśnie ona sapała niczym pies.

Charles podniósł remingtona i strzelił. Kobieta upadła jak kamień.

Pieprzona laska w pieprzonym mercedesie! — przeklinał w myślach swoją głupotę. — Nie zeszła na dół. Została tu i poprawiała sobie pieprzone włosy albo coś w tym stylu!”.

Poszedł do trupa DeZego i wyjął z jego kieszeni kluczyki od cadillaca.

Dla pewności lepiej strzelę do niej jeszcze raz”.

W tym momencie usłyszał jednakże pisk opon. Po rampie wjeżdżał na dach kolejny samochód.

Na czwartym poziomie nie było wolnych miejsc, zaraz zjawi się tutaj! Cholera!”.

Wszedł na schody i zszedł na czwarty poziom. Uchylił drzwi, niczego nie dostrzegł, pchnął je więc szerzej i przecisnął się.

Podszedł do cadillaca DeZego, otworzył drzwiczki, położył remingtona na podłodze i usiadł za kierownicą. Uruchomił silnik i zjechał po rampie. Zatrzymał się przy szlabanie, otworzył okno, wręczył parkingowemu pięciodolarowy banknot i kwit, poczekał na resztę i na podniesienie szlabanu.

Wyjechał na ulicę i skręcił w lewo. Spojrzał w lusterko wsteczne i zobaczył, że pontiak zjeżdża z krawężnika i rusza za nim.


* * *


Kurczę, no to już jesteśmy — powiedział Matt Payne, kierując porsche na wielopoziomowy parking Penn Services za Bellevue–Stratford Hotel w centrum Filadelfii.

Jak ten czas leci — zauważyła Amanda, subtelnie sobie z niego pokpiwając.

Matt zatrzymał się przed automatem, pobrał kwit i wjechał. Jechał powoli, mając nadzieję znaleźć wolne miejsce na parterze. Nie znalazł, przeszukał drugi poziom, a później trzeci i czwarty. Wreszcie dotarli na dach.

Payne ostro zahamował. Porsche zadrżało, szarpnęło. Amandę zarzuciło ku tablicy rozdzielczej.

Mój Boże! — krzyknęła dziewczyna.

Zostań tu — polecił jej twardo Matt.

Co to jest? — zapytała.

Nie odpowiedział. Wysiadł z auta i przebiegł dach parkingu. Amanda widziała, jak opadł na kolano. Wówczas po raz pierwszy dostrzegła osobę leżącą twarzą do ziemi na jezdni między szeregami zaparkowanych samochodów.

Pchnęła drzwiczki, a gdy się otworzyły, wypadła z porsche i popędziła do Matta.

Co się stało? — spytała.

Kazałem ci zostać w pierdolonym aucie! — warknął wściekle.

Przyjrzała mu się z uwagą, wstrząśnięta zarówno tonem jego głosu, jak i jego językiem, po czym zerknęła na leżącą na podłodze dziewczynę. Ciało spoczywało w kałuży krwi.

Co się stało? — powtórzyła słabym głosem.

Proszę cię, możesz wrócić do cholernego samochodu? — odburknął Matt.

O mój Boże! — jęknęła Amanda. — To Penny.

Znasz ją?

Penny Detweiler — wyjaśniła. — Na pewno też ją znasz. Jest jedną z druhen.

Payne przyjrzał się twarzy leżącej dziewczyny. Tak, bez wątpienia była to Penelope Detweiler, zwana Drogocenną Penny. Nie lubiła tego określenia, szczególnie że słyszała — co ją strasznie rozdrażniło — jak jej własny ojciec nazywa ją tak w obecności Matta.

Dlaczego jej nie rozpoznałem? — zdumiał się Payne. — Znam ją przecież od dzieciństwa!”.

Niech mnie szlag! — mruknął cicho.

Matt, co jej się stało?

Została zastrzelona — odparł z przekonaniem i spojrzał na Amandę.

Nie spodziewasz się, że znajdziesz osoby, które znasz, zwłaszcza takie osoby jak Drogocenna Penny, leżące w kałuży krwi, zastrzelone na jakimś parkingu. Tego rodzaju rzeczy zazwyczaj nie przydarzają się takim ludziom jak ona”.

Odzyskał mowę.

Teraz może, na litość boską, pójdziesz wreszcie do pieprzonego samochodu! — wypalił gniewnie.

Amanda popatrzyła na niego z zakłopotaniem i bólem w oczach.

To się stało zaledwie przed chwilą — wytłumaczył jej nieco grzeczniej. — Jej zabójca wciąż może się tutaj kręcić.

Matt, odjedźmy stąd! Poszukajmy jakiegoś policjanta.

Ja jestem policjantem, dziewczyno! — odparował Payne. — No dobra, proszę cię, cholera, po raz ostatni, idź do auta, dobrze? I zostań tam, aż do ciebie nie wrócę. Zamknij wszystkie drzwi.

Na wpół klęknął, uginając jedno kolano, a kiedy ponownie się wyprostował, trzymał w dłoni rewolwer z krótką lufą. Amanda pobiegła z powrotem do srebrnego porsche, wsiadła i pozamykała drzwi. Poszukała wzrokiem Matta, początkowo nie mogła go dojrzeć, w końcu go zauważyła. Chodził z wycelowanym rewolwerem, zaglądając między zaparkowane samochody.

Nie wierzę, że to się dzieje — pomyślała. — Nie wierzę, że Penny Detweiler leży tam w kałuży własnej krwi, i nie wierzę, że Matt Payne chodzi po dachu z rewolwerem w ręce, bo jest policjantem, który szuka zabójców Penny.

O mój Boże. A jeśli tamten zastrzeli Matta?! Co zrobię?”.



Cztery


Z pewną trudnością, ponieważ miejsce dla pasażera w porsche 911 carrera nie jest zbyt duże, Amanda Spencer przesiadła się na siedzenie kierowcy i przekręciła kluczyk w stacyjce.

Rozległ się zgrzyt szarpanych biegów. Dziewczyna wrzuciła wsteczny bieg, obróciła kierownicę, zawróciła, a później — najszybciej, jak się ośmieliła — zjechała po rampie parkingu do poziomu ulicy.

Tu wcisnęła hamulce, wyskoczyła z auta i podbiegła do okienka parkingowego.

Wezwijcie policję! — krzyknęła. — Wezwijcie policję i ambulans.

Hej, paniusiu, o co chodzi?

Weź pan tę słuchawkę. Zadzwoń po policję i po ambulans — oświadczyła twardo. — Proszę powiedzieć, że na dachu była strzelanina.

Czerwone światełko na jednej z konsoli w centrali radiowej filadelfijskiego departamentu policji zaczęło migać.

Foster H. Lewis Junior, który siedział rozparty na zapadającym się siedzeniu rozchybotanego metalowego krzesła, docisnął mocniej słuchawkę do ucha, wcisnął włącznik i przemówił do mikrofonu:

Pogotowie policyjne, słucham.

Foster H. Lewis Junior miał dwadzieścia trzy lata, ważył sto osiem kilo, mierzył metr dziewięćdziesiąt, toteż oczywiście wszyscy mówili na niego „Mały”. Zanim wstąpił do Akademii Policyjnej, przez ponad pięć lat pracował jako tymczasowy pracownik w pogotowiu policyjnym; pięć lat nocy i weekendów. W tym czasie odebrał setki zgłoszeń od podenerwowanych obywateli, którzy mieli kłopoty i potrzebowali pomocy, dzięki czemu stał się wykwalifikowanym i doświadczonym dyspozytorem.

Gdy wstąpił do Akademii Policyjnej, właściwie zrezygnował z tej pracy, toteż tego wieczora zjawił się w centrali na specjalną prośbę porucznika Jacka Fitcha, który po prostu do niego zadzwonił i oświadczył, że pięciu spośród jego ludzi walczy z jakimś wirusem, dlatego Foster mógłby mu wyświadczyć tę drobną przysługę.

Czy to policja? — zapytał rozmówca.

Pogotowie policyjne — odparł Mały Lewis. — W czym mogę panu pomóc?

Jestem parkingowym w Penn Services na Piętnastej, za hotelem Bellevue–Stratford.

Jak mogę pomóc, proszę pana?

Mam tu pewną białą kobietę, która twierdzi, że na dachu doszło do jakiejś strzelaniny. Ktoś podobno został zastrzelony. Ona chce, żebyście przysłali ambulans.

Może mi ją pan dać do telefonu, proszę pana?

Jestem w kabinie. Wie pan przecież, że nie mogę jej tutaj wpuścić!

Proszę, niech pan zostanie na linii — powiedział Mały.

W Filadelfii są dwadzieścia trzy dystrykty policyjne. Mały Lewis bez patrzenia na mapę wiedział, że parking za Bellevue–Stratford Hotel znajduje się na terenie Dziewiątego Dystryktu, którego siedziba mieściła się przy Dwudziestej Drugiej Ulicy i Pennsylvania Avenue.

Sprawdził na konsoli, który radiowóz z Dziewiątego Dystryktu jest wolny. Świeciła się lampka przy numerze 914. „Dziewiątka” oznaczała dystrykt, „czternastka” stanowiła numer radiowozu, który patrolował okolice ratusza.

Mały Lewis wyciągnął rękę i na konsoli, którą miał przed sobą wdusił na pełne dwie sekundy niewielki czarny przełącznik dwustabilny. Na częstotliwości radiowej centralnej Filadelfii, która obejmowała Dziewiąty Dystrykt, został w ten sposób nadany sygnał dźwiękowy, oznaczający pilną wiadomość.

Piętnasta i Walnut, parking Penn Services, zgłoszenie o strzelaninie i prośba o ambulans — obwieścił Mały Lewis do mikrofonu, po czym wywołał „914”, „906” i „9A”.

Natychmiast otrzymał odpowiedź:

Do akcji zgłasza się 914.

Radiowóz ten prowadził funkcjonariusz Archie Hellerman. Właśnie wjechał od strony zachodniej na Rittenhouse Square. Odłożył mikrofon, gwałtownie włączył syrenę i koguta, po czym przyspieszył na tyle, na ile pozwalał intensywny wczesnowieczorny ruch na wąskich ulicach prowadzących na parking Penn Services.

Mały Lewis zaczął pisać stosowną notkę na karcie katalogowej formatu pocztówki. Na tym etapie zdarzenie zmieniało się w oficjalne „śledztwo, strzelanina, ambulans”.

Gdy Lewis sięgał z zamiarem włożenia karty w elektryczny czytnik na półkę nad konsolą, co przerwałoby dopływ prądu, powodując zgaśnięcie żarówki za numerem 914 na konsoli, otrzymał trzy inne zgłoszenia radiowe.

Radio, furgonetka 906 zgłasza się do akcji.

Tu Dziewięć A. Jadę.

Highway Cztery B. Wchodzę.

Pojazd 906 był furgonetką patrolową, w tym przypadku nieco poobijanym fordem z 1970 roku, jedną z dwóch specjalnych furgonetek patrolowych, przydzielonych Dziewiątemu Dystryktowi do transportu rannych i więźniów oraz innej pomocy w sprawach ochrony porządku publicznego. Jeśli zgłoszenie na parkingu nie było fałszywe, 906 odwiezie rannych do szpitala.

Sierżantowi dystryktu. Dziewięć A, wyznaczono wschodnią połowę Dziewiątego Dystryktu.

Highway Cztery B to z kolei radiowóz patrolowy drogówki, elitarnego wydziału filadelfijskiej policji, który kiedyś „Philadelphia Ledger” nazwał „komandosami Carlucciego”.

Jerome H. „Jerry” Carlucci, obecny burmistrz Filadelfii, wcześniej, będąc kapitanem policji, dowodził drogówką, powstałą — zgodnie z nazwą — jako jednostka specjalna, której zadaniem było patrolowanie autostrad. Jeszcze zanim kapitan Jerry Carlucci został burmistrzem, drogówka rozwinęła się w coś więcej niż wydział policjantów na motorach, jeżdżących Roosevelt Boulevard czy Schuylkill Expressway i wręczających mandaty za przekroczenie prędkości. Carlucci praktycznie nadzorował ostateczną przemianę tej jednostki drogowej w elitarne siły, złożone z ochotników. Drogówka zamieniła zatem większość swoich motocykli w dwuosobowe wozy patrolowe i zaczęła działać na terenie całego miasta. Dla porównania: inni filadelfijscy policjanci jeździli radiowozami samotnie i patrolowali jedynie określone obszary w określonych dystryktach.

Drogówka zachowała specjalne mundury motocyklistów — miękka czapka z daszkiem, kurtka skórzana, wysokie buty i szeroki pas z szelką naramienną a la Sam Browne, a jej funkcjonariusze starali się być obecni wszędzie, gdzie się cokolwiek działo, czyli — innymi słowy — we wszystkich obszarach mocno kryminogennych.

Z tego też względu drogówkę nazywano albo „świetnie wyszkolonymi, bardzo mobilnymi oddziałami specjalnymi o udowodnionej skuteczności w zapobieganiu przestępczości” — z przemowy burmistrza Jerry’ego Carlucciego w restauracji Sons of Italy, albo „gestapo w czarnych oficerkach” — ze wstępniaka w filadelfijskim „Ledgerze”.

Mały Lewis oczekiwał szybkiej reakcji na swoje wezwanie. Ogólnie rzecz biorąc, furgonetki patrolowe wysyłano w każde miejsce, z którego zgłaszano potrzebę transportu rannego. Któryś z oficerów odpowiadał na wszystkie główne Wezwania, a ktoś z drogówki — czasem cztery wozy lub pięć, — zawsze reagował na zgłoszenie „strzelanina, potrzebny ambulans”.

Rozległ się dzwonek do drzwi centrali radiowej. Jeden z mundurowych pełniących dyżur podszedł do nich, otworzył je, uśmiechnął się i ustąpił miejsca wysokiemu porucznikowi w nieskazitelnym mundurze.

Porucznik był wysoki, niemal równie wysoki jak Mały Lewis, lecz szczupły. Miał bardzo czarną skórę i ostre semickie rysy. Podszedł do konsoli sterowniczej Małego Lewisa i powiedział dość groźnym tonem:

Nie spodziewałem się zobaczyć cię tutaj. Poszedłem do twojego mieszkania i tam mi powiedziano, gdzie mogę cię znaleźć.

Do mojego mieszkania? A nie do mojej „wstrętnej rudery”?

Musimy porozmawiać — uciął porucznik Lewis.

Nie teraz, tatku — jęknął Mały Lewis. — Mam na linii strzelaninę i prośbę o ambulans. Dodam — dorzucił — że do zdarzenia doszło w twoim dystrykcie. Na dachu Penn Services za Bellevue–Stratford. Zgłoszenie cywila, ale nie wygląda na żart.

Możemy wypić razem kawę, gdy skończysz? — naciskał porucznik Lewis. — Właśnie słyszałem, że przechodzisz do wydziału dochodzeń specjalnych.

Dziwne, sądziłem, że sam mi załatwiłeś to przeniesienie — mruknął Mały.

Przecież ci mówię, że właśnie się o nim dowiedziałem!

W porządku, tato — odburknął Mały. — Spotkamy się na dole.

Porucznik Lewis kiwnął głową, po czym bardzo szybko opuścił centralę radiową.


* * *


Funkcjonariusz Archie Hellerman, kierujący radiowozem 914, nie potrafił zliczyć, ile razy wzywano go do Penn Services, odkąd przed siedmioma laty zbudowano ten wielopoziomowy parking. Co najmniej raz na miesiąc ktoś okradał któregoś parkingowego. Jeden z nich, najwyraźniej osobnik cierpiący na przerost brawury, dał się nawet zastrzelić, gdyż odmówił przekazania pieniędzy.

Jak większość policjantów, którzy przepracowali wiele lat, jeżdżąc po dystrykcie, Archie Hellerman posiadał encyklopedyczną wręcz wiedzę na temat budynków stojących na jego obszarze patrolowym. Wiedział, jak działa parking Penn Services. Przybywające samochody docierały do wjazdu od Południowej Piętnastej. Wewnątrz, dziesięć metrów po wjeździe, natrafiały na drewniany szlaban nad jezdnią. Pobranie kwitu z automatu uruchamiało mechanizm, który podnosił szlaban.

Auta opuszczały parking z przeciwległego krańca budynku, tam, gdzie parkingowy w małej, rzekomo doskonale zabezpieczonej przed włamaniami kabinie odbierał kwit parkingowy, obliczał należność, a po otrzymaniu zapłaty podnosił inny szlaban, pozwalając klientowi wyjechać na ulicę.

Radiowóz 914 z Archiem Hellermanem za kierownicą był pierwszym pojazdem policyjnym, który zjawił się na miejscu zbrodni. Gdy Hellerman dotarł na parking, wyłączył syrenę, ale zostawił błyskającego koguta. Stanął błękitno — białym fordem na zjeździe, który zablokowało jakieś srebrne porsche 911 carrera, po czym wyskoczył z radiowozu.

Kobieta, a dokładniej atrakcyjna, młoda blondynka w eleganckiej sukni, stała między porsche i kabiną parkingowego. Była najwyraźniej tym cywilem, który zgłosił fakt strzelaniny.

Już sam widok blondynki i jej podekscytowanie przekonały Archiego, że zgłoszenie nie było żartem. Bez wątpienia zaszło tu coś poważnego.

Co się dzieje, proszę pani? — spytał funkcjonariusz Archie Hellerman.

Na dachu zastrzelono dziewczynę. Potrzebny jest ambulans.

Uwagę Hellermana przyciągnął cichnący pomruk syreny, Wycofał się więc na chodnik i zobaczył parkującą furgonetkę patrolową z nadal włączonym kogutem. Cichnąca syrena znajdowała się zatem w innym pojeździe, prawie na pewno „należącym do drogówki, lecz jeszcze niewidocznym. Zapewne tamci funkcjonariusze również odpowiedzieli na wezwanie przez radio.

Archie zamachał do kierowcy furgonetki, dając mu znak, że blokuje wjazd, i dopiero wtedy odwrócił się znowu do atrakcyjnej blondynki.

Zechce mi pani opowiedzieć, co się zdarzyło?

No cóż, wjechaliśmy na dach i mój chłopak zobaczył dziewczynę leżącą na ziemi…

Pani chłopak? Gdzie jest w tej chwili? „Nazwałam go moim chłopakiem!! — Amandę zelektryzowała ta myśl. — Dlaczego określiłam go w taki sposób?”.

Został tam na górze — wyjaśniła. — Jest policjantem.

Pani chłopak jest policjantem?

Dziewczyna skinęła głową.

Matt Payne jest policjantem! — myślała. — Naprawdę jest policjantem, choć wydaje się to niewiarygodne. Ale miał broń i wrzeszczał do mnie jak gliniarz!”.

Kierowca 906, funkcjonariusz Howard C. Sawyer, potężny dwudziestosześciolatek, który tuż przed wstąpieniem do policji szesnaście miesięcy temu wypadł z rezerw futbolowej drużyny Baltimore Orioles, wjechał furgonetką marki Ford na rampę i zaczął wysiadać.

Usłyszał za sobą zamierający odgłos syreny, która chwilę później znów stała się głośniejsza. Odwrócił się i spojrzał.

Zjeżdżaj stamtąd! — wrzasnął funkcjonariusz za kierownicą Highway Cztery B, wychylając się z okna wyposażonego w liczne anteny radiowe, lecz poza tym nieoznakowanego pojazdu.

Sawyer zjechał nieco furgonetką na bok, a pojazd drogówki bez trudu go minął. Opony zapiszczały, gdy Highway Cztery B wjechał na niskim biegu do budynku i zaczął się wspinać po rampie prowadzącej na wyższe piętra. Sawyer widział, że kierowca jest sierżantem, natomiast pasażer, co odkrył z zdziwieniem, był zwykłym policjantem i miał na głowie zwyczajną czapkę od munduru.

Dokładnie w tej samej chwili kierowcy Highway Cztery B, sierżantowi Nickowi DeBenedito, który był policjantem od dziesięciu lat, a sierżantem drogówki od dwóch, przemknęła przez głowę profesjonalna, choć nieco nieuprzejma myśl: „Cholera, jadę z żółtodziobem! A mam wrażenie, że robota, do której jedziemy, to poważna sprawa”.

Później, gdy spojrzał na swego towarzysza, czyli funkcjonariusza Jesusa Martineza, natychmiast zmodyfikował swoją ocenę. Martinez, drobny, dwudziestoczteroletni Latynos o ostrych rysach, bez wątpienia wedle zwyczajnych kryteriów był żółtodziobem. Pracował w policji dopiero niecałe dwa lata. Ale prosto z Akademii Policyjnej trafił do wydziału antynarkotykowego, gdzie przez wiele miesięcy działał jako tajniak.

Radził sobie świetnie i w ciągu roku, który spędził na wykonywaniu zadań związanych z ciemną stroną Filadelfii, nauczył się więcej, niż wielu policjantów uczy się przez całe zawodowe życie. Niestety, musiał opuścić wydział antynarkotykowy po akcji, w której pomagał złapać drania nazwiskiem Gerald Vincent Gallagher, ćpuna, znanego z tego, że podczas nieudanego napadu na Waikiki Diner przy Roosevelt Boulevard śmiertelnie postrzelił kapitana Richarda F. „Dutcha” Moffitta.

Geralda Vincenta Gallaghera szukał każdy policjant w Filadelfii, każdy z ośmiu tysięcy, a zwłaszcza każdy funkcjonariusz drogówki; kapitan „Dutch” Moffitt był przecież dowódcą drogówki. Ale zabójcę znaleźli właśnie Martinez i jego partner, McFadden, udali się bowiem w miejsce, gdzie ich zdaniem powinien się zjawić. Obaj, Martinez i Gallagher, wykazali się wielką odwagą i niezwykłą jasnością umysłu w sytuacji ekstremalnej, ścigali bowiem drania najpierw przez zatłoczoną stację, a później wzdłuż nadziemnych torów kolejki. Mieli okazję zastrzelić Gallaghera, ale nie strzelali, gdyż nie chcieli trafić żadnego z przypadkowych pasażerów.

McFadden akurat miał schwytać sukinsyna, gdy Gallagher pośliznął się, spadł i usmażył się na trzeciej szynie, a następnie po jego ciele przetoczyły się koła pociągu, tym niemniej tragiczne zakończenie nie umniejszyło zasług Martineza i McFaddena. Liczył się fakt, że „załatwili” gnojka.

Siedząc na stołkach barowych w lokalu FOP–u, obaj zgodnie oświadczyli, że powinni otrzymać dwie pochwały, jedną za znalezienie Gallaghera i drugą za oszczędzenie Filadelfii kosztów procesu zabójcy.

Kiedy zdjęcia tych dzielnych funkcjonariuszy pojawiły się w gazetach, nie mogli już oczywiście pracować w wydziale antynarkotykowym, jako tajniacy byli spaleni. W większości policyjnych departamentów innych dużych miast za swoje czyny otrzymaliby natychmiastowy awans na detektywów. W Filadelfii jednak detektywem można zostać jedynie dzięki zdanemu egzaminowi. Jesus Martinez jeszcze swojego nie zdał, Charley McFadden zaś nie pracował w policji wystarczająco długo, aby w ogóle móc do takiego podejść.

Nie znaczyło to, że policyjni oficjele nie byli im wdzięczni. Powszechnie wiadomo, że większość młodych funkcjonariuszy, którzy przez jakiś czas działali jako tajniacy, uważa konieczność powrotu do munduru za swego rodzaju degradację, dlatego wyżsi oficerowie departamentu nie chcieli do tego zmuszać Martineza i McFaddena. A najwięcej do powiedzenia miał w ich sprawie główny inspektor Dennis V. Coughlin, prawdopodobnie najbardziej wpływowy ze wszystkich głównych inspektorów.

Mniej więcej w tym samym czasie burmistrz wysunął kolejną ze swoich propozycji „ulepszeń” filadelfijskiej policji, sugerując konieczność powołania nowej dużej jednostki, czyli wydziału dochodzeń specjalnych. Na dowódcę jednostki wskazał młodego bystrego inspektora sztabowego nazwiskiem Wohl, którego ojciec był szefem burmistrza Carlucciego, gdy ten był jeszcze policjantem.

Carlucci podjął także inne decyzje. Niektóre jego „sugestie” wkurzyły funkcjonariuszy drogówki, gdyż „zaproponował” na następcę ich szefa, kapitana „Dutcha” Moffitta, niedawno awansowanego kapitana Davida Pekacha, który wcześniej dowodził właśnie wydziałem antynarkotykowym. Funkcjonariuszom drogówki nie spodobała się ta decyzja, liczyli bowiem, że ich dowódcą zostanie zastępca Moffitta, Mike Sabara. W dodatku w drogówce Pekach cieszył się złą sławą, ponieważ kiedyś aresztował za posiadanie narkotyków pewnego sierżanta tej elitarnej jednostki.

Niestety, choć Sabara otrzymał awans na kapitana wraz z Pekachem, burmistrz „zasugerował” go jedynie na zastępcę nowego szefa wydziału dochodzeń specjalnych, Petera Wohla. Poza tym, co już doprawdy rozjuszyło funkcjonariuszy drogówki, Carlucci uznał, że drogówka będzie od tej pory podlegać temu nowemu wydziałowi. Drogówka od samego początku była jednostką specjalną i samodzielną, a teraz miała zależeć od jakiegoś „młodego klowna”, którego jedyną zasługą były dobre koneksje rodzinne.

W drogówce szybko się więc rozeszło, że nowy szef, inspektor sztabowy Peter Wohl, nie tylko wygląda na niedoświadczonego, lecz naprawdę ma mleko pod nosem. Był najmłodszym spośród szesnastu inspektorów sztabowych w departamencie. Bardzo mało czasu spędził w pracy na ulicach jako „prawdziwy gliniarz”, zamiast tego zaś przez większą część swojej kariery pracował jako funkcjonariusz śledczy, ostatnio zajmując się korupcją wśród polityków, z których Filadelfia niechlubnie słynęła. Wohl nigdy nie nosił munduru jako porucznik czy kapitan i nie miał żadnego doświadczenia w dowodzeniu jakąkolwiek jednostką w dystrykcie czy choćby oddziałem specjalnym w wydziale zabójstw, wywiadzie albo nawet K–9.

Pięć dni wcześniej sierżant DeBenedito otrzymał rozkaz zgłoszenia się do tegoż właśnie dowódcy nowego wydziału dochodzeń specjalnych, jednostki z tymczasową siedzibą w budynku na skrzyżowaniu ulic Bustleton i Bowler w północno–wschodniej części Filadelfii.

Kiedy wszedł, w biurze inspektora sztabowego Petera Wohla przebywali kapitanowie Sabara i Pekach. Mike Sabara miał na sobie przepisowy mundur kapitana policji, złożony z białej koszuli z kapitańskimi belkami na kołnierzu i niebieskich spodni. W małej kaburze przy pasie nosił rewolwer z krótką lufą, Smith & Wesson .38 Special. DeBenedito słyszał wcześniej, że Wohl oświadczył kapitanowi Sabarze, iż skoro nie jest już związany z drogówką, może chodzić albo po cywilnemu, albo w zwykłym mundurze, czyli bez charakterystycznych oficerek i pasa Sam Browne z rzędem lśniących nabojów.

Kapitan Pekach z kolei był właśnie w mundurze drogówki. Wyraźnie rzucał się w oczy kontrast między tymi dwoma oficerami.

Wohl, jak DeBenedito pomyślał niezbyt uprzejmie, nawet nie wyglądał na policjanta. Był wysokim, szczupłym młodym mężczyzną o jasnobrązowych włosach. Miał na sobie niebieską marynarkę, szare flanelowe spodnie, zapinaną białą koszulę i krawat w ukośne pasy. Sierżantowi skojarzył się raczej z bogatym cywilem — prawnikiem lub maklerem giełdowym z Wall Street.

Wohl siedział na sofie, opierając stopy w wypolerowanych do połysku mokasynach na blacie ławy. DeBenedito przypomniał sobie, że kiedy ten gabinet był jeszcze biurem „Dutcha” Moffitta, w pomieszczeniu nie stała ani ława, ani sofa.

Szybko się zjawiliście, sierżancie — zagaił Wohl. — Dopiero co po was posłałem.

Akurat wszedłem, szefie — odparł DeBenedito, wymieniając uścisk dłoni najpierw z Mikiem Sabarą, potem z kapitanem Pekachem.

Poczęstuj się kawą — rzucił Wohl, wskazując na chromowany czajnik.

Nie, szefie, dziękuję.

W porządku, przejdźmy zatem do rzeczy — ciągnął inspektor. — Znasz funkcjonariuszy Jesusa Martineza i Charlesa McFaddena?

Widziałem ich tutaj, szefie.

Ale czy coś o nich wiesz?

Tak, szefie, wiem sporo.

Popracują jako próbni patrolowi drogówki — kontynuował Wohl.

Nie bardzo rozumiem, co to znaczy, szefie — bąknął DeBenedito.

Pewnie dlatego, że właśnie takie stanowisko wymyśliłem — wyznał inspektor radośnie, chichocząc jak dziecko. Ku zaskoczeniu sierżanta kapitan Sabara również się roześmiał.

Próbnym patrolowym drogówki — wyjaśnił inspektor — będzie młody policjant, który w jakiś sposób wyróżnił się podczas swojej regularnej służby. Jeśli taki funkcjonariusz otrzyma rekomendację swojego kapitana i jeśli, ma się rozumieć, sam wyrazi chęć, może otrzymać tymczasowy przydział do drogówki. Przez trzy miesiące będzie pracował w parze z kimś doświadczonym, na przykład z sierżantem…

DeBenedito uprzytomnił sobie, że Wohl czeka na jego odpowiedź.

Tak jest, szefie — powiedział.

Podczas tych trzech miesięcy stażysta będzie jeździł albo z sierżantem, albo z dobrym policjantem drogówki. Podkreślę, że chodzi mi o to, aby stażysta zastępował drugiego funkcjonariusza w samochodzie, a nie stanowił zbędny bagaż na tylnym siedzeniu.

Rozumiem, szefie — wtrącił DeBenedito.

A na końcu tego kwartalnego stażu opiekun młodego funkcjonariusza oceni w formie pisemnej, czy stażysta nadaje się do drogówki. Inaczej mówiąc, czy nadaje się na kurs motocyklowy lub innego rodzaju szkolenie. Opinię trzeba będzie uzasadnić.

Sierżantowi DeBenedito nie podobało się to, co słyszał. Nagle zdał sobie sprawę z faktu, że inspektor Wohl znów czeka na jego ripostę.

Może pan to zrobić, szefie? — wypalił.

Pytasz, czy mam wystarczającą władzę?

Tak, szefie. Chodzi mi o to, że wymagania dla kandydatów na funkcjonariuszy drogówki są dość wyraźnie ustalone. Nie przyjmujemy osób z praktyką krótszą niż cztery, pięć lat…

Nie przyjmowaliśmy — przerwał mu inspektor. — P. W.

— „P.W.”, szefie?

Przed Wohlem — wyjaśnił inspektor. — A czy mam władzę? Nie wiem. Ale póki ktoś mi na piśmie nie zakaże pewnych decyzji, przypuszczam, że będę je podejmował.

Rozumiem, szefie — mruknął DeBenedito.

Nie sądzę, aby staż na służbie stanowił ważne kryterium podczas przyjmowania do drogówki — zadumał się Wohl. — Zdaje mi się, że ważniejsze powinny być wybitne osiągnięcia zawodowe.

Szefie — wybuchnął sierżant — z całym szacunkiem, drogówka jest wyjątkowa…

Zobaczył minę kapitana Sabary i wiedział, że nie powinien był tego powiedzieć.

Podsumowując — odburknął inspektor rozdrażnionym tonem — na podstawie rekomendacji kapitana Sabary, mianuję was, sierżancie, opiekunem dwóch stażystów, czyli próbnych patrolowych drogówki, funkcjonariuszy Jesusa Martineza i Charlesa McFaddena. Obaj rozpoczynają staż dzisiaj. W razie problemów kontaktujcie się z kapitanem Pekachem. To wszystko. Dziękuję.

Kapitan Pekach opuścił biuro Wohla za sierżantem DeBenedito.

Chcę ci przedstawić Martineza i McFaddena — oznajmił Pekach. — Kazałem im poczekać w sali apelowej.

Domyślam się, że powiedziałem coś niewłaściwego, prawda? — bąknął DeBenedito.

Będziecie się musieli nauczyć, sierżancie, że zanim się coś powie, trzeba się zastanowić — odciął się kapitan. — Wydaje mi się, że nie tłumaczyłbyś inspektorowi, czym jest drogówka, gdybyś wiedział, że Wohl był najmłodszym sierżantem w historii tej jednostki?

Jezusie, a był?

Tak, dokładnie tak. Był też najmłodszym kapitanem, jakiego kiedykolwiek miał nasz departament, a obecnie jest najmłodszym inspektorem sztabowym w filadelfijskiej policji. Osobiście na dodatek uważam, że jeśli dobrze sobie poradzi jako dowódca wydziału dochodzeń specjalnych, zyska cholernie dużą szansę zostania najmłodszym pełnym inspektorem.

Czy powinienem wrócić tam i go przeprosić?

Nie, sierżancie, dajcie spokój. Peter Wohl nie należy do osób żywiących długo urazy. Jeśli jednak chcesz mojej rady, nie zaczynaj zadania z Martinezem i McFaddenem od myśli, że jest to głupi pomysł i że masz pecha, bo ta robota przypadła właśnie tobie. Postaraj się z całych sił dobrze wypełnić ów przydział.

Tak jest, szefie — odparł sierżant. — Ci dwaj pracowali dla pana w antynarkotykowym, prawda, kapitanie?

Tak. I obaj sprawowali się świetnie. Ale jeżeli pytasz, czy ta sprawa to mój pomysł, odpowiedź brzmi „nie”. A jeżeli spytasz, czy uważam ich za dobrych kandydatów do drogówki, otrzymasz odpowiedź „nie wiem”.


* * *


A zatem sierżant Nick DeBenedito, prowadząc pojazd z wielką wprawą, wjechał rampą aż na czwarty poziom. Tu zatrzymał radiowóz przy wejściu na schody.

Martinez — polecił spokojnie — wejdziesz po schodach. Prawdopodobnie przestępcy nie ma już na dachu, ale nigdy nic nie wiadomo. Jeśli usłyszysz, że ktoś schodzi po stopniach, podbiegnij do okna i zawiadom posterunkowego z dystryktu. — Wskazał na rząd otwartych okien zewnętrznej ściany parkingu.

Rozumiem — odrzekł Martinez, po czym wysiadł z samochodu i ruszył ku klatce schodowej. DeBenedito zauważył, że funkcjonariusz wyjął rewolwer z kabury, a następnie ostrożnie pchnął drzwi na schody.

Gdy Martinez wszedł na stopnie, sierżant wdusił pedał gazu i podjechał po rampie na dach. Podczas jazdy wyciągnął własny rewolwer.

Funkcjonariusz Martinez wsłuchał się bacznie w odgłosy na schodach. Niczego nie usłyszał. Przebiegł schody, biorąc po dwa stopnie naraz, aż dotarł do drzwi prowadzących na dach.

Znów wytężył słuch i znów niczego nie usłyszał, stanął więc z boku drzwi i otworzył je pchnięciem. Wychylił się i szybko rozejrzał wokół. Sierżant DeBenedito zdążył już wysiąść z wozu. Stał i, trzymając rewolwer w obu rękach, celował w kogoś leżącego i niewidocznego dla Martineza.

Chryste! — pomyślał z podziwem funkcjonariusz. — Już dorwał sukinsyna!”.

Martinez przebiegł między zaparkowanymi samochodami, usiłując się trzymać z dala od linii ognia — na wszelki wypadek, gdyby sierżant zamierzał strzelać. Ogromnie pragnął zobaczyć, kogo powalił DeBenedito.

Najpierw dostrzegł rozciągnięte w kałuży krwi ciało dziewczyny w eleganckiej sukni. Obok leżał twarzą do dołu mężczyzna w smokingu.

Skuj faceta, Martinez — polecił sierżant.

Leżący mężczyzna przesunął głowę w bok i zerknął na Martineza.

Hezus, powiedz mu, że jestem policjantem — odezwał się Matt Payne.

Sierżancie — oświadczył posłusznie Martinez — to policjant.

DeBenedito przypatrzył się swojemu partnerowi, bardziej szukając u niego jednoznacznego potwierdzenia, niż sugerując zaskoczenie. Zaczął chować broń do kabury.

Wybacz — powiedział.

Matt Payne podniósł się na kolana.

Czy furgonetka jest w drodze?

Martinez, zawołaj, że na górze potrzebna jest furgonetka — polecił sierżant.

Funkcjonariusz podbiegł do krawędzi dachu i przekazał polecenie.

Tam dalej, za schodami, są zwłoki — odezwał się Payne, wskazując kierunek ręką. — Biały mężczyzna, strzał w głowę. Myślę, że sprawca czy sprawcy uciekli na długo, zanim tu wjechałem.

Wyglądasz znajomo — powiedział DeBenedito. — Znam cię?

Nazywam się Payne — odparł Matt. — Pracuję dla inspektora Wohla.

O cholera!” — pomyślał sierżant.

Już wiedział, kim jest ten facet w smokingu. To żółtodziób, który odstrzelił łeb seryjnemu gwałcicielowi z północno–zachodniej Filadelfii, rozpryskując mózg drania po wnętrzu własnej furgonetki tego poszukiwanego przestępcy.



Pięć


Co się tu, do diabła, stało? — spytał sierżant DeBenedito Matta Payne’a, gdy przykląkł na jedno kolano, aby zbadać ciało kobiety.

Była nieprzytomna, lecz żyła. Kiedy DeBenedito przyłożył palce do jej szyi, szukając tętna, jęknęła. Sierżant niecierpliwie spojrzał przez ramię.

Jeśli furgonetka nie zabierze jej wkrótce do szpitala, dziewczyna umrze.

Leżała na ziemi… na podłodze… kiedy tu przyjechałem — tłumaczył Matt. — Gdy zobaczyłem, że została postrzelona, kazałem mojej dziewczynie zjechać na parter i wezwać pomoc. Potem znalazłem martwego faceta.

Domyślasz się, kim są?

Dziewczyna nazywa się Detweiler — odparł Payne. — Penny… Penelope… Detweiler. Przypuszczam, że przyjechała tu samochodem…

Świetnie — mruknął sarkastycznie DeBenedito.

Wybierała się w to samo miejsce, gdzie my się udawaliśmy — ciągnął chłopak. — Jest druhną…

Czym?

Druhną. Zostaliśmy wszyscy zaproszeni na kolację w Union League.

Kim ona jest?

Powiedziałem już. Nazywa się Detweiler — powtórzył Matt. Po chwili zrozumiał pytanie. — Mieszka w Chestnut Hill — dodał. — Jej ojciec jest prezesem Nesfoods.

Ale drugiej ofiary nie znasz?

Nie. Chyba nie byli razem. Facet nie ma na sobie smokingu.

Czego?

Smokingu. Na tej kolacji obowiązuje strój wieczorowy. Na dachu pojawiła się furgonetka policyjna 902. Funkcjonariusz Howard C. Sawyer dostrzegł sierżanta i ofiarę, toteż szybko i umiejętnie zawrócił pojazd i podjechał do nich tyłem. Funkcjonariusz Thomas Collins, strzelec furgonetki, wyskoczył z wozu, jeszcze zanim wóz się zatrzymał. Najpierw dał sygnał Sawyerowi, kiedy ma stanąć, później natychmiast otworzył tylne drzwi.

Kobieta jeszcze żyje — poinformował go DeBenedito. — Mężczyzna nie… — zawahał się i pomyślał: „Właściwie, nie wiem, jak jest z tym facetem. Mam tylko opinię tego żółtodzioba”. — Ten drugi nie żyje, prawda? — spytał ostro Matta Payne’a.

Ma odstrzelony czubek głowy — odparował chłopak.

DeBenedito spojrzał po kolei na funkcjonariuszy Sawyera, Collinsa, Payne’a i Martineza.

O rany, mam wokół siebie czterech pieprzonych żółtodziobów!”.

Sawyer i Collins najdelikatniej, jak potrafili, podnieśli ofiarę i położyli ją na noszach. Dziewczyna jęknęła.

Drugi funkcjonariusz furgonetki zwany jest zwykle „strzelcem”, „pilotem” lub „pisarzem”, gdyż odpowiada również za wszelką robotę papierkową — zgodnie z procedurą departamentu jeździ z ofiarami do szpitala, towarzysząc im na tyłach furgonetki, dzięki czemu mógł każdą taką osobę przesłuchać, gdy było to możliwe, lub spisać „oświadczenie umierającego” na potrzeby ewentualnego procesu sądowego. Na przysięgłych uzyskane tuż przed śmiercią ofiary zeznania często robiły ogromne wrażenie.

Zdaniem sierżanta DeBenedito funkcjonariusz Collins nie wyglądał na wystarczająco bystrego, żeby umieć spisać cokolwiek, choćby listę zakupów.

Podjął więc decyzję.

Zabierzcie ją do Hahnemana, jest najbliżej — polecił, mając na myśli Hahneman Hospital, który znajdował się po drugiej stronie ratusza na North Broad Street. — Martinez, usiądziesz na tyłach z dziewczyną, może odzyska przytomność. Słyszałeś o „oświadczeniu umierającego”? — upewnił się.

Tak, szefie — odparł funkcjonariusz.

Ty, Payne, zejdziesz schodami i zaplombujesz wejście do budynku. Nikt nie może ani wejść, ani wyjść. Rozumiesz?

Rozumiem — odrzekł Matt i ruszył w stronę schodów. DeBenedito zamierzał wrócić do samochodu, lecz się rozmyślił. Nadal nie miał pewności, czy druga ofiara jest martwa.

Jedno spojrzenie na ciało potwierdziło słowa Payne’a. Zabójca dosłownie odstrzelił mężczyźnie czubek głowy. Otwarte oczy i zniekształcone rysy twarzy ofiary odzwierciedlały czyste zdumienie.

Po bliższym oglądzie osobnik wydał się sierżantowi znajomy. DeBenedito przyglądał się zatem jeszcze przez chwilę, aż zyskał niemal całkowitą pewność, że zastrzelony mężczyzna to Anthony J. DeZego, młody, niezbyt rozgarnięty facet z mafii, znany jako Tony Zee.

Sierżant szybko dotarł do swojego auta i wyjął mikrofon.

Highway Dwa Zero Jeden — przedstawił się.

Highway Dwa Zero Jeden — powtórzył dyspozytor radia.

Mam 5292 na dachu parkingu Penn Services — zgłosił DeBenedito. — Zawiadomcie wydział zabójstw. Druga ofiara, kobieta rasy białej, przeżyła. Furgonetka z Dziewiątego Dystryktu transportuje ją do Hahnemana.

DeBenedito rozejrzał się po dachu i zauważył strzałkę wskazującą na automat telefoniczny.

W porządku. Dwa Zero Jeden — potwierdziła centrala radiowa.

Sierżant cisnął mikrofon na siedzenie i popędził do automatu, przetrząsając kieszenie w poszukiwaniu drobnych. Wykręcił numer z pamięci.

Wydział zabójstw.

Mówi sierżant DeBenedito, drogówka. Mam 5292 na dachu parkingu Penn Services za Bellevue–Stratford. Śmiertelny postrzał w głowę. Sądzę, że ofiarą jest mafioso o pseudonimie Tony Zee.

Anthony J. DeZego — odparł detektyw wydziału zabójstw. — Interesujące.

Była druga ofiara. Biała kobieta. Liczne rany. Użyto broni dużego kalibru. Wygląda mi na strzelbę myśliwską. Kobietę zidentyfikowano jako Penelope Detweiler. Jej ojciec jest prezesem Nesfoods.

Jezusie!

Przewożą ją do Hahneman Hospital.

Z tej strony porucznik Natali, sierżancie. Wiemy od centrali o 5292. Kilku detektywów jest w drodze. Kiedy do was dotrą, proszę im przekazać, że również jadę. Jesteście pewni, że to Tony Zee?

Nie do końca. Ale identyfikacja dziewczyny jest pozytywna.

Jadę — zakończył porucznik Natali i odłożył słuchawkę.

DeBenedito wykręcił kolejny numer.

Drogówka, kapral Ashe.

Tu sierżant DeBenedito. Przekaż porucznikowi, że odpowiedziałem na zgłoszenie strzelaniny na parkingu za Bellevue. Zginął facet należący do mafii, Tony Zee DeZego. Ktoś odstrzelił mu czubek głowy. Ze strzelby. Jest druga ofiara, ranna biała kobieta, przetransportowana do Hahnemana. Nazywa się Detweiler. Jej ojciec jest prezesem Nesfoods.

Bezzwłocznie przekażę wszystko porucznikowi Luckiemu, sierżancie — odparował kapral Ashe.

Sierżant DeBenedito rozłączył się bez słowa i wrócił na dach, aby ponownie przyjrzeć się Tony’emu Zee.

Ciekawe, kto sprzątnął tego paskudnego makaroniarskiego gangstera?” — zastanowił się.

Sierżant Vincenzo Nicholas DeBenedito zadumał się przez moment, ot tak, dla zabicia czasu. Poprzedniego lata poleciał wraz z rodzicami do Włoch na spotkanie z dalszą rodziną, choć nie spotkali wszystkich krewnych. Pochodzili z Neapolu.

Cholera — myślał dalej. — Że też dziewczyna musiała trafić w sam środek tego zdarzenia, gdy przyjechała tu wystrojona na przyjęcie w Union League”.

W tym momencie sierżanta uderzyła też inna myśl.

Czy na pewno jest to miła, bogata dziewczyna z Chestnut Hill? Czy była jedynie niewinnym widzem? A może pieprzyła się z Tonym Zee?”.

Matt Payne otworzył szarpnięciem drzwi na klatkę schodową i zaczął zbiegać, pokonując po dwa, trzy stopnie równocześnie.

Chciał zobaczyć, co się stało z Amandą Spencer, rozpaczliwie też musiał opróżnić pęcherz. Wcześniej dziewczyna niezwykle go zaskoczyła, gdy wprawnie zawróciła porsche i odjechała z dachu z piskiem opon. Mattowi przemknęło wówczas przez głowę naraz kilka myśli: Amanda, co naturalne, przeraziła się i dlatego uciekła w cholerę z miejsca zbrodni. Zdumiało go, że potrafiła kierować takim autem jak porsche, a po chwili, widząc jej manewry i prędkość, z jaką zjechała z rampy, zmodyfikował tę ostatnią myśl — zdumiało go, że potrafiła kierować porsche tak dobrze.

Między trzecim i drugim poziomem Payne’a przestraszył wielki policjant o rumianej twarzy. Nosił czapkę wydziału ruchu drogowego. Stał, oparty o betonową ścianę, lecz widząc Matta, poruszył się i zablokował chłopakowi przejście. Wyraźnie miał ochotę wyciągnąć broń.

Jestem funkcjonariuszem policji — krzyknął Matt. — Payne, wydział dochodzeń specjalnych.

Wsunął rękę do kieszeni i wyjął odznakę.

Co się tam zdarzyło na górze, do diabła? — spytał policjant.

Ktoś postrzelił dwie osoby ze strzelby. Mężczyzna zginął, kobietę furgonetka wiezie do szpitala.

Policjant odsunął się i Matt zbiegł po schodach na parter. Tam pchnął drzwi i wyszedł na Piętnastą Ulicę. W odległości jakichś dziesięciu metrów od wejścia zauważył swoje porsche. Auto stało częściowo na rampie, częściowo na chodniku w otoczeniu kilku wozów policyjnych, oznakowanych i nieoznakowanych. Skupiły się wokół wejścia i rampy wyjazdowej, po części zajmując chodniki. Na wąskiej uliczce stał sierżant z wydziału ruchu drogowego. Kierował ruchem samochodowym.

Payne dotarł do zjazdu i wtedy dostrzegł Amandę. Rozmawiała z mężczyzną, któremu z kieszeni na piersi niesamowicie brzydkiej kraciastej marynarki sportowej wystawała odznaka detektywa. Na widok Matta dziewczyna zostawiła detektywa i podeszła do chłopaka.

Co z nią?

Żyje — odparł. — Wiozą ją do szpitala. Musimy przestawić porsche.

Jak gdyby na zawołanie, za porsche zatrzymała się furgonetka patrolowa. Funkcjonariusz Howard C. Sawyer niecierpliwie zatrąbił. Payne wskoczył za kierownicę i zjechał mu z drogi, parkując obok, na chodniku.

Kierowca furgonetki opuścił rampę, włączył syrenę i koguta, a kiedy sierżant ruchu drogowego, wściekle dmuchając w gwizdek, zatrzymał strumień pojazdów, wyskoczył na Piętnastą i skręcił w lewo.

Kiedy Matt wysiadł z samochodu, detektyw już na niego czekał.

Przyjaciel dziewczyny? — spytał, po czym, nie czekając na odpowiedź, dorzucił: — Ty znalazłeś ofiarę? Jesteś policjantem? To twoje auto?

Słysząc określenie detektywa, Matt popatrzył na Amandę, dziewczyna wzruszyła ramionami, wyraźnie speszona.

Nazywam się Payne — przedstawił się. — Wydział dochodzeń specjalnych. To mój samochód. Wjechaliśmy na dach i zobaczyliśmy jedną z ofiar, leżącą na ziemi.

Ty jesteś Payne?! Facet, który zastrzelił gwałciciela? Matt pokiwał głową.

Na górze został sierżant drogówki — zmienił temat. — Polecił mi zaplombować budynek.

Już to zrobiliśmy — odparł detektyw, wskazując najpierw wjazd, a potem wyjazd. — Jestem Joe D’Amata z wydziału zabójstw — dodał. — Masz jakiś pomysł, co tu zaszło?

Są dwie ofiary — stwierdził Payne. — Obok schodów znalazłem białego mężczyznę z odstrzeloną głową. Prawdopodobnie zabity ze strzelby. — Zerknął na Amandę. — Czy pani Spencer powiedziała panu, kim jest ranna?

Właśnie miałem ją o to spytać — odrzekł detektyw.

To Penny Detweiler — wtrąciła Amanda.

Znacie ją? Była z wami?

Znamy ją, ale nie była z nami. W każdym razie nie do końca.

Co to, u diabła, znaczy?

Szliśmy na przyjęcie. Z okazji ślubu. Penny przypuszczalnie również miała tam być.

Więc przyjęcie czy ślub? — spytał niecierpliwie D’Amata.

Kolacja przedślubna — wyjaśnił Matt, czując się głupio. Przewidując następne pytanie detektywa, dodał: — W Union League.

D’Amata przypatrzył się Payne’owi. Zwykli policjanci zazwyczaj nie jadają w Union League. Przypomniał sobie jednak, co wiedział o chłopaku. Sporo się o nim gadało w departamencie. Bogaty dzieciak. Chłopaczek po college’u, chyba po Wallingford. Podobno jego ojciec, sierżant policji, zginął podczas pełnienia obowiązków służbowych. No i bez wątpienia ten oto młokos zabił poszukiwanego i niebezpiecznego seryjnego gwałciciela. Jego fotka pojawiła się we wszystkich gazetach. Na zdjęciach burmistrz otaczał go ramieniem. Sukinsyn próbował przejechać dzieciaka furgonetką, to ten strzelił mu w łeb. Gdy to się działo, sukinsyn przetrzymywał na tyłach furgonetki kobietę, nagą i związaną. Gdyby dzieciak go nie zastrzelił, babka stałaby się kolejną ofiarą gnojka. A poprzednią swoją ofiarę drań torturował i okaleczał, zanim ją zabił. Prawdziwy popieprzony świr.

Union League — powtórzył detektyw D’Amata, zapisując nazwę w notesie.

Jej rodzice prawdopodobnie przebywają w lokalu — ciągnął Matt Payne. — Ktoś będzie musiał ich powiadomić o zdarzeniu.

Masz na myśli siebie? Chcesz ich powiadomić?

Nie wiem, jak to się odbywa — przyznał się Matt. Detektyw D’Amata rozejrzał się i znalazł osobę, której szukał.

Poruczniku Lewis? — zawołał.

Porucznik Poster H. Lewis Senior z Dziewiątego Dystryktu przyjechał na miejsce przestępstwa zaledwie kilka minut wcześniej. Teraz poszukał wzrokiem mężczyzny, który go wołał, a następnie skinął głową detektywowi.

Ma pan chwilę, poruczniku? — spytał D’Amata.

Porucznik Lewis podszedł.

Poruczniku, to jest funkcjonariusz Payne z wydziału dochodzeń specjalnych. On i ta młoda pani znaleźli ofiary.

Porucznik Lewis przypatrzył się z uwagą funkcjonariuszowi Matthew W. Payne’owi, który miał na sobie smoking wart zdaniem Lewisa naprawdę sporo dolarów, a najprawdopodobniej nie pochodził z wypożyczalni. Lewis wiedział jednak co nieco o Matcie Paynie.

W niedawno utworzonym wydziale dochodzeń specjalnych wakowało stanowisko porucznika. Lewis — zanim jeszcze usłyszał, że do tego wydziału przydzielono jego syna, Fostera Juniora — pomyślał, że jako porucznik w takim wydziale mógłby nabrać doświadczenia i pomóc sobie w dalszej karierze. Do tej pory pracował jedynie w dystryktach.

Jego stary przyjaciel, detektyw wydziału zabójstw nazwiskiem Jason Wasliington, został przeniesiony — mimo swego sprzeciwu — właśnie do wydziału dochodzeń specjalnych, toteż Lewis odbył z nim długą rozmowę na temat tej jednostki i jej młodego dowódcy, inspektora sztabowego Petera Wohla.

W trakcie tej pogawędki pojawiła się także kwestia szeroko nagłaśnianych brawurowych popisów specjalnego asystenta Wohla, Matta Payne’a. Ku zaskoczeniu Lewisa, Jason Washington o obu mężczyznach wyrażał się w samych superlatywach. „Peter Wohl to prawdziwy bystrzak i porządny facet. Dość ostry jako szef, który bezwzględnie egzekwuje wydane rozkazy, nie oszczędza jednak również siebie. A dzieciak też jest w porządku. Denny Coughlin zwalił go Wohlowi na barki, bo młody Matt wcale się nie prosił o ten przydział. Sądzę, że będzie z niego dobry gliniarz. Nigdy nie słyszałem, żeby komuś przeszkadzały w tym rodzinne pieniądze czy koneksje”.

Dziwię się, funkcjonariuszu Payne — odparował porucznik Lewis — że inspektor Wohl nie pouczył was, iż zgodnie z procedurą departamentu każdy policjant w stroju Cywilnym przebywający na miejscu zbrodni powinien nosić swoją odznakę w dobrze widocznym miejscu.

Matt przyglądał mu się przez chwilę bez zrozumienia.

Przepraszam, proszę pana — oświadczył w końcu. Wyjął z kieszeni obwolutę z odznaką oraz identyfikator ze zdjęciem i spróbował go wepchnąć do kieszonki na piersi smokingu. Nie pasowały. Matt zaczął więc odpinać odznakę od skórzanej obwoluty.

Zastanawiam się — pomyślał porucznik Lewis — co ojciec tego młokosa sądzi o jego decyzji zostania policjantem? Jest prawdopodobnie nastawiony do tej sprawy przynajmniej równie mało entuzjastycznie jak ja wobec decyzji mojego upartego wyrośniętego dzieciaka. To są kwestie — dumał dalej — awansu społecznego i deklasacji. Mój syn odrzucił wspaniałą szansę takiego awansu, mógł bowiem zostać lekarzem. Kilka lat po studiach medycznych miałby więcej pieniędzy, niż ja kiedykolwiek zarobię. A ten młody człowiek odwraca się tyłem do Bóg jeden wie czego. Na pewno mógłby zostać współudziałowcem w spółce Mawson, Payne, Stock — ton, McAdoo i Lester, a prawdopodobnie nawet senatorem czy gubernatorem. Bez wątpienia potrafiłby zarobić naprawdę sporo”.

Życiowy wybór Matta skonsternował Lewisa równie mocno jak zachowanie własnego syna.

Poruczniku — przerwał jego rozmyślania detektyw D’Amata — Payne zna jedną z ofiar. Kobietę. — Zajrzał do notesu. — Ranna dziewczyna nazywa się Penelope Detweiler. Payne twierdzi, że jej rodzice są w tej chwili najprawdopodobniej w Union League…

Z Chestnut Hill? — przerwał mu Lewis. — Ci Detweilerowie, Payne?

Tak, szefie.

Porucznik Lewis wiedział co nieco również o Detweilerach z Chestnut Hill. Znał ich historię cztery pokolenia wstecz. Prapradziadek, George Detweiler, wszedł w spółkę z Chadwickiem Thomasem Nesbittem, zakładając firmę, która nosiła wówczas nazwę Nesbitt Potted Meats & Preserved Company Vegetables. Obecnie koncern nazywał się Nesfoods International, znajdował się nieco powyżej połowy listy pięciuset największych przedsiębiorstw Fortune 500 i wciąż się rozwijał. C.T. Nesbitt III był przewodniczącym rady nadzorczej, a H. Richard Detweiler — prezesem i dyrektorem generalnym.

Porucznik słyszał też, że C. T. Nesbitt IV miał się pojutrze ożenić w filadelfijskim kościele episkopalnym pod wezwaniem Świętego Marka. Na ślub i wesele zaproszony został burmistrz Carlucci wraz z żoną, toteż dowódcy Dziewiątego dystryktu nie zdziwił telefon z biura burmistrza z sugestią, że Carlucci nie życzy sobie żadnych problemów z ruchem drogowym czy czymkolwiek innym.

Do kierowania ruchem wyznaczono zatem dodatkowych funkcjonariuszy z Dziewiątego Dystryktu, którzy mieli wspomóc policjantów z wydziału ruchu drogowego. Spodziewano się bowiem równie wielkich tłumów jak podczas pogrzebu kogoś niezwykle sławnego. Do kościoła miało przybyć mnóstwo osób, pojedynczo lub w niewielkich grupkach. Korek drogowy spowoduje zatem każdy samochód — w wielu przypadkach będą to limuzyny — który zatrzyma się jedynie na tyle długo, aby wysadzić pasażerów, a później ruszy w poszukiwaniu parkingu. Po ślubie problem jeszcze się pogłębi, gdyż ponad czterystu gości natychmiast rzuci się do swoich aut lub limuzyn, którymi pojadą na przyjęcie odbywające się w domu rodziców panny młodej. Nie będzie jedynie kłopotu z utworzeniem pogrzebowego konwoju samochodowego, poza tym — z punktu widzenia miasta — sytuacja zapowiadała się identycznie.

Wyznaczona zostanie także pewna liczba tajniaków z wydziału spraw obywatelskich i wydziału detektywów, którzy zmieszają się z gośćmi w kościele i na przyjęciu przedślubnym dla gości zamiejscowych w Bellevue–Stratford Hotel.

Kapitan J.J. Maloney, dowódca Dziewiątego Dystryktu, zlecił to zadanie porucznikowi Posterowi H. Lewisowi Seniorowi.

Czy poinformowano rodzinę ofiary? — spytał teraz porucznik Lewis.

Nie, szefie — odparł D’Amata.

Szefie, sądziłem, że może ja mógłbym to zrobić… — wtrącił Matt Payne.

Porucznik Lewis rozważył tę propozycję dogłębnie. Ktoś musiał powiadomić Detweilerów. W normalnej sytuacji wyznaczony zostałby funkcjonariusz z Dziewiątego Dystryktu. Jeśli jednak zezwoli na to Payne’owi, chłopak prawdopodobnie wykona to zadanie z większym taktem niż każdy wyznaczony policjant. Lewis zastanawiał się przez moment, czy nie pójść z Payne’em, i postanowił, że tego nie zrobi. Uznał też, iż nie podejmie się poinformowania burmistrza, chociaż był przekonany, że Jerry Carlucci pragnie usłyszeć o całej sprawie. Postanowił jednak, że wyda polecenie kapitanowi J.J. Maloneyowi albo innemu oficerowi. Tak, zaraz pójdzie do jakiegoś automatu i zadzwoni do Maloneya.

Doskonale — powiedział Payne’owi. — Powiadom ich. Nie muszę ci chyba mówić, że powinieneś przekazać wyrazy współczucia w imieniu całego Departamentu Policji Miasta Filadelfia, a także przeprosiny, że w ogóle doszło do podobnego incydentu, prawda?

Nie, szefie, nie musi pan.

Jeśli dobrze rozumiem sytuację, nie wiemy, co tu się zdarzyło, prawda?

Nie, szefie, nie wiemy — odparł Matt.

Jestem pewny, że nie zamierzasz przekazywać im swojej opinii, prawda, Payne?

Nie zamierzam, szefie.

Potem wróć tutaj — ciągnął porucznik Lewis. — Detektyw D’Amata i inni bez wątpienia będą mieli do ciebie pytania.

Tak, szefie.

Porucznik Lewis zwrócił się z kolei do Amandy Spencer.

Nie dosłyszałem pani nazwiska — odezwał się.

Amanda Spencer.

Jest pani z Filadelfii, pani Spencer?

Ze Scarsdale — odrzekła Amanda, po czym dodała: — W stanie Nowy Jork.

Przyjechała pani do miasta na ślub?

Zgadza się.

Gdzie się pani zatrzymała?

U Browne’ów, czyli w domu rodziny panny młodej — odparła. — W Merion.

Porucznik Lewis odwołał się do swojej nadzwyczajnej pamięci i przypomniał sobie następne ważne nazwisko. SoaWes T. Browne. Lewis nie znał jego zawodu, skojarzył jednak w wykazie członków zarządu Philadelphia Savings Fund Society nazwę „Soames T. Browne. Inwestycje”. Browne’owie, a obecnie Soames Browne, inwestowali, i to z powodzeniem, w filadelfijskie firmy, odkąd Ben Franklin założył tu gazetę.

Będą potężne naciski na rozwiązanie tej zbrodni — pomyślał Lewis. — I sprawa stanie się głośna”. Tacy ludzie jak Nesbittowie, Browne’owie i Detweilerowie rozumieją termin „służba publiczna” dosłownie i z naciskiem na słowo „służba”, oczekując, że owi „służący”, na przykład przedstawiciele policji i sądownictwa, zrobią to, do czego zostali „zatrudnieni”. I całkiem chętnie wytykają im wszelkie potknięcia i niepowodzenia. Gdy Detweiler dzwonił do burmistrza, tamten zawsze odbierał telefon.

Porucznik Lewis znowu sobie przypomniał, że Jerry Carlucci został zaproszony na ślub i na przyjęcie, toteż być może nawet będzie obecny w Union League w momencie, kiedy młody Payne wejdzie tam i oświadczy nieszczęsnym Detweilerom, że ich córka, Penelope, właśnie została postrzelona.

W zwykłych okolicznościach, pani Spencer, zabralibyśmy panią na przesłuchanie do Roundhouse…

Do czego? — zdumiała się Amanda.

Do budynku administracji policji…

Nazywamy go tak, bo budynek jest okrągły… — wtrącił Matt.

— …gdzie przesłuchałby panią detektyw z wydziału zabójstw — kontynuował porucznik Lewis, wyraźnie zdenerwowany uwagą chłopaka. — Ponieważ jednak towarzyszył pani funkcjonariusz Payne, prawdopodobnie detektywowi D’Amacie wystarczy, jeśli zjawi się tam pani nieco później.

Nie ma problemu, poruczniku — odparł D’Amata. W tej chwili, jakby na potwierdzenie obaw Lewisa, że strzelanina przyciągnie uwagę prasy, nadjechał buick special z charakterystyczną anteną zatrzymując się tuż przy rampie. Z auta wysiadł Michael „Mickey” J. O’Hara.

Mickey pisał o najrozmaitszych przestępstwach do filadelfijskiego „Bulletinu”. Był bardzo dobrym reporterem śledczym, za co szanowała go większość policjantów, łącznie z porucznikiem Posterem H. Lewisem Seniorem, toteż traktowali O’Harę niemal jak kolegę po fachu. Jeśli ktoś oświadczył Mickeyowi, że jakaś kwestia nie nadaje się do druku, dziennikarz zawsze zachowywał ją dla siebie.

Hej, Poster — zagaił O’Hara. — Ta biała koszula świetnie na tobie leży.

Była to uwaga odnośnie do świeżego jeszcze awansu Lewisa na porucznika. Oficerowie policji, od porucznika w górę, nosili do munduru białe koszule, natomiast sierżanci i funkcjonariusze niżsi stopniem — niebieskie.

Jak się masz, Mickey? — odparł Lewis, potrząsając dłonią O’Hary. — Dzięki.

A ty, Matt, co porabiasz? — rzucił O’Hara, wyciągając rękę do funkcjonariusza Payne’a. — Dorabiasz sobie po godzinach jako kelner?

Witaj — wybąkał Matt.

No… Co tu się stało?

Wstrzymaj się sekundę — zastopował jego pytania Lewis. — Pani Spencer, musi pani złożyć zeznanie. Funkcjonariusz Payne wszystko pani wyjaśni. A ty, Payne, wróć do nas od razu, gdy załatwisz to, co masz do załatwienia.

Tak, szefie. Na razie, Mickey.

O’Hara odczekał, aż Matt Payne uprzejmie pomoże Amandzie Spencer wsiąść do porsche, wskoczy za kierownicę i odjedzie, dzięki gestowi sierżanta z wydziału ruchu drogowego bez trudu włączając się w ruch. Dopiero wówczas się odezwał.

Miły dzieciak — zauważył.

Podobno — odburknął porucznik Lewis.

Co ma do zrobienia, zanim tu wróci?

Musi poinformować H. Richarda Detweilera, że na dachu tego parkingu znalazł jego córkę leżącą w kałuży krwi odrzekł Lewis. — Ktoś postrzelił dziewczynę ze strzelby.

Nie wciskasz mi kitu?! Naprawdę chodzi o córkę Detweilera? Żyje?

Tak. W każdym razie jak do tej pory. Zabrali ją właśnie do Hahnemana. Na górze pozostała druga ofiara. Biały Mężczyzna. Dostał w głowę, toteż nie miał szans…

Napad rabunkowy? — przerwał mu Mickey. — Ze strzelbą? Kim jest zabity?

Tego nie wiemy.

Mogę wejść na dach? — spytał reporter.

Pójdę z tobą — odparł Lewis i machnął w stronę schodów.

Między trzecim i czwartym poziomem parkingu Penn Services porucznik Lewis i Mickey O’Hara spotkali schodzącego detektywa Lawrence’a Godofskiego z wydziału zabójstw.

Godofski niósł w ręku plastikową torebkę. Wyciągnął ją w stronę porucznika Lewisa.

Co słychać, Larry? — zagaił O’Hara.

Dobrze, a jak u ciebie, Mickey?

Plastikowa torebka zawierała skórzany portfel i szereg wizytówek, prawo jazdy i karty kredytowe, które najwyraźniej detektyw wyjął wcześniej z portfela.

Porucznik Lewis obejrzał prawo jazdy ofiary przez plastik, po czym podał torebkę O’Harze. Prawo jazdy wystawiono na Anthony’ego J. DeZego, zamieszkałego przy Bouvier Street w południowej Filadelfii, czyli w obszarze nazywanym Małymi Włochami.

Niech mnie szlag — mruknął reporter. — Tony Zee. To jego ciało?

Detektyw Godofski skinął głową.

Taka śmierć pasuje do życia tego zbira — ciągnął O’Hara. — Z tego, co słyszałem ostatnio. Tony Zee szmuglował narkotyki z wybrzeża w ciężarówce przewożącej krewetki i ostrygi.

Godofski — wtrącił porucznik Lewis — pomyślałeś o powiadomieniu jednostki do spraw zwalczania przestępczości zorganizowanej?

Tak, poruczniku. Właśnie tam dzwoniłem.

Znalazłeś na górze jeszcze coś interesującego? Detektyw pokazał drugą plastikową torebkę, w której znajdowały się łuski dwóch wystrzelonych nabojów.

Kaliber siedem i pół — wyjaśnił. — Strzelba na króliki.

Broni nie było?

Nie było strzelby — uściślił Godofski. — Tony Zee miał w kaburze przy kostce rewolwer, Smith & Wesson Undercover, kaliber .38. Zostawiłem go dla facetów z laboratorium. Nawet nie zdążył wyjąć rewolweru, biedny drań.

Co, do diabła, robiła córka H. Richarda Detweilera z takim drugorzędnym włoskim gangsterem jak Tony Zee? — spytał retorycznie Mickey O’Hara.

Porucznik Lewis wzruszył ramionami i bez słowa podjął wspinaczkę po schodach.


* * *


Union League w Filadelfii to budynek w stylu wiktoriańskim — innymi słowy, niesamowicie brzydki — stojący po zachodniej stronie South Broad Street, dosłownie w cieniu posągu Billy’ego Penna, który wieńczy dach ratusza zajmującego skrzyżowanie ulic Broad i Market.

Na odcinku South Broad Street przed Union League obowiązywał całkowity zakaz postoju — pozostawienie przy chodniku samochodu groziło zatem jego odholowaniem. Przypominało o tym kilka dużych znaków.

Funkcjonariusz wydziału ruchu drogowego P.J. Ward, który kierował ruchem w środku South Broad Street, poczuł równocześnie zaskoczenie i rozdrażnienie na widok srebrnego porsche 911 zatrzymującego się przed Union League. Kierowca wyłączył światła, zatrzymał pojazd, po czym — jak gdyby nigdy nic — spokojnie z niego wysiadł. Był młody i nosił smoking. Obszedł tył pojazdu i otworzył drzwiczki swojej dziewczynie.

Ward natychmiast ruszył do auta wielkimi krokami.

Hej, ty! Co robisz, jak ci się zdaje?! Młodzieniec odwrócił się, żeby stawić czoło policjantowi.

Nie będę tu długo — odciął się. — Jestem w pracy. Mimo iż mężczyzna miał srebrną odznakę przypiętą do smokingu, funkcjonariusz Ward nie zamierzał mu tak łatwo odpuścić. Brał pod uwagę, że jeśli dobrze się przyjrzy odznace, być może odkryje, że ma do czynienia z prywatnym detektywem lub pracownikiem urzędu skarbowego, który wcale nie powinien tu parkować. Tak, tak, młody człowiek w smokingu jeżdżący porsche mógłby się okazać przemądrzałym, bogatym dupkiem, sądzącym, że może parkować, gdzie mu się żywnie podoba, i nikt go za to nie ukarze.

Proszę chwileczkę poczekać — zawołał i przyspieszył kroku.

Odznaka była prawdziwa. Ward nadal wszakże nie wiedział, co ten bogaty dzieciak w porsche 911 chce zrobić.

Nazywam się Payne, jestem z wydziału dochodzeń specjalnych — przedstawił się kierowca i wyjął identyfikator ze zdjęciem. Funkcjonariusz Ward raz tylko zerknął i wiedział, że ma przed sobą autentyk.

Co planujecie?

Muszę wejść tutaj na minutkę — odparował Matt. — Nie zabawię długo.

Mam nadzieję — warknął funkcjonariusz Ward. Payne wziął Amandę za rękę. Weszli po schodach. Dotarli do obrotowych drzwi frontowych, przeszli je i znaleźli się w wejściowym holu. Matt natychmiast zauważył potężnego mężczyznę, który wyglądał na emerytowanego policjanta, lecz bardziej był dystyngowanym szwajcarem niż zwykłym odźwiernym.

Mężczyzna uznał wyraźnie, że oboje są tak elegancko ubrani i na pewno zostali tu zaproszeni.

Dobry wieczór — odezwał się, po czym zauważył odznakę na klapie smokingu Payne’a i jego twarz wypełniło szczere zdumienie.

Kolacja państwa Browne? — spytał Matt.

Schodami w górę, proszę pana, a później w prawo — odrzekł portier, wskazując.

Payne i Amanda weszli po schodach. Matt odpiął odznakę i wsunął ją do kieszeni. Będzie jej potrzebował, gdy wróci na parking, teraz nie chciał jej pokazywać. Później wpadł na pewien pomysł.

Weź — powiedział, wręczając dziewczynie kluczyki od porsche.

Dlaczego? — spytała.

No cóż, mam nadzieję, że zaparkujesz go dla mnie, a ja cię później złapię — odparł. — Naprawdę nie może stać przed budynkiem przez całą wieczność.

A kiedy planujesz mnie… hm… „złapać”?

Natychmiast, gdy będę mógł. Jeszcze dziś wieczorem musisz złożyć zeznania w wydziale zabójstw.

Powiedziałam już temu detektywowi wszystko, co wiem.

Ty tak uważasz — odparował Matt. — On nie. Wzięła od niego kluczyki.

Miałam właśnie spytać… — mruknęła dziwnym tonem. — Nie chcesz mnie tu pewnie zostawić, prawda? Ale oczywiście musisz, zgadza się? Naprawdę jesteś policjantem!

Przykro mi — odrzekł Matt.

Nie bądź głupi — docięła mu Amanda. — Dlaczego miałoby ci być przykro? Chodzi po prostu o to, że… nie wyglądasz jak gliniarz, tak mi się wydaje.

A jak wygląda gliniarz?

Nie chciałam, żeby tak to zabrzmiało… — jęknęła. Wzięła go za rękę i razem przeszli pozostałe stopnie.

Zaczekaj tu, proszę — polecił dziewczynie Payne, gdy dotarli do dwuskrzydłowych drzwi, prowadzących do jadalni. Matt wszedł do środka.

Mogę zobaczyć pańskie zaproszenie, proszę pana?

Nie zostaję — odparł Matt. Zobaczył główny stół, przy którym siedział H. Richard Detweiler z żoną, i ruszył do niego.

Hej! — zawołał ostro mężczyzna, który pytał o zaproszenie. Pospieszył za nim.

H. Richard Detweiler, który wyraźnie wypił już kilka drinków, był pogrążony w ożywionej rozmowie ze swoją sąsiadką z prawej strony: szczupłą, piegowatą, młodo wyglądającą kobietą. Matt wiedział, że kobieta jest znacznie starsza, niż się wydaje, gdyż była to żona Brewstera Cortlanda Payne’a II i jego, Matta, matka.

Uśmiechnęła się do niego teraz, widząc, że syn zbliża się do stołu, potem ponownie przeniosła swoją uwagę na Detweilera.

Panie Detweiler? — bąknął Matt. — Czy mogę zamienić z panem słówko?

Matt, przerywasz — syknęła Patricia Payne. Dotarł do nich osobnik, który zaszedł Mattowi drogę.

Przepraszam, proszę pana, ale muszę zobaczyć pańskie zaproszenie — naciskał.

H. Richard Detweiler najpierw skupił wzrok na Matcie, później na rozgniewanym mężczyźnie.

Wszystko w porządku — oznajmił. — Jest zaproszony. Zapomniałby swojej głowy, gdyby nie miał jej przytwierdzonej do szyi.

Panie Detweiler, mogę zamienić słówko? — powtórzył Payne.

Matt, na litość boską, nie widzisz, że rozmawiam z twoją matką?

Proszę pana, to jest naprawdę ważne. Przepraszam, że przerywam.

No dobrze, o co zatem chodzi?

Czy mogę pomówić z panem na osobności? Bardzo proszę.

Cholera, Matt!

Matt, o co chodzi? — zdenerwowała się Patricia Payne.

Matko, proszę cię!

H. Richard Detweiler wstał. Przy okazji przewrócił szklankę z whisky, zaklął cicho, po czym posłał chłopakowi groźne spojrzenie.

Payne wyprowadził go z pomieszczenia.

Więc o co chodzi, do ciężkiej cholery, Matt? — spytał niecierpliwie milioner. W tym momencie zobaczył Amandę. — Jak się masz, kochanie?

Panie Detweiler — odparł Matt — doszło do wypadku…

Wypadku? Jakiego wypadku? Jakiego rodzaju wypadku?!

Z sali wypadł Brewster C. Payne II.

Penny została ranna, panie Detweiler — ciągnął Matt. — Zabrano ją do Hahneman Hospital.

W ułamku sekundy H. Richard Detweiler całkowicie wytrzeźwiał.

Co się, dokładnie, zdarzyło, chłopcze? — spytał zimno.

Myślę, że powinien pan pojechać do szpitala, panie Detweiler — odparował Matt.

Detweiler chwycił go za ramiona.

Zadałem ci pytanie, człowieku — warknął. — Odpowiedz mi, cholera!

Penny najwyraźniej została postrzelona, panie Detweiler — stwierdził Matt.

Postrzelona? — spytał Detweiler z niedowierzaniem.

Postrzelona?!

Tak, proszę pana. Ze strzelby.

Nie wierzę w to — odrzekł Detweiler. — Czy jest poważnie ranna?

Tak, proszę pana, obawiam się, że tak.

Jak to się stało? I gdzie?

Na dachu parkingu za Bellevue — odpowiedział Matt.

To wszystko, co wiemy.

— „Wszystko, co wiemy”? — powtórzył mężczyzna. — A co z policją?

Ja jestem z policji, panie Detweiler — odrzekł Matt. — Na razie jeszcze nie wiemy, co się zdarzyło.

Zgadza się — mówił oszołomiony Detweiler. — Twój ojciec mi powiedział, że zostałeś policjantem… Poza tym Wszystko było w gazetach. Mój Boże, Matt, co tam się stało?

Nie wiem, proszę pana.

Dick, może lepiej pojedź do tego szpitala — wtrącił Brewster C. Payne. — Ja pójdę po Grace i zawiozę ją.

Mój Boże, to nieprawdopodobne! — wypalił Detweiler.

Zapewne najszybciej będzie, jeśli złapie pan taksówkę na ulicy — przerwał mu Matt.

H. Richard Detweiler przyglądał mu się uważnie przez chwilę, potem szybko ruszył schodami w dół.

Jak się w to wszystko wplątałeś, Matt? — zapytał Brewster C. Payne II.

Znaleźliśmy ją, ja i Amanda… Wybacz, tato, to jest Amanda Spencer. Amando, to mój ojciec.

Witam — powiedziała Amanda.

Wjechaliśmy na dach parkingu i zobaczyliśmy ją — ciągnął Matt. — Amanda wezwała policję. Zabrali ranną dziewczynę furgonetką do Hahnemana.

Jak poważnie jest ranna?

To była strzelba, tato — odparł chłopak.

O mój Boże! Napad rabunkowy?

Jeszcze nie wiadomo — stwierdził Matt. — Muszę tam wrócić. — Popatrzył na Amandę. — Zobaczymy się… później.

W porządku — odrzekła dziewczyna.

Matt zbiegł po schodach, wyjmując równocześnie z kieszeni odznakę i przypinając ją powtórnie do klapy smokingu. Policjant z wydziału ruchu drogowego na pewno czeka na niego przed budynkiem. Matt dotarł do drzwi, zawahał się i wbiegł do męskiej toalety. Skoncentrowany na sobie, zauważył stojącego przy sąsiednim pisuarze młodego mężczyznę dopiero wtedy, gdy ten się do niego odezwał.

Kurde, co sobie przypiąłeś do klapy smokingu, Payne? Odwrócił i rozpoznał Kellogga Shawa, który uczył się w klasie rok niżej w Episcopal Academy, a potem poszedł do Princeton.

Lepiej pilnuj swojego zasranego interesu, Kellogg! — odciął się i wypadł z toalety, zasuwając w biegu zamek rozporka. Zerknął przez ramię i odkrył, że zaskoczony Kellogg Shaw bacznie ogląda w lustrze nad zlewem własny członek.



Sześć


Victor, sprawdziwszy w lusterku wstecznym, czy Charles wciąż za nim jedzie, wrzucił prawy kierunkowskaz, skręcił i wjechał na tymczasowy parking przy lotnisku międzynarodowym.

Pobrał kwit z automatu, objechał parking i w końcu znalazł dwa wolne miejsca. W momencie, gdy się zatrzymał, zaparkował obok niego Charles.

Charles wysiadł z cadillaca i rozejrzał się po parkingu. Gdy się upewnił, że nikt nie zobaczy, co zrobią, otworzył drzwiczki pontiaka i szybko przełożył remingtona model 1100 z podłogi cadillaca na podłogę pontiaka. Victor pomógł mu wcisnąć strzelbę pod siedzenie.

Charles wyjął z cadillaca przenośną torbę i poszedł do budynku terminala. Victor poczekał, aż partner prawie zniknie mu z oczu, i dopiero wówczas wysiadł z pontiaka. Położył kluczyki na lewej tylnej oponie, wziął własną torbę z tylnego siedzenia, zatrzasnął drzwiczki, sprawdził, czy są zamknięte, i również ruszył ku terminalowi.

Victor przeszedł odprawę i dotarł do baru. Charles już tam siedział. Victor dotknął jego ramienia, a ten się odwrócił.

No, no, no, patrzcie, kogo tu mamy — zagaił Charles.

Miło cię widzieć. Wszystko poszło dobrze?

Zupełnie bez problemu.

Mogę ci postawić drinka?

Bardzo szybkiego. Mój United 404 odlatuje za piętnaście minut.

Szczęściarz z ciebie. Ja muszę tu sterczeć jeszcze półtorej godziny.

Kwadrans później Charles znalazł się na pokładzie samolotu United Airlines, lot 404 do Chicago. Godzinę i piętnaście minut później Victor wsiadł do samolotu TWA*5, lot 332, lecącego do Los Angeles z międzylądowaniem w St. Louis.


* * *


Przy wejściu na parking Penn Services zebrał się już spory tłum, niemal wszyscy byli świetnie ubrani, a większość oburzona lub nawet wściekła.

Mundurowi policjanci i detektywi powiedzieli lub mówili im właśnie w tej chwili, że cały parking uznano za miejsce zbrodni i nikt nie może odebrać swojego samochodu ani choćby pójść do niego, póki nie skończą się oględziny terenu. Wszyscy funkcjonariusze cierpliwie i zgodnie z prawdą powtarzali, że nie sposób ocenić, jak długo te oględziny potrwają.

Matt współczuł funkcjonariuszom, którym polecono powstrzymywać cywilów. Każdy, kto kiedykolwiek oglądał film czy serial o policjantach, wie, że niezwykle ważne jest jak najszybsze staranne przeczesanie terenu, na którym doszło do przestępstwa. Cywile zatem niby wiedzieli, lecz w praktyce reagowali różnie.

Jestem praworządnym obywatelem, a nie jakimś bandytą, mordercą czy innym draniem, którego szukacie — denerwował się jeden z zebranych. — Niczego złego nie zrobiłem, a pragnę jedynie odzyskać własny samochód i wrócić nim do domu. To naprawdę wstyd, żeby traktować w ten sposób praworządnych obywateli! Jak mam, do ciężkiej cholery, dotrzeć do domu?

Kiedy Payne znalazł się przy rampie wjazdowej, zauważył, że została zastawiona wozami policyjnymi. Uświadomił sobie, że auta zjechały po prostu z ulicy, dzięki czemu można było przywrócić na niej normalny ruch kołowy. Ruchome laboratorium i inne pojazdy techniczne prawdopodobnie wjechały już na dach.

Detektyw D’Amata? — spytał stojącego przed schodami policjanta z dystryktu.

Na dachu.

Wbiegł po schodach, znów przeskakując po dwa stopnie, dlatego gdy w końcu stanął na ostatniej kondygnacji parkingu, był nieco zziajany. Przed drzwiami stał kolejny posterunkowy, który dobrze się przyjrzał zarówno twarzy chłopaka, jak i jego odznace, nic jednak nie powiedział.

W pobliżu czekało ruchome laboratorium z otwartymi drzwiami i trzy inne pojazdy specjalne. Teren, czyli mniej więcej połowę obszaru dachu, otaczała taśma z napisem: MIEJSCE ZBRODNI — NIE WCHODZIĆ. Matt dostrzegł policyjnego fotografa z aparatem, który uwieczniał na zdjęciach kałużę krwi, i przypomniał sobie, że wcześniej leżała w niej odwieziona już do Hahneman Hospital Penelope Detweiler.

Rozejrzał się w poszukiwaniu detektywa D’Amaty. Zanim go znalazł, za plecami Matta niezauważony stanął porucznik Poster H. Lewis i dotknął ramienia chłopaka.

Chcą cię widzieć w wydziale zabójstw, Payne — powiedział. — Właśnie w tej chwili.

Tak, szefie — odparł Matt.

Wiesz, gdzie jest siedziba wydziału?

Aż za dobrze — pomyślał Payne. — Kiedy zastrzeliłem gwałciciela, detektywi wydziału zabójstw przesłuchiwali mnie trzy godziny, później spisali dwudziestosiedmiostronicowe oświadczenie i dopiero wtedy ktoś mi w końcu powiedział, że dobrze sobie poradziłem i miałem prawo strzelać”.

Wiem, szefie.

Matt odwrócił się i ruszył ku schodom. Ciało mężczyzny z odstrzelonym czubkiem głowy nadal tkwiło w tym samym ‘Miejscu, gdzie zobaczył je po raz pierwszy, czyli oparte o betonową ścianę klatki schodowej.

Widok był okropny i Payne poczuł napływ nudności. Otworzył pchnięciem drzwi i zaczął zbiegać po stopniach, pragnienie zwymiotowania minęło.

No i nie zemdlałem — ocenił w myślach nie bez satysfakcji. — Gdy zobaczyłem okaleczone ciało Elizabeth Woodham, lat 33, zamieszkałej w Roxborough, przy East Lanej Mermaid 300, padłem niczym ścięty. Detektyw Washington na pewno uznał mnie za kompletną ciapę”.

Detektyw Jason Washington, powszechnie uznawany za najlepszego detektywa w wydziale zabójstw departamentu, mimo swoich ostrych sprzeciwów otrzymał przydział do niedawno utworzonego wydziału dochodzeń specjalnych. Kiedy policja stanowa znalazła w hrabstwie Bucks ciało odpowiadające rysopisowi zaginionej Elizabeth Woodham, którą ostatnio widziano, jak wsiadała do furgonetki zmuszającego ją do tego gwałciciela, Washington pojechał obejrzeć zwłoki wziął ze sobą Matta. Nie jako partnera i kolegę po fachu, który miałby mu pomóc w śledztwie, lecz jako kierowcę I chłopca na posyłki. Niestety, Payne nawet z tego zadania nie potrafił się właściwie wywiązać — raz spojrzał na zwłoki i zemdlał.

Washington, prawdziwy dżentelmen — idealnie pasował do definicji dżentelmena wypowiadanej przez ojca Matta: nigdy nie chodził nieogolony, w samym podkoszulku czy starych, brudnych butach; i nigdy nie wymknęło mu się nic nieprzyzwoitego lub nieuprzejmego — nikomu nie opowiedział o przygodzie Payne’a, nawet ze wszystkich sił starał się pocieszyć chłopaka.

Jednak uczucie upokorzenia nie minęło.

Teraz, kiedy Matt dotarł do ulicy, zobaczył, że przy rampie wjazdowej z taksówki wysiada jakiś pasażer z roztargnioną miną świadczącą o pośpiechu. Chłopak podbiegł do zwalnianej taksówki i zajął miejsce tamtego, myśląc, że jeśli mężczyzna zaparkował swój samochód na parkingu, za chwilę odkryje, że nie odzyska go tak szybko i będzie musiał wrócić do domu taksówką. „Nie uwierzysz w to, Myrtle — powie żonie — ale kiedy poszedłem po swoje auto na parking, cholerni policjanci zabronili mi wejść. Doszło tam do jakiegoś przestępstwa i funkcjonariusze zareagowali tak, jak gdybym miał z nim coś wspólnego. Możesz to sobie wyobrazić? Musiałem przyjechać do domu taksówką i nie wiem, kiedy uda mi się odzyskać samochód…”.

W tym momencie Payne porzucił bezsensowne dumania.

Do Roundhouse — polecił taksówkarzowi.

Dokąd?

Budynek administracji Departamentu Policji przy Ósmej i Race — wyjaśnił.

Jest pan policjantem? — spytał kierowca z powątpiewaniem.

Tak.

Widziałem odznakę — ciągnął taksówkarz. — Co się tu stało?

Nic szczególnego — odparł Matt.

Przejeżdżałem tędy dwadzieścia minut temu i całą ulicę zastawiły wozy policyjne.

Już odjeżdżają — uciął Payne.

Taksówkarz wysadził go przy tylnym wejściu do siedziby administracji. Istniało również wejście frontowe, wychodzące na Metropolitan Hospital, było jednak zazwyczaj zamknięte.

Tylne drzwi gmachu otwierają się na mały hol. Natychmiast po wejściu każdy gość staje twarzą w twarz z umundurowanym policjantem siedzącym za szklaną szybą.

Po prawej stronie znajduje się główna cela, służąca jako areszt tymczasowy, do którego oskarżeni kierowani są z różnych dystryktów. Tu zostają przesłuchani, a później stają przed sędzią pokoju, który wyznacza, bądź nie, kaucję. Więźniowie, którym odmówiono kaucji lub nie mogą jej zapłacić, są odwożeni do aresztu miejskiego.

Siedziba sędziego pokoju jest małą, dość wąską salką. Odchodzi z niej korytarz prowadzący do pomieszczenia, z którego rodziny i krewni mogą się przyglądać rozmowie oskarżonego z sędzią. Pomieszczenie to jest również wąskie, o dużych ścianach z pleksiglasu, mocno podrapanego przez przyciskających się do niego przez lata członków rodzin, przyjaciół i kochanków, pragnących się znaleźć jak najbliżej oskarżonego, któremu sędzia stawia zarzuty.

Sąd, widziany z tej galerii, ma ławkę po lewej stronie, tam, gdzie siada sędzia. Przed ławką znajdują się stoły, przy których siadają zastępca prokuratora okręgowego i obrońca z urzędu; miejsca naprzeciwko nich zajmują dwaj policjanci, którzy „produkują” tony papierkowej roboty, towarzyszącej każdemu aresztowaniu. Oskarżonych wprowadza się z aresztu tymczasowego schodami obok windy. Wszystkie drzwi wiodące do sali sądowej pozostają zamknięte, ażeby uniemożliwić oskarżonym ucieczkę.

Po lewej stronie mieszczą się drzwi prowadzące do głównego holu budynku administracji Departamentu Policji. Drzwi wyposażone są w magnetyczny mechanizm, obsługiwany przez funkcjonariusza, który siedzi za szybą z kuloodpornego szkła.

Matt podszedł do tych drzwi, położył rękę na gałce, po czym obrócił się tak, aby dyżurny policjant mógł zobaczyć jego odznakę. Zamek brzęknął i Payne pchnął drzwi.

Wszedł do środka i ruszył do wind. Na jednej ścianie wisiały fotografie i odznaki funkcjonariuszy policji, którzy zginęli podczas pełnienia służby. Jedno ze zdjęć przedstawiało sierżanta Johna Xaviera Moffitta, który został zastrzelony na stacji benzynowej w zachodniej Filadelfii, gdzie zjawił się, odpowiadając na cichy alarm antywłamaniowy. Moffitt pozostawił żonę w sześciomiesięcznej ciąży z ich pierwszym dzieckiem.

Trzynaście miesięcy po śmierci sierżanta Moffitta wdowa po nim, Patricia, która znalazła pracę jako sekretarka — stażystka w kancelarii prawniczej, spotkała na spacerze syna głównego wspólnika tejże kancelarii, który również przechadzał się ze swymi małymi dziećmi w pobliżu Philadelphia Museum w przyjemne niedzielne popołudnie.

Brew Payne powiedział Patricii, że jego żona zginęła osiem miesięcy wcześniej w wypadku samochodowym podczas jazdy powrotnej z ich domku nad jeziorem w górach Poceno. Dwoje wdowców zaprzyjaźniło się i dwa miesiące po tym pierwszym spacerze Patricia Moffitt została drugą żoną Brewstera Cortlanda Payne’a II. Niedługo później Payne oficjalnie adoptował Matthew Marka Moffitta i pomógł swojej drugiej żonie w ten sam sposób adoptować własne dzieci z pierwszego małżeństwa.

W czym mogę pomóc? — zawołał dyżurny policjant do Matta Payne’a, gdy ten szedł do wind. Nie co dzień przechodzi przez hol młody mężczyzna z odznaką policjanta przypiętą do klapy eleganckiego smokingu.

Idę do wydziału zabójstw — odkrzyknął Matt.

Drugie piętro — rzucił funkcjonariusz. Payne kiwnął głową i wsiadł do windy.

Wydział zabójstw filadelfijskiego departamentu policji zajmuje szereg pomieszczeń na końcu drugiego piętra.

Matt pchnięciem otworzył drzwi i wszedł. W pokoju przy starych biurkach siedziało kilku detektywów. Żaden z nich nie wyglądał znajomo. Payne zerknął na gabinet — na drzwiach z matowego szkła widniał napis: KAPITAN HENRY C. QUAIRE. Matt spotkał kiedyś kapitana Quaire’a, niestety, dziś jego biuro było puste.

Przeszedł do końca sali, do miejsca, gdzie dwóch mężczyzn pochylało się nad pojedynczym biurkiem, stojącym naprzeciwko pozostałych. Przy biurku siedział elegancki, dobrze ubrany mężczyzna w cywilu. Matt przypuszczał, że jest to dyżurny porucznik.

Przechodząc przez pomieszczenie, zauważył, że jeden z dwóch pokoi do przesłuchań z boku korytarza jest zajęty. Metalowe krzesło zajmował potężny blondyn w podkoszulku bez rękawów; na lewym nadgarstku miał kajdanki, które z drugiej strony były przymocowane do otworu w krześle. Payne wiedział, że samo krzesło jest przyśrubowane do podłogi.

Przestępca dostrzegł Matta i posłał mu spojrzenie pełne absolutnej pogardy.

Gdy chłopak zbliżył się do biurka na końcu sali detektywów, siedzący przy nim ciemnoskóry wąsacz dostrzegł go i nieznacznie poruszył głową. Pochylający się nad biurkiem policjanci odwrócili się i również na niego spojrzeli. Payne zauważył na biurku mosiężną tabliczkę z nazwiskiem: PORUCZNIK LOUIS NATALI. Podejrzewał, że to właśnie jest oficer dyżurny.

Nazywam się Payne, poruczniku — zagaił, dochodząc do biurka. — Kazano mi się tu zgłosić.

Nikt mu nie odpowiedział. Matt poczuł się nieswojo, szczególnie że wszyscy trzej funkcjonariusze wyraźnie się mu przypatrywali. Prawdopodobnie patrzyli na niego z powodu smokingu, choć miał wrażenie, że coś jeszcze wisi w powietrzu.

Jest cały wasz — odezwał się wreszcie porucznik Natali.

Znajdźmy gdzieś miejsce na spokojną rozmowę — powiedział mniejszy z dwóch detektywów i wskazał gdzieś niejasno w stronę wyjścia z sali.

Stało tam niezajęte biurko. Payne ruszył ku niemu.

Użyjmy tej — zawołał detektyw. Matt zatrzymał się i odwrócił. Zobaczył, że detektyw wskazuje drugą, pustą salę do przesłuchań. Taki wybór wydał mu się nieco dziwny, niemniej jednak wszedł do pomieszczenia.

Obaj detektywi wkroczyli za nim do środka. Jeden zamknął drzwi, drugi — ten, który zasugerował skorzystanie z tego pokoju — skinieniem głowy polecił Payne’owi zajęcie krzesła dla przesłuchiwanych.

Matt obrzucił krzesło zaniepokojonym spojrzeniem. Leżały na nim kajdanki, przewleczone przez otwór.

No dalej, siadaj — warknął detektyw, dodając: — Payne, ja się nazywam Dolan. Sierżant Dolan.

Matt wyciągnął rękę, jednak sierżant go zignorował. Nie przedstawił też drugiego detektywa.

Gdzie twój samochód, Payne? — spytał sierżant Dolan. — Przed budynkiem? Pozwolisz nam rzucić na niego okiem?

Co takiego?

Pytałem, czy możemy sobie obejrzeć twoje auto.

Nie wiem, gdzie jest w tej chwili mój samochód — odparł Matt. — Przepraszam, ale skąd to zainteresowanie moim autem?

Co masz na myśli, mówiąc, że nie wiesz, gdzie jest twój samochód?!

Po prostu nie wiem, gdzie może być w tym momencie. Pożyczyłem go komuś.

Komuś? Czy ten ktoś jakoś się nazywa?

Możecie mi powiedzieć, o co wam chodzi?

To przesłuchanie. Jesteś policjantem, więc powinieneś znać znaczenie słowa „przesłuchanie”.

Hej, jedyne, co zrobiłem, to znalezienie rannej dziewczyny i zabitego faceta.

Chcę wiedzieć tylko dwie rzeczy. Co robiłeś na dachu i gdzie jest twój samochód? I jeszcze trzecia rzecz: dlaczego tak bardzo pragnąłeś wywieźć swoje auto z parkingu Penn Services?

A ja chcę wiedzieć, dlaczego zadaje mi pan te wszystkie pytania!

Nie próbuj się popisywać, Payne, tylko mi odpowiedz! Matt popatrzył na sierżanta Dolana i uznał, że go nie lubi.

Przypomniał sobie dwie rzeczy. Po pierwsze, że jego matka miała absolutną rację, gdy mówiła, iż Matt zbyt często nie panuje nad językiem, ilekroć jest rozgniewany lub za kimś nie przepada. Po drugie, że on, Payne, jest zwykłym funkcjonariuszem, a ten wyniosły sukinsyn — policyjnym sierżantem. Bardzo niemądrze zatem byłoby kazać się tamtemu odpieprzyć.

Przepraszam — bąknął. — W porządku, sierżancie. Zacznę od początku. Wjechałem autem na sam dach, ponieważ chciałem zaparkować samochód, a na niższych poziomach nigdzie nie było wolnych miejsc. Kiedy dojechałem na górę, odkryłem, że Penny Detweiler leży na podłodze. Ranna. Towarzysząca mi dziewczyna…

Skąd wiedziałeś, że dziewczyna nazywa się Detweiler? Znasz ją?

Tak, znam.

Kim była twoja towarzyszka?

Nazywa się Amanda Spencer.

I ona również zna córkę Detweilera?

Tak. Ale nie wiem, jak dobrze ją zna.

Co z Anthonym J. DeZego? Znasz go?

Nie. Kto to? Ten zabity?

Jesteś pewien, że go nie znasz?

Całkowicie.


* * *


Porucznik Louis Natali obserwował wcześniej, jak dwaj detektywi z wydziału antynarkotykowego wprowadzają Payne’a do sali przesłuchań i zamykają za sobą drzwi. Wtedy otworzył szufladę biurka i wyjął z pudełka długie, cienkie cygaro. Zapalił je z wielką starannością. Przez minutę patrzył na tlącą się końcówkę, aż podjął ostateczną decyzję. Cokolwiek, cholera, się dzieje, on nie może po prostu siedzieć i lekceważyć sytuacji.

Wstał, przemierzył pokój i wszedł do pomieszczenia przy sali przesłuchań. Znajdowało się tu lustro weneckie i głośnik, które pozwalały oglądać i słuchać rozmowy odbywające się w sali obok.

Lustro nikogo nie mogło zwieść. Każdy, nawet najmniej bystry przesłuchiwany doskonale wiedział, co umożliwia konstrukcja lustra. A miało ono wiele praktycznych — dla policji — zastosowań, między innymi nie bez znaczenia był fakt, że obecność szyby często w takim czy innym stopniu onieśmielała przesłuchiwanych. Oskarżeni nie wiedzieli, czy ktoś — a jeśli tak, to kto — przygląda się ich rozmowie z detektywem. Z tego powodu nierzadko czuli się nieswojo, niejeden dobry przesłuchujący potrafił zaś ich konsternację świetnie wykorzystać.

Najważniejszą jednak wartością lustra weneckiego i głośnika, przynajmniej w opinii Natalego, była możliwość obserwowania przesłuchania przez wielu detektywów czy funkcjonariuszy wydziału antynarkotykowego. Każdy z nich mógł sobie wyrobić własną opinię w kwestii odpowiedzi przesłuchiwanego i jego reakcji na pytania detektywa. Czasami pytanie, które powinno zostać zadane, nie padało — wówczas któryś z obserwatorów mógł wywołać przesłuchującego z sali i podsunąć mu swoją koncepcję.

I w końcu, tak jak w tej chwili, weneckie lustro pozwalało zainteresowanemu oficerowi obejrzeć przesłuchanie i ocenić, czy detektywi mają na uwadze przepisy departamentowe i prawa przesłuchiwanego.

Chociaż porucznik Natali chętnie współpracował z wydziałem antynarkotykowym i dziś również nie odmówił jego funkcjonariuszom pomocy, nie zamierzał pozwolić, aby detektywi z tego wydziału postępowali w sali przesłuchań niezgodnie z zasadami wydziału zabójstw, którego byli gośćmi. A wątpliwości zrodziły się w Natalim na widok sierżanta Dolana od razu, w pierwszej chwili. Było w tym facecie coś, co porucznikowi po prostu się nie spodobało.

Więc jeśli miałbyś zgadywać, Payne, gdzie twoim zdaniem jest teraz twój samochód? — naciskał Dolan.

Gdzieś na jakimś innym parkingu. Po prostu nie wiem na którym.

A twoja dziewczyna?

Przypuszczam, że wróciła do Union League na kolację.

Może pojedziemy po nią?

A może poczekamy do końca przyjęcia? Detektyw D’Amata, który był na parkingu w momencie, gdy porucznik Lewis wysłał mnie, ażebym opowiedział Detweilerom, co się zdarzyło, nic nie wspomniał o konieczności natychmiastowego przywiezienia tu dziewczyny.

Detektyw D’Amata nie ma nic wspólnego z tym śledztwem — odparował sierżant. — D’Amata jest z wydziału zabójstw, a ja z antynarkotykowego. Jedźmy po twoją dziewczynę, Payne.

O co tu chodzi, do cholery?! — zdenerwował się Matt. Natali widział, że chłopak szczerze się zdziwił i skonsternował, słysząc, że Dolan jest z wydziału antynarkotykowego. Tak, był zdziwiony i skonsternowany, lecz bynajmniej nie przestraszony.

Jedziemy i już — odwarknął sierżant.

Porucznik Natali opuścił niewielkie pomieszczenie, a sekundę później z sali przesłuchań wyszedł najpierw drugi detektyw z wydziału antynarkotykowego, za nim zaś szli Payne i sierżant Dolan.

Dolan obrzucił Natalego spojrzeniem, domyślił się, że porucznik obserwował przesłuchanie, i wyraźnie go to zaskoczyło i rozdrażniło.

Dziękujemy za pańską współpracę, poruczniku — warknął sierżant. — Jedziemy poszukać przyjaciółki funkcjonariusza Payne’a i jego auta. Dokończymy sprawę w antynarkotykowym. Dopilnuję, aby oboje tu wrócili.

Natali kiwnął głową, nic jednak nie powiedział.

Patrzył za nimi, a kiedy zniknęli mu z oczu, wszedł do biura kapitana Henry’ego C. Quaire’a i zamknął za sobą drzwi. Wcześniej zatelefonował do Quaire’a do domu, potem pojechał na parking Penn Services, ale Quaire zjawił się dziesięć minut po nim i kazał mu wracać do Roundhouse.

Teraz porucznik podszedł do biurka i, nie siadając, wykręcił z pamięci numer.

Radio — odezwał się Poster H. Lewis Junior.

Mówi porucznik Natali, wydział zabójstw. Możesz przekazać informację W–Williamowi Jeden? Niech zadzwoni do mnie pod 555–33–43, jasne?

Jasne, poruczniku — odparł Poster H. Lewis Junior, natychmiast uruchomił mikrofon i przełączył się na pasmo dowódców.

W–William Jeden” był radiowym sygnałem wywoławczym dowódcy wydziału dochodzeń specjalnych, 555–33–43 zaś to osobisty numer telefoniczny dowódcy wydziału zabójstw.

Istniały pewne oficjalne względy — oprócz rozmaitych etycznych i politycznych — w związku z obecnym działaniem porucznika Natalego. Z jednej strony Natali bez wątpienia naruszał politykę departamentu, informując dowódcę wydziału dochodzeń specjalnych, że jednego z jego ludzi przesłuchują właśnie funkcjonariusze z antynarkotykowego. Powiadomienie Wohla należało w tym przypadku do szefa wydziału antynarkotykowego, który prawdopodobnie wcześniej chciałby omówić tę kwestię z kimś z wydziału spraw wewnętrznych.

W sensie etycznym porucznik gwałcił niepisaną regułę, mówiącą, że członek jednego wydziału lub jednostki nie wtyka nosa w dochodzenie prowadzone przez funkcjonariuszy innego wydziału czy jednostki.

Istniał wreszcie czynnik polityczny. Natali wiedział, że ryzykuje wściekłość dowódcy wydziału antynarkotykowego, który prawie na pewno dowie się o całej sprawie albo odgadnie — co byłoby równie paskudne — postępek porucznika. Natali brał też pod uwagę możliwość, że dowódca wydziału dochodzeń specjalnych, który był policjantem porządnym i uczciwym jak mało kto, zamiast okazać wdzięczność, uzna, iż porucznik wydziału zabójstw nie miał najmniejszego prawa łamać oficjalnych czy nieoficjalnych zasad postępowania.

Z drugiej strony, gdyby doszło do konfliktu pomiędzy rozgniewanym dowódcą wydziału antynarkotykowego a rozgniewanym dowódcą wydziału dochodzeń specjalnych, Natali bez trudu potrafiłby wskazać zwycięzcę tej potyczki. Po pierwsze, dowódca wydziału dochodzeń specjalnych przewyższał stopniem dowódcę wydziału antynarkotykowego. Po drugie, jeśli chodziło o tak zwane wpływy, Peter Wohl również triumfował. Otrzymał obecny przydział dzięki rekomendacji samego burmistrza Jerry’ego Carlucciego. I miał doskonałe koneksje w departamencie.

Ojcem Petera Wohla był przecież główny inspektor August Wohl (emerytowany). Wbrew złośliwym plotkom, wcale nie z tego powodu Peter Wohl najpierw został najmłodszym sierżantem w drogówce, a niedawno — najmłodszym inspektorem sztabowym w departamencie. Rodzinne koneksje na pewno wszak nie przeszkadzały mu w awansach.

Prawdziwym jednak powodem, dla którego Louis Natali zdecydował się zatelefonować do inspektora sztabowego Petera Wohla, była wzajemna przyjaźń. Porucznik po prostu lubił Wohla i sądził, że inspektor odwzajemnia jego sympatię. Gdyby Peter Wohl nazwał Natalego przyjacielem, określenie to byłoby absolutnie zgodne z prawdą.

Przepraszam, poruczniku — zgłosił się Foster H. Lewis Junior — W–William Jeden nie odpowiada. Próbować dalej?

Nie. W każdym razie dzięki — odparł Natali i odłożył słuchawkę.

Wyszedł z biura kapitana Quaire’a, wrócił do swojego biurka i przeszukiwał je do czasu, aż znalazł numer telefonu do domu Petera Wohla. Chciał pójść jeszcze raz do gabinetu Quaire’a, aby zyskać nieco prywatności, zrezygnował jednak. Sprawa nie wymagała aż takiego zachodu. Usiadł więc i wykręcił numer.

Po czwartym dzwonku rozległo się kliknięcie.

Tu numer 555–82–51 — odezwał się nagrany głos Wohla. — Proszę zostawić wiadomość po sygnale dźwiękowym.

Porucznik podniósł nadgarstek, spojrzał na zegarek i poczekał na sygnał dźwiękowy.

Inspektorze, mówi porucznik Natali z wydziału zabójstw. Jest 21:05. Jeśli otrzymasz tę wiadomość w przeciągu następnych trzech kwadransów…

Jestem, jestem, Lou — przerwał mu Peter Wohl. — Co mogę dla ciebie zrobić?

Wybacz, że przeszkadzam ci w domu, inspektorze…

Nie ma problemu. Siedzę tu, próbując zdecydować, czy chcę wyjść na pizzę, czy może raczej położę się głodny do łóżka.

Inspektorze, słyszałeś już o Tonym Zee?

Nie. Mówisz o Anthonym J. DeZego?

Dokładnie tak, inspektorze. Został zastrzelony mniej więcej półtorej godziny temu. Ze strzelby myśliwskiej. Na dachu parkingu Penn Services za Bellevue–Stratford. Podobno sprawa wiąże się z narkotykami.

Kto mieczem wojuje, od miecza ginie — oświadczył nieco kpiącym tonem Wohl. — Masz tę sprawę?

Nie, inspektorze. W każdym razie jeszcze nie.

Czy coś przegapiłem, Lou? — naciskał Wohl.

Inspektorze, antynarkotykowi przesłuchują jednego z twoich ludzi. Znalazł ciało i…

I sądzą, że jest powiązany. Znasz nazwisko?

Payne — wypalił Natali.

Payne? — inspektor powtórzył z niedowierzaniem. — Matthew Payne?!

Tak, inspektorze. Pomyślałem, że zechcesz wiedzieć.

Dlaczego uważają, że jest w to zamieszany?

Była druga ofiara. Dziewczyna. Penelope Detweiler. Furgonetka z Dziewiątego Dystryktu zawiozła ją do Hahnemana. Payne ją znał. A poza tym natychmiast usunął swój samochód z miejsca zbrodni. Myślę, że z tych właśnie powodów go podejrzewają.

Przez moment na linii panowała cisza.

Dokąd go zabrali?

Przesłuchiwali go u mnie, ale teraz wyszli. Znasz sierżanta Dolana?

Nie.

Dolan i jakiś drugi. Tajniak lub detektyw. Nie znam go. Dolan powiedział, że jadą po dziewczynę Payne’a i jego auto… podobno ona ma jego auto. Potem chcą dokończyć przesłuchanie w antynarkotykowym.

Dzięki, Lou. Jestem ci winien przysługę za ten telefon. Jeśli czegoś potrzebujesz, mów.

Nie czekając na odpowiedź, inspektor sztabowy Peter Wohl odłożył słuchawkę.


* * *


Wohl położył słuchawkę na widełki i wstał. Wcześniej polegiwał w jasnoniebieskim szlafroku na sofie z białej skóry w swoim salonie, dzieląc uwagę między telewizję — nadawali głupiutką komedię sytuacyjną, lecz w głównej roli grała aktorka o wydatnym biuście i upodobaniu do wydekoltowanych bluzeczek — a wymęczonym egzemplarzem książki w miękkiej oprawie zatytułowanej Schemat instalacji w jaguarze 1950 XK120 drophead coupe.

Nad sofą, resztę umeblowania pokoju stanowiły dwa dopasowane do sofy fotele i chromowana ława ze szklanym blatem, wisiał wielki akt olejny przedstawiający zmysłową i — wedle obecnych standardów — nieco zbyt pulchną kobietę. Wcześniej obraz zdobił ścianę baru w zlikwidowanym klubie dla panów w centrum Filadelfii. Bar z tego samego klubu, ciężki mahoniowy kontuar z lat osiemdziesiątych XIX wieku, ciągnął się obecnie przez pół salonu Wohla, poczynając od skórzanych mebli i portretu półleżącej, nagiej, nieśmiało uśmiechającej się kobiety.

Całość nie prezentowała się zbyt spójnie, gdyż inspektor pozmieniał niektóre elementy wyposażenia, zaprojektowanego przez pewną dekoratorkę wnętrz. Właśnie Dorothea zdobyła dla niego taniej, dzięki zawodowemu upustowi, meble ze skóry, szkła i chromu, w owym czasie bowiem miała nadzieję, że jej związek z Peterem Wohlem zakończy się małżeństwem. Dziś była żoną niejakiego Swarthmore’a, prawnika, młodą matką i blednącym wspomnieniem, ale inspektor często myślał, że biała skóra stała się trwałą częścią jego życia. Nie, żeby lubił ten materiał czy kolor. Dowiedział się, że gdyby chciał odsprzedać te meble, otrzymałby zaledwie niewielki ułamek wydanej kwoty, nawet biorąc pod uwagę tamten czterdziestoprocentowy upust.

Wyłączył telewizor i wszedł do sypialni. Jego mieszkanie było kiedyś kwaterą szofera, toteż znajdowało się nad zwieńczonym łupkowym dachem garażem na cztery samochody za pochodzącą z przełomu XIX i XX wieku rezydencją na Norwood Street w Chestnut Hill. Pomieszczenia tej rezydencji jakiś czas temu przekształcono w szereg luksusowych apartamentów.

Inspektor podszedł do szafy, powiesił szlafrok starannie na wieszaku, po czym wyjął z szafy żółtą koszulkę polo, błękitne spodnie i marynarkę w paski. Nałożył koszulkę j spodnie, przewiesił kaburę podramienną, w której nosił pięciostrzałowy rewolwer Smith & Wesson Chief’s Special, kaliber .38.

Nadal boso, usiadł na łóżku i przysunął sobie telefon stojący na szafce.

Wydział dochodzeń specjalnych, porucznik Lucci.

Tu Peter Wohl, Tony — przedstawił się. Porucznik Lucci był właściwie oficerem dyżurnym drogówki na zmianie od szesnastej do północy. Wydział dochodzeń specjalnych wprowadził się wszak do centrali drogówki przy ulicach Bustleton i Bowler w północno — wschodniej Filadelfii, gdyż — jak do tej pory — nie posiadał ani odpowiedniej kwatery, ani obiecanego sprzętu czy ludzi. W trakcie organizacji swojego wydziału Wohl uznał zatem, że nie ma sensu ani powodu wyznaczać dodatkowego oficera dyżurnego w godzinach 16:00 — 24:00 oraz 0:00 — 8:00, że równie dobrze wszystkie telefony może odbierać oficer dyżurny drogówki.

Dobry wieczór, szefie — odparł Lucci. Dwa tygodnie wcześniej Lucci był jeszcze sierżantem, który pracował jako kierowca burmistrza Jerry’ego Carlucciego. Wcześniej był zwykłym sierżantem drogówki. Wohl uważał go za miłego faceta i dobrego policjanta, mimo iż wielu osobom bliskie kontakty Lucciego z burmistrzem mogły się wydać nieco niepokojące.

Co wiesz o zastrzeleniu DeZego, Tony?

Ktoś go sprzątnął, inspektorze — przyznał Lucci. — Strzelba myśliwska. Dach tego wielopoziomowego parkingu za Bellevue–Stratford. Nick DeBenedito odebrał zgłoszenie. Właśnie o tej sprawie rozmawialiśmy…

Nadal jest tam Nick?

Chyba tak. Chce pan z nim mówić?

Poproszę.

Sierżant Nick DeBenedito pojawił się na linii trzydzieści sekund później.

Sierżant DeBenedito, inspektorze.

DeBenedito, powiedz mi, co się przydarzyło Tony’emu Zee.

No cóż, szefie, byłem w centrum, gdy usłyszałem zgłoszenie „padły strzały”, więc odpowiedziałem. Do strzelaniny doszło na dachu parkingu za Bellevue. Nie wiedziałem, że to policjant…

Kto?

No Payne. Wie pan, był w smokingu i miał w ręku rewolwer, toteż powaliłem go na podłogę. Kiedy Martinez powiedział mi, że to funkcjonariusz policji, pozwoliłem facetowi wstać i przeprosiłem go.

Peter Wohl uśmiechnął się na myśl o Matcie Paynie rozciągniętym w smokingu na betonowej podłodze parkingu.

Co się stało na tym dachu?

No cóż, z tego, co zrozumiałem, Payne przyjechał tam swoim samochodem z przyjaciółką, pierwszy dostrzegł ofiarę… dziewczynę. Została ranna, więc posłał swoją przyjaciółkę na dół, do parkingowego, aby wezwała ambulans. Starał się pomóc rannej, a później znalazł Tony’ego Zee. Sprawcy… czy sprawca użył strzelby. Właściwie odstrzelił Tony’emu łeb. Tak czy owak, gdy dotarliśmy na dach, po zabójcy nie było już śladu. Wysłałem Martineza z furgonetką, miał spisać oświadczenie umierającej…

Czy ranna dziewczyna umarła?

Nie, inspektorze. Ale Martinez twierdzi, że nie odzyskała jeszcze przytomności.

W porządku.

Pokręciłem się po dachu, później zjawił się porucznik Lewis z Dziewiątego Dystryktu, a potem detektywi z wydziału zabójstw. Wówczas pojechałem do szpitala po Martineza i razem wróciliśmy na patrol.

Masz jakieś podstawy do podejrzeń, że Payne jest jakoś związany z tą sprawą?

Inspektorze — odparł wyraźnie speszony DeBenedito — zobaczyłem jedynie cywila z rewolwerem na miejscu zbrodni. Skąd miałem wiedzieć, że to policjant?

Postąpiliście całkowicie właściwie, sierżancie — zapewnił go poważnie Wohl. — Dziękuję. Oddajcie słuchawkę porucznikowi Lucciemu. Możecie?

Tak jest, szefie.

Gdzie kapitan Pekach?

Prawdopodobnie w domu, szefie. Powiedział, że będzie albo u siebie, albo w Chestnut Hill. Mam numer. Chce pan?

Nie, dziękuję, Tony, to nie jest takie ważne. Jadę do antynarkotykowego. Powiadomię telefonicznie, co dalej.

Bierzemy udział w śledztwie, inspektorze?

Nie. Tyle że antynarkotykowy przesłuchuje pewną osobę, która ich zdaniem jest związana ze sprawą. Chcę się dowiedzieć, co tej osobie zarzucają i na jakiej podstawie.

Poważnie? To ktoś, kogo znamy?

Funkcjonariusz Payne — zachichotał Wohl i odłożył słuchawkę.

Kapitan David Pekach, niedawno mianowany dowódcą drogówki, był wcześniej szefem wydziału antynarkotykowego. Wohl pomyślał, że jeśli Pekach jest w centrali wydziału dochodzeń specjalnych albo krąży po ulicach, poprosi go o spotkanie w antynarkotykowym, który miał swoją siedzibę w dawnym ośrodku zdrowia przy Czwartej Ulicy i Girard Avenue, dzieląc budynek z jednostką do spraw zwalczania przestępczości zorganizowanej.

Okazało się, że kapitan w tej chwili nie pracuje. A zatem prawie na pewno przebywał w Chestnut Hill u swojej przyjaciółki, Marthy Peebles. Dave Pekach miał trzydzieści dwa lub trzydzieści trzy lata, a pani Peebles była chyba kilka lat od niego starsza. Oboje przeżywali swoje pierwsze prawdziwe uczucie, toteż inspektor zdecydował, że problem związany z wydziałem antynarkotykowym i Mattem Payne’em iiie jest na tyle poważny, aby przeszkadzać w tej pięknej miłości.

Porucznik Anthony Lucci, który wiedział, że Pekach, jego bezpośredni przełożony, przeszedł do drogówki z wydziału antynarkotykowego, nie miał pojęcia o związku kapitana z Marthą Peebles. Znał jedynie rozkaz Pekacha, który kazał mu się informować o każdej niezwykłej sprawie.

Zastanowił się, co teraz zrobić, skoro inspektor Wohl, który był z kolei bezpośrednim przełożonym kapitana Pekacha, oznajmił, że wybiera się do wydziału antynarkotykowego, chcąc sprawdzić, co tamtejsi detektywi zarzucają funkcjonariuszowi Matthew Payne’owi. Wiadomo było wszystkim, że Payne ma bardzo potężnego opiekuna w osobie głównego inspektora Dennisa V. Coughlina, a i sam burmistrz, odkąd młokos zastrzelił seryjnego gwałciciela z północno — zachodniej Filadelfii, interesował się nim osobiście i śledził jego karierę.

Porucznik niemal bez wahania zadzwonił więc do domu Pekacha, a gdy nikt nie odebrał, wykręcił otrzymany od kapitana numer w Chestnut Hill.

W słuchawce odezwał się bardzo miły kobiecy głos i Lucci spytał o kapitana Pekacha.

Jedną chwileczkę, proszę pana — powiedziała kobieta, a po chwili porucznik usłyszał mniej wyraźnie jej słowa: — Do ciebie, kochany.



Siedem


Kiedy funkcjonariusz Robert F. Wise zobaczył, że jaguar wjeżdża na parking przed siedzibą wydziału antynarkotykowego i zatrzymuje się na miejscu zarezerwowanym dla inspektorów, szybko podbiegł i dopadł kierowcę, który wysiadł z jaguara.

Funkcjonariusz Wise, szczupłej budowy dwudziestopięciolatek, mierzył sto siedemdziesiąt trzy centymetry i pracował w policji od niecałych trzech lat. Kiedy zaledwie po roku pracy trafił do wydziału antynarkotykowego, miał nadzieję, że zdoła połączyć swoje obecne obowiązki mundurowego — czyli że, jak to sam określał, „starał się być użyteczny” — z działalnością cywilnego śledczego.

Niestety, nie udało mu się. Jeden z sierżantów uprzejmie go poinformował, żeby nawet o tym nie marzył, bo to się pewnie nie zdarzy nigdy. Sierżant dodał, że Wise jest zbyt miłym facetem, aby ktoś mógł go uznać za narkotykowego dilera. Z tego też względu miesiąc temu funkcjonariusz Wise złożył podanie o przeniesienie do niedawno utworzonego wydziału dochodzeń specjalnych. Na razie nie otrzymał żadnej odpowiedzi, a tymczasem wykonywał powierzone mu zadania najlepiej, jak potrafił.

Obecnie otrzymał zadanie pilnowania parkingu za budynkiem. Różni inspektorzy skarżyli się bowiem, że kiedy przyjeżdżają z wizytą do wydziału antynarkotykowego, na przeznaczonych dla nich miejscach parkują jakieś pojazdy cywilne, zazwyczaj stare i tanie, czyli bez wątpienia nienależące do inspektorów.

Jaguara, który właśnie zajął jedno z miejsc parkingowych przydzielonych inspektorom, z pewnością nie sposób było nazwać starym rupieciem, funkcjonariusz Robert F. Wise wątpił jednak, aby kierowca auta — cywil w całkiem gustownym, lecz sportowym stroju — był inspektorem. Inspektorzy mieli zazwyczaj około pięćdziesiątki i nosili konserwatywne, eleganckie garnitury, nie zaś żółte koszulki polo, błękitne spodnie i czapeczki w szkocką kratę.

Przepraszam, proszę pana — zagaił funkcjonariusz Robert F. Wise — ale nie wolno panu tam parkować.

Dlaczego? — spytał całkiem grzecznie młody mężczyzna w kraciastej czapeczce.

Proszę pana, to jest parking departamentu policji.

Ech, na pewno sobie ze mnie żartujesz — odparował wesoło młody człowiek, uśmiechając się i wskazując inne dziwne pojazdy stojące na parkingu. Dobry kamuflaż pracującego jako tajniak funkcjonariusza wydziału antynarkotykowego wymagał wszak od niego odpowiedniej prezentacji — powinien on wyglądać jak człowiek zamieszany w handel narkotykami. Fakt ten odzwierciedlały używane przez śledczych samochody, z których wiele pochodziło z konfiskaty. Były to auta ekstrawaganckie albo wraki.

Tak, proszę pana, to są samochody policyjne.

A ja jestem 369 — odciął się młody mężczyzna.

Funkcjonariusz w cywilu, jeśli nie ma ochoty przedstawiać się jako policjant, nie chce okazywać odznaki i identyfikatora, mówi zwykle właśnie to — „Jestem 369”.

Tym bardziej więc — upierał się Wise — powinien pan wiedzieć, że nie wolno parkować na miejscach dla inspektorów. Proszę stamtąd odjechać.

Nazywam się inspektor Wohl — rzucił z uśmiechem kierowca jaguara. — Pracuj tak dobrze dalej, funkcjonariuszu.

Peter Wohl ruszył ku drzwiom wejściowym.

Dwie kwestie martwiły funkcjonariusza Wise’a. Przede wszystkim, w filadelfijskim departamencie policji działali inspektorzy trzech rodzajów. Najważniejsi z nich byli główni inspektorzy, czyli oficerowie bezpośrednio niżsi rangą od zastępców komendanta. Choć często nazywani po prostu inspektorami, cieszyli się powszechnym szacunkiem. Gdy byli w mundurach, jako symbol rangi nosili srebrnego orła, identycznego jak znak pułkowników Korpusu Piechoty Morskiej i innych jednostek wojskowych.

Następni w hierarchii byli inspektorzy, którzy na mundurach mieli srebrny liść dębu, charakterystyczny także dla podpułkowników Korpusu Piechoty Morskiej i innych wojsk, a najniżej z nich plasowali się inspektorzy sztabowi, których insygnia stanowił złoty liść dębu. Inspektorów sztabowych nie było wielu — Wise sądził, że chyba nigdy żadnego nie spotkał — mieli wszakże opinię doskonałych śledczych, którym powierzano dochodzenia w sprawach trudnych lub delikatnych.

Facet w błękitnych spodniach nieszczególnie wyglądał Wise’owi na policjanta, a jeszcze mniej na oficera policji. Prawdopodobnie rzeczywiście tu pracował, lecz był pewnie raczej jakimś chwalipiętą niż głównym inspektorem czy szefem wydziału. Z tego też względu Wise nadal nie wiedział, czy mężczyzna ma prawo parkować w miejscu, które zajął.

Przepraszam, proszę pana, ale czy mógłby mi pan pokazać jakiś dokument tożsamości?

W tym momencie na parking wjechał nieoznakowany pojazd i szybko się do nich zbliżył. Funkcjonariusz Wise od razu odkrył, że jest to samochód drogówki. Po pierwsze, auto zostało wyposażone w większą liczbę anten krótkofalowych, niż miały zwykłe wozy policyjne, oznakowane czy nieoznakowane. No i po drugie, kierowca nosił charakterystyczną dla funkcjonariuszy drogówki czapkę od munduru.

Gdy Wise zauważył, że kierowca nosi również białą koszulę, wiedział, że ma do czynienia co najmniej z porucznikiem. Chwilę później ów oficer wysiadł i funkcjonariusz Wise go rozpoznał, najpierw bowiem dostrzegł insygnia kapitańskie, bliźniacze srebrne belki, po czym przyjrzał się twarzy. To był kapitan David Pekach.

Młody człowiek w błękitnych spodniach uśmiechnął się do kapitana.

Akurat przejeżdżałeś, co? — zagaił. — I pomyślałeś sobie, że wpadniesz?

Lucci do mnie zadzwonił — wyjaśnił Pekach. — Nie obwiniaj go. Kazałem mu, żeby telefonował zawsze, ilekroć dzieje się coś niezwykłego.

Nie chciałem wchodzić z buciorami w twoje życie uczuciowe, Dave. Wyobraziłem sobie, że siedzicie przy świecach i popijacie dobre wino, a pani, której nazwiska nie wypowiem, szepcze ci do ucha słodkie nonsensy — powiedział Wohl.

Więc co się tutaj dzieje? — spytał Pekach. Nie lubił, gdy koledzy żartowali z Marthy Peebles. — Lucci wspomniał coś o młodym Paynie…

Antynarkotykowy przywiózł tu Payne’a i jego dziewczynę. Nie wiem po co — mruknął Wohl. — Właśnie przyjechałem to sprawdzić.

Daj mi minutkę na zaparkowanie auta, inspektorze — rzucił kapitan Pekach. — Pójdę tam z tobą. A może będę przeszkadzał?

Nie poszukiwałem cię, Dave, ale twój widok ogromnie mnie cieszy — stwierdził szczerze Wohl.

Wyjął odznakę i identyfikator ze zdjęciem. Pokazał je funkcjonariuszowi Wise’owi.

Och, wszystko w porządku, panie inspektorze — speszył się policjant i szybko machnął ręką. — Przepraszam, że naciskałem.

Funkcjonariusz Wise uznał, że jego szanse na przeniesienie do wydziału dochodzeń specjalnych właśnie spadły z marnych do zerowych. Zupełnie się pogrążył swoim zachowaniem. Młody facet w głupiej czapce i błękitnych spodniach to przecież Peter Wohl, który chociaż miał „tylko” stopień inspektora sztabowego, był dowódcą wydziału dochodzeń specjalnych.

Nic nie szkodzi — odparł Wohl, kiedy Pekach wrócił do swojego samochodu i pojechał postawić go w pobliżu pompy z benzyną.

Panie inspektorze, naprawdę przepraszam — ciągnął funkcjonariusz.

Nigdy nie przepraszaj za to, że wykonujesz swoją pracę — pouczył go Wohl. — I nie przejmuj się, nie ty jeden uważasz, że nie wyglądam na policjanta. Mój ojciec stale mnie z tego powodu beszta.

Minutę później ponownie zjawił się przy nich kapitan Pekach.

Przeszukują tam srebrne porsche — zauważył, wskazując na garaż.

Naprawdę?! — zdumiał się inspektor. — Dave, ja wejdę do garażu i spytam, czego właściwie szukają, a ty pójdziesz do środka i powęszysz.

Idziesz od razu czy poczekasz, aż wrócę i dowiem się czegoś?

Idę od razu — odrzekł Wohl i natychmiast wprowadził swoje słowa w czyn.

Nie tylko prawe i lewe drzwiczki porsche były otwarte, podniesiono także maskę i bagażnik auta. Dwaj funkcjonariusze z wydziału antynarkotykowego w cywilnych strojach popatrzyli na inspektora, gdy ten wszedł do garażu. Wohl błysnął odznaką.

Czego szukacie? — spytał.

To auto przywiózł sierżant Dolan — odparł jeden. — Twierdzi, że pewnie już się pozbyli ładunku, ale tak czy owak, kazał nam sprawdzić.

Jakiego ładunku mieli się pozbyć?

Prawdopodobnie kokainy — powiedział drugi.

Macie nakaz rewizji?

Nie, lecz właścicielem jest policjant. Więc mamy zgodę.

Sądzicie, że ten policjant jest umoczony? — drążył Wohl.

Skoro sierżant Dolan tak uważa… — mruknął funkcjonariusz. — Zresztą, jakiego gliniarza stać na takie auto?

Może facet miał szczęście w kartach — odparował inspektor. — Znaleźliście cokolwiek?

Policjant potrząsnął przecząco głową, po czym oświadczył:

Sierżant Dolan uprzedzał nas, że prawdopodobnie nic nie znajdziemy.

Wohl posłał im pożegnalny uśmieszek i poszedł do siedziby wydziału antynarkotykowego.

Funkcjonariusza Matthew Payne’a znalazł w jakimś pokoju na pierwszym piętrze. Chłopak siedział na jednym z szeregu składanych krzeseł. Miał rozwiązaną muszkę i rozpięty najwyższy guzik koszuli.

Na widok Wohla Payne podniósł się, ale inspektor kiwnięciem ręki kazał mu z powrotem zająć miejsce. Ruszył dalej korytarzem, a gdy dotarł do drzwi oznaczonych napisem WSTĘP WZBRONIONY!, pchnął je i wkroczył do środka.

Wewnątrz znajdowali się kapitan Pekach i wysoki, bardzo chudy, łysy mężczyzna po pięćdziesiątce.

Inspektorze — odezwał się Pekach — znasz porucznika Mikklesa, prawda?

Jasne — odparł Wohl. — Jak się miewasz, Mick?

Mikkles uścisnął inspektorowi dłoń, nic jednak nie powiedział.

Sierżanta Dolana tu nie ma — ciągnął Pekach. — Pojechał do biura lekarza sądowego. Znaleziono przy DeZego plastikową torbę pełną białego, krystalicznego proszku. Pojechał go sprawdzić.

Gdzie jest dziewczyna? — wtrącił Wohl. Porucznik Mikkles wskazał na stalowe drzwi z tabliczką:

SALA PRZESŁUCHAŃ.

Oskarżasz ją o coś, Mick? Albo funkcjonariusza Payne’a?

Nie mamy wystarczających dowodów ani na niego, ani na nią — przyznał się Mikkles.

Tylko sierżant Dolan czuje, że dzieciaki się w coś wplątały, zgadza się?

Właściwie nie wiem zbyt dużo o tej sprawie, inspektorze — odburknął porucznik.

Funkcjonariusz Payne i dziewczyna są potrzebni w wydziale zabójstw. Mają tam złożyć zeznania. Przeszkodzi ci, jeśli ich tam zawiozę?

Pewnie, że nie, nie widzę problemu — odparł porucznik Mikkles.

Co odpowiesz, jeśli poproszę kapitana Pekacha o spotkanie z sierżantem Dolanem w celu wyjaśnienia przez niego powodów, dla których ściągnął tu funkcjonariusza Payne’a? Będzie kłopot?

Nie, róbcie swoje.

Wohl podszedł do drzwi prowadzących do sali przesłuchań, otworzył je, a gdy wszedł, zamknął je za sobą.

Amanda Spencer, siedząca na metalowym krześle, przytwierdzonym do podłogi, przyjrzała mu się nieufnie.

Uśmiechnął się do niej.

A więc… Uważam, że tego nie zrobiłaś — oświadczył. Posłała mu pełen wahania uśmiech.

Nazywam się Peter Wohl — podjął. — Jestem szefem Matta.

Witam — szepnęła.

Faceci, którzy pracują w wydziale antynarkotykowym, spędzają swoje życie w otoczeniu szumowin — dodał. — Czasami… przypuszczam, że to zrozumiesz… najwyraźniej zapominają, że na świecie żyją także mili, uczciwi ludzie. Próbuję powiedzieć, że przepraszam za nich i wiem, z jakich przyczyn doszło do tego nieporozumienia.

Sądzę, że tylko wykonywali swoją pracę — bąknęła Amanda. — Chodzi mi o to, że doszło do strzelaniny i…

No cóż, cieszę się, że rozumiesz.

Mogę teraz stąd wyjść?

Mam dobrą wiadomość i złą — odparł Wohl. — Jedna Jest taka, że wciąż musisz złożyć zeznania w wydziale zabójstw, który znajduje się w budynku administracji departamentu policji. Zawiozę cię tam najszybciej, jak się da, bo i tak trzeba to zrobić.

Czy to jest ta dobra wiadomość? — spytała dziewczyna prawie beztrosko.

Nie. Dobra wiadomość jest taka, że pojedziesz tam moim samochodem. Jeżdżę jaguarem XK–120. Jest znacznie przyjemniejszy niż rupieć twojego chłopaka.

Mam dziwne wrażenie, że pan wcale nie żartuje — zauważyła Amanda.

Czyja wyglądam na żartownisia?

Tak — wypaliła dziewczyna, teraz już jawnie się śmiejąc. — Jakiego… hm… typu policjantem jest pan właściwie?

Zależnie od tego, kogo spytasz, możesz otrzymać bardzo różne odpowiedzi na to pytanie. Jesteś gotowa do wyjścia?

Niedopowiedzenie roku! — mruknęła.

Przytrzymał przed nią otwarte drzwi i Amanda opuściła salę przesłuchań.

Proszę chwileczkę poczekać — rzucił do niej oficjalnie i wrócił do porucznika Mikklesa.

Twoi ludzie powiedzieli mi, że niczego nie znaleźli w samochodzie funkcjonariusza Payne’a. Jest jakiś powód, dla którego chłopak nie może odzyskać swojego auta?

Nie, przypuszczam, że nie ma.

Może powinieneś mówić „nie, inspektorze”, Mikkles — wybuchnął nieoczekiwanie kapitan Pekach.

Nie, inspektorze — powtórzył posłusznie Mikkles.

Myślisz, poruczniku, że mógłbyś pójść z funkcjonariuszem Payne’em po jego samochód? — spytał gładko Wohl.

Tak, sir, oczywiście, że tak.

Przekaż mu, proszę, żeby spotkał się ze mną w wydziale zabójstw, dobrze? Powiedz mu, że odwiozę tam jego młodą przyjaciółkę.

Tak, inspektorze, dobrze, inspektorze. Wohl poczekał, aż Mikkles wyjdzie z pokoju.

Naubliżaj sierżantowi Dolanowi i dowiedz się, jakie ma podejrzenia — poprosił Wohl Pekacha, gdy zostali sami. — A później również przyjedź do wydziału zabójstw. Kiedy wsiądziesz do swojego auta, powiadom Lucciego, gdzie jestem.

Dobrze, szefie.

I zanim zapomnę… Jeśli spotkasz po drodze tego młodego policjanta, porozmawiaj z nim i sprawdź, czy przypadkiem nie przydałby się nam w wydziale dochodzeń specjalnych. Wydał mi się nie w ciemię bity.


* * *


Zrobiła się 23:11, zanim w wydziale zabójstw zakończono spisywanie zeznań funkcjonariusza Matthew Payne’a i Amandy Spencer, a kapitan Pekach jeszcze nie wrócił ze spotkania z sierżantem Dolanem.

Wohl był na dziewięćdziesiąt pięć procent przekonany, że Dolan z wielu powodów — które mogły sięgać od kłótni z żoną poprzez zdenerwowanie wywołane widokiem jeżdżącego porsche policjanta w smokingu, aż po zwykłą głupotę — wpadł w durną wściekłość, a później nie miał ochoty zwolnić Payne’a i dziewczyny, póki nie kazał mu tego zrobić Pekach.

Poszedł do miejsca, w którym oboje siedzieli na składanych krzesłach przy ścianie wewnętrznej.

Czy tylko ja jeden odczuwam głód? Jedliście kolację?

Nie jestem szczególnie głodny — odburknął Payne.

A ja strasznie — zapaliła się Amanda. — Nie miałam nic w ustach od lunchu.

O tej godzinie można zjeść świetne zapiekanki w całonocnym przy Dwunastej Ulicy — ciągnął Wohl.

Właśnie zrobiłem się głodny — rozpromienił się Matt Payne.

Chciałabym wiedzieć, jak się czuje Penny — wtrąciła Amanda.

Sprawdziłem przed minutą — powiedział Wohl. — Jej stan określają mianem „bardzo ciężkiego, lecz stabilnego”.

Co to naprawdę znaczy?

Że dziewczyna dzielnie walczy o życie — wyjaśnił inspektor, po czym spytał Payne’a: — Wiesz gdzie to jest, Matt? Ten całonocny przy Dwunastej? — Payne pokiwał głową. — Zawieź tam Amandę. Dotrę do was. Chcę powiedzieć Pekachowi, gdzie nas znajdzie.

Jest bardzo miły — zauważyła Amanda w windzie.

Dlaczego właściwie jechałaś jego samochodem? — nie wytrzymał Matt.

Jesteś zazdrosny!

Nie opowiadaj bzdur!

Jesteś! — upierała się.

Akurat, cholera!

Dziewczyna uśmiechnęła się do niego triumfująco.

Niech będzie, jak chcesz, funkcjonariuszu Payne — podsumowała.


* * *


Dziękuję za wydostanie nas stamtąd — powiedział Matt Payne do Petera Wohla.

Usiedli przy małym stoliku w lokalu przy Dwunastej Ulicy na wyglądających na kruche drucianych krzesłach. Trzy ogromne zapiekanki na papierowych tackach, dzbanek piwa i trzy kufle zajmowały niemal cały stolik.

Zanim inspektor odpowiedział, skończył żuć duży kęs.

Cała przyjemność po mojej stronie — rzucił w końcu.

Jak pan się dowiedział? — spytał Matt.

Zadzwonił do mnie porucznik Natali. Uważał, że powinienem wiedzieć.

Mam kłopoty? — podjął Payne, gdy nalał sobie pół kufla piwa.

Dlaczego usunąłeś swój samochód z miejsca zbrodni bez pozwolenia?

Nie wiedziałem, że potrzebuję pozwolenia. Auto blokowało zjazd. Musiałem je przestawić, kiedy furgonetka zabierała Penny Detweiler do Hahnemana. A później pojechałem nim do Union League, aby powiadomić rodziców dziewczyny o tym, co się stało. Nikt mi tego nie zabronił.

A kto ci kazał zawiadomić jej rodziców?

Był tam jakiś porucznik z Dziewiątego Dystryktu. Nie pamiętam nazwiska. Wielki duży czarny facet. Powiedziałem mu, że znam jej rodziców i że wiem, gdzie się w tej chwili znajdują, a on potwierdził, że dobrze byłoby, żebym właśnie ja ich powiadomił. Widział, jak wsiadałem do mojego auta, i nie miał nic przeciwko temu.

Lewis? Porucznik Lewis?

Tak. Jestem pewien, że tak się nazywał.

Ojciec funkcjonariusza Lewisa — mruknął Wohl.

Aaa! No tak. Nie skojarzyłem tych faktów.

No dobrze, wróćmy zatem do początku.

Jezu, znowu?

Nie zachowuj się przy mnie jak przemądrzały dupek, Matt! Z tego, co wiem, jestem wciąż twoim dowódcą, a poza tym należę do nielicznych osób, które są po twojej stronie.

Przepraszam, szefie — ukorzył się szczerze Payne. — Ten sukinsyn mnie zdenerwował! Cała ta sprawa mnie zdenerwowała.

Od początku — powtórzył inspektor, sięgając po dzban z piwem.

David Pekach wszedł akurat wówczas, gdy Matt skończył opowiadać, a na stole pojawił się drugi dzban piwa. Kapitan Wziął jedno z drucianych krzeseł stojących przy sąsiednim stoliku i usiadł.

Chcesz szklankę? — zapytał Wohl. — Dobre piwo.

Nie, dzięki. Ograniczam się… Ale właściwie… co mi tam, do diabła!

Wstał, podszedł do stojaka i wrócił z kuflem.

Co odkryłeś? — spytał inspektor.

Pekach popatrzył na Payne’ a, na Amandę, potem na Wohla i uniósł brwi, niemo pytając inspektora, czy ma opowiadać Przy parze młodych ludzi.

Mów — ponaglił go Wohl. — Jestem przekonany, że ani Matt Payne, ani pani Spencer nie strzelali do Tony’ego i nie handlują narkotykami.

Dolan mówi, że córka Detweilera była jakoś związana z narkotykami — zauważył kapitan.

Mój Boże! — oburzyła się Amanda.

Co takiego?! — zdumiał się Matt. — Takie insynuacje to przecież absurd!

Nie, przynajmniej nie dla Dolana. A Dolan jest dobrym policjantem — odparł Pekach, mówiąc bardziej do marszczącego czoło Petera Wohla niż do Matta Payne’a. — Ja mu wierzę. Twierdzi, że ją śledził i ma powody sądzić, że pojechała na parking Penn Services, aby kupić narkotyki. Niestety, wywiązała się strzelanina. A Tony Zee miał przy sobie, w plastikowej torbie, kokę wartą tysiąc dolarów.

Dolan ją śledził? — zadumał się Wohl. — A gdzie był podczas strzelaniny?

Mówi, że gdy po raz pierwszy usłyszał strzały, był po drugiej stronie ulicy. Obserwował wjazd i wyjazd. Jego partner natomiast, facet, którego zawsze uważałem za inteligentnego gliniarza, pilnował wyjść przeciwpożarowych w alei.

Czekaj, zacznij jeszcze raz, bo nic nie rozumiem — warknął inspektor.

Dobra. Dwaj funkcjonariusze śledzili dziewczynę aż do parkingu. Dolan został na ulicy, skąd obserwował wjazd i wyjazd. Gerstner, drugi policjant z antynarkotykowego, pilnował wyjść przeciwpożarowych w alei. Przynajmniej do chwili, w której usłyszał syreny. Wtedy wyszedł na ulicę, chcąc zobaczyć, co się dzieje. Przypuszczam, że właśnie wtedy sprawcy opuścili parking przez wyjście przeciwpożarowe w alei.

No i gdzie Dolanowi pasuje Payne?

Widział, jak Payne wjeżdża. Nie miał początkowo pojęcia, że Matt jest policjantem, ale mówi, że skądś go znał — Widział podobno jego i panią Spencer w ostatnich paru dniach co najmniej raz. Później zobaczył, że Payne odjeżdża z miejsca zbrodni. I widocznie uznał, że chłopak przewozi swoim samochodem kokainę.

Cały ten scenariusz jest niewiarygodny — ocenił Matt.

Nie, nie, jest całkiem prawdopodobny — odparł twardo Wohl. — Gdybym był funkcjonariuszem, który działa na ulicy, tak jak Dolan, pewnie doszedłbym do podobnych wniosków.

Więc ja handluję narkotykami? Albo Amanda?

Tego nie powiedziałem — odrzekł ostrożnie inspektor. — Nie, Matt, nie uważam was za dilerów. Ale jeżeli ten sierżant Dolan ma podstawy podejrzewać, że córka Detweilera była zamieszana w handel narkotykami, trudno mi podważyć jego opinię. A ty, Matt, bynajmniej nie pomogłeś sobie w tej całej sprawie, odjeżdżając wraz z panią Spencer z miejsca zbrodni.

Payne głośno wypuścił powietrze.

Matt pojechał do Union League — wyjaśnił Wohl Pekachowi spokojniejszym tonem — aby powiadomić Detweilerów o tym, co przydarzyło się ich córce. Porucznik Lewis, który prawdopodobnie był tam najwyższym stopniem oficerem, pozwolił mu jechać.

Dolan nic nie wspomniał o Lewisie — zastanowił się głośno Pekach.

Czy jest tu kapitan Petcock albo jakoś podobnie? — przerwał im ktoś głośno. Matt odwrócił się w stronę głosu i zobaczył wysokiego, bardzo szczupłego, długowłosego mężczyznę w białym stroju kucharza. W ręce mężczyzna trzymał słuchawkę telefonu.

Ciepło, ciepło — zaśmiał się Wohl. — Idź odebrać rozmowę, kapitanie Petcocku.

Tak jest, inspektorze Wohlu — odciął się Pekach i wstał.

Pani Spencer… — zaczął inspektor Wohl.

Nazywał mnie pan Amandą — wtrąciła. — Czy określanie „pani Spencer” oznacza, że znów jestem podejrzana?

Amando, czy obiło ci się gdzieś, że Penelope Detweiler bierze jakieś leki lub narkotyki?

Dziewczyna zawahała się na moment przed odpowiedzią. Matt zadał sobie pytanie, czy jego przyjaciółka będzie do końca lojalnie broniła Penny.

Wiem, że czasem brała pigułki pobudzające, gdy chciała się dłużej pouczyć — odparła w końcu. — Przypuszczam, że pali trawę… nie, wiem, że popala trawę. Bez wątpienia nie ona jedna. Właściwie, należę do nielicznych, którzy nie palą. Nigdy jednak nie słyszałam, żeby Penny brała heroinę, kokainę czy inne twarde narkotyki.

A tak z czystej ciekawości, dlaczego nie palisz trawy? — zainteresował się Wohl.

Raz spróbowałam i zrobiło mi się niedobrze — przyznała się Amanda.

Identycznie było ze mną — odparował inspektor, uśmiechając się na widok zaskoczonego spojrzenia Matta Payne’a.

Kapitan David Pekach wrócił do stolika.

Dzwonił Lucci — oznajmił. — Właśnie dostał wiadomość przez radio. M–Mary Jeden chce się spotkać z Highway Jeden i W–William Jeden przy Colombia i Clarion.

Amanda Spencer nie zdołała powstrzymać ciekawości i zapomniała o typowych dla siebie dobrych manierach.

M–Mary Jeden? — powtórzyła. — W–William Jeden? Co znaczą te skróty?

M–Mary Jeden to nasz burmistrz — wyjaśnił Wohl, nieco niecierpliwie. — Czy Lucci wyjaśnił, co Carlucci robi przy Colombia i Clarion?

Znaleziono ciało policjanta z Dwudziestego Drugiego Dystryktu leżące w rynsztoku — przekazał Pekach. — Śmiertelny postrzał.

O mój Boże! — wyrwało się Amandzie. Inspektor wstał, włożył rękę do kieszeni i wyjął komplet kluczy. Wręczył je Payne’owi.

Pojadę z kapitanem Pekachem, Matt. Jaguar stoi na Dwunastej Ulicy. Dokładnie naprzeciwko twojego samochodu. Podstawisz mi jaguara na to skrzyżowanie, dobrze? Wiesz, jak na nie trafić?

Matt potrząsnął głową.

Musisz skręcić w prawo tuż przed Tempie University na North Broad — poinformował go Pekach. — Kilka przecznic od North Broad dojrzysz skrzyżowanie Colombia i Clarion. Znajdziesz bez kłopotu.

Tak, szefie — stwierdził Matt.

Dotrzesz sama do domu, Amando? — spytał Wohl dziewczynę.

Pewnie. Nie martwcie się o mnie. Mam auto Matta. Wohl i Pekach pospiesznie się oddalili.

Zawsze tak jest? — spytała Amanda chłopaka.

Nie — odrzekł Matt. — Nie zawsze.

Poszedł do lady i zapłacił rachunek. Kiedy wyszli na dwór, na Dwunastą Ulicę, dał dziewczynie kluczyki do porsche.

Nie byłoby prościej, gdybym wzięła taksówkę? — upewniła się. — A może…? Jak długo ci to zajmie?

Bóg jeden wie — odparł. — Wiesz, wolałbym nie zostawiać tutaj samochodu. Jakiś uliczny artysta może zechcieć wyrysować kluczem portret swojej matki na mojej masce, zanim wrócę…

A nie mogę w takim razie zostawić auta pod twoim mieszkaniem? — spytała. — Nie będziesz go potrzebował?

Rany, mogłabyś? — spytał.

Jasne.

Mieszkam przy Rittenhouse Square…

W pobliżu kościoła?

Tak. Zajmuję najwyższe piętro budynku Towarzystwa Onkologicznego Delaware Valley…

Co takiego? — przerwała mu z chichotem.

Nie przegapisz tego gmachu. Tak czy owak, na jego tyłach jest parking. Wystarczy, że wjedziesz. Są tam dwa miejsca parkingowe z moim nazwiskiem. Zobaczysz też strażnika na dyżurze. Wezwie dla ciebie taksówkę.

Usiłował wręczyć jej pieniądze, lecz Amanda gwałtownie Zamachała dłonią.

Miłe dziewczyny nie przyjmują pieniędzy na taksówkę — zauważyła. — Nigdy nie słyszałeś o emancypacji kobiet?

To była niezła randka, co? — zadumał się.

Tak, słowo „niezapomniany” nabrało dziś całkowicie nowego znaczenia — odcięła się Amanda.

Przepraszam.

Nie bądź dupkiem — mruknęła i wspięła się na palce, aby go pocałować.

Niezależnie od jej zamiarów — może chciała go jedynie cmoknąć w policzek albo skromnie musnąć jego wargi — sytuacja wymknęła się spod kontroli. Dwoje młodych namiętnie się objęło i całowało, Amanda niemal omdlała w ramionach Matta. Z trudem oderwali się od siebie, odnosząc wrażenie, że ich usta są w jakiś sposób połączone.

Jezu! — powiedział cicho Payne.

Amanda podniosła rękę i położyła ją na chwilę na jego policzku, a następnie przebiegła przez ulicę i wsiadła do porsche.

Matt dotarł do jaguara Wohla i pojechał na północ do Vine Street, potem w lewo, do North Broad, wreszcie skręcił w prawo na Broad Street. Ruch uliczny nie był tu duży, a ponieważ Payne zupełnie logicznie wywnioskował, że, jadąc samochodem inspektora Wohla na miejsce zbrodni, raczej nie zostanie ukarany mandatem za nadmierną prędkość, wcisnął mocniej pedał gazu.

Kilka minut później usłyszał za sobą wycie syreny, zjechał więc na prawo. Oldsmobile, błyskając czerwonymi światłami ukrytymi pod kratownicą wlotu powietrza, przemknął obok niego. Po chwili zrozumiał, że auto należy do głównego inspektora Dennisa V. Coughlina. Matt zastanowił się, czy siedzący za kierownicą Denny Coughlin — lub sierżant Tom Lenihan — rozpoznał jego lub samochód albo i jego, i samochód.

Nieco na południe od Tempie University Payne odkrył, że kapitan Pekach miał rację. Rzeczywiście bez kłopotu znalazł skrzyżowanie Colombia i Clarion. Wcześniej, na krzyżówce Broad Street z Colombia, stały dwa radiowozy z włączonymi kogutami. Obok kręcili się dwaj funkcjonariusze w mundurach.

Kiedy Matt zasygnalizował, że skręca w prawo, jeden z policjantów nakazał mu gestem kontynuować jazdę w górę Broad Street. Chłopak zatrzymał się.

Jestem Payne. Wydział dochodzeń specjalnych. Mam się tu spotkać z inspektorem Wohlem.

Funkcjonariusz obrzucił go pełnym powątpiewania wzrokiem, niemniej jednak zezwolił mu na skręt.

Clarion to druga z kolei ulica, odchodząca od Broad. Matt z trudem zdołał przejechać wśród licznych, ciasno ustawionych po obu stronach Colombia Street, oznakowanych i nieoznakowanych wozów. Skrzyżowanie Clarion i Colombia niemal całkowicie blokowała czarna limuzyna marki Cadillac. Payne widział ją wcześniej. Jeździł nią burmistrz.

Nagle dostrzegł dwie znajome twarze: funkcjonariusza Jesusa Martineza i sierżanta drogówki, przez którego niedawno o mało nie zsikał się ze strachu w portki na dachu parkingu Penn Services, gdyż sierżant zasugerował Mattowi, że ceną za poruszenie pieprzonym mięśniem może być odstrzał pieprzonego mózgu. Mało tego, sierżant wyglądał na absolutnie zdecydowanego zrealizować swoją groźbę.

Obydwaj kierowali ruchem. W pierwszej chwili sierżant zaczął — niecierpliwie, nawet gniewnie — gestykulować, sugerując Payne’owi konieczność skrętu w prawo, na południe, na Clarion, potem jednak najwidoczniej rozpoznał samochód Wohla, ponieważ dał sygnał, aby Matt zaparkował na chodniku.

Payne wysiadł z auta i rozejrzał się, szukając wzrokiem inspektora. Wohl stał z komendantem Taddeusem Czernickiem, głównym inspektorem Dennisem V. Coughlinem, pół tuzinem starszych oficerów w mundurach, z których żaden nie wyglądał znajomo, a także dwoma innymi mężczyznami Po cywilnemu i burmistrzem Jerrym Carluccim.

Parę metrów dalej Payne zobaczył sierżanta Toma Lenihana w otoczeniu trzech policjantów, prawdopodobnie również kierowców. Podszedł więc do nich.

I wtedy zauważył ciało. Leżało skręcone w rowie, twarzą do dołu, obok radiowozu z Dwudziestego Drugiego Dystryktu. Wokół zwłok Matt naliczył sześciu detektywów i techników z laboratorium kryminalnego. Dwóch z nich przeszukiwało okoliczny teren na czworakach, oświetlając podłoże potężnymi kwadratowymi reflektorami, jeden trzymał taśmę, a inni wykonywali działania zupełnie dla Payne’a niezrozumiałe.

Witaj, Matt — zagaił Tom Lenihan, wyciągając rękę.

Tak właśnie sądziłem, że to ty przyjechałeś jaguarem Wohla.

Witaj, sierżancie — odparł grzecznie Payne.

To Matt Payne z wydziału dochodzeń specjalnych…

Lenihan zaczął przedstawiać sobie wszystkich zebranych, zamilkł jednakże, gdy ulicę wypełnił rozgniewany głos burmistrza Carlucciego.

Gówno mnie obchodzi, że to się nie podoba Mattowi Lowensteinowi czy komukolwiek innemu! — krzyczał burmistrz. — Będzie tak, jak mówię, Tad, sprawą zajmą się ludzie z wydziału dochodzeń specjalnych i dostaną sukinsynów, którzy zastrzelili z zimną krwią tego biednego chłopca. A ty osobiście dopilnujesz, żeby departament dał Wohlowi wszystko, co facet uzna za potrzebne do rozwiązania zadania. Jasne?!

Tak jest, sir — odparł komendant Czernick.

A teraz, komendancie, sądzę, że wraz z głównym inspektorem Coughlinem powinniście pójść przekazać nasze kondolencje rodzinie funkcjonariusza Magnelli, zgadza się?

Tak jest, sir — odpowiedzieli prawie równocześnie komendant Czernick i główny inspektor Coughlin.

Burmistrz pomaszerował ku małej grupce kierowców, kierując się do swojej limuzyny. Uśmiechnął się do nich nieobecnie, może nawet automatycznie i wtedy dostrzegł Matta Payne’a. Wyraz jego twarzy natychmiast się zmienił — Podszedł do chłopaka.

Byłeś w Union League dzisiejszego wieczoru?

Niezupełnie, panie burmistrzu — odparł Matt.

Taaa, i wiem dlaczego — powiedział Carlucci. Odwrócił się do komendanta Czernicka. — Skoro już przy tym jesteśmy, Tad, przydziel Wohlowi również sprawę córki Detweilera i tego mafiosa DeZego, czyli zdarzeń, do których doszło dziś wieczorem na dachu parkingu.


* * *


Czernick wyraźnie chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował.

Nie zamierzasz mi wytknąć, komu nie spodoba się ten przydział, komendancie? — spytał burmistrz zimno.

Nie, sir — odrzekł Czernick.

Słyszysz to, Peter? — upewnił się Carlucci.

Tak, proszę pana — przyznał Wohl.

Działaj tak dobrze dalej, Payne — zakończył burmistrz i szybkim krokiem odszedł do limuzyny.



Osiem


Inspektor sztabowy Peter Wohl podszedł do funkcjonariusza Payne’a. Matt zobaczył, że kapitan Pekach wychodzi z cienia i idzie za nim.

Co powiedział ci burmistrz? — zaciekawił się Wohl.

Spytał mnie, czy byłem w Union League — odparł Payne — a następnie obrócił się i kazał komendantowi Czernickowi przydzielić naszemu wydziałowi również śledztwo w sprawie zdarzeń w Penn Services.

Inspektor potrząsnął głową.

Miałem dziwne przeczucie, że powinienem tutaj przyjechać — mruknął Wohl do Pekacha. — Jezu Chryste!

A potem — dodał Matt, rechocząc — polecił mi działać tak dobrze dalej.

Zaczynam się zastanawiać, czy w ogóle stać mnie na ciebie i na całą twoją dobrą robotę, mądralo — rzucił inspektor. Wówczas dostrzegł minę chłopaka. — Odprężcie się, funkcjonariuszu. Tylko żartowałem.

Myślisz, że przemyśli to sobie i zmieni zdanie? — zastanowił się głośno kapitan Pekach.

Nie. To by oznaczało, że się pomylił. A wszyscy wszak wiemy, że nasz burmistrz nigdy się nie myli. Gdzie Mike?

W domu.

A Jason Washington? Wiesz, gdzie jest?

Na wybrzeżu. Ma dom pod Atlantic City.

Kiedy wraca?

Pojutrze.

Połącz się z centralą, Dave. Niech przekażą Mike’owi Sabarze, żeby się tu ze mną spotkał. I zdobądź dla mnie numer do Washingtona. Będzie musiał wrócić jutro. Co z Tonym Harrisem?

O tej porze pewnie jest w domu.

Ściągnij go tutaj — polecił Wohl. — Natychmiast. Niech Lucci mu powie, że wraz z Washingtonem dostali to zadanie.

Tak, szefie — powiedział Pekach.

Gdzie mój samochód? — spytał inspektor Matta, a gdy ten wskazał miejsce postoju jaguara, dodał: — Równie dobrze możesz teraz pojechać do domu.

Chętnie zostanę — bąknął Payne.

Jedź do domu — powtórzył Wohl z naciskiem. — Wystarczy mi obecnych kłopotów z głównym inspektorem Lowensteinem, nie potrzebuję jego złośliwych uwag na temat policjanta w smokingu.

Pan zostaje tutaj?

Tak, do czasu przybycia Lowensteina, który będzie mógł się na mnie wyładować — stwierdził Wohl, po czym zauważył: — Chyba o wilku mowa…

Wszyscy zebrani spojrzeli na Colombia Street, skąd nadjeżdżał właśnie czarny samochód wyposażony w liczne anteny radiowe.

Myślę, że to Mickey O’Hara, inspektorze — powiedział Pekach. — Jeździ ostatnio buickiem.

Tak, rzeczywiście — przyznał Wohl. — Jeśli jednak nasz drogi Mickey już się zjawił, główny inspektor Lowenstein nie może być zbyt daleko, prawda? — Rozejrzał się po terenie, po czym odwrócił się do kapitana. — Jest tu dość sporo wozów z dystryktu. Potrzebujemy sierżanta… jak on się nazywa…?

Pekach skojarzył sobie, o kogo Wohl pyta.

DeBenedito, inspektorze. Nie widzę go.

Sierżant DeBenedito! — zawołał Wohl.

DeBenedito zjawił się natychmiast.

Tak, inspektorze?

Nie ma sensu, żebyście sterczeli tutaj, sierżancie — powiedział Wohl. — Odwieźcie funkcjonariusza Payne’a do domu, a potem odstawcie auto.

Tak, szefie.

Matt zerknął na zegarek. Było kwadrans po pierwszej, toteż wiedział, że zmiana DeBenedito i Martineza skończyła się już ponad godzinę temu.

Mogę złapać metro, inspektorze — stwierdził.

Gdyby burmistrz usłyszał, że faceta w smokingu nagabywano w przejściu podziemnym, funkcjonariuszu Payne, prawie na pewno zaleciłby przeprowadzenie śledztwa w sprawie tej zniewagi… powierzając je oczywiście także wydziałowi dochodzeń specjalnych. Pojedziecie zatem z sierżantem.

Pekach roześmiał się.

Dobranoc, Matt — dodał Wohl. — Widzimy się rano. Wcześnie rano.

Dobranoc, inspektorze — odparł Matt. — Dobranoc, kapitanie.

Dobranoc, Payne.

Matt usiadł na tylnym siedzeniu radiowozu drogówki.

Gdzie mieszkasz, Payne?

Rittenhouse Square — odpowiedział za Matta funkcjonariusz Jesus Martinez. — W budynku Towarzystwa Onkologicznego Delaware Valley.

No, tak, zgadza się — mruknął sierżant. — Wy się znacie, prawda?

Matt przyklęknął na podłodze i oparł łokcie na szczycie przedniego siedzenia.

Kurde, co tu się stało dzisiaj wieczorem? — spytał, gdy skierowali się ulicą Colombia do North Broad, a następnie skręcili w lewo, ku centrum.

Zastrzelono bardzo miłego, młodego policjanta nazwiskiem Joe Magnella — odparł DeBenedito.

Znałeś go? — zainteresował się Payne.

Był moim krewnym, dalszym krewnym. Nie utrzymywaliśmy bliższych kontaktów. Siostra mojej matki, Blanche, wyszła za jego wujka. Nie znałem go dobrze, lecz widywałem na ślubach i pogrzebach, podczas świąt i w podobnych sytuacjach. Miły chłopak. Właśnie wrócił z Wietnamu. Zdaje mi się, że pracował dopiero od jakichś sześciu miesięcy. Miał się niedługo żenić. Co za sukinsyn…?!

A co się tutaj zdarzyło? — wtrącił cicho Matt.

Na razie najwyraźniej nikt nie wie. Joe wyjechał radiowozem z Dwudziestego Trzeciego Dystryktu. Z tego, co wiem, ktoś powiadomił policję o strzałach do policjanta na Clarion Street. Telefonujący nie podał, ma się rozumieć, swojego nazwiska. Byliśmy z Martinezem na Roosevelt Boulevard, niezbyt blisko, ale chodziło o funkcjonariusza policji, więc odpowiedzieliśmy na zgłoszenie. Gdy dotarliśmy na miejsce, wokół aż się roiło od naszych, więc zabraliśmy się za kierowanie ruchem. Tak czy owak, młokos leżał martwy w rowie. Oddano do niego przynajmniej dwa strzały. Drzwi do jego samochodu były otwarte, a jednak Joe nie wyjął broni. Nie zgłaszał też wcześniej niczego niezwykłego. Najwyraźniej zastrzelił go jakiś sukinsyn, który po prostu nie lubi gliniarzy albo coś.

Jezu Chryste! — jęknął Matt.

A co, do cholery, zaszło między burmistrzem i grubymi rybami? — spytał sierżant DeBenedito.

Po prostu burmistrz, wbrew wszystkim, postanowił przydzielić śledztwo w sprawie zabójstwa na Magnelli wydziałowi dochodzeń specjalnych — odparł Payne.

Poradzicie sobie z tym? Przecież to pieprzone zabójstwo, no nie? Czyste i proste…

Kiedy szukaliśmy gwałciciela z północno — zachodniej Filadelfii — wyjaśnił Matt — inspektor Wohl ściągnął z wydziału zabójstw dwóch detektywów. Ich dwóch najlepszych detektywów… Jasona Washingtona i Tony’ego Harrisa. Jeśli ktoś potrafi dorwać człowieka, który zastrzelił funkcjonariusza… jak on się nazywał…?

Magnella, Joseph Magnella — odrzekł DeBenedito.

— …tak, funkcjonariusza Magnellę, właśnie ci dwaj to potrafią.

Washington to ten potężnie zbudowany Murzyn?

Tak.

Znam go z widzenia — przyznał sierżant. — I sporo o nim słyszałem.

Jest naprawdę dobry — ciągnął Matt. — Miałem okazję z nim popracować…

Ty jesteś facetem, który powstrzymał gwałciciela, zgadza się? — spytał DeBenedito i, nie czekając na odpowiedź, kontynuował: — Powiedział mi o tym Martinez… po tym, jak powaliłem cię na ziemię na parkingu. Przepraszam za to. Nie wyglądałeś na policjanta.

Nie ma sprawy — odparł Payne.

Jak już mówimy o wyglądzie — wtrącił Martinez. — Widzieliście niebieskie spodnie i czapeczkę inspektora Wohla? Szef wyglądał jak cholerny gracz w golfa! Jezu Chryste!

Jest tak dobry, jak mówią? — zaciekawił się DeBenedito. — Czy może ma po prostu chody?

Powiedziałbym, że jedno i drugie — zaśmiał się Matt. Kolana zabolały go od niewygodnej pozycji, dlatego podniósł się i usiadł. DeBenedito objechał właśnie ratusz i ruszył w górę Market Street.

Radiowóz drogówki wjechał na krawężnik od południowej strony Rittenhouse Square i tam się zatrzymał. Chodnikiem szedł akurat jakiś funkcjonariusz na patrolu. Z zainteresowaniem przyjrzał się krótkiej akcji. Z miejsca obok kierowcy wyskoczył nagle policjant i szybko otworzył tylne drzwiczki, aby z wozu mógł wysiąść cywil w smokingu; w wozach policyjnych często usuwa się wewnętrzne klamki tylnych drzwi, co zapobiega ucieczkom przestępców, często noszących się z zamiarem samowolnego opuszczenia radiowozu.

Dobranoc, Hezus — powiedział Matt, po czym głośniej dodał: — Dziękuję za podwiezienie, sierżancie.

Trzymajcie się z dala od dachów wielopoziomowych parkingów, Payne — odkrzyknął sierżant DeBenedito.

Martinez wrócił na miejsce i zatrzasnął za sobą drzwi.

Dzień dobry — zagaił Matt patrolowego.

Taaa — odparował policjant, a później obserwował, jak Payne wchodzi do budynku Towarzystwa Onkologicznego Delaware Valley. Była to odnowiona kamienica z przełomu XIX i XX wieku. Gdy Towarzystwo Onkologiczne podpisało umowę na długoterminową dzierżawę dolnych pięter, architekt oświadczył nagle właścicielowi, że jego zdaniem na stryszku jest dość przestrzeni na małe mieszkanko.

Matt odkrył apartament przez sekretarkę swego ojca i wprowadził się tam, kiedy rozpoczął pracę w policji. A miesiąc temu dowiedział się, że właścicielem gmachu jest właśnie jego ojciec.

Winda zatrzymała się na piętrze pod strychem. Payne wysiadł z niej, myśląc, jak to dobrze, że Amanda zaparkowała jego samochód tutaj, zanim odjechała taksówką do Merion. Będzie przecież jutro potrzebował auta. Tak dumając, wspiął się po wąskich schodach do apartamentu na strychu.

Światła były włączone. Wydawało mu się, że przed wyjściem je wyłączył, choć czasem rzeczywiście o tym zapominał.

Podszedł do kominka, podniósł lewą nogę i oderwał rzepy, które trzymały kaburę na wewnętrznej stronie kostki. Zdjął kaburę i wyjął z niej rewolwer, pięciostrzałowy Smith & Wesson Chief’s Special, kaliber .38. Położył kaburę na obramowaniu kominka, po czym przetarł rewolwer szmatką nasączoną silikonem.

Jason Washington mu tak poradził. Detektyw twierdził, że ilekroć dotyka się metalu rewolweru, zostawia się minimalne kropelki kwasu, który po pewnym czasie przeżera farbę. Aby zachować broń w dobrym stanie, trzeba ją wycierać regularnie, czyli raz dziennie.

Matt odłożył rewolwer na obramowanie kominka i odwrócił się, równocześnie zdejmując smoking.

Amanda Spencer stała przy wysokiej do łokcia biblioteczce, która oddzielała „część jadalną” od „kuchni”. Payne myślał o tych pomieszczeniach w cudzysłowie, ponieważ oba były maleńkie.

Witaj w domu — odezwała się dziewczyna.

Matt odsunął od siebie pierwszą myśl, jaka przyszła mu do głowy: że Amanda przyszła tutaj, ponieważ chciała się z nim kochać. Nie, nie, były to na pewno tylko jego pobożne życzenia.

Nie było na dole strażnika? — spytał. — Powinienem ci powiedzieć, żebyś zajrzała do zewnętrznego holu. Strażnicy zwykle są tam. Śpią…

Ależ był strażnik. Właśnie on mnie wpuścił — wyjaśniła Amanda.

Nie rozumiem — przyznał się Payne.

Ani ja — odcięła się. — Co się zdarzyło? Gdzie pojechałeś z inspektorem Wohlem?

Zginął policjant — odparł Matt. — Młody. Wydaje mi się teraz, że chyba studiowałem z nim na akademii. Ktoś go zastrzelił.

Dlaczego?

Na razie nie wiadomo. — Payne pokręcił głową. — Jakiś cywil wezwał policję, powiadamiając, że martwy policjant leży w rowie. Patrolowi odebrali zgłoszenie i znaleźli ciało.

Jakie to straszne!

Chłopak walczył w Wietnamie. Miał się żenić. Był krewnym sierżanta DeBenedito.

Czyim krewnym?

Sierżanta, który zjawił się na parkingu — tłumaczył nieskładnie Matt. — A później spotkałem go na skrzyżowaniu Colombia i Clarion… czyli w miejscu, gdzie znaleziono zabitego funkcjonariusza. Wohl polecił mu, żeby mnie odwiózł do domu.

Ach tak.

Amando, odwiozę cię do Merion. Ale najpierw pozwolisz, że zrobię sobie drinka?

Ja już sobie nalałam — zauważyła. — Mam nadzieję, że mogłam.

Co zapytanie!

Payne ruszył do kuchni. Gdy zbliżył się do dziewczyny, ta odsunęła się i zeszła mu z drogi, jakby dając mu do zrozumienia, że nie ma ochoty na czułości, nie objął jej więc ani nawet nie poklepał w przyjazny, braterski sposób.

W kuchni Matt odkrył, że Amanda znalazła alkohol, który trzymał w szafce obok lodówki — przysadzista butelka dwudziestoczteroletniej szkockiej, prezent od jego ojca, stała na zlewozmywaku.

Wziął szklankę, wrzucił do niej kilka kostek lodu, nalał whisky i trochę wody. Mieszał akurat płyn palcem, kiedy Amanda podeszła do niego, stanęła za nim i otoczyła go ramionami.

Chciałam być z tobą dziś wieczorem — oznajmiła cicho, przyciskając głowę do jego pleców. — Przypuszczam, że mówię jak nimfomanka.

Nie, o ile nie masz tego rodzaju pragnień częściej niż… hm… powiedzmy, dwa razy w tygodniu — roześmiał się.

O cholera — pomyślał — ja i mój durny język! Dlaczego nigdy nie mogę go utrzymać za zębami?!”.

Dziewczyna zabrała ręce i wyczuł, że postanowiła się wycofać. Payne odwrócił się.

Pewnie sobie na to zasłużyłam — szepnęła.

Wybacz — bąknął. — Jezu Chryste, Amando, wierz mi, nie potrafię powiedzieć, jak strasznie mi przykro, że coś takiego mi się wymknęło…

Patrzyła mu w oczy przez długi czas.

Będziesz drugi, wiesz? Byłam kiedyś zaręczona…

Wiem — wyrwało mu się.

Wiesz?

Wiem, że nie jesteś żadną nimfomanką. To był głupi żart.

Tak, trochę — zgodziła się. — Będziemy musieli nad tym pracować.

Przyłożyła mu rękę do policzka. Odwrócił głowę i pocałował jej dłoń.

Tym razem on spojrzał jej w oczy.

Gdy tylko cię zobaczyłam — powiedziała — wiedziałam, że będą z tobą kłopoty.

Nie będę dla ciebie kłopotem, obiecuję. Zaśmiała się.

O tak, jasne — mruknęła. — Co teraz, Matthew? Chcesz mi pokazać swoją kolekcję znaczków albo coś?

Mam ją w sypialni — odparł. — To takie małe pomieszczenie zaraz za tobą.

Wiem — stwierdziła. — Zajrzałam. Na szczęście dla ciebie nie znalazłam żadnych szpilek do włosów ani zapomnianej damskiej bielizny.

Będziesz pierwsza — zauważył.

To znaczy tutaj? — upewniła się, a kiedy dostrzegła jego skonsternowaną minę, stanęła na palcach i musnęła delikatnie jego wargi. Później wzięła go za rękę i zaprowadziła do sypialni.


* * *


Kiedy Nick DeBenedito i Jesus Martinez wchodzili do centrali drogówki przy Bustleton i Bowler, zauważyli w korytarzu Charleya McFaddena. Funkcjonariusz siedział na jednym ze składanych metalowych krzeseł.

Martinez zdumiał się na jego widok. Wiedział, że McFadden spędził całą zmianę od szesnastej do północy, jeżdżąc z zasłużonym patrolowym drogówki, funkcjonariuszem Jackiem Wyattem. Ponieważ wraz z sierżantem DeBenedito schodzili ponad godzinę po czasie ze swojej zmiany, Martinez przypuszczał, że Charley dawno pojechał do domu.

McFadden, potężny dwudziestotrzylatek o miłej fizjonomii, już zdążył się przebrać z munduru w strój codzienny. Miał na sobie sportową koszulkę, bawełnianą kurtkę na zamek błyskawiczny i dżinsy. Kiedy wstał, kurtka mu się rozsunęła, ujawniając po prawej stronie przypiętą nad paskiem odznakę i rewolwer. Charley nosił prywatną broń, pięciostrzałowy rewolwer Smitli & Wesson Undercover Special, kaliber .38, w specjalnej kaburze nazywanej „naleśnikiem”, podobno wymyślonej przez agenta służb specjalnych, jedną z osób odpowiedzialnych za ochronę prezydenta Stanów Zjednoczonych. Właśnie on rzekomo zawieszał rewolwer pod prawym ramieniem, nad paskiem, niemal na wysokości kabury podramiennej.

Martinez pomyślał, że Charley wygląda niemal tak samo jak wówczas, gdy pracowali razem jako tajniacy w antynarkotykowym. Niemal — gdyż był ogolony, miał uczesane włosy i czyste ubranie.

Ty nadal tu, McFadden? — spytał sierżant DeBenedito zamiast powitania.

Sądziłem, że może Hezus zechce pójść do baru FOP–u na piwko — odparł Charley.

Charley zaczął używać hiszpańskiej wymowy imienia Martineza ze względu na swoją matkę, pobożną irlandzką katoliczkę, która czuła się wyraźnie nieswojo, gdy musiała nazywać partnera swojego syna Jezusem.

Pewnie, dlaczego nie? — zgodził się Martinez. Właściwie w ogóle nie miał ochoty iść z Charleyem do baru FOP–u, nie potrafił jednak odmówić, skoro przyjaciel czekał na niego na posterunku od ponad godziny. — Daj mi minutkę na zmianę ubrania.

Martinez pocieszał się myślą, że postępuje przyzwoicie. W końcu po południu Charley zaoferował się zawieźć go do pracy, gdy odkrył, że ford dawnego partnera jest w warsztacie — po raz kolejny — z powodu piszczących hamulców, a teraz czekał dobrą godzinę, żeby go odwieźć do domu. Jeśli chciał się napić piwa, pójdą zatem we dwóch na piwo.

Pięć minut później Martinez wyszedł z szatni po cywilnemu. Miał na sobie ciemnoniebieską koszulę, granatowe spodnie i jasnobrązową kurtkę ze skóry. Na szyi zawiesił sobie łańcuch z czternastokaratowego złota, a na łańcuchu — drążek, który facet ze sklepu jubilerskiego określił jako medalion słońca Inków. Odznakę Hezus trzymał w kieszeni, a rewolwer — identyczny Undercover Special — w kaburze podramiennej. Wypróbował kaburę „naleśnik” i nie zdecydował się na nią. Może nie miał wystarczająco szerokich bioder, może powód był inny. Tak czy owak, zawsze odnosił wrażenie, że kabura zaraz mu się zsunie.

Mimo nocnej pory parking budynku FOP–u, położony niedaleko North Broad Street w centrum Filadelfii, był prawie całkowicie zapełniony. Mniej więcej jedna czwarta funkcjonariuszy departamentu policji, którzy kończyli zmianę o północy, odczuwała po pracy pragnienie. Policjanci są najszczęśliwsi w towarzystwie innych policjantów, toteż do odwiedzin w barze FOP–u mało kogo trzeba było namawiać.

Martinez zszedł za dawnym partnerem schodami prowadzącymi z ulicy do piwnicy baru i zdziwił się, że Charley wybrał stolik pod ścianą. Zwykle McFadden lubił siadać przy barze, twierdził bowiem, że w ten sposób lepiej widzi otoczenie, mając oczywiście na myśli kobiety.

Zostań przy stole — polecił i poszedł do baru. Wrócił z dwiema butelkami piwa marki Ortlieb’s i ogromną miską prażonej kukurydzy. Martinez mniej więcej rok temu zainteresował się zdrową żywnością i był przekonany, że prażona kukurydza i dziesiątki innych produktów, które jadał Charley, to niezdrowe świństwa.

Zamierzasz zjeść całą zawartość tej cholernej miski?!

Możesz wziąć trochę — odciął się Charley. — Czytałem w gazecie, że właśnie uznano prażoną kukurydzę za równie zdrową jak kiełki pszenicy.

Naprawdę? — spytał Martinez i wtedy zdał sobie sprawę z tego, że przyjaciel kpi sobie z niego w żywe oczy.

Tak, w artykule napisano, że popcorn jest prawie tak samo zdrowy jak frytki bez ketchupu. Ma się rozumieć, nie ma porównania z frytkami i ketchupem!

Bzdura!

Oszukałem cię, co? — spytał Charley z zadowoleniem.

Śmiej się ze mnie, ile chcesz. Jedzenie tych wszystkich śmieci zemści się na tobie prędzej czy później.

Opowiedz mi o Paynie — McFadden zmienił nagle temat.

Dowiedziałeś się już o tym, co? — odparował Martinez i zarechotał.

No dowiedziałem się — przyznał Charley nieco prowokacyjnym tonem.

No cóż, to było naprawdę całkiem zabawne…

Zabawne?! — upewnił się McFadden. — Uważasz, że to było zabawne?!

Tak, Charley, tak właśnie uważam. Całkiem zabawne.

Hmm, a ja myślę, stary, że to było zasrane!

O czym, u diabła, mówisz?

A ty?

Ja o scence, w której sierżant DeBenedito powalił ubranego w smoking Payne’a na dachu parkingu.

O tym akurat nie słyszałem — mruknął McFadden.

Było tak. DeBenedito i ja odebraliśmy zgłoszenie o strzelaninie na dachu parkingu Penn Services. Sierżant wysadził mnie z wozu piętro przed dachem i kazał wejść po schodach. Kiedy dotarłem na górę, DeBenedito stał nad twoim kumplem, Payne’em. Dzieciak leżał rozciągnięty na podłodze. „Powiedz mu, że jestem policjantem, Martinez!” — wrzasnął Payne na mój widok. Więc potwierdziłem i sierżant pozwolił mu wstać. Wydawało mi się to zabawne. Jeśli ciebie nie bawi, spadaj…

Nie wiedziałem o tej akcji — powtórzył Charley nieco zmieszany. — Mówiłem o twoim kumplu, sierżancie Dolanie, który przejął Payne’a i jego dziewczynę, zawiózł ich do antynarkotykowego i przeszukał auto chłopaka.

A o tym akurat ja nic nie słyszałem — odburknął Martinez.

Pieprzysz!

Nie. Jesteś pewien, że coś takiego naprawdę się zdarzyło?

Jasne, że tak.

No cóż, wiem jedynie, że Payne zjawił się na miejscu zbrodni, wiesz, tam gdzie zastrzelono tego młodego policjanta. Przyjechał jaguarem inspektora Wohla, a później Wohl kazał nam odwieźć dzieciaka do domu. To jeden z powodów, dla których tak późno zakończyliśmy zmianę. Gdyby Dolan zabrał Payne’a do antynarkotykowego, chłopak siedziałby teraz w areszcie centralnym. Przecież Dolan nigdy się nie myli.

Tak, pamiętam, uważasz go za geniusza.

Bo to cholernie dobry gliniarz — odciął się Martinez stanowczym tonem. — Gdzie słyszałeś, że aresztował Payne’a?

Podjechaliśmy z Wyattem na Bustleton i Bowler około 23:30, tam ktoś mu o tym powiedział, a on przekazał to mnie.

Jesteś przekonany, że nie żartował sobie z ciebie?

Na pewno nie. To nie był żart. Dolan odstawił Payne’a, jego dziewczynę i porszaka do antynarkotykowego.

Więc bez wątpienia coś na dzieciaka miał — upierał się Martinez.

Może dostał to coś od ciebie, co? — dociął mu McFadden.

Powiedziałem ci już, że w ogóle o tym nie wiedziałem — warknął Martinez i nagle zrozumiał, co sugeruje jego przyjaciel. — Pieprz się, Charley! — zaklął wściekle, po czym wstał tak szybko, że wpadł na stolik, przewracając butelki z piwem. — Jezu Chryste, jak możesz wygadywać takie gówniane pierdoły!

Skoro nie miałeś z tym nic wspólnego, wybacz — zreflektował się po chwili McFadden.

Taki tekst mi nie wystarczy. Pieprz się, stary!

Czy to nie ty przypadkiem poodcinałeś mu zawory od opon?! — wybuchnął Charley. — Powiedz mi, jak można zrobić komuś coś takiego.

Sukinsyn twardo spał na warcie — tłumaczył się Martinez. — Zasłużył sobie na…

Nie, na pewno nie. Dobry kolega by go obudził, a nie…

Ten mały bogacz nie jest moim kolegą! — obruszył się Martinez. — Nie obwozi mnie swoim porszakiem jak niektórych! I tylko bawi się w gliniarza, ot co!

Zastrzelił gwałciciela z północno — zachodniej Filadelfii. Nazywasz to zabawą w gliniarza?

Ja wiem i ty wiesz, że młokos zupełnie przypadkiem wpadł na gnojka — zrzędził Martinez.

Rany, Hezus, przecież zabił drania!

Dobra, zabił go — zgodził się niechętnie Martinez. — Ale nie zaskoczyłaby mnie informacja, że facet lubi od czasu do czasu wciągnąć trochę koki…

Nie masz prawa tak mówić!

Ty też nie miałeś prawa zarzucać mi, że doniosłem na niego Dolanowi.

Już cię przeprosiłem.

Tak, powiedziałeś, że mam wybaczyć, zgadza się! — przyznał Martinez. — A teraz wracam do domu. Mam dość bzdur na jedną noc.

Och, siadaj i wypij swoje piwo.

Pieprz się.

Przestań, Hezus, siadaj.

Bo co?!

Albo ci pomogę.

Martinez popatrzył na niego spode łba, a potem się uśmiechnął.

Już to widzę, przerośnięty chłopczyku.

A założysz się, kurde?! — wyszczerzył zęby McFadden.


* * *


Matt obudził się, otworzył oczy i zobaczył, że Amanda leży obok, podpierając głowę na ręce, i z uwagą mu się przypatruje.

Cześć — zagaiła, przysunęła się i pocałowała go.

Chryste, a niektórzy ludzie używają budzików! Roześmiała się.

Matt zagapił się na sufit, na cyfry, wyświetlane przez stojący na szafce przy łóżku elektroniczny zegarek, prezent na nowe mieszkanie od siostry, Amy. Był kwadrans po piątej.

O czym myślałaś? — spytał.

Cóż, właściwie to się zastanawiałam…

No dobrze, a nad czym?

Nad dwiema kwestiami.

Jakimi?

Czy masz coś w lodówce oprócz słoika z oliwkami.

Nie — odparł. — W tygodniu nie robię zakupów. A druga kwestia?

Czy nie jestem w ciąży — wypaliła Amanda.

Jezusie! Nie bierzesz pigułek?

Przerwałam, gdy skończył się mój związek. Nie brałam pod uwagę takiej nocy.

Chętnie zrobiłbym z ciebie uczciwą kobietę — zażartował Matt.

Może będę miała szczęście.

Jeśli nie, cała przyjemność po mojej stronie.

Nie to miałam na myśli. — Zachichotała i szarpnęła za jeden z włosków porastających jego piersi.

Au — zawołał. Wyciągnął ręce, przyciągnął dziewczynę do siebie i po chwili leżała z twarzą przyciśniętą do jego piersi i nogą zarzuconą na jego nogę.

Chyba nie zachowujemy się zbyt inteligentnie — zauważyła.

Absolutnie się z tobą nie zgadzam — odparował.

Co sobie pomyślą Browne’owie? — zapytała.

Możemy im powiedzieć, że mieliśmy problemy z samochodem. Naprawdę zależy ci na ich opinii?

Nie — odparła po chwili. — Dobrze, powiemy im, że i mieliśmy problemy z samochodem i nic nas nie obchodzi, czy nam w to uwierzą.

Payne zaśmiał się i objął Amandę.

Nakarmisz mnie czy co? — spytała.

Raczej to drugie — odciął się.

E, tylko się przechwalasz — zaśmiała się. — Obiecanki–cacanki.

Zobacz sama — zaproponował Matt.

Dziewczyna podniosła głowę nad jego pierś.

Niech mnie diabli — mruknęła. — Czyż to nie jest zadziwiające?


* * *


Gdy Payne i Amanda weszli do małej restauracji w motelu Marriott przy City Line Avenue, przy barze siedzieli dwaj funkcjonariusze policji drogowej.

Matt nie rozpoznał żadnego z nich i z ich twarzy wywnioskował, że oni również go nie poznali, chociaż obaj przyjrzeli się uważnie i jemu, i Amandzie, co Payne przypisał urodzie swojej dziewczyny, jej mocno wydekoltowanej wieczorowej sukni i różnicy pomiędzy jej eleganckim strojem a jego tweedową sportową marynarką i spodniami, które wkładał do pracy. A może patrzyli z tych wszystkich powodów?

Matt mylił się jednak co do tych policjantów. Natychmiast gdy oboje usiedli przy ławie, Payne dostrzegł lęk w oczach Amandy i obejrzał się przez ramię, chcąc zobaczyć, co go wywołało. Funkcjonariusze drogówki maszerowali w ich stronę.

Matt uprzytomnił sobie, że strój tych dwóch — charakterystyczne spodnie i wysokie buty, a także pasy z szelką naramienną i kurtki skórzane — może onieśmielać.

Widziałeś gazety, Payne? — spytał większy z dwóch.

Nie.

Tak właśnie sobie pomyśleliśmy — powiedział tamten.

Jak mam, do cholery, przedstawić tych facetów Amandzie? Wyraźnie dokładnie tego chcą, a ja nie mam bladego pojęcia, jak się nazywają”.

Znów się pomylił. Drugi policjant drogówki powoli położył na stole nieco pogniecione egzemplarze „Bulletinu”, „Ledgera” i „Daily News”, po czym skinął głową Amandzie.

Do widzenia pani — rzucił. W tym czasie pierwszy funkcjonariusz był już w połowie drogi do drzwi.

Hej! — zawołał Matt. Obaj policjanci spojrzeli na niego. — Dzięki — dodał.

Pomachali i wyszli.

Przez chwilę sądziłam, że znowu zostaniemy aresztowani — przyznała się dziewczyna.

Przecież nie zostaliśmy aresztowani.

Och, nazywaj to, jak chcesz — odparowała. — Czy oni wszyscy są tacy…?

To znaczy jacy?

Hmm, jak by ich określić? Ci dwaj wyglądali jak amerykańska wersja funkcjonariuszy gestapo.

Tak się nosi drogówka — wyjaśnił Payne. — Taka jednostka specjalna. Rodzaj elity.

To samo mówiono o gestapo — odcięła się dziewczyna.

Hej, to świetni faceci — upierał się Matt.

Skąd cię znają?

Pewnie wiedzą, że pracuję dla inspektora Wohla.

Co Peter Wohl ma z nimi wspólnego?

Jest ich szefem, chociaż nie bezpośrednio. Inspektor jest dowódcą wydziału dochodzeń specjalnych. A drogówka stanowi część tego wydziału.

Pojawiła się kelnerka z menu.

Czy to nie jest straszne? — spytała, wskazując na pierwszą stronę „Daily News”.

Payne po raz pierwszy zerknął na gazetę. Nad nagłówkiem znajdowało się duże na pół strony zdjęcie zastrzelonego Anthony’ego J. DeZego, który na wpół siedział oparty o betonowy blok klatki schodowej na parkingu Penn Services.


STRZELANINA W CENTRUM MIASTA

CZŁONEK MAFII ZABITY, OSOBA

Z TOWARZYSTWA RANNA


Pokaż mi — wtrąciła Amanda. Przysunęła sobie brukowiec i sięgnęła po „Ledgera”. Zdarzenie opisano tu w dolnym prawym rogu strony tytułowej, pod zajmującą dwie kolumny fotografią Penelope Detweiler:


DZIEDZICZKA NESFOODS POSTRZELONA

W CENTRUM MIASTA

POLICJA ZASKOCZONA

WIECZORNĄ STRZELANINĄ

autor: Charles E. Whaley, reporter „Ledgera”


Filadelfia — Penelope Detweiler, lat 25, została poważnie ranna, najprawdopodobniej postrzelona ze strzelby, na parkingu Penn Services, niedaleko południowej Filadelfii wczoraj wieczorem. Dziewczynę odwieziono do Hanneman Hospital Lekarze określają Jej stan jako poważny, lecz stabilny.

Penelope Detweiler, której ojciec, Richard Detweiler jest prezesem Nesfoods International, przyjechała do Union League Club przy South Broad Street na przyjęcie gdy niespodziewanie doszło do strzelaniny. Rzecznik rodziny podejrzewa, że panna Detweiler akurat zaparkowała swój samochód i przypadkowo znalazła się w samym środku strzelaniny gangów.

Kapitan policji, Quaire, odmówił komentarza na temat strzelaniny, wymawiając się dobrem śledztwa, potwierdził jednak, że Penelope Detweiler leżącą na dachu parkingu znaleźli Amanda Chase Spencer ze Scarsdale w stanie Nowy Jork i jej przyjaciel, parkujący akurat swój samochód Para udawała się na tę samą kolację, zorganizowaną przez pana Chadwicka i jego żonę, w Union League dla zamiejscowych gości, zaproszonych tylko na ślub — odbywający się dziś wieczorem — Daphne Browne z Merion i C.T. Nesbitta IV, porucznika rezerwy Korpusu Piechoty Morskiej. „Absurdem jest myśleć, że Penelope Detweiler była kimś więcej niż tylko niewinnym widzem — oświadczył rzecznik Detweilerów. — Fakt, że do takiego zdarzenia mogło dojść, to smutny komentarz na temat życia w Filadelfii”.


Matt podsunął „Ledgera” Amandzie i niespodziewanie uświadomił sobie, że kelnerka wciąż stoi przy ich stoliku.

Amando, chcesz coś zamówić?

Chyba straciłam apetyt — odparowała.

Musisz jeść.

Mogę dostać na śniadanie stek? — spytała.

Kochanie, cokolwiek zapragniesz, zdobędziemy to — odparła kelnerka.

Specjalnie dla mnie — dodał Matt. — Pewnie dostanę ekstra zniżkę z tej okazji.

Stek, średnio wysmażony, jajka sadzone, tost, sok pomidorowy i kawa — wyrecytowała Amanda.

Dwa razy to samo — podsumował Payne. — Dzięki.

Otworzył z kolei „Bulletin”. Na pierwszej stronie widniały obok siebie fotografia Penny, identyczna jak w „Ledgerze”, oraz zdjęcie Anthony’ego J. DeZego, łypiącego w obiektyw aparatu nad tabliczką z napisem: DEP. POL. FILADELFIA oraz jego nazwiskiem i datą. Obie fotografie były podpisane i określone jako „ofiary strzelaniny”.


ZABITY MAFIOSO, RANNA DZIEWCZYNA

Z TOWARZYSTWA

W CENTRUM FILADELFII

POLICJA SZUKA TROPÓW

W SPRAWIE WIECZORNEJ STRZELANINY

autor: Michael J. O’Hara


Strzał w głowę zabił Anthony’ego J. „Tony’ego” DeZego, członka filadelfijskiego podziemnego światka. Drugi strzał poważnie ranił Penelope Detweiler, córkę przedstawiciela socjety H Richarda Depteilera, prezesa Nesfoods International, Zdarzenia miały miejsce wkrótce po godzinie dziewiętnastej tego wieczora na dachu parkingu Penn Services niedaleko Południowej Piętnastej Ulicy w centrum Filadelfii.

Penelope Detweiler Jest w stanie „bardzo ciężkim, lecz stabilnym. Leży w Halinenian Hospital. Według rzecznika szpitala dziewczyna została trafiona „dużą liczbą” śrucin ze strzelby myśliwskiej. Funkcjonariusz policji Matthew M. Payne akurat parkował swój samochód po skończonej służbie gdy odkrył najpierw ranną Penelope Detweiler w kałuży własnej krwi a następnie zwłoki DeZego. Payne specjalnie asystent inspektora szpaltowego Petera Wohla, dowódcy wydziału dochodzeń specjalnych w departamencie policji. W ubiegłym Miesiącu zastrzelił Warrena K Fletchera, lat 51. z Jermantown, kończąc okres, który burmistrz Jerry Carlucci określił mianem rządów terroru seryjnego gwałciciela z północno — zachodniej Filadelfii.

Penelope Detweiler Payne i pani Amanda Spencer ze Yearsdale w stanie Nowy York która przyjechała wraz z funkcjonariuszem Payneem jego srebrnym porsche, udali się na przyjęcie, które w Union League Club przy South Broad Street wydawał dla gości spoza Filadelfii C. T. Nesbitt III przewodniczący rady nadzorczej Nesfoods International z okazji ślubu syna z Daphne Browne z Merion. Ślub odbędzie się dziś wieczorem o dziewiętnastej trzydzieści w kościele pod wezwaniem św. Marka, niedaleko miejsca strzelaniny.

Według starszych oficerów policji Jest bardzo prawdopodobne, że Penelope Detweiler była Jedynie przypadkowym świadkiem wojny gangów, ale wasz reporter odkrył że policja bada także możliwość, iż Penelope Detweiler znała DeZego i przyjechała na parking, gdyż była tam umówiona właśnie z nim.

Komendant policji Taddeus Czernick niespodziewanie obwieścił ubiegłej nocy, że powierza śledzPwo w sprawie sprzelaniny inspektorowi sztabowemu Peterowi Wohlowi i Jego wydziałowi Do tej pory tego typu dochodzenia prowadził zazwyczaj wydział zabójstw.

Komendant Czernick przydzielił również Wohlowi śledztwo w sprawie zabójstwa dokonanego na osobie policjanta Josepha Magnelli który został śmiertelnie postrzelony ubiegłej nocy w północnej Filadelfii (artykuł na ten temat, s. 5A). Jedna z teorii wyjaśniających te niezwykłe decyzje wiąże się z przeniesieniem dwóch asów wydziału zabójstw, detektywów Jasona Washingtona i Anthony’ego J Harrisa do wydziału dochodzeń specjalnych. Transfer ten miał miejsce. Już podczas poszukiwań seryjnego gwałciciela z północno–zachodniej Filadelfii.


Wpisano tu moje nazwisko — zauważyła Amanda. — A twojego nie ma.

— „Ledger” wymienia nazwiska policjantów tylko wówczas, gdy może o nich napisać coś naprawdę paskudnego — odparował Matt.

Naprawdę? — zdziwiła się dziewczyna, gdyż nie była pewna, czyjej przyjaciel mówi poważnie. Położyła dłoń na „Bulletinie”. — A co tu piszą?

Mniej więcej to samo — zapewnił ją Matt.

Przejrzałeś? — upewniła się, po czym przysunęła „Bulletin” ku sobie.

Payne widział, że jej oczy rozszerzają się coraz bardziej w miarę, jak czytała historię o nim. Zerknęła na niego raz, potem dokończyła artykuł.

Nie mówiłeś mi o tym — mruknęła.

Ależ mówiłem — odrzekł Matt. — Powiedziałaś, że gdybyś miała taki samochód jak mój i ktoś by ci go rozbił, zabiłabyś drania. A ja odparłem, że ktoś mi to zrobił i go zabiłem.

Zjawiła się kelnerka z dzbankiem ze stali nierdzewnej. Amanda poczekała, aż kobieta naleje im kawę i odejdzie.

Sądziłam, że po prostu się przechwalasz — jęknęła.

Powinnaś zobaczyć, co gnojek zrobił z moim autem — zaperzył się Payne. — Miał szczęście, że nie dostałem prawdziwego szału…

Matt, przestań!

Wybacz — powiedział po chwili.

Sekundę później dziewczyna chwyciła i podniosła jego dłoń. Siedzieli tak bez ruchu, trzymając się za ręce i spoglądając sobie w oczy, do momentu, gdy kelnerka postawiła przed nimi śniadanie.



Dziewięć


Dom Browne’ów w Merion był ogrodzony płotem, co kilka metrów wzmocnionym kamiennymi słupkami lub sztabami z kutego żelaza, które zwieńczono ostrymi metalowymi szpikulcami. Matt pamiętał, że, mając sześć czy siedem lat, spędził całe jedno popołudnie, próbując odłamać jedną z tych sztab i zabrać ją do domu jako dzidę.

Była tu też brama i stróżówka. Payne nie przypominał sobie, aby brama była kiedykolwiek zamknięta na klucz. Z kolei stróżówka nigdy nie była otwarta, stanowiąc miejsce zakazane.

Gdy zjechał z drogi, odkrył, że tym razem brama jest zamknięta, i musiał ostro zahamować, jeśli nie chciał w nią uderzyć. Natomiast drzwi stróżówki stały otworem. Po chwili wyszedł z niej zwalisty mężczyzna w ciemnym garniturze i ruszył ku porsche Matta.

Payne wziął go za strażnika.

Czyżby został wynajęty z powodu ślubu panienki? — zastanowił się. — A może jego obecność ma coś wspólnego ze zdarzeniami na parkingu Penn Services?”.

Strażnik otworzył lewą część bramy na szerokość swojego ciała i zbliżył się do auta.

Mogę panu jakoś pomóc? — zapytał.

Może pan otworzyć? Pani Spencer jest tu gościem…

Strażnik obrzucił ich oboje uważnymi spojrzeniami, potem uśmiechnął się, powiedział: „Oczywiście, proszę pana”, po czym wrócił do bramy i całkowicie ją otworzył.

Matt zauważył namiot w czerwone i białe pasy. Namiot był rozmiaru wielkiego cyrku i stał na trawniku przed domem, natomiast na podjeździe parkowały trzy ogromne ciężarówki cateringowe. Przy jednej z nich kręciła się grupka pracowników, którzy wyładowywali z pojazdu składane krzesła, a następnie zanosili je do namiotu, gdzie zapewne rozstawiali. Z drugiej ciężarówki wynoszono kartony.

Podjeżdżając, Payne zobaczył Soamesa T. Browne’a w koszuli i kamizelce oraz przyszłą pannę młodą w szortach i starej szarej bluzie z logo Uniwersytetu Pensylwania, która w opinii Matta należała do Chada Nesbitta. Oboje stali przed wejściem do posiadłości, przypominającej średniowieczny zamek. Strażnik prawie na pewno zatelefonował do domu ze stróżówki. W progu, tuż za otwartymi dębowymi wrotami, Payne dostrzegł kolejnego postawnego mężczyznę w garniturze.

Zobaczymy się później — rzucił do Amandy, muskając jej przegub prawą ręką, a równocześnie lewą machając Browne’om.

Dziewczyna pocałowała go w policzek i otworzyła drzwiczki samochodu od swojej strony.

Soames T. Browne podszedł do porsche i schylił się do okna Matta. Chłopak opuścił okno.

Dzień dobry — bąknął.

Daffy sugerowała, że Amanda jest prawdopodobnie z tobą — wypalił Browne. — Powinieneś zadzwonić, Matt!

Matt musiał pracować… — wtrąciła Amanda.

Taaa, jasne — prychnęła Daffy.

— …a ja na niego czekałam.

Wejdź i napij się kawy, Matt — ciągnął Soames T. Browne. — Mam z tobą do pomówienia.

Nie mogę zostać długo, panie Browne.

To nie zajmie dużo czasu — upierał się mężczyzna.

Payne wyłączył zapłon i wysiadł z auta. Soames Browne zaprowadził go do pokoju śniadaniowego, który znajdował się w domu, a dokładniej na parterze jednej z wieżyczek, tej, której balkon wychodził na rozciągający się za budynkiem ogród w stylu francuskim. Po drodze mężczyźni przeszli przez kuchnię, w której pani Browne siedziała w powłóczystym negliżu na stołku stojącym pod półką z garnkami i patelniami. W ręku trzymała porcelanowy kubek.

Dzień dobry — zagaił Matt.

Kobieta spojrzała na idącą za nim Amandę.

Martwiliśmy się o ciebie, kochana — powiedziała.

Byłam z Mattem — szepnęła dziewczyna.

Właśnie tak myśleliśmy i właśnie dlatego mama się martwiła — wtrąciła Daffy.

Powinniśmy byli zatelefonować. Przepraszam — odparował Payne.

Właśnie zamierzamy zjeść śniadanie — powiedziała pani Browne. — Jadłaś?

Właśnie zjedliśmy, dziękuję — odparła Amanda.

Nie wiedziałam, że Matt kucharzy — oświadczyła Daffy słodkim tonem.

To może kawy? — naciskała pani Browne.

Poproszę — odparła Amanda.

Wiesz, jak się miewa Penny, Matt? — spytał Soames T. Browne.

Od północy mówią, że jej stan jest „bardzo ciężki, ale stabilny” — odparł chłopak.

Skąd to wiesz?

Mój szef nam powiedział — wyjaśnił Payne.

Ale to było siedem godzin temu — zauważył Soames T. Browne.

Mam zadzwonić i spytać, czy coś się zmieniło?

A mógłbyś?

Mogę spróbować — zapewnił go Matt. Sprawdził numer Halmeman Hospital w książce telefonicznej i wykręcił go.

Przepraszam, proszę pana, niestety, nie wolno nam udzielać informacji na ten temat.

Mówi funkcjonariusz Payne z policji.

Proszę chwileczkę poczekać.

Na linii pojawił się nagle bardzo głęboki głos, który wymówił starannie trzy słowa: „Tu detektyw Washington”.

Mówi Matt Payne, detektywie Washington — odparł zdumiony chłopak.

Co mogę dla ciebie zrobić, Matt?

Próbuję się dowiedzieć o stan Penelope Detweiler. Skierowano mnie od pana.

Dla Wohla?

Dla siebie. To moja znajoma.

A tak, słyszałem. Będę musiał porozmawiać z tobą o niej. O godzinie szóstej rano zmieniono określenie z „bardzo poważnego” na „poważny”.

Czyli chyba idzie ku dobremu?

Washington zaśmiał się.

O jeden kroczek — potwierdził.

Dziękuję panu — powiedział Matt.

Jesteś przy Bustleton i Bowler?

Nie. Ale kieruję się tam.

Gdy tam dotrzesz, nie wychodź do czasu, aż porozmawiamy.

Tak, sir.

Nie nazywaj mnie tak, Matt. Już ci to mówiłem.

W słuchawce zapadła cisza. Payne odwiesił ją i odwrócił się do czekających na wiadomość osób.

O godzinie szóstej rano zmieniono określenie dotyczące jej stanu z „bardzo poważnego” na „poważny” — powtórzył.

Dzięki Bogu — westchnął Soames T. Browne.

Mamo — oznajmiła Daphne Browne — jestem pewna, że Penny nie chciałaby, żebyśmy odwoływali ślub.

Dlaczego musiało się to zdarzyć akurat teraz? — mruknęła jej matka.

Matt chciał spytać złośliwie: „Cholernie to było nierozważne ze strony starej dobrej Drogocennej Penny, prawda?”, powstrzymał się jednak w samą porę i bąknął jedynie:

Cholernie paskudna sprawa.

I tak dostało mu się od Amandy, która groźnie na niego łypnęła.

A co ty myślisz, Matt? — spytał Soames T. Browne.

To nie moja sprawa — odciął się.

Ależ tak:, jesteś przecież drużbą Chada.

Chad leci na Okinawę — wyrwało się Payne’owi. — Nie można więc po prostu odłożyć ślubu o miesiąc.

Zgadza się — zgodziła się Daffy Browne. — Nie pomyślałam o tym. Nie możemy go zatem odłożyć.

Myślę, że Matt ma absolutną rację, Soamesie — dodała pani Browne.

To by było na tyle — rzucił Payne.

Co powiedziałeś, Matthew? — spytała zimno pani Browne.

Powiedziałem, że będziecie mi musieli państwo wybaczyć. Jadę do pracy.

Zjawisz się dziś wieczorem? — zapytała Daffy.

O ile wiem, tak.

Chciałem cię wypytać, Matt, co zaszło ubiegłej nocy — wtrącił Soames T. Browne.

Naprawdę nie wiem, panie Browne — odrzekł.

Po tych słowach opuścił kuchnię. Po drodze na moment zapatrzył się w oczy Amandy.


* * *


Peter Wohl pochylił się do przodu, wcisnął guzik migający na jednym z dwóch telefonów stojących na ławie w jego biurze, odebrał, rzucił do mikrofonu: „Inspektor Wohl”, a później ponownie się rozsiadł na sofie, trzymając słuchawkę pod uchem.

Tu Tony Harris, inspektorze — odezwał się rozmówca. — Chciałeś ze mną mówić, szefie?

Najpierw najważniejsze — odparował Wohl. — Masz coś?

Nic, cholera.

Czego potrzebujesz?

Może szklanych kul?

Ile ich chcesz?

Harris zarechotał.

Tak naprawdę akurat teraz nic szczególnego nie przychodzi mi do głowy, inspektorze. Na razie trzeba pochodzić od drzwi do drzwi.

No cóż, tu ci mogę pomóc. Kazałem Dave’owi Pekachowi dać nadgodziny wszystkim, którzy zechcą pracować.

Ale nie mam ani jednego cholernego tropu — zdradził się Harris.

Coś znajdziesz — pocieszył go inspektor. — Poprosiłem cię o telefon, ponieważ mam pewien problem.

Jaki?

Znasz porucznika Lewisa? Świeżo mianowanego porucznika? Był kiedyś sierżantem w Dziewiątym Dystrykcie…

Czarny facet? Nosi się prosto?

Tak, to on.

Znam go.

Ma syna. Dopiero co ukończył Akademię Policyjną.

Poważnie? — spytał Harris z wyraźną podejrzliwością w głosie.

Przez cały college pracował w naszej centrali radiowej — ciągnął Wohl.

Tak?

Komendant przydzielił go do wydziału dochodzeń specjalnych — zakończył inspektor.

Jakieś wnioski, szefie?

Pomyślałem, że może ci się przydać — powiedział Wohl.

W jaki sposób?

Choćby jako chłopiec na posyłki. Wiele wie o wszystkim, co się dzieje w departamencie.

Więc o to chodzi? A może po prostu nie wiesz, inspektorze, do czego innego mógłbym go wykorzystać?

Tak szczerze. Tony, to jedno i drugie. Ale nie wmuszę ci go, jeśli mi odmówisz.

Harris zawahał się.

Jeśli ma być moim chłopcem na posyłki — odparł w końcu — będzie potrzebował kółek.

Czterech czy dwóch? — spytał niewinnie Wohl.

Detektyw zachichotał. „Dwoma kółkami” w drogówce nazywano oczywiście motocykle.

Cholera, zapomniałem, że jesteś, szefie, obecnie głównym specjalistą od kółek — zażartował. — Chodzi mi oczywiście o samochód — dodał poważnie.

Da się załatwić.

Co ten chłopak myśli o nadgodzinach?

Sądzę, że chętnie wypełni każde twoje polecenie.

Będzie po cywilnemu — dorzucił Harris. — Dobra?

Dobra.

Kiedy go dostanę?

Ma się tutaj niedługo zgłosić. Przyślę ci go natychmiast, gdy zdobędę dla niego auto i facet przebierze się w swoje ciuchy.

Niech stracę.

Dzięki, Tony.

Taaa — odburknął Harris i odłożył słuchawkę.


* * *


Jason Washington należał do nielicznych detektywów w filadelfijskiej policji, którzy ani się nie oburzyli, ani nie obrazili, że obie sprawy — zarówno morderstwo Tony’ego Zee DeZego, jak i zabójstwo funkcjonariusza Josepha Magnella — odebrano wydziałowi zabójstw i przekazano wydziałowi dochodzeń specjalnych.

Chociaż Jason Washington nie był człowiekiem próżnym, nie grzeszył też skromnością. Wiedział, że ma opinię najlepszego detektywa wydziału zabójstw w całym departamencie — a to rzeczywiście coś znaczyło, gdyż detektywi z wydziału zabójstw stanowili prawdziwą śmietankę policji, czyli byli najlepszymi śledczymi i basta — i nie zamierzał udawać, że taki pogląd na temat jego talentów nie sprawia mu przyjemności.

Tony Harris był również niezły, prawie tak dobry jak on, choć — Jason to wiedział — nie dorównywał mu. Zdaniem Washingtona, nieźli śledczy pracowali także w wywiadzie,

w jednostce do spraw zwalczania przestępczości zorganizowanej, w wydziale spraw wewnętrznych, a nawet w zwykłych dystryktach; byli też tacy wśród inspektorów sztabowych. Nieźli śledczy, czyli detektywi na jego poziomie… Na przykład taki inspektor sztabowy Peter Wohl. Na długo zanim Jason trafił do wydziału dochodzeń specjalnych, Wohl zdobył jego aprobatę za swoje działania, szczególnie te, dzięki którym wysyłał za kratki nieuczciwych polityków i urzędników.

Washington zareagował jednak ze znacznie mniejszym entuzjazmem, gdy Wohl załatwił dla niego — i Tony’ego Harrisa — przeniesienie z wydziału zabójstw do wydziału dochodzeń specjalnych. Washington nie tylko wyjaśnił inspektorowi wprost, że nie ma ochoty na ten „transfer”, ale tak bardzo jak nigdy przedtem zniżył się wręcz do błagania, aby go nie przenosić.

Istniało kilka powodów jego niechęci do opuszczenia wydziału zabójstw. Po pierwsze, Jason lubił wydział zabójstw. Była też kwestia prestiżu i pieniędzy. W wydziale dochodzeń specjalnych nie będzie taką gwiazdą, przynajmniej nie od razu. Wydział dochodzeń specjalnych powołano zupełnie niedawno, toteż nie zdobył on sobie odpowiedniej reputacji, a zatem pracujący w nim detektywi również nie mieli odpowiedniej renomy. A zwykły detektyw, podobnie zresztą jak kapral, znajdował się w policyjnej hierarchii — mówiąc obrazowo — zaledwie jeden stopień ponad dnem.

Ważne były oczywiście również zarobki. Płaca netto Washingtona w wydziale zabójstw równała się dzięki nadgodzinom pensji, którą główny inspektor dostawał co dwa tygodnie.

Washington był od dwudziestu dwóch lat żonaty. Mieli tylko jedno dziecko, córkę, która wyszła za mąż młodo i, szczerze tym zaskakując Jasona, szczęśliwie. Jako studentka pierwszego roku Uniwersytetu Tempie Ellen Washington przyciągnęła uwagę absolwenta matematyki i uciekła z nim, zakładając zgodnie z prawdą, iż jej ojciec na pewno się nie ucieszy, gdy osiemnastoletnia córka obwieści mu, że zamierza wyjść za mąż. Mąż Ellen pracował obecnie dla Bell Labs, po drugiej stronie rzeki w Jersey, i zarabiał więcej, niż jakikolwiek inny znany Wasliingtonowi dwudziestosześciolatek mógł choćby zamarzyć. Ostatnio młodzi uczynili Jasona i Marthę dziadkami.

Żona Jasona, Martha Washington — często żartowała, że o mało nie zrezygnowała z poślubienia go z powodu jego nazwiska — pracowała od momentu, gdy Ellen poszła do pierwszej klasy szkoły podstawowej. Była grafikiem w agencji reklamowej. Od odejścia Ellen mieli zatem dwie pensje tylko dla siebie, toteż żyli na niezłym poziomie w wysokościowcu, w mieszkaniu, którego okna wychodziły na Schuylkill River. Posiadali też apartament w pobliżu Atlantic City, z widokiem na ocean. Martha jeździła lincolnem, a Jason jako detektyw wydziału zabójstw otrzymał w ramach dodatkowych świadczeń nieoznakowanego forda, którego nie musiał odstawiać wieczorami na policyjny parking.

Wohl, który przed laty również był detektywem w wydziale zabójstw, zrozumiał obawy Washingtona — i Tony’e — go Harrisa — że przejście do wydziału dochodzeń specjalnych będzie dla nich oznaczało stratę rozmaitych dodatków, a szczególnie ekstra płacy za nadgodziny. Z tego też względu zapewnił obu detektywów, że mogą brać tyle nadgodzin, ile chcą, otrzymają też do użytku wozy policyjne, a odpowiadać będą jedynie przed nim, inspektorem Wohlem, oraz jego zastępcą, kapitanem Mike’em Sabarą. Wohl spełnił swoją obietnicę. Lepiej nawet! Samochody, które dostali Washington i Harris, były nowiutkie, zamiast rocznych, używanych pojazdów, które oddawali detektywom z wydziału zabójstw inspektorzy.

Należy też wspomnieć, że Washington i Harris trafili w owym czasie do wydziału dochodzeń specjalnych, gdyż burmistrz „zasugerował”, że wydział ten musi schwytać seryjnego gwałciciela z północno — zachodniej Filadelfii. Kiedy młody Matt Payne przypadkiem natknął się na przestępcę i zastrzelił go, Jason Washington poszedł do Wohla i spytał, czy wróci teraz do wydziału zabójstw.

Inspektor odparł: „Jeszcze nie, może później”, wyjaśniając, że nie ma pojęcia, co burmistrz albo komendant Tad Czernick planują dla wydziału dochodzeń specjalnych.

Jeśli burmistrz lub Czernick mają kolejne pomysły w związku z działalnością wydziału dochodzeń specjalnych, będę potrzebował tutaj ciebie i Tony’ego — dodał Wohl. — Nie mam ochoty znowu prosić inspektora Lowensteina o ponowne przeniesienie was obu z wydziału zabójstw.

Główny inspektor Matt Lowenstein kierował biurem detektywów, toteż podlegały mu wszystkie wydziały śledcze, w tym wydział zabójstw, wywiad, wydziały do spraw poważnej przestępczości i przestępczości nieletnich. Lowenstein był człowiekiem wpływowym i mówiono o nim, że zazdrośnie strzeże swojej władzy.

A co będziemy tu robili, inspektorze? — zrzędził Washington. — Może mamy odzyskiwać skradzione pojazdy?

Wohl roześmiał się. Polityka departamentu nakazywała wyznaczanie detektywa do sprawdzania każdego pojazdu, który został skradziony, a później odzyskany. Ogólnie rzecz biorąc, istniały dwa typy odzyskiwanych pojazdów: nietknięte, czyli takie, które ktoś sobie „pożyczył” na przejażdżkę, oraz rozbebeszone, czyli te, z których wyjęto wszystkie części, jakie da się sprzedać. Niemal w każdym przypadku kradzieży zupełnie nic nie łączyło odzyskanego pojazdu ze złodziejem. Sprawdzanie odzyskanych pojazdów nie miało zatem szczególnego sensu, toteż zadania te przydzielano zazwyczaj najmłodszym albo najgłupszym detektywom w wydziale.

Na razie pomówię z Quaire’em i dowiem się, czy powinieneś dokończyć jakieś zadania, którymi zajmowałeś się jeszcze w wydziale zabójstw. Ale instynktownie czuję, Jasonie, że i u mnie znajdziesz dość roboty dla siebie i nie będziesz się nudził.

Wohl miał w tej kwestii rację. Komendant Czernick — Washington usłyszał o tym jeszcze przed wyjazdem z Atlantic City do Filadelfii, skąd przyszła decyzja — postanowił przydzielić wydziałowi dochodzeń specjalnych dwa śledztwa w sprawie morderstw.

A w wydziale dochodzeń specjalnych nie było „koła”. W wydziale zabójstw, podobnie jak w siedmiu innych wydziałach śledczych, detektywom przydzielano zadania w zależności od miejsca na „kole”. W rzeczywistości „kołem” była kartka papieru, na której wypisano nazwiska detektywów.

Gdyby burmistrz nie przydzielił wydziałowi Wohla dwóch spraw o morderstwo i trafiłyby one do wydziału zabójstw, istniała możliwość, a nawet prawdopodobieństwo, że sprawy te przypadłyby w udziale — zgodnie z miejscem na „kole” — komuś innemu. Washington i Harris zapewne zostaliby poproszeni o pomoc, ale zadania otrzymaliby inni detektywi wydziału zabójstw. W wydziale dochodzeń specjalnych wszelkimi zabójstwami mogli się zająć jedynie oni dwaj.

Obie sprawy nie należały do łatwych. A rozwiązanie zagadki morderstwa innego policjanta dawało każdemu detektywowi — lub detektywom — większą satysfakcję niż zwykłe sprawy. Niemal równie interesujące do rozwiązania były sprawy związane z wojnami gangów.

Jason Washington zaczynał myśleć, że jego przeniesienie do wydziału dochodzeń specjalnych może się okazać znacznie mniejszą katastrofą, niż pierwotnie sądził.

Nie zaskoczyło go, gdy — wjeżdżając na parking przy skrzyżowaniu ulic Bustleton i Bowler — dostrzegł stojący na miejscu zarezerwowanym dla dowódcy niemal identyczny jak jego ford Petera Wohla, chociaż godzina była wczesna: zaledwie za kwadrans ósma.

Kiedy Washington wszedł do budynku, zawołał go kapral.

Inspektor powiedział, że chce pana widzieć natychmiast, gdy się pan pojawi.

Detektyw uśmiechnął się, machnął ręką i poszedł do biura Wohla.

Dzień dobry, inspektorze — zagaił.

Witaj, Jasonie — odparł Wohl. — Wybacz, że musieliśmy cię tu ściągnąć.

Jak mam się opalić, skoro zabraniasz mi poleżeć na plaży? — odciął się cierpko Washington.

Skorzystaj z solarium — odparował inspektor równie poważnym tonem. — Albo posiedź na parkingu podczas swojej przerwy na lunch. Widzę, że rzeczywiście jesteś nieco blady.

Karnacja Jasona Washingtona była czekoladowobrązowa. Posłali sobie krótkie uśmiechy.

Harris był na Colombia Street… — zaczął Wohl.

Rozmawiałem z Tonym dziś rano — przerwał mu Washington.

W porządku — odrzekł inspektor. — Wspomniałem ci, że ubiegłej nocy sierżant z antynarkotykowego, niejaki Dolan, wymyślił sobie, iż Matt Payne ma jakieś związki ze sprawą na parkingu Penn Services?

Tak, Tony mi mówił — wtrącił detektyw.

Wohl myślał z lekkim gniewem, że Harris pewnie roztrąbił już tę wiadomość po całym departamencie.

No cóż, moim zdaniem, Payne’a nic nie łączy z tą sprawą, ale znalazł dziewczynę i ciało DeZego, więc jeżeli chcesz z nim rozmawiać, powinien się zjawić lada chwila.

Dzwonił do szpitala, gdy tam byłem — odparł Washington. — Powiedziałem mu, że spotkamy się tutaj.

Byłeś w szpitalu? — upewnił się inspektor. Detektyw kiwnął głową.

Nie wiem, po co zwlekałem się tak wcześnie z łóżka, żeby omówić z tobą wszystkie szczegóły — zażartował Wohl.

Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje i tak dalej, i tak dalej — mruknął Washington. — Będziesz potrzebować Payne’a dzisiejszego ranka, inspektorze?

Nie, bierz go, jeśli jest ci do czegoś potrzebny. Chciałbym jednak usłyszeć, Jasonie, co ci chodzi po głowie.

Pomyślałem, że zabiorę go do Hahnemana, a później na dach tamtego parkingu — wyjaśnił detektyw. — Nie udało mi się wejść do dziewczyny. Musiałbym dostać zgodę od lekarza, a ten ma być dopiero po ósmej. Wohl uniósł pytająco brwi.

Stale mnie zbywali — ciągnął Washington. — Ale nie dałem za wygraną. Nawiasem mówiąc, znam paru ochroniarzy z Wachenhut Security, którzy pilnują jej pokoju. Jeden z nich to emerytowany sierżant, który pracował kiedyś w Północno–Zachodnim Wydziale Detektywów.

Nie dziwi mnie to. Ofiara, według gazet… Widziałeś gazety?

Washington skinął głową.

Dziedziczka Nesfoods — dokończył inspektor.

I powinienem o tym pamiętać podczas śledztwa, czy tak? — zaśmiał się detektyw.

Tak — przyznał Wohl, — Jest kawa, Jasonie. Umili ci oczekiwanie na Payne’a.

Dzięki — zakończył rozmowę Washington i ruszył w stronę ekspresu.

Inspektor podniósł słuchawkę jednego z telefonów.

Kiedy wejdzie funkcjonariusz Payne, zatrzymajcie go — polecił, wysłuchał drugiej strony, po czym dodał: — No dobrze, więc każcie mu poczekać. — Odwrócił się do detektywa. — Jest Payne.

Może umie odpowiedzieć na pytania, na które ja nie potrafię — mruknął Washington. — Mogę?

Wohl wahał się przez chwilę.

Przecież ci powiedziałem — odparł w końcu. — Rób, co uważasz, Jasonie.

Wiesz, o co pytam — naciskał detektyw.

Tak. Myślę, że musimy mu wierzyć na słowo, póki ktoś nie udowodni, że jest inaczej. Pamięta chyba, że jest policjantem.

Na pewno. Ale naprawdę sądzę, że może mi się przydać. Za cholerę nie mam doświadczenia z dziedziczkami Nesfoods.

Nie przejmuj się tym — odparł Wohl. — Dave Pekach bez wątpienia wie, jak sobie radzić z bogatymi babkami.

No właśnie, co z nim? — zaśmiał się Washington. — Czy to taki poważny związek, jak słyszałem?

Obejrzyj sobie jego zegarek — podsunął inspektor. — Miał urodziny.

Jaki dostał?

Złotą omegę, naprawdę drogą — odparł Wohl. — Ma wszystkie możliwości, z wyjątkiem kuranta. A może, cholera, ma nawet kurant.

Cóż, to świetnie — podsumował detektyw. Odstawił filiżankę z kawą, wstał i wygładził marynarkę. — Będę cię informował na bieżąco — powiedział. — Dzięki za kawę.

Przyjdź, ilekroć sądzisz, że mogę pomóc — rzucił inspektor.

Przyjdę, możesz na to liczyć — odparł Washington. Wyszedł z gabinetu Wohla. Matt Payne pochylał się nad biurkiem sierżanta dyżurnego.

Nadal masz prawo jazdy, Matthew? — spytał chłopaka detektyw.

Tak, sir.

Kiedy następnym razem powiesz do mnie „sir”, wyleję ci coś tłustego na tę piękną sportową marynarkę — warknął Washington. — Chodź, mądralo, zawieziesz mnie gdzieś. — Widząc minę Payne’a, dodał: — Załatwiłem to z szefem.


* * *


Szczerze mówiąc — powiedział doktor medycyny, H. Russell Dotson, niski, pulchny mężczyzna w granatowym garniturze w cienkie paseczki, który Jason Washington uznał za ładny — bardzo niechętnie pozwalam panu na spotkanie z panną Detweiler…

Rozumiem pańską troskę, doktorze — przerwał mu detektyw. — Mogę powiedzieć dwie rzeczy?

Dotson niecierpliwie pokiwał głową.

Czas jest często niezwykle ważny w takich przypadkach jak ten…

Wiem, dlaczego pan uważa, że powinien pan się z nią zobaczyć — uciął doktor Dotson. Jeśli ten wtręt rozdrażnił Washingtona, nie dał niczego po sobie poznać.

A ja naprawdę rozumiem pańską troskę — ciągnął spokojnie detektyw. — Wiem, że nie należy nadmiernie denerwować pacjentki. Biorąc pod uwagę tę kwestię, przywiozłem ze sobą funkcjonariusza Payne’a, który porozmawia z Penelope Detweiler. Funkcjonariusz Payne jest jej bliskim przyjacielem…

Więc to ty?! Matt Payne, tak? Syn Brewstera Payne’a?

Tak, proszę pana — potwierdził grzecznie Matt.

Wydawało mi się, że cię rozpoznałem. Jesteś policjantem?

Tak, proszę pana.

To dla mnie coś nowego — stwierdził doktor Dotson. — Od kiedy?

Odkąd ukończyłem szkołę, doktorze Dotson — odparł chłopak.

No cóż, z pewnością rozumiesz mój niepokój, Matt. Nic nie może zdenerwować Penny. Przeżyła straszliwy wstrząs. Fizyczny i psychiczny. Przez chwilę naprawdę sądziłem, że ją stracimy.

Ale wyjdzie z tego?

Cóż, nie ma już bezpośredniego zagrożenia życia — wyjaśnił lekarz. — Jest jednak wciąż bardzo słaba. Operowaliśmy ją przez dwie godziny.

Rozumiem, proszę pana.

Wejdę tam z tobą — ciągnął doktor Dotson. — Chcę, żebyś często na mnie spoglądał. Jeśli dam znak, że proszę cię o opuszczenie sali, masz wyjść. Rozumiesz i zgadzasz się?

Tak, panie doktorze, oczywiście.

Bardzo dobrze zatem.

Jeśli zamiarem lekarza było dyskretne niedopuszczenie Jasona Washingtona do pokoju Penelope Detweiler, nie udało mu się tego dokonać. Gdy Dotson się odwrócił, chcąc zamknąć drzwi, Washington już był wewnątrz, opierając się o ścianę, jak gdyby sugerował, że wprawdzie nie będzie się wtrącać, ale nie da się stamtąd wyrzucić.

Wygląd Penny Detweiler zaszokował Matta Payne’a. Jej głowa leżała na nieco uniesionym podgłówku łóżka, dzięki czemu dziewczyna mogła oglądać telewizję. Twarz, gardło i widoczna część piersi — w miejscach, które nie zostały przykryte bandażami ani oszpecone szwami — były posiniaczone, jakby Penelope została straszliwie pobita. Nad czołem również widniały szwy i bandaże, a także wygolone place. Przezroczysta rurka dostarczała płyn do jej prawej ręki z dwóch butelek zawieszonych przed łóżkiem.

Teraz, gdy kosmetyczki skończyły cię upiększać, jesteś gotowa na fotografa? — zażartował Matt.

Prosiłam o lustro, ale mi odmówili — odparła. — Wyglądam koszmarnie?

Nie będę cię okłamywać. Wyglądasz paskudnie — wyznał Matt. — A jak się czujesz?

Tak źle, jak wyglądam — szepnęła, po czym spytała: — Matt, co tu robisz? I jak tu wszedłeś?

Jestem policjantem, Penny.

A tak, słyszałam o tym. Właściwie, nie wierzyłam w to. Skąd taki wybór?

Nie chciałem być prawnikiem — odrzekł. Widział, że doktor Dotson, który był do tej pory nieco spięty, teraz trochę się odprężył.

Roześmiała się i skrzywiła.

Boli mnie — przyznała się. — Więc mnie nie rozśmieszaj — dorzuciła.

Co ci się, do diabła, przydarzyło, Penny?

Nie wiem — odpowiedziała. — Szłam na schody. Wiesz, gdzie to się stało?

To my cię znaleźliśmy. Amanda Spencer i ja. Kiedy wjechaliśmy na dach, leżałaś na podłodze. Amanda wezwała policję.

Naprawdę? Nie pamiętam was tam.

Byłaś nieprzytomna — wyjaśnił Matt.

Domyślam się, że nie wydobrzeję do ślubu, prawda? — upewniła się, a potem dodała: — Co ze ślubem?

Widziałem się z Daffy… i z Browne’ami… zanim tu przyjechałem. Pytali mnie o moje zdanie, a ja im je przekazałem, chociaż to nie moja sprawa.

Dziewczyna zachichotała i znów się skrzywiła.

Miałeś mnie nie rozśmieszać — jęknęła. — Ilekroć się ruszam, boli mnie… w piersiach.

Przepraszam.

Co im powiedziałeś?

Że Chad jest w marines i nie można odłożyć ślubu.

No i?

Nie wiem, ale zdaje mi się, że wszystko pójdzie zgodnie z planem.

Mój… wypadek… nie jest powodem, ażeby psuć zabawę innym — zauważyła Penny,

Nadal nie wiem, co ci się przydarzyło — naciskał Payne.

Ja też nie wiem. Naprawdę — bąknęła dziewczyna.

Nic nie pamiętasz?

Pamiętam, że wysiadłam z samochodu i poszłam ku schodom. I wtedy spadł na mnie dach. Później pamiętam, chyba pamiętam, że jechałam furgonetką… nie ambulansem, lecz furgonetką… Mam wrażenie, że jechał ze mną policjant. To wszystko.

Na najwyższym piętrze tamtego parkingu nie ma dachu — oznajmił Matt.

Och, wiesz, co mam na myśli. Wydawało mi się, że coś na mnie spadło. Mocno mnie uderzyło.

Nie widziałaś nikogo na dachu?

Nie.

Kompletnie nikogo?

Byłam tam zupełnie sama — oświadczyła z przekonaniem.

Czy nazwisko Tony DeZego coś ci mówi?

Nie. Kto to?

Tony. Tony DeZego.

Nie — powtórzyła. — A powinno mi coś mówić?

Nie, nie musi.

Kim jest ten człowiek?

Znanym gangsterem — odparł Payne.

Kim?

Amerykaninem pochodzenia włoskiego, który pracuje dla organizacji mafijnej — wyjaśnił oschle.

Dlaczego pytasz mnie o kogoś takiego?

No cóż, on również był tam na górze — stwierdził Matt. — Na dachu parkingu. Ktoś odstrzelił mu łeb ze strzelby.

Mój Boże!

Żadna wielka strata dla społeczeństwa — mruknął Payne. — Drań nie był nawet dobrym gangsterem. Zwykły tani bandyta o wygórowanych ambicjach. Drugorzędny diler narkotykowy… z tego, co słyszałem.

Myślę, że na tym zakończymy tę wizytę, Matt — wtrącił doktor Dotson. — Penny musi odpocząć. I jej rodzice są w drodze.

Payne dotknął ręki dziewczyny.

Przyniosę ci kawałek weselnego tortu — obiecał. — A ty się grzecznie kuruj.

Nie mam wyboru, co? — odparowała.

W korytarzu lekarz położył Mattowi dłoń na ramieniu.

Nie rozumiem, dlaczego jej powiedziałeś o tym gangsterze — warknął.

Pomyślałem, że będzie zainteresowana — odciął się chłopak.

Bardzo panu dziękujemy, doktorze Dotson — przerwał im Jason Washington. — Ogromnie doceniamy pańską współpracę.


* * *


Ona kłamie — wybuchnął Payne, gdy Washington usadowił się obok niego na siedzeniu pasażera.

Naprawdę? W której kwestii?

Powiedziała, że nie zna DeZego.

Serio? Sądzisz, że go znała?

Jezu, nie widziałeś jej spojrzenia, kiedy użyłem określenia „znany gangster”?

Az ciebie prawdziwy mały Sherlock Holmes, zgadza się? — dociął mu detektyw.

Matt przyjrzał mu się, wyraźnie zraniony tą uwagą.

Jeśli moja interpretacja jest niewłaściwa, przepraszam — oświadczył zimno. — Ale skoro uważałeś, detektywie, że nie potrafię sam przeprowadzić tej rozmowy, trzeba mi było powiedzieć, o co mam pytać i jak. Starałem się ze wszystkich sił…

Właściwie, bystrzaku — przyznał się Washington — nie umiałbym zrobić tego ani trochę lepiej od ciebie. Pewnie nieco inaczej konstruowałbym pytania, ponieważ nie znam tej pani tak dobrze jak ty, lecz naprawdę nieźle sobie poradziłeś. Podczas przesłuchania na taki temat i w takiej sprawie najgorzej jest pokazać po sobie, że wiesz, iż przesłuchiwany kłamie. To nie była odpowiednia pora.

To samo sobie pomyślałem — zapewnił go Payne i uśmiechnął się do niego szybko, niemal nieśmiało.

Pojedziemy teraz na ten parking bez dachu — uciął Washington.


* * *


Objeżdżali właśnie ratusz.

Chciałbym wiedzieć na pewno, czy brała narkotyki — zadumał się na głos Matt. — Sądzisz, że gdy trafiła do szpitala, pobrali jej krew? Że przebadali ją?

Jestem przekonany, że tak — zgodził się z nim detektyw. — Nie wiem jednak, czy zgodnie z prawem… że nie wspomnę o kwestiach etycznych… No, nie wiem, czy szpital przekaże wyniki badań policji. Jeśli nie będziemy mieli nakazu, szpital może uznać naszą prośbę za nielegalną oraz oskarżyć nas o pogwałcenie prywatności pacjenta. Trzeba by najpierw tę dziewczynę postawić w stan oskarżenia.

Och — jęknął Matt.

Jeśli twoja przyjaciółka bierze kokainę w ilościach, o które ją podejrzewamy — podjął Washington — jest prawdopodobnie o krok od uzależnienia. Payne popatrzył na niego zaskoczony.

Jednym z najważniejszych atutów detektywa, funkcjonariuszu Payne — oznajmił cierpko Washington — jest znajomość pewnej liczby osób, które mają wobec niego dług. Weź taki oto przypadek. Kiedyś rozmawiałem z jednym sędzią, zanim miał on skazać pewnego młodego człowieka za kradzież samochodu. Powiedziałem temu sędziemu, że moim zdaniem wystarczy dozór sądowy i młodzieniec wyjdzie na ludzi. Wierzyłem w to, szczególnie że znałem matkę małoletniego przestępcy — przyzwoitą rozwódkę, która pracowała jako pielęgniarka w Hahneman Hospital.

Ekstra — rzucił Matt.

Przypuszczam, że znasz różnicę między niewiedzą a głupotą?

Wydaje mi się, że znam — zachichotał Payne.

Dobry detektyw nigdy nie zapomina, że nie jest alfą i omegą. Nie zna się na wszystkim, o niektórych sprawach wie bardzo, bardzo niewiele. Co oznacza, że dobry detektyw zawsze szuka czegoś lub kogoś, kto pomoże mu w rozszerzeniu jego wiedzy na konkretny temat.

W porządku — przyznał Matt i znów się zaśmiał. — Co zatem daje nam wiedza, iż Penny bierze kokainę i zna DeZego?

Nie mam pojęcia… najmniejszego… dlaczego do niego czy do niej strzelano — zamyślił się Washington. — Istnieje wiele zabójstw związanych z narkotykami, ale rozwiązanie zagadki zwykle sprowadza się do zwyczajnego rabunku. Ktoś chce albo narkotyków, albo pieniędzy, więc usiłuje je zdobyć przy użyciu broni. Penelope Detweiler miała w portmonetce prawie siedemset dolarów, a przy Tonym Zee znaleziono kokainę wartości… powiedzmy, pięciuset dolarów. Co najmniej. Skoro nikt nie skradł ani pieniędzy, ani narkotyków, chyba możemy odrzucić napad rabunkowy jako podstawową przyczynę strzelaniny.

Dojechali właśnie do parkingu Perm Services. Matt zaczął się kierować ku rampie, lecz Washington kazał mu się zatrzymać na ulicy. W ostatniej chwili Payne powstrzymał się przed protestem, że na Piętnastej Ulicy nie wolno parkować.

Detektyw nie wszedł na parking. Poszedł aleją do końca, potem okrążył budynek, a raczej usiłował, gdyż w pewnym momencie stanął przed ogrodzeniem. Przez chwilę stał i patrzył na przeszkodę, później podniósł wzrok na budynek, w końcu wrócił tą samą drogą do frontu i wspiął się po rampie. Dotarł aż na pierwsze piętro.

W pewnym momencie idący za nim Matt zauważył policjanta w mundurze, a następnie żółtą taśmę z napisem: MIEJSCE ZBRODNI. WSTĘP WZBRONIONY. Otaczała dodge’a sedana.

Co to? — spytał. Ciekawość była silniejsza niż uroczysta obietnica milczenia i bacznego rozglądania się.

Kiedy sprawdzili tablice w NCIC*6, znaleźli dane tego pojazdu — wyjaśnił Washington. — Zgłoszono, że został skradziony w Drexel Hill. NCIC, czyli National Center Information Crime, należało do FBI. Detektywi, na parkingu Penn SerVices było równocześnie szesnastu detektywów wydziału zabójstw, wprowadzili do komputera numery rejestracyjne wszystkich samochodów, które znajdowały się na parkingu w trakcie strzelaniny. NCIC przekazało dokładne informacje na temat każdego z nich. Dodge był wpisany w komputerze jako pojazd skradziony.

Witam — zagadnął Washington mundurowego. — Technicy już go zbadali?

Zjawili się tu naprawdę wcześnie rano — odparł policjant. — Myślę, że paru jest nadal na górze.

Detektyw kiwnął głową. Obszedł pojazd, zajrzał na przednie siedzenia, potem na tylne. Wreszcie ruszył po rampie na ¦Wyższe poziomy.

Prawdopodobnie okaże się, że dodge nie ma nic wspólnego ze strzelaniną — oznajmił Mattowi. — Ale sprawdzimy go, ot, tak, dla pewności.

Wejście na dach blokował inny funkcjonariusz w mundurze i kolejna żółta taśma, ale gdy Payne i Washington przeszli nad nią, Matt odkrył, że na całym poziomie stoją tylko furgonetka techników policyjnych oraz trzy pojazdy: kabriolet marki mercedes z podniesionym dachem, niebiesko–biały radiowóz i jakiś samochód bez oznakowań.

Zauważył kształt ludzkiego ciała naszkicowany białą kredą w miejscu, gdzie znalazł Penny, kiedy wjechał wraz z Amandą, oraz drugi obrys — ślad po zwłokach Anthony’ego J. DeZego.

Bez wątpienia mercedes należał do Penny. Ale gdzie było auto DeZego?!

Z nieoznakowanego pojazdu wysiadł mężczyzna o głęboko osadzonych oczach, uśmiechnął się do detektywa Washingtona i wyciągnął do niego rękę.

Widzę, że jak zwykle od rana szykowny, Jasonie — zagaił.

Czy słyszę nutkę zazdrości w twoim głosie, poruczniku? — odparował Washington. — Znasz Matta Payne’a? Matt, to porucznik Jack Potter, szalony geniusz, specjalista od tropów.

Nie, nie spotkaliśmy się. Ale… Jak to się mówi? „Wyprzedziła go jego reputacja”. Jak się miewasz, Payne?

Dobrze, a pan?

Macie coś? — spytał Washington.

Niewiele. Znaleźliśmy jakieś śruciny i dwie przybitki. Tyle zdjęliśmy z podłogi i z betonowej ściany. Poza tym żadnych łusek. Oznacza to, że strzelec wiedział, co robi, albo że miał tylko dwa naboje, co sugeruje dubeltówkę, a nie broń automatyczną. Albo wszystkie powyższe kwestie…

Było coś w samochodzie dziewczyny?

Hmm… Nie było torby ani nic w tym stylu — stwierdził porucznik Potter. — Jeszcze nie mamy odcisków ani analizy kurzu z auta.

Chciałbym znaleźć jakiś konkretny dowód na to, że DeZego siedział w mercedesie — mruknął Washington.

Jeśli takie potwierdzenie znajdziemy, dowiesz się o tym pierwszy — zapewnił go porucznik.

Możecie już oddać mercedesa? — spytał detektyw. Potter uniósł pytająco brwi. — Pomyślałem — wyjaśnił Washington — że Detweilerowie uznaliby za miły gest z naszej strony, gdybyśmy, ja i funkcjonariusz Payne, odwieźli im kabriolet pod dom.

Hmm, dlaczego nie? — odrzekł porucznik. — A co z dodge’em? Nie znaleźliśmy w nim niczego niezwykłego.

Masz nazwisko i adres właściciela?

Potter skinął głową.

Spiszę dane od ciebie i każę komuś go sprawdzić. Taśmę moim zdaniem możemy już zdjąć.

Porucznik odchrząknął.

I tu oczywiście pojawia się kwestia samochodu DeZego — ciągnął Washington. — A może przypuszczasz, że wszedł tu po schodach?

Mógł też wjechać tutaj ze strzelcem, który później odjechał. — Potter pokiwał głową.

Bądź też DeZego zaparkował swój samochód na ulicy — dorzucił detektyw. — Jeśli zaparkował na ulicy, do tej pory mogli go odholować na parking policyjny.

Ustalę to dla ciebie, jeśli chcesz — wtrącił Potter.

Matt — powiedział Washington — znajdź automat telefoniczny, połącz się z jednostką do spraw zwalczania przestępczości zorganizowanej i spytaj, czy wiedzą, jakim modelem jeździł Anthony J. DeZego. Potem zadzwoń do wydziału ruchu drogowego i sprawdź, czy odholowali auto tego typu, a jeżeli tak, to skąd je odholowali. Może nam się poszczęści, kto wie.

Dobra — odparł Payne.

A jeśli odkryjesz, że nie znaleziono samochodu DeZego, połącz się z naszą centralą. Niech patrolowi spróbują zlokalizować auto, którym jeździł, a gdy im się uda, niech mnie powiadomią.

Dobra — powtórzył Matt. Washington obrócił się do Pottera.

Domyślasz się, gdzie stał strzelec?

Chodź, pokażę ci — odparł porucznik. Payne udał się na poszukiwanie automatu.



Dziesięć


Żona Charlesa McFaddena Seniora, pulchna, siwowłosa czterdziestopięciolatka, oglądała telewizję w salonie swojego domu szeregowego na Fitzgerald Street niedaleko od Methodist Hospital w południowej Filadelfii, kiedy zadzwonił telefon.

Nie bez wysiłku, westchnąwszy ciężko, wstała z krzesła i poszła do aparatu, który stał na małej półce wiszącej na ścianie w korytarzu, prowadzącym od frontowych drzwi, obok schodów do kuchni.

Słucham?

Czy zastanę pod tym numerem funkcjonariusza McFaddena? — zapytał męski głos.

Tak, czasem — odparła. — Ale ma swój własny numer. Próbował pan?

Tak, proszę pani. Niestety, nikt nie odbiera. „Niech no pomyślę — zadumała się Agnes McFadden. —

Przecież nie słyszałam dzwonka”.

Chwileczkę — powiedziała, po czym spytała: — A kto mówi?

Sierżant Henderson, proszę pani. Drogówka. Czy mam przyjemność z panią McFadden?

Tak — odparła. — Jestem matką funkcjonariusza McFaddena.

Miło mi, proszę pani.

Pójdę po niego — rzuciła. — Chwileczkę. Położyła ostrożnie słuchawkę obok telefonu i weszła na piętro. Pokój Charleya mieścił się na tyłach. Kiedy chłopak rozpoczął swoją pierwszą pracę — jako tajniak w wydziale antynarkotykowym, co w ogóle nie podobało się jego matce, szczególnie że stale wyglądał jak włóczęga, a służbę pełnił nocami — kazał sobie zainstalować własne łącze telefoniczne.

Wówczas, niczym dziecko uszczęśliwione nową kolejką, odkrył na aparacie mały czarny przycisk, który pozwalał włączać i wyłączać dzwonek. Opcja ta tak bardzo mu się spodobała, że zdarzało mu się wyłączyć dzwonek, a później zapomnieć go włączyć, toteż osoba, która chciała się do niego dodzwonić, musiała zadzwonić pod numer rodziców — o ile go znała — i Agnes albo jej małżonek musieli wejść na schody i powiadomić syna, że jest do niego telefon.

Agnes McFadden zastukała w drzwi, a gdy nie otrzymała żadnej odpowiedzi, otworzyła je pchnięciem. Charley, w samych bokserkach, leżał rozciągnięty na brzuchu z twarzą wbitą w poduszkę i cicho pochrapywał. Wywnioskowała z tego, że wczoraj wieczorem wpadł po pracy do pubu na kilka piw; sądząc po kwaśnym zapachu, na pewno wypił znacznie więcej niż jedno.

Zawołała syna po imieniu i dotknęła jego ramienia. Później chwyciła go za ramiona i potrząsnęła nim. Spał jak zabity. Zawsze tak spał.

W końcu ocknął się, odwrócił i podniósł głowę.

Co, do diabła, mamo?! — warknął.

Przeklinasz mnie!

Czego chcesz?

Dzwoni do ciebie jakiś sierżant.

Niemal po omacku Charley poszukał swojego telefonu, przyłożył słuchawkę do ucha, usłyszał sygnał i obrzucił matkę zakłopotanym spojrzeniem.

Na dole — wyjaśniła. — Znów wyłączyłeś dzwonek! Wyskoczył z łóżka z zadziwiającą energią i wybiegł na korytarz. Agnes słyszała głuche odgłosy jego kroków i skrzypienie schodów, które wyraźnie pokonywał po dwa naraz.

McFadden — rzucił do telefonu.

Mówi sierżant Henderson, Bustleton i Bowler.

Tak, proszę pana?

Słyszałeś o funkcjonariuszu Magnellim? Zastrzelonym ubiegłej nocy?

Tak.

Próbujemy zebrać jak najwięcej ludzi. Czy możesz popracować dodatkowo, w nadgodzinach? To znaczy… czy możesz zjawić się w południe zamiast o szesnastej?

Już jadę.

Sierżant Henderson odłożył słuchawkę.

Odkładając swoją na widełki, Charley miał dwie natychmiastowe myśli. Najpierw zastanowił się: „Która, na Jezusa, jest właściwie godzina?!”. Chwilę później zaś przemknęło mu przez głowę: „Jezu, czuję się podle i pewnie wyglądam jak śmierć. Muszę przestać zachodzić do FOP–u”.

O co chodzi, synu? — spytała go matka z podnóża schodków, po czym, nie czekając na odpowiedź, dodała: — Włóż coś na siebie. To nie jest kolonia nudystów.

Muszę jechać do pracy. Słyszałaś o zastrzelonym policjancie?

Mówili o tym w telewizji. A cóż on ma wspólnego z tobą?

Wciąż usiłują złapać sprawcę.

Agnes McFadden była jedyną osobą w dzielnicy, której nie zaskoczyło, że jej Charleya okrzyknięto policyjnym bohaterem, ponieważ unieszkodliwił zabójcę kapitana „Dutcha” Moffitta, dowódcy drogówki. Kobieta uprzytomniła sobie jednak, że skoro Gerald Vincent Gallagher naprawdę był mordercą, mógł oczywiście skrzywdzić jej jedynego syna.

Myślałam, że szkolisz się na funkcjonariusza drogówki.

Charley McFadden w żaden sposób nie próbował tłumaczyć matce, czym naprawdę zajmuje się elitarna drogówka. Agnes sądziła, że — zgodnie z nazwą — jest to zwykła policja drogowa, której funkcjonariusze wypisują mandaty za przekroczenie prędkości i zabierają pijanych kierowców z ulic.

Szkolę się — odrzekł. — To nadgodziny. Muszę jechać.

Zrobię ci coś do zjedzenia — zadeklarowała się.

Nie mam czasu, mamo, ale dzięki za chęci.

Musisz coś zjeść.

Kupię sobie coś na posterunku.

Wszedł po schodach, wkroczył do swojej sypialni i odszukał zegarek. Było dopiero za kwadrans dziesiąta, Charley nie chciał jednak jeść śniadania w domu, ponieważ wiedział, że posiłkowi towarzyszyłyby komentarze na temat alkoholu i późnych powrotów do domu, a skoro matka słyszała o zabójstwie Magnelli, bez wątpienia po raz kolejny poruszyłaby również temat jego pracy w policji.

Ale jako że oświadczył przed chwilą, iż musi natychmiast wyjść, musiał natychmiast wyjść, nawet jeśli wcale się nie spieszył. Jeżeli gdzieś coś zje, a później podjedzie do pralni chemicznej po mundur, i tak zostanie mu godzina lub więcej do dwunastej.

Powoli wziął prysznic. Usiłując się obudzić, kilka razy zakręcał kurek z gorącą wodą, miał bowiem nadzieję, że zimno rozjaśni mu w głowie. W końcu starannie się ogolił.

Włosy miał odpowiednio krótkie, choć przez chwilę pomyślał, że wizytą u fryzjera mógłby zabić trochę czasu.

Pieprzę to — zdecydował w końcu. — Pójdę po prostu coś zjeść, a potem pojadę do Bustleton i Bowler. Tam przeczekam do południa”.

Jego matka stała przy drzwiach, gdy zszedł po schodach. Domagała się rytualnego cmoknięcia i wygłosiła rytualne polecenie, aby zachował ostrożność.

Wyszedłszy na ulicę, zauważył dwie rzeczy. Po pierwsze, że prawe przednie koło jego volkswagena stoi na krawężniku, co potwierdzało jego podejrzenia, że prawdopodobnie wypił wczoraj w FOP–ie o kilka piw więcej, niż powinien. I po drugie, że zgrabna ruda mała o słodkich kształtach, którą zauważył kilka razy wcześniej w okolicy, wychodzi właśnie od McCarthych, dwa domy dalej po przeciwnej stronie ulicy.

Charley uśmiechnął się do niej nieśmiało, a kiedy ona odpowiedziała równie nieśmiałym uśmiechem, lekko do niej zamachał. Dziewczyna nie zamachała jednak do niego, tylko znów się uśmiechnęła, policjant stwierdził jednak, że jest to krok we właściwym kierunku. Jutro rano popyta wokół i dowie się, kim jest rudzielec. Oczywiście nie mógł spytać matki. Na pewno wiedziała, bo jego matka wiedziała nawet, kto spośród sąsiadów kiedy beknął, ale gdyby Charley spytał ją o dziewczynę, natychmiast próbowałaby ich połączyć w parę.

Charley wiedział, że jego matka szczerze wierzy, iż on najbardziej ze wszystkiego w życiu potrzebuje młodej, miłej, przyzwoitej katoliczki. Jeśli panna — rudzielec o słodkim tyłeczku miała coś wspólnego z McCarthymi, pasowała do tej definicji. Pani McCarthy każdego ranka uczestniczyła w mszy katolickiej, a pan McCarthy aktywnie działał w Zakonie Rycerzy Kolumba.

Mimo wszystko dziewczyna była ładna.

McFadden wsiadł do volkswagena, uruchomił silnik i ruszył. Objechał kwartał i skręcił w South Broad Street, zdążając na północ. A tam stała ruda, wyraźnie czekając na autobus.

Pod wpływem impulsu wjechał na krawężnik i zatrzymał się. Najpierw zaczął się przechylać nad siedzeniem pasażera, chcąc tam otworzyć okno, potem uznał, że lepiej wysiąść z samochodu. Wysiadł więc, oparł się o dach i uśmiechnął do dziewczyny. Nagle był całkowicie pewny, że robi z siebie strasznego idiotę.

Podwieźć cię? — wypalił.

Czekam na autobus — odparowała.

Nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało — bąknął Charley.

Nie chciałeś? — upewniła się ruda.

Słuchaj — tłumaczył się nieco rozpaczliwie — jestem Charley McFadden…

Wiem, kim jesteś — przerwała mu. — Mój wujek Bob i twój ojciec przyjaźnią się…

Tak — przyznał.

Nie pamiętasz mnie, co? — spytała.

Ależ oczywiście, że pamiętam.

Nie, wcale nie. — Roześmiała się. — Przychodziłam tu, gdy byłam dzieckiem.

Charley poczuł w głowie pustkę.

Słuchaj, jadę przez miasto. Może cię jednak podwiozę?

Jadę na Tempie — odparła. — A ty dokąd, gdzieś w te okolice?

Niedaleko uniwersytetu — zapewnił ją.

W takim razie dziękuję, chętnie skorzystam z propozycji — powiedziała.

Świetnie — ucieszył się McFadden. Dziewczyna wsiadła. Kiedy Charley usiadł za kierownicą i zerknął na nią, dostrzegł jej wyciągniętą do niego rękę.

Margaret McCarthy — przedstawiła się. — Bob McCarthy to mój wujek, brat mojego ojca.

Cieszę się, że mogę cię poznać — odrzekł McFadden. Przekręcił kluczyk, co spowodowało zgrzytanie, ponieważ silnik już pracował. Charley skrzywił się.

Więc czego się uczysz w Tempie? — spytał jakąś chwilę później.

Robię licencjat z pielęgniarstwa.

Co takiego?

Jestem już pielęgniarką dyplomowaną — wyjaśniła. — Więc przyjechałam tu zaliczyć kolejny stopień. Licencjat z pielęgniarstwa. Mieszkam w Baltimore.

Ach tak — mruknął McFadden, przyjmując do wiadomości. — Ile czasu ci to zajmie?

Około osiemnastu miesięcy — odparła. — Ciężka orka.

Ach tak.

O czym ona, do diabła, mówi?”.

A ja jestem policjantem — stwierdził. Zachichotała.

Nigdy bym na to nie wpadła — oznajmiła.

O Chryste! — mruknął.

Wujek Bob przysłał nam wycinki z gazet — wyjaśniła Margaret McCarthy. — Wiesz, kiedy schwytałeś tego mordercę.

Naprawdę?

Mój ojciec powiedział, że jego zdaniem skończysz za kratkami — oświadczyła ze śmiechem, po czym szybko dodała: — Och, nie powinnam tego mówić.

Nic się nie stało — odparł.

Rozbiłeś mu przednią szybę piłką do golfa — zauważyła. — Pamiętasz to? Grałeś w bejsbol…

Tak — przypomniał sobie Charley. — Mój stary nieźle mnie za to sprał.

Więc lubisz pracę policjanta?

Lubiłem ją bardziej, gdy pracowałem jako tajniak — odparował. — Ale, tak, lubię.

Nie rozumiem, o czym mówisz — przyznała się.

Kiedyś działałem po cywilnemu w wydziale antynarkotykowym — wytłumaczył. — Byłem kimś w rodzaju detektywa.

Czytałam w gazetach.

No cóż, właśnie dlatego, że moje zdjęcie pojawiło się w gazetach, przestępcy dowiedzieli się, kim jestem. I to był dla mnie koniec roboty tajniaka.

Lubiłeś to?

Tak, lubiłem tę robotę. — Charley pokiwał głową.

Co robisz teraz?

Teraz chcę zostać detektywem — zwierzył się. — Na razie zabijam więc czas. Do momentu, aż będę mógł podejść do egzaminu.

Na czym polega zabijanie czasu w policji?

No cóż, przenieśli nas, mnie i mojego partnera, Hezusa Martineza…

Hezusa?

W taki sposób Latynosi wymawiają imię Jezus — wyjaśnił.

Och — szepnęła.

No więc przenieśli nas do wydziału dochodzeń specjalnych — ciągnął. — To nowa jednostka. A teraz jesteśmy na próbę patrolowymi w drogówce. Co oznacza, że jeżeli czegoś nie spieprzymy, za sześć miesięcy będziemy patrolowymi drogówki.

Czy to coś specjalnego?

Tak uważają funkcjonariusze tej jednostki. Jak ci wspomniałem, wolałbym zostać detektywem.

Wydawałoby się, że po tym, co zrobiłeś, powinni cię mianować detektywem — oznajmiła poważnie.

Nie ma tak łatwo. Trzeba zdać egzamin.

Och — powtórzyła.

Zamierzam — pomyślał — spytać ją, czy chce pójść na jakiś film albo gdzieś. Może kolacja i kino?”.

Przez jakiś czas zastanawiał się, jak we właściwy sposób zadać jej pytanie, wskutek czego niemal do samego miasteczka uniwersyteckiego Tempie jechali w zupełnym milczeniu.

Nagle Charley ze zdumieniem usłyszał własny głos.

Dwie przecznice stąd, o tam, zastrzelono Magnellę.

Masz na myśli tego zabitego policjanta? — spytała Margaret, a gdy McFadden kiwnął głową, dorzuciła: — Mój wujek Bob i jego ojciec są przyjaciółmi. Działają razem w Zakonie Rycerzy Kolumba.

Taaa. I właśnie dlatego jadę teraz do pracy. Zadzwonili i poprosili, żebym zjawił się wcześniej i popracował nad tą sprawą.

Popracował jako detektyw? — upewniła się.

Tak, no cóż, coś w tym stylu.

Na pewno daje satysfakcję — oświadczyła Margaret McCarthy. — To znaczy praca nad taką sprawą jak ta.

Tak — przyznał. — Słuchaj, chcesz pójść do kina, zjeść ze mną kolację albo coś takiego?

Film albo kolacja to miła perspektywa — stwierdziła. — Chociaż nie wiem, co wolę.

Zadzwonię do ciebie — wtrącił. — W porządku?

Jasne — odparła. — Chętnie się wyrwę. Wysiadam na następnym narożniku.

Może rano? — naciskał Charley.

Chcesz iść rano do kina?

Chryste, pracuję od szesnastej do północy — odburknął. — Gdybyśmy poszli…

Rano możemy na przykład wypić kawę — przerwała. — Mam pierwsze zajęcia dopiero o jedenastej.

Wjechał na krawężnik i uśmiechnął się do dziewczyny, a ona uśmiechnęła się do niego.

Za nimi dał się słyszeć czyjś niecierpliwy klakson.

McFadden już miał wrzasnąć na trąbiącego: „Odpieprz się ode mnie, dupku”, ale się powstrzymał. Wysiadł zamiast tego z Volkswagena i stanął na moment na krawężniku z Margaret McCarthy.

Muszę iść, Charley — powiedziała. — Spóźnię się.

Tak — zgodził się. — Zadzwonię do ciebie.

Zadzwoń — poprosiła.

Uścisnęli sobie dłonie. Margaret poszła w stronę kampusu.

Charley obrzucił piorunującym spojrzeniem kierowcę, który teraz uśmiechał się nerwowo, wrócił do Volkswagena i odjechał. Przypomniał sobie, że nie odwiózł brudnego munduru do pralni. Nie przejął się tym. Czuł się w tej chwili lepiej niż kiedykolwiek wcześniej… W każdym razie od bardzo, bardzo dawna nie czuł się tak dobrze.

Sytuacja się poprawiała. Nawet w pracy było coraz lepiej. To nie miało sensu, że każą jemu i Hezusowi pracować jako patrolowi „na próbę”, płacąc im za to nadgodziny. Istniała szansa, że kapitan Pekach pozwoli im podziałać na ulicach, gdzie będą robić to, co potrafią najlepiej — o czym kapitan doskonale wie — czyli łapać przestępców.


* * *


Czy inspektor Wohl jest w swoim biurze? — spytał potężny, łysawy mężczyzna z czarnym, piętnastocentymetrowym, wytwarzanym ręcznie kostarykańskim cygarem typu long filler*7 w zębach.

Sądzę, że tak, proszę pana — odparł grzecznie sierżant Edward Frizell, podnosząc słuchawkę telefonu. — Sprawdzę, czy jest wolny, proszę pana.

Zanim zdążył przyłożyć słuchawkę do ucha, potężny mężczyzna, czyli główny inspektor Matt Lowenstein, był już w biurze inspektora sztabowego Petera Wohla w centrali wydziału dochodzeń specjalnych na skrzyżowaniu ulic Bustleton i Bowler.

Wohl siedział nie przy biurku, lecz na kanapie. Stopy opierał na ławie. Na widok wchodzącego Lowensteina zaczął się podnosić.

Dzień dobry, główny inspektorze… — odezwał się.

Lowenstein zamknął za sobą drzwi.

Przyszedłem przeprosić — oświadczył. — Za to, co powiedziałem ubiegłej nocy.

Żadne przeprosiny nie są konieczne, inspektorze.

Nie mówiłem poważnie, Peterze, po prostu byłem wkurzony.

Miałeś prawo się wściekać — wtrącił Wohl. — Też bym się wkurzył.

Nasz Włoch mnie zdenerwował. Nie ty. Niech go szlag! Skoro chciał kierować departamentem policji, dlaczego nie został komendantem, tylko piął się wyżej?

Ponieważ kiedy był komendantem, burmistrz mu sugerował, jak ma kierować departamentem. Teraz odpowiada tylko przed Bogiem i wyborcami.

Nie jestem wcale pewien, co i w jakiej ilości otrzymał od Boga — odburknął Lowenstein. — Z tego, co słyszałem, Bóg nigdy nie był kapitanem w drogówce.

Wohl zachichotał.

Masz ochotę na kawę? — spytał.

Tak, chętnie wypiję, dzięki — odparł Lowenstein. — Chcę, żebyś to wiedział — dodał, gdy gospodarz wręczył mu filiżankę. — Zanim przyszedłem tutaj, dzwoniłem do wydziału zabójstw, jednostki do spraw zwalczania przestępczości zorganizowanej i do antynarkotykowego. Powiedziałem im wszystkim, że całkowicie się zgadzam z decyzją Czernicka, więc mają z tobą współpracować, traktując cię bezwzględnie priorytetowo. Skłamałem, oczywiście, cholera że się zgadzam, ale decyzja Czernicka czy Carlucciego to tylko twoja wina, ja zaś chcę schwytać ludzi, którzy zastrzelili tego młodego policjanta. Co do sprawy DeZego, idealnie się do niej nadajesz. A ja nie życzę sobie, żeby Detweilerowie się na mnie wściekli.

Wielkie dzięki, cholera — mruknął Wohl.

Słyszałem, że jeden z twoich jest w coś zamieszany. O co chodzi?

Nie, nie jest. Nie uważam tak. Jeden sierżant z antynarkotykowego przestał nad sobą panować…

Doprawdy?

Policjant, którego podejrzewa o związki z narkotykami, to Matt Payne!

Bratanek „Dutcha” Moffitta? Sądziłem, że pracuje dla ciebie.

Bo pracuje. Matt Payne wjechał na parking niedługo po Penelope Detweiler. Sierżant z antynarkotykowego podobno właśnie ją śledził. Później Payne odjechał, co sierżantowi wydało się podejrzane. W dodatku Matt jeździ porsche, autem, które podobno pasuje do bogatego dilera narkotykowego. A kiedy sierżant odkrył, że Payne jest policjantem, zwąchał swoją szansę.

Czyli dzieciak na pewno jest czysty?

Payne zaparkował tam swój samochód, ponieważ również zmierzał na przyjęcie do Union League, a odjechał dlatego, że pewien oficer z Dziewiątego Dystryktu, porucznik Poster Lewis…

Znam go. Niedawno awansował. To dobry policjant.

— …Więc Lewis był na miejscu zbrodni i wysłał Payne’a, aby podjechał do Union League i powiadomił Detweilerów.

Więc Payne jeździ porsche?

Wohl skinął głową.

Miło mieć bogatego ojca.

Taaa.

Słyszałem, że Denny Coughlin opiekuje się Payne’em.

O inspektorze Coughlinie i jego działaniach w departamencie dyskutowaliśmy już wcześniej — uciął Wohl. — Gdy Payne zastrzelił gwałciciela, burmistrz powiedział dziennikarzom, że Matt jest moim specjalnym asystentem, to mianowałem Matta moim specjalnym asystentem. I tyle.

Dobry pomysł — zaśmiał się Lowenstein.

Dostałem też dziś rano do wydziału Fostera H. Lewisa Juniora — ciągnął Wohl.

Syn Lewisa jest policjantem?

Dopiero co ukończył akademię.

Dlaczego przysłali go tutaj?

— „Rutynowy przydział dla nowego policjanta”, jak to ujął burmistrz w mowie w pierwszym abisyńskim kościele baptystów.

Ach, rozumiem. — Lowenstein odchrząknął. — Wyborcy afroamerykańscy. Istnieją dwie strony stanowiska burmistrza, gdy się jest jasnoskórym i jasnowłosym, co?

Szefie — odparował poważnie Wohl. — Nie mam zielonego pojęcia, o czym mówisz.

Akurat, do diabła — warknął Lowenstein. — Co zrobisz z młodym Lewisem?

Na razie dałem go Tony’emu Harrisowi. Będzie kimś w rodzaju jego chłopca na posyłki. Harris ma Lewisa, a Jason Washington właśnie wypożyczył sobie Payne’a.

Do czego?

Matt zrobi wszystko, co Jason mu każe. Myślę, że Washington go lubi. Zdaje mi się, że mają też tego samego krawca.

No cóż, trzeba wierzyć, że Harris i Washington będą mieli trochę szczęścia — zauważył Lowenstein. — Twój zawodowy los zależy od efektów tych dwóch dochodzeń, Peterze.

Inspektorze, ta myśl przemknęła i mnie przez głowę — stwierdził Wohl.

Główny inspektor Lowenstein, który nie przedstawił jeszcze do końca swojej oceny sytuacji, łypnął na niego groźnie za to, że mu przerywa.

Kiedy młody Payne — podjął po chwili — szczęśliwym trafem natknął się na seryjnego gwałciciela i go zastrzelił, Arthur Nelson i jego cholerny „Ledger” dali nam trochę odetchnąć. Ale nie zamknęliśmy mu całkowicie ust. No a teraz dostał dwie sprawy od razu: narkotykową wojnę gangów w centrum miasta z udziałem miłej bogatej panienki z dobrego domu, którą znaleziono w kałuży jej własnej krwi, oraz zastrzelonego z zimną krwią policjanta. W obu przypadkach nie mamy żadnych tropów co do sprawców. Gdyby zabójcy siedzieli w więzieniach. Nelson obróciłby całą sprawę przeciwko departamentowi i Carlucciemu, a cóż dopiero w sytuacji, kiedy wciąż biegają wolno po Filadelfii…

Wiem — przerwał Wohl.

Nie sądzę, Peterze, nie sądzę — odparował Lowenstein, wstając. — Siedziałem przy stole w kuchni dziś rano i zastanawiałem się, czy mam odwagę przyjść tutaj i przeprosić cię, skoro… Carlucci zdecydował za mnie.

Co takiego?! — spytał zmieszany Wohl.

Główny inspektor Lowenstein zapatrzył się na moment w rozżarzony koniuszek cygara, po czym spojrzał swojemu rozmówcy w oczy.

Nasz drogi Włoch zadzwonił do mnie do domu — wyjaśnił. — Powiedział, że życzy sobie, abym zjawił się dziś u ciebie i zobaczył, jak się posuwają śledztwa. Dodał, że zlecił Lucciemu telefoniczne informowanie mnie przynajmniej raz dziennie, ale sprawa jest, jak to ujął, „zbyt ryzykowna”, ażeby pozostawić ją komuś takiemu jak Lucci.

Jezu Chryste! — mruknął rozgoryczonym tonem Wohl. — Skoro Carlucci uważa, że nie poradzę sobie z tymi zadaniami, dlaczego mi je przydzielił?!

Chodzi o to, że jeżeli wykonasz je dobrze, zasługi spadną na niego. A jeśli zawalisz, ty będziesz winny. To się nazywa inteligentną polityką, Peterze.

Jasne — mruknął Wohl.

Myślę, Peterze, że mogę się spodziewać co najmniej jednej dziennie rozmowy telefonicznej z naszym Włochem, który będzie mnie wypytywał, jak w mojej opinii sobie radzisz. Nie zmartwi mnie to. Nie chcę tych zadań z powrotem, więc będę jedynie podkreślał, jak duże mam zaufanie do ciebie i do twoich metod. Z drugiej strony, niezależnie od tego, co myślę o twoim poruczniku Luccim, facet na pewno jest całkiem inteligentny, toteż wie, co jest białe, a co czarne, na pewno zatem powie naszemu drogiemu Włochowi same odpowiednie rzeczy.

Chryste, ojciec ostrzegał mnie przed tego typu bzdetami. Nie wierzyłem mu.

Przekaż ode mnie swojemu ojcu wyrazy uszanowania, Peterze — zakończył rozmowę Lowenstein. — Zawsze go podziwiałem.

Wohl wpatrywał się w stojący na ławie telefon przez dłuższą chwilę. Kiedy w końcu podniósł wzrok, głównego inspektora już w jego biurze nie było.


* * *


Porucznik Poster H. Lewis Senior, który narzucił na bieliznę jasnobłękitny szlafrok z bawełny, właśnie wypowiedział na głos — chociaż był sam w mieszkaniu — swoje nieco mniej niż pochlebne zdanie na temat porannego programu telewizyjnego i jeszcze bardziej przerażająco głupich ludzi, którzy go oglądają, łącznie z nim samym, kiedy zadzwonił dzwonek.

Porucznik poszedł do drzwi i otworzył je.

Dzień dobry, szefie — powiedział stojący w progu funkcjonariusz mundurowy — chciałby pan wziąć bilet loterii, w której można wygrać nieznacznie używanego buicka, model 1948?

A ty co. Poster, zgubiłeś swoje klucze?

Mój syn dobrze wygląda w tym mundurze — pomyślał — nawet jeśli wolałbym, żeby go nie nosił”.

Na pewno nie zgubiłem, lecz włożyłem je w jakieś bezpieczne miejsce — odparł Mały Lewis. — Tyle że dziś nie pamiętam, jakie to miejsce.

Właśnie zaparzyłem kawę. Napijesz się?

Poproszę, tatku.

Co tu robisz?

Mam wziąć garnitur — odrzekł Junior. — Mama twierdzi, że zostawiła w cedrowym koszu.

Prawdopodobnie jest w twoim pokoju — mruknął Poster Lewis Senior. — A mogę spytać, dlaczego potrzebujesz garnituru?

Oczywiście.

Mały poszedł za ojcem do kuchni i wziął z szafki porcelanowy kubek.

A zatem? — naciskał Poster Lewis.

A zatem co? Och, chcesz wiedzieć, do czego potrzebuję garnituru?

No przecież o to pytam. Gdzie byłeś, gdy pytałem?

Pytałeś, czy możesz spytać, a ja odparłem, że możesz. Tak naprawdę jednak nie spytałeś.

Przemądrzały dupek — zaśmiał się Senior. — W lodówce jest kawałek ciasta.

Dzięki — powiedział Mały i wziął sobie ciastko.

Znasz detektywa z wydziału zabójstw… a raczej dawniej z wydziału zabójstw… Nazywa się Harris. Tony Harris.

Znam go, choć niezbyt dobrze. Podobno jest niezły.

Więc w tej chwili patrzysz na jego oficjalnego chłopca na posyłki — oświadczył Mały.

Co to znaczy?

Przypuszczam, że jeśli Harris powie mi: „Idź i przynieś”, pójdę i przyniosę, radośnie machając ogonkiem.

Daj spokój — polecił mu ojciec. — I powiedz mi po kolei, co się dzieje.

No cóż, kazano mi się zgłosić do kapitana Sahary z drogówki. Kiedy dotarłem do jego biura, kapitana nie było, ale do swojego gabinetu zawołał mnie inspektor Wohl…

Widziałeś się z nim? — wtrącił Poster Lewis Senior.

Tak. Miły facet. Ostry facet. Nieźle ubrany. „Pracowałem dwa, a może nawet trzy lata — pomyślał porucznik — zanim w ogóle zobaczyłem z bliska jakiegoś inspektora”.

Kontynuuj — rzucił.

No cóż, Wohl powiedział, że Harris prowadzi sprawę Magnelli i potrzebuje pomocnika. Oświadczył, że będę musiał pracować w nadgodzinach, dlatego jeśli coś mi nie pasuje, mam go powiadomić teraz, bo on później nie przyjmie żadnych skarg. Więc odparłem, że im więcej nadgodzin, tym lepiej, a później spytałem, czym się będę zajmował. Jego odpowiedź była mniej więcej taka, jak ta, którą ja udzieliłem na twoje pytanie. Czyli że gdy Harris mi powie: „Idź i przynieś”, zamacham ogonem, pójdę i przyniosę. Wohl uprzedził mnie, że moja służba potrwa tylko do czasu, aż Harris dopadnie zabójcę Magnelli, ale ma to być dla mnie ciekawy etap na drodze zdobywania doświadczenia.

I tyle?

No cóż, palnął mi jeszcze mówkę, czego mam nie robić z samochodem…

Jaki dostałeś pojazd?

Forda z 1971. W dobrym stanie.

Departament przydzielił ci pojazd?!

Tak. Naturalnie, nieoznakowany — odciął się Mały z dostrzegalną dumą w głosie.

Mój Boże!

Co się stało?

Kiedy skończyłem Akademię — wspomniał w myślach porucznik Foster H. Lewis Senior — dostałem przydział do Dwudziestego Szóstego Dystryktu. Brzuchaty Polaczek, sierżant nazwiskiem Grotski, bardzo się starał pokazać mi, że w jego opinii w departamencie po prostu nie ma miejsca dla Murzynów, a potem przekazał mnie Bromleyowi T. Wesleyowi, wsiokowi z Południa, a dokładniej z Karoliny Południowej, który przyjechał na północ podczas drugiej wojny światowej, aby pracować w stoczni, wstąpił jednak do policji, ponieważ nie chciał wracać do domu przy Tobacco Road. Pracowałem z Bromleyem przez rok. Ilekroć wchodził do sklepu ze słodyczami po colę lub po coś innego, kazał mi czekać na zewnątrz. Przez sześć miesięcy ani razu nie odezwał się do mnie po imieniu. Byłem albo »Hej, ty!«, albo — co było gorsze — »Hej, chłopcze!«. Powiedział mi, że jeśli okażę się dobry w tej robocie, może za jakiś rok ktoś mi załatwi pracę w furgonetce. Sukinsyn wyraźnie dał mi do zrozumienia, że jego zdaniem wszyscy Murzyni są opóźnieni w rozwoju. Bromley T. Wesley był głupim bigotem po sześciu klasach, ale był policjantem. Znał ulice, znał ludzi i wiele mnie o nich nauczył. Dzięki pracy z nim, a później służbie w furgonetce, byłem już prawdziwym gliniarzem, kiedy wreszcie po raz pierwszy zasiadłem za kółkiem radiowozu. Co sobie, do diabła, myśli Peter Wohl, wciskając tego żółtodzioba w cywilne ubranie zamiast usadzić go co najwyżej za kierownicą furgonetki?!”.

Eee, nic takiego — odpowiedział porucznik Lewis. — Trochę to wszystko niezwykłe i tyle. Jedz ciastko.



Jedenaście


Zazwyczaj otwarta brama do posiadłości Detweilerów w Chestnut Hill — podobnie jak brama u Browne’ów w Merion — była obecnie zamknięta i strzeżona.

Kiedy Matt zatrzymał mercedesa Penelope Detweiler przy bramie, jeden ze strażników, krzepki mężczyzna w niebieskim garniturze, wyszedł przez furtkę i przyjrzał się chłopakowi.

Czym mogę panu służyć?

Zwracamy samochód panny Detweiler — wyjaśnił Matt.

— „Zwracamy”, proszę pana?

Jestem policjantem — odparł Payne, po czym wskazał kciukiem Jasona Washingtona, który siedział obok niego w nieoznakowanym fordzie. — On również.

Czy panowie są umówieni?

Nie.

Będę musiał zadzwonić, proszę pana.

Proszę powiedzieć, że przyjechał Matthew Payne. Strażnik obrzucił go osobliwym spojrzeniem.

— „Matthew Payne” — powtórzył. — Tak, proszę pana. Wrócił przez furtkę, dotarł do stróżówki, a gdy zjawił się po minucie, otworzył lewą połowę podwójnej bramy. Zamachał na Matta.

H. Richard Detweiler osobiście otworzył drzwi domu. W ręku trzymał drinka.

Rany, ale szybki jesteś! — zagaił. — Wejdź, Matt.

Tak, proszę pana?

Właśnie przed sekundą rozmawiałem przez telefon z Czernickiem — wyjaśnił Detweiler. — Penny martwiła się o swój samochód, więc zadzwoniłem do komendanta i spytałem o mercedesa, a on mnie zapewnił, że każe wysłać auto tutaj.

Pewnie byliśmy już w drodze, gdy pan telefonował do komendanta, panie Detweiler — oświadczył Payne. — Proszę pana, to jest detektyw Washington.

O panu również rozmawialiśmy — stwierdził Detweiler, wyciągając rękę do Washingtona. — Tad Czernick nazwał pana najlepszym detektywem w całym departamencie.

Jestem jak najdalszy od podważania opinii komendanta — odparł Washington. — Jak się pan miewa, panie Detweiler?

Detweiler zaśmiał się niewesoło.

Cóż, tak jak się miewa każdy ojciec, oglądający córkę, która wygląda jak gwiazda horroru.

Też widzieliśmy pannę Detweiler, dziś rano — zauważył detektyw.

Mówiła mi. To było uprzejme z twojej strony, Matt. Dziękuję również panu, panie Washington.

Myślę, że zaskoczy pana szybkość, z jaką dziewczyna wróci do zdrowia, panie Detweiler — stwierdził Washington.

Na to liczę — odparł Detweiler. — Kiedy tu wróciłem, natychmiast musiałem sobie zrobić drinka. Zaproponowałbym panu, wiem jednak, że…

Byłoby bardzo miło, dzięki — przerwał mu detektyw.

Och, możecie pić alkohol na służbie? — upewnił się Detweiler. — Świetnie. Pijąc samotnie, zawsze czuję się… niemoralnie… Chodźmy zatem do barku.

Zaprowadził ich do małego pokoju za kuchnią.

To jest przypuszczalnie pokój kredensowy — powiedział, dając im znak, aby zajęli stołki przy wąskim kontuarze przed oszklonymi szafkami. W szafkach znajdowały się rozmaite puszki z produktami żywnościowymi, a na kontuarze stało sporo butelek. — Nie jestem właściwie pewny, do czego służy pokój kredensowy — ciągnął Detweiler, sięgając po butelkę dżinu. — Mój dziadek, budując ten dom, opierał się na planach jakiejś angielskiej rezydencji, no i w projekcie było również to pomieszczenie. Tak czy owak, podajemy tu trunki. Częstujcie się.

Matt, może nalejesz mi trochę tego czarnego johnniego walkera i podasz z odrobinką wody i jedną kostką lodu? — poprosił Washington.

Mówi pan jak człowiek, który docenia dobrą szkocką i wie, jak należy ją pić — zauważył gospodarz.

Staram się — przyznał detektyw.

Matt sporządził dwa drinki według przepisu Washingtona, wręczył mu jeden i usiadł na stołku z drugim.

Za szybkie wyzdrowienie Penny — powiedział.

Święta racja! — podchwycił Washington.

Biedna Penny — powiedział Detweiler łamiącym się głosem. — Niech szlag trafi tego, kto jej to zrobił!

Jestem pewien, że zostanie ukarany — stwierdził detektyw — ale chcielibyśmy spuścić mu łomot, zanim dotrze do bram raju.

Detweiler przyjrzał mu się z uśmiechem.

Dobry pomysł — odparł.

Zadzwonił telefon na ladzie. Na aparacie zapaliło się jedno z czterech światełek. Gospodarz nie ruszył się, najwyraźniej nie zamierzając odebrać.

Czy pan coś odkrył, panie Washington? — spytał. — Co się właściwie stało?

No cóż, szczerze mówiąc, panie Detweiler, na razie nie mamy punktu zaczepienia. Przychylamy się do teorii, zgodnie z którą pańska córka znalazła się po prostu w niewłaściwym miejscu o nieodpowiedniej porze…

Czy istnieje inna teoria bądź teorie?

Hmm, pracuję w tym fachu dość długo i znam przypadki, gdy zdarzały się przedwczesne wnioski… — zaczął detektyw.

Cholera — warknął Detweiler i gniewnie szarpnął słuchawkę, gdyż telefon nie przestawał dzwonić — mamy tu sześcioro służby, a ilekroć trzeba odebrać telefon, wszyscy znikają. — Przyłożył słuchawkę do ucha i rzucił: — Tak?!

Zapadło milczenie.

Z tej strony Dick Detweiler, komendancie. Żałuję, że dla mnie nie pracują tak skuteczni ludzie jak pańscy. Ledwie zdążyłem się rozłączyć, kiedy samochodem mojej córki przyjechali tu Matt Payne i detektyw Washington. Jestem pod wrażeniem.

Przez chwilę słuchał odpowiedzi rozmówcy.

Bardzo dziękuję, komendancie. — Wyciągnął słuchawkę w stronę Washingtona. — Chce rozmawiać z panem.

Tak, szefie.

Dobrze się tam rozglądajcie, Washington. A kiedy wyjdziecie, zadzwoń do mnie i opowiedz mi, jak ci poszło.

Po tych słowach Czernick rozłączył się.

Tak, oczywiście, komendancie — wydukał nieco zaskoczony detektyw po chwili przerwy. — Dziękuję bardzo, sir. Do widzenia, proszę pana.

Oddał telefon Detweilerowi.

Komendant prosił, abym panu powtórzył, że departament robi wszystko, co w ludzkiej mocy, ażeby znaleźć człowieka, który strzelał do pana córki. Kazał mi traktować tę sprawę jako priorytetową.

Dzięki — odrzekł Detweiler. — To uprzejmie z jego strony.

Mówiliśmy przed chwilą o innych teoriach — detektyw wrócił do tematu. — Sądzę, że jedną z możliwości, którą powinniśmy rozważać, jest napaść rabunkowa.

Napaść?

Washington kiwnął głową.

Poczynając od prostego, to znaczy niezaplanowanego napadu bandyckiego. Jakiś drań mógł się czaić na parkingu i czekać na osoby, które zostały zaproszone na przyjęcie w Union League…

Skąd ktoś miałby wiedzieć, które to osoby? — przerwał mu Detweiler.

Jestem przekonany, że zdarzenie opisano w kolumnach towarzyskich paru gazet — odparł Washington. — Fakt ten mógłby wyjaśniać dubeltówkę.

Słucham?

Zwykłe zbiry rzadko bywają uzbrojone w broń groźniejszą niż nóż. Profesjonalny złodziej, że tak go nazwę z braku lepszego określenia, czyli człowiek, który przyjechałby do Penn Services, wiedząc, że w tamtym momencie z parkingu będzie korzystać pewna liczba dobrze sytuowanych osób, mógłby wziąć ze sobą strzelbę. Niekoniecznie chciał kogoś z niej zabić, bardziej prawdopodobne, że planował postraszyć ofiary.

Rozumiem — mruknął Detweiler.

Być może coś pokrzyżowało jego plany i odkrył, że jednak musi użyć broni.

Rozumiem — powtórzył Detweiler.

Czy pańska córka miała na sobie jakąś cenną biżuterię, proszę pana?

Nie sądzę — odparł Detweiler. — Chyba nie ma żadnej. Hmm, może perły, wszystkie dziewczyny noszą perły. Ale nic naprawdę wartościowego. — Spojrzał na Payne’a i wyszczerzył zęby. — Matt nie uważał za stosowne dać jej jeszcze pierścionka zaręczynowego…

A broszki? Szpilki? — spytał Washington dość opryskliwie.

Cóż, ma szpilkę czy broszkę… — Wskazał na swoją pierś, pokazując miejsce, w którym Penny nosiła taką ozdobę. — Dostała od matki mojej żony. Być może miała ją wtedy przypiętą. W cacku są jakieś rubiny czy inne kamyki… jak się nazywają takie małe diamenciki?

Nie wiem — odparł Washington.

Mogła ją wziąć — powtórzył Detweiler.

W jej rzeczach osobistych nie było żadnej szpilki ani broszki — stwierdził detektyw. — Wie pan może przypadkiem, gdzie pańska córka ją przechowywała?

Zapewne w swoim pokoju — odparł Detweiler. — Uważa pan, że powinniśmy sprawdzić, czy ten bibelot jest na miejscu?

Uważam, że powinniśmy — przyznał Washington.

Gospodarz zaprowadził ich po schodach na piętro, a później do sypialni Penelope. W pokoju na toaletce stał kuferek na biżuterię z marokańskiej skóry, przedmiot w kształcie miniaturowej komody. Detweiler skierował do niego swoje kroki, przeszukał go, niczego jednak nie znalazł,

Nie ma jej tutaj — oznajmił. — Chciałbym jednak spytać żonę. Musiała się położyć po naszym powrocie ze szpitala.

Washington ze współczuciem pokiwał głową.

Nie powinniśmy jej przeszkadzać… — zaczął.

Nonsens, na pewno pragnie pomóc — odparował Detweiler i wyszedł na korytarz.

Detektyw natychmiast podniósł kosz na papiery stojący obok toaletki i wyrzucił jego zawartość na podłogę. Kucnął i przeczesał wszystko palcami, podniósł kilka rzeczy i włożył je do kieszeni. Potem, bardzo szybko, znów się wyprostował.

Posprzątaj — polecił Payne’owi i ruszył do oszklonej dwuskrzydłowej szafy. Matt postawił kosz na papiery i zaczął do niego wkładać wszystko, co Washington porozrzucał.

Kiedy skończył, odwrócił się, chcąc zobaczyć, co robi detektyw. Washington metodycznie oklepywał stroje wiszące w szafie i zanurzał rękę w każdą kieszeń. Payne widział, jak jego partner chowa w swoich kieszeniach różne małe przedmioty — między innymi coś, co wyglądało na plastikową fiolkę.

Ledwie detektyw zamknął drzwi szafy, w wejściu ukazała się pani Detweiler.

Myślę, że tego pan szukał — powiedziała. W dłoni trzymała złotą broszkę.

Dzień dobry, pani Detweiler — zagaił Matt. — Proszę pani, to jest detektyw Washington.

Jestem Grace Detweiler. Miło mi — odparła, błyskając szybkim uśmiechem. Później zwróciła się do Payne’a:

Nie wiem, co mam o tobie myśleć. To naturalne, że widzę cię tutaj w tych strasznych okolicznościach. Ale ty przyszedłeś jako policjant… Naprawdę nie wiem, co o tym sądzić.

Próbujemy odkryć, co się stało Penny — odparował Matt.

Doprowadzasz swoją matkę do szaleństwa, wiesz o tym — ciągnęła. — Nie potrafię pojąć twojego zachowania.

Grace — wtrącił się H. Richard Detweiler — to nie jest twoja sprawa.

Ależ jest — odwarknęła. — Patricia należy do moich najdroższych przyjaciółek, a Matta znam od pieluch.

Matt dawno wyrósł z pieluch — upomniał ją mąż. — Może sam decydować, jak ma wyglądać jego życie.

Dlaczego mnie nie dziwi, że mówisz takie rzeczy? — odburknęła. — No cóż, dobrze zatem. Panie władzo, co się pańskim zdaniem przydarzyło Penny?

Na razie uważamy, że po prostu znalazła się w niewłaściwym miejscu o nieodpowiedniej porze — powtórzył słowa Washingtona Payne.

Jak publiczny parking może być niewłaściwym miejscem na zaparkowanie własnego samochodu?! — wypaliła.

Uważamy, że była prawdopodobnie jedynie niewinnym świadkiem — dodał Matt.

Prawdopodobnie?! Co masz na myśli, mówiąc „prawdopodobnie”?! Jakie inne może być wytłumaczenie tej całej tragedii?

Droga pani, próbujemy po prostu wszystko sprawdzić — wtrącił Washington. — Właśnie dlatego zainteresowała nas biżuteria.

Penny nie ma żadnej drogiej biżuterii — odparowała kobieta.

Oni tego nie wiedzieli, póki nas nie spytali — dociął jej Detweiler. — Uspokój się. Grace.

Detektyw popatrzył na niego z wdzięcznością.

Proszę pani, a pieniądze? — spytał.

w jakim sensie?

Czy pani córka nosiła zazwyczaj przy sobie duże kwoty?

Nie — odparła Detweiler — nie nosiła. Obecnie nie jest bezpiecznie nosić przy sobie gotówkę albo przedmioty wartościowe.

Tak, proszę pani, niestety, ma pani rację w tej kwestii — zgodził się z nią Washington. — Czyli pewnie nie miała w portmonetce więcej niż sto dolarów?

Byłabym bardzo zaskoczona, gdyby miała więcej niż… hm, niech pomyślę… pięćdziesiąt dolarów. Ale miała oczywiście karty kredytowe.

Znaleźliśmy siedem czy osiem w jej torebce — przyznał detektyw. — Nie zostały skradzione.

No cóż, to chyba obala pańską teorię związaną z napaścią na tle rabunkowym, prawda, panie Washington? — wtrącił H. Richard Detweiler.

Zgadza się, proszę pana. Na pewno nie mamy podstaw do takich wniosków, prawda? Wróćmy zatem do teorii Matta, że panna Detweiler była jedynie niewinnym świadkiem.

Czyli że ten, kto strzelał do mojej córki, uniknie kary za swój czyn? — spytała wyzywającym tonem Grace Detweiler.

Nie, proszę pani — odrzekł detektyw. — Myślę, że znajdziemy sprawcę.

Dzwoniłam do Jeanne Browne, Matt — wtrąciła Grace Detweiler. — Powiedziałam jej, że nie widzę żadnego powodu, aby ze względu na to, co przydarzyło się Penny, opóźniać ślub Daffy i Chada.

Byłem tam dzisiejszego ranka — odpowiedział Payne.

Martwili się. To znaczy nie wiedzieli, co zrobić.

No cóż, jak już wspomniałam, uzgodniliśmy z mężem, że sprawa naszej córki w żaden sposób nie powinna przeszkadzać w ślubie. Zobaczymy cię na nim?

Będę drużbą Chada — odparł.

Miło było pana poznać, panie Washington — mruknęła kobieta i wymaszerowała z pokoju.

Moja żona nie chciała tak na ciebie naskoczyć, Matt — wyjaśnił H. Richard Detweiler. — Jest po prostu zdenerwowana.

Rozumiem — przyznał.

Bardzo dziękujemy za pańską współpracę, panie Detweiler — odezwał się detektyw.

I ja dziękuję, panie Washington. Również tobie, Matt.


* * *


To co jest dziś po południu? — spytał detektyw, jeszcze zanim dotarli do bramy. — Przyjęcie ślubne?

Nie wiem, o co pytasz — wyznał Payne.

Gdybyś nie był tu ze mną, gdzie byś był? „Tłukłbym pewnie w maszynę do pisania przed biurem Wohla — pomyślał Matt. — Ale przecież Jason nie o to pytał”.

Z Chadem Nesbittem.

Z panem młodym? — upewnił się Washington.

Tak.

Właśnie na to miałem nadzieję — stwierdził detektyw. — Gdzie jest ten twój nowy cudowny samochód?

Przy Bustleton i Bowler.

Washington sięgnął po mikrofon, potem uruchomił radio.

Tu W–William Trzy — rzucił do mikrofonu. — Podstawcie mi wóz drogówki przy City Line i Monument.

W–William Trzy, tu Highway Dwadzieścia. Jadę na zachód Schuylkill Expressway, jestem niedaleko City Line Avenue.

Highway Dwadzieścia, spotkaj się ze mną przy City Line i Monument.

Okej.

Washington odłożył mikrofon i odwrócił się do Matta.

Podwiozą cię po twój samochód — powiedział. — Mam nadzieję, że twoi koledzy nie oniemieją, gdy zobaczą, czym jeździ gliniarz. Możesz również wziąć udział w całej tej szopce Browne’ów i Nesbittów. To co cię czeka dziś?

Nic takiego. Tylko ślub i przyjęcie.

Czyli że kawalerskie odbyło się ubiegłej nocy?

Tak. Opuściłem je.

Szkoda. Mogło być interesujące.

Washington przesunął się na siedzeniu, wyjmując rzeczy, które znalazł w koszu na papiery Penelope Detweiler i w kieszeniach jej ubrań. Wręczył wszystko Mattowi. Było tam kilka reklamowych pudełeczek z zapałkami, kilka zgniecionych kartek, sporo chusteczek poplamionych czymś, prawdopodobnie zeschniętą krwią, oraz mała plastikowa fiolka.

Co jest w niej twoim zdaniem?

Nie zdziwiłbym się, gdyby była w niej kokaina — odparł detektyw. — Zawiozę ją do laboratorium i dowiem się. Chusteczki sugerują, że mogła sobie wstrzykiwać heroinę. — Washington dostrzegł na twarzy Payne’a mieszaninę zaskoczenia i zakłopotania, mimo to kontynuował: — Heroiniści często przecierają chusteczkami igły. To tłumaczyłoby plamy krwi. Kokainę zwykle wciąga się przez nos lub pali, chociaż niektórzy doświadczeni narkomani mieszają kokainę z heroiną i wstrzykują tę mieszankę. Nazywa się to speedball. Kokaina dostarcza natychmiastowej euforii, daje energię, ale taki efekt trwa zaledwie piętnaście, dwadzieścia, maksymalnie dwadzieścia pięć minut. Wtedy zaczyna działać heroina, która uspokaja i pozwala łagodnie przejść z euforii do stanu normalnego. To potężna mieszanina i bardzo niebezpieczna.

Jezu — mruknął Matt, wyraźnie skonsternowany. — Czy to jest dowód? — spytał po chwili. — Chodzi mi o to, że nie mieliśmy nakazu ani innego dokumentu.

Nie, to nie dowód. Ale żaden prokurator przy zdrowych zmysłach i tak nie próbowałby oskarżać Penelope Detweiler o zwykłe posiadanie narkotyków.

Jej matka zapewniała, że Penny prawdopodobnie nie miała przy sobie więcej niż pięćdziesiąt dolarów w gotówce. Tak naprawdę dziewczyna miała siedemset dolarów i drobne.

Jej matka nie okłamała nas. Powiedziała nam tyle, ile wiedziała. Pewnie nie ma pojęcia, w co jej córka jest zamieszana. Jeśli jednak założymy, że Penelope bierze kokainę, a nie miała przy sobie ani grama, za to dysponowała sporą gotówką, możemy uznać, że przyjechała z zamiarem kupienia, nieprawdaż?

I chciała kupić od DeZego?

Tego nie wiemy, ale…

I ktoś próbował okraść DeZego albo jego klientkę? Bądź też oboje?

Możliwe, tylko skąd dubeltówka? Dlaczego go zastrzelono? — Washington głośno myślał. — Czy któryś z tych przedmiotów kojarzy ci się z czymś?

Zapałki — odparł Matt. — Pochodzą z lokali, do których Penny i jej paczka lubią wpadać na drinka.

Wszystkie znasz?

Nie, tego lokalu nie znam — odrzekł Payne, podnosząc dużą reklamówkę z tłoczonym fioletowym zamknięciem i srebrnym napisem: INDULGENCES.

Detektyw obejrzał pudełko.

Ani ja — przyznał. — Jest na nim adres?

Na zewnątrz nie — stwierdził Matt i otworzył reklamówkę. — Wewnątrz wydrukowano numer telefonu.

Sprawdzę go — obiecał Washington. — Coś jeszcze? Payne obejrzał inne pudełka.

Na tym z kolei numer telefonu dopisano ręcznie. Rozwinął zgniecione kartki.

Tutaj widzę wydrukowaną liczbę: czterysta osiemdziesiąt dwa. Wygląda jak coś firmowego. Na jednej z pozostałych kolejny numer telefoniczny, a na ostatniej — ten sam, co na pudełku.

Zadzwoń do naszego wydziału mniej więcej za godzinę. Kiedy zdobędę adresy, przekażę ci je. Gdybyś się czegoś dowiedział, powtórz sierżantowi. Zostaw swój numer. Jeśli odkryję coś interesującego, zatelefonuję do ciebie… — Przerwał na moment i uśmiechnął się. — Powiem, że jestem z punktu serwisowego porsche.

Sprytne. — Matt zarechotał.

Tak, czasami mi się udaje — Washington wyszczerzył zęby. — Gdy dowody są ewidentne.


* * *


Kiedy Jason Washington i Matt Payne dotarli na skrzyżowanie City Line i Monument, pojazd drogówki już na nich czekał. Detektyw zatrzymał się przy przejściu dla pieszych, Matt zaś przeszedł, podszedł do wozu, otworzył tylne drzwi i wsiadł.

Cześć — rzucił. — Potrzebuję podwiezienia na Bustleton i Bowler.

Zdaje ci się, do diabła, że kim jesteśmy? Pieprzoną taksówką? — warknął kierowca, tęgi funkcjonariusz o twarzy pokrytej bliznami po trądziku.

Zdawało mi się, że jesteście z gestapo — odburknął Payne.

O cholera — pomyślał natychmiast — znowu mi się wymknęło coś idiotycznego”.

Siedzący obok kierowcy policjant — szczupły mężczyzna o ostrych rysach i zimnych niebieskich oczach — odwrócił się, położył rękę na oparciu siedzenia i przyjrzał się z uwagą chłopakowi. Potem się do niego uśmiechnął, choć uśmiech nie wyglądał na ciepły czy szczery.

On nie może być z gestapo, Payne — odparował. — Trzeba było umieć czytać i pisać, aby tam trafić.

Pieprzcie się obaj! — wybuchnął kierowca.

Bardzo się spieszysz? — spytał Matta drugi. — Gdy odebraliśmy zgłoszenie, właśnie jechaliśmy po kawę.

Kawa to świetny pomysł — zgodził się Payne.

Może pojedziemy do Marriotta na City Line? — spytał tamten kierowcę, po czym znów obrócił się do Matta. — Czy Washington jest tak dobry, jak o nim mówią?

Właśnie nad tym samym się zastanawiałem — przyznał się Payne. — Tak. Jest dobry, naprawdę dobry. Nie tylko wie, jakie należy zadawać pytania, lecz również zna odpowiednią metodę ich zadawania. Mistrz psychologii.

Lepiej niech rzeczywiście będzie w czymś mistrzem — mruknął kierowca. — Na razie nie mają za cholerę pojęcia, kto zastrzelił policjanta, że nie wspomnę o tym dupku z mafii.

Zamiast zejść ze służby — dodał funkcjonariusz o zimnych niebieskich oczach — pracujemy już cztery godziny ponad normę.

Słyszałem o tym — powiedział Matt.

Peter Wohl mówił mu, jak się w takich sytuacjach działa. Podczas gdy detektywi chodzą od drzwi do drzwi i rozmawiają z mieszkańcami, prowadząc „przesłuchania sąsiadów”, funkcjonariusze drogówki kręcą się po okolicy, zatrzymując na ulicach pieszych i kierowców; szukają informacji, lecz mają również nadzieję znaleźć kogoś, kto coś przemyca, na przykład narkotyki lub kradzione mienie. Gdyby kogoś takiego znaleźli, zasugerowaliby tej osobie szansę współpracy, innymi słowy, mogłaby ona dostarczać im informacji. W takim wypadku posiadane przez tę osobę „dobra” trafiłyby do ścieku lub do prawowitego właściciela.

Jeśli zatrzymany nie oferował żadnych informacji, można go było aresztować za wykroczenie. Do czasu procesu ów zatrzymany powinien bardzo intensywnie starać się wymyślić coś, czym mógłby zainteresować policję, wiedział bowiem, że jeśli znajdzie coś takiego i funkcjonariusze drogówki poinformują o jego współpracy któregoś z zastępców prokuratora okręgowego, prokurator może oddalić oskarżenie.

Z kolei osoba schwytana na tym terenie z bronią i bez pozwolenia zostanie zabrana na przesłuchanie do wydziału zabójstw…

Kiedy Matt tak dumał, funkcjonariusz drogówki dojechał na parking Marriotta przy City Line Avenue. Weszli do restauracji i usiedli przy ladzie. Payne wyczuł, że policjanci natychmiast przyciągnęli powszechną uwagę. W dodatku wiele osób, jeśli nie większość, zareagowała nerwowo.

Matt przypomniał sobie reakcję Amandy na widok funkcjonariuszy drogówki w lokalu, w którym jedli śniadanie.

Jest w facetach z drogówki coś groźnego. Czy to źle? Każdy policjant w mundurze stanowi symbol władzy; właśnie dlatego nosi odznakę, która, jeśli się nad tym dobrze zastanowić, wywodzi się od herbu pana feudalnego i mniej więcej to samo znaczy: »Służę władzy«. Wygląd funkcjonariusza ma sugerować: »Jestem tu, aby egzekwować prawo, i dlatego cię chronię. Jeśli przestrzegasz prawa, nie musisz się mnie obawiać. Ale, złoczyńcy, uważajcie!«. Biorąc to pod uwagę, czyż sama obecność tych dwóch mężczyzn w skórzanych kurtkach, wysokich butach i pasach z rzędami lśniących nabojów, mężczyzn walczących ze zbrodnią… nie oznacza korzyści dla społeczeństwa? Skoro tu są, żaden człowiek przy zdrowych zmysłach nie powinien próbować napadać z bronią na ten lokal. Z drugiej strony, jeśli jakiś trzeciorzędny amator wejdzie tutaj i zobaczy jedynie funkcjonariusza Matthew Payne’a w cywilu, z mądrze ukrytym rewolwerem i odznaką tkwiącą w kieszeni, uzna, że z łatwością może sobie przywłaszczyć zawartość kasy fiskalnej, stosując konieczną i odpowiednią, w jego opinii, przemoc… A zatem — podsumował w myślach Matt — niewielki strach przed funkcjonariuszami organów ścigania, nie zawsze jest rzeczą złą”.

Iście filozoficzne dumania Matthew Payne’a niemal natychmiast znalazły potwierdzenie. Z kuchni wyszedł właśnie spowity w poplamiony od tłuszczu biały fartuch właściciel knajpki. Uśmiechał się szeroko, gdy ściskał dłonie obu patrolowym drogówki.

Może po steku z serem? — zapytał. — Właśnie skończyłem siekać…

Nie, dzięki — uciął policjant o zimnych niebieskich oczach. — Tylko po kawie.

Tak czy owak, dziękujemy — dodał kierowca. — Skorzystamy następnym razem.

Matt zauważył, że właściciel jest szczerze rozczarowany. „Naprawdę lubi mieć u siebie przedstawicieli »gestapo« i żałuje, że nie może im okazać swojego uznania za to, co dla niego robią, czyli pomagają mu, powiedzmy, w osiąganiu jego konstytucyjnego prawa do szczęścia”.

Jesteś głodny, Payne? — spytał niebieskooki funkcjonariusz, a gdy zobaczył zaskoczenie w oczach właściciela, dorzucił: — Może nie wygląda, ale to gliniarz.

W dodatku — dodał kierowca — jest niezłym gliniarzem. Dave, poznaj Matta Payne’a, faceta, który rozprawił się z gwałcicielem z północno–zachodniej Filadelfii.

Poważnie? — mruknął właściciel i szarpnął rękę Matta. — Jestem naprawdę szczęśliwy, że mogę pana poznać. Jezu Chryste… chyba jednak mógłbym służyć panu czymś więcej niż nędznym kubkiem kawy?

Dziś kawa wystarczy, dziękuję — stwierdził Payne.

No cóż, proszę zatem obiecać, że wróci pan, kiedy zgłodnieje, na litość boską! Cała przyjemność po mojej stronie.

Wrócę, dzięki — zapewnił go Matt.

Kurczę, że też ten gliniarz musiał poruszyć tę kwestię” — jęknął w myślach Payne, lecz szybko się poprawił: „Nie, nie, dość tej hipokryzji. Wcale nie jestem na niego zły, że o tym powiedział. Uwielbiam sławę”.


* * *


Wielu funkcjonariuszy policji drogowej oburzało się, słysząc, że inspektor sztabowy Peter Wohl mianował Jesusa Martineza i Charlesa McFaddena „tymczasowymi patrolowymi drogówki”.

Niechęć nie była skierowana bezpośrednio na Martineza czy McFaddena. Przecież w ogóle nie zawinili w tej całej sprawie. Prawie powszechnie postrzegano jednak ich „nominacje” jako próbę pomniejszenia znaczenia drogówki. Wcześniej absolutne minimum dla funkcjonariusza, który chciał się przenieść do tej elitarnej jednostki z dystryktu, równało się trzem, a najczęściej czterem czy pięciu przepracowanym w policji latom; nierzadko zaś okres ten był jeszcze dłuższy. Wtedy przechodziło się kurs, na którym uczono między innymi jazdy na motocyklu, po czym kandydata czekał mniej więcej rok patrolowania drogi I–95 i Schuylkill Expressway. Dopiero wówczas, w końcu, funkcjonariusz ten otrzymywał przydział do radiowozu drogówki i patrolował nim szczególnie kryminogenne obszary miasta.

Martinez pracował w policji niecałe dwa lata, a McFadden nawet krócej, a jednak odbywali obecnie coś w rodzaju stażu, jeżdżąc z sierżantem DeBenedito i — o ile sierżant nie dostrzeże u nich cech wykluczających pracę w drogówce — prawdopodobnie niedługo obaj trafią na kurs motocyklowy, po jakimś czasie zaś staną się pełnoprawnymi funkcjonariuszami drogówki.

Policjanci oburzali się przede wszystkim na inspektora Wohla, choć niechętnie patrzyli również na kapitana Sabarę, który ich zdaniem powinien po prostu wytknąć przełożonemu głupotę jego pomysłu i mu go wyperswadować, i na kapitana Pekacha — za to samo, choć z drugiej strony, czego można oczekiwać od faceta, który nosił warkocz, kiedy pracował w antynarkotykowym?

Problem powstał, gdy funkcjonariusze Martinez i McFadden zgłosili się cztery godziny wcześniej do dodatkowej pracy w związku ze śledztwem dotyczącym morderstwa dokonanego na funkcjonariuszu Magnelli. Z biura kapitana Pekacha wyszły bowiem pisemne instrukcje w sprawie okresu próbnego funkcjonariuszy McFaddena i Martineza. Instrukcje później uaktualniono, tym niemniej stwierdzały one między innymi, że stażyści mogą jeździć radiowozem z sierżantem DeBenedito lub z wymienionymi na załączonej liście funkcjonariuszami drogówki i z… nikim innym.

Kapitan Pekach, który — jak podejrzewano — nie zareagował szczególnie entuzjastycznie na pomysły inspektora Wohla, był wszakże zdecydowany dopilnować ich realizacji. Nie zamierzał dopuścić, aby Martinez i McFadden jeździli tylko jako pasażerowie radiowozami drogówki. Rozpowiedział po całym wydziale, że obserwując najlepszych funkcjonariuszy przy pracy, ci dwaj policjanci będą zdobywać doświadczenie i uczyć się.

Listę funkcjonariuszy, którzy mogli „wozić” stażystów, stworzył sierżant DeBenedito, zaaprobował kapitan Pekach, a później kapitan Sabara. Policjanci z listy byli bardziej doświadczeni, inteligentniejsi, lepsi — jednym słowem wyrastali ponad przeciętność.

Te same przymioty, które zapewniły tym osobom miejsca na liście sierżanta DeBenedito, okazały się cenne, gdy wyznaczano patrolowych do przepytywania sąsiadów i innego rodzaju pomocy detektywowi Tony’emu Harrisowi, prowadzącemu śledztwo w sprawie zabójstwa funkcjonariusza Magnelli.

Kiedy Martinez i McFadden zgłosili się cztery godziny wcześniej do pracy w nadgodzinach, sierżanta DeBenedito nie było w siedzibie wydziału. Inspektor Wohl dowiedział się, że DeBenedito jest spokrewniony z funkcjonariuszem Magnellą i zwolnił go z regularnych obowiązków, każąc mu powiadomić osobiście rodzinę ofiary jako oficjalnemu przedstawicielowi drogówki i wydziału dochodzeń specjalnych.

W siedzibie wydziału nie było zresztą żadnego innego funkcjonariusza z listy policjantów, którzy mieli prawo dozorować stażystów.

Co zatem miał obecny tam sierżant Henderson zrobić z Martinezem i McFaddenem?

Pierwszą myślą sierżanta Williama „Dużego Billa” Hendersona było, że musi znaleźć im jakieś zajęcie tu na miejscu, przy Bustleton i Bowler. Robota papierkowa i zadania administracyjne wszak nigdy się nie kończyły. Mogliby je przejąć, podczas gdy prawdziwi (sic!) policjanci drogówki będą wykonywać swoje normalne obowiązki. Sierżant Henderson podsunął swój pomysł porucznikowi Lucciemu.

Porucznik Lucci był kiedyś sierżantem w drogówce, gdzie podlegał Mike’owi Sabarze i skąd później odszedł, aby zostać kierowcą burmistrza. Wyraźnie pamiętał, i było to bolesne doświadczenie osobiste, że kiedy Mike Sabara coś rozkazał, trzeba to było zrobić i już. Kapitan okropnie się wściekał, jeśli później odkrył, iż przestrzegano tylko litery, lecz nie ducha jego rozkazów. Porucznik Lucci przypomniał sobie, że słyszał, gdy kapitan Sabara oświadczył coś w tym stylu: „Nie chcę, żeby ci dwaj jeździli jako zbędny balast w radiowozach albo tkwili gdzieś, zepchnięci do kąta”.

Problem przedstawiono kapitanowi Davidowi Pekachowi, który natychmiast się zdenerwował. Po pierwsze, uznał, że tego typu decyzję sierżant powinien umieć podjąć samodzielnie, nie włączając w tę sprawę porucznika i dowódcy. Po drugie, funkcjonariusze Martinez i McFadden pracowali dla niego w antynarkotykowym i Pekach uważał ich za niezłych policjantów, którzy przez krótki czas, pracując jako tajniacy, naprawdę znacznie lepiej poznali policyjną robotę, niż większość funkcjonariuszy departamentu — włączając w to funkcjonariuszy drogówki — nauczy się przez dziesięć lat.

Na litość boską. Lukę! — mruknął, gdy jego polski temperament dał o sobie znać. — Jeśli naprawdę zmuszasz mnie do podjęcia tej ważnej decyzji, podejmę ją. Wsadź ich w pieprzony radiowóz, wyślij na Schuylkill Expressway i każ im, cholera, wydawać, cholera, pieprzone mandaty za nadmierną prędkość!

Prawie natychmiast po pospiesznym wyjściu Lucciego z biura Pekacha kapitan pożałował swojego wybuchu. Uprzytomnił sobie, że chcąc najskuteczniej wykorzystać dostępne zasoby ludzkie, powinien tych dwóch funkcjonariuszy przebrać w cywilne ciuchy i oddać do dyspozycji Tony’emu Harrisowi. A jeśli w ten sposób obraziłby jaśniepanów z drogówki, pieprzyć ich.

Teraz jednak było już za późno na zmianę decyzji, ponieważ stracił panowanie nad sobą i wydał pierwsze polecenie, jakie przyszło mu do głowy. Dowódca, który stale zmienia rozkazy, jest postrzegany przez podwładnych jako ktoś, kto nie jest pewny, co robi.

Porucznik Lucci przekazał zatem decyzję dowódcy dotyczącą Martineza i McFaddena sierżantowi „Dużemu Billowi” Hendersonowi, który przekazał ją w dziesięciominutowej przemowie obu zainteresowanym funkcjonariuszom.

Wspominając o prawach i zasadach kodeksu drogowego obowiązującego w stanie Pensylwania oraz mieście i hrabstwie Filadelfia, wyjaśnił szczegółowo zawiłości wypełniania formularzu mandatu.

Później przybrał przyjazny ton, próbując wytłumaczyć młodym policjantom, że z powodu braków w personelu spowodowanych śledztwem w sprawie morderstwa dokonanego na funkcjonariuszu Magnelli, oni, Martinez i McFadden, otrzymują szczególną szansę pokazania swoich umiejętności. Nie mógł sobie przypomnieć — co uczciwie im powiedział — żadnej innej sytuacji, w której dwaj niewyszkoleni funkcjonariusze trafiali od razu do radiowozu drogówki. Jeśli sprawią się dobrze, powiedział im, fakt ten na pewno znajdzie swój ślad w raporcie sierżanta DeBenedito. Dodał, że nie powinni czuć zakłopotania czy niechęci, jeżeli będą musieli wezwać wsparcie lub poprosić o pomoc w sytuacji, z którą nie dadzą sobie sami rady.

Funkcjonariusze Martinez i McFadden wysłuchali go u — przejmie, po czym opuścili gmach wydziału i wsiedli do radiowozu.

Wierzysz w to gówno? — spytał Martinez.

Gdybym wiedział, że mam wydawać mandaty za zbyt szybką jazdę, kazałbym im wetknąć sobie w dupy ich pieprzone nadgodziny — odparował Charley.



Dwanaście


Matt wrzucił monetę w otwór automatu telefonicznego na stacji benzynowej niedaleko siedziby wydziału dochodzeń specjalnych, gdzie zaparkował swój samochód, a gdy usłyszał w słuchawce charakterystyczny sygnał, wykręcił z pamięci numer.

Słucham?

W głosie pana młodego nie pobrzmiewało ani radosne przewidywanie bliskich przyjemności, ani żadne inne emocje.

Jeszcze nie jest zbyt późno, aby się rozmyślić — zagaił wesoło Matt. — Zawsze możesz uciec od ołtarza.

Ej, gdzie się, cholera, podziewałeś? I gdzie jesteś teraz?

Właśnie skończyłem robotę — odparł Payne. — Przy Bustleton i Bowler.

Już zaczynałem się martwić.

Zupełnie nie potrafię sobie wyobrazić powodów.

Możesz zapakować do swojego auta kilka walizek?

Jasne.

Więc przyjedź po mnie — polecił Chad Nesbitt. — Zwieziesz mnie wraz z moimi bagażami do Daffy. A później podrzucisz nas do hotelu…

Och, dzięki ci, przyjacielu! Wielkie dzięki! — zawołał emocjonalnie Matt, ale w słuchawce panowała głucha cisza. Nesbitt zdążył się już rozłączyć.

Kiedy Payne podjechał pod rezydencję Nesbittów w Bala–Cynwyd, podporucznik rezerwy Korpusu Piechoty Morskiej Chadwick T. Nesbitt IV czekał tam pod kamiennym portykiem. Był w mundurze, świeżo ogolony i siedział okrakiem na grzbiecie kamiennego lwa wielkości naturalnej. Obok rzeźby stały dwie identyczne płócienne walizki z jego nazwiskiem, szarżą i numerem identyfikacyjnym. W przezroczystej torbie znajdował się mundur galowy marines, a także dwa pudła, jedno przypuszczalnie z czapką od munduru, drugie bez wątpienia z oficerską szpadą.

Chad trzymał w ręku wypełniony czerwonym płynem kieliszek na długiej nóżce. Inny kieliszek, przykryty papierową serwetką, chwiał się lekko na jednej z walizek.

Dość dużo czasu ci to zajęło — pozdrowił Matta, gdy ten wysiadł z samochodu i ruszył ku przyjacielowi.

Pieprz się.

Dobra, i ty się pieprz, stary. Za karę nie dostaniesz Krwawej Mary.

Czyżby właśnie Krwawą Mary zawierało to naczynie? — odparował Payne, podnosząc przykryty kieliszek. — Dzięki, nie mam nic przeciwko małemu drinkowi. — Uśmiechnęli się do siebie. — Chyba nieźle zabalowałeś ubiegłej nocy — ciągnął Matt. — Wyglądasz jak idealny efekt działań makijażystki z domu pogrzebowego.

A propos ubiegłej nocy, gdzie się podziewałeś, do kurwy nędzy?

A jak sądzisz? Oczywiście zwalczałem przestępczość.

— „Zwalczałeś przestępczość”? Więc tak to się nazywa? Daffy mówiła, że zabawiałeś się z panienką Stevens, której imienia nie pomnę.

Nazywa się Amanda Spencer i wcale się nie zabawialiśmy.

Wydaje mi się, że coś za głośno protestujesz. — Chad mrugnął do niego. — Pani Browne bez dwóch zdań jest oburzona twoją niemoralnością.

Hmm, jakieś inne wieści?

Chyba będę musiał wypić sobie jeszcze jednego na odwagę, zanim pozwolę ci się odwieźć do panny młodej, a później do hotelu.

Sądziłem, że nie wolno ci zobaczyć panny młodej przed ślubem.

Zamierzam tylko zostawić bagaże. Potem jedziemy do hotelu, gdzie muszę wypić kolejną dawkę płynu, który uspokoi moje nerwy.

Jesteś już… albo może wciąż… pijany — zauważył Matt. — Wolałbym nie wnosić cię do kościoła.

Zawsze byłeś skromnisiem, Payne. Mówiłem ci to kiedyś?

Stale mi to powtarzasz — odciął się Matt, odstawiając drinka i podnosząc walizki. — Jezus, co tu masz, do diabła?

Tylko łańcuchy, bicze, kajdanki i inne drobiazgi, które mężczyzna zabiera w podróż poślubną — odparł Chad. — Plus, ma się rozumieć, to, co każdy podporucznik Korpusu Piechoty Morskiej bierze ze sobą, kiedy jedzie walczyć z komunistami na odległą Okinawę.

Czyli również szpadę i mundur galowy?

Przebiorę się w hotelu w galowy i w nim wezmę ślub z Daffy. Pewnie wiesz, że nie używamy już szpad w walkach z bandami komunistów.

Matt postawił walizki na brukowanym podjeździe i otworzył bagażnik.

Wsiadaj — powiedział. — Tak przy okazji, jakie są wasze plany co do podróży poślubnej, jeśli można wiedzieć?

Dziś wieczorem lecimy do Nowego Jorku, a stamtąd jutro na Zachodnie Wybrzeże.

Nie wracasz tu?

Mam nadzieję wrócić, oczywiście… ale jeśli pytasz o moment między ślubem a podróżą nad morze, odpowiedź brzmi „nie”.

Zeskoczył z kamiennego lwa, wziął przeznaczonego dla Matta drinka i poszedł do samochodu.

Gdybyś mi otworzył drzwiczki, może zdołałbym Wsiąść, niczego przy okazji nie rozlewając na twoją nieskazitelną tapicerkę — oznajmił.

Payne zamknął bagażnik i otworzył Chadowi drzwi. Wziął od niego Krwawą Mary, napił się i odstawił kieliszek na stopień.

Prostując się, zauważył stojącą na schodach panią Nesbitt.

Nie jestem wcale pewna, czy to był dobry pomysł, Matt — mruknęła kobieta, po czym obeszła samochód, kierując się ku Payne’owi.

Nalegał na to, mamo — powiedział pan młody. — Twierdził, że chyba nie zdoła przeżyć całej uroczystości bez pomocy małego drinka.

Więc nie dawaj mu kolejnych — odburknęła. — Masz wszystko?

Tak, mamo.

Jesteś pewny?

Tak, mamo.

Dobrze zatem, mam nadzieję, że zobaczymy się u Świętego Marka.

Jeśli Bóg pozwoli i nie przeszkodzi nam żaden kataklizm — rzucił Nesbitt i zatrzasnął drzwi auta.

Matt obszedł porsche i usiadł za kierownicą.

Matt… — odezwała się ponownie matka Chada.

Słucham panią.

Proszę… zachowujcie się dobrze. Obaj.

Będziemy — zapewnił ją Payne.

Ruszył, zawrócił samochód i skierował się ku bramie wyjazdowej.

Pani Nesbitt zamachała. Chad zamachał do niej.

Zdaje mi się, że matka nagle sobie uświadomiła, że być może widzi po raz ostatni, jak jej pierworodny opuszcza rodzinną posiadłość — mruknął. — Ta nieco konsternująca myśl przyszła mi właśnie do głowy.

Matt nie wiedział, co odpowiedzieć.

Jeżeli spytam cię grzecznie, udzielisz mi prostej odpowiedzi na proste pytanie? — ciągnął Nesbitt.

Matt wyczuł, że Chad spoważniał.

Pewnie, że tak — odparł.

Jak się czuje człowiek, który kogoś zabił?

Jezu!

W tym momencie masz więcej doświadczenia w tej kwestii niż ja — tłumaczył się pan młody — chociaż jestem przekonany, że Korpus Piechoty Morskiej naprawi to niedopatrzenie najszybciej, jak się da.

Nie miałem koszmarów ani nie rozmyślałem zbyt dużo na ten temat — przyznał się Payne. — Nic w tym stylu. Facet, którego zastrzeliłem, był bez wątpienia przestępcą i kanalią…

Interesujące określenie — wszedł mu w słowo Chad. — Rozumiem, że takiego drania nie uważałeś nawet za człowieka?

Och, nad tym również się nie zastanawiałem. Wiesz… taka policyjna gadka. Ten facet to było naprawdę wredne indywiduum. Kilka godzin wcześniej… tego samego dnia, kiedy go zastrzeliłem, widziałem, co zrobił kobiecie, którą porwał. Zgwałcił ją, torturował, okaleczył, a potem zabił! Przypuszczam, że jej widok ukształtował moje podejście i je tłumaczy… Po prostu wiedziałem, że drań uosabia czyste zło.

Inaczej mówiąc, cieszyłeś się, że go zabiłeś?

Kiedy go zobaczyłem, usiłował potrącić mnie swoim samochodem. Skasował mojego porszaka. Odczuwałem chyba tylko dwie emocje: strach i gniew. Próbował mnie zabić, rozumiesz. Miałem rewolwer, więc go zastrzeliłem.

Odwagę definiuje się jako umiejętność myślenia w sytuacji stresu — zauważył Chad.

Zatem odwaga nie była obecna w moim czynie — ocenił Matt. — Facet trzymał w furgonetce kobietę, kolejną, którą uprowadził. Miałem, cholera, pieprzone szczęście, że jej nie trafiłem, gdy do niego strzelałem. Gdybym wykazał się „umiejętnością myślenia”, wcale bym do niego nie strzelał.

Gazety zrobiły z ciebie niezłego bohatera — powiedział w zadumie Nesbitt. — Mój stary wszystko mi przysłał.

Ech, to był stek bzdur — obruszył się Payne.

Pieprzysz. Na mnie twój wyczyn zrobił wrażenie.

Bo ty nigdy nie byłeś szczególnie inteligentny.

Więc teraz powiedz mi, drogi Sherlocku, kto strzelał do Penny Detweiler?

Śledztwo wciąż trwa — wyrecytował Matt.

Chcesz, to dam ci trop — kontynuował Chad. — Daffy powiedziała mi, że Penny znała tego Italiańca.

Daffy ci tak powiedziała?

Zaskoczony?

Nie — mruknął Payne. — Mówiła coś jeszcze?

Nie, tylko tyle. Wiedziała, że Penny widywała się z tym Włochem.

— „Widywała się”, czyli kupowała od niego kokainę?

Penny brała kokainę?

Jakiś głosik właśnie mi powiedział, że nie powinienem z tobą o tym gawędzić.

Och, to tylko tak między nami. Między tobą, mną i tym pustym kieliszkiem.

No cóż, Chad, tak. Penny ma problem z kokainą. Ale nie wie, że my o tym wiemy, i chciałbym, ażeby tak zostało…

— „Widywała się”, zdaniem Daffy — podjął temat Nesbitt — miało znaczyć, że pieprzyła się z nim. Daffy nie wspomniała o narkotykach. Jesteś pewny, że ćpała? Że Penny Detweiler ćpała?!

Tak, jesteśmy pewni, Chad.

— „Jesteśmy pewni”, eee? Chyba wolałem, gdy „my” oznaczało ciebie, mnie, Daffy i Penny, a policjanci byli… cóż, pieprzonymi glinami.

Wybacz, że zaczęliśmy ten wątek — odparował Matt. — Przypuszczasz, że mógłbyś zapomnieć o całej sprawie?

Uważaj ją za zapomnianą — zapewnił go Nesbitt. — Ale mam jeszcze jedno pytanie.

Zadaj je.

Bierzesz czasem jakieś prochy albo coś?

Nie.

Nigdy nawet nie paliłeś trawki?

Nie.

Ja też nie. Ale zaczynam podejrzewać, że jesteśmy jedynymi dwoma harcerzykami na świecie.


* * *


Soames T. Browne, którego spotkali, jak krążył po własnym trawniku wśród przedstawicieli firmy cateringowej, nalegał, aby przyjęli mały poczęstunek, toteż zanim się od niego uwolnili, zrobiła się godzina piętnasta.

Wiesz, myślę, że on naprawdę mnie lubi — zauważył Chad, gdy wreszcie wrócili do porsche.

Bierzesz Daffy z jego rąk — odrzekł Payne. — Powinien szaleć z wdzięczności.

Pieprz się, Matt.

Na pewno będzie cię znacznie mniej lubił, jeśli zjawisz się schlany w kościele.

Nie martw się o mnie, kumplu — odciął się butnie Chad.

Matt zostawił przyjaciela wraz z jego szpadą, mundurem galowym i zapakowaną w pudło czapką w Bellevue–Stratford Hotel na South Broad Street, po czym pojechał do swojego mieszkania przy Rittenhouse Square, kilka przecznic dalej. Miał pomysł, żeby wziąć swój frak, pojechać z nim do hotelu i tam przebrać się w apartamencie, który Nesbittowie przeznaczyli dla zamiejscowych gości Chada.

Zdecydował jednak, że postąpi inaczej, ponieważ tak naprawdę najłatwiej było się przebrać we własnym mieszkaniu. Zadzwonił do wydziału dochodzeń specjalnych z telefonu strażnika. Jasona Washingtona nie było w pracy, toteż Payne zostawił mu informację, że jego świadek potwierdził znajomość Penelope Detweiler i Anthony’ego J. DeZego, po czym dodał, że będzie przez następne parę godzin w Bellevue–Stratford.

Wówczas wrócił do hotelu Bellevue–Stratford. Dla zamiejscowych gości Chada Nesbittowie wynajęli dwa duże sąsiednie apartamenty na siódmym piętrze. Browne’owie zrobili to samo dla przyjaciółek Daffy, tyle że wybrali dla dziewcząt piąte piętro. Nieuniknione były spotkania młodych, dlatego Matt wcale się nie zdziwił, gdy po wejściu natknął się na małą imprezę. Oficjalne przedślubne przyjęcie w sali balowej w antresoli miało się zacząć dopiero za jakąś godzinę.

Payne przebywał w pokoju niecałe pięć minut, kiedy jeden z kolegów Chada z marines odebrał telefon, a potem wraz z nim wszedł na ławę.

Spokój! — ryknął. Przyciągnął uwagę wszystkich, a niektórych wystraszył. Po chwili ciszy spytał grzecznie: — Jest tu Matthew Payne?

To ja — powiedział Matt, podszedł do mężczyzny i wziął słuchawkę, pewny, że dzwoni Jason Washington. Ale to nie był detektyw.

Matt — warknęła Daffy Browne — jeśli on się zjawi w kościele pijany, do końca życia się do ciebie nie odezwę.

Mogłabyś mi to obiecać na piśmie?

Och, Matt, proszę cię!

Zrobię, co w mojej mocy, Daffy — odparł.

Spróbuj pamiętać, że jest to najważniejszy dzień w moim i jego życiu — mruknęła dziewczyna.

Dobrze.

On cię posłucha, Matt, wiesz, że tak.

Payne patrzał na Chada Nesbitta. Chad znów miał w ręku Krwawą Mary.

Akurat mnie posłucha!”.

Uspokój się, Daphne — poprosił. — Odstawię go do kościoła na czas.

Daffy nie roześmiała się. Bez słowa odłożyła słuchawkę. Matt odstawił telefon i podszedł do Chada.

Dzwoniła do mnie twoja panna młoda — oświadczył — Chce, żebyś był trzeźwy na ślubie.

No cóż, nie zawsze człowiek dostaje to, czego pragnie.

Przestań, Chad. Urżnąłeś się, a obwinią za to mnie.

Kto się urżnął?

Matt uznał, że nie warto tracić czasu i energii na próżne gadanie.

Jeśli będzie chciał pić, będzie pił. Nie posłucha mnie. A jeżeli się upije, Daffy wścieknie się na mnie, co oznacza, że nie będę mógł porozmawiać z nią w cztery oczy i wypytać jako starą przyjaciółkę, co wie o Penny i Tonym Zee. Cholera!”.

Czyjaś dłoń łagodnie przesunęła się po jego plecach.

Miałam nadzieję, że może tu będziesz — powiedziała Amanda.

Była tak blisko, że czuł zapach jej perfum. Miała na sobie spódniczkę i świeżo wyprasowaną białą bluzkę. „Jezu, ależ ona jest piękna!”.

Cześć — zagaił.

Rozumiem, że ten podejrzany typek nie chciał cię wypuścić przez całą noc — zaczepił Chad Amandę.

Amanda odeszła bez odpowiedzi; nawet nie pokazała po sobie, że słyszała jego uwagę. Matt poszedł za nią. Dziewczyna zmierzała do drzwi. Złapał ją w ostatniej chwili.

Dokąd idziesz? — zapytał.

Jeśli dobrze się bawisz — odparowała — oczywiście zostań.

Wyszedł za nią na korytarz, aż do windy.

Słyszałam waszą rozmowę — stwierdziła. — Zrobiłeś wszystko, co mogłeś zrobić.

Powiedz to Daffy — odburknął.

Zamierzam — przyznała.

Bardzo mu się spodobała ta odpowiedź.

Tu w hotelu jest kilka barów — oznajmił, gdy wsiedli do windy.

Żadnych barów, wielkie dzięki — odcięła się.

W porządku. Co zatem powiesz na słynną pieszą wędrówkę profesora Payne’a do centrum Filadelfii? Zabilibyśmy czas do przyjęcia koktajlowego.

Żadnych przyjęć, wielkie dzięki, nie skorzystam.

Dokąd zatem chciałabyś pójść? Co chciałabyś robić?

Popatrzyła na niego wesoło i dość kokieteryjnie.

Naprawdę? — upewnił się po sekundzie.

Naprawdę — odparła.

Ich dłonie same się dotknęły i ścisnęły. Trzymając się za ręce, wyszli z windy, przeszli hol i ruszyli do mieszkania w budynku Towarzystwa Onkologicznego Delaware Valley na Rittenhouse Square.


* * *


Pięć minut przed siedemnastą porucznik Tony Lucci zastukał do drzwi gabinetu inspektora sztabowego Petera Wohla i poczekał na zaproszenie.

Wszyscy są tutaj, inspektorze — obwieścił po wejściu.

Poproś ich do mnie. Tony — polecił Wohl. Inspektor opierał się o biurko. Główny Inspektor Dennis V. Coughlin i jego kierowca, sierżant Tom Lenihan, którzy przyjechali na Bustleton i Bowler dziesięć minut wcześniej, siedzieli na kanapie.

Z Harrisem jest młody Lewis, inspektorze. On również ma wejść?

Dlaczego nie?

Rozumiem twój dylemat. Tony, mój chłopcze. Nasz drogi burmistrz kazał ci mieć oko na wszystko: na wszystkie sprawy i na wszystkie słowa. No i teraz, gdy, że tak powiem, konferencja na najwyższym szczeblu tego małego wydziału ma się odbyć za zamkniętymi drzwiami, bez twojego udziału, nie za bardzo wiesz, co robić. Spytasz, czy chcę, żebyś tutaj został? Jeśli spytasz, będzie to równoznaczne z przyznaniem, że działasz jako mały donosiciel burmistrza. A może spróbujesz przyłożyć ucho do dziurki od klucza, rozpaczliwie mając oczywiście nadzieję, że cię na tym nie przyłapię?”.

Tak, szefie — powiedział Lucci.

Kapitanowie Mike Sahara i David Pekach, detektywi Ja — son Washington i Tony Harris oraz funkcjonariusz Foster H. Lewis Junior weszli do biura.

Porucznik Lucci stał w otwartych drzwiach, niemal jawnie czekając na zaproszenie.

Inspektorze — zwrócił się Wohl do Coughlina — znasz funkcjonariusza Lewisa?

Jak się miewacie, funkcjonariuszu? — zagaił Coughlin, wyciągając rękę. — Znam twojego ojca.

Wohl obrzucił wciąż stojącego w progu Lucciego sugestywnym spojrzeniem i uniósł pytająco brwi. Porucznik szybko wyszedł i zamknął za sobą drzwi.

Z powodów, których nie potrafię wskazać, funkcjonariusza Lewisa nazywają Małym — ciągnął Wohl. — Obecnie pomaga Tony’emu.

Rozległy się chichoty.

Dobre doświadczenie dla ciebie, synu — oświadczył Coughlin.

Mały, poproś Lucciego, aby do nas dołączył — polecił Wohl.

Mały ruszył do drzwi, a Coughlin przypatrzył się inspektorowi z zaciekawieniem. Po minucie ukazał się Lucci.

Tony, przynieś sobie jakiś notes i siadaj — rzucił inspektor. Porucznik zniknął na chwilę, po której wrócił z notatnikiem i trzema ołówkami w ręku.

Tony, chcę, żebyś notował te kwestie, które twoim zdaniem chciałby znać nasz burmistrz. Wiem, że interesuje się naszymi posunięciami, a ty przekażesz mu na pewno najdokładniejsze sprawozdanie z naszych działań. Od tej pory masz go powiadamiać o wszystkim, aby był na bieżąco.

Tak, szefie — odparł bardzo zmieszany Lucci. Coughlin i Wohl wymienili szybkie spojrzenia. Wohlowi wydało się, że widzi w oczach inspektora równocześnie rozbawienie i aprobatę.

To jest albo dowód mojej ogólnej, wszechstronnej błyskotliwości i umiejętności radzenia sobie z naszym burmistrzem Jerrym Carluccim, albo kolejny dowód na prawdziwość przysłowia, mówiącego, że kiedy nie możesz uniknąć gwałtu, zrelaksuj się i ciesz sytuacją”.

Od tej pory aż do czasu wyjaśnienia tych zbrodni… czyli zabójstwa funkcjonariusza Magnelli oraz strzałów oddanych do Penelope Detweiler i Anthony’ego J. DeZego… — zaczął Wohl — powinniśmy moim zdaniem odbywać takie zebranie codziennie. Najlepiej o tej właśnie porze, chociaż może ona w razie potrzeby oczywiście ulec zmianie. Sądzę, że na początek musimy wysłuchać raportu Tony’ego.

Nie mam kompletnie nic — jęknął Tony Harris.

Zaczyna się zachęcająco — mruknął sarkastycznie Coughlin.

Funkcjonariusz Magnella podczas rutynowego patrolu na obszarze Dwudziestego Drugiego Dystryktu — podjął detektyw — został zastrzelony przy swoim radiowozie. Napaść miała miejsce w pobliżu skrzyżowania Colombia i Clarion między godziną 23:10 a 23:25. Znamy czas, ponieważ funkcjonariusz rozmawiał ze swoim sierżantem o 23:10, a zabójstwo policjanta zgłosił przez telefon nieznany cywil o 23:25. Lekarz sądowy określił przyczynę śmierci jako uraz spowodowany pięcioma ranami od strzałów z broni długiej lub krótkiej, kaliber .22. Prawdopodobnie ołowiane kule. Cztery strzały trafiły Magnellę w pierś, jeden w udo lewej nogi. Funkcjonariusz nie zgłosił wcześniej centrali, że dzieje się cokolwiek niepokojącego! Podczas rozmowy z sierżantem niczego nawet nie sugerował. Wręcz przeciwnie, twierdził, że noc jest niezwykle spokojna. Ani sierżant, ani porucznik funkcjonariusza nie mieli zatem pojęcia, że na obszarze patrolowym Magnelli dzieje się cokolwiek złego. Nikt w dystrykcie o niczym nie wiedział, gdyż żaden inny funkcjonariusz także nie zgłosił jakichkolwiek kłótni czy innych podejrzanych zdarzeń. Nie mamy żadnych świadków, z wyjątkiem, ma się rozumieć, cywila, który zadzwonił na pogotowie policyjne i zgłosił zabójstwo funkcjonariusza. Osoba ta nie została zidentyfikowana i nie zjawiła się, aby złożyć zeznania. Ten mężczyzna, jak wynika z nagrania, prawdopodobnie biały i prawdopodobnie około czterdziestki, najwyraźniej nie chce się mieszać w sprawę. Nikt w okolicy nie słyszał niczego niezwykłego. Oprócz strzałów. Zresztą naboje kaliber .22 nie robią zbyt dużego hałasu. Z danych, które zdołałem zebrać, wynika, że ten Magnella był absolutnie uczciwy.

Nie uprawiał hazardu, prawie nie pił. Miał się niedługo ożenić z dziewczyną z sąsiedztwa, chodził do kościoła, nie pił… Hmm, już to chyba mówiłem, prawda? W każdym razie nie znalazłem niczego, co by sugerowało, że strzelanina miała cokolwiek wspólnego z jego życiem osobistym…

Jakie są twoje instynktowne odczucia. Tony? — przerwał mu inspektor Coughlin.

Inspektorze, myślę, że ten funkcjonariusz coś zobaczył, parę dzieciaków, pijaka, prostytutkę, po prostu coś, co nie wydało mu się groźne. Zatrzymał radiowóz, wysiadł, a sprawca lub sprawcy — on albo ona, zastrzelił go.

Dlaczego? — naciskał Coughlin.

Harris wzruszył ramionami i rozłożył ręce w geście bezradności.

Więc w jakim jesteś teraz punkcie. Tony? — spytał Coughlin.

Sprawdzam wszystko powtórnie. Nie ze wszystkimi mieszkańcami tej dzielnicy jeszcze rozmawialiśmy. Chcemy też pomówić z osobami, które pracują niedaleko miejsca zabójstwa. Sprawdzimy każdego, kogo Magnella kiedykolwiek zatrzymał. Spotkamy się ponownie z jego rodziną i sąsiadami…

Potrzebujesz czegoś… — Główny inspektor znów mu przerwał.

To powinno być moje pytanie — pomyślał Wohl. — Ale Coughlin spytał bez wątpienia po to, aby po przeczącej odpowiedzi Tony’ego mógł go zapewnić, że jeśli detektyw będzie czegokolwiek potrzebował, ma śmiało prosić. A Lucci powtórzy burmistrzowi, że główny inspektor Coughlin trzyma rękę na pulsie”.

Nie, inspektorze, nic mi nie przychodzi do głowy — odparł Tony Harris.

Jeśli zatem będziesz czegoś potrzebować… czegokolwiek, proś śmiało — odparł główny inspektor.

Dostałeś wszelką potrzebną pomoc od wydziału zabójstw? — upewnił się Wohl.

Tak, jasne — odparł Harris. — Lou Natali nawet dzwonił z pytaniem, czy może coś dla mnie zrobić. Powiedział, że główny inspektor Lowenstein mu kazał.

Jestem pewny, że rozwiązanie jest tylko kwestią czasu. Tony — pocieszył detektywa Coughlin.

Jasonie? — spytał Wohl.

Nic. No cóż, nie całkiem nic. Dowiedzieliśmy się, że córka Detweilera brała kokainę i znała DeZego. Tym tropem zatem pójdziemy.

Jesteś o tym przekonany? — upewnił się główny inspektor. — Córka Detweilera brała kokainę?

Tak, wiem to na pewno — odparł twardo Washington.

O Jezu — mruknął Coughlin. — I znała DeZego?

Otrzymałem tę informację zaledwie kilka minut przed wejściem tutaj — wyjaśnił Washington. — Matt Payne zostawił mi taką wiadomość.

Myślałem, że pracuje z tobą. To znaczy… dlaczego go tu właściwie nie ma? — zainteresował się Coughlin.

Zwolniłem go na ślub. Sądziłem, że może tam coś usłyszy. I usłyszał. Nie zdziwiłbym się, gdyby dowiedział się jeszcze więcej na przyjęciu.

Zdawało mi się, że uważałeś Penelope Detweiler jedynie za niewinnego świadka — spytał główny inspektor.

Tak, póki nie odkryliśmy, że dziewczyna bierze kokainę i znała DeZego.

Jeżeli córka Detweilera nie była wyłącznie niewinnym świadkiem… Cóż, każde inne wyjaśnienie może otworzyć puszkę Pandory, Jasonie — zauważył Coughlin.

Mam przeczucie, szefie, że facet na dachu chciał zastrzelić DeZego. Nie mam pojęcia dlaczego. I jeśli tak rzeczywiście było, jeśli Tony’ego DeZego zastrzelono nie z powodu kokainy ani z przyczyn rabunkowych… jeśli były to po prostu jakieś mafijne rozgrywki, wówczas… wówczas Detweilerówna rzeczywiście była jedynie niewinnym świadkiem.

Rozumiem — odparł w zamyśleniu Coughlin, po czym dodał: — Równie dobrze tak właśnie mogło to wyglądać.

Chciałbyś tego, co, szefie? — pomyślał Wohl, nieco złośliwie. — Wówczas puszka Pandory pozostałaby zamknięta”.

Kiedy stąd wyjdę, zamierzam się spotkać z Jimem Osgoodem — powiedział Washington. — Może czegoś się dowiem.

Porucznik James H. Osgood z jednostki do spraw zwalczania przestępczości zorganizowanej był największym w całym departamencie ekspertem od wszelkich posunięć mafii i gangów. Wiedział też mnóstwo rzeczy na temat osobistego życia członków mafii.

Czekałeś ze spotkaniem z nim aż do tej pory? — spytał go Coughlin z wyraźną przyganą w głosie.

Byłem u nich dziś rano o ósmej, szefie — tłumaczył się Washington. — Jeszcze zanim pojechałem do Hałmema — na zobaczyć Penelope Detweiler. Powiedziano mi, że Osgood jest w Nowym Jorku. Wrócił, a w każdym razie miał wrócić, o siedemnastej.

Tak, jeżeli ktoś może coś wiedzieć o tej sprawie, to jedynie Osgood — bąknął główny inspektor Coughlin cokolwiek mało przekonująco.

Szefie — spytał Wohl — czy mam jakieś ograniczenia budżetowe w kwestii nadgodzin?

Absolutnie nie! — odparł główny inspektor z naciskiem. — Wydajesz tyle, ile uznasz za konieczne, Peterze. Na nadgodziny i na inne sprawy.

Mam nadzieję, że to zapisałeś, Lucci — pomyślał Wohl. — Jestem pewien, że główny inspektor Coughlin naprawdę chce mieć na piśmie potwierdzenie dla burmistrza, że osobiście udzielił mi zgody na wydawanie dodatkowych kwot, które uznam za konieczne, zarówno na nadgodziny, jak i na inne sprawy. Mały sukinsyn przykrywa swój tyłek, podczas gdy mój wystawia na wiatr”.

Ktoś jeszcze czegoś potrzebuje? — upewnił się Wohl.

Wszyscy zgodnie potrząsnęli głowami.

Nie.

Inspektorze, masz coś jeszcze? — ciągnął Wohl.

Nie. Zamierzam teraz wyjść, dzięki czemu pozwolę tobie i twoim ludziom pracować — odparł Coughlin.

Wstał z kanapy, uścisnął po kolei rękę każdemu mężczyźnie w pomieszczeniu, po czym wyszedł.

Myślę, że w tym momencie jako wasz dowódca powinienem powiedzieć coś inspirującego — mruknął Wohl.

Wszyscy patrzyli na niego wyczekująco.

Więc powiem — ciągnął inspektor. — „Coś inspirującego”. A teraz wynosić mi się stąd — zażartował. — Widzimy się u mnie jutro.

Kiedy wyszli, zamknął za nimi drzwi, znów oparł się o krawędź biurka i przysunął sobie telefon.

Tak? — odezwał się w słuchawce szorstki głos.

Postawić ci piwo?

Przyjdź na kolację.

Nie chcę, tato — odburknął.

Ach tak — odparował główny inspektor August Wohl (emerytowany). — U Downeya, Front i South za pół godziny?

Świetnie. Dzięki.



Trzynaście


Kapitan David Pekach odetchnął z ulgą, że zebranie w biurze Wohla skończyło się tak szybko. W tych okolicznościach mogło się ciągnąć godzinami.

Zarówno on, jak i Mike Sabara podążyli za porucznikiem Luccim do jego biurka, gdzie Sabara powiedział mu, że można go znaleźć albo w domu, albo w kościele Świętego Sebastiana. Lucci miał numery telefonów w oba miejsca. Pekach z kolei poinformował porucznika, że będzie pod którymś z dwóch numerów, które dał mu wcześniej, a od 19:30 w Ristorante Alfredo w centrum. Zapisał numer do lokalu i wręczył Lucciemu.

Lucci i Sabara wymienili uśmiechy.

Ważna randka, co, Dave? — spytał Mike.

Zabieram przyjaciółkę na kolację, w porządku? — warknął Pekach. — Czy jest w tym coś niewłaściwego?

Kurczę! — wyrwało się Sabarze. — Co ja takiego zrobiłem? Trafiłem w czułe miejsce?

Pekach posłał mu gniewne spojrzenie, po czym ruszył ku drzwiom na parking.

Ładny zegarek, Dave — zawołał za nim Sabara. Pekach odwrócił się i pokazał mu wyprostowany palec, potem wypadł z budynku. Sabara i Lucci uśmiechnęli się do siebie.

O co chodziło z tym zegarkiem? — spytał porucznik.

Jego przyjaciółka dała mu zegarek na urodziny — wyjaśnił kapitan. — Omegę. Złotą. Ze wszystkimi bajerami. Jak się taki nazywa, wiesz? Chronometr?

Może i chronometr — przyznał Lucci. — Złoty, hm?

No złoty — potwierdził Sabara.

Ale dlaczego kapitan jest taki wrażliwy na jej punkcie? — spytał porucznik, postanawiając w ostatniej chwili nie powiedzieć kapitanowi, że słyszał rozmowę telefoniczną Pekacha z przyjaciółką. Kapitan zwracał się do kobiety per „skarbie”.

Nie mam pojęcia — odparował Sabara. — Widziałem ją. Całkiem atrakcyjna. Ja bym się jej w każdym razie nie powstydził.

Kobieta, czyli pani Martha Ellen Peebles, biała, lat trzydzieści cztery i sześć miesięcy, ważyła pięćdziesiąt pięć kilogramów, mierzyła metr sześćdziesiąt trzy.

Pani Peebles mieszkała sama w wielkiej rezydencji z przełomu wieków przy Glengarry Lane 606 w Chestnut Hill. Towarzyszyła jej jedynie służba — szofer — lokaj — majordomus w jednej osobie i jego żona, gosposia — kucharka, którym pomagał stale zmieniający się personel, złożony z pokojówek i ogrodników, najczęściej siostrzenic, siostrzeńców, bratanic i bratanków tych dwojga.

Dom zbudował Alexander F. Peebles, który posiadał między innymi złoża antracytu w ilości, którą „Wall Street Journal” wyceniał na jedenaście procent całych krajowych pokładów. Peebles miał jednego syna, Alexandra Juniora, który z kolei miał dwoje dzieci, Marthę i cztery lata młodszego od niej Stephena.

Żona Alexandra Peeblesa Juniora zmarła na raka, kiedy Martha miała dwanaście lat, a Stephen — osiem. Tej nocy, kiedy Bóg w końcu uwolnił jego żonę od cierpienia, Alexander Peebles odkrył, że jego córka jest nadzwyczaj dobrą istotą. Martha, która mogła się domagać pociechy od niego po stracie matki, zamiast tego przyszła do niego, do jego pokoju — sanktuarium z bronią, gdzie jej ojciec użalał się nad sobą w towarzystwie whisky. I to ona go pocieszała, mówiąc mu, żeby się nie martwił, gdyż teraz ona się o niego zatroszczy.

Alexander Peebles nigdy nie ożenił się ponownie, a pozostałe osiemnaście lat swojego życia poświęcił polowaniom na kuropatwy w Szkocji, większą zwierzynę w Afryce i dzikie owce w Górach Skalistych oraz swojemu zbiorowi amerykańskiej broni palnej sprzed 1900 roku.

Ponieważ Martha naprawdę wierzyła, że się o niego troszczy, jej ojciec wolał nie zostawiać jej w domu w towarzystwie guwernantki czy służących, zatrudnił więc dla niej opiekunkę — nauczycielkę i zabierał ją na swoje polowania i w inne podróże.

Ich adoracja była wzajemna. Martha uważała ojca za mężczyznę w każdym sensie idealnego, on był zdania, że córka ucieleśnia wszelkie pożądane kobiece cechy, piękno i dobre maniery. Jej reakcja na nauki, które otrzymywała od panny Douglass, swojej nauczycielki i towarzyszki, kiedy polowali w Cape Buffalo, wówczas jeszcze w Kongu Belgijskim, była zdaniem Alexandra po prostu wspaniała. Poza tym w jego opinii naprawdę nikt nie mógł się spodziewać po nastolatce tego rodzaju współczującego i dojrzałego zrozumienia. W dodatku szybko pojęła obsługę broni i po pewnym czasie strzelała lepiej niż niektórzy znani mu mężczyźni. Czego więcej mógłby ojciec oczekiwać od córki?

Stosunki Alexandra Peeblesa Juniora z synem nie były ani trochę tak sielankowe. Chłopiec zawsze uchodził za delikat — nisia. Alexander uważał, że syn prawdopodobnie odziedziczył większość cech swojej matki i jej rodziny, pamiętał bowiem, że ojciec żony umarł młodo, a jej dwaj bracia wyglądali jak bibliotekarze.

Odkąd Stephen skończył szesnaście lat, Alexander próbował kilkakrotnie włączyć go w swoje podróżnicze życie. Każde z tych polowań okazało się katastrofą. Gdy chłopiec zdołał w końcu trafić jelenia na safari w Tanganice, spojrzał na truchło i rozpłakał się. W następnym roku, po absolutnie cudownym dniu spędzonym na strzelaniu do bażantów w posiadłości Gladstone w Szkocji, kiedy gospodarz terenu spytał Stephena, co sądzi o właśnie ukończonym polowaniu, ten odparł: „Szczerze mówiąc, uważam, że była to Wstrętna rzeź”.

Kiedy Peebles powiedział synowi, że jego oświadczenie skonsternowało zarówno jego samego, jak i Marthę, dzieciak rzucił: „Wet za wet, tato. Mnie też konsternuje fakt, że mam ojca, który zabiera w podróż z dziećmi swoją dziwkę”.

Alexander, wściekły z powodu wyzywającego zachowania syna i nazwania przez niego Karen Cayworch — która zagrała kilka rólek w filmach, po czym zrezygnowała z kariery aktorskiej i została sekretarką Peeblesa — dziwką, spoliczkował Stephena tak mocno, że niechcący przestawił mu szczękę.

Jak było do przewidzenia, Martha stanęła po stronie ojca. Pojechała ze Stephenem do szpitala, a później towarzyszyła mu w pociągu do Londynu, gdzie zapakowała go do samolotu i wysłała do domu, po czym wróciła do Szkocji. Niestety, co się stało, nie mogło się odstać. Pan Gladstone był grzeczny, ale zdystansowany i Alex Peebles wiedział, że minie sporo czasu, zanim Szkot znów go zaprosi na polowanie w swojej posiadłości.

Pięć miesięcy później, na miesiąc przed ukończeniem college’u, Stephena usunięto z Groton za coś, co dyrektor szkoły nazwał „praktykowaniem nienaturalnego nierządu”.

Od tamtego czasu aż do swojego śmiertelnego ataku serca w Górach Skalistych w wieku pięćdziesięciu sześciu lat Peebles starał się mieć jak najmniej wspólnego z synem. Ustanowił mu kieszonkowe i dał do zrozumienia, że nie jest mile widziany w domu na Lane Glengarry podczas pobytu jego, Alexandra, tamże.

Martha, co również można było przewidzieć, nakłaniała go do wybaczenia i zapomnienia, Peebles nie potrafił wszakże ustąpić. Zniżył się jedynie do propozycji, aby Martha w jego imieniu załatwiła Stephenowi wszelkie potrzebne leczenie psychiatryczne, które pomogłoby mu zwalczyć jego seksualną dewiację. Stephen oczywiście odmówił, gdyż nie zamierzał się poddawać żadnej kuracji, a w tym momencie Alexander uznał swoją rolę za zakończoną.

Ostatnia wola i testament Alexandra Peeblesa Juniora za — warte były w bardzo krótkim dokumencie. Mężczyzna pozostawiał cały swój majątek, niezależnie od jego rodzaju i lokalizacji, swojej ukochanej córce, Marcie, z której był bardzo dumny, w przeciwieństwie do syna, którego się wstydził i któremu — w rezultacie — nie zostawił nic.

Peeblesowi przyszło oczywiście do głowy, że Martha jako kobieta serdeczna i hojna oraz jako prawdziwa chrześcijanka, a taką bez wątpienia była, na pewno nigdy nie przestanie wspierać finansowo swojego brata. Alexander wiedział zatem, że Stephen na pewno nie skończy w rowie.

Peeblesowi nigdy jednak nie przemknęłoby przez myśl, że Martha — po zwyczajowym okresie żałoby — będzie miała kłopoty z ułożeniem sobie własnego życia. Nie była przecież brzydka i łatwo się zaprzyjaźniała, poza tym zostawiał jej mnóstwo pieniędzy, a firma prawnicza Mawson, Payne, Stockton, McAdoo & Lester, której ufał, na pewno będzie zarządzać jej sprawami najlepiej i najuczciwiej, jak to możliwe.

Co równie ważne — może nawet ważniejsze — Martha była niezwykle inteligentna, bardzo oczytana i rozsądna. Powinna bez trudu poznać odpowiedniego mężczyznę. Nadzieja, że nazwie pierworodnego syna po swoim ojcu Alexandrem Peeblesem, nie była wszak niedorzeczna. Tak, Alexander Peebles Jakiś — Tam.

Alexander Junior mylił się jednak. Marthę Peebles naprawdę poraziła jego śmierć, a poza tym kobieta uprzytomniła sobie, że jest trzydziestolatką zupełnie samą na świecie, co zamiast zachęcić ją do zmian, wywołało w niej głęboki smutek.

Natychmiast po uwierzytelnieniu się testamentu samozwańcza delegacja rodziny ze strony jej matki zaczęła naciskać na Marthę, by podzieliła się majątkiem z bratem. Przedstawiciele rodziny upierali się, że Stephen nie ponosi winy Za swoje „dziwactwa” i nie powinien z ich powodu cierpieć biedy. A kurację zalecaną przez ojca określali mianem barbarzyństwa.

Gdy Martha odmówiła, twierdząc, że byłoby to pogwałcenie, dosłownie, ostatniej woli i testamentu jej ojca, zrozumiała, że najprawdopodobniej zatrzasnęła sobie wszystkie drzwi i straciła wszelkie szanse na więzi z rodziną. Jej przewidywania wkrótce się sprawdziły.

Odkryła, że chociaż miała wielu znajomych, nielicznych spośród nich, niemal nikogo, mogła nazwać przyjaciółmi. Kilka przyjaźni zaledwie zakiełkowało. Niektóre z nich wydawały się prawdziwe, ale Martha szybko zauważyła, że tak naprawdę poza pieniędzmi zupełnie nic jej nie łączy z innymi dobrze sytuowanymi kobietami z Filadelfii. Jako dziewczynka nie uczyła się w żadnej szkole wystarczająco długo, aby zdobyć sobie przyjaciółki na całe życie, obecnie zaś w jej opinii było za późno na próby nawiązania takich kontaktów.

Mężczyźni zwracali na nią czasem uwagę, ale podejrzewała, że chodziło im o jej majątek. Ponieważ Stephen usiłował obalić testament ojca i zainicjował — jak się okazało, dość paskudny — proces sądowy, który przegrał, większość osób wiedziała, że Martha posiada Tamaqua Mining i inne przedsiębiorstwa. Żaden z tych zalotników, jeśli tak mogła ich nazwać, nie zainteresował jej jednak.

Nie polowała już. Na wyprawy myśliwskie rzadko jeździły samotne kobiety, dlatego pewnie trudno byłoby jej taką zorganizować, nawet gdyby chciała. Tyle że bez ojca polowania nic jej nie obchodziły.

Zmusiła się do działalności gospodarczej, posuwając się do tego, że spędziła trzy miesiące w Tamaqua i Hazleton. Ukończyła kursy z zakresu mineralogii i finansów na Uniwersytecie Pensylwania. Kursy stały się celem samym w sobie. Zajmowały czas, zmuszały ją do codziennego wychodzenia z domu, a czasem stanowiły dla niej wyzwanie, na przykład gdy musiała przygotować pracę pisemną lub zdać egzamin.

Trzy lata po śmierci ojca Martha pozwoliła Stephenowi wrócić do domu. A raczej nie wyrzuciła go, kiedy wprowadził się bez pytania. Nie chciała z nim walczyć, proces sądowy wspominała jako straszliwe doświadczenie, a poza tym czuła się samotna. Mogli przecież przynajmniej jadać razem niektóre posiłki.

Sytuacja nie wyglądała jednak wcale różowo. Młodzi kochankowie Stephena okazali się ludźmi trudnymi. Nie byli podobni do niego, dobrze to widziała. Oddawali mu się za pieniądze. Pomyślała, że nie ma szczególnej różnicy między „sekretarkami” jej ojca a młodymi przyjaciółmi brata. Prawdopodobnie Stephen nie płacił im w gotówce, lecz dawał prezenty i robił niespodzianki, lecz na jedno wychodziło.

A kiedy przyjaciołom Stephena nie wystarczały prezenty i niespodzianki, robili mu okropne sceny lub kradli z domu przedmioty, które im się spodobały. Na taki pomysł wpadł na przykład młody mężczyzna nazwiskiem William Walton, który przedstawił się jako aktor.

Martha poszła do Stephena i oświadczyła mu, że jej zdaniem William Walton na pewno ich okrada, ale brat niemal histerycznym tonem zawołał, że siostra nie ma pojęcia, o czym mówi. Kiedy upierała się, że wie na pewno, obrzucił ją okrutnymi wyzwiskami. Odparła mu, że gdy następnym razem coś zginie, uda się na policję.

I rzeczywiście zgłosiła następną kradzież policji, niestety, przybyli funkcjonariusze niczego nie zrobili. Stephen dowiedział się ojej zgłoszeniu i zareagował kolejnym wybuchem, który ukróciła, oświadczywszy bratu, że daje mu dwa dni na poszukanie sobie nowego lokum.

Nazajutrz Stephen się wyprowadził. Gdy Martha zeszła po schodkach, postawił walizki i zobaczył ją.

Wybacz, że do tego doszło, Stephenie — powiedziała. Obrzucił ją prawdziwie nienawistnym spojrzeniem.

Pieprz się, kobieto! — krzyknął. — Pieprz się, cholerna suko! Właśnie tego potrzebujesz, babo, dobrego pieprzenia!

Jest zdenerwowany — pomyślała — ponieważ kazałam mu się wynosić i ponieważ wie, że miałam rację, zarzucając jego Williamowi Waltonowi kradzieże. Facet jest z moim Stephenem jedynie dla pieniędzy. Póki brat nie uwierzy, że Walton nas okrada, będzie sądził, że kochanek naprawdę go lubi, a to nieprawda”.

Odwróciła się i weszła po schodach. Udała się do sali z bronią i wybuchnęła płaczem. Niewielka zbrojownia była ulubionym miejscem jej ojca, a teraz stała się jej azylem.

Zmartwiły ją słowa Stephena: „Pieprz się!”. A właściwie nie same słowa, lecz ich znaczenie.

Dlaczego nigdy się nie pieprzyłam? — dumała. — Jestem prawdopodobnie jedyną trzydziestoczteroletnią dziewicą na całym świecie, oczywiście z wyjątkiem zakonnic. Najbardziej prawdopodobnym powodem jest mój brak urody. Nie jestem na tyle atrakcyjna, aby mężczyźni próbowali przełamać moją całkiem naturalną panieńską powściągliwość. Istnieje też inna możliwość. Może moją naturalną panieńską nieśmiałość wzmacnia fakt, że spotkałam w życiu bardzo niewielu nieżonatych mężczyzn, z którymi chciałabym przeżyć swój pierwszy raz. Z którymi chciałabym się kochać… A może, choć ta myśl jest dość wstrętna, naprawdę jestem trochę »zboczona«, taka jak Stephen, czyli jestem utajoną lesbijką. Czy w przeciwnym razie nie doświadczyłabym do tej pory wiele razy tych przemożnych pragnień czy ataków pożądania, że tak powiem, które przytrafiają się wszystkim bohaterkom w powieściach? Hmm, gdy się zastanowię… Czy jakieś znane mi kobiety chwaliły się tym? Dlaczego nie robi mi się mokro, kiedy jakiś mężczyzna dotyka mojej dłoni lub obłapia moją pierś?”.

Czując, że popada w depresję, która ostatnimi czasy łączyła się u niej z piciem większej ilości alkoholu, niż Martha dla swojego dobra pić powinna, postanowiła zwalczyć negatywne emocje.

Wyjęła butelkę porto, które jej ojciec tak bardzo lubił i które również córkę nauczył cenić, wypiła dwie szklaneczki i ani kropli więcej, a następnie wyszła z pomieszczenia i starannie zamknęła za sobą drzwi na klucz.

W następnych dwóch dniach z domu skradziono kolejne bibeloty i kosztowności, toteż Martha ponownie powiadomiła policję, która znów niczego nie zrobiła.

Wsiadła zatem do samochodu i pojechała do centrum. Zamierzała spotkać się z pułkownikiem J. Dunlopem Mawsonem, jednym ze starszych wspólników w firmie prawniczej Mawson, Payne, Stockton, McAdoo & Lester. Kancelaria firmy mieściła się w budynku Philadelphia Savings Fund Society. Pułkownika Mawsona wprawdzie nie było na miejscu, ale przyjął ją inny starszy wspólnik, Brewster C. Payne, o którym ojciec Marthy również wypowiadał się z podziwem.

Powiedziała mu, o co chodzi — wspomniała o kradzieżach, włamaniach i całkowitej bezużyteczności policji. Prawnik starał się namówić ją na wyprowadzkę z domu, do czasu, aż policja ustali przebieg zdarzeń. Martha odparła stanowczo, że nie ma zamiaru opuścić domu.

Payne stwierdził, że pułkownik Mawson i komendant policji Czernick są wielkimi przyjaciółmi, dlatego gdy pułkownik Mawson wróci do kancelarii, on, Payne, natychmiast przekaże mu szczegóły ich rozmowy i pułkownik na pewno skłoni policję do odpowiednich działań.

Tego samego dnia późnym popołudniem do pokoju Marthy weszła Harriet Evans, łagodna Murzynka, która, odkąd Martha pamiętała, wraz z mężem prowadziła Peeblesom dom.

Pani Martho — oznajmiła — jest tu kolejny policjant, który chce się z panią zobaczyć. Tym razem to kapitan.

Martha Peebles przyjęła kapitana Davida Pekacha, dowódcę drogówki, w salonie na piętrze. Wyjaśniła mu swój problem od początku, dzieląc się przy okazji podejrzeniem, że sprawcą jest udający aktora przyjaciel Stephena. Pekach zapewnił ją, że jeszcze tego dnia uruchomi całe „zasoby” drogówki do pilnowania jej własności.

W rozmowie samo jakoś wyszło, że kapitan Pekach jest kawalerem. Martha wspomniała o broni swego ojca, a gdy kapitan wyraził zainteresowanie, nieco niechętnie zaprowadziła go do zbrojowni.

Pekach zachwycił się zwłaszcza jednym egzemplarzem.

To amerykański karabin wojskowy — zaczęła mówić Martha. — Model 1819…

Ma w sobie mechanizm J.H. Hall — dokończył kapitan.

Och, zna się pan na broni? — spytała.

Ma znaczek Z.E.H. tuż obok zamka skałkowego — ciągnął Pekach.

Zachary Ellsworth… — usiłowała wyjaśnić kobieta.

Hampden — dokończył Pekach i ich oczy się spotkały. — Kapitan artylerii, późniejszy zastępca dowódcy tej jednostki.

Urodził się w Allentown, wiedział pan? — spytała.

Nie, nie wiedziałem.

Posiadam inne okazy, które mogą pana zainteresować, kapitanie — dodała. — O ile nie ma pan ważniejszych zajęć.

Pekach zerknął na zegarek.

Teraz trochę się spieszę — bąknął.

Rozumiem — ucięła.

Ale może innym razem?

Bardzo proszę.

Wskazał na ściany zastawione szafkami z bronią.

Chętnie spędziłbym tu następne dwa lata — przyznał się.

Wiedziała, że mówi poważnie. Chciał tu wrócić!

A więc może kiedy skończy pan służbę — zaproponowała.

Wyglądał na zasmuconego.

Pani Peebles, jestem obecnie dowódcą drogówki. Ogromnie się staramy znaleźć mężczyznę, którego gazety nazywają seryjnym gwałcicielem z północno–zachodniej Filadelfii.

Tak, czytam gazety.

Chcę porozmawiać z funkcjonariuszami schodzącymi ze służby, ustalić, czy czegoś się dowiedzieli. Będę niestety zajęty przynajmniej do północy, może nawet do wpół do pierwszej.

Rozumiem — mruknęła, a sekundę później usłyszała własne bezczelne kłamstwo, wypowiedziane z prawdziwym zakłopotaniem: — Kapitanie, jestem nocnym markiem. Rzadko chodzę spać przed północą. Jestem pewna, że jeśli będzie pan przejeżdżał tutaj około pierwszej łub nawet drugiej nad ranem, zobaczy pan światła w oknach.

No cóż, planowałem dziś w nocy przed powrotem do domu sprawdzić, czy coś się nie dzieje na pani posiadłości — zdradził się. — Rozmieściłem w pobliżu moich ludzi.

Och, zatem, jeśli zobaczy pan światła, proszę śmiało zastukać. Poczęstuję pana filiżanką kawy.

I tak pięć minut po pierwszej w nocy Martha Peebles przestała o sobie myśleć jako o najstarszej dziewicy świata, z wyjątkiem zakonnic.

Uważała, że jej ojciec zaaprobowałby Davida, gdyby go poznał. Byli do siebie bardzo podobni w wielu kwestiach. Nie z wyglądu, lecz z charakteru.

Martha wiedziała od samego początku, czyli od chwili tuż po stosunku — kiedy David, leżąc obok, przyciągnął ją do siebie tak, że leżała z twarzą wtuloną we włosy porastające jego pierś i słuchała bicia jego serca, i czuła mocne mięśnie jego nóg przy swoich nogach — że Pekach jest tym mężczyzną, na którego czekała, oczywiście bezwiednie, przez całe swoje życie.

Bezpośrednio z zebrania w biurze inspektora sztabowego Petera Wohla przy Bustleton i Bowler kapitan David Pekach pojechał teraz na Glengarry Lane 606 w Chestnut Hill. Zaparkował swój nieoznakowany wóz policyjny w jednym z czterech miejsc garażowych za domem, w dawnej parowozowni, i wrócił pieszo podjazdem ku portykowi wejściowemu.

Gdy dotarł do drzwi, te niespodziewanie się otworzyły.

Dobry wieczór, kapitanie — powitał go służący Evans, Murzyn w marynarce z szarej bawełny i czarnej muszce.

Co powiesz, Evans?

Pani Martha mówi, że jeśli chce pan się przebrać, ona zjawi się za chwilę.

Jedziemy na kolację — wyjaśnił Pekach.

Tak też zrozumiałem, proszę pana. Mogę panu podać coś do picia, kapitanie? Może szklaneczkę piwa?

Może być piwo, dzięki — odparł.

Przyniosę więc, proszę pana — stwierdził Evans z uśmiechem.

Martha powiedziała Davidowi, że Evans go „uwielbia, Harriet zresztą też”. Evans był zawsze bardzo uprzejmy, choć miał w sobie coś, tak jak jego żona, co wywoływało u Pekacha — ponieważ oboje służący mieszkali w domu Marthy i wiedzieli ojej romansie z nim — uczucie zażenowania.

Wspiął się po szerokich krętych schodach i ruszył korytarzem do „swojego pokoju”. Uprawiali z Marthą taką małą grę. Udawali, że skoro kapitan mieszkał w odległej dzielnicy Filadelfii, czasami „zostawał na noc”. A kiedy „zostawał na noc”, dostawał pokój gościnny, z którego drzwi nieprzypadkowo wiodły do sypialni Marthy.

Za każdym razem, gdy Pekach „zostawał na noc”, co było raczej regułą niż wyjątkiem, albo on, albo Martha skrupulatnie mierzwili pościele na łóżku w pokoju gościnnym, a czasami nawet tarzali się po nich. Następnego ranka zaś albo Harriet, albo jedna z jej siostrzenic słała łóżko w pokoju gościnnym i wszyscy udawali, że kapitan tam właśnie spał.

Gdy teraz wszedł do pokoju gościnnego, dostrzegł jakieś ubranie — nie swoje — zawieszone na specjalnym, długim wieszaku na garnitury, którego nazwy nie znał, czasem myślał więc o nim jako o suszarce na ubrania. Był to specjalny, mahoniowy wieszak z podstawą, przeznaczony na marynarkę i spodnie od garnituru. Za wieszakiem na marynarkę znajdowała się półka, na której w opinii Pekacha powinno się trzymać portfel, drobne i zegarek. Kapitan nigdy nie widział żadnych ubrań na tym wieszaku, sam go również nie używał. Swoje mundury i garnitury wieszał po prostu w wielkiej garderobie.

Otworzył garderobę, chcąc zmienić strój na cywilny, i szczerze się zdumiał. Oczekiwał swojego starego granatowego garnituru i nowego z szarej flaneli; Martha kupiła mu go w Brooks Brothers za ogromną sumę, której starał się nie pamiętać. Obecnie szafa była wprawdzie niemal pełna ubrań, nie dostrzegł jednak wśród nich ani starego granatowego, ani nowego z szarej flaneli.

Co, do diabła? — mruknął zmieszany.

Odwrócił się od szafy. Do pokoju weszli równocześnie Martha i Evans, który niósł tacę z butelką piwa i szklanką do pilznera.

Martha miała na sobie czarną sukienkę i podwójny sznur pereł, tak długi, że sięgał jej do piersi.

Mój Boże, ależ ona świetnie wygląda!” — pomyślał.

Kurczę, jeszcze nie przymierzyłeś! — wypaliła kobieta.

Czego nie przymierzyłem?

Tego, oczywiście, głuptasie — odparła i wskazała na specjalny wieszak z garniturem.

Nie jest mój — odburknął.

I tak, i nie, skarbie — zaszczebiotała Martha. — Przymierz go.

Zdjęła marynarkę, której kapitan mógł się teraz przyjrzeć. Była niebieska z mosiężnymi guzikami.

Kochanie… — zająknął się. — Mówiłem ci, że masz mi już nie kupować więcej ubrań.

Nie kupiłam go — odparła. — Zgadza się, Evans?

Tak, kapitanie, pani go nie kupiła.

Nie miał wyboru, musiał włożyć marynarkę. Była dwurzędowa i świetnie pasowała.

Idealnie — wyrwało się Evansowi.

Popatrz na guziki — poprosiła Martha. Kapitan spojrzał. Były naprawdę mosiężne, zdobione prawdziwym logo Departamentu Policji Miasta Filadelfia. — Podziękuj za nie Evansowi — ciągnęła. — Nie masz pojęcia, ile miał kłopotu z ich zdobyciem.

Skąd pochodzi ta marynarka?

Od Tillera i Whyde’a, tak przynajmniej sądzę — odparła Martha.

Zgadza się, pani Martho — potwierdził Evans.

Co tam jest, do cholery?

Krawiec tatusia… jeden z nich. W Londynie — wyjaśniła kobieta. — Skarbie, wyglądasz w niej cudownie!

Należała do twojego ojca? — spytał. Mimo oświadczenia Marthy od samej myśli zrobiło mu nieco nieswojo.

Nie, jest teraz twój. Teraz jest twój.

Zasugerowałem pani Marcie, kapitanie — mówił Evans — że jest pan tego samego wzrostu co pan Alex i ma niemal identyczną sylwetkę, a jego ubrania są tutaj i tylko czekają na głodne mole.

No i sprawdziliśmy. Evans miał rację. Trzeba było jedynie skrócić spodnie o centymetr, o dwa centymetry rękaw marynarki oraz, ma się rozumieć, znaleźć policyjne guziki. Evans zna tego wspaniałego włoskiego krawca z Chestnut Street, toteż ty musisz zrobić tylko jedno: podziękować Evansowi.

Mówisz o wszystkich tych ubraniach?! — upewnił się Pekach, wskazując na wnętrze szafy.

Pan Alex zawsze bardzo dobrze się ubierał — odparował służący.

Kapitan David Pekach miał ochotę warknąć: „O cholera, nie chcę pieprzonych ciuchów twojego tatuśka”, ale nie zrobił tego. Dostrzegł w oczach Evansa prawdziwe zadowolenie z dobrze wykonanego zadania i sprawienia komuś radości. Później spojrzał na Marthę i zobaczył, że jest bardzo szczęśliwa.

Dzięki, Evans — bąknął więc.

Cała przyjemność po mojej stronie, kapitanie. Cieszę się, że udało się dopasować te ubrania. Pan jest nieco niższy od pana Alexa i trochę szczuplejszy.

Pasuje świetnie, Evans, dziękuję ci. Służący uśmiechnął się i wyszedł z pokoju.

Nie wiem, co mam z tobą zrobić — oświadczył Pekach Marcie.

Popatrzyła mu w oczy i uśmiechnęła się.

Och, na pewno coś wymyślisz.

Podeszła do stolika, na którym Evans zostawił piwo, nalała je umiejętnie do szklanki i wręczyła ją kapitanowi.

Strasznie się cieszę, gdy mogę zrobić dla ciebie coś miłego, mój skarbie — zaszczebiotała.

Pocałował ją delikatnie, posmakował jej szminki.

Lepiej wezmę prysznic — stwierdził.

Weszła wraz z nim do łazienki, co często jej się zdarzało, i obserwowała, jak się golił. Powiedziała mu, że lubi dotykać jego policzków, natychmiast gdy skończy golenie.

W końcu zeszli na dół. Evans podstawił mercedesa coupe Marthy z garażu pod portyk i przytrzymał jej otwarte drzwiczki. Pekach usiadł za kierownicą i zerknął na przyjaciółkę, chcąc mieć pewność, że zapięła pasy. Dostrzegł przebłysk uda i koronkę na rąbku czarnej halki.

Jak na kobietę, która jeszcze niedawno nie miała zielonego pojęcia o seksie — pomyślał chyba po raz pięćdziesiąty — naprawdę doskonale potrafi dobrać bieliznę, która na mnie działa”.

Wrzucił bieg i skierował mercedesa na Glengarry Lane, uznając, że najlepiej pojechać do centrum Schuylkill Expressway.

Na północ od ogrodu zoologicznego Martha spytała, czy złapali już tego, kto zastrzelił policjanta.

Nie. I nie mamy żadnego tropu — odparł. — Zanim przyjechałem do… ciebie — o mało nie powiedział „do domu” — odbyliśmy zebranie. Tony Harris, który prowadzi dochodzenie i jest cholernie dobrym śledczym, oznajmił wszem wobec, że może jedynie wrócić po śladach i zbadać kwestie, które już wcześniej przebadał…

Prawie powiedziałeś „do domu” — przerwała mu Martha. — Zgadza się?

Przyjrzał jej się. Zaskoczony odkrył, że trzymają się za ręce.

Przejęzyczenie — odparował.

W takim razie przyjemne przejęzyczenie. Podobało mi się.

Ty mnie również.

Co takiego?

Ty mi się również podobasz — wyjaśnił.

Ach tak — zaśmiała się. — Bardzo ci dziękuję. Podniosła jego rękę do ust i pocałowała.

Rozległo się wycie syreny. Pekach rzucił okiem we wsteczne lusterko i zauważył za sobą wóz drogówki. Od razu spojrzał na duży okrągły szybkościomierz mercedesa. Wskazówka wykraczała poza sto dziesięć kilometrów na godzinę.

Cholera — warknął, uwolnił rękę i zjechał na prawy pas ruchu.

Wóz drogówki zatrzymał się obok niego. Funkcjonariusz siedzący obok kierowcy władczym gestem nakazał kapitanowi zjechać na krawężnik, szybko jednak się zreflektował i tylko przyjaźnie pomachał, gdyż — zaskoczony — rozpoznał swego dowódcę. Policjantem tym był Jesus Martinez. Pekach ruszył, zostawiając za sobą wóz drogówki.

Nienawidzę tego — mruknął kapitan. — Przyłapali mnie moi ludzie.

Może zatem nie powinieneś tak pędzić, skarbie — zachichotała Martha. — Och, szkoda, że nie widziałeś swojej miny!

Ech, to ten cholerny samochód — odburknął Pekach. — Nie znają go. Gdybyśmy jechali moim autem, coś takiego na pewno by się nie zdarzyło.

Może zatem powinieneś częściej prowadzić mercedesa, niech twoi ludzie go poznają.

Nie mógłbym jeździć twoim samochodem do pracy — wybuchnął.

Dlaczego?

Ponieważ to twój samochód!

Więc ci go daję.

Martho, cholera, przestań!

Już to przerabialiśmy — odcięła się. — Jestem szczęśliwa, gdy daję ci prezenty.

Ale to nie w porządku! — jęknął.

Kocham cię i mogę sobie na to pozwolić, więc co jest nie w porządku?

Po prostu to nie w porządku — powtórzył.

Przepraszam — szepnęła Martha.

Kochanie, zawsze dajesz mi różne rzeczy… — szukał właściwych słów. — Nie czuję się w pełni mężczyzną.

Och, to absurd — machnęła ręką. — Popatrz na siebie! Młody człowiek, a już kapitan. Dowódca drogówki. A ty się martwisz, że nie jesteś dość męski?

Nie odpowiedział.

I to nie jest to jedyne męskie zajęcie, które świetnie ci wychodzi — dodała, po czym pochyliła się i wsunęła język w ucho Pekacha.

Jezu, kochanie!

Pewnie jesteś już mną zmęczony — drażniła się z nim kobieta. — Pamiętam, że kiedyś to lubiłeś.

Nie jestem tobą zmęczony, maleńka — odparł. — Nigdy nie mógłbym się tobą zmęczyć.

No to pozwól, że dam ci ten samochód.

Czy ty kiedykolwiek zrezygnujesz?

Prawdopodobnie nie — odrzekła, po czym złapała go za rękę i przyłożyła ją sobie do policzka. W końcu spytała: — Dokąd jedziemy? Chociaż mnie właściwie wszystko jedno.

Ristorante Alfredo — wyrecytował, starając się wymówić nazwę z włoskim akcentem.

Słyszałam, że to bardzo miły lokalik.

Peter Wohl tak twierdzi. — Kapitan pokiwał głową. — Spytałem go o przyjemną knajpkę, a on wskazał mi właśnie Ristorante Alfredo.

Lubisz go, prawda?

Jest dobrym szefem. Nie zachowuje się zbytnio jak funkcjonariusz policji, ale ma reputację doskonałego policjanta. Z tego, co widziałem, mogę to potwierdzić.

Peter Wohl powiedział Pekachowi konkretnie, że Ristorante Alfredo ma dwie zalety. Po pierwsze, jedzenie i atmosfera są tam pierwszej klasy, po drugie, właściciel ma uroczy zwyczaj płacenia rachunków za niektórych policyjnych oficerów.

Lokal należy do mafii, pewnie o tym wiesz — oświadczył Wohl kapitanowi. — Czerpią tam jakąś przekorną przyjemność z opłacania posiłków kapitanów i oficerów wyższych stopniem. Jesteś teraz kapitanem, Dave. Ciesz się tym. Korzystaj ze swoich przywilejów. Ja próbuję ich uszczęśliwić co najmniej raz na miesiąc.

Dave Pekach zarezerwował miejsca na kolację w Ristorante Alfredo z obu wymienionych przez Wohla powodów — dobrego jedzenia i atmosfery. Nie był pewny, czy inspektor nie zażartował sobie z niego co do rachunku. Pomyślał, że jeśli zostanie zwolniony z zapłaty, będzie zadowolony, chociaż szczególnie na ten cud nie liczył. Nawet po cichu wolałby ponieść koszty. Było dla niego ważne, że zabiera Marthę do lokalu, który jej się spodoba i nie będzie tani.

W korytarzu restauracji za pulpitem stał młody Włoch — sądząc po akcencie, prawdziwy Włoch! — w smokingu. Kiedy kapitan powiedział, że nazywa się Pekach i że zarezerwował wcześniej miejsca, mężczyzna wypadł zza pulpitu, skłonił się i szybko zaprowadził ich do stolika w dalekim kącie pomieszczenia.

Gdy szli, Dave dostrzegał, że inni goście pięknie umeblowanego lokalu nie odrywają wzroku z wdzięcznie wyprostowanej Marthy spowitej w czarną sukienkę i perły. Był z niej naprawdę dumny.

Włoch w smokingu przytrzymał krzesło, kiedy Martha siadała, i powiedział, że ma nadzieję, iż stół im odpowiada, potem strzelił palcami i zjawili się dwaj inni mężczyźni — pomocnik kelnera i jakiś osobnik w krótkiej czerwonej kurteczce z zawieszonym na szyi na złotym łańcuchu przedmiotem, który wyglądał jak srebrna łyżka. Pomocnik kelnera niósł srebrne wiaderko na nóżkach, z którego wystawała butelka owinięta w ręcznik.

Osobnik z łyżką na szyi rozwinął ręcznik, żeby Dave mógł się przyjrzeć butelce. Był w niej francuski szampan.

Z pozdrowieniami od właściciela lokalu, kapitanie Pekach — powiedział Włoch. — Mam nadzieję, że gatunek jest odpowiedni.

Och, Moet zawsze jest odpowiedni — odparła Martha z czarującym uśmiechem.

Pan pozwoli? — spytał Włoch, odkręcił drucik, wyjął korek i nalał nieco szampana do kieliszka Pekacha.

Przypuszczam, że mam wypić, aby upewnić się, czy nie skwaśniał albo coś w tym rodzaju” — pomyślał Dave i pociągnął łyczek.

Bardzo dobry — oświadczył.

Ogromnie się cieszę — stwierdził Włoch i napełnił najpierw kieliszek Marthy, a potem Pekacha. — Pozostawiam zatem państwa z tym winem — oznajmił. — Wracam za moment.

Za nas. — Martha uniosła kieliszek.

Tak — zgodził się kapitan.

Kelner zjawił się po dłuższej chwili, podał im menu i znów się oddalił, dość szybko jednak znów podszedł.

Kapitanie Pekach, bardzo przepraszam. Pan Baltazari byłby naprawdę szczęśliwy, gdyby poświęcił mu pan kilka minut ze swojego cennego czasu — powiedział i wskazał na stolik w odległym narożniku. Siedziało tam dwóch mężczyzn, którzy widząc, że Dave patrzy, lekko mu pomachali.

Pekach zdecydował, że Baltazari — o którym nigdy nie słyszał — to młodszy z nich, osobnik o śniadej skórze i włosach starannie sczesanych na czoło, zapewne w celu ukrycia łysiny. Starszego mężczyznę w szarym garniturze znał z widzenia. Na tablicy korkowej w wywiadzie wisiała jego fotografia, przypięta na samym szczycie schematu organizacyjnego przestępczości zorganizowanej. Filadelfijska gazeta „Daily News” chętnie określała go mianem „szefa miejskiej mafii”. Nazywał się Vincenzo Savarese.

Jezu Chryste, o co tu chodzi? Czego oni chcą? Przywitać się?”.

Włoch już odsuwał krzesło kapitana.

Wybaczysz, kochanie?

Oczywiście — odrzekła Martha. Pekach ruszył przez salę.

Dobry wieczór, kapitanie — zagaił Baltazari. — Witamy w Ristorante Alfredo. Proszę usiąść.

Uniósł rękę i u jego boku od razu ukazał się kelner. Odwrócił stojący nóżką do góry kieliszek od szampana, nalał, po czym odszedł. Po chwili Baltazari wstał i również się ulotnił.

Nie zajmę panu dużo czasu, zaraz pan wróci do swej uroczej damy — odezwał się Vincenzo Savarese. — Usłyszałem, że przebywa pan w restauracji, i nie mogłem przeoczyć takiej okazji. Pragnę panu podziękować.

Za co?

Był pan nadzwyczaj wyrozumiały i łaskawy dla mojej wnuczki, kapitanie. Chciałem wyrazić swoją wdzięczność.

Nie wiem, o czym pan mówi — oświadczył zgodnie z prawdą Pekach.

Ubiegły czerwiec. Moja wnuczka… muszę dodać, że przeciwstawiła się poleceniom swoich rodziców… wyszła z pewnym bardzo głupim młodym człowiekiem i trafiła w ręce policji.

Pekach potrząsnął głową, sugerując, że nadal nie pamięta tego zdarzenia.

Bardzo późno którejś nocy w północnej Filadelfii, w okolicach skrzyżowania Old York Road i North Broad?

Kapitan wciąż potrząsał głową.

Goniła ich policja. Chłopiec rozbił samochód? — ciągnął Savarese.

Nagle Pekach przypomniał sobie tamtą noc. Wracał właśnie z Bethlehem, ze ślubu kuzyna Stanleya. Mijał rozbite auto, a ponieważ zobaczył ludzi z antynarkotykowego i ich wóz, zatrzymał się, zaciekawiony. Incydent okazał się drobny. Kilkoro dzieciaków, które kupiły gdzieś marihuanę, uciekało i zostały schwytane.

Było ich czworo — kierowca, drugi chłopiec i dwie dziewczyny, obie schludne, ładne i okropnie przerażone. Siedziały na tylnych siedzeniach policyjnego radiowozu, który miał ich przetransportować do aresztu centralnego. Pekach współczuł dziewczętom i postanowił zaoszczędzić im więziennych nie — przyjemności, toteż gdy policjanci z dystryktu je spisali, kazał je zwolnić i wysłał taksówką do domów.

Pamiętam — wtrącił.

Moja wnuczka powiedziała, że był pan bardzo uprzejmy i wyrozumiały — podjął Savarese. — Znacznie bardziej niż, jak podejrzewam, jej matka i ojciec. Nie wierzę, że dziewczyna postąpi kiedykolwiek ponownie w ten sposób.

Wyglądała na miłą młodą kobietkę — oznajmił kapitan. — Wszyscy od czasu do czasu popełniamy błędy.

Chciałem tylko panu powiedzieć, że nigdy nie zapomnę pańskiej dobroci i jestem panu ogromnie wdzięczny — powtórzył Savarese, po czym wstał i wyciągnął rękę. — Jeśli będę mógł kiedyś coś dla pana zrobić, kapitanie…

Proszę nie dziękować. Wykonywałem jedynie swoją pracę.

Savarese uśmiechnął się do niego i powoli wyszedł z restauracji. Włoch w smokingu stał w progu, czekając na niego z kapeluszem i płaszczem.

Pekach wzruszył ramionami i skierował kroki ku stolikowi, przy którym siedziała Martha.

W tym momencie podszedł do niego Baltazari.

Pan to chyba upuścił, kapitanie — oświadczył i wręczył Pekachowi pudełko zapałek.

Nie, nie sądzę — odparł Dave.

Jestem pewny, że tak — upierał się Baltazari.

Pekach obejrzał pudełko. Było firmowe, miało napis

Ristorante Alfredo”, a ponieważ było rozsunięte, dostrzegł w środku wpisane nazwisko i adres. Nazwisko nie było mu znane.

Przyjaciele pana Savarese zawsze są wdzięczni, kiedy ktoś wyświadczy przysługę jemu lub komuś z jego rodziny, kapitanie Pekach — stwierdził Baltazari. — A teraz proszę usiąść przy swoim stoliku i zjeść wspaniałą kolację.

Pekach włożył pudełko do kieszeni. Obok Marthy stał ten sam Włoch.

Jeśli mogę coś państwu zasugerować… — zaczął.

O co w tym wszystkim chodziło? — weszła mu w słowo Martha.

Kapitan znowu wzruszył ramionami, a potem się do niej uśmiechnął.

Poprosimy o sugestię — zdał się na młodego Włocha. Poczuł, że pod stołem Martha dotyka swoim kolanem jego kolana.

Myślę, że zachwyci państwa nasze tournedos à la Alfredo — oznajmił młody Włoch.

Uwielbiam tournedos — wtrąciła Martha. Dave Pekach nie miał pojęcia, cóż to takiego.

Brzmi świetnie — odparł.

Kolano Marthy przycisnęło się mocniej do jego kolana.

A na przystawkę może małże w sosie weneckim? — mówił Włoch.

Doskonale — rzekł kapitan.



Czternaście


Niektóre zadania i czynności śledcze w wydziale antynarkotykowym, obyczajowym i podobnych jednostkach muszą wykonywać ubrani po cywilnemu młodzi funkcjonariusze policji, którzy nie wyglądają ani nie zachowują się jak policjanci. W dodatku ich twarze nie mogą być znane przestępcom, na których owi funkcjonariusze polują.

Wszyscy ci młodzi ludzie, nieprzerwanie zasilający szeregi departamentu, przybywają z jednego miejsca — z Akademii Policyjnej.

Przydzielanie podobnych zadań młodym i przez to niedoświadczonym funkcjonariuszom ma pewne wady. Ze względu na ich brak doświadczenia tych pracujących po cywilnemu policjantów powinno się szczególnie uważnie nadzorować, tyle że sama natura „tajnego” zadania czyni ów nadzór w najlepszym wypadku trudnym, a najczęściej po prostu go uniemożliwia. Przez większą część czasu funkcjonariusz w cywilu jest skazany wyłącznie na siebie i tylko on ponosi odpowiedzialność za swój los.

Niektórzy młodzi policjanci nie potrafią znieść związanego z takim rodzajem pracy stresu i sami proszą o zmianę przydziału. Niektórym natomiast zmienia się przydział, ponieważ albo po prostu nie umieją wykonać powierzonych im zadań, albo psychika przeszkadza im w ich wykonywaniu. Innymi słowy, są miłymi facetami i nijak nie mogą się przestawić na sposób myślenia przestępcy.

Istnieją oczywiście przypadki, gdy żółtodzioby świeżo po Akademii czują się w robocie tajniaka tak doskonale jak ryby w wodzie. Czasami okazuje się, że o takiej właśnie pracy śnili i w takiej sobie siebie wyobrażali, oglądając filmy i seriale o policjantach i złodziejach; że z takim marzeniem wstępowali do policji — chcieli aresztować naprawdę groźnych przestępców, często przy użyciu usankcjonowanej przemocy, na przykład rozbijając drzwi podejrzanego bądź też powalając go na ziemię podczas zatrzymania.

Rzadko — choć to się ostatnio zmienia — zdarzają się strzelaniny czy pogonie przypominające te z filmów i seriali, tej pracy wszakże towarzyszy element niebezpieczeństwa i łączącej się z nim ekscytacji oraz prawdziwe uczucie satysfakcji i radości z dobrze wypełnionego zadania, gdy zastępca prokuratora okręgowego ocenia śledztwo i aresztowanie, po czym decyduje, że warto poświęcić pieniądze podatników i własny czas na postawienie oskarżonego przed sądem i dopilnowanie, aby — przy odrobinie szczęścia — sukinsyn trafił do więzienia, powiedzmy, na dwadzieścia lat.

Funkcjonariusze Charles McFadden i Jesus Martinez byli dobrymi, a może nawet bardzo dobrymi tajniakami pracującymi w światku narkotykowym. McFadden niemal w pierwszych dniach pracy odkrył, że posiada raczej niezwykłą umiejętność zdobywania zaufania dostawców substancji kontrolowanych. Martinez, który podzielał z McFaddenem szereg wartości przekazanych przez kochających rodziców i nauki kościoła rzymskokatolickiego, był z niego ogromnie dumny.

Martinez miał latynoski temperament, z powodu którego podczas akcji i zatrzymań reagował zbyt emocjonalnie lub nawet wybuchał wściekłością. Szybko zauważył, że kiedy się zdenerwuje, przypierani przez niego do ściany przestępcy znacznie częściej okazują strach niż w przypadku, gdy aresztuje ich funkcjonariusz McFadden, chociaż Charley był od niego piętnaście centymetrów wyższy i ważył niemal o czterdzieści kilogramów więcej.

Kiedy Charley doskonalił zdolności, dzięki którym przestępcy mu ufali, kopiąc sobie tym samym własne groby, Hezus szkolił się w czymś, co nazywał „praktykowaniem wojny psychologicznej przeciwko elementowi przestępczemu”. W trakcie ostatnich dziewięciu czy dwunastu miesięcy pracy w wydziale antynarkotykowym rzadko wściekał się lub podniecał tak bardzo, jak sądzili zatrzymywani przez niego przestępcy. Nauczył się odgrywać emocje, rozwijając w sobie prawdziwy talent aktorski. Zdarzało mu się na przykład przyłożyć lufę rewolweru do nosa aresztowanego lub nerwowo zachęcać Charleya — choć wiedział, że partner nie jest do czegoś takiego w ogóle zdolny: „Zastrzel skurwysyna, stary. Zróbmy sobie z drania tarczę ze strzelnicy”.

Jedną lub obiema technikami, a czasem także innymi, które stale wymyślał, często skłaniał do współpracy zatrzymanych, co nierzadko bardzo się przydawało w uzyskaniu wyroku skazującego i ustalaniu współwinnych czynów przestępczych.

Zarówno Martinez, jak i McFadden wiedzieli, że są świetnymi, a może nawet doskonałymi tajniakami, i mieli świadomość, że usunięto ich z wydziału antynarkotykowego nie ze względu na jakiś popełniony błąd. Wręcz przeciwnie: wykonali świetną robotę, doprowadzając do śmierci narkomana, który zastrzelił kapitana drogówki, „Dutcha” Moffitta. Niestety, ich zdjęcia trafiły do gazet i przestali być skuteczni jako tajniacy.

Obaj chętnie zrezygnowaliby z tej sławy, gdyby tylko pozwolono im wrócić i dalej działać w antynarkotykowym, ale nie było to już możliwe.

Wdzięczny Departament Policji Miasta Filadelfia wysłał ich zatem do drogówki, gdzie im zaproponowano — o ile oczywiście sprawdzą się podczas okresu próbnego — pracę patrolowych. W ten sposób znaleźliby się w szeregach funkcjonariuszy elity znacznie szybciej niż jakikolwiek inny policjant w całej historii tej specjalnej jednostki. Tyle że…

Obaj mieli w nosie cholerną drogówkę!

Może ten kit z wysokimi buciorami, specjalnym pasem i superczapką przemówiłby do jakiegoś dupka, który przepracował cztery lata w dystrykcie, wyłapując wagarujące w okolicy dzieciaki, zakręcając latem hydranty pożarowe, zdejmując pieprzone koty z pieprzonych drzew i zajmując się tego rodzaju bzdurami, ale ani dla Hezusa, ani dla Charleya drogówka nie była celem czy marzeniem.

Radzili sobie przecież jeden na jeden, czy raczej dwóch na dwóch, z naprawdę paskudnymi osobnikami w naprawdę trudnych sytuacjach, wychodzili z nich cało i uważali się — nie bez podstaw — za bardzo doświadczonych i skutecznych policjantów, równie dobrych jak ci z drogówki.

Ma się rozumieć, byli wystarczająco inteligentni, aby teraz uśmiechać się i okazywać wdzięczność za otrzymaną szansę. Chociaż drogówka to nie wydział antynarkotykowy, praca tam nie przypominała też tej w dystrykcie, gdzie Martinez i McFadden spędzili krótki okres, zajmując się rozbijaniem gangów złodziei kołpaków, przerywaniem domowych awantur albo trawiąc czas na inne równie mało interesujące działania.

Wkrótce miał się odbyć kolejny egzamin na detektywa i obaj pragnęli podejść do niego i go zdać. Zgadzali się co do tego, że kiedy zostaną detektywami, będą mogli poprosić o jakiś interesujący przydział i zapewne go dostaną, bo przecież schwytali Geralda Vincenta Gallaghera! Najchętniej podjęliby pracę w wydziale do spraw poważnej przestępczości, a jeśli nie tam, to może w wywiadzie lub nawet w wydziale zabójstw.

Na razie rozumieli, że najinteligentniejszym posunięciem będzie właśnie stale się uśmiechać, trzymać z dala od kłopotów, wypełniać wszystkie polecenia przełożonych i zachować się zgodnie z oczekiwaniami, równocześnie przygotowując się do egzaminu na detektywa.

Kiedy — bardzo powoli — mijał ich pierwszy dyżur na drodze Schuylkill Expressway, obaj odkrywali, że będzie im trudno długo postępować w ten sposób.

Odkąd rozpoczęli patrol, przydarzyły im się tylko dwie interesujące rzeczy. Najpierw oczywiście zrobili z siebie kretynów, gdyż włączyli koguta i syrenę, po czym kazali zjechać na bok jakiemuś kierowcy, którym okazał się kapitan Pekach, jadący wraz z tą bogatą babką z Chestnut Hill, którą pieprzył.

Kapitan Pekach prawdopodobnie nie miał do nich żalu. Był fajnym facetem i zanim awansował na kapitana, pracował jako porucznik w wydziale antynarkotykowym i był dowódcą ich obu. Tak czy owak, bez wątpienia nie zaprezentowali się jednak zbyt inteligentnie.

A godzinę później jakiś pędzący na północ buick trzasnął w tył forda pinto, aż ten się obrócił i wpadł na skierowany na południe pas ruchu, gdzie uderzyło w niego kombi marki Dodge, które zepchnęło nieszczęśnika z powrotem na jego pierwotny pas. Nikt nie został poważnie ranny, chociaż ford nie bardzo już przypominał samochód, a buick miał roztrzaskaną kratownicę wlotu powietrza od uderzenia w forda oraz uszkodzony tył w miejscu, w które wjechał ten sam ford, odepchnięty przez dodge’a. Przedstawiciele firm ubezpieczeniowych będą się musieli ostro nagłowić, aby ustalić winnego. Minęły dobre trzy kwadranse, zanim funkcjonariusze załatwili wszystkie kwestie związane z wypadkiem, ambulans odwiózł kierowcę forda i jego dziewczynę do szpitala, a pojazdy pomocy drogowej odholowały rozbite auta.

McFadden i Martinez wezwali też sierżanta Williama „Dużego Billa” Hendersona, który zjawił się na miejscu kraksy po pięciu minutach od zgłoszenia, czyli nawet przed przyjazdem karetki, i z wyraźną ochotą zajął się wypadkiem.

Najpierw zadzwonił po inny pojazd drogówki, a potem przejął od Charleya mężczyznę, który miał do tej pory bandaż na czole, oraz jego dziewczynę, czyli parę z forda. Uspokoił oboje i posadził ich na tyłach radiowozu, gdzie mieli poczekać na ambulans.

Następnie wysłał Charleya na trasę, gdzie wraz z Martinezem mieli kierować ruchem tak, aby żaden kierowca nie wjechał w tarasujące drogę wraki. A gdy zjawiły się — kolejno — drugi wóz drogówki, ambulans i holowniki, sierżant zaczął naprawdę wszystkimi dyrygować. Polecił sanitariuszom Umieścić kierowcę forda w ambulansie, chociaż mężczyzna opierał się, gdyż miał tylko tę jedną krwawiącą ranę na głowie od uderzenia w drzwiczki. Ludziom z pomocy drogowej kazał odholować forda i buicka. Nawet wyjął swój gwizdek i pokierował ruchem.

Sierżant Henderson, innymi słowy, potwierdził opinię — dupka i samochwały — którą funkcjonariusze McFadden i Martinez go podsumowali kilka godzin wcześniej, gdy wygłosił do nich swoją małą przemowę w Bustleton i Bowler, zanim wysyłał ich na patrol.

Ani Charleyowi, ani Hezusowi nie spodobało się sterczenie pośrodku autostrady i kierowanie ruchem. Szczególnie denerwowała ich sytuacja po opróżnieniu pasa wiodącego na południe, gdyż nagle kilkuset dupków mijało ich w odległości pięciu centymetrów, jadąc z prędkością osiemdziesiąt kilometrów na godzinę i gapiąc się na wrak forda pinto i inne auta.

Oczywiście ktoś musiał stanąć w tym miejscu i pokierować ruchem, w przeciwnym razie wszystkie te dupki próbowałyby zjechać na prawo, mimo ustawionego tam dodge’a. Obaj funkcjonariusze zastanowili się jednak, czy faceci z drogówki przyzwyczają się w końcu do dwutonowych samochodów śmigających osiemdziesiątką pięć centymetrów od nich. A może wciąż się ich bali?

Kierowanie ruchem ostudziło jednak ich entuzjazm do sztywnego egzekwowania kodeksu drogowego w kwestii dozwolonej prędkości. Po co zatrzymywać faceta, który przekroczył dopuszczalną szybkość o dziesięć czy piętnaście kilometrów, skoro podczas jazdy przestrzega wszystkich innych przepisów?

Po pierwsze, czy jest sens wręczać mandat człowiekowi za popełniony błąd, o którym wiesz, że sam byś go popełnił. Druga sprawa to kara — nie tylko strata finansowa, lecz także punkty karne, które trafią na konto kierowcy do akt w Harrisburgu, stolicy stanu. A jeśli kierowca uzyska pewną konkretną liczbę punktów karnych za wykroczenia drogowe, może nawet stracić prawo jazdy. W dodatku, jeśli cholerna firma ubezpieczeniowa odkryje, że kierowca otrzymał mandat za przekroczenie prędkości, podniesie mu stawkę.

Jeśli zatem facet jechał jakieś sto dziesięć kilometrów na godzinę w miejscu, gdzie obowiązywało ograniczenie do dziewięćdziesięciu, można mu było odpuścić. Gorzej, gdy drań zmieniał pas ruchu tak szybko, że zajeżdżał drogę innemu kierowcy, który nie był w stanie zahamować — wtedy sukinsynowi należał się mandat i pouczenie. Niech się drań opanuje, zanim spowoduje wypadek!

Kwestia wypisywania i wręczania mandatów w ogóle okazała się sprawą drażliwą. Nigdy nie wiadomo, co się zdarzy, gdy każe się jakiemuś kierowcy zjechać na pobocze. Dziewięćdziesiąt osób na sto zachowa się grzecznie, przyzna się do przewinienia, na przykład niewielkiego przekroczenia dozwolonej prędkości, po czym — co najwyżej — taki ktoś wspomni, że ma kuzyna, który pracuje w policji, licząc na to, że funkcjonariusz tylko go ostrzeże.

Cztery razy na sto trafi się idiota, który będzie zaprzeczał, że popełnił wykroczenie, na którym przyłapał go funkcjonariusz, powie, że jest osobistym przyjacielem burmistrza — może i jest — lub będzie wciskał inne bzdury. A pewnie raz na sto przypadków lub raz na dwieście funkcjonariusz każe zjechać na pobocze komuś, kto ukradł auto, którym jedzie, kierowca będzie próbował przekupić funkcjonariusza, będzie pijany i agresywny, uderzy funkcjonariusza łyżką do opon, kiedy ten nachyli się i poprosi o prawo jazdy i dowód rejestracyjny… Albo kierowca wiezie coś, czego nie powinien, coś, przez co mógłby trafić do więzienia na wiele lat — wówczas może próbować dać łapówkę policjantowi, który go zatrzyma, lub do niego strzelić…

W każdym razie niezależnie od sytuacji, czyli w stu przypadkach na sto, ilekroć zatrzymujesz kogoś na Schuylkill Expressway, ilekroć pochylasz się i prosisz kierowcę o okazanie prawa jazdy i dowodu rejestracyjnego, tuż obok twojego tyłka śmigają dwutonowe samochody, pędzące osiemdziesiąt — dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę… Szu… szu… szu…

Pięć minut po dwudziestej pierwszej funkcjonariusze McFadden i Martinez zauważyli jadącego Schuylkill Expressway na północ kierowcę, który nagle zmienił pas na południowy. Prawdopodobnie siadła mu opona.

O tej porze warunki pogodowe, nasilenie ruchu i inne kwestie określają stopień pomocy, jakiej możecie udzielić takiemu kierowcy — pouczył ich sierżant „Duży Bill” Henderson. — Najważniejsze jest dla was usunięcie lub zredukowanie niebezpieczeństwa, po drugie zaś musicie utrzymać strumień ruchu w stanie ciągłym…

Innymi słowy, sierżancie — przerwał mu McFadden. — Nie musimy zmieniać opony jakiemuś facetowi, póki nie wygląda na to, że gdy będzie sam ją zmieniał, ktoś może mu najechać na dupę?

Funkcjonariusz Charles McFadden miał miłą, chłopięcą i niewinną twarz, toteż sierżant Henderson — choć przez chwilę patrzył na niego z wściekłością w oczach — zdecydował, że nie ma chyba do czynienia z przemądrzałym dupkiem.

Tak, właśnie o tym mówię — bąknął. Funkcjonariusz Martinez, który prowadził wóz, zwolnił i zaczął się przyglądać kierowcy, który zjechał na południowy pas. Auto, dwuletni cadillac sedan de ville, rzeczywiście miało jedną płaską oponę.

Kierowca właśnie dokręcał śruby zmienionego koła, gdy dostrzegł podjeżdżający pojazd drogówki. Podniósł się i szybko wrzucił do bagażnika stare koło oraz dekiel.

W samą porę Marvin wymienił flaka — zauważył McFadden. — W przeciwnym razie musielibyśmy pomóc biednemu sukinsynowi.

Marvina P. Laniera, niskiego, krępego, trzydziestopięcioletniego Murzyna, funkcjonariusze Martinez i McFadden znali z okresu, kiedy pracowali w wydziale antynarkotykowym. Mężczyzna uważał się za profesjonalnego hazardzistę. Nie był jednak zbyt dobry w tym fachu, toteż często musiał powiększać dochód z hazardu — czy też raczej brak tego dochodu — w inny sposób. Co jakiś czas zatem dorabiał sobie jako „agent” modelek, czyli organizował samotnym biznesmenom do pokoju hotelowego dziewczynę do towarzystwa.

A kiedy rzeczywiście paskudnie przegrywał, przyjmował pracę posłańca i jeździł do Nowego Jorku lub do Waszyngtonu, gdzie odbierał paczuszki dla znajomych biznesmenów i przywoził im je do Filadelfii.

Wydział antynarkotykowy trafił na ślad Marvina P. Laniera dzięki obyczajówce, której funkcjonariusze twierdzili, że mają powody podejrzewać, iż mężczyzna sprowadza z Nowego Jorku do północnej Filadelfii kokainę.

McFadden i Martinez inwigilowali sutenera przez jakiś czas, aż ustalili pobieżny schemat jego podróży. Pewnego wtorku o czwartej nad ranem, sześćdziesiąt sekund po tym, jak Marvin zjechał z mostu Tacony — Palmyra, który nie znajduje się bynajmniej na bezpośredniej trasie z Nowego Jorku do północnej Filadelfii, zatrzymali jego samochód i przeszukali. Znaleźli jedną owiniętą w plastik paczuszkę z białą substancją, którą uznali za kokainę. Ważyła niecały kilogram. Takie paczuszki określano w handlu narkotykami „kilami” — od kilograma.

Przeszukanie i zatrzymanie, przeprowadzone bez nakazu — którego nie mieli szansy dostać, ponieważ nie posiadali wystarczających do przekonania sędziego powodów, iż istnieje „uzasadniony powód do podejrzeń”, jakoby pan Lanier dokonał jakiegoś przestępstwa — było, rzecz jasna, nielegalne. Żadnego w zdobytych tym sposobem dowodów nie sposób wykorzystać w sądzie. Wiedzieli o tym nie tylko funkcjonariusze Martinez i McFadden, ale i Lanier.

Z drugiej strony, skoro jakiś pobudzony i rozgniewany funkcjonariusz wydziału antynarkotykowego, szczególnie temperamentny Latynos, który przytknął swój rewolwer wylotem lufy do nozdrza pana Laniera i wrzasnął na niego „ty obleśny czarny skurwysynu”, zasugerował „spuszczenie tego pieprzonego gówna do kanału ściekowego”, Lanier uprzytomnił sobie, że od tej pory mało który spośród angażujących go wcześniej wspólników biznesowych zleci mu choćby drobną sprawę.

Gdyby został aresztowany, kokaina, zajęta legalnie czy nielegalnie, przepadłaby, lecz zostałaby przez właścicieli po — traktowana jako zwykłe „koszty uzyskania”. Jeśli jednak ten cholerny, wściekły meksyk otworzy paczuszkę i wysypie jej zawartość do ścieku, biznesowi wspólnicy Laniera najprawdopodobniej pomyślą, że przywłaszczył on sobie należące do nich i warte przynajmniej dwadzieścia tysięcy dolarów narkotyki. Nie uwierzą, że policja je wyrzuciła, uznają takie tłumaczenie za bzdurę. Kto wysypałby do rynsztoka kokainę o wartości dwudziestu tysięcy?! Przecież pieprzony policjant zarabia tyle, jeśli przepracuje cały pieprzony rok!

Zawarli więc umowę. Funkcjonariusze puszczą Laniera wolno wraz z koką, a nieszczęsny posłaniec co dwa tygodnie będzie się z nimi kontaktował i przekazywał im informacje, dzięki którym Martinez i McFadden oficjalnie skonfiskują co najmniej dwa razy tyle kokainy i aresztują jej posiadacza.

Lanier uważał się za człowieka honorowego i dopełnił warunków ugody. Funkcjonariusze Martinez i McFadden usprawiedliwili przed sobą nieco wątpliwą legalność wypuszczenia Laniera i koki, ponieważ w efekcie przejęli trzy kilogramy kokainy, a także zatrzymali trzech dilerów, których następnie osądzono i skazano. Oczywiście bez pomocy Laniera do tej akcji w ogóle by nie doszło. Poza tym, ma się rozumieć, cholernie przestraszyli samego Marvina P. Laniera. Minie sporo czasu, zanim facet wróci do pracy posłańca.

Od ostatniego spotkania z Lanierem aż do momentu, gdy — trzy miesiące później — zostali przeniesieni z antynarkotykowego, nie naciskali na niego i nie prosili o dodatkowe informacje. Traktowali go jako długoterminowy kontakt i nie chcieli zabijać kury, która znosi złote jajka. Nie przyniosłaby im korzyści sytuacja, w której bossowie narkotykowi zaczęliby podejrzewać Laniera o współpracę z policją i odsunęliby go od siebie.

Myślisz, że nas zauważył? — spytał Hezus. Do tej pory zatrzymał radiowóz i czekał na możliwość włączenia się w strumień aut jadących na południe, aby później zawrócić.

Na pewno zauważył wóz drogówki — odparł w zadumie Charley. — Ale był tak zajęty ucieczką, że moim zdaniem nie rozpoznał żadnego z nas. — Martinez dostrzegł przerwę w ruchu i skręcił z piskiem opon. — Jak sądzisz… — ciągnął McFadden. — Dlaczego Marvin był taki zdenerwowany? Cholera! — warknął podekscytowany. — Stań!

Po co? — zdumiał się Hezus. Zwolnił, chociaż obawiał się, że straci z oczu Laniera.

Marvin zapomniał lewarka — zawołał Charley. — Ktoś może na niego najechać. Poza tym uważam, że powinniśmy mu go oddać — dodał, szczerząc zęby.

Martinez dostrzegł wielki lewarek od cadillaca w miejscu, w którym Lanier go zostawił. Włączył migacz, zerknął w lusterko wsteczne, po czym wcisnął hamulce.

McFadden wypadł z samochodu, a po dziesięciu sekundach wrócił z lewarkiem w ręku.

Marvin na pewno będzie nam bardzo wdzięczny, że oddajemy mu lewarek — oznajmił, gdy partner ruszył. — Zresztą, jeśli „Duży Bill” zechce się dowiedzieć, dlaczego zjechaliśmy z autostrady, możemy mu powiedzieć, że staraliśmy się zwrócić obywatelowi jego własność.

Nie mamy właściwie powodu — bąknął Martinez.

Spytamy go jedynie, co słyszał o funkcjonariuszu Magnelli. Albo o tym włoskim gangsterze… Jak on się nazywał?

DeZego — odrzekł Hezus.

Chyba nas przyuważył — stwierdził Charley McFadden. Cadillac Laniera jechał lewym pasem ruchu, nie przekraczając dopuszczalnej prędkości osiemdziesięciu kilometrów na godzinę.

Co robimy? — spytał Martinez.

Jedź tuż za nim. Niech się skurwysyn trochę spoci. Możemy go zatrzymać, kiedy zjedzie z Schuylkill.

Lanier opuścił drogę szybkiego ruchu zjazdem przy ogrodzie zoologicznym.

Zatrzymujemy go?

Czekaj, zobaczmy, dokąd jedzie — odpowiedział McFadden. — Jeśli ma coś na sumieniu, spróbuje nas zgubić. Jeśli jest czysty, prawdopodobnie uda się do domu. Nadal pewnie mieszka przy Czterdziestej Ósmej Ulicy niedaleko Haverford, bo jedzie właśnie w tamtym kierunku.

Po co mamy jechać za gnojkiem do jego chaty?

Cóż, możemy pokazać jego sąsiadom, jak bardzo pan Lanier przyjaźni się z funkcjonariuszami drogówki — odparował Charley. — Dzięki takiemu pokazowi bez wątpienia poprawi się jego pozycja w społeczności.

Potrafisz być czasami prawdziwym kutasem, Charley — oświadczył z podziwem w głosie Martinez. Sumiennie przestrzegając wszystkich przepisów ruchu i przemieszczając się ostrożnie niczym kierowca szkolnego autobusu, Lanier jechał do swojego domu przy Północnej Czterdziestej Ósmej Ulicy w pobliżu Haverford Avenue. Gdy radiowóz skręcił w Czterdziestą Ósmą, Charley włączył syrenę i koguta.

Marvin Lanier wysiadł z auta i posłał niespokojny uśmiech funkcjonariuszom drogówki, których jeszcze nie rozpoznał.

Nie uciekał — zauważył Martinez.

Ale jest zdenerwowany — zapewnił go McFadden. Podniósł lewarek i otworzył drzwi. — Witaj, Marvinie — zagaił głośno i radośnie. — Zapomniałeś lewarka, stary.

Marvin P. Lanier przyjrzał się uważnie policjantom i wreszcie skojarzył, z kim ma do czynienia. Później obrzucił podejrzliwym spojrzeniem lewarek.

Charley wcisnął mu przedmiot w rękę.

Pewnie tak było — jęknął Lanier. — Wielkie dzięki. Stali bez ruchu przez pełne sześćdziesiąt sekund, chociaż Lanier zerkał kilka razy nerwowo na latynoskiego funkcjonariusza, który kiedyś przycisnął mu rewolwer do nosa.

Czemu jesteście w mundurach? — spytał w końcu.

A co cię to obchodzi, dupku? — odwarknął Martinez.

Nie zamierzasz schować go do bagażnika, Marvinie? — wtrącił McFadden, wskazując lewarek i ignorując pytanie Laniera.

Mężczyzna zaczął otwierać tylne drzwiczki cadillaca.

Jestem już trochę spóźniony — wyjaśnił. — Chyba go po prostu zostawię na tylnym siedzeniu…

Lepiej, żebyś tego nie robił, Marvinie — przerwał mu funkcjonariusz McFadden. — Uwalasz sobie wszystko smarem. Może jednak schowasz go do bagażnika?

Wolę nie — odparł Lanier.

Pyta cię ktoś, co wolisz, dupku? — dociął mu funkcjonariusz Martinez.

Dlaczego mnie tak prześladujecie? — bąknął Lanier.

Cholernie dobrze wiesz dlaczego! — odparował Martinez, teraz wyraźnie rozgniewany. — Natychmiast otwieraj pieprzony bagażnik!

Gdy Marvin Lanier otwierał bagażnik cadillaca, obaj policjanci stanęli po bokach mężczyzny.

No dobrze, co tu mamy? — spytał funkcjonariusz McFadden, pochylając się i podnosząc remingtona model 870 na dwanaście nabojów, samopowtarzalną strzelbę z krótką lufą.

Marvin musi być dobrym myśliwym — mruknął funkcjonariusz Martinez. — Polujesz na jelenie, Marvinie? — zapytał.

Tak — odparł Lanier bez większego przekonania.

Naturalnie masz na nią pozwolenie? — upewnił się Charley, chociaż doskonale wiedział, że w przypadku strzelby myśliwskiej pozwolenie nie jest wymagane. Inaczej mówiąc, pozwolenia na posiadanie strzelb myśliwskich nie istniały.

Każdy, a szczególnie osoba, która — jak Lanier — nie została nigdy skazana za ciężkie przestępstwo, której o nic obecnie nie oskarżano i która nie uciekała przed prawem, mogła swobodnie przewozić taką broń. Zresztą broń ta była prawdopodobnie nienaładowana i leżała w zamkniętym bagażniku, a zatem kierowca pojazdu nawet nie miał jej pod ręką…

Nie — odparł Lanier z wyraźną rezygnacją w głosie, potwierdzając podejrzenie McFaddena, że nie ma zbyt dużego pojęcia o obowiązującym prawie.

Cholera, Marvin, co my z tobą zrobimy? — spytał McFadden niemal ze smutkiem.

Do czego ci ta dubeltówka, stary? — warknął znów Martinez.

Po prostu ją mam…

Znowu kupujesz kokę w Harlemie, Marvinie? — spytał McFadden z jeszcze większym smutkiem, niemal z rozczarowaniem. — I strzelbę wozisz dla ochrony?

Może — dodał Martinez, powoli się nakręcając — gdybyśmy nie łazili za tobą przez cały czas, wziąłbyś tę pieprzoną strzelbę i użył jej przeciwko nam? Czy do tego była ci potrzebna, obleśny czarnuchu?

Nie! — odparł Lanier z naciskiem.

Strzelałeś z niej do Tony’ego Zee DeZego, prawda, Maryinie? — wypalił nagle McFadden.

Nie! — krzyknął Lanier. — Jak Boga kocham! Jakiś makaroniarz zabił sukinsyna!

Bzdura! — wrzasnął Martinez, obrócił Laniera, pchnął go w stronę jego cadillaca, kopnięciem skłonił do rozstawienia stóp, po czym go obszukał.

Podczas tego zdarzenia byłem w Baltimore u siostry — wyjaśnił Lanier. — Odwoziłem tam matkę. Bo moja siostra urodziła kolejne dziecko.

Funkcjonariusz Martinez podniósł małą plastikową torbę wypełnioną czerwono–żółtymi kapsułkami.

Zobacz, co Marvin miał w kieszeni — powiedział.

Dostałeś je na receptę, Marvinie? — zainteresował się funkcjonariusz McFadden. — Nie chciałbym się dowiedzieć, że zdobyłeś je bez recepty.

Nie przymkniecie mnie za kilka nędznych pobudzaczy — odburknął Lanier znacznie pewniejszym tonem.

Zatrzymamy cię za morderstwo na Tonym Zee — odparował McFadden. — Masz prawo zachować milczenie…

Mówiłem wam, że nie miałem z tym nic wspólnego. Jakiś Italianiec go zastrzelił!

Który Italianiec? — naciskał Charley.

Nie znam jego nazwiska — mruknął Lanier.

Policjanci wymienili spojrzenia.

Pracowali razem tak długo, że ich myśli biegły podobnym torem. Obaj niezależnie zdecydowali, że to Marvin zastrzelił Tony’ego Zee. Pozornie nie sposób było powiązać Laniera z zabitym. Gdyby istniał taki związek, do tej pory prowadzący dochodzenie detektywi już by go ustalili. Istniała wszakże możliwość, że Marvin usłyszał coś w swoich kręgach i rzeczywiście wiedział, kto zastrzelił DeZego, choć o tej osobie nie mieli pojęcia śledczy.

Funkcjonariusze zdawali sobie sprawę, że niczym nie mogą zastraszyć Laniera. Nie złamał żadnego prawa, wioząc w bagażniku strzelbę. A przeszukanie, w wyniku którego znaleźli środki pobudzające, było nielegalne.

Może nasz przyjaciel mówi prawdę — zauważył McFadden.

Ten gnojek nie rozpoznałby prawdy, nawet gdyby walnęła go w mordę — mruknął Martinez. — Zabierzmy sukinsyna do Roundhouse, niech wydział zabójstw go wypyta.

Przysięgam na Boga, że byłem w Baltimore z moją matką, kiedy tamtego skurwiela zastrzelili!

Kto ci powiedział, że zabił go włoski gangster? — zapytał McFadden.

Nie pamiętam — odrzekł Lanier.

Taaa, nie pamiętasz, bo sam to zrobiłeś! — warknął Martinez.

Na pełną minutę zapadła cisza.

Marvinie, jeśli puścimy cię wolno ze strzelbą i prochami, myślisz, że potrafisz sobie przypomnieć, kto ci powiedział o zabójcy Tony’ego Zee? — spytał w końcu Charley. — A może znasz nazwisko mafiosa, który go zastrzelił?

Chyba nie zamierzasz puścić tego gnoja? — wtrącił Martinez z niedowierzaniem.

Do tej pory nas nie okłamywał — odparował McFadden.

To prawda — szybko podsumował Lanier. — Zawsze byłem wobec was uczciwy.

Sądzę, że powinniśmy uwierzyć Marvinowi — dodał Charley.

Hezus prychnął.

Ale co zrobimy ze strzelbą i prochami? — zastanowił się Charley.

Jakimi prochami? — zdumiał się Lanier. — I jaką strzelbą?

Co mówisz, Marvinie? — mruknął McFadden.

Przypuszczam, że pytacie o prochy, które właśnie spłynęły do rynsztoka? — naciskał Lanier.

A co powiesz o strzelbie? Co mamy z nią zrobić?

Pytacie o strzelbę, którą widzieliśmy w tym samym rynsztoku? O tę strzelbę? Nigdy wcześniej jej nie widziałem. Wydaje mi się, że zrobicie z nią to, co zwykle się robi w takich przypadkach. Oddacie ją do biura rzeczy znalezionych albo jakiegoś podobnego przybytku…

Co myślisz, Hezus? — rzucił funkcjonariusz McFadden.

Myślę, że powinniśmy przymknąć sukinsyna, oto, co myślę — odciął się funkcjonariusz Martinez, ale zaraz dorzucił: — Pamiętam jednak, że mam wobec ciebie dług wdzięczności, Charley. Jeśli chcesz zaufać sukinsynowi, nie będę się wtrącał.

McFadden wahał się przez moment.

W porządku, Marvinie. Wygrałeś. Zapłaciłeś rachunek za telefon? Wciąż masz ten sam numer?

Tak.

Bądź w domu jutro o szesnastej. I miej dla mnie informacje, gdy do ciebie zadzwonię.

Postaram się.

Lepiej naprawdę mocno się postaraj, sukinsynu. Lepiej, żebyś coś miał! — wrzasnął Martinez.

Wziął strzelbę, ruszył do radiowozu, gdzie położył broń pod przednim siedzeniem.

Marvinie, zaufałem ci — oświadczył poważnie McFadden. — Nie zawiedź mnie.

Odszedł do radiowozu. Wsiadł.

Nie spytaliśmy go o Magnellę — przypomniał sobie Hezus, skręcając w prawo na Haverford Avenue. Wracał na Schuylkill Expressway.

Uważam, że mówił prawdę — odparł Charley. — Mam na myśli ten jego tekst, że słyszał od kogoś, że Tony’ego Zee zastrzelił jakiś Włoch. Chciałem na tym zakończyć.

Pewnie nie kłamał również, że jego siostra urodziła dziecko — zamyślił się Martinez. — Tak czy owak, trzeba go było zapytać o Magnellę.

No ale nie zapytaliśmy — odciął się Charley. — Co robimy z prezentem?

Masz na myśli strzelbę?

Nie, raczej te rewelacje na temat rzekomego mordercy DeZego.

Cholera, nawet o tym nie myślałem. „Duży Bill” strasznie się wścieknie i skopie nam dupy, kiedy mu zdradzimy, co zrobiliśmy.

Sierżant „Duży Bill” Henderson w swojej małej przemowie wyjaśnił im wcześniej, że — z wyjątkiem ważnych pościgów albo odpowiedzi na wezwanie o pomoc ze strony innego funkcjonariusza — nie wolno im opuszczać wyznaczonej trasy patrolowej. Innymi słowy, póki nie będą prawdziwymi (sic!) patrolowymi drogówki, nie mogą, tak jak wolno prawdziwym policjantom tego wydziału, reagować na każde wezwanie, które wydaje im się interesujące ani kierować się w dowolny obszar, gdzie ich zdaniem dzieje się coś ciekawego.

No cóż, nie możemy na tym poprzestać — odparł Charley.

Kapitan Pekach — mruknął Hezus po chwili zadumy.

Nie ma służby i nie jest w domu. Przecież widzieliśmy go z tą bogatą damulką, pamiętasz?

Rano — uciął Martinez. — Od razu rano poprosimy go o rozmowę.

Może się na nas wkurzyć. Przemknęło ci to przez głowę?

Cóż, sam stwierdziłeś, że nie możemy tak zostawić tego, co powiedział nam Marvin.

Może po prostu przekażemy tę nowinę Washingtonowi,

A on opowie o wszystkim „Dużemu Billowi”, albo nawet inspektorowi? Nie, musimy iść do kapitana Pekacha.

Milczenie Charleya oznaczało zgodę.

Co ze strzelbą? — zapytał McFadden po kilku minutach.

Sprawdzimy w NCIC, czyjej nie szukają.

A jeśli jej szukają?

Wówczas ją oddamy.

I spalimy nasz kontakt? Marvina? Weź pod uwagę, że będziemy musieli wyjaśnić, skąd mamy tę broń.

Być może nikt jej nie szuka.

Co wtedy?

Wtedy ja ją przejmę — odrzekł bez wahania Hezus. — Zawsze chciałem mieć taką dubeltówkę.



Piętnaście


Amanda Spencer była trochę podpita. Matt Payne zazwyczaj reagował na pijane — czy choćby na wpół pijane — kobiety alergicznie, ale również w tej kwestii Amanda okazała się wyjątkiem od reguły. Uważał, że jest urocza. Oczy jej lśniły i błyskała dowcipem.

Jezu Chryste, ależ ona piękna!” — pomyślał po raz nie wiadomo który.

Dziewczyna nadal miała na sobie błękitną sukienkę z odkrytymi ramionami, tę samą, w którą była ubrana, podobnie jak inne druhny Daffy, na ślubie w kościele pod wezwaniem Świętego Marka. Matt uznał apetyczne krągłości jej częściowo obnażonych piersi za widok absolutnie fascynujący. W trakcie uroczystości jego umysł wędrował, oddalając się od wygłaszanych przez biskupa Filadelfii słów na temat instytucji małżeństwa ku pewnym zapamiętanym szczegółom anatomii Amandy, szczególnie ku wspomnieniu jej absolutnie cudownego tyłeczka.

Uroczystość przebiegła całkiem gładko. Chociaż Chad Nesbitt był sztywny jak kij, a jego stan był dla wszystkich oczywisty, z wyjątkiem jednego beknięcia i jednego pierdnięcia, które spowodowały uśmiechy i chichoty, wymiana przysiąg ślubnych była odpowiednio uroczysta i nawet dość wzruszająca. Payne zerknął na Daffy, gdy biskup ją pytał, czy będzie wierna, póki śmierć ich nie rozdzieli, a dziewczyna popatrzyła na Chada ze łzami w oczach.

Później wszakże, przed kościołem Świętego Marka, Matt nie zdołał, tak jak sobie uprzednio zaplanował, czule pocałować Amandy, gdyż natychmiast pokrzyżował mu plany porucznik Foster H. Lewis Senior z Dziewiątego Dystryktu. Porucznik stał przed kościołem i gdy zobaczył Payne’a, kiwnął na niego.

Wybacz mi, Amando — powiedział Matt, dotykając jej ramienia, a ona uśmiechnęła się do niego na odchodne. — Tak, szefie?

Masz służbę, Payne?

Nie, szefie.

Porucznik Lewis przypatrywał mu się przez chwilę, po czym skinął mu głową i odszedł.

Do tej pory Amanda znalazła się już w jednej z limuzyn, które odjechały do posiadłości Browne’ów w Merion. Matt wiedział, że jest wielce nieprawdopodobne, aby dziewczyna wróciła do jego mieszkania wraz z nim przed przyjęciem weselnym, choć nie było to też zupełnie niemożliwe.

Tak czy inaczej, musiał teraz jechać do Browne’ów sam.

Kiedy dotarł na miejsce, od razu znalazł przyjaciółkę przy barze. Stała z kieliszkiem szampana w dłoni, podnosząc go — w geście, który Payne uznał za cudownie zażyły — do jego ust.

W tym momencie odszukał go Chad, który wyglądał na jeszcze bardziej wkurzonego niż wcześniej. Wymusił na Matcie uroczystą przysięgę, że jeśli coś mu się stanie podczas służby, Payne ma się zaopiekować Daffy.

Na stole stał ogromny tort ślubny. Chad pokroił go swoją oficerską szpadą. Wyciągając broń z pochwy, o mało nie dźgnął swej świeżo poślubionej żony w brzuch, a Matt podejrzewał, że młody żonkoś ma tę szpadę w ręku najwyżej trzeci raz w życiu.

Godzinę później państwo młodzi przeszli wśród gradu ryżu i drobinek karmy dla ptaków, po czym wsiedli do limuzyny i odjechali.

Minęła kolejna godzina. Payne i Amanda tańczyli.

Pionowa manifestacja pragnienia związanego z osiągnięciem pozycji poziomej” — pomyślał patetycznie, doskonale świadomy nacisku piersi Amandy na swoją klatkę piersiową i dotyku jej ud przy jego udach.

Patrzyłam na ciebie podczas ślubu — zauważyła dziewczyna, przyciskając twarz do jego obojczyka.

Odsunął ją, przyjrzał jej się i uśmiechnął.

Widziałam twoją broń — ciągnęła.

Jak to możliwe? — zapytał, szczerze zaskoczony. — Noszę rewolwer w kaburze na kostce.

Mówię w przenośni — odparła bardzo powoli i spokojnie.

Och — zachichotał.

Statek miłości — zauważyła.

Co takiego?

Słyszałeś pewnie to określenie? — naciskała.

Nie — przyznał się.

Miłość trwa przez cały rejs, lecz kończy się, gdy statek wpływa do portu — wyjaśniła.

Rozumiem — odrzekł.

Romans trwa, gdyż oboje znajdują się w obcym środowisku i towarzyszy im element niebezpieczeństwa — tłumaczyła Amanda.

Czyżbyś robiła badania podczas rejsów?

Romans urywa się, kiedy statek wpływa do portu — powtórzyła — ponieważ w porcie każde z nich widzi, jaki partner jest naprawdę.

Więc nie wsiadajmy na żaden statek — odparował Payne. — Najwyżej na małą żaglówkę. Ale wara nam od statków! Albo wsiądźmy na pokład i popłyńmy, lecz nigdy nie odwiedzajmy portów. Niczym „Latający Holender”.

Ludzie ci, że tak powiem, dorastają — kontynuowała dziewczyna. — Widzą, jak sprawy mają się w rzeczywistości.

Ty to powiedziałaś — mruknął.

W każdym razie — dodała znacząco — jedno z nich dorasta.

Co właściwie masz na myśli? — Coś w tym ich dialogu sprawiło, że Mattowi zrobiło się nieprzyjemnie.

Zastanawiam się, kiedy zamierzasz przestać grać policjanta i zacząć żyć swoim życiem — szepnęła, znów przysuwając policzek do jego koszuli.

Nie sądzę, żebym „grał” policjanta — obruszył się.

Nie wiesz, że grasz policjanta — odcięła się. — Właśnie o to mi chodziło, gdy stwierdziłam, że jedno z tej pary dorasta.

Chyba nie podoba mi się ta rozmowa — stwierdził Payne. — Dlaczego nie możemy pogawędzić na jakiś miły temat, na przykład, jak chcemy spędzić następny weekend?

Ja mówię poważnie, Matt.

Ja również. Więc jak brzmi twoja kwestia?

Znam powody, dla których zostałeś policjantem — rzuciła.

Doprawdy?

Ponieważ nie dostałeś się do marines z Chadem i musiałeś wszystkim udowodnić, że jesteś stuprocentowym facetem.

Widzę, że rozmawiałaś z Daffy — mruknął.

No cóż, już to zrobiłeś — zignorowała jego wtręt. — Zostałeś policjantem i zastrzeliłeś człowieka. Nie musisz niczego więcej nikomu udowadniać. Czemu zatem wciąż pracujesz w policji?

Lubię tę robotę.

Właśnie to miałam na myśli — podsumowała. Przestała tańczyć, uwolniła się z jego rąk, podniosła głowę i zapatrzyła się w niego.

Statek wpłynął do portu — oświadczyła.

Czyli co?

Czyli przepraszam, że zaczęłam tę rozmowę — odparła — ale po prostu musiałam.

Do diabła, nie mam pojęcia, o czym mówisz!

Ależ masz! — odwarknęła. Matt zobaczył, że dziewczyna za chwilę się rozpłacze.

Co ci się nie podoba w mojej pracy? Nie mogę być policjantem? — spytał cicho.

Jeśli sam tego nie wiesz, ja ci tego na pewno nie wytłumaczę.

Jezu!

Jestem zmęczona — jęknęła. — I trochę pijana. Idę do łóżka.

Jest wcześnie — zaprotestował. Zamachała mu lekko ręką i odeszła.

Mogę zadzwonić rano, zanim wyjedziesz? Nie odpowiedziała.

Cholera — zaklął głośno Matt.

Trzydzieści minut później, dokładnie w momencie, w którym Payne zdecydował, że Amanda nie wróci, i zamówił u barmana kolejną szkocką z wodą sodową, a raczej dużą szkocką z odrobiną wody sodowej, ojciec dotknął jego ramienia.

Szukam cię — oświadczył.

Właśnie miałem się stąd wynosić — pomyślał Matt. — Impreza wyraźnie się kończy, a ja jeszcze nie zatańczyłem z własną matką. Tak naprawdę to jedynie jej pomachałem. Wnosząc z miny ojca, jest jawnie wściekły. Albo jakoś go rozczarowałem, co jest jeszcze gorsze od jego gniewu…”.

Znowu dały znać o sobie moje złe maniery, co? — spytał chłopak.

Jesteś trzeźwy? — odpowiedział całkiem spokojnie pytaniem Brewster C. Payne.

Jak dotąd tak — przyznał Matt.

Chodź ze mną — poprosił ojciec. — Obawiam się, że niestety nie da się tego odłożyć na później.

Czego nie da się odłożyć?

Zostaw drinka — nalegał ojciec. — Nie będziesz go potrzebował.

Wyszli z namiotu, przeszli wzdłuż niego i ruszyli po trawniku do rezydencji. Brewster C. Payne zaprowadził syna do pokoju kredensowego, gdzie rano był wraz z Soamesem T. Browne’em.

Na jednym z wysokich stołków siedział H. Richard Detweiler. Na widok Matta wstał i obrzucił chłopaka spojrzeniem, w którym uraza walczyła z gniewem.

Masz ochotę się napić, Matt? — spytał Detweiler.

Dość już wypił — odrzekł za Payne’a jego ojciec, po czym sam zwrócił się do niego: — Matt, ktoś zacytował twoje słowa. Podobno powiedziałeś, że Penny ma problemy z narkotykami, szczególnie z kokainą.

Kto mnie zacytował? — spytał Payne.

Powiedziałeś tak? Albo coś w tym stylu? — naciskał jego ojciec.

Chryste! — wybuchnął Matt.

Tak czy nie, na litość boską, odpowiedz mi, chłopcze!

krzyknął wściekle H. Richard Detweiler.

Niech go szlag! — warknął Matt.

Więc to prawda — stwierdził Detweiler. — Jakim prawem rozpowiadasz takie ohydne kłamstwa o Penny?

Panie Detweiler, jestem funkcjonariuszem policji — tłumaczył się chłopak.

Jeszcze godzinę temu odnosiłem wrażenie, że przede wszystkim jesteś przyjacielem Penny, a dopiero później policjantem — mruknął mężczyzna.

Och, Matt — jęknął Brewster C. Payne.

Uważam się za przyjaciela Penny, panie Detweiler — wyjaśnił Matt. — Bardzo się staramy ustalić, kto do niej strzelał i dlaczego.

I musicie to… ustalać, rozgadując… takie rzeczy?

Niczego nie rozgadywałem, panie Detweiler. Rozmawiałem o Penny jedynie z Chadem…

Naturalnie — uciął Detweiler.

Iw zaufaniu powiedziałem mu, czego dowiedzieliśmy się o Penny… o niej i o kokainie.

Nie przyszło ci oczywiście do głowy, że Chad powtórzy wszystko Daffy, a Daffy przekaże to swojej matce, po pewnym czasie zaś plotka stanie się tajemnicą poliszynela?

spytał zimno Brew Payne.

Bo przecież to tylko plotka, nieprawdaż? — wtrącił gniewnie i ze wstrętem H. Richard Detweiler. — Plotka, która nie ma żadnych podstaw ani dowodów i jest jedynie wynikiem twojej chorej wyobraźni? Co próbowałeś zrobić, Matt? Pochwalić się Chadowi całą swoją wiedzą, jaką teraz posiadasz? Bo jesteś gliną?

Gdzie to słyszałeś, Matt? Od tego detektywa? Tego czarnego? — zainteresował się jego ojciec.

Panie Detweiler — przerwał mu chłopak. — Proszę mi wierzyć, naprawdę żałuję, że musiał się pan dowiedzieć o tym w ten sposób, niestety prawda jest taka, że Penny bierze kokainę. Z tego, co wiem, może nawet już się uzależniła…

To zupełny nonsens! — zdenerwował się Detweiler.

Nie sądzisz, że jej matka i ja wiedzielibyśmy, gdyby nasza córka miała tego typu kłopoty?

Nie, proszę pana, nie sądzę tak. Na pewno byście państwo o tym nie wiedzieli!

Pytałem cię o źródło twoich informacji, Matt — wtrącił Brew.

Przepraszam, ojcze, ale nie mogę ci odpowiedzieć na to pytanie — odparł Matt. — Jest to wszakże źródło absolutnie wiarygodne.

Co oznacza, że nie zamierzasz nam podać nazwiska — mruknął Detweiler. — A przemknęło ci przez myśl, że gdyby ta sprawa miała jakieś pozory prawdy, doktor Dotson zauważyłby, co się dzieje, i powiadomił mnie?

Nie potrafię uwierzyć, że doktor Dotson niczego nie zauważył — odparował Matt. — Panie Detweiler, nie twierdzę, że mam pojęcie o etyce lekarskiej…

Etyka lekarska nie ma tu nic do rzeczy!

Ależ Penny skończyła dwadzieścia jeden lat, jest więc dorosła i bez wątpienia nie miałaby ochoty pana informować o swoim nałogu.

Russell Dotson jest lekarzem naszej rodziny od… od urodzenia się Penny i był nim wcześniej. Dobry Boże, Matt, jest równocześnie naszym przyjacielem. Uczestniczy nawet w tym przyjęciu. Gdyby wiedział… gdyby choć podejrzewał coś podobnego, powiedziałby mi!

Nie mogę mówić w imieniu doktora Dotsona, panie Detweiler — odrzekł chłopak.

Może powinniśmy go tutaj poprosić — rzucił Detweiler. — Tak, chyba go poproszę. Chcę, żebyście spojrzeli sobie w twarz.

Wolałbym, żeby pan tego nie robił, panie Detweiler — stwierdził Matt.

Założysz się, że to zrobię?!

Dick, może Matt ma rację — wtrącił Brewster C. Payne. — Istnieje przecież zasada poufności między lekarzem i pacjentem.

A ty po czyjej jesteś stronie? — odburknął Detweiler.

Po twojej, Penny i Matta — odparł gładko Brew.

Detweiler przez chwilę patrzył na niego z wściekłością, potem odwrócił się do chłopaka.

Twierdzisz, że od kiedy jesteś świadom tej sytuacji?

Odkąd widziałem dziś rano Penny w szpitalu — odrzekł po chwili zastanowienia.

Jezu, to było zaledwie dziś rano?” — zdumiał się.

Innymi słowy, kiedy przyjechaliście wraz z tym detektywem, wiedziałeś już albo sądziłeś, że wiesz, iż Penny jest narkomanką?

Tak, proszę pana.

A zatem, kiedy pozwoliłem wam obejrzeć pokój Penny, ponieważ sądziłem, że próbujecie ustalić, kto strzelał do Penny… ty i ten detektyw przetrząsnęliście jej szuflady, szukając dowodów, które potwierdzą wasze podejrzenia, że Penny ćpa?!

Nie, proszę pana — bąknął Matt. — To nie tak.

Ależ tak właśnie było, niech cię szlag! Wykorzystałeś naszą przyjaźń! To jest podłe!

Dick, uspokój się! — wtrącił Brewster C. Payne.

Lepiej zabierz go stąd, zanim go stłukę — krzyczał H. Richard Detweiler.

Panie Detweiler…

Zejdź mi z oczu, młody człowieku! Nigdy więcej nie chcę cię widzieć!

Może pan w to wierzyć lub nie, panie Detweiler, lecz naprawdę próbujemy pomóc Penny — stwierdził Matt.

Milioner ruszył w jego kierunku.

Ty mały gnojku!

O Chryste, nie chcę go uderzyć!” — pomyślał Matt.

Rozdzielił ich jego ojciec, po czym dał znak Mattowi, aby wyszedł.

Payne poczuł niesmak. Schronił się na moment w budynku, a następnie — nie bez pewnych trudności — znalazł swój samochód. Blokowało go kilka limuzyn, toteż musiał z kolei odszukać ich szoferów i skłonić ich do przestawienia aut.

Zjeżdżając podjazdem, dostrzegł ojca, który wyraźnie na niego czekał. Przez sekundę walczył z pokusą ucieczki. Mógł przecież udać, że go nie widzi. W ostatnim momencie jednak ostro zahamował, zatrzymał się i opuścił okno.

Mam nadzieję, że jesteś pewien swoich źródeł — oświadczył Brewster C. Payne, pochylając się do okna. — Dick Detweiler szuka teraz doktora Dotsona.

A jeśli Dotson mu nie powie, co wtedy?

Mówię tylko, żebyś lepiej był pewien swoich źródeł — odparł ojciec.

Widzę, że masz wątpliwości, tato — zauważył Matt.

Wiem, że nie masz zbyt dużego doświadczenia jako policjant — odrzekł Brew. — Gdybyś miał, nie leciałbyś z takimi rzeczami do Chada. Ta plotka wyrządziła sporo szkody.

Komu, tato? — nie wytrzymał chłopak. — Penny? A może twoim ciepłym stosunkom z Nesfoods International?

To — oznajmił z całym spokojem Brewster C. Payne — jest naprawdę podły i niesprawiedliwy zarzut.

Tak uważasz? — warknął Matt, zupełnie już nad sobą nie panując. — Więc pogódź się z prawdą, gdyż wedle naszych informacji Penny Detweiler jest nie tylko uzależniona od kokainy, ale także pieprzyła się z tym włoskim gangsterem, którego zastrzelono. Miła mała dziewczynka z tej naszej Drogocennej Penny.

Brewster C. Payne długą chwilę wpatrywał się w syna, wreszcie podniósł się, wyprostował, odwrócił i ruszył do domu.

Matt zjechał podjazdem, pozwolił starannie obejrzeć wnętrze swojego samochodu strażnikowi, po czym wyjechał za bramę.

Sto metrów za nią zatrzymał auto przy krawężniku, wysiadł i zrobił kilka głębokich wdechów. Mimo to nie udało mu się powstrzymać mdłości.


* * *


Matt Payne wjechał do centrum Lancaster Avenue aleją stanowiącą przedłużenie autostrady numer 30. Posuwał się niezbyt szybko, starając się wymyślić jakieś wytłumaczenie swojej gadatliwości, które będzie musiał rano przekazać Jasonowi Washingtonowi. Wtedy przyszło mu do głowy, że musi o tym powiedzieć Peterowi Wohlowi, a nie Washingtonowi i nie jutro rano, lecz jeszcze dzisiejszego wieczoru.

Najgorszy możliwy, a równocześnie najbardziej prawdopodobny scenariusz jest taki, że kłopoty, które spowoduję swoją pogawędką z Chadem, kiedy to wygadałem się niczym czternastolatek — którym chyba jestem, biorąc pod uwagę fakty, czyli moją głupotę — posypią się dziś wieczorem lawinowo. Pan Detweiler odszuka doktora Dotsona, a ten wszystkiemu zaprzeczy wprost lub zbagatelizuje kokainowe uzależnienie Penny. Wówczas Detweiler naturalnie uzna, że Brewster C. Payne poparł swego syna, »małego gliniarza«, małego głupiego pleciugę, jedynie z powodu ojcowskiej lojalności. Następnie Detweiler wyrazi swoje niezadowolenie i swoje oburzenie pierwszemu oficjelowi, którego nazwisko przyjdzie mu do głowy. Będzie to zapewne nasz drogi burmistrz Jerry Carlucci, ostatnio widziany w pasiastym namiocie na trawniku przed domem weselnym”.

Przy Czterdziestej Dziewiątej i Lancaster była budka z cheeseburgerami. Matt zaparkował na krawężniku, wysiadł z porsche i przeszedł Lancaster Avenue. Na chodniku stał radiowóz policyjny Dziewiętnastego Dystryktu. Dwóch funkcjonariuszy opierało się o kontuar i popijało kawę.

Obaj przyjrzeli się Payne’owi z niepohamowanym zainteresowaniem, co mu przypomniało, że wciąż ma na sobie smoking.

Nie martwcie się, panowie. Ponieważ z powodu własnej nieprawdopodobnej głupoty właśnie pogrążyłem śledztwo policyjne, a w szczególności dwóch wspaniałych przedstawicieli departamentu policji, którzy mnie wspierali, wyciągali z kłopotów i dali mi szansę… Jak mogłem tak durnie zaufać własnemu zdrowemu rozsądkowi i narazić się na zupełnie usprawiedliwiony gniew potężnego człowieka? A przecież macie przed sobą nie zwykłego bogatego dzieciaka w smokingu, który zakłóca spokój establishmentu, lecz — co może niewiarygodne — jednego z was, policjanta, uzbrojonego i wyposażonego w odznakę, pozostawione w porsche kajdanki i inne atrybuty władzy…”.

Matt podszedł do automatu telefonicznego wiszącego na ścianie i wyłowił z kieszeni monetę. Właśnie otrzymał sygnał wybierania, gdy jego wzrok padł na leżący na ladzie stos gazet codziennych, najwyraźniej dopiero co dostarczonych. Były to egzemplarze „Ledgera”. Payne przyjrzał się dużej na trzy kolumny fotografii Jerry’ego Carlucciego. Na pierwszy rzut oka wyglądało na to, że burmistrz na tym zdjęciu akurat kogoś uderza lub dusi.

Ciekawość zwyciężyła. Matt odwiesił słuchawkę, podszedł do lady i obejrzał dokładniej gazetę. Fotka na pierwszej stronie „Philadelphia Ledger” rzeczywiście przedstawiała burmistrza, który naprawdę wyglądał, jak gdyby zamierzał właśnie kogoś udusić albo uderzyć. Zwyczajny nagłówek — „Jerry Carlucci, burmistrz miasta Filadelfia” — nie dostarczał żadnych wyjaśnień.

Pojawiały się one dopiero w historii zamieszczonej pod zdjęciem.


OSOBY Z TOWARZYSTWA BIORĄ ŚLUB

POD STRAŻĄ POLICYJNĄ.

POLICJA WCIĄŻ NIE ROZWIĄZAŁA

SPRAWY STRZELANINY

Z UDZIAŁEM DZIEDZICZKI FORTUNY

Charles E. Whaley, reporter „Ledgera”


Filadelfia. Ślub dwojga dzieci znanych filadelfijczyków. Daphne Elizabeth Brown i Chadwicka T. Neslitta odbył się zgodnie z planem ubiegłego wieczoru o 19:50 w kościele pod wezwaniem świętego Marka. Zabrakło tylko jednej druhny, a cała ceremonia przebiegła pod bacznym okiem policjantów i prywatnych ochroniarzy, którzy wypełnili kościół.

Penelope Detweiler lat 25. córka H. Richarda DetPweilera, prezesa Nesfoods International, która miała być druhną panny młodej, leży zamiast tego w Halineman Hospital z kilkoma ranami postrzałowymi których doznała w wyniku przedwczorajszego napadu przez nieznanego napastnika na dachu wielopoziomowego parkingu w centrum miasta.

Kiedy Jego Ekscelencja Wesley Framingliam Kerr Biskup Filadelfii I Protestanckiego Kościoła Episkopalnego połączył węzłem małżeńskim córki finansisty Soamesa T. Browne’a i syna przewodniczącego rady nadzorczej Nesfoods International C. T. Nesleitta III. policja i prywatni detektywi rozproszyli się w kościele pomiędzy sławnymi gośćmi nerwowo obserwując zgromadzone osoby i sam kościół w sposób, który skojarzył się waszemu reporterowi z działalnością agentów ochrony osłaniających prezydenta naszego kraju.

Poinformowano nas, że policja uczestniczyła w ślubie na rozkaz burmistrza Filadelfii, Jerry’ego Carlucciego który również należał do zaproszonych gości i który podobno odczuwa straszliwe zakłopotanie zarówno z powodu tragedii z udziałem Penelope Detweiler Jak i faktu, iż incydent ten ma związek z filadelfijską mafią. Śledztwo W tej sprawie prowadzi wydział dochodzeń specjalnych Departamentu Policji Miasta Filadelfia, zorganizowana zresztą przy entuzjastycznym poparciu burmistrza. Niestety, Jak do tej pory detektywi tego wydziału nie znaleźli żadnego podejrzanego o te zbrodnie. Ze względu na obecność prywatnych ochroniarzy w kościele podobno z Security, Inc., sugeruje się, że rodziny Browne’ów i Neslittów nieszczególnie wierzą, iż filadelfijskie organy ścigania są w stanie ochronić zarówno ich jak i gości weselnych. Kiedy wasz reporter zagadnął przed kościołem burmistrza Carlucciego o całą sprawę. Ten odmówił wszelkich Komentarzy. Doszło do bójki, podczas Której fotograf „Ledera” został powalony na ziemi, a Jego aparat fotograficzny został uszkodzony. Faktycznie powiązane tematycznie artykuły: brak tropów i „Ofiara wojny gangów” — str. 5a.)


Och, Jezu! — mruknął głośno Payne.

Burmistrz musi o tym wiedzieć. Na pewno nie poprawi mu humoru zwierzenie pana Detweilera: »Jerry, stary kumplu, pozwól, że ci coś powiem o twoim funkcjonariuszu, który paple o sprawie na lewo i prawo«. Trudno przypuszczać, że będzie wyrozumiały i mi wybaczy”.

Otworzył gazetę na stronie 3 a i przeczytał pozostałe artykuły.


ŻADNYCH TROPÓW W SPRAWIE ZABÓJSTWA

FUNKCJONARIUSZA”

MÓWI POLICJA.

POGRZEB ZABITEGO FUNKCJONARIUSZA

MA SIĘ ODBYĆ DZISIAJ

Mary Ann Wiggins, reporterka „Ledgera”


Funkcjonariusz Joseph Magnella zostanie pochowany dziś o godzinie 15:00 po mszy żałobnej, którą odprawi kardynał John McQuire, arcybiskup Filadelfii w kościele pod wezwaniem Świętego Dominika. Ciało zostanie wystawione na ostatnie pożegnanie w kościele na cmentarzu. Tradycyjnym miejscu wiecznego spoczynku policjantów wezwania rzymskokatolickiego, którzy zginęli podczas służby funkcjonariusza Magnela, lat 24, zamieszkałego przy Warden Street w południowej Filadelfii znaleziono w nocy dwa dni temu. Został zastrzelony obok swojego radiowozu patrolowego niedaleko skrzyżowania ulic Colonia i Clarion.

Był weteranem wojny wietnamskiej, kawalerem, który mieszkał Jeszcze z rodzicami. Pracował w policji niecały rok i niedawno się zaręczył.

Kapitan policji Michael I. Sabara, zastępca dowódcy departamentowego wydziału dochodzeń specjalnych, któremu burmistrz Jerry Carlucci powierzył śledztwo w sprawie tego morderstwa, przyznał się, że dotychczas policja „nie ma żadnej wskazówki’ co do potencjalnego zabójcy Magnelli i powodów, dla których funkcjonariusz zginął burmistrz Jerry Carlucci, którego zapytano tuż po wyjściu z domu pogrzebowego SPanley co sądzi gdzie poszedł złożyć ostatnie wyrazy uszanowania zmarłemu, wydawał się wyraźnie zakłopotany nieudolnością policji i nieumiejętnością szybkiego rozwiązania sprawy, nazwanej przez niego mordem popełnionym z zimną krwią morderstwem na niewinnym, młodym funkcjonariuszu’. Odmówił również rozmowy z waszą reporterką na temat zabójstwa Anthony’ego I. DeZego, podejrzewanego o przynależność do organizacji przestępczej oraz ran odniesionych przez córkę znanego biznesmena. Penelope DePweiler. Przypominamy, że do tej strzelaniny doszło tej samej nocy, podczas której zginął funkcjonariusz Magnella.

W pochówku funkcjonariusza Magnelli ma uczestniczyć kilka tysięcy policjantów, zarówno z Filadelfii Jak i przybyłych z miasta Nowego Jorku i Waszyngtonu.


OFIARA WOJNY GANGÓW BYŁA „DOBRYM

SYNEM, MĘŻEM I OJCEM” —

MÓWI MATKA

ANTHONY’EGO J. DEZEGO

Tony Schuyler, reporter „Ledgera”


Pani Christiana DeZego matka Anthony’ego I. DeZego którego śmiertelny strzał z dubeltówki niemal pozbawił głowy na dachu parkingu Penn Services wieczorem dwa dni temu opisała go Jako „dobrego syna, męża i ojca”.

DeZego lat 54. pracował Jako kierowca ciężarówki dla Gulf Sea Food Transport, gdy zginął w strzelaninie która zdaniem policji jest kolejnym zabójstwem wewnątrzmafijnym. Zdaniem policji Michael I. Sabara, zastępca dowódcy wydziału dochodzeń specjalnych, który prowadzi Śledztwo w tej sprawie, odmówił komentarza w kwestii domniemania tych powiązań DeZego z organizacją przestępczą, powiedział Jednak że morderstwo „mogła zlecić mafia”. Sabara dodał, że DeZego był notowany jako nastolatek, a ostatnio został zwolniony warunkowo.

Według kapitana Sabary, ostatnio DeZego został zatrzymany za posiadanie narkotyków „z zamiarem sprzedaży”.

Niedawno denat kupił dla swojej rodziny — żony i dwóch synów dom położony cztery domy od miejsca zamieszkania jego matki w południowej Filadelfii. Jeździł też najnowszym modelem cadilaca. Pojazd ten, który policja znalazła rano po strzelaninie na parkingu filadelfijskiego lotniska międzynarodowego wczoraj został zwrócony rodzinie zabitego.

Salvatore B. Mariana, szwagier denata i prezes Gulf Sea Food Transport, oświadczył że DeZego był godnym zaufania pracownikiem, którego w firmie będzie brakowało’. Nie odpowiedział na pytanie, w jaki sposób szwagier dorobił się nowego domu i cadillaca, skoro zarabiał Jako zwykły kierowca ciężarówki. Tym niemniej nazwał „nonsensem” uwagę, że DeZego miał Jakieś powiązania z przestępczością.

Pogrzeb Anthony’ego DeZego odbędzie się dziś o godzinie piętnastej po mszy żałobnej w rzymskokatolickim kościele, pod wezwaniem Świętej Teresy.

Śledztwo w sprawie morderstwa DeZego „toczy się poprawnie — powiedział kapitan Sabara, lecz odmówił podania dalszych szczegółów — Potwierdził, że dochodzenie prowadzi as z wydziału zabójstw, detektyw Jason Washington.

Nic nie ucieszyłoby nas bardziej niż postawienie mordercy DeZego przed sądem i wymierzenie mu „odpowiedniej” kary — podsumował Sabara.


Chcesz pan kupić tę gazetę? A może wydaje ci się, człowieku, że jesteś w czytelni? — warknął sprzedawca, mężczyzna z baczkami sięgającymi aż do linii podbródka.

Chcę ją kupić — bąknął Matt. — Przepraszam — dodał.

Położył banknot dolarowy na ladzie, po czym wrócił do telefonu i wykręcił domowy numer Petera Wohla. Po czwartym dzwonku rozległo się kliknięcie.

Tu numer 555–82–51 — powiedział nagrany głos inspektora. — Po sygnale dźwiękowym proszę zostawić wiadomość.

Inspektorze, mówi Matt Payne. Muszę z panem porozmawiać jak najszybciej…

Czy to będzie dość szybko? — spytał radośnie Wohl. Matt zdumiał się.

Widział pan gazety? „Ledgera”?

Nie. Ale założę się, że nie dzwonisz, aby porozmawiać o prasie — odparł cierpko inspektor.

Na pierwszej stronie jest zdjęcie burmistrza. Wygląda, jakby miał uderzyć ich fotografa. No a obok parę bzdurnych artykułów o nim i o policji…

Mam ochotę to zobaczyć — przerwał mu Wohl. — Ale czy dlatego dzwonisz do mnie kwadrans przed pierwszą w nocy?

Nie, szefie. Szefie… spieprzyłem coś.

Kolejne starcie z sierżantem Dolanem?

Nie, szefie. To coś innego.

Gdzie jesteś?

Przy Czterdziestej Dziewiątej i Lancaster. Dzwonię z automatu.

Jeśli sądzisz, a pewnikiem tak właśnie jest, skoro dzwonisz… Jeśli sądzisz, że to nie może poczekać do rana, zajdź do mnie. Przynieś ze sobą „Ledgera”.

Dobrze, szefie, zaraz się zjawię.

Kiedy wyszedł na zewnątrz, zauważył na chodniku jednego z dwóch policjantów, których widział przy kontuarze. Drugi znajdował się po drugiej stronie ulicy, przy porsche. Payne przeszedł Lancaster Avenue i dotarł do swojego auta.

Ładny wózek — zagaił funkcjonariusz.

Dzięki.

Piłeś coś?

Kilka drinków — przyznał się Payne.

Wesele, co?

Tak, proszę pana.

No cóż, zawsze wypijamy na weselach po parę drinków, zgadza się? A ulicę przeszedłeś po linii prostej — ciągnął funkcjonariusz.

Tak, proszę pana.

Chce pan przyjaznej rady, młody człowieku?

Jasne.

Ktoś tak wystrojony i jadący takim samochodem o tej porze, w nocy, po kilku drinkach, nie powinien się zatrzymywać w tej okolicy. To paskudny pomysł… Rozumiemy się?

Myślę, że tak — odparł Matt. — Tak, doskonale się rozumiemy.

Dobranoc, proszę pana — zakończył policjant. — Proszę jechać ostrożnie.

Przeszedł przez Lancaster Avenue, wsiadł do radiowozu dystryktu i odjechał.

Kurczę — dumał Payne. — Przecież nie miał pojęcia, że jestem gliniarzem. Zupełnie nie wyglądam jak policjant. Ani nie zachowuję się w ten sposób. Bo przecież chyba wiem, jak się zachowują funkcjonariusze policji, no nie? Hmm, chyba wiem”.


* * *


Gdy zawrócił i skręcił w Norwood Street w Chestnut Hill, po czym wjechał na podjazd, prowadzący do mieszkania Petera Wohla, a reflektory porsche oświetliły wielki kasztan, Matt odniósł wrażenie, że widzi, iż kora drzewa lekko się już zabliźniła.

Tutaj zabiłem człowieka” — pomyślał.

Warren K. Fletcher, lat 34, z Germantown, którego mózg rozprysnął się jak arbuz, zginął od 168–granowego pocisku ołowianego o zaokrąglonym czubku, który funkcjonariusz Matt Payne wystrzelił ze swojego rewolweru z krótką lufą, kaliber .38, Chief s Special. Matt uratował wówczas kobietę, którą — nagą, związaną przewodem od lampy i przykrytą brezentem — ów przestępca zamknął na tyłach furgonetki. Po strzale Payne’a furgonetka uderzyła w wielki kasztan i tam się zatrzymała, kończąc okres, opisany w „Philadelphia Bulletin” przez Michaela J. O’Harę jako „rządy terroru gwałciciela z północno–zachodniej Filadelfii”.

Matt przypomniał sobie, że Chad spytał go, jak czuje się człowiek, który zabił innego człowieka. Odrzekł mu wtedy; „Nie miałem koszmarów i w ogóle nieszczególnie gryzłem się tą sprawą. Nic z tych rzeczy”.

To była naturalnie prawda, ale teraz uprzytomnił sobie nieoczekiwanie, dlaczego bez wahania tak powiedział. Nie dręczył się tą sprawą, ponieważ wydawała mu się nierealna. To się właściwie nie zdarzyło. Albo raczej — przydarzyło się, lecz komuś innemu. Albo pokazano ten incydent w jakimś filmie. Po prostu Matt uważał za niemożliwe, że on, Matthew M. Payne, absolwent Wallingford i Episcopal Academy, eks–skarbnik Delta Phi Omicron i absolwent Uniwersytetu Pensylwania, otrzymał odznakę i rewolwer od Miasta Filadelfia, a później wyciągnął z kabury ów rewolwer i kogoś z niego zastrzelił.

Na końcu podjazdu przed jednym z dwóch należących do Petera Wohla garaży stał buick limited. Auto nie miało żadnych oznak wozu departamentu i Matt zastanowił się, do kogo należało.

Wysiadł z porsche, wszedł po schodach i zastukał do drzwi mieszkania inspektora.

Drzwi otworzył siwowłosy, krępy mężczyzna po sześćdziesiątce. Był bez marynarki, miał rozwiązany krawat, nosił szelki.

Ty pewnie jesteś Matt Payne — zagaił, wyciągając rękę. W drugiej trzymał pękatą szklaneczkę z whisky. — Jestem Augie Wohl. Peter poszedł się odlać. Właź.

Payne wiedział, że ojciec Petera Wohla to główny inspektor (emerytowany) August Wohl, ale nigdy go nie spotkał. Teraz wydał mu się imponujący, choć powoli widać było u niego oznaki zaawansowanego wieku. Był też, co Matt sobie szybko uświadomił, lekko pijany.

Miło mi, proszę pana — odezwał się cicho.

Pozwól, że podam ci drinka — odparował główny inspektor. — Wtedy dopiero będzie ci miło.

Nie jestem pewien, czy powinienem — bąknął chłopak.

Och, psiakrew, nie przesadzaj. Jesteś wśród przyjaciół.

W takim razie poproszę małą szkocką — powiedział Payne.

Przeszedł za ojcem Wohla przez pokój do barku.

Kontuar był zastawiony pojemnikami z chińskiej restauracji, sprzedającej dania na wynos. Główny inspektor Wohl sięgnął przez bar i wyjął opróżnioną w czterech piątych butelkę johnniego walkera oraz czystą szklankę, którą napełnił do połowy. Dodał kilka kostek lodu z plastikowej tacki w zamrażalniku i wręczył Mattowi drinka.

Proszę sobie rozcieńczyć — oznajmił wesoło. — Jest woda sodowa i zwykła.

Dzięki — odparł Payne.

W tym momencie z sypialni wyszedł Peter Wohl. Właśnie zasuwał zamek błyskawiczny rozporka.

Witamy zatem bez wątpienia najlepiej ubraną gwiazdę filadelfijskich mediów — odezwał się. — Czy mój ojciec ci się przedstawił?

Ten również jest nieźle wcięty” — zdecydował Matt.

Tak, szefie.

I widzę, że bardzo gościnnie potraktował cię już alkoholem — ciągnął Peter Wohl. — Więc najpierw mi pokaż, co ma do powiedzenia „Ledger”, a później możesz mi się zwierzyć z tego, co spieprzyłeś.

Matt wręczył mu gazetę, którą inspektor rozłożył na kontuarze, a następnie przeczytał artykuły. Ojciec zaglądał mu przez ramię.

Mogło być gorzej — ocenił główny inspektor August Wohl. — Nelson wydaje mi się bardzo ostrożny. W końcu Nesfoods na pewno zamieszcza w jego gazetach setki reklam swojej zupy pomidorowej.

Więc co spieprzyłeś, Matt? — spytał Peter Wohl.

Payne opowiedział mu o swojej konfrontacji z H. Richardem Detweilerem, walcząc — na szczęście zwycięsko — z pokusą przedstawienia licznych powodów swej niewybaczalnej głupoty.

A jesteś pewny, synu — wtrącił główny inspektor Wohl — że córka Detweilera ma problemy z kokainą?

Skoro Washington zna pielęgniarkę w Hahnemanie, tato… — odparł ojcu Peter.

No tak, rzeczywiście. — Główny inspektor Wohl pokiwał głową. — A kontakty dziewczyny z DeZego? Jak bardzo wiarygodna jest twoim zdaniem ta informacja?

Jest z drugiej ręki — przyznał Payne. — Może być tylko plotką.

Ale przecież nie powiedziałeś o tym jej ojcu, prawda, Matt? — upewnił się Peter Wohl.

Nie, szefie, nie powiedziałem — bąknął chłopak. Przypomniał sobie wszakże, iż krzyknął o tym własnemu ojcu, i znów się zawstydził. Rozmowa z Brewsterem Payne’em pogrążała go jeszcze bardziej.

Cóż, masz szczęście — odparł August Wohl, przyglądając się Mattowi. — Jerry ma własne problemy. Próbował popędzić fotografa. A może go popędził? Pytanie: próbował czy mu się udało?

Gazeta twierdzi, że doszło do przepychanki — wyjaśnił Peter.

Raczej do czegoś więcej — spierał się z nim ojciec. Podszedł do baru i przeczytał z gazety tonem nieznacznego triumfu: „…doszło do bójki, podczas której fotograf »Ledgera« został powalony na ziemię, a jego aparat fotograficzny — uszkodzony”. Nie oglądasz telewizji? — dodał. — Funkcjonariusz policji powinien znać fakty.

— „Tylko fakty, droga pani”. — Peter Wohl zachichotał, naśladując sierżanta Fridaya z serialu Dragnet.

Wiesz, synu — stwierdził August Wohl — Carlucci zdenerwuje się znacznie bardziej myślą, że jego fotka towarzyszy wszystkim filadelfijczykom w śniadaniu niż twoim długim językiem i paplaniną o narkomanii córki Detweilera.

To było dość, cholera, głupie! — pouczył Matta Peter Wohl.

Tak, szefie, wiem o tym. I przepraszam. Cholernie mi wstyd — ukorzył się Payne.

Peter mówi o wyczynie burmistrza — zapewnił chłopaka August Wohl.

Ale i twój wyskok był niezły — powiedział Peter Wohl.

Matt zerknął na niego i dostrzegł na jego twarzy uśmiech.

Najwyraźniej nie jest wściekły i nie traktuje mnie z pogardą — uprzytomnił sobie z dużym zaskoczeniem. — Nie wygląda nawet na szczególnie poirytowanego. Pewnie spodziewał się tego rodzaju durnego zachowania po żółtodziobie. Albo może po chłopaczku z college’u”.

Jerry nigdy nie nauczył się panować nad swoimi pięściami — oświadczył August Wohl, po czym zarechotał. — Mój Boże, toż to goryl w ludzkiej skórze! — Roześmiał się. — Mówiłeś kiedyś Mattowi o Carluccim i stroju goryla?

Peter z uśmiechem potrząsnął głową.

Ty mu powiedz — poprosił, a sam poszedł do baru.

No cóż, było to jakieś dziesięć, może dwanaście lat temu — zaczął główny inspektor Wohl. — Jerry był szefem drogówki, ja — patrolu mundurowych. W owym czasie drogówka przynależała do wydziału patrolowego. Dostawałem na nich skargi zewsząd i od każdego: z biura prokuratora okręgowego, od kilku sędziów, od rzeczników praw obywatelskich i tak dalej… Wszyscy twierdzili, że drogówka zabiera zatrzymanych do siedziby przy Bustleton i Bowler, gdzie sprawia im tęgie lanie, a dopiero później odwozi do aresztu centralnego. Wezwałem więc Jerry’ego i przywołałem go do porządku. Mówiłem poważnie i on o tym wiedział. Oświadczyłem mu, że po pierwszej sytuacji, w której będę potrafił udowodnić, że on sam lub któryś z podległych mu funkcjonariuszy drogówki bije ludzi przy Bustleton i Bowler, Carlucci zostanie w trybie natychmiastowym przeniesiony do wydziału ruchu drogowego i następnego ranka stanie w mundurze i z gwizdkiem na skrzyżowaniu Broad i Market… — Zrobił pauzę i obejrzał się przez ramię. — Jeśli robisz drinka dla chłopaka, synu, nie zapomnij o mojej pustej szklaneczce.

Ja mam dość, dzięki — wtrącił Matt na dwie sekundy, zanim Peter Wohl wręczył mu kolejną whisky.

Ciii — pouczył go Peter Wohl — przerywasz starszemu stopniem.

No i Jerry na jakiś czas się uspokoił — kontynuował August Wohl. — Może na tydzień. A później znów zaczęły do mnie docierać informacje o przemocy. No to poszedłem do sierżanta w areszcie centralnym. Naprawdę dręczyła mnie ta sprawa, dlatego przemawiałem z całą powagą. Powiedziałem mu, że gdy następnym razem dostaną więźnia od drogówki, który będzie wyglądał na pobitego, chcę o tym natychmiast wiedzieć. No i, oczywiście, dwa lub trzy wieczory później, jakoś około godziny dwudziestej trzeciej, dostaję telefon z aresztu.

Peter Wohl wręczył ojcu drinka.

August spojrzał na whisky, potem na Matta.

Nie martw się o powrót do domu, dzieciaku — oświadczył. — Ja cię odwiozę.

Jasne, cholera — wybuchnął śmiechem jego syn. — On zostanie tutaj, a tobie załatwię transport do domu. Ostatnia rzecz, jakiej potrzebuję, to informacja, że obaj wpadliście pod autobus.

Chyba nie sugerujesz, że jestem pijany, co?

To w ogóle nie jest sugestia — odparł Peter. — To jeden z tych faktów, o których rozmawialiśmy wcześniej. — Poszedł do telefonu i wykręcił numer. — Mówi inspektor Wohl — rzucił w słuchawkę. — Przekażcie, proszę, żeby najbliższy wóz drogówki podjechał pod mój dom. Dobrze?

Nie jestem pewny, czy mi się to podoba — mruknął August Wohl.

Wolę, żebyś wkurzał się na mnie ty niż matka, rozumiemy się? — odparował Peter. — Dokończ historię o gorylu.

A gdzie utknąłem?

Zadzwonili do ciebie z aresztu centralnego — podsunął mu syn.

Tak, właśnie. No więc, Matt, wsiadłem do samochodu i pojechałem tam. Mieli w jednej z cel włóczęgę, prawdziwego przemądrzałego dupka. Ktoś z drogówki spuścił mu naprawdę niezły łomot. Facet miał obrzmiałe wargi, podbite oko i inne ślady. Dobrze wiedziałem, że Jerry Carlucci pełnił tego dnia służbę przy Bustleton i Bowler. Pomyślałem sobie zatem, że go złapałem. Wszedłem do celi pogadać z tym włóczęgą i pytam go, co mu się przydarzyło. A on mówi, że nic. No to go pytam, skąd ma przeciętą wargę i limo pod okiem. Odparł mi: „Od goryla”. Powiedziałem mu, że gada bzdury, a ten mi na to, że pobił go goryl i że jeśli mi się nie podoba jego odpowiedź, mogę iść się pieprzyć. Więc go spytałem, gdzie go ten goryl pobił. Powiedział, że przy Bustleton i Bowler. Mówię mu, że przy Bustleton i Bowler nie ma żadnych goryli. Facet na to wybucha: „Cholera, jak to nie ma? Wlazł taki jeden do mnie do celi i po prostu złoił mi skórę”.

Peter Wohl śmiał się głośno.

To prawdziwa historia, Matt — zapewnił chłopaka.

A zatem — ciągnął August Wohl — jak już wspomniałem, Matt, ten facet był prawdziwym mądralą i wiedziałem, że tylko marnuję swój czas. Jeśli Carlucci go pobił, i tak mi drań tego nie powie. Toteż dałem spokój i wróciłem do domu. A tydzień później na moje biurko trafiło pismo. Był to sądowy nakaz zwolnienia dowodu w sprawie napadu zbrojnego przed procesem. Wiesz, o czym mówię, synu?

Matt — powiedział Peter Wohl — czasami sąd nakazuje oddać właścicielowi skradzioną mu własność, zanim sprawa trafi na wokandę. Dzieje się tak na przykład wówczas, gdy właściciel potrafi udowodnić, że brak tego przedmiotu utrudnia mu życie.

Rozumiem, szefie — powiedział Payne.

Dowód opisano jako „teatralne kostiumy i akcesoria”. I dowód ten pozostawał w posiadaniu drogówki. Nie zwróciłem wtedy na tę sprawę szczególnej uwagi, ale tego samego popołudnia zjawiłem się przy Bustleton i Bowler i wtedy nieco się zaciekawiłem. Spytałem sierżanta, gdzie są te kostiumy… Innymi słowy, spytałem, czy rzeczone przedmioty zostały już zwrócone właścicielowi. Sierżant odparł, że wszystko z wyjątkiem stroju goryla jest w magazynie. A strój goryla leżał u kapitana Carlucciego.

Odstawił szklankę i śmiał się tak szaleńczo, że aż łzy stanęły mu w oczach.

Ten cholerny Jerry Carlucci naprawdę przebrał się za goryla, wszedł w tym stroju do celi i pobił włóczęgę. A włóczędze, pewnie z powodu własnej kiepskiej reputacji, nawet nie przyszło do głowy pójść do sądu i poskarżyć się, że został zaatakowany przez faceta w kostiumie goryla. O Jezu, niezły drań był z tego Jerry’ego!

Rozległy się odgłosy kroków na zewnętrznych schodach, a później ktoś zapukał do drzwi. Wohl poszedł otworzyć. W progu stał sierżant „Duży Bill” Henderson.

Nie twierdzę, że pana widok mnie nie cieszy — odezwał się inspektor — ale chyba powinienem był poprosić o wóz z parą funkcjonariuszy.

W czym problem, inspektorze?

Nie ma żadnego problemu, sierżancie — odparł August Wohl. — Mój syn ma niedorzeczny pomysł… bo uważa, że jestem zbyt pijany, aby prowadzić.

Dobry wieczór, główny inspektorze — przywitał się „Duży Bill”. — Miło znów pana spotkać, szefie.

Właśnie opowiadałem Mattowi Payne’owi o kostiumie goryla, który nakładał Jerry Carlucci — zwierzył się August Wohl. — Słyszeliście kiedyś tę historię, sierżancie?

Nie, szefie — odparł „Duży Bill”. — Może mi ją pan opowiedzieć w drodze do domu. Inspektorze — zwrócił się do Petera — podam namiary domu głównego. Odwiozę go, a tam ktoś mnie odbierze. Będzie w porządku?

Jasne — odparł Wohl. — Albo możemy poczekać na wóz z dwoma funkcjonariuszami.

Nie, nie, ja odwiozę szefa. Chcę poznać tę opowieść o kostiumie goryla.

Sierżant mrugnął do Petera Wohla.

Inspektor znalazł płaszcz ojca i pomógł mu się ubrać. Matt po raz pierwszy zauważył, że główny inspektor August Wohl nosi broń.

Emerytowany czy nie, zawsze to policjant”.

Powiesz mamie, że wizyta w barze u Grovermana była twoim pomysłem, tato? — upewnił się Peter.

Umiem sobie radzić z twoją matką, nie martw się o to — odparował główny inspektor. Podszedł do Matta i uścisnął mu dłoń. — Miło cię było poznać, synu. Prawdopodobnie nie powinienem ci tego mówić, ale Peter uważa, że będzie z ciebie cholernie dobry policjant.

Dodałem, że „za mniej więcej dwadzieścia lat” — wtrącił Peter Wohl.

August Wohl i sierżant Henderson wyszli. Wohl minął Matta, wszedł do sypialni i wrócił po chwili z pościelą, kocami i poduszką. Rzucił wszystko chłopakowi.

Pościel sobie na tapczanie. Idź spać. Nie chrap. Wyjdź rano po cichu. Nadal pracujesz z Jasonem?

Tak, szefie. Mam się z nim spotkać o ósmej w Roundhouse.

Postaraj się na niego nie chuchać — poradził inspektor. — Nie chciałbym, żeby sobie pomyślał, że piłeś do rana.

Dobrze, szefie. I dobranoc.

Stojąc w drzwiach sypialni, Peter Wohl odwrócił się.

Kiedy ponownie usłyszysz tę opowieść o kostiumie goryla, a bez wątpienia ją usłyszysz, pamiętaj, że po raz pierwszy poznałeś ją u źródła — stwierdził.

Tak jest, szefie.

Dobranoc, Matt — zakończył Wohl i zamknął za sobą drzwi.

Payne rozebrał się do bielizny. Ostatnią rzeczą, którą zdjął, była kabura przy kostce. Odłożył ją na stół obok spodni od smokingu.

Moja broń — pomyślał. — Narzędzie pracy policjanta. Główny inspektor August Wohl wciąż nosi broń. I ten człowiek uważa mnie za policjanta. Może żółtodzioba, ale policjanta. Nie opowiadałby cywilowi historii o burmistrzu z czasów, gdy ten był funkcjonariuszem policji, nakładał kostium goryla i tłukł jakichś przemądrzałych dupków. Ja bym takiej historii nie opowiedział mojemu ojcu. Jako cywil nie zrozumiałby jej. A główny inspektor August Wohl nie żartował, gdy mówił, że jego syn uważa, iż będzie ze mnie dobry policjant…”.

Zasypiając, Matt Payne czuł się znacznie szczęśliwszy niż wówczas, gdy stanął w drzwiach mieszkania inspektora Petera Wohla.



Szesnaście


Matta Payne’a obudził jego pęcherz o wpół do szóstej. I tu pojawił się problem. Peter Wohl miał w swoim mieszkaniu tylko jedną toaletę, wchodziło się do niej z jego sypialni. Matt miał zatem do wyboru dwa wyjścia — albo użyje jej, starając się nie obudzić szefa, albo wyjdzie na zewnątrz i ulży sobie przy ścianie garażu. Ta druga alternatywa wydała mu się wstrętna, wiedział jednak, że nie ma szans znaleźć w okolicy otwartej restauracji czy choćby baru z hamburgerami.

Kiedy wstał, kłopot rozwiązał się sam. Payne poczuł ostre parcie i wiedział, że mógłby nie wytrzymać wyprawy na dwór.

Na palcach przeszedł obok inspektora, który spał na brzuchu z głową przykrytą poduszką ostrożnie zamknął drzwi do łazienki, podniósł klapę i usiłował ulżyć sobie jak najciszej. Właśnie sobie pogratulował, że świetnie sobie poradził, i zaczął mieć nadzieję na równie bezgłośny powrót do salonu, gdy po wciśnięciu spłuczki toaleta zaczęła pobierać wodę głośno niczym pędzący czołg. Odgłos skojarzył się Mattowi z wodospadem Niagara.

W końcu w rezerwuarze coś jęknęło jak ranny słoń, a później zapadła cisza. Matt otworzył drzwi i wyjrzał. Wohl leżał w tej samej pozycji co wcześniej, przeszedł więc na palcach obok łóżka i niemal dotarł do drzwi.

Dzień dobry, funkcjonariuszu Payne — dał się słyszeć głos spod poduszki. — Widzę, że wstajesz z cholernymi kogutami.

Przepraszam — bąknął Matt.

Zamknął drzwi sypialni, szybko się ubrał, opuścił apartament, próbując nie robić dodatkowego hałasu, po czym pojechał na Rittenhouse Square. Poszedł prosto do lodówki, wyjął półtoralitrowy karton mleka i nalał sobie pełną szklankę. Mleko było kwaśne.

Zacisnął nos, a drugą ręką wylał mleko do zlewu, po czym oparł się o niego.

Zauważył, że miga czerwone światełko automatycznej sekretarki.

Dlaczego wyszedłeś? — spytał go nagrany głos Amandy. „Ponieważ, powiedziawszy mi, że statek wpłynął do portu, poszłaś sama do łóżka” — odparł jej w myślach.

Mam nadzieję, że cię nie przegoniłam. „Skądże znowu!” — pomyślał złośliwie.

Zadzwoń do mnie.

Hmm — zastanowił się. — Teraz? Kwadrans po szóstej rano?!”.

Następnie rozległo się sześć brzdęknięć, sugerujących, że pół tuzina osób odrzuciło zarejestrowane zaproszenie Matta i nie zostawiło wiadomości ani numeru, pod który mógłby oddzwonić, a następnie na linii pojawił się znajomy, głęboki głos mężczyzny mówiącego z idealną dykcją:

Mówi Jason, Matt. Mam coś do roboty rano, odwołuję więc nasze spotkanie w Roundhouse. Przyjedź na Bustleton i Bowler około dziewiątej. Albo będę tam, albo do ciebie zatelefonuję.

Rozległa się kolejna seria elektronicznych brzdęknięć — tym razem pięć — lecz nikt się nie nagrał. W końcu dał się słyszeć zarejestrowany głos Amandy, w którym był równocześnie smutek i oburzenie.

Gdzie, do diabła, jesteś? — wołała. — Dzwonię do ciebie co pół godziny od wielu godzin. Oddzwoń!

Matt spojrzał na zegarek.

Jest 6:18 — dywagował. — Wezmę prysznic, ogolę się, postaram się zagłuszyć czymś źródło burczenia w brzuchu, po czym się ubiorę, a ponieważ do tego czasu zrobi się mniej więcej siódma, zadzwonię do ciebie, bo naprawdę nie mam ochoty rozmawiać z żoną Soamesa T. Browne’a o 6:18 rano”.

Gdy o 7:02 Matt zadzwonił do domu państwa Browne’ów i poprosił o rozmowę z Amandą Spencer, na linii rzeczywiście pojawiła się pani Browne. Kobieta oświadczyła mu, że pięć minut wcześniej Amanda wsiadła do swojego auta i odjechała do domu i że ona osobiście uważa jego, Matta, zachowanie w ciągu ostatnich dwóch dni za podłe. Dodała, że nie ma pojęcia, co zrobił Amandzie, że doprowadził dziewczynę do takiego płaczu, i ona wcale nie chce tego wiedzieć, ale bez wątpienia potraktował uczucia tej małej tak niefrasobliwie, jak to zawsze miał w zwyczaju robić z uczuciami innych. W końcowej części swej przemowy pani Browne oświadczyła, że bynajmniej jej nie zdziwiła wiadomość, iż Payne uznał za zabawne spróbować upić Chada przed jego własnym ślubem, lecz naprawdę grubo przesadził, opowiadając wszystkim wokół obelżywe historie o biednej Penny Detwei — ler, nieszczęsnej dziewczynie, która wciąż walczy o życie w szpitalu.

Kobieta zakończyła tę rozmowę bez pożegnania.

O kurwa! — warknął Matt w głuchą słuchawkę.

Nałożył krawat, wsunął rewolwer do kabury przy kostce i wyszedł z mieszkania. Udał się do swojej ulubionej restauracji U Archiego, mieszczącej się na Szesnastej Ulicy, gdzie w ramach śniadania zjadł specialité de la maison, czyli hot doga chili z cebulą, oraz wypił dwie butelki piwa korzennego.

Wyszedł, wsiadł do porsche i skierował się na Bustleton i Bowler. Już niemal dojeżdżał, kiedy odkrył na swoim krawacie i koszuli plamę z ketchupu wielkości kciuka.


* * *


Jason Washington ucieszył się, gdy pojawiły się komputery, nie tylko ze względu na liczne korzyści, jakie sprzęt ten zapewnił rozmaitym dziedzinom przemysłu i środowiskom akademickim, ani z powodu ich wszechstronnego zastosowania jako rejestratorów i maszyn liczących, ale raczej dla — tego, że dawały mu coś w rodzaju interpretacji działania umysłu ludzkiego.

Jason wcześniej od lat interesował się podświadomymi dedukcyjnymi zdolnościami mózgu. Początek tej fascynacji sięgał chyba pierwszej klasy liceum, w której odkrył, ku swojemu zachwytowi, że potrafi rozwiązać w głowie proste równania z algebry. Często zupełnie nie znał powodów, dla których w taki a nie inny sposób odpowiedział na pewne pytania na egzaminie, tym niemniej odpowiedzi okazywały się właściwe. Z algebry otrzymał więc na koniec pierwszej klasy piątkę i chociaż w drugiej klasie zaczął mieć kłopoty — ponieważ wcześniej nie tracił czasu na uczenie się teorii — nigdy nie zapomniał radości, jaką odczuwał rok wcześniej, kiedy jego mózg, kompletnie bez wysiłku z jego strony, podsuwał odpowiedzi na kwestie, których tak naprawdę Jason w ogóle nie rozumiał.

Początkowo podejrzewał, że mózg jest swego rodzaju mięśniem i im bardziej człowiek go napina, tym lepiej on działa. Wniosek ten wydawał się logiczny i Washington myślał tak przez długi czas, nawet gdy już wstąpił do policji. Szczerze pragnął zostać detektywem i intensywnie przygotowywał się do egzaminu na detektywa. A podczas egzaminu ze zdumieniem przypominał sobie pewne kwestie, których wcale się nie uczył, a przynajmniej nie pamiętał, aby je studiował. Fakty te uznał za potwierdzenie swojej teorii, że mózg jest mięśniem, podejrzewał wszakże, iż jest w tym coś więcej.

Widział pierwsze arytmometry na biurkach różnych urzędników, obserwował je w akcji i myślał, że prawdopodobnie mózg jest rodzajem superarytmometra, ale że arytmometr, i jego „poprzednik” — liczydło, to urządzenie zbyt nieudolne i powolne dla dobrego porównania.

I wtedy przyszły komputery. Nie dość, że nigdy nie zapominały żadnych danych, które w nie wprowadzono, lecz posiadały również możliwość porządkowania tych wszystkich wprowadzonych danych i wykonywały zadania z prędkością światła. Komputer to mózg, konkludował Jason. Dokładniej mówiąc, mózg to komputer, superkomputer, lepszy niż te na uczelni Massachusetts Institute of Technology, superkomputer zdolny porządkować ogromne ilości danych i znajdować odpowiedzi, których poszukujemy.

Niektóre z możliwości komputerów w pracy policyjnej były natychmiast widoczne. Jeśli na przykład wprowadzisz do komputera numer rejestracyjny i inne dane dotyczące samochodu i zadasz komputerowi pytanie, szybko otrzymasz wykaz adresów, nazwisk, marek i wszystkich innych potrzebnych elementów.

Detektyw Washington poszedł zatem do sklepu elektronicznego i kupił prosty komputer, po czym — zamiast relaksować się przy telewizji — nauczył się programować w języku BASIC. Napisał program, który pozwolił mu obsługiwać własne konto bankowe. W pierwszym miesiącu odpowiedź jego komputera i dane z komputera banku w związku z jego rachunkiem różniły się nieznacznie. Jason sprawdził swój program, po czym zakwestionował wydruki banku. Nie chodziło mu o te marne trzy centy, lecz był ciekawy, dlaczego dane obu komputerów nie są zgodne. Niewiele zdziałał w First Philadelphia Savings Fund Society, ale długowłosy dzieciak, którego spotkał w sklepie komputerowym, również klient tegoż sklepu, pouczył go w kwestii nieprawidłowości.

Jak dzieciak wyjaśnił, istniały anomalie, w których dwa i dwa dawało czasami cztery przecinek jeden, ponieważ coś — albo dane, albo operacja — nie było całkiem właściwe.

Do tego czasu Jason był detektywem od lat, pracował już w wydziale zabójstw i odkrył, że kiedy prowadzi trudną sprawę, nierzadko ma do czynienia z szeregiem elementów, które nie układają się w całość. Anomalie! Brzmiało to bardziej profesjonalnie niż „coś śmierdzi”.

Jason odkrył jeszcze jedną kwestię — że mózg właściwie nigdy nie przestaje pracować. Stale działa, analizując dane i szukając anomalii. Gdyby na przykład Jason położył się spać, myśląc o problemie, czasami — nawet często — mózg kontynuował przeszukiwanie banku danych, chociaż jego właściciel spał. Po przebudzeniu Washington rzadko znajdował jednak rozwiązanie problemu. O wiele częściej pojawiało się kolejne pytanie. Mózg wyraźnie sugerował, że nie zna odpowiedzi, gdyż brakuje mu jakiegoś szczegółu lub coś jest nie tak. Zatem Jason, zupełnie już rozbudzony, musiał jedynie ustalić, czego brakuje, ewentualnie co jest nie w porządku.

Poprzedniego wieczoru zasnął w trakcie telewizyjnych wiadomości wieczornych na kanale NBC, rozmyślając akurat nad kolejnością zdarzeń, które doprowadziły do śmierci Anthony’ego J. DeZego z ręki lub rąk nieznanego bądź nieznanych sprawcy lub sprawców.

DeZego spędził dzień w pracy, w Gulf Seafood Transport przy Delaware Avenue numer 2184, który to fakt potwierdził nie tylko szwagier mężczyzny, niejaki Salvatore B. Mariano, inny włoski gangster i przestępca, ale także czterech jego współpracowników, w których prawdomówność Jason Washington uwierzył.

Później Anthony DeZego pojechał do Warwick Hotel w centrum Filadelfii swoim prawie nowym cadillakiem. Fakt ów potwierdził portier, któremu Washington także uwierzył i który powiedział, że pan DeZego wręczył mu banknot dziesięciodolarowy i kazał mu się zaopiekować jego autem. Cadillac został wówczas zaparkowany na parkingu Penn Servi — ces, na czwartym piętrze. Uczynił to Lewis T. Oppen Junior, goniec hotelowy, który zwykle parkował samochody gości. Chłopak zostawił bilet z parkingu, tak jak mu polecono, na desce rozdzielczej, a później przekazał kluczyki DeZego, który przebywał w barze hotelowym.

Następnie DeZego poszedł na parking i dotarł na dach, gdzie ktoś odstrzelił mu głowę przed lub po oddaniu strzału do Penelope Detweiler, która — co bardziej niż prawdopodobne — zjawiła się tam na umówione spotkanie z DeZego.

Tę kolejność zdarzeń dodatkowo potwierdzili sierżant Dolan i jakiś funkcjonariusz z wydziału antynarkotykowego, którzy obserwowali hotel Warwick. Uwiecznili oni nawet na fotografiach DeZego podjeżdżającego pod hotel, przebywającego w barze hotelu Warwick, idącego w stronę parkingu oraz będącego już wewnątrz parkingu Penn Services.

A cadillaca DeZego ktoś odstawił na lotnisko. Prawdopodobnie sprawca. Po co to zrobił?

Obudź się, Jason, cholera! — Martha Washington przerwała podświadome porządkowanie danych w umyśle męża. — Jeśli pozwolę ci teraz spać w tym fotelu, potem przez całą noc będziesz się przewracał i wiercił!

Wrzeszczysz, jakbym zrobił coś złego — odparował oburzonym tonem Jason.

Jego mózg podpowiedział mu, że anomalia znajduje się „w tym, co Dolan mi powiedział”.

Pobiegaj sobie po pokoju albo wymyśl sobie inny rodzaj aktywności — mruknęła żona. — Tylko nie leż w miejscu niczym wyrzucony na brzeg wieloryb. Kiedy chrapiesz, ten odgłos przypomina mi… nie wiem co.

Detektyw wszedł do kuchni.

Od razu rano muszę się spotkać z sierżantem Dolanem. Ale nie mogę wziąć ze sobą młodego. Przecież Dolan uważa, że Matt sprzedaje kokę”.

Nalał sobie kawy do kubka, potem wykręcił domowy numer Payne’a i nagrał na jego sekretarkę wiadomość, w której kazał mu się zjawić nie w Roundhouse, lecz bezpośrednio przy Bustleton i Bowler.

I już kwadrans po dziewiątej położył się do łóżka, wedle wskazań żony.

Zasnął, wrzucając pytania do swego prywatnego komputera.

W czym tkwi anomalia? Bo wiem, że gdzieś jest”.


* * *


Funkcjonariusze Jesus Martinez i Charles McFadden, obaj w mundurach, wstali, kiedy kapitan David Pekach wszedł do budynku przy Bustleton i Bowler.

Dzień dobry — zagaił Pekach.

Szefie, możemy z panem porozmawiać? — spytał McFadden.

Założę się, że wiem, o co chodzi — pomyślał kapitan. — Nie spodobała im się wczorajsza dwunastogodzinna służba, którą spędzili, jeżdżąc w tę i z powrotem po Schuylkill Expressway. Pragną robić coś znaczącego, być prawdziwymi policjantami i uważają, że wydawanie mandatów za przekroczenie prędkości na pewno nie pasuje do tego kryterium”.

Nagle przemknęła mu przez głowę nieprzyjemna myśl: „Czy im się zdaje, że skoro przyłapali mnie na zbyt szybkiej jeździe, mają na mnie haka?”.

Czy to jest ważne? — spytał nieco zimno.

Nie wiem — odparł McFadden. — Może nie.

Rozmawialiście o tym ze swoim sierżantem?

Naprawdę wolelibyśmy porozmawiać z panem, szefie — poprosił Martinez.

Pekach oparł się pragnieniu odesłania ich do sierżanta. Ale przecież byli dobrymi policjantami. Odwalali dla niego dobrą robotę. Był im winien choć tyle.

Mam się widzieć z inspektorem — odparł. — Poczekajcie, jeśli chcecie. Wtedy porozmawiamy, o ile zdołam znaleźć chwilę.

Tak, szefie — odrzekł Martinez.

Dzięki, szefie — dodał McFadden.

Pekach doszedł do drzwi Petera Wohla. Były otwarte. Inspektor zobaczył go i pomachał.

Dzień dobry, inspektorze — zagaił Pekach.

To punkt do dyskusji — odburknął Wohl. — Dave, czy kiedykolwiek przekazałem ci moją złotą myśl, streszczającą całe moje policyjne doświadczenie? Nigdy nie chlej z policjantami.

Popijasz z policjantami?

Z dwoma. Z moim ojcem i z Payne’em.

Kapitan zaśmiał się.

I co to ma być? Dziwna para?

Poszedłem się wypłakać na ramieniu starego i to nas doprowadziło najpierw do baru Groverman, a następnie do mojego mieszkania. Po pewnym czasie zjawił się Payne, który z kolei chciał się wypłakać na moim ramieniu. Wysłałem starego do domu z sierżantem Hendersonem, a Payne’owi poleciłem się przespać na moim tapczanie.

Jaki Payne miał problem?

Wymknęło mu się zbyt wiele. Powiedział młodemu Nesbittowi, temu, który się żenił, temu z marines…

Pekach pokiwał głową.

Powiedział mu, że wiemy, iż córka Detweilera brała kokainę. Nesbitt podzielił się tą nowiną ze swoją narzeczoną, która powiedziała o tym swojej matce, a matka powiedziała H. Richardowi Detweilerowi, który strasznie się wkurzył, że w ogóle możemy podejrzewać jego córkę o coś takiego. Gdy Payne znikał z przyjęcia weselnego, Detweiler szukał akurat burmistrza, aby mu się pożalić, jak bardzo go obrażono.

Czy Payne będzie miał kłopoty?

Prawdopodobnie tak — potwierdził Wohl. — Ale młokos wyglądał tak marnie, że nie miałem serca dodatkowo na niego naskoczyć za ten wybryk. Możesz mi nie uwierzyć, Davidzie, lecz w młodości raz czy dwa razy także się wygadałem.

Nie! — stęknął kapitan, udając szok.

Naprawdę — zarechotał inspektor. — Jak ci się udał wieczór? Jak Ristorante Alfredo? Byłeś tam?

Tak. Chcę o tym z tobą pomówić — odparł Pekach i wręczył Wohlowi reklamowe zapałki, które otrzymał w restauracji.

W środku jest nazwisko. Marvin Lanier. Powinno mi coś mówić?

Dostałem je od Vincenza Savaresego — odparował kapitan. Inspektor przyjrzał mu się z zainteresowaniem. — Nie od niego samego — uściślił ostrożnie Pekach — ale od Italiańca nazwiskiem Baltazari, który prowadzi tę knajpkę w imieniu starego. Facet sugerował wszakże, że pudełko pochodzi od Savaresego.

Dał ci je Ricco Baltazari? — upewnił się Wohl. Rozległo się stukanie na futrynę otwartych drzwi.

Zajęty? — spytał kapitan Mike Sabara, gdy przyciągnął uwagę inspektora.

Wejdź, Mike, chcę, żebyś to usłyszał — zachęcił go Wohl. Sabara wszedł do biura, a wówczas inspektor rzucił mu zapałki. — Dave dostał je od Vincenza Savaresego w Ristorante Alfredo.

Kiedy Sabara, obejrzawszy pudełko, popatrzył na szefa z ciekawością, inspektor wskazał na Pekacha.

No dobra — powiedział Pekach. — Zacznę od początku. Prawie natychmiast po naszym wejściu przy stoliku zjawił się kierownik sali i oświadczył, że Baltazari pragnie zamienić ze mną słówko. Facet siedział pod przeciwległą ścianą przy stoliku z Savaresem.

Wiedzieli, że tam będziesz, zgadza się? — mruknął w zadumie Wohl. — Zrobiłeś rezerwację, co?

No zrobiłem — przyznał Pekach. — Więc podszedłem do tego stolika, a wtedy Baltazari zostawił mnie samego z bossem. Savarese oznajmił, że chce mi podziękować za wsparcie, którego udzieliłem jego wnuczce…

Co takiego? — zdumiał się Sabara.

Kilka miesięcy temu, gdy jeszcze pracowałem w antynarkotykowym, wracałem pewnej nocy do domu. Zatrzymałem się, widząc jakąś akcję moich ludzi. Wielka mi akcja! Czwórka dzieciaków schwytana na kupowaniu kilku skrętów z marihuany. Dzieciaki uciekły, nasi ich gonili, chłopak rozbił samochód ojca… Mieli ich zabrać do aresztu. Przypatrzyłem się dzieciakom i zrobiło mi się żal dziewcząt. Nie chciałem, żeby musiały spędzić noc w więzieniu, i odesłałem je do domów taksówką.

I jedna z tych dziewcząt okazała się wnuczką Savaresego? — spytał Sabara. — Mamy w aktach jakieś nierozwiązane sprawy z połamanymi rękoma, nogami i ranami głowy? Moglibyśmy prawdopodobnie zwalić winę na Savaresego. Nie dajesz wnuczce trawy, chyba że ci życie niemiłe.

Wohl zachichotał.

Wyłgałby się. Chwilowa niepoczytalność.

Nie wiedziałem, kim była ta dziewczyna, a o całej sprawie zapomniałem, aż Savarese mi przypomniał. — Pekach przez moment kiwał głową, po czym podjął opowieść:

Wciskał mi jakieś bzdury o mojej uprzejmości i wyrozumiałości…

Zawsze uważałem cię za człowieka uprzejmego i wyrozumiałego, Dave — zażartował Wohl.

Powiedział też, że nigdy nie zapomni tego i tak dalej… Dodał, że jeśli może coś dla mnie zrobić…

I prawdopodobnie mówił serio — zauważył Sabara.

Chcesz, żeby kogoś dla ciebie stuknął, Dave? Czy twoi sąsiedzi nie włączają w nocy telewizora zbyt głośno?

Cholera, Mike! — zdenerwował się Pekach.

Wybacz — rzucił Sabara. Sądząc po jego tonie, naprawdę miał wyrzuty sumienia z powodu głupiego pytania.

Sądziłem, że zamierza mnie poinformować o uiszczonym już rachunku za moją kolację, jednak gdy wracałem do stolika, Baltazari wręczył mi te zapałki i powiedział, że je upuściłem. Wzbraniałem się, lecz upierał się, że są moje, więc je zatrzymałem.

Widzisz nazwisko w środku? — spytał Wohl.

Tak. Nic mi nie mówi. Baltazari coś sugerował, że przyjaciele pana Savaresego zawsze są wdzięczni, gdy ktoś wyświadcza mu przysługę. Chyba powiedział „jemu albo jego rodzinie”. Od tej pory zacząłem żałować, że nie wsadziłem tej małej do pierdla.

Eee, na pewno nie — zarechotał inspektor. — Przecież jesteś uprzejmy i wyrozumiały, Dave.

Pekach posłał mu wściekłe spojrzenie.

Nie zamierzałem być złośliwy — zapewnił go Wohl.

Cóż, tak czy owak, kiedy dotarłem do domu, zadzwoniłem do archiwum i sprawdziłem tego faceta. Notowany. Rasy czarnej. Rzekomo hazardzista, ale tak naprawdę sutener. W ramach swoich usług zapewnia też dziewczynkom eskortę.

Marvin P. Lanier — przeczytał Sabara nazwisko wewnątrz pudełka z zapałkami. — Nigdy o nim nie słyszałem.

Ot, zagadka — podsumował Wohl.

Pomyślałem, że lepiej wam o tym powiem — powiedział Pekach.

Tak — mruknął inspektor w zadumie. — Żaden z nich nie wyjaśnił, po co dają ci nazwisko tego faceta?

Żaden — odparł Pekach.

Zadzwonił jeden z telefonów na biurku Wohla. Inspektor siedział na kanapie w typowej dla siebie pozie, czyli opierając stopy o blat ławy. Pekach, który opierał się o biurko Wohla, popatrzył na szefa pytająco. Inspektor kiwnął głową i kapitan odebrał.

Kapitan Pekach — rzucił w słuchawkę, przez chwilę słuchał rozmówcy, po czym przykrył dłonią mikrofon. — Jest tu jakiś detektyw z wydziału zabójstw. Chce się widzieć z tobą, ze mną albo z Dave’em. Mam się nim zająć?

Niech wejdzie tutaj — odparł Wohl.

Wpuśćcie go, sierżancie — polecił Pekach. Odłożył słuchawkę na widełki, poszedł do drzwi i otworzył je.

Wszedł detektyw Joseph D’Amata.

Hej, D’Amata — zagaił inspektor. — Jak się miewasz?

Dzień dobry, inspektorze — odparł D’Amata. — Czy w czymś przeszkodziłem?

Kapitan Pekach właśnie opowiadał kapitanowi Sabarze i mnie o swojej kolacji ubiegłego wieczoru — wyjaśnił Wohl. — Co możemy zrobić dla wydziału zabójstw?

Słyszeliście o sutenerze, którego zastrzelono wczoraj w nocy?

Nie czytałem jeszcze akt — odparł inspektor.

Czarny mężczyzna — ciągnął D’Amata. — Mieszka przy Czterdziestej Ósmej, niedaleko Haverford.

Czy nazywa się Marvin P. Lanier? — spytał Wohl.

Tak, szefie, to ten — przyznał detektyw, wyraźnie zadowolony. — Mam nadzieję, że macie dla mnie informacje.

Nie sądzę — zdziwił się Wohl.

Myślałem, inspektorze, że wy… to znaczy drogówka… że drogówka wie coś o tym facecie…

Dlaczego tak sobie pomyślałeś?

Bo szef zna nazwisko — odparował D’Amata, nieco niechętnie.

I tyle?

Szefie, godzinę przed tym, zanim ktoś faceta zastrzelił, przed jego domem stał wóz drogówki. A on siedział w środku. Przed miejscem zbrodni, dokładniej mówiąc…

Jesteś tego pewien?

Tak, szefie. Kilku sąsiadów to widziało.

Dave? — Wohl popatrzył na Pekacha.

Kapitan rozłożył bezradnie ręce, sugerując, że nic nie wie o zaangażowaniu drogówki w tę sprawę.

Fascynujące — ocenił Wohl. — Kolejne zagadki.

Inspektorze? — spytał zmieszany D’Amata.

Detektywie — odezwał się do niego Wohl. — Może napijesz się kawy i poczekasz, a kapitan Pekach pójdzie do sierżanta i spyta, co wóz drogówki robił pod domem owego Laniera zeszłej nocy?

Inspektorze, pierwszy raz o tym słyszę — zapewnił go Pekach.

Więc dowiedz się więcej — odburknął sarkastycznie Wohl.

Pekach opuścił biuro.

Jak skończył pan Lanier, D’Amata?

Ktoś strzelił do niego pięć razy z broni kaliber .38 — odrzekł detektyw. — Śmierć dopadła go w łóżku.

Czyli że ktoś bardzo go nie lubił — zauważył Wohl. — Jakieś domysły? Kto to mógł być?

D’Amata potrząsnął głową.

Odkryliście jakieś fakty, które mogą sugerować, że ów Lanier był powiązany z mafią?

To był sutener, inspektorze — odparł detektyw.

Spytam zatem inaczej: czy powiedziałbyś bez zastanowienia, że Laniera zastrzelono w afekcie, że tak powiem? i że na przykład zabiła go któraś z jego dziewczyn albo ktoś inny, kto wiedział, czym facet się zajmuje?

D’Amata zastanawiał się krótko.

Został dwa razy trafiony w głowę i trzy razy w pierś.

Jakieś wnioski?

Nie wiem. Niektóre prostytutki są naprawdę twarde. Tak, mogłaby go zastrzelić dziwka.

Masz na myśli jakąś konkretną panią?

Pytałem obyczajówkę… — przerwał i zaśmiał się. — Chciałem ustalić krąg podejrzanych. Właściwie chciałem mieć listę dziewczyn, które dla niego pracują albo pracowały w przeszłości.

A czyja to była broń?

Tego jeszcze nie ustaliliśmy — przyznał się D’Amata. — Interesujące pytania pan zadaje, inspektorze.

Po prostu się zastanawiam… — odparł Wohl. — Na przykład… Macie jakiekolwiek podstawy przypuszczać, że nazwisko Laniera było znane Vincenzo Savaresemu?

Jezu! — zawołał D’Amata. — A było?

Tylko rozważamy różne opcje — powiedział inspektor.

Może był winny mafii jakieś pieniądze — zastanowił się głośno detektyw. — Lubił się podawać za hazardzistę. Mafia zaś nie lubi, gdy ktoś nie spłaca swoich długów.

Złamaliby mu za to nogę, a nie oddawali pięć dobrze wymierzonych strzałów. Taka kara dla kogoś, kogo Savarese zna słabo lub wcale? — mruknął Wohl.

Właśnie — powiedział w zadumie D’Amata.

Co nam zatem pozostaje? Narkotyki? — ciągnął inspektor.

Detektyw nie miał czasu rozważyć tej kwestii, a cóż dopiero odpowiedzieć. W tym momencie do biura wrócił bowiem Pekach.

Z naszych danych wynika, że żaden radiowóz drogówki nie znajdował się wczoraj w nocy w pobliżu Czterdziestej Ósmej i Haverford — oznajmił.

Jest pan pewien, kapitanie? — spytał D’Amata, szczerze zdumiony.

Tak, jestem — odwarknął ostro Pekach. — A pan, detektywie?

Kapitanie — odparł D’Amata. — Potwierdziły mi ten fakt cztery różne osoby. Tam był samochód drogówki!

Rozległo się stukanie do drzwi.

Nie teraz! — zawołał Wohl. Stukanie powtórzyło się.

Otwórz drzwi, Dave — polecił zimno inspektor. Pekach otworzył drzwi.

W progu stali funkcjonariusze Jesus Martinez i Charles McFadden. Obaj wyglądali na okropnie skrępowanych.

Nie słyszeliście, gdy krzyczałem: „Nie teraz!”? — wypalił Wohl. — Ile razy muszę…

Inspektorze — bąknął McFadden — słyszeliśmy, jak kapitan Pekach pytał…

Cholera, jesteśmy zajęci — wybuchnął Pekach. — Inspektor powiedział: „Nie teraz!”. Zresztą, cokolwiek chcecie przekazać, idźcie najpierw do swojego sierżanta!

To my byliśmy — jęknął Charley — przy Czterdziestej Ósmej i Haverford. Z Marvinem Lanierem. — Popatrzył na Pekacha. — Właśnie dlatego chcieliśmy z panem rozmawiać, kapitanie.

Funkcjonariuszu McFadden — polecił inspektor. — Wejdźcie tutaj wraz z funkcjonariuszem Martinezem.

Obaj policjanci weszli do biura.

Słyszeliście, jak sądzę, że pan Lanier został śmiertelnie postrzelony ubiegłej nocy? — spytał Wohl.

Właśnie teraz słyszymy, szefie — odparł Hezus.

Zanim zaczniemy, przedstawiam wam detektywa D’Amatę z wydziału zabójstw — podjął inspektor. — Joe, ci dwaj funkcjonariusze to Jesus Martinez i Charley McFadden. Nim trafili na staż jako patrolowi drogówki, pracowali dla kapitana Pekacha, gdy wszyscy jeszcze działali w antynarkotykowym…

Wiem, kim są — uciął D’Amata.

Co was łączyło z Lanierem? — spytał Wohl. McFadden popatrzył na Martineza, potem na inspektora, w końcu na Pekacha.

Rano chcieliśmy przekazać kapitanowi Pekachowi, co powiedział nam Marvin. Stwierdził mianowicie, że Tony Zee zginął z ręki innego gangstera pochodzenia włoskiego — wyrzucił z siebie.

Fascynujące — mruknął Wohl.

Chcę wiedzieć, co robiliście z Lanierem w czasie, gdy mieliście patrolować Schuylkill Expressway — wtrącił Pekach.

Czy to nie jest dość oczywiste, Dave? — zadrwił Wohl. — Funkcjonariusze McFadden i Martinez zdecydowali, że skoro nikt nie ma pojęcia, kto strzelał do DeZego i Penelope Detweiler, ich obowiązkiem jest bez wątpienia rozwiązanie tej zbrodni, nawet jeśli oznacza to opuszczenie przydzielonego im obszaru patrolowego, który wyznaczyliśmy im tak głupio, lekce sobie ważąc wszelki szacunek dla ich zdolności jako supergliniarzy i wspaniałych eks–tajniaków z antynarkotykowego…

Rany — pomyślał Peter — powiedziałem to wszystko, bo mnie wkurzyła ta para dzieciaków i to, co zrobili. Chciałem dać im do zrozumienia, że jestem na nich wściekły, a równocześnie ich upokorzyć. Zrobiłem to i teraz sobie uprzytomniłem, że najprawdopodobniej straszliwie się ośmieszam. Mam przeczucie, że ci dwaj znaleźli przynajmniej część rozwiązania zagadki”.

Byłem kiedyś detektywem wydziału zabójstw — kontynuował. — Mam zamiar udowodnić, że pamiętam, jak się działa w tym wydziale. A zatem… McFadden, po pierwsze, co was łączyło z Marvinem Lanierem?

Był jedną z naszych wtyczek. Gdy pracowaliśmy w antynarkotykowym…

Dobra, więc od tego zaczniemy — przerwał inspektor. — Pamiętajcie, że chcę usłyszeć prawdę, całą prawdę i nic poza prawdą. Niczego nie pomijajcie. I tak tkwicie po uszy w kłopotach, toteż żadne wyznanie nie może was wciągnąć głębiej w bagno. Rozumiecie?

Obaj funkcjonariusze jednocześnie wymamrotali:

Tak, szefie.

W porządku. Martinez, powiedz mi, jak Marvin Lanier został waszym człowiekiem.

Wohl był przekonany, że usłyszał historię pełną i zgodną z prawdą. Nie spodobało mu się, gdy odkrył, że Hezus i Charley puścili wolno Laniera z kilogramem kokainy. Podczas tej części opowieści zerknął na Dave’a Pekacha, który był wówczas porucznikiem obu funkcjonariuszy. Dostrzegł jawne zakłopotanie na jego twarzy. Fakt ten wszakże przekonał go, że McFadden i Martinez nie kłamią i że mieli z Laniera pożytek, gdyż przestępca bardziej obawiał się ich dwóch niż ludzi, na których donosił.

Wohl zauważył również, że ani Sabara, ani Pekach, ani D’Amata nie zadawali dodatkowych pytań. Jeśli chodzi o detektywa, może nie ośmielał się wtrącać w przesłuchanie inspektora sztabowego — chociaż Peter właściwie w to nie wierzył — ale milczenie Sahary i Pekacha, których na pewno nie deprymowała jego ranga, sugerowało, że może nie przychodziły im do głowy inne kwestie, poza tymi, o które on spytał.

Chryste, może powinienem pozostać w wydziale zabójstw — zadumał się. — Jestem całkiem niezłym śledczym. A do tej pory prawdopodobnie należałbym do najlepszych detektywów tego wydziału. Musiałbym się martwić jedynie o chwytanie przestępców, a nie o to, jak zdenerwuje burmistrza wiadomość o jednym z moich ludzi, który zbyt dużo wypaplał”.

No i kiedy Marvin chciał rzucić lewarek na tylne siedzenie, zamiast schować go do bagażnika — opowiadał Hezus — wiedzieliśmy, że ukrywa w bagażniku coś, czego wolałby nam nie pokazywać. Okazało się, że to była strzelba.

Strzelba? — wtrącił Joe D’Amata, odzywając się po raz pierwszy. — Remington Model 1100, na dwanaście nabojów?

Nie — odparł Martinez. — Model 870. Samopowtarzalna.

1100 ma jakiś związek ze sprawą? — zainteresował się Wohl.

Taka była pod jego łóżkiem — wyjaśnił detektyw. — Mam ją w samochodzie.

I twierdzisz, że 870 była w bagażniku denata? — spytał inspektor Martineza.

Tak, szefie.

Gdzie jest?

W moim aucie.

Odebraliście mu ją? Dlaczego?

Jakim prawem? — zapytał Pekach. Wohl dał mu znak ręką, aby się uspokoił.

Nie wiedział, że ma prawo ją posiadać — bąknął McFadden.

I tylko dlatego postanowiliście mu ją zabrać? Toż to kradzież! — wybuchnął Wohl.

Chcieliśmy mieć coś na niego — zaprotestował Charley. — Oddalibyśmy mu ją.

Bzdura!” — pomyślał inspektor.

Właśnie wtedy nam powiedział, że Tony’ego DeZego zastrzelił inny Italianiec — ciągnął Hezus. — Nie wiem, czy to prawda, ale Marvin w to wierzył.

Nie podał nazwiska? — naciskał Wohl.

Miał się dowiedzieć. Umówiliśmy się na dziś na szesnastą — odparł McFadden.

Sądzicie, że podałby wam to nazwisko?

Gdyby je zdobył, na pewno. Tak, szefie, na pewno! Inspektor spojrzał na Mike’a Sabarę.

Wiesz, gdzie jest Washington?

Nie, szefie. Ale widziałem Payne’a. Pracują przecież razem, prawda?

Sprawdź, czy któryś z nich nadal tu jest — polecił Wohl.

Pekach wyszedł, a po chwili wrócił z Mattem Payne’em.

Czy wiesz, gdzie jest Washington?

Nie, szefie. Powiedział, że spotka się ze mną tutaj albo tu do mnie zadzwoni.

Znajdź go — rozkazał Wohl. — Przekaż mu, że ma się u mnie zjawić w podskokach.

Tak jest, szefie — odparł Matt i opuścił biuro. Inspektor popatrzył na detektywa D’Amatę.

Wiesz, dokąd zmierza ta historia, prawda? — spytał.

Szefie, myśli pan, że sprawa wiąże się ze strzelaniną, w której zginął DeZego?

Tak. I ponieważ tamto zadanie otrzymał wydział dochodzeń specjalnych, muszę zatelefonować do głównego inspektora Lowensteina i poinformować go, że biorę sprawę Laniera… oczywiście wraz z tobą, Joe, ponieważ prowadzisz śledztwo…

Lowensteinowi to się nie spodoba — oświadczył z przekonaniem Sabara.

Jeśli jesteś o tym taki przekonany, Mike, sam do niego zadzwoń — powiedział Wohl. Pozwolił Sabarze denerwować się przez dziesięć sekund i dopiero wtedy sięgnął po telefon.

Ale inspektor szczerze się zdziwił, gdy Lowenstein natychmiast wyraził zgodę, aby detektyw D’Amata kontynuował śledztwo w sprawie zabójstwa Laniera w wydziale dochodzeń specjalnych.

Nie do wiary — ocenił, gdy odłożył słuchawkę. — Powiedział tylko, że jesteś dobrym facetem, D’Amata. I że jeśli jeszcze czegoś potrzebujemy, wystarczy poprosić.

No cóż, jak mam się zabrać za tę sprawę? — spytał detektyw.

Spytaj po prostu Washingtona, co na ten temat sądzi. Mnie przychodzi do głowy tylko jeden dziki pomysł.

Dziki pomysł?

Chcę posłać obie strzelby do laboratorium. Mam podejrzenie, że z jednej z nich rzeczywiście strzelano do DeZego.

Cóż — powiedział w zadumie D’Amata. — To możliwe.

Czy wy dwaj, żartownisie, myślicie, że potraficie wziąć strzelby, zawieźć je do laboratorium i przekazać technikom, że jak najszybciej muszę wiedzieć, do której pasują znalezione przez nas łuski? Dacie radę wykonać to zadanie bez robienia dodatkowego zamieszania?

Tak jest, szefie — odparli zgodnie Martinez i McFadden.

Szefie — spytał sekundę później McFadden — Chce pan, żebyśmy tutaj wrócili?

Nie — odrzekł Wohl. — Macie zmianę od szesnastej do północy, zgadza się?

Tak, szefie. Z nadgodzinami od południa do północy.

Jeszcze nie postanowiłem, jak was potraktować — mruknął inspektor. — Powiadomcie swojego sierżanta, dokąd się udajecie, być może Washington lub ktoś inny zechce z wami porozmawiać. Zjawiacie się tutaj punkt szesnasta. Do tego czasu kapitan Pekach prawdopodobnie znajdzie kogoś, kto z wami pogawędzi. Z każdym oddzielnie! Razem stanowicie niebezpieczną mieszankę.

Tak jest, sir — odparowali chórem.

Dave — zwrócił się od Pekacha Wohl. — Natychmiast gdy D’Amata da naszemu Sherlockowi Holmesowi i jego partnerowi strzelbę, opowiedz mu, co ci się przydarzyło w Ristorante Alfredo… To znaczy naturalnie opowiedz o tym detektywowi D’Amacie.

Dobra, szefie.

Ponownie otworzyły się drzwi. Matt Payne wsunął głowę do biura.

Nie mogę znaleźć Washingtona, szefie. Nie zgłasza się przez radio i nie ma go w domu.

Payne, kazałem ci go znaleźć. Nie przychodź tu i nie mów mi, że nie umiesz. Wsiadaj do wozu i jedź go poszukać. Następne wiadomości, jakie od ciebie usłyszę, to zapewnienie, że detektyw Washington właśnie do nas zmierza.

Tak jest, szefie — odparł Matt i szybko zamknął za sobą drzwi.

Zadzwonił telefon. A ponieważ inspektor polecił, aby go nie łączyć, ta rozmowa musiała być naprawdę ważna.

Inspektor Wohl — przedstawił się, podniósłszy słuchawkę.

Dennis Coughlin, Peterze.

Witam, inspektorze.

Mamy być w biurze burmistrza w 10:15. Ty, Matt Lowenstein i ja.

Będę, szefie.

Burmistrz jest wściekły, Peterze. Domyślam się, że znasz powody.

Znam. Zapadła cisza.

No cóż, to wyjaśnia niewytłumaczalny entuzjazm głównego inspektora Lowensteina w kwestii współpracy. Główny wiedział, że wszyscy spotkamy się na małej pogawędce u burmistrza. Może teraz wejść tam z podniesioną głową i szczerze powiedzieć, że wcześnie rano, gdy go poprosiłem, dał mi do dyspozycji kolejnego ze swoich najbystrzejszych detektywów i spytał, czy może coś jeszcze dla mnie zrobić”.



Siedemnaście


Detektyw Jason Washington nie lubił sierżanta Patricka J. Dolana i był dość mocno przekonany, że jego niechęć jest odwzajemniona.

Z tego też względu, gdy detektyw skierował swój świeżo nawoskowany i wypolerowany, właściwie nowiutki nieoznakowany samochód na parking za dawnym posterunkiem, czyli obecną centralą wydziału antynarkotykowego i wywiadu przy Czwartej i Girard, gdzie zaparkował obok jednego z tuzina poobijanych, starych lub brudnych pojazdów tajniaków z antynarkotykowego, pomyślał: „Muszę mieć na uwadze, że Dolan uważa mnie za sprytnego Murzyna. Byłoby dla mnie lepiej, gdyby mnie traktował jak zwykłego, starego, a do tego nieco opóźnionego umysłowo czarnucha, niestety, jest na tyle rozgarnięty, że zna prawdę. Wie, że akcja afirmacyjna*8 nie zaszła do tej pory tak daleko, aby zatrudniać niedorozwiniętych Murzynów w wydziale zabójstw na stanowiskach detektywów. Muszę również pamiętać, że na swój własny sposób Dolan jest całkiem dobrym policjantem — innymi słowy, pod tą zewnętrzną pozą bezczelnego i pyskatego Irlandczyka naprawdę migocze spora inteligencja. Tak, tak, nie jest wcale taki głupi, jak można by sądzić, mimo tego naprawdę kretyńskiego pomysłu aresztowania Matta Payne’a i podejrzewania go o handel narkotykami. I najważniejsze: nie mogę zapomnieć, że to, czego Dolan mi nie powiedział, a jest coś, czego mi nie powiedział… nie powiedział mi najpewniej dlatego, że sam nawet nie wie, iż to wie. Głupi Irlandczyk ma klapki na oczach. Szukał dilerów narkotykowych, zobaczył dwoje bogatych dzieciaków, jedno w mercedesie, drugie w porsche i natychmiast postanowił wszystkich aresztować. Tak się do tego zapalił, że w ogóle nie obchodziło go morderstwo, które popełniono”.

Wszedłszy do budynku, Washington odszukał sierżanta Patricka J. Dolana w biurze porucznika Micka Mikklesa.

Dzień dobry panu — zagaił grzecznie detektyw. — Dzięki, sierżancie, że zechciał się pan ze mną spotkać.

Mam być za godzinę w sądzie — odburknął sierżant Dolan. — Co panu chodzi po głowie, Washington?

Potrzebuję niewielkiej pomocy, sierżancie — odparł detektyw. — Nie mogę ruszyć śledztwa w sprawie DeZego.

Prawdopodobnie niczego nie znajdziecie — mruknął Dolan. — Chce pan wiedzieć, co myślę?

Tak, bardzo proszę.

Zemsta mafii. Akcja czysta i prosta. DeZego złamał jakieś zasady i wykluczyli go z gry. To jasne jak słońce. Pan jest z wydziału zabójstw. Pan wie lepiej niż ja, ile akcji mafii ma swój finisz w sądzie.

Bardzo, bardzo niewiele.

Pieprzona prawda! Nie obrazi się pan, Washington, jeśli powiem, że kręcicie się w kółko?

Sierżancie, myślę, że ma pan absolutną rację — przyznał detektyw. — Ale z powodu córki Detweilera…

To ćpunka. Tak jak mówiłem.

Ale również córka H. Richarda Detweilera — naciskał Washington. — Burmistrz chce zatem wiedzieć, kto strzelał. Jeśli dziewczyna nie brała udziału…

Rozumiem — przerwał mu Dolan. — Musi pan zatem zachowywać pozory, co?

Właśnie.

Czyli że wróciłeś pan tutaj i wypytałeś mnie jeszcze raz. A ja powtórzyłem dokładnie to samo, co powiedziałem za pierwszym razem. W porządku? A teraz skończmy tę sprawę, dobra?

Cóż, wolałbym jednak omówić ponownie wszystkie szczegóły — nalegał detektyw.

Jezu Chryste, Washington, kurwa mać — zaklął Dolan. Popatrzył na zegarek. — Mówiłem już, że mam być w sądzie. Za pięćdziesiąt pięć minut. A muszę wcześniej przejrzeć notatki.

Po prostu chce się mnie pozbyć. I nie sądzę, cholera, żeby miało to cokolwiek wspólnego z sądem”.

Burmistrz popędza inspektora Wohla, więc on popędza mnie. Naprawdę muszę…

Pieprzyć inspektora Wohla! To twój problem, facet.

Hej, Pat — wtrącił się porucznik Mikkles. — Nie przeginaj!

Pomyślał pan sobie, detektywie, że skoro Wohl nie przyjechał tu osobiście, spróbujesz pan sam coś załatwić, no nie?

Opanuj się. Pat.

Cóż, tak, więc teraz wiecie, jakie mam problemy z Wohlem — oświadczył Washington.

Nie, nie wiemy! — odburknął Dolan.

Nie sądzicie chyba, że miałem ochotę opuścić wydział zabójstw, przejść do wydziału Wohla i pracować dla niego?!

Sierżant zastanawiał się przez chwilę.

Tak, słyszałem o tym. Pan i Tony Harris, zgadza się?

Zgadza. Wohl to prawdziwa szycha, sierżancie. Zazwyczaj dostaje to, czego chce.

Ta ostatnia uwaga była dla ciebie, poruczniku Mikkles, aby uspokoić twoją zupełnie zrozumiałą obawę, czy aby nie na twoją głowę posypią się gromy, jeżeli coś pójdzie nie tak”.

Może od ciebie — warknął Dolan.

Pat — wtrącił znów porucznik Mikkles — daj facetowi piętnaście minut. Stwórzcie pozory, że działacie. Wiesz, jak to się robi.

Sierżant spojrzał na Miklesa z jawnie nieszczęśliwą miną. Wyraźnie poczuł się zdradzony. Porucznik pokiwał głową.

Kwadrans — poprosił. — Nadal zostanie ci czas na przygotowanie się do sądu.

Dobra — odburknął Dolan. — Piętnaście minut. W porządku?

Tylko zamarkujemy działanie — zapewnił go Washington.

Dobra, przejdźmy na ty i zaczynaj.

Sam zrobiłeś te fotki?

Do czego je potrzebujesz, cholera? Już ci je pokazałem.

Dlaczego nie chce, żebym obejrzał zdjęcia?” — zastanowił się detektyw.

Kto wie? Może gdy przejrzymy je ponownie, dostrzeżemy coś, co umknęło nam za pierwszym razem.

Co na przykład?

Nie wiem.

Nie mam w ogóle, kurde, pojęcia, gdzie one są. „Czyżbym na coś trafił?!”.

Może maje twój partner? — naciskał detektyw.

E, nie, prawdopodobnie są w pieprzonej teczce. Zerknę — odparował Dolan i wyszedł z pomieszczenia.

Washington — odezwał się porucznik Mikkles. — Dolan to dobry gliniarz.

Tak, poruczniku, wiem o tym.

Ale ma typowo irlandzki temperament. Proszę cię o przysługę. Zapomnij o stwierdzeniu „Pieprzyć inspektora Wohla”.

W ogóle nie słyszałem, żeby ktoś powiedział coś takiego, poruczniku.

Mam u ciebie dług — ucieszył się Mikkles.

Niech pan o tym zapomni — mruknął Washington. Do biura wrócił sierżant Dolan z plikiem fotografii wielkości kartki z zeszytu.

Proszę, pieprzone fotki — oświadczył, wręczając zdjęcia detektywowi. — Co chcesz wiedzieć?

Washington przejrzał fotografie, potem ułożył je we właściwej kolejności.

Przedstawiały Anthony’ego J. DeZego: wysiadającego z samochodu przed hotelem Warwick, wręczającego pieniądze portierowi, idącego do hotelowego baru, siedzącego wewnątrz baru — cztery zdjęcia, w tym jedno, na którym goniec hotelowy wręczał mu kluczyki od samochodu, opuszczającego bar, zmierzającego na parking oraz — ostatnie — wchodzącego na parking.

To odpowiednia kolejność? Nie ma więcej? — detektyw zadał te pytania, jedno po drugim, oddając plik fotografii Dolanowi.

Sugerujesz, że to nie wszystkie? — warknął sierżant.

Jasne, że wszystkie. — Przerzucił je szybko i dodał: — Taaa, dokładnie w tej kolejności je pstrykałem.

Anomalia! Anomalia! Anomalia!” — huczało w głowie Washingtona.

Sierżancie, chciałbym mieć ten komplet do moich akt — rzucił detektyw. — Negatywy pewnie znajdę w laboratorium fotograficznym?

Facet, który prowadzi laboratorium, to mój kumpel — powiedział szybko Dolan. — Zadzwonię do niego i zrobi dla ciebie komplet odbitek.

Dzięki — odparł Washington. — Gdy tak patrzysz na nie jeszcze raz, przychodzi ci do głowy coś nowego?

Ani jedna pieprzona rzecz — odparował twardo sierżant.

No cóż, staraliśmy się — podsumował detektyw.

Skończyliśmy zatem?

No chyba że masz jakiś pomysł.

Ani jeden pieprzony pomysł. Jeśli na coś wpadnę, zadzwonię.

Będę naprawdę wdzięczny — odparł Washington.

I, jak już wspomniałem, zatelefonuję do mojego przyjaciela z laboratorium fotograficznego i każę mu zrobić komplet odbitek dla ciebie.

Dziękuję — zakończył detektyw.


* * *


Jason Washington zaparkował swój nieoznakowany samochód na parkingu za Roundhouse przy Siódmej i Race. Wysiadł i ruszył wprost do budynku.

Istnieją cztery sprawy… cztery anomalie… w kwestii sierżanta Dolana i jego fotografii. Po pierwsze, Dolan powiedział mi, że wraz z partnerem śledził córkę Detweilera i za nią dotarł na parking. I co? Nie zobaczyłem żadnego zdjęcia Penelope Detweiler. Na wszystkich był Anthony J. DeZego. Dlaczego? Oto pytanie. Po drugie, nie było żadnych fotografii Matta Payne’a i jego dziewczyny w porsche. Skoro sierżant uważał Matta za dilera, powinien mieć go na fotkach. Po trzecie, widziałem tylko trzynaście fotografii, tylko tyle Dolan mi pokazał. Trzydziestopięciomilimetrowe filmy sprzedają w rolkach po dwadzieścia cztery lub po trzydzieści sześć zdjęć. Zazwyczaj kupuje się te większe i wywołuje prawie wszystkie klatki. Często zdjęcia mają nadruki. A ponieważ zawsze lepiej mieć zbyt wiele fotografii niż za mało, wydawało się prawdopodobne, że Dolan zrobił znacznie więcej niż trzynaście zdjęć, gdy śledził DeZego. Prawdopodobnie jedną rolkę wypstrykał przy hotelu, a później założył nowy film, przygotowując się na wyjście DeZego z baru. Zrobił zatem co najmniej trzydzieści sześć fotek. Ja bym tak postąpił… No i po czwarte, sierżant nagle stał się strasznie uprzejmy. Zaproponował telefon do laboratorium, do kumpla, który wykona komplet odbitek. Czyżby nagle dołączył do Ligi Miejskiej i ślubował walkę o prawa mniejszości rasowych, a może nawet do tego współpracę międzydepartamentową? Raczej po prostu chciał mieć kontrolę nad tym, jakie zdjęcia laboratorium mi wyśle, a zatem które włączę do mojego raportu, czyż nie?”.

W laboratorium fotograficznym dyżur pełniło trzech mężczyzn. Jeden z nich najwyraźniej niezbyt się ucieszył na widok detektywa Jasona Washingtona. Z tego też względu Washington skierował się właśnie do niego.

Rano! — oznajmił radośnie.

Akurat przed minutą rozmawiałem przez telefon — powiedział inny laborant w stopniu kaprala. — Z Dolanem.

To dobrze — odparł Washington. — Wiecie zatem, dlatego tu jestem.

Zabiorę się za nie w pierwszej wolnej chwili — zapewnił go kapral. — Wpadnie pan około czternastej czy mam je przesłać?

Chcę je teraz — detektyw usłyszał własne słowa. — Sierżant Dolan nie przekazał tego?

Co znaczy „teraz”?

Poczekam — odparł Washington.

Nie pracujemy w tamten sposób, wie pan, Washington. Inni czekają w kolejce.

Nie — przerwał mu detektyw. — Jestem pierwszy.

Akurat, kurwa!

No cóż, możecie mi uwierzyć albo zadzwońcie do inspektora Wohla, który zapewni was, że jestem pierwszy w kolejce.

Wohl nie prowadzi laboratorium fotograficznego — warknął kapral.

Ech, ten irlandzki drań naprawdę się poci. W co ja, do diabła, wdepnąłem?”.

Dobra, wy mu to powiecie.

Pójdę teraz poszukać porucznika i spytam go, jak mamy zareagować, gdy wchodzi pan tu jak sam Bóg Wszechmogący. Kim się panu, kurwa jasna, zdaje, że pan jest, tak właściwie, detektywie?

Chodźmy do niego razem — zaproponował Washington.

Ja do niego pójdę — odparował kapral. — Nie widać pieprzonego znaku? — Wskazał na napis: W LABORATORIUM MOŻE PRZEBYWAĆ JEDYNIE UPOWAŻNIONY PERSONEL.

Dziwię się — powiedział Jason Washington, pochylając się nad ladą — że doświadczony i wykształcony policjant, taki jak wy, kapralu, nie wie, iż od każdej reguły istnieje wyjątek.

Straciłeś swój pieprzony rozum czy co, Washington?

To całkiem możliwe — pomyślał detektyw. — Z własnego doświadczenia zawodowego jako funkcjonariusza policji wiem jednak, że są sytuacje, gdy trzeba pójść za instynktem. Obecna sytuacja właśnie do takich należy. Mam przeczucie, że jeśli spuszczę z was wzrok, ta rolka albo rolki filmu dziwnym trafem znikną. Co, do diabła, tych dwóch kombinuje?!”.

Przy biurku porucznika kapral okazał się zaskakująco potulny. Jego oburzenie zupełnie się ulotniło.

Szefie — zaczął — detektyw Washington ma niezwykłą prośbę, więc pomyślałem, że powinien pan o tym wiedzieć.

Witaj, Jasonie — odezwał się porucznik. — Sporo czasu się nie widzieliśmy. Jak ci się żyje na prowincji? Nie tęsknisz za metropolią?

Wolałbym nie myśleć, że drogi porucznik wyśmiewa nasz wielki szczęśliwy dom przy Bustleton i Bowler — odparował wesoło detektyw. — Gdzie radośnie igrająjelenie i antylopy.

Kto, ja? — zachichotał porucznik, po czym spytał poważniej: — Więc co możemy dla ciebie zrobić?

Prowadzę śledztwo w sprawie DeZego. — Washington również spoważniał.

Tak, słyszałem.

Sierżant Dolan z antynarkotykowego wypstrykał jedną lub dwie rolki filmu. Potrzebuję tych fotek na wczoraj.

Dostaliście negatywy? — spytał porucznik kaprala, który skinął głową. — Zrobione, Jasonie. Coś jeszcze?

Chciałbym przejąć negatywy. Porucznik wahał się zaledwie sekundę.

Napisz mi pokwitowanie i są twoje.

Może będą mi potrzebne powiększenia niektórych — dodał detektyw. — Mogę wejść z kapralem do ciemni?

Jasne. To wszystko?

Ponieważ na twojej twarzy, kapralu, pojawił się lekki niepokój, kiedy usłyszałeś, że chcę przejąć negatywy i pójść z tobą do ciemni, rzeczywiście przejmę negatywy i pójdę z tobą do ciemni. Do ciężkiej cholery, o co chodzi z tymi fotkami?”.

Tak, poruczniku. Bardzo dziękuję.

W każdej chwili do usług, Jasonie. Właśnie po to tu jesteśmy.

Kapral zmienił się w uosobienie współpracy do tego stopnia, że po wejściu do ciemni zaproponował Washingtonowi gumowy fartuch.

Gdybym był człowiekiem podejrzliwym albo cynikiem — pomyślał detektyw — mógłbym sądzić, że do tej pory kapral starał się dopasować swoje działania do oczekiwań Dolana, teraz jednak, gdy wina mogłaby spaść na niego, postanowił, że umywa ręce. A sierżant niech sam się o siebie martwi!”.

Była tylko jedna rolka filmu z trzydziestoma sześcioma kadrami.

Niech pan obejrzy pod światło — zaproponował kapral. — Chyba że chce pan miniaturki. Mogę je zrobić w minutę.

Jakie miniaturki?

Wywołuje się wszystkie zdjęcia obok siebie w rzędach na jednym arkuszu formatu A4.

Może po prostu skorzystamy z powiększalnika? — spytał detektyw.

Jason Washington był całkiem dobrze obeznany z tajemnicami ciemni. Wiele lat wcześniej nawet bawił się w fotografa i sam wywoływał swoje czarno–białe filmy 35–milimetrowe. Zabawa skończyła się, gdy Martha oświadczyła, że z powodu chemikaliów mieszkanie pachnie jak stacja uzdatniania ścieków i mąż ma się tego wszystkiego pozbyć… Tak czy owak, teraz nie miał zatem najmniejszego problemu z „odczytaniem” negatywu przy użyciu powiększalnika, chociaż czarne kolory były tu białe, a białe–czarne.

Pierwszy kadr pokazywał Anthony’ego J. DeZego, który wysiadał ze swojego cadillaca przed hotelem Warwick, na drugim DeZego wręczał pieniądze portierowi, na trzecim szedł do drzwi baru, czwarty przedstawiał go w hotelowym barze; tu widok częściowo blokował jakiś pieszy — starannie ubrany mężczyzna z aktówką, który zaglądał przez szybę do baru. Tej fotografii nie było w zestawie zdjęć, które pokazywał detektywowi sierżant Dolan.

Następna w kolejności była fotografia DeZego w barze, podczas gdy pieszy odchodził ulicą. Dwie kolejne przedstawiały samochód denata — na pierwszej goniec hotelowy podchodził do niego, na drugiej siedział w środku. Na jednej z nich widniał inny nieznajomy przechodzień, przypadkowo zerkający na auto. Nie było go na drugiej, tej, którą Dolan pokazał Washingtonowi.

Kim są ci faceci?”.

Na kolejnym zdjęciu cadillac DeZego skręcał w lewo, następne zaś pokazywało przejście dla pieszych po tamtej stronie. Tego ostatniego Dolan również nie umieścił w stercie.

Czy ci ludzie śledzili samochód DeZego? Do diabła, kim są?”.

Washington zerknął teraz na zdjęcie pucołowatego gońca hotelowego, który wracał do hotelu, najprawdopodobniej po zaparkowaniu cadillaca DeZego. Dwa kadry później pojawił się znów pieszy z aktówką, a potem ponownie goniec hotelowy, tym razem oddający DeZego kluczyki od samochodu, w końcu — co już zupełnie nie zdziwiło Jasona Washingtona — ten sam przechodzień na chodniku.

Wróćmy do początku rolki, bardzo proszę — powiedział detektyw. — Trzeci albo czwarty kadr, jak sądzę.

Pewnie — odparł usłużnie kapral.

Chodziło mu o zdjęcie dobrze ubranego pieszego z aktówką, to, na którym mężczyzna zaglądał do baru hotelu Warwick.

Proszę mi je wywołać — stwierdził Washington.

Wielkość widokówki wystarczy?

Tak, jasne — odparł detektyw, lecz natychmiast się rozmyślił. — Nie, może jednak powiększmy do formatu A4. I chciałbym trzy kopie.

Trzy kopie w formacie A4 — odrzekł kapral. — Nie ma problemu.

Sierżant Patrick J. Dolan jest doświadczonym funkcjonariuszem śledczym. Jeśli nie zauważył tego faceta z aktówką, niech się nazywam Jerry Carlucci. Któż to, cholera, jest i dlaczego Dolan nie chciał mi go pokazać?”.

Nawet w dobrze wyposażonym laboratorium fotograficznym z całym niezbędnym sprzętem do robienia odbitek, wywoływania zdjęć i ich suszenia, wykonanie trzydziestu sześciu fotografii w formacie A4 musi zająć nieco czasu. Była 10:10, kiedy Jason Washington wyszedł z siedziby administracji policji. Niósł trzy duże szare koperty, z których każda zawierała ten sam komplet — dwanaście zdjęć, które sierżant Dolan wykonał i których nie włączył do akt ani nie pokazał detektywowi podczas ich rozmowy.

Washington wsiadł do swojego samochodu i ruszył. Przejechał sześć przecznic, aż dotarł do filadelfijskiego ratusza, tam zaparkował auto na wewnętrznym dziedzińcu, przednim reflektorem niemal muskając znak: TYLKO DLA INSPEKTORÓW.

Wysiadł z wozu i wówczas odkrył, że stanął obok pojazdu znanego mu, gdyż należącego do jego szefa — inspektora sztabowego, Petera Wohla. Chcąc się upewnić, sprawdził tablicę rejestracyjną. Najwyraźniej Wohl przebywał gdzieś w ratuszu.

Będzie chciał o tym wiedzieć — pomyślał natychmiast detektyw. — Ale nawet gdybym zdołał go tu odnaleźć, jak mam, do diabła, nazwać to, co posiadam? Lepiej więc byłoby się zatem na niego nie natknąć”. z tą myślą wszedł do ratusza i zaczął krążyć po olbrzymich korytarzach z licznymi drzwiami, za którymi mieściły się sale sądowe. Szukał sierżanta Patricka J. Dolana.


* * *


Wziąłeś ze sobą swojego specjalnego asystenta, inspektorze? — spytał zamiast powitania burmistrz Jerry Carlucci inspektora sztabowego Petera Wohla.

Nie, sir — odparł Wohl.

A gdzież się chłopaczek podziewa?

Pracuje z detektywem Washingtonem, sir.

To źle — odburknął burmistrz. — Miałem nadzieję go zobaczyć.

Nie wiedziałem o tym, sir.

Nie wiedziałeś, inspektorze? A może pomyślałeś sobie: „To miły dzieciak, więc odsunę go od linii ognia”?

Nie wiedziałem, że mam go przyprowadzić, burmistrzu — odparował inspektor.

Ale teraz, kiedy już wiesz, domyślasz się, co chciałbym mu powiedzieć, gdybym miał okazję?

Burmistrzu, myślę, że Payne już to usłyszał ode mnie — mruknął Wohl. — Ubiegłej nocy — dodał.

Wiesz zatem, że ma zbyt długi jęzor?

Użyłem bardzo podobnych słów, burmistrzu, kiedy złajałem go wczoraj w nocy — wyjaśnił inspektor.

Carlucci przyglądał mu się groźnie przez chwilę, po czym się roześmiał.

Złajałeś go, Peterze?

Tak, sir.

Sam nie wiem, kurczę, czemu się śmieję — rzucił burmistrz. — Wszyscy u Browne’ów byli naprawdę skonsternowani. Dick Detweiler o mało, cholera, nie wpadł w histerię. Chryste, właściwie wpadł w histerię.

Burmistrzu — wtrącił główny inspektor Dennis V. Coughlin. — Myślę, że każdy ojciec byłby zdenerwowany, gdyby się dowiedział, że jego córka bierze narkotyki. To naturalna reakcja…

Szczególnie jeśli usłyszał tę rewelację z… trzeciej ręki, tak jak Detweiler — oznajmił zimno burmistrz — zamiast, na przykład, bezpośrednio od oficera policji.

Tak, sir — bąknął Coughlin.

Carlucciemu to nie wystarczyło.

Na przykład od oficera pochodzenia irlandzkiego — syknął. — Irlandczycy podobno są niezłymi politykami. Irlandczyk mógłby powiedzieć Detweilerowi o jego córce wraz z lekkimi irlandzkimi… Denny, jak nazywasz te swoje durne podchody, które wypróbowujesz na mnie? Bajery? Pochlebstwa?

Sir — przerwał mu Wohl — mogłoby być gorzej.

Jak, cholera, gorzej? — warknął burmistrz. — Masz choć cień pojęcia, jak bardzo Detweiler mi pomógł w trakcie mojej ostatniej kampanii? Albo, ujmując to w inny sposób, jak niewiele on i jego przyjaciele wniosą do mojej następnej kampanii, chyba że zamkniemy na długi czas i — co ważniejsze — w trybie pilnym osobę, która strzelała do jego córki?

Mamy informację, że Penelope Detweiler była związana z Tonym Zee, burmistrzu — ciągnął Wohl. — Pan Detweiler zapewne o tym nie wie. Tego Payne mu nie powiedział.

Carlucci przypatrzył mu się, unosząc brwi z niedowierzaniem.

O cholera! — zaklął. — Jak wiarygodne są twoje informacje?

Pochodzą od Payne’a, który usłyszał tę nowinę od młodego Nesbitta… tego z marines… a ten z kolei wie to od córki Browne’a — odparł inspektor.

Zatem jest tylko kwestią czasu… jak Detweiler także odkryje prawdę — zadumał się Carlucci.

Nawet jeśli jest to prawda, burmistrzu — oświadczył Dennis Coughlin — nie wiem, jak pan Detweiler mógłby wykorzystać ten fakt przeciwko tobie.

Burmistrz zagapił się w głównego inspektora i przez chwilę mierzyli się wzrokiem.

Mam nadzieję, że nie są to jakieś twoje kolejne pieprzone bajery, Denny. Wolałbym się nie dowiedzieć, że jeden z moich oficerów jest tak cholernie głupi, że wierzy w to, co mi właśnie oznajmiłeś.

Jerry, na miłość boską — wtrącił główny inspektor Matt Lowenstein, odzywając się po raz pierwszy. — Denny jest przecież po twojej stronie. Jak my wszyscy zresztą.

Carlucci obrzucił go piorunującym spojrzeniem. Wyglądało na to, że chce coś powiedzieć, ale zrezygnował.

Naprawdę nie rozumiem, Jerry — powtórzył twardo Coughlin — jak mógłby wykorzystać kłopoty z własną córką przeciwko tobie.

W porządku — odparł poważnie Carlucci. — Powiem wam, w jaki sposób. Mamy człowieka, który właśnie się dowiedział, że jego córka jest uzależniona od kokainy. I, zdaniem obecnego tu Wohla, człowiek ten ma dodatkowo odkryć, że dziewczyna sypiała z włoskim gangsterem. Czy takie masz informacje, Peterze? Co znaczy „była związana z”? Że pieprzyła się z nim?

Tak, sir. Payne wydawał się dość pewny, że było to coś więcej niż jedynie przelotna znajomość.

No dobra. Więc mamy faceta, który stanowi filar tutejszej społeczności. Jego żona jest drugim filarem tej społeczności… Oboje robili wszystko, co w ich mocy, aby zapewnić szczęście swojej cennej córeczce. Wysłali ją do odpowiednich szkół, chodziła do odpowiedniego kościoła. Starali się zapewnić jej właściwe towarzystwo — na przykład ludzi w typie młodego Matta Payne’a. I nagle dziewczyna zostaje postrzelona, po czym wychodzi na jaw, że jest narkomanką i pieprzy się z mafiosem. Jak to możliwe? To na pewno nie jej wina i nie wina rodziców. Czyli winne musi być społeczeństwo. A kto jest odpowiedzialny za społeczeństwo? Kto powinien aresztować mafiosów i dilerów narkotykowych? Ma się rozumieć, policja. Właśnie po to mamy policję. Gdyby funkcjonariusze policji dobrze wykonywali swoją robotę, na ulicy nie można by było kupić prochów… Gdyby funkcjonariusze policji dobrze wykonywali swoją robotę, wówczas taki śmieć jak ten włoski gangster tkwiłby w więzieniu i nie miał szans dobrać się do gaci Drogocennej Penny. Właśnie tak Detweiler nazwał swoją córkę ubiegłej nocy… „Drogocenna Penny”. Czy coś z tego do ciebie trafia. Denny?

Tak, pewnie — odparł Coughlin z rezygnacją w głosie. — To nie w porządku, ale niestety tak jest.

Nie bierz tego do siebie, Denny, lecz to pierwsza inteligentna rzecz, jaką powiedziałeś dziś rano — odburknął Carlucci. Przez moment panowała cisza, potem burmistrz zwrócił się do Wohla: — Detweilerowi powiedziałem ubiegłej nocy… tyle że nie wiedziałem wtedy oczywiście, że jego Drogocenna Penny pieprzyła się z DeZego… W każdym razie powiedziałem mu, że jesteśmy bliscy znalezienia człowieka, który ją postrzelił. Jak długo jeszcze mam świecić oczyma i robić z siebie dupka, Peterze?

Może trafiliśmy na jakiś ślad — odparł ostrożnie inspektor.

Chryste, mam nadzieję, że tak. Jaki to ślad?

Dave Pekach jadł kolację ze swoją dziewczyną…

Z tą panią Peebles, tak?

Tak, sir, właśnie z nią.

Czyli zmieniamy temat — ocenił burmistrz. — Co zatem z tą kolacją? Czy stało się tam coś krępującego dla departamentu?

Nie, nie, nie sądzę — powiedział szybko Wohl. — No chyba, że kogoś krępuje fakt, iż kapitan policji zachowuje się jak przeżywający wielką miłość nastolatek.

Carlucciego to stwierdzenie nie rozbawiło.

Ta pani ma bardzo wysoko postawionych przyjaciół — zauważył chłodno. — Jak sądzisz, może powinieneś dać kapitanowi do zrozumienia, żeby lepiej ją traktował?

Nie, nie, burmistrzu, to nie jest konieczne — pospiesznie odparł Wohl. — Dave Pekach jest naprawdę przyzwoitym facetem. I oni szczerze się kochają!

Carlucci zastanawiał się przed długi moment.

Skoro tak twierdzisz, Peterze, świetnie. Po prostu nie potrzebujemy kolejnych bogaczy wkurzonych na departament. Arthur J. Nelson i Dick Detweiler naprawdę wystarczą. Więc kapitan zjadł z tą panią kolację…

W Ristorante Alfredo — kontynuował Wohl. — Wcześniej dokonał rezerwacji. Gdy dotarł do lokalu, czekał na niego Vincenzo Savarese, który dał mu… Mówię w skrócie…

Dobrze robisz — zachęcił go burmistrz.

Savarese wygłosił zatem krótką przemowę, wspominając o swej wdzięczności za przysługę, którą Dave mu wyświadczył… Nie było to nic podejrzanego, po prostu Dave dobrze potraktował pewną dziewczynkę, która później okazała się wnuczką Savaresego. Mam opowiedzieć tę historię?

Nie, chyba że jest ważna.

Savarese podziękował za przysługę, a potem właściciel lokalu, Ricco Baltazari, dał Dave’owi zapałki firmowe, twierdząc, że Dave je upuścił. Wewnątrz było nazwisko i adres. Chodziło o czarnego mężczyznę nazwiskiem Marvin P. Lanier. Drobny oszust. Podawał się za hazardzistę, a w rzeczywistości był sutenerem. Według dwóch tajniaków Dave’a… Martineza i McFaddena… tych dwóch, którzy gonili tego ćpuna, który zamordował „Dutcha” Moffitta… Tak czy owak, według nich Lanier czasami przywoził kokainę z Harlemu…

Chyba się zgubiłem — przerwał mu burmistrz. — Co jakiś murzyński sutener ma wspólnego z „Drogocenną Penny” Detweiler?

Ubiegłej nocy Martinez i McFadden widzieli Laniera. Pracował dla nich wcześniej jako wtyka. Powiedział im, cytuję: „Tony’ego Zee zastrzelił inny włoski gangster”. Koniec cytatu.

Podał nazwisko? — spytał Carlucci.

Miał je podać dziś po południu o szesnastej — odrzekł Wohl.

Myślisz, że poda?

Lanier został zastrzelony zeszłej nocy. Pięć strzałów z broni kaliber .38 — wyjaśnił inspektor. — Zna pan Joego D’Amatę z wydziału zabójstw?

Znam.

Przydzielono mu śledztwo w sprawie zabójstwa Laniera. A ponieważ na miejscu zbrodni sąsiedzi widzieli wóz drogówki, detektyw natychmiast rano zjawił się przy Bustle — ton i Bowler, chcąc sprawdzić, co mieliśmy na Laniera.

A co mieliśmy?

Nic. W pojeździe przed jego domem byli Martinez i McFadden. Pracowali sami.

Nie do końca chyba potrafię nadążyć za tym, co mówisz, Peterze — powiedział burmistrz niemal przepraszającym tonem.

Kiedy McFadden i Martinez zobaczyli Laniera, odebrali mu strzelbę. Joe D’Amata twierdzi, że denat miał dubeltówkę pod łóżkiem. Więc pomyślałem, że może był związany…

Jak?

Savarese nam go wskazał. DeZego zabito ze strzelby. Lanier miał dwie. Laniera zabito…

Co ze strzelbą? Strzelbami?

Wysłałem je do laboratorium.

I?

Mogę zadzwonić. Choć pewnie jeszcze nie skończyli.

Sprawdź.

Niecałą minutę później Wohl odłożył słuchawkę jednego z trzech telefonów burmistrza na widełki.

Technicy ustalili na podstawie testów — stwierdził — że łuski znalezione na dachu parkingu Penn Services zostały prawie na pewno wystrzelone z remingtona model 1100, czyli strzelby, którą D’Amata odkrył pod łóżkiem Laniera.

Bingo! — ucieszył się Dennis V. Coughlin.

Sugerujecie, że sutener zastrzelił DeZego? — spytał Carlucci.

Mnie się zdaje, że Savarese chce, abyśmy sądzili, iż Lanier zastrzelił DeZego — wtrącił Matt Lowenstein.

Dlaczego? — zapytał burmistrz.

Kto wie, do diabła? — odparował Lowenstein.

Sprawdźcie go w jednostce do spraw zwalczania przestępczości zorganizowanej — zaproponował Carlucci. — Może komuś u nich przyjdzie do głowy jakiś powód, dla którego mafia chciała się pozbyć DeZego.

Pracują nad tym. Jerry — odparł Lowenstein. — Kontaktowałem się z nimi w dzień po zabiciu DeZego. Powiedziano mi, że uprzedził mnie Jason Washington, więc wszystko sprawdzają.

Jeśli w odpowiedzi Lowensteina zawierała się nagana, Carlucci najwyraźniej jej nie zauważył.

Washington prowadzi sprawę zabójstwa tego sutenera? — zainteresował się burmistrz.

Nie, sir — odparł Wohl. — Główny inspektor Lowenstein pożyczył mi D’Amatę. Chciałem, żeby współpracował z detektywem Washingtonem. Ale ponieważ nie zdołałem go odszukać, przydzieliłem sprawę Tony’emu Harrisowi.

Dlaczego nie możesz znaleźć Washingtona?

Nie wiem, gdzie jest — odciął się Wohl i natychmiast odkrył, że był za ostry. — Och, to nie miało tak zabrzmieć. Washington pracuje po prostu gdzieś w terenie i do czasu, kiedy jechałem na to zebranie, jeszcze się nie skontaktował z centralą. Kazałem Payne’owi go poszukać. Z tego, co wiem, już go prawdopodobnie znalazł.

Ale Tony Harris pracuje nad sprawą zabójstwa funkcjonariusza Magnelli, zgadza się? — naciskał Carlucci. — Czyli że odstawiasz go od jednej i dajesz mu drugą?

Niezbyt daleko zaszliśmy w sprawie Magnelli, burmistrzu — tłumaczył się Wohl. — To dochodzenie będzie się jeszcze ciągnęło. Chciałem dobrego detektywa z wydziału zabójstw, który od razu odwiedził miejsce zbrodni dokonanej naLanierze…

Oznacza to, że nie uważasz Joego D’Amaty za śledczego odpowiedniego do sprawy o zabójstwo sutenera? — warknął Lowenstein.

Inspektorze, gdybym go nie uważał za dobrego śledczego — odparował natychmiast Wohl — nie poprosiłbym pana o niego. Może źle się wyraziłem. Chodziło mi o to, żeby Harris i D’Amata połączyli siły teraz, gdy wiemy, że szukamy także sprawcy zabójstwa sutenera. Powinni razem obejrzeć miejsce zbrodni…

Nie ma mowy! — oznajmił zamyślonym tonem burmistrz.

Sir? — upewnił się Wohl.

Cholera, nie chcę się wtrącać. Na pewno nie będę cię pouczał, Peterze. Nie zamierzam ci mówić, jak masz wykonywać swoją pracę. Moja uwaga dotyczyła twojej opinii o śledztwie w sprawie zabójstwa funkcjonariusza Magnelli. Powiedziałeś, że zajmie sporo czasu. Nie możemy sobie na to pozwolić. Nie wolno dopuścić, aby przestępcom uchodziło płazem mordowanie policjantów. Musicie go… jego czy ich… dorwać… i to szybko! I mówię serio!

Tak, sir, wiem, że to ważne. Harris powiedział mi jednak, że nie ma pojęcia, co robić, więc będzie musiał zacząć od początku. Nie ma żadnych nowych tropów.

Lowenstein udzielił ci wszelkiej potrzebnej pomocy, Peterze?

Główny inspektor Lowenstein był naprawdę bardzo pomocny, sir — odparł Wohl. — Nie mógłbym prosić o więcej.

Denny, czy ty w ogóle nas słuchasz? — warknął burmistrz.

Sir?

Peter wie, co należy mówić, aby zyskiwać sobie przyjaciół i wsparcie wpływowych osób. Powinieneś się od niego uczyć.

Och, pieprz się, Jerry — odburknął Coughlin, kiedy pojął, że prawdziwym celem kąśliwości Carlucciego jest Wohl, z którego burmistrz po prostu szydził.

Tak, sir, bardzo prosimy, pieprz się — powiedział sam o sobie Carlucci i zarechotał. Później spoważniał. — No dobrze, dziękuję, że przyszliście. Gdyby nie oświadczenie Petera na temat sprawy Magnelli, powiedziałbym, że poprawiliście mi humor i że czuję się lepiej niż przed zebraniem. Jezu, ależ bym chciał obarczyć winą za zastrzelenie DeZego Savaresego albo chociaż jednego z jego zabójców.

Coughlin wstał i potrząsnął wyciągniętą przez burmistrza rękę. Następnie do biurka Carlucciego podszedł Lowenstein, na końcu Wohl.

Burmistrz dłużej przytrzymał dłoń Petera w swojej, jawnie mu sugerując, aby pozostał jeszcze moment.

Tak, sir?

Rozmawiałem z twoim ojcem wczoraj w nocy — zagaił Carlucci.

Wczoraj w nocy? — spytał zdumiony inspektor.

No, dziś rano. Bardzo wcześnie rano. Twój ojciec powiedział mi, że gawędził z tobą i wywnioskował, iż boisz się o swoją reputację. Podobno w twojej opinii byłoby to niesprawiedliwe, gdyby obarczono cię odpowiedzialnością za te wszystkie sprawy…

Ja… my… Wypiliśmy po kilka drinków u Grovermana.

Tak też mi powiedział.

Przykro mi, że do pana zadzwonił, burmistrzu — jęknął Wohl.

Przestań, Peterze, j ak miałbyś go powstrzymać? Wiesz, co mu odparłem? Że masz absolutną rację. Sprawy, które obecnie prowadzi twój wydział, są trudne i ponosisz za nie odpowiedzialność, a gdy nie uda wam się ich rozwiązać, ty będziesz się z tego tłumaczył. Ale wiesz co? Jeśli wyjdziesz z tych problemów obronną ręką, otrzymasz wielką szansę zostania najmłodszym inspektorem w departamencie.

Boże! — wypalił Wohl.

Nie tylko tobie mogą się dobrać do tyłka, Peterze, także mnie. Jeśli wydział dochodzeń specjalnych, który sam powołałem, nie da sobie rady, osobiście wyjdę na pieprzonego głupca. Na pewno nie chcesz, żebym wyszedł na pieprzonego głupca, prawda? Więc zrób wszystko, aby tak się nie stało. Rozumiemy się?

Tak, sir.

Przekaż ode mnie wyrazy uszanowania swojej matce, Peterze — zakończył burmistrz Carlucci i inspektor Wohl ruszył do drzwi.


* * *


Charley McFadden dotarł już do swojego kwartału, gdy nagle uprzytomnił sobie wszystkie konsekwencje gniewu inspektora Wohla. Nad oboma młodymi funkcjonariuszami gromadziły się prawdziwe czarne chmury. Skoro Wohl był na nich wkurzony, oznaczało to, że są na nich wściekli także kapitanowie Sabara i Pekach. Jak w tej sytuacji zachowa się sierżant „Duży Bill” Henderson? Uzna najpewniej, że sezon polowań na Charleya i Hezusa właśnie się rozpoczął. Bóg jeden wie, co ten sukinsyn im teraz zrobi!

Istniała możliwość, że przydzieli im jakąś koszmarną robotę w dystrykcie, może nawet posadzi ich w furgonetce. McFadden w ogóle nie marzył o pracy patrolowego drogówki, ale jeszcze mniej chciał być zwykłym policjantem, który jeździ po ulicach i zakręca hydranty przeciwpożarowe albo pomaga przeprowadzić po pasach grupkę dzieciaków.

A jeżeli Wohl odeśle ich do dystryktu jako zwyczajnych funkcjonariuszy, zapewne w ich aktach zostanie zapisane, że otrzymali szansę stażu w patrolu drogówki i zawalili ją, czy jak to nazwą… Oblali test! Cholera!

Skręcił w swoją ulicę i zaczął szukać wolnego miejsca, na którym mógłby zaparkować volkswagena. Jego wzrok nieprzypadkowo padł na dom Roberta McCarthy’ego i oczyma wyobraźni Charley zobaczył rude włosy, niebieskie oczy i absolutnie idealny tyłeczek siostrzenicy McCarthy’ego, dyplomowanej pielęgniarki. Myśl o niej poprawiła mu humor.

Miał teraz cały pieprzony dzień wolny, aż mu powiedzą, że za godzinę ma się zjawić w mundurze na Bustleton i Bowler.

Znalazł miejsce dla auta — tym razem udało mu się stanąć niemal przed samym domem. Wszedł na schody i znalazł się w korytarzu.

Co robisz w domu? — spytała go matka.

Mam coś do zrobienia, mamo — odciął się i ruszył na górę.

Zdjął mundur i ostrożnie powiesił w szafie, a następnie starannie się ubrał — włożył nową białą koszulę z guziczkami na kołnierzyku — podobną miał Matt Payne — sportową marynarkę w ciemnym odcieniu brązu, nieco jaśniejsze od niej spodnie, czarne mokasyny z ozdobnymi frędzelkami — również widział takie u Matta Payne’a — oraz pasiasty krawat, taki, jaki nosili zarówno inspektor Wohl, jak i Payne. Tak bardzo się skupił na wyglądzie, że zapomniał o broni, w ostatniej chwili musiał więc zdjąć marynarkę i przypiąć kaburę podramienną.

A wówczas przyszło mu na myśl, że chociaż ogolił się przed wyjazdem na Bustleton i Bowler, czyli kilka godzin temu, nieco płynu po goleniu nie zaszkodzi. Dziewczyny na pewno lubią pachnących mężczyzn. To pomyślawszy, hojnie oklepał twarz Brutem, po czym opuścił pokój.

Dokąd idziesz taki wystrojony? — spytała matka, obwąchując go podejrzliwie. — Czym pachniesz? To perfumy?

Płyn po goleniu, mamo.

Chyba ci nie powiem, co mi ten smród przypomina — mruknęła.

Ale Charley był już za drzwiami.

Ruszył pewnym krokiem ku Broad Street, a gdy zyskał pewność, że matka nie dojrzy go przez obwieszone koronkową firanką okno w drzwiach, przeciął ulicę i wrócił do domu McCarthych, gdzie szybko wszedł na stopnie i wcisnął dzwonek. Miał nadzieję, że ktoś mu otworzy, zanim jego matka znów zacznie szpiegować otoczenie, co zdarzało jej się dosłownie co kilka minut.

Otworzył mu drzwi McCarthy. Miał na sobie garnitur.

Witaj, Charley, co mogę dla ciebie zrobić?

Czy jest Margaret?

Właśnie idziemy złożyć kondolencje państwu Magnella — odparł McCarthy.

Ach tak — stęknął McFadden.

Byłeś już u nich?

Nie.

Chcesz pójść z nami?

Tak — odrzekł.

Sądziłem, że może taki był twój zamysł. — McCarthy pokiwał głową. — Nieźle się wystroiłeś.

Tak — bąknął Charley.

Cholerna zbrodnia — powiedział ze smutkiem pan McCarthy.

Witaj, Charley — odezwała się Margaret. — Idziesz z nami?

Miała na sobie kostium, białą bluzkę i mały okrągły kapelusik.

Jezu Chryste, jaka z niej atrakcyjna babeczka!”.

Chciałem złożyć wyrazy uszanowania — potwierdził.

Możesz równie dobrze pojechać z nami — podsumował McCarthy.

Jazda do domu pogrzebowego Stanley Rocco & Sons była całkiem przyjemna, niestety, szybko się skończyła. Przyjemne było to, że Charley jechał na tylnym siedzeniu wraz z Margaret i mógł wdychać jej zapach, który z zachwytem czuł mimo własnego płynu po goleniu. Dostrzegał koronkowy brzeg halki dziewczyny i widok ten bardzo działał na jego wyobraźnię.

Niestety, gdy McCarthy zaparkował forda i Margaret wysiadła, a jako dżentelmen McFadden odwrócił na moment oczy od niezamierzonej przez nią prezentacji nóg, Charley również musiał wysiąść. Wtedy odkrył, że okolica pełna jest policjantów w mundurach i po cywilnemu.

Jezu, czekajcie minutę — powiedział do dziewczyny. Wyjął portfel i westchnął z ulgą, znalazł bowiem wąski pas czarnego elastycznego materiału. Nosił tam ten skrawek od pogrzebu kapitana „Dutcha” Moffitta; zamierzał schować go do szuflady, lecz zapomniał.

Dzięki Bogu, że go nie schowałem!”.

Co to takiego? — zaciekawiła się dziewczyna.

Pas żałobny — wyjaśnił. — Odcięty od otoka czapki.

Och — odparła, bez wątpienia niewiele rozumiejąc.

Kiedy umiera policjant, przepasuje się takim odznakę — wytłumaczył, usiłując umocować pasek na własnej. — Prawie bym zapomniał.

Przypiął sobie odznakę do klapy marynarki.

Wyszło ci krzywo — zauważyła Margaret. — Pozwól, że ja to zrobię.

Przez moment widział tylko czubek jej głowy i przedziałek we włosach, aż w końcu dziewczyna skończyła przypinać odznakę.

Podniosła głowę, spojrzała mu w oczy i uśmiechnęła się, a on poczuł, że serce zabiło mu mocniej.

Proszę — powiedziała.

Dziękuję — odrzekł.

Dotarli do państwa McCarthych i razem weszli do domu pogrzebowego.

Tuż za drzwiami wejściowymi w korytarzu stała na stojaku księga pamiątkowa, do której można było wpisać swoje nazwisko. Charley przypatrzył się niemal całkowicie zapisanej karcie, po czym pod wpisem jakiegoś nieznanego mu kapitana z Trzeciego Dystryktu umieścił swój: „Funkcjonariusz Charles McFadden, nr odznaki 8774, wydział dochodzeń specjalnych”.

Joseph Magnella leżał w otwartej trumnie, otoczonej kwiatami. Charley zauważył, że funkcjonariusz zostanie pochowany w mundurze. Przy każdym końcu trumny stał jeden policjant w białych rękawiczkach, a za każdym z tych policjantów ustawiono mały maszt z amerykańską flagą.

McFadden podszedł za państwem McCarthy i Margaret do klęcznika i opadł na kolana. Przeżegnał się i w myślach wypowiedział odpowiednią modlitwę katolicką. Nie zastanawiał się nad tym, modlitwa pojawiła się w jego głowie prawie automatycznie i — chociaż jego wargi się poruszały — nie słyszał jej.

Chryste — pomyślał równocześnie — upudrowali mu twarz i umalowali usta szminką”.

Zadał sobie pytanie, czy odepną mu odznakę, zanim zamkną trumnę. A może zakopią go wraz z nią?

Ostatni raz, gdy go widziałem — dumał — wciąż leżał w rowie, niedbale przykryty czyimś płaszczem, który zakrywał mu twarz i ramiona”.

Święta Mario, Matko Boska, nie pozwól, aby mi się coś takiego przydarzyło!”.

W dodatku, prawda jest taka, że policja w ogóle nie ma pojęcia, kto mu to zrobił! Chciałbym znaleźć sukinsyna… lub też sukinsynów! Nie wyglądaliby w trumnach tak ładnie jak ten biedny dzieciak!”.

Wcześniej, zbliżając się do trumny, zauważył rodzinę Magnelli i jego narzeczoną; siedzieli w pierwszym rzędzie krzeseł. Teraz, kiedy podnosił się z klęcznika, wszyscy stali. Pan Magnella objął pocieszającego go McCarthy’ego, a pani McCarthy poklepywała właśnie panią Magnella. Dziewczyna wyglądała, jak gdyby ktoś zadał jej cios w żołądek. Margaret uśmiechnęła się do niej ze współczuciem.

Al — odezwał się McCarthy, gdy Charley podszedł — to Charley McFadden. Z sąsiedztwa.

Naprawdę przykro mi, że to się stało — odezwał się Charley. Magnella uścisnął mu dłoń.

Znałeś mojego Joego?

Nie. Ale widywałem go czasem.

Miło z twojej strony, że przyszedłeś.

Chciałem wyrazić swój żal.

To matka Joego.

Pani Magnella, naprawdę ogromnie mi przykro.

Dziękujemy za przybycie.

Byłam narzeczoną Joego — dodała dziewczyna.

Szczerze współczuję.

Mieliśmy się pobrać… za dwa miesiące.

Współczuję pani.

Dzięki, że pan przyszedł.

Ja jestem bratem Joego.

Bardzo mi przykro, że to się zdarzyło.

Dziękuję za przyjście.

Bob — powiedział pan Magnella do pana McCarthy’ego — wejdźcie do pokoju po drugiej stronie. Nalej sobie i funkcjonariuszowi McFaddenowi po drinku.

Dzięki, Al — odparł McCarthy. — Tak zrobię. Margaret położyła rękę na ramieniu Charleya. Przeszli za państwem McCarthy przez pokój i weszli do mniejszego pomieszczenia, gdzie grupka ludzi stała zebrana wokół stołu, na którym stało kilkanaście butelek whisky.

Margaret otworzyła torebkę, wyjęła chusteczkę i wytarła sobie oczy.

Może być Seagram, Charley? — spytał McCarthy.

Świetnie — odrzekł McFadden.

Podnosząc szklankę do ust, zdał sobie sprawę, że nagle wszyscy umilkli. Ciekawy, co się stało, odwrócił się.

Do pokoju weszła pani Magnella. Charleyowi wydało się, że kobieta zmierza prosto do niego.

Tak było! Jej syn i mąż niemal deptali jej po piętach, miny mieli nietęgie.

Wiem, kim jesteś! — oświadczyła pani Magnella McFaddenowi. — Widziałam twoje zdjęcie w gazetach. Ty jesteś tym policjantem, który dogonił ćpuna — mordercę i pchnął go pod pociąg, zgadza się?

Nie tak się to odbyło. Ścigałem sukinsyna, a ten spadł!” — pomyślał Charley, lecz nie powiedział tego głośno.

Eee! — mruknął tylko.

Chcę, żebyś znalazł ludzi, którzy zrobili to mojemu Josephowi, i ich także wepchnął pod pociąg!!!

Mamo — szepnął brat funkcjonariusza Magnelli. — Przestań, mamo!

Chcę, żeby nie żyli! Chcę ich śmierci!

Przestań, mamo, przestań! Tato, gdzie ojciec Loretto?

Jestem tutaj — odezwał się srebrnowłosy ksiądz. — Eleno, o co chodzi?

Chcę, żeby nie żyli! Chcę ich śmierci!

Wszystko będzie dobrze, Eleno — zapewnił ją ksiądz. — Przyjdź do mnie, porozmawiamy.

Przepraszam za to — oznajmił brat funkcjonariusza Magnelli funkcjonariuszowi McFaddenowi, gdy ksiądz odciągnął panią Magnella.

Nic mi nie będzie, nie przejmuj się — odparł Charley. Tyle że Margaret McCarthy mu się przyglądała z uwagą i McFadden zaczął się obawiać, że nie wszystko jest w porządku. Dziewczyna — wyraźnie bezwiednie — przyłożyła mu jednak dłoń do twarzy, po czym wspięła się na palce i, choć na nią patrzył, śmiało go pocałowała.



Osiemnaście


Funkcjonariusz Mathew Payne trochę użalał się nad sobą. Otrzymał zadanie niemożliwe do wykonania — jak miał, do diabła, znaleźć jednego człowieka w mieście wielkości Filadelfii? W dodatku Peter Wohl stwierdził jednoznacznie, że Matt musi to zrobić. „Żadnych wymówek, proszę. Po prostu zrób to!”.

Szukając Jasona Washingtona, Payne odwiedził wszystkie miejsca, które przyszły mu na myśl. Rozpoczął od domu detektywa, był też w Roundhouse, na parkingu i nawet w Hahneman Hospital. Później wrócił do Roundhouse, wydawało mu się bowiem, że pamiętał polecenie, które Washington nagrał na jego sekretarce — kazał mu chyba czekać w wydziale zabójstw w Roundhouse, gdzie miał się zjawić lub zadzwonić.

Washingtona nie było w wydziale zabójstw ani wtedy, ani teraz.

Mattowi przemknęło przez głowę, że detektyw najprawdopodobniej skończył to, co miał do zrobienia, po czym pojechał — tak jak chyba wspomniał — na Bustleton i Bowler. A jeśli Washington rzeczywiście był na Bustleton i Bowler, zgodnie z tym, co zapowiedział, a funkcjonariusz Payne pojechał do centrum i szukał go w Roundhouse, funkcjonariusz Payne wyjdzie na cholernego kretyna.

Co jest, w ostatecznym rozrachunku, prawdopodobnie adekwatnym określeniem”.

Matt zadzwonił zatem na Bustleton i Bowler.

Wydział dochodzeń specjalnych, sierżant Anderson.

Mówi Payne, sierżancie. Czy detektyw Washington jest tam gdzieś u was?

Nie. Telefonował i chciał z tobą mówić. Powiedział, że kazał ci tu na siebie czekać.

A powiedział, skąd dzwoni?

Nie. Stwierdził tylko, że gdy cię zobaczę, mam cię opieprzyć.

W porządku.

Zaczekaj minutę. Wspominał, że będzie w ratuszu.

Wielkie dzięki — odparł Matt.

Odłożył słuchawkę, zjechał windą z wydziału zabójstw i wybiegł z budynku na parking, gdzie łatwo rozpoznawalny po białej czapce funkcjonariusz wydziału ruchu drogowego właśnie wkładał za przednią szybę jego porsche mandat za nielegalne parkowanie.

Zmieniłby pan swoją decyzję, gdybym powiedział, że jestem w pracy? — spytał Matt.

Funkcjonariusz wydziału ruchu drogowego, który z racji wieku mógłby być ojcem Payne’a, popatrzył na niego z powątpiewaniem.

Jesteś 369?

Matt skinął głową.

Gdzie?

Wydział dochodzeń specjalnych — odparł chłopak.

Policjant wyjął mandat, potrząsając głową.

Skąd wzięliście to auto? — mruknął, kiwając głową na porsche. — Skonfiskowaliście je jakiemuś dilerowi narkotyków?

Payne uznał, że nie jest to odpowiednia pora na szczerość.

Tak — odparował lekko. — Niezłe, co?

Policjant z rezygnacją potrząsnął głową i odszedł bez słowa.

Matt podjechał pod ratusz i zaparkował samochód na obszarze zarezerwowanym wyłącznie dla pojazdów policyjnych.

Nie zdziwię się, jeśli przy moim dzisiejszym szczęściu po wyjściu stąd trafię na funkcjonariusza, może nawet tego samego funkcjonariusza, który będzie wkładał kolejny mandat za moją wycieraczkę.

Wszedł do budynku i wbiegł po schodach na drugie piętro. Trzydzieści sekund później dostrzegł Jasona Washingtona. Detektyw szedł ku niemu. Wnosząc z jego miny, nie cieszył się, że widzi Payne’a.

Co tutaj robisz? — spytał detektyw zamiast powitania.

Inspektor Wohl wysłał mnie na poszukiwanie ciebie — wyjaśnił Matt. — Chce cię widzieć bezzwłocznie.

Szukaj dalej — mruknął Washington. — Nie znalazłeś mnie jeszcze.

W porządku — odburknął Payne, wahając się jedynie chwilę. — Nie znalazłem.

Za dziesięć minut, no tak plus minus, znajdziesz mnie na schodach tuż nad parterem, w południowo — wschodnim narożniku gmachu.

Tak jest, szefie — bąknął chłopak.

To ważne, Matt — zapewnił go Washington. — Zaufaj mi.

Na pewno.

Zaraz, zaraz! — pomyślał detektyw. — Jeśli mam zamiar wyprowadzić Dolana z równowagi, dzieciak może się przydać. Przecież Dolan go nie lubi”.

Nie mam czasu ci tego wytłumaczyć, nawet gdybym mógł — powiedział pospiesznie. — Ale przyszedł mi właśnie do głowy inny pomysł. Pójdziesz ze mną. Szukam twojego przyjaciela, sierżanta Dolana. — Na twarzy Payne’a pojawiło się zaskoczenie. — Tylko nie otwieraj ust, rozumiesz?

Tak, szefie.

Jesteś trochę aktorem?

Nie wiem.

Przypuśćmy, że przyłapałem twojego przyjaciela Dolana na zrobieniu czegoś, czego nie powinien był zrobić — kontynuował Washington — i że ci o tym opowiedziałem. Sądzisz, że potrafisz przybrać zadowoloną z siebie i triumfującą minę? Tak, aby Dolan myślał, że wiesz o jego kłopotach i że spodobała ci się ta informacja?

Jeśli ten sukinsyn ma kłopoty, nie muszę za bardzo udawać radochy! — zapewnił go Matt.

Po prostu trzymaj gębę na kłódkę — uciął detektyw. — Mówię serio. Jeśli spieprzę tę sprawę, ja i ty wpadniemy w prawdziwe tarapaty.

W porządku — stwierdził Payne.

O tam… oczywiście dzięki interwencji życzliwego bóstwa — szepnął Washington. — Tam jest ten sukinsyn.

Matt obejrzał się przez ramię. Sierżant Dolan szedł zatłoczonym korytarzem. Akurat gdy Payne spojrzał, Dolan ich zauważył. Nie wyglądał na szczególnie uszczęśliwionego ich widokiem.

Sierżancie — zawołał detektyw — możemy przez moment porozmawiać? Proszę.

Podszedł do Dolana, Payne deptał mu po piętach.

Co ci chodzi po głowie, Washington? — zapytał sierżant.

Detektyw zwrócił się do Matta i wręczył mu dwie z trzech dużych szarych kopert.

Daj jedną głównemu inspektorowi Lowensteinowi, a drugą głównemu inspektorowi Coughlinowi — oświadczył.

Dobrze, szefie.

Ale pokręć się w pobliżu, Matt, póki nie dostaniemy wyjaśnienia od sierżanta Dolana.

Tak, szefie.

Chyba znasz funkcjonariusza Payne’a, zgadza się, sierżancie? To specjalny asystent inspektora Wohla.

Tak, znam go. Jak się miewasz, Payne? Matt kiwnął Dolanowi głową.

Przepraszam, że znów przeszkadzam, sierżancie — Washington zwrócił się do Dolana — ale mam dodatkowe fotografie. Chciałbym ci je pokazać.

Wręczył sierżantowi trzecią kopertę, którą ten natychmiast otworzył. Na jego twarzy odzwierciedliła się wewnętrzna walka. Najwyraźniej wybrał najgorszy możliwy scenariusz.

Tak? — odburknął, jawnie wojowniczym tonem.

Mam nadzieję, że potrafisz mi powiedzieć, kim są ci dwaj osobnicy — naciskał detektyw.

Nie mam nawet cienia pieprzonego pomysłu. Po prostu kręcili się po ulicy.

Zastanawiałem się, dlaczego nie włączyłeś tych fotografii do akt sprawy i dlaczego mi ich nie pokazałeś.

Nie były ważne.

I nie chciałeś wiedzieć, kim są ci dwaj faceci?

Nie — odparował sierżant.

Przestań mi wciskać kit, Dolan — warknął Washington. — Sprawa zaszła zbyt daleko.

Pieprz się, stary — odciął się tamten zuchwale.

Payne, znajdź jakiś telefon i przekaż inspektorowi Wohlowi, że sierżant Dolan nie chce z nami współpracować — polecił detektyw. — I poproś go, aby mnie powiadomił, czy zajmie się tą sprawą osobiście. Może powinienem zwrócić się od razu bezpośrednio do głównego inspektora Lowensteina. Poczekam tutaj z sierżantem Dolanem na odpowiedź.

Tak, szefie — odrzekł Matt.

Washington, mogę porozmawiać z tobą prywatnie? — jęknął Dolan. — Nie jest tak, jak myślisz.

Skąd wiesz, co myślę?

Wygląda to głupio, ale ja nikogo nie chronię — ciągnął sierżant. — Chciałbym, żebyś miał tego świadomość.

Na twarzy detektywa Washingtona pojawiła się jednocześnie podejrzliwość i niechęć.

Daj spokój, stary — dodał Dolan — Pracujemy w tym fachu równie długo. Zapewniam cię, że nie robię niczego nielegalnego.

Wolałbyś jednak, żeby Payne tego nie słyszał, co? — spytał Washington. — Więc mówisz mi o tym, a później będziemy się zastanawiać, komu uwierzą? Twoje słowo przeciw mojemu?

To nie tak, wcale nie! — odparował Dolan.

Więc jak?

Dobrze zatem, powiem ci. Tyle że nie tutaj w tym pieprzonym korytarzu.

Washington pozwolił mu się pocić przez piętnaście sekund, które sierżantowi bez wątpienia porządnie się rozciągnęły.

W porządku, Dolan — powiedział w końcu. — Wiem, że jesteś dobrym policjantem. Na pewno znajdziemy jakieś ustronne miejsce na pogawędkę. We dwóch. Payne poczeka tutaj, aż skończymy.

Sierżant zgodził się ochoczo. Zerknął na Matta Payne’a.

Bez urazy, Payne. Matt pokiwał głową.

Washington chwycił Dolana za ramię i skierował go ku odległym drzwiom. Przeszli szybko szeroki korytarz o wysokim stropie. Detektyw otworzył drzwi, zajrzał do środka, po czym przytrzymał drzwi przed sierżantem, puszczając go przodem.

Payne czekał jakieś trzy czy cztery minuty tam, gdzie mu kazano, potem jednak ciekawość w nim zwyciężyła i ruszył korytarzem. Przez bardzo brudną szybę w drzwiach zobaczył Washingtona i Dolana. Rozmawiali w pustej sali sądowej. Stali obok jednego z tych dużych, ozdobnie wyrzeźbionych stołów, zajmowanych przez obronę w trakcie procesu.

Wrócił korytarzem w miejsce, w którym miał czekać.

Nie upłynęła minuta, gdy Washington i Dolan wyszli z sali. Sierżant ruszył w kierunku Matta, lecz Washington kiwnął na chłopaka, aby za nim poszedł, a potem odwrócił się i pospiesznie skierował kroki w inną stronę, ku schodom. Mijając Payne’a, Dolan unikał jego wzroku. Payne’owi wydało się, że sierżant wygląda na chorego.

Detektyw nie czekał, aż młody funkcjonariusz do niego dołączy. Na podeście schodów Matt spojrzał w dół i zobaczył, że Washington zbiega, przeskakując po dwa stopnie równocześnie. Popędził za nim, lecz złapał go dopiero na dziedzińcu. Do tej pory detektyw siedział już w swoim aucie i w ręku trzymał mikrofon, który wyjął ze schowka.

W–William Jeden, tu W–William Siedem — odezwał się Washington.

W–William Jeden.

Inspektorze, jestem w ratuszu. Czy możemy się gdzieś spotkać?

Jadę na Bustleton i Bowler. Czy Payne cię znalazł?

Tak. Wolałbym jednak raczej pomówić z tobą, zanim dotrzesz do biura.

W porządku. Jestem przy Broad i Sześćdziesiątej Szóstej Alei w restauracji Oak Lane. Poczekam tam na ciebie.

Już ruszam. Dzięki — zakończył detektyw i schował mikrofon. Popatrzył na Payne’a. — Czytałeś kiedyś książkę Alicja po tamtej stronie lustra!

Matt kiwnął głową.

Wnikliwa powieść, chociaż podobno autor napisał ją na kokainie. Sytuacja naprawdę przedstawia się bardziej interesująco, niż mógłbyś sądzić. Jeśli zgubimy się w korku, pamiętaj, że Wohl czeka na nas w Oak Lane Diner przy Broad i Sześćdziesiątej Szóstej Alei.

Zatrzasnął drzwiczki i włączył silnik.

Payne przebiegł wewnętrzny dziedziniec i dopadł porsche. Na przedniej szybie pod wycieraczką znalazł oczywiście mandat za nielegalne parkowanie.

Jadąc, nie widział auta detektywa, lecz kiedy dotarł do Oak Lane Diner, zauważył, że samochód Washingtona stoi obok wozu inspektora. Wszedł do lokalu. Kelnerka niosła właśnie trzy filiżanki z kawą na ławę, na której Washington rozkładał duże fotografie. Te same, które wcześniej pokazywał sierżantowi Dolanowi.

Wohl podniósł wzrok.

Pan Payne, słynny pies gończy, znany z umiejętności namierzania zagubionych detektywów — oznajmił. — Siadaj.

Przesunął się, aby zrobić chłopakowi miejsce. Washington uśmiechał się bez słowa.

W porządku, poddaję się — mruknął inspektor. — Na co patrzę?

Matt zerknął na zdjęcia. Starannie ubrany mężczyzna z aktówką w rękach zagląda przed okno do baru hotelu Warwick. Jakiś łysy osobnik kieruje pontiakiem. Pierwszy mężczyzna wsiada do pontiaka…. I kilkanaście innych wersji tych zdarzeń.

Nasze FBI przy pracy — wyjaśnił Washington.

Co takiego?

Najwyraźniej… jakiego terminu używają… inwigilowali? Hmm… no, śledzili pana DeZego.

Skąd mamy te fotki?

Od sierżanta Dolana.

Dlaczego nie widzieliśmy ich wcześniej?

Nie uwierzysz — odparował Washington.

Postaram się.

Sierżant Dolan nie lubi FBI.

No i co z tego? Sam nie pałam miłością do federalnych — odciął się Wohl.

Ale on postanowił im dokopać — odparł inspektor.

Co to znaczy?

Uwiecznił ich, bo chciał im pokazać, że nie są w swojej robocie tak dyskretni, jak im się zdaje.

Dobijasz mnie.

Wysłał do siedziby FBI fotki przedstawiające agentów przy pracy — tłumaczył detektyw. — W zwykłej brązowej kopercie.

Jezu Chryste, przecież to dziecinada! — zawołał zdegustowany Wohl.

Jestem skłonny zgodzić się z tobą — zaśmiał się Washington.

Nie wiedział, że wydział zabójstw zechce pogadać z tymi facetami? — spytał inspektor, lecz zanim padła odpowiedź, pomyślał o czymś jeszcze: „To cholerne FBI! Na pewno zatem wiedzą, co tam zaszło. Dlaczego się do nas nie zgłosili?!”.

Nie chcę obrzucać oszczerstwami naszych federalnych kolegów — oświadczył cierpko detektyw — ale mówi się czasami, że FBI nie lubi marnować swojego czasu na współpracę z władzami lokalnymi. No chyba że… oczywiście… może uprzedzić policję w aresztowaniu winnego, dzięki czemu zdjęcia agentów pojawią się w gazetach.

Niech mnie szlag trafi! — warknął wściekły Wohl.

Mogę ci coś powiedzieć jako przyjaciel, inspektorze? — spytał Washington.

Jasne — odparł Wohl. — Po prostu nie mogę uwierzyć w to gówno! Co za popieprzone aroganckie sukinsyny! Przecież DeZego został zamordowany! Zamordowany! A pieprzone FBI nie chce, żebyśmy ich w to wciągali!

Peterze, trzymajmy się przepisów — powiedział detektyw.

Co masz na myśli?

Istnieje przepis departamentu, który mówi, że kontakt z każdą agencją federalną może się odbywać tylko poprzez biuro do spraw pozadepartamentowych. Jest taki kapitan w Roundhouse…

Duffy — wtrącił Wohl. — Jack Duffy.

Właśnie. No więc wszystko powinno przechodzić przez Duffy’ego.

Inspektor gapił się na Washingtona przez długi czas, nieświadomie poruszając szczękami.

Kiedy jesteś rozgniewany, Peterze — zauważył detektyw — naprawdę nadajesz słowu „gniew” całkiem nowy odcień. Potrafisz się rozzłościć, że ho, ho. I jesteś zły!

Słaby uśmieszek rozjaśnił oblicze Wohla.

Pamiętasz, co, Jasonie?

Należę do nielicznych osób, które wiedzą, że nie jest prawdą, iż nigdy nie straciłeś nad sobą panowania — stwierdził Washington.

Teraz również Sherlock Holmes o tym wie — odparował inspektor, kiwając głową na Matta Payne’a. — Powiedział ci o sutenerze?

Nie.

O jakim sutenerze? — spytał Matt.

No tak — przyznał Wohl. — Ty także o nim nie słyszałeś, zgadza się?

Nie słyszałem, szefie.

Wohl opowiedział cały ciąg zdarzeń, który doprowadził do śmierci Marvina Laniera.

Wiesz, Jasonie, co moim zdaniem powinieneś zrobić? — podsumował. — Wróć do auta, włącz radio, skontaktuj się z Tonym Harrisem i dowiedz się, czy coś odkryli… on i D’Amata. Potem powiedz Tony’emu, że widziałem się z burmistrzem dziś rano i burmistrz życzy sobie, aby sprawa zabójstwa Magnelli została rozwiązana. Nie chciałbym, żeby wrócił do tego tematu!

Widziałeś się z burmistrzem? Zauważyłem twój samochód przed ratuszem.

Och, zwykła mała przyjazna pogawędka, podczas której pragnął mnie zapewnić o swojej absolutnej wierze we mnie… — odburknął drętwo inspektor.

Tak jest, sir — odparował Washington. — Mam wziąć ze sobą Payne’a? A może masz dla niego coś innego do roboty?

Wohl zebrał fotografie, ułożył je starannie w stosik i włożył do koperty.

Payne, pojedziesz na Bustleton i Bowler. Jedź powoli i ostrożnie, przestrzegając wszystkich ograniczeń prędkości. Kiedy tam dotrzesz, zatelefonuj do kapitana Johna J. Duffy’ego w Roundhouse i przekaż mu, że byłbym wdzięczny za spotkanie przy najbliższej okazji.

Tak, szefie.

A potem skontaktuj się ze mną i poinformuj mnie, kiedy kapitan Duffy może ze mną porozmawiać.

Gdzie pan będzie, inspektorze?

Gdzieś w pobliżu — odparł Wohl. — W pobliżu.

Daj spokój, Peterze! — powiedział Washington.

Punkt dla ciebie, Jasonie. Ale odpuść mi — polecił inspektor. Przesunął się na siedzeniu, sugerując Mattowi, że chce wstać z kanapy przy ławie, potem wziął kopertę z fotografiami. Kiedy Matt się podniósł, Wohl rzucił pieniądze na ławę i zaczął odchodzić. Nagle się odwrócił. — Dobra robota, Jasonie, z tymi fotkami. Dzięki.

Tylko nie zrób z nimi czegoś, czego będziesz żałował — pouczył inspektora Washington.

Kazałem ci się odczepić, Jasonie! — syknął wściekle Wohl, po czym wyszedł z Oak Lane Diner i wsiadł do swojego samochodu. Ani Jason Washington, ani Matt Payne nie zdziwili się, widząc, że jedzie do centrum zamiast na Bustleton i Bowler. Wiedzieli, że filadelfijska siedziba Federalnego Biura Śledczego mieści się właśnie w centrum miasta.

Jeszcze przed minutą — powiedział Washington — dostrzegałem w całej sprawie element humorystyczny. Teraz nie jest już wcale taka zabawna.

Więc szef powie agentom FBI, co o nich myśli. No i co z tego?

Washington przyjrzał mu się z taką miną, jakby zaskoczyło go, że Matt mógł zadać tak głupie pytanie.

Naprawdę nie rozumiem — jęknął Payne.

FBI nie lubi krytyki — wyjaśnił detektyw. — Szczególnie gdy jest naprawdę usprawiedliwiona. Tak jak teraz. Nikt tam nie przyzna, że postąpili jak kozie dupy, raczej przedstawią dobry powód, dla którego przypadkiem nie wspomnieli nam, że agenci chodzili za DeZego. Do ich ulubionych określeń należy „śledztwo w toku”. Albo fraza „tajne sprawy związane z bezpieczeństwem kraju”. Pójdą po prostu do komendanta Czernicka i pożalą się: „Sądziliśmy, że zawarliśmy porozumienie, zgodnie z którym gdy jeden z pańskich ludzi czegoś od nas chce, jedzie najpierw do kapitana Duffy’ego z biura do spraw pozadepartamentowych. A pański człowiek Wohl zjawił się tutaj z najdziwniejszymi i najdzikszymi oskarżeniami, w dodatku zachowywał się bardzo nieprofesjonalnie”.

Ale przecież to FBI się myli — zaprotestował Matt.

Wiesz, nie lubimy się do tego przyznawać, ale naprawdę potrzebujemy FBI, czasem nawet bardzo. Na przy — kład NCIC jest częścią FBI. Mają też najlepsze sądowe laboratoria na świecie. Nierzadko dają nam cynk w jakiejś sprawie albo powiadamiając wolnych miejscach w swojej akademii. Kiedy dostajemy eksperta FBI na świadka w sądzie, ława przysięgłych od razu mu wierzy, nawet jeśli facet lub babka obwieści, że księżyc ma konsystencję twarożku. Konkluzja jest taka, że potrzebujemy ich tak samo jak oni nas… a może nawet bardziej niż oni nas. Inny przykład: właśnie z FBI „konsultowano się”, zanim dostaliśmy federalne fundusze na zorganizowanie wydziału dochodzeń specjalnych. Gdyby powiedzieli… choćby zasugerowali… że nie spożytkujemy tych pieniędzy mądrze, nie dostalibyśmy ich. Staramy się zatem utrzymywać najlepsze możliwe stosunki z FBI.

I Wohl tego nie wie?

Inspektor okropnie się wkurzył. Ma wszelkie prawo do gniewu. Nie wścieka się tak strasznie zbyt często, ale gdy mu się to zdarza…

Cholera — mruknął Matt.

Miejmy tylko nadzieję, że ochłonie, zanim wpadnie do środka i powie SAC*9, co myśli o nim i innych dupkach — odparował Washington.

Komu nie powie?

SAC to dowodzący agent specjalny — wytłumaczył detektyw. — Jest tam też trzech AAC, czyli zastępców agenta dowodzącego. Tyle że Peter jest wkurzony, więc uda się do samego szefa, nie do jego zastępców.

Przesunął się na siedzeniu i wstał.

Jeśli coś usłyszysz, daj mi znać, a odwdzięczę się tym samym — powiedział.

Gdyby ten cholerny Dolan nie chciał być za cwany…

Nie oceniaj go zbyt surowo — przerwał mu Washington. — Wiesz, jaki jest jeden z powodów, dla których inspektor Peter Wohl tak bardzo się rozgniewał? Bo wie, że jeśli miałby okazję przyłapać kilku pajaców z FBI podczas inwigilacji, może też wysłałby im fotki pocztą do biura. Sam nieraz próbowałem im dopiec. Jest coś w ich „namaszczonym przez Wszechmogącego” zachowaniu, co prowokuje tego rodzaju reakcję u większości policjantów.

Uśmiechnął się do Matta, po czym wyszedł z lokalu. Payne wsiadł do porsche i ruszył. Skręcił w prawo, w North Broad Street.

Minutę czy dwie później zerknął na siedzenie pasażera i zobaczył, że nadal wiezie dwie koperty z kompletami fotografii, które Washington dał mu w ratuszu.

Był pewny, że rozkaz: „Daj jedną głównemu inspektorowi Lowensteinowi, a drugą głównemu inspektorowi Cough — linowi” detektyw wypowiedział jedynie w celu zdenerwowania sierżanta Dolana.

Ponieważ zdjęcia przedstawiają dwóch agentów cholernego FBI, właściwie nie mają żadnej wartości. — Sekundę później Matta uderzyła inna myśl: — A może jednak mają?”.

Dwie przecznice dalej w górę North Broad Street funkcjonariusz Matt Payne, naruszając zasady kodeksu drogowego Miasta Filadelfia, wrzucił drugi bieg, wcisnął gaz i zawrócił porsche 911, z trudem unikając zderzenia z ciężarówką United Parcel, której kierowca jeszcze przez chwilę wygrażał mu pięścią i obrzucał go nieprzyzwoitymi komentarzami.

W czym mogę panu pomóc, proszę pana? — spytała grzecznie recepcjonistka w biurze FBI.

Chciałbym się widzieć z panem Davisem — odparł Peter Wohl.

Mogę wiedzieć, w jakiej sprawie, proszę pana?

Wolałbym tę sprawę omówić z panem Davisem odciął się Wohl. — Jestem inspektor Wohl z policji filadelfijskiej.

Jedną chwileczkę, proszę pana. Sprawdzę, czy agent specjalny Davis jest wolny.

Dziewczyna wcisnęła guzik na swojej supernowoczesnej centralce telefonicznej, powiedziała coś cicho do mikrofonu, po czym znacznie głośniej wyjaśniła problem Wohlowi.

Przykro mi, proszę pana, ale agent specjalny Davis ma naradę. Czy może panu pomóc ktoś inny? Może jeden z zastępców dowodzącego agenta specjalnego?

Nie, nie sądzę. Rozmawiała pani z panem Davisem czy z jego sekretarką?

Recepcjonistka nie wysiliła się, aby odpowiedzieć werbalnie na to aroganckie pytanie; posłała jedynie Wohlowi łagodny uśmiech.

Proszę się połączyć z panem Davisem i poinformować go, że jest tutaj inspektor Wohl, który natychmiast musi się z nim zobaczyć — polecił jej Peter.

Dziewczyna wcisnęła kolejny guzik.

Przepraszam, że panu przeszkadzam, proszę pana, ale jest tutaj policjant, pan nazwiskiem Wohl, który nalega na pilne spotkanie z panem. — Przez moment słuchała odpowiedzi, po czym rzuciła: — Tak jest, proszę pana.

Znowu uśmiechnęła się do inspektora.

Ktoś wkrótce do pana przyjdzie. Zechce pan usiąść? Mogę panu podać filiżankę kawy?

Nie, dziękuję — odparł Peter. — Po prostu poczekam.

Usiadł na kanapie przed ławą, na której leżała połyskująca broszurka z czterobarwną pieczęcią Federalnego Biura Śledczego oraz srebrnym napisem: TWOJE FBI. Wohl nie podniósł jej, gdyż uznał, że o Federalnym Biurze Śledczym wie wszystko, co chce wiedzieć.

Dziesięć minut później otworzyły się drzwi i do recepcji wkroczył starannie ubrany młodzieniec, który całkiem mocno przypominał funkcjonariusza Matthew W. Payne’a. Mężczyzna podszedł do inspektora, uśmiechnął się do niego i wyciągnął rękę.

Jestem agent specjalny Foster, inspektorze. Dowodzący agent specjalny Davis pragnie się z panem widzieć. Zechce pan pójść ze mną?

Wohl ruszył za młodzieńcem korytarzem naszpikowanym drzwiami z matowego szkła. W końcu korytarza czekała kobieta, bez wątpienia sekretarka Davisa.

Och, ogromnie mi przykro, inspektorze — oświadczyła. — Waszyngton na linii. Musi pan, niestety, poczekać kilka minut. Czy podać panu kawę?

Nie, dziękuję — odparł Peter.

Zajął miejsce na następnej kanapie przy następnej ławie. Na tej z kolei leżała czterobarwna broszura z fotografią gmachu i napisem: BUDYNEK FBI IM. J. EDGARA HOOVERA. Wohl również tej nie wziął do ręki.

Po pięciu minutach zobaczył, że sekretarka Davisa podnosi słuchawkę i słucha. Najwyraźniej wreszcie się doczekał.

Agent specjalny Davis przyjmie pana teraz, inspektorze — powiedziała, podeszła do drzwi gabinetu Davisa, otworzyła je i poczekała, aż Wohl wejdzie.

FBI dostarczyło dowodzącemu agentowi specjalnemu Walterowi Davisowi, jako szefowi filadelfijskiego biura, wszelkie sprzęty niezbędne starszemu urzędnikowi federalnemu. W pomieszczeniu stało zatem duże, błyszczące biurko, dopasowane do niego szafki oraz obite ciemnoczerwoną skórą krzesło z wysokim oparciem. Na podłodze leżał dywan, na którym stała również kanapa i ława. Ścianę pokrywały fotografie, dyplomy oraz duży znak FBI. Na obu zasłonach zamocowano po fladze. Gabinet był narożny i rozciągał się z niego ładny widok.

Walter Davis był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną po czterdziestce. Siwe włosy miał ułożone w staranną fryzurę. Nosił jasnoszary garnitur w szkocką kratę, mocno wykrochmaloną, białą koszulę, pasiasty krawat i wypolerowane do połysku czarne, wiązane buty.

Gdy Peter Wohl wszedł do biura, agent natychmiast wyszedł zza biurka. Jego twarz rozjaśniał ciepły uśmiech.

Jak się miewasz, Peterze? — spytał. — Naprawdę mi przykro, że musiałem ci kazać czekać. Ale wiesz, jak to jest.

Witaj, Walterze — odrzekł inspektor.

Janet, przynieś nam po filiżance kawy, dobrze? — Spojrzał na swego gościa. — Pijesz czarną, prawda? Nie lubisz rozcieńczać dobrej kawy.

Zgadza się. Czarną.

Co u ciebie, Peterze? Dawno się nie widzieliśmy. Jak się rozwija twój wydział dochodzeń specjalnych?

Będzie dobrze — zapewnił go Wohl. — Musimy się po prostu porządnie zorganizować.

No cóż, w każdym razie robisz się coraz sławniejszy.

Tak sądzisz?

Hmm, kiedy twój człowiek nagle… że tak powiem… zakończył karierę seryjnego gwałciciela, rozgłos, który zdobyłeś dzięki tej sprawie, na pewno był lepszy, niż gdyby ci dokopali…

Przypuszczam, że tak — uciął Wohl.

Ten chłopak ma niezłą prezencję — ciągnął Davis. — Kusi mnie, żeby spróbować ci go ukraść.

Ja ci dam ukraść, ty gładki draniu!”.

Złóż mu ofertę — zaproponował Wohl.

Tylko żartuję, Peterze, tylko żartuję — zapewnił agent Davis.

Nigdy tego nie wiem, gdy z tobą rozmawiam — od burknął inspektor.

Sekretarka Davisa pojawiła się z tacą, na której niosła dwie filiżanki kawy i talerz z pieguskami.

Spróbuj ciasteczko, Peterze — zachęcił go Davis. W ten sposób nauczam młodych wartości pieniądza.

Hmm… Co masz na myśli?

Piecze je moja córka. Nie ma ciastek, nie ma kieszonkowego.

Świetne podejście — ocenił Wohl i wziął ciastko.

Więc, Peterze, co FBI może dla ciebie zrobić?

Przystojniak, o którym wspomniałeś, organizuje dla mnie w tej chwili rozmowę z Jackiem Duffym. Kiedy Duff będzie mógł się ze mną spotkać, zamierzam go poprosić o ustalenie terminu spotkania z tobą. Więc jestem tutaj nie — oficjalnie, rozumiesz?

Oficjalnie, nieoficjalnie, zawsze jesteś tu mile widziany, Peterze, wiesz przecież — powiedział Davis. Uśmiechaj się, lecz Wohl był pewny, że widzi błysk rezerwy w jego oczach.

Dzięki — stwierdził inspektor. — Słyszałeś prawdopodobnie o strzelaninie, w której zginął Anthony J. DeZego?

Wiem tylko tyle, ile przeczytałem w gazetach — odparł Davis. — I to, co Tom Tyler, mój zastępca do spraw kryminalnych, wspomniał en passant*10. Jak rozumiem, zastrzelili DeZego. Zdaje mi się, że z dubeltówki. Właśnie o tym mówisz?

Jak gdybyś nie wiedział, sukinsynu!”.

DeZego został zabity na dachu wielopoziomowego parkingu Penn Services, za hotelem Bellevue–Stratford — odpowiedział cierpliwie Wohl. — Rzeczywiście, zginął od strzałów z dubeltówki. Morderca odstrzelił mu czubek głowy…

Dlaczego jakoś nie potrafię się zmusić do smutku? — odparował Davis.

Ranna została przy okazji młoda kobieta, osoba z towarzystwa. Nazywa się Penelope Detweiler.

Taaa, gazety nazywają ją dziedziczką fortuny Nesfoods.

Zgadza się. Szukamy świadków.

I sądzisz, że FBI może pomóc?

Ty mi to powiedz — odrzekł Peter. Wstał i podszedł do biurka agenta i wręczył mu szarą kopertę.

A cóż to? — spytał Davis.

Miałem nadzieję, że mi wyjaśnisz, Walterze — stwierdził inspektor.

Davis otworzył kopertę, wyjął fotografie i przejrzał je jedną po drugiej.

Właśnie tam je zrobiono, prawda? Widzę tu hotel Warwick.

I parking Penn Services — dodał Wohl.

Zupełnie nie wiem, jakie mają znaczenie, Peterze — oświadczył agent, przyglądając się inspektorowi z uśmiech chmm. — Ale widziałem je wcześniej. Dokładniej mówiąc, widziałem je dziś rano. Czy ty lub któryś z twoich ludzi podesłał nam ten komplecik?

Żaden z moich ludzi tego nie zrobił — zapewnił go Wohl.

No cóż, ktoś nam je przysłał. Dołączono oczywiście liścik. Do diabła, nie wiedzieliśmy, co mamy myśleć.

Więc nie znasz tych mężczyzn? Nie wiesz, kim są? — dopytywał się inspektor.

Nie mam zielonego pojęcia.

Niech mnie szlag! Ten facet nie kłamie!”.

Skąd je właściwie wziąłeś, Peterze? O ile mogę spytać?

Tajniacy z antynarkotykowego śledzili DeZego — wyjaśnił Wohl. — Jeden z nich miał aparat fotograficzny.

Ale nie widzieli samej strzelaniny? Inspektor potrząsnął głową.

Myślę, że czasami coś takiego się zdarza — powiedział poważnie Davis. — Boże, ciekawe, kto przysłał te fotki. Bardzo chciałbym się tego dowiedzieć, Peterze… Chodzi mi naturalnie o ten pierwszy komplet.

Dlaczego chcesz poznać nadawcę?

No cóż, zastanawiałem się i w końcu uznałem… a właściwie uznaliśmy wraz z moim zastępcą od spraw kryminalnych… że ktoś próbował nam coś powiedzieć i naprawdę powinniśmy to sprawdzić. Postąpiliśmy zatem zgodnie z całą procedurą. Wysłaliśmy kopie do Waszyngtonu i do wszystkich biur FBI. Potwornie upierdliwa praktyka! Ma się rozumieć, nie jest już tak koszmarnie jak dawniej, gdy trzeba kopiować negatywy, robić odbitki, wkładać je do kopert, adresować i wysyłać. Teraz potrafimy faksować zdjęcia. Przefaksowane nie są tak dokładne ani tak połyskujące jak oryginalne, zwykle jednak wystarczają. Kłopoty są wszakże z połączeniem. Wiele mniejszych biur nie poświęci linii telefonicznej na faks, co oznacza, że centrala dostaje stosy faksów z całego kraju…

A więc, Walterze — przerwał mu Wohl. — Obiecuję ci, że ustalę, kto wysłał wam te zdjęcia bez jakiegokolwiek wyjaśnienia. Dopilnuję też, aby to się nigdy nie powtórzyło.

Doceniłbym takie rozwiązanie, Peterze — odparł Davis. — Wiesz, że ze wszystkich sił staramy się pomagać policji. Niestety, czasem my również potrzebujemy niewielkiej pomocy.

Wybacz, że zawracałem ci głowę tymi fotkami i zmarnowałem twój czas — rzucił Peter.

Nie bądź głupi! — odburknął agent. Wstał i wyciągnął rękę. — Wyobrażam sobie, jaką presję na ciebie wywierają. Nie zrywajmy kontaktu, Peterze. Może zjedzmy kiedyś razem lunch.

Bardzo chętnie — odrzekł inspektor. — Jeszcze jedna sprawa, Walterze. Powiedziałeś, że FBI sprawdza te fotografie. Myślisz, że ustalicie, kogo przedstawiają?

Kto wie? Jeśli nam się uda, natychmiast powiadomię Jacka Duffy’ego.

Dziękuję, że mnie przyjąłeś — zakończył Wohl. — Wiem, że jesteś bardzo zajętym człowiekiem.

Taka praca — odparował agent Davis.


* * *


Przykro mi, proszę pana — powiedział strażnik, siedzący przed pokojem Penelope Detweiler w Hahneman Hospital. Zerwał się z miejsca i zatarasował Mattowi drogę. — Nie może pan tam wejść.

Dlaczego? — spytał Payne.

Bo ja tak mówię — odwarknął strażnik.

Jestem z policji — powiedział Matt.

Po tym oświadczeniu poczuł się nieco niepewnie. Strażnik prawie na pewno był emerytowanym policjantem. Payne pamiętał, co słyszał od Washingtona. Jeden z wartowników zatrudnianych przez Detweilerów był eks–sierżantem z Północno–Zachodniego Wydziału Detektywów. Podejrzewał, że właśnie z nim teraz rozmawia.

Wynajęli mnie państwo Detweilerowie. Mam nikogo nie dopuszczać do ich córki, chyba że pan lub pani Detweiler wyrażą zgodę.

Ma pan więc do wyboru — odparował Matt, mając nadzieję, że jego głos brzmi pewniej, niż jemu samemu się zdaje. — Albo usunie mi się pan z drogi, albo wykonam jeden telefon i przesunie pana czterech facetów z drogówki.

Ta dziewczyna jest bardzo chora — jęknął strażnik.

Wiem o tym — odparł Payne. — Jak zatem będzie?

Mogę stracić pracę, jeśli pana wpuszczę.

Nie ma pan wyboru — odburknął Matt. — Jeśli będę musiał zadzwonić po pomoc, oskarżę pana o utrudnianie pracy policji. A wówczas i tak straci pan pracę.

Strażnik odsunął się od drzwi i szybko odszedł korytarzem, obserwując, jak Matt wchodzi do sali. Sam zniknął w pokoju pielęgniarek, gdzie — bez pytania — podniósł słuchawkę telefonu i wykręcił numer.

Gotowa na maleńkie bara–bara? — rzucił Payne wesoło do Penelope Detweiler.

Chryste, dziewczyna wygląda jeszcze gorzej, niż gdy widziałem ją ostatnim razem”.

Cześć, Matt — wydusiła Penelope. Starała się uśmiechnąć.

Czujesz się tak paskudnie, jak wyglądasz? — spytał. — Można by przypuszczać, że nadużywasz alkoholu, włócząc się po kolejnych podejrzanych lokalach.

Naprawdę strasznie się czuję — przyznała. — Matt, jeśli cię poproszę o prawdziwą przysługę, zrobisz to dla mnie?

Prawdopodobnie nie — odburknął.

Błyskawiczna odpowiedź — jęknęła smutno. — Ale ja mówię poważnie, Matt. Naprawdę potrzebuję przysługi.

Naprawdę nie wiem, skąd je wziąć, Penny. Twój dostawca nie żyje, wiesz.

Co to ma znaczyć? — warknęła.

Wręczył jej jedną z szarych kopert z fotografiami.

A cóż to?

Otwórz, zajrzyj. Jak mawiają: „Wydało się”.

Uważałam cię za przyjaciela, a w każdym razie sądziłam, że mogę przynajmniej na ciebie liczyć.

Możesz, Penny.

Więc wyświadcz mi przysługę. Dam ci numer telefonu, Matt. Musiałbyś jedynie gdzieś się spotkać z tym facetem…

Nie słuchasz mnie — wszedł jej w słowo. — Czas bzdur się już skończył, Penny. Obejrzyj te fotki.

Jesteś sukinsynem! Zawsze nim byłeś! Sukinsynem i gnojem. Nienawidzę cię.

Ja ciebie także lubię — zaśmiał się Matt. — Obejrzyj te zdjęcia, do jasnej cholery!

Nie chcę się gapić na jakieś cholerne fotki. Co w ogóle przedstawiają?

Wyjęła z koperty plik fotografii.

O Jezu — wyszeptała drżącym głosem.

Przyciągnąłem wreszcie twoją uwagę, co?

Zamknęliście go już do pierdla?

Do pierdla? — pomyślał Payne. — Co to, u diabła, znaczy? Dlaczego mamy zamykać do więzienia facetów z FBI?”.

Wygląda znajomo, hę?

To facet, który strzelał do mnie i zabił Tony’ego — odparła Penelope Detweiler. — Nigdy go nie zapomnę… tej twarzy… póki żyję!

Jezu Chryste! O czym ona mówi, do cholery? Na co ja wlazłem?”.

Wiemy wszystko o tobie i o Tonym, Penny — zauważył. — Jak już zatem wspomniałem, daruj sobie bzdury.

Kim jest ten człowiek? Dlaczego zabił Tony’ego?

A któż to może wiedzieć? — odparował Matt.

Nie powiedział wam?

To trudne — stwierdził ostrożnie. — Zapewne nie wie, że żyjesz. A gdyby cię zabił, nie byłoby żadnych świadków zdarzenia.

Sam nie wiem, o czym pieprzę! Gadam po prostu pierwsze zdania, które przyniesie mi ślina na język. Jezu Chryste, po co tu przyszedłem? Mam dość tej pieprzonej sprawy!”.

Będę zeznawać. Widziałam go. Widziałam, jak zastrzelił Tony’ego, a potem strzelał do mnie.

Dlaczego nie powiedziałaś nam tego wcześniej?

Nie mogłam tak zranić mojego ojca — wyjaśniła, jawnie sugerując, że wytłumaczenie jest absolutnie oczywiste. — Mój Boże, Matt, on myśli, że nadal jestem jego małą dziewczynką.

I przez cały ten czas pieprzyłaś się z Tonym DeZego, zgadza się?

Nie mogłeś, kurde, gorzej tego nazwać! Kochaliśmy się. Ale ty zawsze taki byłeś, Matt. Zawsze myślałeś najgorsze rzeczy, a określałeś je jeszcze gorzej!

Tony Zee miał żonę i dwoje dzieci — wytknął jej Payne. — Dwóch małych synków.

Patrzył jej w oczy, ale nie odkrył, czy ta rewelacja zrobiła na niej jakiekolwiek wrażenie.

Nie sądzę — odrzekła z wahaniem.

Powiedziałem ci. Drogocenna Penny, czas bzdur minął. Prowadzałaś się z trzeciorzędnym włoskim gangsterem, który miał żonę i dwoje dzieci. I który dostarczał ci kokainę.

Naprawdę był żonaty? — jęknęła.

Matt pokiwał głową.

Nie wiedziałam o tym — stwierdziła. — Ale to nie miałoby znaczenia. Kochaliśmy się…

Zatem bardzo ci współczuję — rzucił Payne. — Szczerze!

Czy tatko wie o Tonym?

Jeszcze nie. Ale wie już o koce. Zresztą, o DeZego też będzie się musiał dowiedzieć.

Tak, przypuszczam, że tak — odparła spokojnie. — Jeśli będę zeznawała przeciwko temu zabójcy, a będę, całą sprawę trzeba będzie ujawnić. Cóż, tatko i mamcia muszą się po prostu z tym pogodzić.

Zapatrzyła się na Matta i uśmiechnęła.

Jezu — pomyślał Payne — ta dziewucha jest naćpana”.

Widział, że miała rozszerzone źrenice.

Skąd wzięła to gówno? Tutaj, w szpitalu?! Wygląda, jakby była w siódmym niebie. Poprawny termin to chyba »w stanie euforii«. Nie wywarły na niej wrażenia moje słowa, nawet wówczas, gdy nazwałem DeZego włoskim gangsterem ani kiedy jej powiedziałem, że był żonaty i miał dwoje dzieci. Pierwsze stwierdzenie powinno ją rozwścieczyć, drugie — wywołać znacznie intensywniejszą reakcję niż ta, którą widziałem. Nie zaprzeczyła, kiedy powiedziałem, że DeZego dostarczał jej kokainę, i wcale się nie zdenerwowała po mojej informacji, iż jej ojciec wie o narkotykach i nieodwołalnie odkryje jej związek z mafiosem. Podsumowując, drogi Sherlocku, Penny w ogóle nie dba o sprawy, które są ważne, a zatem bez wątpienia jest naćpana jak bąk. Gdyby się nad tym zastanowić, można by pomyśleć, że jest w takim stanie, gdyż podali jej tu, w szpitalu, środki przeciwbólowe. Albo, co bardziej prawdopodobne, doktor Dotson dał jej działkę, uznawszy, że to nie pora ani miejsce na odtrucie — bądź z powodu jej stanu, bądź dlatego, że wolał, aby nie zadawano niewygodnych pytań. No i do czego doszedłeś, bystrzaku? I co teraz zrobisz, stary?”.

Penny, jesteś całkowicie pewna, że mężczyzna na tych fotografiach to ten, który do ciebie strzelał?

Przecież ci powiedziałam, że tak — odparła.

I jesteś gotowa świadczyć przeciwko niemu w sądzie?

Oczywiście — przyznała.

A zatem co się teraz zdarzy, Penny… — ciągnął Matt, choć tak naprawdę nie wiedział, co się będzie działo. — Teraz poproszę cię, żebyś spisała oświadczenie na odwrocie jednego ze zdjęć.

Co takiego?

Cytuję: „Oświadczam, że osoba na tej fotografii to człowiek, który na dachu parkingu Penn Services strzelał do pana Anthony’ego J. DeZego i do mnie z dubeltówki”. Koniec cytatu. Na końcu twój podpis i mój. A później, może za kilka godzin, zjawi się detektyw Washington i przyjmie od ciebie pełne zeznania.

— „Zabił” — poprawiła go Penelope Detweiler. — Nie po prostu „strzelał”, lecz „zastrzelił”. „Zabił”.

Dobrze.

Ty napiszesz, a ja podpiszę — oznajmiła.

Nie, ten tekst musisz napisać własnoręcznie… swoim pismem odręcznym — upierał się Matt. Przysunął szpitalną szafkę z tacą, wybrał jedną z fotografii i pokazał ją Penny. — To on? — spytał.

Tak, to ten człowiek.

Zauważył Biblię na niższej półce szafki i wyjął. Dziewczyna położyła dłoń na tomie.

Czy przysięgasz mówić prawdę, całą prawdę i nic poza prawdą?

Przysięgam — odparła Penny poważnie. Wręczył jej pióro kulkowe.

Napisz — polecił.

Podyktuj mi jeszcze raz — poprosiła. Podyktował jej mniej więcej te same słowa, które wcześniej wypowiedział, a Penny napisała je na odwrocie fotografii.

Podpisz teraz — rzucił. Dziewczyna podpisała, po czym podniosła na niego wzrok i zagapiła się pytająco. Pomyślał, że przypomina teraz uczennicę, oczekującą, aż nauczyciel wręczy jej odznakę, którą będzie mogła zanieść kochanej mamci.

Odsunął tacę, przeczytał tekst Penny, a następnie dopisał: „Poświadczył funkcjonariusz Matthew Payne, nr odznaki 3676, wydział dochodzeń specjalnych”. Dodał datę i godzinę.

I co teraz?” — zastanowił się.

Penny, jak wcześniej powiedziałem, ktoś… prawdopodobnie detektyw Washington… przyjdzie tu do ciebie ze stenografką i przyjmie pełne zeznanie.

W porządku — powiedziała posłusznie.

A teraz muszę iść załatwić parę rzeczy w związku z tą sprawą.

W porządku. Koniecznie odwiedź mnie znów, Matt.

Uśmiechnął się do niej i opuścił salę.

Korytarzem nadchodzili doktor Dotson, prywatny strażnik Detweilerów i dwóch szpitalnych strażników w mundurach przypominających policyjne.

Nie wiem, Matt, za kogo się uważasz — warknął wściekle Dotson — ani co twoim zdaniem robisz, ale nie masz absolutnie żadnego prawa wchodzić do sali Penny bez mojego pozwolenia i bez pozwolenia państwa Detweiler.

Już skończyłem, doktorze — odparował Payne.

Proszę odprowadzić tego pana do wyjścia — warknął Dotson. — Zakazuję mu wchodzić do szpitala. I nie myśl sobie, chłopcze, że na tym się skończy.



Dziewiętnaście


Biuro inspektora Wohla, kapitan Sabara — powiedział Sabara, odbierając jeden z telefonów stojących na biurku Wohla.

Mówi komendant Czernick. Daj mi do telefonu Wohla.

Komendancie, przepraszam, ale inspektora nie ma tu w tej chwili. Czy mogę przekazać mu wiadomość? Albo poprosić go, żeby oddzwonił?

A gdzie jest inspektor?

Sir, niestety, nie wiem. Oczekujemy go w każdej chwili.

Taaa, hm, nie odbiera radia i nie wiecie, gdzie jest, zgadza się?

Cóż, sir. Niestety, nie wiem, gdzie w tym momencie przebywa inspektor — powtórzył kapitan.

Gdy go zobaczysz, niech natychmiast do mnie zadzwoni — powiedział komendant Czernick i rzucił słuchawkę.

Zastanawiam się, o co w tym wszystkim chodzi — odezwał się Sabara do kapitana Davida Pekacha, odkładając słuchawkę na widełki. — Telefonował Czernick i wyraźnie był na coś wkurzony. Nie wiesz, gdzie jest szef?

Nie jestem na bieżąco. Pamiętam, że jechał do biura burmistrza.

Czułem się jak głupiec, mówiąc Czernickowi, że nie wiem, gdzie jest inspektor.

A na co Czernick się wkurzał?

Nie mam pojęcia, ale był wściekły. Naprawdę wściekły. Pekach wstał z krzesła i poszedł do sierżanta wydziału dochodzeń specjalnych.

Wiecie może, sierżancie, gdzie jest inspektor Wohl?

Nie meldował się, odkąd pojechał na spotkanie z komendantem — odparł sierżant.

Skąd to wiadomo?

Szukano go przez radio. Było wezwanie do W–Wiłliam Jeden, inspektor odpowiedział i wówczas otrzymał rozkaz bezzwłocznego stawienia się u komendanta. No i pojechał.

Dziękuję, sierżancie — powiedział Pekach. Wrócił do biura i przekazał Sabarze to, czego się dowiedział.


* * *


Inspektor sztabowy Peter Wohl przyjechał do wydziału dochodzeń specjalnych godzinę i pięć minut później. Zauważył, że funkcjonariusz Matthew W. Payne czeka na niego w korytarzu przed biurem wydziału.

Chciałbym natychmiast porozmawiać, szefie — poprosił Matt.

Dzwoniłeś do kapitana Duffy’ego?

Nie, szefie. Coś mi wypadło — wyjaśnił Payne i podał szarą kopertę z fotografiami.

Och, rozumiem — warknął Wohl. — Właź do biura. Sabara i Pekach wstali, gdy inspektor wszedł do swojego gabinetu.

Próbowaliśmy cię złapać, inspektorze… — zaczął Sabara.

Moje radio było wyłączone — przerwał mu Wohl.

Komendant chce, żebyś od razu do niego zadzwonił.

Jak dawno temu telefonował?

Mniej więcej godzinę temu — odrzekł Pekach. Popatrzył na swój zegarek. — Godzinę i pięć minut temu.

Widziałem się z nim od tego czasu — zapewnił go inspektor. — Właśnie wracam z Roundhouse. — Odwrócił się, żeby spojrzeć na Matta. — Rozmawialiśmy o tobie, funkcjonariuszu Payne, komendant i ja. Albo raczej komendant mówił o tobie, a ja tylko siedziałem tam i wyglądałem jak cholerny głupiec.

Pekach i Sabara ruszyli do drzwi.

Zostańcie. Równie dobrze możecie tego posłuchać — polecił Wohl. — Czyli że byłeś w Hahneman Hospital. Zgadza się?

Tak, szefie — odparł Matt.

A mnie się zdawało, że kazałem ci przyjechać tutaj i zadzwonić w moim imieniu do kapitana Duffy’ego.

Tak, szefie, takie były szefa rozkazy.

Czy ktoś inny polecił ci jechać do Hahnemana?

Inspektorze — odrzekł Payne, podając Wohlowi fotografię, na której Penelope Detweiler napisała swoje oświadczenie. — Czy mógłby pan na to spojrzeć?

Czy ktoś ci polecił jechać do Hahnemana? — powtórzył zimno inspektor.

Ci dwaj faceci nie byli z FBI — wybuchnął Matt.

Odpowiedz mi! — warknął Wohl.

Nie, szefie.

Dlaczego zatem, cholera, pojechałeś do Hahneman Hospital?

Proszę, szefie, niech pan odwróci zdjęcie!

Wohl odwrócił fotografię i przeczytał tekst.

Prawdziwy z ciebie mały Sherlock Holmes, prawda? — mruknął inspektor. Wręczył fotografię Sabarze, który bacznie ją obejrzał; Pekach zaglądał mu przez ramię.

Zidentyfikowała tego mężczyznę jako człowieka, który strzelał do niej i do DeZego.

I teraz musimy zrobić tylko jedno, co? Znaleźć tego faceta, postawić go przed sądem, skazać go i posłać na krzesło elektryczne. A wtedy policjanci wydziału dochodzeń specjalnych, a w szczególności funkcjonariusz Matthew Payne zostaną uznani za supergliniarzy i przy owacji tłumu zaczniemy się wszyscy, szczęściarze, pławić w sławie i chwale. Tak myślisz?

Szefie — powtórzył uparcie Matt — dziewczyna wskazała mężczyznę, który do niej strzelał.

Żywię nadzieję, że miałeś okazję kupić sobie mundur, zanim przyszedłeś tutaj, do wydziału dochodzeń specjalnych!

Tak, szefie. Mam mundur.

To dobrze, bo ci się przyda. Na podstawie słownej dyrektywy komendanta policji, potwierdzonej pisemnie, funkcjonariuszu Payne, zostaje pan w trybie pilnym przeniesiony do Dwunastego Dystryktu. Decyzja ze skutkiem natychmiastowym. Bardzo wątpię, czy ktoś ci pozwoli pracować tam w cywilu. Musisz też wiedzieć, że otrzymasz oficjalną naganę, gdyż jest wobec ciebie kilka zarzutów, łącznie z dzisiejszą samowolną wizytą u Penelope Detweiler w Hahneman Hospital. Doktor Dotson i władze Hahneman Hospital wystosowały skargę na ciebie, która trafiła do wydziału spraw wewnętrznych. Zostanie wszczęte przeciwko tobie śledztwo. Na pewno wkrótce dostaniesz od nich pismo…

Peterze, na litość boską, nie słuchasz mnie! — zawołał Matt. — Penny pozytywnie zidentyfikowała strzelca!

Dla ciebie, funkcjonariuszu Payne, jestem inspektor Wohl — warknął Peter Wohl.

Przepraszam — jęknął Matt.

Matt, na litość boską! — mruknął poirytowany Wohl. — Może powinienem wyjaśnić ci to wszystko jeszcze raz! Po pierwsze, szanse, że schwytamy tych dwóch albo chociaż jednego z tych dwóch, rozciągają się od niewielkich po zerowe. W drodze tutaj zatrzymałem się w siedzibie jednostki do spraw zwalczania przestępczości zorganizowanej i wywiadu. Nikt w żadnym z tych wydziałów nie rozpoznał mężczyzn, których mamy na tych zdjęciach…

Więc wiedziałeś, że nie są z FBI? — wyrzucił z siebie zaskoczony Payne.

Zapewnił mnie o tym dowodzący agent specjalny — odparł inspektor. — Skoro zatem nie pracują dla FBI, mam przeczucie, że są zawodowymi zabójcami mafii. Dobrymi zabójcami. Wezwano ich skądś. Bóg jeden wie dlaczego, aby sprzątnęli DeZego. To zawodowcy, prawdziwi zawodowcy. Nie wiemy, skąd pochodzą. Nie możemy ich oskarżyć o morderstwo ani o nic innego na podstawie jakichś fotografii, które pokazują ich stojących na ulicy.

Penelope Detweiler przysięgła mi, że jeden z nich strzelał do niej i do DeZego…

Pomówmy o Penelope Detweiler — przerwał mu Wohl. — Wiadomo, że dziewczyna bierze narkotyki, to po pierwsze, a po drugie będą jej doradzać prawnicy jej ojca, choćby twój ojciec. No i co jej doradzą? To, co powinni, o ile znam się na etyce… Czyli podsumowując punkt pierwszy, mamy małe szanse na oskarżenie tych dwóch gnojków, a jeszcze mniejsze na postawienie ich przed sądem. Punkt drugi: zapewne prawnik dziewczyny zasugeruje jej, żeby zeznała, iż właściwie niewiele miała wspólnego ze zdarzeniami, jakie miały miejsce owego dnia.

Dlaczego prawnik miałby jej tak doradzić? — spytał cicho Matt.

Ponieważ… jeśli nawet założymy, że potrafimy odnaleźć tych dwóch mężczyzn, w co osobiście wątpię… albo że dodatkowo uda nam się doprowadzić do oskarżenia ich… Nie jest przecież prawdą, że każdy prokurator okręgowy, któremu to przyjdzie do głowy, może oskarżyć, kogo chce. Tak czy owak, załóżmy, że stawiamy tych mężczyzn przed sądem. Zupełnie dla niej niespodziewanie, nagle twoja przyjaciółka Penelope Detweiler znajdzie się w ogniu krzyżowych pytań. Okaże się, że jest uzależniona od narkotyków, co zdyskredytuje jej zeznanie. Trzeba też będzie ujawnić, że — określając to taktownie — miała romans z DeZego. Prasa na pewno ogromnie zainteresuje się procesem. Na miejscu prawnika dziewczyny wyjaśniłbym jej, że zeznając w tej sprawie, narobi więcej złego niż dobrego. Sobie i rodzinie.

O cholera — mruknął Matt. — Naprawdę to spieprzyłem, co?

Tak, i dobre zamiary w ogóle się tutaj nie liczą — odparł Wohl. — Liczy się za to, niestety, fakt, że zdaniem komendanta Czernicka, z którym muszę się zgodzić, H. Richard Detweiler naprawdę się wścieknie, gdy się dowie o twoich odwiedzinach u jego córki, i nie omieszka okazać swego niezadowolenia burmistrzowi. A kiedy burmistrz zadzwoni do komendanta, ten oczywiście gorąco go zapewni, że natychmiast zajmie się tą sprawą. Teraz odeślemy cię stąd i policja przydzieli ci obowiązki odpowiednie do twojego doświadczenia. Uściślając, nałożysz mundur i popracujesz w dystrykcie… Niestety, najprawdopodobniej posadzą cię za kółkiem furgonetki…

O Chryste, przepraszam!

Mnie również jest przykro, Matt — odparł spokojniejszym głosem inspektor. — Ale postąpiłeś po prostu głupio. Prawda jest, niestety, okrutna, najwyraźniej tuż po akademii powinieneś rozpocząć służbę w dystrykcie, jak wszyscy inni absolwenci.

Cholera, zrezygnuję i już — rzucił Payne.

Uważasz, że praca w furgonetce ci uwłacza, co? Za dobry jesteś do takiej roboty?!

Nie — odburknął Matt — wcale nie. Właśnie tego oczekiwałem, gdy kończyłem akademię. Denny Coughlin dopilnował, żebym nie miał zbyt dużych oczekiwań… To znaczy na początku. Kompletnie wszystko schrzaniłem i w Dwunastym Dystrykcie na pewno się o tym dowiedzą. Sądzę zatem, że najlepiej będzie zabrać zabawki i wycofać się z tej gry.

Dziś mamy czwartek — zauważył Wohl. — Zadzwonię do kapitana Dwunastego i powiem mu, że albo zgłosisz się do niego w poniedziałek, albo nie zgłosisz się wcale, gdyż do tej pory zrezygnujesz z pracy w policji. Przemyśl sobie wszystko dobrze przez weekend.

Nie uważasz, że powinienem odejść z policji?

Myślę, że nie powinieneś podejmować tej decyzji akurat teraz, dzisiaj — odparł inspektor. — W mojej opinii będzie z ciebie całkiem dobry gliniarz. Dostałeś zbyt dużą szansę, aby tak po prostu wszystko spieprzyć. A jednak spieprzyłeś i będziesz musiał zdecydować, czy chcesz przyjąć cięgi, które ci się za to należą.

Matt przyjrzał mu się z uwagą.

To wszystko, funkcjonariuszu Payne — zakończył Wohl. — Możecie odejść.

Kiedy Matt wyszedł i zamknął za sobą drzwi, inspektor podszedł do ekspresu i nalał sobie kubek kawy.

Pieprzyć to! — warknął nagle z gniewem. Otworzył szufladę szafki na akta, wyjął z niej butelkę burbona i dolał sobie hojny chlust do kawy.

Jeśli ktoś ma ochotę, proszę się częstować — rzucił.

Inspektorze, wolałem milczeć podczas waszej rozmowy… — wtrącił kapitan Sabara. — Zresztą dopiero teraz uprzytomniłem sobie kilka rzeczy w związku z całą tą sprawą.

Wohl przyjrzał mu się z kwaśną miną.

Och, masz rację — stwierdził w końcu powoli. — Przecież wy w ogóle nie macie pojęcia o tych rzekomych agentach FBI, zgadza się?

Obaj kapitanowie potrząsnęli głowami. Opowiedział im całą historię.

Sami zatem widzicie, że Payne bynajmniej nie pojechał do Hahneman Hospital, aby ratować mnie z opresji. Chciał się tylko zabawić w detektywa — podsumował. — Nieszczęsny dzieciak czekał tu później na mnie w poczuciu dumy i żałosnej niewinności, naprawdę sądząc, że teraz, gdy rozwiązał sprawę strzelaniny, wyciągnie mnie z tarapatów i nie będę już przed FBI wyglądał jak dupek.

Cholera! — zaklął Pekach.

Gdybym był na jego miejscu, odszedłbym z policji — ciągnął Wohl. — Ale jeśli Matt tego nie zrobi, spróbuję… chociaż jeszcze nie wiem jak… Spróbuję rozpowiedzieć po Dwunastym, że Payne to w sumie dobry dzieciak.

Znam tam Harry’ego Feldmana — przerwał Sabara.

Jest kapitanem?

Tak. Pogadam z nim — dodał Sabara.

Dzięki. Nie zdziw się jednak, gdy się dowiesz, że nowy szef Payne’a kompletnie mnie nie trawi. Hmm… Myślicie, że Czernick o tym wie?

Ja również znam paru facetów w Dwunastym Dystrykcie — wtrącił Pekach. — Szepnę im słówko.

A w związku z FBI? Co myślisz? — spytał Sabara.

Jeśli Duffy nie wie jeszcze o fotografiach albo o tym, że poszedłem tam, nie powiadamiając go o tym, wkrótce się dowie — odburknął inspektor. — A ile czasu stamtąd zajmie mu droga do biura Czernicka?

Rzuć na pożarcie Czernickowi Dolana — podsunął Sabara. — To nie była twoja wina.

Mógłbym to zrobić — zastanowił się głośno Wohl. — Tych dwóch ze zdjęć rzeczywiście pasowało do naszych wyobrażeń. Starannie ubrani, lśniące buty i wypisane na twarzach „Patrzcie na mnie, ludzie, jestem agentem FBI”. Węszyli jak psy. Nie, nie dam Czernickowi Dolana. Wyczyn sierżanta był głupi, lecz nie wart utraty emerytury, a komendant może się wkurzyć i Dolana ukarać. Prawda jest taka, że Czernicka interesuje wyłącznie dobra opinia u burmistrza. Teraz jestem na jego liście do odstrzału, niech więc sobie dorzuci sprawę tych fotek do całej serii moich błędów i potknięć, braku umiejętności poprawnej oceny sytuacji…

Dolan nie powtórzy swojego wybryku nigdy więcej, Peterze — wszedł mu w słowo Pekach.

Chyba nie bronisz sukinsyna, prawda, Dave? — spytał Sabara.

Powinienem dodać „kiedy z nim skończę” — odparował Pekach.

A więc zrobiliśmy, co trzeba — mruknął Sabara. — Teraz chodźmy na lunch.

Jestem umówiony z kimś na lunch — bąknął Pekach.

Randka połączona z drzemką poobiednią, Dave? — spytał złośliwie i bez zastanowienia Wohl, błyskawicznie jednak uświadomił sobie znaczenie miny Pekacha. — Wybacz, nie powinienem był tego mówić.

Sądząc po wyrazie twarzy kapitana, przeprosiny także były nieodpowiednie.

Wiesz, o co chodzi, Dave — kontynuował inspektor. — Połączenie złego dnia i paskudnego przypadku zazdrości. Ale przesadziłem z tym tekstem i przepraszam.

Już o tym zapomniałem — odparł Pekach, choć zarówno jego mina, jak i ton głosu sugerowały coś wręcz przeciwnego.

Ja kupię lunch — zaoferował się kapitan Mike Sabara. — Pod warunkiem, że suma nie przekroczy dwa dziewięćdziesiąt pięć.

Wohl zachichotał.

Dzięki, Mike, naprawdę nie chciałbym przepuścić takiej okazji, ale również mam plany na lunch. Może byłoby dobrze, gdybyś podyżurował tutaj do czasu, aż Dave albo ja wrócimy.

Jasne — odburknął Sabara. — Zamówię coś. Chcesz mi powiedzieć, dokąd idziesz?

Jeśli będziesz mnie potrzebował, nadaj komunikat przez radio — odparł inspektor. Popatrzył na kapitana Pekacha. — Jeśli nadal czujesz się urażony, Dave, wybacz mi.

Och, nie lubię po prostu, gdy ludzie wyrażają się o niej w ten sposób — wybuchnął Pekach. — Nie jest tak, jak wszyscy myślą…

Wszyscy myślą, Dave, że masz miłą dziewczynę — przerwał mu Wohl. — Gdyby faceci sądzili inaczej, nie drażniliby się z tobą.

Zgadza się, Dave — zgodził się Sabara z maksymalną powagą.

Pekach przyjrzał się uważnie każdemu z nich po kolei. W końcu się uśmiechnął, wzruszył ramionami i wyszedł z biura.

Ale — oświadczył Sabara, gdy miał pewność, że Pekach go nie usłyszy — randka połączona z drzemką poobiednią to świetne określenie lunchu Davida.

Kapitanie Sabara, jak na nauczyciela szkółki niedzielnej jesteś sprośnym staruchem — zaśmiał się inspektor. — Powinienem wrócić za godzinę. Jeśli będziesz miał dla mnie coś ważnego, daj znać przez radio.

Tak, szefie — odparł Sabara.


* * *


Martha Peebles stała na trawniku, uzbrojona w największy sekator, jaki Dave Pekach kiedykolwiek widział — narzędzie wyglądało jak połączone ze sobą dwa miecze króla Artura albo inne… i stanowiło pierwszą rzecz, jaka przyciągnęła jego uwagę, gdy wjechał na podjazd. Kobieta na widok kapitana zamachała do niego nimi.

Zaparkował samochód w garażu, gdzie pozostawał niewidoczny od ulicy, i ruszył w kierunku domu. Martha spotkała się z nim przed portykiem.

Witaj, skarbie — zagaiła. — O co chodzi?

O nic — odparł. — Co będziesz z tym robić?

Kobieta wycelowała sekator w krocze Pekacha i wykonała nimi ruch cięcia. Kapitan mimowolnie opuścił obie ręce, starając się chronić wrażliwy obszar.

Och, daj spokój — rzuciła. — Wiesz, że nie chciałabym go zranić.

Nie wiem — odparował. — Ale mam nadzieję, że mówisz prawdę.

Coś jest nie tak — zauważyła. — Widzę to. Coś się zdarzyło na zebraniu przy Bustleton i Bowler?

Nic, co ktoś mógłby naprawić — stwierdził Pekach.

A zatem — podsumowała, biorąc go za rękę — możesz mi wszystko opowiedzieć podczas lunchu. Przygotowałam francuską zupę cebulową. Ugotowałam. Sama zrobiłam, nie z paczki! I sałatkę. Z sosem na bazie roqueforta.

Brzmi dobrze.

I nie ma nikogo w domu — dodała. — Wspominam ci o tym en passant, a nie po to, ażeby podsuwać ci jakieś pomysły.


* * *


Kiedy jem coś takiego, zawsze się zastanawiam — powiedział Jason Washington, umiejętnie unosząc w pałeczkach kawałek wołowiny po pekińsku i zanurzając go w mieszaninie musztardy i dżemu śliwkowego — czy oni naprawdę jedzą to w Pekinie. Może te dania wymyślił jakiś tutejszy Chińczyk, który uważał, że Amerykanie zjedzą wszystko.

Ale to jest dobre — zauważył Peter Wohl.

Stosują dużo glutaminianu sodu — wyjaśnił detektyw. — Ten środek polepsza smak. Ja mogę go jeść, ale mojej żonie szkodzi. Martha uważa, że powoduje zawał. Sama cierpi na angina pectoris.

Naprawdę?

Ból mięśnia sercowego — ciągnął Washington, wskazując na swoją pierś. — Poszła do lekarza i powiedziała mu, że zawsze, gdy je chińskie potrawy, ma objawy dusznicy bolesnej . Lekarz oczywiście odparł, że w takim razie powinna zrezygnować z chińskiej kuchni. A później, kiedy się uspokoiła, wytłumaczył jej, że to on powinien stawiać diagnozę, nie ona. Tym niemniej zgodził się z nią w kwestii glutaminianu sodu.

Nic nie wiedziałem o tym glutaminianie sodu — przyznał się inspektor.

Jeśli będę miał szczęście — pomyślał Wohl — Jason w końcu powie mi, co mu leży na wątrobie. Nie spytał mnie chyba przecież, czy chcę z nim pójść na lunch tylko dlatego, że nie miał ochoty sam jeść wołowiny po pekińsku”.

Czuję się naprawdę paskudnie w sprawie Matta Payne’a — oświadczył detektyw. — Gdybym choć podejrzewał, że przyjdzie mu do głowy pojechać do szpitala do córki Detweilera, powstrzymałbym go.

Aha, więc o to chodzi!” — pomyślał inspektor.

Wiem o tym — odparł. — Pojechał tam, żeby mi pomóc w śledztwie.

Uważa cię za absolutnie specjalnego faceta — potwierdził Washington.

O tobie też ma niezłe zdanie. W jego opinii przy tobie Sherlock Holmes wyglądałby na opóźnionego w rozwoju umysłowym gnoma — odparował Wohl.

Gdybym był MattheweM Payne’em — kontynuował myśl detektyw — i kazaliby mi nosić mundur, posadzili za kierownicą furgonetki Dwunastego Dystryktu albo wręczyli klucz francuski i polecili zakręcać gdzieś hydranty, odszedłbym z policji.

Sądzę, że Matt zrezygnuje — przyznał inspektor.

Potrzebujemy takich młodych policjantów jak Payne, Peterze — zauważył Washington.

Tak?

Jesteś mi winien kilka przysług — ciągnął detektyw. — Wkurzysz się, jeśli w tej chwili poproszę cię o rewanż?

Stracony trud — odburknął Wohl. — Czernick postanowił wykopać dzieciaka, zanim burmistrz każe mu to zrobić. Wiedział, że tym posunięciem wkurzy wiele osób. Na przykład Denny’ego Coughlina. Jeśli Coughlin pójdzie do burmistrza, a mam nadzieję, że jednak tego nie zrobi, burmistrz będzie musiał wybierać między nim i komendantem. Wyniku tego starcia nie sposób przewidzieć. Zgodzę się z tobą, mnie też nie spodoba się, gdy Matt zrezygnuje z pracy w policji, ale jeszcze bardziej wkurza mnie myśl, że do dymisji mógłby się podać Denny Coughlin; Według mnie Coughlin to najlepszy kandydat na nowego komendanta policji.

Więc sugerujesz, że powinniśmy rzucić dzieciaka na pożarcie, czy tak? „Dla dobra departamentu”, jak to mówią?

Pekach i Sabara twierdzą, że znają jakichś oficerów w Dwunastym. Wstawią się za Payne’em.

A ty nie?

Kapitanem tego dystryktu jest Feldman. Kiedy pracowałem jako inspektor sztabowy, przymknąłem jego szwagra.

Chryste, zapomniałem o nim! To ten porucznik z wydziału ruchu drogowego? Oskarżony o wyłudzenia? Ile mu dali? Pięć w zawieszeniu na piętnaście?

Wohl pokiwał głową.

Więc nie uważam, żeby kapitan Feldman pragnął się zastosować do moich próśb odnośnie do Matta Payne’a — podsumował.

Interesujące, że Czernick posłał chłopaka właśnie do Dwunastego, prawda?

Inspektor odchrząknął, lecz nic nie odpowiedział.

Sądzisz, że mógłbym pomówić z Payne’em i zachęcić go do pozostania w departamencie?

Wolałbym, żebyś tego nie robił. Myślę, że to mogłoby przechylić szalę.

W porządku — odburknął Jason Washington, skinąwszy głową. Później zmienił temat: — Więc jak się łączą te dwa śledztwa? W sprawie DeZego i sutenera?

To twoje dochodzenie, ty mi powiedz — wyszczerzył zęby Wohl.

Nie pomyślałeś, że te sprawy śmierdzą? Przede wszystkim fakt, że Savarese wskazał Pekachowi sutenera? Zrobił to przecież osobiście i wprost…

Wiem, że śmierdzą — uciął inspektor.

Domyślam się, że wiesz również, iż wywiad ma swojego człowieka w rodzinie Savarese.

Wohl kiwnął głową.

Rozmawiałem z nim jakąś godzinkę temu — podjął detektyw.

W wywiadzie o tym wiedzą?

W wywiadzie nie mają nawet pojęcia, że znam nazwisko ich kreta — odrzekł Washington. — Tak czy owak, facet twierdzi, że w rodzinie się mówi, iż Tony Zee ściągał kasę od sutenera, toteż sutener go zastrzelił, a wówczas Savarese zlecił zabicie sutenera. Dostałem nawet namiary na sprawcę, ale na nic nam się ta wiedza nie zda.

Jeden z płatnych zabójców Savaresego?

Uściślając, jeden z jego ochroniarzy. Gian–Carlo Rosselli, znany także jako Charley Russell.

Który znajdzie ośmiu ludzi gotowych przysiąc, że był w tym czasie w Atlantic City, gdzie zażywał kąpieli słonecznych wraz z żoną i dziećmi?

Washington skinął głową.

Więc sutener płacił Tony’emu Zee? — upewnił się Wohl — Za co?

Narkotyki, a cóż innego? — odpowiedział pytaniem detektyw.

Nie słyszę w twoim tonie szczególnej wiary — zauważył inspektor.

Myślę po prostu, że Savarese chce, aby rodzina tak myślała — wyjaśnił Washington.

Dlaczego? Twoim zdaniem?

Myślę, że Savarese osobiście zlecił zabójstwo DeZego, woli jednak, żeby rodzina o tym nie wiedziała.

Bo?

Zastanówmy się, jakie mógł mieć powody do zlecenia zabójstwa? Jest kilka możliwości. Może Tony za bardzo awansował w biznesie narkotykowym na wybrzeżu. To wystarczy. Tony Zee był ambitny, lecz niezbyt inteligentny. Mógł sądzić, że nikt się nie dowie, jeśli przewiezie wraz z innymi paczuszkami kilogram kokainy dla siebie.

Interesująca koncepcja — zadumał się Wohl.

Lubił też kobitki — kontynuował Washington. — Może zabawiał się z czyjąś żoną. Mafia traktuje honor i kobiecą cnotę bardzo poważnie. Cudzołóstwo to u nich grzech śmiertelny.

Savarese nie zrobiłby z niego przykładu dla innych, gdyby tak się przedstawiały sprawy?

Cóż, niekoniecznie — odparł detektyw. — Może ta pani była dla Savaresego ważna. Jej reputacja. Jej honor. Jej cnota. A może zlecił zabójstwo, aby odsunąć pokusę. Może nie chodzi o żonę, lecz na przykład o córkę… wiesz, niezamężną córkę. Jeśliby wyszło na jaw, że Tony zhańbił czyjąś córkę, dziewczyna może nigdy nie znalazłaby porządnego męża. Ci ludzie mają fioła, Peterze, na punkcie szacunku.

Wohl zarechotał złośliwie.

Nigdy nie usłyszałeś o złodziejskim honorze? — spytał niewinnie Washington.

Obaj się roześmiali.

Cholera, z czego się śmiejemy? — mruknął inspektor.

Wszyscy wyśmiewają osobliwe zwyczaje rodzime — oświadczył detektyw, po czym dodał: — Albo powody są wielorakie. Z jednego lub kilku powodów prawdopodobnie nigdy nie dowiemy się, czy Savarese postanowił odstrzelić Tony’ego Zee. A jeśli nie chciał, aby rodzina odkryła, że zlecił to zabójstwo, tego również z takich czy innych powodów prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy. W każdym razie ściągnął skądś tych dwóch facetów, których uwiecznił na swoich fotkach Dolan, a gdy wykonali robotę, kazał Gian–Carlo Rossellemu alias Charley Russell zastrzelić Laniera i podrzucić na miejscu zbrodni dubeltówkę, z której zamiejscowi snajperzy tak nieładnie potraktowali Tony’ego. A później, w końcu, wskazał nam sutenera i już. My naturalnie powinniśmy uznać, że Tony’ego DeZego zabił Lanier, za co spotkała go zasłużona kara. Opowiedzielibyśmy o sprawie Mickeyowi O’Harze i innym policyjnym reporterom, oddalając w ten sposób nieświadomie podejrzenia od Savaresego. I facet by się wywinął. Niestety, pojawiły się fotki Dolana, no i tych dwóch funkcjonariuszy drogówki, którzy dopadli sutenera i odebrali mu inną strzelbę.

Wohl głośno westchnął.

Widzę jeden błąd w twojej analizie — stwierdził w końcu. Washington przyjrzał mu się z ciekawością. — Powiedziałeś „facet by się wywinął” — ciągnął inspektor. — Trzeba było użyć czasu przyszłego, nie trybu warunkowego. Co, u diabła, mamy na bossa, Jasonie? Nie wiemy, kim są ci zawodowi zabójcy, i prawdopodobnie nigdy tego nie odkryjemy. Zresztą gdybyśmy nawet ich dopadli, nie zdołamy ich o nic oskarżyć. Nasz jedyny świadek to ćpunka, a w dodatku córeczka bogatego tatusia. Jej zeznanie jest bezużyteczne, o ile w ogóle dziewczyna wytrwa przy swoim postanowieniu i zechce zeznawać. Nie możemy też obwinie tego Russella, czy jak mu tam, o zabójstwo Laniera. Więc mafioso uniknie kary! Cholera, ale mnie to wkurza!

Raz na wozie, raz pod wozem — oznajmił Washington. — Oto moja głęboka filozoficzna obserwacja na temat dzisiejszego dnia.

Na dodatek po pierwsze obsmarują nas w gazetach jako nieudolnych Keystone Kops*11, a po drugie zraziliśmy do siebie H. Richarda Detweilera. Bóg jeden wie, ile nas będzie ten błąd kosztował w przyszłości. Cholera!

Zamierzam coś zasugerować, Peterze — powiedział cicho Washington. — Jeśli założę, że zgadzasz się z moją koncepcją zdarzeń, mogę pomówić z Mickeyem O’Harą?

O czym?

Mickey nie lubi tych włoskich gangsterów ani trochę bardziej niż ja czy ty. Mógłby napisać artykuł w swoim stylu, czyli „na podstawie rozmowy z wysokim oficerem policji, który zastrzegł sobie anonimowość”…

Co miałoby być w tym artykule?

Prawda. Że Tony Zee zginął z powodów znanych tylko mafii, natomiast sutener nazwiskiem Lanier wcale go nie zabił. Taki tekst przynajmniej zakłopotałby Savaresego.

Wohl siedział przez długi czas z zaciśniętymi wargami i uderzał kosteczkami palców jednej ręki o kosteczki drugiej.

Nie — odparł w końcu. — Istnieją inne sposoby, aby zakłopotać Savaresego.

Zechcesz mi podać kilka?

Na pewno chcesz je znać?

Detektyw zastanawiał się przez moment.

Tak, chcę — stwierdził. — Może potrafię pomóc.

Mówiłeś mi zatem wcześniej… — odezwała się Martha do Dave’a, po czym przerwała, sięgnęła po kołdrę i naciągnęła ją sobie skromnie na nagie ciało. — Mówiłeś zatem, że chociaż inspektor Wohl nie popełnił właściwie żadnego błędu, obwinią go za całą tę sprawę?

Wstyd, cholera! To świetny policjant. Naprawdę go podziwiam.

I ci gangsterzy unikną kary za zastrzelenie innego gangstera?

Tak się ciągle dzieje — odparł Pekach. — Nasze życie nie przypomina tego w filmach… — Schował koszulę w spodnie i zasunął zamek błyskawiczny rozporka. — Nawet gdybyśmy jakoś znaleźli tych dwóch, obaj będą mieli alibi. W ogóle nie dojdzie do procesu i nie staną przed sądem. O to właśnie mi chodzi.

Nie rozumiem tego.

Czasami takie rzeczy się zdarzają — rzucił kapitan.

Kochany, o czym tak naprawdę mówisz?

Och, bo mi go żal! — odparował. — Najgorszym problemem Wohla jest sprawa tego zabitego policjanta. Nie mamy ani jednego cholernego tropu. Wygląda to paskudnie i powoduje, że funkcjonariusze departamentu wyglądają na niekompetentnych i głupich. No bo skoro nie potrafimy złapać ludzi, którzy z zimną krwią mordują naszych kolegów po fachu… A Peter Wohl zbiera cięgi, ponieważ burmistrz właśnie jemu powierzył to śledztwo.

Rozumiem — odparła. — I nic nie można na to poradzić?

Nikt nie może zrobić nic, czego by już wcześniej nie zrobiono. Chyba że znajdziemy kogoś, kto coś widział…

A może zaoferujecie nagrodę? Pomyślałeś o tym?

Nagrody pochodzą zwykle od osób, które zostały poszkodowane — wyjaśnił kapitan. — Lub od instytucji. Wiesz, ktoś zabija kierownika supermarketu, po czym ustanawia nagrodę. Policja nie ma pieniędzy na nagrody, zresztą, oferując nagrodę, czy nie wyglądalibyśmy głupio? Byłoby to jak przyznanie się, że nie umiemy wykonać pracy, za którą podatnicy nam płacą.

Ja tak wcale nie uważam — wtrąciła Martha. Pekach skończył się ubierać i obejrzał się w lustrze. „Spodnie wiszą mu na tyłku — pomyślała kobieta. — I ta koszula też nie leży tak, jak powinna. Zastanawiam się, czy ten włoski krawiec, którego Evans znalazł na Chestnut Street, nie mógłby uszyć mu czegoś choć trochę lepszego? Dave jest wspaniale zbudowany, tylko tego po prostu nie widać. Tatuś stale powtarzał, że szata czyni człowieka, a nigdy właściwie nie rozumiałam, co to może znaczyć”.

Kapitan podszedł do łóżka, pochylił się i pocałował leżącą Marthę delikatnie w usta.

Muszę iść, mała — powiedział.

Chciałbyś pojechać do New Hope i zjeść kolację nad kanałem? — spytała. — Zawsze to lubiłeś. Pobyt tam poprawiał ci humor. A może chcesz, żeby Evans zdobył dla nas steki?

Uuu — jęknął Pekach. — Skarbie, mnie i Mike’owi Sabarze przemknęło przez głowę, że spróbujemy namówić Wohla na wspólne wyjście po pracy. Wiesz, na kilka drinków…

Sądziłam, że kapitan Sabara nie lubi pić… — zaczęła Martha, jednak szybko dodała: — Och, rozumiem. Oczywiście, idź. Może później przyjedziesz?

Chyba zdołam wcisnąć naszą randkę do mojego zatłoczonego harmonogramu — odrzekł kapitan i znów ją pocałował.

Kiedy wyszedł z sypialni, Martha wstała z łóżka, podeszła do okna i patrzyła na podjazd do czasu, aż nieoznakowany samochód Pekacha zjechał po nim i zniknął za bramą.

Oparła się o ramę okienną i przez chwilę dumała. Nagle dostrzegła własne odbicie w lustrze toaletki.

No cóż — powiedziała głośno całkiem zadowolonym tonem. — Nie jesteś przypadkiem nagą latawicą, Martho Peebles?

A potem wróciła do łóżka, usiadła na nim, wzięła oprawioną w skórę książkę telefoniczną i sprawdziła numer.


* * *


Brewster Cortland Payne zauważył, że miga światełko na jednym z dwóch telefonów stojących na jego biurku. Zastanowił się, jak długo sekretarka czeka. Przed chwilą bardzo głęboko się zamyślił, co ostatnio oznaczało, iż nie zauważyłby nawet, gdyby most Benjamina Franklina, widoczny z okien gabinetu w wysokościowcu Philadelphia Savings Fund Society, wpadł do rzeki Delaware i zatonął.

Prawdopodobnie Irene nie chce mi przeszkadzać, chociaż uważa, że ma coś ważnego — ocenił. — W przeciwnym razie zadzwoniłaby. Hmm, niby jestem zajęty, ale… ciekawe, o co chodzi”.

Gdy wyciągnął rękę po słuchawkę, telefon akurat zabrzęczał.

Tak, proszę pani? — zapytał wesoło.

Pan i pani Detweiler są tutaj, panie Payne — odparła Irene Craig, jego sekretarka od dwudziestu kilku lat.

Dobry Boże, oboje?!” — zdumiał się w myślach.

Poproś ich, aby weszli — polecił natychmiast Brew Payne. Szybko zamknął szare teczki, które leżały na jego biurku, po czym powsuwał je do szuflady. Nie miał pojęcia, czego chcą Detweilerowie, nie wierzył jednak, że po prostu byli w okolicy i postanowili go odwiedzić.

Drzwi się otworzyły.

Państwo Detweiler, panie Payne — obwieściła Irene. Richard Detweiler miał poważną, wręcz zaciętą minę, lecz uśmiechał się nieco niepewnie.

Co za niespodzianka. Grace — zagaił Brew, całując kobietę w policzek. Następnie wyciągnął rękę do Detweilera. — Wejdźcie.

Podać państwu kawę? — spytała Irene.

Ja bym wypił drinka, jeśli można — bąknął Detweiler.

Na pewno nie potrzebujesz kolejnego drinka — warknęła Grace Detweiler.

Sam chętnie się napiję — skłamał gładko Payne. — Przygotuję je osobiście, Irene. Grace, a co dla ciebie?

Nic, dziękuję.

Właśnie wyszliśmy ze szpitala — oznajmił Detweiler.

Usiądź, Dick — poprosił prawnik. — Widzę wyraźnie, że jesteś zdenerwowany.

Jezu Chryste, jestem zdenerwowany! — potwierdził Detweiler. Podszedł do okna, zajmującego całą jedną ścianę, zapatrzył się w dół, na rzekę Delaware, po czym oparł się o szybę obiema rękoma.

Payne sprawnie przyrządził mu drinka, podskoczył do niego i wręczył mu szklaneczkę.

Dzięki — odrzekł mechanicznie Detweiler i wypił łyk. Spojrzał prawnikowi w oczy. — Nie jestem pewien, czy przyszedłem tu, ponieważ jesteś moim przyjacielem, czy dlatego, że jesteś moim adwokatem.

Te dwie kwestie nie wykluczają się przecież — zauważył Payne. — No więc, jaki masz problem?

Gdyby pięć dni temu ktoś mnie spytał, czy mogę sobie wyobrazić coś gorszego niż posiadanie córki narkomanki, powiedziałabym, że nie potrafię sobie niczego gorszego wyobrazić — wtrąciła Grace Detweiler.

Penny nie jest narkomanką — odparował H. Richard Detweiler.

Skoro wolisz się upierać przy tym kłamstwie, twoja sprawa, Dick — warknęła gniewnie jego żona. — Ale tylko zintensyfikujesz problem, nie próbując go rozwiązać…

Penny ma kłopoty — mruknął Detweiler. — To wszystko.

Tak, i te kłopoty mają, cholera, nazwę, która brzmi „uzależnienie” — odcięła się wściekle Grace Detweiler. — Jeśli będziesz temu zaprzeczał, problem wcale nie zniknie. Do stu diabłów!

H. Richard Detweiler popatrzył ze zdziwieniem na żonę. O mało nie skulił się na widok jej płonących złością oczu.

W porządku — potwierdził bardzo cicho. — Uzależnienie. Penny jest uzależniona.

Grace kiwnęła głową.

Nie jesteś ani trochę ciekawy, Brewsterze — zwróciła się z kolei do Payne’a — co jest gorsze od posiadania córki nałogowej kokainistki?

Założyłem, że mi powiecie — odparł prawnik.

Co powiesz na córkę, która sypia z mafiosem? Czy nie wygląda to dla ciebie gorzej?

Zupełnie nie wiem, o czym mówisz — przyznał się Brew.

Funkcjonariusz Matthew Payne z filadelfijskiej policji wmaszerował przed chwilą do szpitalnej sali Penny… Nawiasem mówiąc, zrobił to wbrew zakazom pilnującego drzwi strażnika, którego wynajął Dick… W każdym razie wmaszerował i pokazał Penny jakieś fotografie. Dziewczyna, która nie jest, że tak to ujmę, w pełni władz umysłowych, zidentyfikowała mężczyznę z tych zdjęć jako człowieka, który strzelał do niej i zastrzelił tego włoskiego gangstera. A później wyznała twojemu synowi, że była z nim związana… To znaczy, że była związana z gangsterem! Rzekomo kochała go!

O Boże! — mruknął Payne.

Matt skłonił ją do podpisania oświadczenia — powiedział H. Richard Detweiler. — Penny jest zdecydowana pójść do sądu, wycelować palcem w tego mężczyznę i dopilnować, aby posłano go na krzesło elektryczne. Moja córka uważa, że życie wygląda jak w serialu o Perrym Masonie. A wujek Brewster postąpi dokładnie tak, jak ten słynny prokurator…

Jakiego rodzaju oświadczenie podpisała?

Nie wiemy — jęknęła Grace. — Matt nie dał jej kopii. Jakieś oświadczenie.

Musiałbym je zobaczyć — powiedział Payne, jak gdyby do siebie.

Myślę, że powinienem ci powiedzieć, że Dotson odłożył skargę na Matta w departamencie policji — dodał H. Richard Detweiler.

Za co?

A któż to wie? Za coś, co Matt zrobił niewłaściwie — odparł Detweiler. — Doktor mówił chyba, że chodzi o wtargnięcie i pogwałcenie obywatelskich praw Penny. Czy to coś zmienia między nami, Brewsterze?

Gdybyście to wy złożyli skargę, pewnie zmieniłoby — odparł Payne. — Macie taki zamiar?

Hmm, twoje stwierdzenie brzmi jak ultimatum — mruknął Detweiler. — Jeśli wniosę oskarżenie, muszę sobie znaleźć innego prawnika, tak?

Dla mnie to zabrzmiało jak pytanie — wtrąciła Grace Detweiler. — Odpowiedź na nie jest negatywna. Nie, nie zamierzamy składać skargi. Oczywiście, że nie zamierzamy! Chętnie wniosłabym oskarżenie przeciw Dotsonowi. Drań wiedział, że Penny bierze narkotyki. Powinien był nam o tym powiedzieć.

Nie mamy pewności, czy wiedział — bąknął jej mąż.

Boże, ależ z ciebie dupek! — wypaliła Grace. — Naturalnie, że wiedział. — Zwróciła się do Brewstera Payne’a.

Nie sądzisz?

Penny ukończyła już dwadzieścia jeden lat. Jest dorosła. W sensie prawnym jej kłopoty medyczne nie są waszą sprawą — wyjaśnił Payne. — Ale, tak. Grace, uważam, że wiedział.

Jasne! — podjęła Grace. — Jasne, że wiedział. Drań jeden!

Jeśli będą oskarżenia przeciwko Mattowi… Bo skargi nie zawsze prowadzą do oskarżenia. Jeśli jednak pojawią się oficjalne oskarżenia i Matt przyjdzie do mnie, będę go bronił — oświadczył Payne. — Właściwie… jeżeli nie przyjdzie do mnie sam, ja do niego pójdę. Człowiek pomaga swoim dzieciom, gdy mają kłopoty. Poza tym nie potrafię uwierzyć, że chciał skrzywdzić Penny.

Ani ja — westchnęła Grace. — Żałuję, że nie mogę powiedzieć tego samego o ojcu Penny.

Pomówię z Dotsonem — powiedział Detweiler. — Niech wycofa skargę. Nie winię Matta, raczej tego kolorowego detektywa. Prawdopodobnie to on kazał Mattowi iść do Penny…

Matt nie zrobił nic złego, Dick — przerwała mu żona.

Nie możesz sobie tego wbić do łba? Matt próbuje schwytać człowieka, który strzelał do Penny.

Dick, myślę — wtrącił Payne — że Matt zechce ponieść odpowiedzialność za wszelkie czyny, których się dopuścił. On także nie jest już dzieckiem.

Porozmawiam z Dotsonem — mruknął Detweiler. — Mam na myśli te oskarżenia.

Choć zabrzmi to strasznie głupio — kontynuowała Grace Detweiler — zdaje mi się, że Penny podoba się pomysł publicznego wystąpienia i obwieszczenia całemu światu, że była prawdziwą miłością życia tego gangstera. Koncepcja, że skoro próbowali ją zabić, ponieważ chcieli się pozbyć jedynego świadka, a zatem mogą spróbować ponownie, najwyraźniej nawet nie przyszła jej do głowy.

A mnie przyszło do głowy, że napisane przez Penny oświadczenie w okolicznościach, które opisujecie, może wcale nie być ważne…

Co chcesz powiedzieć przez „może wcale”? — spytał zimno H. Richard Detweiler.

Dick, nie specjalizuję się w sprawach kryminalnych — tłumaczył się Brewster C. Payne.

O Boże! Przychodzimy tutaj, aby dowiedzieć się, w jaki sposób możemy ochronić naszą córkę przed postrzeleniem… kolejnym… ze strony mafii, a ty nam mówisz „przepraszam, to nie moja specjalność”. Chryste, Brewster!

Uspokój się, Dick — uciął Payne. — Przyszedłeś we właściwe miejsce.

Podszedł do drzwi i otworzył je.

Irene, możesz poprosić pułkownika Mawsona, żeby przerwał wszelkie obecne zajęcia i wszedł tutaj natychmiast?

Mawson? — warknął Detweiler. — Nigdy nie lubiłem tego sukinsyna. I nigdy nie rozumiałem, dlaczego jesteście partnerami.

Dunlop Mawson jest uważany w Filadelfii… z czym się absolutnie zgadzam… za najlepszego adwokata zajmującego się sprawami kryminalnymi. Ale jeżeli uważasz go za sukinsyna, Dick…

Na litość boską! — wtrąciła ostro Grace. — Posłuchajmy, co nam powie.

Pułkownik J. Dunlop Mawson — tytuł odnosił się do jego służby w randze podpułkownika Wojskowego Biura Śledczego w rezerwach armii amerykańskiej podczas wojny koreańskiej — pojawił się w biurze Brewstera C. Payne’a minutę później.

Znasz zapewne państwa Detweilerów, prawda, Dunlop? — spytał Brew.

Tak, naturalnie — odparł Mawson. — Słyszałem, oczywiście, o waszej córce. Współczuję państwu. Jak się miewa dziewczyna?

Penny jest uzależniona od kokainy — oświadczyła Grace Detweiler. — Szokuje to pana?

Bardzo mi przykro to słyszeć — odrzekł pułkownik Mawson.

Jest takie miejsce w Hartford — ciągnęła Grace. — Podobno najlepsze w kraju. Instytut dla życia czy jakoś tak…

Instytut Życia — uściślił Payne. — Znam. Ma świetną reputację.

No w każdym razie wysyłamy ją tam — zakończyła myśl Grace Detweiler.

Cholernie dużo czasu zajęło mi umieszczenie jej tam — bąknął H. Richard Detweiler.

Tobie?! — warknęła kobieta z lodowatym sarkazmem.

Naprawdę? — spytał szybko Payne. Widywał już wcześniej Grace Detweiler w takim nastroju.

Jest tam kolejka, możecie w to uwierzyć? — podjął Detweiler. — Powiedzieli Dotsonowi przez telefon, że mogą ją przyjąć nie wcześniej niż za trzy tygodnie, a prawdopodobnie później.

No cóż, trochę niefortunnie, lecz… — zaczął pułkownik Mawson.

Wcisnęliśmy ją — przerwał mu Detweiler. — Musieliśmy zadzwonić do Arthura Nelsona…

Do Arthura Nelsona? — wtrącił Payne. — Dlaczego do niego?

Arthur J. Nelson, przewodniczący rady nadzorczej Daye–Nelson Publications, właściciel między innymi gazety „Philadephia Ledger”, nie należał do ulubionych osób Brewstera C. Payne’a.

No cóż, wiesz, Nelson umieścił tam swoją żonę — odpowiedziała za męża Grace Detweiler. — Biedna kobieta przeżywała załamanie, kiedy wypłynęła ta paskudna sprawa z jej synem. No i Arthur ją tam odwiózł.

Tak, teraz, gdy o tym wspomniałaś, przypomniałem sobie — odparł Payne. — Czy Nelson wam pomógł?

Bardzo — zapewnił go H. Richard Detweiler.

Dick, ale z ciebie dupek — prychnęła Grace. — Wcale nam nie pomógł!

Powiedział, że zrobi wszystko, co w jego mocy, aby zmniejszyć stopień tego nieszczęsnego rozgłosu — bąknął Richard Detweiler. — I podał mi nazwisko. Charleya Gilmera.

Kim jest Charley Gilmer? — spytał Payne.

Prezesem Connecticut General Commercial Assurance. Jest tam członkiem zarządu czy pełni podobną funkcję…

Gdybyś myślał trzeźwo — przerwała mu Grace Detweiler — jego nazwisko i tobie przyszłoby do głowy. Znamy Gilmerów od lat.

H. Richard Detweiler zignorował komentarz żony.

Nie było mi zbyt miło — ciągnął niezrażony — dzwonić do człowieka, którego nie widziałem od lat, i tłumaczyć mu, że moja córka ma problem z narkotykami i potrzebuję jego pomocy, aby umieścić ją w zakładzie dla umysłowo chorych.

Czyli że martwisz się jedynie o swoją cenną reputację? — wtrąciła Grace Detweiler. — Dick, mam cię naprawdę dość i mdło mi się robi!

Mam w nosie swoją cholerną reputację… Moją czy też twoją, pal sześć! Znacznie bardziej niepokoi mnie los naszej córki, cholerna babo!

Gdybyś się rzeczywiście o nią niepokoił, nie piłbyś tyle!

Cisza! Oboje! Pozamykajcie się! — krzyknął ostro Brewster C. Payne. Żadne z Detweilerów nie było przyzwyczajone do takich słów ani takiego tonu, toteż zagapili się na prawnika w szczerym zdumieniu. — Penny ma kłopoty. Zajmijmy się nią — dodał spokojniej. — No chyba że przyszliście tu, bo szukaliście odpowiedniego otoczenia dla swoich kłótni, a nie mojej rady.

Jestem zdenerwowany — mruknął H. Richard Detweiler.

A ja nie? — odburknęła Grace.

Grace, zamknij się! — warknął Payne. — Oboje wreszcie pozamykajcie gęby.

Detweilerowie patrzyli na niego przez chwilę z nienawiścią. Panowała cisza, którą przerwała Grace, wstając.

Poszła do barku i nalała sobie na dno szklaneczki szkockiej.

Odwróciła się od barku, oparła o biblioteczkę, wypiła haust whisky i obrzuciła spojrzeniem najpierw swojego męża, potem prawników.

W porządku, zajmijmy się problemem — oświadczyła.

Wysyłamy tam Penny jutro, pułkowniku Mawson — odezwał się Detweiler. — Pojedzie do Instytutu Życia ambulansem. Zapisaliśmy ją na sześciotygodniowy program, który zaczyna się detoksykacją. Później są spotkania z psychologiem i terapia.

Tam wiedzą, jak się zajmować takimi sprawami — zapewnił go Mawson. — To choroba i można ją wyleczyć.

Nie w tym tkwi problem, do diaska! — wybuchnęła Grace. — Mówimy o groźbach ze strony cholernych gangsterów.

Co takiego? — spytał pułkownik H. Dunlop Mawson.

Uzupełnię twoją wiedzę, Dunlopie — zaoferował się Payne i wyjaśnił wszystkie fakty, wraz z oświadczeniem, które uzyskał Matt, a także determinacją Penny, aby świadczyć w sądzie przeciwko człowiekowi, który na jej oczach zastrzelił Anthony’ego J. DeZego.

Mawson natychmiast uspokoił Detweilerów w kilku nurtujących ich kwestiach. Powiedział, że żaden zastępca prokuratora okręgowego, który ukończył studia prawnicze co najmniej sześć tygodni temu, nie skorzysta w sądzie ze świadka, o którym wiadomo, że w przeszłości nałogowo brał narkotyki.

Oświadczenie, zdobyte przez Matta Payne’a, w żadnym razie nie może mieć zatem jakiegokolwiek znaczenia w sensie prawnym, gdyż napisał je świadek, który nie był w pełni władz umysłowych, o czym funkcjonariusz Payne doskonale wiedział. Nie wspominając o wszystkich zasadach, przepisach i prawach Penelope Detweiler, które funkcjonariusz Payne złamał, skłaniając ją do napisania oświadczenia…

Sądzę więc, panie Detweiler — podsumował swoją odpowiedź pułkownik Mawson — że istnieje nawet bardzo duża szansa, że możemy odzyskać od policji oświadczenie napisane i podpisane przez państwa córkę. Jeśli nam się to uda, sytuacja wróci do punktu sprzed napisania tego oświadczenia. Czyli będzie tak, jak gdyby nigdy ono nie zaistniało…

Jak pan je odzyska?

Komendant Czernick jest człowiekiem rozsądnym — odparł Mawson — a także moim znajomym. I, szczęśliwym trafem, akurat w tej chwili jest mi winien przysługę.

Za co jest panu winien przysługę? — wypaliła Grace Detweiler.

Brewster C. Payne ucieszył się, że kobieta zadała to pytanie. Jemu osobiście nie spodobało się ostatnie stwierdzenie wspólnika i miał właśnie ochotę zapytać go o to samo.

Ot, przysługa za przysługę — odparował Mawson z uśmiechem, wyraźnie z siebie zadowolony. — Raz ja jemu taką wyświadczę, raz on mnie. Że tak powiem, ręka rękę myje…

Jakiego rodzaju to przysługa, Dunlop? — naciskał Payne zimno.

Och, zaledwie kilka minut przed wejściem tutaj — wyjaśnił pułkownik — rozmawiałem z komendantem Czernickiem przez telefon. Występowałem w imieniu jednej z naszych klientek, zaniepokojonej obywatelki, która życzy sobie pozostać anonimowa.

O czym? — spytał Payne, teraz już wyraźnie lodowatym tonem.

Pani ta czuje, że szczególne zagrożenie dla naszego społeczeństwa stanowi nierozwiązana sprawa morderstwa pewnego funkcjonariusza, młodego włoskiego policjanta, którego ciało znaleziono niedaleko Tempie. Pani ta zatem wyznacza anonimowo, poprzez moją skromną osobę jako jej reprezentanta, nagrodę w wysokości dziesięciu tysięcy dolarów za informację, która doprowadzi do aresztowania i skazania sprawców tej zbrodni. Komendanta Czernicka naprawdę ucieszyła jej wspaniałomyślność. Jest wielce zobowiązany, toteż naprawdę uważam, że mogę w zamian poprosić go o małą przysługę.

Hmm, to wspaniale — stwierdził H. Richard Detweiler. — Zdejmuje pan ogromny ciężar z moich ramion.

Co zrobimy z gazetami? — spytała Grace Detweiler. — Ma pan jakiś wpływ na media, pułkowniku?

Bardzo niewielki, niestety.

Arthur Nelson zrobi, co w jego mocy, jestem tego pewien — wtrącił Richard Detweiler. — To powinno wystarczyć.

Nie ufam Nelsonowi — docięła mu żona.

Nie bądź głupia, Grace — warknął Detweiler. — Odniosłem wrażenie, że Arthur dobrze rozumie nasz problem i szczerze nam współczuje.

Brewsterze, proszę cię, powiedz temu debilowi, którego mam za małżonka, że nawet jeśli Nelson nigdy nie wydrukuje nazwiska Detweiler w „Ledgerze”, w Filadelfii działają jeszcze trzy inne gazety, które chętnie o nas napiszą!

Arthur wspomniał, że porozmawia z szefami pozostałych dzienników — odparował H. Richard Detweiler. — W końcu wykupujemy sporo reklam w tych gazetach i należy nam się za to jakieś poważanie.

Och, Richardzie — jęknęła zdegustowana Grace. — Jak możesz być takim osłem! Jeśli Nelson ma rzeczywiście tak wielki wpływ na inne dzienniki, dlaczego nie potrafił zapobiec w opisywaniu przez nie najpaskudniejszych szczegółów z życia erotycznego jego świętej pamięci syna, homoseksualisty?

Detweiler popatrzył na Payne’a bez słowa.

Niestety, Grace ma rację — przyznał prawnik.

A ty nie możesz z nimi pomówić? Nie możesz powołać się na ogromne kwoty, które Nesfoods wydaje na nie co roku?

To nic nie da, nawet nie warto zdzierać sobie gardła — odrzekł Payne. — Jedyny sposób na prasę to trzymać się z dala od tego wszystkiego.

Strasznie jesteś pomocny — mruknął Detweiler. — Ale ja po prostu nie potrafię uwierzyć, że nic nie można zrobić.

Niestety, nic nie można zrobić. Oprócz, oczywiście, że się tak wyrażę, trzymania się z daleka od przedstawicieli prasy. Niczego nie mówcie, niczego nie komentujcie…

Chwileczkę, Brewsterze — wtrącił się pułkownik Mawson. — Czy mogę coś dodać?

Bardzo proszę — powiedziała Grace.

Sposób na kiepski rozgłos to dobry rozgłos — oznajmił Mawson. — Zgodzicie się ze mną?

Niech pan przejdzie do rzeczy — nalegała Grace Detweiler.

Więc pułkownik przedstawił całej trójce swój pomysł.



Dwadzieścia


Matt Payne nieprzerwanie oglądał telewizję. PBS pokazywała angielski film dokumentalny przedstawiający trudności, z jakimi zmagają się australijscy aborygeni we współczesnym świecie. Temat ten kompletnie Matta nie interesował. Zdecydował jednak, że jeśli zrezygnuje z oglądania telewizji, pozostanie mu tylko upić się, czego bez wątpienia nie powinien w tej chwili i w tych okolicznościach zrobić.

Wyłączył telefon, włączył automatyczną sekretarkę. Nie chciał rozmawiać ani z ojcem, ani z funkcjonariuszem Charlesem McFaddenem, Amandą Spencer, kapitanem Michaelem J. Sabarą czy głównym inspektorem Dennisem V. Coughlinem. Wszystkie te osoby zadzwoniły i zostawiły wiadomość, że spróbują ponownie później.

Jedyne, na co Matt miał ochotę, było zatem siedzenie i oglądanie aborygenów skaczących w przepaskach na biodrach wokół ognisk, użalających się nad sobą i psioczących na sposób, w jaki tych biedaków traktowano.

Mundur Matta wisiał na obramowaniu kominka. Payne wyjął go wcześniej z plastikowej torby moloodpornej i powiesił tam, aby czasem na niego popatrzeć. Zastanawiał się nawet, czy go nie włożyć i nie przejrzeć się w nim w lustrze, uznał jednak, że nie jest to konieczne. Potrafił sobie wyobrazić, jak będzie wyglądał jako zwyczajny funkcjonariusz z przeciętnego Dwunastego Dystryktu.

Jeśli mógł powiedzieć cokolwiek o mundurach, w których chodzili funkcjonariusze filadelfijskiej policji, z pewnością nie miały tej klasy co mundury szyte dla podporuczników Korpusu Piechoty Morskiej.

Dokładniej, Matt wcześniej oświadczył na ich widok: „Kurczę, chyba mnie oczy zwodzą!”, co zabrzmiało jak tekst z filmu Charlesa Laughtona. Ale gdyby nie jego cholerne oczy, byłby teraz zapewne w drodze na Okinawę i nie miałby nic wspólnego z policją i policjantami.

Poszedłby na ślub Chada i Daffy jako żołnierz marines, poznałby Amandę — początek historii byłby bardzo podobny. Tyle że to, co zaszło między nimi w jego mieszkaniu, zdarzyłoby się prawdopodobnie w jakimś pokoju hotelowym, ponieważ — gdyby Matt wstąpił do marines — prawdopodobnie nie miałby własnego mieszkania.

Ale nie wstąpił do marines, lecz do policji, gdzie bardzo szybko udowodnił, że jest bez wątpienia światowej klasy dupkiem, którego naiwność była wprost niewyobrażalna. W dodatku spektakularnie zawiódł go własny spryt i wykazał naprawdę niewiarygodny talent do pakowania innych ludzi — cholernie dobrych ludzi, takich jak Washington i Wohl, plus oczywiście jego własny ojciec — w kłopoty z powodu wszystkich swoich powyższych „umiejętności”. Wolał nawet nie myśleć, jak bardzo skonsternował wujka Denny’ego Coughlina.

I teraz, skoro zgrzeszył, oczekiwał na karę. Nie powiedział inspektorowi prawdy, całej prawdy i niczego poza prawdą, gdyż rzeczywiście uważał, że uwłacza mu jeżdżenie policyjną furgonetką po mieście, odwożenie pijaków do izby wytrzeźwień, a tłustych bab do szpitala. Phi! Nie chciał tego robić! Bo był zbyt dobry do takiej roboty!

Zakładając, że zdoła przełknąć dumę i pojawi się w Dwunastym Dystrykcie w poniedziałek, gdzie poprzedzi go jego reputacja dzieciaka po college’u, który jest przemądrzałym dupkiem i wysłano go tam w hańbie, czego właściwie mógł się spodziewać?

Dwa lata — rozważał Matt — znoszenia wyżej wspomnianych tłustych bab po schodach, pakowania ich do furgonetki i odwożenia do szpitala. Choć może skrócą mi ten okres, kiedy uznają, że można mi, w granicach rozsądku, zaufać, toteż zaczną mi powierzać tak ekscytujące zadania, jak pomoc uczniom w przejściu po pasach czy nawet… Ośmielam się mieć nadzieję…? Czy nawet dadzą mi zastępstwo za jakiegoś faceta na urlopie albo coś, dzięki czemu usiądę za kierownicąradiowozu patrolowego. A potem może pozwolą mi zdawać egzamin na detektywa albo na kaprala. Już wolę być detektywem. Oczywiście. Nie mam ochoty zostać kapralem. Zdam ten egzamin pewnie. Nawet ostro przyłożę się do nauki, aby go zdać. Zdam go i wtedy co?”.

Czy chciałbym przez dwa lata jeździć furgonetką, żeby to osiągnąć? Amanda, niebezpodstawnie, uzna moją pracę za okropną i zdecyduje, że woli nie wychodzić za mąż za faceta zarabiającego na życie jazdą policyjną furgonetką”.

Będzie ją za to winił? Nie, nikt nie mógłby jej za to winić.

Nagle rozległ się szelest, a później głośniejszy odgłos, osobliwie metaliczny.

W budynku było pusto.

Starannie zamknąłem drzwi na moje schody — myślał Matt — więc żaden człowiek nie mógłby dotrzeć na mój próg. Tak, tak, panie Matthew Payne, już nie jesteś bystrzakiem, który wie wszystko? Świetnym specjalnym asystentem inspektora Wohla… Ech, to szczur, na pewno tak. Niczego, kurwa, tak nie potrzebuję jak pieprzonego szczura!”.

Naprawdę musisz sobie kupić jakąś zasuwkę do tych drzwi — oświadczył niejasno znajomy głos.

Przerażony chłopak skoczył na równe nogi. W progu stał główny inspektor (emerytowany) August Wohl. Chował coś właśnie do aktówki.

Jak pan, do cholery, wszedł? — wyrzucił z siebie bez zastanowienia Matt.

Pokażę ci kiedyś. Na razie powtórzę raz jeszcze: naprawdę powinieneś założyć zasuwkę.

Co mogę dla pana zrobić, panie Wohl?

Mógłbyś mi zaproponować, żebym usiadł — odparł gość. — Przyjąłbym propozycję. Długo się wchodzi do ciebie na górę. I nazywaj mnie głównym inspektorem, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Lepiej brzmi.

Payne wszedł do kuchni i wyjął butelkę szkockiej, którą dostał od ojca.

No cóż, cieszę się, że troszkę w niej zostało — mruknął Wohl.

Słucham?

Przyznam ci się, że spodziewałem się natknąć na ciebie leżącego na podłodze — ciągnął główny inspektor. — Właśnie dlatego otworzyłem sobie sam. Ludzie, którzy piją samotnie, mogą wpaść w wielkie kłopoty.

Już mam wielkie kłopoty — odburknął Matt.

Tak też słyszałem.

Z wodą, proszę pana?

Z odrobinką. Szkoda rozcieńczać tak dobrą whisky.

Skąd pan wiedział, że jestem w domu?

Twój samochód stoi na dole. No i widać światła w oknach. Z ulicy dostrzegłem też ruch… i cienie. Pomyślałem: albo to ty, albo włamywacz. Cieszę się, że to ty. Jestem za stary na ściganie włamywaczy.

Payne zachichotał.

Więc dlaczego pan przyszedł? — powtórzył.

Chciałem z tobą rozmawiać, ale niech mnie szlag, jeśli będę pił sam.

Nie jestem wcale pewien, czy picie jest w tej chwili najlepszym wyjściem.

Ale ból związany ze współczuciem samemu sobie jest gorszy na trzeźwo, prawda? Lubisz się poużalać nad sobą?

Ech, co mi tam, do diabła! — zaklął Matt i nalał sobie szkockiej.

Widzę, że wyjąłeś swój mundur — zauważył główny inspektor Wohl. — Czy to oznacza, że zgłosisz się do Dwunastego w poniedziałek?

To oznacza, że zastanawiam się nad tym — stwierdził Matt.

Która strona wygrywa?

Strona, która rozważa, czy znajdę kogoś zainteresowanego nabyciem kompletu prawie nowych mundurów w rozmiarze czterdzieści — mruknął Payne.

Zamierzasz mnie w końcu spytać, czy chcę usiąść? — wszedł mu w słowo Wohl.

Och! Przepraszam. Proszę usiąść.

Dziękuję ci, mój drogi. — Główny inspektor usiadł w fotelu Matta, a stopy położył na podnóżku. Payne oparł się o parapet.

Powiedziałem Peterowi, że moim zdaniem myli się, twierdząc, iż musisz zdobywać doświadczenie i że zdobędziesz je w Dwunastym Dystrykcie — oznajmił Wohl. — O ile zdecydujesz się pójść tam w poniedziałek, ma się rozumieć… Nawiasem mówiąc, Peter czuje się paskudnie z powodu tego, co się stało. Chcę, żebyś to wiedział. Decyzje zostały podjęte wyżej. Między innymi właśnie z tego powodu przyszedłem tutaj. Sprawdzić, że zrozumiałeś.

Podejrzewałem, że tak było — bąknął Matt. — To znaczy, że była to decyzja komendanta.

Raczej reakcja, nie decyzja — poprawił go główny inspektor. — Istnieje różnica. Kiedy decydujesz, rozważasz fakty i dokonujesz wyboru. Kiedy reagujesz, różnie bywa. Reakcje są zazwyczaj emocjonalne…

Nie jestem pewien, czy nadążam.

Czernick nie zastanawiał się, czy postępuje właściwie. Wiedział jedynie, że Jerry Carlucci wkurzy się na Petera za twoją króciutką wizytę u córki Detweilera. Chciał zejść burmistrzowi z linii strzału. Po prostu zareagował. Skreślił ciebie, zanim Carlucci cokolwiek powie. Starał się udowodnić burmistrzowi, że myśli i że należy do jego najwierniejszych sług.

Payne pociągnął długi łyk whisky.

Więc nie przenoszą cię do Dwunastego, ażebyś się czegoś nauczył — ciągnął Wohl. — Jeśli zatem postanowisz zgłosić się tam w poniedziałek i zgodzisz się znosić tłuste baby z połamanymi nogami po schodach… Matt serdecznie się roześmiał.

Powiedziałem coś zabawnego? — warknął na niego główny inspektor.

Przepraszam — zreflektował się Payne. — Tyle że ja myślałem dokładnie w tych samych kategoriach… czyli myślałem o znoszeniu tłustych bab. Takie właśnie miałem skojarzenia, gdy zastanawiałem się, czym będę się zajmował w dystrykcie.

Jak już wspomniałem — podjął August Wohl — nosząc tłuste baby, nie nauczysz się niczego innego poza tym, jak należy nosić tłuste baby. Żółtodziobom przydziela się tego typu zadania, bo mają nabrać doświadczenia. Ale ty już nabrałeś doświadczenia.

Chodzi panu o to, że zastrzeliłem seryjnego gwałciciela? — upewnił się Matt.

Nie. W gruncie rzeczy, nawet o tym nie pomyślałem — odparł główny inspektor. — Nie, nie o tym mówię. Było coś jeszcze. Chodziło mi o cenę za działania natychmiastowe, czyli realizację pomysłu, który wydaje ci się świetny, zanim przemyślisz wszystko, co może się zdarzyć. Mówię o cenie za zrobienie czegoś głupiego…

Ta cena rzeczywiście bywa duża — wtrącił Payne. — Tracę pracę. Wpędzam swojego szefa w kłopoty. Dostaję nowy przydział, polegający na noszeniu tłustych bab. W dodatku, z powodu mojej głupoty, przestępcy, który zastrzelił innego przestępcę i postrzelił Penny Detweiler, zbrodnia ujdzie płazem. Można się wkurzyć. Nie, nie wkurzam się. Raczej odczuwam wstyd.

Uprzytomnił sobie, że główny inspektor Wohl patrzy na niego z zupełnie innym wyrazem twarzy.

Inspektorze, powiedziałem coś nieodpowiedniego? — zapytał.

Nie — odparł Wohl. — Nie, nie, wcale nie. Mogę prosić o jeszcze jednego drinka?

Jasne.

Kiedy Matt dotarł do zlewu, główny inspektor wstał i podszedł do niego.

Może ci ludzie nie unikną kary — oświadczył. — Właśnie zdecydowałem, że jeśli coś ci teraz powiem, na pewno nikomu tego nie przekażesz. Zgadza się?

Uważa pan, że kłopoty, które ściągnąłem na wszystkich, stanowią jakiś test mojej uczciwości?

Uważam, że potrafisz już osądzić, czy w danej sytuacji nie należy zachować czegoś tylko dla siebie. Szczególnie teraz, gdy właśnie się nauczyłeś, jak łatwo wpędzić innych ludzi w kłopoty.

Tak, szefie — odparł Matt po chwili. — Potrafię utrzymać język za zębami.

Główny inspektor Wohl wpatrywał mu się w oczy przez minutę, po czym kiwnął głową.

Mafia i policja koegzystują na pewnych zasadach, Matt. Nikt ci ich nie zdradzi, ale wierz mi, że istnieją. Nie powiem ci, skąd to wiem, ale Vincenzo Savarese zapewnił Jerry’ego Carlucciego, że mafia… czy może raczej gangi, bo działa tu ich przecież kilka, nie miały nic wspólnego z zastrzeleniem tego włoskiego policjanta. Jak się nazywał, pamiętasz?

Magnella — odrzekł natychmiast Payne. — Joseph Magnella.

A policja wierzy w słowo Savaresego. Powód, dla którego dał nam to zapewnienie, jest prosty. Savaresego nie obchodzi ten zabity policjant, ale nie chce, żebyśmy szukali sprawcy… czy też sprawców… wśród mafiosów. Może boi się, że odkrylibyśmy przy okazji coś innego i nie życzy sobie naszego węszenia. Skoro mu wierzymy, środki, które mieliśmy przeznaczyć na inwigilację mafii, możemy skierować w inną stronę. Nadążasz za mną?

Tak, szefie.

W porządku. Zabójstwo DeZego to co innego. Zazwyczaj nieszczególnie się przejmujemy, gdy widzimy, że mafia wyrzyna się między sobą. Jeśli zdołamy schwytać sprawcę, świetnie. Mamy wszakże świadomość, jak rzadko ich łapiemy, więc często wykonujemy podstawowe czynności śledcze, a później odpuszczamy. Zabójstwo DeZego, jak powiedziałem, to jednak coś innego…

Ze względu na udział Penny Detweiler?

Nie. No cóż, może trochę także dlatego. Chociaż nie o to mi w tej chwili chodzi. Mafia nie ma w zwyczaju wskazywać palcem któregoś z gangsterów i mówić: „To on zabił, przymknijcie go!”. Zdradzenie policji nazwiska winnego mafiosa narusza ich sycylijski kodeks honorowy. Gdy jakiś gangster zginie, istnieją dwie drogi. Jeżeli, zgodnie z ich standardami, denatowi się kara należała, nikt nic nie robi i koniec sprawy. Jeżeli zaś zabójstwo było nieuzasadnione, mafia sama mści się na facecie, który zabił innego mafiosa. W tym przypadku, dzięki pudełku, które Savarese dał Dave’owi Pekachowi, wskazali nam tego alfonsa.

Który był Murzynem, nie Włochem.

Co ważniejsze — kontynuował główny inspektor Wohl, w jego głos wkradł się ton zniecierpliwienia — facet tego nie zrobił.

Właśnie — przyznał rozgoryczony Matt. — Może chcieli go wykończyć… to znaczy tego alfonsa… z zupełnie innego powodu.

Może i tak, lecz nie w tym rzecz. Dla mnie jest ważne, że Savarese próbował sobie z policją pogrywać. No i co? Po pierwsze, oczywiście zastanawiamy się nad powodami takiego ruchu. Po drugie i znacznie ważniejsze, złamał w ten sposób te niepisane zasady. Okłamał nas. Nie możemy tego tak zostawić.

Co zatem się stanie?

Przyszło nam natychmiast do głowy, co naturalne, że skoro Savarese okłamał nas w sprawie alfonsa, prawdopodobnie okłamał nas również wówczas, gdy powiedział, że nie wie, kto zabił włoskiego policjanta. Wniosek? Nie możemy mu już ufać.

Więc policja zacznie węszyć wewnątrz mafii zarówno w sprawie zabójstwa DeZego, jak i w sprawie Magnelli?

Dokładnie — przytaknął Wohl. — Ale zanim rozpoczniemy taką akcję, musimy mieć pewność, że Savarese nie domyśla się, iż my także złamiemy ustalone reguły. Powiadomimy go zatem, że wiemy, iż to on pierwszy je złamał.

W jaki sposób?

I wtedy główny inspektor mu powiedział. A gdy wyjaśniał, co się wkrótce zdarzy — a co się faktycznie już zdarzyło, trzydzieści minut wcześniej, tuż po godzinie dwudziestej drugiej, tuż przed przyjściem głównego inspektora Augusta Wohla (emerytowanego) do mieszkania Matta — w głowie Payne’a powstało pewne pytanie. Wiedział, że nigdy go nie zada, tym niemniej dręczyło go: czy główny inspektor Wohl jest widzem, czy też raczej uczestnikiem tych zdarzeń.


* * *


Kiedy lincoln Vincenza Savaresego wjechał na krawężnik przed Ristorante Alfredo o ustalonej porze, aby odebrać pana S. po kolacji i odwieźć go do jego rezydencji, jakiś policjant prawie natychmiast wyszedł zza rogu, podszedł do limuzyny i zastukał kłykciami w okno.

Gdy okno się otworzyło, funkcjonariusz Foster H. Lewis Junior odezwał się grzecznie:

Przepraszam, proszę pana, ale tu nie wolno parkować ani nawet się zatrzymywać. Będzie pan musiał stąd odjechać.

Och, tylko kogoś stąd odbieramy — odparował Pietro Cassandro, kierowca lincolna.

Przykro mi, proszę pana, niestety, nie wolno się tu zatrzymywać — powtórzył funkcjonariusz Lewis.

W imię Boga, postoimy tu zaledwie dwie minutki — odezwał się siedzący obok kierowcy Gian–Carlo Rosselli.

Funkcjonariusz Lewis wyjął książeczkę z mandatami z kieszeni na biodrze.

A mogę zobaczyć pańskie prawo jazdy i dowód rejestracyjny, proszę pana? Niestety, będę musiał wypisać mandat.

Już odjeżdżamy, już — odburknął Cassandro, po czym zamknął okno i ruszył.

Objedź tylko kwartał — polecił mu Rosselli.

Pieprzony arogancki Murzyn. Dają im mundury i czarnuchy naprawdę uważają się za Bóg wie kogo.

To był duży Murzyn. Przyjrzałeś mu się? Wielki czarny sukinsyn…

Nie chciałbym, żeby pan S. wyszedł z lokalu i natknął się na tego Murzynka Bambo. Bardziej niż zwykłych Murzynów nienawidzi tylko czarnych gliniarzy.

Coraz więcej pieprzonych kłopotów z pieprzonymi gliniarzami, łażącymi po kwartale” — pomyślał.

Coś się najwyraźniej stało przy jakimś kanale ściekowym czy w innym miejscu, gdyż pośrodku skrzyżowania stał policjant, kierujący ruchem. Lincoln nie mógł się też wycofać, ponieważ tuż za nim stał inny samochód, stary kabriolet marki Jaguar. Zmarnowali dobre pięć minut na objazd, skutkiem czego, gdy wrócili pod lokal, Savarese stał na krawężniku i rozglądał się nerwowo. Nie lubił czekać samotnie pośrodku chodnika.

Przepraszamy, panie S. — odezwał się Cassandro. — Mieliśmy kłopot z pewnym policjantem.

Jakiego rodzaju kłopot z policjantem?

Jakiś świeży czarnuch w mundurze chciał nam po prostu udowodnić, że ma władzę — wyjaśnił Cassandro.

Nie lubię mieć kłopotów z gliniarzami — warknął Savarese.

To nie była jego wina, panie S. — wtrącił Rosselli.

Nawet nie chcę o tym słyszeć. Po prostu nie lubię mieć kłopotów z gliniarzami i już.

Lincoln Savaresego skręcił na południe i ruszył South Broad Street.

Cassandro uprzytomnił sobie, że jadące za nimi auto, najwyraźniej prowadzone przez jakiegoś kretyna, oślepia go długimi światłami. Podniósł rękę i ustawił lusterko tak, aby móc się lepiej przyjrzeć pojazdowi.

Kolejny pieprzony gliniarz za nami — oświadczył.

Nie lubię mieć kłopotów z gliniarzami — powtórzył Savarese. — Nie daj mu powodu do zatrzymania nas.

Może przypadkowo znalazł się za nami — zauważył Rosselli.

Tak, prawdopodobnie tak — stwierdził Cassandro.

Sześć przecznic w dół South Broad Street samochód policyjny nadal towarzyszył lincolnowi, który jechał teraz pięćdziesiątką; na tym obszarze dopuszczalna prędkość wynosiła sześćdziesiąt kilometrów na godzinę.

Wciąż ten policjant wlecze się za nami? — zapytał Savarese.

Tak, panie S. — odrzekł Cassandro.

Zastanawiam się, czego, kurwa, chce — mruknął Rosselli.

Nie lubię mieć kłopotów z gliniarzami — ponownie powiedział Savarese. — Nie mamy uszkodzonych tylnych świateł albo czegoś?

Nie sądzę, panie S. — zapewnił go Cassandro.

Trzy przecznice dalej na południe wóz policyjny włączył koguta i syrenę.

Cholera! — zaklął Cassandro.

Musiałeś coś źle zrobić — jęknął Savarese.

Jechałem zaledwie pięćdziesiątką — tłumaczył się Cassandro.

Jesteś pewny, że to gliniarz? — spytał Savarese, gdy zjeżdżali na krawężnik.

To ten olbrzymi czarnuch, z którym już wcześniej były problemy — stwierdził Rosselli.

Jezu — odburknął Savarese.

Funkcjonariusz Lewis podszedł do limuzyny i poświecił latarką w twarz Cassandra. Potem obejrzał sobie Rossellego i Savaresego.

Coś się stało, panie policjancie? — zapytał spokojnie Cassandro.

Mogę zobaczyć pańskie prawo jazdy i dowód rejestracyjny, proszę pana? — odparował Mały Lewis.

Och tak, jasne. Powie mi pan, co zrobiłem nie tak?

Przeciął pan długą linię podczas skrętu w ulicę — oświadczył funkcjonariusz Lewis.

Ależ nie, na pewno nie! — krzyknął Cassandro.

Czy pan pił, proszę pana?

Ani cholernej kropelki — stęknął Cassandro. — O co, kurde, chodzi?

Zamknij gębę — polecił mu ostro Savarese. Funkcjonariusz Lewis oświetlił twarz Savaresego.

Och, pan jest Savarese, zgadza się?

Po dostrzegalnym wahaniu mafioso przytaknął.

To prawda, nazywam się Savarese.

Coś pan zostawił w restauracji, panie Savarese — oznajmił funkcjonariusz Lewis.

Naprawdę? Nie przypominam sobie, żebym…

Proszę, to pańskie — powiedział Mały Lewis i wręczył Savaresemu dużą szarą kopertę.

Niech pan się stara jechać po prostej, proszę pana — oświadczył Mały Lewis. — Dobrej nocy panom życzę.

Wrócił do swojego wozu i wyłączył koguta na dachu.

Co panu dał? — zaciekawił się Rosselli.

To chyba są fotografie — odparł mafioso.

Czyje?

Są dwa, panie S. — wtrącił Rosselli. — Widzę ich dobrze we wstecznym lusterku.

Dwa?

Dwa wozy policyjne. Dwóch gliniarzy. Ten drugi to chyba porucznik albo inny oficer. Też Murzyn.

Jezu, zabierzcie mnie stąd — polecił Savarese.

Już się robi, panie S. — odparł Cassandro i uruchomił silnik.

Funkcjonariusz Mały Lewis odczekał, aż lincoln zniknie mu z oczu, potem pojechał do restauracji przy Szesnastej Południowej Ulicy. Porucznik Foster H. Lewis Senior wjechał swoim wozem na parking natychmiast po nim.

Z lokalu wyszedł potężny funkcjonariusz policji około czterdziestki, bez wątpienia pochodzenia irlandzkiego.

Dziękuję — powiedział do niego porucznik Lewis.

Nie rozmawiałeś ze mną i nie widziałeś mnie podczas tej służby — odciął się biały policjant, po czym wsiadł do wozu funkcjonariusza Lewisa i odjechał.

Funkcjonariusz Lewis wsiadł do drugiego samochodu wraz z ojcem.

Zamierzasz mi powiedzieć, o co w tym wszystkim chodziło?

O co w tym wszystkim chodziło?

Hmm, wielkie dzięki, tatku.

Wykonałeś zadanie całkiem dobrze jak na żółtodzioba, który nie przepracował na ulicy jeszcze ani minuty — uciął porucznik Lewis.

Cecha rodzinna.

Być może.

Więc powiesz mi, o co w tym wszystkim chodziło?

O co w tym wszystkim chodziło?


* * *


Nazajutrz, w piątek, jadący swoim autem funkcjonariusz Matthew W. Payne został dwukrotnie zatrzymany przez policję.

Pierwsze zdarzenie miało miejsce na Hutchinson River Parkway, na północ od Borough of Manhattan, mniej więcej dwadzieścia kilometrów na południe od Scarsdale.

Potężny funkcjonariusz policji stanu Nowy Jork w charakterystycznym kapeluszu w stylu Misia Jogi siedział w swoim wozie i czekał przy radiu na potwierdzenie w sprawie auta, które właśnie zatrzymał. Chodziło o porsche 911, rocznik 1973, tablice rejestracyjne z Pensylwanii, numer 4048 GHC. Kierowca porsche przekroczył ograniczenie prędkości, wynoszące w tym miejscu osiemdziesiąt kilometrów na godzinę o ponad trzydzieści kilometrów. W końcu policjant wysiadł z wozu i ostrożnie zbliżył się do okna kierowcy.

Sympatyczny dzieciak” — pomyślał.

Ale trzydzieści kilometrów ponad ustalony limit prędkości to naprawdę zbyt dużo.

Nagle zauważył coś na desce podłogowej i jego podejście zupełnie się zmieniło. Odpiął swoją kaburę i położył dłoń na rękojeści rewolweru.

Proszę podnieść obie ręce do okna. Chcę je widzieć — obwieścił nieznoszącym sprzeciwu głosem.

Co takiego?

Rób, co ci mówię, kolego!

Matt przyłożył obie ręce do okna.

Widzę broń na twojej desce podłogowej. Masz na nią pozwolenie?

Jestem funkcjonariuszem policji — odparł Payne. — Jezu, zastanawiałem się właśnie, o co, do cholery, może chodzić. Cholernie się przestraszyłem.

Masz odznakę?

Mam identyfikator ze zdjęciem w kieszeni kurtki.

No więc go sobie obejrzę. Ruszaj się powoli. Znasz procedurę.

Matt wyjął identyfikator.

Zawsze jeździsz z rewolwerem na desce podłogowej ?

Miałem go w kaburze przy kostce. Gdy go nosisz zbyt długo, zaczyna ocierać ci nogę.

Nigdy tego nie próbowałem — przyznał się policjant stanowy. — Zawsze mi się wydawało, że uderzę w coś stopą, broń wypadnie, przeleci przez pomieszczenie i w coś trafi…

Nie. Kabura trzyma. Po prostu rewolwer ociera ci się o nogę, to wszystko.

Pracujesz?

Nie będę kłamał. Pędzę na spotkanie z dziewczyną.

Jest twoje? — spytał z niedowierzaniem policjant stanowy, wskazując na porsche.

Odbieramy je dilerom narkotykowym — odparował Matt.

Więc działasz w antynarkotykowym?

Do poniedziałku pracuję w jednostce o nazwie wydział dochodzeń specjalnych.

Dobry przydział.

Tak, był dobry. Od poniedziałku wracam do munduru.

W życiu nie zawsze jest wesoło — mruknął policjant. — Uważaj na siebie.

Dzięki.

Mówię serio. Jechałeś sto piętnaście na godzinę.

Wybacz — odparł Payne. — Nie pomyślałem. Będę uważał.

Mój sierżant to kutas. Wręczyłby mandat nawet Matce Teresie.

Mam takiego samego porucznika — odciął się Matt. Funkcjonariusz policji stanowej wrócił do swojego wozu, zatrąbił i podjął patrol.

To nie tak, że nie myślałem. Myślałem, jak najbardziej. A co myślałem? Że im bliżej podjeżdżam do Scarsdale i do Amandy, tym gorszy wydaje mi się pomysł jazdy tam. Pora na spotkanie z nią nie jest najlepsza. Dziewczyna nie zrozumie nic z tego, co muszę jej powiedzieć. Nie zrozumie zaś, ponieważ nie mam jej właściwie nic do powiedzenia. Nic sensownego, nawet dla mnie. Cholera!”.

Wrzucił bieg i ponownie włączył się w strumień ruchu, a na następnym skrzyżowaniu zawrócił w stronę Filadelfii.

Drugi raz Matt Payne przyciągnął uwagę policjantów, dbających o przestrzeganie kodeksu drogowego na publicznych autostradach, kilka godzin później, na międzystanowej numer 95, tuż po wjeździe w granice miejskie Filadelfii.

Jezu Chryste! — obwieścił na głos, gdy zjeżdżał na pobocze — naprawdę mam dziś swój dzień!

Zerknął na deskę podłogową. Tym razem rewolwer i kabura leżały bezpiecznie ukryte przed niepowołanym spojrzeniem.

Dwaj funkcjonariusze drogówki podeszli do porsche Matta.

Jesteś policjantem? — spytał jeden.

Ty jesteś Payne, zgadza się?

Winny — odburknął Matt.

Lepiej wróć z nami do wozu — dodał pierwszy. — Szukają cię.

Naprawdę?

Rozmyśliliśmy się co do ciebie, Payne — marzył Matt.

Jesteś naprawdę wszechstronnie utalentowanym gliniarzem i świetnym facetem, toteż postanowiliśmy, że zamiast przenosić cię do dystryktu, zrobimy z ciebie głównego inspektora… A tak naprawdę, o co, do diabła, może chodzić? Jeśli rzeczywiście mnie szukają, sprawa musi być poważna. Chryste! Matka? Ojczym? Któreś z rodzeństwa?!”.

Oparł się o wóz drogówki i słuchał.

Highway Dziewiętnaście. Zlokalizowaliśmy funkcjonariusza Payne’a. Jesteśmy na I–95, blisko zjazdu z Cottman Avenue.

Moment, Highway Dziewiętnaście — odpowiedział dyspozytor.

Strasznie mi się podobają twoje cztery kółka, Payne — stwierdził pierwszy funkcjonariusz drogówki.

Dzięki — odparł Matt.

Highway Dziewiętnaście, odstawcie funkcjonariusza Payne’a do ratusza. Czekają na niego w biurze burmistrza.

Tu Highway Dziewiętnaście, zrozumiałem — rzucił do mikrofonu drugi funkcjonariusz drogówki, po czym odwrócił się do Matta. — W czym rzecz, do diabła?

Też chciałbym wiedzieć, do diabła!

Chryste, gdybyśmy mieli koguta i syrenę w wozie — wtrącił pierwszy funkcjonariusz, wskazując na porsche Payne’a — moglibyśmy się ścigać stąd do ratusza.

Jedźmy — stwierdził drugi i zarechotał. — Chyba za nami nadążysz, co?

Spróbuję — zaśmiał się Matt.

Zanim Payne wrócił do swojego samochodu, policyjny wóz odjechał już, błyskając światłami i hałasując włączoną syreną. Na szczęście chłopak bez trudu dogonił funkcjonariuszy drogówki.

Peter Wohl czekał na niego na dziedzińcu ratusza.

Ej, wcale nie wyglądasz na skacowanego. Załóż tylko krawat i będzie dobrze.

A w jakiej sprawie tu jestem?

Słyszałeś kiedyś, że Bóg troszczy się o głupców i pijaków? Po prostu przywołaj na twarz uśmiech, a usta trzymaj zamknięte. Chociaż raz!


* * *


Zanim rozpoczniemy tę konferencję prasową — oznajmił Jerry Carlucci, burmistrz Miasta Filadelfia — chcę się upewnić, że znacie państwo wszystkie osoby. Na pewno wiecie, kim są ten oto główny inspektor Lowenstein oraz główny inspektor Coughlin. Główny inspektor Coughlin występuje w imieniu komendanta Czernicka, który jest w tej chwili zajęty i nie może być tutaj z nami, chociaż bardzo by pragnął. Jestem przekonany, że większość z państwa kojarzy dwóch panów, którzy właśnie weszli, czyli inspektora Petera Wohla, dowódcę wydziału dochodzeń specjalnych, oraz funkcjonariusza Matta Payne’a, jego specjalnego asystenta, znanego wielu z was wspaniałego młodego policjanta, który… rozprawił się z zagrażającym naszym kobietom z północno–zachodniej Filadelfii seryjnym gwałcicielem. Obok mnie z kolei stoi pan, którego zapewne również większość z was zna. Właśnie z jego powodu zwołałem tę konferencję prasową dla państwa dzisiejszego popołudnia. Byłbym bardzo zaskoczony, gdyby ktoś z tu zebranych nie rozpoznawał pana H. Richarda Detweilera, prezesa Nesfoods International, ale na wszelki wypadek… panie i panowie, oto pan H. Richard Detweiler.

Detweiler i Carlucci uścisnęli sobie ręce, co chyba nieco zaskoczyło Detweilera, ale sekundę później ruszył do mównicy.

Panie i panowie, bardzo dziękuję za przybycie tutaj dziś po południu — powiedział, odczytując tekst z maszynopisu. — Jestem pewny, że większość z państwa jest świadoma tragedii, która dotknęła ostatnio moją rodzinę. Moja córka prawie została zabita sześć przecznic stąd. Nie przyszedłem tu jednak, aby mówić o mojej córce, lecz o naszym departamencie policji. Z niejakim wstydem przyznaję, że zanim moją córkę postrzelono i o mało nie zginęła, nie zwracałem szczególnej uwagi na policję. Policja po prostu robiła swoje. Od czasu zranienia mojej Penny, niewinnego świadka jakiejś wojny gangów, moje kontakty z policjantami uświadomiły mi jednak, jak bardzo się oni poświęcają sprawie bezpieczeństwa i zdrowia nas wszystkich… Ale w naszym mieście zdarzyło się coś jeszcze bardziej szokującego niż bezsensowne postrzelenie mojej córki. Mówię o popełnionym z zimną krwią morderstwie na funkcjonariuszu Josephie Magnelli. Ten brutalny i okrutny czyn, jakim jest zabicie policjanta, stanowi prawdziwe, aktualne i absolutnie niedopuszczalne zagrożenie wobec podstawowych zasad naszego społeczeństwa. Jest niebezpieczeństwem, którego po prostu nie możemy tolerować… Dowiedziałem się niedawno, że pewna obywatelka, która życzy sobie pozostać anonimowa, myśli dokładnie tak jak ja — podjął po chwili. — Co ważniejsze, postanowiła coś w tej sprawie zrobić i ufundowała nagrodę za informacje prowadzące do aresztowania i skazania osoby odpowiedzialnej za brutalne zabójstwo funkcjonariusza Magnelli. Nagroda, którą zaoferowała ta pani, wynosi dziesięć tysięcy dolarów, toteż my, ja wraz z żoną, postanowiliśmy ustanowić nagrodę w identycznej wysokości na ten sam cel. Mam tutaj czek. Poza tym dzwoniłem…

Przerwał, przetrząsnął kieszeń i wyjął czek, który wręczył burmistrzowi Carlucciemu, który uścisnął mu dłoń. Błysnęły flesze.

Po tej krótkiej chwili dla fotoreporterów Detweiler kontynuował przemowę.

Dzwoniłem do moich znajomych filadelfijczyków, aby także wsparli śledztwo w sprawie morderstwa dokonanego na funkcjonariuszu Magnelli. Policja wolałaby informacje, ale skoro ich nie ma, na pewno nie sprzeciwi się zwiększeniu nagrody o parę dolarów. Zademonstrujmy w ten sposób poparcie dla naszej policji. Niech jej funkcjonariusze wiedzą, że mieszkańcy są im wdzięczni. Bardzo wszystkim dziękuję.

Matt poczuł, że ktoś go szarpie za ramię. Wohl ściągnął go ze sceny, a następnie wyprowadził z pomieszczenia.

Odpuszczono ci tylko częściowo — wyjaśnił. — Tutejsza atmosfera mocno by ucierpiała, gdyby Detweiler spróbował cię udusić. Wiem, że niczego bardziej nie pragnie.

Co znaczy „częściowo”?

A myślisz, że co to znaczy?

Nie wiem.

Włóż swój mundur z powrotem do torby z naftaliną — odparł inspektor. — I zapomnij o Dwunastym Dystrykcie.

Dziękuję.

Nie dziękuj mnie. Decyzję podjął burmistrz.

Innymi słowy, wolałbyś się mnie pozbyć.

Tego nie powiedziałem — stwierdził Wohl. — Nie przypisuj mi słów, których nie powiedziałem.

Matt przypatrzył mu się bez słowa.

Mój ojciec uważa, że będzie z ciebie dobry policjant — dodał inspektor. — W porządku? Kim jestem, aby podważać jego ocenę?

Dziękuję — powtórzył Payne.


* * *


Dwa tygodnie i dwa dni później do inspektora sztabowego Petera Wohla zadzwonił Walter J. Davis, agent specjalny dowodzący filadelfijskim oddziałem Federalnego Biura Śledczego.

Davis powiedział Wohlowi, że otrzymał wiadomość od zastępcy agenta specjalnego od spraw kryminalnych z Chicago, w stanie Illinois, z biura FBI, że ciało niejakiego Charlesa Francisa Gregory’ego, który prawie na pewno był człowiekiem z pokazanych przez inspektora fotografii, znaleziono w bagażniku jego własnego samochodu w Cicero, w stanie Illinois. Mężczyzna dostał w głowę i pierś siedem strzałów z broni wielkokalibrowej, prawdopodobnie z pistoletu Colt, kaliber .45, model rządowy ACP.

Dowodzący agent specjalny Davis oświadczył — nieoficjalnie — że chicagowskie FBI uważa Gregory’ego za zawodowego zabójcę. Podobno mężczyzna zginął, ponieważ spartaczył pracę, do której go wynajęto.

Umówmy się kiedyś na lunch, Peterze — zaproponował agent Davis.

Naprawdę powinniśmy — odrzekł inspektor Wohl. — Przedzwoń do mnie.

1* Amtrak — amerykańska kolej pasażerska (przyp. tłum.).

2* CIB (Combat Infantryman Badge) — odznaczenie o nazwie Bojowa Odznaka Piechoty (przyp. tłum.).

3* Cum laude (łac.) — dosł.: z pochwałą (przyp. tłum.).

4* FOP (Fratemal Order Police) — Związek Zawodowy Policjantów (przyp. tłum.).

5* TWA, Trans World Airlines — jedna z amerykańskich linii lotniczych — (przyp. red.).

6* NCIC — powstałe w 1967 roku w Waszyngtonie amerykańskie centrum do spraw informacji o przestępstwach (przyp. tłum.).

7* Long filler — typ zwijanego ręcznie cygara z niepociętych liści tytoniu (Przyp. tłum.).

8* Akcja afirmacyjna (affirmative action) — polityka społeczna, realizowana w Stanach Zjednoczonych od lat 60. XX w. Jej celem jest wyrównanie szans (zwłaszcza w szkolnictwie i zatrudnieniu) grup dyskryminowanych (np. Murzynów, Latynosów, Indian czy kobiet) (przyp. tłum.).

9* SAC — skrót od Special Agent in Charge (przyp. tłum.).

10* Em passant (franc.) — mimochodem, przelotnie (przyp. tłum.).

11* Keystone Kops — w amerykańskich komediach okresu filmu niemego (1914–1925) straszliwie nieudolna, ale pełna zapału policja, przyodziana w źle uszyte, zaniedbane mundury, ukazująca się regularnie w slapstickowych farsach (przyp. tłum.).


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Griffin William Edmund Butterworth Szpiedzy i zolnierze
Griffin William Edmund Butterworth Ludzie z mroku
Griffin William Edmund Butterworth Sabotazysci
Griffin William Edmund Butterworth Wydzial dochodzen specjalnych
Griffin William Edmund Butterworth Walka agentow
Dutch Fairy Tales by William Elliot Griffis
Cathy Williams Włoskie wakacje
Williams Accumulation, giełda(3)
LegallyConvertingTheUziToFullAutomatic WilliamBishop
P L Williams Watykan zdemaskowany
Butterworth Finite element analysis of Structural Steelwork Beam to Column Bolted Connections (2)
butterfly wire pendant a
Irak kolejną ofiarą spadku cen ropy
Wypadek drogowy, Kurs Instruktora Prawa Jazdy, Konspekty, Konspekty, 17 Wypadek bez ofiar i z ofiara
30. Strategia pracy z ofiarami przemocy, Skrypt Studium Terapii Uzależnień
047?thy williams Wybranka milionera
Tad Williams Skad sie biora marzenia

więcej podobnych podstron